DZIEŃ PIERWSZY
1
Rozpoczyna się jesień i drzewa żółkną, czerwienieją, brunatnieją; niewielkie uzdrowisko w pięk-
nej dolinie wygląda jakby dokoła niego szalał pożar. Pod kolumnadą spacerują kobiety, nachylają się
nad źródłami. To kobiety, które nie mogą mieć dzieci i spodziewają się, że w tym kurorcie staną się
płodne.
Kuracjuszy-mężczyzn jest znacznie mniej, lecz przecież są, gdyż uzdrowisko niezależnie od swych
walorów ginekologicznych wzmacnia podobno także serce. Mimo to jednak na jednego pacjenta
przypada dziewięć pacjentek, co doprowadza do szału niezamężną młodą kobietę, pracującą tu jako
pielęgniarka i obsługującą bezpłodne damy w basenie.
Róża urodziła się tutaj, ma tu obydwoje rodziców; czy wyrwie się kiedykolwiek z tej dziury, tak
przeraźliwie obfitującej w kobiety? Jest poniedziałek. Dyżur dobiega końca. Jeszcze tylko ostatnie
grube baby owinąć w prześcieradła, poukładać na łóżkach, otrzeć im twarze i zdobyć się na uśmiech.
– Więc zatelefonujesz? – pytają Różę koleżanki; jedna to pulchna trzydziestopięciolatka, druga jest
młodsza i chuda.
– A niby czemu nie? – odpowiada.
– Tylko się nie łam – dodaje jej otuchy trzydziestopięcioletnia w drodze za kabiny przebieralni,
gdzie pielęgniarki mają swą szafkę, stolik i telefon.
– Powinna byś zadzwonić do niego do domu – mówi złośliwie chuda.
Wszystkie trzy roześmiały się. Kiedy śmiech ucichł, Róża powiedziała:
– Znam numer do tego teatrzyku.
2
To była straszna rozmowa. Kiedy tylko usłyszał w telefonie jej głos, zląkł się.
Zawsze czuł strach przed kobietami, chociaż żadna w to nie wierzyła i gdy im o tym mówił,
wszystkie uważały to tylko za kokieteryjny żart.
– Jak się masz? – spytał.
– Nie najlepiej – odpowiedziała.
– Dlaczego?
– Muszę z tobą pomówić – rzekła patetycznie.
Właśnie tego patetycznego tonu oczekiwał z przerażeniem już od szeregu lat.
– O czym? – w jego głosie znać było przygnębienie.
– Muszę z tobą pilnie pomówić – powtórzyła.
– Co się stało?
– Jestem inna niż wtedy, gdy mnie poznałeś.
Zatkało go zupełnie. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili:
– Jak to?
– Nie miałam tego już sześć tygodni.
Przemógł się i powiedział:
– To może nic nie być. To się czasami zdarza i nic nie znaczy.
– Nie, tym razem to jest to.
– To niemożliwe. Po prostu niemożliwe. W każdym razie nie mogło to się stać z mojej winy.
Oburzyła się:
– Słuchaj, co ty sobie właściwie o mnie myślisz?
Bał się jej dotknąć, bo w ogóle bał się jej.
– Nie, nie chcę cię urazić, to absurd, dlaczego miałbym chcieć cię urażać, mówię tylko, że ze mną
nie mogło się to stać, nie musisz się niczego obawiać, to po prostu niemożliwe, niemożliwe fizjolo-
gicznie.
– No to przepraszam – powiedziała bardzo urażonym tonem. – Wybacz, że zawracałam ci głowę.
– Nie, nie, nie – zląkł się, że się rozłączy. – Masz rację, że do mnie dzwonisz! Oczywiście chętnie
ci pomogę. To wszystko da się załatwić, oczywiście.
– Załatwić? Co masz na myśli?
Zmieszał się. Nie miał odwagi nazwać rzeczy po imieniu:
– No… załatwić.
– Na to, o czym ty myślisz, nie licz. Wybij to sobie z głowy. Nie zrobię tego, choćbym miała zmar-
nować sobie życie.
Znowu zdrętwiał ze strachu, ale tym razem przeszedł nieśmiało do kontrataku:
– Więc po co dzwonisz, jak nie chcesz ze mną o tym mówić? Chcesz się mnie poradzić czy o
wszystkim już postanowiłaś?
– Chcę się ciebie poradzić.
– Przyjadę do ciebie.
– Kiedy?
– Dam ci znać.
– Dobrze.
– No to na razie, bądź zdrowa.
– Bądź zdrów.
Odwiesił słuchawkę i wrócił do salki, w której ćwiczył jego zespół.
– Panowie, koniec próby – powiedział. – Ja już dzisiaj nie mogę.
3
Gdy odłożyła słuchawkę, była czerwona ze zdenerwowania. Zirytowało ją, jak Klima zareagował
na to, co mu powiedziała. Poirytowana była już zresztą na długo przedtem.
Poznali się dwa miesiące temu, gdy sławny trębacz występował ze swym zespołem w uzdrowisku.
Po koncercie odbyła się popijawa, na którą została zaproszona. Trębacz wyróżnił ją ponad inne i
spędził z nią noc.
Od tego czasu nie odezwał się ani słówkiem. Posłała mu dwa razy pocztówki z pozdrowieniami,
ale nigdy nie odpowiedział. Raz, będąc w stolicy, zadzwoniła do niego do teatrzyku, w którym we-
dług posiadanych przez nią informacji odbywał próby z zespołem. Mężczyzna, który odebrał telefon,
chciał, by się przedstawiła, a następnie powiedział, że pójdzie poszukać Klimy. Po chwili wrócił z
wiadomością, że próba już się skończyła i pan trębacz wyszedł. Pomyślała, że ukrywa się przed nią, i
poczuła nienawiść, tym większą, że już wtedy zaczęła się obawiać, czy nie jest w ciąży.
– Powiada, że to niemożliwe fizjologicznie! Dobre sobie! Niemożliwe fizjologicznie! Ciekawa
jestem, jaką będzie miał minę, jak mu urodzę!
Obydwie koleżanki przytakiwały z zapałem. Już tego dnia, gdy w wypełnionej parą sali obwieści-
ła im, że minionej nocy przeżyła niezapomniane chwile ze sławnym człowiekiem, trębacz stał się
wspólną własnością wszystkich jej koleżanek. Niby zjawa unosił się w sali, w której pełniły na prze-
mian dyżury, a ilekroć ktoś wymieniał jego nazwisko, chichotały w duchu, jakby mówiono o kimś,
kogo znakomicie znają. Gdy zaś się dowiedziały, że Róża jest w ciąży, ogarnęła je dziwna radość,
ponieważ od tej pory obecny był fizycznie wśród nich w głębi jej ciała.
– No dobrze, dobrze, uspokój się, dziewczyno! – klepała ją po plecach trzydziestopięciolatka. –
Znalazłam coś dla ciebie – rozłożyła dość wybrudzony i zmiętoszony numer ilustrowanego czasopi-
sma. – Popatrz!
Wszystkie trzy obejrzały fotografię młodej ładnej brunetki, stojącej na estradzie z mikrofonem
przy ustach.
Róża usiłowała z tych paru centymetrów kwadratowych wyczytać swoją przyszłość.
– Nie wiedziałam, że jest taka młoda – powiedziała z pewną obawą.
– Coś ty! – roześmiała się trzydziestopięcioletnia. – To fotka sprzed dziesięciu lat. Oboje są prze-
cież w jednym wieku. Gdzie jej do ciebie!
4
W czasie rozmowy telefonicznej Klima uprzytamniał sobie, że tej okropnej wiadomości spodzie-
wał się od dawna. Nie chodziło bynajmniej o oto, by mógł mieć rozsądny powód do przypuszczeń, że
przy okazji owej fatalnej popijawy Różę zapłodnił (przeciwnie, pewny był, że posądziła go niesłusz-
nie), ale na takie zawiadomienie czekał już wiele lat, już długo przedtem, nim poznał pielęgniarkę.
Skończył dwudziesty pierwszy rok życia, kiedy jakaś zakochana blondynka umyśliła sobie udawać
przed nim ciążę, by zmusić go do ślubu. Były to straszne tygodnie, pod koniec których dostał skurczy
żołądka i załamał się nerwowo. Od tego czasu wie, że ciąża to cios, który może spaść na człowieka
zewsząd i w każdej chwili, cios, przeciw któremu nie wymyślono żadnego piorunochronu, a który za-
powiada patetyczny głos w telefonie (właśnie, również wtedy blondynka tę złowieszczą nowinę za-
komunikowała mu najpierw przez telefon). Tamto przejście sprawiło, że potem zawsze już stykał się
z kobietami z uczuciem niepokoju (nawet jeśli mimo to dość gorliwie) i po każdej randce bał się po-
nurych następstw. Pocieszał się co prawda, że przy jego chorobliwej ostrożności prawdopodobień-
stwo takiego nieszczęścia wynosi ledwie jedną tysięczną procentu, ale nawet i ta jedna tysięczna po-
trafiła napędzić mu strachu.
Kiedyś, mając przed sobą wolny wieczór, zatelefonował do dziewczyny, którą ostatnio widział
przed dwoma miesiącami. Poznawszy go po głosie, zawołała:
– Mój Boże, to ty! Nie mogłam się już doczekać, kiedy do mnie zadzwonisz! Tak bardzo potrzebo-
wałam, żebyś zadzwonił!
A mówiła to z takim naciskiem, tak patetycznie, że serce ścisnął mu znany niepokój i poczuł całą
duszą, że chwila, której obawiał się, nadeszła. Ponieważ chciał spojrzeć prawdzie w oczy możliwie
jak najprędzej, przybrał postawę ofensywną:
– Ale dlaczego mówisz mi to takim tragicznym głosem?
– Wczoraj umarła moja mama – powiedziała, a on odetchnął z ulgą.
Lecz wiedział, że to, czego się boi, i tak go nie ominie.
5
– No to starczy. Ale niby dlaczego? – powiedział perkusista i Klima opamiętał się wreszcie. Ota-
czały go zatroskane twarze muzyków z jego zespołu. Opowiedział im, co się stało. Chłopcy odłożyli
instrumenty i starali się coś mu doradzić.
Pierwsza rada była radykalna: Osiemnastoletni gitarzysta oświadczył, że taką dziewczynę, jak ta,
która właśnie dzwoniła do ich lidera i trębacza, należy z całą stanowczością spławić.
– Powiedz jej, że może sobie robić, co się jej żywnie podoba. To nie jest twoje dziecko, więc nic
cię to nie obchodzi. A jak się będzie upierać, to próba krwi wykaże, z kim jej się to przydarzyło.
Trębacz zaoponował. Próba krwi przeważnie niczego nie wykazuje, a wtedy nadal bierze się pod
uwagę to, co twierdzi kobieta.
Gitarzysta odparł, że do żadnej próby krwi nie dojdzie. Dziewczyna załatwiona w taki sposób bę-
dzie bardzo dobrze uważać, by nie ściągnąć na siebie niepotrzebnych kłopotów, a jak się zorientuje,
że pomówiony mężczyzna nie jest tchórzliwym mazgajem, sama zajmie się usunięciem płodu na wła-
sny koszt.
– A wreszcie nawet gdyby urodziła, to cała kapela zezna przed sądem, żeśmy się z nią wtedy prze-
spali wszyscy. I niech sobie szukają między nami ojczulka!
Ale Klima powiedział:
– Wierzę, że byście to zrobili. Tylko że ja do tego czasu dawno już oszalałbym z niepewności i
strachu. W tych sprawach jestem największym tchórzem pod słońcem i chcę jak najprędzej mieć
pewność.
Wszyscy się z nim zgodzili. Metoda gitarzysty jest w zasadzie dobra, ale nie dla każdego. Przede
wszystkim nie nadaje się dla człowieka, który nie ma silnych nerwów. Po drugie, nie jest dobra dla
człowieka sławnego i bogatego, dla którego kobietom opłaca się podjąć nawet zupełnie obłąkańcze
ryzyko. Przychylili się więc do poglądu, że zamiast dziewczynę stanowczo spławiać, trzeba skłonić
ją do skrobanki metodą łagodnej perswazji. Ale jaką zastosować argumentację? Rysowały się trzy
podstawowe możliwości:
Sposób pierwszy to apel do współczującego dziewczęcego serduszka: Klima porozmawia z pielę-
gniarką jak ze swoją najlepszą przyjaciółką; szczerze zwierzy się jej ze wszystkiego; powie, że jego
żona jest poważnie chora i wiadomość, że mąż ma dziecko z inną kobietą, kompletnie by ją załamała;
że nie wytrzymałby takiej sytuacji ani moralnie, ani nerwowo; i że dlatego prosi pielęgniarkę, by
okazała mu litość.
Zastrzeżenie wobec tego sposobu było charakteru zasadniczego. Nie można opierać całej strategii
na czymś tak niepewnym i zwodniczym, jak sentymentalna dobroć pielęgniarki. Jeśli nie ma ona serca
wyjątkowo zacnego i pełnego współczucia, taka metoda obróci się przeciw Klimie. Dziewczyna po-
czuje się urażona nadmiernymi względami, jakimi upatrzony ojciec jej dziecka darzy inną kobietę, i
będzie poczynać sobie tym twardziej.
Metoda druga to apel do rozsądku dziewczyny: Klima postara się jej wytłumaczyć, że nie jest i ni-
gdy nie będzie pewny, czy dziecko rzeczywiście jest jego. Zna pielęgniarkę z jednego tylko spotkania
i zupełnie nic o niej nie wie. Nie ma najmniejszego pojęcia, z kim jeszcze się spotyka. Nie, nie, nie
podejrzewa jej, że rozmyślnie chce go oszukać, ale chyba nie zamierza mu wmawiać, że nie miewa
stosunków z innymi mężczyznami! Nawet zaś gdyby tak twierdziła, skąd Klima ma mieć pewność, że
mówi prawdę? A czy rozsądnie byłoby urodzić dziecko, którego ojciec nigdy nie będzie pewny swe-
go ojcostwa? Czy Klima mógłby porzucić żonę dla dziecka, o którym nie wie, czy naprawdę jest
jego? Czy może Róża chce, aby dziecku nigdy nie było dane poznać własnego ojca?
Również przeciwko temu sposobowi wysunięto zarzuty natury zasadniczej. Basista (najstarszy
wiekiem członek zespołu) zauważył, że liczenie na rozsądek dziewczyny byłoby jeszcze większą głu-
potą od rachub na jej współczucie. Logika argumentacji trafi w próżnię, podczas gdy pielęgniarka
weźmie sobie do serca, że ukochany mężczyzna nie wierzy w jej prawdomówność. Zachęci ją to, by z
płaczliwym uporem jeszcze bardziej obstawała przy swych twierdzeniach i zamysłach.
Wreszcie istniała jeszcze możliwość trzecia:
Klima będzie zaklinać się, że ciężarną dziewczynę kochał i kocha. Najmniejszej wzmianki o tym,
że dziecko mogłaby mieć z kimś innym! Przeciwnie, będzie pławił się w zdrojach zaufania, miłości i
czułości. Obieca wszystko, włącznie z rozwodem. Nakreśli jej ich wspaniałą przyszłość. Po czym
właśnie w imię tej przyszłości poprosi ją, aby zechciała przerwać ciążę. Wyjaśni jej, że urodzenie
dziecka byłoby przedwczesne i pozbawiłoby ich najpiękniejszych pierwszych lat miłości.
W tej znów argumentacji za mało było tego, czego poprzednia miała w nadmiarze: logiki. Jak to
możliwe, że Klima jest tak bardzo zakochany w pielęgniarce, jeśli przez dwa miesiące jej unikał?
Ale basista twierdził, że zakochani zawsze zachowują się nielogicznie i nie ma nic prostszego, niż ja-
koś to dziewczynie wytłumaczyć. Ostatecznie wszyscy zgodzili się, że ten trzeci sposób prawdopo-
dobnie będzie najodpowiedniejszy, gdyż apeluje do uczucia dziewczyny, które w zaistniałej sytuacji
wydaje się jedyną rzeczą stosunkowo pewną.
6
Następnie wyszli z teatrzyku, na rogu rozstali się i tylko gitarzysta odprowadził Klimę pod sam
dom. On jeden nie zgadzał się z proponowanym planem. Uważał, że jest niegodny lidera, którego
ubóstwiał.
– Idąc do kobiety, nie zapomnij bicza! – zacytował Nietzschego, z którego całej twórczości znał
wyłącznie to jedno zdanie.
– Drogi chłopcze – westchnął Klima – tym razem bicz to ona ma na mnie.
Wtedy gitarzysta zaproponował szefowi, że pojedzie z nim do uzdrowiska samochodem, tam Kli-
ma wywabi dziewczynę na szosę, a on ją przejedzie.
– Nikt mi nie udowodni, że nie wbiegła sama pod koła. Gitarzysta był najmłodszym członkiem ze-
społu, uwielbiał Klimę i Klima wzruszył się jego słowami:
– Równy gość z ciebie – powiedział.
Gitarzysta zaczął przedstawiać szczegóły swego planu. Policzki mu pałały.
– Równy gość z ciebie, ale to niemożliwe – rzekł Klima.
– Wahasz się? Przecież to Świnia!
– Naprawdę strasznie równy gość z ciebie, ale to niemożliwe – powtórzył Klima i pożegnał się z
nim.
7
Gdy został sam, zaczął zastanawiać się nad propozycją chłopca i nad tym, dlaczego ją odrzucił.
Nie dlatego, że był szlachetniejszy od gitarzysty, lecz jedynie – że był bardziej tchórzliwy. Strach, że
mógłby być oskarżony o udział w morderstwie, nie był ani trochę mniejszy od strachu, że zostanie
uznany za ojca. Wyobraził sobie, jak samochód wpada na Różę, wyobraził ją sobie leżącą w kałuży
krwi na szosie i na krótko doznał pełnego ulgi szczęścia. Ale wiedział, że uleganie grze wyobraźni
jest bez sensu. Miał teraz poważne zmartwienie. Myślał o swojej żonie. Ach, Boże, jutro ma urodzi-
ny.
Było parę minut przed szóstą, za chwilę zamkną sklepy. Migiem wpadł jeszcze do kwiaciarni i ku-
pił ogromny bukiet róż. Naszła go myśl, że będą to okropne urodziny. Będzie musiał udawać, że ser-
cem i umysłem jest przy niej, będzie musiał zajmować się nią, być dla niej czuły, zabawiać ją, śmiać
się z nią razem, a przy tym nieustannie będzie myślał o pewnym obcym, dalekim brzuchu. Będzie
zmuszał się do mówienia przymilnych słówek, ale jego myśl będzie daleko stąd, uwięziona w mrocz-
nej celi tamtych cudzych wnętrzności jak w izolatce.
Uświadomił sobie, że spędzenie tych urodzin w domu byłoby ponad jego siły i postanowił wyjaz-
du do Róży nie odwlekać.
W tym zresztą także nie było nic kuszącego. Z podgórskiego uzdrowiska wiało nań pustką jak z
prawdziwej pustyni. Nikogo tam nie znał. Może tylko z wyjątkiem tego amerykańskiego pacjenta, któ-
ry poczynał sobie jak kiedyś bogaci mieszczanie w małych miastach i po koncercie podejmował cały
zespół w swoim apartamencie. Potraktował ich wyśmienitymi trunkami, otoczył żeńskim personelem
kurortu, przez co pośrednio sprawił, że Klima wpakował się w tę historię z Różą. Ach, żeby chociaż
ten człowiek, który wtedy odnosił się do niego z bezgraniczną życzliwością, był jeszcze w uzdrowi-
sku! Klima uchwycił się tej wizji jak ostatniej deski ratunku, bowiem w chwilach, jakie właśnie
przeżywał, mężczyzna niczego nie potrzebuje bardziej, niż przyjaznego zrozumienia ze strony innego
mężczyzny.
Jeszcze raz wrócił do teatrzyku i wszedł do portierni. Zamówił rozmowę międzymiastową. Wkrót-
ce usłyszał w słuchawce głos Róży. Powiedział jej, że przyjedzie do niej już jutro. Ani słowem nie
nawiązał do wiadomości, którą oznajmiła mu kilka godzin temu. Rozmawiał z nią, jakby byli parą
beztroskich kochanków.
Między jednym a drugim zdaniem zapytał:
– Czy ten Amerykanin jest jeszcze w uzdrowisku?
– Aha, jest – odpowiedziała Róża.
Ulżyło mu i nieco gładziej niż przedtem powtórzył, że cieszy się na myśl, że ją zobaczy.
– A jak jesteś ubrana? – rzekł następnie.
– A bo co?
Już wiele lat z powodzeniem stosował ten trik w telefonicznym flircie.
– Chcę wiedzieć, jak jesteś właśnie teraz ubrana. Chcę sobie ciebie wyobrazić.
– Mam czerwoną sukienkę.
– W czerwonym musi ci być bardzo do twarzy.
– Chyba tak – powiedziała.
– A pod spodem?
Roześmiała się.
No cóż, każda zawsze się śmiała, gdy o to pytał.
– W jakich jesteś majteczkach?
– Też czerwonych.
– Już się cieszę, że ciebie w nich zobaczę – rzekł i pożegnał się z nią. Zdawało mu się, że przyjął
właściwy ton. Na chwilę poczuł ulgę. Ale tylko na chwilę, gdyż uzmysłowił sobie, że nie potrafi my-
śleć o niczym innym niż o Róży, wobec czego dzisiejszą rozmowę z żoną powinien ograniczyć do
najniezbędniejszego minimum. Stanął przed kasą kina, w którym szedł amerykański western, i kupił
dwa bilety.
8
Choć Kamila Klimowa była o wiele bardziej piękna niż chora, to przecież chora była. Z powodu
złego stanu zdrowia musiała zrezygnować przed kilku laty z kariery piosenkarskiej, która uprzednio
zaprowadziła ją w ramiona jej dzisiejszego męża.
Piękna młoda pani, nawykła do podziwu, nagle miała głowę pełną szpitalnej woni karbolu. Odno-
siła wrażenie, jakby jej świat od świata męża odgradzało teraz siedem gór.
Gdy Klima w takich chwilach widział jej smutną twarz, serce krajało mu się z bólu i wyciągał do
niej (ponad tymi fikcyjnymi górami) drżące z miłości ręce. Kamila zrozumiała, że w jej smutku tkwi
siła, której istnienia przedtem nie podejrzewała, a która Klimę przyciąga, rozczula i doprowadza do
łez. Nic dziwnego, że tym niespodziewanie znalezionym instrumentem zaczęła (zapewne nawet bez-
wiednie, ale tym częściej) się posługiwać. Przecież jedynie wtedy, gdy przeglądał się w jej ściągnię-
tej bólem twarzy, mogła być jako tako pewna, że w jego myślach nie rywalizuje z nią żadna inna ko-
bieta.
Albowiem ta prześliczna pani bała się kobiet i widziała je wszędzie. Nigdy i nigdzie nie uszły jej
uwagi. Umiała odkryć je w tonie głosu, jakim Klima ją witał, kiedy wracał do domu. Umiała wyczuć
je w zapachu jego ubrań. Niedawno zobaczyła na biurku męża oderwany z brzegu gazety skrawek pa-
pieru, na którym jego ręką zapisana była jakaś data. Oczywiście, mogło się to odnosić do najrozmait-
szych spraw, próby koncertu, rozmowy z agentem, ale ona przez cały miesiąc myślała tylko o tym, z
jaką kobietą spotka się Klima tego dnia, i cały miesiąc źle spała.
Jeżeli tak przerażał ją podstępny świat kobiet, czy nie mogła znaleźć sobie pociechy w świecie
mężczyzn?
Raczej nie. Zazdrość ma zadziwiającą właściwość: oświetla jasnymi promieniami tego jednego
jedynego mężczyznę, tłumy innych pozostawiając w absolutnej ciemności. Myśl pani Klimowej nie
umiała poruszać się inaczej niż w kierunku, w którym biegły te dręczące promienie, i jej mąż stał się
dla niej jedynym mężczyzną na świecie.
Teraz usłyszała klucz w zamku i jej oczom ukazał się trębacz z bukietem róż.
W pierwszej chwili ogarnęła ją radość, ale zaraz odezwały się wątpliwości: Czemu przynosi
kwiaty już dzisiaj, jeśli jej urodziny będą dopiero jutro? Co to znowu ma znaczyć?
– Nie będzie cię jutro w domu? – powitała go.
9
Z tego że przyniósł róże już dziś wieczorem, wcale przecież nie wynikało, że jutro ma go nie być.
Lecz jej nieufne czułki, zawsze czujne, zawsze zazdrosne, potrafiły grubo wcześniej przewidzieć każ-
dy ukrywany zamiar małżonka. Za każdym razem, gdy Klima zdawał sobie sprawę z istnienia owych
straszliwych czułków, które go obnażały, śledziły, demaskowały – ogarniało go beznadziejne znuże-
nie. Nienawidził ich i był pewny, że jeżeli jego małżeństwu coś zagraża, to tylko one.
Zawsze był przekonany (i z tego punktu widzenia zawsze miał całkowicie czyste sumienie), że je-
śli czasem okłamuje żonę, to jedynie dlatego, że chce ją oszczędzić, uchronić przed wszelkim niepo-
kojem i że to ona sama pakuje się w cierpienie przez tę swoją nieufność.
Patrząc teraz na jej twarz, czytał z niej podejrzenia, smutek oraz zły humor. Miał ochotę prasnąć
bukietem o ziemię, ale się opanował. Wiedział, że w dniach, które nadejdą, będzie musiał panować
nad sobą również w sytuacjach znacznie trudniejszych.
– Masz coś przeciwko temu, że przyniosłem ci kwiaty już dzisiaj? – spytał i żona zaraz wyczuła w
jego głosie rozdrażnienie, toteż podziękowała i poszła nalać wody do wazonu.
– Ten cholerny socjalizm! – rzekł Klima, gdy wróciła.
– Stało się coś?
– No popatrz tylko. Stale zmuszają nas do występów za darmo. To na rzecz walki z imperiali-
zmem, to z okazji rocznicy rewolucji, to znów na urodziny jakiegoś dygnitarza i jak nie chcę, by nas
zlikwidowali, muszę się na to wszystko zgadzać. Nie masz pojęcia, jak dziś znowu się zezłościłem.
– A co było? – spytała bez większego zainteresowania.
– Podczas próby przyszła do nas jakaś tam referentka z rady narodowej i dalej nas pouczać, co
wolno nam grać, a czego nie wolno, i w końcu zmusiła nas, żebyśmy dali darmowy koncert dla
Związku Młodzieży, a co gorsza, jutro muszę spędzić cały dzień na jakiejś idiotycznej konferencji,
gdzie znów będą nas uczyć, jak muzyka ma pomagać w budowie socjalizmu. Zmarnowany dzień, zu-
pełnie zmarnowany dzień! I to właśnie dzień twych urodzin!
– Chyba nie będą trzymać cię tam do nocy!
– No niby nie. Ale wyobraź sobie, w jakim humorze wrócę. Dlatego chciałem posiedzieć z tobą
trochę w spokoju przynajmniej dzisiejszego wieczoru – rzekł, ujmując żonę za ręce.
– To miło z twojej strony – powiedziała pani Klimowa i Klima wyczuł z jej głosu, że z tego, co
mówił o jutrzejszej konferencji, nie wierzy ani jednemu słowu.
Pani Klimowa nie ośmielała się wprawdzie ujawniać wobec niego, że mu nie wierzy. Wiedziała,
że jej brak zaufania doprowadza go do szału. Ale Klima dawno już stracił wiarę w jej zaufanie. Czy
mówił prawdę, czy kłamał, zawsze posądzał ją, że go podejrzewa. Lecz teraz nic już nie można było
zrobić i musiał mówić dalej, jakby wierzył, że i ona mu wierzy, ona zaś (z twarzą smutną i obcą) wy-
pytywała go o jutrzejszą konferencję, chcąc mu dowieść, że w jej realność nie wątpi.
Następnie wyszła do kuchni przygotować kolację. Przesoliła ją. Zawsze lubiła gotować i gotowa-
ła świetnie (życie nie rozpieściło jej i nie oduczyło zajęć gospodarskich) i Klima wiedział, że jeżeli
tym razem potrawa się nie udała, to wyłącznie dlatego, że Kamila cierpiała. Oczyma duszy widział
bolesny, szybki ruch, jakim wsypała do garnka za dużą szczyptę soli, i serce mu się ścisnęło. Zdawa-
ło mu się, że w przesolonych kęskach odnajduje smak jej łez i łyka swoje własne przewiny. Wiedział,
że Kamila przeżywa męki zazdrości, wiedział, że w nocy znowu nie będzie spała, chciał więc ją gła-
skać, całować, uspokajać, ale wnet uświadomił sobie, że to zbędne, bo jej czułki odkryłyby w piesz-
czotach tylko jego nieczyste sumienie.
Wreszcie poszli do kina. Bohater, który na ekranie zgrabnie wychodził cało z wszystkich zdra-
dzieckich zasadzek, podnosił jakoś Klimę na duchu. Widział siebie na jego miejscu i chwilami zda-
wało mu się, że namówienie Róży na skrobankę to drobiazg, z którym dzięki swemu wdziękowi oraz
szczęśliwej gwieździe poradzi sobie śpiewająco.
Potem położyli się obok siebie na szerokim łóżku. Patrzył na nią. Leżała na plecach z głową zagłę-
bioną w poduszce, z brodą leciutko uniesioną i oczyma utkwionymi w suficie, a on w tym napiętym
wyprężeniu jej ciała (przypominała mu zawsze strunę, mówił jej, że ma „duszę struny”) w jednej
chwili ujrzał nagle całą jej kwintesencję. Właśnie, czasami zdarzało mu się (były to cudowne mo-
menty), że w jednym jej geście czy ruchu widział jakby całą historię jej ciała i duszy. Były to chwile
jakiegoś absolutnego jasnowidzenia, ale również absolutnego rozrzewnienia: ta kobieta kochała go
bowiem, gdy jeszcze nic nie znaczył, potrafiła zawsze poświęcić dla niego wszystko, w lot rozumiała
każdą jego myśl, dzięki czemu mógł rozmawiać z nią o Armstrongu i o Strawińskim, o głupstewkach i
o kłopotach, była mu najbliższa ze wszystkich ludzi… Teraz wyobraził sobie, że to słodkie ciało, ta
słodka twarz byłyby martwe i czuł, że nie przeżyłby jej ani o jeden dzień. Wiedział, że gotów jest
bronić jej do ostatniego tchu, że gotów jest oddać za nią swe życie.
Lecz to poczucie dławiącej miłości trwało tylko sekundę, było bezsilnym przebłyskiem, gdyż jego
umysł wypełniony był całkowicie przygnębieniem i strachem. Leżał koło Kamili, wiedział, że kocha
ją bezgranicznie, ale duchem był nieobecny. Głaskał ją po twarzy, jakby robił to z niezmierzonej,
wielusetkilometrowej odległości.
DZIEŃ DRUGI
1
Było około dziewiątej rano, gdy na parkingu na skraju zdrojowiska (dalej już samochodom nie
wolno było wjeżdżać) zatrzymał się elegancki biały wóz i wysiadł z niego Klima.
Przez środek kurortu ciągnął się długi park z trawnikiem, rzadko rosnącymi drzewami, dróżkami
wysypanymi piaskiem oraz kolorowymi ławeczkami. Po obu stronach stały budynki sanatoryjne,
wśród nich również „Dom Marksa”, gdzie w pokoiku, w którym trębacz spędził był pewnej nocy
dwie fatalne dla siebie w skutkach godziny, mieszkała siostra Róża. Naprzeciw „Domu Marksa” po
drugiej stronie parku wznosiła się najpiękniejsza budowla całego uzdrowiska, w stylu secesyjnym z
początku stulecia, pełna stiukowych ozdób i z mozaiką nad wejściem. Ona jedna uzyskała przywilej
zachowania bez zmiany dawnej nazwy: „Richmond”.
– Czy pan Bertlef mieszka tu jeszcze? – spytał Klima portiera.
Otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, wbiegł po czerwonym chodniku na pierwsze piętro i zapu-
kał do drzwi.
Gdy wszedł, ujrzał Bertlefa wychodzącego mu na spotkanie w piżamie. Zażenowany zaczął prze-
praszać za niezapowiedziane najście, ale Bertlef mu przerwał:
– Przyjacielu! Proszę się nie usprawiedliwiać! Sprawił mi pan największą przyjemność, jakiej
zdarzyło mi się doznać tutaj od kogokolwiek w tych porannych godzinach.
Potrząsnął dłonią trębacza i ciągnął dalej:
– W tym kraju ludzie nie cenią sobie poranka. Budzą się gwałtownie na dzwonek budzika, który
druzgoce ich sen jak cios siekiery, i od razu stają się niewolnikami żałosnego pośpiechu. Niech mi
pan powie, cóż może być wart dzień, który zaczyna się od takiego aktu przemocy? Co musi dziać się z
ludźmi, którzy co dzień za pośrednictwem budzika doznają miniaturowego elektrowstrząsu? Każdego
dnia przyzwyczaja się ich do przemocy, każdego dnia oducza się ich od rozkoszy. Proszę mi wierzyć,
że o charakterze ludzi decydują ich poranki.
Ujął Klimę delikatnie za ramiona, posadził go w fotelu i kontynuował:
– A ja tak bardzo kocham te poranne godziny bezczynności, przez które wolno, niczym po pełnym
rzeźb moście, przechodzę z nocy do dnia, ze snu do jawy. To ta część dnia, kiedy byłbym ogromnie
wdzięczny za mały cud, za niespodziane spotkanie, które przekonałoby mnie, że sny mej nocy trwają
nadal i że między przygodą snu a przygodą dnia nie rozciąga się przepaść.
Obserwując Bertlefa, chodzącego w piżamie po pokoju i przygładzającego ręką szpakowate wło-
sy, trębacz zauważył, że jego dźwięczny głos ma niezatarty akcent amerykański, a dobór słów cechuje
ujmująca staroświecczyzna, łatwo dająca się wytłumaczyć tym, że w ojczyźnie swych przodków nig-
dy nie mieszkał, języka ojczystego zaś nauczył się wyłącznie w środowisku rodzinnym.
– I nikt, mój przyjacielu – pochylił się teraz nad Klimą z poufałym uśmiechem – nikt w tym kuror-
cie nie może przyjść mi w sukurs. Nawet pielęgniarki, skądinąd tak potulne, mają zgorszone miny,
gdy wabię je, aby spędziły ze mną radosne chwile w porze mego śniadania, wskutek czego wszystkie
spotkania zmuszony jestem odkładać aż na wieczór, gdy mimo wszystko bywam już nieco zmęczony.
Następnie podszedł do stolika z telefonem i spytał:
– Kiedy pan przybył?
– Teraz, rano – wyjaśnił Klima. – Samochodem.
– Z pewnością jest pan głodny – powiedział Bertlef i podniósł słuchawkę. Zamówił dwa śniada-
nia.
– Cztery jajka po wiedeńsku, ser, masło, rogaliki, mleko, szynka, herbata.
Klima tymczasem rozglądał się po pokoju. Wielki okrągły stół, krzesła, fotele, lustro, dwie kozet-
ki, drzwi do łazienki i do drugiego, przyległego pokoju, w którym – jak zapamiętał – mieściła się
mała sypialnia. Tutaj, w tym wspaniałym apartamencie, wszystko się rozpoczęło. Tu siedzieli pijani
chłopcy z jego zespołu, którym do towarzystwa bogaty Amerykanin zaprosił kilka pielęgniarek.
– Tak – rzekł Bertlef – tego obrazu, któremu pan się przygląda, poprzednio tu nie było.
Dopiero teraz trębacz spostrzegł obraz przedstawiający brodatego mężczyznę z dziwnym blado-
niebieskim pierścieniem wokół głowy i z pędzlem oraz paletą w ręce. Obraz wyglądał na prymityw-
ny, lecz Klima wiedział, że liczne obrazy sprawiające wrażenie prymitywów są sławne.
– Kto to malował?
– Ja sam – odpowiedział Bertlef.
– Nie wiedziałem, że pan maluje.
– Bardzo lubię malować.
– A kto to jest? – ośmielił się spytać trębacz.
– Święty Łazarz.
– Czyżby Łazarz był malarzem?
– To nie jest Łazarz biblijny, tylko święty Łazarz, mnich, który żył w dziewiątym wieku w Kon-
stantynopolu. To mój patron.
– Aha – rzekł trębacz.
– Był to nader szczególny święty. Cierpiał nie od pogan za wiarę w Chrystusa, lecz od złych
chrześcijan, za to, że zbyt lubił malować. Jak panu może wiadomo, w ósmym i dziewiątym wieku w
Kościele greckim panował surowy ascetyzm, nietolerancyjny wobec wszelkich uciech doczesnych.
Również obrazy oraz rzeźby uważano za przejawy występnej zmysłowości. Cesarz Teofil kazał znisz-
czyć tysiące pięknych obrazów i zabronił malować memu umiłowanemu Łazarzowi. Ale Łazarz wie-
dział, że swymi obrazami chwali Boga i nie ustąpił. Teofil więził go, męczył, chciał, by Łazarz wy-
rzekł się pędzla, lecz Bóg był mu miłościw i dodał sił, by przetrzymał srogie katusze.
– Bardzo piękna historia – powiedział trębacz uprzejmie.
– Wspaniała. Lecz pan z pewnością przyszedł do mnie nie po to, by oglądać moje obrazki, tylko z
jakichś innych powodów.
W tej chwili rozległo się pukanie i w drzwiach ukazał się kelner z wielką tacą. Postawił ją na sto-
le i nakrył dla obu mężczyzn do śniadania.
Bertlef zaprosił trębacza do stołu i rzekł:
– Śniadanie nie jest tak wyśmienite, byśmy nie mogli kontynuować rozmowy. Proszę, niech mi pan
powie, co leży panu na sercu!
Tak więc trębacz żując przedstawiał swoją sprawę, a Bertlef w kilku miejscach przerywał mu
opowieść dociekliwymi pytaniami.
2
Przede wszystkim zastanowiło go, czemu Klima nie odpowiedział Róży na żadną z jej kartek, wy-
kręcał się od rozmowy z nią i nigdy nie zrobił choćby jednego przyjaznego gestu, który przedłużyłby
ich miłosną noc o ciche, łagodzące echo.
Trębacz przyznał, że nie poczynał sobie przyzwoicie ani mądrze. Ale nie mógł się przemóc. Myśl
o jakimkolwiek dalszym kontakcie z tą dziewczyną napawała go wstrętem.
– Uwieść kobietę – rzekł Bertlef, nie kryjąc niezadowolenia – to umie byle dureń. Lecz umieć ją
porzucić, o, po tym właśnie poznaje się dojrzałego mężczyznę.
– Wiem – przyznał Klima ze smutkiem. – Ale ten wstręt, ta nieprzezwyciężalna odraza, to jest we
mnie silniejsze od wszelkich szlachetnych postanowień.
– Mój panie – zdumiał się Bertlef – czy pan jest mizoginem?
– Mówią tak o mnie.
– Ale skąd się to w panu bierze? Nie wygląda pan przecież ani na impotenta, ani na homoseksuali-
stę!
– Istotnie, nie jestem impotentem ani homoseksualistą. To coś znacznie gorszego – wyznał melan-
cholijnie trębacz. – Ja kocham własną żonę. To moja erotyczna tajemnica, której ogromna większość
ludzi zupełnie nie potrafi zrozumieć.
Jego wyznanie było tak wzruszające, że obaj na chwilę umilkli. Upłynęła bodaj minuta, nim trę-
bacz znów podjął temat:
– Tego nikt nie rozumie, a najmniej moja żona. Myśli, że wielka miłość wyraża się w ten sposób,
że człowiek zupełnie nie zadaje się z innymi kobietami. A tymczasem to bzdura. Nie ma chwili, by
nie ciągnęło mnie do jakiejś obcej kobiety, ale gdy tylko ją posiądę, coś jakby potężna katapulta od-
rzuca mnie od niej na powrót do Kamili. Czasami mówię sobie, że za tymi innymi kobietami uganiam
się wyłącznie dla tej katapulty, dla tego odrzucenia i cudownego lotu (pełnego czułości, pragnienia i
pokory) do własnej żony, którą z każdą kolejną niewiernością kocham coraz to bardziej.
– Czyli że siostra Róża była dla pana jedynie utwierdzeniem w miłości monogamicznej?
– Tak – rzekł trębacz. – I to utwierdzeniem nader przyjemnym. Siostra Róża, kiedy widzi się ją po
raz pierwszy, ma bowiem wiele wdzięku, a zarazem jest nadzwyczaj korzystne, że ten wdzięk w dwie
godziny wyczerpuje się całkowicie, wskutek czego nic już nie ciągnie człowieka do dalszego przeby-
wania z nią i katapulta silnie wyrzuca go do wspaniałego lotu powrotnego.
– Drogi przyjacielu, wątpię, ażebym na kimś innym mógł lepiej niż na panu udowodnić, że nad-
mierna miłość jest grzeszna.
– Sądziłem, że miłość do żony to jedyne, co we mnie dobrego.
– I mylił się pan. Zbyt silna miłość do pańskiej żony nie równoważy pańskiej nieczułości, prze-
ciwnie, jest jej źródłem. Ponieważ pańska żona jest dla pana wszystkim, wszystkie inne kobiety są
dla pana niczym albo, inaczej mówiąc, są dziwkami. A to wielkie bluźnierstwo i wielki brak posza-
nowania dla istot będących tworami Boga. Drogi przyjacielu, ten rodzaj miłości jest herezją.
3
Bertlef odsunął pustą filiżankę, wstał od stołu i wyszedł do łazienki, z której Klima usłyszał naj-
pierw szum lejącej się wody, a po chwili również jego głos:
– Czy uważa pan, że człowiek ma prawo zadawać śmierć nienarodzonemu dziecięciu?
Już widok portretu brodacza z aureolą nieco go zaniepokoił. Zapamiętał Bertlefa jako jowialnego
bon vivanta i zupełnie nie przyszło mu do głowy, że mógłby on być człowiekiem wierzącym. Teraz
poczuł skurcz serca, gdyż zląkł się, że usłyszy pouczenia moralne i jedyna jego oaza na pustyni tego
uzdrowiska okaże się fatamorganą. Smętnym głosem powiedział:
– Należy pan do tych, którzy to nazywają morderstwem?
Bertlef długo nie odpowiadał. Wreszcie, ubrany już w strój dzienny i starannie uczesany, wyszedł
z łazienki.
– Morderstwo to słowo, które zbyt zalatuje krzesłem elektrycznym – rzekł. – Mnie chodzi o coś in-
nego. Widzi pan, ja uważam, że życie należy przyjmować z całym dobrodziejstwem inwentarza. To
pierwsze przykazanie, jeszcze przed Dekalogiem. Wszystkie zdarzenia są w ręku bożym, my zaś ab-
solutnie nie wiemy, co może stać się jutro. Pragnę przez to powiedzieć, że przyjmowanie życia z ca-
łym dobrodziejstwem inwentarza oznacza przyjmowanie nieprzewidywalnego. A dziecko to koncen-
trat nieprzewidywalności. Dziecko to jedna wielka niespodzianka. Nie wie pan, co z niego wyrośnie,
co panu przyniesie, i właśnie dlatego musi je pan przyjąć. W przeciwnym razie żyje pan tylko poło-
wicznie, żyje pan jak ten, kto, nie umiejąc pływać, brodzi przy brzegu, chociaż prawdziwe morze jest
tylko tam, gdzie głębia.
Trębacz kontrargumentowa!, że dziecko nie jest jego.
– Zgoda – rzekł Bertlef. – Ale niech pan też szczerze przyzna, że nawet gdyby było pańskie, nama-
wiałby pan Różyczkę na skrobankę z jednakowym uporem. Robiłby pan to ze względu na swoją żonę
i grzeszną miłość, jaką pan do niej żywi.
– Tak, przyznaję – powiedział trębacz. – Nakłaniałbym ją do skrobanki we wszelkich okoliczno-
ściach.
Bertlef stał oparty o drzwi łazienki i uśmiechał się:
– Rozumiem i bynajmniej nie będę pana do niczego namawiał. Za stary jestem na to, by chciało mi
się naprawiać świat. Powiedziałem, co myślę, i dość na tym. Pozostanę pańskim przyjacielem, nawet
jeżeli będzie pan postępował niezgodnie z mymi przekonaniami, i dopomogę panu, nawet jeśli nie
będę się z panem zgadzał.
Trębacz podniósł wzrok na Bertlefa, który ostatnie zdanie wypowiedział aksamitnym głosem mą-
drego kaznodziei. Wywarł na nim majestatyczne wrażenie. Zdawało mu się, że wszystko, co Bertlef
mówi, mogłoby służyć jako legenda, przypowieść, przykład, rozdział z jakowejś nowożytnej Ewan-
gelii. Miał ochotę (zrozummy go, był podenerwowany i skłonny od przesadnych gestów) nisko mu się
pokłonić.
– Zrobię dla pana, co będzie w mojej mocy – kontynuował Bertlef. – Za chwilę wybierzemy się
do mojego przyjaciela, ordynatora Slamy, który zajmie się lekarską stroną pańskiego problemu.
Niech mi pan tylko powie, w jaki sposób zamierza pan nakłonić Różyczkę do decyzji, przed którą tak
się wzbrania?
4
To był trzeci temat, na którym się zatrzymali. Kiedy trębacz przedstawił swój plan, Bertlef powie-
dział:
– Przypomina mi to zdarzenie, które sam przeżyłem, gdy w czasach pełnej przygód młodości pra-
cowałem jako robotnik w portowych dokach, gdzie roznosiła nam śniadania dziewczyna o niezwykle
dobrym sercu, która nikomu niczego nie umiała odmówić. Ale za taką dobroć serca (i ciała) mężczyź-
ni odpłacają zwykle raczej grubiaństwem niż wdzięcznością, tak więc byłem jedynym, który odnosił
się do niej grzecznie i z szacunkiem, choć właśnie mnie nic z nią nie łączyło. Moja grzeczność spra-
wiła, że zakochała się we mnie. Zadałbym jej ból i poniżyłbym ją, gdybym się z nią wreszcie nie
przespał. Uczyniłem to jednak tylko jeden jedyny raz i natychmiast jej wyjaśniłem, że nadal będę ko-
chał ją miłością duchową, lecz kochankami już być nie możemy. Rozpłakała się, uciekła, przestała
witać się ze mną i jeszcze bardziej ostentacyjnie oddawała się wszystkim innym. Po upływie zaś
dwóch miesięcy oznajmiła mi, że zaszła ze mną w ciążę.
– Był pan więc w takiej samej sytuacji jak ja! – zawołał trębacz.
– Ach, przyjacielu – westchnął Bertlef – czyżby nie wiedział pan, że to, co zdarzyło się panu, jest
udziałem wszystkich mężczyzn na świecie?
– I co pan zrobił?
– Postąpiłem podobnie jak pan zamierza, ale z jedną różnicą. Pan chce miłość przed Różą uda-
wać, podczas gdy ja wtedy naprawdę darzyłem ją miłością. Zobaczyłem przed sobą biedną dziew-
czynę, przez wszystkich poniżaną i krzywdzoną, biedną dziewczynę, która dotąd doznała uprzejmości
od jednego tylko człowieka i nie chce go utracić. Rozumiałem, że kocha mnie, i nie mogłem gniewać
się na nią, że ujawnia to w jedyny sposób, w jaki potrafi, tymi tylko środkami, jakie podszepnęła jej
owa nędza moralna, za którą nie ponosiła przecież winy. Niech pan słucha, co jej odpowiedziałem:
„Wiem bardzo dobrze, że zaszłaś w ciążę z kimś innym. Lecz wiem również, że uciekłaś się do tego
podstępu z miłości i za miłość chcę ci odpłacić miłością. Nie obchodzi mnie, z kim masz to dziecko,
i jeśli chcesz, pojmę cię za małżonkę.”
– To było czyste szaleństwo!
– A przecież może skuteczniejsze niż pańskie przemyślne postępowanie. Gdy jeszcze kilka razy
powtórzyłem tej kurewce, że ją kocham i ożenię się z nią, nawet jeśli będzie mieć dziecko, rozpłaka-
ła się i przyznała, że chciała mnie oszukać. W obliczu mej dobroci pojęła, jak rzekła, że nie jest mnie
godna i nigdy nie mogłaby wyjść za mnie.
Trębacz zamyślił się i milczał, a Bertlef dodał:
– Cieszyłbym się, gdyby to wydarzenie mogło być panu pomocne jako parabola. Niech pan nie
usiłuje udawać przed Różą miłości, lecz niechaj pan się postara pokochać ją naprawdę. Niech pan
spróbuje okazać jej współczucie. Nawet jeżeli pana okłamuje, proszę spróbować dostrzec w tym
kłamstwie jej sposób kochania. Jestem pewien, że wtedy nie oprze się sile pańskiej dobroci i sama
załatwi wszystko tak, żeby pana nie skrzywdzić.
Słowa Bertlefa wywarły na trębaczu wielkie wrażenie. Ale kiedy wyraźniej wywołał w swej pa-
mięci postać Róży, zrozumiał, że droga miłości, którą Amerykanin mu wskazuje, dla niego jest niedo-
stępna; że jest to droga świętych, a nie zwyczajnych ludzi.
5
Róża siedziała za stolikiem w wielkiej hali łazienek, gdzie pod ścianami stały łóżka, na których
wypoczywały kobiety po zabiegach. Przyjmowała skierowania od dwóch nowych pacjentek. Wpisała
datę, wydała im kluczyki od szatni, ręczniki i długie prześcieradła. Następnie spojrzała na zegarek i
skierowała się (miała jedynie biały fartuch na gołym ciele, ponieważ wykafelkowane sale pełne były
nagrzanej pary) do tylnej hali, na basen, w którym w cudotwórczej źródlanej wodzie pluskało się ze
dwadzieścia nagich kobiet. Wywołała nazwiska trzech z nich, żeby je zawiadomić, że czas wyznaczo-
ny na ich kąpiel już minął. Damy posłusznie wyskoczyły z basenu, zatrzęsły wydatnymi biustami, z
których kapała woda, i truchcikiem podążyły za Różą do pierwszego pomieszczenia. Tam wyciągnęły
się na wolnych łóżkach, a Róża owinęła jedną po drugiej w prześcieradła, otarła im oczy łóżkiem
płótna i narzuciła jeszcze na nie ciepłe koce. Uśmiechały się do niej, ale ona nie odwzajemniała
uśmiechu.
To nic przyjemnego urodzić się w małej mieścinie, do której rokrocznie zjeżdża dziesięć tysięcy
kobiet i niemal ani jeden młody mężczyzna; tu już w wieku piętnastu lat kobieta może dokładnie zo-
rientować się w całokształcie szans erotycznych, jakie będzie miała do końca życia, jeśli nie zmieni
miejsca zamieszkania. A zmienić miejsce zamieszkania? Zakład, gdzie była zatrudniona, zwalniał
pracowników bardzo niechętnie, a jej rodzice także reagowali oburzeniem na każdą wzmiankę o
przeprowadzce.
Nie, ta dziewczyna, choć na ogół starała się sumiennie spełniać swe obowiązki, nie darzyła pa-
cjentek zbytnią miłością. Można wyliczyć trzy przyczyny takiego stanu rzeczy:
Zawiść: przyjechały tutaj od mężów, od kochanków, ze świata, który jej wydawał się kwitnąć ty-
siącem sposobności, jakie dla niej są niedostępne, choć ma ładniejsze piersi, dłuższe nogi i regular-
niejszy owal twarzy niż one.
Oprócz zawiści – niecierpliwość: zjawiały się tu owiane swoimi dalekimi przygodami, podczas
gdy ona wciąż tkwiła w monotonii, rok temu taka sama jak teraz; przerażało ją, że jej czas mija w tej
małej dziurze, w której nic się nie dzieje, i chociaż była młoda, stale myślała o tym, że życie minie,
zanim ona w ogóle zacznie żyć.
Po trzecie – czuła instynktowną niechęć do ich mnogości, zmniejszającej wartość poszczególnej
kobiety jako takiej. Była otoczona smutną inflacją damskich biustów, pośród których również tak
piękne piersi jak jej traciły na wartości.
Właśnie bez uśmiechu opatuliła ostatnią z trzech pacjentek, gdy do sali zajrzała jej chuda koleżan-
ka i krzyknęła:
– Telefon!
Minę miała tak uroczystą, że Róża zaraz wiedziała, kto do niej dzwoni. Czerwona na twarzy po-
szła do kabiny, podniosła słuchawkę i wymieniła swoje nazwisko.
Klima przywitał się z nią i spytał, kiedy będzie miała dla niego czas.
– Kończę o trzeciej – odpowiedziała. – O czwartej moglibyśmy się spotkać.
Następnie ustalali miejsce spotkania. Róża chciała, żeby to była największa w uzdrowisku winiar-
nia, otwarta cały dzień. Chuda koleżanka, która stała koło niej, nie spuszczając wzroku z jej ust, ski-
nęła potakująco głową. Trębacz ze swej strony wolałby zobaczyć się z Różą gdzieś, gdzie byliby
sami, i proponował, żeby wyjechali razem jego wozem poza kurort.
– To nie ma sensu. Gdzie będziemy jeździli? – powiedziała.
– Bylibyśmy sami.
– Jak się mnie wstydzisz, to nie trzeba było przyjeżdżać – rzekła Róża, a koleżanka znów z apro-
batą skinęła.
– Nie to miałem na myśli – rzekł Klima. – Więc zaczekam o czwartej przed winiarnią.
– Znakomicie – powiedziała chuda koleżanka, gdy Róża odwiesiła słuchawkę. – Chciałby spotkać
się z tobą w jakimś ustronnym miejscu; ale ty musisz się postarać, żeby widziało was jak najwięcej
ludzi.
Róża wciąż była mocno zdenerwowana i czuła tremę przed spotkaniem. Zupełnie nie umiała już
wyobrazić sobie Klimy. Jak wygląda, jak się uśmiecha, jaki ma sposób bycia? Wspomnienie o ich je-
dynym spotkaniu było nadzwyczaj mgliste. Koleżanki bardzo wypytywały ją wtedy o trębacza, chcia-
ły wiedzieć, jaki jest, co mówi, jak wygląda, gdy zdejmie ubranie, i jak się kocha. Ale ona nie umiała
im nic powiedzieć i powtarzała tylko, że to było jak sen.
