Milan Kundera Walc pożegnalny

background image
background image
background image

DZIEŃ PIERWSZY

1

Roz​po​czy​na się je​sień i drze​wa żółk​ną, czer​wie​nie​ją, bru​nat​nie​ją; nie​wiel​kie uzdro​wi​sko w pięk​-

nej do​li​nie wy​glą​da jak​by do​ko​ła nie​go sza​lał po​żar. Pod ko​lum​na​dą spa​ce​ru​ją ko​bie​ty, na​chy​la​ją się
nad źró​dła​mi. To ko​bie​ty, któ​re nie mogą mieć dzie​ci i spo​dzie​wa​ją się, że w tym ku​ror​cie sta​ną się
płod​ne.

Ku​ra​cju​szy-męż​czyzn jest znacz​nie mniej, lecz prze​cież są, gdyż uzdro​wi​sko nie​za​leż​nie od swych

wa​lo​rów gi​ne​ko​lo​gicz​nych wzmac​nia po​dob​no tak​że ser​ce. Mimo to jed​nak na jed​ne​go pa​cjen​ta
przy​pa​da dzie​więć pa​cjen​tek, co do​pro​wa​dza do sza​łu nie​za​męż​ną mło​dą ko​bie​tę, pra​cu​ją​cą tu jako
pie​lę​gniar​ka i ob​słu​gu​ją​cą bez​płod​ne damy w ba​se​nie.

Róża uro​dzi​ła się tu​taj, ma tu oby​dwo​je ro​dzi​ców; czy wy​rwie się kie​dy​kol​wiek z tej dziu​ry, tak

prze​raź​li​wie ob​fi​tu​ją​cej w ko​bie​ty? Jest po​nie​dzia​łek. Dy​żur do​bie​ga koń​ca. Jesz​cze tyl​ko ostat​nie
gru​be baby owi​nąć w prze​ście​ra​dła, po​ukła​dać na łóż​kach, otrzeć im twa​rze i zdo​być się na uśmiech.

– Więc za​te​le​fo​nu​jesz? – py​ta​ją Różę ko​le​żan​ki; jed​na to pulch​na trzy​dzie​sto​pię​cio​lat​ka, dru​ga jest

młod​sza i chu​da.

– A niby cze​mu nie? – od​po​wia​da.
– Tyl​ko się nie łam – do​da​je jej otu​chy trzy​dzie​sto​pię​cio​let​nia w dro​dze za ka​bi​ny prze​bie​ral​ni,

gdzie pie​lę​gniar​ki mają swą szaf​kę, sto​lik i te​le​fon.

– Po​win​na byś za​dzwo​nić do nie​go do domu – mówi zło​śli​wie chu​da.
Wszyst​kie trzy ro​ze​śmia​ły się. Kie​dy śmiech ucichł, Róża po​wie​dzia​ła:
– Znam nu​mer do tego te​atrzy​ku.

2

To była strasz​na roz​mo​wa. Kie​dy tyl​ko usły​szał w te​le​fo​nie jej głos, zląkł się.
Za​wsze czuł strach przed ko​bie​ta​mi, cho​ciaż żad​na w to nie wie​rzy​ła i gdy im o tym mó​wił,

wszyst​kie uwa​ża​ły to tyl​ko za ko​kie​te​ryj​ny żart.

– Jak się masz? – spy​tał.
– Nie naj​le​piej – od​po​wie​dzia​ła.
– Dla​cze​go?
– Mu​szę z tobą po​mó​wić – rze​kła pa​te​tycz​nie.
Wła​śnie tego pa​te​tycz​ne​go tonu ocze​ki​wał z prze​ra​że​niem już od sze​re​gu lat.
– O czym? – w jego gło​sie znać było przy​gnę​bie​nie.
– Mu​szę z tobą pil​nie po​mó​wić – po​wtó​rzy​ła.
– Co się sta​ło?
– Je​stem inna niż wte​dy, gdy mnie po​zna​łeś.
Za​tka​ło go zu​peł​nie. Ode​zwał się do​pie​ro po dłuż​szej chwi​li:
– Jak to?
– Nie mia​łam tego już sześć ty​go​dni.
Prze​mógł się i po​wie​dział:
– To może nic nie być. To się cza​sa​mi zda​rza i nic nie zna​czy.

background image

– Nie, tym ra​zem to jest to.
– To nie​moż​li​we. Po pro​stu nie​moż​li​we. W każ​dym ra​zie nie mo​gło to się stać z mo​jej winy.
Obu​rzy​ła się:
– Słu​chaj, co ty so​bie wła​ści​wie o mnie my​ślisz?
Bał się jej do​tknąć, bo w ogó​le bał się jej.
– Nie, nie chcę cię ura​zić, to ab​surd, dla​cze​go miał​bym chcieć cię ura​żać, mó​wię tyl​ko, że ze mną

nie mo​gło się to stać, nie mu​sisz się ni​cze​go oba​wiać, to po pro​stu nie​moż​li​we, nie​moż​li​we fi​zjo​lo​-
gicz​nie.

– No to prze​pra​szam – po​wie​dzia​ła bar​dzo ura​żo​nym to​nem. – Wy​bacz, że za​wra​ca​łam ci gło​wę.
– Nie, nie, nie – zląkł się, że się roz​łą​czy. – Masz ra​cję, że do mnie dzwo​nisz! Oczy​wi​ście chęt​nie

ci po​mo​gę. To wszyst​ko da się za​ła​twić, oczy​wi​ście.

– Za​ła​twić? Co masz na my​śli?
Zmie​szał się. Nie miał od​wa​gi na​zwać rze​czy po imie​niu:
– No… za​ła​twić.
– Na to, o czym ty my​ślisz, nie licz. Wy​bij to so​bie z gło​wy. Nie zro​bię tego, choć​bym mia​ła zmar​-

no​wać so​bie ży​cie.

Zno​wu zdrę​twiał ze stra​chu, ale tym ra​zem prze​szedł nie​śmia​ło do kontr​ata​ku:
– Więc po co dzwo​nisz, jak nie chcesz ze mną o tym mó​wić? Chcesz się mnie po​ra​dzić czy o

wszyst​kim już po​sta​no​wi​łaś?

– Chcę się cie​bie po​ra​dzić.
– Przy​ja​dę do cie​bie.
– Kie​dy?
– Dam ci znać.
– Do​brze.
– No to na ra​zie, bądź zdro​wa.
– Bądź zdrów.
Od​wie​sił słu​chaw​kę i wró​cił do sal​ki, w któ​rej ćwi​czył jego ze​spół.
– Pa​no​wie, ko​niec pró​by – po​wie​dział. – Ja już dzi​siaj nie mogę.

3

Gdy odło​ży​ła słu​chaw​kę, była czer​wo​na ze zde​ner​wo​wa​nia. Zi​ry​to​wa​ło ją, jak Kli​ma za​re​ago​wał

na to, co mu po​wie​dzia​ła. Po​iry​to​wa​na była już zresz​tą na dłu​go przed​tem.

Po​zna​li się dwa mie​sią​ce temu, gdy sław​ny trę​bacz wy​stę​po​wał ze swym ze​spo​łem w uzdro​wi​sku.

Po kon​cer​cie od​by​ła się po​pi​ja​wa, na któ​rą zo​sta​ła za​pro​szo​na. Trę​bacz wy​róż​nił ją po​nad inne i
spę​dził z nią noc.

Od tego cza​su nie ode​zwał się ani słów​kiem. Po​sła​ła mu dwa razy pocz​tów​ki z po​zdro​wie​nia​mi,

ale ni​g​dy nie od​po​wie​dział. Raz, bę​dąc w sto​li​cy, za​dzwo​ni​ła do nie​go do te​atrzy​ku, w któ​rym we​-
dług po​sia​da​nych przez nią in​for​ma​cji od​by​wał pró​by z ze​spo​łem. Męż​czy​zna, któ​ry ode​brał te​le​fon,
chciał, by się przed​sta​wi​ła, a na​stęp​nie po​wie​dział, że pój​dzie po​szu​kać Kli​my. Po chwi​li wró​cił z
wia​do​mo​ścią, że pró​ba już się skoń​czy​ła i pan trę​bacz wy​szedł. Po​my​śla​ła, że ukry​wa się przed nią, i
po​czu​ła nie​na​wiść, tym więk​szą, że już wte​dy za​czę​ła się oba​wiać, czy nie jest w cią​ży.

– Po​wia​da, że to nie​moż​li​we fi​zjo​lo​gicz​nie! Do​bre so​bie! Nie​moż​li​we fi​zjo​lo​gicz​nie! Cie​ka​wa

je​stem, jaką bę​dzie miał minę, jak mu uro​dzę!

Oby​dwie ko​le​żan​ki przy​ta​ki​wa​ły z za​pa​łem. Już tego dnia, gdy w wy​peł​nio​nej parą sali ob​wie​ści​-

background image

ła im, że mi​nio​nej nocy prze​ży​ła nie​za​po​mnia​ne chwi​le ze sław​nym czło​wie​kiem, trę​bacz stał się
wspól​ną wła​sno​ścią wszyst​kich jej ko​le​ża​nek. Niby zja​wa uno​sił się w sali, w któ​rej peł​ni​ły na prze​-
mian dy​żu​ry, a ile​kroć ktoś wy​mie​niał jego na​zwi​sko, chi​cho​ta​ły w du​chu, jak​by mó​wio​no o kimś,
kogo zna​ko​mi​cie zna​ją. Gdy zaś się do​wie​dzia​ły, że Róża jest w cią​ży, ogar​nę​ła je dziw​na ra​dość,
po​nie​waż od tej pory obec​ny był fi​zycz​nie wśród nich w głę​bi jej cia​ła.

– No do​brze, do​brze, uspo​kój się, dziew​czy​no! – kle​pa​ła ją po ple​cach trzy​dzie​sto​pię​cio​lat​ka. –

Zna​la​złam coś dla cie​bie – roz​ło​ży​ła dość wy​bru​dzo​ny i zmię​to​szo​ny nu​mer ilu​stro​wa​ne​go cza​so​pi​-
sma. – Po​patrz!

Wszyst​kie trzy obej​rza​ły fo​to​gra​fię mło​dej ład​nej bru​net​ki, sto​ją​cej na es​tra​dzie z mi​kro​fo​nem

przy ustach.

Róża usi​ło​wa​ła z tych paru cen​ty​me​trów kwa​dra​to​wych wy​czy​tać swo​ją przy​szłość.
– Nie wie​dzia​łam, że jest taka mło​da – po​wie​dzia​ła z pew​ną oba​wą.
– Coś ty! – ro​ze​śmia​ła się trzy​dzie​sto​pię​cio​let​nia. – To fot​ka sprzed dzie​się​ciu lat. Obo​je są prze​-

cież w jed​nym wie​ku. Gdzie jej do cie​bie!

4

W cza​sie roz​mo​wy te​le​fo​nicz​nej Kli​ma uprzy​tam​niał so​bie, że tej okrop​nej wia​do​mo​ści spo​dzie​-

wał się od daw​na. Nie cho​dzi​ło by​naj​mniej o oto, by mógł mieć roz​sąd​ny po​wód do przy​pusz​czeń, że
przy oka​zji owej fa​tal​nej po​pi​ja​wy Różę za​płod​nił (prze​ciw​nie, pew​ny był, że po​są​dzi​ła go nie​słusz​-
nie), ale na ta​kie za​wia​do​mie​nie cze​kał już wie​le lat, już dłu​go przed​tem, nim po​znał pie​lę​gniar​kę.

Skoń​czył dwu​dzie​sty pierw​szy rok ży​cia, kie​dy ja​kaś za​ko​cha​na blon​dyn​ka umy​śli​ła so​bie uda​wać

przed nim cią​żę, by zmu​sić go do ślu​bu. Były to strasz​ne ty​go​dnie, pod ko​niec któ​rych do​stał skur​czy
żo​łąd​ka i za​ła​mał się ner​wo​wo. Od tego cza​su wie, że cią​ża to cios, któ​ry może spaść na czło​wie​ka
ze​wsząd i w każ​dej chwi​li, cios, prze​ciw któ​re​mu nie wy​my​ślo​no żad​ne​go pio​ru​no​chro​nu, a któ​ry za​-
po​wia​da pa​te​tycz​ny głos w te​le​fo​nie (wła​śnie, rów​nież wte​dy blon​dyn​ka tę zło​wiesz​czą no​wi​nę za​-
ko​mu​ni​ko​wa​ła mu naj​pierw przez te​le​fon). Tam​to przej​ście spra​wi​ło, że po​tem za​wsze już sty​kał się
z ko​bie​ta​mi z uczu​ciem nie​po​ko​ju (na​wet je​śli mimo to dość gor​li​wie) i po każ​dej rand​ce bał się po​-
nu​rych na​stępstw. Po​cie​szał się co praw​da, że przy jego cho​ro​bli​wej ostroż​no​ści praw​do​po​do​bień​-
stwo ta​kie​go nie​szczę​ścia wy​no​si le​d​wie jed​ną ty​sięcz​ną pro​cen​tu, ale na​wet i ta jed​na ty​sięcz​na po​-
tra​fi​ła na​pę​dzić mu stra​chu.

Kie​dyś, ma​jąc przed sobą wol​ny wie​czór, za​te​le​fo​no​wał do dziew​czy​ny, któ​rą ostat​nio wi​dział

przed dwo​ma mie​sią​ca​mi. Po​znaw​szy go po gło​sie, za​wo​ła​ła:

– Mój Boże, to ty! Nie mo​głam się już do​cze​kać, kie​dy do mnie za​dzwo​nisz! Tak bar​dzo po​trze​bo​-

wa​łam, że​byś za​dzwo​nił!

A mó​wi​ła to z ta​kim na​ci​skiem, tak pa​te​tycz​nie, że ser​ce ści​snął mu zna​ny nie​po​kój i po​czuł całą

du​szą, że chwi​la, któ​rej oba​wiał się, na​de​szła. Po​nie​waż chciał spoj​rzeć praw​dzie w oczy moż​li​wie
jak naj​prę​dzej, przy​brał po​sta​wę ofen​syw​ną:

– Ale dla​cze​go mó​wisz mi to ta​kim tra​gicz​nym gło​sem?
– Wczo​raj umar​ła moja mama – po​wie​dzia​ła, a on ode​tchnął z ulgą.
Lecz wie​dział, że to, cze​go się boi, i tak go nie omi​nie.

5

– No to star​czy. Ale niby dla​cze​go? – po​wie​dział per​ku​si​sta i Kli​ma opa​mię​tał się wresz​cie. Ota​-

cza​ły go za​tro​ska​ne twa​rze mu​zy​ków z jego ze​spo​łu. Opo​wie​dział im, co się sta​ło. Chłop​cy odło​ży​li

background image

in​stru​men​ty i sta​ra​li się coś mu do​ra​dzić.

Pierw​sza rada była ra​dy​kal​na: Osiem​na​sto​let​ni gi​ta​rzy​sta oświad​czył, że taką dziew​czy​nę, jak ta,

któ​ra wła​śnie dzwo​ni​ła do ich li​de​ra i trę​ba​cza, na​le​ży z całą sta​now​czo​ścią spła​wić.

– Po​wiedz jej, że może so​bie ro​bić, co się jej żyw​nie po​do​ba. To nie jest two​je dziec​ko, więc nic

cię to nie ob​cho​dzi. A jak się bę​dzie upie​rać, to pró​ba krwi wy​ka​że, z kim jej się to przy​da​rzy​ło.

Trę​bacz za​opo​no​wał. Pró​ba krwi prze​waż​nie ni​cze​go nie wy​ka​zu​je, a wte​dy na​dal bie​rze się pod

uwa​gę to, co twier​dzi ko​bie​ta.

Gi​ta​rzy​sta od​parł, że do żad​nej pró​by krwi nie doj​dzie. Dziew​czy​na za​ła​twio​na w taki spo​sób bę​-

dzie bar​dzo do​brze uwa​żać, by nie ścią​gnąć na sie​bie nie​po​trzeb​nych kło​po​tów, a jak się zo​rien​tu​je,
że po​mó​wio​ny męż​czy​zna nie jest tchórz​li​wym ma​zga​jem, sama zaj​mie się usu​nię​ciem pło​du na wła​-
sny koszt.

– A wresz​cie na​wet gdy​by uro​dzi​ła, to cała ka​pe​la ze​zna przed są​dem, że​śmy się z nią wte​dy prze​-

spa​li wszy​scy. I niech so​bie szu​ka​ją mię​dzy nami oj​czul​ka!

Ale Kli​ma po​wie​dział:
– Wie​rzę, że by​ście to zro​bi​li. Tyl​ko że ja do tego cza​su daw​no już osza​lał​bym z nie​pew​no​ści i

stra​chu. W tych spra​wach je​stem naj​więk​szym tchó​rzem pod słoń​cem i chcę jak naj​prę​dzej mieć
pew​ność.

Wszy​scy się z nim zgo​dzi​li. Me​to​da gi​ta​rzy​sty jest w za​sa​dzie do​bra, ale nie dla każ​de​go. Przede

wszyst​kim nie na​da​je się dla czło​wie​ka, któ​ry nie ma sil​nych ner​wów. Po dru​gie, nie jest do​bra dla
czło​wie​ka sław​ne​go i bo​ga​te​go, dla któ​re​go ko​bie​tom opła​ca się pod​jąć na​wet zu​peł​nie obłą​kań​cze
ry​zy​ko. Przy​chy​li​li się więc do po​glą​du, że za​miast dziew​czy​nę sta​now​czo spła​wiać, trze​ba skło​nić
ją do skro​ban​ki me​to​dą ła​god​nej per​swa​zji. Ale jaką za​sto​so​wać ar​gu​men​ta​cję? Ry​so​wa​ły się trzy
pod​sta​wo​we moż​li​wo​ści:

Spo​sób pierw​szy to apel do współ​czu​ją​ce​go dziew​czę​ce​go ser​dusz​ka: Kli​ma po​roz​ma​wia z pie​lę​-

gniar​ką jak ze swo​ją naj​lep​szą przy​ja​ciół​ką; szcze​rze zwie​rzy się jej ze wszyst​kie​go; po​wie, że jego
żona jest po​waż​nie cho​ra i wia​do​mość, że mąż ma dziec​ko z inną ko​bie​tą, kom​plet​nie by ją za​ła​ma​ła;
że nie wy​trzy​mał​by ta​kiej sy​tu​acji ani mo​ral​nie, ani ner​wo​wo; i że dla​te​go pro​si pie​lę​gniar​kę, by
oka​za​ła mu li​tość.

Za​strze​że​nie wo​bec tego spo​so​bu było cha​rak​te​ru za​sad​ni​cze​go. Nie moż​na opie​rać ca​łej stra​te​gii

na czymś tak nie​pew​nym i zwod​ni​czym, jak sen​ty​men​tal​na do​broć pie​lę​gniar​ki. Je​śli nie ma ona ser​ca
wy​jąt​ko​wo za​cne​go i peł​ne​go współ​czu​cia, taka me​to​da ob​ró​ci się prze​ciw Kli​mie. Dziew​czy​na po​-
czu​je się ura​żo​na nad​mier​ny​mi wzglę​da​mi, ja​ki​mi upa​trzo​ny oj​ciec jej dziec​ka da​rzy inną ko​bie​tę, i
bę​dzie po​czy​nać so​bie tym twar​dziej.

Me​to​da dru​ga to apel do roz​sąd​ku dziew​czy​ny: Kli​ma po​sta​ra się jej wy​tłu​ma​czyć, że nie jest i ni​-

g​dy nie bę​dzie pew​ny, czy dziec​ko rze​czy​wi​ście jest jego. Zna pie​lę​gniar​kę z jed​ne​go tyl​ko spo​tka​nia
i zu​peł​nie nic o niej nie wie. Nie ma naj​mniej​sze​go po​ję​cia, z kim jesz​cze się spo​ty​ka. Nie, nie, nie
po​dej​rze​wa jej, że roz​myśl​nie chce go oszu​kać, ale chy​ba nie za​mie​rza mu wma​wiać, że nie mie​wa
sto​sun​ków z in​ny​mi męż​czy​zna​mi! Na​wet zaś gdy​by tak twier​dzi​ła, skąd Kli​ma ma mieć pew​ność, że
mówi praw​dę? A czy roz​sąd​nie by​ło​by uro​dzić dziec​ko, któ​re​go oj​ciec ni​g​dy nie bę​dzie pew​ny swe​-
go oj​co​stwa? Czy Kli​ma mógł​by po​rzu​cić żonę dla dziec​ka, o któ​rym nie wie, czy na​praw​dę jest
jego? Czy może Róża chce, aby dziec​ku ni​g​dy nie było dane po​znać wła​sne​go ojca?

Rów​nież prze​ciw​ko temu spo​so​bo​wi wy​su​nię​to za​rzu​ty na​tu​ry za​sad​ni​czej. Ba​si​sta (naj​star​szy

wie​kiem czło​nek ze​spo​łu) za​uwa​żył, że li​cze​nie na roz​są​dek dziew​czy​ny by​ło​by jesz​cze więk​szą głu​-
po​tą od ra​chub na jej współ​czu​cie. Lo​gi​ka ar​gu​men​ta​cji tra​fi w próż​nię, pod​czas gdy pie​lę​gniar​ka
weź​mie so​bie do ser​ca, że uko​cha​ny męż​czy​zna nie wie​rzy w jej praw​do​mów​ność. Za​chę​ci ją to, by z

background image

płacz​li​wym upo​rem jesz​cze bar​dziej ob​sta​wa​ła przy swych twier​dze​niach i za​my​słach.

Wresz​cie ist​nia​ła jesz​cze moż​li​wość trze​cia:
Kli​ma bę​dzie za​kli​nać się, że cię​żar​ną dziew​czy​nę ko​chał i ko​cha. Naj​mniej​szej wzmian​ki o tym,

że dziec​ko mo​gła​by mieć z kimś in​nym! Prze​ciw​nie, bę​dzie pła​wił się w zdro​jach za​ufa​nia, mi​ło​ści i
czu​ło​ści. Obie​ca wszyst​ko, włącz​nie z roz​wo​dem. Na​kre​śli jej ich wspa​nia​łą przy​szłość. Po czym
wła​śnie w imię tej przy​szło​ści po​pro​si ją, aby ze​chcia​ła prze​rwać cią​żę. Wy​ja​śni jej, że uro​dze​nie
dziec​ka by​ło​by przed​wcze​sne i po​zba​wi​ło​by ich naj​pięk​niej​szych pierw​szych lat mi​ło​ści.

W tej znów ar​gu​men​ta​cji za mało było tego, cze​go po​przed​nia mia​ła w nad​mia​rze: lo​gi​ki. Jak to

moż​li​we, że Kli​ma jest tak bar​dzo za​ko​cha​ny w pie​lę​gniar​ce, je​śli przez dwa mie​sią​ce jej uni​kał?
Ale ba​si​sta twier​dził, że za​ko​cha​ni za​wsze za​cho​wu​ją się nie​lo​gicz​nie i nie ma nic prost​sze​go, niż ja​-
koś to dziew​czy​nie wy​tłu​ma​czyć. Osta​tecz​nie wszy​scy zgo​dzi​li się, że ten trze​ci spo​sób praw​do​po​-
dob​nie bę​dzie naj​od​po​wied​niej​szy, gdyż ape​lu​je do uczu​cia dziew​czy​ny, któ​re w za​ist​nia​łej sy​tu​acji
wy​da​je się je​dy​ną rze​czą sto​sun​ko​wo pew​ną.

6

Na​stęp​nie wy​szli z te​atrzy​ku, na rogu roz​sta​li się i tyl​ko gi​ta​rzy​sta od​pro​wa​dził Kli​mę pod sam

dom. On je​den nie zga​dzał się z pro​po​no​wa​nym pla​nem. Uwa​żał, że jest nie​god​ny li​de​ra, któ​re​go
ubó​stwiał.

– Idąc do ko​bie​ty, nie za​po​mnij bi​cza! – za​cy​to​wał Nie​tz​sche​go, z któ​re​go ca​łej twór​czo​ści znał

wy​łącz​nie to jed​no zda​nie.

– Dro​gi chłop​cze – wes​tchnął Kli​ma – tym ra​zem bicz to ona ma na mnie.
Wte​dy gi​ta​rzy​sta za​pro​po​no​wał sze​fo​wi, że po​je​dzie z nim do uzdro​wi​ska sa​mo​cho​dem, tam Kli​-

ma wy​wa​bi dziew​czy​nę na szo​sę, a on ją prze​je​dzie.

– Nikt mi nie udo​wod​ni, że nie wbie​gła sama pod koła. Gi​ta​rzy​sta był naj​młod​szym człon​kiem ze​-

spo​łu, uwiel​biał Kli​mę i Kli​ma wzru​szył się jego sło​wa​mi:

– Rów​ny gość z cie​bie – po​wie​dział.
Gi​ta​rzy​sta za​czął przed​sta​wiać szcze​gó​ły swe​go pla​nu. Po​licz​ki mu pa​ła​ły.
– Rów​ny gość z cie​bie, ale to nie​moż​li​we – rzekł Kli​ma.
– Wa​hasz się? Prze​cież to Świ​nia!
– Na​praw​dę strasz​nie rów​ny gość z cie​bie, ale to nie​moż​li​we – po​wtó​rzył Kli​ma i po​że​gnał się z

nim.

7

Gdy zo​stał sam, za​czął za​sta​na​wiać się nad pro​po​zy​cją chłop​ca i nad tym, dla​cze​go ją od​rzu​cił.

Nie dla​te​go, że był szla​chet​niej​szy od gi​ta​rzy​sty, lecz je​dy​nie – że był bar​dziej tchórz​li​wy. Strach, że
mógł​by być oskar​żo​ny o udział w mor​der​stwie, nie był ani tro​chę mniej​szy od stra​chu, że zo​sta​nie
uzna​ny za ojca. Wy​obra​ził so​bie, jak sa​mo​chód wpa​da na Różę, wy​obra​ził ją so​bie le​żą​cą w ka​łu​ży
krwi na szo​sie i na krót​ko do​znał peł​ne​go ulgi szczę​ścia. Ale wie​dział, że ule​ga​nie grze wy​obraź​ni
jest bez sen​su. Miał te​raz po​waż​ne zmar​twie​nie. My​ślał o swo​jej żo​nie. Ach, Boże, ju​tro ma uro​dzi​-
ny.

Było parę mi​nut przed szó​stą, za chwi​lę za​mkną skle​py. Mi​giem wpadł jesz​cze do kwia​ciar​ni i ku​-

pił ogrom​ny bu​kiet róż. Na​szła go myśl, że będą to okrop​ne uro​dzi​ny. Bę​dzie mu​siał uda​wać, że ser​-
cem i umy​słem jest przy niej, bę​dzie mu​siał zaj​mo​wać się nią, być dla niej czu​ły, za​ba​wiać ją, śmiać
się z nią ra​zem, a przy tym nie​ustan​nie bę​dzie my​ślał o pew​nym ob​cym, da​le​kim brzu​chu. Bę​dzie

background image

zmu​szał się do mó​wie​nia przy​mil​nych słó​wek, ale jego myśl bę​dzie da​le​ko stąd, uwię​zio​na w mrocz​-
nej celi tam​tych cu​dzych wnętrz​no​ści jak w izo​lat​ce.

Uświa​do​mił so​bie, że spę​dze​nie tych uro​dzin w domu by​ło​by po​nad jego siły i po​sta​no​wił wy​jaz​-

du do Róży nie od​wle​kać.

W tym zresz​tą tak​że nie było nic ku​szą​ce​go. Z pod​gór​skie​go uzdro​wi​ska wia​ło nań pust​ką jak z

praw​dzi​wej pu​sty​ni. Ni​ko​go tam nie znał. Może tyl​ko z wy​jąt​kiem tego ame​ry​kań​skie​go pa​cjen​ta, któ​-
ry po​czy​nał so​bie jak kie​dyś bo​ga​ci miesz​cza​nie w ma​łych mia​stach i po kon​cer​cie po​dej​mo​wał cały
ze​spół w swo​im apar​ta​men​cie. Po​trak​to​wał ich wy​śmie​ni​ty​mi trun​ka​mi, oto​czył żeń​skim per​so​ne​lem
ku​ror​tu, przez co po​śred​nio spra​wił, że Kli​ma wpa​ko​wał się w tę hi​sto​rię z Różą. Ach, żeby cho​ciaż
ten czło​wiek, któ​ry wte​dy od​no​sił się do nie​go z bez​gra​nicz​ną życz​li​wo​ścią, był jesz​cze w uzdro​wi​-
sku! Kli​ma uchwy​cił się tej wi​zji jak ostat​niej de​ski ra​tun​ku, bo​wiem w chwi​lach, ja​kie wła​śnie
prze​ży​wał, męż​czy​zna ni​cze​go nie po​trze​bu​je bar​dziej, niż przy​ja​zne​go zro​zu​mie​nia ze stro​ny in​ne​go
męż​czy​zny.

Jesz​cze raz wró​cił do te​atrzy​ku i wszedł do por​tier​ni. Za​mó​wił roz​mo​wę mię​dzy​mia​sto​wą. Wkrót​-

ce usły​szał w słu​chaw​ce głos Róży. Po​wie​dział jej, że przy​je​dzie do niej już ju​tro. Ani sło​wem nie
na​wią​zał do wia​do​mo​ści, któ​rą oznaj​mi​ła mu kil​ka go​dzin temu. Roz​ma​wiał z nią, jak​by byli parą
bez​tro​skich ko​chan​ków.

Mię​dzy jed​nym a dru​gim zda​niem za​py​tał:
– Czy ten Ame​ry​ka​nin jest jesz​cze w uzdro​wi​sku?
– Aha, jest – od​po​wie​dzia​ła Róża.
Ulży​ło mu i nie​co gła​dziej niż przed​tem po​wtó​rzył, że cie​szy się na myśl, że ją zo​ba​czy.
– A jak je​steś ubra​na? – rzekł na​stęp​nie.
– A bo co?
Już wie​le lat z po​wo​dze​niem sto​so​wał ten trik w te​le​fo​nicz​nym flir​cie.
– Chcę wie​dzieć, jak je​steś wła​śnie te​raz ubra​na. Chcę so​bie cie​bie wy​obra​zić.
– Mam czer​wo​ną su​kien​kę.
– W czer​wo​nym musi ci być bar​dzo do twa​rzy.
– Chy​ba tak – po​wie​dzia​ła.
– A pod spodem?
Ro​ze​śmia​ła się.
No cóż, każ​da za​wsze się śmia​ła, gdy o to py​tał.
– W ja​kich je​steś maj​tecz​kach?
– Też czer​wo​nych.
– Już się cie​szę, że cie​bie w nich zo​ba​czę – rzekł i po​że​gnał się z nią. Zda​wa​ło mu się, że przy​jął

wła​ści​wy ton. Na chwi​lę po​czuł ulgę. Ale tyl​ko na chwi​lę, gdyż uzmy​sło​wił so​bie, że nie po​tra​fi my​-
śleć o ni​czym in​nym niż o Róży, wo​bec cze​go dzi​siej​szą roz​mo​wę z żoną po​wi​nien ogra​ni​czyć do
naj​nie​zbęd​niej​sze​go mi​ni​mum. Sta​nął przed kasą kina, w któ​rym szedł ame​ry​kań​ski we​stern, i ku​pił
dwa bi​le​ty.

8

Choć Ka​mi​la Kli​mo​wa była o wie​le bar​dziej pięk​na niż cho​ra, to prze​cież cho​ra była. Z po​wo​du

złe​go sta​nu zdro​wia mu​sia​ła zre​zy​gno​wać przed kil​ku laty z ka​rie​ry pio​sen​kar​skiej, któ​ra uprzed​nio
za​pro​wa​dzi​ła ją w ra​mio​na jej dzi​siej​sze​go męża.

Pięk​na mło​da pani, na​wy​kła do po​dzi​wu, na​gle mia​ła gło​wę peł​ną szpi​tal​nej woni kar​bo​lu. Od​no​-

background image

si​ła wra​że​nie, jak​by jej świat od świa​ta męża od​gra​dza​ło te​raz sie​dem gór.

Gdy Kli​ma w ta​kich chwi​lach wi​dział jej smut​ną twarz, ser​ce kra​ja​ło mu się z bólu i wy​cią​gał do

niej (po​nad tymi fik​cyj​ny​mi gó​ra​mi) drżą​ce z mi​ło​ści ręce. Ka​mi​la zro​zu​mia​ła, że w jej smut​ku tkwi
siła, któ​rej ist​nie​nia przed​tem nie po​dej​rze​wa​ła, a któ​ra Kli​mę przy​cią​ga, roz​czu​la i do​pro​wa​dza do
łez. Nic dziw​ne​go, że tym nie​spo​dzie​wa​nie zna​le​zio​nym in​stru​men​tem za​czę​ła (za​pew​ne na​wet bez​-
wied​nie, ale tym czę​ściej) się po​słu​gi​wać. Prze​cież je​dy​nie wte​dy, gdy prze​glą​dał się w jej ścią​gnię​-
tej bó​lem twa​rzy, mo​gła być jako tako pew​na, że w jego my​ślach nie ry​wa​li​zu​je z nią żad​na inna ko​-
bie​ta.

Al​bo​wiem ta prze​ślicz​na pani bała się ko​biet i wi​dzia​ła je wszę​dzie. Ni​g​dy i ni​g​dzie nie uszły jej

uwa​gi. Umia​ła od​kryć je w to​nie gło​su, ja​kim Kli​ma ją wi​tał, kie​dy wra​cał do domu. Umia​ła wy​czuć
je w za​pa​chu jego ubrań. Nie​daw​no zo​ba​czy​ła na biur​ku męża ode​rwa​ny z brze​gu ga​ze​ty skra​wek pa​-
pie​ru, na któ​rym jego ręką za​pi​sa​na była ja​kaś data. Oczy​wi​ście, mo​gło się to od​no​sić do naj​roz​ma​it​-
szych spraw, pró​by kon​cer​tu, roz​mo​wy z agen​tem, ale ona przez cały mie​siąc my​śla​ła tyl​ko o tym, z
jaką ko​bie​tą spo​tka się Kli​ma tego dnia, i cały mie​siąc źle spa​ła.

Je​że​li tak prze​ra​żał ją pod​stęp​ny świat ko​biet, czy nie mo​gła zna​leźć so​bie po​cie​chy w świe​cie

męż​czyzn?

Ra​czej nie. Za​zdrość ma za​dzi​wia​ją​cą wła​ści​wość: oświe​tla ja​sny​mi pro​mie​nia​mi tego jed​ne​go

je​dy​ne​go męż​czy​znę, tłu​my in​nych po​zo​sta​wia​jąc w ab​so​lut​nej ciem​no​ści. Myśl pani Kli​mo​wej nie
umia​ła po​ru​szać się ina​czej niż w kie​run​ku, w któ​rym bie​gły te drę​czą​ce pro​mie​nie, i jej mąż stał się
dla niej je​dy​nym męż​czy​zną na świe​cie.

Te​raz usły​sza​ła klucz w zam​ku i jej oczom uka​zał się trę​bacz z bu​kie​tem róż.
W pierw​szej chwi​li ogar​nę​ła ją ra​dość, ale za​raz ode​zwa​ły się wąt​pli​wo​ści: Cze​mu przy​no​si

kwia​ty już dzi​siaj, je​śli jej uro​dzi​ny będą do​pie​ro ju​tro? Co to zno​wu ma zna​czyć?

– Nie bę​dzie cię ju​tro w domu? – po​wi​ta​ła go.

9

Z tego że przy​niósł róże już dziś wie​czo​rem, wca​le prze​cież nie wy​ni​ka​ło, że ju​tro ma go nie być.