Nie był to czczy frazes: Mężczyzna, z którym spędziła dwie godziny w łóżku, zstąpił do niej z pla-
katów. Jego fotografia nabrała na chwilę trójwymiarowej materialności, ciepła i ciężaru, aby wkrót-
ce znów stać się niematerialnym i bezbarwnym obrazem, powielonym w tysiącu odbitek i przez to
jeszcze bardziej abstrakcyjnym i nierzeczywistym.
Wskutek tego że wówczas tak szybko skrył się przed nią za swym graficznym symbolem, pozostało
jej nieprzyjemne poczucie jego doskonałości. Nie mogła przypomnieć sobie najmniejszego szczegółu,
który zniżyłby go i przybliżył do niej. Gdy był daleko, zajmowała postawę stanowczą i bojową, ale
teraz, kiedy czuła już jego bliskość, odwaga ją opuszczała.
– Nie łam się – powiedziała chuda. – Będę trzymać za ciebie kciuki.
6
Gdy Klima skończył rozmowę z Różą, Bertlef wziął go pod ramię i zaprowadził do „Domu Mark-
sa”, gdzie mieszkał i przyjmował pacjentki doktor Slama. W poczekalni siedziało kilka kobiet, lecz
Bertlef bez wahania cztery razy krótko zastukał w drzwi gabinetu. Po chwili wyszedł do nich wysoki
mężczyzna w białym fartuchu, w okularach i z potężnym nochalem. Powiedział kobietom w poczekal-
ni: „Chwileczkę, zaraz wracam” i wyprowadził obu panów na korytarz, a stamtąd do swojego miesz-
kania, znajdującego się piętro wyżej.
– Jak się pan ma, mistrzu? – zwrócił się do trębacza, gdy wszyscy trzej usiedli. – Kiedy znowu uj-
rzymy pana u nas na koncercie?
– Już nigdy w życiu – odpowiedział Klima – bo to uzdrowisko przynosi mi pecha.
Bertlef wyjaśnił doktorowi Slamie, co zdarzyło się trębaczowi, a Klima dodał:
– Chciałbym prosić pana o pomoc. Przede wszystkim ciekaw jestem, czy rzeczywiście zaszła.
Może jej się tylko opóźniło. Albo zamierza mnie wrobić. Kiedyś dawno jedna dziewczyna już wycię-
ła mi taki numer. I też była blondynką.
– Nie powinien pan nigdy zadawać się z blondynkami – rzekł doktor Slama.
– Właśnie – zgodził się Klima. – Blondynki to moje nieszczęście. Panie ordynatorze, to było wte-
dy straszne. Namawiałem ją, żeby poszła się zbadać. Ale w tak wczesnej ciąży niczego nie można
jeszcze stwierdzić na sto procent. Wobec tego chciałem, żeby zrobiono jej test na myszach. Polega to
na tym, że mocz kobiety wstrzykuje się myszy i jeżeli zwierzątku wystąpią zmiany w jajnikach…
– To znaczy, że dama jest w stanie błogosławionym – dokończył doktor.
– Niosła poranny mocz w buteleczce, towarzyszyłem jej, a ona przed samym ambulatorium upuści-
ła tę buteleczkę na chodnik. Rzuciłem się na skorupy, żeby uratować choć kilka kropel! Zachowywa-
łem się, jak gdyby upuściła Święty Graal! Rozbiła ją umyślnie, bo wiedziała, że nie jest w ciąży, i
chciała przedłużyć moje męki ile tylko się da.
– Typowe postępowanie blondynek – rzekł doktor Slama, nie okazując zdziwienia.
– Uważa pan, że blondynki są inne niż brunetki? – zapytał Bertlef.
– Wiadoma sprawa – odparł Slama – Jasne i ciemne włosy to dwa bieguny ludzkiego charakteru.
Włosy ciemne znamionują męskość, odwagę, szczerość i energię, podczas gdy jasne symbolizują ko-
biecość, delikatność, bezsilność i bierność. Blondynka jest więc niejako kobietą do kwadratu. Kró-
lewna musi mieć złote włosy. Dlatego też kobiety, które chcą być jeszcze bardziej kobiece, farbują
się na płowo, nigdy na czarno.
– Bardzo by mnie interesowało, w jaki sposób pigment wywiera wpływ na duszę człowieka –
rzekł Bertlef powątpiewająco.
– Tu nie chodzi o pigment. Blondynka, zwłaszcza sztuczna, mimo woli dopasowuje się do swych
włosów. Chce być wierna swojemu kolorowi i robi z siebie kruchą istotkę, laleczkę z saskiej porce-
lany, domaga się czułości i przysług, galanterii i alimentów, sama nic nie umie sobie załatwić, na po-
zór jest szczytem subtelności, a w gruncie rzeczy chamką. Gdyby ciemne włosy weszły powszechnie
w modę, żyłoby się na świecie o wiele lepiej. Byłaby to najpożyteczniejsza reforma społeczna, jaką
kiedykolwiek przeprowadzono.
– Czyli całkiem możliwe, że Róża chce tylko wystrychnąć mnie na dudka – Klima szukał nadziei
w słowach Slamy.
– Nie. Przedwczoraj ją badałem. Jest w ciąży – rzekł doktor Slama.
Bertlef spostrzegł, że twarz trębacza zzieleniała, i powiedział:
– Panie doktorze, jest pan przecież przewodniczącym tej komisji, która udziela zezwoleń na skro-
banki.
– Tak – rzekł Slama. – W piątek mamy posiedzenie.
– To znakomicie – powiedział Bertlef. – Należałoby się z tym pośpieszyć, bo nasz przyjaciel go-
tów się nam załamać.
O ile mi wiadomo, w tym kraju niechętnie pozwalacie na przerywanie ciąży.
– Bardzo niechętnie – rzekł doktor Slama. – Mam w komisji dwie baby, które reprezentują władzę
ludową. Są niesamowicie szkaradne i nienawidzą wszystkich kobiet, które do nas przychodzą. Wie
pan, kto jest największym mizoginem na świecie? Kobieta. Panowie, żaden mężczyzna, nawet pan
Klima, w którego już dwie damy wmawiały, że zaszły przez niego w ciążę, nigdy nie czuł takiej nie-
nawiści do kobiet, jaką czują do siebie one same. Jak się panom wydaje, po co one w ogóle starają
się nas usidlić? Tylko po to, by zranić i poniżyć swe koleżanki. Bóg włożył kobietom w serca niena-
wiść do innych kobiet, bo chciał, żeby ludzkość się rozmnażała.
– Gotów jestem natychmiast wybaczyć panu tę filipikę – powiedział Bertlef – ponieważ pragnę
wrócić do sprawy naszego przyjaciela. Ostatnie słowo w tej komisji należy mimo wszystko do pana i
te szkaradne baby muszą się z panem liczyć.
– Ostatnie słowo należy do mnie, ale i tak zamierzam się z tego wycofać. Nie przynosi mi to ani
grosza. Ile pan, mistrzu, zgarnia za jeden koncert?
Suma, którą Klima wymienił, podnieciła doktora:
– Często zastanawiam się nad tym – powiedział – że właściwie mógłbym dorabiać sobie muzyką.
Całkiem znośnie gram na perkusji.
– Gra pan na perkusji? – wykazał gorliwe zainteresowanie trębacz.
– Właśnie – rzekł doktor Slama. – Mamy w naszym Domu Kultury fortepian i perkusję. W wol-
nych chwilach lubię sobie pobębnić.
– To świetnie! – zawołał trębacz, szczęśliwy, że ma okazję podlizać się ordynatorowi.
– Ale nie mam tutaj partnerów, żeby założyć orkiestrę z prawdziwego zdarzenia. Tylko farmaceuta
gra dosyć przyzwoicie na fortepianie. Już nieraz wspólnie ćwiczyliśmy. Wie pan co? – zamyślił się. –
Kiedy ta Róża zgłosi się na komisję…
– Ba, żeby się tylko zgłosiła! – westchnął Klima.
Doktor Slama machnął ręką:
– Wszystkie się chętnie zgłaszają. Komisja wymaga jednak, żeby stawił się również ojciec, więc
pan będzie musiał przyjść razem z nią. I żeby nie jeździć tu tylko z powodu takiego głupstwa, mógłby
pan przyjechać już o dzień wcześniej i wieczorem dalibyśmy koncert. Trąbka, fortepian, perkusja.
Tres faciunt orchestrum. Jak na plakacie znajdzie się pańskie nazwisko, sala będzie pełna. Co pan na
to?
Klima zawsze aż do przesady dbał o profesjonalną doskonałość swoich występów i jeszcze dwa
dni temu propozycja ordynatora wydawałaby mu się całkowitym absurdem. Dziś jednak nie intereso-
wało go nic prócz trzewi pewnej pielęgniarki i na pytanie lekarza zareagował uprzejmym entuzja-
zmem:
– Znakomicie!
– Naprawdę? Zgadza się pan?
– Oczywiście.
– A pan co na to? – Slama zwrócił się do Bertlefa.
– Że to wyborny pomysł. Nie wiem tylko, jak zdąży pan w ciągu dwóch dni wszystko przygoto-
wać.
Slama miast odpowiedzieć wstał i podszedł do telefonu. Wykręcił jakiś numer, ale nikt się nie
zgłaszał.
– Grunt to zaraz zrobić afisze, ale nasza sekretarka jest chyba na obiedzie – rzekł. – Wolna sala to
drobiazg. Towarzystwo Wiedzy Powszechnej organizuje w czwartek prelekcję antyalkoholową, którą
ma wygłosić mój kolega. Będzie uszczęśliwiony, jak go poproszę, żeby wymigał się pod pretekstem
choroby. A pan musiałby chyba przyjechać już w czwartek w południe, żebyśmy spróbowali, jak nam
to razem wyjdzie. Czy może nie trzeba?
– Nie, nie – powiedział Klima. – Trzeba. Musimy przedtem trochę się zgrać.
– Ja też tak uważam – zgodził się Slama. – Przećwiczylibyśmy najbardziej efektowny repertuar. Ja
mam świetnie opracowany Saint Louis Blues i When The Saints Go Marchin’ In. Opracowałem so-
bie kilka solówek, ciekaw jestem, jak też się panu spodobają. Zaraz, zaraz, a co robi pan dzisiaj po
południu? Nie miałby pan ochoty na próbę?
– Niestety, dziś po południu muszę namawiać Różę, żeby zgodziła się na skrobankę.
Slama znów machnął ręką:
– A daj pan spokój. Ona zgodzi się i bez namawiania.
– Panie ordynatorze – głos Klimy nabrzmiały był prośbą – może raczej we czwartek…
– Ja też myślę – poparł go Bertlef – żeby panowie odbyli próbę raczej we czwartek. Dziś nasz
przyjaciel nie umiałby się chyba skoncentrować. A poza tym zdaje się, że nie wziął ze sobą trąbki.
– To prawda – przyznał Slama.
Zaprosił obu przyjaciół do restauracji naprzeciwko, lecz na ulicy dopadła ich pielęgniarka i za-
częła błagać pana ordynatora, żeby wrócił do gabinetu. Doktor Slama przeprosił więc kompanów i
pozwolił jej zaciągnąć się z powrotem do swych bezpłodnych pacjentek.
7
Do pokoiku w „Domu Marksa” Róża przeniosła się od rodziców, mieszkających w pobliskiej
miejscowości, jakieś pół roku temu. Obiecywała sobie po oddzielnym mieszkaniu Bóg wie co, ale od
tego czasu zdążyła się już zorientować, że z pokoiku oraz wolności korzysta mniej szczęśliwie i
skromniej, niż widziała to uprzednio w marzeniach.
Kiedy dzisiaj po trzeciej przyszła z łazienek do domu, zaskoczyło ją nieprzyjemnie, że rozwalony
na tapczanie czekał na nią ojciec. Było jej to nie na rękę, chciała bowiem w skupieniu zająć się swo-
ją garderobą, uczesać się i wybrać odpowiednią sukienkę na dzisiejsze spotkanie.
– Co tu robisz? – spytała go gderliwie, zła na portiera, który znał ojca i zawsze skłonny był otwo-
rzyć mu pokój pod jej nieobecność.
– Trafiła mi się wolna chwila – rzekł ojciec. – Mamy tu dziś ćwiczenia.
Ojciec był członkiem ochotniczej straży porządkowej. Towarzystwo lekarzy podkpiwało sobie ze
starszych panów, z opaskami na rękawach i ważnymi minami paradujących po ulicach, więc Róży
było wstyd, że ojciec tym się zajmuje.
– Że też ci się chce – mruknęła.
– Ciesz się, że masz ojca, który nigdy się nie próżniaczył i próżniaczyć się nie będzie. My, emery-
ci, jeszcze pokażemy wam, młodym, co potrafimy!
Róża pomyślała, że musi dać mu się wygadać, a jednocześnie samej zająć się wyborem sukienki.
Otworzyła szafę.
– Strasznie jestem ciekawa, co potraficie – powiedziała.
– Niejedno. To, moje dziecko, jest uzdrowisko znane na całym świecie. A tymczasem jak tu wy-
gląda? Dzieciaki ganiają po trawnikach!
– O raju… – powiedziała Róża, przeglądając sukienki. Żadna jej się nie podobała.
– Żeby tylko dzieciaki, ale ile tu psów! Rada narodowa już dawno nakazała, żeby psy chodziły tyl-
ko na smyczy i w kagańcach! Ale tu nikt nie słucha, każdy robi, co mu się podoba.
Zajrzyj tylko do parku!
Róża wyciągnęła jedną z sukienek i ukryta za otwartymi drzwiami szafy zaczęła się rozbierać.
– Wszystko obsikują! Nawet piasek na placyku zabaw dla dzieci! No i wyobraź sobie, że jakieś
dziecko bawi się tam i chleb z masłem upadnie mu do tej piaskownicy. Potem wszyscy się dziwią,
skąd tyle chorób! Popatrz tylko! – ojciec podszedł do okna. – Nawet w tej chwili latają tam luzem
cztery psy!
Róża wyszła zza szafy i przeglądała się w lustrze. Niestety, miała tylko małe lustro na ścianie, w
którym widziała się jedynie do pasa.
– Ale ciebie to nie obchodzi, prawda? – zapytał ojciec.
– Obchodzi – powiedziała, cofając się od lustra na czubkach palców, żeby sprawdzić, jak prezen-
tują się w tej sukni jej nogi. – Nie gniewaj się, ale zaraz muszę gdzieś iść i śpieszy mi się.
– Ja tam uznaję tylko policyjne wilczury lub psy myśliwskie – rzekł ojciec. – Zupełnie nie rozu-
miem tych ludzi, co mają psa w mieszkaniu. Jeszcze trochę, a kobiety przestaną rodzić i będą wozić
w wózeczkach pudle!
Róża nie była zadowolona z obrazu, jaki przekazało jej lustro. Powróciła do szafy i szukała su-
kienki, w której byłoby jej bardziej do twarzy.
– Uchwaliliśmy, że pies może być w domu tylko wtedy, jak wszyscy lokatorzy wyrażą na to zgodę
na ogólnym zebraniu. A poza tym podniesiemy opłatę za psy.
– Widzę, że masz nie lada kłopoty – zauważyła Róża i pomyślała, jak to dobrze, że nie musi już
mieszkać w domu. Od dzieciństwa ojciec odstręczał ją swoim pouczaniem i komenderowaniem. Tę-
skniła do świata, w którym ludzie mówią innym językiem niż on.
– Nie masz się z czego śmiać. Psy to naprawdę bardzo poważny problem i nie ja jeden jestem tego
zdania, ale nawet najwyższe osobistości z kierownictwa politycznego. Możliwe, że zapomniano za-
pytać ciebie, co jest ważne, a co nie. Ty byś im oczywiście powiedziała, że najważniejsze na świecie
są twoje kiecki – oświadczył, widząc, że córka chowa się za drzwi szafy i znowu się przebiera.
– Na pewno są ważniejsze od twoich psów – odgryzła się.
Ponownie stała na palcach przed lustrem i nadal się sobie nie podobała. Lecz niezadowolenie z
siebie przeradzało się z wolna w przekorę: pomyślała złośliwie, że trębacz będzie musiał zaakcepto-
wać ją także w tej taniutkiej sukienczynie, i sprawiło jej to szczególną satysfakcję.
– Tu chodzi o higienę – kontynuował ojciec. – W naszych miastach nigdy nie będzie czysto, jak
psy będą nam srały na chodnikach. I chodzi o moralność. Nie wypada, żeby ludzie w pomieszcze-
niach dla ludzi rozpieszczali psy.
Stało się coś, czego Róża nawet sobie nie uświadamiała: tajemniczym sposobem, niedostrzegal-
nie, jej przekora łączyła się z oburzeniem ojca. Nie czuła już do niego dawnej ostrej niechęci, prze-
ciwnie, mimo woli z jego gniewnych słów czerpała energię.
– My tam nigdy w domu żadnych psów nie mieliśmy i jakoś nam ich nie brakowało – rzekł ojciec.
Ciągle patrzyła w lustro i czuła, że ciąża daje jej przewagę, jakiej dotąd nie miała. Czy się sobie
podoba, czy nie, trębacz przyjechał do niej i najuprzejmiej zaprasza ją do winiarni. Zresztą (spojrza-
ła na zegarek) w tej chwili pewnie już na nią czeka.
– Ale zobaczysz, dziecko, już my zaprowadzimy tu porządek! – śmiał się ojciec, ona zaś odpowie-
działa mu tym razem łagodnie, niemal z uśmiechem:
– Cieszy mnie to, tatusiu. Ale teraz muszę iść.
– Ja także. Za chwilę zacznie się dalszy ciąg ćwiczeń. Wyszli razem przed „Dom Marksa” i tam
się pożegnali.
Róża wolnym krokiem ruszyła w stronę winiarni.
8
Klima nigdy nie umiał w pełni wejść w rolę światowca, popularnego artysty, którego wszyscy
znają, i odczuwał ją – zwłaszcza teraz, zgnębiony prywatnymi troskami – jako czynnik działający na
jego niekorzyść, jako kulę u nogi. Gdy wszedł z Różą do westybulu winiarni i zobaczył na ścianie na-
przeciw szatni swą wielką fotografię na plakacie, który został tam jeszcze po ostatnim koncercie,
ogarnęło go zakłopotanie. Prowadząc dziewczynę do sali, machinalnie zgadywał, kto z gości go roz-
pozna. Bał się ich oczu, zdawało mu się, że zewsząd obserwują go i kontrolują, czy wygląda i zacho-
wuje się tak, jak tego odeń oczekiwano. Poczuł na sobie kilka zaciekawionych spojrzeń. Starał się
ignorować je i skierował się w głąb sali, do stolika, od którego przez wielkie okno otwierał się wi-
dok na korony parkowych drzew.
Gdy usiedli, uśmiechnął się do Róży, pogłaskał ją po ręce i powiedział, że dobrze jej w tej su-
kience. Zaprzeczała skromnie, ale on trwał przy swoim i przez chwilę starał się mówić na temat jej
powabu. Że jest zdumiony jej wyglądem. Przez całe dwa miesiące myślał o niej, aż malarskie działa-
nie jego wspomnień wytworzyło mu jej obraz, który okazał się odległy od rzeczywistości. I co szcze-
gólne, choć myślał o niej przepojony tęsknotą, mimo to prawdziwy jej wygląd przewyższa tamten,
będący dziełem wyobraźni.
Róża pozwoliła sobie na uwagę, że trębacz przez dwa miesiące wcale się nie odzywał, więc nie
wydaje się jej, by wspominał ją nazbyt często.
Na ten zarzut dobrze się przygotował. Wykonał ręką ruch znamionujący znużenie i powiedział
dziewczynie, że nie potrafiłaby sobie wyobrazić, jak straszne dwa miesiące przeżył. Róża spytała, co
mu się przydarzyło, lecz trębacz nie chciał wchodzić w szczegóły. Rzekł tylko, że zaznał wielkiej nie-
wdzięczności i nagle został zupełnie sam, bez przyjaciół, bez jednego bliskiego mu człowieka.
Trochę obawiał się, że Róża może zacząć rozpytywać go drobiazgowo o wspomniane kłopoty, bo
wtedy mógłby zaplątać się we własnych kłamstwach. Obawy okazały się jednak płonne. Co prawda
pielęgniarkę bardzo ciekawiło, że Klima miał złą passę, ale zadowoliła się takim wytłumaczeniem
dwumiesięcznego milczenia, sama zaś treść jego strapień była jej całkowicie obojętna. Dla niej w
owych miesiącach smutku ważny był tylko sam smutek.
– Wiele o tobie myślałam i chętnie bym ci pomogła – powiedziała.
– Byłem tak zniechęcony do całego świata, że wolałem nie pokazywać się nikomu na oczy. Smutny
współtowarzysz nie jest dobrym współtowarzyszem – odparł.
– Mnie także było smutno – wyznała.
– Wiem – głaskał ją po ręce.
– Od dawna już myślałam, że będę mieć z tobą dziecko. A ty się nie odżywałeś. Ale ja bym to
dziecko urodziła, nawet gdybyś do mnie nie przyjechał, nawet gdybyś już nigdy nie chciał mnie wi-
dzieć. Mówiłam sobie, że nawet jak zostanę zupełnie sama, to przynajmniej będę mieć twoje dziecko.
Nigdy bym się go nie pozbyła. Nie, nigdy…
W tej chwili Klimę zamurowało, cały jego mózg wypełniło bezgłośne przerażenie.
Na szczęście kelner, leniwie obsługujący gości, zatrzymał się akurat przy ich stoliku i spytał, co
zamawiają.
– Koniak – westchnął trębacz i zaraz się poprawił: – Dwa koniaki.
I znów zapadła cisza, wreszcie Róża ponownie wyszeptała:
– Za skarby świata nie dałabym go sobie odebrać.
– Nie mów tak – opanował się wreszcie. – To przecież nie tylko twoja sprawa. Dziecko to prze-
cież sprawa nie tylko samej kobiety. To sprawa obojga. I obydwoje muszą być tu jednego zdania. W
przeciwnym razie wszystko może się źle skończyć.
Zaledwie to powiedział, już zrozumiał, że właściwie teraz pośrednio uznał, że jest ojcem dziecka,
i że od tej chwili będzie rozmawiał z Różą już tylko na gruncie tego przyznania się. Wiedział wpraw-
dzie, że działa zgodnie z planem, że jest to ustępstwo, które z góry brał pod uwagę, lecz mimo
wszystko przeląkł się swoich słów.
Ale oto schylał się już nad nimi kelner z dwoma koniakami:
– To pan jest panem Klimą, trębaczem?
– Tak – rzekł Klima.
– Dziewczyny z kuchni pana poznały. Więc to pan jest na tym plakacie?
– Ja.
– Podobno jest pan idolem wszystkich kobiet od dwunastu do siedemdziesięciu lat! – powiedział
kelner i dodał, zwracając się do Róży: — Wszystkie baby wydrapią ci oczy z zazdrości!
Odchodząc, obejrzał się kilkakrotnie i uśmiechał się z natrętną poufałością.
Róża jeszcze raz powtórzyła:
– Nigdy nie mogłabym się go pozbyć. I ty też będziesz kiedyś szczęśliwy, że będziesz je miał.
Przecież ja zupełnie niczego od ciebie nie chcę. Chyba nie myślisz sobie, że czegoś od ciebie chcę.
Możesz być zupełnie spokojny. To tylko moja sprawa i jak chcesz, to nie musisz o nic się troszczyć.
Nic nie może zdenerwować mężczyzny bardziej niż takie uspokajające słowa. Klima miał nagle
wrażenie, że uratowanie czegokolwiek jest ponad jego siły i że już lepiej z wszystkiego zrezygnować.
Milczał – a Róża milczała także, wskutek czego słowa, które wygłosiła, nadal rosły w tej ciszy i
sprawiały, że trębacz czuł się coraz bardziej bezsilny i nieszczęsny.
Ale potem ukazał mu się w myślach obraz żony. Wiedział, że nie może kapitulować. Sunął więc
ręką po marmurowym blacie stolika, aż dotknął palców Róży. Ścisnął je i powiedział:
– Zapomnij na chwilę o tym dziecku. Dziecko wcale nie jest tu najważniejsze. Czy myślisz, że my
dwoje nie mamy sobie nic innego do powiedzenia? Myślisz, że przyjechałem do ciebie tylko z powo-
du tego dziecka?
Róża wzruszyła ramionami.
– Najważniejsze jest to, że bez ciebie było mi smutno. Widzieliśmy się przecież tylko tak krótko.
A przy tym nie było dnia, bym ciebie nie wspominał.
Zamilkł, a Róża rzekła:
– Przez całe dwa miesiące w ogóle się nie odezwałeś, a ja pisałam do ciebie dwa razy.
– Nie gniewaj się na mnie – powiedział trębacz. – Specjalnie się nie odzywałem. Nie chciałem.
Bałem się tego, co dokonywało się we mnie. Broniłem się przed miłością. Chciałem posłać ci długi
list, zapisałem nawet wiele kartek, ale w końcu wszystkie podarłem. Nigdy nie zdarzyło mi się tak
się zakochać i przerażało mnie to. I… czemu nie miałbym się przyznać? Chciałem też sprawdzić, czy
me uczucie nie jest tylko przelotnym oczarowaniem. Powiedziałem sobie: jeśli jeszcze następny mie-
siąc będę pod takim jej urokiem, to znak, że to, co do niej czuję, nie jest ułudą, lecz prawdziwą miło-
ścią.
– No i co teraz myślisz? – spytała Róża cicho. – Czy to tylko ułuda?
Słysząc takie pytanie, trębacz pojął, że jego plan zaczyna przynosić rezultaty. Nie puszczał więc
już ręki dziewczyny i mówił dalej, z coraz większą łatwością: W tej chwili, siedząc naprzeciw niej,
rozumie, że poddawanie jego uczuć dalszej próbie byłoby zbędne, bowiem wszystko jest jasne. A o
dziecku nie chce rozmawiać, bo dla niego ważna jest Róża, nie jej dziecko. Znaczenie nienarodzone-
go dziecka sprowadza się jedynie do tego, że teraz przywołało go do Róży. Właśnie, to dziecko, które
nosi ona w swym łonie, wezwało go tu, do uzdrowiska, i pozwoliło mu przekonać się, jak bardzo
Różę kocha; dlatego też (uniósł kieliszek koniaku) wznosi toast za to dziecko.
Jednakże zaraz zląkł się, do jakiego koszmarnego toastu doprowadziło go własne krasomówstwo.
Ale słowa zostały już wypowiedziane. Róża podniosła swój kieliszek i szepnęła:
– Właśnie. Za nasze dziecko.
I wypił koniak.
Trębacz starał się co żywo zagadać nieszczęsny toast i znów oświadczył, że wspominał Różę każ-
dego dnia i w każdej godzinie.
Pozwoliła sobie na uwagę, że w stolicy z pewnością otaczają go kobiety o wiele bardziej intere-
sujące od niej.
Odpowiedział, że po uszy ma ich nienaturalności i snobizmu. Różę stawia ponad nimi wszystkimi,
żałuje tylko, że jest zatrudniona tak daleko od niego. Czy nie chciałaby przenieść się do stolicy?
Odparła, że wolałaby być tam, ale znalezienie etatu nie jest łatwe.
Roześmiał się pobłażliwie i rzekł, że w stołecznych szpitalach ma wielu znajomych, więc zała-
twienie dla niej pracy nie przedstawiałoby poważniejszych trudności.
Mówił tak jeszcze dłuższą chwilę, stale trzymając ją za rękę, i nawet nie zauważył, kiedy podeszła
do nich nieznajoma dziewczyna. Nie zważając na to, że im przeszkadza, pełnym zapału głosem po-
wiedziała:
– Pan jest panem Klimą! Zaraz pana poznałam! Chciałabym tylko, żeby mi się pan tutaj podpisał!
Klima zaczerwienił się. Uświadomił sobie, że trzyma Różę za rękę i wyznaje jej miłość w miejscu
publicznym, na oczach wszystkich obecnych tam ludzi. Wydało mu się, że siedzi niczym na arenie am-
fiteatru, a cały świat, przemieniony w rozbawioną publiczność, ze złośliwym rechotem śledzi jego
walkę o życie.
Dziewczyna podała mu ćwiartkę papieru. Klima pragnął podpisać się jak najszybciej, tylko że ani
zbieraczka autografów, ani on nie mieli przy sobie długopisu.
– Masz długopis? – szepnął do Róży.
Naprawdę szepnął, ponieważ nie chciał, by dziewczyna zauważyła, że zwraca się do pielęgniarki
per ty. Wnet jednak zrozumiał, że mówienie sobie po imieniu znacznie mniej świadczy o intymności
ich stosunków niż trzymanie za rękę, więc powtórzył swoje pytanie głośniej:
– Masz długopis?
Ale Róża pokręciła przecząco głową i dziewczyna wróciła do swojego stolika, gdzie siedziała w
kompanii kilku chłopców i dziewcząt. Towarzystwo natychmiast skorzystało z okazji i wraz z nią sku-
piło się wokół Klimy. Ktoś podał mu długopis, wszyscy wyrywali z małego notesika kartki, na któ-
rych musiał się podpisywać.
Z punktu widzenia przyjętego planu wszystko było w porządku. Im więcej osób stawało się
świadkami ich zażyłości, tym łatwiej Róża mogła uwierzyć, że jest kochana. Ale wbrew rozsądkowi
irracjonalny strach trębacza przeradzał się w panikę. Przyszło mu do głowy, że Róża jest ze wszystki-
mi w zmowie. Wyobraził sobie niejasno, jak wszyscy ci ludzie będą świadczyli przeciw niemu w
sprawie o ustalenie ojcostwa: „Tak, widzieliśmy, siedzieli naprzeciw siebie jak kochankowie, gła-
skał ją po ręce i rozkochanym wzrokiem patrzył jej w oczy…”
Strach ten rósł jeszcze wskutek próżności trębacza: Klima nie uważał Róży za dostatecznie piękną,
aby pozwolić sobie na trzymanie jej za rękę. Trochę ją krzywdził. Była znacznie ładniejsza, niż mu
się w owej chwili zdawało. Tak samo jak miłość dodaje ukochanej kobiecie urody, tak też strach
przed kobietą, której się obawiamy, nieproporcjonalnie zwiększa każdą jej wadę.
Wreszcie wszyscy od nich odeszli.
– Ten lokal wcale mi się nie podoba – rzekł Klima. – Nie chciałabyś się przejechać?
Była ciekawa jego wozu i wyraziła zgodę. Klima zapłacił.
Opuścili winiarnię. Przed nimi znajdował się mały park z szeroką aleją wysypaną piaskiem. Fron-
tem do winiarni stało tam w szeregu około dziesięciu mężczyzn. Byli to przeważnie panowie w star-
szym wieku. Na rękawach wymiętych ubrań każdy z nich miał czerwoną opaskę, wszyscy trzymali w
dłoniach długie tyki.
Klima zdębiał:
– A to co takiego?
Ale Róża odparła:
– Nic, nic, pokaż mi, gdzie masz samochód – i próbowała go szybko odciągnąć.
Trębacz nie mógł jednak oderwać oczu od tych ludzi. Absolutnie nie potrafił zrozumieć, do czego
służą im długie żerdzie, zakończone drucianą pętlą. Staruszkowie wyglądali jak zapalacze gazowych
latami, jak rybacy łowiący latające ryby, jak oddział obrony terytorialnej, wyposażony w jakąś ta-
jemniczą broń.
Kiedy tak na nich patrzył, wydało mu się, że jeden z nich uśmiecha się do niego. Przestraszyło go
to, co więcej – tym razem zląkł się samego siebie: pomyślał, że ma już halucynacje i w każdym widzi
kogoś, kto go śledzi i obserwuje. Nie stawiał więc oporu, gdy Róża śpiesznie skierowała się z nim
na parking.
9
– Chciałbym pojechać z tobą gdzieś daleko – powiedział, prawą ręką obejmując Różę w ramio-
nach, a lewą ściskając kierownicę. – Gdzieś daleko na południe. Po długich szosach, biegnących
wzdłuż wybrzeża. Znasz Włochy?
– Nie znam.
– Więc obiecaj mi, że pojedziesz tam ze mną.
– Nie szalej, dobrze?
Róża powiedziała to jedynie przez skromność, ale trębacz natychmiast przeraził się, że jej „nie
szalej” odnosi się do całej jego demagogii, którą właśnie przejrzała. Lecz nie miał już odwrotu.
– Tak, szaleję. Zawsze miewam szalone pomysły. Taki już jestem. Z tym że w odróżnieniu od in-
nych ja te szalone pomysły także realizuję. Wierz mi, nie ma nic piękniejszego, niż wprowadzać sza-
lone pomysły w czyn. Chciałbym, by moje życie było jednym wielkim szalonym pomysłem. Chciał-
bym, żebyśmy teraz nie wracali już do uzdrowiska, chciałbym jechać z tobą coraz dalej i dalej, aż
dojechalibyśmy nad morze. Znalazłbym tam sobie pracę w jakiejś kapeli i wędrowalibyśmy razem od
jednej nadmorskiej miejscowości do drugiej.
Zatrzymał auto w miejscu, skąd roztaczał się piękny widok na okolicę. Wysiedli. Zaproponował
jej spacer po lesie. Ruszyli, wkrótce zaś siedli na drewnianej ławeczce, pozostałej tam z czasów, gdy
mniej jeżdżono samochodami, za to robiono więcej pieszych wycieczek do lasów. Ciągle obejmował
jej ramiona. Niespodziewanie rzekł smutnym głosem:
– Wszyscy myślą, że mam strasznie wesołe życie. Trudno o większą omyłkę. W rzeczywistości je-
stem szalenie nieszczęśliwy. Nie tylko w ostatnich miesiącach, ale od wielu już lat.
O ile wzmiankę trębacza o podróży do Włoch Róża uznała za przesadną (w jej kraju tak nieliczni
mogli swobodnie wyjeżdżać za granicę!) i odniosła się do niej z podświadomą nieufnością, o tyle
smutek, którym teraz powiało z jego słów, miał dla niej rozkoszny zapach. Chłonęła go jak aromat
wieprzowej pieczeni.
– Jak ty możesz być nieszczęśliwy?
– Jak ja mogę być nieszczęśliwy… – westchnął trębacz.
– Jesteś sławny, masz wspaniały samochód, masz pieniądze, masz piękną żonę…
– Piękna to ona jest… – rzekł trębacz gorzko.
– Wiem – powiedziała Róża. – Ale nie jest już młoda. Jest w twoim wieku, prawda?
Klima domyślił się, że pielęgniarka musiała zbierać szczegółowe informacje o jego żonie i po-
czuł, jak wzbiera w nim gniew. Kontynuował jednak:
– Tak, jest w tym samym wieku, co ja.
– Mniejsza o to. A czy ty jesteś stary? Ty wyglądasz jak chłopak – oświadczyła.
– Tylko że mężczyzna potrzebuje młodszej kobiety – odparł Klima. – A już zwłaszcza artysta.
Mnie potrzebna jest młodość, Różo, nawet sobie nie wyobrażasz, jak kocham w tobie twą młodość.
Czasami zdaje mi się, że już tego nie zniosę. Szaleńczo pragnę się oswobodzić. Zacząć wszystko od
nowa i inaczej. Różo, ten twój telefon wczoraj… Nagle miałem poczucie, że to znak, który daje mi
los.
– Naprawdę? – spytała cicho.
– A jak ci się wydaje, czemu zaraz znów zadzwoniłem? Nagle poczułem, że niczego nie wolno mi
już odkładać na potem. Że muszę widzieć cię zaraz, zaraz, zaraz… – zamilkł i zajrzał jej przeciągle
w oczy. – Kochasz mnie?
– Kocham. A ty?
– Strasznie cię kocham – rzekł.
Schylił się nad nią i przyłożył swe usta do jej ust. Były to usta czyste i młode, z pięknym wykro-
jem miękkich warg i wyczyszczonymi zębami, wszystko w nich było jak należy, przecież przed dwo-
ma miesiącami także ciągnęło go, by je całować. Ale właśnie dlatego, że wtedy te usta go wabiły,
widział je przez mgiełkę pożądania i nic nie wiedział o ich rzeczywistej postaci: język w nich przy-
pominał mu płomień, a ślina była upojnym nektarem. Dopiero usta, które go nie wabiły, naraz stały
się rzeczywiście (i jedynie) ustami, a więc tym żarłocznym otworem, przez który dziewczyna wchło-
nęła już setki kilogramów knedli, kartofli i zup, zęby miały swe małe plomby, ślina zaś nie była upoj-
nym nektarem, lecz rodzoną siostrą plwociny. Trębacz miał usta pełne jej języka, jakby był on nie-
smacznym kęskiem, którego nie sposób przełknąć, a nie wypada wypluć.
Wreszcie pocałunek się skończył. Wstali i poszli dalej. Róża była niemal szczęśliwa, ale mimo
wszystko uświadamiała sobie, że sprawa, z powodu której zadzwoniła do trębacza i zmusiła go do
przyjazdu, w ich rozmowie nadal nie była poruszona. Nie marzyła o długiej rozmowie na ten temat.
Przeciwnie, to, o czym mówili teraz, uważała za milsze i ważniejsze. Chciała jednak, żeby ta pomija-
na przyczyna mimo wszystko była obecna, nawet jeśli tylko w formie dyskretnej, delikatnej i skrom-
nej. Toteż gdy po różnych wyznaniach miłosnych Klima oświadczył, że zrobi wszystko, żeby móc z
Różą żyć, odezwała się:
– Jesteś bardzo kochany, musimy przecież myśleć i o tym, że nie jestem już sama.
– Tak – rzekł Klima i zrozumiał, że właśnie nadeszła chwila, której bał się cały czas: najsłabsze
zawęźlenie całej jego demagogii.
– Tak, masz rację. Nie jesteś sama, ale to wcale nie jest tu najważniejsze. Chcę być z tobą, bo cię
kocham, a nie dlatego, że jesteś w ciąży.
– Tak – odetchnęła głęboko Róża.
– Nie ma nic bardziej żałosnego niż małżeństwa zawierane tylko dlatego, że ktoś niechcący spło-
dził dziecko. A poza tym, kochanie, jeżeli mam być szczery, chcę, żebyś znowu była taka jak przed-
tem. Żebyśmy znowu byli tylko sami, we dwoje, bez nikogo trzeciego między nami. Rozumiesz mnie?
– Nie, o tym nie ma mowy, tego nie mogę zrobić, tego nigdy bym nie zrobiła – broniła się.
Co prawda, jej słowa nie wynikały z głębokiego przekonania. Ostateczna pewność, jaką dał jej
przedwczoraj doktor Slama, była tak świeżej daty, że jeszcze nie wiedziała, jak postępować dalej.
Nie przyświecał jej żaden przemyślany w szczegółach plan, miała tylko świadomość, że jest w ciąży,
i przeżywała ją jako wielkie wydarzenie, jeszcze bardziej zaś jako szansę i okazję, która drugi raz tak
łatwo się nie powtórzy. Czuła się szachowym pionkiem, który właśnie doszedł do końca szachownicy
i stał się królową. Rozkoszowała się niespodziewanym uzyskaniem niebywałej wprost władzy. Wi-
działa, jak na jej zawołanie dzieją się istne cuda: sławny trębacz przyjeżdża do niej ze stolicy, wozi
ją wspaniałym samochodem, wyznaje jej miłość. Nie mogła wątpić, że między ciążą a tak nagle uzy-
skaną władzą istnieje jakiś związek. Jeśli nie chciała utracić władzy, nie mogła rezygnować też z cią-
ży.
Trębacz musiał więc nadal dźwigać swe brzemię.
– Kochanie, ja nie tęsknię do tego, by założyć rodzinę. Ja tęsknię do miłości. Tyś jest moją miło-
ścią, a dziecko zmienia każdą miłość w rodzinę. W nudę. W kłopoty. W zniechęcenie. Każdą kochan-
kę zmienia w matkę. Ty dla mnie nie jesteś matką. Jesteś kochanką i z nikim nie chcę się tobą dzielić.
Nawet z dzieckiem.
Były to piękne słowa, Róża słuchała ich z przyjemnością, lecz mimo wszystko kręciła głową:
– Nie, tego bym zrobić nie mogła. To przecież twoje dziecko. Przecież nie mogłabym pozbyć się
twego dziecka.
Nie przychodził mu już do głowy żaden nowy argument, powtarzał w kółko te same słowa i bał
się, by nie dostrzegła ich nieszczerości.
– Masz już przecież trzydzieści lat – powiedziała. – Czy nigdy nie pragnąłeś mieć dziecka?
Dotychczas rzeczywiście nie pragnął. Kochał Kamilę tak, że dziecko obok niej tylko by mu prze-
szkadzało. Gdy przed chwilą przekonywał o tym Różę, nie było to czczym wymysłem. Dokładnie ta-
kie same zdania od lat szczerze i z przekonaniem kierował do swojej żony.
– Już sześć lat jesteś żonaty i nie macie dzieci. Byłabym taka szczęśliwa, że mogę dać ci dziecko.
Uzmysławiał sobie, że wszystko zwraca się przeciw niemu. Nadzwyczajny charakter jego miłości
do Kamili zdaje się Róży być dowodem bezpłodności tamtej i budzi w niej posuniętą do zuchwal-
stwa odwagę.
Robiło się coraz chłodniej, słońce chyliło się ku horyzontowi, czas uciekał, a on wciąż od nowa
powtarzał, co raz już jej powiedział, ona zaś powtarzała swoje „nie, nie, tego bym zrobić nie mogła”.
Czuł się w ślepej uliczce, nie widział wyjścia, i wydawało mu się, że przegrywa na całej linii. Był
tak zdenerwowany, że zapomniał trzymać ją za rękę, zapomniał całować ją i mówić czułym głosem.
Uświadomił to sobie z lękiem i próbował odzyskać równowagę. Przystanął, uśmiechnął się do niej i
objął ją. Był to uścisk zmęczenia. Tulił ją do siebie, przyciskał głowę do jej policzka, a w istocie
opierał się w ten sposób na niej, odpoczywał, korzystał z chwili wytchnienia, gdyż wydawało mu się,
że czeka go jeszcze daleka droga, na którą brak mu sił.
Ale Róża też była już u kresu wytrzymałości. Ona także nie miała już żadnych argumentów i czuła,
że mężczyźnie, którego chce się pozyskać, samego „nie” długo powtarzać niepodobna.
Uścisk trwał długo, a gdy Klima wypuścił ją ze swych ramion, schyliła głowę i głosem pełnym
oddania rzekła:
– No to powiedz mi, co mam zrobić.
Trębacz nie wierzył własnym uszom. Przyszło to nagle i niespodziewanie, przyniosło przeogromną
ulgę. Tak wielką, że musiał bardzo panować nad sobą, by jej zbytnio nie uzewnętrznić. Pogładził
dziewczynę po twarzy i powiedział, że ordynator Slama jest jego dobrym znajomym i wystarczy, jeśli
Róża zgłosi się za trzy dni na komisję. On pójdzie tam z nią razem. Nie musi się niczego obawiać.
Róża nie oponowała, on zaś odzyskał chęć kontynuowania swej roli. Obejmował jej ramiona, co
chwila zatrzymywał się i całował ją (jego radość była tak wielka, że pocałunki znowu były spowite
w romantyczną mgiełkę). Ponownie mówił, że Róża musi przenieść się do stolicy. Powtarzał nawet
bajkę o podróży nad morze.
Potem słońce skryło się już za horyzontem, na las spadł zmrok, ponad wierzchołki świerków
wspinał się okrągły księżyc. Wracali do samochodu. Kiedy wyszli na szosę, obydwoje znaleźli się w
świetle reflektora. Początkowo myśleli, że mija ich wóz z zapalonymi światłami, ale zaraz okazało
się, że reflektor specjalnie skierowany jest na nich. Należał do motocykla stojącego po drugiej stro-
nie szosy; na przednim siodełku siedział człowiek, który ich obserwował.
– Proszę cię, chodźmy szybciej – powiedziała Róża.
Podeszli do auta. Mężczyzna siedzący na motorze zsiadł i zaczął zbliżać się do nich. Klima wi-
dział tylko jego ciemną sylwetkę, bo reflektor świecił mu w plecy, podczas gdy trębacza i Różę
oświetlał z przodu.
– Chodź no tu! – mężczyzna podbiegł do Róży. – Muszę z tobą pogadać! Chyba jest o czym! Mamy
dużo do pomówienia!
Krzyczał z irytacją i jakby od rzeczy.
Trębacz także się zirytował, był zbity z tropu i nie umiał zdobyć się na nic innego, niż dać wyraz
swojemu oburzeniu z powodu niezbyt grzecznego zachowania intruza:
– Ta pani jest ze mną, nie z panem! – oświadczył.
– Z panem też mam o czymś do pogadania, żebyś pan wiedział! – zawołał nieznajomy. – Myślisz
pan, że jak jesteś pan sławny, to wszystko panu wolno? Zdaje się panu, że możesz ją pan tumanić? Że
będziesz pan mącić jej w głowie? Dla pana to nic trudnego! Tylko że ja na pańskim miejscu też bym
to umiał!
Róża skorzystała z tego, że motocyklista zwrócił się do trębacza, i wśliznęła się do samochodu.
Motocyklista dopadł wozu, ale okno było zamknięte, a dziewczyna wcisnęła guzik radia. Z auta roz-
legła się jazgotliwa muzyka. Następnie trębacz też wemknął się do środka i zatrzasnął za sobą
drzwiczki. Auto pełne było głośnej muzyki. Przez szybę widzieli tylko sylwetkę krzyczącego mężczy-
zny i jego rozgestykulowane ramiona.
– To taki wariat, który mnie ciągle prześladuje – rzekła Róża. – Proszę cię, prędko ruszaj!
10
Zaparkował samochód, odprowadził Różę pod „Dom Marksa”, pocałował ją, a gdy zniknęła w
drzwiach, poczuł w sobie zmęczenie jak po czterech nieprzespanych nocach. Był już późny wieczór.
Dręczył go głód i wydawało mu się, że nie ma sił, by siąść za kierownicą i poprowadzić wóz. Zatę-
sknił do uspokajających słów Bertlefa i ruszył na przełaj przez park do „Richmondu”.
Kiedy doszedł do wejścia, rzucił mu się w oczy wielki afisz, na który padało światło ulicznej la-
tami. Wielkimi niezdarnymi literami wypisano na nim jego nazwisko, a niżej – mniejszymi – nazwi-
ska Slamy i farmaceuty. Afisz był wykonany ręcznie i na dodatek ozdobiony amatorskim rysunkiem
przedstawiającym złotą trąbkę.
Tempo, w jakim doktor Slama zorganizował propagandę koncertu, trębacz uznał za dobry znak, bo
wydało mu się dowodem jego solidności. Wbiegł po schodach na górę i zastukał do drzwi Bertlefa.
Nikt mu nie odpowiedział.
Zapukał jeszcze raz – i nadal było cicho.
Zanim zdążył pomyśleć, że przybywa nie w porę (Amerykanin słynął z rozległych stosunków z ko-
bietami), jego ręka już nacisnęła klamkę. Drzwi nie były zamknięte. Klima wszedł do pokoju i zdę-
biał. Nic nie widział. Nie widział nic prócz blasku płynącego z rogu pokoju. Był to blask dziwny: nie
przypominał ani białego światła jarzeniówki, ani żółtawego – żarówki. To światło, wypełniające
całe pomieszczenie, było niebieskawe.
W tej chwili jednak spóźniona myśl dogoniła szaloną rękę trębacza i podpowiedziała mu, że do-
puszcza się niedyskrecji, o tak późnej godzinie bez zapowiedzi i nawet bez wezwania wchodząc do
cudzego pokoju. Przeląkł się swego braku taktu, cofnął się na korytarz i szybko zamknął za sobą
drzwi.
Był jednak tak skonfundowany, że nie odchodził, tylko nadal sterczał pod drzwiami i zastanawiał
się, skąd może pochodzić to dziwne światło. Przyszło mu na myśl, że Amerykanin stoi w pokoju nago
i wystawia się na działanie nadfioletowych promieni kwarcówki. Ale oto drzwi otworzyły się i uka-
zał się w nich sam Bertlef. Nie był nagi, miał na sobie ten sam garnitur, który włożył już rano.
Uśmiechnął się do Klimy:
– Cieszę się, że pan jeszcze zajrzał. Proszę do środka.
Trębacz wszedł z ciekawością do pokoju, oświetlonego jednak, jak się przekonał, zwykłym żyran-
dolem zwisającym z sufitu.
– Obawiam się, że panu w czymś przeszkodziłem – powiedział.
– Ależ skąd – odparł Bertlef, wskazując w stronę okna, koło którego muzyk widział przed chwilą
źródło niebieskawego światła. – Medytowałem. Nic więcej.
– Kiedy wszedłem, proszę wybaczyć, że tak wtargnąłem, widziałem tutaj jakieś nadzwyczaj dziw-
ne światło.
– Światło? – zaśmiał się Bertlef. – Nie powinien pan tak bardzo przejmować się tą ciążą. Widzę,
że ulega pan od tego halucynacjom.
– Może zdawało mi się, bo wszedłem z ciemnego korytarza.
– Możliwe – zgodził się Bertlef. – Ale niechże pan opowiada, jak poszło!
Klima zaczął relacjonować, Amerykanin jednak wnet przerwał mu pytaniem:
– A może jest pan głodny?
Trębacz przytaknął, więc gospodarz wyciągnął z szafy paczkę krakersów i puszkę szynki, którą za-
raz otworzył.
Klima ciągnął swoją opowieść, łapczywie pochłaniał kolację i spoglądał pytająco na Bertlefa.
– Uważam, że wszystko skończy się dobrze – uspokajał go Bertlef.
– A jak pan sądzi, co to za człowiek czekał na nas przy samochodzie? – zapytał Klima.
Amerykanin wzruszył ramionami.
– Nie mam pojęcia. Tak czy inaczej, teraz nie ma to już najmniejszego znaczenia.
– To prawda. Muszę raczej pomyśleć, jak wytłumaczę Kamili, że konferencja ciągnęła się tak dłu-
go.
Było już bardzo późno. Pokrzepiony i uspokojony trębacz wsiadł do wozu i ruszył do stolicy. Dro-
gę oświetlał mu wielki, okrągły księżyc.
DZIEŃ TRZECI
1
Jest środa rano, uzdrowisko znów budzi się do gwarnego życia. Strumienie wody płyną do wa-
nien, masażyści opierają ręce na obnażonych plecach pacjentek. Na parking wjechał właśnie osobo-
wy samochód. Nie luksusowa limuzyna, jak wóz, który zatrzymał się w tym samym miejscu wczoraj,
ale zwyczajny pojazd, jakie ma większość zmotoryzowanych w tym kraju. Za kierownicą siedział
mężczyzna w wieku około czterdziestu pięciu lat. Był sam. Na tylnych siedzeniach piętrzyło się kilka
walizek.
Mężczyzna wysiadł, zamknął auto, dał dozorcy parkingu pięć koron i skierował swe kroki do
„Domu Marksa”; przeszedł jego korytarzami do drzwi, na których znajdowała się tabliczka z nazwi-
skiem ordynatora. Wszedł do poczekalni i zapukał do gabinetu. Wyjrzała pielęgniarka, mężczyzna
przedstawił się jej i po chwili wyszedł do niego doktor Slama.
– Jakub! Kiedy przyjechałeś?
– Przed chwilą!
– To wspaniale! Mamy mnóstwo rzeczy do omówienia!… Wiesz co… – rzekł po krótkim zastano-
wieniu. – Teraz nie mogę wyjść. Chodź ze mną do gabinetu. Skombinuję ci fartuch.
Jakub nie był lekarzem i nigdy jeszcze nie przekroczył progu gabinetu ginekologicznego. Lecz dok-
tor Slama już ujął go pod ramię i wprowadził do białego pokoju, gdzie na dziwnym fotelu leżała naga
kobieta z rozłożonymi nogami.
– Proszę pożyczyć fartuch panu doktorowi – polecił Slama pielęgniarce, która otworzyła szafę i
podała Jakubowi biały lekarski kitel. – Chodź, spójrz no. Chciałbym, żebyś potwierdził moją diagno-
zę – przywołał gościa do kobiety, najwyraźniej ogromnie ucieszonej, że tajemnicę jej jajników, z któ-
rych mimo wszelkich wysiłków nie narodził się dotąd żaden potomek, będą zgłębiać dwie sławy.
Doktor Slama ponownie zaczął obmacywać narządy pacjentki, wypowiedział kilka łacińskich
słów, które Jakub skwitował potwierdzającym pomrukiem, a następnie zapytał:
– Jak długo tutaj będziesz?
– Jeden dzień.
– Dzień? Ta okropnie mało, niczego nie zdążymy omówić!
– Kiedy pan doktor mnie dotyka, to wtedy boli – odezwała się kobieta z uniesionymi nogami.
– To musi troszkę boleć, to nic takiego – powiedział Jakub, aby zabawić przyjaciela.
– Tak, pan doktor ma rację – potwierdził Slama. – To nic takiego. Wszystko w porządku. Zapiszę
pani serię zastrzyków. Będzie pani przychodzić na nie tutaj, do siostry, co dzień o szóstej rano. Teraz
może się już pani ubierać.
– Właściwie wpadłem, żeby się z tobą pożegnać – rzekł Jakub.
– Jak to pożegnać?
– Wyjeżdżam za granicę. Zezwolili mi na emigrację.
Tymczasem kobieta zdążyła się już ubrać i rozstała się z doktorem Slamą oraz jego kolegą.
– To ci dopiero nowość! Tego to się nie spodziewałem! – dziwił się doktor Slama. – Jeżeli wpa-
dłeś, by się ze mną pożegnać, w takim razie poślę dzisiaj te baby do wszystkich diabłów.
– Panie doktorze – wtrąciła się do rozmowy siostra – wczoraj też je pan poodsyłał. Na koniec ty-
godnia będziemy mieli ogromne zaległości!
– No to proszę wezwać następną! – powiedział doktor Slama i westchnął.
Siostra wprowadziła kolejną pacjentkę, którą obaj mężczyźni obrzucili roztargnionym wzrokiem;
stwierdzili, że jest ładniejsza od poprzedniej. Slama spytał, jak się czuje po kąpielach, a następnie
kazał jej się rozebrać.
– Okropnie długo trwało, zanim dali mi paszport. Ale potem w dwa dni byłem gotowy do wyjaz-
du. Nie miałem nawet chęci z nikim się żegnać.