Lecz jej nie​uf​ne czuł​ki, za​wsze czuj​ne, za​wsze za​zdro​sne, po​tra​fi​ły gru​bo wcze​śniej prze​wi​dzieć każ​-
dy ukry​wa​ny za​miar mał​żon​ka. Za każ​dym ra​zem, gdy Kli​ma zda​wał so​bie spra​wę z ist​nie​nia owych
strasz​li​wych czuł​ków, któ​re go ob​na​ża​ły, śle​dzi​ły, de​ma​sko​wa​ły – ogar​nia​ło go bez​na​dziej​ne znu​że​-
nie. Nie​na​wi​dził ich i był pew​ny, że je​że​li jego mał​żeń​stwu coś za​gra​ża, to tyl​ko one.

Za​wsze był prze​ko​na​ny (i z tego punk​tu wi​dze​nia za​wsze miał cał​ko​wi​cie czy​ste su​mie​nie), że je​-

śli cza​sem okła​mu​je żonę, to je​dy​nie dla​te​go, że chce ją oszczę​dzić, uchro​nić przed wszel​kim nie​po​-
ko​jem i że to ona sama pa​ku​je się w cier​pie​nie przez tę swo​ją nie​uf​ność.

Pa​trząc te​raz na jej twarz, czy​tał z niej po​dej​rze​nia, smu​tek oraz zły hu​mor. Miał ocho​tę pra​snąć

bu​kie​tem o zie​mię, ale się opa​no​wał. Wie​dział, że w dniach, któ​re na​dej​dą, bę​dzie mu​siał pa​no​wać
nad sobą rów​nież w sy​tu​acjach znacz​nie trud​niej​szych.

– Masz coś prze​ciw​ko temu, że przy​nio​słem ci kwia​ty już dzi​siaj? – spy​tał i żona za​raz wy​czu​ła w

jego gło​sie roz​draż​nie​nie, to​też po​dzię​ko​wa​ła i po​szła na​lać wody do wa​zo​nu.

– Ten cho​ler​ny so​cja​lizm! – rzekł Kli​ma, gdy wró​ci​ła.
– Sta​ło się coś?
– No po​patrz tyl​ko. Sta​le zmu​sza​ją nas do wy​stę​pów za dar​mo. To na rzecz wal​ki z im​pe​ria​li​-

zmem, to z oka​zji rocz​ni​cy re​wo​lu​cji, to znów na uro​dzi​ny ja​kie​goś dy​gni​ta​rza i jak nie chcę, by nas
zli​kwi​do​wa​li, mu​szę się na to wszyst​ko zga​dzać. Nie masz po​ję​cia, jak dziś zno​wu się ze​zło​ści​łem.

background image

– A co było? – spy​ta​ła bez więk​sze​go za​in​te​re​so​wa​nia.
– Pod​czas pró​by przy​szła do nas ja​kaś tam re​fe​rent​ka z rady na​ro​do​wej i da​lej nas po​uczać, co

wol​no nam grać, a cze​go nie wol​no, i w koń​cu zmu​si​ła nas, że​by​śmy dali dar​mo​wy kon​cert dla
Związ​ku Mło​dzie​ży, a co gor​sza, ju​tro mu​szę spę​dzić cały dzień na ja​kiejś idio​tycz​nej kon​fe​ren​cji,
gdzie znów będą nas uczyć, jak mu​zy​ka ma po​ma​gać w bu​do​wie so​cja​li​zmu. Zmar​no​wa​ny dzień, zu​-
peł​nie zmar​no​wa​ny dzień! I to wła​śnie dzień twych uro​dzin!

– Chy​ba nie będą trzy​mać cię tam do nocy!
– No niby nie. Ale wy​obraź so​bie, w ja​kim hu​mo​rze wró​cę. Dla​te​go chcia​łem po​sie​dzieć z tobą

tro​chę w spo​ko​ju przy​naj​mniej dzi​siej​sze​go wie​czo​ru – rzekł, uj​mu​jąc żonę za ręce.

– To miło z two​jej stro​ny – po​wie​dzia​ła pani Kli​mo​wa i Kli​ma wy​czuł z jej gło​su, że z tego, co

mó​wił o ju​trzej​szej kon​fe​ren​cji, nie wie​rzy ani jed​ne​mu sło​wu.

Pani Kli​mo​wa nie ośmie​la​ła się wpraw​dzie ujaw​niać wo​bec nie​go, że mu nie wie​rzy. Wie​dzia​ła,

że jej brak za​ufa​nia do​pro​wa​dza go do sza​łu. Ale Kli​ma daw​no już stra​cił wia​rę w jej za​ufa​nie. Czy
mó​wił praw​dę, czy kła​mał, za​wsze po​są​dzał ją, że go po​dej​rze​wa. Lecz te​raz nic już nie moż​na było
zro​bić i mu​siał mó​wić da​lej, jak​by wie​rzył, że i ona mu wie​rzy, ona zaś (z twa​rzą smut​ną i obcą) wy​-
py​ty​wa​ła go o ju​trzej​szą kon​fe​ren​cję, chcąc mu do​wieść, że w jej re​al​ność nie wąt​pi.

Na​stęp​nie wy​szła do kuch​ni przy​go​to​wać ko​la​cję. Prze​so​li​ła ją. Za​wsze lu​bi​ła go​to​wać i go​to​wa​-

ła świet​nie (ży​cie nie roz​pie​ści​ło jej i nie od​uczy​ło za​jęć go​spo​dar​skich) i Kli​ma wie​dział, że je​że​li
tym ra​zem po​tra​wa się nie uda​ła, to wy​łącz​nie dla​te​go, że Ka​mi​la cier​pia​ła. Oczy​ma du​szy wi​dział
bo​le​sny, szyb​ki ruch, ja​kim wsy​pa​ła do garn​ka za dużą szczyp​tę soli, i ser​ce mu się ści​snę​ło. Zda​wa​-
ło mu się, że w prze​so​lo​nych kę​skach od​naj​du​je smak jej łez i łyka swo​je wła​sne prze​wi​ny. Wie​dział,
że Ka​mi​la prze​ży​wa męki za​zdro​ści, wie​dział, że w nocy zno​wu nie bę​dzie spa​ła, chciał więc ją gła​-
skać, ca​ło​wać, uspo​ka​jać, ale wnet uświa​do​mił so​bie, że to zbęd​ne, bo jej czuł​ki od​kry​ły​by w piesz​-
czo​tach tyl​ko jego nie​czy​ste su​mie​nie.

Wresz​cie po​szli do kina. Bo​ha​ter, któ​ry na ekra​nie zgrab​nie wy​cho​dził cało z wszyst​kich zdra​-

dziec​kich za​sa​dzek, pod​no​sił ja​koś Kli​mę na du​chu. Wi​dział sie​bie na jego miej​scu i chwi​la​mi zda​-
wa​ło mu się, że na​mó​wie​nie Róży na skro​ban​kę to dro​biazg, z któ​rym dzię​ki swe​mu wdzię​ko​wi oraz
szczę​śli​wej gwieź​dzie po​ra​dzi so​bie śpie​wa​ją​co.

Po​tem po​ło​ży​li się obok sie​bie na sze​ro​kim łóż​ku. Pa​trzył na nią. Le​ża​ła na ple​cach z gło​wą za​głę​-

bio​ną w po​dusz​ce, z bro​dą le​ciut​ko unie​sio​ną i oczy​ma utkwio​ny​mi w su​fi​cie, a on w tym na​pię​tym
wy​prę​że​niu jej cia​ła (przy​po​mi​na​ła mu za​wsze stru​nę, mó​wił jej, że ma „du​szę stru​ny”) w jed​nej
chwi​li uj​rzał na​gle całą jej kwin​te​sen​cję. Wła​śnie, cza​sa​mi zda​rza​ło mu się (były to cu​dow​ne mo​-
men​ty), że w jed​nym jej ge​ście czy ru​chu wi​dział jak​by całą hi​sto​rię jej cia​ła i du​szy. Były to chwi​le
ja​kie​goś ab​so​lut​ne​go ja​sno​wi​dze​nia, ale rów​nież ab​so​lut​ne​go roz​rzew​nie​nia: ta ko​bie​ta ko​cha​ła go
bo​wiem, gdy jesz​cze nic nie zna​czył, po​tra​fi​ła za​wsze po​świę​cić dla nie​go wszyst​ko, w lot ro​zu​mia​ła
każ​dą jego myśl, dzię​ki cze​mu mógł roz​ma​wiać z nią o Arm​stron​gu i o Stra​wiń​skim, o głup​stew​kach i
o kło​po​tach, była mu naj​bliż​sza ze wszyst​kich lu​dzi… Te​raz wy​obra​ził so​bie, że to słod​kie cia​ło, ta
słod​ka twarz by​ły​by mar​twe i czuł, że nie prze​żył​by jej ani o je​den dzień. Wie​dział, że go​tów jest
bro​nić jej do ostat​nie​go tchu, że go​tów jest od​dać za nią swe ży​cie.

Lecz to po​czu​cie dła​wią​cej mi​ło​ści trwa​ło tyl​ko se​kun​dę, było bez​sil​nym prze​bły​skiem, gdyż jego

umysł wy​peł​nio​ny był cał​ko​wi​cie przy​gnę​bie​niem i stra​chem. Le​żał koło Ka​mi​li, wie​dział, że ko​cha
ją bez​gra​nicz​nie, ale du​chem był nie​obec​ny. Gła​skał ją po twa​rzy, jak​by ro​bił to z nie​zmie​rzo​nej,
wie​lu​set​ki​lo​me​tro​wej od​le​gło​ści.

background image

DZIEŃ DRUGI

1

Było oko​ło dzie​wią​tej rano, gdy na par​kin​gu na skra​ju zdro​jo​wi​ska (da​lej już sa​mo​cho​dom nie

wol​no było wjeż​dżać) za​trzy​mał się ele​ganc​ki bia​ły wóz i wy​siadł z nie​go Kli​ma.

Przez śro​dek ku​ror​tu cią​gnął się dłu​gi park z traw​ni​kiem, rzad​ko ro​sną​cy​mi drze​wa​mi, dróż​ka​mi

wy​sy​pa​ny​mi pia​skiem oraz ko​lo​ro​wy​mi ła​wecz​ka​mi. Po obu stro​nach sta​ły bu​dyn​ki sa​na​to​ryj​ne,
wśród nich rów​nież „Dom Mark​sa”, gdzie w po​ko​iku, w któ​rym trę​bacz spę​dził był pew​nej nocy
dwie fa​tal​ne dla sie​bie w skut​kach go​dzi​ny, miesz​ka​ła sio​stra Róża. Na​prze​ciw „Domu Mark​sa” po
dru​giej stro​nie par​ku wzno​si​ła się naj​pięk​niej​sza bu​dow​la ca​łe​go uzdro​wi​ska, w sty​lu se​ce​syj​nym z
po​cząt​ku stu​le​cia, peł​na stiu​ko​wych ozdób i z mo​zai​ką nad wej​ściem. Ona jed​na uzy​ska​ła przy​wi​lej
za​cho​wa​nia bez zmia​ny daw​nej na​zwy: „Rich​mond”.

– Czy pan Ber​tlef miesz​ka tu jesz​cze? – spy​tał Kli​ma por​tie​ra.
Otrzy​maw​szy od​po​wiedź twier​dzą​cą, wbiegł po czer​wo​nym chod​ni​ku na pierw​sze pię​tro i za​pu​-

kał do drzwi.

Gdy wszedł, uj​rzał Ber​tle​fa wy​cho​dzą​ce​go mu na spo​tka​nie w pi​ża​mie. Za​że​no​wa​ny za​czął prze​-

pra​szać za nie​za​po​wie​dzia​ne naj​ście, ale Ber​tlef mu prze​rwał:

– Przy​ja​cie​lu! Pro​szę się nie uspra​wie​dli​wiać! Spra​wił mi pan naj​więk​szą przy​jem​ność, ja​kiej

zda​rzy​ło mi się do​znać tu​taj od ko​go​kol​wiek w tych po​ran​nych go​dzi​nach.

Po​trzą​snął dło​nią trę​ba​cza i cią​gnął da​lej:
– W tym kra​ju lu​dzie nie ce​nią so​bie po​ran​ka. Bu​dzą się gwał​tow​nie na dzwo​nek bu​dzi​ka, któ​ry

dru​zgo​ce ich sen jak cios sie​kie​ry, i od razu sta​ją się nie​wol​ni​ka​mi ża​ło​sne​go po​śpie​chu. Niech mi
pan po​wie, cóż może być wart dzień, któ​ry za​czy​na się od ta​kie​go aktu prze​mo​cy? Co musi dziać się z
ludź​mi, któ​rzy co dzień za po​śred​nic​twem bu​dzi​ka do​zna​ją mi​nia​tu​ro​we​go elek​trow​strzą​su? Każ​de​go
dnia przy​zwy​cza​ja się ich do prze​mo​cy, każ​de​go dnia od​ucza się ich od roz​ko​szy. Pro​szę mi wie​rzyć,
że o cha​rak​te​rze lu​dzi de​cy​du​ją ich po​ran​ki.

Ujął Kli​mę de​li​kat​nie za ra​mio​na, po​sa​dził go w fo​te​lu i kon​ty​nu​ował:
– A ja tak bar​dzo ko​cham te po​ran​ne go​dzi​ny bez​czyn​no​ści, przez któ​re wol​no, ni​czym po peł​nym

rzeźb mo​ście, prze​cho​dzę z nocy do dnia, ze snu do jawy. To ta część dnia, kie​dy był​bym ogrom​nie
wdzięcz​ny za mały cud, za nie​spo​dzia​ne spo​tka​nie, któ​re prze​ko​na​ło​by mnie, że sny mej nocy trwa​ją
na​dal i że mię​dzy przy​go​dą snu a przy​go​dą dnia nie roz​cią​ga się prze​paść.

Ob​ser​wu​jąc Ber​tle​fa, cho​dzą​ce​go w pi​ża​mie po po​ko​ju i przy​gła​dza​ją​ce​go ręką szpa​ko​wa​te wło​-

sy, trę​bacz za​uwa​żył, że jego dźwięcz​ny głos ma nie​za​tar​ty ak​cent ame​ry​kań​ski, a do​bór słów ce​chu​je
uj​mu​ją​ca sta​ro​świec​czy​zna, ła​two da​ją​ca się wy​tłu​ma​czyć tym, że w oj​czyź​nie swych przod​ków ni​g​-
dy nie miesz​kał, ję​zy​ka oj​czy​ste​go zaś na​uczył się wy​łącz​nie w śro​do​wi​sku ro​dzin​nym.

– I nikt, mój przy​ja​cie​lu – po​chy​lił się te​raz nad Kli​mą z po​ufa​łym uśmie​chem – nikt w tym ku​ror​-

cie nie może przyjść mi w su​kurs. Na​wet pie​lę​gniar​ki, ską​d​inąd tak po​tul​ne, mają zgor​szo​ne miny,
gdy wa​bię je, aby spę​dzi​ły ze mną ra​do​sne chwi​le w po​rze mego śnia​da​nia, wsku​tek cze​go wszyst​kie
spo​tka​nia zmu​szo​ny je​stem od​kła​dać aż na wie​czór, gdy mimo wszyst​ko by​wam już nie​co zmę​czo​ny.

Na​stęp​nie pod​szedł do sto​li​ka z te​le​fo​nem i spy​tał:
– Kie​dy pan przy​był?

background image

– Te​raz, rano – wy​ja​śnił Kli​ma. – Sa​mo​cho​dem.
– Z pew​no​ścią jest pan głod​ny – po​wie​dział Ber​tlef i pod​niósł słu​chaw​kę. Za​mó​wił dwa śnia​da​-

nia.

– Czte​ry jaj​ka po wie​deń​sku, ser, ma​sło, ro​ga​li​ki, mle​ko, szyn​ka, her​ba​ta.
Kli​ma tym​cza​sem roz​glą​dał się po po​ko​ju. Wiel​ki okrą​gły stół, krze​sła, fo​te​le, lu​stro, dwie ko​zet​-

ki, drzwi do ła​zien​ki i do dru​gie​go, przy​le​głe​go po​ko​ju, w któ​rym – jak za​pa​mię​tał – mie​ści​ła się
mała sy​pial​nia. Tu​taj, w tym wspa​nia​łym apar​ta​men​cie, wszyst​ko się roz​po​czę​ło. Tu sie​dzie​li pi​ja​ni
chłop​cy z jego ze​spo​łu, któ​rym do to​wa​rzy​stwa bo​ga​ty Ame​ry​ka​nin za​pro​sił kil​ka pie​lę​gnia​rek.

– Tak – rzekł Ber​tlef – tego ob​ra​zu, któ​re​mu pan się przy​glą​da, po​przed​nio tu nie było.
Do​pie​ro te​raz trę​bacz spo​strzegł ob​raz przed​sta​wia​ją​cy bro​da​te​go męż​czy​znę z dziw​nym bla​do​-

nie​bie​skim pier​ście​niem wo​kół gło​wy i z pędz​lem oraz pa​le​tą w ręce. Ob​raz wy​glą​dał na pry​mi​tyw​-
ny, lecz Kli​ma wie​dział, że licz​ne ob​ra​zy spra​wia​ją​ce wra​że​nie pry​mi​ty​wów są sław​ne.

– Kto to ma​lo​wał?
– Ja sam – od​po​wie​dział Ber​tlef.
– Nie wie​dzia​łem, że pan ma​lu​je.
– Bar​dzo lu​bię ma​lo​wać.
– A kto to jest? – ośmie​lił się spy​tać trę​bacz.
– Świę​ty Ła​zarz.
– Czyż​by Ła​zarz był ma​la​rzem?
– To nie jest Ła​zarz bi​blij​ny, tyl​ko świę​ty Ła​zarz, mnich, któ​ry żył w dzie​wią​tym wie​ku w Kon​-

stan​ty​no​po​lu. To mój pa​tron.

– Aha – rzekł trę​bacz.
– Był to na​der szcze​gól​ny świę​ty. Cier​piał nie od po​gan za wia​rę w Chry​stu​sa, lecz od złych

chrze​ści​jan, za to, że zbyt lu​bił ma​lo​wać. Jak panu może wia​do​mo, w ósmym i dzie​wią​tym wie​ku w
Ko​ście​le grec​kim pa​no​wał su​ro​wy asce​tyzm, nie​to​le​ran​cyj​ny wo​bec wszel​kich uciech do​cze​snych.
Rów​nież ob​ra​zy oraz rzeź​by uwa​ża​no za prze​ja​wy wy​stęp​nej zmy​sło​wo​ści. Ce​sarz Teo​fil ka​zał znisz​-
czyć ty​sią​ce pięk​nych ob​ra​zów i za​bro​nił ma​lo​wać memu umi​ło​wa​ne​mu Ła​za​rzo​wi. Ale Ła​zarz wie​-
dział, że swy​mi ob​ra​za​mi chwa​li Boga i nie ustą​pił. Teo​fil wię​ził go, mę​czył, chciał, by Ła​zarz wy​-
rzekł się pędz​la, lecz Bóg był mu mi​ło​ściw i do​dał sił, by prze​trzy​mał sro​gie ka​tu​sze.

– Bar​dzo pięk​na hi​sto​ria – po​wie​dział trę​bacz uprzej​mie.
– Wspa​nia​ła. Lecz pan z pew​no​ścią przy​szedł do mnie nie po to, by oglą​dać moje ob​raz​ki, tyl​ko z

ja​kichś in​nych po​wo​dów.

W tej chwi​li roz​le​gło się pu​ka​nie i w drzwiach uka​zał się kel​ner z wiel​ką tacą. Po​sta​wił ją na sto​-

le i na​krył dla obu męż​czyzn do śnia​da​nia.

Ber​tlef za​pro​sił trę​ba​cza do sto​łu i rzekł:
– Śnia​da​nie nie jest tak wy​śmie​ni​te, by​śmy nie mo​gli kon​ty​nu​ować roz​mo​wy. Pro​szę, niech mi pan

po​wie, co leży panu na ser​cu!

Tak więc trę​bacz żu​jąc przed​sta​wiał swo​ją spra​wę, a Ber​tlef w kil​ku miej​scach prze​ry​wał mu

opo​wieść do​cie​kli​wy​mi py​ta​nia​mi.

2

Przede wszyst​kim za​sta​no​wi​ło go, cze​mu Kli​ma nie od​po​wie​dział Róży na żad​ną z jej kar​tek, wy​-

krę​cał się od roz​mo​wy z nią i ni​g​dy nie zro​bił choć​by jed​ne​go przy​ja​zne​go ge​stu, któ​ry prze​dłu​żył​by
ich mi​ło​sną noc o ci​che, ła​go​dzą​ce echo.

background image

Trę​bacz przy​znał, że nie po​czy​nał so​bie przy​zwo​icie ani mą​drze. Ale nie mógł się prze​móc. Myśl

o ja​kim​kol​wiek dal​szym kon​tak​cie z tą dziew​czy​ną na​pa​wa​ła go wstrę​tem.

– Uwieść ko​bie​tę – rzekł Ber​tlef, nie kry​jąc nie​za​do​wo​le​nia – to umie byle du​reń. Lecz umieć ją

po​rzu​cić, o, po tym wła​śnie po​zna​je się doj​rza​łe​go męż​czy​znę.

– Wiem – przy​znał Kli​ma ze smut​kiem. – Ale ten wstręt, ta nie​prze​zwy​cię​żal​na od​ra​za, to jest we

mnie sil​niej​sze od wszel​kich szla​chet​nych po​sta​no​wień.

– Mój pa​nie – zdu​miał się Ber​tlef – czy pan jest mi​zo​gi​nem?
– Mó​wią tak o mnie.
– Ale skąd się to w panu bie​rze? Nie wy​glą​da pan prze​cież ani na im​po​ten​ta, ani na ho​mo​sek​su​ali​-

stę!

– Istot​nie, nie je​stem im​po​ten​tem ani ho​mo​sek​su​ali​stą. To coś znacz​nie gor​sze​go – wy​znał me​lan​-

cho​lij​nie trę​bacz. – Ja ko​cham wła​sną żonę. To moja ero​tycz​na ta​jem​ni​ca, któ​rej ogrom​na więk​szość
lu​dzi zu​peł​nie nie po​tra​fi zro​zu​mieć.

Jego wy​zna​nie było tak wzru​sza​ją​ce, że obaj na chwi​lę umil​kli. Upły​nę​ła bo​daj mi​nu​ta, nim trę​-

bacz znów pod​jął te​mat:

– Tego nikt nie ro​zu​mie, a naj​mniej moja żona. My​śli, że wiel​ka mi​łość wy​ra​ża się w ten spo​sób,

że czło​wiek zu​peł​nie nie za​da​je się z in​ny​mi ko​bie​ta​mi. A tym​cza​sem to bzdu​ra. Nie ma chwi​li, by
nie cią​gnę​ło mnie do ja​kiejś ob​cej ko​bie​ty, ale gdy tyl​ko ją po​sią​dę, coś jak​by po​tęż​na ka​ta​pul​ta od​-
rzu​ca mnie od niej na po​wrót do Ka​mi​li. Cza​sa​mi mó​wię so​bie, że za tymi in​ny​mi ko​bie​ta​mi uga​niam
się wy​łącz​nie dla tej ka​ta​pul​ty, dla tego od​rzu​ce​nia i cu​dow​ne​go lotu (peł​ne​go czu​ło​ści, pra​gnie​nia i
po​ko​ry) do wła​snej żony, któ​rą z każ​dą ko​lej​ną nie​wier​no​ścią ko​cham co​raz to bar​dziej.

– Czy​li że sio​stra Róża była dla pana je​dy​nie utwier​dze​niem w mi​ło​ści mo​no​ga​micz​nej?
– Tak – rzekł trę​bacz. – I to utwier​dze​niem na​der przy​jem​nym. Sio​stra Róża, kie​dy wi​dzi się ją po

raz pierw​szy, ma bo​wiem wie​le wdzię​ku, a za​ra​zem jest nad​zwy​czaj ko​rzyst​ne, że ten wdzięk w dwie
go​dzi​ny wy​czer​pu​je się cał​ko​wi​cie, wsku​tek cze​go nic już nie cią​gnie czło​wie​ka do dal​sze​go prze​by​-
wa​nia z nią i ka​ta​pul​ta sil​nie wy​rzu​ca go do wspa​nia​łe​go lotu po​wrot​ne​go.

– Dro​gi przy​ja​cie​lu, wąt​pię, aże​bym na kimś in​nym mógł le​piej niż na panu udo​wod​nić, że nad​-

mier​na mi​łość jest grzesz​na.

– Są​dzi​łem, że mi​łość do żony to je​dy​ne, co we mnie do​bre​go.
– I my​lił się pan. Zbyt sil​na mi​łość do pań​skiej żony nie rów​no​wa​ży pań​skiej nie​czu​ło​ści, prze​-

ciw​nie, jest jej źró​dłem. Po​nie​waż pań​ska żona jest dla pana wszyst​kim, wszyst​kie inne ko​bie​ty są
dla pana ni​czym albo, ina​czej mó​wiąc, są dziw​ka​mi. A to wiel​kie bluź​nier​stwo i wiel​ki brak po​sza​-
no​wa​nia dla istot bę​dą​cych two​ra​mi Boga. Dro​gi przy​ja​cie​lu, ten ro​dzaj mi​ło​ści jest he​re​zją.

3

Ber​tlef od​su​nął pu​stą fi​li​żan​kę, wstał od sto​łu i wy​szedł do ła​zien​ki, z któ​rej Kli​ma usły​szał naj​-

pierw szum le​ją​cej się wody, a po chwi​li rów​nież jego głos:

– Czy uwa​ża pan, że czło​wiek ma pra​wo za​da​wać śmierć nie​na​ro​dzo​ne​mu dzie​cię​ciu?
Już wi​dok por​tre​tu bro​da​cza z au​re​olą nie​co go za​nie​po​ko​ił. Za​pa​mię​tał Ber​tle​fa jako jo​wial​ne​go

bon vi​van​ta i zu​peł​nie nie przy​szło mu do gło​wy, że mógł​by on być czło​wie​kiem wie​rzą​cym. Te​raz
po​czuł skurcz ser​ca, gdyż zląkł się, że usły​szy po​ucze​nia mo​ral​ne i je​dy​na jego oaza na pu​sty​ni tego
uzdro​wi​ska oka​że się fa​ta​mor​ga​ną. Smęt​nym gło​sem po​wie​dział:

– Na​le​ży pan do tych, któ​rzy to na​zy​wa​ją mor​der​stwem?
Ber​tlef dłu​go nie od​po​wia​dał. Wresz​cie, ubra​ny już w strój dzien​ny i sta​ran​nie ucze​sa​ny, wy​szedł

background image

z ła​zien​ki.

– Mor​der​stwo to sło​wo, któ​re zbyt za​la​tu​je krze​słem elek​trycz​nym – rzekł. – Mnie cho​dzi o coś in​-

ne​go. Wi​dzi pan, ja uwa​żam, że ży​cie na​le​ży przyj​mo​wać z ca​łym do​bro​dziej​stwem in​wen​ta​rza. To
pierw​sze przy​ka​za​nie, jesz​cze przed De​ka​lo​giem. Wszyst​kie zda​rze​nia są w ręku bo​żym, my zaś ab​-
so​lut​nie nie wie​my, co może stać się ju​tro. Pra​gnę przez to po​wie​dzieć, że przyj​mo​wa​nie ży​cia z ca​-
łym do​bro​dziej​stwem in​wen​ta​rza ozna​cza przyj​mo​wa​nie nie​prze​wi​dy​wal​ne​go. A dziec​ko to kon​cen​-
trat nie​prze​wi​dy​wal​no​ści. Dziec​ko to jed​na wiel​ka nie​spo​dzian​ka. Nie wie pan, co z nie​go wy​ro​śnie,
co panu przy​nie​sie, i wła​śnie dla​te​go musi je pan przy​jąć. W prze​ciw​nym ra​zie żyje pan tyl​ko po​ło​-
wicz​nie, żyje pan jak ten, kto, nie umie​jąc pły​wać, bro​dzi przy brze​gu, cho​ciaż praw​dzi​we mo​rze jest
tyl​ko tam, gdzie głę​bia.

Trę​bacz kontr​ar​gu​men​to​wa!, że dziec​ko nie jest jego.
– Zgo​da – rzekł Ber​tlef. – Ale niech pan też szcze​rze przy​zna, że na​wet gdy​by było pań​skie, na​ma​-

wiał​by pan Ró​życz​kę na skro​ban​kę z jed​na​ko​wym upo​rem. Ro​bił​by pan to ze wzglę​du na swo​ją żonę
i grzesz​ną mi​łość, jaką pan do niej żywi.

– Tak, przy​zna​ję – po​wie​dział trę​bacz. – Na​kła​niał​bym ją do skro​ban​ki we wszel​kich oko​licz​no​-

ściach.

Ber​tlef stał opar​ty o drzwi ła​zien​ki i uśmie​chał się:
– Ro​zu​miem i by​naj​mniej nie będę pana do ni​cze​go na​ma​wiał. Za sta​ry je​stem na to, by chcia​ło mi

się na​pra​wiać świat. Po​wie​dzia​łem, co my​ślę, i dość na tym. Po​zo​sta​nę pań​skim przy​ja​cie​lem, na​wet
je​że​li bę​dzie pan po​stę​po​wał nie​zgod​nie z mymi prze​ko​na​nia​mi, i do​po​mo​gę panu, na​wet je​śli nie
będę się z pa​nem zga​dzał.

Trę​bacz pod​niósł wzrok na Ber​tle​fa, któ​ry ostat​nie zda​nie wy​po​wie​dział ak​sa​mit​nym gło​sem mą​-

dre​go ka​zno​dziei. Wy​warł na nim ma​je​sta​tycz​ne wra​że​nie. Zda​wa​ło mu się, że wszyst​ko, co Ber​tlef
mówi, mo​gło​by słu​żyć jako le​gen​da, przy​po​wieść, przy​kład, roz​dział z ja​ko​wejś no​wo​żyt​nej Ewan​-
ge​lii. Miał ocho​tę (zro​zum​my go, był po​de​ner​wo​wa​ny i skłon​ny od prze​sad​nych ge​stów) ni​sko mu się
po​kło​nić.

– Zro​bię dla pana, co bę​dzie w mo​jej mocy – kon​ty​nu​ował Ber​tlef. – Za chwi​lę wy​bie​rze​my się

do mo​je​go przy​ja​cie​la, or​dy​na​to​ra Sla​my, któ​ry zaj​mie się le​kar​ską stro​ną pań​skie​go pro​ble​mu.
Niech mi pan tyl​ko po​wie, w jaki spo​sób za​mie​rza pan na​kło​nić Ró​życz​kę do de​cy​zji, przed któ​rą tak
się wzbra​nia?

4

To był trze​ci te​mat, na któ​rym się za​trzy​ma​li. Kie​dy trę​bacz przed​sta​wił swój plan, Ber​tlef po​wie​-

dział:

– Przy​po​mi​na mi to zda​rze​nie, któ​re sam prze​ży​łem, gdy w cza​sach peł​nej przy​gód mło​do​ści pra​-

co​wa​łem jako ro​bot​nik w por​to​wych do​kach, gdzie roz​no​si​ła nam śnia​da​nia dziew​czy​na o nie​zwy​kle
do​brym ser​cu, któ​ra ni​ko​mu ni​cze​go nie umia​ła od​mó​wić. Ale za taką do​broć ser​ca (i cia​ła) męż​czyź​-
ni od​pła​ca​ją zwy​kle ra​czej gru​biań​stwem niż wdzięcz​no​ścią, tak więc by​łem je​dy​nym, któ​ry od​no​sił
się do niej grzecz​nie i z sza​cun​kiem, choć wła​śnie mnie nic z nią nie łą​czy​ło. Moja grzecz​ność spra​-
wi​ła, że za​ko​cha​ła się we mnie. Za​dał​bym jej ból i po​ni​żył​bym ją, gdy​bym się z nią wresz​cie nie
prze​spał. Uczy​ni​łem to jed​nak tyl​ko je​den je​dy​ny raz i na​tych​miast jej wy​ja​śni​łem, że na​dal będę ko​-
chał ją mi​ło​ścią du​cho​wą, lecz ko​chan​ka​mi już być nie mo​że​my. Roz​pła​ka​ła się, ucie​kła, prze​sta​ła
wi​tać się ze mną i jesz​cze bar​dziej osten​ta​cyj​nie od​da​wa​ła się wszyst​kim in​nym. Po upły​wie zaś
dwóch mie​się​cy oznaj​mi​ła mi, że za​szła ze mną w cią​żę.

background image

– Był pan więc w ta​kiej sa​mej sy​tu​acji jak ja! – za​wo​łał trę​bacz.
– Ach, przy​ja​cie​lu – wes​tchnął Ber​tlef – czyż​by nie wie​dział pan, że to, co zda​rzy​ło się panu, jest

udzia​łem wszyst​kich męż​czyzn na świe​cie?

– I co pan zro​bił?
– Po​stą​pi​łem po​dob​nie jak pan za​mie​rza, ale z jed​ną róż​ni​cą. Pan chce mi​łość przed Różą uda​-

wać, pod​czas gdy ja wte​dy na​praw​dę da​rzy​łem ją mi​ło​ścią. Zo​ba​czy​łem przed sobą bied​ną dziew​-
czy​nę, przez wszyst​kich po​ni​ża​ną i krzyw​dzo​ną, bied​ną dziew​czy​nę, któ​ra do​tąd do​zna​ła uprzej​mo​ści
od jed​ne​go tyl​ko czło​wie​ka i nie chce go utra​cić. Ro​zu​mia​łem, że ko​cha mnie, i nie mo​głem gnie​wać
się na nią, że ujaw​nia to w je​dy​ny spo​sób, w jaki po​tra​fi, tymi tyl​ko środ​ka​mi, ja​kie pod​szep​nę​ła jej
owa nę​dza mo​ral​na, za któ​rą nie po​no​si​ła prze​cież winy. Niech pan słu​cha, co jej od​po​wie​dzia​łem:
„Wiem bar​dzo do​brze, że za​szłaś w cią​żę z kimś in​nym. Lecz wiem rów​nież, że ucie​kłaś się do tego
pod​stę​pu z mi​ło​ści i za mi​łość chcę ci od​pła​cić mi​ło​ścią. Nie ob​cho​dzi mnie, z kim masz to dziec​ko,
i je​śli chcesz, poj​mę cię za mał​żon​kę.”

– To było czy​ste sza​leń​stwo!
– A prze​cież może sku​tecz​niej​sze niż pań​skie prze​myśl​ne po​stę​po​wa​nie. Gdy jesz​cze kil​ka razy

po​wtó​rzy​łem tej ku​rew​ce, że ją ko​cham i oże​nię się z nią, na​wet je​śli bę​dzie mieć dziec​ko, roz​pła​ka​-
ła się i przy​zna​ła, że chcia​ła mnie oszu​kać. W ob​li​czu mej do​bro​ci po​ję​ła, jak rze​kła, że nie jest mnie
god​na i ni​g​dy nie mo​gła​by wyjść za mnie.

Trę​bacz za​my​ślił się i mil​czał, a Ber​tlef do​dał:
– Cie​szył​bym się, gdy​by to wy​da​rze​nie mo​gło być panu po​moc​ne jako pa​ra​bo​la. Niech pan nie

usi​łu​je uda​wać przed Różą mi​ło​ści, lecz nie​chaj pan się po​sta​ra po​ko​chać ją na​praw​dę. Niech pan
spró​bu​je oka​zać jej współ​czu​cie. Na​wet je​że​li pana okła​mu​je, pro​szę spró​bo​wać do​strzec w tym
kłam​stwie jej spo​sób ko​cha​nia. Je​stem pe​wien, że wte​dy nie oprze się sile pań​skiej do​bro​ci i sama
za​ła​twi wszyst​ko tak, żeby pana nie skrzyw​dzić.

Sło​wa Ber​tle​fa wy​war​ły na trę​ba​czu wiel​kie wra​że​nie. Ale kie​dy wy​raź​niej wy​wo​łał w swej pa​-

mię​ci po​stać Róży, zro​zu​miał, że dro​ga mi​ło​ści, któ​rą Ame​ry​ka​nin mu wska​zu​je, dla nie​go jest nie​do​-
stęp​na; że jest to dro​ga świę​tych, a nie zwy​czaj​nych lu​dzi.

5

Róża sie​dzia​ła za sto​li​kiem w wiel​kiej hali ła​zie​nek, gdzie pod ścia​na​mi sta​ły łóż​ka, na któ​rych

wy​po​czy​wa​ły ko​bie​ty po za​bie​gach. Przyj​mo​wa​ła skie​ro​wa​nia od dwóch no​wych pa​cjen​tek. Wpi​sa​ła
datę, wy​da​ła im klu​czy​ki od szat​ni, ręcz​ni​ki i dłu​gie prze​ście​ra​dła. Na​stęp​nie spoj​rza​ła na ze​ga​rek i
skie​ro​wa​ła się (mia​ła je​dy​nie bia​ły far​tuch na go​łym cie​le, po​nie​waż wy​ka​fel​ko​wa​ne sale peł​ne były
na​grza​nej pary) do tyl​nej hali, na ba​sen, w któ​rym w cu​do​twór​czej źró​dla​nej wo​dzie plu​ska​ło się ze
dwa​dzie​ścia na​gich ko​biet. Wy​wo​ła​ła na​zwi​ska trzech z nich, żeby je za​wia​do​mić, że czas wy​zna​czo​-
ny na ich ką​piel już mi​nął. Damy po​słusz​nie wy​sko​czy​ły z ba​se​nu, za​trzę​sły wy​dat​ny​mi biu​sta​mi, z
któ​rych ka​pa​ła woda, i truch​ci​kiem po​dą​ży​ły za Różą do pierw​sze​go po​miesz​cze​nia. Tam wy​cią​gnę​ły
się na wol​nych łóż​kach, a Róża owi​nę​ła jed​ną po dru​giej w prze​ście​ra​dła, otar​ła im oczy łóż​kiem
płót​na i na​rzu​ci​ła jesz​cze na nie cie​płe koce. Uśmie​cha​ły się do niej, ale ona nie od​wza​jem​nia​ła
uśmie​chu.

To nic przy​jem​ne​go uro​dzić się w ma​łej mie​ści​nie, do któ​rej rok​rocz​nie zjeż​dża dzie​sięć ty​się​cy

ko​biet i nie​mal ani je​den mło​dy męż​czy​zna; tu już w wie​ku pięt​na​stu lat ko​bie​ta może do​kład​nie zo​-
rien​to​wać się w ca​ło​kształ​cie szans ero​tycz​nych, ja​kie bę​dzie mia​ła do koń​ca ży​cia, je​śli nie zmie​ni
miej​sca za​miesz​ka​nia. A zmie​nić miej​sce za​miesz​ka​nia? Za​kład, gdzie była za​trud​nio​na, zwal​niał

background image

pra​cow​ni​ków bar​dzo nie​chęt​nie, a jej ro​dzi​ce tak​że re​ago​wa​li obu​rze​niem na każ​dą wzmian​kę o
prze​pro​wadz​ce.

Nie, ta dziew​czy​na, choć na ogół sta​ra​ła się su​mien​nie speł​niać swe obo​wiąz​ki, nie da​rzy​ła pa​-

cjen​tek zbyt​nią mi​ło​ścią. Moż​na wy​li​czyć trzy przy​czy​ny ta​kie​go sta​nu rze​czy:

Za​wiść: przy​je​cha​ły tu​taj od mę​żów, od ko​chan​ków, ze świa​ta, któ​ry jej wy​da​wał się kwit​nąć ty​-

sią​cem spo​sob​no​ści, ja​kie dla niej są nie​do​stęp​ne, choć ma ład​niej​sze pier​si, dłuż​sze nogi i re​gu​lar​-
niej​szy owal twa​rzy niż one.

Oprócz za​wi​ści – nie​cier​pli​wość: zja​wia​ły się tu owia​ne swo​imi da​le​ki​mi przy​go​da​mi, pod​czas

gdy ona wciąż tkwi​ła w mo​no​to​nii, rok temu taka sama jak te​raz; prze​ra​ża​ło ją, że jej czas mija w tej
ma​łej dziu​rze, w któ​rej nic się nie dzie​je, i cho​ciaż była mło​da, sta​le my​śla​ła o tym, że ży​cie mi​nie,
za​nim ona w ogó​le za​cznie żyć.

Po trze​cie – czu​ła in​stynk​tow​ną nie​chęć do ich mno​go​ści, zmniej​sza​ją​cej war​tość po​szcze​gól​nej

ko​bie​ty jako ta​kiej. Była oto​czo​na smut​ną in​fla​cją dam​skich biu​stów, po​śród któ​rych rów​nież tak
pięk​ne pier​si jak jej tra​ci​ły na war​to​ści.

Wła​śnie bez uśmie​chu opa​tu​li​ła ostat​nią z trzech pa​cjen​tek, gdy do sali zaj​rza​ła jej chu​da ko​le​żan​-

ka i krzyk​nę​ła:

– Te​le​fon!
Minę mia​ła tak uro​czy​stą, że Róża za​raz wie​dzia​ła, kto do niej dzwo​ni. Czer​wo​na na twa​rzy po​-

szła do ka​bi​ny, pod​nio​sła słu​chaw​kę i wy​mie​ni​ła swo​je na​zwi​sko.

Kli​ma przy​wi​tał się z nią i spy​tał, kie​dy bę​dzie mia​ła dla nie​go czas.
– Koń​czę o trze​ciej – od​po​wie​dzia​ła. – O czwar​tej mo​gli​by​śmy się spo​tkać.
Na​stęp​nie usta​la​li miej​sce spo​tka​nia. Róża chcia​ła, żeby to była naj​więk​sza w uzdro​wi​sku wi​niar​-

nia, otwar​ta cały dzień. Chu​da ko​le​żan​ka, któ​ra sta​ła koło niej, nie spusz​cza​jąc wzro​ku z jej ust, ski​-
nę​ła po​ta​ku​ją​co gło​wą. Trę​bacz ze swej stro​ny wo​lał​by zo​ba​czyć się z Różą gdzieś, gdzie by​li​by
sami, i pro​po​no​wał, żeby wy​je​cha​li ra​zem jego wo​zem poza ku​rort.

– To nie ma sen​su. Gdzie bę​dzie​my jeź​dzi​li? – po​wie​dzia​ła.
– By​li​by​śmy sami.
– Jak się mnie wsty​dzisz, to nie trze​ba było przy​jeż​dżać – rze​kła Róża, a ko​le​żan​ka znów z apro​-

ba​tą ski​nę​ła.

– Nie to mia​łem na my​śli – rzekł Kli​ma. – Więc za​cze​kam o czwar​tej przed wi​niar​nią.
– Zna​ko​mi​cie – po​wie​dzia​ła chu​da ko​le​żan​ka, gdy Róża od​wie​si​ła słu​chaw​kę. – Chciał​by spo​tkać

się z tobą w ja​kimś ustron​nym miej​scu; ale ty mu​sisz się po​sta​rać, żeby wi​dzia​ło was jak naj​wię​cej
lu​dzi.

Róża wciąż była moc​no zde​ner​wo​wa​na i czu​ła tre​mę przed spo​tka​niem. Zu​peł​nie nie umia​ła już

wy​obra​zić so​bie Kli​my. Jak wy​glą​da, jak się uśmie​cha, jaki ma spo​sób by​cia? Wspo​mnie​nie o ich je​-
dy​nym spo​tka​niu było nad​zwy​czaj mgli​ste. Ko​le​żan​ki bar​dzo wy​py​ty​wa​ły ją wte​dy o trę​ba​cza, chcia​-
ły wie​dzieć, jaki jest, co mówi, jak wy​glą​da, gdy zdej​mie ubra​nie, i jak się ko​cha. Ale ona nie umia​ła
im nic po​wie​dzieć i po​wta​rza​ła tyl​ko, że to było jak sen.

Nie był to czczy fra​zes: Męż​czy​zna, z któ​rym spę​dzi​ła dwie go​dzi​ny w łóż​ku, zstą​pił do niej z pla​-

ka​tów. Jego fo​to​gra​fia na​bra​ła na chwi​lę trój​wy​mia​ro​wej ma​te​rial​no​ści, cie​pła i cię​ża​ru, aby wkrót​-
ce znów stać się nie​ma​te​rial​nym i bez​barw​nym ob​ra​zem, po​wie​lo​nym w ty​siącu od​bi​tek i przez to
jesz​cze bar​dziej abs​trak​cyj​nym i nie​rze​czy​wi​stym.

Wsku​tek tego że wów​czas tak szyb​ko skrył się przed nią za swym gra​ficz​nym sym​bo​lem, po​zo​sta​ło

jej nie​przy​jem​ne po​czu​cie jego do​sko​na​ło​ści. Nie mo​gła przy​po​mnieć so​bie naj​mniej​sze​go szcze​gó​łu,
któ​ry zni​żył​by go i przy​bli​żył do niej. Gdy był da​le​ko, zaj​mo​wa​ła po​sta​wę sta​now​czą i bo​jo​wą, ale

background image

te​raz, kie​dy czu​ła już jego bli​skość, od​wa​ga ją opusz​cza​ła.

– Nie łam się – po​wie​dzia​ła chu​da. – Będę trzy​mać za cie​bie kciu​ki.

6

Gdy Kli​ma skoń​czył roz​mo​wę z Różą, Ber​tlef wziął go pod ra​mię i za​pro​wa​dził do „Domu Mark​-

sa”, gdzie miesz​kał i przyj​mo​wał pa​cjent​ki dok​tor Sla​ma. W po​cze​kal​ni sie​dzia​ło kil​ka ko​biet, lecz
Ber​tlef bez wa​ha​nia czte​ry razy krót​ko za​stu​kał w drzwi ga​bi​ne​tu. Po chwi​li wy​szedł do nich wy​so​ki
męż​czy​zna w bia​łym far​tu​chu, w oku​la​rach i z po​tęż​nym no​cha​lem. Po​wie​dział ko​bie​tom w po​cze​kal​-
ni: „Chwi​lecz​kę, za​raz wra​cam” i wy​pro​wa​dził obu pa​nów na ko​ry​tarz, a stam​tąd do swo​je​go miesz​-
ka​nia, znaj​du​ją​ce​go się pię​tro wy​żej.

– Jak się pan ma, mi​strzu? – zwró​cił się do trę​ba​cza, gdy wszy​scy trzej usie​dli. – Kie​dy zno​wu uj​-

rzy​my pana u nas na kon​cer​cie?

– Już ni​g​dy w ży​ciu – od​po​wie​dział Kli​ma – bo to uzdro​wi​sko przy​no​si mi pe​cha.
Ber​tlef wy​ja​śnił dok​to​ro​wi Sla​mie, co zda​rzy​ło się trę​ba​czo​wi, a Kli​ma do​dał:
– Chciał​bym pro​sić pana o po​moc. Przede wszyst​kim cie​kaw je​stem, czy rze​czy​wi​ście za​szła.

Może jej się tyl​ko opóź​ni​ło. Albo za​mie​rza mnie wro​bić. Kie​dyś daw​no jed​na dziew​czy​na już wy​cię​-
ła mi taki nu​mer. I też była blon​dyn​ką.

– Nie po​wi​nien pan ni​g​dy za​da​wać się z blon​dyn​ka​mi – rzekł dok​tor Sla​ma.
– Wła​śnie – zgo​dził się Kli​ma. – Blon​dyn​ki to moje nie​szczę​ście. Pa​nie or​dy​na​to​rze, to było wte​-

dy strasz​ne. Na​ma​wia​łem ją, żeby po​szła się zba​dać. Ale w tak wcze​snej cią​ży ni​cze​go nie moż​na
jesz​cze stwier​dzić na sto pro​cent. Wo​bec tego chcia​łem, żeby zro​bio​no jej test na my​szach. Po​le​ga to
na tym, że mocz ko​bie​ty wstrzy​ku​je się my​szy i je​że​li zwie​rząt​ku wy​stą​pią zmia​ny w jaj​ni​kach…

– To zna​czy, że dama jest w sta​nie bło​go​sła​wio​nym – do​koń​czył dok​tor.
– Nio​sła po​ran​ny mocz w bu​te​lecz​ce, to​wa​rzy​szy​łem jej, a ona przed sa​mym am​bu​la​to​rium upu​ści​-

ła tę bu​te​lecz​kę na chod​nik. Rzu​ci​łem się na sko​ru​py, żeby ura​to​wać choć kil​ka kro​pel! Za​cho​wy​wa​-
łem się, jak gdy​by upu​ści​ła Świę​ty Gra​al! Roz​bi​ła ją umyśl​nie, bo wie​dzia​ła, że nie jest w cią​ży, i
chcia​ła prze​dłu​żyć moje męki ile tyl​ko się da.

– Ty​po​we po​stę​po​wa​nie blon​dy​nek – rzekł dok​tor Sla​ma, nie oka​zu​jąc zdzi​wie​nia.
– Uwa​ża pan, że blon​dyn​ki są inne niż bru​net​ki? – za​py​tał Ber​tlef.
– Wia​do​ma spra​wa – od​parł Sla​ma – Ja​sne i ciem​ne wło​sy to dwa bie​gu​ny ludz​kie​go cha​rak​te​ru.

Wło​sy ciem​ne zna​mio​nu​ją mę​skość, od​wa​gę, szcze​rość i ener​gię, pod​czas gdy ja​sne sym​bo​li​zu​ją ko​-
bie​cość, de​li​kat​ność, bez​sil​ność i bier​ność. Blon​dyn​ka jest więc nie​ja​ko ko​bie​tą do kwa​dra​tu. Kró​-
lew​na musi mieć zło​te wło​sy. Dla​te​go też ko​bie​ty, któ​re chcą być jesz​cze bar​dziej ko​bie​ce, far​bu​ją
się na pło​wo, ni​g​dy na czar​no.

– Bar​dzo by mnie in​te​re​so​wa​ło, w jaki spo​sób pig​ment wy​wie​ra wpływ na du​szę czło​wie​ka –

rzekł Ber​tlef po​wąt​pie​wa​ją​co.

– Tu nie cho​dzi o pig​ment. Blon​dyn​ka, zwłasz​cza sztucz​na, mimo woli do​pa​so​wu​je się do swych

wło​sów. Chce być wier​na swo​je​mu ko​lo​ro​wi i robi z sie​bie kru​chą istot​kę, la​lecz​kę z sa​skiej por​ce​-
la​ny, do​ma​ga się czu​ło​ści i przy​sług, ga​lan​te​rii i ali​men​tów, sama nic nie umie so​bie za​ła​twić, na po​-
zór jest szczy​tem sub​tel​no​ści, a w grun​cie rze​czy cham​ką. Gdy​by ciem​ne wło​sy we​szły po​wszech​nie
w modę, ży​ło​by się na świe​cie o wie​le le​piej. By​ła​by to naj​po​ży​tecz​niej​sza re​for​ma spo​łecz​na, jaką
kie​dy​kol​wiek prze​pro​wa​dzo​no.

– Czy​li cał​kiem moż​li​we, że Róża chce tyl​ko wy​strych​nąć mnie na dud​ka – Kli​ma szu​kał na​dziei

w sło​wach Sla​my.

background image

– Nie. Przed​wczo​raj ją ba​da​łem. Jest w cią​ży – rzekł dok​tor Sla​ma.
Ber​tlef spo​strzegł, że twarz trę​ba​cza zzie​le​nia​ła, i po​wie​dział:
– Pa​nie dok​to​rze, jest pan prze​cież prze​wod​ni​czą​cym tej ko​mi​sji, któ​ra udzie​la ze​zwo​leń na skro​-

ban​ki.

– Tak – rzekł Sla​ma. – W pią​tek mamy po​sie​dze​nie.
– To zna​ko​mi​cie – po​wie​dział Ber​tlef. – Na​le​ża​ło​by się z tym po​śpie​szyć, bo nasz przy​ja​ciel go​-

tów się nam za​ła​mać.

O ile mi wia​do​mo, w tym kra​ju nie​chęt​nie po​zwa​la​cie na prze​ry​wa​nie cią​ży.
– Bar​dzo nie​chęt​nie – rzekł dok​tor Sla​ma. – Mam w ko​mi​sji dwie baby, któ​re re​pre​zen​tu​ją wła​dzę

lu​do​wą. Są nie​sa​mo​wi​cie szka​rad​ne i nie​na​wi​dzą wszyst​kich ko​biet, któ​re do nas przy​cho​dzą. Wie
pan, kto jest naj​więk​szym mi​zo​gi​nem na świe​cie? Ko​bie​ta. Pa​no​wie, ża​den męż​czy​zna, na​wet pan
Kli​ma, w któ​re​go już dwie damy wma​wia​ły, że za​szły przez nie​go w cią​żę, ni​g​dy nie czuł ta​kiej nie​-
na​wi​ści do ko​biet, jaką czu​ją do sie​bie one same. Jak się pa​nom wy​da​je, po co one w ogó​le sta​ra​ją
się nas usi​dlić? Tyl​ko po to, by zra​nić i po​ni​żyć swe ko​le​żan​ki. Bóg wło​żył ko​bie​tom w ser​ca nie​na​-
wiść do in​nych ko​biet, bo chciał, żeby ludz​kość się roz​mna​ża​ła.

– Go​tów je​stem na​tych​miast wy​ba​czyć panu tę fi​li​pi​kę – po​wie​dział Ber​tlef – po​nie​waż pra​gnę

wró​cić do spra​wy na​sze​go przy​ja​cie​la. Ostat​nie sło​wo w tej ko​mi​sji na​le​ży mimo wszyst​ko do pana i
te szka​rad​ne baby mu​szą się z pa​nem li​czyć.

– Ostat​nie sło​wo na​le​ży do mnie, ale i tak za​mie​rzam się z tego wy​co​fać. Nie przy​no​si mi to ani

gro​sza. Ile pan, mi​strzu, zgar​nia za je​den kon​cert?

Suma, któ​rą Kli​ma wy​mie​nił, pod​nie​ci​ła dok​to​ra:
– Czę​sto za​sta​na​wiam się nad tym – po​wie​dział – że wła​ści​wie mógł​bym do​ra​biać so​bie mu​zy​ką.

Cał​kiem zno​śnie gram na per​ku​sji.

– Gra pan na per​ku​sji? – wy​ka​zał gor​li​we za​in​te​re​so​wa​nie trę​bacz.
– Wła​śnie – rzekł dok​tor Sla​ma. – Mamy w na​szym Domu Kul​tu​ry for​te​pian i per​ku​sję. W wol​-

nych chwi​lach lu​bię so​bie po​bęb​nić.

– To świet​nie! – za​wo​łał trę​bacz, szczę​śli​wy, że ma oka​zję pod​li​zać się or​dy​na​to​ro​wi.
– Ale nie mam tu​taj part​ne​rów, żeby za​ło​żyć or​kie​strę z praw​dzi​we​go zda​rze​nia. Tyl​ko far​ma​ceu​ta

gra do​syć przy​zwo​icie na for​te​pia​nie. Już nie​raz wspól​nie ćwi​czy​li​śmy. Wie pan co? – za​my​ślił się. –
Kie​dy ta Róża zgło​si się na ko​mi​sję…

– Ba, żeby się tyl​ko zgło​si​ła! – wes​tchnął Kli​ma.
Dok​tor Sla​ma mach​nął ręką:
– Wszyst​kie się chęt​nie zgła​sza​ją. Ko​mi​sja wy​ma​ga jed​nak, żeby sta​wił się rów​nież oj​ciec, więc

pan bę​dzie mu​siał przyjść ra​zem z nią. I żeby nie jeź​dzić tu tyl​ko z po​wo​du ta​kie​go głup​stwa, mógł​by
pan przy​je​chać już o dzień wcze​śniej i wie​czo​rem da​li​by​śmy kon​cert. Trąb​ka, for​te​pian, per​ku​sja.
Tres fa​ciunt or​che​strum. Jak na pla​ka​cie znaj​dzie się pań​skie na​zwi​sko, sala bę​dzie peł​na. Co pan na
to?

Kli​ma za​wsze aż do prze​sa​dy dbał o pro​fe​sjo​nal​ną do​sko​na​łość swo​ich wy​stę​pów i jesz​cze dwa

dni temu pro​po​zy​cja or​dy​na​to​ra wy​da​wa​ła​by mu się cał​ko​wi​tym ab​sur​dem. Dziś jed​nak nie in​te​re​so​-
wa​ło go nic prócz trze​wi pew​nej pie​lę​gniar​ki i na py​ta​nie le​ka​rza za​re​ago​wał uprzej​mym en​tu​zja​-
zmem:

– Zna​ko​mi​cie!
– Na​praw​dę? Zga​dza się pan?
– Oczy​wi​ście.
– A pan co na to? – Sla​ma zwró​cił się do Ber​tle​fa.

background image

– Że to wy​bor​ny po​mysł. Nie wiem tyl​ko, jak zdą​ży pan w cią​gu dwóch dni wszyst​ko przy​go​to​-

wać.

Sla​ma miast od​po​wie​dzieć wstał i pod​szedł do te​le​fo​nu. Wy​krę​cił ja​kiś nu​mer, ale nikt się nie

zgła​szał.

– Grunt to za​raz zro​bić afi​sze, ale na​sza se​kre​tar​ka jest chy​ba na obie​dzie – rzekł. – Wol​na sala to

dro​biazg. To​wa​rzy​stwo Wie​dzy Po​wszech​nej or​ga​ni​zu​je w czwar​tek pre​lek​cję an​ty​al​ko​ho​lo​wą, któ​rą
ma wy​gło​sić mój ko​le​ga. Bę​dzie uszczę​śli​wio​ny, jak go po​pro​szę, żeby wy​mi​gał się pod pre​tek​stem
cho​ro​by. A pan mu​siał​by chy​ba przy​je​chać już w czwar​tek w po​łu​dnie, że​by​śmy spró​bo​wa​li, jak nam
to ra​zem wyj​dzie. Czy może nie trze​ba?

– Nie, nie – po​wie​dział Kli​ma. – Trze​ba. Mu​si​my przed​tem tro​chę się zgrać.
– Ja też tak uwa​żam – zgo​dził się Sla​ma. – Prze​ćwi​czy​li​by​śmy naj​bar​dziej efek​tow​ny re​per​tu​ar. Ja

mam świet​nie opra​co​wa​ny Sa​int Lo​uis Blu​es i When The Sa​ints Go Mar​chin’ In. Opra​co​wa​łem so​-
bie kil​ka so​ló​wek, cie​kaw je​stem, jak też się panu spodo​ba​ją. Za​raz, za​raz, a co robi pan dzi​siaj po
po​łu​dniu? Nie miał​by pan ocho​ty na pró​bę?

– Nie​ste​ty, dziś po po​łu​dniu mu​szę na​ma​wiać Różę, żeby zgo​dzi​ła się na skro​ban​kę.
Sla​ma znów mach​nął ręką:
– A daj pan spo​kój. Ona zgo​dzi się i bez na​ma​wia​nia.
– Pa​nie or​dy​na​to​rze – głos Kli​my na​brzmia​ły był proś​bą – może ra​czej we czwar​tek…
– Ja też my​ślę – po​parł go Ber​tlef – żeby pa​no​wie od​by​li pró​bę ra​czej we czwar​tek. Dziś nasz

przy​ja​ciel nie umiał​by się chy​ba skon​cen​tro​wać. A poza tym zda​je się, że nie wziął ze sobą trąb​ki.

– To praw​da – przy​znał Sla​ma.
Za​pro​sił obu przy​ja​ciół do re​stau​ra​cji na​prze​ciw​ko, lecz na uli​cy do​pa​dła ich pie​lę​gniar​ka i za​-

czę​ła bła​gać pana or​dy​na​to​ra, żeby wró​cił do ga​bi​ne​tu. Dok​tor Sla​ma prze​pro​sił więc kom​pa​nów i
po​zwo​lił jej za​cią​gnąć się z po​wro​tem do swych bez​płod​nych pa​cjen​tek.

7

Do po​ko​iku w „Domu Mark​sa” Róża prze​nio​sła się od ro​dzi​ców, miesz​ka​ją​cych w po​bli​skiej

miej​sco​wo​ści, ja​kieś pół roku temu. Obie​cy​wa​ła so​bie po od​dziel​nym miesz​ka​niu Bóg wie co, ale od
tego cza​su zdą​ży​ła się już zo​rien​to​wać, że z po​ko​iku oraz wol​no​ści ko​rzy​sta mniej szczę​śli​wie i
skrom​niej, niż wi​dzia​ła to uprzed​nio w ma​rze​niach.

Kie​dy dzi​siaj po trze​ciej przy​szła z ła​zie​nek do domu, za​sko​czy​ło ją nie​przy​jem​nie, że roz​wa​lo​ny

na tap​cza​nie cze​kał na nią oj​ciec. Było jej to nie na rękę, chcia​ła bo​wiem w sku​pie​niu za​jąć się swo​-
ją gar​de​ro​bą, ucze​sać się i wy​brać od​po​wied​nią su​kien​kę na dzi​siej​sze spo​tka​nie.

– Co tu ro​bisz? – spy​ta​ła go gder​li​wie, zła na por​tie​ra, któ​ry znał ojca i za​wsze skłon​ny był otwo​-

rzyć mu po​kój pod jej nie​obec​ność.

– Tra​fi​ła mi się wol​na chwi​la – rzekł oj​ciec. – Mamy tu dziś ćwi​cze​nia.
Oj​ciec był człon​kiem ochot​ni​czej stra​ży po​rząd​ko​wej. To​wa​rzy​stwo le​ka​rzy pod​kpi​wa​ło so​bie ze

star​szych pa​nów, z opa​ska​mi na rę​ka​wach i waż​ny​mi mi​na​mi pa​ra​du​ją​cych po uli​cach, więc Róży
było wstyd, że oj​ciec tym się zaj​mu​je.

– Że też ci się chce – mruk​nę​ła.
– Ciesz się, że masz ojca, któ​ry ni​g​dy się nie próż​nia​czył i próż​nia​czyć się nie bę​dzie. My, eme​ry​-

ci, jesz​cze po​ka​że​my wam, mło​dym, co po​tra​fi​my!

Róża po​my​śla​ła, że musi dać mu się wy​ga​dać, a jed​no​cze​śnie sa​mej za​jąć się wy​bo​rem su​kien​ki.

Otwo​rzy​ła sza​fę.

background image

– Strasz​nie je​stem cie​ka​wa, co po​tra​fi​cie – po​wie​dzia​ła.
– Nie​jed​no. To, moje dziec​ko, jest uzdro​wi​sko zna​ne na ca​łym świe​cie. A tym​cza​sem jak tu wy​-

glą​da? Dzie​cia​ki ga​nia​ją po traw​ni​kach!

– O raju… – po​wie​dzia​ła Róża, prze​glą​da​jąc su​kien​ki. Żad​na jej się nie po​do​ba​ła.
– Żeby tyl​ko dzie​cia​ki, ale ile tu psów! Rada na​ro​do​wa już daw​no na​ka​za​ła, żeby psy cho​dzi​ły tyl​-

ko na smy​czy i w ka​gań​cach! Ale tu nikt nie słu​cha, każ​dy robi, co mu się po​do​ba.

Zaj​rzyj tyl​ko do par​ku!
Róża wy​cią​gnę​ła jed​ną z su​kie​nek i ukry​ta za otwar​ty​mi drzwia​mi sza​fy za​czę​ła się roz​bie​rać.
– Wszyst​ko ob​si​ku​ją! Na​wet pia​sek na pla​cy​ku za​baw dla dzie​ci! No i wy​obraź so​bie, że ja​kieś

dziec​ko bawi się tam i chleb z ma​słem upad​nie mu do tej pia​skow​ni​cy. Po​tem wszy​scy się dzi​wią,
skąd tyle cho​rób! Po​patrz tyl​ko! – oj​ciec pod​szedł do okna. – Na​wet w tej chwi​li la​ta​ją tam lu​zem
czte​ry psy!

Róża wy​szła zza sza​fy i prze​glą​da​ła się w lu​strze. Nie​ste​ty, mia​ła tyl​ko małe lu​stro na ścia​nie, w

któ​rym wi​dzia​ła się je​dy​nie do pasa.

– Ale cie​bie to nie ob​cho​dzi, praw​da? – za​py​tał oj​ciec.
– Ob​cho​dzi – po​wie​dzia​ła, co​fa​jąc się od lu​stra na czub​kach pal​ców, żeby spraw​dzić, jak pre​zen​-

tu​ją się w tej suk​ni jej nogi. – Nie gnie​waj się, ale za​raz mu​szę gdzieś iść i śpie​szy mi się.

– Ja tam uzna​ję tyl​ko po​li​cyj​ne wil​czu​ry lub psy my​śliw​skie – rzekł oj​ciec. – Zu​peł​nie nie ro​zu​-

miem tych lu​dzi, co mają psa w miesz​ka​niu. Jesz​cze tro​chę, a ko​bie​ty prze​sta​ną ro​dzić i będą wo​zić
w wó​zecz​kach pu​dle!

Róża nie była za​do​wo​lo​na z ob​ra​zu, jaki prze​ka​za​ło jej lu​stro. Po​wró​ci​ła do sza​fy i szu​ka​ła su​-

kien​ki, w któ​rej by​ło​by jej bar​dziej do twa​rzy.

– Uchwa​li​li​śmy, że pies może być w domu tyl​ko wte​dy, jak wszy​scy lo​ka​to​rzy wy​ra​żą na to zgo​dę

na ogól​nym ze​bra​niu. A poza tym pod​nie​sie​my opła​tę za psy.

– Wi​dzę, że masz nie lada kło​po​ty – za​uwa​ży​ła Róża i po​my​śla​ła, jak to do​brze, że nie musi już

miesz​kać w domu. Od dzie​ciń​stwa oj​ciec od​strę​czał ją swo​im po​ucza​niem i ko​men​de​ro​wa​niem. Tę​-
sk​ni​ła do świa​ta, w któ​rym lu​dzie mó​wią in​nym ję​zy​kiem niż on.

– Nie masz się z cze​go śmiać. Psy to na​praw​dę bar​dzo po​waż​ny pro​blem i nie ja je​den je​stem tego

zda​nia, ale na​wet naj​wyż​sze oso​bi​sto​ści z kie​row​nic​twa po​li​tycz​ne​go. Moż​li​we, że za​po​mnia​no za​-
py​tać cie​bie, co jest waż​ne, a co nie. Ty byś im oczy​wi​ście po​wie​dzia​ła, że naj​waż​niej​sze na świe​cie
są two​je kiec​ki – oświad​czył, wi​dząc, że cór​ka cho​wa się za drzwi sza​fy i zno​wu się prze​bie​ra.

– Na pew​no są waż​niej​sze od two​ich psów – od​gry​zła się.
Po​now​nie sta​ła na pal​cach przed lu​strem i na​dal się so​bie nie po​do​ba​ła. Lecz nie​za​do​wo​le​nie z

sie​bie prze​ra​dza​ło się z wol​na w prze​ko​rę: po​my​śla​ła zło​śli​wie, że trę​bacz bę​dzie mu​siał za​ak​cep​to​-
wać ją tak​że w tej ta​niut​kiej su​kien​czy​nie, i spra​wi​ło jej to szcze​gól​ną sa​tys​fak​cję.

– Tu cho​dzi o hi​gie​nę – kon​ty​nu​ował oj​ciec. – W na​szych mia​stach ni​g​dy nie bę​dzie czy​sto, jak

psy będą nam sra​ły na chod​ni​kach. I cho​dzi o mo​ral​ność. Nie wy​pa​da, żeby lu​dzie w po​miesz​cze​-
niach dla lu​dzi roz​piesz​cza​li psy.

Sta​ło się coś, cze​go Róża na​wet so​bie nie uświa​da​mia​ła: ta​jem​ni​czym spo​so​bem, nie​do​strze​gal​-

nie, jej prze​ko​ra łą​czy​ła się z obu​rze​niem ojca. Nie czu​ła już do nie​go daw​nej ostrej nie​chę​ci, prze​-
ciw​nie, mimo woli z jego gniew​nych słów czer​pa​ła ener​gię.

– My tam ni​g​dy w domu żad​nych psów nie mie​li​śmy i ja​koś nam ich nie bra​ko​wa​ło – rzekł oj​ciec.
Cią​gle pa​trzy​ła w lu​stro i czu​ła, że cią​ża daje jej prze​wa​gę, ja​kiej do​tąd nie mia​ła. Czy się so​bie

po​do​ba, czy nie, trę​bacz przy​je​chał do niej i naj​uprzej​miej za​pra​sza ją do wi​niar​ni. Zresz​tą (spoj​rza​-
ła na ze​ga​rek) w tej chwi​li pew​nie już na nią cze​ka.

background image

– Ale zo​ba​czysz, dziec​ko, już my za​pro​wa​dzi​my tu po​rzą​dek! – śmiał się oj​ciec, ona zaś od​po​wie​-

dzia​ła mu tym ra​zem ła​god​nie, nie​mal z uśmie​chem:

– Cie​szy mnie to, ta​tu​siu. Ale te​raz mu​szę iść.
– Ja tak​że. Za chwi​lę za​cznie się dal​szy ciąg ćwi​czeń. Wy​szli ra​zem przed „Dom Mark​sa” i tam

się po​że​gna​li.

Róża wol​nym kro​kiem ru​szy​ła w stro​nę wi​niar​ni.

8

Kli​ma ni​g​dy nie umiał w peł​ni wejść w rolę świa​tow​ca, po​pu​lar​ne​go ar​ty​sty, któ​re​go wszy​scy

zna​ją, i od​czu​wał ją – zwłasz​cza te​raz, zgnę​bio​ny pry​wat​ny​mi tro​ska​mi – jako czyn​nik dzia​ła​ją​cy na
jego nie​ko​rzyść, jako kulę u nogi. Gdy wszedł z Różą do we​sty​bu​lu wi​niar​ni i zo​ba​czył na ścia​nie na​-
prze​ciw szat​ni swą wiel​ką fo​to​gra​fię na pla​ka​cie, któ​ry zo​stał tam jesz​cze po ostat​nim kon​cer​cie,
ogar​nę​ło go za​kło​po​ta​nie. Pro​wa​dząc dziew​czy​nę do sali, ma​chi​nal​nie zga​dy​wał, kto z go​ści go roz​-
po​zna. Bał się ich oczu, zda​wa​ło mu się, że ze​wsząd ob​ser​wu​ją go i kon​tro​lu​ją, czy wy​glą​da i za​cho​-
wu​je się tak, jak tego odeń ocze​ki​wa​no. Po​czuł na so​bie kil​ka za​cie​ka​wio​nych spoj​rzeń. Sta​rał się
igno​ro​wać je i skie​ro​wał się w głąb sali, do sto​li​ka, od któ​re​go przez wiel​kie okno otwie​rał się wi​-
dok na ko​ro​ny par​ko​wych drzew.

Gdy usie​dli, uśmiech​nął się do Róży, po​gła​skał ją po ręce i po​wie​dział, że do​brze jej w tej su​-

kien​ce. Za​prze​cza​ła skrom​nie, ale on trwał przy swo​im i przez chwi​lę sta​rał się mó​wić na te​mat jej
po​wa​bu. Że jest zdu​mio​ny jej wy​glą​dem. Przez całe dwa mie​sią​ce my​ślał o niej, aż ma​lar​skie dzia​ła​-
nie jego wspo​mnień wy​two​rzy​ło mu jej ob​raz, któ​ry oka​zał się od​le​gły od rze​czy​wi​sto​ści. I co szcze​-
gól​ne, choć my​ślał o niej prze​po​jo​ny tę​sk​no​tą, mimo to praw​dzi​wy jej wy​gląd prze​wyż​sza tam​ten,
bę​dą​cy dzie​łem wy​obraź​ni.