– Tym bardziej cieszę się, że wpadłeś tutaj – powiedział doktor i polecił młodej kobiecie wdra-
pać się na fotel ginekologiczny. Wciągnąwszy gumową rękawicę, zagłębił rękę w ciele pacjentki.
– Chciałem zobaczyć tylko ciebie i Olgę – powiedział Jakub. – Mam nadzieję, że z nią wszystko
w porządku.
– Możesz być spokojny – odpowiedział Slama, ale ton jego głosu wskazywał, że nie wie, na co
odpowiada. Bez reszty skupił się na badaniu. – Będziemy musieli wykonać niewielki zabieg. Niech
się pani niczego nie obawia, to będzie zupełnie bezbolesne.
Podszedł do oszklonej szafki i wyjął z niej strzykawkę, która zamiast igły miała krótką nakładkę ze
sztucznego tworzywa.
– Co to takiego? – zdziwił się Jakub.
– W ciągu tych długich lat opracowałem pewne nowe metody, które okazały się nadzwyczaj sku-
teczne. Możesz uznać to za przejaw mojego egoizmu, ale na razie uważam je za swą tajemnicę.
– Mogę się nie obawiać? – kobieta leżąca z rozłożonymi nogami spytała głosem, w którym więcej
było kokieterii niż strachu.
– Ani trochę – powiedział doktor Slama i zanurzył koniec strzykawki w probówce, z którą obcho-
dził się ze szczególną troskliwością. Następnie podszedł do kobiety, wsunął jej strzykawkę między
nogi i nacisnął tłoczek.
– Bolało?
– Nie – odparła.
– Przyjechałem też po to, by zwrócić ci tabletkę – rzekł Jakub.
Jednakże doktor Slama nie zwracał większej uwagi na jego słowa, wciąż zajęty swoją pacjentką.
Z poważnym, zamyślonym obliczem lustrował ją od stóp do głów.
– W pani przypadku – oznajmił – doprawdy szkoda byłoby nie mieć dzieci. Ma pani świetne, dłu-
gie nogi, odpowiednio ukształtowaną miednicę, znakomitą klatką piersiową i bardzo przyjemne rysy
twarzy.
Dotknął głowy pacjentki, obmacał jej brodę i dodał:
– Piękna żuchwa, wszystko bardzo dobrze wymodelowane.
Potem ujął ją jeszcze raz za udo:
– I ma pani wspaniałe, mocne kości. Zdają się wprost świecić spod pani mięśni.
Jeszcze chwilę zachwycał się w ten sposób pacjentką, obmacując jej ciało, ona zaś ani nie prote-
stowała, ani nie śmiała się zalotnie, gdyż powaga zainteresowania lekarza sprawiała, że dotyk jego
ręki daleki był od jakiejkolwiek niemoralności.
Wreszcie pozwolił jej się ubrać i zwrócił się do przyjaciela:
– Co mówiłeś?
– Że chciałbym ci zwrócić tabletkę.
– Jaką tabletkę?
Kobieta ubrała się i spytała:
– Więc uważa pan, panie doktorze, że mogę mieć nadzieję?
– Jestem ogromnie zadowolony – powiedział doktor Slama. – Uważam, że sprawy rozwijają się
pomyślnie i że oboje, i pani, i ja, możemy liczyć na sukces.
Kobieta podziękowała i opuściła gabinet, Jakub zaś wrócił do przerwanej rozmowy:
– Dałeś mi kiedyś tabletkę, której nikt inny nie chciał mi dać. Teraz, kiedy wyjeżdżam, zdaje mi
się, że już nigdy nie będzie mi potrzebna i że powinienem ją zwrócić.
– Ależ zostaw ją sobie. Taka pigułka może być równie przydatna tu, jak gdzie indziej.
– Nie, nie. Ta tabletka należy do tego kraju. Chcę zostawić temu krajowi wszystko, co jego jest –
rzekł Jakub.
– Panie doktorze, wezwę następną pacjentkę – odezwała się siostrzyczka.
– Proszę odesłać te baby do domu – zareplikował Slama – Odwaliłem dzisiaj kawał roboty. Zoba-
czy siostra, ta ostatnia kobieta na pewno będzie rodzić. Jak na jeden dzień chyba starczy, nie?
Siostrzyczka patrzyła na doktora życzliwym wzrokiem, ale nie przejawiała chęci usłuchania go.
Slama zrozumiał wymowę jej spojrzenia.
– Więc dobrze, proszę ich nie odsyłać, tylko powiedzieć, że wrócę za pół godziny.
– Panie doktorze, wczoraj także było to tylko pół godziny i musiałam biegać za panem po ulicy.
– Niech siostra się nie martwi, za pół godziny jestem z powrotem – uspokoił ją Slama i powie-
dział przyjacielowi, żeby zdjął fartuch.
Wyprowadził go następnie z budynku i powiódł przez park do stojącego po drugiej stronie „Rich-
mondu”.
2
Na pierwszym piętrze doszli po długim czerwonym chodniku aż na sam koniec korytarza. Tam
doktor Slama otworzył drzwi i wprowadził przyjaciela do małego, ale przyjemnego pokoiku.
– To ładnie z twojej strony – powiedział Jakub – że zawsze znajdujesz tu dla mnie jakiś pokój.
– Na tym końcu korytarza mam teraz pokoje dla zaprotegowanych pacjentów. W sąsiedztwie twe-
go znajduje się piękny narożny apartament, w którym za dawnych czasów mieszkali ministrowie i fa-
brykanci. Ulokowałem tam najcenniejszego naszego pacjenta, bogatego Amerykanina, którego przod-
kowie pochodzą stąd. Uważam go poniekąd za przyjaciela.
– A Olga gdzie mieszka?
– W „Domu Marksa”, jak ja. Nie ma tam źle, możesz się nie obawiać.
– Grunt, że się nią zająłeś. Jak tam jej sprawy?
– Typowe przypadłości kobiet o labilnym systemie nerwowym.
– Przecież pisałem ci, jakie miała życie.
– Większość kobiet przyjeżdża do tego uzdrowiska, żebyśmy zapewnili im płodność. W przypadku
twej podopiecznej byłoby jednak lepiej, gdyby się zbyt wielką płodnością nie odznaczała. Czy wi-
działeś ją rozebraną?
– Na Boga, skądże znowu – odparł Jakub.
– To ją sobie obejrzyj! Piersiątka ma maleńkie i zwisające z torsu jak dwie śliwki. Widać jej
wszystkie żebra. Na przyszłość zawsze zwracaj więcej uwagi na klatkę piersiową. Klatka prawidło-
wa powinna być agresywna, mierzyć na zewnątrz, rozpierać się, jakby chciała zająć jak największą
przestrzeń. Ale bywają również klatki piersiowe, które w przeciwieństwie do tamtych znajdują się w
defensywie, cofają się przed światem i są jak kaftan bezpieczeństwa, zaciskający się wokół człowie-
ka coraz ciaśniej, aż go wreszcie całkiem zadusi. Ona ma właśnie taką. Powiedz jej, żeby ci pokaza-
ła.
– Tego jej nie powiem – rzekł Jakub.
– Boisz się, że gdybyś ją zobaczył, nie chciałbyś nadal uważać jej za swą podopieczną?
– Przeciwnie, boję się, że zrobiłoby mi się jej jeszcze bardziej żal.
– Chłopie – zmienił temat Slama – ten Amerykanin to szalenie interesujący facet.
Lecz Jakub spytał:
– Gdzie ją zastanę?
– Kogo?
– Olgę.
– Teraz jej nie zastaniesz. Jest na zabiegach. Całe przedpołudnie powinna być w basenie.
– Nie chciałbym się z nią rozminąć, czy nie dałoby się tam zadzwonić?
Doktor Slama podniósł słuchawkę, wykręcił numer, a jednocześnie nie przestawał mówić do swe-
go przyjaciela:
– Przedstawię ci go, musisz go dla mnie rozgryźć. Z ciebie jest znakomity psycholog. Ty mi go
rozszyfrujesz. Wiążę z nim pewne plany.
– Jakie? – spytał Jakub, ale w tej chwili Slama mówił już do słuchawki:
– Siostra Róża? No i jak?… Tym proszę się zupełnie nie przejmować, w pani stanie takie mdłości
to rzecz normalna. Chciałem zapytać, czy nie kąpie się tam w basenie moja pacjentka, ta, co to miesz-
ka obok pani… Tak? To proszę jej przekazać, że ma gościa ze stolicy, żeby się nigdzie nie oddalała…
Tak, o dwunastej będzie czekał na nią przed łazienkami.
Doktor odwiesił słuchawkę.
– No więc słyszałeś. Spotkasz się z nią w południe. Do diaska, o czym to mówiliśmy?
– O tym Amerykaninie.
– Racja – rzekł Slama. – To niezwykle ciekawy gość. Wyleczyłem mu żonę. Nie mogli mieć dzie-
ci.
– A on na co się tutaj leczy?
– Na serce.
– Mówiłeś, że wiążesz z nim jakieś plany.
– To wprost poniżające – rozzłościł się Slama – co musi robić w tym kraju lekarz, żeby żyć na ja-
kim takim poziomie! Jutro przyjedzie ten sławny trębacz, Klima. Muszę akompaniować mu na perku-
sji!
Jakub nie wziął słów doktora na serio, mimo to udał zdziwienie:
– Jak to? Więc ty grasz na perkusji?
– No cóż, chłopie! Co mam robić, jak teraz powiększy mi się rodzina!
– Nie może być! – tym razem Jakub zdziwił się rzeczywiście.
– Będziesz miał dziecko? A więc się ożeniłeś?
– Ożeniłem się – odrzekł Slama.
– Z Mimi?
Mimi była lekarką w uzdrowisku; Slama chodził z nią już od wielu lat, ale dotąd zawsze potrafił
w ostatniej chwili wykręcić się od ślubu.
– Tak, z Mimi – odpowiedział. – Wiesz przecież, że co niedziela łaziłem z nią na górę, na wieżę
widokową.
– Więc jednak ożeniłeś się – rzekł Jakub smętnie.
– Za każdym razem, kiedy szliśmy pod górę – kontynuował Slama – Mimi namawiała mnie, żeby-
śmy się pobrali. A ja byłem tak zmordowany tą wspinaczką, że czułem się stary i wydawało mi się,
że nie pozostaje mi nic innego, jak tylko się ożenić. Ale w końcu zawsze zdołałem się opanować i jak
potem schodziliśmy spod wieży w dół, odzyskiwałem świeżość i już mi się żenić nie chciało. Aż tu
pewnego razu Mimi wybrała okrężną trasę i ta droga pod górę tak się dłużyła, że zgodziłem się na
ślub, gdy do szczytu było jeszcze daleko. A teraz spodziewamy się dziecka i muszę trochę myśleć o
forsie. Ten mój Amerykanin maluje także święte obrazki. Można by je znakomicie opylić. Co ty na to?
– Myślisz, że święte obrazki są pokupne?
– Jeszcze jak! Chłopie, żeby tak ustawić stragan pod kościołem, kiedy jest właśnie odpust, i sprze-
dawać po stówie, stalibyśmy się bogaczami! Ja bym mu je sprzedawał i dzieliłbym się z nim po po-
łowie.
– I co on na to?
– Ten gość ma tyle szmalu, że nie wie, co z nim robić, i na żaden geszeft go nie namówię – powie-
dział Slama i zaklął.
3
Olga dobrze widziała, że siostra Róża macha do niej z brzegu basenu, ale pływała dalej, udając,
że jej nie zauważyła.
Te dwie kobiety nie lubiły się. Doktor Slama zakwaterował Olgę w pokoiku sąsiadującym z poko-
jem pielęgniarki. Róża miała zwyczaj głośnego puszczania radia, a Olga spragniona była spokoju.
Kilkakrotnie waliła w ścianę, siostra zaś w odpowiedzi za każdym razem jeszcze bardziej rozkręcała
gałkę potencjometru.
Róża machała cierpliwie i w końcu udało się jej powiadomić pacjentkę, że o dwunastej będzie na
nią czekać jakiś gość ze stolicy.
Olga od razu domyśliła się, że to Jakub, i ogarnęła ją niezmierna radość. Zaraz też sama zdziwiła
się tej radości: „Jak to się dzieje, że czuję taką radość, gdy dowiaduję się, że przyjeżdża?”.
Olga bowiem należała do tych nowoczesnych kobiet, które lubią rozdwajać się, dzielić na istotę
przeżywającą i istotę obserwującą.
Ale nawet Olga obserwująca cieszyła się. Świetnie zdawała sobie sprawę z niestosowności tego,
by Olga przeżywająca cieszyła się aż tak nieprzytomnie, a ponieważ była złośliwa, ta niestosowność
ją śmieszyła. Bawiło ją, kiedy sobie wyobrażała, jak Jakub by się przestraszył, gdyby dowiedział się,
że jej radość jest aż tak impulsywna.
Wskazówka wiszącego nad basenem zegara pokazywała za kwadrans dwunastą. Olga zastanawia-
ła się, jaką też minę zrobiłby Jakub, gdyby rzuciła mu się na szyję i zaczęła całować go jak kochanka.
Dopłynęła do brzegu, wyszła z wody i udała się do kabiny, by się ubrać. Była trochę zła, że o jego
przyjeździe nie wiedziała już rano. Włożyłaby na siebie coś lepszego. A tak miała tylko ten szary,
nieatrakcyjny strój, który psuł jej humor.
Bywało – jak na przykład przed chwilą, gdy pływała w basenie – że całkowicie zapominała o
swym wyglądzie. Teraz jednak stała w kabinie przed małym lustrem i widziała się w szarym kostiu-
miku. Jeszcze niewiele minut temu uśmiechała się złośliwie na myśl, że mogłaby rzucić się Jakubowi
na szyję i namiętnie go wycałować. Ale pomysł ten przyszedł jej do głowy w basenie, gdzie pływała
niejako bezcieleśnie, tylko jako swobodna myśl. Teraz, nagle znów obdarzona ciałem oraz kostiu-
mem, była niezmiernie daleko od tej wesołej fantazji i wiedziała, że znów jest tym właśnie, za co – a
doprowadzało ją to do furii – Jakub ją zawsze uważa: małą dziewczynką, która potrzebuje pomocy.
Gdyby Olga była choć odrobinę głupsza, może uważałaby się za zupełnie ładną. Ponieważ była
bystra, widziała siebie znacznie brzydszą niż była w rzeczywistości, bo prawdę mówiąc, nie była ani
piękna, ani szpetna i żaden mężczyzna o przeciętnym poczuciu estetyki nie wyrzuciłby jej z łóżka.
Ponieważ lubiła się rozdwajać, również teraz ta Olga, która zajmuje się obserwacją, karci tę, któ-
ra przeżywa: Co z tego, że wygląda tak czy inaczej? Po co dręczy się patrzeniem w lustro?
Czy naprawdę nie jest niczym więcej, jak tylko przedmiotem przeznaczonym dla męskich oczu?
Tylko towarem, który sam wystawia się na sprzedaż? Czy nie potrafi być niezależna od swojego wy-
glądu przynajmniej w takim stopniu, jak większość mężczyzn?
Wyszła z pawilonu łazienek i zobaczyła, że twarz Jakuba przybrała na jej widok wyraz dobrodusz-
nej czułości. Wiedziała, że zamiast podać jej rękę, pogłaszcze ją po włosach, niby grzeczną córuchnę.
I oczywiście tak zrobił.
– Gdzie pójdziemy na obiad? – spytał.
Powiedziała, że mogą zjeść w stołówce dla kuracjuszy, gdzie przy jej stole jest wolne miejsce.
Stołówka okazała się ogromnym pomieszczeniem, gęsto zapełnionym stolikami i konsumentami.
Jakub z Olgą usiedli i długo czekali, nim kelnerka nalała im do głębokich talerzy zupę. Dwie osoby
siedzące przy ich stole starały się nawiązać rozmowę z Jakubem, którego od razu zaliczyły do zgod-
nej rodziny kuracjuszy. Toteż tylko w chwilach przerw w ogólnej rozmowie mógł spytać Olgę choćby
o kilka spraw praktycznych: czy jest zadowolona z tutejszego żywienia, czy jest zadowolona z leka-
rza, czy jest zadowolona z zabiegów. Gdy zapytał, jak mieszka, powiedziała, że ma okropną sąsiadkę.
Ruchem głowy wskazała mu jeden z sąsiednich stolików, przy którym jadła obiad Róża.
Potem współstołownicy pożegnali się i odeszli, Jakub zaś, przypatrując się Róży, rzekł:
– Hegel poczynił kiedyś ciekawe spostrzeżenie o tak zwanym greckim profilu, którego piękno po-
lega jego zdaniem na tym, że nos tworzy z czołem jedną linię, wskutek czego na pierwszy plan wysu-
wa się górna połowa głowy, stanowiąca siedlisko rozumu i ducha. Przyglądam się twojej sąsiadce i
stwierdzam, że w jej wypadku jest odwrotnie, cała twarz koncentruje się wokół ust. Spójrz, jak za-
wzięcie żuje, a zarazem jak głośno mówi! Takie wyakcentowanie dolnej, zmysłowej części twarzy
nie spodobałoby się Heglowi, lecz przy tym ta dziewczyna, choć robi na mnie wrażenie dosyć nie-
sympatyczne, jest całkiem ładna.
– Tak uważasz? – spytała Olga.
Z jej głosu przebijało niezadowolenie, więc Jakub szybko dorzucił:
– Ale jej ust bałbym się. Żeby mnie nie pożarły.
I dodał jeszcze:
– Z ciebie Hegel byłby bardziej zadowolony. Dominantę twojej twarzy stanowi czoło, które na-
tychmiast informuje każdego o twej inteligencji.
– Strasznie złoszczą mnie takie spostrzeżenia – powiedziała Olga porywczo. – Zawsze ma z nich
w jakiś sposób wynikać, że fizjonomia człowieka stanowi odbicie jego ducha. A to przecież komplet-
na bzdura. Ja wyobrażam sobie moją duszę z wydatną brodą i zmysłowymi ustami, a tymczasem bro-
dę mam małą i usta także małe. Gdybym nigdy nie widziała się w lustrze i musiała opisać swój wy-
gląd na podstawie tego, jak sama znam siebie od wewnątrz, wyszłoby z tego coś zupełnie do mnie
niepodobnego! Jestem kimś całkiem innym, niż można by sądzić z wyglądu!
4
Trudno znaleźć właściwe słowo, by określić stosunek łączący Jakuba z Olgą. Była córką jego
przyjaciela, który został stracony, gdy miała siedem lat. Jakub postanowił podówczas zająć się osie-
rociałą dziewczynką. Sam nie miał dzieci i kusiło go, żeby podjąć się takiego niezobowiązującego
ojcostwa. Żartem nazywał ją swoją wychowanicą.
Siedzieli teraz w pokoju Olgi. Olga włączyła maszynkę, postawiła na niej garnuszek z wodą, a Ja-
kub uzmysłowił sobie, że nie może się zdecydować na wyjawienie jej powodu swojej wizyty. Za
każdym razem, kiedy już chciał powiedzieć, że przybył, aby się z nią pożegnać, ogarniał go strach, że
zabrzmi to nazbyt patetycznie i spowoduje wytworzenie się atmosfery nasyconej niepożądanym senty-
mentalizmem. Od dawna już podejrzewał, że dziewczyna kocha się w nim potajemnie.
Olga wyjęła z szafy dwie filiżanki, nasypała do nich zmielonej kawy i zalała ją wrzątkiem. Mie-
szając cukier, Jakub usłyszał jej słowa:
– Słuchaj, Jakub, jaki był naprawdę mój ojciec?
– A co chciałabyś o nim wiedzieć?
– Czy naprawdę żaden zły czyn nie obciążał jego sumienia?
– Co też ci przyszło do głowy? – zdziwił się.
Ojciec Olgi został już dosyć dawno publicznie zrehabilitowany i uznany za straconego niesłusznie.
W jego niewinność nikt nie wątpił.
– Nie myślałam o tym w taki sposób – odparła. – Chodziło mi o coś wręcz odwrotnego.
– Nie rozumiem – rzekł Jakub.
– Pomyślałam, czy nie zrobił komuś innemu tego samego, co zrobili jemu. Ci, co posłali go na szu-
bienicę, byli przecież kropka w kropkę tacy sami jak on. Wyznawali tę samą wiarę, byli takimi samy-
mi fanatykami. Wierzyli, że każdy pogląd choćby trochę odmienny śmiertelnie zagraża rewolucji i
byli podejrzliwi. Skazali go na śmierć w imię świętych spraw, w które on również wierzył. Dlaczego
więc nie mógłby postępować z innymi tak samo, jak oni postąpili z nim?
– Czas płynie nieubłaganie i przeszłość staje się coraz bardziej niezrozumiała – powiedział Jakub
z wahaniem. – Co wiesz o swoim ojcu, jeśli nie liczyć paru listów, kilku kartek z jego dziennika, któ-
ry ci łaskawie zwrócili, i garstki wspomnień jego przyjaciół?
– Dlaczego się wykręcasz? – nalegała Olga. – Spytałam ciebie wyraźnie. Czy mój ojciec był taki
sam jak ci, którzy posłali go na śmierć?
– Chyba tak – Jakub wzruszył ramionami.
– Dlaczego więc on także nie mógłby dopuścić się takich samych okrucieństw?
– Ujmując rzecz teoretycznie – powiedział Jakub nadzwyczaj wolno – ujmując rzecz teoretycznie,
mógł zrobić innym całkiem to samo, co inni zrobili jemu. Nie ma na świecie człowieka, który nie po-
trafiłby stosunkowo lekką ręką posłać swego bliźniego na śmierć. Ja przynajmniej takiego nie spotka-
łem. Jeśli kiedyś ludzie pod tym względem się zmienią, to stracą najistotniejszą cechę Swojego czło-
wieczeństwa. Wtedy nie będą już ludźmi, tylko jakimś innym gatunkiem stworzeń.
– Wy to mi się bajecznie podobacie! – wybuchnęła, zwracając się w liczbie mnogiej do tysięcy
Jakubów. – Dzięki temu, że robicie morderców ze wszystkich ludzi, wasze własne morderstwa prze-
stają być zbrodniami i są tylko nieodłączną cechą rodzaju ludzkiego!
– Większość ludzi – rzekł Jakub – obraca się w idyllicznym kręgu między swym domem a miej-
scem pracy. Żyją na bezpiecznym terytorium poza dobrem i złem. Widok człowieka, który morduje,
wprawia ich w niekłamane przerażenie. Wystarczy jednak, byśmy wyprowadzili ich z tego zaciszne-
go terenu, a sami staną się mordercami, nawet nie wiedząc jak. Istnieją próby i pułapki, z którymi
miewa się do czynienia tylko w wyjątkowych momentach historycznych. I nikt nie potrafi im sprostać.
Ale mówienie o tym jest całkowicie zbędne. Dla ciebie nie ma znaczenia, co twój ojciec teoretycznie
mógł zrobić, bo i tak w żaden sposób nie da się tego udowodnić. Ciebie powinno interesować tylko,
co zrobił, a czego nie zrobił. Pod tym zaś względem sumienie miał czyste.
– Możesz być tego zupełnie pewny?
– Zupełnie. Nikt nie wie o tym lepiej niż ja.
– Naprawdę cieszę się, że słyszę to od ciebie – powiedziała Olga. – To, o co cię pytałam, nie
przyszło mi do głowy ot tak sobie. Już od dłuższego czasu dostaję anonimowe listy. Piszą mi w nich,
że nie mam prawa udawać córki męczennika, bo mój ojciec, nim go stracili, sam posłał do więzienia
wielu niewinnych ludzi, których jedyną winą było, że myśleli o świecie inaczej niż on.
– Nonsens – rzekł Jakub.
– Przedstawiają mi go w tych listach jako zaciekłego fanatyka i człowieka okrutnego. Listy są
wprawdzie anonimowe i pełne złości, lecz nie są prymitywne. Autorzy wypowiadają się powściągli-
wie, rzeczowo i ściśle, toteż niemal im uwierzyłam.
– To wciąż ta sama zemsta – zauważył Jakub. – Coś ci powiem. Kiedy twojego ojca zamknęli,
areszty były pełne tych, których posłała tam rewolucja na swym pierwszym etapie. Więźniowie roz-
poznali w nim znanego komunistycznego polityka, więc przy pierwszej okazji rzucili się na niego i
sprali go do nieprzytomności. Strażnicy przyglądali się temu ze złośliwym uśmiechem.
– Wiem – powiedziała Olga i Jakub zdał sobie sprawę z tego, że mówi jej coś, co słyszała nieje-
den raz.
Dawno już postanowił nigdy nie mówić o tych wszystkich sprawach, ale mu się nie udawało. Kto
przeżył katastrofę samochodową, także na próżno zabrania sobie ją wspominać.
– Wiem – powtórzyła – ale ja się tym ludziom nie dziwię. Więzili ich bez sądu, często bez naj-
mniejszego powodu. I nagle zobaczyli przed sobą jednego z tych, których uważali za odpowiedzial-
nych.
– Z chwilą, kiedy twój ojciec przywdział więzienny strój, był jednym z nich. Znęcanie się nad nim
nie miało najmniejszego sensu, a już zwłaszcza na oczach zadowolonych z tego strażników. Nie było
to nic więcej, jak tylko tchórzliwa zemsta. Wypływające z najniższych pobudek pragnienie zadeptania
bezbronnej ofiary. I listy, które dostajesz, są płodem tej samej zemsty, która, jak widzę, jest silniejsza
niż czas.
– Ależ Jakubie! Przecież były ich w kryminałach setki tysięcy! Tysiące z nich nigdy już nie wróci-
ły! I nigdy żaden winowajca nie został ukarany! Przecież ta chęć zemsty jest tylko niezaspokojonym
pragnieniem sprawiedliwości!
– Mszczenie się za ojca na córce nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością. Przypomnij sobie,
że z powodu tatusia straciłaś dom rodzinny, musiałaś opuścić miasto, nie wolno ci było studiować. Z
powodu nieżyjącego taty, którego prawie nie znałaś! I teraz z powodu taty masz być prześladowana z
kolei przez tych drugich? Zdradzę ci najsmutniejsze odkrycie mego życia: Ci, co stali się ofiarami,
nie byli ani odrobinę lepsi od tych, którzy ich na ofiarę przeznaczyli. Potrafię wyobrazić ich sobie w
odwróconych rolach. Ty możesz widzieć w tym dążenie do zdobycia alibi, umożliwiającego człowie-
kowi uwolnienie się od odpowiedzialności i zwalenie jej na barki Stwórcy, który wymyślił człowie-
ka takim, jaki jest. Może to i dobrze, że tak to widzisz. Ponieważ dojść do tego, że między winowajcą
a ofiarą nie ma różnicy, znaczy porzucić wszelką nadzieję. A to, moja mała dziewczynko, nazywa się
piekłem.
5
Obydwie koleżanki nie mogły się doczekać, kiedy dowiedzą się, jak wypadła wczorajsza randka
Róży, ale tego dnia miały dyżur na drugim końcu uzdrowiska i złapały swą przyjaciółkę dopiero koło
trzeciej. Zasypały ją pytaniami.
Róża ociągała się z odpowiedzią, wreszcie powiedziała niepewnie:
– Mówił, że mnie kocha i że się ze mną ożeni.
– Widzisz! A nie mówiłam? – zatriumfowała chuda. – Więc się rozwiedzie?
– Mówił, że tak.
– Nie ma innego wyjścia! – skonstatowała wesoło trzydziestopięciolatka. – Co dziecko, to dziec-
ko. A jego żona jest bezdzietna.
Teraz Róża musiała już wyłożyć kawę na ławę.
– Mówił, że zabierze mnie do Pragi. Znajdzie mi tam robotę. Mówił, że na wakacje wyjedziemy
do Włoch. Ale nie chce od razu zaczynać od dziecka. I ma rację. Te pierwsze lata są najpiękniejsze i
gdybyśmy mieli dzieci, nic byśmy ze sobą nie użyli.
Trzydziestopięciolatka osłupiała.
– Co takiego? I ty chcesz je usunąć?
Róża przyświadczyła.
– Zwariowałaś? – krzyczała na nią chuda.
– Zrobił cię w konia – zauważyła trzydziestopięciolatka. – Jak tylko je usuniesz, on się na ciebie
wypnie.
– Dlaczego miałby się wypiąć?
– Załóż się! – rzekła chuda.
– Przecież mnie kocha…
– A skąd wiesz, że cię kocha? – spytała trzydziestopięciolatka.
– Mówił mi.
– To czemu nie odezwał się całe dwa miesiące?
– Bał się miłości – powiedziała Róża.
– Co takiego?
– Jak ci to wytłumaczyć? Bał się, że się we mnie zakochał.
– I dlatego się nie odzywał?
– Chciał sprawdzić, czy może mnie zapomnieć. To chyba można zrozumieć, no nie?
– Aha – zauważyła trzydziestopięciolatka. – A kiedy się dowiedział, że dorobił ci brzucho, to od
razu skapował, że cię zapomnieć nie może.
– Mówił, że cieszy się z tego, że jestem w ciąży. Ale nie ze względu na dziecko, tylko dlatego, że
się odezwałam. Zrozumiał, że mnie kocha.
– O rany, ale ty jesteś duma! – jęknęła chuda.
– A to niby dlaczego?
– Bo dziecko to jedyne, co masz – wyjaśniła trzydziestopięciolatka. – Jak pozwolisz odebrać so-
bie dziecko, nie będziesz miała nic i on się na ciebie wypnie.
– Ja chcę, żeby mnie chciał dla mnie samej, a nie z powodu dziecka!
– Słuchaj, za co ty się uważasz? Czemu miałby chcieć cię dla ciebie samej?
Dłuższy czas rozmawiały, nie kryjąc podniecenia. Obie kobiety wciąż powtarzały Róży, że dziec-
ko to jedyny jej atut, z którego nie można rezygnować.
– Ja nigdy nie pozbyłabym się dziecka. Tyle ci powiem. Nigdy, rozumiesz, nigdy – mówiła chuda.
Róża poczuła się naraz jak mała dziewczynka i zapytała (tym samym zdaniem, które dzień przed-
tem przywróciło Klimie chęć do życia):
– Więc powiedzcie mi, co mam zrobić?
– Trwać przy swoim – odparła trzydziestopięciolatka, następnie otworzyła szufladę swojej szafki
i wyjęła fiolkę tabletek: – Masz, weź to! Jesteś strasznie zdenerwowana. To cię uspokoi.
Róża włożyła tabletkę do ust i połknęła.
– I zatrzymaj już sobie tę fiolkę. Tam pisze, żeby brać trzy razy dziennie, ale bierz tylko wtedy, jak
będziesz chciała się uspokoić. Żebyś w nerwach nie zrobiła jakiegoś głupstwa. Nie zapominaj, że to
stary cwaniak. Z niejednego pieca chleb jadał! Ale tym razem tak łatwo się nie wykręci!
Już znowu nie wiedziała, co robić. Jeszcze przed chwilą myślała, że jest zdecydowana, lecz argu-
menty koleżanek brzmiały przekonywająco i zachwiały jej postanowieniem. Pełna niepokoju schodzi-
ła ze schodów łazienek.
W westybulu podbiegł do niej roztrzęsiony i czerwony na twarzy młody człowiek. Spojrzała na
niego koso:
– Mówiłam ci, że tutaj nigdy nie wolno ci na mnie czekać. A już po tym, coś narozrabiał wczoraj,
zupełnie nie rozumiem, jak śmiesz!
– Proszę, nie gniewaj się na mnie! – zawołał młodzian z rozpaczą.
– Pssst! — osadziła go. – Jeszcze będziesz mi tutaj urządzał sceny!
Powiedziawszy to, chciała odejść.
– Jak nie chcesz żadnych scen, to nie uciekaj przede mną!
Co można było zrobić? Koło nich kręcili się pacjenci, co chwila mijał ich ktoś w białym fartuchu.
Róża nie chciała wzbudzać sensacji, musiała więc pozostać i zachowywać się możliwie jak najnatu-
ralniej.
– Więc czego chcesz? — szepnęła.
– Niczego. Chciałem cię tylko prosić, żebyś mi wybaczyła. Wierz mi, sam jestem zły, że tak się za-
chowałem. Ale proszę, przysięgnij, że nic cię z nim nie łączy.
– Już ci mówiłam, że nic.
– To przysięgnij.
– Nie bądź dzieckiem, w takich głupich sprawach nie będę przysięgała.
– Bo między wami coś było.
– Już ci mówiłam, że nie. A jak mi nie wierzysz, to nie mamy o czym rozmawiać. To zwykły mój
znajomy. Co, może mi nie wolno mieć własnych znajomych? Szanuję go. Cieszę się, że jest moim
znajomym.
– Rozumiem. Ja niczego ci nie zarzucam – mówił chłopiec.
– Jutro ma tutaj koncert. Mam nadzieję, że nie będziesz znów mnie szpiegował.
– Jak mi dasz słowo honoru, że nic cię z nim nie łączy!
– Powiedziałam ci już, że dawanie słowa honoru w takich sprawach jest poniżej mojej godności.
Ale słowo honoru, że jak jeszcze raz będziesz mnie szpiegował, to już w życiu nie wolno ci przyjść
do mnie.
– Różo, kiedy ja ciebie kocham – rzekł młodzian nieszczęśliwym głosem.
– Ja ciebie też – powiedziała Róża chłodno – ale jakoś jeszcze z tego powodu nie urządzam ci
scen na szosie.
– Kiedy ty mnie nie kochasz. Ty się mnie wstydzisz.
– Nie pleć…
– Nigdzie nie wolno mi się z tobą pokazać, nigdzie z tobą iść…
– Pssst – ponownie ofuknęła go, bo znowu podniósł głos. – Ojciec by mnie zabił. Mówiłam ci
przecież, jak mnie pilnuje. A teraz nie złość się, ale muszę już iść.
Młody człowiek chwycił ją za rękę:
– Nie odchodź jeszcze!
Róża w geście rozpaczy uniosła oczy, wbijając wzrok w sufit. Młody człowiek dorzucił:
– Gdybyśmy się pobrali, wszystko byłoby inaczej. Nie mógłby nic powiedzieć. I mielibyśmy dzie-
ci.
– Nie chcę mieć dzieci! – powiedziała Róża gwałtownie. – Odebrałabym sobie życie, gdybym
miała mieć dziecko!
– Dlaczego?
– Dlatego. Nie chcę żadnego dziecka i już.
– Różo, ja ciebie kocham – znowu powtórzył młodzian.
A Róża na to:
– I dlatego chcesz doprowadzić mnie do samobójstwa, tak?
– Do samobójstwa? – zdumiał się.
– Tak jest! Do samobójstwa!
– Różo! – jęknął młodzieniec.
– Doprowadzisz mnie do tego! Mówię ci! Na pewno mnie doprowadzisz!
– Czy mogę przyjść wieczorem? – spytał pokornie.
– Nie, dzisiaj nie – odmówiła, lecz zdała sobie sprawę, że musi go jakoś uspokoić, i dodała ła-
godniej: — Możesz kiedyś znowu do mnie zadzwonić, Franek. Ale dopiero po niedzieli.
I odwróciła się, żeby odejść.
– Czekaj – powiedział młody człowiek. – Coś ci przyniosłem. Na przeprosiny.
Podał jej małą paczuszkę. Wzięła ją i szybko wyszła na ulicę.
6
– Czy doktor Slama naprawdę jest takim oryginałem, czy tylko udaje? – zapytała Olga Jakuba.
– Zastanawiam się nad tym przez cały czas, od kiedy go poznałem – odpowiedział.
– Oryginałom nie żyje się najgorzej, jeżeli uda się im sprawić, żeby ludzie szanowali ich oryginal-
ność – rzekła Olga. – Doktor Slama jest fantastycznie roztargniony. W połowie zdania zapomina, o
czym mówił. Czasem zagada się na ulicy i spóźnia się do gabinetu o dwie godziny. Ale mimo to nikt
nie ma śmiałości gniewać się na niego, bo pan doktor jest właśnie oficjalnie uznawanym oryginałem i
tylko prostak mógłby kwestionować jego prawo do oryginalności.
– Nawet jeśli jest nie wiem jak wielkim oryginałem, myślę, że leczy cię całkiem nieźle.
– Chyba tak, ale wszystkim nam się wydaje, że praktyka lekarska jest dla niego czymś drugorzęd-
nym, co przeszkadza mu w wykonywaniu wielu znacznie ważniejszych zajęć. Jutro na przykład będzie
grać na perkusji.
– Zaraz, zaraz – Jakub wpadł Oldze w słowo. – Więc to prawda?
– Raczej tak. W całym uzdrowisku wiszą plakaciki informujące, że jutro gra tutaj sławny trębacz
Klima, a jako perkusista występuje pan ordynator Slama.
– Nie do wiary – rzekł Jakub. – Wcale mnie nie zdziwiło, że Slama zamierza bębnić. To najwięk-
szy fantasta, jakiego znam. Lecz jeszcze nie widziałem, żeby jakieś marzenie mu się spełniło. W stu-
denckich czasach, kiedy się poznaliśmy, Slama miał mało pieniędzy. Zawsze miał ich niewiele i za-
wsze snuł marzenia, jak je zarobić. Wtedy planował, że wystara się o sukę airedale terriera, ponie-
waż ktoś mu powiedział, że jej szczenięta sprzedaje się po cztery tysiące. Natychmiast przeprowadził
obliczenia. Suka rodziłaby dwa razy na rok po pięć szczeniąt. Dwa razy pięć jest dziesięć, dziesięć
razy cztery tysiące to czterdzieści tysięcy rocznie. Wszystko przemyślał w najdrobniejszych szczegó-
łach. Nie bez trudu wkradł się w łaski kierownika stołówki, który obiecał mu co dzień dawać dla psa
resztki z kuchni. Dwóm koleżankom napisał prace dyplomowe, żeby za to wyprowadzały psa na spa-
cer. Mieszkał w akademiku, gdzie trzymanie psów było zakazane. Co tydzień kupował więc admini-
stratorce bukiet róż, aż wreszcie obiecała zrobić dla niego wyjątek. Mniej więcej dwa miesiące za-
pewniał swojej suce odpowiednie warunki, ale my wszyscy wiedzieliśmy, że nigdy mieć jej nie bę-
dzie. Potrzebował czterech tysięcy, za które mógłby ją kupić, a nikt mu tej sumy nie pożyczył. Nikt nie
brał go poważnie. Wszyscy uważali, że to bezpłodny fantasta, wprawdzie nadzwyczaj sprytny i
przedsiębiorczy, ale tylko w królestwie imaginacji.
– Bardzo to wszystko ładne, ja jednak nie rozumiem twego dziwnego sentymentu do niego. Prze-
cież na niego nawet nie można liczyć. Nie umie nigdzie przyjść na czas i już jutro zapomni, co dziś
obiecał.
– To niezupełnie tak. Kiedyś bardzo mi pomógł. Właściwie to nikt nigdy nie pomógł mi tak bardzo
jak on.
Jakub sięgnął do małej kieszonki w marynarce i wyłowił z niej zwiniętą bibułkę. Rozwinął ją,
ukazała się bladoniebieska tabletka.
– Co to takiego? – spytała Olga.
– Trucizna.
Przez chwilę rozkoszował się zaciekawionym spojrzeniem dziewczyny, następnie kontynuował:
– Mam ją od przeszło piętnastu lat. Kiedy wówczas przeżyłem swój rok więzienia, coś zrozumia-
łem. Człowiek musi być pewny przynajmniej jednego: że zostanie panem swej śmierci i będzie mógł
wybrać jej czas i sposób. Mając tę pewność, można bardzo wiele wytrzymać. Zawsze się wie, że
można im uciec, gdy wybierze się odpowiedni moment.
– Ty miałeś ją ze sobą w więzieniu?
– Niestety nie, ale zdobyłem ją zaraz po wyjściu.
– Ale wtedy już jej nie potrzebowałeś!
– Tu człowiek nigdy nie wie, kiedy jej może potrzebować. A poza tym dla mnie to jest sprawa za-
sady. Człowiek powinien dostawać truciznę w dniu dojścia do pełnoletności. Powinno się wręczać
mu ją z uroczystym ceremoniałem. Nie po to, żeby kusiła do samobójstwa. Przeciwnie, żeby żył w
większym spokoju i pewniej. Żeby żył ze świadomością, że jest panem swojego życia i śmierci.
– A skąd ją wytrzasnąłeś?
– Slama zaczynał jako biochemik w laboratorium. Przedtem zwróciłem się do kogoś innego, lecz
ten ktoś uznał za swój moralny obowiązek odmówić. Slama zaś sam sporządził dla mnie tabletkę bez
najmniejszego wahania.
– Pewnie dlatego, że jest oryginałem.
– Pewnie. Ale przede wszystkim dlatego, że mnie rozumiał. Wiedział, że nie jestem histerykiem,
który lubuje się w samobójczych komediach. Pojął, o co mi chodzi. Dziś chcę oddać mu tę tabletkę.
Już nie będę jej potrzebował.
– Wszystkie niebezpieczeństwa już minęły?
– Jutro rano na zawsze wyjeżdżam z tego kraju. Dostałem zaproszenie na uniwersytet i nasze wła-
dze pozwoliły mi jechać.
Nareszcie to wykrztusił. Spojrzał na Olgę i zobaczył, że się uśmiecha. Złapała go za rękę:
– Naprawdę? To wspaniałe! Życzę ci wszystkiego najlepszego!
Wykazywała podobną altruistyczną radość, jaką odczuwałby i on, gdyby dowiedział się, że to ona
wyjeżdża za granicę, gdzie będzie jej się dobrze wiodło. Zaskoczyło go to, ponieważ zawsze bał się,
że jej przywiązanie do niego miało charakter bardziej sentymentalny. Teraz był zadowolony, że tak
nie jest, lecz zarazem – o dziwo! – nieco dotknięty.
Olga tak przejęła się tą wiadomością, że przestała pytać o bladoniebieską tabletkę, leżącą między
nimi w zmiętej bibułce. Jakub musiał przedstawić jej szczegółowo wszystkie aspekty swej przyszłej
działalności.
– Strasznie się cieszę, że ci się to udało. Tutaj do końca życia byłbyś elementem podejrzanym. Na-
wet twej własnej pracy nie dali ci wykonywać. A przy tym stale ględzą o miłości do ojczystego kra-
ju. Jak człowiek może kochać kraj, w którym nie wolno mu pracować? Powiem ci, że ja nie czuję
najmniejszej miłości do ojczyzny. Czy to źle z mojej strony?
– Nie wiem – odrzekł Jakub. – Naprawdę nie wiem. Co do mnie, byłem do tego kraju dość przy-
wiązany.
– Może to i niedobrze – ciągnęła Olga – ale ja zupełnie nie czuję do niego przywiązania. Co ma
mnie wiązać?
– Człowieka wiążą również smutne wspomnienia.
– Wiążą? Z czym? Z krajem, w którym się urodził? Nie pojmuję, jak można mówić o wolności, a
jednocześnie nie zrzucać z siebie tego brzemienia. Drzewo przecież nie jest u siebie tam, gdzie nie
może rosnąć. Drzewo jest u siebie tam, gdzie znajduje odpowiednią wilgotność.
– A ty masz tutaj odpowiednią wilgotność?
– Na ogół tak. Gdy wreszcie pozwolili mi studiować, mam, czego chcę. Będę zajmowała się
moim przyrodoznawstwem i o niczym innym nie chcę nic wiedzieć. Ja tutejszych układów nie wymy-
śliłam i nie czuję się za nie w najmniejszym stopniu odpowiedzialna. Ale kiedy właściwie jedziesz?
– Jutro.
– Tak prędko? – złapała go za rękę. – Słuchaj, jak już byłeś tak miły i przyjechałeś, żeby się ze
mną pożegnać, to nie śpiesz się tak.
Znów było to coś innego niż się spodziewał. Nie zachowywała się jak dziewczyna, która się w
nim skrycie kocha, ale też nie jak wychowanica, odnosząca się doń niczym córka do ojca. Trzymała
go za rękę, delikatnie i wymownie, patrzyła mu w oczy i powtarzała:
– Nie śpiesz się! Co ja bym z tego miała, gdybyś wpadł tu jedynie po to, by powiedzieć mi „że-
gnaj”?
Jakub był nieco zażenowany.
– Zobaczymy – powiedział. – Slama też mnie namawia, żebym jeszcze na trochę został.
– Koniecznie musisz zostać – orzekła Olga. – Mamy dla siebie tak mało czasu. Teraz powinnam
znowu iść na zabiegi…
Zamyśliła się, po czym oświadczyła, że skoro jest tu Jakub, nigdzie nie pójdzie.
– Nie, nie, musisz iść. Nie wolno ci zaniedbywać kuracji – sprzeciwił się. – Odprowadzę cię.
– Naprawdę? – spytała rozradowanym głosem.
Otworzyła szafę i czegoś w niej szukała.
Na stole w rozwiniętej bibułce leżała bladoniebieska tabletka Olga jedyny człowiek, któremu wy-
jawił tajemnicę jej istnienia, stała plecami do niej, z głową w otwartej szafie. Jakub pomyślał, że ta
bladoniebieska tabletka to dramat jego życia dramat przeszłości, już niemal zapomniany i przypusz-
czalnie nieciekawy. I uznał, że najwyższy czas pozbyć się tego nieciekawego dramatu, rozstać się z
nim czym prędzej i pozostawić go już za sobą. Ponownie zapakował tabletkę w bibułkę i wsunął w
kieszonkę marynarki.
Olga wyjęła z szafy torbę, włożyła do niej ręcznik, zamknęła szafę i powiedziała:
– Możemy iść.
7
Od dłuższego już czasu Róża siedziała na parkowej ławce i nie była w stanie się mszyć, pewnie
dlatego, że jej myśli też tkwiły wciąż nieruchomo w jednym miejscu.
Jeszcze wczoraj wierzyła we wszystko, co trębacz jej powiedział. Nie tylko dlatego, że było to
przyjemne, ale także – bo było prostsze: pozwalało jej ze spokojnym sumieniem zrezygnować z dal-
szej walki, na którą nie miała sił. Gdy jednak teraz koleżanki wyśmiały ją, znowu mu nie wierzyła i
myślała o nim z nienawiścią, ponieważ w głębi duszy bała się, że nie jest ani dość sprytna, ani dosta-
tecznie uparta, by go przyprzeć do muru.
Bez zainteresowania naddarła papier paczuszki, którą dał jej Franciszek. Widząc w środku jasno-
niebieski materiał, domyśliła się, że dostała w prezencie nocną koszulę: koszulę, w której chciałby
co dzień ją widzieć; co dzień, przez wiele dni, przez wszystkie dni życia. Wpatrzona w jasnoniebie-
ski kolor tkaniny odniosła nagle wrażenie, że ta błękitna plama rozlewa się, rozprzestrzenia, zmienia
się w grzęzawisko dobroci i oddania, w grzęzawisko niewolniczej miłości, która ją w końcu pochło-
nie.
Kogo nienawidziła bardziej? Tego, który jej nie chciał, czy tego, który o nią zabiegał?
Tak więc siedziała, przytwierdzona do ławki obu nienawiściami, i nawet nie zauważyła, co się
dzieje wokół niej. Tymczasem przy chodniku zatrzymał się mikrobus, a za nim stanęła zamknięta zie-
lona ciężarówka, z której dobiegało wycie i szczekanie psów. Drzwi mikrobusu otwarły się i wysiadł
stary mężczyzna z czerwoną opaską na rękawie. Róża przyglądała się tej scenie tępym wzrokiem,
przez chwilę nie uświadamiając sobie, na co patrzy.
Mężczyzna krzyknął do wnętrza mikrobusu jakąś komendę i z drzwi wynurzył się następny starzec,
też z czerwoną opaską; w ręku trzymał długą, trzymetrową tykę, na której końcu umocowana była dru-
ciana pętla. Za nim wyskakiwali kolejni mężczyźni. Ustawili się w szereg przed autokarem. Wszyscy
byli starzy, wszyscy mieli na rękawach czerwone opaski i wszyscy trzymali w rękach długie tyki za-
kończone drucianą pętlą.
Mężczyzna, który wyskoczył pierwszy i nie miał tyki, komenderował, w następstwie czego starsi
panowie, jak zastęp dziwacznych kopijników, wykonali kilka razy baczność i spocznij. Potem rzucił
inną komendę i zastęp starców puścił się truchtem do parku. Tam rozsypali się, każdy pognał w innym
kierunku, jedni po ścieżkach, inni na przełaj przez trawniki. W parku spacerowali kuracjusze, biegały
dzieci – teraz wszyscy zatrzymali się, ze zdumieniem patrząc na starszych panów szarżujących z po-
chylonymi tykami.
Róża także zbudziła się z odrętwienia, w jakie zapadła w trakcie swoich rozważań, i przyglądała
się akcji. W jednym ze starszych panów poznała ojca. Popatrzyła na niego z niechęcią, lecz bez zdzi-
wienia.
Koło brzozy na środku trawnika biegał kundel. Jeden ze starszych panów mszył w jego stronę.
Pies patrzył na niego zaciekawiony. Staruch wysuną! tykę przed siebie i starał się zarzucić drucianą
kluczkę na jego głowę. Lecz tyka była długa, starcze ręce zaś słabe, więc nie mógł trafić. Druciana
pętla kiwała się niepewnie wokół psiej głowy, kundel przypatrywał się jej z zainteresowaniem.
Ale oto od drugiej strony nadbiegł staruchowi z pomocą inny emeryt, który miał ręce silniejsze,
toteż pies uwiązł wreszcie w drucianej obroży. Staruch szarpnął tyczkę, drut zaciągnął się na kosma-
tej szyi zwierzęcia, pies zaskowyczał. Obaj emeryci zaśmiali się i powlekli psa przez trawnik do za-
parkowanych wozów. Otworzyli wielkie drzwi ciężarówki, z której wypłynęła silna fala psiego
szczekotu, i wrzucili kundla do środka.
Wszystko, co tu widziała, rejestrowała tylko jako element swojej własnej historii: była nieszczę-
śliwą kobietą między dwoma światami – świat Klimy nie chciał jej przyjąć, świat Franciszka nato-
miast, z którego usiłowała umknąć (świat banału i nudy, świat fiaska i kapitulacji), przyszedł po nią
w postaci tego oddziału szturmowego, chciał złapać ją i uwięzić w jednej z takich drucianych klu-
czek.
Na piaszczystej alejce parku stał mniej więcej dwunastoletni chłopiec. Rozpaczliwie przywoły-
wał swojego pieska, który zabłąkał się w krzakach. Zamiast psa podbiegł jednak do chłopca ojciec
Róży z tyką. Chłopiec natychmiast umilkł. Bał się wołać psa, gdyż wiedział, że staruch z tyką upro-
wadziłby go. Ruszył więc biegiem po ścieżce, by ujść starcowi, ale starzec też pobiegł. Biegli teraz
jeden obok drugiego: ojciec Róży z tyczką i chłopiec, który się w biegu rozszlochał. W pewnej chwi-
li chłopiec odwrócił się i popędził z powrotem. Ojciec Róży również zawrócił. Znów biegli obok
siebie.
Wtedy z krzaków wynurzył się jamnik. Ojciec Róży wysunął do niego tykę, ale piesek ominął ją i
podbiegł do chłopca. Ten podniósł go i przytulił do siebie. Ojcu Róży pośpieszyli w sukurs inni star-
cy i wyrwali jamnika z objęć chłopca. Chłopiec płakał, krzyczał i młócił na wszystkie strony pięścia-
mi, że aż starcy musieli wykręcić mu ręce i zatkać usta, ponieważ jego wrzaski niepotrzebnie zwraca-
ły uwagę przechodniów. Inna sprawa, że ci, chociaż się oglądali, to jednak bali się interweniować.
Nie chciała dłużej patrzeć na swego ojca oraz jego kompanów. Lecz dokąd pójść? W pokoiku
miała nieskończony kryminał, ale jej nie ciekawił, w kinie wyświetlali film, który już oglądała, w
holu „Richmondu” stał wiecznie włączony telewizor. Zdecydowała się na telewizję. Podniosła się z
ławki. Pośród nieustannie dobiegających ze wszystkich stron okrzyków starców jeszcze raz uzmysło-
wiła sobie z całą intensywnością, co nosi w swoim łonie – i zdało się jej, że jest to święte. Zmienia-
ło ją i nobilitowało. Oddzielało od tych szaleńców, którzy ganiają psy. W głowie zaświtała jej nieja-
sna myśl, że nie ma prawa poddawać się, nie ma prawa kapitulować, bowiem w brzuchu nosi swą je-
dyną nadzieję: jedyny bilet do krainy przyszłości.
Doszedłszy na skraj parku, zobaczyła Jakuba. Stał na chodniku przed „Richmondem” i obserwo-
wał scenę rozgrywającą się na trawniku. Widziała go raz tylko, dzisiaj podczas obiadu, ale zapamię-
tała. Nie cierpiała pacjentki, która na pewien czas stała się jej sąsiadką i waliła w ścianę za każdym
razem, gdy Róża puściła choć trochę głośniej radio, więc odnosiła się z niechęcią do wszystkiego, co
w jakimś stopniu z nią się wiązało.
Twarz tego mężczyzny nie podobała się jej. Uznała, że jest ironiczna, a ona nienawidziła ironii.
Zawsze jej się zdawało, że ironia (wszelka ironia) jak uzbrojony wartownik stoi w bramie do jej
przyszłości, badawczo mierzy ją wzrokiem i kręci odmownie głową. Wyprostowała się i zamierzała
minąć Jakuba, prowokując go prężnymi piersiami i demonstrując dumę swego brzucha.
A tymczasem ten człowiek (dostrzegała go jedynie kątem oka) rzekł nagle pieszczotliwym, łagod-
nym głosem:
– Chodź tu… no, chodź tu do mnie…
W pierwszej chwili nie rozumiała, czemu ją woła. Zmyliła ją delikatność jego głosu, nie wiedzia-
ła, jak odpowiedzieć. Ale kiedy się obejrzała, zobaczyła, że tuż za nią kroczy spasiony bokser z py-
skiem podobnym do wstrętnej ludzkiej gęby.
Głos Jakuba przywabił psa, Jakub ujął go za obrożę:
– Chodź ze mną, bo jak nie, to źle skończysz.
Pies ufnie unosił łeb. Czerwony jęzor powiewał jak wesoły proporczyk.
Była to sekunda upokorzenia, śmiesznego, błahego, a przecież dotkliwego: nie przyjął do wiado-
mości ani jej prowokacji, ani dumy. Myślała, że mówi do niej, tymczasem mówił do psa. Przeszła
obok niego i zatrzymała się na schodkach przed wejściem do „Richmondu”.