Róża po​zwo​li​ła so​bie na uwa​gę, że trę​bacz przez dwa mie​sią​ce wca​le się nie od​zy​wał, więc nie

wy​da​je się jej, by wspo​mi​nał ją na​zbyt czę​sto.

Na ten za​rzut do​brze się przy​go​to​wał. Wy​ko​nał ręką ruch zna​mio​nu​ją​cy znu​że​nie i po​wie​dział

dziew​czy​nie, że nie po​tra​fi​ła​by so​bie wy​obra​zić, jak strasz​ne dwa mie​sią​ce prze​żył. Róża spy​ta​ła, co
mu się przy​da​rzy​ło, lecz trę​bacz nie chciał wcho​dzić w szcze​gó​ły. Rzekł tyl​ko, że za​znał wiel​kiej nie​-
wdzięcz​no​ści i na​gle zo​stał zu​peł​nie sam, bez przy​ja​ciół, bez jed​ne​go bli​skie​go mu czło​wie​ka.

Tro​chę oba​wiał się, że Róża może za​cząć roz​py​ty​wać go dro​bia​zgo​wo o wspo​mnia​ne kło​po​ty, bo

wte​dy mógł​by za​plą​tać się we wła​snych kłam​stwach. Oba​wy oka​za​ły się jed​nak płon​ne. Co praw​da
pie​lę​gniar​kę bar​dzo cie​ka​wi​ło, że Kli​ma miał złą pas​sę, ale za​do​wo​li​ła się ta​kim wy​tłu​ma​cze​niem
dwu​mie​sięcz​ne​go mil​cze​nia, sama zaś treść jego stra​pień była jej cał​ko​wi​cie obo​jęt​na. Dla niej w
owych mie​sią​cach smut​ku waż​ny był tyl​ko sam smu​tek.

– Wie​le o to​bie my​śla​łam i chęt​nie bym ci po​mo​gła – po​wie​dzia​ła.
– By​łem tak znie​chę​co​ny do ca​łe​go świa​ta, że wo​la​łem nie po​ka​zy​wać się ni​ko​mu na oczy. Smut​ny

współ​to​wa​rzysz nie jest do​brym współ​to​wa​rzy​szem – od​parł.

– Mnie tak​że było smut​no – wy​zna​ła.
– Wiem – gła​skał ją po ręce.
– Od daw​na już my​śla​łam, że będę mieć z tobą dziec​ko. A ty się nie od​ży​wa​łeś. Ale ja bym to

dziec​ko uro​dzi​ła, na​wet gdy​byś do mnie nie przy​je​chał, na​wet gdy​byś już ni​g​dy nie chciał mnie wi​-
dzieć. Mó​wi​łam so​bie, że na​wet jak zo​sta​nę zu​peł​nie sama, to przy​naj​mniej będę mieć two​je dziec​ko.
Ni​g​dy bym się go nie po​zby​ła. Nie, ni​g​dy…

W tej chwi​li Kli​mę za​mu​ro​wa​ło, cały jego mózg wy​peł​ni​ło bez​gło​śne prze​ra​że​nie.

background image

Na szczę​ście kel​ner, le​ni​wie ob​słu​gu​ją​cy go​ści, za​trzy​mał się aku​rat przy ich sto​li​ku i spy​tał, co

za​ma​wia​ją.

– Ko​niak – wes​tchnął trę​bacz i za​raz się po​pra​wił: – Dwa ko​nia​ki.
I znów za​pa​dła ci​sza, wresz​cie Róża po​now​nie wy​szep​ta​ła:
– Za skar​by świa​ta nie da​ła​bym go so​bie ode​brać.
– Nie mów tak – opa​no​wał się wresz​cie. – To prze​cież nie tyl​ko two​ja spra​wa. Dziec​ko to prze​-

cież spra​wa nie tyl​ko sa​mej ko​bie​ty. To spra​wa oboj​ga. I oby​dwo​je mu​szą być tu jed​ne​go zda​nia. W
prze​ciw​nym ra​zie wszyst​ko może się źle skoń​czyć.

Za​le​d​wie to po​wie​dział, już zro​zu​miał, że wła​ści​wie te​raz po​śred​nio uznał, że jest oj​cem dziec​ka,

i że od tej chwi​li bę​dzie roz​ma​wiał z Różą już tyl​ko na grun​cie tego przy​zna​nia się. Wie​dział wpraw​-
dzie, że dzia​ła zgod​nie z pla​nem, że jest to ustęp​stwo, któ​re z góry brał pod uwa​gę, lecz mimo
wszyst​ko prze​ląkł się swo​ich słów.

Ale oto schy​lał się już nad nimi kel​ner z dwo​ma ko​nia​ka​mi:
– To pan jest pa​nem Kli​mą, trę​ba​czem?
– Tak – rzekł Kli​ma.
– Dziew​czy​ny z kuch​ni pana po​zna​ły. Więc to pan jest na tym pla​ka​cie?
– Ja.
– Po​dob​no jest pan ido​lem wszyst​kich ko​biet od dwu​na​stu do sie​dem​dzie​się​ciu lat! – po​wie​dział

kel​ner i do​dał, zwra​ca​jąc się do Róży: — Wszyst​kie baby wy​dra​pią ci oczy z za​zdro​ści!

Od​cho​dząc, obej​rzał się kil​ka​krot​nie i uśmie​chał się z na​tręt​ną po​ufa​ło​ścią.
Róża jesz​cze raz po​wtó​rzy​ła:
– Ni​g​dy nie mo​gła​bym się go po​zbyć. I ty też bę​dziesz kie​dyś szczę​śli​wy, że bę​dziesz je miał.

Prze​cież ja zu​peł​nie ni​cze​go od cie​bie nie chcę. Chy​ba nie my​ślisz so​bie, że cze​goś od cie​bie chcę.
Mo​żesz być zu​peł​nie spo​koj​ny. To tyl​ko moja spra​wa i jak chcesz, to nie mu​sisz o nic się trosz​czyć.

Nic nie może zde​ner​wo​wać męż​czy​zny bar​dziej niż ta​kie uspo​ka​ja​ją​ce sło​wa. Kli​ma miał na​gle

wra​że​nie, że ura​to​wa​nie cze​go​kol​wiek jest po​nad jego siły i że już le​piej z wszyst​kie​go zre​zy​gno​wać.
Mil​czał – a Róża mil​cza​ła tak​że, wsku​tek cze​go sło​wa, któ​re wy​gło​si​ła, na​dal ro​sły w tej ci​szy i
spra​wia​ły, że trę​bacz czuł się co​raz bar​dziej bez​sil​ny i nie​szczę​sny.

Ale po​tem uka​zał mu się w my​ślach ob​raz żony. Wie​dział, że nie może ka​pi​tu​lo​wać. Su​nął więc

ręką po mar​mu​ro​wym bla​cie sto​li​ka, aż do​tknął pal​ców Róży. Ści​snął je i po​wie​dział:

– Za​po​mnij na chwi​lę o tym dziec​ku. Dziec​ko wca​le nie jest tu naj​waż​niej​sze. Czy my​ślisz, że my

dwo​je nie mamy so​bie nic in​ne​go do po​wie​dze​nia? My​ślisz, że przy​je​cha​łem do cie​bie tyl​ko z po​wo​-
du tego dziec​ka?

Róża wzru​szy​ła ra​mio​na​mi.
– Naj​waż​niej​sze jest to, że bez cie​bie było mi smut​no. Wi​dzie​li​śmy się prze​cież tyl​ko tak krót​ko.

A przy tym nie było dnia, bym cie​bie nie wspo​mi​nał.

Za​milkł, a Róża rze​kła:
– Przez całe dwa mie​sią​ce w ogó​le się nie ode​zwa​łeś, a ja pi​sa​łam do cie​bie dwa razy.
– Nie gnie​waj się na mnie – po​wie​dział trę​bacz. – Spe​cjal​nie się nie od​zy​wa​łem. Nie chcia​łem.

Ba​łem się tego, co do​ko​ny​wa​ło się we mnie. Bro​ni​łem się przed mi​ło​ścią. Chcia​łem po​słać ci dłu​gi
list, za​pi​sa​łem na​wet wie​le kar​tek, ale w koń​cu wszyst​kie po​dar​łem. Ni​g​dy nie zda​rzy​ło mi się tak
się za​ko​chać i prze​ra​ża​ło mnie to. I… cze​mu nie miał​bym się przy​znać? Chcia​łem też spraw​dzić, czy
me uczu​cie nie jest tyl​ko prze​lot​nym ocza​ro​wa​niem. Po​wie​dzia​łem so​bie: je​śli jesz​cze na​stęp​ny mie​-
siąc będę pod ta​kim jej uro​kiem, to znak, że to, co do niej czu​ję, nie jest ułu​dą, lecz praw​dzi​wą mi​ło​-
ścią.

background image

– No i co te​raz my​ślisz? – spy​ta​ła Róża ci​cho. – Czy to tyl​ko ułu​da?
Sły​sząc ta​kie py​ta​nie, trę​bacz po​jął, że jego plan za​czy​na przy​no​sić re​zul​ta​ty. Nie pusz​czał więc

już ręki dziew​czy​ny i mó​wił da​lej, z co​raz więk​szą ła​two​ścią: W tej chwi​li, sie​dząc na​prze​ciw niej,
ro​zu​mie, że pod​da​wa​nie jego uczuć dal​szej pró​bie by​ło​by zbęd​ne, bo​wiem wszyst​ko jest ja​sne. A o
dziec​ku nie chce roz​ma​wiać, bo dla nie​go waż​na jest Róża, nie jej dziec​ko. Zna​cze​nie nie​na​ro​dzo​ne​-
go dziec​ka spro​wa​dza się je​dy​nie do tego, że te​raz przy​wo​ła​ło go do Róży. Wła​śnie, to dziec​ko, któ​re
nosi ona w swym ło​nie, we​zwa​ło go tu, do uzdro​wi​ska, i po​zwo​li​ło mu prze​ko​nać się, jak bar​dzo
Różę ko​cha; dla​te​go też (uniósł kie​li​szek ko​nia​ku) wzno​si to​ast za to dziec​ko.

Jed​nak​że za​raz zląkł się, do ja​kie​go kosz​mar​ne​go to​a​stu do​pro​wa​dzi​ło go wła​sne kra​so​mów​stwo.

Ale sło​wa zo​sta​ły już wy​po​wie​dzia​ne. Róża pod​nio​sła swój kie​li​szek i szep​nę​ła:

– Wła​śnie. Za na​sze dziec​ko.
I wy​pił ko​niak.
Trę​bacz sta​rał się co żywo za​ga​dać nie​szczę​sny to​ast i znów oświad​czył, że wspo​mi​nał Różę każ​-

de​go dnia i w każ​dej go​dzi​nie.

Po​zwo​li​ła so​bie na uwa​gę, że w sto​li​cy z pew​no​ścią ota​cza​ją go ko​bie​ty o wie​le bar​dziej in​te​re​-

su​ją​ce od niej.

Od​po​wie​dział, że po uszy ma ich nie​na​tu​ral​no​ści i sno​bi​zmu. Różę sta​wia po​nad nimi wszyst​ki​mi,

ża​łu​je tyl​ko, że jest za​trud​nio​na tak da​le​ko od nie​go. Czy nie chcia​ła​by prze​nieść się do sto​li​cy?

Od​par​ła, że wo​la​ła​by być tam, ale zna​le​zie​nie eta​tu nie jest ła​twe.
Ro​ze​śmiał się po​błaż​li​wie i rzekł, że w sto​łecz​nych szpi​ta​lach ma wie​lu zna​jo​mych, więc za​ła​-

twie​nie dla niej pra​cy nie przed​sta​wia​ło​by po​waż​niej​szych trud​no​ści.

Mó​wił tak jesz​cze dłuż​szą chwi​lę, sta​le trzy​ma​jąc ją za rękę, i na​wet nie za​uwa​żył, kie​dy po​de​szła

do nich nie​zna​jo​ma dziew​czy​na. Nie zwa​ża​jąc na to, że im prze​szka​dza, peł​nym za​pa​łu gło​sem po​-
wie​dzia​ła:

– Pan jest pa​nem Kli​mą! Za​raz pana po​zna​łam! Chcia​ła​bym tyl​ko, żeby mi się pan tu​taj pod​pi​sał!
Kli​ma za​czer​wie​nił się. Uświa​do​mił so​bie, że trzy​ma Różę za rękę i wy​zna​je jej mi​łość w miej​scu

pu​blicz​nym, na oczach wszyst​kich obec​nych tam lu​dzi. Wy​da​ło mu się, że sie​dzi ni​czym na are​nie am​-
fi​te​atru, a cały świat, prze​mie​nio​ny w roz​ba​wio​ną pu​blicz​ność, ze zło​śli​wym re​cho​tem śle​dzi jego
wal​kę o ży​cie.

Dziew​czy​na po​da​ła mu ćwiart​kę pa​pie​ru. Kli​ma pra​gnął pod​pi​sać się jak naj​szyb​ciej, tyl​ko że ani

zbie​racz​ka au​to​gra​fów, ani on nie mie​li przy so​bie dłu​go​pi​su.

– Masz dłu​go​pis? – szep​nął do Róży.
Na​praw​dę szep​nął, po​nie​waż nie chciał, by dziew​czy​na za​uwa​ży​ła, że zwra​ca się do pie​lę​gniar​ki

per ty. Wnet jed​nak zro​zu​miał, że mó​wie​nie so​bie po imie​niu znacz​nie mniej świad​czy o in​tym​no​ści
ich sto​sun​ków niż trzy​ma​nie za rękę, więc po​wtó​rzył swo​je py​ta​nie gło​śniej:

– Masz dłu​go​pis?
Ale Róża po​krę​ci​ła prze​czą​co gło​wą i dziew​czy​na wró​ci​ła do swo​je​go sto​li​ka, gdzie sie​dzia​ła w

kom​pa​nii kil​ku chłop​ców i dziew​cząt. To​wa​rzy​stwo na​tych​miast sko​rzy​sta​ło z oka​zji i wraz z nią sku​-
pi​ło się wo​kół Kli​my. Ktoś po​dał mu dłu​go​pis, wszy​scy wy​ry​wa​li z ma​łe​go no​te​si​ka kart​ki, na któ​-
rych mu​siał się pod​pi​sy​wać.

Z punk​tu wi​dze​nia przy​ję​te​go pla​nu wszyst​ko było w po​rząd​ku. Im wię​cej osób sta​wa​ło się

świad​ka​mi ich za​ży​ło​ści, tym ła​twiej Róża mo​gła uwie​rzyć, że jest ko​cha​na. Ale wbrew roz​sąd​ko​wi
ir​ra​cjo​nal​ny strach trę​ba​cza prze​ra​dzał się w pa​ni​kę. Przy​szło mu do gło​wy, że Róża jest ze wszyst​ki​-
mi w zmo​wie. Wy​obra​ził so​bie nie​ja​sno, jak wszy​scy ci lu​dzie będą świad​czy​li prze​ciw nie​mu w
spra​wie o usta​le​nie oj​co​stwa: „Tak, wi​dzie​li​śmy, sie​dzie​li na​prze​ciw sie​bie jak ko​chan​ko​wie, gła​-

background image

skał ją po ręce i roz​ko​cha​nym wzro​kiem pa​trzył jej w oczy…”

Strach ten rósł jesz​cze wsku​tek próż​no​ści trę​ba​cza: Kli​ma nie uwa​żał Róży za do​sta​tecz​nie pięk​ną,

aby po​zwo​lić so​bie na trzy​ma​nie jej za rękę. Tro​chę ją krzyw​dził. Była znacz​nie ład​niej​sza, niż mu
się w owej chwi​li zda​wa​ło. Tak samo jak mi​łość do​da​je uko​cha​nej ko​bie​cie uro​dy, tak też strach
przed ko​bie​tą, któ​rej się oba​wia​my, nie​pro​por​cjo​nal​nie zwięk​sza każ​dą jej wadę.

Wresz​cie wszy​scy od nich ode​szli.
– Ten lo​kal wca​le mi się nie po​do​ba – rzekł Kli​ma. – Nie chcia​ła​byś się prze​je​chać?
Była cie​ka​wa jego wozu i wy​ra​zi​ła zgo​dę. Kli​ma za​pła​cił.
Opu​ści​li wi​niar​nię. Przed nimi znaj​do​wał się mały park z sze​ro​ką ale​ją wy​sy​pa​ną pia​skiem. Fron​-

tem do wi​niar​ni sta​ło tam w sze​re​gu oko​ło dzie​się​ciu męż​czyzn. Byli to prze​waż​nie pa​no​wie w star​-
szym wie​ku. Na rę​ka​wach wy​mię​tych ubrań każ​dy z nich miał czer​wo​ną opa​skę, wszy​scy trzy​ma​li w
dło​niach dłu​gie tyki.

Kli​ma zdę​biał:
– A to co ta​kie​go?
Ale Róża od​par​ła:
– Nic, nic, po​każ mi, gdzie masz sa​mo​chód – i pró​bo​wa​ła go szyb​ko od​cią​gnąć.
Trę​bacz nie mógł jed​nak ode​rwać oczu od tych lu​dzi. Ab​so​lut​nie nie po​tra​fił zro​zu​mieć, do cze​go

słu​żą im dłu​gie żer​dzie, za​koń​czo​ne dru​cia​ną pę​tlą. Sta​rusz​ko​wie wy​glą​da​li jak za​pa​la​cze ga​zo​wych
la​ta​mi, jak ry​ba​cy ło​wią​cy la​ta​ją​ce ryby, jak od​dział obro​ny te​ry​to​rial​nej, wy​po​sa​żo​ny w ja​kąś ta​-
jem​ni​czą broń.

Kie​dy tak na nich pa​trzył, wy​da​ło mu się, że je​den z nich uśmie​cha się do nie​go. Prze​stra​szy​ło go

to, co wię​cej – tym ra​zem zląkł się sa​me​go sie​bie: po​my​ślał, że ma już ha​lu​cy​na​cje i w każ​dym wi​dzi
ko​goś, kto go śle​dzi i ob​ser​wu​je. Nie sta​wiał więc opo​ru, gdy Róża śpiesz​nie skie​ro​wa​ła się z nim
na par​king.

9

– Chciał​bym po​je​chać z tobą gdzieś da​le​ko – po​wie​dział, pra​wą ręką obej​mu​jąc Różę w ra​mio​-

nach, a lewą ści​ska​jąc kie​row​ni​cę. – Gdzieś da​le​ko na po​łu​dnie. Po dłu​gich szo​sach, bie​gną​cych
wzdłuż wy​brze​ża. Znasz Wło​chy?

– Nie znam.
– Więc obie​caj mi, że po​je​dziesz tam ze mną.
– Nie sza​lej, do​brze?
Róża po​wie​dzia​ła to je​dy​nie przez skrom​ność, ale trę​bacz na​tych​miast prze​ra​ził się, że jej „nie

sza​lej” od​no​si się do ca​łej jego de​ma​go​gii, któ​rą wła​śnie przej​rza​ła. Lecz nie miał już od​wro​tu.

– Tak, sza​le​ję. Za​wsze mie​wam sza​lo​ne po​my​sły. Taki już je​stem. Z tym że w od​róż​nie​niu od in​-

nych ja te sza​lo​ne po​my​sły tak​że re​ali​zu​ję. Wierz mi, nie ma nic pięk​niej​sze​go, niż wpro​wa​dzać sza​-
lo​ne po​my​sły w czyn. Chciał​bym, by moje ży​cie było jed​nym wiel​kim sza​lo​nym po​my​słem. Chciał​-
bym, że​by​śmy te​raz nie wra​ca​li już do uzdro​wi​ska, chciał​bym je​chać z tobą co​raz da​lej i da​lej, aż
do​je​cha​li​by​śmy nad mo​rze. Zna​la​zł​bym tam so​bie pra​cę w ja​kiejś ka​pe​li i wę​dro​wa​li​by​śmy ra​zem od
jed​nej nad​mor​skiej miej​sco​wo​ści do dru​giej.

Za​trzy​mał auto w miej​scu, skąd roz​ta​czał się pięk​ny wi​dok na oko​li​cę. Wy​sie​dli. Za​pro​po​no​wał

jej spa​cer po le​sie. Ru​szy​li, wkrót​ce zaś sie​dli na drew​nia​nej ła​wecz​ce, po​zo​sta​łej tam z cza​sów, gdy
mniej jeż​dżo​no sa​mo​cho​da​mi, za to ro​bio​no wię​cej pie​szych wy​cie​czek do la​sów. Cią​gle obej​mo​wał
jej ra​mio​na. Nie​spo​dzie​wa​nie rzekł smut​nym gło​sem:

background image

– Wszy​scy my​ślą, że mam strasz​nie we​so​łe ży​cie. Trud​no o więk​szą omył​kę. W rze​czy​wi​sto​ści je​-

stem sza​le​nie nie​szczę​śli​wy. Nie tyl​ko w ostat​nich mie​sią​cach, ale od wie​lu już lat.

O ile wzmian​kę trę​ba​cza o po​dró​ży do Włoch Róża uzna​ła za prze​sad​ną (w jej kra​ju tak nie​licz​ni

mo​gli swo​bod​nie wy​jeż​dżać za gra​ni​cę!) i od​nio​sła się do niej z pod​świa​do​mą nie​uf​no​ścią, o tyle
smu​tek, któ​rym te​raz po​wia​ło z jego słów, miał dla niej roz​kosz​ny za​pach. Chło​nę​ła go jak aro​mat
wie​przo​wej pie​cze​ni.

– Jak ty mo​żesz być nie​szczę​śli​wy?
– Jak ja mogę być nie​szczę​śli​wy… – wes​tchnął trę​bacz.
– Je​steś sław​ny, masz wspa​nia​ły sa​mo​chód, masz pie​nią​dze, masz pięk​ną żonę…
– Pięk​na to ona jest… – rzekł trę​bacz gorz​ko.
– Wiem – po​wie​dzia​ła Róża. – Ale nie jest już mło​da. Jest w two​im wie​ku, praw​da?
Kli​ma do​my​ślił się, że pie​lę​gniar​ka mu​sia​ła zbie​rać szcze​gó​ło​we in​for​ma​cje o jego żo​nie i po​-

czuł, jak wzbie​ra w nim gniew. Kon​ty​nu​ował jed​nak:

– Tak, jest w tym sa​mym wie​ku, co ja.
– Mniej​sza o to. A czy ty je​steś sta​ry? Ty wy​glą​dasz jak chło​pak – oświad​czy​ła.
– Tyl​ko że męż​czy​zna po​trze​bu​je młod​szej ko​bie​ty – od​parł Kli​ma. – A już zwłasz​cza ar​ty​sta.

Mnie po​trzeb​na jest mło​dość, Różo, na​wet so​bie nie wy​obra​żasz, jak ko​cham w to​bie twą mło​dość.
Cza​sa​mi zda​je mi się, że już tego nie znio​sę. Sza​leń​czo pra​gnę się oswo​bo​dzić. Za​cząć wszyst​ko od
nowa i ina​czej. Różo, ten twój te​le​fon wczo​raj… Na​gle mia​łem po​czu​cie, że to znak, któ​ry daje mi
los.

– Na​praw​dę? – spy​ta​ła ci​cho.
– A jak ci się wy​da​je, cze​mu za​raz znów za​dzwo​ni​łem? Na​gle po​czu​łem, że ni​cze​go nie wol​no mi

już od​kła​dać na po​tem. Że mu​szę wi​dzieć cię za​raz, za​raz, za​raz… – za​milkł i zaj​rzał jej prze​cią​gle
w oczy. – Ko​chasz mnie?

– Ko​cham. A ty?
– Strasz​nie cię ko​cham – rzekł.
Schy​lił się nad nią i przy​ło​żył swe usta do jej ust. Były to usta czy​ste i mło​de, z pięk​nym wy​kro​-

jem mięk​kich warg i wy​czysz​czo​ny​mi zę​ba​mi, wszyst​ko w nich było jak na​le​ży, prze​cież przed dwo​-
ma mie​sią​ca​mi tak​że cią​gnę​ło go, by je ca​ło​wać. Ale wła​śnie dla​te​go, że wte​dy te usta go wa​bi​ły,
wi​dział je przez mgieł​kę po​żą​da​nia i nic nie wie​dział o ich rze​czy​wi​stej po​sta​ci: ję​zyk w nich przy​-
po​mi​nał mu pło​mień, a śli​na była upoj​nym nek​ta​rem. Do​pie​ro usta, któ​re go nie wa​bi​ły, na​raz sta​ły
się rze​czy​wi​ście (i je​dy​nie) usta​mi, a więc tym żar​łocz​nym otwo​rem, przez któ​ry dziew​czy​na wchło​-
nę​ła już set​ki ki​lo​gra​mów kne​dli, kar​to​fli i zup, zęby mia​ły swe małe plom​by, śli​na zaś nie była upoj​-
nym nek​ta​rem, lecz ro​dzo​ną sio​strą plwo​ci​ny. Trę​bacz miał usta peł​ne jej ję​zy​ka, jak​by był on nie​-
smacz​nym kę​skiem, któ​re​go nie spo​sób prze​łknąć, a nie wy​pa​da wy​pluć.

Wresz​cie po​ca​łu​nek się skoń​czył. Wsta​li i po​szli da​lej. Róża była nie​mal szczę​śli​wa, ale mimo

wszyst​ko uświa​da​mia​ła so​bie, że spra​wa, z po​wo​du któ​rej za​dzwo​ni​ła do trę​ba​cza i zmu​si​ła go do
przy​jaz​du, w ich roz​mo​wie na​dal nie była po​ru​szo​na. Nie ma​rzy​ła o dłu​giej roz​mo​wie na ten te​mat.
Prze​ciw​nie, to, o czym mó​wi​li te​raz, uwa​ża​ła za mil​sze i waż​niej​sze. Chcia​ła jed​nak, żeby ta po​mi​ja​-
na przy​czy​na mimo wszyst​ko była obec​na, na​wet je​śli tyl​ko w for​mie dys​kret​nej, de​li​kat​nej i skrom​-
nej. To​też gdy po róż​nych wy​zna​niach mi​ło​snych Kli​ma oświad​czył, że zro​bi wszyst​ko, żeby móc z
Różą żyć, ode​zwa​ła się:

– Je​steś bar​dzo ko​cha​ny, mu​si​my prze​cież my​śleć i o tym, że nie je​stem już sama.
– Tak – rzekł Kli​ma i zro​zu​miał, że wła​śnie na​de​szła chwi​la, któ​rej bał się cały czas: naj​słab​sze

za​węź​le​nie ca​łej jego de​ma​go​gii.

background image

– Tak, masz ra​cję. Nie je​steś sama, ale to wca​le nie jest tu naj​waż​niej​sze. Chcę być z tobą, bo cię

ko​cham, a nie dla​te​go, że je​steś w cią​ży.

– Tak – ode​tchnę​ła głę​bo​ko Róża.
– Nie ma nic bar​dziej ża​ło​sne​go niż mał​żeń​stwa za​wie​ra​ne tyl​ko dla​te​go, że ktoś nie​chcą​cy spło​-

dził dziec​ko. A poza tym, ko​cha​nie, je​że​li mam być szcze​ry, chcę, że​byś zno​wu była taka jak przed​-
tem. Że​by​śmy zno​wu byli tyl​ko sami, we dwo​je, bez ni​ko​go trze​cie​go mię​dzy nami. Ro​zu​miesz mnie?

– Nie, o tym nie ma mowy, tego nie mogę zro​bić, tego ni​g​dy bym nie zro​bi​ła – bro​ni​ła się.
Co praw​da, jej sło​wa nie wy​ni​ka​ły z głę​bo​kie​go prze​ko​na​nia. Osta​tecz​na pew​ność, jaką dał jej

przed​wczo​raj dok​tor Sla​ma, była tak świe​żej daty, że jesz​cze nie wie​dzia​ła, jak po​stę​po​wać da​lej.
Nie przy​świe​cał jej ża​den prze​my​śla​ny w szcze​gó​łach plan, mia​ła tyl​ko świa​do​mość, że jest w cią​ży,
i prze​ży​wa​ła ją jako wiel​kie wy​da​rze​nie, jesz​cze bar​dziej zaś jako szan​sę i oka​zję, któ​ra dru​gi raz tak
ła​two się nie po​wtó​rzy. Czu​ła się sza​cho​wym pion​kiem, któ​ry wła​śnie do​szedł do koń​ca sza​chow​ni​cy
i stał się kró​lo​wą. Roz​ko​szo​wa​ła się nie​spo​dzie​wa​nym uzy​ska​niem nie​by​wa​łej wprost wła​dzy. Wi​-
dzia​ła, jak na jej za​wo​ła​nie dzie​ją się ist​ne cuda: sław​ny trę​bacz przy​jeż​dża do niej ze sto​li​cy, wozi
ją wspa​nia​łym sa​mo​cho​dem, wy​zna​je jej mi​łość. Nie mo​gła wąt​pić, że mię​dzy cią​żą a tak na​gle uzy​-
ska​ną wła​dzą ist​nie​je ja​kiś zwią​zek. Je​śli nie chcia​ła utra​cić wła​dzy, nie mo​gła re​zy​gno​wać też z cią​-
ży.

Trę​bacz mu​siał więc na​dal dźwi​gać swe brze​mię.
– Ko​cha​nie, ja nie tę​sk​nię do tego, by za​ło​żyć ro​dzi​nę. Ja tę​sk​nię do mi​ło​ści. Tyś jest moją mi​ło​-

ścią, a dziec​ko zmie​nia każ​dą mi​łość w ro​dzi​nę. W nudę. W kło​po​ty. W znie​chę​ce​nie. Każ​dą ko​chan​-
kę zmie​nia w mat​kę. Ty dla mnie nie je​steś mat​ką. Je​steś ko​chan​ką i z ni​kim nie chcę się tobą dzie​lić.
Na​wet z dziec​kiem.

Były to pięk​ne sło​wa, Róża słu​cha​ła ich z przy​jem​no​ścią, lecz mimo wszyst​ko krę​ci​ła gło​wą:
– Nie, tego bym zro​bić nie mo​gła. To prze​cież two​je dziec​ko. Prze​cież nie mo​gła​bym po​zbyć się

twe​go dziec​ka.

Nie przy​cho​dził mu już do gło​wy ża​den nowy ar​gu​ment, po​wta​rzał w kół​ko te same sło​wa i bał

się, by nie do​strze​gła ich nie​szcze​ro​ści.

– Masz już prze​cież trzy​dzie​ści lat – po​wie​dzia​ła. – Czy ni​g​dy nie pra​gną​łeś mieć dziec​ka?
Do​tych​czas rze​czy​wi​ście nie pra​gnął. Ko​chał Ka​mi​lę tak, że dziec​ko obok niej tyl​ko by mu prze​-

szka​dza​ło. Gdy przed chwi​lą prze​ko​ny​wał o tym Różę, nie było to czczym wy​my​słem. Do​kład​nie ta​-
kie same zda​nia od lat szcze​rze i z prze​ko​na​niem kie​ro​wał do swo​jej żony.

– Już sześć lat je​steś żo​na​ty i nie ma​cie dzie​ci. By​ła​bym taka szczę​śli​wa, że mogę dać ci dziec​ko.
Uzmy​sła​wiał so​bie, że wszyst​ko zwra​ca się prze​ciw nie​mu. Nad​zwy​czaj​ny cha​rak​ter jego mi​ło​ści

do Ka​mi​li zda​je się Róży być do​wo​dem bez​płod​no​ści tam​tej i bu​dzi w niej po​su​nię​tą do zu​chwal​-
stwa od​wa​gę.

Ro​bi​ło się co​raz chłod​niej, słoń​ce chy​li​ło się ku ho​ry​zon​to​wi, czas ucie​kał, a on wciąż od nowa

po​wta​rzał, co raz już jej po​wie​dział, ona zaś po​wta​rza​ła swo​je „nie, nie, tego bym zro​bić nie mo​gła”.
Czuł się w śle​pej ulicz​ce, nie wi​dział wyj​ścia, i wy​da​wa​ło mu się, że prze​gry​wa na ca​łej li​nii. Był
tak zde​ner​wo​wa​ny, że za​po​mniał trzy​mać ją za rękę, za​po​mniał ca​ło​wać ją i mó​wić czu​łym gło​sem.
Uświa​do​mił to so​bie z lę​kiem i pró​bo​wał od​zy​skać rów​no​wa​gę. Przy​sta​nął, uśmiech​nął się do niej i
ob​jął ją. Był to uścisk zmę​cze​nia. Tu​lił ją do sie​bie, przy​ci​skał gło​wę do jej po​licz​ka, a w isto​cie
opie​rał się w ten spo​sób na niej, od​po​czy​wał, ko​rzy​stał z chwi​li wy​tchnie​nia, gdyż wy​da​wa​ło mu się,
że cze​ka go jesz​cze da​le​ka dro​ga, na któ​rą brak mu sił.

Ale Róża też była już u kre​su wy​trzy​ma​ło​ści. Ona tak​że nie mia​ła już żad​nych ar​gu​men​tów i czu​ła,

że męż​czyź​nie, któ​re​go chce się po​zy​skać, sa​me​go „nie” dłu​go po​wta​rzać nie​po​dob​na.

background image

Uścisk trwał dłu​go, a gdy Kli​ma wy​pu​ścił ją ze swych ra​mion, schy​li​ła gło​wę i gło​sem peł​nym

od​da​nia rze​kła:

– No to po​wiedz mi, co mam zro​bić.
Trę​bacz nie wie​rzył wła​snym uszom. Przy​szło to na​gle i nie​spo​dzie​wa​nie, przy​nio​sło prze​ogrom​ną

ulgę. Tak wiel​ką, że mu​siał bar​dzo pa​no​wać nad sobą, by jej zbyt​nio nie uze​wnętrz​nić. Po​gła​dził
dziew​czy​nę po twa​rzy i po​wie​dział, że or​dy​na​tor Sla​ma jest jego do​brym zna​jo​mym i wy​star​czy, je​śli
Róża zgło​si się za trzy dni na ko​mi​sję. On pój​dzie tam z nią ra​zem. Nie musi się ni​cze​go oba​wiać.

Róża nie opo​no​wa​ła, on zaś od​zy​skał chęć kon​ty​nu​owa​nia swej roli. Obej​mo​wał jej ra​mio​na, co

chwi​la za​trzy​my​wał się i ca​ło​wał ją (jego ra​dość była tak wiel​ka, że po​ca​łun​ki zno​wu były spo​wi​te
w ro​man​tycz​ną mgieł​kę). Po​now​nie mó​wił, że Róża musi prze​nieść się do sto​li​cy. Po​wta​rzał na​wet
baj​kę o po​dró​ży nad mo​rze.

Po​tem słoń​ce skry​ło się już za ho​ry​zon​tem, na las spadł zmrok, po​nad wierz​choł​ki świer​ków

wspi​nał się okrą​gły księ​życ. Wra​ca​li do sa​mo​cho​du. Kie​dy wy​szli na szo​sę, oby​dwo​je zna​leź​li się w
świe​tle re​flek​to​ra. Po​cząt​ko​wo my​śle​li, że mija ich wóz z za​pa​lo​ny​mi świa​tła​mi, ale za​raz oka​za​ło
się, że re​flek​tor spe​cjal​nie skie​ro​wa​ny jest na nich. Na​le​żał do mo​to​cy​kla sto​ją​ce​go po dru​giej stro​-
nie szo​sy; na przed​nim sio​deł​ku sie​dział czło​wiek, któ​ry ich ob​ser​wo​wał.