Do Jakuba przycwałowali dwaj starcy z tykami. Przyglądała się nie bez złośliwości i odruchowo
stanęła po ich stronie.
Jakub trzymał psa za obrożę i prowadził w stronę schodów. Starzec zawołał:
– Puszczaj pan zaraz tego psa!
A drugi:
– W imieniu prawa!
Jakub nie zwracał na nich uwagi i szedł dalej, lecz jedna tyka zjeżdżała tuż koło niego w dół, dru-
ciana pętla huśtała się niepewnie nad łbem boksera.
Jakub chwycił koniec tyczki i odtrącił ją na bok.
Nadbiegł trzeci staruch, wołając:
– To jest utrudnianie wykonywania czynności urzędowych! Wezwę organy bezpieczeństwa!
A głos innego starca oskarżał:
– Biegał po parku! Wbrew zakazowi biegał po placyku zabaw dla dzieci! Szczał dzieciom na pia-
sek! Co panu milsze: dzieci czy psy?
Róża obserwowała tę scenę z wysokości schodków. Duma, którą przed chwilą czuła jedynie w
brzuchu, rozlewała się po całym jej ciele, umacniając ją w woli oporu. Gdy Jakub zbliżył się i wcho-
dził z psem na stopnie, powiedziała:
– Ten pies tu wejść nie może!
Jakub odpowiedział łagodnym głosem, ale ona nie mogła już się cofnąć. Rozkraczona w szerokich
drzwiach „Richmondu” powtarzała:
– To jest budynek dla pacjentów, a nie dla psów. Psów wprowadzać nie wolno!
– A panienka nie miałaby ochoty też wziąć w rękę takiej tyki ze stryczkiem? – zapytał i usiłował
wepchnąć się z psem w drzwi.
Róża usłyszała w tym zdaniu znienawidzoną ironię, spychającą ją na powrót tam, skąd wyszła,
tam, gdzie nie chciała być. Mgła gniewu przesłoniła jej oczy. Sapała psa za obrożę. Teraz trzymali go
obydwoje. Jakub ciągnął do budynku, ona przeciwnie.
Ujął rękę Róży w nadgarstku i energicznie oderwał od obroży, aż dziewczyna się zatoczyła.
– Pan też najchętniej woziłby w wózku psy zamiast dzieci! – krzyknęła za nim.
Obejrzał się, omiótł ją wzrokiem. Ich spojrzenia naparły na siebie całym ciężarem nagłej i niczym
niemaskowanej nienawiści.
8
Bokser biegał po pokoju, rozglądał się ciekawie, absolutnie nieświadom, jakiemu uszedł niebez-
pieczeństwu. Jakub legł na tapczanie i zastanawiał się, co z nim zrobić. Pies podobał mu się, wyglą-
dał poczciwie, był wesoły. Beztroska,' z jaką w kilka minut zadomowił się w obcym pokoju i zaprzy-
jaźnił z obcym człowiekiem, była aż podejrzana i zdawała się graniczyć z głupotą. Kiedy obwąchał
wszystkie kąty, wskoczył do Jakuba na tapczan i ułożył się koło niego. Jakuba to zdziwiło, ale przyjął
ten przejaw zażyłości bez sprzeciwu. Położył rękę na grzbiecie psa i z satysfakcją sycił się ciepłem
zwierzęcego ciała. Zawsze lubił psy. Były bliskie, przymilne, wierne, a jednocześnie kompletnie nie-
zrozumiałe. Człowiek nigdy nie będzie wiedział, co właściwie dzieje się w głowach i sercach tych
ufnych, wesołych przedstawicieli obcej i niepojętej dlań natury.
Poskrobał psa po grzbiecie i pomyślał o scenie, której przed chwilą był świadkiem. Starzy ludzie
z długimi tykami byli dla niego nieodrodnymi braćmi klawiszy, oficerów śledczych i donosicieli na-
słuchujących, czy sąsiad nie wypowiada się w sklepie na tematy polityczne. Co skłaniało tych osob-
ników do ich żałosnej działalności? Złość? Zapewne, ale również tęsknota do porządku. Bowiem tę-
sknota do porządku chce przekształcić świat ludzi w nienaturalne imperium, w którym wszystko idzie
jak z płatka, funkcjonuje podporządkowane ponadosobowemu regulaminowi. Tęsknota do porządku
jest zarazem tęsknotą do śmierci, gdyż życie to nieustanne naruszanie porządku. Albo mówiąc ina-
czej: tęsknota do porządku jest szlachetnym pretekstem, którym usprawiedliwia swe poczynania nie-
nawiść do człowieka.
Następnie przypomniał sobie jasnowłosą dziewczynę, która nie chciała wpuścić go z psem do
„Richmondu”, i poczuł do niej ostrą niechęć. Starcy z tyczkami nie drażnili go, takich jak oni znał do-
brze, liczył się z ich istnieniem, nigdy nie wątpił, że istnieją, muszą istnieć, jak też – że zawsze będą
jego prześladowcami. Lecz ta dziewczyna to wieczysty powód jego klęski. Była ładna i pojawiła się
na scenie nie w roli prześladowcy, tylko jako widz, który, porwany widowiskiem, utożsamił się z
prześladującymi. Jakuba zawsze wprawiało w przerażenie, że ci, którzy się przyglądają, skłonni będą
przytrzymać katu ofiarę. Kat bowiem z biegiem czasu stał się postacią znaną, z którą wiązała ich są-
siedzka zażyłość, podczas gdy z prześladowanego emanuje jakiś arystokratyzm. Dusza motłochu, nie-
gdyś zapewne identyfikująca się z prześladowanymi nędzarzami, dziś identyfikuje się z nędzą prze-
śladowców. Bowiem w naszym stuleciu polowanie na ludzi jest polowaniem na uprzywilejowanych:
na tych, którzy czytają książki lub mają psa.
Czuł pod ręką ciepłe ciało zwierzęcia i myślał, że ta jasnowłosa dziewczyna zjawiła się jako ta-
jemniczy symbol, by dać mu do zrozumienia, że w tym kraju nigdy nie będzie kochany i że ona, wy-
słanniczka ludu, zawsze chętnie przytrzyma go, jeżeli jacyś ludzie wyciągną w jego stronę żerdź za-
kończoną drucianą pętlą. Objął psa i przygarnął do siebie. Wydawało mu się, że nie może zostawić
go tu na pastwę losu, że powinien wywieźć go z sobą z tego kraju jako pamiątkę prześladowań, jako
jednego z tych, co uszli cało. Następnie wyobraził sobie, że ukrywa tutaj u siebie to wesołe psisko
jakby to był uciekinier ścigany przez policję, i zebrało mu się na śmiech.
Rozległo się pukanie, do pokoju wszedł Slama.
– Dobrze, że nareszcie jesteś w domu. Szukam ciebie przez całe popołudnie. Gdzie się obijasz?
– Widziałem się z Olgą, a potem… – chciał opowiedzieć mu przygodę z psem, ale Slama prze-
rwał:
– Mogłem się tego domyślać. Tak marnotrawić czas, gdy musimy omówić tyle spraw. Powiedzia-
łem już Bertlefowi, że tu jesteś, i załatwiłem, że nas zaprosił do siebie.
W tej chwili bokser zeskoczył z tapczanu, podszedł do doktora, stanął na tylnych łapach, a przed-
nimi oparł mu się o piersi. Slama, nie dziwiąc się niczemu, podrapał psa po szyi, mówiąc przy tym:
– Tak, tak, Bobciu, tak, grzeczny Bobik…
– Więc to jest Bobik?
– Tak, to jest Bobik – przyświadczył Slama i wyjaśnił, że pies należy do kierownika restauracji,
znajdującej się w lesie w pobliżu uzdrowiska; niemal wszyscy go tutaj znają, ponieważ lubi się włó-
czyć.
Pies zrozumiał, że o nim mowa, i sprawiło mu to przyjemność. Merdał kusym ogonem i starał się
polizać Slamie twarz.
Doktor powiedział:
– Ty jesteś świetnym psychologiem. Musisz dziś dobrze mu się przypatrzyć. Nie wiem, jak się do
niego dobrać. A wiążę z nim wielkie plany.
– Te święte obrazki?
– Święte obrazki to głupstwo – rzekł Slama. – Chodzi o rzeczy ważniejsze. Chcę, żeby mnie adop-
tował.
– Adoptował?
– Uznał za syna. To dla mnie sprawa życiowej wagi. Kiedy zostanę jego synem, automatycznie
otrzymam obywatelstwo amerykańskie.
– Chcesz emigrować?
– Co to, to nie. Prowadzę właśnie tutaj zakrojone na wielką skalę doświadczenia i nie chcę ich
przerywać. O tym także chciałbym dziś z tobą porozmawiać, bo będę cię do nich potrzebował. Ale z
amerykańskim paszportem będę mógł swobodnie podróżować po całym świecie. W inny sposób
zwyczajny człowiek nigdzie stąd nie pojedzie. A ja okropnie chciałbym wybrać się do Islandii.
– Dlaczego akurat do Islandii?
– Nigdzie nie łowi się lepiej łososi – odparł Slama i ciągnął dalej: – Drobne komplikacje wiążą
się z tym, że Bertlef jest ode mnie starszy ledwie o siedem lat. Będę mu musiał wyjaśnić, że ojcostwo
adopcyjne jest stanem prawnym, który nie ma nic wspólnego z ojcostwem naturalnym i że teoretycz-
nie mógłby mnie przysposobić, nawet gdyby był ode mnie młodszy. On to chyba rozumie, ale ma
strasznie młodą żonę. Moją pacjentkę. Zresztą pojutrze tu przyjedzie. Wysłałem Mimi do stolicy, żeby
czekała na nią na lotnisku.
– Mimi wie o twym planie?
– Ma się rozumieć. Poleciłem jej, żeby za wszelką cenę zyskała przychylność swojej przyszłej te-
ściowej.
– A ten Amerykanin? Co on na to?
– To właśnie największa trudność. Ten facet nie potrafi niczego się domyślić. Dlatego potrzebuję
ciebie, żebyś mu się przypatrzył i doradził mi, jak go namówić.
Slama spojrzał na zegarek i oznajmił, że Bertlef już na nich czeka.
– Ale co będzie z Bobikiem? – spytał Jakub.
– A skąd go wziąłeś? – zainteresował się Slama.
Jakub opowiedział przyjacielowi, jak uratował psu życie, ale Slama zatopił się w swych myślach
i słuchał jednym uchem. Gdy Jakub skończył, rzekł:
– Pani kierownikowa to moja pacjentka. Dwa lata temu urodziła dorodnego chłopaka. Bardzo lu-
bią Bobika, powinieneś im go jutro odwieźć. Na razie damy mu proszek nasenny, żeby się nam nie
naprzykrzał.
Wyciągnął z kieszeni fiolkę i wysypał z niej tabletkę. Przyciągnął psa, otworzył mu pysk i wrzucił
proszek do gardła.
– Za chwilkę będzie smacznie spał – oświadczył i wyprowadził Jakuba z pokoju.
9
Bertlef powitał obu gości. Jakub rozglądał się po pokoju. Podszedł do obrazu, na którym namalo-
wany był brodaty święty.
– Słyszałem, że pan maluje – powiedział do Bertlefa.
– Tak – odparł Bertlef. – To jest święty Łazarz, mój patron.
– A czemu zrobił mu pan niebieską aureolę? – zdziwił się Jakub.
– Cieszę się, że pan pyta. Ludzie na ogół patrzą na obraz i nie wiedzą, co widzą. Namalowałem
aureolę na niebiesko po prostu dlatego, że aureola w rzeczywistości jest niebieska.
Jakub zdziwił się po raz drugi, Bertlef zaś mówił dalej:
– Ludzie, szczególnie gorąco kochający Boga, nagradzani są świętą radością, która wypełnia ich
wnętrze i promieniuje z niego na zewnątrz. Światło tej boskiej radości jest łagodne i stonowane, i ma
kolor błękitu nieba.
– Zaraz, zaraz – przerwał mu Jakub. – Więc pan sądzi, że aureola to coś więcej niż tylko symbol
malarski?
– Oczywiście – rzekł Bertlef. – Tylko proszę sobie nie wyobrażać, że z głów świętych wydobywa
się nieustannie i że święci chodzą po świecie jak ruchome latarnie. Oczywiście, że nie. Jedynie w
pewnych chwilach wielkiej radości wewnętrznej płynie z nich niebieskawy blask. W pierwszych
wiekach po śmierci Jezusa, gdy było wielu świętych i wielu tych, którzy znali ich osobiście, nikt nie
miał wątpliwości, jaki jest kolor aureoli, i na wszystkich obrazach i freskach z tamtych czasów znaj-
dzie ją pan niebieską. Dopiero od piątego wieku malarze stopniowo zaczynają malować ją również
w innych kolorach, jak na przykład w pomarańczowym lub żółtym. W sztuce gotyckiej jest już wy-
łącznie złota. Było to bardzo dekoracyjne i lepiej wyrażało ziemską potęgę oraz chwałę Kościoła.
Lecz do prawdziwej aureoli nie było podobne ani trochę bardziej, niż ówczesny Kościół do pierwot-
nego chrześcijaństwa.
– Nie wiedziałem o tym – rzekł Jakub.
Bertlef podszedł do szafki z trunkami. Uzgadniał chwilę z obu gośćmi, którą butelkę wybrać. Na-
lewając następnie koniak do trzech kieliszków, zwrócił się do doktora Slamy:
– Mam nadzieję, że nie zapomni pan o tym nieszczęsnym ojcu. Bardzo mi na tym zależy.
Slama zapewnił Bertlefa, że wszystko pójdzie dobrze. Jakub zapytał, o co chodzi. Kiedy mu wyja-
śniono (doceńmy szlachetną dyskrecję obydwu panów: nawet przed Jakubem nie zdradzili ani jedne-
go nazwiska), wyraził wielkie współczucie dla nieznanego zapładniacza:
– Kto z nas nie ma za sobą takiego męczeństwa! To jedna z wielkich prób. Ci, którzy ulegną i
wbrew swej woli staną się ojcami, poniosą klęskę, z której nie podźwigną się do końca życia. Stają
się wtedy źli, jak wszyscy ludzie, którzy przegrali, i życzą identycznego losu wszystkim innym.
– Przyjacielu! – wykrzyknął Bertlef. – Mówi pan to w obecności szczęśliwego ojca! Jeśli zatrzy-
ma się pan tu jeszcze dwa-trzy dni, ujrzy pan mego pięknego syna i odwoła pan, co teraz powiedział!
– Nie odwołam – oświadczył Jakub – gdyż pan nie stał się ojcem wbrew własnej woli.
– Dalibóg, nie. Jestem ojcem z mej woli i z woli doktora Slamy.
Doktor przytaknął z ukontentowaniem i powiedział, że on także ma na ojcostwo inny pogląd niż
Jakub, o czym zresztą świadczy błogosławiony stan jego kochanej Mimi.
– Jedyne – dodał – co budzi we mnie pewien sceptycyzm, jeśli chodzi o rozpładzanie się, to nie-
rozważny dobór rodziców. Wprost nie do wiary, jak paskudne indywidua decydują się na prokreację.
Widocznie sądzą, że brzemię szpetoty stanie się lżejsze, gdy podzielą się nim z potomstwem.
Bertlef nazwał stanowisko doktora Slamy estetycznym rasizmem:
– Proszę nie zapominać, że nie tylko Sokrates był brzydalem, ale również wiele słynnych kocha-
nek nie odznaczało się doskonałością fizyczną. Rasizm estetyczny niemal zawsze świadczy o braku
doświadczenia Ci, którzy nie zanurzyli się dostatecznie głęboko w świecie uciech miłosnych, mogą
oceniać kobiety wyłącznie na podstawie tego, co widzą. Ale ci, którzy znają je rzeczywiście, wiedzą,
że oczy potrafią nam przekazać tylko niewielki ułamek tego, co kobieta może nam dać. Gdy Bóg za-
chęcił ludzkość, by kochała się i mnożyła, miał na względzie, panie doktorze, i szpetnych, i urodzi-
wych. Jestem zresztą pewien, że kryterium estetyczne zawdzięczamy diabłu, nie Bogu. W raju nikt nie
czynił różnicy między brzydotą a pięknem.
W tym miejscu włączył się do debaty Jakub. Powiedział, że w jego niechęci do rozmnażania się
względy estetyczne nie odegrały żadnej roli:
– Mógłbym jednak wymienić dziesięć innych powodów, dla których nie chcę być ojcem.
– Proszę mówić, ciekawi mnie to – rzekł Bertlef.
– Przede wszystkim nie lubię macierzyństwa – rozpoczął Jakub i zamyślił się. – Era nowożytna
zdemaskowała już wszystkie mity. Dzieciństwo dawno już nie jest okresem niewinności. Freud od-
krył seksualizm niemowlęcia i powiedział nam wszystko o Edypie. Tylko Jokasta wciąż pozostaje
osłonięta, nikt nie ośmiela się jej obnażyć. Macierzyństwo jest ostatnim, największym tabu – i tkwi w
nim również największe przekleństwo. Nikt do niczego nie jest silniej przykuty niż matka do swego
dziecka. Takie przykucie na zawsze okalecza duszę dziecka, matce zaś dojrzewanie syna przysparza
najokrutniejszych miłosnych utrapień, jakie tylko istnieją. Twierdzę, że macierzyństwo jest przekleń-
stwem, i nie chcę go pomnażać.
– Proszę dalej – rzekł Bertlef.
– Mnożyć matek nie chcę także z innych powodów – powiedział Jakub z niejakim zakłopotaniem.
– Lubię kobiece ciało i ogarnia mnie wstręt, gdy sobie wyobrażę, że ta umiłowana pierś zmieni się w
bukłak na mleko.
– Dalej – rzekł Bertlef.
– Pan doktor na pewno nam potwierdzi, że do kobiet, które leżą w szpitalu po zabiegu przerwania
ciąży, lekarze i pielęgniarki odnoszą się o wiele gorzej niż do położnic i dają im odczuć pewną po-
gardę, nawet jeśli im samym podobny zabieg choćby jeden raz w życiu także będzie potrzebny. Jest to
w nich bowiem silniejsze od wszelkich racji rozumowych, ponieważ kult rodzenia to wynik dyktatu
natury. Toteż w propagandzie rozmnażania nie ma co szukać jakichkolwiek argumentów racjonalnych.
Może panowie sądzą, że w prokreacyjnej moralności Kościoła rozbrzmiewał głos Jezusa lub że w
rozwijanej przez państwo komunistyczne propagandzie rodzenia przemawia Marks? Samo pragnienie
zachowania gatunku sprawi, że ludzkość na swojej małej Ziemi niedługo się zadusi. Ale propaganda
populacyjna jest prowadzona nadal i publika roni łzy, rozrzewniając się na widok karmiącej matki
albo wykrzywiającego buzię niemowlęcia. Brzydzi mnie to. Gdy sobie wyobrażę, że miałbym z mi-
lionami innych entuzjastów pochylać się z bezmyślnym uśmiechem nad dziecięcym wózeczkiem, czu-
jąc mróz w krzyżach.
– Dalej – rzekł Bertlef.
– I muszę oczywiście myśleć też o tym, na jaki to świat skazałbym swoje dziecko. Wkrótce zabra-
łaby mi je szkoła – i wbijałaby mu w głowę nieprawdy, które ja sam przez całe życie na próżno
zwalczałem. Czy mam patrzeć, jak z mojego potomka wyrasta konformistyczny dureń? Czy może po-
winienem przekazać mu własny świat idei i potem widzieć, że jest nieszczęśliwy, gdyż trapią go takie
same konflikty jak mnie?
– Dalej – rzekł Bertlef.
– I naturalnie muszę myśleć również o sobie. W tym kraju karze się dzieci za nieposłuszeństwo ro-
dziców, a rodziców za nieposłuszeństwo dzieci. Iluż to młodych ludzi wylano ze studiów, bo ich ro-
dzice popadli w niełaskę! A ileż rodziców zgodziło się na dożywotnie tchórzostwo, byle tylko nie za-
szkodzić swym dzieciom! Kto tutaj chce zachować chociażby jaką taką wolność, nie powinien mieć
dzieci – powiedział Jakub i umilkł.
– Jeżeli tych powodów ma być dziesięć – rzekł Bertlef – to powinien pan wymienić jeszcze pięć.
– Ostatni powód jest tak ważki, że wystarczy za pięć – zareplikował Jakub. – Posiadanie dziecka
oznacza pełnię aprobaty dla człowieka. Gdybym miał dziecko, byłoby to tak, jakbym twierdził: „Uro-
dziłem się, zakosztowałem życia i uznałem, że jest na tyle dobre, iż zasługuje, by je reprodukować.”
– A pan doszedł do przekonania, że życie nie jest dobre? – zapytał Bertlef.
Jakub chciał wyrazić się precyzyjnie, więc powiedział ostrożnie:
– Wiem tylko, że nie mógłbym oświadczyć z głębokim przekonaniem: „Człowiek jest tworem do-
skonałym i chcę go zreprodukować.”
– Bierze się to stąd, że ty poznałeś życie wyłącznie z jednej strony, i to najgorszej – wtrącił się
doktor Slama. – Ty nigdy nie potrafiłeś żyć. Zawsze myślałeś, że twoim obowiązkiem jest, jak to się
mówi, angażować się. Być w centrum wydarzeń. Ale co to było, te twoje wydarzenia? Polityka. A w
życiu polityka jest sprawą najmniej istotną i najmniej wartościową. Polityka to brudna piana na rze-
ce, podczas kiedy właściwe życie rzeki toczy się znacznie głębiej. Badania płodności kobiet trwają
już tysiące lat. Oto historia godna zaufania i solidna. I jest jej zupełnie obojętne, jaki rząd jest akurat
przy władzy. Ja, który wciągam gumową rękawicę i badam kobiece organy, jestem o wiele bardziej
w centrum wydarzeń niż ty, który o mały włos nie straciłeś życia tylko z troski o dobro ludu.
Zamiast bronić się, Jakub przyświadczył zarzutom przyjaciela, więc doktor Slama, zachęcony tym,
kontynuował:
– Archimedes nad swoimi kołami, Michał Anioł nad blokiem kamienia, Pasteur nad swymi pro-
bówkami – jedynie oni zmieniali życie ludzi i tworzyli prawdziwe dzieje, podczas gdy politycy… –
zamilkł i machnął pogardliwie ręką.
– Podczas gdy politycy? – Jakub podjął wyzwanie. – Powiem ci to. Jeśli nauka i sztuka rzeczywi-
ście są główną i właściwą areną dziejów, to polityka, przeciwnie, jest zamkniętym laboratorium na-
ukowym, w którym przeprowadza się niebywałe eksperymenty na człowieku. Ludzkie egzemplarze
doświadczalne strącane są tam w zapadnię i ponownie wynoszone na scenę, mamione oklaskami i
straszone egzekucją, denuncjowane i zmuszane do denuncjacji. Pracowałem w tym laboratorium jako
laborant, lecz służyłem też w nim kilka razy za ofiarę wiwisekcji. Wiem, że nie wytworzyłem żad-
nych wartości (podobnie jak nikt z tych, którzy pracowali tam ze mną), ale lepiej niż inni dowiedzia-
łem się, czym jest człowiek.
– Rozumiem pana – rzekł Bertlef. – Znam to laboratorium, choć sam nigdy nie byłem w nim labo-
rantem, zawsze jedynie morską świnką. Wojna zastała mnie w Niemczech. Kobieta, którą wtedy ko-
chałem, doniosła na mnie do gestapo. Przyszli do niej i pokazali jej moją fotografię, na której byłem
w ramionach innej niewiasty. Zraniło ją to, a jak panom wiadomo, miłość często przybiera postać
nienawiści. Szedłem do więzienia ze szczególnym uczuciem, że wtrąca mnie do niego miłość. Czyż to
nie wspaniałe, znaleźć się w rękach gestapo i wiedzieć, że właściwie jest to przywilejem człowieka
zanadto kochanego?
– Tym – odpowiedział Jakub – co najsilniej zniechęciło mnie do człowieka, jest łatwość, z jaką
jego okrucieństwo, małość i ograniczoność potrafi przywdziać maskę liryzmu. Posłała pana na
śmierć i przeżywała to jako działanie w afekcie pod wpływem zawodu miłosnego. Panu zaś, idącemu
pod szubienicę z winy ograniczonej kobiety, wydawało się, że gra pan rolę w tragedii, którą napisał
dla was Szekspir.
– Po wojnie przyszła do mnie zapłakana – ciągnął Bertlef, jakby nie słyszał uwag Jakuba. – Po-
wiedziałem jej: „Nie masz się czego obawiać, Bertlef nigdy się nie mści.”
– Wie pan – rzekł Jakub – często myślę o królu Herodzie. Zna pan tę historię. Powiadają, że do-
szła go wiadomość, iż narodził się przyszły król żydowski, więc w obawie o tron kazał wymordować
wszystkie niemowlęta. Wyobrażam sobie Heroda inaczej, choć wiem, że to tylko igraszka wyobraźni.
Moim zdaniem Herod był królem wykształconym, mądrym i bardzo szlachetnym, który długo praco-
wał w laboratorium polityki i wiedział, czym jest życie i człowiek. Rozumiał, że człowiek nie powi-
nien zostać stworzony. Zresztą, jego wątpliwości nie były aż tak niestosowne i grzeszne. Jeżeli się
nie mylę, Stwórca również zwątpił w człowieka i nosił się z zamiarem zniszczenia tego swojego
dzieła.
– Tak jest – przyświadczył Bertlef. – Pisze o tym Mojżesz w rozdziale szóstym Genesis: „Zgładzę
ludzi, których stworzyłem, z powierzchni ziemi; bo żal mi, że ich stworzyłem.”
– I może tylko chwili słabości Stwórcy zawdzięczamy, że ostatecznie pozwolił Noemu uratować
się w arce i od nowa rozpocząć dzieje ludzkości. Czy możemy być pewni, że Bóg nigdy tej słabości
nie żałował? Lecz cóż, żałował czy nie żałował, już nic nie dało się zrobić. Bóg nie może ośmieszać
się nieustannym zmienianiem swych decyzji. Kto wie jednak, czy to nie On sam natchnął Heroda
swoją myślą? Czy można to wykluczyć?
Bertlef wzruszył ramionami i zbył pytanie milczeniem.
– Herod był królem. Odpowiadał nie tylko za siebie. Nie mógł powiedzieć sobie jak ja: „Niech
inni robią sobie, co chcą, ja się rozmnażać nie będę.” Herod był królem i wiedział, że musi decydo-
wać nie tylko za siebie, ale także za innych – i zdecydował za ludzkość, że człowiek nie będzie się
już więcej reprodukował. I tak oto doszło do rzezi niewiniątek. Nie z niskich pobudek, jakie mu przy-
pisuje tradycja. Herod kierował się najszlachetniejszym dążeniem, aby wreszcie wyzwolić świat ze
szponów człowieka.
– Pańska interpretacja Heroda nawet mi się podoba – powiedział Bertlef. – Podoba mi się do tego
stopnia, że od dziś będę wyobrażał sobie rzeź niewiniątek jak pan. Ale proszę nie zapominać, że
właśnie w czasie, gdy Herod zdecydował, że ludzkość przestanie istnieć, narodził się w Betlejem
chłopczyk, który uszedł jego siepaczom. A potem ten chłopiec wyrósł i rzekł ludziom, że trzeba tylko
jednej jedynej rzeczy, by warto było żyć: aby się wzajemnie miłowali. Może Herod był bardziej wy-
kształcony i doświadczony. W końcu Jezus był młodzieniaszkiem i zbyt wiele o życiu raczej nie wie-
dział. Może całą Jego naukę można tłumaczyć tylko Jego młodością i brakiem doświadczenia. Naiw-
nością, jeśli pan woli. A przecież On miał rację.
– Rację? A kto dowiódł tej racji? – zapytał Jakub napastliwie.
– Nikt – odparł Bertlef. – Nikt nie dowiódł i nie dowiedzie. Jezus tak kochał swego Ojca, że nie
mógł uznać Jego dzida za złe. Skłaniała Go do tego miłość, nie rozum. Spór między Nim a Herodem
może przeto rozstrzygnąć także jedynie nasze serce. Warto być człowiekiem czy nie? Nie mam na to
najmniejszego dowodu, lecz wierzę wraz z Jezusem, że warto.
Następnie wskazał z uśmiechem na doktora Slamę:
– Przecież dlatego wysłałem tu moją żonę, by leczyła się u pana doktora, który w mych oczach jest
jednym ze świętych uczniów Jezusowych, gdyż umie robić cuda i pobudzać do życia uśpione łona ko-
biet. Wznoszę toast za jego zdrowie!
10
Jakub zawsze odnosił się do Olgi z ojcowską powagą i lubił żartem nazywać siebie „starszym pa-
nem”. Ale ona wiedziała, że ma wiele kobiet, z którymi poczyna sobie całkiem inaczej, i zazdrościła
im tego. Dziś jednak po raz pierwszy przyszło jej na myśl, że w Jakubie mimo wszystko jest coś star-
czego. Jego zachowanie sprawiło, że doleciał ją zapach stęchlizny, wyczuwany przez człowieka mło-
dego w zetknięciu z pokoleniem starszych.
Starszych panów poznaje się po tym, że chlubią się minionymi cierpieniami i przekształcają je w
muzeum, do którego zapraszają, kogo się da (ach, te smutne muzea są tak rzadko zwiedzane!). Olga
pojęła, że w muzeum Jakuba jest głównym żywym eksponatem, a jego szlachetnie altruistyczny stosu-
nek do niej ma na celu doprowadzenie zwiedzających do płaczu.
Dzisiaj poznała również najcenniejszy z nieżywych eksponatów muzeum: bladoniebieską tabletkę.
Gdy ją przy niej rozwijał, sama dziwiła się, że nie jest ani trochę przejęta. Rozumiała co prawda, że
Jakub w ciężkich czasach myślał o samobójstwie, ale śmieszył ją patos, z jakim ją o tym powiada-
miał. Wydało się jej zabawne, że rozwijał tabletkę z bibułki tak ostrożnie, jakby to był drogocenny
diament. Nadto nie rozumiała, dlaczego chce w dniu swego wyjazdu zwrócić truciznę doktorowi Sla-
mie, gdy jednocześnie twierdził, że każdy dorosły człowiek winien być panem swojej śmierci we
wszelkich okolicznościach. Czy na obczyźnie nie może zachorować na raka i tak samo potrzebować
trucizny? Ale nie, dla Jakuba tabletka nie była po prostu trucizną, lecz symbolicznym rekwizytem,
który teraz w jakimś sakralnym obrzędzie musi przekazać arcykapłanowi. Było to śmieszne.
Po wyjściu z łazienek skierowała swe kroki do „Richmondu”. Mimo wszystkich złośliwych myśli
cieszyło ją, że zobaczy Jakuba. Miała nieprzepartą ochotę sprofanować jego muzeum i zachować się
w nim nie jak eksponat, lecz jak kobieta. Była więc nieco zawiedziona, gdy w drzwiach znalazła
wiadomość, że znajdzie go w sąsiednim pokoju. Towarzystwo innych onieśmielało ją, zwłaszcza że
Bertlefa nie znała, a doktor Siania zazwyczaj traktował ją z uprzejmą, ale wyraźną nonszalancją.
Bertlef jednak szybko przełamał jej nieśmiałość, przedstawił się, składając głęboki ukłon, i skar-
cił doktora Slamę, że dotychczas nie zapoznał go z kobietą tak interesującą.
Slama odrzekł, że Jakub powierzył mu dziewczynę pod opiekę, więc rozmyślnie nie przedstawił
jej Bertlefowi, wiedząc, że żadna kobieta mu się nie oprze.
Bertlef przyjął to wyjaśnienie z wesołą satysfakcją. Następnie podniósł słuchawkę i zamówił w
restauracji kolację.
– Wprost nie do wiary – powiedział doktor Slama – jak w tej zapadłej dziurze, gdzie w żadnej
knajpie nie dostanie się przyzwoitej kolacji, naszemu przyjacielowi udaje się żyć tak dostatnio.
Bertlef pogmerał ręką w stojącym koło telefonu otwartym pudełku po cygarach, pełnym srebrnych
półdolarówek:
– Człowiek nie może być sknerą… – zaśmiał się.
Jakub zauważył, że dotychczas nie widział nikogo, kto tak gorąco wierzyłby w Boga, a zarazem
umiał być takim sybarytą.
– Przypuszczalnie dlatego, że jeszcze nigdy nie widział pan prawdziwego chrześcijanina. Słowo
„ewangelia” znaczy, jak panu wiadomo, radosną nowinę. Radowanie się życiem to najistotniejsze z
wskazań Jezusa.
Olga uznała, że nadarza się odpowiednia okazja, żeby włączyć się do rozmowy:
– Jeśli mogę polegać na tym, co mówili nam nasi nauczyciele, chrześcijanie widzieli w życiu
ziemskim jedynie padół łez i cieszyli się, że prawdziwe życie rozpocznie się po śmierci.
– Droga pani – rzekł Bertlef. – Proszę nie wierzyć nauczycielom.
– I wszyscy święci – ciągnęła swoje Olga – nie robili nic innego, jak tylko rezygnowali z życia.
Zamiast się kochać, biczowali się, zamiast rozmawiać jak my, usuwali się do pustelni, a miast zama-
wiać kolacje przez telefon, żuli korzonki.
– Pani zupełnie nie rozumie świętych. Byli to ludzie, którzy niezmiernie cenili sobie życiowe
przyjemności, tyle tylko, że osiągali je innymi drogami. Jak pani myśli, co sprawia człowiekowi naj-
większą przyjemność? Może pani zgadywać, ale źle by pani odgadła, gdyż nie jest pani dość szczera.
To nie zarzut, po prostu szczerość wymaga samowiedzy, a samowiedza przychodzi z wiekiem. Jak
więc mogłaby być szczera dziewczyna, która tak promieniuje młodością jak pani? Nie może być
szczera, ponieważ nawet nie wie, co w niej siedzi. Ale gdyby wiedziała, musiałaby zgodzić się ze
mną, że największej przyjemności doznaje się, gdy się jest podziwianym. Nie sądzi pani?
Olga odpowiedziała, że zna większe przyjemności.
– Nie zna pani – rzekł Bertlef. – Proszę wziąć tego waszego biegacza, co to zna go tu każde dziec-
ko, tego, co wygrał trzy kolejne olimpiady. Uważa pani, że rezygnował z życia? A przecież niewątpli-
wie zamiast rozmawiać, kochać i ucztować musiał biegać wciąż w kółko po boisku. Jego trening był
bardzo podobny do tego, co robili nasi wielcy święci. Święty Makary Aleksandryjski, przebywając
na pustyni, regularnie napełniał kosz piaskiem, brał go na plecy i następnie przez wiele dni wędrował
z nim po bezkresnych równinach aż do krańcowego wyczerpania. Ale widocznie dla waszego biega-
cza oraz Makarego Aleksandryjskiego istniała jakaś wielka nagroda, która znacznie przerastała
wszelkie ich trudy. Wie pani, co to znaczy, słyszeć oklaski ogromnego olimpijskiego amfiteatru? Nie
ma większej radości! Święty Makary Aleksandryjski dobrze wiedział, czemu dźwiga na grzbiecie
kosz z piaskiem. Sława jego rekordowych podróży przez pustynię rozniosła się rychło po całym
świecie chrześcijańskim. I święty Makary Aleksandryjski był jak ów wasz biegacz. Ten też zwyciężył
najpierw na pięć tysięcy metrów, potem jeszcze na dziesięć tysięcy, a wreszcie było mu tego mało i
wyjgrał również maraton. Żądzy podziwu niepodobna zaspokoić. Święty Makary przybył nierozpo-
znany do klasztoru tabenckiego i prosił, żeby przyjęto go tam jako mnicha. Kiedy później nastąpił
okres czterdziestodniowego postu, nadeszła jego wielka chwila. Podczas gdy inni pościli siedząc, on
podczas postu przez wszystkie czterdzieści dni stał! Był to triumf, o jakim pani nawet by się nie śni-
ło! Albo niech sobie pani przypomni świętego Szymona Słupnika! Ustawił na pustyni słup, na którym
była tylko mała platforma. Nie można było na niej siedzieć, jedynie stać. I stał tam całe życie, a cały
świat chrześcijański entuzjastycznie podziwiał ten niewiarygodny rekord, którym człowiek zdawał
się przekraczać granice ludzkich możliwości. Święty Szymon Słupnik to był Gagarin trzeciego wieku.
Czy w ogóle potrafi pani sobie wyobrazić, jaka błogość ogarnęła świętą Agnieszkę Paryską, gdy do-
wiedziała się od galijskiej wyprawy kupieckiej, że święty Szymon Słupnik wie o niej i błogosławi
jej z wyżyn swojego słupa? A jak się pani zdaje, dlaczego starał się pobić rekord? Może dlatego, że
nie zależało mu na życiu ani na ludziach? Niech pani nie będzie naiwna! Ojcowie Kościoła świetnie
wiedzieli, że święty Szymon Słupnik jest zarozumialcem i poddali go próbie. W imieniu zwierzchno-
ści duchownej kazali mu zejść ze słupa i zaprzestać rywalizacji. Dla świętego Szymona Słupnika był
to prawdziwy cios! Lecz był tak mądry albo sprytny, że usłuchał. Ojcowie Kościoła nie byli przeciw-
ni jego rekordom, chcieli tylko mieć pewność, że próżność Szymona nie będzie większa od jego po-
słuszeństwa. Widząc, z jakim smutkiem zsuwa się ze słupa, natychmiast polecili mu wrócić na górę,
w wyniku czego święty Szymon mógł umrzeć na swym słupie, otoczony miłością i podziwem świata.
Olga, która słuchała z uwagą, przy ostatnich słowach parsknęła śmiechem.
– To ogromne pragnienie podziwu nie jest śmieszne, lecz wzruszające – rzekł Bertlef. – Ten, kto
pragnie być podziwiany, lgnie do ludzi, czuje się z nimi związany, nie może żyć bez nich. Święty Szy-
mon Słupnik jest sam w przestrzeni, na jednym metrze kwadratowym słupa. A przecież jest ze wszyst-
kimi ludźmi! W swej wyobraźni widzi miliony oczu, które na niego patrzą. Jest obecny w myślach
milionów i raduje się tym. To wielki przykład umiłowania ludzi i życia. Nawet by pani nie podejrze-
wała, moja droga, jak bardzo Szymon Słupnik jest wciąż żywy w nas wszystkich. I jak do dzisiaj
tworzy lepszy biegun naszych jestestw.
Wtem dało się słyszeć pukanie do drzwi i do pokoju wszedł kelner, pchając przed sobą wózek pe-
łen potraw. Narzucił na stół obrus i zaczął nakrywać do kolacji. Bertlef sięgnął do pudełka po cyga-
rach i wsunął mu do kieszeni garść monet. Następnie wszyscy zabrali się do jedzenia, a kelner stał za
nimi, dolewał wina i podsuwał jedno danie po drugim.
Bertlef ze znawstwem komentował smak poszczególnych potraw, Slama zaś napomknął, że nawet
nie pamięta, od jak dawna tak dobrze nie jadł.
– Ostatni raz chyba, kiedy jeszcze gotowała moja mama, ale wtedy byłem bardzo maleńki. Miałem
pięć lat, gdy zostałem sierotą. Świat, w którym żyłem od tego czasu, był mi obcy i obca zdawała mi
się też kuchnia. Umiłowanie potraw wyrasta z umiłowania ludzi.
– Rzeczywiście, to prawda – powiedział Bertlef, unosząc na widelcu kęs wołowiny.
– Osamotnionemu dziecku wszystko przestaje smakować. Proszę mi wierzyć, do dziś boleję nad
tym, że nie mam ojca ni matki. Proszę mi wierzyć, że i dzisiaj, choć ze mnie stary koń, oddałbym nie
wiem co za to, by mieć tatusia.
– Przecenia pan więzi rodzinne – rzekł Bertlef. – Wszyscy ludzie są pańskimi bliźnimi. Niech pan
nie zapomina słów Jezusa, gdy chciano Go odwołać do Jego Matki i braci. Wskazał na swoich
uczniów i rzekł: „Oto moja matka i moi bracia.”
– A przecież Kościół Święty – usiłował sprzeciwić się doktor Slama – nie miał najmniejszych na-
wet skłonności do likwidowania rodziny czy zastąpienia jej swobodną wspólnotą ogółu.
– Kościół Święty to nie to samo, co Jezus. A święty Paweł, jeśli pozwoli mi pan to powiedzieć, w
moich oczach jest nie tylko kontynuatorem Jezusa, ale zarazem Jego falsyfikatorem. Już ta jego nagła
przemiana z Szawła w Pawła! Czyżbyśmy nie znali aż w nadmiarze takich namiętnych fanatyków, któ-
rzy z dnia na dzień zmienili jedną wiarę na drugą? Niech nikt mi nie wmawia, że fanatycy kierują się
miłością! To moraliści klepiący swe dekalogi. Lecz Jezus nie był moralistą. Proszę sobie przypo-
mnieć, co mówił, kiedy Mu zarzucano, że nie święcił szabatu. „To szabat został ustanowiony dla
człowieka, a nie człowiek dla szabatu.” Jezus kochał kobiety! A czy umie pan wyobrazić sobie świę-
tego Pawła jako kochanka? Święty Paweł by mnie potępił, bowiem kocham kobiety. Ale nie Jezus.
Nie widzę nic złego w tym, by kochać kobiety, wiele kobiet, i być kochanym przez kobiety, przez
wiele kobiet – Bertlef uśmiechał się, zadowolony z siebie. – Przyjaciele, nie miałem lekkiego życia i
śmierć nieraz zaglądała mi w oczy. Ale pod jednym względem Bóg był dla mnie hojny. Miałem bez
liku kobiet i wszystkie mnie kochały.
Biesiadnicy skończyli już kolację i kelner przystąpił do sprzątania ze stołu, gdy znów dało się sły-
szeć pukanie. Było słabiutkie i nieśmiałe, jakby wymagało zachęty. Bertlef powiedział:
– Proszę!
Drzwi otworzyły się i weszło dziecko. Była to dziewczynka mniej więcej pięcioletnia, w białej
sukieneczce z falbankami, przepasana szeroką białą szarfą, związaną z tyłu na olbrzymią kokardę,
której końce przypominały dwa skrzydełka. W ręku trzymała kwiat: wielką dalię. Widząc w pokoju
tyle ludzi, którzy nagle zastygli i zwrócili na nią swoje spojrzenia, zatrzymała się i nie śmiała iść da-
lej.
Jednakże Bertlef wstał, rozpromienił się i powiedział:
– Nie bój się, aniołeczku, zbliż się.
I oto dziecko, które teraz zobaczyło uśmiech Bertlefa, jakby znalazło w nim oparcie, roześmiało
się i podbiegło do niego. Bertlef wziął z jego ręki kwiat i pocałował maleństwo w czoło.
Wszyscy zgromadzeni przy stole oraz kelner przyglądali się ze zdumieniem tej scenie. Dziecko z
wielką białą kokardą za plecami naprawdę było podobne do małego aniołka. A Bertlef, stojąc pochy-
lony z łodygą dalii w ręku, przypominał teraz barokowe posągi świętych, jakie stoją na rynkach ma-
łych miasteczek.
– Drodzy przyjaciele – zwrócił się do swych gości. – Było mi z wami dobrze i mam nadzieję, że
wam ze mną tak samo. Chętnie siedziałbym z wami do późnej nocy, ale widzicie, że nie mogę. Ten
piękny anioł przyzywa mnie do kogoś, kto na mnie czeka. Mówiłem wam, że życie prześladowało
mnie na różne sposoby, ale kobiety mnie kochały.
Trzymając dalię przy piersi, drugą ręką dotykał ramienia dziewczynki. Jednocześnie kłaniał się
całemu towarzystwu. Oldze wydawał się śmiesznie teatralny. Była zadowolona, że odchodzi i że na-
reszcie będzie mogła zostać sama z Jakubem.
Bertlef odwrócił się i ruszył z dziewczynką do drzwi. Ale przedtem sięgnął jeszcze do pudełka po
cygarach i wrzucił do kieszeni solidną garść srebrnych monet.
11
Kelner ustawiał na wózku brudne talerze i opróżnione butelki. Gdy wyjechał z pokoju, Olga spyta-
ła:
– Kim właściwie jest ta dziewczynka?
– Nigdy jej nie widziałem – rzekł Slama.
– Wyglądała naprawdę jak mały anioł – dorzucił Jakub.
– Anioł, który mu stręczy kochanki? – roześmiała się Olga.
– Otóż to – podchwycił Jakub. – Anioł rajfur i stręczyciel. Właśnie tak winien wyglądać jego
anioł stróż.
– Nie wiem, czy to był anioł – powiedział Slama – ale dziwne, że nigdy tej dziewczynki nie wi-
działem, choć znam tu niemal wszystkich.
– W takim razie – uśmiechnął się Jakub – jest tylko jedno wyjaśnienie. Nie była z tego świata.
– Niezależnie od tego, czy był to anioł, czy córeczka tutejszej pokojówki – odezwała się Olga – za
jedno ręczę: wcale nie szedł do żadnej kobiety! To człowiek strasznie samolubny i nic innego nie
robi, tylko się chwali.
– Mnie się podoba – rzekł Jakub.
– Być może – zareplikowała Olga – lecz mimo to uważam, że jest najbardziej samolubnym czło-
wiekiem, jaki chodzi po świecie. Gotowam się założyć, że na godzinę przed naszą wizytą dał jakiejś
dziewczynce garść półdolarówek i poprosił ją, aby o wyznaczonej godzinie przyszła tu z kwiatem.
Ludzie nabożni mają ogromny talent do reżyserowania cudów.
– Cieszyłbym się bardzo, gdyby pani miała rację – powiedział doktor Slama – bo pan Bertlef jest
ciężko chory i każda noc spędzona na miłości to dla niego wielkie ryzyko.
– Więc widzi pan, że miałam rację. Wszystkie te wzmianki o kobietach to tylko czcza gadanina!
– Droga pani – rzekł doktor Slama – jestem jego lekarzem i przyjacielem, a mimo to w tych spra-
wach nie mam najmniejszej pewności. Po prostu nie wiem.
– I naprawdę jest taki chory? – zapytał Jakub.
– A jak myślisz, dlaczego mieszka już prawie rok w tym kurorcie, a jego młoda żona, do której
bardzo tęskni, przylatuje do niego tylko od czasu do czasu?
– Bez niego zrobiło się tu nagle tak jakoś smutno – rzekł Jakub.
Rzeczywiście, cała trójka poczuła się naraz osierocona i nikt nie miał już chęci dłużej przebywać
w cudzym apartamencie.
Slama podniósł się z krzesła:
– Odprowadzę pannę Olgę do domu i jeszcze się przejdziemy. Mamy wiele do omówienia.
– Nie chce mi się jeszcze spać! – protestowała Olga.
– Na panią jest już najwyższy czas. Polecam to pani jako lekarz – powiedział Slama surowo.
Wyszli z „Richmondu” i mszyli przez park. Po drodze Olga znalazła okazję, by szepnąć Jakubowi:
– Chciałabym dziś wieczorem być z tobą…
Ale Jakub wzruszył jedynie ramionami, gdyż Slama narzucał im swą wolę nader autorytatywnie.
Odprowadzili dziewczynę do „Domu Marksa” i Jakub w obecności przyjaciela nie pogłaskał jej na-
wet po włosach, jak miał w zwyczaju. Antypatia doktora do piersi, które są podobne do śliwek, tre-
mowała go. Widział na twarzy Olgi zawód i zły był, że wyrządził jej przykrość.
– I co ty na to? – zapytał Slama, kiedy zostali sami w alei parku. – Słyszałeś, jak mówiłem, że po-
trzebuję ojca. Nawet głaz by nade mną zapłakał. A ten mi na to o świętym Pawle. Czy naprawdę nie
może się domyślić? Już dwa lata wbijam mu do głowy, że jestem sierotą, i wychwalam korzyści, ja-
kie daje posiadanie amerykańskiego paszportu. Tysiąc razy napomykałem przy nim niby to mimocho-
dem o różnych przypadkach adopcji. Według moich obliczeń wszystkie te aluzje dawno już powinny
nasunąć mu myśl, żeby mnie adoptować.
– Za bardzo jest wsłuchany w samego siebie – zauważył Jakub.
– Tak, to prawda – zgodził się Slama.
– Jeśli jest ciężko chory, nie powinieneś się temu dziwić – rzekł Jakub i dodał: – Oczywiście jeśli
naprawdę jest z nim tak źle, jak mówiłeś.
– Jest jeszcze gorzej – powiedział Slama. – Pół roku temu miał nowy, bardzo rozległy zawał. Od
tego czasu nie może sobie pozwolić na żadne dłuższe podróże i żyje tutaj jak jeniec. Jego życie wisi
na włosku. I on wie o tym.
– Widzisz – zastanowił się Jakub – poza tym dawno powinieneś zrozumieć, że metoda aluzji jest
niedobra, gdyż aluzje skłaniają go jedynie do refleksji, których przedmiotem jest on sam. Powinieneś
przedstawić mu swe życzenie bez owijania w bawełnę. Na pewno spełniłby je, on lubi spełniać ży-
czenia. Pokrywa mu się to z wyobrażeniem, jakie ma sam o sobie. Pragnie nieść ludziom radość.
– Jesteś geniuszem! – zawołał Slama i przystanął. – To proste jak jajko Kolumba, z nim naprawdę
tak jest! A ja, dureń, zmarnowałem dwa lata życia tylko dlatego, że źle go rozszyfrowałem! Zmarno-
wałem dwa lata życia, niepotrzebnie marudząc! I to twoja wina, bo trzeba było już dawno mi pora-
dzić!
– Ty już dawno powinieneś zapytać.
– Już dwa lata u mnie nie byłeś!
Przyjaciele szli przez pogrążony w nocnych ciemnościach park, oddychając świeżym powietrzem
wczesnej jesieni.
– Skoro uczyniłem go ojcem, to chyba zasługuję na to, by on uczynił mnie synem! – rzekł Slama.
Jakub potwierdził.
– Całe nieszczęście bierze się stąd – podjął Slama po dłuższej przerwie, nabrzmiałej namysłem –
że człowieka otaczają głupcy. Czy ja w tym mieście mogę zwrócić się do kogoś o radę? Człowiek in-
teligentny od chwili przyjścia na świat skazany jest na całkowitą samotność. Nie myślę o niczym in-
nym, bo to moja dziedzina: ludzkość produkuje niewiarygodne mnóstwo głupców. Im głupsze indywi-
duum, tym bardziej chce się mnożyć. Jednostki doskonałe płodzą najwyżej jedno dziecko, a najlep-
sze, jak ty, dochodzą do wniosku, że wcale nie należy się rozmnażać. To katastrofa. A ja wciąż marzę
o świecie, w którym człowiek rodziłby się nie pośród obcych, ale wśród swoich braci.
Jakub słuchał oracji Slamy, ale nie widział w niej nic szczególnie ciekawego. A Slama ciągnął da-
lej:
– Nie uważaj tego za frazes! Nie jestem politykiem, tylko lekarzem i słowo „brat” dla mnie ma
znaczenie konkretne. Braćmi są ci, którzy mają co najmniej jedno z rodziców wspólne. Wszyscy sy-
nowie Salomona byli braćmi, choć pochodzili od setki różnych matek. Musiało to być wspaniałe! Co
ty na to?
Jakub wdychał świeże powietrze i nie wiedział, co odpowiedzieć.
– Oczywiście – kontynuował Slama – bardzo trudno byłoby zmuszać ludzi, żeby obcując z płcią
odmienną mieli na względzie interesy potomstwa. Ale też nie o to chodzi. W dwudziestym wieku mu-
szą przecież znaleźć się inne sposoby rozwiązania problemu rozsądnego tworzenia dzieci. Człowiek
nie może w nieskończoność mieszać miłości z płodzeniem.
Z tą myślą Jakub się zgodził.
– Ciebie jednak interesuje, jak uwolnić miłość od płodzenia – powiedział Slama. – Mnie zaś cho-
dzi raczej o to, jak uwolnić płodzenie od miłości. Chciałbym cię wtajemniczyć w mój projekt. Mam
w probówce swą spermę.
Nareszcie Jakub zaczął naprawdę uważać.
– Co ty na to?
– Że to znakomite! – rzekł Jakub.
– Wspaniałe! – odparł Slama. – Dzięki temu wyleczyłem już z niepłodności ogromną liczbę ko-
biet. Nie zapominaj, że wiele dam nie ma dzieci tylko dlatego, że ich mężowie są bezpłodni. Mam
wielką klientelę z całego kraju, a prócz tego w ostatnich czterech latach prowadzę również badania
ginekologiczne kobiet z naszego miasta. Podejść ze strzykawką do probówki i następnie wstrzyknąć
badanej kobiecie życiodajną substancję to drobnostka.
– I ile już masz dzieci?
– Robię to już od kilku lat, ale ewidencję mam bardzo niedokładną. Czasem nie mogę być pewny
swojego ojcostwa, bo pacjentki bywają mi, że tak powiem, niewierne i zdradzają mnie ze swoimi
mężami. Poza tym wyjeżdżają do swych miast i niekiedy nie mogę się dowiedzieć, jakie były wyniki
kuracji. Nieco lepiej orientuję się, jeśli chodzi o pacjentki miejscowe.
Slama umilkł, a rozczulony Jakub zatopił się w rozmyślaniach. Projekt Slamy urzekł go i wzruszył,
bo dostrzegł w nim pazur swego starego przyjaciela – niepoprawnego fantasty.
– To musi być piękne, mieć dzieci z tyloma kobietami… – westchnął.
– I wszystkie te dzieci są rodzeństwem – dodał Slama.
Znowu szli, wdychali wonne powietrze i milczeli. Wreszcie Slama powiedział:
– Wiesz, często tak sobie myślę, że chociaż to i owo w tym kraju się nam nie podoba, to jednak je-
steśmy za niego odpowiedzialni. Strasznie mnie złości, że nie mogę swobodnie podróżować po świe-
cie, ale trwale ojczyzny nigdy bym nie porzucił. I nigdy bym jej nie oczerniał. Przecież wpierw mu-
siałbym oczerniać samego siebie. Co kto z nas zrobił, by była lepsza? Co kto z nas zrobił, żeby dało
się tutaj żyć? Żeby to był kraj, w którym moglibyśmy czuć się u siebie? Jednakowoż u siebie… – głos
Slamy przycichł i złagodniał – u siebie człowiek może czuć się jedynie między swymi. A ponieważ
powiedziałeś, że wyjeżdżasz, pomyślałem, że muszę cię namówić, żebyś wziął udział w mym projek-
cie. Mam tu dla ciebie probówkę. Ty będziesz gdzieś na obczyźnie, a tymczasem tutaj będą rodziły
się twoje dzieci. I za dziesięć, dwadzieścia lat zobaczysz, jaki to będzie wspaniały kraj.