– Pro​szę cię, chodź​my szyb​ciej – po​wie​dzia​ła Róża.
Po​de​szli do auta. Męż​czy​zna sie​dzą​cy na mo​to​rze zsiadł i za​czął zbli​żać się do nich. Kli​ma wi​-

dział tyl​ko jego ciem​ną syl​wet​kę, bo re​flek​tor świe​cił mu w ple​cy, pod​czas gdy trę​ba​cza i Różę
oświe​tlał z przo​du.

– Chodź no tu! – męż​czy​zna pod​biegł do Róży. – Mu​szę z tobą po​ga​dać! Chy​ba jest o czym! Mamy

dużo do po​mó​wie​nia!

Krzy​czał z iry​ta​cją i jak​by od rze​czy.
Trę​bacz tak​że się zi​ry​to​wał, był zbi​ty z tro​pu i nie umiał zdo​być się na nic in​ne​go, niż dać wy​raz

swo​je​mu obu​rze​niu z po​wo​du nie​zbyt grzecz​ne​go za​cho​wa​nia in​tru​za:

– Ta pani jest ze mną, nie z pa​nem! – oświad​czył.
– Z pa​nem też mam o czymś do po​ga​da​nia, że​byś pan wie​dział! – za​wo​łał nie​zna​jo​my. – My​ślisz

pan, że jak je​steś pan sław​ny, to wszyst​ko panu wol​no? Zda​je się panu, że mo​żesz ją pan tu​ma​nić? Że
bę​dziesz pan mą​cić jej w gło​wie? Dla pana to nic trud​ne​go! Tyl​ko że ja na pań​skim miej​scu też bym
to umiał!

Róża sko​rzy​sta​ła z tego, że mo​to​cy​kli​sta zwró​cił się do trę​ba​cza, i wśli​znę​ła się do sa​mo​cho​du.

Mo​to​cy​kli​sta do​padł wozu, ale okno było za​mknię​te, a dziew​czy​na wci​snę​ła gu​zik ra​dia. Z auta roz​-
le​gła się ja​zgo​tli​wa mu​zy​ka. Na​stęp​nie trę​bacz też we​mknął się do środ​ka i za​trza​snął za sobą
drzwicz​ki. Auto peł​ne było gło​śnej mu​zy​ki. Przez szy​bę wi​dzie​li tyl​ko syl​wet​kę krzy​czą​ce​go męż​czy​-
zny i jego roz​ge​sty​ku​lo​wa​ne ra​mio​na.

– To taki wa​riat, któ​ry mnie cią​gle prze​śla​du​je – rze​kła Róża. – Pro​szę cię, pręd​ko ru​szaj!

10

Za​par​ko​wał sa​mo​chód, od​pro​wa​dził Różę pod „Dom Mark​sa”, po​ca​ło​wał ją, a gdy znik​nę​ła w

drzwiach, po​czuł w so​bie zmę​cze​nie jak po czte​rech nie​prze​spa​nych no​cach. Był już póź​ny wie​czór.
Drę​czył go głód i wy​da​wa​ło mu się, że nie ma sił, by siąść za kie​row​ni​cą i po​pro​wa​dzić wóz. Za​tę​-
sk​nił do uspo​ka​ja​ją​cych słów Ber​tle​fa i ru​szył na prze​łaj przez park do „Rich​mon​du”.

Kie​dy do​szedł do wej​ścia, rzu​cił mu się w oczy wiel​ki afisz, na któ​ry pa​da​ło świa​tło ulicz​nej la​-

ta​mi. Wiel​ki​mi nie​zdar​ny​mi li​te​ra​mi wy​pi​sa​no na nim jego na​zwi​sko, a ni​żej – mniej​szy​mi – na​zwi​-

background image

ska Sla​my i far​ma​ceu​ty. Afisz był wy​ko​na​ny ręcz​nie i na do​da​tek ozdo​bio​ny ama​tor​skim ry​sun​kiem
przed​sta​wia​ją​cym zło​tą trąb​kę.

Tem​po, w ja​kim dok​tor Sla​ma zor​ga​ni​zo​wał pro​pa​gan​dę kon​cer​tu, trę​bacz uznał za do​bry znak, bo

wy​da​ło mu się do​wo​dem jego so​lid​no​ści. Wbiegł po scho​dach na górę i za​stu​kał do drzwi Ber​tle​fa.

Nikt mu nie od​po​wie​dział.
Za​pu​kał jesz​cze raz – i na​dal było ci​cho.
Za​nim zdą​żył po​my​śleć, że przy​by​wa nie w porę (Ame​ry​ka​nin sły​nął z roz​le​głych sto​sun​ków z ko​-

bie​ta​mi), jego ręka już na​ci​snę​ła klam​kę. Drzwi nie były za​mknię​te. Kli​ma wszedł do po​ko​ju i zdę​-
biał. Nic nie wi​dział. Nie wi​dział nic prócz bla​sku pły​ną​ce​go z rogu po​ko​ju. Był to blask dziw​ny: nie
przy​po​mi​nał ani bia​łe​go świa​tła ja​rze​niów​ki, ani żół​ta​we​go – ża​rów​ki. To świa​tło, wy​peł​nia​ją​ce
całe po​miesz​cze​nie, było nie​bie​ska​we.

W tej chwi​li jed​nak spóź​nio​na myśl do​go​ni​ła sza​lo​ną rękę trę​ba​cza i pod​po​wie​dzia​ła mu, że do​-

pusz​cza się nie​dy​skre​cji, o tak póź​nej go​dzi​nie bez za​po​wie​dzi i na​wet bez we​zwa​nia wcho​dząc do
cu​dze​go po​ko​ju. Prze​ląkł się swe​go bra​ku tak​tu, cof​nął się na ko​ry​tarz i szyb​ko za​mknął za sobą
drzwi.

Był jed​nak tak skon​fun​do​wa​ny, że nie od​cho​dził, tyl​ko na​dal ster​czał pod drzwia​mi i za​sta​na​wiał

się, skąd może po​cho​dzić to dziw​ne świa​tło. Przy​szło mu na myśl, że Ame​ry​ka​nin stoi w po​ko​ju nago
i wy​sta​wia się na dzia​ła​nie nad​fio​le​to​wych pro​mie​ni kwar​ców​ki. Ale oto drzwi otwo​rzy​ły się i uka​-
zał się w nich sam Ber​tlef. Nie był nagi, miał na so​bie ten sam gar​ni​tur, któ​ry wło​żył już rano.
Uśmiech​nął się do Kli​my:

– Cie​szę się, że pan jesz​cze zaj​rzał. Pro​szę do środ​ka.
Trę​bacz wszedł z cie​ka​wo​ścią do po​ko​ju, oświe​tlo​ne​go jed​nak, jak się prze​ko​nał, zwy​kłym ży​ran​-

do​lem zwi​sa​ją​cym z su​fi​tu.

– Oba​wiam się, że panu w czymś prze​szko​dzi​łem – po​wie​dział.
– Ależ skąd – od​parł Ber​tlef, wska​zu​jąc w stro​nę okna, koło któ​re​go mu​zyk wi​dział przed chwi​lą

źró​dło nie​bie​ska​we​go świa​tła. – Me​dy​to​wa​łem. Nic wię​cej.

– Kie​dy wsze​dłem, pro​szę wy​ba​czyć, że tak wtar​gną​łem, wi​dzia​łem tu​taj ja​kieś nad​zwy​czaj dziw​-

ne świa​tło.

– Świa​tło? – za​śmiał się Ber​tlef. – Nie po​wi​nien pan tak bar​dzo przej​mo​wać się tą cią​żą. Wi​dzę,

że ule​ga pan od tego ha​lu​cy​na​cjom.

– Może zda​wa​ło mi się, bo wsze​dłem z ciem​ne​go ko​ry​ta​rza.
– Moż​li​we – zgo​dził się Ber​tlef. – Ale niech​że pan opo​wia​da, jak po​szło!
Kli​ma za​czął re​la​cjo​no​wać, Ame​ry​ka​nin jed​nak wnet prze​rwał mu py​ta​niem:
– A może jest pan głod​ny?
Trę​bacz przy​tak​nął, więc go​spo​darz wy​cią​gnął z sza​fy pacz​kę kra​ker​sów i pusz​kę szyn​ki, któ​rą za​-

raz otwo​rzył.

Kli​ma cią​gnął swo​ją opo​wieść, łap​czy​wie po​chła​niał ko​la​cję i spo​glą​dał py​ta​ją​co na Ber​tle​fa.
– Uwa​żam, że wszyst​ko skoń​czy się do​brze – uspo​ka​jał go Ber​tlef.
– A jak pan są​dzi, co to za czło​wiek cze​kał na nas przy sa​mo​cho​dzie? – za​py​tał Kli​ma.
Ame​ry​ka​nin wzru​szył ra​mio​na​mi.
– Nie mam po​ję​cia. Tak czy ina​czej, te​raz nie ma to już naj​mniej​sze​go zna​cze​nia.
– To praw​da. Mu​szę ra​czej po​my​śleć, jak wy​tłu​ma​czę Ka​mi​li, że kon​fe​ren​cja cią​gnę​ła się tak dłu​-

go.

Było już bar​dzo póź​no. Po​krze​pio​ny i uspo​ko​jo​ny trę​bacz wsiadł do wozu i ru​szył do sto​li​cy. Dro​-

gę oświe​tlał mu wiel​ki, okrą​gły księ​życ.

background image

DZIEŃ TRZECI

1

Jest śro​da rano, uzdro​wi​sko znów bu​dzi się do gwar​ne​go ży​cia. Stru​mie​nie wody pły​ną do wa​-

nien, ma​sa​ży​ści opie​ra​ją ręce na ob​na​żo​nych ple​cach pa​cjen​tek. Na par​king wje​chał wła​śnie oso​bo​-
wy sa​mo​chód. Nie luk​su​so​wa li​mu​zy​na, jak wóz, któ​ry za​trzy​mał się w tym sa​mym miej​scu wczo​raj,
ale zwy​czaj​ny po​jazd, ja​kie ma więk​szość zmo​to​ry​zo​wa​nych w tym kra​ju. Za kie​row​ni​cą sie​dział
męż​czy​zna w wie​ku oko​ło czter​dzie​stu pię​ciu lat. Był sam. Na tyl​nych sie​dze​niach pię​trzy​ło się kil​ka
wa​li​zek.

Męż​czy​zna wy​siadł, za​mknął auto, dał do​zor​cy par​kin​gu pięć ko​ron i skie​ro​wał swe kro​ki do

„Domu Mark​sa”; prze​szedł jego ko​ry​ta​rza​mi do drzwi, na któ​rych znaj​do​wa​ła się ta​blicz​ka z na​zwi​-
skiem or​dy​na​to​ra. Wszedł do po​cze​kal​ni i za​pu​kał do ga​bi​ne​tu. Wyj​rza​ła pie​lę​gniar​ka, męż​czy​zna
przed​sta​wił się jej i po chwi​li wy​szedł do nie​go dok​tor Sla​ma.

– Ja​kub! Kie​dy przy​je​cha​łeś?
– Przed chwi​lą!
– To wspa​nia​le! Mamy mnó​stwo rze​czy do omó​wie​nia!… Wiesz co… – rzekł po krót​kim za​sta​no​-

wie​niu. – Te​raz nie mogę wyjść. Chodź ze mną do ga​bi​ne​tu. Skom​bi​nu​ję ci far​tuch.

Ja​kub nie był le​ka​rzem i ni​g​dy jesz​cze nie prze​kro​czył pro​gu ga​bi​ne​tu gi​ne​ko​lo​gicz​ne​go. Lecz dok​-

tor Sla​ma już ujął go pod ra​mię i wpro​wa​dził do bia​łe​go po​ko​ju, gdzie na dziw​nym fo​te​lu le​ża​ła naga
ko​bie​ta z roz​ło​żo​ny​mi no​ga​mi.

– Pro​szę po​ży​czyć far​tuch panu dok​to​ro​wi – po​le​cił Sla​ma pie​lę​gniar​ce, któ​ra otwo​rzy​ła sza​fę i

po​da​ła Ja​ku​bo​wi bia​ły le​kar​ski ki​tel. – Chodź, spójrz no. Chciał​bym, że​byś po​twier​dził moją dia​gno​-
zę – przy​wo​łał go​ścia do ko​bie​ty, naj​wy​raź​niej ogrom​nie ucie​szo​nej, że ta​jem​ni​cę jej jaj​ni​ków, z któ​-
rych mimo wszel​kich wy​sił​ków nie na​ro​dził się do​tąd ża​den po​to​mek, będą zgłę​biać dwie sła​wy.

Dok​tor Sla​ma po​now​nie za​czął ob​ma​cy​wać na​rzą​dy pa​cjent​ki, wy​po​wie​dział kil​ka ła​ciń​skich

słów, któ​re Ja​kub skwi​to​wał po​twier​dza​ją​cym po​mru​kiem, a na​stęp​nie za​py​tał:

– Jak dłu​go tu​taj bę​dziesz?
– Je​den dzień.
– Dzień? Ta okrop​nie mało, ni​cze​go nie zdą​ży​my omó​wić!
– Kie​dy pan dok​tor mnie do​ty​ka, to wte​dy boli – ode​zwa​ła się ko​bie​ta z unie​sio​ny​mi no​ga​mi.
– To musi trosz​kę bo​leć, to nic ta​kie​go – po​wie​dział Ja​kub, aby za​ba​wić przy​ja​cie​la.
– Tak, pan dok​tor ma ra​cję – po​twier​dził Sla​ma. – To nic ta​kie​go. Wszyst​ko w po​rząd​ku. Za​pi​szę

pani se​rię za​strzy​ków. Bę​dzie pani przy​cho​dzić na nie tu​taj, do sio​stry, co dzień o szó​stej rano. Te​raz
może się już pani ubie​rać.

– Wła​ści​wie wpa​dłem, żeby się z tobą po​że​gnać – rzekł Ja​kub.
– Jak to po​że​gnać?
– Wy​jeż​dżam za gra​ni​cę. Ze​zwo​li​li mi na emi​gra​cję.
Tym​cza​sem ko​bie​ta zdą​ży​ła się już ubrać i roz​sta​ła się z dok​to​rem Sla​mą oraz jego ko​le​gą.
– To ci do​pie​ro no​wość! Tego to się nie spo​dzie​wa​łem! – dzi​wił się dok​tor Sla​ma. – Je​że​li wpa​-

dłeś, by się ze mną po​że​gnać, w ta​kim ra​zie po​ślę dzi​siaj te baby do wszyst​kich dia​błów.

– Pa​nie dok​to​rze – wtrą​ci​ła się do roz​mo​wy sio​stra – wczo​raj też je pan po​od​sy​łał. Na ko​niec ty​-

background image

go​dnia bę​dzie​my mie​li ogrom​ne za​le​gło​ści!

– No to pro​szę we​zwać na​stęp​ną! – po​wie​dział dok​tor Sla​ma i wes​tchnął.
Sio​stra wpro​wa​dzi​ła ko​lej​ną pa​cjent​kę, któ​rą obaj męż​czyź​ni ob​rzu​ci​li roz​tar​gnio​nym wzro​kiem;

stwier​dzi​li, że jest ład​niej​sza od po​przed​niej. Sla​ma spy​tał, jak się czu​je po ką​pie​lach, a na​stęp​nie
ka​zał jej się ro​ze​brać.

– Okrop​nie dłu​go trwa​ło, za​nim dali mi pasz​port. Ale po​tem w dwa dni by​łem go​to​wy do wy​jaz​-

du. Nie mia​łem na​wet chę​ci z ni​kim się że​gnać.

– Tym bar​dziej cie​szę się, że wpa​dłeś tu​taj – po​wie​dział dok​tor i po​le​cił mło​dej ko​bie​cie wdra​-

pać się na fo​tel gi​ne​ko​lo​gicz​ny. Wcią​gnąw​szy gu​mo​wą rę​ka​wi​cę, za​głę​bił rękę w cie​le pa​cjent​ki.

– Chcia​łem zo​ba​czyć tyl​ko cie​bie i Olgę – po​wie​dział Ja​kub. – Mam na​dzie​ję, że z nią wszyst​ko

w po​rząd​ku.

– Mo​żesz być spo​koj​ny – od​po​wie​dział Sla​ma, ale ton jego gło​su wska​zy​wał, że nie wie, na co

od​po​wia​da. Bez resz​ty sku​pił się na ba​da​niu. – Bę​dzie​my mu​sie​li wy​ko​nać nie​wiel​ki za​bieg. Niech
się pani ni​cze​go nie oba​wia, to bę​dzie zu​peł​nie bez​bo​le​sne.

Pod​szedł do oszklo​nej szaf​ki i wy​jął z niej strzy​kaw​kę, któ​ra za​miast igły mia​ła krót​ką na​kład​kę ze

sztucz​ne​go two​rzy​wa.

– Co to ta​kie​go? – zdzi​wił się Ja​kub.
– W cią​gu tych dłu​gich lat opra​co​wa​łem pew​ne nowe me​to​dy, któ​re oka​za​ły się nad​zwy​czaj sku​-

tecz​ne. Mo​żesz uznać to za prze​jaw mo​je​go ego​izmu, ale na ra​zie uwa​żam je za swą ta​jem​ni​cę.

– Mogę się nie oba​wiać? – ko​bie​ta le​żą​ca z roz​ło​żo​ny​mi no​ga​mi spy​ta​ła gło​sem, w któ​rym wię​cej

było ko​kie​te​rii niż stra​chu.

– Ani tro​chę – po​wie​dział dok​tor Sla​ma i za​nu​rzył ko​niec strzy​kaw​ki w pro​bów​ce, z któ​rą ob​cho​-

dził się ze szcze​gól​ną tro​skli​wo​ścią. Na​stęp​nie pod​szedł do ko​bie​ty, wsu​nął jej strzy​kaw​kę mię​dzy
nogi i na​ci​snął tło​czek.

– Bo​la​ło?
– Nie – od​par​ła.
– Przy​je​cha​łem też po to, by zwró​cić ci ta​blet​kę – rzekł Ja​kub.
Jed​nak​że dok​tor Sla​ma nie zwra​cał więk​szej uwa​gi na jego sło​wa, wciąż za​ję​ty swo​ją pa​cjent​ką.

Z po​waż​nym, za​my​ślo​nym ob​li​czem lu​stro​wał ją od stóp do głów.

– W pani przy​pad​ku – oznaj​mił – do​praw​dy szko​da by​ło​by nie mieć dzie​ci. Ma pani świet​ne, dłu​-

gie nogi, od​po​wied​nio ukształ​to​wa​ną mied​ni​cę, zna​ko​mi​tą klat​ką pier​sio​wą i bar​dzo przy​jem​ne rysy
twa​rzy.

Do​tknął gło​wy pa​cjent​ki, ob​ma​cał jej bro​dę i do​dał:
– Pięk​na żu​chwa, wszyst​ko bar​dzo do​brze wy​mo​de​lo​wa​ne.
Po​tem ujął ją jesz​cze raz za udo:
– I ma pani wspa​nia​łe, moc​ne ko​ści. Zda​ją się wprost świe​cić spod pani mię​śni.
Jesz​cze chwi​lę za​chwy​cał się w ten spo​sób pa​cjent​ką, ob​ma​cu​jąc jej cia​ło, ona zaś ani nie pro​te​-

sto​wa​ła, ani nie śmia​ła się za​lot​nie, gdyż po​wa​ga za​in​te​re​so​wa​nia le​ka​rza spra​wia​ła, że do​tyk jego
ręki da​le​ki był od ja​kiej​kol​wiek nie​mo​ral​no​ści.

Wresz​cie po​zwo​lił jej się ubrać i zwró​cił się do przy​ja​cie​la:
– Co mó​wi​łeś?
– Że chciał​bym ci zwró​cić ta​blet​kę.
– Jaką ta​blet​kę?
Ko​bie​ta ubra​ła się i spy​ta​ła:
– Więc uwa​ża pan, pa​nie dok​to​rze, że mogę mieć na​dzie​ję?

background image

– Je​stem ogrom​nie za​do​wo​lo​ny – po​wie​dział dok​tor Sla​ma. – Uwa​żam, że spra​wy roz​wi​ja​ją się

po​myśl​nie i że obo​je, i pani, i ja, mo​że​my li​czyć na suk​ces.

Ko​bie​ta po​dzię​ko​wa​ła i opu​ści​ła ga​bi​net, Ja​kub zaś wró​cił do prze​rwa​nej roz​mo​wy:
– Da​łeś mi kie​dyś ta​blet​kę, któ​rej nikt inny nie chciał mi dać. Te​raz, kie​dy wy​jeż​dżam, zda​je mi

się, że już ni​g​dy nie bę​dzie mi po​trzeb​na i że po​wi​nie​nem ją zwró​cić.

– Ależ zo​staw ją so​bie. Taka pi​guł​ka może być rów​nie przy​dat​na tu, jak gdzie in​dziej.
– Nie, nie. Ta ta​blet​ka na​le​ży do tego kra​ju. Chcę zo​sta​wić temu kra​jo​wi wszyst​ko, co jego jest –

rzekł Ja​kub.

– Pa​nie dok​to​rze, we​zwę na​stęp​ną pa​cjent​kę – ode​zwa​ła się sio​strzycz​ka.
– Pro​szę ode​słać te baby do domu – za​re​pli​ko​wał Sla​ma – Od​wa​li​łem dzi​siaj ka​wał ro​bo​ty. Zo​ba​-

czy sio​stra, ta ostat​nia ko​bie​ta na pew​no bę​dzie ro​dzić. Jak na je​den dzień chy​ba star​czy, nie?

Sio​strzycz​ka pa​trzy​ła na dok​to​ra życz​li​wym wzro​kiem, ale nie prze​ja​wia​ła chę​ci usłu​cha​nia go.
Sla​ma zro​zu​miał wy​mo​wę jej spoj​rze​nia.
– Więc do​brze, pro​szę ich nie od​sy​łać, tyl​ko po​wie​dzieć, że wró​cę za pół go​dzi​ny.
– Pa​nie dok​to​rze, wczo​raj tak​że było to tyl​ko pół go​dzi​ny i mu​sia​łam bie​gać za pa​nem po uli​cy.
– Niech sio​stra się nie mar​twi, za pół go​dzi​ny je​stem z po​wro​tem – uspo​ko​ił ją Sla​ma i po​wie​-

dział przy​ja​cie​lo​wi, żeby zdjął far​tuch.

Wy​pro​wa​dził go na​stęp​nie z bu​dyn​ku i po​wiódł przez park do sto​ją​ce​go po dru​giej stro​nie „Rich​-

mon​du”.

2

Na pierw​szym pię​trze do​szli po dłu​gim czer​wo​nym chod​ni​ku aż na sam ko​niec ko​ry​ta​rza. Tam

dok​tor Sla​ma otwo​rzył drzwi i wpro​wa​dził przy​ja​cie​la do ma​łe​go, ale przy​jem​ne​go po​ko​iku.

– To ład​nie z two​jej stro​ny – po​wie​dział Ja​kub – że za​wsze znaj​du​jesz tu dla mnie ja​kiś po​kój.
– Na tym koń​cu ko​ry​ta​rza mam te​raz po​ko​je dla za​pro​te​go​wa​nych pa​cjen​tów. W są​siedz​twie twe​-

go znaj​du​je się pięk​ny na​roż​ny apar​ta​ment, w któ​rym za daw​nych cza​sów miesz​ka​li mi​ni​stro​wie i fa​-
bry​kan​ci. Ulo​ko​wa​łem tam naj​cen​niej​sze​go na​sze​go pa​cjen​ta, bo​ga​te​go Ame​ry​ka​ni​na, któ​re​go przod​-
ko​wie po​cho​dzą stąd. Uwa​żam go po​nie​kąd za przy​ja​cie​la.

– A Olga gdzie miesz​ka?
– W „Domu Mark​sa”, jak ja. Nie ma tam źle, mo​żesz się nie oba​wiać.
– Grunt, że się nią za​ją​łeś. Jak tam jej spra​wy?
– Ty​po​we przy​pa​dło​ści ko​biet o la​bil​nym sys​te​mie ner​wo​wym.
– Prze​cież pi​sa​łem ci, ja​kie mia​ła ży​cie.
– Więk​szość ko​biet przy​jeż​dża do tego uzdro​wi​ska, że​by​śmy za​pew​ni​li im płod​ność. W przy​pad​ku

twej pod​opiecz​nej by​ło​by jed​nak le​piej, gdy​by się zbyt wiel​ką płod​no​ścią nie od​zna​cza​ła. Czy wi​-
dzia​łeś ją ro​ze​bra​ną?

– Na Boga, skąd​że zno​wu – od​parł Ja​kub.
– To ją so​bie obej​rzyj! Pier​siąt​ka ma ma​leń​kie i zwi​sa​ją​ce z tor​su jak dwie śliw​ki. Wi​dać jej

wszyst​kie że​bra. Na przy​szłość za​wsze zwra​caj wię​cej uwa​gi na klat​kę pier​sio​wą. Klat​ka pra​wi​dło​-
wa po​win​na być agre​syw​na, mie​rzyć na ze​wnątrz, roz​pie​rać się, jak​by chcia​ła za​jąć jak naj​więk​szą
prze​strzeń. Ale by​wa​ją rów​nież klat​ki pier​sio​we, któ​re w prze​ci​wień​stwie do tam​tych znaj​du​ją się w
de​fen​sy​wie, co​fa​ją się przed świa​tem i są jak ka​ftan bez​pie​czeń​stwa, za​ci​ska​ją​cy się wo​kół czło​wie​-
ka co​raz cia​śniej, aż go wresz​cie cał​kiem za​du​si. Ona ma wła​śnie taką. Po​wiedz jej, żeby ci po​ka​za​-
ła.

background image

– Tego jej nie po​wiem – rzekł Ja​kub.
– Bo​isz się, że gdy​byś ją zo​ba​czył, nie chciał​byś na​dal uwa​żać jej za swą pod​opiecz​ną?
– Prze​ciw​nie, boję się, że zro​bi​ło​by mi się jej jesz​cze bar​dziej żal.
– Chło​pie – zmie​nił te​mat Sla​ma – ten Ame​ry​ka​nin to sza​le​nie in​te​re​su​ją​cy fa​cet.
Lecz Ja​kub spy​tał:
– Gdzie ją za​sta​nę?
– Kogo?
– Olgę.
– Te​raz jej nie za​sta​niesz. Jest na za​bie​gach. Całe przed​po​łu​dnie po​win​na być w ba​se​nie.
– Nie chciał​bym się z nią roz​mi​nąć, czy nie da​ło​by się tam za​dzwo​nić?
Dok​tor Sla​ma pod​niósł słu​chaw​kę, wy​krę​cił nu​mer, a jed​no​cze​śnie nie prze​sta​wał mó​wić do swe​-

go przy​ja​cie​la:

– Przed​sta​wię ci go, mu​sisz go dla mnie roz​gryźć. Z cie​bie jest zna​ko​mi​ty psy​cho​log. Ty mi go

roz​szy​fru​jesz. Wią​żę z nim pew​ne pla​ny.

– Ja​kie? – spy​tał Ja​kub, ale w tej chwi​li Sla​ma mó​wił już do słu​chaw​ki:
– Sio​stra Róża? No i jak?… Tym pro​szę się zu​peł​nie nie przej​mo​wać, w pani sta​nie ta​kie mdło​ści

to rzecz nor​mal​na. Chcia​łem za​py​tać, czy nie ką​pie się tam w ba​se​nie moja pa​cjent​ka, ta, co to miesz​-
ka obok pani… Tak? To pro​szę jej prze​ka​zać, że ma go​ścia ze sto​li​cy, żeby się ni​g​dzie nie od​da​la​ła…
Tak, o dwu​na​stej bę​dzie cze​kał na nią przed ła​zien​ka​mi.

Dok​tor od​wie​sił słu​chaw​kę.
– No więc sły​sza​łeś. Spo​tkasz się z nią w po​łu​dnie. Do dia​ska, o czym to mó​wi​li​śmy?
– O tym Ame​ry​ka​ni​nie.
– Ra​cja – rzekł Sla​ma. – To nie​zwy​kle cie​ka​wy gość. Wy​le​czy​łem mu żonę. Nie mo​gli mieć dzie​-

ci.

– A on na co się tu​taj le​czy?
– Na ser​ce.
– Mó​wi​łeś, że wią​żesz z nim ja​kieś pla​ny.
– To wprost po​ni​ża​ją​ce – roz​zło​ścił się Sla​ma – co musi ro​bić w tym kra​ju le​karz, żeby żyć na ja​-

kim ta​kim po​zio​mie! Ju​tro przy​je​dzie ten sław​ny trę​bacz, Kli​ma. Mu​szę akom​pa​nio​wać mu na per​ku​-
sji!

Ja​kub nie wziął słów dok​to​ra na se​rio, mimo to udał zdzi​wie​nie:
– Jak to? Więc ty grasz na per​ku​sji?
– No cóż, chło​pie! Co mam ro​bić, jak te​raz po​więk​szy mi się ro​dzi​na!
– Nie może być! – tym ra​zem Ja​kub zdzi​wił się rze​czy​wi​ście.
– Bę​dziesz miał dziec​ko? A więc się oże​ni​łeś?
– Oże​ni​łem się – od​rzekł Sla​ma.
– Z Mimi?
Mimi była le​kar​ką w uzdro​wi​sku; Sla​ma cho​dził z nią już od wie​lu lat, ale do​tąd za​wsze po​tra​fił

w ostat​niej chwi​li wy​krę​cić się od ślu​bu.

– Tak, z Mimi – od​po​wie​dział. – Wiesz prze​cież, że co nie​dzie​la ła​zi​łem z nią na górę, na wie​żę

wi​do​ko​wą.

– Więc jed​nak oże​ni​łeś się – rzekł Ja​kub smęt​nie.
– Za każ​dym ra​zem, kie​dy szli​śmy pod górę – kon​ty​nu​ował Sla​ma – Mimi na​ma​wia​ła mnie, że​by​-

śmy się po​bra​li. A ja by​łem tak zmor​do​wa​ny tą wspi​nacz​ką, że czu​łem się sta​ry i wy​da​wa​ło mi się,
że nie po​zo​sta​je mi nic in​ne​go, jak tyl​ko się oże​nić. Ale w koń​cu za​wsze zdo​ła​łem się opa​no​wać i jak

background image

po​tem scho​dzi​li​śmy spod wie​ży w dół, od​zy​ski​wa​łem świe​żość i już mi się że​nić nie chcia​ło. Aż tu
pew​ne​go razu Mimi wy​bra​ła okręż​ną tra​sę i ta dro​ga pod górę tak się dłu​ży​ła, że zgo​dzi​łem się na
ślub, gdy do szczy​tu było jesz​cze da​le​ko. A te​raz spo​dzie​wa​my się dziec​ka i mu​szę tro​chę my​śleć o
for​sie. Ten mój Ame​ry​ka​nin ma​lu​je tak​że świę​te ob​raz​ki. Moż​na by je zna​ko​mi​cie opy​lić. Co ty na to?

– My​ślisz, że świę​te ob​raz​ki są po​kup​ne?
– Jesz​cze jak! Chło​pie, żeby tak usta​wić stra​gan pod ko​ścio​łem, kie​dy jest wła​śnie od​pust, i sprze​-

da​wać po stó​wie, sta​li​by​śmy się bo​ga​cza​mi! Ja bym mu je sprze​da​wał i dzie​lił​bym się z nim po po​-
ło​wie.

– I co on na to?
– Ten gość ma tyle szma​lu, że nie wie, co z nim ro​bić, i na ża​den ge​szeft go nie na​mó​wię – po​wie​-

dział Sla​ma i za​klął.

3

Olga do​brze wi​dzia​ła, że sio​stra Róża ma​cha do niej z brze​gu ba​se​nu, ale pły​wa​ła da​lej, uda​jąc,

że jej nie za​uwa​ży​ła.

Te dwie ko​bie​ty nie lu​bi​ły się. Dok​tor Sla​ma za​kwa​te​ro​wał Olgę w po​ko​iku są​sia​du​ją​cym z po​ko​-

jem pie​lę​gniar​ki. Róża mia​ła zwy​czaj gło​śne​go pusz​cza​nia ra​dia, a Olga spra​gnio​na była spo​ko​ju.
Kil​ka​krot​nie wa​li​ła w ścia​nę, sio​stra zaś w od​po​wie​dzi za każ​dym ra​zem jesz​cze bar​dziej roz​krę​ca​ła
gał​kę po​ten​cjo​me​tru.

Róża ma​cha​ła cier​pli​wie i w koń​cu uda​ło się jej po​wia​do​mić pa​cjent​kę, że o dwu​na​stej bę​dzie na

nią cze​kać ja​kiś gość ze sto​li​cy.

Olga od razu do​my​śli​ła się, że to Ja​kub, i ogar​nę​ła ją nie​zmier​na ra​dość. Za​raz też sama zdzi​wi​ła

się tej ra​do​ści: „Jak to się dzie​je, że czu​ję taką ra​dość, gdy do​wia​du​ję się, że przy​jeż​dża?”.

Olga bo​wiem na​le​ża​ła do tych no​wo​cze​snych ko​biet, któ​re lu​bią roz​dwa​jać się, dzie​lić na isto​tę

prze​ży​wa​ją​cą i isto​tę ob​ser​wu​ją​cą.

Ale na​wet Olga ob​ser​wu​ją​ca cie​szy​ła się. Świet​nie zda​wa​ła so​bie spra​wę z nie​sto​sow​no​ści tego,

by Olga prze​ży​wa​ją​ca cie​szy​ła się aż tak nie​przy​tom​nie, a po​nie​waż była zło​śli​wa, ta nie​sto​sow​ność
ją śmie​szy​ła. Ba​wi​ło ją, kie​dy so​bie wy​obra​ża​ła, jak Ja​kub by się prze​stra​szył, gdy​by do​wie​dział się,
że jej ra​dość jest aż tak im​pul​syw​na.

Wska​zów​ka wi​szą​ce​go nad ba​se​nem ze​ga​ra po​ka​zy​wa​ła za kwa​drans dwu​na​stą. Olga za​sta​na​wia​-

ła się, jaką też minę zro​bił​by Ja​kub, gdy​by rzu​ci​ła mu się na szy​ję i za​czę​ła ca​ło​wać go jak ko​chan​ka.
Do​pły​nę​ła do brze​gu, wy​szła z wody i uda​ła się do ka​bi​ny, by się ubrać. Była tro​chę zła, że o jego
przy​jeź​dzie nie wie​dzia​ła już rano. Wło​ży​ła​by na sie​bie coś lep​sze​go. A tak mia​ła tyl​ko ten sza​ry,
nie​atrak​cyj​ny strój, któ​ry psuł jej hu​mor.

By​wa​ło – jak na przy​kład przed chwi​lą, gdy pły​wa​ła w ba​se​nie – że cał​ko​wi​cie za​po​mi​na​ła o

swym wy​glą​dzie. Te​raz jed​nak sta​ła w ka​bi​nie przed ma​łym lu​strem i wi​dzia​ła się w sza​rym ko​stiu​-
mi​ku. Jesz​cze nie​wie​le mi​nut temu uśmie​cha​ła się zło​śli​wie na myśl, że mo​gła​by rzu​cić się Ja​ku​bo​wi
na szy​ję i na​mięt​nie go wy​ca​ło​wać. Ale po​mysł ten przy​szedł jej do gło​wy w ba​se​nie, gdzie pły​wa​ła
nie​ja​ko bez​cie​le​śnie, tyl​ko jako swo​bod​na myśl. Te​raz, na​gle znów ob​da​rzo​na cia​łem oraz ko​stiu​-
mem, była nie​zmier​nie da​le​ko od tej we​so​łej fan​ta​zji i wie​dzia​ła, że znów jest tym wła​śnie, za co – a
do​pro​wa​dza​ło ją to do fu​rii – Ja​kub ją za​wsze uwa​ża: małą dziew​czyn​ką, któ​ra po​trze​bu​je po​mo​cy.

Gdy​by Olga była choć odro​bi​nę głup​sza, może uwa​ża​ła​by się za zu​peł​nie ład​ną. Po​nie​waż była

by​stra, wi​dzia​ła sie​bie znacz​nie brzyd​szą niż była w rze​czy​wi​sto​ści, bo praw​dę mó​wiąc, nie była ani
pięk​na, ani szpet​na i ża​den męż​czy​zna o prze​cięt​nym po​czu​ciu es​te​ty​ki nie wy​rzu​cił​by jej z łóż​ka.

background image

Po​nie​waż lu​bi​ła się roz​dwa​jać, rów​nież te​raz ta Olga, któ​ra zaj​mu​je się ob​ser​wa​cją, kar​ci tę, któ​-

ra prze​ży​wa: Co z tego, że wy​glą​da tak czy ina​czej? Po co drę​czy się pa​trze​niem w lu​stro?

Czy na​praw​dę nie jest ni​czym wię​cej, jak tyl​ko przed​mio​tem prze​zna​czo​nym dla mę​skich oczu?

Tyl​ko to​wa​rem, któ​ry sam wy​sta​wia się na sprze​daż? Czy nie po​tra​fi być nie​za​leż​na od swo​je​go wy​-
glą​du przy​naj​mniej w ta​kim stop​niu, jak więk​szość męż​czyzn?

Wy​szła z pa​wi​lo​nu ła​zie​nek i zo​ba​czy​ła, że twarz Ja​ku​ba przy​bra​ła na jej wi​dok wy​raz do​bro​dusz​-

nej czu​ło​ści. Wie​dzia​ła, że za​miast po​dać jej rękę, po​głasz​cze ją po wło​sach, niby grzecz​ną có​ruch​nę.
I oczy​wi​ście tak zro​bił.

– Gdzie pój​dzie​my na obiad? – spy​tał.
Po​wie​dzia​ła, że mogą zjeść w sto​łów​ce dla ku​ra​cju​szy, gdzie przy jej sto​le jest wol​ne miej​sce.
Sto​łów​ka oka​za​ła się ogrom​nym po​miesz​cze​niem, gę​sto za​peł​nio​nym sto​li​ka​mi i kon​su​men​ta​mi.

Ja​kub z Olgą usie​dli i dłu​go cze​ka​li, nim kel​ner​ka na​la​ła im do głę​bo​kich ta​le​rzy zupę. Dwie oso​by
sie​dzą​ce przy ich sto​le sta​ra​ły się na​wią​zać roz​mo​wę z Ja​ku​bem, któ​re​go od razu za​li​czy​ły do zgod​-
nej ro​dzi​ny ku​ra​cju​szy. To​też tyl​ko w chwi​lach przerw w ogól​nej roz​mo​wie mógł spy​tać Olgę choć​by
o kil​ka spraw prak​tycz​nych: czy jest za​do​wo​lo​na z tu​tej​sze​go ży​wie​nia, czy jest za​do​wo​lo​na z le​ka​-
rza, czy jest za​do​wo​lo​na z za​bie​gów. Gdy za​py​tał, jak miesz​ka, po​wie​dzia​ła, że ma okrop​ną są​siad​kę.
Ru​chem gło​wy wska​za​ła mu je​den z są​sied​nich sto​li​ków, przy któ​rym ja​dła obiad Róża.

Po​tem współ​sto​łow​ni​cy po​że​gna​li się i ode​szli, Ja​kub zaś, przy​pa​tru​jąc się Róży, rzekł:
– He​gel po​czy​nił kie​dyś cie​ka​we spo​strze​że​nie o tak zwa​nym grec​kim pro​fi​lu, któ​re​go pięk​no po​-

le​ga jego zda​niem na tym, że nos two​rzy z czo​łem jed​ną li​nię, wsku​tek cze​go na pierw​szy plan wy​su​-
wa się gór​na po​ło​wa gło​wy, sta​no​wią​ca sie​dli​sko ro​zu​mu i du​cha. Przy​glą​dam się two​jej są​siad​ce i
stwier​dzam, że w jej wy​pad​ku jest od​wrot​nie, cała twarz kon​cen​tru​je się wo​kół ust. Spójrz, jak za​-
wzię​cie żuje, a za​ra​zem jak gło​śno mówi! Ta​kie wy​ak​cen​to​wa​nie dol​nej, zmy​sło​wej czę​ści twa​rzy
nie spodo​ba​ło​by się He​glo​wi, lecz przy tym ta dziew​czy​na, choć robi na mnie wra​że​nie do​syć nie​-
sym​pa​tycz​ne, jest cał​kiem ład​na.

– Tak uwa​żasz? – spy​ta​ła Olga.
Z jej gło​su prze​bi​ja​ło nie​za​do​wo​le​nie, więc Ja​kub szyb​ko do​rzu​cił:
– Ale jej ust bał​bym się. Żeby mnie nie po​żar​ły.
I do​dał jesz​cze:
– Z cie​bie He​gel był​by bar​dziej za​do​wo​lo​ny. Do​mi​nan​tę two​jej twa​rzy sta​no​wi czo​ło, któ​re na​-

tych​miast in​for​mu​je każ​de​go o twej in​te​li​gen​cji.

– Strasz​nie złosz​czą mnie ta​kie spo​strze​że​nia – po​wie​dzia​ła Olga po​ryw​czo. – Za​wsze ma z nich

w ja​kiś spo​sób wy​ni​kać, że fi​zjo​no​mia czło​wie​ka sta​no​wi od​bi​cie jego du​cha. A to prze​cież kom​plet​-
na bzdu​ra. Ja wy​obra​żam so​bie moją du​szę z wy​dat​ną bro​dą i zmy​sło​wy​mi usta​mi, a tym​cza​sem bro​-
dę mam małą i usta tak​że małe. Gdy​bym ni​g​dy nie wi​dzia​ła się w lu​strze i mu​sia​ła opi​sać swój wy​-
gląd na pod​sta​wie tego, jak sama znam sie​bie od we​wnątrz, wy​szło​by z tego coś zu​peł​nie do mnie
nie​po​dob​ne​go! Je​stem kimś cał​kiem in​nym, niż moż​na by są​dzić z wy​glą​du!

4

Trud​no zna​leźć wła​ści​we sło​wo, by okre​ślić sto​su​nek łą​czą​cy Ja​ku​ba z Olgą. Była cór​ką jego

przy​ja​cie​la, któ​ry zo​stał stra​co​ny, gdy mia​ła sie​dem lat. Ja​kub po​sta​no​wił pod​ów​czas za​jąć się osie​-
ro​cia​łą dziew​czyn​ką. Sam nie miał dzie​ci i ku​si​ło go, żeby pod​jąć się ta​kie​go nie​zo​bo​wią​zu​ją​ce​go
oj​co​stwa. Żar​tem na​zy​wał ją swo​ją wy​cho​wa​ni​cą.

Sie​dzie​li te​raz w po​ko​ju Olgi. Olga włą​czy​ła ma​szyn​kę, po​sta​wi​ła na niej gar​nu​szek z wodą, a Ja​-

background image

kub uzmy​sło​wił so​bie, że nie może się zde​cy​do​wać na wy​ja​wie​nie jej po​wo​du swo​jej wi​zy​ty. Za
każ​dym ra​zem, kie​dy już chciał po​wie​dzieć, że przy​był, aby się z nią po​że​gnać, ogar​niał go strach, że
za​brzmi to na​zbyt pa​te​tycz​nie i spo​wo​du​je wy​two​rze​nie się at​mos​fe​ry na​sy​co​nej nie​po​żą​da​nym sen​ty​-
men​ta​li​zmem. Od daw​na już po​dej​rze​wał, że dziew​czy​na ko​cha się w nim po​ta​jem​nie.

Olga wy​ję​ła z sza​fy dwie fi​li​żan​ki, na​sy​pa​ła do nich zmie​lo​nej kawy i za​la​ła ją wrząt​kiem. Mie​-

sza​jąc cu​kier, Ja​kub usły​szał jej sło​wa:

– Słu​chaj, Ja​kub, jaki był na​praw​dę mój oj​ciec?
– A co chcia​ła​byś o nim wie​dzieć?
– Czy na​praw​dę ża​den zły czyn nie ob​cią​żał jego su​mie​nia?
– Co też ci przy​szło do gło​wy? – zdzi​wił się.
Oj​ciec Olgi zo​stał już do​syć daw​no pu​blicz​nie zre​ha​bi​li​to​wa​ny i uzna​ny za stra​co​ne​go nie​słusz​nie.

W jego nie​win​ność nikt nie wąt​pił.

– Nie my​śla​łam o tym w taki spo​sób – od​par​ła. – Cho​dzi​ło mi o coś wręcz od​wrot​ne​go.
– Nie ro​zu​miem – rzekł Ja​kub.
– Po​my​śla​łam, czy nie zro​bił ko​muś in​ne​mu tego sa​me​go, co zro​bi​li jemu. Ci, co po​sła​li go na szu​-

bie​ni​cę, byli prze​cież krop​ka w krop​kę tacy sami jak on. Wy​zna​wa​li tę samą wia​rę, byli ta​ki​mi sa​my​-
mi fa​na​ty​ka​mi. Wie​rzy​li, że każ​dy po​gląd choć​by tro​chę od​mien​ny śmier​tel​nie za​gra​ża re​wo​lu​cji i
byli po​dejrz​li​wi. Ska​za​li go na śmierć w imię świę​tych spraw, w któ​re on rów​nież wie​rzył. Dla​cze​go
więc nie mógł​by po​stę​po​wać z in​ny​mi tak samo, jak oni po​stą​pi​li z nim?

– Czas pły​nie nie​ubła​ga​nie i prze​szłość sta​je się co​raz bar​dziej nie​zro​zu​mia​ła – po​wie​dział Ja​kub

z wa​ha​niem. – Co wiesz o swo​im ojcu, je​śli nie li​czyć paru li​stów, kil​ku kar​tek z jego dzien​ni​ka, któ​-
ry ci ła​ska​wie zwró​ci​li, i garst​ki wspo​mnień jego przy​ja​ciół?

– Dla​cze​go się wy​krę​casz? – na​le​ga​ła Olga. – Spy​ta​łam cie​bie wy​raź​nie. Czy mój oj​ciec był taki

sam jak ci, któ​rzy po​sła​li go na śmierć?

– Chy​ba tak – Ja​kub wzru​szył ra​mio​na​mi.
– Dla​cze​go więc on tak​że nie mógł​by do​pu​ścić się ta​kich sa​mych okru​cieństw?
– Uj​mu​jąc rzecz teo​re​tycz​nie – po​wie​dział Ja​kub nad​zwy​czaj wol​no – uj​mu​jąc rzecz teo​re​tycz​nie,

mógł zro​bić in​nym cał​kiem to samo, co inni zro​bi​li jemu. Nie ma na świe​cie czło​wie​ka, któ​ry nie po​-
tra​fił​by sto​sun​ko​wo lek​ką ręką po​słać swe​go bliź​nie​go na śmierć. Ja przy​naj​mniej ta​kie​go nie spo​tka​-
łem. Je​śli kie​dyś lu​dzie pod tym wzglę​dem się zmie​nią, to stra​cą naj​istot​niej​szą ce​chę Swo​je​go czło​-
wie​czeń​stwa. Wte​dy nie będą już ludź​mi, tyl​ko ja​kimś in​nym ga​tun​kiem stwo​rzeń.

– Wy to mi się ba​jecz​nie po​do​ba​cie! – wy​buch​nę​ła, zwra​ca​jąc się w licz​bie mno​giej do ty​się​cy

Ja​ku​bów. – Dzię​ki temu, że ro​bi​cie mor​der​ców ze wszyst​kich lu​dzi, wa​sze wła​sne mor​der​stwa prze​-
sta​ją być zbrod​nia​mi i są tyl​ko nie​od​łącz​ną ce​chą ro​dza​ju ludz​kie​go!

– Więk​szość lu​dzi – rzekł Ja​kub – ob​ra​ca się w idyl​licz​nym krę​gu mię​dzy swym do​mem a miej​-

scem pra​cy. Żyją na bez​piecz​nym te​ry​to​rium poza do​brem i złem. Wi​dok czło​wie​ka, któ​ry mor​du​je,
wpra​wia ich w nie​kła​ma​ne prze​ra​że​nie. Wy​star​czy jed​nak, by​śmy wy​pro​wa​dzi​li ich z tego za​cisz​ne​-
go te​re​nu, a sami sta​ną się mor​der​ca​mi, na​wet nie wie​dząc jak. Ist​nie​ją pró​by i pu​łap​ki, z któ​ry​mi
mie​wa się do czy​nie​nia tyl​ko w wy​jąt​ko​wych mo​men​tach hi​sto​rycz​nych. I nikt nie po​tra​fi im spro​stać.
Ale mó​wie​nie o tym jest cał​ko​wi​cie zbęd​ne. Dla cie​bie nie ma zna​cze​nia, co twój oj​ciec teo​re​tycz​nie
mógł zro​bić, bo i tak w ża​den spo​sób nie da się tego udo​wod​nić. Cie​bie po​win​no in​te​re​so​wać tyl​ko,
co zro​bił, a cze​go nie zro​bił. Pod tym zaś wzglę​dem su​mie​nie miał czy​ste.

– Mo​żesz być tego zu​peł​nie pew​ny?
– Zu​peł​nie. Nikt nie wie o tym le​piej niż ja.
– Na​praw​dę cie​szę się, że sły​szę to od cie​bie – po​wie​dzia​ła Olga. – To, o co cię py​ta​łam, nie

background image

przy​szło mi do gło​wy ot tak so​bie. Już od dłuż​sze​go cza​su do​sta​ję ano​ni​mo​we li​sty. Pi​szą mi w nich,
że nie mam pra​wa uda​wać cór​ki mę​czen​ni​ka, bo mój oj​ciec, nim go stra​ci​li, sam po​słał do wię​zie​nia
wie​lu nie​win​nych lu​dzi, któ​rych je​dy​ną winą było, że my​śle​li o świe​cie ina​czej niż on.

– Non​sens – rzekł Ja​kub.
– Przed​sta​wia​ją mi go w tych li​stach jako za​cie​kłe​go fa​na​ty​ka i czło​wie​ka okrut​ne​go. Li​sty są

wpraw​dzie ano​ni​mo​we i peł​ne zło​ści, lecz nie są pry​mi​tyw​ne. Au​to​rzy wy​po​wia​da​ją się po​wścią​gli​-
wie, rze​czo​wo i ści​śle, to​też nie​mal im uwie​rzy​łam.

– To wciąż ta sama ze​msta – za​uwa​żył Ja​kub. – Coś ci po​wiem. Kie​dy two​je​go ojca za​mknę​li,

aresz​ty były peł​ne tych, któ​rych po​sła​ła tam re​wo​lu​cja na swym pierw​szym eta​pie. Więź​nio​wie roz​-
po​zna​li w nim zna​ne​go ko​mu​ni​stycz​ne​go po​li​ty​ka, więc przy pierw​szej oka​zji rzu​ci​li się na nie​go i
spra​li go do nie​przy​tom​no​ści. Straż​ni​cy przy​glą​da​li się temu ze zło​śli​wym uśmie​chem.

– Wiem – po​wie​dzia​ła Olga i Ja​kub zdał so​bie spra​wę z tego, że mówi jej coś, co sły​sza​ła nie​je​-

den raz.

Daw​no już po​sta​no​wił ni​g​dy nie mó​wić o tych wszyst​kich spra​wach, ale mu się nie uda​wa​ło. Kto

prze​żył ka​ta​stro​fę sa​mo​cho​do​wą, tak​że na próż​no za​bra​nia so​bie ją wspo​mi​nać.

– Wiem – po​wtó​rzy​ła – ale ja się tym lu​dziom nie dzi​wię. Wię​zi​li ich bez sądu, czę​sto bez naj​-

mniej​sze​go po​wo​du. I na​gle zo​ba​czy​li przed sobą jed​ne​go z tych, któ​rych uwa​ża​li za od​po​wie​dzial​-
nych.

– Z chwi​lą, kie​dy twój oj​ciec przy​wdział wię​zien​ny strój, był jed​nym z nich. Znę​ca​nie się nad nim

nie mia​ło naj​mniej​sze​go sen​su, a już zwłasz​cza na oczach za​do​wo​lo​nych z tego straż​ni​ków. Nie było
to nic wię​cej, jak tyl​ko tchórz​li​wa ze​msta. Wy​pły​wa​ją​ce z naj​niż​szych po​bu​dek pra​gnie​nie za​dep​ta​nia
bez​bron​nej ofia​ry. I li​sty, któ​re do​sta​jesz, są pło​dem tej sa​mej ze​msty, któ​ra, jak wi​dzę, jest sil​niej​sza
niż czas.

– Ależ Ja​ku​bie! Prze​cież były ich w kry​mi​na​łach set​ki ty​się​cy! Ty​sią​ce z nich ni​g​dy już nie wró​ci​-

ły! I ni​g​dy ża​den wi​no​waj​ca nie zo​stał uka​ra​ny! Prze​cież ta chęć ze​msty jest tyl​ko nie​za​spo​ko​jo​nym
pra​gnie​niem spra​wie​dli​wo​ści!

– Msz​cze​nie się za ojca na cór​ce nie ma nic wspól​ne​go ze spra​wie​dli​wo​ścią. Przy​po​mnij so​bie,

że z po​wo​du ta​tu​sia stra​ci​łaś dom ro​dzin​ny, mu​sia​łaś opu​ścić mia​sto, nie wol​no ci było stu​dio​wać. Z
po​wo​du nie​ży​ją​ce​go taty, któ​re​go pra​wie nie zna​łaś! I te​raz z po​wo​du taty masz być prze​śla​do​wa​na z
ko​lei przez tych dru​gich? Zdra​dzę ci naj​smut​niej​sze od​kry​cie mego ży​cia: Ci, co sta​li się ofia​ra​mi,
nie byli ani odro​bi​nę lep​si od tych, któ​rzy ich na ofia​rę prze​zna​czy​li. Po​tra​fię wy​obra​zić ich so​bie w
od​wró​co​nych ro​lach. Ty mo​żesz wi​dzieć w tym dą​że​nie do zdo​by​cia ali​bi, umoż​li​wia​ją​ce​go czło​wie​-
ko​wi uwol​nie​nie się od od​po​wie​dzial​no​ści i zwa​le​nie jej na bar​ki Stwór​cy, któ​ry wy​my​ślił czło​wie​-
ka ta​kim, jaki jest. Może to i do​brze, że tak to wi​dzisz. Po​nie​waż dojść do tego, że mię​dzy wi​no​waj​cą
a ofia​rą nie ma róż​ni​cy, zna​czy po​rzu​cić wszel​ką na​dzie​ję. A to, moja mała dziew​czyn​ko, na​zy​wa się
pie​kłem.

5

Oby​dwie ko​le​żan​ki nie mo​gły się do​cze​kać, kie​dy do​wie​dzą się, jak wy​pa​dła wczo​raj​sza rand​ka

Róży, ale tego dnia mia​ły dy​żur na dru​gim koń​cu uzdro​wi​ska i zła​pa​ły swą przy​ja​ciół​kę do​pie​ro koło
trze​ciej. Za​sy​pa​ły ją py​ta​nia​mi.

Róża ocią​ga​ła się z od​po​wie​dzią, wresz​cie po​wie​dzia​ła nie​pew​nie:
– Mó​wił, że mnie ko​cha i że się ze mną oże​ni.
– Wi​dzisz! A nie mó​wi​łam? – za​trium​fo​wa​ła chu​da. – Więc się roz​wie​dzie?

background image

– Mó​wił, że tak.
– Nie ma in​ne​go wyj​ścia! – skon​sta​to​wa​ła we​so​ło trzy​dzie​sto​pię​cio​lat​ka. – Co dziec​ko, to dziec​-

ko. A jego żona jest bez​dziet​na.

Te​raz Róża mu​sia​ła już wy​ło​żyć kawę na ławę.
– Mó​wił, że za​bie​rze mnie do Pra​gi. Znaj​dzie mi tam ro​bo​tę. Mó​wił, że na wa​ka​cje wy​je​dzie​my

do Włoch. Ale nie chce od razu za​czy​nać od dziec​ka. I ma ra​cję. Te pierw​sze lata są naj​pięk​niej​sze i
gdy​by​śmy mie​li dzie​ci, nic by​śmy ze sobą nie uży​li.

Trzy​dzie​sto​pię​cio​lat​ka osłu​pia​ła.
– Co ta​kie​go? I ty chcesz je usu​nąć?
Róża przy​świad​czy​ła.
– Zwa​rio​wa​łaś? – krzy​cza​ła na nią chu​da.
– Zro​bił cię w ko​nia – za​uwa​ży​ła trzy​dzie​sto​pię​cio​lat​ka. – Jak tyl​ko je usu​niesz, on się na cie​bie

wy​pnie.

– Dla​cze​go miał​by się wy​piąć?
– Za​łóż się! – rze​kła chu​da.
– Prze​cież mnie ko​cha…
– A skąd wiesz, że cię ko​cha? – spy​ta​ła trzy​dzie​sto​pię​cio​lat​ka.
– Mó​wił mi.
– To cze​mu nie ode​zwał się całe dwa mie​sią​ce?
– Bał się mi​ło​ści – po​wie​dzia​ła Róża.
– Co ta​kie​go?
– Jak ci to wy​tłu​ma​czyć? Bał się, że się we mnie za​ko​chał.
– I dla​te​go się nie od​zy​wał?
– Chciał spraw​dzić, czy może mnie za​po​mnieć. To chy​ba moż​na zro​zu​mieć, no nie?
– Aha – za​uwa​ży​ła trzy​dzie​sto​pię​cio​lat​ka. – A kie​dy się do​wie​dział, że do​ro​bił ci brzu​cho, to od

razu ska​po​wał, że cię za​po​mnieć nie może.

– Mó​wił, że cie​szy się z tego, że je​stem w cią​ży. Ale nie ze wzglę​du na dziec​ko, tyl​ko dla​te​go, że

się ode​zwa​łam. Zro​zu​miał, że mnie ko​cha.

– O rany, ale ty je​steś duma! – jęk​nę​ła chu​da.
– A to niby dla​cze​go?
– Bo dziec​ko to je​dy​ne, co masz – wy​ja​śni​ła trzy​dzie​sto​pię​cio​lat​ka. – Jak po​zwo​lisz ode​brać so​-

bie dziec​ko, nie bę​dziesz mia​ła nic i on się na cie​bie wy​pnie.

– Ja chcę, żeby mnie chciał dla mnie sa​mej, a nie z po​wo​du dziec​ka!
– Słu​chaj, za co ty się uwa​żasz? Cze​mu miał​by chcieć cię dla cie​bie sa​mej?
Dłuż​szy czas roz​ma​wia​ły, nie kry​jąc pod​nie​ce​nia. Obie ko​bie​ty wciąż po​wta​rza​ły Róży, że dziec​-

ko to je​dy​ny jej atut, z któ​re​go nie moż​na re​zy​gno​wać.

– Ja ni​g​dy nie po​zby​ła​bym się dziec​ka. Tyle ci po​wiem. Ni​g​dy, ro​zu​miesz, ni​g​dy – mó​wi​ła chu​da.
Róża po​czu​ła się na​raz jak mała dziew​czyn​ka i za​py​ta​ła (tym sa​mym zda​niem, któ​re dzień przed​-

tem przy​wró​ci​ło Kli​mie chęć do ży​cia):

– Więc po​wiedz​cie mi, co mam zro​bić?
– Trwać przy swo​im – od​par​ła trzy​dzie​sto​pię​cio​lat​ka, na​stęp​nie otwo​rzy​ła szu​fla​dę swo​jej szaf​ki

i wy​ję​ła fiol​kę ta​ble​tek: – Masz, weź to! Je​steś strasz​nie zde​ner​wo​wa​na. To cię uspo​koi.

Róża wło​ży​ła ta​blet​kę do ust i po​łknę​ła.
– I za​trzy​maj już so​bie tę fiol​kę. Tam pi​sze, żeby brać trzy razy dzien​nie, ale bierz tyl​ko wte​dy, jak

bę​dziesz chcia​ła się uspo​ko​ić. Że​byś w ner​wach nie zro​bi​ła ja​kie​goś głup​stwa. Nie za​po​mi​naj, że to

background image

sta​ry cwa​niak. Z nie​jed​ne​go pie​ca chleb ja​dał! Ale tym ra​zem tak ła​two się nie wy​krę​ci!

Już zno​wu nie wie​dzia​ła, co ro​bić. Jesz​cze przed chwi​lą my​śla​ła, że jest zde​cy​do​wa​na, lecz ar​gu​-

men​ty ko​le​ża​nek brzmia​ły prze​ko​ny​wa​ją​co i za​chwia​ły jej po​sta​no​wie​niem. Peł​na nie​po​ko​ju scho​dzi​-
ła ze scho​dów ła​zie​nek.

W we​sty​bu​lu pod​biegł do niej roz​trzę​sio​ny i czer​wo​ny na twa​rzy mło​dy czło​wiek. Spoj​rza​ła na

nie​go koso:

– Mó​wi​łam ci, że tu​taj ni​g​dy nie wol​no ci na mnie cze​kać. A już po tym, coś na​roz​ra​biał wczo​raj,

zu​peł​nie nie ro​zu​miem, jak śmiesz!

– Pro​szę, nie gnie​waj się na mnie! – za​wo​łał mło​dzian z roz​pa​czą.
– Pssst! — osa​dzi​ła go. – Jesz​cze bę​dziesz mi tu​taj urzą​dzał sce​ny!
Po​wie​dziaw​szy to, chcia​ła odejść.
– Jak nie chcesz żad​nych scen, to nie ucie​kaj przede mną!
Co moż​na było zro​bić? Koło nich krę​ci​li się pa​cjen​ci, co chwi​la mi​jał ich ktoś w bia​łym far​tu​chu.

Róża nie chcia​ła wzbu​dzać sen​sa​cji, mu​sia​ła więc po​zo​stać i za​cho​wy​wać się moż​li​wie jak naj​na​tu​-
ral​niej.

– Więc cze​go chcesz? — szep​nę​ła.
– Ni​cze​go. Chcia​łem cię tyl​ko pro​sić, że​byś mi wy​ba​czy​ła. Wierz mi, sam je​stem zły, że tak się za​-

cho​wa​łem. Ale pro​szę, przy​się​gnij, że nic cię z nim nie łą​czy.

– Już ci mó​wi​łam, że nic.
– To przy​się​gnij.
– Nie bądź dziec​kiem, w ta​kich głu​pich spra​wach nie będę przy​się​ga​ła.
– Bo mię​dzy wami coś było.
– Już ci mó​wi​łam, że nie. A jak mi nie wie​rzysz, to nie mamy o czym roz​ma​wiać. To zwy​kły mój

zna​jo​my. Co, może mi nie wol​no mieć wła​snych zna​jo​mych? Sza​nu​ję go. Cie​szę się, że jest moim
zna​jo​mym.

– Ro​zu​miem. Ja ni​cze​go ci nie za​rzu​cam – mó​wił chło​piec.
– Ju​tro ma tu​taj kon​cert. Mam na​dzie​ję, że nie bę​dziesz znów mnie szpie​go​wał.
– Jak mi dasz sło​wo ho​no​ru, że nic cię z nim nie łą​czy!
– Po​wie​dzia​łam ci już, że da​wa​nie sło​wa ho​no​ru w ta​kich spra​wach jest po​ni​żej mo​jej god​no​ści.

Ale sło​wo ho​no​ru, że jak jesz​cze raz bę​dziesz mnie szpie​go​wał, to już w ży​ciu nie wol​no ci przyjść
do mnie.

– Różo, kie​dy ja cie​bie ko​cham – rzekł mło​dzian nie​szczę​śli​wym gło​sem.
– Ja cie​bie też – po​wie​dzia​ła Róża chłod​no – ale ja​koś jesz​cze z tego po​wo​du nie urzą​dzam ci

scen na szo​sie.

– Kie​dy ty mnie nie ko​chasz. Ty się mnie wsty​dzisz.
– Nie pleć…
– Ni​g​dzie nie wol​no mi się z tobą po​ka​zać, ni​g​dzie z tobą iść…
– Pssst – po​now​nie ofuk​nę​ła go, bo zno​wu pod​niósł głos. – Oj​ciec by mnie za​bił. Mó​wi​łam ci

prze​cież, jak mnie pil​nu​je. A te​raz nie złość się, ale mu​szę już iść.

Mło​dy czło​wiek chwy​cił ją za rękę:
– Nie od​chodź jesz​cze!
Róża w ge​ście roz​pa​czy unio​sła oczy, wbi​ja​jąc wzrok w su​fit. Mło​dy czło​wiek do​rzu​cił:
– Gdy​by​śmy się po​bra​li, wszyst​ko by​ło​by ina​czej. Nie mógł​by nic po​wie​dzieć. I mie​li​by​śmy dzie​-

ci.

– Nie chcę mieć dzie​ci! – po​wie​dzia​ła Róża gwał​tow​nie. – Ode​bra​ła​bym so​bie ży​cie, gdy​bym

background image

mia​ła mieć dziec​ko!

– Dla​cze​go?
– Dla​te​go. Nie chcę żad​ne​go dziec​ka i już.
– Różo, ja cie​bie ko​cham – zno​wu po​wtó​rzył mło​dzian.
A Róża na to:
– I dla​te​go chcesz do​pro​wa​dzić mnie do sa​mo​bój​stwa, tak?
– Do sa​mo​bój​stwa? – zdu​miał się.
– Tak jest! Do sa​mo​bój​stwa!
– Różo! – jęk​nął mło​dzie​niec.
– Do​pro​wa​dzisz mnie do tego! Mó​wię ci! Na pew​no mnie do​pro​wa​dzisz!
– Czy mogę przyjść wie​czo​rem? – spy​tał po​kor​nie.
– Nie, dzi​siaj nie – od​mó​wi​ła, lecz zda​ła so​bie spra​wę, że musi go ja​koś uspo​ko​ić, i do​da​ła ła​-

god​niej: — Mo​żesz kie​dyś zno​wu do mnie za​dzwo​nić, Fra​nek. Ale do​pie​ro po nie​dzie​li.

I od​wró​ci​ła się, żeby odejść.
– Cze​kaj – po​wie​dział mło​dy czło​wiek. – Coś ci przy​nio​słem. Na prze​pro​si​ny.
Po​dał jej małą pa​czusz​kę. Wzię​ła ją i szyb​ko wy​szła na uli​cę.

6

– Czy dok​tor Sla​ma na​praw​dę jest ta​kim ory​gi​na​łem, czy tyl​ko uda​je? – za​py​ta​ła Olga Ja​ku​ba.
– Za​sta​na​wiam się nad tym przez cały czas, od kie​dy go po​zna​łem – od​po​wie​dział.
– Ory​gi​na​łom nie żyje się naj​go​rzej, je​że​li uda się im spra​wić, żeby lu​dzie sza​no​wa​li ich ory​gi​nal​-

ność – rze​kła Olga. – Dok​tor Sla​ma jest fan​ta​stycz​nie roz​tar​gnio​ny. W po​ło​wie zda​nia za​po​mi​na, o
czym mó​wił. Cza​sem za​ga​da się na uli​cy i spóź​nia się do ga​bi​ne​tu o dwie go​dzi​ny. Ale mimo to nikt
nie ma śmia​ło​ści gnie​wać się na nie​go, bo pan dok​tor jest wła​śnie ofi​cjal​nie uzna​wa​nym ory​gi​na​łem i
tyl​ko pro​stak mógł​by kwe​stio​no​wać jego pra​wo do ory​gi​nal​no​ści.

– Na​wet je​śli jest nie wiem jak wiel​kim ory​gi​na​łem, my​ślę, że le​czy cię cał​kiem nie​źle.
– Chy​ba tak, ale wszyst​kim nam się wy​da​je, że prak​ty​ka le​kar​ska jest dla nie​go czymś dru​go​rzęd​-

nym, co prze​szka​dza mu w wy​ko​ny​wa​niu wie​lu znacz​nie waż​niej​szych za​jęć. Ju​tro na przy​kład bę​dzie
grać na per​ku​sji.

– Za​raz, za​raz – Ja​kub wpadł Ol​dze w sło​wo. – Więc to praw​da?
– Ra​czej tak. W ca​łym uzdro​wi​sku wi​szą pla​ka​ci​ki in​for​mu​ją​ce, że ju​tro gra tu​taj sław​ny trę​bacz

Kli​ma, a jako per​ku​si​sta wy​stę​pu​je pan or​dy​na​tor Sla​ma.

– Nie do wia​ry – rzekł Ja​kub. – Wca​le mnie nie zdzi​wi​ło, że Sla​ma za​mie​rza bęb​nić. To naj​więk​-

szy fan​ta​sta, ja​kie​go znam. Lecz jesz​cze nie wi​dzia​łem, żeby ja​kieś ma​rze​nie mu się speł​ni​ło. W stu​-
denc​kich cza​sach, kie​dy się po​zna​li​śmy, Sla​ma miał mało pie​nię​dzy. Za​wsze miał ich nie​wie​le i za​-
wsze snuł ma​rze​nia, jak je za​ro​bić. Wte​dy pla​no​wał, że wy​sta​ra się o sukę aire​da​le ter​rie​ra, po​nie​-
waż ktoś mu po​wie​dział, że jej szcze​nię​ta sprze​da​je się po czte​ry ty​sią​ce. Na​tych​miast prze​pro​wa​dził
ob​li​cze​nia. Suka ro​dzi​ła​by dwa razy na rok po pięć szcze​niąt. Dwa razy pięć jest dzie​sięć, dzie​sięć
razy czte​ry ty​sią​ce to czter​dzie​ści ty​się​cy rocz​nie. Wszyst​ko prze​my​ślał w naj​drob​niej​szych szcze​gó​-
łach. Nie bez tru​du wkradł się w ła​ski kie​row​ni​ka sto​łów​ki, któ​ry obie​cał mu co dzień da​wać dla psa
reszt​ki z kuch​ni. Dwóm ko​le​żan​kom na​pi​sał pra​ce dy​plo​mo​we, żeby za to wy​pro​wa​dza​ły psa na spa​-
cer. Miesz​kał w aka​de​mi​ku, gdzie trzy​ma​nie psów było za​ka​za​ne. Co ty​dzień ku​po​wał więc ad​mi​ni​-
stra​tor​ce bu​kiet róż, aż wresz​cie obie​ca​ła zro​bić dla nie​go wy​ją​tek. Mniej wię​cej dwa mie​sią​ce za​-
pew​niał swo​jej suce od​po​wied​nie wa​run​ki, ale my wszy​scy wie​dzie​li​śmy, że ni​g​dy mieć jej nie bę​-

background image

dzie. Po​trze​bo​wał czte​rech ty​się​cy, za któ​re mógł​by ją ku​pić, a nikt mu tej sumy nie po​ży​czył. Nikt nie
brał go po​waż​nie. Wszy​scy uwa​ża​li, że to bez​płod​ny fan​ta​sta, wpraw​dzie nad​zwy​czaj spryt​ny i
przed​się​bior​czy, ale tyl​ko w kró​le​stwie ima​gi​na​cji.

– Bar​dzo to wszyst​ko ład​ne, ja jed​nak nie ro​zu​miem twe​go dziw​ne​go sen​ty​men​tu do nie​go. Prze​-

cież na nie​go na​wet nie moż​na li​czyć. Nie umie ni​g​dzie przyjść na czas i już ju​tro za​po​mni, co dziś
obie​cał.

– To nie​zu​peł​nie tak. Kie​dyś bar​dzo mi po​mógł. Wła​ści​wie to nikt ni​g​dy nie po​mógł mi tak bar​dzo

jak on.

Ja​kub się​gnął do ma​łej kie​szon​ki w ma​ry​nar​ce i wy​ło​wił z niej zwi​nię​tą bi​buł​kę. Roz​wi​nął ją,

uka​za​ła się bla​do​nie​bie​ska ta​blet​ka.