Na niebie stał okrągły księżyc (będzie stać tak do ostatniego dnia naszej historii, którą z tego po-
wodu mamy prawo nazywać historią księżycową). Doktor Slama odprowadził Jakuba do „Richmon-
du”.
– Jutro nie możesz jeszcze wyjechać – powiedział.
– Muszę. Czekają na mnie – rzekł Jakub, ale wiedział, że da się namówić.
– Nonsens – powiedział Slama. – Cieszę się, że mój plan ci się podoba. Jutro musimy omówić
wszystkie jego szczegóły.
DZIEŃ CZWARTY
1
Rano, kiedy pani Klimowa wychodziła z domu, jej mąż leżał jeszcze w łóżku.
– Nie musisz już także wyjeżdżać? – spytała go.
– A co się będę śpieszył? Mam dość czasu na tych idiotów – odpowiedział, ziewnął i obrócił się
na drugi bok.
Już przedwczoraj w nocy powiadomił ją, że na męczącej konferencji musiał się zobowiązać do
pomagania zespołom amatorskim i w związku z tym w czwartek wieczorem weźmie udział w koncer-
cie w pewnym podgórskim uzdrowisku, z jakimś lekarzem i farmaceutą, którzy uprawiają jazz. Bar-
dzo przy tym przeklinał, ale pani Klimowa wpatrywała się w jego twarz i świetnie wiedziała, że za
owymi przekleństwami nie ma ani trochę szczerej złości, bo też żadnego koncertu nie będzie: Klima
wymyślił go sobie jedynie po to, by zyskać czas na jakąś miłostkę. Umiała wszystko wyczytać z jego
twarzy – niczego przed nią nie mógł ukryć. Gdy teraz, mrucząc coś niepochlebnego, przewrócił się na
drugi bok, natychmiast zrozumiała, że zrobił to nie dlatego, że był senny, lecz aby ukryć przed nią
twarz i uniemożliwić jej dalsze dochodzenie.
Poszła do teatru. Gdy przed laty choroba okradła ją z radości, jaką dawały jej światła rampy, za-
łatwił jej tam posadę urzędniczki. Nie było to takie złe, spotykała co dzień ciekawych ludzi i mogła
stosunkowo swobodnie układać sobie czas pracy. Siadła za biurkiem, żeby napisać kilka urzędowych
listów, ale nie potrafiła na niczym się skupić.
Nic nie zdoła tak bez reszty wypełnić człowieka, jak zazdrość. Gdy rok temu zmarła jej matka,
było to oczywiście nieszczęście znacznie większe niż jakaś tam miłosna afera trębacza. A jednak
śmierć matki bolała Kamilę mniej, choć ją bardzo kochała. Tamten ból był miłosiernie wielobarwny:
zawierały się w nim smutek, tęsknota, wzruszenie, wyrzuty sumienia (czy dostatecznie troszczyła się
o matkę? czy nie zaniedbywała jej?) i cichy uśmiech. Tamten ból był miłosiernie rozproszony: myśli
odbijały się od matczynej trumny i szybowały w krainę wspomnień, do własnego dzieciństwa, a na-
wet dalej, do dzieciństwa matki, biegły ku dziesiątkom codziennych kłopotów, wybiegały w przy-
szłość, która stała otworem i w której jako pocieszenie (tak, było to parę wyjątkowych dni, kiedy był
dla niej pocieszeniem) czekał na nią Klima.
Ból zazdrości natomiast nie miał tak szerokiego pola działania – obracał się niczym wiertło wokół
jednego punktu. Nic go nie rozpraszało. Jeśli śmierć matki otwierała wrota przyszłości (innej, bar-
dziej sierocej i zarazem dojrzalszej), to ból spowodowany niewiernością małżonka żadnej przyszło-
ści nie otwierał. Wszystko sprowadzało się do jednego (niezmiennie obecnego) wyrzutu. Po śmierci
matki Kamila mogła słuchać muzyki, mogła nawet czytać; gdy zazdrościła, nie mogła robić zupełnie
nic.
Już wczoraj przyszło jej do głowy, by pojechać do uzdrowiska i przekonać się o realności podej-
rzanego koncertu, ale zaraz zrezygnowała z tego pomysłu, bo wiedziała, że Klima nie znosi jej za-
zdrości i ujawnianie jej wobec niego jest niewskazane. Lecz zazdrość wirowała w niej jak rozpędzo-
ny silnik i Kamila nie mogła zrobić nic innego, jak tylko podnieść słuchawkę telefonu. Sama przed
sobą usprawiedliwiała się, że dzwoni na dworzec bez konkretnego zamysłu, na skutek roztargnienia,
tylko dlatego, że nie może skupić się nad urzędowym listem.
Kiedy się dowiedziała, że pociąg odjeżdża o jedenastej przed południem, wyobrażała sobie, jak
idzie nieznanymi ulicami, szuka afisza z nazwiskiem Klimy, jak dopytuje się w dyrekcji uzdrowiska,
czy nie wiedzą o koncercie, na którym ma występować jej mąż, jak dowiaduje się, że żadnego kon-
certu nie ma, i potem błądzi, nieszczęśliwa i oszukana, po pustym, obcym mieście. A potem wyobra-
ziła sobie, jak nazajutrz Klima będzie opowiadał jej o koncercie, a ona będzie rozpytywać go o
szczegóły. Będzie patrzeć mu w oczy, będzie słuchać jego fantazjowania i pić z gorzką rozkoszą trują-
cy nektar jego kłamstw.
Sama jednak natychmiast doszła do przekonania, że tak postępować nie może. Nie może przecież
spędzać całych dni i tygodni wyłącznie na śledzeniu go i rozpamiętywaniu podsuwanych przez za-
zdrość obrazów. Boi się, żeby go nie utracić, i właśnie z samego tego strachu pewnego razu go straci!
Ale inny głos niezwłocznie odpowiadał z podstępną naiwnością: Przecież wcale nie pojedzie po
to, by go szpiegować! Przecież Klima powiedział, że będzie grał na koncercie, i ona mu wierzy!
Właśnie dlatego, że nie chce już zazdrościć, przyjmuje jego słowa poważnie i bez podejrzeń! Powie-
dział przecież, że nic go tam nie ciągnie, że lęka się nudnego dnia i wieczoru! Chce więc jechać do
niego tylko po to, by zgotować mu miłą niespodziankę! Gdy na zakończenie koncertu Klima ze znu-
dzeniem będzie się kłaniał, dręcząc się w duchu perspektywą nużącej drogi powrotnej, ona przedrze
się pod estradę, on zobaczy ją i oboje wesoło uśmiechną się do siebie!
Wręczyła dyrektorowi mozolnie napisane listy. W teatrze ją lubiono. Doceniano fakt, że żona
sławnego muzyka umie być skromna i koleżeńska. Emanujący z niej od czasu do czasu smutek rozbra-
jał wszystkich. Czy dyrektor umiałby jej odmówić? Obiecała, że wróci w piątek po południu i potem
zostanie do wieczora, by wykonać swoją pracę do końca.
2
Była dziesiąta. Olga jak co dzień wzięła od Róży wielkie białe prześcieradło i klucz. Następnie
poszła do kabiny, zdjęła sukienkę, powiesiła ją na wieszaku, zarzuciła na siebie prześcieradło niczym
antyczną togę, zamknęła kabinę, oddała klucz Róży i przeszła do drugiej sali, gdzie znajdował się ba-
sen. Przewiesiła prześcieradło przez barierę i zeszła po stopniach do wody, w której taplało się już
wiele innych kobiet. Basen był niewielki, Olga jednak wierzyła, że pływanie jest niezbędne dla jej
zdrowia, i próbowała zrobić kilka temp. Wzburzyła wskutek tego wodę, która chlapnęła jednej z pań
w otwarte, zajęte rozmową usta.
– Zwariowała pani, czy co? – poszkodowana krzyknęła na Olgę zrzędnym głosem. – To nie basen
pływacki!
Kobiety siedziały przy krawędziach zbiornika jak wielkie żaby. Olga bała się ich. Wszystkie były
od niej starsze, masywniej zbudowane, miały więcej tłuszczu i skóry. Siadła więc upokorzona między
nie i zastygła w bezruchu z ponurą miną.
Nagle spostrzegła, że w progu sali stoi młody mężczyzna niskiego wzrostu, w dżinsach i podartym
swetrze. Krzyknęła:
– A ten co tutaj robi?
Wszystkie kobiety odwróciły się w stronę, w którą patrzyła. Zaczęły śmiać się i piszczeć.
Ale właśnie na salę weszła Róża, wołając:
– Przyjechali filmowcy! Będą filmować panie do kroniki!
Kobiety w basenie ponownie wybuchnęły śmiechem.
– Co to znowu za pomysł? – protestowała Olga.
– Mają zezwolenie dyrekcji uzdrowiska – wyjaśniła jej Róża.
– Co mnie obchodzi dyrekcja uzdrowiska? Mnie nikt o zgodę nie pytał! – darła się Olga.
Młodzieniec w podartym swetrze (z szyi zwieszał mu się światłomierz) podszedł do basenu i
przyglądał się Oldze z uśmieszkiem, który wydał się jej obleśny:
– Droga pani, tysiące ludzi oszaleją z zachwytu, kiedy zobaczą panią na ekranie!
Kobiety odpowiedziały kolejną salwą śmiechu, a Olga zakryła piersi dłońmi (nie było to trudne,
gdyż – jak wiemy – przypominały dwie śliwki) i skuliła się za innymi.
Do basenu zbliżyli się dwaj mężczyźni w dżinsach.
– Proszę, żeby panie zachowywały się zupełnie naturalnie, jakby nas tu nie było – powiedział
wyższy z nich.
Olga sięgnęła ręką do balustrady, przez którą przerzucone było jej prześcieradło. Owinęła się w
nie jeszcze w basenie, zanim wyszła po stopniach na wyłożoną kafelkami podłogę sali; prześcieradło
było mokre, kapała z niego woda.
– Kurczę blade, gdzie się pani wybiera? – zawołał młody człowiek w podartym swetrze.
– Ma pani przepisany jeszcze kwadrans basenu! – krzyknęła w ślad za nią Róża.
– Ona się wstydzi! – śmiał się basen za jej plecami.
– Żeby jej kto nie odgryzł czego z tej jej urody! – rzuciła Róża.
– Królewna z bajki! – rozległ się głos z basenu.
– Kto nie chce się filmować, ten oczywiście może odejść – powiedział łagodnym głosem wysoki
mężczyzna w dżinsach.
– My nie mamy się czego wstydzić! Prawda, że jesteśmy śliczne?! – odezwała się gromko jakaś
gruba dama i powierzchnia basenu zadrgała od powszechnego śmiechu.
– Ale tamta pani nie ma prawa odchodzić! Powinna tu być jeszcze piętnaście minut! – protestowa-
ła Róża, spoglądając za oddalającą się krnąbrnie do szatni Olgą.
3
Nikt nie może gniewać się na Różę za to, że nie jest w dobrym humorze. Ale dlaczego tak ją roz-
drażniło, że Olga nie chciała pozwolić się filmować? Dlaczego tak bez reszty utożsamiła się z tłu-
mem grubych kobiet, które pojawienie się mężczyzn witały wesołym piskiem?
I czemu właśnie te grube kobiety tak wesoło piszczały? Chyba nie dlatego, że chciałyby pochwalić
się przed młodymi mężczyznami swą urodą i uwieść ich?
Ależ skąd! Ich ostentacyjny bezwstyd wynikał właśnie ze świadomości, że co jak co, ale uwodzi-
cielskim urokiem nie dysponują. Były pełne niechęci do młodości i chciały wyeksponować swe bez-
użyteczne seksualnie cielska jako szyderczą karykaturę kobiecego aktu. Szpetotą swoich ciał pragnęły
mściwie podważyć renomę kobiecej urody, wiedziały bowiem, że ciała brzydkie i piękne koniec koń-
ców są takie same i że brzydkie rzucają cień na piękne, szepcząc mężczyźnie do ucha: „Spójrz, to jest
najszczersza prawda owego ciała, które tak cię oczarowało! Popatrz, ten wielki, obwisły cyc jest tym
samym, co owa pierś, którą tak niedorzecznie ubóstwiasz!”
Wesoły bezwstyd grubych bab w basenie był nekrofilskim tańcem nad ulotnością młodych lat i to
tańcem tym weselszym, że w basenie znajdowała się też ofiara – młoda dziewczyna. Kiedy Olga
owinęła się prześcieradłem, uznały to za sabotowanie swojego okrutnego obrzędu i ogarnęła je
wściekłość.
Lecz Róża nie była przecież ani gruba, ani stara – ba, była nawet ładniejsza od Olgi! Dlaczego
więc nie solidaryzowała się z nią?
Gdyby była zdecydowana usunąć płód i wierzyła, że czeka ją szczęśliwa miłość z Klimą, wszyst-
ko odczuwałaby inaczej. Miłość mężczyzny wyodrębnia kobietę z tłumu innych, Róża przeto radośnie
przeżywałaby swoją niepowtarzalną jednostkowość. W grubych babach widziałaby swych wrogów,
a w Oldze – siostrę. Sprzyjałaby jej, jak piękno sprzyja innemu pięknu, szczęście innemu szczęściu,
miłość innej miłości.
Ale ubiegłej nocy Róża bardzo źle spała i doszła do przekonania, że w miłość Klimy wierzyć nie
może, a zatem wszystko, co wyodrębniało ją z tłumu, okazało się ułudą. Jedynym, co miała, był ów
rozwijający się w jej brzuchu kiełek, chroniony przez społeczeństwo oraz tradycję. Jedynym, co mia-
ła, był udział w powszechności niewieściego losu, na którego poparcie mogła liczyć.
A kobiety w basenie to była właśnie kobiecość w swej powszechności: kobiecość odwiecznego
rodzenia, karmienia, przekwitania, kobiecość kpiąca z owej ulotnej chwili, kiedy kobieta uwierzy, że
jest kochana, i czuje się jednostką niepowtarzalną.
Między kobietą, która wierzy, że jest niezastąpiona, a kobietami, które przywdziały giezło po-
wszechnego niewieściego losu, nie ma pojednania. Po nieprzespanej nocy, wypełnionej rozmyślania-
mi, Róża (o, nieszczęsny trębaczu!) opowiedziała się po stronie tych drugich.
4
Jakub trzymał ręce na kierownicy. Na sąsiednim siedzeniu, po jego prawej stronie, ulokował się
Bobik, który co chwila wyciągał do niego łeb i lizał go. Za ostatnimi niskimi domkami miasteczka
wznosiło się kilka wielopiętrowych bloków. Jeszcze rok temu nie było ich tu. Jakubowi wydawały
się ohydne. Stały pośród zielonego pejzażu niby miotły w wazonie. Jakub pogłaskał Bobika, który z
zadowoleniem gapił się na krajobraz, i pomyślał, że Bóg był miłosierny wobec psów, nie wyposaża-
jąc ich w poczucie piękna.
Pies znowu go polizał (zapewne czuł, że Jakub wciąż o nim myśli). Jakubowi przeszło przez gło-
wę, że jego ojczyzna nie zmienia się ani na lepsze, ani na gorsze, tylko im dalej, tym staje się śmiesz-
niejsza: przeżył w niej kiedyś polowania na ludzi, a wczoraj widział polowanie na psy, jakby było to
jedno i to samo przedstawienie w innej obsadzie. Zamiast oficerów śledczych i klawiszów występo-
wali w nim emeryci, a zamiast więzionych polityków – bokser, kundel i jamnik.
Przypomniało mu się, jak kilka lat temu jego sąsiedzi w stolicy znaleźli pod drzwiami mieszkania
swojego kota z wbitymi w oczodoły gwoździami, uciętym językiem i spętanymi łapami. Dzieci z uli-
cy bawiły się w dorosłych. Jakub ponownie pogłaskał Bobika po łbie i zaparkował samochód przed
gospodą.
Wysiadając spodziewał się, że pies rzuci się radośnie do drzwi swojego domu. Tymczasem Bobik
skakał na Jakuba i chciał się bawić. Wtedy jednak dało się słyszeć: „Bobik!” – i pies popędził do ko-
biety, która stała na progu.
– Jesteś niepoprawnym włóczęgą – powiedziała, po czym przeprosiła Jakuba i zapytała, czy Bo-
bik długo już mu się naprzykrza.
Kiedy powiedział, że spędził z psem noc i teraz przywiózł go autem, kobieta obsypała go głośny-
mi podziękowaniami i zaraz zaprosiła do środka. Posadziła go w niewielkim pokoju, gdzie odbywały
się prawdopodobnie przyjęcia w ścisłym gronie, i wybiegła, aby przywołać męża.
Po chwili wróciła z młodym mężczyzną, który przysiadł się do Jakuba i, podając mu rękę, powie-
dział:
– Musi pan być bardzo dobrym człowiekiem, że przyjechał pan specjalnie dla Bobika. On jest
okropnie głupi i wciąż się włóczy. Ale my go lubimy. Może zjadłby pan obiad?
– Z przyjemnością.
Kobieta wyszła do kuchni. Następnie Jakub opowiedział, jak uratował Bobika przed pętlą emery-
tów.
– A to dopiero kurwy! – zawołał młody człowiek i zaraz krzyknął za siebie: – Wera! Chodź no tu!
Słyszałaś, co te kurwy na dole znów wyprawiają?
Wera weszła do pokoju z tacą, na której stał talerz parującej zupy. Dosiadła się i Jakub musiał
jeszcze raz opowiadać wczorajszą przygodę. Pies siedział pod stołem i pozwalał skrobać się za
uszami.
Gdy Jakub skończył zupę, podniósł się dla odmiany mężczyzna; wybiegł do kuchni i przyniósł pie-
czeń wieprzową z knedlami.
Jakub siedział przy oknie, było mu dobrze. Mężczyzna przeklinał tych na dole (Jakuba fascynowa-
ło, że swą gospodę uważał za miejsce na górze, za Olimp, umożliwiający mu patrzenie z wyżyn i z
dystansu), a jego żona przyprowadziła za rączkę dwuletniego chłopczyka.
– Podziękuj panu – zwróciła się do dziecka – że przyprowadził ci Bobiczka.
Chłopczyk wymiędlił kilka niezrozumiałych słów i roześmiał się do Jakuba. Na dworze świeciło
słońce, żółknące liście zaglądały łagodnie w okno. Było cicho, gospoda znajdowała się wysoko po-
nad światem i panował w niej spokój.
Jakub, chociaż sam nie chciał się rozmnażać, lubił dzieci.
– Madę państwo sympatycznego chłopczyka – powiedział.
– Jest komiczny – odparła kobieta. – Nie wiem, po kim ma ten ogromny kinol.
Jakubowi stanął przed oczami nos jego przyjaciela.
– Doktor Slama mówił mi – rzekł – że pani się u niego leczyła.
– Pan zna doktora? – spytał radośnie młody mężczyzna.
– To mój kolega – wyjaśnił Jakub.
– Jesteśmy mu bardzo wdzięczni – powiedziała młoda mamusia. Jakub pomyślał, że to dziecko
jest przypuszczalnie jednym z pomyślnych rezultatów eugenicznego projektu Slamy.
– To nie lekarz, to po prostu czarodziej – rzekł młody człowiek z podziwem.
Jakubowi przemknęło przez głowę, że ta trójka tutaj, w tej betlejemsko spokojnej atmosferze, jest
świętą rodziną i że to dziecko również pochodzi nie od ojca ziemskiego, ale od Boga-Slamy.
Nosaty chłopczyk znów wybełkotał kilka niezrozumiałych sylab. Młody mężczyzna popatrzył na
niego z miłością.
– Skąd możesz wiedzieć – powiedział do żony – który z twoich dalekich przodków miał duży no-
chal.
Jakub roześmiał się, przyszło mu bowiem na myśl osobliwe pytanie: Czy swoją Mimi doktor Sla-
ma także wprowadził w stan odmienny za pomocą strzykawki?
– Nie mam racji? – rechotał młody ojciec.
– Oczywiście, że pan ma – powiedział Jakub. – Jest coś ogromnie pocieszającego w tym, że my
od dawna będziemy spali w grobie, a po świecie zacznie sobie wędrować nasz nos.
Wszyscy się śmiali i pomysł, że Slama mógłby być ojcem chłopczyka, wydawał się już Jakubowi
tylko zabawnym snem.
5
Franciszek przyjął pieniądze od pani, której właśnie naprawił lodówkę. Wyszedł przed dom, do-
siadł wiernego motocykla i pojechał na skraj miasteczka, żeby zdać utarg w przedsiębiorstwie,
świadczącym usługi instalatorskie dla całego powiatu. Kilka minut po drugiej był już zupełnie wolny.
Znowu zapalił motor i pojćchał do uzdrowiska. Na parkingu zobaczył białą limuzynę. Ustawił moto-
cykl obok niej i ruszył przez kolumnadę w stronę Domu Kultury, gdyż spodziewał się, że znajdzie tam
trębacza.
Nie kierowała nim zuchwałość ani agresja. Już nie chciał robić skandalu. Przeciwnie, zdecydowa-
ny był trzymać nerwy na wodzy, ugiąć się i podporządkować. Mówił sobie, że jego miłość jest tak
ogromna, że gotów jest dla niej na największe ofiary. Jak książę z bajki znosi dla swej królewny
wszelkie udręki i trudy, walczy ze smokiem i przepływa ocean, tak i on gotów jest znieść największe,
bajkowe upokorzenia.
Czemu jest tak pokorny? Dlaczego nie rozejrzy się raczej za jakąś inną dziewczyną? Przecież w
podgórskim uzdrowisku jest ich – i to ponętnych – tak wiele?
Franciszek jest młodszy od Róży, jest więc na swoje nieszczęście bardzo młody. Kiedy dojrzeje,
dowie się, że wszystko przemija, i będzie wiedział, że za horyzontem jednej kobiety otwiera się na-
tychmiast horyzont innych kobiet. Jednak dotychczas nie wie, co to takiego czas. Od dzieciństwa żyje
w świecie, który trwa i nie zmienia się, żyje jakby w nieruchomej wieczności, wciąż ma tego samego
ojca oraz tę samą matkę, a Róża, która go uczyniła mężczyzną, unosi się nad nim niczym sklepienie
nieba, jedynego nieba, jakie jest tylko możliwe. Życia bez niej nie umie sobie wyobrazić.
Wczoraj posłusznie obiecał pielęgniarce, że nie będzie jej szpiegować, i był zdecydowany wcale
się dziś z nią nie spotykać. Mówił sobie, że interesuje go tylko trębacz, a śledząc go, nie naruszy w
istocie swojego przyrzeczenia. Zarazem jednak wiedział, że to jedynie wykręt i że Róża potępiłaby
takie postępowanie. Ale było to w nim silniejsze od wszelkich racji rozumowych czy postanowień,
było silne jak narkomania. Musiał go widzieć. Musiał widzieć go jeszcze raz, długo i z bliska. Mu-
siał spojrzeć w twarz swej udręce. Musiał przyjrzeć się jego ciału, którego związek z ciałem Róży
wydawał mu się niewyobrażalny i niewiarygodny. Musiał przyjrzeć się mu, jakby można było stwier-
dzić oczami, czy ich ciała mogą się ze sobą łączyć, czy nie.
Na podium grali już doktor Slama na perkusji, jakiś drobny człeczyna na fortepianie, Klima na
trąbce. Trochę krzeseł na sali zajęli młodzi chłopcy, fani jazzu, którzy wślizgnęli się tu, żeby obejrzeć
próbę. Franciszek nie musiał się obawiać, że przyczyna jego obecności zostanie ujawniona. Był pew-
ny, że we wtorek trębacz, oślepiony reflektorem motocykla, nie widział jego twarzy, a dzięki ostroż-
ności Róży nikt inny nie wiedział niemal nic o stosunkach, jakie go z nią łączyły.
Trębacz przerwał grę i sam usiadł do fortepianu, żeby przegrać drobnemu człowieczkowi frag-
ment, który wyobrażał sobie w innym tempie. Franciszek siedział w jednym z tylnych rzędów i prze-
kształcał się z wolna w cień, który tego dnia nie opuści muzyka ani na moment.
6
Wracając z podmiejskiej gospody żałował, że u jego boku nie siedzi wesoły pies, który lizałby go
co chwila po twarzy. I zaraz pomyślał, jaki to cud, że przez całe czterdzieści pięć lat swego życia
miejsce obok siebie zachował wolne, dzięki czemu teraz może opuścić ten kraj lekko, bez bagaży, bez
brzemion, sam, z fałszywym (a jednak pięknym) złudzeniem młodości, jak student, który dopiero ma-
rzy o wspaniałej przyszłości.
Starał się myśleć wyłącznie o tym, że opuszcza ojczyznę. Starał się dokonać przeglądu dotychcza-
sowego swego życia. Starał się widzieć je jak rozległy krajobraz, za którym człowiek ogląda się z tę-
sknotą, krajobraz niezmiernie odległy. Ale nie udawało mu się. To, co był w stanie zobaczyć poza
sobą oczyma duszy, było niewielkie, spłaszczone niby zapięty akordeon. Z wielkim wysiłkiem przy-
woływał urywki wspomnień, z których dałoby się sklecić jakieś złudzenie przeżytych losów.
Patrzył na przydrożne drzewa. Ich liście były zielone, czerwone, żółte i brunatne. Lasy nasuwały
skojarzenie z pożarem. Pomyślał, że wyjeżdża w dniach gdy płoną lasy, a jego życie oraz wspomnie-
nia obracają się w tych cudownych i nieczułych płomieniach w popiół. Czy powinien dręczyć się
tym, że się nie dręczy? Czy powinien czuć żal z tego powodu, że zupełnie nie czuje żalu?
Żalu nie czuł, ale śpieszyć się także nie miał chęci. Zgodnie z umową z zagranicznymi przyjaciół-
mi powinien już przejeżdżać granicę, ale czuł, jak znów opanowuje go kunktatorskie lenistwo, ten
słynny temat żartów w gronie jego znajomych, ponieważ ogarniało go właśnie w chwilach, kiedy nie-
zbędne było działanie stanowcze i zdecydowane. Wiedział, że do ostatniego momentu będzie mówił,
że musi jechać dziś jeszcze, ale zdawał też sobie sprawę z tego, że od rana robi wszystko, by odwlec
wyjazd z tego sympatycznego uzdrowiska, do którego od lat już jeździł do swego przyjaciela, czasem
z bardzo dużymi przerwami, lecz zawsze z przyjemnością.
Zaparkował samochód (tak jest, tam, gdzie stoi już biały wóz trębacza i czerwony motor Francisz-
ka) i wszedł do winiarni, w której za pół godziny miał spotkać się z Olgą. Spodobał mu się stolik w
głębi pod oknem, skąd widać było płonące drzewa parku, niestety akurat tam usadowił się jakiś pan
w wieku około trzydziestki. Jakub usiadł przy sąsiednim stoliku. Nie widział stamtąd drzew, zacieka-
wiło go natomiast zachowanie trzydziestolatka, który był wyraźnie zdenerwowany, nie spuszczał
wzroku z wejścia i nieustannie przytupywał.
7
Wreszcie weszła. Klima zerwał się z krzesła, wyszedł jej na spotkanie i poprowadził ją do stolika
pod oknem. Uśmiechał się do niej, jakby chciał tym uśmiechem powiedzieć, że ich układ pozostaje w
mocy, że obydwoje są spokojni, zrównoważeni i darzą się zaufaniem. W wyrazie twarzy dziewczyny
doszukiwał się pozytywnego odzewu na ten swój uśmiech, lecz go tam nie znajdował. Zaniepokoiło
go to. Bał się mówić o sprawie, o której naprawdę myślał, i rozpoczął konwencjonalną konwersację,
która miała wytworzyć atmosferę beztroski. Jego słowa rozbijały się jednak o jej milczenie jak o
skałę.
Aż nagle mu przerwała:
– Rozmyśliłam się. To byłaby zbrodnia. Ty może mógłbyś zrobić coś takiego, ale ja nie.
W trębaczu wszystko się w tej chwili załamało. Oniemiały wpatrywał się w Różę i nie miał jej
nic do powiedzenia. Znajdował w sobie tylko rozpaczliwe zmęczenie. A Róża powtarzała:
– To byłaby zbrodnia.
Patrzył na nią i zdawała mu się nierealna. Ta kobieta, której wyglądu, gdy był od niej daleko, nie
umiał nawet przywołać na pamięć, teraz ukazuje mu się jako przekleństwo całego życia. (Jak my
wszyscy, Klima również uznawał za realne to tylko, co wkraczało w jego życie od wewnątrz, stop-
niowo, organicznie, podczas gdy to, co pojawiało się z zewnątrz, niespodziewanie i przypadkowo,
uważał za inwazję nierealności. Niestety, nie ma nic bardziej realnego niż taka nierealność.)
Potem przy ich stoliku zjawił się kelner, który poznał trębacza już przedwczoraj. Przyniósł na tacy
dwa koniaki i jowialnie powiedział:
– Mam nadzieję, że udało mi się z państwa oczu wyczytać, czego państwo sobie życzyli.
Do Róży zaś rzekł to samo, co zeszłym razem:
– Oj, uważaj! Bo ci wszystkie dziewuchy wydrapią oczy!
I aż się krztusił ze śmiechu.
Klima tym razem zbyt silnie tkwił w niewoli swojego strachu, aby słowa kelnera mogły do niego
dotrzeć. Łyknął koniaku i pochylił się do Róży:
– Słuchaj, przecież już się umówiliśmy. Wszystko sobie wyjaśniliśmy. Dlaczego nagle zmieniłaś
zdanie? Przecież zgadzałaś się, że najpierw przez kilka lat musimy żyć tylko dla samych siebie. Różo!
Przecież robimy to jedynie w imię naszej miłości i jedynie dlatego, żeby mieć dziecko kiedyś, gdy
naprawdę obydwoje będziemy tego pragnęli.
8
Jakub od razu poznał pielęgniarkę, która wczoraj chciała wydać Bobika na łup starcom. Nie mógł
oderwać od niej wzroku, ciekawiło go bardzo, o czym rozmawia ze swoim towarzyszem. Nie rozu-
miał jednak ni słowa, zauważył jedynie, że ich rozmowa pełna jest napięcia.
Po mężczyźnie wnet było widać, że dowiedział się czegoś przykrego. Minęło trochę czasu, zanim
znowu był w stanie coś powiedzieć. Z wyrazu jego twarzy można było wyczytać, że dziewczynę na
coś namawia i o coś prosi. Lecz ona trwała w zaciętym milczeniu.
Jakub odniósł wrażenie, że chodzi o czyjeś życie. Jasnowłosą dziewczynę wciąż widział jako tę,
która skłonna jest przytrzymać ofiarę katu, i nie wątpił ani przez chwilę, że jej towarzysz opowiada
się po stronie życia, a ona po stronie śmierci. Młody człowiek chce uratować czyjeś życie, prosi o
pomoc, lecz blondynka odmawia i z jej winy ktoś umrze.
A potem zauważył, że młody człowiek przestał nalegać, uśmiecha się i nawet głaszcze dziewczynę
po twarzy. Czyżby się porozumieli? Ależ skąd! Jej oczy pod jasnymi włosami uparcie wpatrują się w
dal, unikając spojrzenia mężczyzny.
Jakub nie mógł oderwać wzroku od dziewczyny, w której od wczoraj nie potrafił widzieć nikogo
innego, jak tylko pomocnicę katów. Jej twarz była urodziwa i pusta. Wystarczająco urodziwa, aby
przywabić mężczyznę, i wystarczająco pusta, aby wszystkie gorące prośby mężczyzny zginęły w niej
bez śladu. Twarz ta była zarazem dumna i Jakubowi nasunęła się myśl, że powodem tej dumy nie jest
jej uroda, lecz właśnie pustka.
Zdawało mu się, że w tej twarzy widzi tysiące innych, które dobrze znał. Zdawało mu się, że całe
jego życie nie było niczym innym, jak tylko nieustannym dialogiem z tą właśnie twarzą. Kiedy starał
się jej coś wytłumaczyć, ona pełna urazy patrzyła gdzieś w bok, na jego argumenty odpowiadała na-
głą zmianą tematu, jeśli uśmiechał się do niej, wypominała mu lekkomyślność, jeśli ją o coś prosił,
oskarżała go o wywyższanie się, ta twarz, która niczego nie rozumiała, a o wszystkim decydowała,
twarz pusta niczym pustynia i dumna z tej swojej pustki.
Pomyślał, że dziś widzi ją jeszcze, ale po raz ostatni, bo już jutro wyjedzie z jej królestwa.
9
Róża również zauważyła Jakuba i poznała go. Czuła na sobie jego wzrok i tremowało ją to. Zda-
wało się jej, że jest osaczona przez dwóch mężczyzn, którzy się po kryjomu zmówili, osaczona przez
dwa spojrzenia, wycelowane w nią jak dwie lufy.
Klima powtarzał swe argumenty, a ona nie wiedziała, jak odpowiadać. Dość szybko doszła przeto
do przekonania, że tam, gdzie chodzi o przyszłe dziecko, rozum nie ma nic do roboty i prawo głosu
mają tylko uczucia. W milczeniu odwróciła twarz, by ujść obu spojrzeniom, i zaczęła wyglądać przez
okno. Dzięki pewnemu skupieniu zrodziło się w niej przy tym rozżalenie niezrozumianej kochanki i
matki – zrodziło się i rosło w jej duszy niczym ciasto na knedle. Ponieważ nie umiała wyrazić go sło-
wami, starała się sygnalizować je wzrokiem, utkwionym w jednym punkcie widocznego za szybą par-
ku.
Lecz właśnie tam, gdzie wpatrywała się tępo, ujrzała nagle znajomą postać – i zlękła się. Teraz już
wcale nie słyszała, co Klima do niej mówi. Było to już trzecie spojrzenie, którego lufa mierzyła w
nią – i w dodatku najniebezpieczniejsze ze wszystkich. Albowiem początkowo (czyli kilka tygodni
temu) Róża wcale nie była taka pewna, kto jest przyczyną jej przyszłego macierzyństwa. Pod uwagę
brany był znacznie bardziej ten, kto w tej chwili potajemnie ją obserwuje, kiepsko ukryty za parko-
wym drzewem. Było tak jednak tylko z początku, bo potem im dalej, tym bardziej skłonna była uznać
za sprawcę zapłodnienia trębacza, aż na koniec zdecydowała, że to z całą pewnością on. Proszę mnie
dobrze zrozumieć: Nie zamierzała podstępnie wrobić go w swoją ciążę. Swą decyzją nie przyznawa-
ła kłamstwu prymatu nad prawdą. Zdecydowała, że tak było naprawdę.
Macierzyństwo zresztą jest sprawą tak święta, że wydawało jej się niemożliwe, żeby jego przy-
czyną był ktoś, kim niemal pogardzała. Nie logiczna refleksja, ale jakieś ponadrozumowe olśnienie
przekonało ją, że zajść w ciążę mogła jedynie z kimś, kto jej się podobał, na kim jej zależało i kogo
darzyła podziwem. A gdy potem usłyszała w słuchawce telefonu, że ten, kogo wytypowała na ojca
swego dziecka, jest wstrząśnięty, wylękniony i nie broni się przed swoim ojcowskim posłannictwem,
klamka zapadła: z tą chwilą była nie tylko pewna swej prawdy, ale także gotowa o nią walczyć.
Klima umilkł i pogłaskał Różę po twarzy. Wyrwana ze swych rozmyślań, zobaczyła jego uśmiech.
Powiedział jej, że dobrze by zrobili, wyjeżdżając znów samochodem za miasto, bo ten stolik dzieli
ich jak chłodny mur.
Przestraszyła się. Franciszek wciąż stał w parku za drzewem i wpatrywał się w okno winiarni. A
jeżeli znów ich napadnie, gdy wyjdą? I jeżeli znów zrobi scenę, jak we wtorek?
– Płacę za dwa koniaki – mówił właśnie Klima do kelnera.
Wyciągnęła z torebki szklaną fiolkę.
Trębacz wręczył kelnerowi banknot i wspaniałomyślnym gestem dał mu do zrozumienia, że reszty
nie trzeba.
Róża otworzyła fiolkę, wysypała z niej na dłoń tabletkę i szybko ją połknęła.
Gdy zamykała fiolkę, trębacz znowu odwrócił się w jej stronę i popatrzył jej w twarz. Obydwie
jego ręce wysunęły się ku jej dłoniom, wypuściła więc fiolkę i przyjęła dotyk jego palców.
– Chodź, pójdziemy – powiedział.
Róża wstała. Zobaczyła, że Jakub mierzy ją nieprzyjaznym spojrzeniem, i prędko skierowała oczy
gdzie indziej.
Gdy wyszli na ulicę, popatrzyła z lękiem na park, lecz Franciszka już tam nie było.
10
Jakub wstał, wziął niedopity kieliszek wina i przesiadł się do zwolnionego stolika. Z przyjemno-
ścią wyjrzał przez okno na poczerwieniałe drzewa parku i jeszcze raz pomyślał, że to pożar, w które-
go płomienie wrzuca całe swoje dotychczasowe czterdziestopięciolecie. Następnie jego wzrok ześli-
zgnął się na blat stołu.
Koło popielniczki spostrzegł zapomnianą wąską szklaną fiolkę. Wziął ją w rękę i obejrzał: przy
nazwie nieznanego mu leku dopisano ołówkiem: „3 x dziennie”. Tabletki w środku miały kolor bla-
doniebieski. Zdało mu się to niezwykłe.
Były to ostatnie jego godziny na ziemi ojczystej, toteż wszystkie drobne zdarzenia nabierały dla
niego wyjątkowego sensu i zmieniały się w alegoryczny teatr. „Co to znaczy – pomyślał – że właśnie
dziś ktoś zostawia mi na stole fiolkę bladoniebieskich proszków? I dlaczego zostawia mi je akurat ta
kobieta, Spadkobierczyni Politycznych Nagonek i Pomocnica Katów? Czyżby chciała mi w ten spo-
sób powiedzieć, że bladoniebieskie proszki wciąż jeszcze mogą mi się przydać? A może przypomi-
nając o truciźnie chce powiadomić mnie o swojej nieprzemijającej nienawiści? Albo chce mi powie-
dzieć, że mój wyjazd z tego kraju jest taką samą rezygnacją, jak połknięcie bladoniebieskiej tabletki,
którą noszę w kieszonce?”
Sięgnął do kieszeni, wyjął zwiniętą bibułkę i rozprostował ją. Gdy teraz spojrzał na swą tabletkę,
wydało mu się, że mimo wszystko ma odcień nieco ciemniejszy niż te w zapomnianej fiolce. Otwo-
rzył ją i wysypał jedną tabletkę na dłoń. Tak, jego była odrobinę ciemniejsza i mniejsza. Wrzucił obie
do fiolki. Gdy teraz spojrzał na nie, na pierwszy rzut oka nie było widać żadnej różnicy. Na górze, na
niewinnych tabletkach, przeznaczonych zapewne do zażywania przy najpospolitszych niedomaga-
niach, spoczęła zamaskowana śmierć.
W tej chwili do stolika podeszła Olga. Zakorkował pospiesznie fiolkę, położył ją obok popiel-
niczki i wstał, by przywitać się z przyjaciółką.
– Dopiero co widziałam tego sławnego trębacza Klimę! Czy to możliwe? – wyrzuciła z siebie,
siadając naprzeciw Jakuba. – Szedł z tą okropną babą! Co ja miałam z nią dziś w łazienkach!
Nagle przerwała, bo Róża właśnie stanęła przy ich stoliku i powiedziała:
– Zostawiłam tu proszki.
Nim zdążył odpowiedzieć, dostrzegła fiolkę leżącą obok popielniczki i wyciągnęła po nią rękę.
Ale Jakub był szybszy i pochwycił ją pierwszy.
– Proszę mi to oddać! – warknęła Róża.
– Chciałbym panią o coś prosić – powiedział Jakub. – Czy mógłbym wziąć sobie jedną tabletkę?
– Niech pan da spokój, nie mam czasu…
– Zażywam właśnie to samo lekarstwo i…
– Nie jestem objazdową apteką – przerwała mu.
Jakub chciał odkorkować fiolkę, ale zanim mu się to udało, Róża sięgnęła po nią. Szybko zacisnął
fiolkę w dłoni.
– Co pan wyprawia! Proszę mi dać te proszki! – krzyknęła.
Patrząc jej prosto w oczy, Jakub pomału rozwierał dłoń.
11
Wsłuchana w stukot kół, z całą wyrazistością uzmysłowiła sobie daremność swojej wyprawy. Jest
przecież absolutnie pewna, że w uzdrowisku jej męża nie ma. Więc dlaczego tam jedzie? Tłucze się
cztery godziny pociągiem po to tylko, by dowiedzieć się tego, co wie z góry, i znów jechać z powro-
tem? Tym, co ją gnało, nie był jednak żaden obmyślony plan. Był to umieszczony w niej motor, który
kręcił się coraz szybciej i nie dawał się zahamować.
(Tak jest, zarówno Franciszek, jak i Kamila zostali wystrzeleni w przestrzeń opisywanego zdarze-
nia jak dwie rakiety, którymi zdalnie kieruje ślepa – cóż to więc za kierowanie? – zazdrość.)
Połączenie między stolicą a podgórskim kurortem nie jest najlepsze i pani Klimowa musiała się
trzy razy przesiadać, zanim wreszcie zmordowana wysiadła na idyllicznej stacji, pełnej reklamowych
plakatów, zalecających tutejsze lecznicze źródła oraz cudowne błoto. Z dworca do uzdrowiska szła
topolową aleją. Na początku kolumnady wpadł jej w oko ręcznie malowany afisz, na którym czerwie-
niło się nazwisko jej męża. Zaskoczona stanęła przed nim i poniżej przeczytała dwa inne.
Wprost nie mogła uwierzyć: A więc jej nie okłamał! Było dokładnie tak, jak powiedział! W
pierwszych sekundach ogarnęła ją niezmierna radość, poczuła, że wraca dawno stracone zaufanie.
Ale radość trwała bardzo krótko, bo wnet uświadomiła sobie, że istnienie koncertu wcale nie sta-
nowi dowodu wierności małżeńskiej Klimy. Na występ w tym prowincjonalnym kurorcie z pewno-
ścią zgodził się jedynie dlatego, że chciał spotkać się tu z jakąś kobietą. I nagle pomyślała, że wszyst-
ko przedstawia się gorzej niż się spodziewała, i że znalazła się w sidłach:
Przyjechała, ażeby stwierdzić, że męża tutaj nie ma, i w ten sposób (znów, który to już raz!) po-
średnio dowieść mu niewierność. Teraz jednak sytuacja uległa zmianie: nie przyłapie go na kłam-
stwie, tylko (i to całkiem bezpośrednio i jednoznacznie) na niewierności. Czy będzie tego chciała,
czy nie, zobaczy obcą kobietę, z którą Klima spędza dzisiejszy dzień. Gdy to sobie wyobraziła, omal
nie rozdygotały się jej kolana. Była wprawdzie od dawna pewna, że wszystko wie, lecz dotychczas
niczego (żadnej jego kochanki) nie widziała. Zresztą, prawdę mówiąc, nie wiedziała niczego, domy-
ślała się tylko, że wie, i temu domysłowi nadawała rangę pewności. Wierzyła w jego niewierność
jak chrześcijanin w istnienie Boga. Chrześcijanin jednak wierząc w Boga jest całkowicie pewien, że
nigdy Go nie ujrzy. Na myśl, że zobaczy dziś Klimę z obcą kobietą, ogarnęła ją taka sama zgroza, jaką
zdjęty byłby chrześcijanin, gdyby Pan Bóg zatelefonował do niego z zapowiedzią, że przyjdzie dziś
na obiad.
Niepokój przenikał całe jej ciało. Wtem usłyszała, że ktoś wykrzykuje jej imię. Obejrzała się i zo-
baczyła trzech młodych mężczyzn, stojących pośrodku kolumnady. Byli w dżinsach i swetrach, arty-
styczną niedbałością stroju odbijali od nudnej staranności, jaka cechowała spacerujących po deptaku
kuracjuszy. Śmiali się do niej.
– Cześć! – zawołała.
Byli to filmowcy, przyjaciele, znajomi z czasów, kiedy występowała jeszcze z mikrofonem na es-
tradach.
Najwyższy z nich, reżyser, zaraz wziął ją pod rękę:
– Jakby to było pięknie, móc sobie wyobrażać, że przyjechałaś tutaj do nas i dła nas…
– A tymczasem przyjechała tylko do męża… – skonstatował ze smutkiem jego asystent.
– Co za pech! – rzekł reżyser. – Najpiękniejsza kobieta stolicy więziona w klatce przez pewnego
trębacza, wskutek czego już całe lata nigdzie nie można jej zobaczyć…
– Kurczę blade – odezwał się operator (młodzieniec w podartym swetrze) – chodźmy to oblać!
Sądzili, że ten swój krasomówczy podziw składają u stóp promiennej królowej, która, nie zwraca-
jąc nań większej uwagi, ciśnie go do wiklinowego kosza, pełnego wzgardzonych darów. Tymczasem
ona przyjmowała ich słowa z wdzięcznością, niczym chroma dziewczyna, nagle mogąca oprzeć się na
czyimś dobroczynnym ramieniu.
12
Olga coś tam mówiła, a Jakub myślał o tym, że podrzucił nieznajomej kobiecie truciznę, którą
może ona w każdej chwili połknąć.
Stało się to nagle, stało się szybciej, niż zdołał zdać sobie sprawę, co robi. Stało się bez udziału
jego świadomości.
Olga ciągle mówiła, pełna oburzenia, a Jakub w duchu usprawiedliwiał się, że nie chciał dać jej
fiolki, że w końcu ona sama go do tego zmusiła.
Lecz ledwie tak pomyślał, już wiedział, że to tania wymówka. Miał tysiąc możliwości, żeby jej
nie usłuchać. Jej bezczelności mógł przeciwstawić swoją, mógł spokojnie wysypać fatalną tabletkę
na dłoń i schować do kieszeni.
A skoro już nie okazał się dostatecznie rzutki i tego nie uczynił, ostatecznie mógł pobiec za nią i
wyznać, że w fiolce jest trucizna. Nie byłoby przecież trudno wyjaśnić, skąd się tam wzięła.
A on tymczasem siedzi i patrzy na Olgę, która gada i gada.
Powinien raczej wstać i pobiec za tą pielęgniarką. Przecież jest jeszcze czas. Przecież należy zro-
bić wszystko, by uratować jej życie. Dlaczego zatem siedzi i ani drgnie?
Olga mówiła, a on dziwił się sobie, że siedzi i nie rusza się.
Uznał, że musi zaraz wstać i poszukać Róży. Zastanawiał się, jak wytłumaczyć Oldze, że musi
odejść. Czy wyjawić jej, co się stało? Uzmysłowił sobie, że nie może. Bo jeśli pielęgniarka zażyje
lekarstwo, nim ją dogoni? Czy Olga może dowiedzieć się, że Jakub jest mordercą? A nawet gdyby
złapał ją w porę, jak uzasadnić Oldze, że tak długo się wahał? Jak wyjaśnić, że w ogóle oddał tę fiol-
kę? Przecież już teraz, nawet w tej krótkiej chwili, gdy siedzi tu bezczynnie, w oczach każdego obser-
watora musi uchodzić za mordercę!
Nie, nie może zwierzyć się Oldze – ale co by tu jej powiedzieć? Jak uzasadnić, że nagle wstanie
od stolika i gdzieś pobiegnie?
A czy to w ogóle ważne, co jej powie? Jakimiż to głupstwami wciąż się przejmuje? Gdy chodzi o
śmierć albo życie, jakie znaczenie ma, co Olga sobie pomyśli?
Wiedział, że jego rozważania są bzdurne i że każda sekunda wahań zwiększa niebezpieczeństwo,
w którym znalazła się pielęgniarka. Właściwie przecież już teraz jest za późno. Przez ten czas, gdy
się waha, tak bardzo oddaliła się ze swoim towarzyszem od winiarni, że nawet nie wiedziałby, gdzie
jej szukać. Bo czy wie, dokąd poszli? W jakim kierunku ruszyć w pogoń?
Lecz natychmiast zrozumiał, że to również jest tylko nową wymówką. Trudno byłoby szybko ich
znaleźć, ale nie byłoby to niemożliwe. Nie jest za późno, aby coś zrobić, ale trzeba przystąpić do
działania natychmiast, jeżeli nie ma być za późno!
– Już od samego rana mam zły dzień – użalała się Olga. – Zaspałam, spóźniłam się na śniadanie,
nie chcieli już mi go wydać, w łazienkach byli ci idiotyczni filmowcy. A tak bardzo bym chciała,
żeby dzisiejszy dzień, kiedy widzę ciebie ostatni raz, był dla mnie piękny. Nawet nie wiesz, jak mi na
tym zależy. Jakubie, czy ty w ogóle możesz sobie wyobrazić, jak mi na tym zależy?
Przechyliła się ponad stolikiem i ujęła Jakuba za ręce.
– Nie obawiaj się, nie ma powodu, żebyś miała dzisiaj zły dzień – odezwał się z wysiłkiem, gdyż
zupełnie nie umiał skoncentrować się na jej sprawach. Jakiś głos przypominał mu stale, że pielę-
gniarka ma w torebce truciznę i że on decyduje o jej życiu lub śmierci. Głos ten natrętnie go prześla-
dował, a przy tym był dziwnie słaby, jakby dobiegał z niezgłębionych otchłani.
13
Jadąc z Różą leśnym traktem, Klima spostrzegł, że tym razem przejażdżka luksusowym wozem
wcale nie działa na jego korzyść. Róża nie dawała się wyrwać z pancerza nieprzystępności, toteż trę-
bacz na długo umilkł. Kiedy cisza stała się już zbyt ciężka, spytał:
– Przyjdziesz na koncert?
– Nie wiem – odpowiedziała.
– Przyjdź! – zachęcił ją.
Wieczorny występ dostarczył tematu do rozmowy, która na chwilę przytłumiła toczący się między
nimi spór. Klima zdobył się na żartobliwą opowieść o ordynatorze, który grywa na bębnach, i w du-
chu postanowił odłożyć decydujące starcie z Różą na wieczór.
– Cieszę się, że zaczekasz na mnie po koncercie – powiedział. – Tak jak poprzednim razem, kiedy
tu grałem…
Gdy już wyrzekł ostatnie słowa, zdał sobie sprawę z ich znaczenia. Tak jak poprzednim razem
znaczy, że po koncercie powinni by się kochać. Miły Boże, jak to się stało, że zupełnie nie brał tej
możliwości pod uwagę?
Dziwne to, ale aż do tej chwili wcale nie przyszło mu na myśl, że mógłby się z nią przespać. Jej
zajście w ciążę bezszelestnie i niedostrzegalnie przeniosło ją na teren pozaseksualny, na którym rzą-
dzi strach. Nakazał sobie wprawdzie być dla niej czuły, postanowił, że będzie całował ją i głaskał,
więc robił to starannie, ale był to jedynie pewien zestaw ruchów, czczy symbol, bez żadnego zainte-
resowania fizycznego.
Gdy teraz zastanawiał się nad tym, przyszło mu na myśl, że brak zainteresowania ciałem Róży był
największym błędem, jakiego dopuścił się w tych dniach. Tak, teraz stało się to dla niego zupełnie ja-
sne (i zły był na przyjaciół, których się radził, że nie zwrócili mu na to uwagi): absolutnie konieczne
jest, by się z nią przespał! Przecież ta nagła obcość, którą dziewczyna osłoniła się przed nim i której
on nie potrafił przeniknąć, wynikała stąd właśnie, że ich ciała pozostają sobie dalekie. Odtrącając
dziecko, owoc jej łona, tym samym obraźliwie odtrąca jej ciężarne ciało. Powinien więc wykazać
tym większe zainteresowanie jej ciałem nieciężarnym. Powinien przeciwstawić jej ciało nierodzące
rodzącemu i znaleźć w nim swego sprzymierzeńca.
Gdy to wszystko sobie uzmysłowił, poczuł nowy przypływ nadziei. Uścisnął ramię Róży i pochylił
się ku niej:
– Serce mi się kraje, gdy się kłócimy. Wiesz co, jakoś to będzie. Najważniejsze, że jesteśmy ra-
zem. Nie pozwolimy, by ktokolwiek pozbawił nas tej nocy i będzie to noc równie piękna jak tamta.
Trzymając kierownicę jedną ręką, drugą obejmował jej ramiona i nagle wydało mu się, że gdzieś
daleko w jego głębi budzi się tęsknota do jej nagiej skóry. Ucieszył się, gdyż ta tęsknota była w stanie
podsunąć mu jedyny wspólny język, którym mógłby się z nią porozumieć.
– A gdzie się spotkamy? – zapytała.
Klima zdał sobie sprawę, że całe uzdrowisko zobaczy, z kim odejdzie po koncercie. Ale nie było
wyjścia:
– Zaraz jak tylko się to skończy, przyjdź do mnie za estradę.
14
Podczas gdy Klima znów śpieszył do Domu Kultury, żeby jeszcze raz przećwiczyć Saint Louis
Blues i When The Saints Go Marchin’ In, Róża rozglądała się bacznie dookoła. Jeszcze przed chwi-
lą, jadąc samochodem, zauważyła go kilka razy we wstecznym lusterku, jak w pewnej odległości po-
dąża za nimi na motocyklu. Teraz jednak nigdzie go nie widziała.
Czuła się jak szczute zwierzę, ścigane przez czas. Wiedziała, że musi do jutra wiedzieć, czego
chce, i nie wiedziała nic. Na całym świecie nie było żywej duszy, której mogłaby wierzyć. Własna
rodzina była jej obca. Franciszek kochał ją, ale ona właśnie dlatego mu nie ufała (jak łania nie ufa
myśliwemu). Klimy nie darzyła zaufaniem – podobnie jak myśliwy nie darzy zaufaniem łani. Z kole-
żankami przyjaźniła się wprawdzie, ale im także nie we wszystkim wierzyła (jak myśliwy nie dowie-
rza innym myśliwym). Szła przez życie samotnie, w ostatnich zaś miesiącach z przedziwnym towarzy-
szem, którego niosła w swym łonie, i o którym jedni twierdzili, że jest jej największym szczęściem,
inni znów wprost przeciwnie, a ona sama nie wiedziała, jak się do niego ustosunkować.