– Co to ta​kie​go? – spy​ta​ła Olga.
– Tru​ci​zna.
Przez chwi​lę roz​ko​szo​wał się za​cie​ka​wio​nym spoj​rze​niem dziew​czy​ny, na​stęp​nie kon​ty​nu​ował:
– Mam ją od prze​szło pięt​na​stu lat. Kie​dy wów​czas prze​ży​łem swój rok wię​zie​nia, coś zro​zu​mia​-

łem. Czło​wiek musi być pew​ny przy​naj​mniej jed​ne​go: że zo​sta​nie pa​nem swej śmier​ci i bę​dzie mógł
wy​brać jej czas i spo​sób. Ma​jąc tę pew​ność, moż​na bar​dzo wie​le wy​trzy​mać. Za​wsze się wie, że
moż​na im uciec, gdy wy​bie​rze się od​po​wied​ni mo​ment.

– Ty mia​łeś ją ze sobą w wię​zie​niu?
– Nie​ste​ty nie, ale zdo​by​łem ją za​raz po wyj​ściu.
– Ale wte​dy już jej nie po​trze​bo​wa​łeś!
– Tu czło​wiek ni​g​dy nie wie, kie​dy jej może po​trze​bo​wać. A poza tym dla mnie to jest spra​wa za​-

sa​dy. Czło​wiek po​wi​nien do​sta​wać tru​ci​znę w dniu doj​ścia do peł​no​let​no​ści. Po​win​no się wrę​czać
mu ją z uro​czy​stym ce​re​mo​nia​łem. Nie po to, żeby ku​si​ła do sa​mo​bój​stwa. Prze​ciw​nie, żeby żył w
więk​szym spo​ko​ju i pew​niej. Żeby żył ze świa​do​mo​ścią, że jest pa​nem swo​je​go ży​cia i śmier​ci.

– A skąd ją wy​trza​sną​łeś?
– Sla​ma za​czy​nał jako bio​che​mik w la​bo​ra​to​rium. Przed​tem zwró​ci​łem się do ko​goś in​ne​go, lecz

ten ktoś uznał za swój mo​ral​ny obo​wią​zek od​mó​wić. Sla​ma zaś sam spo​rzą​dził dla mnie ta​blet​kę bez
naj​mniej​sze​go wa​ha​nia.

– Pew​nie dla​te​go, że jest ory​gi​na​łem.
– Pew​nie. Ale przede wszyst​kim dla​te​go, że mnie ro​zu​miał. Wie​dział, że nie je​stem hi​ste​ry​kiem,

któ​ry lu​bu​je się w sa​mo​bój​czych ko​me​diach. Po​jął, o co mi cho​dzi. Dziś chcę od​dać mu tę ta​blet​kę.
Już nie będę jej po​trze​bo​wał.

– Wszyst​kie nie​bez​pie​czeń​stwa już mi​nę​ły?
– Ju​tro rano na za​wsze wy​jeż​dżam z tego kra​ju. Do​sta​łem za​pro​sze​nie na uni​wer​sy​tet i na​sze wła​-

dze po​zwo​li​ły mi je​chać.

Na​resz​cie to wy​krztu​sił. Spoj​rzał na Olgę i zo​ba​czył, że się uśmie​cha. Zła​pa​ła go za rękę:
– Na​praw​dę? To wspa​nia​łe! Ży​czę ci wszyst​kie​go naj​lep​sze​go!
Wy​ka​zy​wa​ła po​dob​ną al​tru​istycz​ną ra​dość, jaką od​czu​wał​by i on, gdy​by do​wie​dział się, że to ona

wy​jeż​dża za gra​ni​cę, gdzie bę​dzie jej się do​brze wio​dło. Za​sko​czy​ło go to, po​nie​waż za​wsze bał się,
że jej przy​wią​za​nie do nie​go mia​ło cha​rak​ter bar​dziej sen​ty​men​tal​ny. Te​raz był za​do​wo​lo​ny, że tak
nie jest, lecz za​ra​zem – o dzi​wo! – nie​co do​tknię​ty.

Olga tak prze​ję​ła się tą wia​do​mo​ścią, że prze​sta​ła py​tać o bla​do​nie​bie​ską ta​blet​kę, le​żą​cą mię​dzy

nimi w zmię​tej bi​buł​ce. Ja​kub mu​siał przed​sta​wić jej szcze​gó​ło​wo wszyst​kie aspek​ty swej przy​szłej
dzia​łal​no​ści.

– Strasz​nie się cie​szę, że ci się to uda​ło. Tu​taj do koń​ca ży​cia był​byś ele​men​tem po​dej​rza​nym. Na​-

background image

wet twej wła​snej pra​cy nie dali ci wy​ko​ny​wać. A przy tym sta​le glę​dzą o mi​ło​ści do oj​czy​ste​go kra​-
ju. Jak czło​wiek może ko​chać kraj, w któ​rym nie wol​no mu pra​co​wać? Po​wiem ci, że ja nie czu​ję
naj​mniej​szej mi​ło​ści do oj​czy​zny. Czy to źle z mo​jej stro​ny?

– Nie wiem – od​rzekł Ja​kub. – Na​praw​dę nie wiem. Co do mnie, by​łem do tego kra​ju dość przy​-

wią​za​ny.

– Może to i nie​do​brze – cią​gnę​ła Olga – ale ja zu​peł​nie nie czu​ję do nie​go przy​wią​za​nia. Co ma

mnie wią​zać?

– Czło​wie​ka wią​żą rów​nież smut​ne wspo​mnie​nia.
– Wią​żą? Z czym? Z kra​jem, w któ​rym się uro​dził? Nie poj​mu​ję, jak moż​na mó​wić o wol​no​ści, a

jed​no​cze​śnie nie zrzu​cać z sie​bie tego brze​mie​nia. Drze​wo prze​cież nie jest u sie​bie tam, gdzie nie
może ro​snąć. Drze​wo jest u sie​bie tam, gdzie znaj​du​je od​po​wied​nią wil​got​ność.

– A ty masz tu​taj od​po​wied​nią wil​got​ność?
– Na ogół tak. Gdy wresz​cie po​zwo​li​li mi stu​dio​wać, mam, cze​go chcę. Będę zaj​mo​wa​ła się

moim przy​ro​do​znaw​stwem i o ni​czym in​nym nie chcę nic wie​dzieć. Ja tu​tej​szych ukła​dów nie wy​my​-
śli​łam i nie czu​ję się za nie w naj​mniej​szym stop​niu od​po​wie​dzial​na. Ale kie​dy wła​ści​wie je​dziesz?

– Ju​tro.
– Tak pręd​ko? – zła​pa​ła go za rękę. – Słu​chaj, jak już by​łeś tak miły i przy​je​cha​łeś, żeby się ze

mną po​że​gnać, to nie śpiesz się tak.

Znów było to coś in​ne​go niż się spo​dzie​wał. Nie za​cho​wy​wa​ła się jak dziew​czy​na, któ​ra się w

nim skry​cie ko​cha, ale też nie jak wy​cho​wa​ni​ca, od​no​szą​ca się doń ni​czym cór​ka do ojca. Trzy​ma​ła
go za rękę, de​li​kat​nie i wy​mow​nie, pa​trzy​ła mu w oczy i po​wta​rza​ła:

– Nie śpiesz się! Co ja bym z tego mia​ła, gdy​byś wpadł tu je​dy​nie po to, by po​wie​dzieć mi „że​-

gnaj”?

Ja​kub był nie​co za​że​no​wa​ny.
– Zo​ba​czy​my – po​wie​dział. – Sla​ma też mnie na​ma​wia, że​bym jesz​cze na tro​chę zo​stał.
– Ko​niecz​nie mu​sisz zo​stać – orze​kła Olga. – Mamy dla sie​bie tak mało cza​su. Te​raz po​win​nam

zno​wu iść na za​bie​gi…

Za​my​śli​ła się, po czym oświad​czy​ła, że sko​ro jest tu Ja​kub, ni​g​dzie nie pój​dzie.
– Nie, nie, mu​sisz iść. Nie wol​no ci za​nie​dby​wać ku​ra​cji – sprze​ci​wił się. – Od​pro​wa​dzę cię.
– Na​praw​dę? – spy​ta​ła roz​ra​do​wa​nym gło​sem.
Otwo​rzy​ła sza​fę i cze​goś w niej szu​ka​ła.
Na sto​le w roz​wi​nię​tej bi​buł​ce le​ża​ła bla​do​nie​bie​ska ta​blet​ka Olga je​dy​ny czło​wiek, któ​re​mu wy​-

ja​wił ta​jem​ni​cę jej ist​nie​nia, sta​ła ple​ca​mi do niej, z gło​wą w otwar​tej sza​fie. Ja​kub po​my​ślał, że ta
bla​do​nie​bie​ska ta​blet​ka to dra​mat jego ży​cia dra​mat prze​szło​ści, już nie​mal za​po​mnia​ny i przy​pusz​-
czal​nie nie​cie​ka​wy. I uznał, że naj​wyż​szy czas po​zbyć się tego nie​cie​ka​we​go dra​ma​tu, roz​stać się z
nim czym prę​dzej i po​zo​sta​wić go już za sobą. Po​now​nie za​pa​ko​wał ta​blet​kę w bi​buł​kę i wsu​nął w
kie​szon​kę ma​ry​nar​ki.

Olga wy​ję​ła z sza​fy tor​bę, wło​ży​ła do niej ręcz​nik, za​mknę​ła sza​fę i po​wie​dzia​ła:
– Mo​że​my iść.

7

Od dłuż​sze​go już cza​su Róża sie​dzia​ła na par​ko​wej ław​ce i nie była w sta​nie się mszyć, pew​nie

dla​te​go, że jej my​śli też tkwi​ły wciąż nie​ru​cho​mo w jed​nym miej​scu.

Jesz​cze wczo​raj wie​rzy​ła we wszyst​ko, co trę​bacz jej po​wie​dział. Nie tyl​ko dla​te​go, że było to

background image

przy​jem​ne, ale tak​że – bo było prost​sze: po​zwa​la​ło jej ze spo​koj​nym su​mie​niem zre​zy​gno​wać z dal​-
szej wal​ki, na któ​rą nie mia​ła sił. Gdy jed​nak te​raz ko​le​żan​ki wy​śmia​ły ją, zno​wu mu nie wie​rzy​ła i
my​śla​ła o nim z nie​na​wi​ścią, po​nie​waż w głę​bi du​szy bała się, że nie jest ani dość spryt​na, ani do​sta​-
tecz​nie upar​ta, by go przy​przeć do muru.

Bez za​in​te​re​so​wa​nia nad​dar​ła pa​pier pa​czusz​ki, któ​rą dał jej Fran​ci​szek. Wi​dząc w środ​ku ja​sno​-

nie​bie​ski ma​te​riał, do​my​śli​ła się, że do​sta​ła w pre​zen​cie noc​ną ko​szu​lę: ko​szu​lę, w któ​rej chciał​by
co dzień ją wi​dzieć; co dzień, przez wie​le dni, przez wszyst​kie dni ży​cia. Wpa​trzo​na w ja​sno​nie​bie​-
ski ko​lor tka​ni​ny od​nio​sła na​gle wra​że​nie, że ta błę​kit​na pla​ma roz​le​wa się, roz​prze​strze​nia, zmie​nia
się w grzę​za​wi​sko do​bro​ci i od​da​nia, w grzę​za​wi​sko nie​wol​ni​czej mi​ło​ści, któ​ra ją w koń​cu po​chło​-
nie.

Kogo nie​na​wi​dzi​ła bar​dziej? Tego, któ​ry jej nie chciał, czy tego, któ​ry o nią za​bie​gał?
Tak więc sie​dzia​ła, przy​twier​dzo​na do ław​ki obu nie​na​wi​ścia​mi, i na​wet nie za​uwa​ży​ła, co się

dzie​je wo​kół niej. Tym​cza​sem przy chod​ni​ku za​trzy​mał się mi​kro​bus, a za nim sta​nę​ła za​mknię​ta zie​-
lo​na cię​ża​rów​ka, z któ​rej do​bie​ga​ło wy​cie i szcze​ka​nie psów. Drzwi mi​kro​bu​su otwar​ły się i wy​siadł
sta​ry męż​czy​zna z czer​wo​ną opa​ską na rę​ka​wie. Róża przy​glą​da​ła się tej sce​nie tę​pym wzro​kiem,
przez chwi​lę nie uświa​da​mia​jąc so​bie, na co pa​trzy.

Męż​czy​zna krzyk​nął do wnę​trza mi​kro​bu​su ja​kąś ko​men​dę i z drzwi wy​nu​rzył się na​stęp​ny sta​rzec,

też z czer​wo​ną opa​ską; w ręku trzy​mał dłu​gą, trzy​me​tro​wą tykę, na któ​rej koń​cu umo​co​wa​na była dru​-
cia​na pę​tla. Za nim wy​ska​ki​wa​li ko​lej​ni męż​czyź​ni. Usta​wi​li się w sze​reg przed au​to​ka​rem. Wszy​scy
byli sta​rzy, wszy​scy mie​li na rę​ka​wach czer​wo​ne opa​ski i wszy​scy trzy​ma​li w rę​kach dłu​gie tyki za​-
koń​czo​ne dru​cia​ną pę​tlą.

Męż​czy​zna, któ​ry wy​sko​czył pierw​szy i nie miał tyki, ko​men​de​ro​wał, w na​stęp​stwie cze​go star​si

pa​no​wie, jak za​stęp dzi​wacz​nych ko​pij​ni​ków, wy​ko​na​li kil​ka razy bacz​ność i spo​cznij. Po​tem rzu​cił
inną ko​men​dę i za​stęp star​ców pu​ścił się truch​tem do par​ku. Tam roz​sy​pa​li się, każ​dy po​gnał w in​nym
kie​run​ku, jed​ni po ścież​kach, inni na prze​łaj przez traw​ni​ki. W par​ku spa​ce​ro​wa​li ku​ra​cju​sze, bie​ga​ły
dzie​ci – te​raz wszy​scy za​trzy​ma​li się, ze zdu​mie​niem pa​trząc na star​szych pa​nów szar​żu​ją​cych z po​-
chy​lo​ny​mi ty​ka​mi.

Róża tak​że zbu​dzi​ła się z odrę​twie​nia, w ja​kie za​pa​dła w trak​cie swo​ich roz​wa​żań, i przy​glą​da​ła

się ak​cji. W jed​nym ze star​szych pa​nów po​zna​ła ojca. Po​pa​trzy​ła na nie​go z nie​chę​cią, lecz bez zdzi​-
wie​nia.

Koło brzo​zy na środ​ku traw​ni​ka bie​gał kun​del. Je​den ze star​szych pa​nów mszył w jego stro​nę.

Pies pa​trzył na nie​go za​cie​ka​wio​ny. Sta​ruch wy​su​ną! tykę przed sie​bie i sta​rał się za​rzu​cić dru​cia​ną
klucz​kę na jego gło​wę. Lecz tyka była dłu​ga, star​cze ręce zaś sła​be, więc nie mógł tra​fić. Dru​cia​na
pę​tla ki​wa​ła się nie​pew​nie wo​kół psiej gło​wy, kun​del przy​pa​try​wał się jej z za​in​te​re​so​wa​niem.

Ale oto od dru​giej stro​ny nad​biegł sta​ru​cho​wi z po​mo​cą inny eme​ryt, któ​ry miał ręce sil​niej​sze,

to​też pies uwiązł wresz​cie w dru​cia​nej ob​ro​ży. Sta​ruch szarp​nął tycz​kę, drut za​cią​gnął się na ko​sma​-
tej szyi zwie​rzę​cia, pies za​sko​wy​czał. Obaj eme​ry​ci za​śmia​li się i po​wle​kli psa przez traw​nik do za​-
par​ko​wa​nych wo​zów. Otwo​rzy​li wiel​kie drzwi cię​ża​rów​ki, z któ​rej wy​pły​nę​ła sil​na fala psie​go
szcze​ko​tu, i wrzu​ci​li kun​dla do środ​ka.

Wszyst​ko, co tu wi​dzia​ła, re​je​stro​wa​ła tyl​ko jako ele​ment swo​jej wła​snej hi​sto​rii: była nie​szczę​-

śli​wą ko​bie​tą mię​dzy dwo​ma świa​ta​mi – świat Kli​my nie chciał jej przy​jąć, świat Fran​cisz​ka na​to​-
miast, z któ​re​go usi​ło​wa​ła umknąć (świat ba​na​łu i nudy, świat fia​ska i ka​pi​tu​la​cji), przy​szedł po nią
w po​sta​ci tego od​dzia​łu sztur​mo​we​go, chciał zła​pać ją i uwię​zić w jed​nej z ta​kich dru​cia​nych klu​-
czek.

Na piasz​czy​stej alej​ce par​ku stał mniej wię​cej dwu​na​sto​let​ni chło​piec. Roz​pacz​li​wie przy​wo​ły​-

background image

wał swo​je​go pie​ska, któ​ry za​błą​kał się w krza​kach. Za​miast psa pod​biegł jed​nak do chłop​ca oj​ciec
Róży z tyką. Chło​piec na​tych​miast umilkł. Bał się wo​łać psa, gdyż wie​dział, że sta​ruch z tyką upro​-
wa​dził​by go. Ru​szył więc bie​giem po ścież​ce, by ujść star​co​wi, ale sta​rzec też po​biegł. Bie​gli te​raz
je​den obok dru​gie​go: oj​ciec Róży z tycz​ką i chło​piec, któ​ry się w bie​gu roz​sz​lo​chał. W pew​nej chwi​-
li chło​piec od​wró​cił się i po​pę​dził z po​wro​tem. Oj​ciec Róży rów​nież za​wró​cił. Znów bie​gli obok
sie​bie.

Wte​dy z krza​ków wy​nu​rzył się jam​nik. Oj​ciec Róży wy​su​nął do nie​go tykę, ale pie​sek omi​nął ją i

pod​biegł do chłop​ca. Ten pod​niósł go i przy​tu​lił do sie​bie. Ojcu Róży po​śpie​szy​li w su​kurs inni star​-
cy i wy​rwa​li jam​ni​ka z ob​jęć chłop​ca. Chło​piec pła​kał, krzy​czał i młó​cił na wszyst​kie stro​ny pię​ścia​-
mi, że aż star​cy mu​sie​li wy​krę​cić mu ręce i za​tkać usta, po​nie​waż jego wrza​ski nie​po​trzeb​nie zwra​ca​-
ły uwa​gę prze​chod​niów. Inna spra​wa, że ci, cho​ciaż się oglą​da​li, to jed​nak bali się in​ter​we​nio​wać.

Nie chcia​ła dłu​żej pa​trzeć na swe​go ojca oraz jego kom​pa​nów. Lecz do​kąd pójść? W po​ko​iku

mia​ła nie​skoń​czo​ny kry​mi​nał, ale jej nie cie​ka​wił, w ki​nie wy​świe​tla​li film, któ​ry już oglą​da​ła, w
holu „Rich​mon​du” stał wiecz​nie włą​czo​ny te​le​wi​zor. Zde​cy​do​wa​ła się na te​le​wi​zję. Pod​nio​sła się z
ław​ki. Po​śród nie​ustan​nie do​bie​ga​ją​cych ze wszyst​kich stron okrzy​ków star​ców jesz​cze raz uzmy​sło​-
wi​ła so​bie z całą in​ten​syw​no​ścią, co nosi w swo​im ło​nie – i zda​ło się jej, że jest to świę​te. Zmie​nia​-
ło ją i no​bi​li​to​wa​ło. Od​dzie​la​ło od tych sza​leń​ców, któ​rzy ga​nia​ją psy. W gło​wie za​świ​ta​ła jej nie​ja​-
sna myśl, że nie ma pra​wa pod​da​wać się, nie ma pra​wa ka​pi​tu​lo​wać, bo​wiem w brzu​chu nosi swą je​-
dy​ną na​dzie​ję: je​dy​ny bi​let do kra​iny przy​szło​ści.

Do​szedł​szy na skraj par​ku, zo​ba​czy​ła Ja​ku​ba. Stał na chod​ni​ku przed „Rich​mon​dem” i ob​ser​wo​-

wał sce​nę roz​gry​wa​ją​cą się na traw​ni​ku. Wi​dzia​ła go raz tyl​ko, dzi​siaj pod​czas obia​du, ale za​pa​mię​-
ta​ła. Nie cier​pia​ła pa​cjent​ki, któ​ra na pe​wien czas sta​ła się jej są​siad​ką i wa​li​ła w ścia​nę za każ​dym
ra​zem, gdy Róża pu​ści​ła choć tro​chę gło​śniej ra​dio, więc od​no​si​ła się z nie​chę​cią do wszyst​kie​go, co
w ja​kimś stop​niu z nią się wią​za​ło.

Twarz tego męż​czy​zny nie po​do​ba​ła się jej. Uzna​ła, że jest iro​nicz​na, a ona nie​na​wi​dzi​ła iro​nii.

Za​wsze jej się zda​wa​ło, że iro​nia (wszel​ka iro​nia) jak uzbro​jo​ny war​tow​nik stoi w bra​mie do jej
przy​szło​ści, ba​daw​czo mie​rzy ją wzro​kiem i krę​ci od​mow​nie gło​wą. Wy​pro​sto​wa​ła się i za​mie​rza​ła
mi​nąć Ja​ku​ba, pro​wo​ku​jąc go pręż​ny​mi pier​sia​mi i de​mon​stru​jąc dumę swe​go brzu​cha.

A tym​cza​sem ten czło​wiek (do​strze​ga​ła go je​dy​nie ką​tem oka) rzekł na​gle piesz​czo​tli​wym, ła​god​-

nym gło​sem:

– Chodź tu… no, chodź tu do mnie…
W pierw​szej chwi​li nie ro​zu​mia​ła, cze​mu ją woła. Zmy​li​ła ją de​li​kat​ność jego gło​su, nie wie​dzia​-

ła, jak od​po​wie​dzieć. Ale kie​dy się obej​rza​ła, zo​ba​czy​ła, że tuż za nią kro​czy spa​sio​ny bok​ser z py​-
skiem po​dob​nym do wstręt​nej ludz​kiej gęby.

Głos Ja​ku​ba przy​wa​bił psa, Ja​kub ujął go za ob​ro​żę:
– Chodź ze mną, bo jak nie, to źle skoń​czysz.
Pies uf​nie uno​sił łeb. Czer​wo​ny ję​zor po​wie​wał jak we​so​ły pro​por​czyk.
Była to se​kun​da upo​ko​rze​nia, śmiesz​ne​go, bła​he​go, a prze​cież do​tkli​we​go: nie przy​jął do wia​do​-

mo​ści ani jej pro​wo​ka​cji, ani dumy. My​śla​ła, że mówi do niej, tym​cza​sem mó​wił do psa. Prze​szła
obok nie​go i za​trzy​ma​ła się na schod​kach przed wej​ściem do „Rich​mon​du”.

Do Ja​ku​ba przy​cwa​ło​wa​li dwaj star​cy z ty​ka​mi. Przy​glą​da​ła się nie bez zło​śli​wo​ści i od​ru​cho​wo

sta​nę​ła po ich stro​nie.

Ja​kub trzy​mał psa za ob​ro​żę i pro​wa​dził w stro​nę scho​dów. Sta​rzec za​wo​łał:
– Pusz​czaj pan za​raz tego psa!
A dru​gi:

background image

– W imie​niu pra​wa!
Ja​kub nie zwra​cał na nich uwa​gi i szedł da​lej, lecz jed​na tyka zjeż​dża​ła tuż koło nie​go w dół, dru​-

cia​na pę​tla huś​ta​ła się nie​pew​nie nad łbem bok​se​ra.

Ja​kub chwy​cił ko​niec tycz​ki i od​trą​cił ją na bok.
Nad​biegł trze​ci sta​ruch, wo​ła​jąc:
– To jest utrud​nia​nie wy​ko​ny​wa​nia czyn​no​ści urzę​do​wych! We​zwę or​ga​ny bez​pie​czeń​stwa!
A głos in​ne​go star​ca oskar​żał:
– Bie​gał po par​ku! Wbrew za​ka​zo​wi bie​gał po pla​cy​ku za​baw dla dzie​ci! Szczał dzie​ciom na pia​-

sek! Co panu mil​sze: dzie​ci czy psy?

Róża ob​ser​wo​wa​ła tę sce​nę z wy​so​ko​ści schod​ków. Duma, któ​rą przed chwi​lą czu​ła je​dy​nie w

brzu​chu, roz​le​wa​ła się po ca​łym jej cie​le, umac​nia​jąc ją w woli opo​ru. Gdy Ja​kub zbli​żył się i wcho​-
dził z psem na stop​nie, po​wie​dzia​ła:

– Ten pies tu wejść nie może!
Ja​kub od​po​wie​dział ła​god​nym gło​sem, ale ona nie mo​gła już się cof​nąć. Roz​kra​czo​na w sze​ro​kich

drzwiach „Rich​mon​du” po​wta​rza​ła:

– To jest bu​dy​nek dla pa​cjen​tów, a nie dla psów. Psów wpro​wa​dzać nie wol​no!
– A pa​nien​ka nie mia​ła​by ocho​ty też wziąć w rękę ta​kiej tyki ze strycz​kiem? – za​py​tał i usi​ło​wał

we​pchnąć się z psem w drzwi.

Róża usły​sza​ła w tym zda​niu znie​na​wi​dzo​ną iro​nię, spy​cha​ją​cą ją na po​wrót tam, skąd wy​szła,

tam, gdzie nie chcia​ła być. Mgła gnie​wu prze​sło​ni​ła jej oczy. Sa​pa​ła psa za ob​ro​żę. Te​raz trzy​ma​li go
oby​dwo​je. Ja​kub cią​gnął do bu​dyn​ku, ona prze​ciw​nie.

Ujął rękę Róży w nad​garst​ku i ener​gicz​nie ode​rwał od ob​ro​ży, aż dziew​czy​na się za​to​czy​ła.
– Pan też naj​chęt​niej wo​ził​by w wóz​ku psy za​miast dzie​ci! – krzyk​nę​ła za nim.
Obej​rzał się, omiótł ją wzro​kiem. Ich spoj​rze​nia na​par​ły na sie​bie ca​łym cię​ża​rem na​głej i ni​czym

nie​ma​sko​wa​nej nie​na​wi​ści.

8

Bok​ser bie​gał po po​ko​ju, roz​glą​dał się cie​ka​wie, ab​so​lut​nie nie​świa​dom, ja​kie​mu uszedł nie​bez​-

pie​czeń​stwu. Ja​kub legł na tap​cza​nie i za​sta​na​wiał się, co z nim zro​bić. Pies po​do​bał mu się, wy​glą​-
dał po​czci​wie, był we​so​ły. Bez​tro​ska,' z jaką w kil​ka mi​nut za​do​mo​wił się w ob​cym po​ko​ju i za​przy​-
jaź​nił z ob​cym czło​wie​kiem, była aż po​dej​rza​na i zda​wa​ła się gra​ni​czyć z głu​po​tą. Kie​dy ob​wą​chał
wszyst​kie kąty, wsko​czył do Ja​ku​ba na tap​czan i uło​żył się koło nie​go. Ja​ku​ba to zdzi​wi​ło, ale przy​jął
ten prze​jaw za​ży​ło​ści bez sprze​ci​wu. Po​ło​żył rękę na grzbie​cie psa i z sa​tys​fak​cją sy​cił się cie​płem
zwie​rzę​ce​go cia​ła. Za​wsze lu​bił psy. Były bli​skie, przy​mil​ne, wier​ne, a jed​no​cze​śnie kom​plet​nie nie​-
zro​zu​mia​łe. Czło​wiek ni​g​dy nie bę​dzie wie​dział, co wła​ści​wie dzie​je się w gło​wach i ser​cach tych
uf​nych, we​so​łych przed​sta​wi​cie​li ob​cej i nie​po​ję​tej dlań na​tu​ry.

Po​skro​bał psa po grzbie​cie i po​my​ślał o sce​nie, któ​rej przed chwi​lą był świad​kiem. Sta​rzy lu​dzie

z dłu​gi​mi ty​ka​mi byli dla nie​go nie​odrod​ny​mi brać​mi kla​wi​szy, ofi​ce​rów śled​czych i do​no​si​cie​li na​-
słu​chu​ją​cych, czy są​siad nie wy​po​wia​da się w skle​pie na te​ma​ty po​li​tycz​ne. Co skła​nia​ło tych osob​-
ni​ków do ich ża​ło​snej dzia​łal​no​ści? Złość? Za​pew​ne, ale rów​nież tę​sk​no​ta do po​rząd​ku. Bo​wiem tę​-
sk​no​ta do po​rząd​ku chce prze​kształ​cić świat lu​dzi w nie​na​tu​ral​ne im​pe​rium, w któ​rym wszyst​ko idzie
jak z płat​ka, funk​cjo​nu​je pod​po​rząd​ko​wa​ne po​na​do​so​bo​we​mu re​gu​la​mi​no​wi. Tę​sk​no​ta do po​rząd​ku
jest za​ra​zem tę​sk​no​tą do śmier​ci, gdyż ży​cie to nie​ustan​ne na​ru​sza​nie po​rząd​ku. Albo mó​wiąc ina​-
czej: tę​sk​no​ta do po​rząd​ku jest szla​chet​nym pre​tek​stem, któ​rym uspra​wie​dli​wia swe po​czy​na​nia nie​-

background image

na​wiść do czło​wie​ka.

Na​stęp​nie przy​po​mniał so​bie ja​sno​wło​są dziew​czy​nę, któ​ra nie chcia​ła wpu​ścić go z psem do

„Rich​mon​du”, i po​czuł do niej ostrą nie​chęć. Star​cy z tycz​ka​mi nie draż​ni​li go, ta​kich jak oni znał do​-
brze, li​czył się z ich ist​nie​niem, ni​g​dy nie wąt​pił, że ist​nie​ją, mu​szą ist​nieć, jak też – że za​wsze będą
jego prze​śla​dow​ca​mi. Lecz ta dziew​czy​na to wie​czy​sty po​wód jego klę​ski. Była ład​na i po​ja​wi​ła się
na sce​nie nie w roli prze​śla​dow​cy, tyl​ko jako widz, któ​ry, po​rwa​ny wi​do​wi​skiem, utoż​sa​mił się z
prze​śla​du​ją​cy​mi. Ja​ku​ba za​wsze wpra​wia​ło w prze​ra​że​nie, że ci, któ​rzy się przy​glą​da​ją, skłon​ni będą
przy​trzy​mać katu ofia​rę. Kat bo​wiem z bie​giem cza​su stał się po​sta​cią zna​ną, z któ​rą wią​za​ła ich są​-
siedz​ka za​ży​łość, pod​czas gdy z prze​śla​do​wa​ne​go ema​nu​je ja​kiś ary​sto​kra​tyzm. Du​sza mo​tło​chu, nie​-
gdyś za​pew​ne iden​ty​fi​ku​ją​ca się z prze​śla​do​wa​ny​mi nę​dza​rza​mi, dziś iden​ty​fi​ku​je się z nę​dzą prze​-
śla​dow​ców. Bo​wiem w na​szym stu​le​ciu po​lo​wa​nie na lu​dzi jest po​lo​wa​niem na uprzy​wi​le​jo​wa​nych:
na tych, któ​rzy czy​ta​ją książ​ki lub mają psa.

Czuł pod ręką cie​płe cia​ło zwie​rzę​cia i my​ślał, że ta ja​sno​wło​sa dziew​czy​na zja​wi​ła się jako ta​-

jem​ni​czy sym​bol, by dać mu do zro​zu​mie​nia, że w tym kra​ju ni​g​dy nie bę​dzie ko​cha​ny i że ona, wy​-
słan​nicz​ka ludu, za​wsze chęt​nie przy​trzy​ma go, je​że​li ja​cyś lu​dzie wy​cią​gną w jego stro​nę żerdź za​-
koń​czo​ną dru​cia​ną pę​tlą. Ob​jął psa i przy​gar​nął do sie​bie. Wy​da​wa​ło mu się, że nie może zo​sta​wić
go tu na pa​stwę losu, że po​wi​nien wy​wieźć go z sobą z tego kra​ju jako pa​miąt​kę prze​śla​do​wań, jako
jed​ne​go z tych, co uszli cało. Na​stęp​nie wy​obra​ził so​bie, że ukry​wa tu​taj u sie​bie to we​so​łe psi​sko
jak​by to był ucie​ki​nier ści​ga​ny przez po​li​cję, i ze​bra​ło mu się na śmiech.

Roz​le​gło się pu​ka​nie, do po​ko​ju wszedł Sla​ma.
– Do​brze, że na​resz​cie je​steś w domu. Szu​kam cie​bie przez całe po​po​łu​dnie. Gdzie się obi​jasz?
– Wi​dzia​łem się z Olgą, a po​tem… – chciał opo​wie​dzieć mu przy​go​dę z psem, ale Sla​ma prze​-

rwał:

– Mo​głem się tego do​my​ślać. Tak mar​no​tra​wić czas, gdy mu​si​my omó​wić tyle spraw. Po​wie​dzia​-

łem już Ber​tle​fo​wi, że tu je​steś, i za​ła​twi​łem, że nas za​pro​sił do sie​bie.

W tej chwi​li bok​ser ze​sko​czył z tap​cza​nu, pod​szedł do dok​to​ra, sta​nął na tyl​nych ła​pach, a przed​-

ni​mi oparł mu się o pier​si. Sla​ma, nie dzi​wiąc się ni​cze​mu, po​dra​pał psa po szyi, mó​wiąc przy tym:

– Tak, tak, Bob​ciu, tak, grzecz​ny Bo​bik…
– Więc to jest Bo​bik?
– Tak, to jest Bo​bik – przy​świad​czył Sla​ma i wy​ja​śnił, że pies na​le​ży do kie​row​ni​ka re​stau​ra​cji,

znaj​du​ją​cej się w le​sie w po​bli​żu uzdro​wi​ska; nie​mal wszy​scy go tu​taj zna​ją, po​nie​waż lubi się włó​-
czyć.

Pies zro​zu​miał, że o nim mowa, i spra​wi​ło mu to przy​jem​ność. Mer​dał ku​sym ogo​nem i sta​rał się

po​li​zać Sla​mie twarz.

Dok​tor po​wie​dział:
– Ty je​steś świet​nym psy​cho​lo​giem. Mu​sisz dziś do​brze mu się przy​pa​trzyć. Nie wiem, jak się do

nie​go do​brać. A wią​żę z nim wiel​kie pla​ny.

– Te świę​te ob​raz​ki?
– Świę​te ob​raz​ki to głup​stwo – rzekł Sla​ma. – Cho​dzi o rze​czy waż​niej​sze. Chcę, żeby mnie ad​op​-

to​wał.

– Ad​op​to​wał?
– Uznał za syna. To dla mnie spra​wa ży​cio​wej wagi. Kie​dy zo​sta​nę jego sy​nem, au​to​ma​tycz​nie

otrzy​mam oby​wa​tel​stwo ame​ry​kań​skie.

– Chcesz emi​gro​wać?
– Co to, to nie. Pro​wa​dzę wła​śnie tu​taj za​kro​jo​ne na wiel​ką ska​lę do​świad​cze​nia i nie chcę ich

background image

prze​ry​wać. O tym tak​że chciał​bym dziś z tobą po​roz​ma​wiać, bo będę cię do nich po​trze​bo​wał. Ale z
ame​ry​kań​skim pasz​por​tem będę mógł swo​bod​nie po​dró​żo​wać po ca​łym świe​cie. W inny spo​sób
zwy​czaj​ny czło​wiek ni​g​dzie stąd nie po​je​dzie. A ja okrop​nie chciał​bym wy​brać się do Is​lan​dii.