Nie wiedziała. Była po brzegi wypełniona niewiedzą. Nie było w niej nic prócz niewiedzy. Nie
wiedziała nawet, dokąd idzie.
Przechodziła koło restauracji „Slavia”, najgorszej knajpy w kurorcie, brudnej mordowni, którą
odwiedzali miejscowi, by pić piwo i spluwać na podłogę. Kiedyś był to bodajże lepszy lokal i z
owych czasów pozostały jeszcze w małym ogródku trzy drewniane, pomalowane na czerwono (ale
już odrapane) stoły z krzesłami, pamiątka burżuazyjnych uciech: ogródkowych kapeli, wieczorków
tańcujących i damskich słonecznych parasolek, opartych o krzesełka. Ale co o tych czasach wiedziała
Róża, która przez życie szła tylko po wąskiej kładce teraźniejszości, bez żadnej pamięci historycz-
nej? Nie mogła widzieć cienia różowej parasolki, rzucanego tu z odległej epoki, widziała tylko
trzech mężczyzn w dżinsach, jedną ładną kobietę oraz butelkę wina pośrodku nienakrytego stołu.
Jeden z mężczyzn zawołał na nią. Obejrzała się i poznała operatora w podartym swetrze.
– Prosimy do nas! – krzyknął.
Usłuchała go.
– To urocze dziewczątko umożliwiło nam dzisiaj rano nakręcenie krótkiego filmu porno – operator
przedstawił Różę kobiecie, która podała jej rękę i mruknęła niezrozumiale swe nazwisko.
Róża siadła obok operatora. Ten postawił przed nią kieliszek i napełnił go winem.
Była szczęśliwa, że coś się dzieje. Że nie musi zastanawiać się, dokąd iść i co robić. Że nie musi
podejmować decyzji, czy ma zachować dziecko, czy przeciwnie.
15
Mimo wszystko na coś się w końcu zdecydował. Zapłacił kelnerowi i powiadomił Olgę, że od-
chodzi i spotkają się ponownie przed samym koncertem.
Olga spytała, co będzie robił, i Jakub miał paskudne uczucie, że jest na przesłuchaniu. Odpowie-
dział, że musi zobaczyć się ze Slamą.
– Dobrze – powiedziała – ale to nie może zająć ci tyle czasu. Pójdę się przebrać i o szóstej znów
czekam tutaj. Zapraszam cię na kolację.
Odprowadził ją do „Domu Marksa”. Gdy znikła w korytarzu wiodącym do pokoi, nachylił się do
portiera:
– Przepraszam, czy siostra Róża jest u siebie?
– Nie – rzekł portier. – Jej klucz wisi.
– Mam do niej bardzo pilną sprawę. Nie wie pan, gdzie mógłbym ją znaleźć?
– Nie mam pojęcia.
– Widziałem ją przed chwilą z tym trębaczem, co gra tu dziś wieczorem.
– Tak, ja także słyszałem, że coś z nim kombinuje – powiedział portier. – On teraz pewno ma pró-
bę w Domu Kultury.
Gdy siedzący na podium za swoimi bębnami doktor Slama zobaczył w drzwiach Jakuba, zaraz
kiwnął do niego ręką. Jakub odpowiedział uśmiechem i rozejrzał się po rzędach krzeseł. Na sali sie-
działo około dziesięciu fanów (oczywiście, Franciszek przemieniony w cień Klimy znowu był mię-
dzy nimi). Usiadł i czekał, czy nie pojawi się pielęgniarka.
Zastanawiał się, gdzie jeszcze jej szukać. W tej chwili mogła być w najrozmaitszych miejscach, o
których nie miał pojęcia. Może spytać trębacza? Lecz jak go spytać? A jeżeli już się jej coś przyda-
rzyło? Jakub przed chwilą uprzytomnił sobie, że jej ewentualna śmierć będzie absolutnie niewytłu-
maczalna i że morderca, który zabijał bez motywu, będzie nie do wykrycia. Czy więc powinien zwra-
cać na siebie uwagę? Czy powinien zostawiać po sobie ślad i kierować na siebie podejrzenie?
Zaraz jednak sam siebie zganił. Gdy życie ludzkie znajduje się w niebezpieczeństwie, nie wolno
rozumować tak tchórzliwie. Skorzystał z przerwy między dwoma utworami i wszedł od tyłu na estra-
dę. Slama odwrócił się radośnie do niego, lecz on położył palec na ustach i poprosił cicho doktora,
żeby zapytał Klimę, gdzie w tej chwili jest pielęgniarka, z którą jeszcze godzinę temu siedział w wi-
niarni.
– Czego wy wszyscy od niej chcecie? – mruknął Slama z niechęcią. – Gdzie jest Róża? – zawołał
następnie do trębacza, który zaczerwienił się i powiedział, że nie wie.
– W takim razie mówi się „trudno” – zauważył Jakub. – Przepraszam, grajcie dalej.
– Jak ci się podoba nasza orkiestra? – spytał go doktor Slama.
– Ogromnie – odparł Jakub.
Zszedł z estrady i znowu siadł w jednym z rzędów. Wiedział, że wciąż postępuje całkiem nie tak,
jak powinien. Gdyby naprawdę zależało mu na jej życiu, wszcząłby alarm i zawiadomił kogo się tyl-
ko da, by ją szybko znaleźli. Ale on wybrał się na poszukiwania tylko po to, by mieć alibi wobec
własnego sumienia.
Jeszcze raz stanął mu przed oczami moment, gdy podawał jej fiolkę z trucizną. Czy rzeczywiście
dokonało się to szybciej, niż zdołał zdać sobie sprawę, co robi? Czy rzeczywiście dokonało się to
bez udziału jego świadomości?
Wiedział, że to nieprawda. Jego świadomość nie spała. Raz jeszcze wyobraził sobie tę twarz pod
płowymi włosami i zrozumiał, że podanie jej fiolki z trucizną wcale nie było przypadkiem (jego
świadomość wcale nie spała), lecz spełnieniem dawnego pragnienia, które od lat już czekało na
sprzyjające okoliczności i było tak silne, że wreszcie samo przywołało okazję.
Wstrząsnął się z przerażenia. Wstał i znów pobiegł do „Domu Marksa”. Lecz Róży wciąż nie
było.
16
Co za idylla, jakie wytchnienie! Jaka przerwa w dramacie! Jakie rozkoszne popołudnie z trzema
faunami!
Obie prześladowczynie trębacza, oba jego nieszczęścia siedzą naprzeciw siebie, obie piją wino z
tej samej butelki i obydwie są jednakowo szczęśliwe, że są tutaj i przynajmniej przez chwilę nie mu-
szą myśleć o nim. Jakaż to wzruszająca zgoda, co za zrozumienie!
Pani Klimowa patrzy na tych trzech chłopców, z którymi kiedyś należała do jednej paczki. Patrzy
na nich, jakby widziała negatyw dzisiejszego swojego życia. Ona, pogrążona w kłopotach, siedzi tu
vis-à-vis szczerej beztroski, ona, przykuta do jednego mężczyzny, siedzi naprzeciwko trzech faunów,
reprezentujących nieskończoną różnorodność świata mężczyzn.
Słowa faunów zmierzają do jasno wytkniętego celu: spędzić z obiema kobietami noc, spędzić ją w
piątkę. Cel to iluzoryczny, bo wiedzą, że mąż pani Klimowej jest tutaj, ale zarazem tak piękny, że
dążą do niego mimo jego nieosiągalności.
Pani Klimowa wie, o co im chodzi, i daje się unosić w tym kierunku, zwłaszcza że to tylko gra
wyobraźni, tylko zabawa, tylko kuszenie marzeń. Śmieje się z dwuznacznych powiedzonek, żartuje
zachęcająco z nieznajomą dziewczyną i cieszyłaby się, gdyby ten antrakt trwał jak najdłużej, by jesz-
cze długo nie musiała zobaczyć swej rywalki i spojrzeć prawdzie w oczy.
Jeszcze jedna butelka wina, wszyscy są weseli, wszyscy są podchmieleni, chociaż nie tyle winem,
co raczej tym przedziwnym nastrojem, tą chęcią przedłużenia chwili, która już wkrótce minie.
Pani Klimowa czuje, że pod stołem do jej lewej nogi przycisnęła się łydka reżysera. Wie o tym
dobrze, lecz nie odsuwa nogi. Jest to dotknięcie wiążące ich wymowną nicią kokieterii, lecz zarazem
dotknięcie, do którego mogło dojść mimowolnie i które jest tak błahe, że nie musi go nawet być
świadoma. Mieści się ono całkowicie na pograniczu między niewinnością a bezwstydem. Kamila nie
chce przekroczyć tej granicy, ale cieszy się, że może pozostawać właśnie na niej (na tym wąskim te-
renie niespodziewanej wolności), a będzie zadowolona jeszcze bardziej, jeżeli ta czarowna linia
przesunie się w kierunku dalszych słownych aluzji i dalszych dotknięć oraz igraszek. Chroniona dwu-
znaczną niewinnością tej ruchomej granicy, chciałaby płynąć tak w nieskończoność, coraz dalej i da-
lej.
Jeśli uroda Kamili, jaśniejąca aż niemal nieprzyjemnie, zmusza reżysera do podboju ostrożnego i
powolnego, to banalny wdzięk Róży wabi operatora silnie i niepohamowanie. Obejmuje dziewczynę
wokół kibici i dotyka jej biustu.
Kamila przypatruje się tym zabiegom. Tak dawno już nie widziała z bliska nieprzyzwoitych ge-
stów obcych ludzi! Patrzy na dłoń mężczyzny, która przykrywa dziewczęcą pierś, naciska ją, tłamsi i
gładzi przez sukienkę. Patrzy na twarz Róży, nieruchomą, pełną zmysłowego oddania, bierną. Ręka
głaszcze pierś, czas płynie słodko, Kamila czuje, że do jej drugiej nogi dosunęło się teraz kolano asy-
stenta.
I wtedy mówi:
– Chciałabym dzisiaj przehulać całą noc.
– Pal diabli tego twojego trębacza! – odpowiada reżyser.
– Pal go diabli! – powtarza za nim asystent.
17
W tej chwili ją poznała. Tak, to ta twarz, którą koleżanki pokazywały jej na fotografii! Gwałtow-
nym ruchem odtrąciła rękę operatora.
– Co się wygłupiasz? – zdziwił się.
Ponownie usiłował objąć ją i znów został odepchnięty.
– Na co pan sobie pozwala! – ofuknęła go.
Reżyser i jego asystent roześmiali się.
– Pani to mówi serio? – spytał asystent.
– Oczywiście, że serio – odpowiedziała ostro.
Asystent popatrzył na zegarek i zwrócił się do operatora:
– Jest punkt szósta. Sytuacja zmieniła się, bo nasza przyjaciółka o każdej godzinie parzystej zacho-
wuje się skromnie. Czyli musisz wytrwać do siódmej.
Znowu rozległ się śmiech. Róża była czerwona z upokorzenia. Została przyłapana, gdy biernie
poddawała się cudzym zachciankom. Została przyłapana przez największą rywalkę, jaką miała w
swym życiu – i wszyscy się z niej śmiali.
Reżyser wykładał operatorowi:
– A może powinieneś zwrócić się do pani z prośbą, żeby w drodze wyjątku zechciała uznać szóstą
za nieparzystą?
– Uważasz, że jest teoretycznie możliwe uznać szóstkę za liczbę nieparzystą? – spytał asystent.
– Tak – ciągnął swoje reżyser. – Euklides w sławetnych Elementach mówi o tym dosłownie: „W
pewnych szczególnych i wielce tajemniczych okolicznościach poniektóre liczby parzyste zachowują
się jakby były nieparzystymi.” Sądzę, że mamy do czynienia właśnie z takimi tajemniczymi okolicz-
nościami.
– A więc zgadza się pani, Różo, żebyśmy uważali tę szóstą za nieparzystą?
Róża milczała.
– Zgadzasz się? – schylił się ku niej operator.
– Panienka milczy – rzekł asystent – musimy się zdecydować, czy jej milczenie mamy uznać za
zgodę, czy za sprzeciw.
– Możemy przegłosować – odezwał się reżyser.
– Słusznie – poparł go asystent. – Kto jest za tym, że Róża się zgadza, by szóstka w tym wypadku
była liczbą nieparzystą? Kamila! Głosujesz pierwsza!
– Myślę, że Róża na pewno się zgadza – powiedziała Kamila.
– A ty jak, reżyserze?
– Jestem głęboko przekonany – rzekł reżyser swoim łagodnym głosem – że panna Róża uzna sześć
za liczbę nieparzystą.
– Operator jest za bardzo zainteresowany, więc nie głosuje. Ja głosuję za – oznajmił asystent. –
Zdecydowaliśmy więc trzema głosami, że milczenie Róży oznacza zgodę. Z czego wynika, panie ope-
ratorze, że winieneś natychmiast kontynuować tak pięknie rozpoczęte dzieło.
Operator pochylił się nad Różą i objął ją ręką tak, że znów dotknął jej piersi. Róża odepchnęła go
jeszcze energiczniej niż przedtem i krzyknęła:
– Paszoł won z tymi brudnymi łapami!
– Różo, to przecież nie jego wina, że tak mu się pani podoba. Byliśmy wszyscy w takim świetnym
humorze… – ujęła się za operatorem Kamila.
Jeszcze przed chwilą Róża była zupełnie bierna i zdawała się całkowicie na bieg wydarzeń, by
niósł ją, dokąd zechce, jakby chciała odczytać swój los z przypadków, jakie się jej przydarzą. Dałaby
się poderwać, dałaby się uwieść, namówić na cokolwiek, byle tylko pomogło jej to znaleźć wyjście
ze ślepej uliczki, w której się znalazła.
Lecz przypadek, na który tak rozpaczliwie liczyła, ukazał nagle wrogie oblicze i Róża, poniżona w
obecności rywalki, przez wszystkich wykpiwana, uświadomiła sobie, że ma tylko jeden solidny punkt
oparcia, jedną pociechę i ratunek: płód w swoim łonie. Cała jej dusza (ponownie! ponownie!) zstę-
powała w dół, do jej wnętrza, w głąb jej ciała, i Róża utwierdzała się w przekonaniu, że tego, co
spokojnie kiełkuje w niej, nie może nigdy się wyzbyć. To jej ukryty atut, wynoszący ją wysoko ponad
ich śmiech i brudne łapska. Miała ogromną chęć im to powiedzieć, wykrzyczeć prosto w twarz,
wziąć na nich odwet za wszystkie prześmiewki – i na niej za tę jej pobłażliwą uprzejmość.
„Tylko zachować spokój” – powtarzała sobie, sięgając do torebki po fiolkę. Wyciągnęła ją i wte-
dy poczuła, że obca ręka silnie ścisnęła jej nadgarstek.
18
Nikt nie widział, jak nadchodził. Zjawił się nagle. Róża, która obróciła ku niemu głowę, ujrzała
jego uśmiech.
Trzymał ją wciąż za rękę; czuła jego silny uścisk i usłuchała go: fiolka z powrotem spadła na dno
torebki.
– Szanowni państwo pozwolą, że się przysiądę. Nazywam się Bertlef.
Żaden z obecnych mężczyzn nie był zachwycony przybyciem nieproszonego pana, żaden z nich mu
się nie przedstawił, a Róża była za mało wyrobiona towarzysko, aby dokonać ogólnej prezentacji.
– Widzę, że moje przyjście nieco zepsuło państwu nastrój – rzekł Bertlef.
Przyniósł sobie stojące w pobliżu krzesło i ustawił je przy niezajętym szczycie stołu, tak że sie-
dział teraz naprzeciw wszystkich, mając Różę po prawej ręce.
– Proszę o wybaczenie. Mam już taki osobliwy zwyczaj, że nie przychodzę, tylko się zjawiam.
– Jeżeli tak, to niechaj pan pozwoli – odezwał się asystent – że uznamy, iż jest pan tylko zjawą, i
nie będziemy poświęcali panu uwagi.
– Chętnie na to pozwolę – odparł Bertlef z lekkim ukłonem. – Obawiam się jedynie, że mimo naj-
lepszej woli może się to państwu nie udać.
Odwrócił się w stronę oświetlonych drzwi bufetu i klasnął w dłonie.
– Szefie, a właściwie to kto pana tu prosił? – zapytał operator.
– Chce mi pan dać do zrozumienia, że nie jestem mile widziany? Moglibyśmy odejść z Różą już
teraz, ale mam swoje przyzwyczajenia. Każdego dnia pod wieczór siaduję przy tym stole i piję wino
– spojrzał na etykietkę butelki stojącej na stole. – Oczywiście lepsze od tego, które państwo teraz pi-
jecie.
– Ciekaw jestem, w jaki sposób znalazłby pan jakieś lepsze wino w tej spelunie – rzekł asystent.
– Coś mi się zdaje, szefie, że cholernie się pan przechwala – dorzucił operator, pragnąc ośmieszyć
nieproszonego gościa. – Co prawda w pewnym wieku człowiekowi nie pozostaje już nic innego, jak
tylko się przechwalać…
– Myli się pan – rzekł Bertlef, jakby nie słysząc docinków operatora. – W tej gospodzie mają
ukryte lepsze wina niż w najdroższych hotelach.
W tej chwili podawał już rękę kierownikowi, który przedtem niemal się nie pokazywał, teraz zaś
kłaniał się Bertlefowi i pytał:
– Czy mam nakryć dla wszystkich?
– Oczywiście! – odpowiedział mu Bertlef, po czym zwrócił się do całego towarzystwa: – Panie i
panowie, zapraszam was, abyście napili się ze mną wina, którego smaku próbowałem już tutaj wielo-
krotnie i zawsze znajdowałem go wybornym. Czy państwo się zgadzają?
Nikt mu nie odpowiedział, tylko kierownik oświadczył:
– Co się tyczy potraw i trunków, mogę szanownym państwu zalecić, by całkowicie zdali się na
pana Bertlefa.
– Przyjacielu – rzekł Bertlef do kierownika – proszę przynieść dwie flaszki i wielki półmisek se-
rów.
Następnie zwrócił się do wszystkich przy stole:
– Niech się państwo nie krępują. Przyjaciele Różyczki są również moimi przyjaciółmi.
Z bufetu nadbiegł chłopczyk ledwie dwunastoletni, niosąc tacę z kieliszkami, talerzykami i obru-
sem. Postawił ją na sąsiednim stole i sięgnął pomiędzy ramionami gości, by zebrać niedopite kielisz-
ki. Odniósł je wraz z do połowy opróżnioną butelką tam, gdzie postawił przed chwilą tacę. Potem
długo strzepywał ścierką daleki od czystości stół, by móc położyć na nim bielutki obrus. Kiedy chciał
wziąć ze stołu obok odstawione tam kieliszki i poustawiać je przed każdym z gości, Bertlef powie-
dział:
– Tego brudnego szkła i flaszki z resztką sikacza już tu nie stawiaj. Tatuś przyniesie nam lepsze
wino.
– Szefie – zaoponował operator – a nie byłby pan łaskaw pozwolić nam pić, na co mamy ochotę?
– Jak pan sobie życzy – odparł Bertlef. – Jestem przeciwny uszczęśliwianiu ludzi na siłę. Każdy
ma prawo do swojego cienkiego wina, do swej głupoty i swojego brudu za paznokciami. Wiesz co,
chłopcze – zwrócił się do małego kelnera – postaw przed każdym obok jego dawnego kieliszka rów-
nież próżny nowy. Moi goście będą mogli swobodnie wybrać między winem, które spłodziły mgły, a
winem zrodzonym ze słońca.
Teraz przed każdym rzeczywiście stanęły dwa kieliszki, jeden pusty, a drugi z niedopitym winem.
Do stołu podszedł kierownik z dwiema butelkami, jedną przytrzymał między kolanami i energicznym
ruchem odkorkował. Nalał Bertlefowi odrobinę wina. Bertlef uniósł kieliszek do warg, skosztował i
powiedział do kierownika:
– Jest świetne. Rocznik dwudziesty trzeci?
– Dwudziesty drugi – odpowiedział kierownik.
– Proszę nalewać – polecił Bertlef i kierownik obszedł z butelką stół, napełniając wszystkie próż-
ne kieliszki.
Bertlef ujął swój w palce.
– Przyjaciele, spróbujcie tego wina. Ma słodki smak przeszłości. Smakujcie je, jak byście wysy-
sali z długiej kości szpik jakiegoś dawno zapomnianego lata. Chciałbym za pomocą toastu połączyć
przeszłość z teraźniejszością i słońce roku dwudziestego drugiego ze słońcem chwili obecnej. A tym
słońcem jest Róża, ta prosta dziewczyna, która jest królową, sama o tym nie wiedząc. Na tle tego ku-
rortu prezentuje się niczym klejnot przy łachmanach żebraka. Jest tu jak księżyc zapomniany na pobla-
dłym niebie dnia. Jest jak motyl polatujący na śniegu.
Operator zdobył się na wymuszony śmiech:
– Szefie, nie przesadza pan?
– Nie przesadzam – powiedział Bertlef i odwrócił się w stronę operatora. – To tylko panu wydaje
się inaczej, bo pan zawsze widzi wszystko gorsze niż jest, taki już z pana piołun, taki zantropomorfi-
zowany ocet! Jest pan wypełniony kwasami, które bulgoczą w panu jak w kolbie alchemika! Oddałby
pan życie za to, by odkryć wokół siebie szpetotę, którą nosi pan w sobie. Jedynie w taki sposób może
pan choć przez chwilę czuć się pogodzony ze światem. Gdyż świat, który jest piękny, dla pana jest
okropny, męczy pana i swoją siłą odśrodkową nieustannie wyrzuca na zewnątrz. Cóż to musi być za
nieznośna sytuacja, mieć brud za paznokciami i siedzieć koło pięknej kobiety! Dlatego tę kobietę naj-
pierw trzeba splugawić, aby dopiero potem można było nią się radować. Tak to jest, mój panie! Cie-
szę się, że chowa pan ręce pod stół, widocznie miałem rację, mówiąc o pańskich paznokciach!
– Kicham na formy i pozory, nie jestem, jak pan, błaznem w białym kołnierzyku i w krawacie! –
odgryzł się operator.
– Pańskie brudne paznokcie i dziurawy sweter nie są niczym nowym pod słońcem – powiedział
Bertlef. – Kiedyś dawno pewien filozof ze szkoły cyników paradował dumnie po Atenach w dziura-
wym płaszczu, aby wszyscy mogli podziwiać jego obojętność na wszelkie konwenanse. Sokrates, wi-
dząc go, rzekł mu: „Przez dziurę w twoim płaszczu widzę twą próżność.” Również pański brud, mój
panie, jest samolubny, a pańska samolubność jest brudna.
Róża nie mogła przyjść do siebie po oszałamiającym zaskoczeniu. Człowiek, którego znała tylko
przelotnie jako pacjenta, pośpieszył jej z pomocą jakby spadł z nieba, a ona była oczarowana jego
pełnym uroku, niewymuszonym sposobem bycia i zimną krwią, z jaką niszczył bezczelnego operatora.
– Widzę, że pana zamurowało – powiedział Bertlef do operatora po krótkiej chwili ciszy. – Ale
proszę mi wierzyć, wcale nie chciałem pana dotknąć. Jestem miłośnikiem pogody ducha, nie sporów,
i jeżeli dałem się ponieść elokwencji, gotów jestem pana przeprosić. Nie chcę niczego więcej, jak
tylko by skosztowali państwo mojego wina i wypili wraz ze mną za Różyczkę, dla której tu przysze-
dłem.
Bertlef znów uniósł kieliszek, ale nikt się do niego nie przyłączył.
– Panie gospodarzu – zaproponował. – Niech pan spełni z nami ten toast.
– Tym winem zawsze – odparł kierownik, wziął z sąsiedniego stołu pusty kieliszek i napełnił go. –
Pan Bertlef wie, co to dobre wino. Dawno już trafił do mej piwniczki, jak jaskółka, lecąc z dalekich
krajów, trafia do swego gniazda.
Bertlef zachichotał szczęśliwym śmiechem człowieka słyszącego pochlebstwa pod swym adre-
sem.
– Wypije pan z nami za Różyczkę? – zapytał.
– Za Różyczkę? – powtórzył jak echo kierownik.
– Tak, za Różyczkę – Bertlef wskazał wzrokiem swoją sąsiadkę. – Czy podoba się panu tak samo
jak mnie?
– Z panem widzi się tylko piękne kobiety. Nie musiałbym nawet na panią patrzeć, żeby wiedzieć,
że jest piękna, jeżeli siedzi koło pana.
Uszczęśliwiony Bertlef znów zachichotał, kierownik zawtórował mu i, o dziwo, dołączyła do nich
również Kamila, którą zjawienie się Bertlefa od początku bawiło. Śmiech ten był nieoczekiwany, a
zarazem jakoś dziwnie, z niewytłumaczalnych powodów zaraźliwy. Do Kamili przyłączył się wie-
dziony uprzejmą solidarnością reżyser, do reżysera asystent, a wreszcie także Różyczka, która rzuciła
się w ów chóralny śmiech niby w ramiona kogoś, kto mógłby ją uszczęśliwić. Był to pierwszy jej
śmiech tego dnia. Pierwsza chwila ulgi i wytchnienia. Śmiała się najgłośniej ze wszystkich i wciąż
było jej tego śmiechu za mało.
Bertlef uniósł kieliszek:
– Za Różyczkę!
Również kierownik podniósł kieliszek, i Kamila, i reżyser oraz jego asystent, i wszyscy powtórzy-
li za Bertlefem:
– Za Różyczkę!
W końcu nawet operator uniósł swój i bez słowa zaczął pić.
Reżyser pociągnął łyk i powiedział:
– Ależ to jest naprawdę znakomite wino!
– A nie mówiłem panu? – śmiał się kierownik.
Tymczasem chłopiec postawił na środku stołu wielki półmisek serów.
– Proszę brać, są świetne! – zachęcał Bertlef.
– Doprawdy – zdziwił się reżyser – skąd wytrzasnął pan taki wybór serów, czuję się, jakbym był
we Francji.
I oto nagle napięcie zupełnie ustąpiło, wszyscy się odprężyli, rozgadali, nakładali sobie na tale-
rzyki sery, dziwili się, gdzie kierownik je zdobył (w tym kraju, gdzie tak mało gatunków sera) i dole-
wali sobie wina.
A gdy zabawa rozkręciła się na całego, Bertlef wstał i ukłonił się:
– Było mi bardzo miło w towarzystwie państwa i serdecznie wszystkim dziękuję. Mój przyjaciel,
doktor Slama, ma dziś wieczorem koncert i chcemy go z Różyczką posłuchać.
19
Róża i Bertlef zniknęli w lekkiej mgiełce zapadającego zmierzchu. Pierwotny zapał, który unosił
towarzystwo przy stole na wyśnioną wyspę rozpusty, ulotnił się już i nie było sposobu, by wzbudzić
go ponownie. Wszystkich ogarnął smutek.
Pani Klimowa czuła się jak obudzona ze snu, w którym chciałaby jeszcze za wszelką cenę trochę
pobyć. Pomyślała, że właściwie wcale nie musi iść na koncert. Że dla niej samej byłoby fantastyczną
niespodzianką, gdyby teraz przekonała się nagle, że przyjechała nie po to, ażeby śledzić męża, lecz by
przeżyć przygodę. Że byłoby cudownie pozostać z tymi trzema filmowcami, a rano potajemnie wrócić
do domu. Coś jej podszeptywało, że powinna tak zrobić; że byłby to nie lada wyczyn; wyzwolenie;
ozdrowienie i wyrwanie się z zaklętego kręgu.
Ale była już nazbyt trzeźwa. Już znowu była jedynie samą sobą, ze swą przeszłością, ze swoją
ciężką głową, pełną starych, dręczących myśli. Chętnie przedłużyłaby ten krótki sen bodaj o parę go-
dzin, ale wiedziała, że zblakł już i rozpływa się niby ciemność nad ranem.
– Ja też będę musiała iść – powiedziała.
Namawiali ją, by tego nie robiła, lecz wiedzieli, że nie mają już dostatecznej siły ani pewności
siebie, żeby ją tu zatrzymać.
– Kurczę blade – zdziwił się operator – ten gość, co to za jeden?
Chcieli zapytać o to kierownika, ale z chwilą gdy Bertlef odszedł, znów nikt się nimi nie zajmo-
wał. Z bufetu dobiegał gwar podchmielonych gości, a oni siedzieli osamotnieni nad niedopitym wi-
nem i niedojedzonymi serami.
– Niech sobie będzie kim chce, w każdym razie zepsuł nam wieczór. Jedną damę nam porwał, a
teraz druga sama odchodzi. Chodźmy odprowadzić Kamilę.
– Nie – sprzeciwiła się. – Proszę, zostańcie. Chcę pójść tam sama.
Już nie była jedną z nich. Ich obecność już jej przeszkadzała. Zazdrość przyszła po nią jak śmierć.
Już była w jej mocy i nikogo prócz niej nie dostrzegała. Wstała i ruszyła w tę samą stronę, co przed
chwilą Bertlef z Różyczką. Z daleka usłyszała jeszcze tylko, jak operator mówił:
– Kurczę blade…
20
Jakub i Olga przed rozpoczęciem koncertu poszli za estradę, do pokoju dla wykonawców, żeby
uścisnąć rękę Slamie, i dopiero potem skierowali się do sali. Olga chciała wyjść podczas przerwy,
żeby móc być przez cały wieczór sama z Jakubem. Jakub sprzeciwiał się, argumentując, że przyjaciel
się pogniewa, ale ona twierdziła, że ich wcześniejszego zniknięcia nawet nie zauważy.
Sala była niemal pełna i w ich rzędzie były wolne tylko dwa miejsca – dla nich.
– Ta baba ściga mnie dziś jak cień – szepnęła Olga, kiedy siadali.
Jakub rozejrzał się i zobaczył, że koło Olgi siedzi Bertlef, a obok niego pielęgniarka, która ma w
torebce truciznę. Serce przestało mu na chwilę bić, ale ponieważ przez całe życie starał się ukrywać
emocje, powiedział całkiem spokojnie:
– Jak widzę, znaleźliśmy się w rzędzie biletów bezpłatnych, które Slama porozdawał swoim zna-
jomym Znaczy to, że wie, gdzie siedzimy, i zorientuje się, jeśli wyjdziemy.
– Powiesz mu, że z przodu jest zła akustyka i że z tego powodu po przerwie przesiedliśmy się da-
lej – odparła Olga.
W tej chwili na estradę wszedł już Klima ze złotą trąbką w ręce i publiczność zaczęła klaskać.
Gdy za nim pojawił się doktor Slama, oklaski wzmogły się jeszcze i przez salę przebiegła fala gło-
śnego szmeru. Slama stał skromnie za trębaczem, niezręcznym ruchem ramienia usiłując zasygnalizo-
wać, że główną postacią koncertu jest gość ze stolicy. Publiczność pojętnie spostrzegła rozbrajającą
niezgrabność tego gestu i odpowiedziała jeszcze gorętszym aplauzem. Gdzieś z tyłu rozległo się:
– Niech żyje doktor Slama!
Pianista, z całej trójki najbardziej niepozorny i najsłabiej witany, siadł na taborecie przy fortepia-
nie, Slama rozsiadł się za imponującym agregatem perkusji, trębacz zaś zaczął lekkim, rytmicznym
krokiem krążyć między pianistą a Slamą.
Oklaski już ucichły, pianista uderzył w klawisze i zaczął solową introdukcję, lecz Jakub zauważył,
że jego przyjaciel jest nieswój i z niepokojem rozgląda się dookoła. Trębacz też spostrzegł, że doktor
ma jakieś trudności, i podszedł do niego. Slama szepnął mu coś, po czym obaj pochylili się nad pod-
łogą. Chwilę przyglądali się jej badawczo, wreszcie trębacz podniósł pałeczkę, która upadła i poto-
czyła się pod nogę fortepianu. Podał ją Slamie.
Teraz publiczność, w skupieniu obserwująca ten epizod, wybuchnęła nowym aplauzem, a pianista,
który wziął te oklaski za ocenę swojej przygrywki, nie przerywając gry kłaniał się jednocześnie sali.
Olga złapała Jakuba za rękę i szepnęła:
– To wspaniałe! Tak wspaniałe, że zdaje mi się, iż w tej chwili mój dzisiejszy pech już się kończy!
Wreszcie do fortepianu dołączyły też trąbka i perkusja. Klima dął w instrument, nieustannie prze-
mierzając estradę drobnymi, rytmicznymi kroczkami, a doktor Slama tkwił za swymi bębnami jak
okazały, majestatyczny Budda.
Jakub wyobraził sobie, że pielęgniarka mogłaby teraz, podczas koncertu, sięgnąć po lek, połknąć
tabletkę, zwinąć się w konwulsjach i pozostać martwa na krześle, podczas gdy na estradzie doktor
Slama nadal waliłby w bębny, a publiczność klaskałaby i wznosiła okrzyki.
I oto nagle pojął, dlaczego ta dziewczyna dostała bilet w tym samym rzędzie co on: to dzisiejsze
niespodziewane spotkanie w winiarni było kuszeniem, próbą. Odbyło się tylko po to, aby mógł ujrzeć
w lustrze swą podobiznę: podobiznę kogoś, kto podrzuca truciznę bliźniemu swemu. Ale ten, kto wy-
stawia go na tę próbę (Bóg, w którego nie wierzy), nie pragnie krwawych ofiar, nie pragnie krwi nie-
winnego. Wynikiem próby nie ma być śmierć Róży, lecz jedynie autodemaskacja Jakuba, mająca
uwolnić go od nieuzasadnionej dumy z własnej moralności. Pielęgniarka dlatego siedzi w tym samym
rzędzie, by jeszcze teraz, w ostatniej chwili, mógł ją uratować. I dlatego koło niej siedzi człowiek, z
którym się wczoraj zaprzyjaźnił i który mu w tym pomoże.
Tak, poczeka na pierwszą okazję, może na pierwszą przerwę między dwoma utworami, i zwróci
się do Bertlefa z prośbą, ażeby wszyscy troje wyszli na korytarz. Tam jakoś im to wyjaśni i niewiary-
godne szaleństwo się skończy.
Muzycy skończyli grać pierwszy utwór, rozległy się oklaski, pielęgniarka powiedziała „przepra-
szam” i w towarzystwie Bertlefa przedzierała się do wyjścia. Jakub chciał wstać i pójść za nimi, ale
Olga złapała go za rękę i przytrzymała:
– Nie, proszę cię, nie teraz! Zaczekaj, dopiero po przerwie.
Wszystko to rozegrało się szybciej niż zdążył sobie uświadomić. Muzycy grali już następny utwór
i Jakub pojął, że ten, kto go doświadcza, posadził Różę koło niego nie po to, żeby go uratować, ale
żeby ponad wszelką wątpliwość stwierdzić jego przegraną i skazać go na potępienie.
Klima trąbił, doktor Slama sterczał zza bębnów jak wielki Budda perkusji, a Jakub siedział i nie
ruszał się. Nie widział w tej chwili ani Klimy, ani doktora Slamy, widział tylko samego siebie, wi-
dział, jak siedzi i nie rusza się, i nie umiał oderwać oczu od tego przerażającego widoku.
21
Kiedy Klima usłyszał głośne tony swojej umiłowanej trąbki, wydało mu się, że to on sam tak
dźwięczy i wypełnia sobą całą salę. Czuł się niepokonany i silny. Róża siedziała w rzędzie gości
uhonorowanych wolnym wstępem, obok Bertlefa (również w tym widział nieoczekiwany dobry
znak), atmosfera wieczoru była urzekająca. Publiczność słuchała z przyjemnością, a ponadto była w
dobrym nastroju, który subtelnie podszeptywał mu, że wszystko pójdzie po jego myśli. Gdy rozległy
się pierwsze oklaski, eleganckim gestem wskazał doktora Slamę, który tego wieczoru stał mu się z
niewiadomych powodów miły i bliski. Doktor wstał zza perkusji i ukłonił się.
Kiedy jednak grając drugi utwór spojrzał na salę, stwierdził, że krzesło, na którym siedziała Róża,
jest puste. Przestraszyło go to. Od tej chwili grał niespokojnie i przebiegał oczami całą salę, krzesło
za krzesłem, sprawdzał każde miejsce – ale jej nie znajdował. Przyszło mu na myśl, że wyszła spe-
cjalnie, aby uniknąć dalszych jego perswazji, zdecydowana nie stawić się na komisję. Gdzie ma jej
szukać po koncercie? I co zrobić, jeżeli jej nie znajdzie?
Czuł, że gra mamie, mechanicznie, bezdusznie. Lecz publiczność nie potrafiła zorientować się, że
trębacz jest w kiepskiej formie, była zadowolona i owacje po każdym kolejnym utworze przybierały
na sile.
Pocieszał się, że mogła wyjść na przykład tylko do ubikacji. Zrobiło się jej niedobrze, jak zdarza
się kobietom w dąży. Kiedy jej nieobecność trwała nieomal pół godziny, powiedział sobie, że poszła
po coś do domu i wkrótce wróci.
Ale minęła już przerwa, koncert zbliżał się do finału, a jej krzesło wciąż było puste. Może nie ma
śmiałości wrócić na salę w trakcie koncertu? Może zjawi się dopiero podczas ostatniego aplauzu?
Lecz trwały już ostatnie brawa, a Róża nie zjawiała się i Klima czuł, że jego siły są na wyczerpa-
niu. Słuchacze zerwali się z krzeseł i krzyczeli: „Biiiis!”. Trębacz obejrzał się na doktora Slamę i po-
kręcił głową na znak, że nie chce już grać. Napotkał jednak parę płonących oczu, które nie pragnęły
niczego, jak tylko bębnić, bębnić bez końca, całą noc.
Publiczność uznała ruch głowy Klimy za nieodzowną kokieterię gwiazdy i klaskała coraz goręcej.
W tej chwili pod estradę przepchała się piękna młoda kobieta. Na jej widok Klima poczuł, że zaraz
się załamie, że zemdleje i już nigdy się nie obudzi. Uśmiechała się do niego i mówiła (głosu nie sły-
szał, czytał jednak słowa z jej ust):
– Więc zagraj! Zagraj!
Uniósł trąbkę na znak, że będzie grał. Publiczność natychmiast ucichła.
Obaj jego partnerzy rozpromienili się i zaczęli powtarzać ostatni utwór. A Klima czuł się, jakby
grał marsza żałobnego, idąc za własną trumną. Grał i wiedział, że wszystko stracone, że teraz za-
mknie już tylko oczy, opuści ręce i trudno, niechaj los go przejedzie swymi bezlitosnymi kołami.
22
Na stoliku w apartamencie Bertlefa stało kilka butelek ozdobionych wytwornymi etykietkami, na
których widniały obcojęzyczne nazwy. Róża nie znała się na drogich alkoholach i o whisky poprosiła
tylko dlatego, że inne napisy były jej zupełnie nieznane.
Jednocześnie jej umysł usiłował przebić się przez mgłę odurzenia i zorientować się w sytuacji.
Już kilka razy pytała Bertlefa, jak to się stało, że ją dziś znalazł, kiedy właściwie nawet jej nie zna.
– Chcę wiedzieć – powtarzała – chcę wiedzieć, dlaczego pomyślał pan o mnie.
– Chciałem to zrobić już dawno – odpowiadał, bez ustanku patrząc jej w oczy.
– Więc dlaczego zrobił to pan właśnie dziś?
– Dlatego, że wszystko ma swój czas. A nasz czas nadszedł dzisiaj.
Słowa te brzmiały tajemniczo, lecz Róża czuła, że odpowiadają prawdzie. Bezwyjściowość jej
położenia naprawdę dziś już stała się tak dotkliwa, że coś musiało się zdarzyć.
– Tak – odezwała się w zamyśleniu. – Dziś był niezwykły dzień.
– Wie pani przecież, że zjawiłem się w samą porę – mówił Bertlef aksamitnym głosem.
Różę opanowało niejasne, ale niezmiernie słodkie poczucie ulgi: Jeżeli Bertlef zjawił się właśnie
dzisiaj, znaczy to, że wszystkim, co się dzieje, ktoś skądś kieruje, a więc ona może nieco odpocząć i
podporządkować się tej sile wyższej.
– Tak, rzeczywiście, zjawił się pan w samą porę – powiedziała.
– Wiem o tym.
A przecież ciągle było coś, czego nie rozumiała:
– Ale dlaczego? Dlaczego przyszedł pan do mnie?
– Ponieważ panią kocham.
Słowo „kocham” zostało powiedziane dość cicho, lecz nagle pokój stał się go pełny.
Jej głos też teraz przycichł:
– Pan mnie kocha?
– Tak, kocham panią.
To samo mówili jej już i Franciszek, i Klima, ale dopiero teraz zobaczyła to słowo takim, jakim
jest naprawdę, kiedy przychodzi niewzywane, nieczekane i niczym nieosłonięte. Pojawiło się niby
cud. Było absolutnie nie do wytłumaczenia, ale wydawało się jej tym bardziej realne, bowiem spra-
wy najważniejsze istnieją na świecie bez wyjaśnień oraz dowodów, same sobie będąc przyczyną.
– Naprawdę? – zapytała, a głos jej, zazwyczaj zbyt przenikliwy, tym razem rzeczywiście był szep-
tem.
– Naprawdę.
– Przecież jestem dziewczyną jakich wiele.
– Nie jest pani.
– Jestem.
– Jest pani piękna.
– Nie jestem.
– Jest pani delikatna.
– Nie jestem – kręciła głową.
– Emanuje z pani uprzejmość oraz dobroć.
– Nie, nie, nie – ponawiała gest przeczenia.
– Wiem, jaka pani jest. Wiem to lepiej od pani.
– Nic pan nie wie.
– Wiem.
Bijące z oczu Bertlefa zaufanie było jak czarowna kąpiel i Róża chciała, by to spojrzenie, które
obmywało ją i pieściło, trwało jak najdłużej.
– Naprawdę taka jestem?
– Naprawdę. Ja wiem.
Było to piękne, niczym ekstaza: czuła, że w jego oczach jest subtelna, delikatna, czysta, czuła się
szlachetna jak królowa. Nagle było jej tak, jakby całą ją wypełniały miód oraz wonne zioła. Sama
sobie zdawała się taka miła, że nie sposób byłoby nie zakochać się w niej. (Mój Boże, przecież nigdy
dotychczas nie zdarzyło się jeszcze, żeby sama dla siebie była tak słodka i przyjemna!)
– Ale przecież pan naprawdę mnie nie zna – nadal oponowała.
– Znam panią już od dawna. Od dawna już się pani przyglądam* a pani nic o tym nie wie. Znam
już panią na pamięć – dotykał palcami jej twarzy: – pani nos, pani uśmiech, słabiutko zarysowany,
pani włosy…
A potem zaczął rozpinać jej sukienkę, ona zaś nie broniła się, tylko patrzyła mu w oczy, zafascyno-
wana jego spojrzeniem, które ogarniało ją niby woda, rozkoszna woda. Siedziała naprzeciw niego z
obnażonymi piersiami, które pod jego wzrokiem naprężały się, i pragnęła być widziana i chwalona.
Całe jej ciało zwracało się ku jego oczom jak słonecznik ku słońcu.
23
Siedzieli w pokoju Jakuba, Olga coś mówiła, a Jakub myślał o tym, że wciąż jeszcze jest czas.
Mógłby przecież pójść raz jeszcze do „Domu Marksa”, a gdyby jej tam nie było, mógłby wpaść do
mieszkającego w apartamencie „Richmondu” Bertlefa i spytać go, czy nic o niej nie wie.
Olga opowiadała o czymś, a on w tym czasie przeżywał w duchu przykrą scenę: oto tłumaczy coś
pielęgniarce, zacina się, wykręca, usprawiedliwia i stara się wyciągnąć od niej fiolkę tabletek. Lecz
potem nagle, jak gdyby był zmęczony tymi wizjami, z którymi zmagał się już ładne kilka godzin, po-
czuł, że zalewa go silna fala obojętności.
Nie była to obojętność spowodowana tylko zmęczeniem. Była to obojętność świadoma i agresyw-
na. Jakub zdał sobie sprawę, że jest mu zupełnie obojętne, czy istota o płowych włosach pozostanie
przy życiu, że właściwie gdyby dokładał starań, aby ją uratować, byłoby to jedynie udawanie i nie-
godna komedia. Że w istocie oszukiwałby w ten sposób tego, kto go wystawia na próbę. Ponieważ
ten, kto to robi (Bóg, który nie istnieje), chce się dowiedzieć, jaki jest Jakub naprawdę, a nie – jakie-
go udaje. I Jakub postanowił być wobec niego uczciwy: być tym, kim jest naprawdę.
Siedzieli naprzeciw siebie, zagłębieni w fotelach, między nimi stał niski stolik. W pewnej chwili
Jakub zobaczył, że Olga pochyla się w jego stronę nad stolikiem i usłyszał jej głos:
– Mam ochotę cię pocałować. Jak to się stało, że znamy się tak długo, a nigdyśmy się jeszcze nie
pocałowali?
24
Przedzierając się za małżonkiem do pokoju dla artystów, pani Klimowa uśmiechała się z przymu-
sem, a duszę wypełniał jej strach. Bała się spojrzeć w realną twarz jego kochanki. Ale żadnej ko-
chanki tam nie było. Kręciło się co prawda trochę dziewcząt proszących Klimę o autografy, lecz za-
raz zorientowała się (wzrok miała wyostrzony jak jastrząb), że żadna z nich osobiście go nie zna.
Mimo to była pewna, że kochanka znajduje się gdzieś w pobliżu. Poznała to po minie Klimy, jego
bladości i jakby nieobecności. Uśmiechał się do żony równie nienaturalnie, jak ona do niego.
Z ukłonami przedstawili się jej doktor Slama, farmaceuta i jeszcze kilka osób, przypuszczalnie le-
karze i ich żony. Ktoś rzucił propozycję, aby pójść naprzeciwko, do jedynego tutaj nocnego baru. Kli-
ma wymawiał się, twierdził, że jest zmęczony. Pani Klimowa pomyślała, że kochanka czeka na niego
w barze i dlatego wzbrania się pójść tam. Ponieważ nieszczęście przyciągało ją niby magnes, popro-
siła go, by zrobił jej przyjemność i przemógł swe zmęczenie.
Ale w barze także nie było żadnej kobiety, którą mogłaby podejrzewać, że jest z nim jakoś związa-
na. Siedli przy wielkim stole. Doktor Slama był rozmowny i wynosił trębacza pod niebiosa. Farma-
ceuta pełen był nieśmiałego szczęścia, którego nie potrafił wysłowić. Pani Klimowa usiłowała być
wesoła, elokwentna i czarująca.
– Panie doktorze, był pan nadzwyczajny! – mówiła Slamie. – I pan, panie magistrze, także. I cała
atmosfera była szczera, wesoła, beztroska, tysiąc razy lepsza niż na koncertach w stolicy.
Nawet nie patrząc na niego, ni na sekundę nie przestawała go widzieć. Wyczuwała, że jedynie z
największym wysiłkiem kryje zdenerwowanie i stara się rzucić czasami kilka słów, aby nie było wi-
dać, że duchem jest nieobecny. Było dla niej oczywiste, że mu w czymś przeszkodziła, i to w czymś
nie bez znaczenia. Gdyby chodziło tylko o pospolity skok w bok (Klima zawsze zaklinał się wobec
niej, że nigdy nie mógłby zakochać się w żadnej innej kobiecie), nie popadałby przecież w tak głębo-
ką depresję. Nie zobaczyła wprawdzie jego kochanki, ale domyślała się, że to, co widzi, to sympto-
my jego zakochania się (zakochania pełnego cierpień i rozpaczy) – i ten widok dręczył ją jeszcze bar-
dziej.
– Co panu jest? – spytał w pewnej chwili farmaceuta, który choć był najcichszy, to zarazem naj-
uprzejmiejszy i najbardziej spostrzegawczy.
– Nic, nic, zupełnie nic – zląkł się Klima. – Trochę mnie boli głowa.
– Nie chce pan proszka? – spytał farmaceuta.
– Nie, nie – kręcił głową Klima. – Tylko proszę wybaczyć, jeżeli mimo wszystko wyjdziemy tro-
chę wcześniej. Naprawdę jestem bardzo zmęczony.
25
Jak to się stało, że w końcu zdobyła się na odwagę?
Już od chwili, gdy dosiadła się do niego w winiarni, zdawał się jej inny niż zwykle. Był milczący,
a przecież uprzejmy, roztargniony, a przecież ulegle potulny, duchem przebywał gdzieś indziej, a
przecież robił wszystko, czego sobie życzyła. Właśnie ta jego dekoncentracja (przypisywała ją jego
bliskiemu wyjazdowi) była jej miła: kierowała swoje słowa do jego nieobecnej twarzy, jakby wysy-
łała je w dal, gdzie ich wcale nie dychać. Mogła więc mówić to, czego nigdy mu jeszcze nie powie-
działa.
Teraz, gdy zaproponowała, by się pocałowali, wydało się jej, że go zaniepokoiła i przestraszyła.
Ale nie zniechęciła się – przeciwnie, również to sprawiło jej przyjemność: nareszcie czuła się kobie-
tą odważną i prowokującą, jaką zawsze pragnęła być, kobietą, która panuje nad sytuacją, trzyma
wszystkie nici w swym ręku, z ciekawością obserwuje partnera i wprawia go w zakłopotanie.
Ani na moment nie przestając patrzeć mu w oczy, powiedziała z uśmiechem:
– Ależ nie w taki sposób! To byłoby komiczne, gdybyśmy przy pocałunku pochylali się do siebie
ponad stołem. Chodź tutaj…
Podała mu rękę, poprowadziła go na tapczan. Rozkoszowała się własnym dowcipem, elegancją
oraz spokojem i suwerennością swego postępowania. Potem pocałowała go z namiętnością, jakiej
dotychczas nie znała. Nie była to jednak: spontaniczna namiętność ciała, które nie umie się opanować
– była to namiętność mózgu, namiętność świadoma i zamierzona. Chciała zerwać z Jakuba kostium, w
którym grał rolę ojca, chciała go zaszokować, a zarazem podniecić się widokiem jego zmieszania,
chciała go zgwałcić i patrzeć, jak go gwałci, chciała dowiedzieć się, jaki smak ma jego język i czuć,
jak jego ojcowskie ręce ośmielają się z wolna brać ją w objęcia.
Rozpięła mu guzik marynarki i sama ją z niego ściągnęła.
26
Przez cały czas koncertu nie spuszczał go z oczu, a potem wmieszał się między entuzjastów, którzy
cisnęli się za podium, by artyści nagryzmolili im na pamiątkę autografy. Lecz Róży tam nie było. Na-
stępnie dołączył do grupy ludzi prowadzących Klimę do miejscowego baru. Wszedł wraz z nimi do
wnętrza, przekonany, że Róża czeka już tam na trębacza. Ale był w błędzie. Powrócił na ulicę i długo
pikietował wejście.
Nagle przeszył go ból. Do wychodzącego z baru trębacza tuliła się jakaś postać kobieca. Już, już
myślał, że to Róża – ale nie.
Szedł za nimi aż do „Richmondu”, widział, jak Klima z nieznajomą kobietą weszli do środka.
Szybkim krokiem ruszył przez park do „Domu Marksa”. Był jeszcze otwarty. Spytał portiera, czy
Róża jest w domu. Nie było jej.
Znów pobiegł do „Richmondu”, zdjęty strachem, czy tymczasem nie weszła tam za Klimą. Prze-
chadzał się po ścieżce i obserwował drzwi. Nie rozumiał, co się dzieje. Nasuwało mu się mnóstwo
domysłów, ale nie miały dlań większego znaczenia, nie były ważne. Ważne było, że krążył wokół
wejścia i wiedział, że będzie krążył tak długo, aż któreś z nich zobaczy.
Po co? Jaki to miało sens? Czy nie powinien raczej iść do domu i położyć się spać?
Mówił sobie, że wreszcie musi znać całą prawdę.
Ale czy rzeczywiście chciał poznać prawdę? Czy rzeczywiście tak bardzo pragnął przekonać się,
że Róża śpi z Klimą? Czy nie chciał raczej doczekać się jakiegoś dowodu, że jest niewinna? Tylko –
czy przy swojej podejrzliwości dałby wiarę takiemu dowodowi?
Nie wiedział, dlaczego czeka. Wiedział jedynie, że będzie czekać długo, choćby całą noc, a nawet
wiele nocy. Albowiem zazdrosnemu czas płynie z niebywałą szybkością. Zazdrość absorbuje mózg
jeszcze bardziej niż ulubiona praca umysłowa. Nie pozostawia ani sekundy do własnej dyspozycji.
Kto zazdrości, ten nie wie, co to nuda.
Franciszek spacerował po krótkim odcinku ścieżki, liczącym ledwie sto metrów, skąd widać było
drzwi „Richmondu”. Będzie chodzić tak całą noc, gdy wszyscy inni pójdą już spać, będzie chodzić
tak aż do jutra, aż do początku następnego rozdziału.
Czemu przynajmniej nie usiądzie? Naprzeciwko „Richmondu” są ławki!
Nie może usiąść. Zazdrość jest jak silny ból zęba. Nie można przy niej nic robić, nie można nawet
siedzieć. Trzeba chodzić. Tam i z powrotem.
27
Szli tą samą drogą, co Bertlef z Różą i Jakub z Olgą, schodami na pierwsze piętro, a potem po
czerwonym pluszowym chodniku na sam koniec korytarza, gdzie znajdowały się dwuskrzydłowe
drzwi do apartamentu Bertlefa. Z ich prawej strony były drzwi do pokoju Jakuba, z lewej pokój, któ-
ry doktor Slama oddał do dyspozycji Klimie.
Kiedy otworzył drzwi i zapalił światło, dostrzegł szybkie, badawcze spojrzenie, jakim Kamila ob-
rzuciła całe pomieszczenie: wiedział, że szuka śladów jakiejś kobiety. Znał już tę jej metodę. Wie-
dział, że przyjechała, ażeby go szpiegować, i wiedział, że będzie udawała, że przyjechała, by spra-
wić mu przyjemność. I wiedział też, że ona dobrze widzi jego przygnębienie i jest pewna, że pokrzy-
żowała mu plany jakiegoś romansu.
– Kochanie, naprawdę nie masz nic przeciw temu, że przyjechałam? – powiedziała.
A on na to:
– Jakże mógłbym coś mieć przeciw temu?
– Bałam się, że będzie ci tu smutno.
– Bez ciebie byłoby mi tu smutno. Ucieszyłem się, widząc, że klaszczesz pod estradą.
– Jesteś jakiś zmęczony. A może coś cię drażni? – spytała.
– Nie, nie, nic mnie nie drażni. Po prostu jestem zmęczony.
– Jesteś smutny, bo byłeś tutaj wśród samych mężczyzn, a to zawsze cię deprymuje. Ale teraz je-
steś w towarzystwie pięknej kobiety. Czy nie jestem piękną kobietą?
– Oczywiście, że jesteś – rzekł Klima i były to pierwsze szczere słowa, jakie powiedział jej tego
dnia.
Kamila była niebiańsko piękna i trębacz czuł bezgraniczny ból na myśl, że to piękno jest w śmier-
telnym niebezpieczeństwie. Lecz piękno uśmiechało się do niego i zaczęło się przy nim rozbierać.
Patrzył na obnażające się ciało, jak gdyby się z nim żegnał. Piersi, te piękne piersi, czyste i nieskala-
ne, wąska talia, podbrzusze, z którego właśnie ześliznęły się figi. Patrzył na nią tęsknie jak na wspo-
mnienie. Jak przez szybę. Jak w dal. Jej nagość była tak odległa, że nie czuł najmniejszego podniece-
nia. A przecież wpijał się w nią nienasyconym wzrokiem. Pił tę nagość jak pijemy straconą prze-
szłość i zmarnowane życie.
Kamila podeszła do niego:
– Co to? Ty chcesz zostać w ubraniu?
Nie miał innego wyjścia, jak tylko się rozebrać. Było mu strasznie smutno.
– Niech ci się nie wydaje, że możesz być zmęczony, kiedy do ciebie przyjechałam! Mam na ciebie
chrapkę!
Wiedział, że to nieprawda. Wiedział, że Kamila nie ma najmniejszej chęci kochać się i do wyzy-
wającego zachowania zmusiła się jedynie dlatego, że widzi jego smutek i myśli, iż wiąże się on z
jego miłością do innej kobiety. Wiedział (mój Boże, jak ją znał!), że miłosnym apelem chce wybadać,
jak głęboko pogrążony jest w myślach o innej kobiecie – i chce dręczyć się jego smutkiem.
– Naprawdę jestem zmęczony – powiedział.
Objęła go i pociągnęła na łóżko.
– Zobaczysz, że uwolnię cię od zmęczenia – zareplikowała i zaczęła igrać z jego nagim ciałem.
Leżał jak na stole operacyjnym. Wiedział, że wszystkie wysiłki jego żony pozostaną daremne. Jego
ciało zamykało się w sobie, stulało się, nie było w nim ani krzty ekspansywności. Kamila przesuwała
wilgotne wargi po całym jego ciele, a on wiedział, że pragnie męczyć siebie i jego, i nienawidził jej.
Nienawidził jej całym ogromem swej miłości; to tylko ona swoją zazdrością, swą szpiegomanią,
swym brakiem zaufania, to tylko ona sama swym dzisiejszym przyjazdem sprawiła, że wszystko jest
stracone, że ich małżeństwo jest podminowane ładunkiem wybuchowym umieszczonym w cudzym
brzuchu, ładunkiem, który za siedem miesięcy eksploduje i wszystko rozwali. To tylko ona sama
swym nieprzytomnym strachem o miłość wszystko zniszczyła.
Przyłożyła usta do jego podbrzusza, a on czuł, jak pod ich dotykiem jego członek kurczy się, jak
umyka przed nią, jak z każdą chwilą staje się mniejszy i coraz bardziej zalękniony. i wiedział, że Ka-
mila w niechęci jego ciała dopatruje się ogromu jego miłości do innej kobiety. Wiedział, że okropnie
się dręczy i im bardziej dręczy się sama, tym bardziej będzie też dręczyć jego – i dotykać wilgotnymi
wargami jego impotenckiego ciała.
28
Nigdy niczego nie życzył sobie mniej, niż kochać się z tą dziewczyną. Pragnął dawać jej radość i
obsypywać ją wszystkim, co najlepsze, ale ta dobroć nie tylko nie miała nic wspólnego z miłosną żą-
dzą, lecz nawet wprost wykluczała ją, bowiem chciała być czysta, bezinteresowna i niezwiązana z
żadną przyjemnością ani korzyścią.
Co jednak miał teraz począć? Czy powinien – w imię nieskalania swojej dobroci – Olgę odtrącić?
Wiedział, że tego zrobić nie może. Jego odmowa zraniłaby ją i może pozostawiłaby ślad na długo.
Rozumiał, że musi wypić kielich dobroci do dna.
I teraz oto stała przed nim naga. Mówił sobie, że jej twarz jest szlachetna i miła, lecz ta pociecha
znaczyła bardzo niewiele, gdy widział twarz wraz z ciałem, wyglądającym jak długa, cienka łodyga,
na której osadzony jest nieproporcjonalnie wielki owłosiony kwiat.
Ale bez względu na to, jaka była, Jakub wiedział, że nie ma odwrotu. Czuł zresztą, że jego ciało
(to ciało niewolnika) już znów jest w pełni gotowe ochoczo unieść swą dzidę. A jednak wydawało
mu się, że jego podniecenie ogarnia kogoś innego, daleko, niezależnie od jego psychiki, jak gdyby był
podniecony bez własnego udziału i jak gdyby po cichu tym podnieceniem gardził. Jego dusza była da-
leka od ciała – pełna myśli o truciźnie w cudzej torebce. Z prawdziwym żalem przyjmowała do wia-
domości, że ciało ślepo i na nic nie zważając kieruje się swoimi błahymi popędami.
I wtedy – trwało to może sekundę – przebiegło mu przez głowę wspomnienie: Miał około dziesię-
ciu lat, kiedy dowiedział się, w jaki sposób rodzą się dzieci, i od tej pory owa wizja prześladowała
go tym silniej, im bardziej szczegółowo poznawał z biegiem lat konkretną materię kobiecego organi-
zmu. Często wyobrażał sobie swe narodziny; wyobrażał sobie, jak jego ciałko przesuwało się przez
ten ciasny, wilgotny tunel, jak nos i usta pełne miał tego dziwnego śluzu, jak cały był nim pomazany i
naznaczony. Tak jest, ten kobiecy śluz naznaczył go, by potem mieć nad nim tajemną władzę przez
całe jego życie, aby mieć prawo w każdej chwili przywołać go i rozkazywać osobliwym mechani-
zmom jego ciała. Zawsze czuł do tego wszystkiego niechęć i buntował się przeciw temu poddaństwu
przynajmniej tak, że nie dawał kobietom swojej duszy, że bronił swej wolności i samotności, że na
władanie śluzu zezwalał tylko w ściśle wyznaczonych godzinach swego życia. Olgę tak bardzo lubił
chyba właśnie dlatego, że dla niego znajdowała się całkowicie poza obszarem seksu i mógł mieć
pewność, że swoim ciałem nigdy mu nie przypomni haniebnego sposobu, w jaki przyszedł na świat.
Dołożył wysiłku, by odegnać te myśli, gdyż jednocześnie sytuacja na tapczanie rozwijała się w
szybkim tempie i mając lada sekunda wniknąć w jej dało, nie chciał robić tego z uczuciem obrzydze-
nia Powiedział sobie, że kobieta, która otwiera się dla niego, jest istotą, której daruje jedyną czystą
miłość swojego żyda, i że będzie kochał się z nią tylko po to, żeby była szczęśliwa, by zaznała rado-
ści, by była pewna siebie i wesoła.
A potem był zdumiony samym sobą: poruszał się na niej jakby kołysał się na falach dobroci. Czuł
się szczęśliwy, było mu dobrze. Jego dusza utożsamiała się pokornie z działaniem ciała, jak gdyby ten
stosunek nie był niczym innym, niż tylko fizycznym wyrazem dobrotliwej miłości, czystego uczucia
wobec bliźniego. Nic już nie stanowiło tu przeszkody, nic nie brzmiało fałszywym tonem. Trwali w
namiętnym uścisku, ich oddechy łączyły się w jedno tchnienie.
Były to piękne i długie minuty. Niespodziewanie Olga szepnęła mu do ucha nieprzyzwoite słowo.
Szepnęła je raz, potem drugi i trzeci, sama nim podniecona.
I oto fale dobroci rozstąpiły się, a Jakub znalazł się wraz z dziewczyną pośrodku pustyni.
Nie, kiedy indziej, kochając się z kimś, nie miał nic przeciw sprośnym słowom. Pobudzały w nim
zmysłowość i brutalność. Dzięki nim kobiety stawały się przyjemnie obce jego duszy i zarazem przy-
jemnie pożądane przez jego ciało.
Natomiast takie słowo w ustach Olgi w mgnieniu oka zniszczyło całą idyllę. Obudziło go ze snu.
Obłok dobroci rozpłynął się i oto trzymał w ramionach taką Olgę, jaką przed chwilą widział: z wiel-
kim kwiatem głowy, pod którym drży cienka łodyżka ciała. Ta wzruszająca istota poczynała sobie
wyzywająco jak dziwka, a przy tym nie przestawała być wzruszająca; w rezultacie nieprzyzwoite
słowa brzmiały komicznie i smutno.
Lecz Jakub wiedział, że nie wolno mu nic po sobie pokazać, że musi wytrwać, musi nadal pić kie-
lich dobroci, gdyż te absurdalne objęcia to jedyny jego dobry uczynek, jedyna jego ekspiacja (ani na
moment nie przestawał pamiętać o truciźnie w cudzej torebce), jedyne jego ocalenie.
29
Jak wielka perła pomiędzy dwoma ramionami muszli lśni luksusowy apartament Bertlefa, sąsiadu-
jący z dwóch stron z nie tak luksusowymi pokojami, w których mieszkają Jakub i Klima. Ale w obu
skrajnych pokojach od dawna już panuje cisza i spokój, kiedy Róża przeżywa jeszcze w objęciach
Bertlefa ostatni spazm rozkoszy.
Potem leży cichutko obok niego, a on głaszcze ją po twarzy. Po chwili wybucha szlochem. Płacze
długo, składając głowę na jego piersi.
Bertlef głaszcze ją jak małą dziewczynkę – i ona rzeczywiście czuje się mała. Mała jak nigdy do-
tychczas (nigdy nie kryła się tak na czyimś torsie), ale i wielka jak nigdy dotąd (nigdy nie doznała
tyle rozkoszy, co dziś). I płacz unosi ją konwulsyjnie w krainę dobra, jakiego również dotychczas nie
zaznała.
Gdzie jest teraz Klima, gdzie Franciszek? Są gdzieś w dalekich mgłach, nikną na horyzoncie, lekcy
jak puch. A gdzie jej uparte pragnienie, żeby jednego z nich mieć, a drogiego się pozbyć? Gdzie jej
napady złości, jej pełne urazy milczenie, którym opancerzyła się dziś od rana?
Leży, jeszcze pochlipuje, on zaś głaszcze ją po twarzy. Mówi jej, by zasnęła, że sam ma swą sy-
pialnię w pokoju obok. Róża otwiera oczy i spogląda na niego: nagi Bertlef odchodzi do łazienki
(słychać płynącą wodę), potem wraca, otwiera szafę, wyjmuje kołdrę i delikatnie okrywa nią ciało
Róży.
Róża widzi żylaki na jego łydkach. Gdy się nad nią pochylał, zauważyła, że jego falujące szpako-
wate włosy są rzadkie i widać pod nimi skórę. Cóż, jest pięćdziesięciolatkiem, nawet nieco brzucha-
tym. Lecz Róży to nie przeszkadza. Przeciwnie, jego wiek działa na nią uspokajająco, jego wiek rzu-
ca jasne światło na jej młodość, dotychczas szarą i niewyraźną, dzięki czemu czuje się pełna życia i
dopiero na początku drogi. W jego obecności wie teraz nagle, że jeszcze długo pozostanie młoda, że
nie musi z niczym się śpieszyć i nie ma powodu, by bać się czasu. Bertlef znów przysiada obok niej,
głaszcze ją, a ona czuje się jakby była schowana nie tylko w kojących dotknięciach jego palców, ale
także w pocieszających objęciach jego lat.
Potem niespodziewanie wszystko ginie, przez głowę przesuwają się jej poplątane obrazy pierw-
szego snu. Znów budzi się i odnosi wrażenie, że cały pokój zalany jest przedziwnym niebieskim
światłem. Co to za zdumiewający blask, jakiego jeszcze nigdy nie widziała? Czyżby zstąpił tu księżyc
przesłonięty niebieskim kwefem? Lub może ona śni z otwartymi oczyma?
Bertlef uśmiecha się do niej, wciąż głaszcząc ją po twarzy.
Ona zaś teraz już definitywnie zamyka oczy i pogrąża się we śnie.
DZIEŃ PIĄTY
1
Było jeszcze ciemno, gdy Klima zbudził się z bardzo płytkiego snu. Chciał złapać Różę, zanim
wyjdzie do pracy. Tylko jak wytłumaczyć Kamili, że wybiera się gdzieś jeszcze przed świtem?
Spojrzał na zegarek: była piąta. Wiedział, że jeśli nie ma rozminąć się z pielęgniarką, musi już
wstawać, ale wciąż nie przychodził mu na myśl żaden wykręt. Serce waliło mu ze zdenerwowania,
lecz cóż można było poradzić – wstał i zaczął ubierać się, po cichutku, by nie zbudzić Kamili. Zapi-
nał właśnie marynarkę, gdy usłyszał jej głos. Był to wysoki głosik, mówiący na pół przez sen:
– Gdzie idziesz?
Podszedł do łóżka i pocałował ją delikatnie w usta.
– Spij, zaraz wracam.
– Pójdę z tobą – wymamrotała Kamila, ale zaraz znów pogrążyła się we śnie.
Klima pośpiesznie wyszedł z pokoju.
2
Czy to możliwe? Wciąż jeszcze chodzi tam i z powrotem?
Tak. Ale teraz przystanął. W drzwiach „Richmondu” zobaczył Klimę. Ukrył się, a następnie
ostrożnie ruszył za nim do „Domu Marksa”. Przeszedł koło portierni (portier spał) i zatrzymał się za
rogiem korytarza, przy którym znajdował się pokój Róży. Widział, że trębacz puka do jej drzwi. Nikt
mu nie otwierał. Klima zastukał jeszcze kilka razy, wreszcie odwrócił się i odszedł.
Franciszek wybiegł za nim z budynku. Widział, że idzie długą ulicą w stronę łazienek, gdzie Róża
za pół godziny ma zacząć dyżur. Znowu wbiegł do „Domu Marksa”. Walił w drzwi Róży i szeptał do-
nośnie w dziurkę od klucza:
– To ja, Franek! Mnie nie musisz się bać! Mnie możesz otworzyć!
Nikt mu nie odpowiadał.
Kiedy wracał, portier właśnie się budził.
– Róża jest w domu? – zapytał go Franciszek.
– Nie było jej od wczoraj – odpowiedział portier. Franciszek wyszedł na ulicę. Z daleka dostrzegł
Klimę wchodzącego do pawilonu łazienkowego.
3
Róża zawsze budziła się punktualnie o wpół do szóstej. Również tego dnia, gdy zasypiała tak
pięknie, nie spała ni odrobinę dłużej.
Bertlef leżał na boku, oddychał głęboko, a jego włosy, które za dnia starannie zaczesywał, teraz
były potargane i odsłaniały gołą skórę czaszki. We śnie jego twarz robiła wrażenie poszarzałej i star-
szej. Na nocnej szafce stało kilka flaszeczek z lekarstwami, które przypominały Róży szpital. Lecz nic
z tego wszystkiego jej nie raziło. Przyglądając się mu, czuła napływające do oczu łzy. Nie zaznała
piękniejszego wieczoru niż ten wczorajszy. Miała dziwną chęć klęknąć przed nim. Nie uczyniła tego,
ale schyliła się i pocałowała go delikatnie w czoło.
Gdy była już na dworze i zbliżała się do łazienek, zobaczyła idącego z naprzeciwka Franciszka.
Jeszcze wczoraj takie spotkanie zirytowałoby ją. Choć kochała trębacza, Franciszek znaczył dla
niej niemało. Razem z Klimą tworzyli nierozłączną parę. Jeden uosabiał powszedniość, drugi marze-
nie, jeden chciał jej, drugi nie chciał, od jednego pragnęła się uwolnić, drugiego pożądała. Każdy z
nich określał sens egzystencji tego drugiego. Decydując, że zaszła w ciążę z Klimą, nie wykreślała
tym samym Franciszka ze swego życia; przeciwnie – właśnie istnienie Franciszka sprawiło, że po-
wzięła taką decyzję. Stała pomiędzy nimi jak między dwoma biegunami swego życia; wyznaczali pół-
noc i południe jedynej planety, jaką znała. Ale dziś rano pojęła nagle, że nie jest to jedyna planeta na-
dająca się do zamieszkania. Zrozumiała, że może żyć i bez Klimy, i bez Franciszka; że nie ma po co
się śpieszyć; że ma dość dużo czasu; że mądry i dojrzały mężczyzna może wyprowadzić ją z tej zaklę-
tej krainy, gdzie człowiek starzeje się tak szybko.
– Gdzie byłaś w nocy? – natarł na nią.
– Nie twój interes.
– Byłem u ciebie. Nie było cię w domu.
– To zupełnie nie twój interes, gdzie byłam – rzekła Róża i, nie zatrzymując się, szła w stronę
drzwi łazienek. – I nie łaź za mną. Nie życzę sobie, żebyś za mną łaził.
Franciszek został sam przed łazienkami, a ponieważ po przechodzonej nocy bolały go nogi, siadł
na ławce, z której mógł obserwować wejście.
Róża wbiegła po schodach, na pierwszym piętrze weszła do rozległej poczekalni, w której pod
ścianami stały ławy i fotele dla pacjentów. Przed drzwiami prowadzącymi na jej oddział siedział
Klima.
– Różo! – wstał i wpatrywał się w nią oczyma, w których malowała się rozpacz. – Proszę cię!
Proszę cię, miej rozum i pójdź tam ze mną!
Jego strach był nagi, odarty z całej tej miłosnej demagogu, w którą tak pracowicie starał się go
przystroić w poprzednich dniach.
– Chcesz się mnie pozbyć – powiedziała Róża.
Zląkł się:
– Nie chcę się ciebie pozbyć. Przeciwnie. To wszystko po to, żebyśmy mogli kochać się jeszcze
bardziej.
– Nie kłam! – przerwała.
– Różo, proszę cię! Jeśli nie pójdziesz, to zdarzy się nieszczęście!
– Kto mówi, że nie pójdę? Ale mamy jeszcze trzy godziny czasu. Jest przecież dopiero szósta. Mo-
żesz jeszcze spokojnie pospać u boku swojej żony!
Zamknęła za sobą drzwi, przebrała się w biały fartuch i zwróciła się do trzydziestopięciolatki:
– Słuchaj, o dziewiątej będę musiała wyjść. Nie zastąpiłabyś mnie tu przez godzinę?
– Więc jednak dałaś się namówić – powiedziała koleżanka z wyrzutem.
– Nie dałam się namówić. Zakochałam się – wyjaśniła jej Róża.
4
Jakub podszedł do okna, otworzył je. Myślał o bladoniebieskiej tabletce – i sam nie mógł uwie-
rzyć, że wczoraj rzeczywiście dał ją tej obcej kobiecie. Patrzył na błękitne niebo, chłonął świeże po-
wietrze jesiennego poranka. Świat, który widział za oknem, był normalny, spokojny, naturalny. Wczo-
rajsza przygoda z pielęgniarką wydała mu się nagle pozbawiona sensu i nieprawdopodobna.
Wziął do ręki słuchawkę i wykręcił numer łazienek Poprosił o połączenie z siostrą Różą z oddzia-
łu kobiecego. Czekał dość długo. Wreszcie odezwał się żeński głos. Powtórzył, że chce mówić z sio-
strą Różą Głos odpowiedział, że siostra Róża jest teraz na basenie i nie może podejść. Podziękował i
odwiesił słuchawkę.
Poczuł ogromną ulgę: pielęgniarka żyje. Proszki z fiolki zażywa się trzy razy dziennie, więc mu-
siała wziąć je wczoraj wieczorem i dzisiaj rano, czyli jego tabletkę połknęła już dość dawno.
Wszystko stało się dlań naraz zupełnie jasne: bladoniebieska tabletką którą nosił w kieszeni jako rę-
kojmię swej wolności, była oszustwem. Jego przyjaciel podarował mu tabletkę iluzji.
Mój Boże, jak to możliwe, że nigdy przedtem na to nie wpadł? Przypomniał sobie raz jeszcze ów
odległy dzień, gdy prosił przyjaciela o truciznę. Wrócił wtedy właśnie z więzienia, a teraz, po upły-
wie wielu lat, rozumie, że wszyscy uważali, iż jego prośba to tylko teatralny gest, za pomocą którego
chce jeszcze raz, kiedy jest już po wszystkim, zwrócić uwagę otoczenia na męki, jakie wycierpiał.
Jednakże Slama bez wahania obiecał mu to, o co prosił, i w kilka dni później przyniósł lśniącą bla-
doniebieską tabletkę. Bo i czemu miałby się wahać i coś mu perswadować? Postąpił znacznie mą-
drzej niż ci, którzy odmówili. Dał mu nieszkodliwe złudzenie spokoju i pewności, a na dodatek zy-
skał jego dozgonną wdzięczność.
Jak to możliwe, że nigdy na to nie wpadł? Wtedy wydawało mu się trochę dziwne, że Slama dał
mu truciznę o wyglądzie pospolitej, wykonanej fabrycznie pigułki. Wiedział wprawdzie, że jako bio-
chemik ma dostęp do trucizn, lecz nie pojmował, w jaki sposób mógł skorzystać z fabrycznych urzą-
dzeń, sztancujących tabletki. Nie zastanawiał się jednak nad tym. Aczkolwiek o wszystkim na świecie
wątpił, tabletce wierzył jak Ewangelii.
Teraz, w chwili ogromnej ulgi, był zresztą wdzięczny przyjacielowi za to oszustwo. Był szczęśli-
wy, że pielęgniarka żyje i że cała wczorajsza nonsensowna przygoda była jedynie koszmarnym snem.
Nic na świecie nie trwa jednak zbyt długo i zza coraz słabszych fal ulgi odezwała się cieniuteńka nut-
ka żalu:
Jakie to śmieszne! Tabletka w kieszeni przydawała każdemu jego krokowi teatralnego patosu i po-
zwoliła mu zrobić ze swego życia podniosły mit! Był przekonany, że nosi w bibułce śmierć, a tym-
czasem miał tam tylko cichy śmiech Slamy.
Jakub wiedział, że koniec końców jego przyjaciel postąpił słusznie, lecz mimo wszystko miał
wrażenie, że ten Slama, którego kochał, zmienił się nagle w zwyczajnego lekarza, jakich są tysiące.
Naturalność, z jaką bez wahania powierzył mu wtedy truciznę, różniła go całkowicie od ludzi, któ-
rych Jakub znał. W jego postępowaniu było coś nieprawdopodobnego. Zachował się inaczej, niż za-
chowują się ludzie w stosunku do innych ludzi. Zupełnie nie brał pod uwagę ewentualności, że Jakub
mógłby skorzystać z trucizny w ataku histerii czy depresji. Obydwaj poczynali sobie jak dwaj bogo-
wie zmuszeni żyć pośród ludzi – i było to piękne. Było niezapomniane. Aż oto nagle minęło.
Jakub patrzył na błękitne niebo i myślał: „Podarował mi dzisiaj ulgę i spokój. A zarazem zabrał
mi siebie samego, mojego Slamę.”
5
Klima był słodko odurzony zgodą Róży, ale nawet obietnica największej nagrody nie skłoniłaby
go do opuszczenia poczekalni. Wczorajsze niewytłumaczalne zniknięcie pielęgniarki wryło mu się w
pamięć niczym groźne memento. Był zdecydowany cierpliwie czekać tutaj, żeby nikt jej nie przekaba-
cił, nie odwiódł od raz powziętego zamiaru, nie uprowadził.
Zaczęły się zjawiać pacjentki, wchodziły w drzwi, za którymi znikła Róża. Niektóre pozostawały
tam, inne wracały na korytarz i siadały w fotelach pod ścianami, a wszystkie spoglądały pytająco na
Klimę, bowiem na tym oddziale mężczyźni nie pojawiali się.
Potem z jednych drzwi wynurzyła się tęga kobieta w białym fartuchu i długo mierzyła go wzro-
kiem; wreszcie podeszła do niego i zapytała, czy może czeka na Różę. Zaczerwienił się i przytaknął.
– Nie musi pan czekać. Ma pan czas do dziewiątej – powiedziała z nieprzyjemną poufałością.
Klimie zdawało się, że wszystkie kobiety dookoła słyszą – i wiedzą, o co chodzi.
Była mniej więcej za piętnaście dziewiąta, kiedy z drzwi wyszła Róża, znów ubrana w zwykłą su-
kienkę. Dołączył do niej i w milczeniu wyszli z budynku. Każde z nich zatopione było w swych my-
ślach, więc nie zauważyli, że za nimi, osłonięty zaroślami parku, idzie Franciszek.
6
Jakubowi pozostaje już tylko pożegnać się z Olgą i ze Slamą, ale chce jeszcze przedtem trochę
(ostatni raz) pospacerować samotnie po parku i patrzeć nostalgicznie na drzewa podobne do płomie-
ni.
Wyszedł na korytarz w tej samej chwili, gdy drzwi pokoju po przeciwległej stronie zamykała za
sobą młoda kobieta, której wysoka sylwetka przyciągnęła jego uwagę. Zobaczywszy jej twarz, zdu-
miał się jej urodą.
– Pani jest znajomą doktora Slamy? – zwrócił się do niej.
Kobieta uśmiechnęła się uprzejmie:
– Skąd pan to wie?
– Wyszła pani z pokoju, którego doktor Slama używa dla swoich przyjaciół – powiedział Jakub i
przedstawił się.
– Miło mi pana poznać. Jestem Klimowa. Pan doktor ulokował tu mego męża. Właśnie idę go szu-
kać. Pewnie jest u pana doktora. Nie wie pan, gdzie mogłabym ich znaleźć?
Jakub nie mógł oderwać zachwyconego wzroku od twarzy młodej kobiety i pomyślał (ponownie!),
że jest tu ostatni dzień, a zatem każde zdarzenie nabiera szczególnego znaczenia i staje się symbolicz-
nym przesłaniem.
Ale co ma powiedzieć mu to przesłanie?
– Mogę panią zaprowadzić do doktora Slamy – powiedział.
– Byłabym panu niezmiernie wdzięczna – odparła.
Właśnie, co ma powiedzieć mu to przesłanie?
Przede wszystkim jest to tylko przesłanie – i nic więcej. Za dwie godziny wyjedzie i z tej pięknej
istoty nic mu nie pozostanie. Ta kobieta ukazała mu się jako odmowa. Spotkał ją jako obraz tego
wszystkiego, co traci wskutek swego wyjazdu.
– To dziwne – odezwał się. – Dzisiaj będę rozmawiał z panem doktorem Slamą chyba ostatni raz
w życiu.
Ale przesłanie, które przynosi mu ta kobieta, mówi jeszcze coś nadto. Dotarło do niego, aby jesz-
cze w ostatniej chwili powiadomić go o istnieniu piękna. Właśnie, piękna – Jakub nieomal z lękiem
zdał sobie sprawę z tego, że w istocie nigdy nic o nim nie wiedział, że ignorował je i nigdy nie żył
dla niego. Uroda tej kobiety fascynowała go. Raptem doznał uczucia, że we wszystkich jego decy-
zjach zawsze tkwił jakiś błąd. Że zapominał o potrzebie uwzględniania pewnej pozycji. Wydało mu
się, że gdyby znał tę kobietę wcześniej, powziąłby inną decyzję.
– Dlaczego będzie pan z nim rozmawiać ostatni raz?
– Wyjeżdżam za granicę. I to na długo.
Rzecz nie w tym, że nie miewał pięknych kobiet – tak nie było, ale ich powab zawsze był dlań je-
dynie czymś drugorzędnym. Tym, co ciągnęło go do kobiet, było pragnienie zemsty, były smutek i nie-
zadowolenie albo współczucie i litość, świat kobiet zawsze wiązał mu się z osobistym gorzkim dra-
matem w tym kraju, w którym był prześladowcą oraz prześladowanym, w którym przeżył wiele
awantur i niewiele idylli. Lecz oto ta kobieta ukazała mu się niespodziewanie niezwiązana z tym
wszystkim, niezwiązana z jego życiem, przyszła z zewnątrz, objawiła się, objawiła się mu nie tylko
jako piękna kobieta, ale też jako uosobienie piękna, i powiadamiała go, że można było żyć tu inaczej
i dla czegoś innego, że piękno to coś więcej niż sprawiedliwość, że piękno to coś więcej niż prawda,
że jest bardziej realne, bezsporne, a nawet łatwiej osiągalne, że piękno przerasta wszystko inne i że
w tej chwili dla niego jest już ostatecznie stracone. Że przyszło tylko ukazać mu się w ostatniej chwi-
li, żeby sobie nie myślał, że poznał wszystko i wyczerpał tu wszystkie możliwości życiowe.
– Zazdroszczę panu – powiedziała.
Szli razem przez park, niebo było błękitne, parkowe krzewy żółte oraz czerwone i Jakub znów po-
myślał, że jest to symbol ognia, w którym goreją jego należące już do przeszłości przygody, wspo-
mnienia i okazje.
– Nie ma mi pani czego zazdrościć. W tej chwili zdaje mi się, że nie powinienem nigdzie jechać.
– Dlaczego? Spodobało się panu tutaj w ostatniej chwili?
– Pani mi się spodobała. Ogromnie mi się pani spodobała. Jest pani niezmiernie piękna!
Sam nie wiedział, jak to się stało, że wykrzyknął te słowa, zaraz jednak pomyślał, że może mówić
jej wszystko, bo za niewiele godzin już go tutaj nie będzie i to, co powie, nie pociągnie za sobą naj-
mniejszych następstw ani dla niego, ani dla niej. Ta niespodzianie odkryta swoboda upajała go.
– Żyłem jak ślepiec. Jak ślepiec. Dziś pierwszy raz zrozumiałem, że istnieje piękno. I że dla mnie
jest już na nie za późno.
Kojarzyła mu się z muzyką i malarstwem, z tym królestwem, którego progów nigdy nie przekro-
czył, kojarzyła mu się z barwnymi drzewami dookoła i nagle nie widział w nich już żadnych przeka-
zów i symboli (obrazu ognia czy spalania), lecz tylko i jedynie ekstazę piękna, tajemnie przebudzoną
jej krokami, tembrem jej głosu.
– Zrobiłbym wszystko, ażeby panią zdobyć. Chciałbym rzucić to wszystko i przeżyć całe życie
inaczej, jedynie gwoli pani i dla pani. Ale nie mogę, bo w tej chwili już mnie tutaj właściwie nie ma.
Miałem wyjechać wczoraj i dziś jestem tu tylko jako swoje własne spóźnienie.
Ach tak, teraz nagle zrozumiał, dlaczego dane mu było ją spotkać. Spotkanie to rozegrało się poza
jego życiem, na marginesie jego losu, na rewersie jego biografii. Lecz tym swobodniej mu się do niej
mówiło, aż w pewnej chwili pojął, że i tak nie jest w stanie powiedzieć jej wszystkiego, co by
chciał.
Dotknął jej ręki i pokazał:
– Tu ordynuje doktor Slama. Proszę pójść na pierwsze piętro.
Pani Klimowa patrzyła przeciągle na Jakuba, on zaś wpijał się w jej spojrzenie, łagodne i miękkie
jak zamglona dal. Jeszcze raz dotknął jej ręki, odwrócił się i odszedł.
Ale potem obejrzał się i zobaczył, że pani Klimowa stoi i patrzy w jego stronę. Obejrzał się jesz-
cze kilka razy – stale za nim patrzyła.
7
W poczekalni siedziało około dwudziestu zdenerwowanych kobiet; Róża i Klima nie mieli już
gdzie usiąść. Na ścianie naprzeciw nich wisiały wielkie plakaty, które za pomocą ilustracji i haseł
miały zniechęcić kobiety do przerywania ciąży.
„Mamusiu, dlaczego mnie nie chcesz?” – wolały olbrzymie litery na plakacie, z którego uśmiecha-
ło się niemowlę w beciku; pod niemowlęciem wydrukowany był, też sporymi czcionkami, wiersz o
tym, jak nienarodzone dziecko prosi matkę, aby nie pozwoliła go wyskrobać, i obiecuje jej za to ty-
siące przyjemności: „Na czyich rękach, mamo, chcesz umrzeć, jeśli mnie nie urodzisz?”.
Na innych plakatach znajdowały się wielkie fotografie roześmianych matek, trzymających rączki
dziecinnych wózków, i zdjęcia siusiających chłopczyków. (Klima pomyślał, że siusiający chłopczyk
jest argumentem nie do odparcia, przemawiającym na rzecz rodzenia dzieci; przypomniało mu się, jak
kiedyś w kinie pokazano w kronice filmowej siusiającego chłopczyka i cała sala zaszumiała błogimi
westchnieniami kobiet.)
Po chwili czekania trębacz zastukał do drzwi; gdy wyszła siostra, wymienił nazwisko doktora Sla-
my. Wkrótce zjawił się doktor. Wręczył Klimie formularz i poprosił, by zechciał go wypełnić i na ra-
zie cierpliwie czekał.
Klima przyłożył formularz do ściany i zaczął wypełniać poszczególne rubryki: nazwisko i imię,
data urodzenia, miejsce urodzenia. Róża mu dyktowała. Następnie doszedł do rubryki, w której było
napisane: „Nazwisko i imię ojca”. Zatrwożył się. To straszne, widzieć czarno na białym takie hanieb-
ne określenie i dopisywać do niego własne personalia.
Róża wpatrywała się w rękę Klimy – zauważyła, że drży. Napełniło ją to zadowoleniem.
– Pisz, pisz – powiedziała.
– Kogo mam tutaj wpisać? – szepnął Klima.
Wydał się jej tchórzliwy i wystraszony, gardziła nim. Wszystkiego się boi, boi się odpowiedzial-
ności i boi się nawet złożyć podpis na urzędowym formularzu.
– No, wybacz, to chyba jasne, kogo masz wpisać – powiedziała.
– Myślałem, że to nie ma znaczenia – jęknął.
Już jej na nim nie zależało, lecz w głębi duszy była przekonana, że ten tchórzliwy mężczyzna zawi-
nił wobec niej, karanie go sprawiało jej przyjemność.
– Jak chcesz kłamać, to trudno ci się będzie ze mną dogadać.
Kiedy wpisał swoje nazwisko, dodała z westchnieniem:
– I tak jeszcze nie wiem, co zrobię…
– Jak to?
Popatrzyła na jego wylęknioną twarz:
– Póki mi tego nie zrobią, zawsze jeszcze mogę się rozmyślić.
8
Siedziała w fotelu, nogi położyła na stole i wpatrywała się w powieść kryminalną, kupioną na
nudne uzdrowiskowe dni. Sama nie wiedziała jednak, o czym czytała, ponieważ myśl jej nieustannie
wracała do scen i słów z minionego wieczoru. Wszystko jej się wczoraj podobało, a już najbardziej
podobała się sobie ona sama. Nareszcie była taką, jaką zawsze pragnęła być: nie ofiarą zamiarów
mężczyzn, lecz samodzielną twórczynią własnych przygód. Radykalnie zerwała z narzuconą jej przez
Jakuba rolą niewinnej wychowanicy i – przeciwnie – sama urobiła go sobie zgodnie z własną wolą.
Wydawała się sobie elegancka, samodzielna i śmiała. Patrzyła na swoje oparte o stolik nogi,
odziane w białe obcisłe dżinsy. Słysząc pukanie do drzwi, zawołała wesoło:
– Wejdź, czekam na ciebie!
Jakub wszedł. Wyglądał na zmartwionego.
– Cześć! – powiedziała.
Jeszcze chwilę trzymała nogi na stoliku. Zdawało się jej, że Jakub jest zakłopotany, i sprawiło jej
to przyjemność. Wreszcie wstała i pocałowała go delikatnie w policzek.
– Zostaniesz trochę?
– Nie – odpowiedział smutnym głosem. – Tym razem żegnam się z tobą już naprawdę. Za chwilę
jadę. Myślałem, że jeszcze ostatni raz odprowadzę cię do łazienek.
– Dobra – powiedziała Olga wesoło. – Możemy się przejść.
9
Jakub pozostawał bez reszty pod wrażeniem pięknej pani Klimowej i musiał przemóc pewną nie-
chęć, żeby przyjść pożegnać się z Olgą, która po wczorajszym wieczorze pozostawiła mu w duszy
skrupuły i jakiś osad. Za nic na świecie nie dałby jej jednak tego poznać. Powiedział sobie że musi
zachowywać się wyjątkowo taktownie, aby nie mogła się domyślić, jak mało rozkoszy i radości zna-
lazł w ich wczorajszym spółkowaniu, i by mogła zachować o nim jak najlepsze wspomnienie. Twarz
miał poważną, nic nieznaczące zdania wypowiadał z melancholijnym akcentem, dotykał lekko jej
ręki, od czasu do czasu głaska! ją po włosach, a gdy spoglądała mu w oczy, starał się patrzeć tęsknie.
Po drodze zaproponowała, żeby wstąpili jeszcze na lampkę wina, ale Jakub chciał maksymalnie
skrócić ich ostatnie spotkanie, gdyż i tak kosztowało go wiele wysiłku.
– Pożegnanie to nazbyt smutna sprawa. Nie chciałbym go przeciągać – powiedział.
Przed wejściem do łazienek ujął ją za obydwie ręce i zajrzał jej głęboko w oczy.
– Jakubie – odezwała się Olga – bardzo jesteś dobry, że przyjechałeś. Wczorajszy wieczór był cu-
downy. Cieszę się, że nareszcie przestałeś bawić się w mego tatę i stał się z ciebie Jakub. To było
strasznie fajne. Prawda, że było fajne?
Jakub pojął, że nic tu nie rozumie. Czyżby ta subtelna dziewczyna uważała wczorajszy stosunek je-
dynie za rozrywkę? Czyżby skłoniła ją do niego zmysłowość niemająca nic wspólnego z uczuciem?
Czyżby wesołe wspomnienie o jednym miłosnym wieczorze przeważało nad smutkiem z powodu roz-
stania na całe życie?
Ucałował ją. Powiedziała, że życzy mu szczęśliwej podróży, i znikła w szerokich drzwiach łazie-
nek.
10
Już niemal dwie godziny krążył przed budynkiem ambulatorium i zaczynał tracić cierpliwość. Sta-
le sobie powtarzał, że nie wolno mu wszczynać żadnych awantur, ale czuł, że panuje nad sobą reszt-
kami sił.
Wszedł do budynku. Uzdrowisko nie było wielkie i wszyscy go tu znali. Spytał portiera, czy nie
widział wchodzącej Róży. Portier powiedział, że widział i dodał, że wjechała na górę windą. Ponie-
waż winda kursowała jedynie na trzecie piętro, a na niższe chodziło się pieszo, mógł ograniczyć swe
podejrzenia tylko do dwóch korytarzy na najwyższej kondygnacji. Po jednej stronie znajdowały się
biura, po drugiej oddział ginekologiczny. Najpierw przeszedł pierwszy korytarz (był bezludny), w
drugi zaś wszedł z nieprzyjemnym uczuciem, że mężczyznom wstęp tam jest zakazany. Potem zobaczył
pielęgniarkę, którą znał z widzenia. Zapytał o Różę. Wskazała mu drzwi na końcu korytarza. Były
otwarte, stała w nich grupka kobiet i mężczyzn. Franciszek wszedł do środka, tam także siedziało
sporo kobiet, ale trębacza ani Róży nie było.
– Nie widziały panie tutaj takiej dziewczyny, takiej blondynki?
Jedna z pań wskazała na drzwi biura:
– Są w środku.
„Mamusiu, dlaczego mnie nie chcesz?” – czytał Franciszek; na innych plakatach zobaczył fotogra-
fie siusiających chłopczyków i rozkosznych niemowląt. Zaczął się orientować, o co chodzi.
11
W pokoju stał podłużny stół. Po jednej jego stronie siedzieli Klima i Róża, po drugiej królował
doktor Slama między dwiema rozłożystymi kobietami.
Doktor Slama spojrzał na parę petentów i pokręcił z obrzydzeniem głową:
– Ogarnia mnie smutek, gdy na was patrzę. Czy wiecie, jakich starań tu dokładamy, aby przywró-
cić płodność nieszczęśliwym kobietom, które nie mogą mieć dzieci? A wy, ludzie młodzi, zdrowi,
dorodni, dobrowolnie pozbywacie się tego, co najcenniejsze w życiu. Z całą mocą podkreślam, że ta
komisja nie jest po to, żeby popierać przerywanie ciąży, ale żeby je regulować.
Obie kobiety zamruczały aprobująco, a doktor Slama nadal ciskał gromy na głowy obojga peten-
tów. Klimie głośno waliło serce. Domyślał się co prawda, że perora lekarza przeznaczona jest nie
dla niego, tylko dla dwóch asystujących dam, które całą potęgą swych macierzyńskich brzuchów nie-
nawidziły młodych kobiet wykręcających się od rodzenia, bał się jednak, że słowa te zmiękczą Różę.
Czy nie mówiła mu przed chwilą, że wciąż nie jest zdecydowana, jak postąpić?
– Dla kogo chcecie żyć? – kontynuował Slama. – Życie bez dzieci jest jak drzewo bez liści. Gdy-
bym miał odpowiednią władzę, to zabroniłbym przerywania ciąży. Czy nie budzi w was niepokoju,
że przyrost naturalny zmniejsza się z roku na rok? U nas, gdzie matkę i dziecko otacza się opieką jak
nigdzie indziej na świecie! U nas, gdzie nikt nie musi obawiać się o swą przyszłość!
Obie kobiety znów zamruczały z aprobatą, a Slama ciągnął dalej:
– Towarzysz jest żonaty i teraz boi się wziąć na siebie wszystkie konsekwencje nieodpowiedzial-
nego stosunku płciowego. Tylko że, towarzyszu, należało pomyśleć o tym wcześniej!
Doktor na chwilę zamilkł, a następnie znów zwrócił się do Klimy:
– Jesteście bezdzietni. Czy naprawdę nie możecie dla dobra tego nienarodzonego dziecka roz-
wieść się z żoną?
– Nie mogę – odpowiedział Klima.
– Tak, wiem – westchnął doktor Slama. – Dostałem zaświadczenie od psychiatry, że pani Klimo-
wa przejawia skłonności samobójcze. Narodzenie się dziecka zagroziłoby jej życiu, rozbiłoby jedno
małżeństwo, a siostra Róża i tak byłaby samotną matką. Co robić – westchnął raz jeszcze i podsunął
formularz obu kobietom, które również westchnęły i umieściły w odpowiedniej rubryce swe podpisy.
– Zgłosicie się na zabieg w przyszłym tygodniu, w poniedziałek o ósmej rano – powiedział doktor
Slama do Róży i poinformował ją, że może odejść.
– Ale wy jeszcze tu zostaniecie – odezwała się jedna z grubych kobiet do Klimy.
Róża wyszła, a kobieta dokończyła swą kwestię:
– Aborcja nie jest czymś tak niewinnym, jak się wam zdaje. Następuje przy niej wielka utrata
krwi. Swoim brakiem odpowiedzialności ograbiliście towarzyszkę z krwi, jest więc sprawiedliwe,
żebyście krew oddali.
Podsunęła trębaczowi jakiś formularz, mówiąc:
– Podpiszcie to w tym miejscu.
Skonfundowany Klima posłusznie podpisał.
– To deklaracja honorowego krwiodawcy. Możecie przejść do gabinetu obok, tam siostra zaraz
pobierze od was krew.
12
Róża przeszła przez poczekalnię ze spuszczonymi oczyma i ujrzała Franciszka dopiero gdy ode-
zwał się do niej na korytarzu.
– Gdzie byłaś?
Zlękła się wściekłego wyrazu jego twarzy i przyśpieszyła kroku.
– Pytam ciebie, gdzie byłaś!
– Nie twój interes.
– Ja wiem, gdzie byłaś!
– Jak wiesz, to nie pytaj.
Schodzili ze schodów. Róża śpieszyła się bardzo, chcąc uciec Franciszkowi i uniknąć rozmowy.
– To była komisja od przerywania ciąży – rzekł Franciszek. Róża milczała. Wyszli z budynku na
ulicę.
– To była komisja od przerywania ciąży. Wiem. Ty chcesz pozbyć się płodu.
– Zrobię, co będę chciała.
– Nie zrobisz, co będziesz chciała. To także moja sprawa. Róża szła szybko, nieomal biegła. Fran-
ciszek pędził za nią.
Gdy byli już przy wejściu do pawilonu łazienkowego, powiedziała:
– Żebyś się nie ośmielił iść za mną. Ja teraz pracuję. Nie możesz przeszkadzać mi w pracy.
Franciszek był zirytowany:
– Nie ty mi będziesz zabraniać!
– Nie masz prawa!
– To ty nie miałaś prawa!
Róża wbiegła do pawilonu, Franciszek za nią.
13
Jakub cieszył się, że wszystko ma już za sobą i pozostaje mu tylko ostatnia sprawa: pożegnanie ze
Slamą. Wolnym krokiem ruszył spod łazienek przez park do „Domu Marksa”.
Z przeciwnej strony szeroką aleją nadchodziła pani wychowawczyni, a za nią około dwudziestki
przedszkolaków. Wychowawczyni miała w ręku koniec długiego czerwonego sznura, którego wszyst-
kie dzieci trzymały się, idąc gęsiego. Szły wolno, wychowawczyni pokazywała im krzewy i drzewa, i
wymieniała ich nazwy. Jakub przystanął zaciekawiony, gdyż sam nigdy nie był mocny z przyrody i
wciąż na nowo zapominał, że jawor nazywa się jawor, a grab – grab.
– To jest lipa – wskazała nauczycielka zielone rozłożyste drzewo.
Spojrzał na dzieci. Wszystkie były w niebieskich płaszczykach i czerwonych czapeczkach. Wyglą-
dały jakby były rodzeństwem. Popatrzył na ich twarze i wydało mu się, że nie tylko ubraniem, ale tak-
że wyglądem nie różnią się od siebie. U co najmniej siedmiorga zauważył zadziwiająco wielkie nosy
i szerokie usta. Były podobne do doktora Slamy.
Przypomniał sobie nosate dziecko restauratorów. Czyżby eugeniczny sen Slamy nie był tylko
igraszką wyobraźni? Czyżby w tej okolicy rzeczywiście rodziły się dzieci Wielkiego Ojca Slamy?
Uznał, że to śmieszne. Wszystkie te dzieci wyglądają tak samo, bo wszystkie dzieci na całym
świecie są do siebie podobne.
Ale potem znów przyszło mu do głowy: A jeśli Slama naprawdę wciela swój dziwaczny plan w
życie? Niby czemu dziwaczne plany nie miałyby być urzeczywistniane?
– No, dzieci, a tam jest co?
– To brzoza! – odpowiedział malutki Slama.
Tak, to był wypisz wymaluj Slama: miał nie tylko ogromny nochal, ale też okularki i nosowy głos,
który sprawiał, że mowa przyjaciela Jakuba była uroczo zabawna.
– Dobrze, Ulryczku! – powiedziała wychowawczyni.
Jakub pomyślał, że za dziesięć, dwadzieścia lat kraj ten będą zamieszkiwały tysiące Slamów. I
znów doznał szczególnego uczucia, że żył w swojej ojczyźnie i nie wiedział, co się w niej dzieje.
Żył, można powiedzieć, w samym centrum wydarzeń. Przeżywał wszystkie aktualności. Mieszał się
do polityki, omal nie stracił przez nią życia, i choć potem został zepchnięty na boczny tor, stale się
nią przejmował. Zawsze myślał, że słyszy bicie serca, pulsującego w piersi kraju. Ale kto wie, co w
gruncie rzeczy słyszał? Czy serce? Czy nie był to tylko stary budzik? Zdezelowany stary budzik, który
odmierzał zupełnie fałszywy czas? Czy wszystkie te walki polityczne nie były tylko błędnymi ognika-
mi, mającymi odciągnąć go od tego, co rzeczywiście ważne?
Wychowawczyni prowadząca ustawione gęsiego dzieci oddaliła się szeroką aleją parku. Jakub
wciąż pozostawał pod wrażeniem pięknej kobiety. Wspomnienie jej urody wciąż na nowo przywo-
dziło mu na myśl uporczywe pytanie: A jeśli żył w zupełnie innym świecie, niż sądził? A jeśli wi-
dział wszystko na opak? A jeśli piękno znaczy więcej niż prawda, a jeżeli istota, która przed dwoma
dniami przyniosła Bertlefowi kwiat dalii, naprawdę była aniołem?
– A tam co jest? – usłyszał wychowawczynię.
Mały okulamiczek Slama odpowiedział:
– To jest jawor.
14
Róża biegła na górę po schodach, starając się nie oglądać za siebie. Trzasnęła drzwiami swego
oddziału i poszła szybko do przebieralni. Na gołe ciało włożyła biały fartuch i odetchnęła głęboko.
Nieprzyjemne zajście z Franciszkiem zdenerwowało ją i zarazem dziwnie uspokoiło. Czuła, że teraz
obaj oni, i Franciszek, i Klima, są jej obcy i dalecy.
Wyszła z kabiny do pomieszczenia, gdzie na kozetkach pod ścianą leżały kobiety po kąpieli.
Przy stoliku koło drzwi siedziała trzydziestopięciolatka.
– No i jak, pozwolili ci na to? – spytała chłodno.
– Tak. Bardzo ci dziękuję – odpowiedziała Róża i już sama podała nowej pacjentce klucz oraz
duże prześcieradło.
Ledwie trzydziestopięciolatka odeszła, drzwi uchyliły się i ukazała się w nich głowa Franciszka.
– To nieprawda, że to wyłącznie twoja sprawa. To sprawa nas obojga. O tym ja także decyduję!
– Proszę cię, spływaj stąd! – syknęła na niego. – To jest oddział kobiecy, mężczyźni nie mają tu
czego szukać! Spływaj natychmiast, albo każę cię wyprowadzić!
Franciszek był czerwony na twarzy. Pogróżki Róży rozwścieczyły go do tego stopnia, że wszedł
do sali i trzasnął za sobą drzwiami.
– Wszystko mi jedno, co zrobisz! – krzyknął. – Wszystko mi jedno!
– Mówię ci, natychmiast stąd spływaj! – powiedziała Róża.
– Przejrzałem was! To sprawka tego drania! Tego trębacza! Tak czy siak, wszystko to jest kant i
protekcja! On załatwił d to u tego doktora, bo wczoraj razem grali! Ale ja widzę, co się święci i nie
pozwolę, żebyś zamordowała moje dziecko! Ja jestem ojcem i mam tu coś do powiedzenia! I zabra-
niam ci zabijać moje dziecko!
Franciszek wrzeszczał, a kobiety, które leżały pozawijane w koce na kozetkach, unosiły ciekawie
głowy.
Róża była teraz bardzo zirytowana, bo Franciszek darł się, a ona nie wiedziała, jak wyciszyć tę
awanturę.
– To wcale nie twoje dziecko – powiedziała. – Wmawiasz coś w siebie. Wcale nie twoje.
– Co takiego? – ryknął Franciszek i zrobił następne dwa kroki ku środkowi sali, by obejść stolik i
zbliżyć się do Róży. – Nie moje? Ja chyba powinienem wiedzieć najlepiej! I wiem!
W tej właśnie chwili z hali, gdzie znajdował się basen, nadeszła goła i mokra pani, którą Róża po-
winna owinąć i ułożyć. Wystraszona patrzyła na Franciszka, stojącego kilka metrów od niej i wlepia-
jącego w nią oczy, które zresztą jej nie widziały.
Róża miała przez moment spokój: podeszła do kobiety, narzuciła na nią prześcieradło i zaprowa-
dziła ją na leżankę.
– Co tu robi ten człowiek? – spytała kuracjuszka, oglądając się na Franciszka.
– To wariat! Ten człowiek zwariował, a ja nie wiem, jak się go stąd pozbyć. Już sama nie wiem,
co z tym facetem zrobić! – wyjaśniła Róża, owijając kobietę w ciepłe koce.
– Ej, proszę pana! – zawołała do niego inna z leżących kobiet. – Pan nie ma tutaj nic do roboty!
Niechże się pan wynosi!
– Właśnie, że mam tutaj co robić! – odpowiedział Franciszek z uporem i nie ruszył się z miejsca.
Kiedy Róża znów do niego podeszła, nie był już czerwony, tylko blady; nie krzyczał już, lecz mó-
wił cicho i dobitnie:
– Coś ci powiem. Jak usuniesz to dziecko, to ja też nie chcę już żyć. Jeśli je zamordujesz, będziesz
miała na sumieniu dwa życia.
Róża wykonała głęboki wdech i spojrzała na stolik. Leżała tam torebka z fiolką bladoniebieskich
tabletek. Wysypała jedną na dłoń i połknęła.
A Franciszek przemawiał do niej głosem, w którym nie było już krzyku, ale jedynie prośba:
– Proszę cię, Różo. Proszę cię. Nie mogę żyć bez ciebie. Ja się zabiję.
W tej chwili Róża poczuła, że jej wnętrzności przenika ogień. Franciszek widział, jak twarz
dziewczyny wykrzywiła się z bólu, stając się niepodobna do siebie, jej oczy rozwarły się szeroko, a
zarazem w ogóle nie patrzyły, jej ciało skręciło się, zwinęło, jak złapała się rękami za brzuch i upa-
dła na ziemię.
15
Olga pluskała się w basenie, gdy nagle usłyszała… Właściwie co? Nie wiedziała, co słyszy. W
hali jednakże zapanował kompletny zamęt. Kobiety kąpiące się z nią razem wychodziły z wody i za-
glądały do sąsiedniego pomieszczenia, które jakby wsysało w siebie wszystko, co tylko było w po-
bliżu. Olga także znalazła się w zasięgu tego niepowstrzymanego ssania i, nie myśląc o niczym, pełna
lękliwej ciekawości, podążyła w ślad za innymi.
W sali obok zobaczyła tłum kobiet, gromadzący się blisko drzwi. Stały plecami do niej, nagie i
mokre, i wypinając pośladki pochylały się nad ziemią. Naprzeciw nich zauważyła młodego mężczy-
znę.
Coraz to nowe nagie kobiety napierały na tę grupę, wreszcie Olga również się tam przepchała. Te-
raz widziała, że na ziemi leży bez ruchu siostra Róża. Młodzieniec ukląkł na ziemi i zawołał:
– Zamordowałem ją! To ja ją zamordowałem! Jestem mordercą!
Z kobiet kapała woda. Jedna z kuracjuszek nachyliła się nad leżącą Różą i starała się namacać jej
puls. Ale był to jedynie zbędny gest, nikt bowiem nie miał wątpliwości, że nastąpił zgon. Nagie i mo-
kre ciała kobiet tłoczyły się niecierpliwie jedno przez drugie, by zobaczyć z bliska śmierć, by wyczy-
tać ją z tej tak dobrze znanej im twarzy.
Franciszek klęczał na ziemi. Objął Różę i całował jej policzki.
Kobiety stały nad nimi. Spojrzał na nie i powtórzył:
– Ja ją zamordowałem! Zaaresztujcie mnie!
– Przecież trzeba coś zrobić! – odezwała się jedna z kobiet.
Inna wybiegła na korytarz i zaczęła wzywać pomocy. Po chwili nadbiegły dwie koleżanki Róży, a
za nimi lekarz w białym fartuchu. Dopiero teraz Olga uświadomiła sobie, że jest naga, że pcha się ra-
zem z innymi gołymi kobietami w obecności obcego młodego chłopca i nieznajomego lekarza, i po-
myślała, że znalazła się w komicznej sytuacji. Ale wiedziała, że to niczego nie zmieni, że nadal bę-
dzie tłoczyć się i zerkać na śmierć, która ją fascynowała.
Lekarz trzymał leżącą Różę za rękę, na próżno starając się wyczuć tętno, a Franciszek znów mó-
wił:
– Zabiłem ją. Proszę wezwać policję. Proszę mnie aresztować.
16
Jakub złapał swojego przyjaciela, gdy ten wracał właśnie z ambulatorium do gabinetu. Pochwalił
go za wczorajszy występ i przeprosił, że nie zaczekał na niego po koncercie.
– Byłem z tego bardzo niezadowolony – powiedział doktor Slama. – Jesteś tutaj ostatni dzień, a
włóczysz się wieczorem Bóg wie gdzie. Mieliśmy przecież omówić tyle spraw. A już najgorsze, że
pewnie byłeś z tą chudą dziewuszką. Jak widzę, wdzięczność to okropne uczucie.
– Jaka tam znowu wdzięczność? Za co miałbym jej być wdzięczny?
– Pisałeś mi, że jej ojciec wiele dla ciebie zrobił.
Tego dnia doktor Slama nie miał przyjęć i fotel ginekologiczny bezczynnie stał odsunięty pod ścia-
nę. Przyjaciele rozsiedli się wygodnie naprzeciw siebie.
– Gdzie tam – kontynuował rozmowę Jakub. – Chciałem, żebyś się nią tu zajął i wydawało mi się,
że najprościej będzie powiedzieć, że mam zobowiązania wobec jej ojca. Ale to wszystko było cał-
kiem inaczej. Kiedy stawiam już tutaj za wszystkim kropkę, to ci opowiem. Trafiłem wtedy do krymi-
nału z pełną aprobatą jej ojca. Jej ojciec posłał mnie na śmierć. W pół roku później sam szedł na
śmierć, natomiast ja miałem szczęście i jakoś jej uniknąłem.
– Czyli że to córka łajdaka – rzekł doktor Slama.
Jakub wzruszył ramionami:
– Uwierzył, że jestem wrogiem rewolucji. Wszyscy zaczęli tak mówić i on im uwierzył.
– To dlaczego mówiłeś, że to był twój przyjaciel?
– Byliśmy przyjaciółmi. Poczytywał sobie za tym większą zasługę, że głosował za uwięzieniem
mnie. Dowiódł, że ideały znaczą dla niego więcej niż koleżeństwo. W chwili kiedy ogłaszał mnie za
zdrajcę rewolucji, zdawało mu się, że odrzuca względy osobiste w imię czegoś wyższego i przeży-
wał to jako wielki sukces swojego życia.
– I to jest powód, dla którego lubisz tę szkaradną dziewczynę?
– Ona przecież nie ma z tym nic wspólnego. Jest niewinna.
– Takich niewinnych dziewczyn są tysiące. Jeśli wybrałeś spośród nich właśnie tę, to zapewne
dlatego, że jest córką swojego ojca.
Jakub znów wzruszył ramionami, a Slama mówił dalej:
– W tobie jest coś równie zwyrodniałego jak w nim. Zdaje mi się, że ty przyjaźń do tej dziewuchy
też uważasz za największy sukces swego życia. Powściągnąłeś naturalną nienawiść, przezwyciężyłeś
naturalną niechęć, żeby dowieść samemu sobie, jaki jesteś szlachetny. Piękne to, lecz zarazem niena-
turalne i całkowicie zbędne.
– To nie tak – zaoponował Jakub. – Nie chciałem niczego w sobie przezwyciężać i nie starałem
się być szlachetny. Po prostu zrobiło mi się jej żal. I to gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy. Już jako
dziecko wypędzono ją z rodzinnego domu, mieszkała z matką w jakiejś wsi w górach, ludzie bali się
mieć z nimi do czynienia. Długo nie pozwalano jej studiować, choć jest zdolną dziewczyną. To
okropne, tak prześladować dzieci z powodu ich rodziców. Czy ja też miałem jej nienawidzić z powo-
du ojca? Zrobiło mi się jej żal. Było mi jej żal, bo stracili jej ojca, jak i dlatego, że jej ojciec posłał
kolegę na śmierć.
Wtedy właśnie zadzwonił telefon. Slama odebrał go i przez chwilę słuchał. Nie kryjąc złego hu-
moru, warknął:
– Teraz jestem zajęty. Muszę tam być?
Potem znów jakiś czas słuchał, wreszcie powiedział:
– No dobrze, no to idę.
Odwiesił słuchawkę i zaklął.
– Jeśli cię gdzieś wzywają, to nie przejmuj się, ja i tak muszę już jechać – rzekł Jakub, podnosząc
się z fotela.
– Do diaska! – złościł się Siania. – Niczegośmy nie omówili. Coś przecież chcieliśmy dziś omó-
wić. Przerwali mi wątek. A było to coś bardzo ważnego. Myślę o tym od rana. Nie wiesz, co to było?
– Nie – odparł Jakub.
– Do diaska, a ja teraz muszę biec do łazienek…
– Najlepiej rozstać się właśnie w taki sposób. W środku rozmowy – powiedział Jakub i uścisnął
dłoń przyjaciela.
17
Zwłoki Róży leżały w małym pokoju, normalnie będącym nocną dyżurką lekarzy. Kręciło się tam
kilka osób, był już także inspektor z policji kryminalnej, który przesłuchał właśnie Franciszka i za-
protokółował jego zeznania. Franciszek znowu prosił, żeby go aresztować.
– To pan dał jej ten proszek? – spytał inspektor.
– Nie!
– No to niech pan nie mówi, że ją pan zabił.
– Wciąż mi mówiła, że odbierze sobie życie – powtarzał Franciszek.
– Dlaczego mówiła, że odbierze sobie życie?
– Mówiła, że odbierze sobie życie, jeśli ciągle będę się jej narzucał. Mówiła, że nie chce dziecka.
Że prędzej się zabije, niż miałaby mieć dziecko!
Do pokoju wszedł doktor Slama. Przywitał się przyjacielsko z inspektorem, po czym podszedł do
zmarłej; uniósł jej powiekę i sprawdził kolor spojówki.
– Panie ordynatorze, pan był przełożonym tej pielęgniarki? – spytał inspektor.
– Tak.
– Czy uważa pan, że mogła zażyć jakąś truciznę dostępną w związku z tutejszymi kuracjami?
Slama ponownie spojrzał na zwłoki Róży i kazał zreferować sobie szczegóły jej śmierci. Następ-
nie orzekł:
– To nie wygląda na żaden medykament ani żadną substancję, do której mogłaby mieć dostęp w
naszych gabinetach. Musiał to być jakiś alkaloid. Jaki, wykaże sekcja.
– Jak mogła wejść w jego posiadanie?
– Alkaloid to trucizna pochodzenia roślinnego. Nie potrafię powiedzieć, jak go zdobyła.
– Na razie wszystko jest zagadkowe – rzekł inspektor. – Nawet motywy. Ten młody człowiek ze-
znał, że miał z nią mieć dziecko i że chciała usunąć płód.
– On ją do tego zmusił! – krzyknął Franciszek.
– Kto? – zapytał inspektor.
– Ten trębacz! Chciał mi ją odbić i zmusił ją, by pozbyła się mego dziecka! Śledziłem ich! Był z
nią na komisji!
– Mogę to potwierdzić – powiedział doktor Slama. – Rzeczywiście rozpatrywaliśmy dzisiaj proś-
bę tej siostry o przerwanie ciąży.
– Czy był tam z nią ten trębacz? – spytał inspektor.
– Tak – odparł Slama. – Siostra Róża zgłosiła go jako ojca swojego dziecka.
– To kłamstwo! To moje dziecko! – wołał Franciszek.
– Nikt w to nie wątpi – powiedział doktor Slama. – Jednakże siostra Róża musiała zgłosić takiego
ojca, który byłby żonaty, żeby komisja wyraziła zgodę na aborcję.
– A więc pan wiedział, że to kłamstwo! – Franciszek rozdarł się na doktora Slamę.
– Według prawa decydujące znaczenie ma to, co twierdzi kobieta. Skoro siostra Róża powiedziała
nam, że zaszła w ciążę z panem Klimą, i skoro on oświadczył to samo, nikt z nas nie miał prawa tego
negować.
– Ale pan jednak nie wierzył, że pan Klima jest ojcem? – spytał inspektor.
– Nie.
– A co skłaniało pana do takiego poglądu?
– Pan Klima odwiedził nasze uzdrowisko wszystkiego dwa razy, a i to tylko przelotnie. Jest mało
prawdopodobne, żeby między nim a siostrą Różą doszło do kontaktów o charakterze intymnym. Nasze
uzdrowisko jest zbyt małe, żebym się o takiej historii nie dowiedział. Ojcostwo pana Klimy było naj-
prawdopodobniej kamuflażem, na który siostra Róża namówiła go, żeby komisja zezwoliła jej na za-
bieg. Bo ten pan na przerwanie ciąży by się nie zgodził.
Ale Franciszek nie słyszał już, co Slama mówił. Stał bez ruchu i niczego nie widział. Słyszał jedy-
nie słowa Róży: „Doprowadzisz mnie do samobójstwa, na pewno doprowadzisz mnie do samobój-
stwa” – i wiedział, że jest przyczyną jej śmierci, a zarazem nie pojmował dlaczego, i niczego nie
umiał sobie wytłumaczyć. Stał niby dzikus w obliczu cudu, stał jak wobec czegoś nierealnego, nagle
był głuchy i ślepy, gdyż jego zmysły nie potrafiły pojąć niepojętego, które się nań zwaliło.
(Biedny Franciszku, przejdziesz przez życie i nigdy niczego nie zrozumiesz, i będziesz wiedział
tylko, że twoja miłość zabiła kobietę, którą kochałeś, będziesz szedł z tym poczuciem jak z tajnym
znakiem grozy, jak trędowaty, przynoszący niewytłumaczalne klęski tym, których kocha, pójdziesz
przez życie jak listonosz nieszczęścia.)
Był blady, stał jak słup soli i wcale nie widział, że do dyżurki wszedł pełen niepokoju jeszcze je-
den mężczyzna; podszedł do zmarłej, obrzucił ją przeciągłym spojrzeniem i pogładził po włosach.
– Samobójstwo. Trucizna – szepnął doktor Slama.
Nowo przybyły gwałtownie zwrócił ku niemu głowę:
– Samobójstwo? Ręczę wszystkim, czym tylko mogę, że ta kobieta nie odebrała sobie życia. A je-
żeli połknęła truciznę, musiało to być zabójstwo.
Inspektor patrzył na przybysza ze zdumieniem. Był to Bertlef. Jego oczy pałały gniewem.
18
Jakub włączył stacyjkę, wóz ruszył. Minął ostatnie wille uzdrowiska i znalazł się w otwartym te-
renie. Wiedział, że jazda do granicy trwa około czterech godzin i nie miał zamiaru się śpieszyć.
Świadomość, że przejeżdża tędy ostatni raz, sprawiała, że ten krajobraz nabierał dlań wartości i nie-
zwykłości. Co chwila wydawało mu się, że go nie poznaje, że jest inny niż sądził, i żałował, że nie
może już pozostać w nim na dłużej.
A jednocześnie natychmiast kontrargumentował sam sobie, że żadne odroczenie wyjazdu, czy to o
dzień, czy o lata, i tak nie naprawiłoby tego, co go teraz trapi: nie poznałby tego pejzażu ni odrobinę
lepiej niż dotychczas. Musi pogodzić się z tym, że opuści go, choć go nie poznał, choć nie skorzystał
do końca z jego uroków, że opuści go jak dłużnik i zarazem wierzyciel, z rachunkami wzajemnie nie-
spłaconymi.
Potem znowu przyszła mu na myśl dziewczyna, której włożył do fiolki urojoną truciznę, i uznał, że
kariera mordercy była najkrótszą ze wszystkich, jakie stały się jego udziałem. „Byłem mordercą oko-
ło osiemnastu godzin” – roześmiał się.
Ale zaraz wyłoniło się zastrzeżenie: To nieprawda, że mordercą był jedynie tak krótko. Jest i po-
zostanie nim aż do śmierci. Albowiem nie jest ważne, czy bladoniebieska tabletka była trucizną, czy
nie: ważne jest, że on był o tym przekonany, a mimo to podrzucił ją nieznajomej kobiecie i nie uczynił
nic, aby ją uratować.
Zastanawiał się jednak nad tym wszystkim z beztroską człowieka, który zrozumiał, że jego postę-
pek nie wyszedł poza sferę nieszkodliwego eksperymentu:
Jego morderstwo było aktem szczególnego rodzaju. Nie miało żadnych motywów. Nie miało na
celu żadnych korzyści dla mordercy. Jaki zatem właściwie miało sens? Sens jego najwyraźniej pole-
gał na tym, żeby Jakub dowiedział się, że jest mordercą.
Morderstwo jako eksperyment, jako akt samopoznania – to przecież znał, to Raskolnikow. Raskol-
nikow zamordował, by odpowiedzieć sobie na pytanie, czy człowiek ma prawo zabić osobnika bez-
wartościowego i czy zdoła udźwignąć ciężar tego morderstwa; swoją zbrodnią sprawdzał siebie sa-
mego.
Tak, jest tu coś, co zbliża go do Raskolnikowa: bezcelowość morderstwa, jego charakter teore-
tyczny. Ale są też różnice: Raskolnikow pytał, czy człowiek zdolny ma prawo w imię swych intere-
sów złożyć w ofierze życie mniej wartościowe. Natomiast Jakub, podając pielęgniarce fiolkę z truci-
zną, nic takiego nie miał na myśli. Jakuba nie ciekawi, czy człowiek ma prawo złożyć w ofierze czy-
jeś życie. Przeciwnie, jest przekonany, że nikt takiego prawa nie ma. Raczej przeraża go myśl, że
wszyscy uzurpują sobie to prawo. Jakub żył w świecie, w którym życie łudzicie poświęcano dla do-
bra abstrakcyjnych idei. Jakub znał tych, którzy o tym decydowali, i wiedział, że ich twarze nie są
złe, lecz rozsądne, że płoną sprawiedliwym ogniem albo jaśnieją dobroduszną plebejskością, czasem
zaś są to zuchwale niewinne lub smutnie tchórzliwe oblicza ludzi, którzy choć szukają usprawiedli-
wień, to jednak skrupulatnie wykonują na swoich bliźnich wyrok, wiedząc, jak jest okrutny. Jakub do-
brze znał te twarze i nienawidził ich. Poza tym wiedział, że każdy człowiek życzy komuś śmierci, a
przed morderstwem powstrzymują go jedynie dwie rzeczy: strach przed karą i fizyczna uciążliwość
zabijania. Wiedział, że gdyby każdy miał możność mordowania z ukrycia i na odległość, ludzkość
wymarłaby w kilka minut. Eksperyment Raskolnikowa musiał zatem uważać za całkowicie zbędny.
Lecz w takim razie dlaczego dał pielęgniarce truciznę? Mimo wszystko nie był to chyba tylko czy-
sty przypadek? Przecież Raskolnikow swoje morderstwo długo obmyślał i przygotowywał, podczas
gdy on działał pod wpływem nagłego impulsu, w ciągu sekundy. Wiedział jednak, że on również –
choć mimo woli – przygotowywał swoją zbrodnię od wielu lat i sekunda, gdy podrzucił Róży truci-
znę, była szczeliną, w którą weszło jak łom całe jego minione życie, całe zniechęcenie do ludzi.
Raskolnikow, zabijając siekierą starą lichwiarkę, był świadom, że przekracza straszliwy próg: że
narusza prawo boskie. Wiedział, że starucha jest co prawda nikczemną kreaturą, ale zarazem tworem
bożym. Jakub nie podzielał tej bojaźni Raskolnikowa. Dla niego ludzie nie byli tworami bożymi. Ja-
kub cenił sobie delikatność oraz szlachetność, ale przekonał się, że nie są to właściwości człowieka.
Jakub dobrze znał ludzi i dlatego nie lubił ich. Jakub był szlachetny – i dlatego dał im truciznę.
„Jestem zatem mordercą wskutek swej szlachetności” – pomyślał. Uznał, że to śmieszne i smutne.
Raskolnikow, który zabił starą lichwiarkę, nie potrafił opanować straszliwej burzy wyrzutów su-
mienia. Natomiast Jakub, głęboko przeświadczony, że człowiek nie ma prawa składać w ofierze ży-
cia innych, wyrzutów sumienia nie ma. A przy tym pielęgniarka, której dał truciznę, bezsprzecznie
była istotą sympatyczniejszą od lichwiarki Raskolnikowa.
Usiłował sobie wyobrazić, że pielęgniarka rzeczywiście nie żyje, i badał, czy poczuje się winny.
Nie, skąd, nic podobnego. Spokojny i zadowolony z siebie nadal jechał przez miły, łagodny, żegnają-
cy go krajobraz.
Raskolnikow przeżywał swoją zbrodnię jako tragedię i ugiął się pod ciężarem popełnionego czy-
nu. Jakub zaś nie może wyjść z podziwu, że ten jego postępek jest tak lekki, że nic nie waży, że zupeł-
nie go nie obciąża. I zastanawia się, czy w tej lekkości nie zawiera się znacznie więcej grozy, niż w
histerycznych przeżyciach bohatera rosyjskiej powieści.
Jechał wolno i odrywał się od tych myśli, rozglądając się po okolicy. Mówił sobie, że cała przy-
goda z tabletką była tylko zabawą, zabawą bez następstw, jak całe jego życie w tym kraju, w którym
nie pozostawił żadnego śladu, żadnych korzeni, żadnej bruzdy, i który teraz opuszcza, niczym łagodny
zefirek.
19
Lżejszy o ćwierć litra krwi, Klima z wielką niecierpliwością czekał na doktora Slamę w pocze-
kalni przed jego gabinetem. Nie chciał wyjeżdżać z uzdrowiska, zanim się z nim nie pożegna i nie po-
prosi, by trochę dopilnował Róży. „Póki mi tego nie zrobią, zawsze jeszcze mogę się rozmyślić” –
wciąż miał w uszach jej słowa, które go przerażały. Bał się, że teraz, gdy odjedzie, Róża wyzwoli się
spod jego wpływu i może jeszcze w ostatniej chwili zmienić postanowienie.
Wreszcie doktor Slama się zjawił. Podszedł do niego, podał mu rękę i podziękował za piękny
akompaniament na bębnach.
– To był znakomity koncert – powiedział doktor Slama. – Grał pan wspaniale. O niczym tak nie
marzę, jak o tym, żebyśmy mogli to powtórzyć. Będziemy musieli pomyśleć o zorganizowaniu takich
koncertów w innych uzdrowiskach.
– Tak, z przyjemnością, grało się z panem świetnie! – odpowiedział skwapliwie trębacz i dodał: –
Chciałbym pana o coś poprosić. Żeby zechciał pan dopilnować troszeczkę Róży. Boję się, żeby nie
strzeliło jej coś jeszcze do głowy. Kobiety są okropnie nieobliczalne.
– Jej już nic do głowy nie strzeli, o to może pan być spokojny – rzekł doktor Slama. – Róża nie
żyje.
Klima przez chwilę nie rozumiał i Slama musiał mu opowiedzieć, co się stało. Na zakończenie
dodał:
– To samobójstwo, ale wygląda trochę zagadkowo. Ktoś mógłby przyczepić się do tego, że ode-
brała sobie życie zaraz potem, jak była z panem na komisji. Nie, nie, nie, nie musi się pan obawiać –
złapał trębacza za rękę, widząc, że muzyk zbladł. – Na szczęście nasza siostra chodziła z takim jed-
nym młodym monterem, który jest przekonany, że to jego dziecko. Powiedziałem, że pana z siostrą
Różą nigdy nic nie łączyło i że namówiła pana, by wziął pan to na siebie tylko dlatego, że gdy oboje
petenci są stanu wolnego, to komisja na zabieg nie zezwala. Więc niech pan nic nie naplącze, gdyby
pana o to wypytywali. Widzę, że u pana coś mamie z nerwami, a to niedobrze. Musi pan całkowicie
wrócić do równowagi, przecież mamy jeszcze przed sobą wiele koncertów.
Klima nie mógł zdobyć się na odpowiedź. Pełen wdzięczności kłaniał się doktorowi i wielokrot-
nie ściskał mu dłoń.
Kamila czekała na niego w „Richmondzie”. Bez słowa objął ją i całował w policzki. Całował
każde miejsce jej twarzy, a potem ukląkł i całował jej suknię, z góry na dół aż po kolana.
– Co ci się stało?
– Nic. Strasznie jestem szczęśliwy, że mam ciebie. Strasznie jestem szczęśliwy, że jesteś.
Spakowali swe torby i poszli do samochodu. Powiedział, że jest zmęczony, i poprosił ją, żeby po-
prowadziła.
Jechali w milczeniu. Klima był kompletnie wyczerpany, a przecież czuł wielką ulgę. Niepokoił się
jeszcze trochę myślą, że mógłby być przesłuchiwany. Bał się, że wtedy mimo wszystko Kamila mo-
głaby się czegoś dowiedzieć. Powtarzał sobie jednak od nowa, co powiedział mu doktor Slama. Na-
wet gdyby go przesłuchiwano, wystąpi w niewinnej (a w tym kraju dosyć powszechnej) roli dżentel-
mena, który przyznał się do ojcostwa przez uczynność. Tego nikt nie mógłby mieć mu za de, nawet
Kamila, gdyby jakimś cudem o tym się dowiedziała.
Spojrzał na nią. Jej uroda wypełniała wnętrze wozu niczym mocne perfumy. Myślał, że już przez
całe życie chce wdychać tylko ten jeden zapach. I zdało mu się, że z oddali słyszy cichy głos trąbki,
na której sam gra, i ślubował sobie, że całe życie będzie grał na niej tylko po to, żeby sprawić przy-
jemność tej kobiecie, jedynej i najdroższej.
20
Za każdym razem, gdy siedziała za kierownicą, czuła się silniejsza i bardziej samodzielna. Ale
tym razem pewność siebie zawdzięczała nie tylko kierownicy, lecz również słowom nieznajomego
mężczyzny, spotkanego na korytarzu „Richmondu”. Nie mogła ich zapomnieć. I nie mogła zapomnieć
jego twarzy, o ileż bardziej męskiej od gładkiego oblicza jej męża. Pomyślała, że w gruncie rzeczy
nigdy nie było jej dane poznać prawdziwego mężczyzny.
Zerknęła na znużoną twarz trębacza, na której z niezrozumiałych przyczyn rozlewał się co chwila
uśmiech szczęścia, podczas gdy jego ręka głaskała ją z miłością po ramieniu.
Ta czułość, przerastająca zwykłą miarę, nie cieszyła i nie wzruszała Kamili. Jej niewytłumaczal-
ność utwierdzała ją bowiem tylko ponownie w przekonaniu, że trębacz ma swoje tajemnice, swe
własne życie, które przed nią ukrywa i do którego jej nie dopuszcza. Tym razem jednak wzbudziło to
w niej nie ból, lecz obojętność.
Co mówił ten człowiek? Że wyjeżdża na zawsze. Serce ścisnęła jej cicha, ale silna tęsknota. Tę-
sknota nie tylko za tym mężczyzną, lecz także za straconą okazją. I nie tylko za tą konkretną okazją, ale
za okazją jako taką. Żal jej było wszystkich okazji, które przeoczyła, które ją ominęły, których uniknę-
ła, a nawet tych, których nigdy nie miała.
Ten mężczyzna mówił jej, że przez całe życie był jak ślepiec i zupełnie nie podejrzewał istnienia
piękna. Rozumiała go. Przecież z nią było tak samo. Ona też żyła jak ślepiec. Nie widziała nic prócz
jednej jedynej postaci, oświetlonej silnym reflektorem zazdrości. A gdyby nagle ten reflektor przestał
świecić? W rozproszonym świetle dnia ukazałyby się tysiące innych postaci i mężczyzna, który
przedtem zdawał się jej jedynym na święcie, stałby się jednym z wielu.
Siedziała za kierownicą, czuła, że jest kobietą pewną siebie i piękną, i myśl jej biegła dalej: Czy
to, co wiąże ją z Klimą, to w ogóle miłość, czy tylko strach, że go straci? I jeśli na początku ten
strach był pełną lęku formą miłości, to czy z biegiem czasu miłość (zmęczona i wyczeipana) nie ulot-
niła się niepostrzeżenie z tej formy? Czy w końcu nie pozostał jej już wyłącznie sam strach, strach
bez miłości? A co się stanie, jeśli zniknie również ten strach?
Trębacz koło niej znów zaśmiał się nie wiadomo dlaczego.
Obejrzała się na niego i pomyślała, że jeżeli przestanie być zazdrosna, nie pozostanie nic. Jechała
z wielką szybkością – i oto przyszło jej do głowy, że gdzieś przed nią na drodze życia nakreślona jest
linia, która będzie oznaczała rozejście się z trębaczem. I pierwszy raz ta wizja nie napawała jej przy-
gnębieniem ni strachem.
21
Olga weszła do apartamentu Bertlefa.
– Proszę wybaczyć – usprawiedliwiała się – że wpadam bez zapowiedzi. Ale jestem tak okropnie
zdenerwowana, że nie mogę wytrzymać w samotności. Naprawdę nie przeszkadzam?
W pokoju siedzieli Bertlef, doktor Slama i inspektor, który jej odpowiedział:
– Nie przeszkadza pani. Rozmawiamy o wszystkim już całkiem nieurzędowo.
– Pan inspektor jest moim starym przyjacielem – wyjaśnił Oldze doktor Slama.
– Proszę pana, dlaczego to zrobiła? – spytała Olga.
– Miała scysję z młodym człowiekiem, z którym chodziła, i podczas sprzeczki sięgnęła do torebki
i coś połknęła. Nic więcej nie wiemy i obawiam się, że już się nie dowiemy.
– Panie inspektorze – powiedział Bertlef z naciskiem – proszę pana, aby zechciał pan wziąć pod
uwagę to, co powiedziałem panu do protokołu. Spędziłem z Różą w tym pokoju ostatnią noc jej ży-
cia. Możliwe, że nie podkreśliłem wystarczająco tego, co najważniejsze. Była to noc wspaniała i
Róża była niewymownie szczęśliwa. Wystarczyło, by ta skromna dziewczyna zrzuciła z siebie obrę-
cze, którymi opasało ją jej obojętne i nieżyczliwe otoczenie, a stała się z niej błyskotliwa istota pełna
miłości, delikatności, wielkoduszności, istota, jakiej by się pan w niej nie domyślał. Powiadam panu,
że w ciągu wczorajszej nocy otworzyłem przed nią drzwi do innego życia i że to właśnie wczoraj na-
prawdę zapragnęła żyć. Tylko że zaraz ktoś pokrzyżował me plany… – ostatnie słowa wyrzekł w na-
głej zadumie i dodał cicho: – Podejrzewam w tym ingerencję piekła.
– Wobec mocy piekielnych policja kryminalna jest bezsilna – zauważył inspektor.
Bertlef puścił jego ironię mimo uszu.
– Samobójstwo to naprawdę nonsens – kontynuował. – Błagam pana, niech pan zrozumie! Nie mo-
gła przecież zabijać się w chwili, gdy chciała zacząć żyć! Powtarzam panu, nie pozwolę, by była
oskarżona o samobójstwo.
– Drogi panie – powiedział inspektor – nikt nie oskarża jej o samobójstwo, już choćby z tego po-
wodu, że samobójstwo nie jest przestępstwem. Samobójstwo nie jest rzeczą wymiaru sprawiedliwo-
ści. To nie nasza sprawa.
– Właśnie – rzekł Bertlef. – Dla pana samobójstwo nie jest przestępstwem, ponieważ życie dla
pana nie jest wartością. Ale ja, panie inspektorze, nie znam większego grzechu. Samobójstwo jest
gorsze od morderstwa. Mordować można z zemsty lub z chęci zysku, ale nawet chęć zysku jest wyra-
zem swoistego, zwyrodniałego umiłowania życia. Popełniając natomiast samobójstwo, rzucamy szy-
derczo nasze życie Panu Bogu pod nogi. Samobójstwo to plunięcie Stwórcy w twarz. Zapowiadam
panu, że zrobię wszystko, by udowodnić, że ta dziewczyna jest niewinna. Skoro twierdzi pan, że ode-
brała sobie życie, proszę wyjaśnić mi, dlaczego. Jaki motyw pan wykrył?
– Motywy samobójstw zawsze pozostają tajemnicą – odpowiedział inspektor. – A poza tym szuka-
nie ich nie należy do moich obowiązków. Nie może pan mieć do mnie żalu, że robię tylko to, co
wchodzi w ich zakres. Mam ich wystarczająco dużo i ledwie im mogę podołać. Sprawa nie jest
wprawdzie zamknięta, ale mogę panu z góry powiedzieć, że żadnego morderstwa nie podejrzewam.
– Podziwiam pana – rzekł Bertlef bardzo gniewnie. – Podziwiam pana za szybkość, z jaką gotów
jest pan postawić kropkę za śmiercią człowieka.
Olga zauważyła, że inspektorowi krew napłynęła do twarzy. Wnet jednak opanował się i po nie-
wielkiej pauzie odpowiedział głosem aż za uprzejmym:
– Dobrze. Przyjmę więc pańskie założenie, że mamy do czynienia z morderstwem. Zastanówmy
się, w jaki sposób mogło być dokonane. W torebce denatki znaleźliśmy fiolkę z proszkami uspokaja-
jącymi. Możemy przyjąć, że siostra Róża chciała zażyć tabletkę, żeby się uspokoić, lecz przedtem
ktoś podrzucił jej do fiolki inną tabletkę, wyglądającą podobnie, a zawierającą truciznę.
– Sądzi pan, że Róża wzięła truciznę z fiolki z sedativami? – zapytał doktor Slama.
– Siostra Róża mogła oczywiście zażyć truciznę znajdującą się w torebce oddzielnie, poza fiolką.
Byłoby tak w wypadku samobójstwa. Jeżeli zakładamy jednak, że było to morderstwo, to nie ma in-
nej możliwości, jak tylko że ktoś włożył jej do fiolki truciznę o wyglądzie podobnym do jej lekar-
stwa.
– Proszę się nie gniewać, ale muszę zaoponować – rzekł doktor Slama. – To wcale nie takie pro-
ste, wykonać z alkaloidu tabletkę o regularnym kształcie. Musiałby zrobić to ktoś, kto ma dostęp do
wytwórni leków. Tu takiej możliwości nikt nie ma.
– Chce pan powiedzieć, że sporządzenie takiej trującej tabletki jest wykluczone?
– Wykluczone nie jest. Ale ogromnie trudne.
– Mnie wystarczy, że jest możliwe – powiedział inspektor i ciągnął dalej: – Zastanówmy się teraz,
kto mógł być zainteresowany śmiercią tej kobiety. Nie była bogata, więc względy majątkowe możemy
z góry wyeliminować. Możemy też wykluczyć motywy polityczne czy szpiegowskie. Pozostają tylko
powody natury intymnej. Kim są nasi podejrzani? Przede wszystkim kochanek, który tuż przed jej
śmiercią zajadle się z nią kłócił. Czy uważacie państwo, że to on podrzucił jej truciznę?
Na pytanie inspektora nikt nie odpowiedział, więc on sam rzekł:
– Nie sądzę, by tak było. Przecież ten chłopak wciąż o nią walczył. Chciał się z nią ożenić. Była z
nim w ciąży, a nawet gdyby, dajmy na to, zaszła z kimś innym, ważne jest, że on był przekonany, że z
nim. W chwili gdy dowiedział się, że zamierza usunąć płód, wpadł w rozpacz. Ale proszę zwrócić
uwagę, że Róża wracała z komisji do spraw regulacji urodzin, a nie z zabiegu! Dla naszego desperata
nic nie było jeszcze stracone. Płód w niej żył ciągle, on zaś skłonny był zrobić wszystko, żeby go ura-
tować. Absurdem jest, by w takiej chwili podsuwał jej truciznę, gdy nie marzył o niczym innym, jak
tylko żeby z nią żyć i mieć dziecko. Zresztą pan doktor wyjaśnił nam, że dla zwykłego człowieka
sprokurowanie trucizny o wyglądzie normalnej tabletki nie jest łatwe. Skąd wziąłby ją ten naiwny
chłopiec, niemający żadnych kontaktów towarzyskich? Może zechce mi to pan wytłumaczyć?
Bertlef, do którego inspektor wciąż się zwracał, wzruszył ramionami.
– Ale przejdźmy do następnych podejrzanych. Mamy tu tego trębacza ze stolicy. Poznał tutaj kie-
dyś denatkę, nie wiemy wszakże i nie dowiemy się nigdy, jak daleko zaszła ta ich znajomość. W każ-
dym razie jednak dosyć daleko, żeby odważyła się prosić go, by oświadczył, że płód jest jego, i to-
warzyszył jej na komisji. Czemu zwróciła się akurat do niego, a nie do kogoś miejscowego? Nietrud-
no zgadnąć. Każdy żonaty mężczyzna z uzdrowiska bałby się, że sprawa nabierze rozgłosu i będzie
miał w domu nieprzyjemności. Taką przysługę mógł wyświadczyć jej tylko ktoś, kto tu nie mieszka.
Poza tym pogłoska, że miała mieć dziecko ze sławnym artystą, pielęgniarce pochlebiała, a trębaczo-
wi nie mogła zaszkodzić. Możemy zatem uznać, że pan Klima podejmując się tej przysługi nie musiał
się niczym przejmować. Czemu miałby z tego powodu mordować nieszczęsną pielęgniarkę? Jak wy-
jaśnił nam pan ordynator, raczej nie jest prawdopodobne, żeby Klima naprawdę był ojcem nienaro-
dzonego dziecka. Ale przyjmijmy również taką możliwość. Przyjmijmy, że jest ojcem i że jest to dla
niego nadzwyczaj nieprzyjemne. Proszę wytłumaczyć mi jednak, po co miałby mordować, skoro zgo-
dziła się na zabieg i sprawa była już urzędowo zatwierdzona? Czy może, panie Bertlef, mamy uważać
Klimę za mordercę?
– Pan mnie nie rozumie – powiedział Bertlef łagodnie. – Nie chcę nikogo sadzać na krześle elek-
trycznym. Chcę jedynie oczyścić Różę. Albowiem samobójstwo jest najcięższym grzechem. Życie,
nawet wśród cierpień, ma swą tajemną wartość. Nawet życie na progu śmierci jest wspaniałe. Ten,
komu śmierć nigdy nie zaglądała w oczy, nie wie tego, aleja, panie inspektorze, wiem. I dlatego, po-
wiadam panu, uczynię wszystko, by dowieść, że to dziewczę jest bez winy.
– Ja również usiłuję to zrobić – rzekł inspektor. – Otóż mamy tu jeszcze trzeciego podejrzanego.
To pan Bertlef, handlowiec z Ameryki. Sam zeznał, że spędził z denatką jej ostatnią noc. Moglibyśmy
przyjąć, że gdyby był mordercą, raczej by się do tego nie przyznawał. Ale to zastrzeżenie nie wytrzy-
muje krytyki. Cała publiczność na wczorajszym koncercie widziała, że pan Bertlef siedział koło Róży
i że w trakcie koncertu odeszli do jego domu. Pan Bertlef wie, że w takim wypadku lepiej szybko się
przyznać, niż czekać, aż wyniknie to z zeznań innych. Pan Bertlef mówi mi, że siostra Róża była z nim
tej nocy szczęśliwa. Jakżeby nie! Pan Bertlef jest przecież nie tylko czarującym mężczyzną, lecz
przede wszystkim amerykańskim biznesmenem, który ma dolary i paszport pozwalający mu podróżo-
wać po całym świecie. Siostra Róża jest zagrzebana w tej małej dziurze i na próżno szuka sposobu
wydostania się stąd. Ma tu jedynego kochanka, który chce się z nią żenić, ale to młodziutki miejsco-
wy monter. Jeśli wyjdzie za niego, to tym samym przypieczętuje swój los i już nigdy się stąd nie wy-
rwie. Nie miała tu nikogo innego i dlatego z nim nie zrywała. Zarazem jednak robiła wszystko, by nie
związać się z nim definitywnie, gdyż nie chciała wyzbywać się swych nadziei. A potem nagle zjawił
się egzotyczny mężczyzna o nienagannych manierach, który zawrócił jej zupełnie w głowie. Oczyma
wyobraźni widziała już, że pojmie ją za żonę i nareszcie uda się jej opuścić ten zapadły kąt. O ile po-
czątkowo potrafiła być kochanką dyskretną, to z czasem stawała się coraz bardziej uciążliwa. Dała
mu do zrozumienia, że nie zrezygnuje z niego, i zaczęła go szantażować. Bertlef jest jednak żonaty i, o
ile mi wiadomo, jutro ma przyjechać do niego z Ameryki jego żona, o ile mi wiadomo, żona kochana,
matka jego jednorocznego dziecka. Bertlef gotów jest zrobić wszystko, by uniknąć skandalu. Wie, że
siostra Róża stale nosi przy sobie fiolkę z proszkami uspokajającymi, i wie, jak wyglądają. Ma rozle-
głe kontakty z zagranicą i ma też mnóstwo pieniędzy. Kazać zrobić trującą tabletkę w kształcie lekar-
stwa Róży to dla niego drobnostka. Podczas owej wspaniałej nocy, kiedy jego kochanka spała, po
kryjomu włożył jej truciznę do fiolki. Uważam, panie Bertlef – inspektor uroczyście podniósł głos –
że jest pan jedynym człowiekiem, który miał powód, by zamordować siostrę Różę i było go na to
stać. Wzywam pana, ażeby się pan przyznał.
W pokoju zaległa cisza. Inspektor długo patrzył Bertlefowi w oczy. Bertlef odwzajemniał mu to
spojrzenie równie cierpliwie i też bez słowa. Na jego twarzy nie było ani cienia przestrachu czy ura-
zy. W końcu odezwał się:
– Pańskie wnioski nie zaskakują mnie. Ponieważ nie potrafi pan wyśledzić mordercy, musi pan
znaleźć kogoś, kto weźmie winę na siebie. Jedną z zadziwiających tajemnic życia jest to, że niewinni
dźwigają winy za winowajców. Proszę, może mnie pan zaaresztować.
22
Na okolicę spadał łagodny zmierzch. Jakub zatrzymał samochód we wsi, za którą w odległości
kilku kilometrów znajdowały się już graniczne szlabany. Chciał jeszcze przedłużyć ostatnie chwile
spędzane w ojczyźnie. Wysiadł z wozu i ruszył wiejską drogą.
Trudno nazwać tę drogę piękną. Przed chałupami poniewierały się zardzewiałe obręcze, wyrzuco-
ne koło od traktora, jakieś stare żelastwo. Była to wieś zapuszczona i wstrętna. Jakubowi zdawało
się, że te śmietniska z zardzewiałymi obręczami są jak nieprzyzwoite słowo, które jego ojczyzna rzu-
ca mu na pożegnanie zamiast słów, jakie zazwyczaj mówi się przy podobnych okazjach. Doszedł do
końca drogi, gdzie ujrzał placyk z sadzawką. Sadzawka też była zaniedbana, zarosła rzęsą. Przy brze-
gu brodziło kilka gęsi, które jakiś chłopak starał się pognać witką przed sobą.
Jakub zawrócił, żeby dojść z powrotem do samochodu. Wtedy w oknie jednego z domostw zoba-
czył innego chłopca. Malec, zaledwie pięcioletni, patrzył przez szybę w stronę sadzawki. Może przy-
glądał się gęsiom. Może obserwował chłopaka smagającego ptaki witką. Stał w oknie, a Jakub nie
mógł oderwać od niego oczu. Tym, co w twarzyczce dziecka najsilniej przykuło jego uwagę, były
okulary. Chłopczyk miał na nosie ogromne okulary, w których można było domyślać się grubych so-
czewek. Jego główka była drobna, a okulary wielkie. Dźwigał je na nosie jak balast. Dźwigał je jak
swój los. Patrzył zza ich oprawki jak zza kraty. Tak, dźwigał tę oprawkę jak kratę, którą będzie zmu-
szony nosić z sobą przez całe życie. Jakub spojrzał przez kratę okularów w oczy dziecka i nagle ogar-
nął go wielki smutek.
Stało się to raptownie, jak kiedy woda przerywa wały i rozlewa się po okolicy. Jakub od tak daw-
na już nie był smutny! Tyle już lat! Znał tylko uczucie przykrości, goryczy, lecz nie smutku, który teraz
ogarnął go niespodziewanie i poraził.
Widział dziecko odziane w kratę i było mu żal tego dziecka oraz całego kraju: wydało mu się, że
kochał ten kraj za słabo, kochał go niewłaściwie, i odczuł smutek z powodu tej złej, nieudanej miło-
ści.
I naraz przyszło mu do głowy, że tym, co nie pozwalało mu kochać tego kraju, była duma, duma z
własnej szlachetności, duma z własnej nobliwości, diuna z delikatności; głupia duma, która sprawia-
ła, że nie kochał swych bliźnich, że nienawidził ich, gdyż widział w nich morderców. I ponownie po-
myślał sobie, że nieznajomej kobiecie włożył do fiolki truciznę i że mordercą jest on sam. Jest mor-
dercą – i jego duma rozsypała się w proch. Stał się jednym z nich, stał się bratem tamtych posępnych
morderców.
Chłopczyk w ogromnych okularach stał w oknie jak skamieniały i wciąż patrzył w stronę sadzaw-
ki. Jakub pomyślał, że ten chłopczyk nie ponosi za nic odpowiedzialności, nie jest niczemu winien, a
urodził się już ze słabym wzrokiem, który będzie jego udziałem przez całe życie. I pomyślał niejasno,
że to, co mamy ludziom za złe, jest czymś danym, z czym już rodzą się i co niosą z sobą jak ciężką
kratę. A także – że on sam nie ma żadnego przywileju, żadnego patentu na szlachetność i że najwięk-
szą szlachetnością jest kochać ludzi, chociaż są mordercami.
Znowu zobaczył w myślach bladoniebieską tabletkę i wydało mu się, że włożył ją do fiolki nie-
sympatycznej pielęgniarki jako swoje usprawiedliwienie; jako swój akces do nich; jako prośbę, żeby
przyjęli go do swojego grona, mimo że zawsze przeciwstawiał się zaliczeniu go do nich.
Podszedł szybkim krokiem do samochodu, otworzył drzwiczki, usiadł za kierownicą i ruszył ku
granicy. Jeszcze wczoraj spodziewał się, że ten moment przyniesie mu ulgę. Że wyjedzie stąd z przy-
jemnością. Że wyjedzie skądś, gdzie urodził się omyłkowo i gdzie w istocie nie jest jego miejsce.
Tymczasem teraz wiedział, że wyjeżdża z jedynej swej ojczyzny i żadnej innej nie ma.
23
– Niechże się pan nie cieszy – rzekł inspektor. – Więzienie nie otworzy przed panem swoich bram
triumfalnych, ażeby wkroczył pan w nie jak Jezus Chrystus na Golgotę. Nawet we śnie nie przypusz-
czałem, że pan mógłby zabić tę młodą kobietę. Obwiniłem pana jedynie po to, żeby przestał pan
twierdzić, że została zamordowana.
– Miło mi, że nie traktował pan swego oskarżenia poważnie – powiedział pojednawczo Bertlef. –
I słusznie. Wykazałem brak rozsądku, chcąc sprawiedliwość dla Róży uzyskać właśnie od pana.
– Jak to miło, że panowie się pogodzili! – odezwał się doktor Slama. – Jedno może nas do pewne-
go stopnia pocieszyć. Bez względu na to, w jaki sposób siostra Róża umarła, jej ostatnia noc była
piękna.
– Proszę spojrzeć na księżyc – powiedział Bertlef. – Świeci tak samo jak wczoraj i zmienia ten
pokój w ogród. Nie upłynęły jeszcze nawet dwadzieścia cztery godziny od chwili, kiedy Róża była
rusałką tego ogrodu.
– A sprawiedliwością naprawdę nie musimy tak bardzo się przejmować – dorzucił Slama. – Spra-
wiedliwość to nie jest sprawa ludzka. Istnieje sprawiedliwość ślepych i okrutnych ustaw, niewyklu-
czone też, że istnieje jakaś sprawiedliwość wyższa, tej jednak nie rozumiem. Zawsze miałem wraże-
nie, że żyję na tym świecie poza sprawiedliwością.
– Jak to? – zdumiała się Olga.
– Mnie sprawiedliwość nie obchodzi – rzekł doktor Slama. – Jest czymś poza mną i nade mną. W
każdym razie jest czymś nieludzkim. Nigdy nie będę kolaborował z tą obrzydliwą potęgą.
– Czy chce pan przez to powiedzieć – spytała Olga – że nie uznaje pan absolutnie żadnych warto-
ści, które miałyby walor powszechny?
– Wartości, które uznaję, nie mają nic wspólnego ze sprawiedliwością.
– Na przykład?
– Na przykład koleżeństwo – odpowiedział doktor Siania cichutko.
Wszyscy zamilkli. Inspektor wstał, ażeby się pożegnać. W tej chwili Oldze przyszło coś nagle na
myśl:
– Jakiego koloru były tabletki w tej fiolce, którą miała Róża?
– Bladoniebieskiego – wyjaśnił inspektor i dodał z nagłym zainteresowaniem: – A czemu pani o to
spytała?
Olga zlękła się, że inspektor czyta w jej myślach, więc zaczęła pośpiesznie się wycofywać.
– Widziałam u niej taką fiolkę. Byłam tylko ciekawa, czy to ta sama, którą u niej widziałam…
Inspektor nie czytał w jej myślach, był już zmęczony, toteż powiedział ogólne „dobranoc” i wy-
szedł.
Wtedy Bertlef odezwał do Slamy:
– Za chwilę będą tu nasze żony. Wyjdziemy im naprzeciw?
– Wyjdziemy. Niech pan weźmie dzisiaj podwójną dawkę lekarstw – rzekł doktor Slama troskli-
wie.
Bertlef zniknął w sąsiednim pokoiku.
– Kiedyś dawno dał pan Jakubowi truciznę – odezwała się Olga. – Była to bladoniebieska tablet-
ka. I miał ją stale ze sobą. Wiem o tym.
– Niech pani nie plecie głupstw. Nigdy mu niczego takiego nie dawałem – powiedział doktor Sla-
ma z naciskiem.
Potem z sąsiedniego pokoju wrócił Bertlef, ozdobiony innym krawatem, i Olga pożegnała się z
obu mężczyznami.
24
Bertlef i doktor Slama szli topolową aleją na dworzec.
– Niech pan popatrzy na ten księżyc – rzekł Bertlef. – Może mi pan wierzyć, doktorze, wczorajszy
wieczór i noc były cudowne.
– Wierzę panu, ale powinien pan unikać tego rodzaju rozrywek. Ruchy, które są takiej nocy nie do
uniknięcia, naprawdę stanowią dla pana ogromne ryzyko.
Bertlef nie odpowiedział, ale na jego twarzy rozlał się promienny wyraz satysfakcji i dumy.
– Zdaje mi się, że jest pan w świetnym humorze – powiedział doktor Slama.
– Nie myli się pan. Jeśli sprawiłem, że ostatnia noc jej życia była piękna, jestem szczęśliwy.
– Wie pan – rzekł nagle doktor Slama – od dawna już mam do pana dziwaczną prośbę, której nig-
dy nie miałem odwagi panu przedstawić. Ale czuję, że dzień dzisiejszy jest tak wyjątkowy, że mógł-
bym się ośmielić…
– Proszę śmiało, doktorze!
– Chciałbym, żeby mnie pan zaadoptował, uznał za syna.
Bertlef zdumiał się tak, że aż przystanął. Doktor Slama zaczął wyjaśniać mu powody swej prośby.
– Czego ja bym dla pana nie zrobił, doktorze – powiedział Bertlef. – Tylko czy mojej żonie nie
wyda się to głupie? Byłaby o piętnaście lat młodsza od swego syna. Czy to w ogóle możliwe z praw-
nego punktu widzenia?
– Nigdzie nie napisano, że syn adoptowany musi być młodszy od rodziców. Przecież to nie praw-
dziwy syn, tylko właśnie adoptowany.
– Czy jest pan tego pewny?
– Dawno już przekonsultowałem to z prawnikami – powiedział doktor Slama z niejakim zażeno-
waniem.
– Wie pan, jakieś to dziwne, trochę mnie to zaskoczyło – rzekł Bertlef. – Ale jestem dziś w szcze-
gólnie podniosłym nastroju i chciałbym całemu światu dawać jedynie radość. Jeżeli ma to pana
uszczęśliwić… mój synu…
I dwaj mężczyźni padli sobie na ulicy w objęcia.
25
Olga leżała w łóżku (radio w pokoju obok nie grało). Nie miała najmniejszych wątpliwości, że
Różę zamordował Jakub i że wie o tym jedynie ona i doktor Slama. Dlaczego to uczynił, nie dowie
się zapewne nigdy. Czuła na skórze dreszcz grozy, ale też (bo, jak wiemy, potrafiła dobrze się obser-
wować) ze zdziwieniem uzmysłowiła sobie, że dreszcz ten jest przyjemny, a ta groza napawa ją
dumą.
Kochała się wczoraj z Jakubem w czasie, kiedy musiał mieć głowę pełną najokropniejszych myśli
– i wchłaniała go w siebie w miłosnym akcie razem z nimi.
„Jak to możliwe, że nie budzi to we mnie wstrętu? Czemu przypisać, że nie idę (i nigdy nie pójdę)
go wydać? Czyżbym ja również żyła poza sprawiedliwością?”
Ale im więcej zadawała sobie takich pytań, tym bardziej rosła w niej ta dziwna, szczęśliwa duma,
dzięki której czuła się jak gwałcona dziewczyna, którą nagle ogarnia odurzający spazm rozkoszy, tym
silniejszy, im bardziej dzieje się to wbrew jej woli…
26
Pociąg wtoczył się na stację. Wysiadły z niego dwie kobiety. Jedna z nich, mniej więcej trzydzie-
stopięcioletnia, dostała całusa od doktora Slamy; druga była młodsza, efektownie ubrana, z dziec-
kiem na ręku – tę ucałował Bertlef.
– Łaskawa pani zechce pokazać mi swojego chłopczyka powiedział doktor Slama. – Przecież go
jeszcze nie widziałem!
– Gdybym cię tak dobrze nie znała – śmiała się pani Slamowa – musiałabym cię podejrzewać.
Spójrz, ma znamię na górnej wardze, dokładnie tam, gdzie i ty!
Pani Bertlef spojrzała na twarz Slamy i niemal krzyknęła:
– Rzeczywiście! Wtedy, kiedy się tu leczyłam, wcale tego u pana nie spostrzegłam!
A Bertlef na to:
– Jest to przypadek tak szczególny, że ośmielam się zaliczyć go do cudów. Pan doktor Slama, który
przywraca kobietom zdrowie, należy do stanu aniołów i jako anioł pozostawia na dzieciach, którym
pomógł przyjść na świat, swoje znamię. Nie jest to więc znamię naturalne, tylko anielskie.
Interpretacja Bertlefa spodobała się wszystkim i wszyscy wesoło się roześmieli.
– Zresztą – zwrócił się Amerykanin do swej uroczej żony – komunikuję ci uroczyście, że właśnie
kilka minut temu pan doktor został bratem naszego Johna. Jest więc całkiem na miejscu, żeby jako ro-
dzeństwo mieli jednakowe znamię.
– Więc zdecydowałeś się wreszcie… – odetchnęła uszczęśliwiona pani Slamowa.
– Nie rozumiem, nie rozumiem! – domagała się wyjaśnienia pani Bertlef.
– Wszystko ci powiem, mamy dziś wiele do opowiedzenia, wiele też do oblania – rzeki Bertlef,
biorąc żonę pod rękę.
Cała czwórka przeszła pod latarniami peronu i opuściła dworzec.
Skończyłem pisać w roku 1972 w Czechach
Dopisek:
Jeden z bohaterów tej książki, doktor Slama, nosi w czeskim oryginale oraz we wszystkich istnie-
jących przekładach nazwisko Szkreta. Polskiego przekładu dokonano na podstawie wydania, w któ-
rym przez nieporozumienie doszło do zmiany nazwiska tej postaci. Ponieważ jednak polska publicz-
ność literacka poznała już wcześniej doktora Slamę z drugoobiegowego wydania, obecny wydawca
książki uznał za rozsądniejsze pozostawienie jego nazwiska w tej właśnie wersji.