– Dla​cze​go aku​rat do Is​lan​dii?
– Ni​g​dzie nie łowi się le​piej ło​so​si – od​parł Sla​ma i cią​gnął da​lej: – Drob​ne kom​pli​ka​cje wią​żą

się z tym, że Ber​tlef jest ode mnie star​szy le​d​wie o sie​dem lat. Będę mu mu​siał wy​ja​śnić, że oj​co​stwo
ad​op​cyj​ne jest sta​nem praw​nym, któ​ry nie ma nic wspól​ne​go z oj​co​stwem na​tu​ral​nym i że teo​re​tycz​-
nie mógł​by mnie przy​spo​so​bić, na​wet gdy​by był ode mnie młod​szy. On to chy​ba ro​zu​mie, ale ma
strasz​nie mło​dą żonę. Moją pa​cjent​kę. Zresz​tą po​ju​trze tu przy​je​dzie. Wy​sła​łem Mimi do sto​li​cy, żeby
cze​ka​ła na nią na lot​ni​sku.

– Mimi wie o twym pla​nie?
– Ma się ro​zu​mieć. Po​le​ci​łem jej, żeby za wszel​ką cenę zy​ska​ła przy​chyl​ność swo​jej przy​szłej te​-

ścio​wej.

– A ten Ame​ry​ka​nin? Co on na to?
– To wła​śnie naj​więk​sza trud​ność. Ten fa​cet nie po​tra​fi ni​cze​go się do​my​ślić. Dla​te​go po​trze​bu​ję

cie​bie, że​byś mu się przy​pa​trzył i do​ra​dził mi, jak go na​mó​wić.

Sla​ma spoj​rzał na ze​ga​rek i oznaj​mił, że Ber​tlef już na nich cze​ka.
– Ale co bę​dzie z Bo​bi​kiem? – spy​tał Ja​kub.
– A skąd go wzią​łeś? – za​in​te​re​so​wał się Sla​ma.
Ja​kub opo​wie​dział przy​ja​cie​lo​wi, jak ura​to​wał psu ży​cie, ale Sla​ma za​to​pił się w swych my​ślach

i słu​chał jed​nym uchem. Gdy Ja​kub skoń​czył, rzekł:

– Pani kie​row​ni​ko​wa to moja pa​cjent​ka. Dwa lata temu uro​dzi​ła do​rod​ne​go chło​pa​ka. Bar​dzo lu​-

bią Bo​bi​ka, po​wi​nie​neś im go ju​tro od​wieźć. Na ra​zie damy mu pro​szek na​sen​ny, żeby się nam nie
na​przy​krzał.

Wy​cią​gnął z kie​sze​ni fiol​kę i wy​sy​pał z niej ta​blet​kę. Przy​cią​gnął psa, otwo​rzył mu pysk i wrzu​cił

pro​szek do gar​dła.

– Za chwil​kę bę​dzie smacz​nie spał – oświad​czył i wy​pro​wa​dził Ja​ku​ba z po​ko​ju.

9

Ber​tlef po​wi​tał obu go​ści. Ja​kub roz​glą​dał się po po​ko​ju. Pod​szedł do ob​ra​zu, na któ​rym na​ma​lo​-

wa​ny był bro​da​ty świę​ty.

– Sły​sza​łem, że pan ma​lu​je – po​wie​dział do Ber​tle​fa.
– Tak – od​parł Ber​tlef. – To jest świę​ty Ła​zarz, mój pa​tron.
– A cze​mu zro​bił mu pan nie​bie​ską au​re​olę? – zdzi​wił się Ja​kub.
– Cie​szę się, że pan pyta. Lu​dzie na ogół pa​trzą na ob​raz i nie wie​dzą, co wi​dzą. Na​ma​lo​wa​łem

au​re​olę na nie​bie​sko po pro​stu dla​te​go, że au​re​ola w rze​czy​wi​sto​ści jest nie​bie​ska.

Ja​kub zdzi​wił się po raz dru​gi, Ber​tlef zaś mó​wił da​lej:
– Lu​dzie, szcze​gól​nie go​rą​co ko​cha​ją​cy Boga, na​gra​dza​ni są świę​tą ra​do​ścią, któ​ra wy​peł​nia ich

wnę​trze i pro​mie​niu​je z nie​go na ze​wnątrz. Świa​tło tej bo​skiej ra​do​ści jest ła​god​ne i sto​no​wa​ne, i ma
ko​lor błę​ki​tu nie​ba.

– Za​raz, za​raz – prze​rwał mu Ja​kub. – Więc pan są​dzi, że au​re​ola to coś wię​cej niż tyl​ko sym​bol

ma​lar​ski?

– Oczy​wi​ście – rzekł Ber​tlef. – Tyl​ko pro​szę so​bie nie wy​obra​żać, że z głów świę​tych wy​do​by​wa

się nie​ustan​nie i że świę​ci cho​dzą po świe​cie jak ru​cho​me la​tar​nie. Oczy​wi​ście, że nie. Je​dy​nie w

background image

pew​nych chwi​lach wiel​kiej ra​do​ści we​wnętrz​nej pły​nie z nich nie​bie​ska​wy blask. W pierw​szych
wie​kach po śmier​ci Je​zu​sa, gdy było wie​lu świę​tych i wie​lu tych, któ​rzy zna​li ich oso​bi​ście, nikt nie
miał wąt​pli​wo​ści, jaki jest ko​lor au​re​oli, i na wszyst​kich ob​ra​zach i fre​skach z tam​tych cza​sów znaj​-
dzie ją pan nie​bie​ską. Do​pie​ro od pią​te​go wie​ku ma​la​rze stop​nio​wo za​czy​na​ją ma​lo​wać ją rów​nież
w in​nych ko​lo​rach, jak na przy​kład w po​ma​rań​czo​wym lub żół​tym. W sztu​ce go​tyc​kiej jest już wy​-
łącz​nie zło​ta. Było to bar​dzo de​ko​ra​cyj​ne i le​piej wy​ra​ża​ło ziem​ską po​tę​gę oraz chwa​łę Ko​ścio​ła.
Lecz do praw​dzi​wej au​re​oli nie było po​dob​ne ani tro​chę bar​dziej, niż ów​cze​sny Ko​ściół do pier​wot​-
ne​go chrze​ści​jań​stwa.

– Nie wie​dzia​łem o tym – rzekł Ja​kub.
Ber​tlef pod​szedł do szaf​ki z trun​ka​mi. Uzgad​niał chwi​lę z obu go​ść​mi, któ​rą bu​tel​kę wy​brać. Na​-

le​wa​jąc na​stęp​nie ko​niak do trzech kie​lisz​ków, zwró​cił się do dok​to​ra Sla​my:

– Mam na​dzie​ję, że nie za​po​mni pan o tym nie​szczę​snym ojcu. Bar​dzo mi na tym za​le​ży.
Sla​ma za​pew​nił Ber​tle​fa, że wszyst​ko pój​dzie do​brze. Ja​kub za​py​tał, o co cho​dzi. Kie​dy mu wy​ja​-

śnio​no (do​ceń​my szla​chet​ną dys​kre​cję oby​dwu pa​nów: na​wet przed Ja​ku​bem nie zdra​dzi​li ani jed​ne​-
go na​zwi​ska), wy​ra​ził wiel​kie współ​czu​cie dla nie​zna​ne​go za​pład​nia​cza:

– Kto z nas nie ma za sobą ta​kie​go mę​czeń​stwa! To jed​na z wiel​kich prób. Ci, któ​rzy ule​gną i

wbrew swej woli sta​ną się oj​ca​mi, po​nio​są klę​skę, z któ​rej nie po​dźwi​gną się do koń​ca ży​cia. Sta​ją
się wte​dy źli, jak wszy​scy lu​dzie, któ​rzy prze​gra​li, i ży​czą iden​tycz​ne​go losu wszyst​kim in​nym.

– Przy​ja​cie​lu! – wy​krzyk​nął Ber​tlef. – Mówi pan to w obec​no​ści szczę​śli​we​go ojca! Je​śli za​trzy​-

ma się pan tu jesz​cze dwa-trzy dni, uj​rzy pan mego pięk​ne​go syna i od​wo​ła pan, co te​raz po​wie​dział!

– Nie od​wo​łam – oświad​czył Ja​kub – gdyż pan nie stał się oj​cem wbrew wła​snej woli.
– Da​li​bóg, nie. Je​stem oj​cem z mej woli i z woli dok​to​ra Sla​my.
Dok​tor przy​tak​nął z ukon​ten​to​wa​niem i po​wie​dział, że on tak​że ma na oj​co​stwo inny po​gląd niż

Ja​kub, o czym zresz​tą świad​czy bło​go​sła​wio​ny stan jego ko​cha​nej Mimi.

– Je​dy​ne – do​dał – co bu​dzi we mnie pe​wien scep​ty​cyzm, je​śli cho​dzi o roz​pła​dza​nie się, to nie​-

roz​waż​ny do​bór ro​dzi​ców. Wprost nie do wia​ry, jak pa​skud​ne in​dy​wi​dua de​cy​du​ją się na pro​kre​ację.
Wi​docz​nie są​dzą, że brze​mię szpe​to​ty sta​nie się lżej​sze, gdy po​dzie​lą się nim z po​tom​stwem.

Ber​tlef na​zwał sta​no​wi​sko dok​to​ra Sla​my es​te​tycz​nym ra​si​zmem:
– Pro​szę nie za​po​mi​nać, że nie tyl​ko So​kra​tes był brzy​da​lem, ale rów​nież wie​le słyn​nych ko​cha​-

nek nie od​zna​cza​ło się do​sko​na​ło​ścią fi​zycz​ną. Ra​sizm es​te​tycz​ny nie​mal za​wsze świad​czy o bra​ku
do​świad​cze​nia Ci, któ​rzy nie za​nu​rzy​li się do​sta​tecz​nie głę​bo​ko w świe​cie uciech mi​ło​snych, mogą
oce​niać ko​bie​ty wy​łącz​nie na pod​sta​wie tego, co wi​dzą. Ale ci, któ​rzy zna​ją je rze​czy​wi​ście, wie​dzą,
że oczy po​tra​fią nam prze​ka​zać tyl​ko nie​wiel​ki uła​mek tego, co ko​bie​ta może nam dać. Gdy Bóg za​-
chę​cił ludz​kość, by ko​cha​ła się i mno​ży​ła, miał na wzglę​dzie, pa​nie dok​to​rze, i szpet​nych, i uro​dzi​-
wych. Je​stem zresz​tą pe​wien, że kry​te​rium es​te​tycz​ne za​wdzię​cza​my dia​błu, nie Bogu. W raju nikt nie
czy​nił róż​ni​cy mię​dzy brzy​do​tą a pięk​nem.

W tym miej​scu włą​czył się do de​ba​ty Ja​kub. Po​wie​dział, że w jego nie​chę​ci do roz​mna​ża​nia się

wzglę​dy es​te​tycz​ne nie ode​gra​ły żad​nej roli:

– Mógł​bym jed​nak wy​mie​nić dzie​sięć in​nych po​wo​dów, dla któ​rych nie chcę być oj​cem.
– Pro​szę mó​wić, cie​ka​wi mnie to – rzekł Ber​tlef.
– Przede wszyst​kim nie lu​bię ma​cie​rzyń​stwa – roz​po​czął Ja​kub i za​my​ślił się. – Era no​wo​żyt​na

zde​ma​sko​wa​ła już wszyst​kie mity. Dzie​ciń​stwo daw​no już nie jest okre​sem nie​win​no​ści. Freud od​-
krył sek​su​alizm nie​mow​lę​cia i po​wie​dział nam wszyst​ko o Edy​pie. Tyl​ko Jo​ka​sta wciąż po​zo​sta​je
osło​nię​ta, nikt nie ośmie​la się jej ob​na​żyć. Ma​cie​rzyń​stwo jest ostat​nim, naj​więk​szym tabu – i tkwi w
nim rów​nież naj​więk​sze prze​kleń​stwo. Nikt do ni​cze​go nie jest sil​niej przy​ku​ty niż mat​ka do swe​go

background image

dziec​ka. Ta​kie przy​ku​cie na za​wsze oka​le​cza du​szę dziec​ka, mat​ce zaś doj​rze​wa​nie syna przy​spa​rza
naj​okrut​niej​szych mi​ło​snych utra​pień, ja​kie tyl​ko ist​nie​ją. Twier​dzę, że ma​cie​rzyń​stwo jest prze​kleń​-
stwem, i nie chcę go po​mna​żać.

– Pro​szę da​lej – rzekł Ber​tlef.
– Mno​żyć ma​tek nie chcę tak​że z in​nych po​wo​dów – po​wie​dział Ja​kub z nie​ja​kim za​kło​po​ta​niem.

– Lu​bię ko​bie​ce cia​ło i ogar​nia mnie wstręt, gdy so​bie wy​obra​żę, że ta umi​ło​wa​na pierś zmie​ni się w
bu​kłak na mle​ko.

– Da​lej – rzekł Ber​tlef.
– Pan dok​tor na pew​no nam po​twier​dzi, że do ko​biet, któ​re leżą w szpi​ta​lu po za​bie​gu prze​rwa​nia

cią​ży, le​ka​rze i pie​lę​gniar​ki od​no​szą się o wie​le go​rzej niż do po​łoż​nic i dają im od​czuć pew​ną po​-
gar​dę, na​wet je​śli im sa​mym po​dob​ny za​bieg choć​by je​den raz w ży​ciu tak​że bę​dzie po​trzeb​ny. Jest to
w nich bo​wiem sil​niej​sze od wszel​kich ra​cji ro​zu​mo​wych, po​nie​waż kult ro​dze​nia to wy​nik dyk​ta​tu
na​tu​ry. To​też w pro​pa​gan​dzie roz​mna​ża​nia nie ma co szu​kać ja​kich​kol​wiek ar​gu​men​tów ra​cjo​nal​nych.
Może pa​no​wie są​dzą, że w pro​kre​acyj​nej mo​ral​no​ści Ko​ścio​ła roz​brzmie​wał głos Je​zu​sa lub że w
roz​wi​ja​nej przez pań​stwo ko​mu​ni​stycz​ne pro​pa​gan​dzie ro​dze​nia prze​ma​wia Marks? Samo pra​gnie​nie
za​cho​wa​nia ga​tun​ku spra​wi, że ludz​kość na swo​jej ma​łej Zie​mi nie​dłu​go się za​du​si. Ale pro​pa​gan​da
po​pu​la​cyj​na jest pro​wa​dzo​na na​dal i pu​bli​ka roni łzy, roz​rzew​nia​jąc się na wi​dok kar​mią​cej mat​ki
albo wy​krzy​wia​ją​ce​go bu​zię nie​mow​lę​cia. Brzy​dzi mnie to. Gdy so​bie wy​obra​żę, że miał​bym z mi​-
lio​na​mi in​nych en​tu​zja​stów po​chy​lać się z bez​myśl​nym uśmie​chem nad dzie​cię​cym wó​zecz​kiem, czu​-
jąc mróz w krzy​żach.

– Da​lej – rzekł Ber​tlef.
– I mu​szę oczy​wi​ście my​śleć też o tym, na jaki to świat ska​zał​bym swo​je dziec​ko. Wkrót​ce za​bra​-

ła​by mi je szko​ła – i wbi​ja​ła​by mu w gło​wę nie​praw​dy, któ​re ja sam przez całe ży​cie na próż​no
zwal​cza​łem. Czy mam pa​trzeć, jak z mo​je​go po​tom​ka wy​ra​sta kon​for​mi​stycz​ny du​reń? Czy może po​-
wi​nie​nem prze​ka​zać mu wła​sny świat idei i po​tem wi​dzieć, że jest nie​szczę​śli​wy, gdyż tra​pią go ta​kie
same kon​flik​ty jak mnie?

– Da​lej – rzekł Ber​tlef.
– I na​tu​ral​nie mu​szę my​śleć rów​nież o so​bie. W tym kra​ju ka​rze się dzie​ci za nie​po​słu​szeń​stwo ro​-

dzi​ców, a ro​dzi​ców za nie​po​słu​szeń​stwo dzie​ci. Iluż to mło​dych lu​dzi wy​la​no ze stu​diów, bo ich ro​-
dzi​ce po​pa​dli w nie​ła​skę! A ileż ro​dzi​ców zgo​dzi​ło się na do​ży​wot​nie tchó​rzo​stwo, byle tyl​ko nie za​-
szko​dzić swym dzie​ciom! Kto tu​taj chce za​cho​wać cho​ciaż​by jaką taką wol​ność, nie po​wi​nien mieć
dzie​ci – po​wie​dział Ja​kub i umilkł.

– Je​że​li tych po​wo​dów ma być dzie​sięć – rzekł Ber​tlef – to po​wi​nien pan wy​mie​nić jesz​cze pięć.
– Ostat​ni po​wód jest tak waż​ki, że wy​star​czy za pięć – za​re​pli​ko​wał Ja​kub. – Po​sia​da​nie dziec​ka

ozna​cza peł​nię apro​ba​ty dla czło​wie​ka. Gdy​bym miał dziec​ko, by​ło​by to tak, jak​bym twier​dził: „Uro​-
dzi​łem się, za​kosz​to​wa​łem ży​cia i uzna​łem, że jest na tyle do​bre, iż za​słu​gu​je, by je re​pro​du​ko​wać.”

– A pan do​szedł do prze​ko​na​nia, że ży​cie nie jest do​bre? – za​py​tał Ber​tlef.
Ja​kub chciał wy​ra​zić się pre​cy​zyj​nie, więc po​wie​dział ostroż​nie:
– Wiem tyl​ko, że nie mógł​bym oświad​czyć z głę​bo​kim prze​ko​na​niem: „Czło​wiek jest two​rem do​-

sko​na​łym i chcę go zre​pro​du​ko​wać.”

– Bie​rze się to stąd, że ty po​zna​łeś ży​cie wy​łącz​nie z jed​nej stro​ny, i to naj​gor​szej – wtrą​cił się

dok​tor Sla​ma. – Ty ni​g​dy nie po​tra​fi​łeś żyć. Za​wsze my​śla​łeś, że two​im obo​wiąz​kiem jest, jak to się
mówi, an​ga​żo​wać się. Być w cen​trum wy​da​rzeń. Ale co to było, te two​je wy​da​rze​nia? Po​li​ty​ka. A w
ży​ciu po​li​ty​ka jest spra​wą naj​mniej istot​ną i naj​mniej war​to​ścio​wą. Po​li​ty​ka to brud​na pia​na na rze​-
ce, pod​czas kie​dy wła​ści​we ży​cie rze​ki to​czy się znacz​nie głę​biej. Ba​da​nia płod​no​ści ko​biet trwa​ją

background image

już ty​sią​ce lat. Oto hi​sto​ria god​na za​ufa​nia i so​lid​na. I jest jej zu​peł​nie obo​jęt​ne, jaki rząd jest aku​rat
przy wła​dzy. Ja, któ​ry wcią​gam gu​mo​wą rę​ka​wi​cę i ba​dam ko​bie​ce or​ga​ny, je​stem o wie​le bar​dziej
w cen​trum wy​da​rzeń niż ty, któ​ry o mały włos nie stra​ci​łeś ży​cia tyl​ko z tro​ski o do​bro ludu.

Za​miast bro​nić się, Ja​kub przy​świad​czył za​rzu​tom przy​ja​cie​la, więc dok​tor Sla​ma, za​chę​co​ny tym,

kon​ty​nu​ował:

– Ar​chi​me​des nad swo​imi ko​ła​mi, Mi​chał Anioł nad blo​kiem ka​mie​nia, Pa​steur nad swy​mi pro​-

bów​ka​mi – je​dy​nie oni zmie​nia​li ży​cie lu​dzi i two​rzy​li praw​dzi​we dzie​je, pod​czas gdy po​li​ty​cy… –
za​milkł i mach​nął po​gar​dli​wie ręką.

– Pod​czas gdy po​li​ty​cy? – Ja​kub pod​jął wy​zwa​nie. – Po​wiem ci to. Je​śli na​uka i sztu​ka rze​czy​wi​-

ście są głów​ną i wła​ści​wą are​ną dzie​jów, to po​li​ty​ka, prze​ciw​nie, jest za​mknię​tym la​bo​ra​to​rium na​-
uko​wym, w któ​rym prze​pro​wa​dza się nie​by​wa​łe eks​pe​ry​men​ty na czło​wie​ku. Ludz​kie eg​zem​pla​rze
do​świad​czal​ne strą​ca​ne są tam w za​pad​nię i po​now​nie wy​no​szo​ne na sce​nę, ma​mio​ne okla​ska​mi i
stra​szo​ne eg​ze​ku​cją, de​nun​cjo​wa​ne i zmu​sza​ne do de​nun​cja​cji. Pra​co​wa​łem w tym la​bo​ra​to​rium jako
la​bo​rant, lecz słu​ży​łem też w nim kil​ka razy za ofia​rę wi​wi​sek​cji. Wiem, że nie wy​two​rzy​łem żad​-
nych war​to​ści (po​dob​nie jak nikt z tych, któ​rzy pra​co​wa​li tam ze mną), ale le​piej niż inni do​wie​dzia​-
łem się, czym jest czło​wiek.

– Ro​zu​miem pana – rzekł Ber​tlef. – Znam to la​bo​ra​to​rium, choć sam ni​g​dy nie by​łem w nim la​bo​-

ran​tem, za​wsze je​dy​nie mor​ską świn​ką. Woj​na za​sta​ła mnie w Niem​czech. Ko​bie​ta, któ​rą wte​dy ko​-
cha​łem, do​nio​sła na mnie do ge​sta​po. Przy​szli do niej i po​ka​za​li jej moją fo​to​gra​fię, na któ​rej by​łem
w ra​mio​nach in​nej nie​wia​sty. Zra​ni​ło ją to, a jak pa​nom wia​do​mo, mi​łość czę​sto przy​bie​ra po​stać
nie​na​wi​ści. Sze​dłem do wię​zie​nia ze szcze​gól​nym uczu​ciem, że wtrą​ca mnie do nie​go mi​łość. Czyż to
nie wspa​nia​łe, zna​leźć się w rę​kach ge​sta​po i wie​dzieć, że wła​ści​wie jest to przy​wi​le​jem czło​wie​ka
za​nad​to ko​cha​ne​go?

– Tym – od​po​wie​dział Ja​kub – co naj​sil​niej znie​chę​ci​ło mnie do czło​wie​ka, jest ła​twość, z jaką

jego okru​cień​stwo, ma​łość i ogra​ni​czo​ność po​tra​fi przy​wdziać ma​skę li​ry​zmu. Po​sła​ła pana na
śmierć i prze​ży​wa​ła to jako dzia​ła​nie w afek​cie pod wpły​wem za​wo​du mi​ło​sne​go. Panu zaś, idą​ce​mu
pod szu​bie​ni​cę z winy ogra​ni​czo​nej ko​bie​ty, wy​da​wa​ło się, że gra pan rolę w tra​ge​dii, któ​rą na​pi​sał
dla was Szek​spir.

– Po woj​nie przy​szła do mnie za​pła​ka​na – cią​gnął Ber​tlef, jak​by nie sły​szał uwag Ja​ku​ba. – Po​-

wie​dzia​łem jej: „Nie masz się cze​go oba​wiać, Ber​tlef ni​g​dy się nie mści.”

– Wie pan – rzekł Ja​kub – czę​sto my​ślę o kró​lu He​ro​dzie. Zna pan tę hi​sto​rię. Po​wia​da​ją, że do​-

szła go wia​do​mość, iż na​ro​dził się przy​szły król ży​dow​ski, więc w oba​wie o tron ka​zał wy​mor​do​wać
wszyst​kie nie​mow​lę​ta. Wy​obra​żam so​bie He​ro​da ina​czej, choć wiem, że to tyl​ko igrasz​ka wy​obraź​ni.
Moim zda​niem He​rod był kró​lem wy​kształ​co​nym, mą​drym i bar​dzo szla​chet​nym, któ​ry dłu​go pra​co​-
wał w la​bo​ra​to​rium po​li​ty​ki i wie​dział, czym jest ży​cie i czło​wiek. Ro​zu​miał, że czło​wiek nie po​wi​-
nien zo​stać stwo​rzo​ny. Zresz​tą, jego wąt​pli​wo​ści nie były aż tak nie​sto​sow​ne i grzesz​ne. Je​że​li się
nie mylę, Stwór​ca rów​nież zwąt​pił w czło​wie​ka i no​sił się z za​mia​rem znisz​cze​nia tego swo​je​go
dzie​ła.

– Tak jest – przy​świad​czył Ber​tlef. – Pi​sze o tym Moj​żesz w roz​dzia​le szó​stym Ge​ne​sis: „Zgła​dzę

lu​dzi, któ​rych stwo​rzy​łem, z po​wierzch​ni zie​mi; bo żal mi, że ich stwo​rzy​łem.”

– I może tyl​ko chwi​li sła​bo​ści Stwór​cy za​wdzię​cza​my, że osta​tecz​nie po​zwo​lił No​emu ura​to​wać

się w arce i od nowa roz​po​cząć dzie​je ludz​ko​ści. Czy mo​że​my być pew​ni, że Bóg ni​g​dy tej sła​bo​ści
nie ża​ło​wał? Lecz cóż, ża​ło​wał czy nie ża​ło​wał, już nic nie dało się zro​bić. Bóg nie może ośmie​szać
się nie​ustan​nym zmie​nia​niem swych de​cy​zji. Kto wie jed​nak, czy to nie On sam na​tchnął He​ro​da
swo​ją my​ślą? Czy moż​na to wy​klu​czyć?

background image

Ber​tlef wzru​szył ra​mio​na​mi i zbył py​ta​nie mil​cze​niem.
– He​rod był kró​lem. Od​po​wia​dał nie tyl​ko za sie​bie. Nie mógł po​wie​dzieć so​bie jak ja: „Niech

inni ro​bią so​bie, co chcą, ja się roz​mna​żać nie będę.” He​rod był kró​lem i wie​dział, że musi de​cy​do​-
wać nie tyl​ko za sie​bie, ale tak​że za in​nych – i zde​cy​do​wał za ludz​kość, że czło​wiek nie bę​dzie się
już wię​cej re​pro​du​ko​wał. I tak oto do​szło do rze​zi nie​wi​nią​tek. Nie z ni​skich po​bu​dek, ja​kie mu przy​-
pi​su​je tra​dy​cja. He​rod kie​ro​wał się naj​szla​chet​niej​szym dą​że​niem, aby wresz​cie wy​zwo​lić świat ze
szpo​nów czło​wie​ka.

– Pań​ska in​ter​pre​ta​cja He​ro​da na​wet mi się po​do​ba – po​wie​dział Ber​tlef. – Po​do​ba mi się do tego

stop​nia, że od dziś będę wy​obra​żał so​bie rzeź nie​wi​nią​tek jak pan. Ale pro​szę nie za​po​mi​nać, że
wła​śnie w cza​sie, gdy He​rod zde​cy​do​wał, że ludz​kość prze​sta​nie ist​nieć, na​ro​dził się w Be​tle​jem
chłop​czyk, któ​ry uszedł jego sie​pa​czom. A po​tem ten chło​piec wy​rósł i rzekł lu​dziom, że trze​ba tyl​ko
jed​nej je​dy​nej rze​czy, by war​to było żyć: aby się wza​jem​nie mi​ło​wa​li. Może He​rod był bar​dziej wy​-
kształ​co​ny i do​świad​czo​ny. W koń​cu Je​zus był mło​dzie​niasz​kiem i zbyt wie​le o ży​ciu ra​czej nie wie​-
dział. Może całą Jego na​ukę moż​na tłu​ma​czyć tyl​ko Jego mło​do​ścią i bra​kiem do​świad​cze​nia. Na​iw​-
no​ścią, je​śli pan woli. A prze​cież On miał ra​cję.

– Ra​cję? A kto do​wiódł tej ra​cji? – za​py​tał Ja​kub na​pa​stli​wie.
– Nikt – od​parł Ber​tlef. – Nikt nie do​wiódł i nie do​wie​dzie. Je​zus tak ko​chał swe​go Ojca, że nie

mógł uznać Jego dzi​da za złe. Skła​nia​ła Go do tego mi​łość, nie ro​zum. Spór mię​dzy Nim a He​ro​dem
może prze​to roz​strzy​gnąć tak​że je​dy​nie na​sze ser​ce. War​to być czło​wie​kiem czy nie? Nie mam na to
naj​mniej​sze​go do​wo​du, lecz wie​rzę wraz z Je​zu​sem, że war​to.

Na​stęp​nie wska​zał z uśmie​chem na dok​to​ra Sla​mę:
– Prze​cież dla​te​go wy​sła​łem tu moją żonę, by le​czy​ła się u pana dok​to​ra, któ​ry w mych oczach jest

jed​nym ze świę​tych uczniów Je​zu​so​wych, gdyż umie ro​bić cuda i po​bu​dzać do ży​cia uśpio​ne łona ko​-
biet. Wzno​szę to​ast za jego zdro​wie!

10

Ja​kub za​wsze od​no​sił się do Olgi z oj​cow​ską po​wa​gą i lu​bił żar​tem na​zy​wać sie​bie „star​szym pa​-

nem”. Ale ona wie​dzia​ła, że ma wie​le ko​biet, z któ​ry​mi po​czy​na so​bie cał​kiem ina​czej, i za​zdro​ści​ła
im tego. Dziś jed​nak po raz pierw​szy przy​szło jej na myśl, że w Ja​ku​bie mimo wszyst​ko jest coś star​-
cze​go. Jego za​cho​wa​nie spra​wi​ło, że do​le​ciał ją za​pach stę​chli​zny, wy​czu​wa​ny przez czło​wie​ka mło​-
de​go w ze​tknię​ciu z po​ko​le​niem star​szych.

Star​szych pa​nów po​zna​je się po tym, że chlu​bią się mi​nio​ny​mi cier​pie​nia​mi i prze​kształ​ca​ją je w

mu​zeum, do któ​re​go za​pra​sza​ją, kogo się da (ach, te smut​ne mu​zea są tak rzad​ko zwie​dza​ne!). Olga
po​ję​ła, że w mu​zeum Ja​ku​ba jest głów​nym ży​wym eks​po​na​tem, a jego szla​chet​nie al​tru​istycz​ny sto​su​-
nek do niej ma na celu do​pro​wa​dze​nie zwie​dza​ją​cych do pła​czu.

Dzi​siaj po​zna​ła rów​nież naj​cen​niej​szy z nie​ży​wych eks​po​na​tów mu​zeum: bla​do​nie​bie​ską ta​blet​kę.

Gdy ją przy niej roz​wi​jał, sama dzi​wi​ła się, że nie jest ani tro​chę prze​ję​ta. Ro​zu​mia​ła co praw​da, że
Ja​kub w cięż​kich cza​sach my​ślał o sa​mo​bój​stwie, ale śmie​szył ją pa​tos, z ja​kim ją o tym po​wia​da​-
miał. Wy​da​ło się jej za​baw​ne, że roz​wi​jał ta​blet​kę z bi​buł​ki tak ostroż​nie, jak​by to był dro​go​cen​ny
dia​ment. Nad​to nie ro​zu​mia​ła, dla​cze​go chce w dniu swe​go wy​jaz​du zwró​cić tru​ci​znę dok​to​ro​wi Sla​-
mie, gdy jed​no​cze​śnie twier​dził, że każ​dy do​ro​sły czło​wiek wi​nien być pa​nem swo​jej śmier​ci we
wszel​kich oko​licz​no​ściach. Czy na ob​czyź​nie nie może za​cho​ro​wać na raka i tak samo po​trze​bo​wać
tru​ci​zny? Ale nie, dla Ja​ku​ba ta​blet​ka nie była po pro​stu tru​ci​zną, lecz sym​bo​licz​nym re​kwi​zy​tem,
któ​ry te​raz w ja​kimś sa​kral​nym ob​rzę​dzie musi prze​ka​zać ar​cy​ka​pła​no​wi. Było to śmiesz​ne.

background image

Po wyj​ściu z ła​zie​nek skie​ro​wa​ła swe kro​ki do „Rich​mon​du”. Mimo wszyst​kich zło​śli​wych my​śli

cie​szy​ło ją, że zo​ba​czy Ja​ku​ba. Mia​ła nie​prze​par​tą ocho​tę spro​fa​no​wać jego mu​zeum i za​cho​wać się
w nim nie jak eks​po​nat, lecz jak ko​bie​ta. Była więc nie​co za​wie​dzio​na, gdy w drzwiach zna​la​zła
wia​do​mość, że znaj​dzie go w są​sied​nim po​ko​ju. To​wa​rzy​stwo in​nych onie​śmie​la​ło ją, zwłasz​cza że
Ber​tle​fa nie zna​ła, a dok​tor Sia​nia za​zwy​czaj trak​to​wał ją z uprzej​mą, ale wy​raź​ną non​sza​lan​cją.

Ber​tlef jed​nak szyb​ko prze​ła​mał jej nie​śmia​łość, przed​sta​wił się, skła​da​jąc głę​bo​ki ukłon, i skar​-

cił dok​to​ra Sla​mę, że do​tych​czas nie za​po​znał go z ko​bie​tą tak in​te​re​su​ją​cą.

Sla​ma od​rzekł, że Ja​kub po​wie​rzył mu dziew​czy​nę pod opie​kę, więc roz​myśl​nie nie przed​sta​wił

jej Ber​tle​fo​wi, wie​dząc, że żad​na ko​bie​ta mu się nie oprze.

Ber​tlef przy​jął to wy​ja​śnie​nie z we​so​łą sa​tys​fak​cją. Na​stęp​nie pod​niósł słu​chaw​kę i za​mó​wił w

re​stau​ra​cji ko​la​cję.

– Wprost nie do wia​ry – po​wie​dział dok​tor Sla​ma – jak w tej za​pa​dłej dziu​rze, gdzie w żad​nej

knaj​pie nie do​sta​nie się przy​zwo​itej ko​la​cji, na​sze​mu przy​ja​cie​lo​wi uda​je się żyć tak do​stat​nio.

Ber​tlef po​gme​rał ręką w sto​ją​cym koło te​le​fo​nu otwar​tym pu​deł​ku po cy​ga​rach, peł​nym srebr​nych

pół​do​la​ró​wek:

– Czło​wiek nie może być skne​rą… – za​śmiał się.
Ja​kub za​uwa​żył, że do​tych​czas nie wi​dział ni​ko​go, kto tak go​rą​co wie​rzył​by w Boga, a za​ra​zem

umiał być ta​kim sy​ba​ry​tą.

– Przy​pusz​czal​nie dla​te​go, że jesz​cze ni​g​dy nie wi​dział pan praw​dzi​we​go chrze​ści​ja​ni​na. Sło​wo

„ewan​ge​lia” zna​czy, jak panu wia​do​mo, ra​do​sną no​wi​nę. Ra​do​wa​nie się ży​ciem to naj​istot​niej​sze z
wska​zań Je​zu​sa.

Olga uzna​ła, że nada​rza się od​po​wied​nia oka​zja, żeby włą​czyć się do roz​mo​wy:
– Je​śli mogę po​le​gać na tym, co mó​wi​li nam nasi na​uczy​cie​le, chrze​ści​ja​nie wi​dzie​li w ży​ciu

ziem​skim je​dy​nie pa​dół łez i cie​szy​li się, że praw​dzi​we ży​cie roz​pocz​nie się po śmier​ci.

– Dro​ga pani – rzekł Ber​tlef. – Pro​szę nie wie​rzyć na​uczy​cie​lom.
– I wszy​scy świę​ci – cią​gnę​ła swo​je Olga – nie ro​bi​li nic in​ne​go, jak tyl​ko re​zy​gno​wa​li z ży​cia.

Za​miast się ko​chać, bi​czo​wa​li się, za​miast roz​ma​wiać jak my, usu​wa​li się do pu​stel​ni, a miast za​ma​-
wiać ko​la​cje przez te​le​fon, żuli ko​rzon​ki.

– Pani zu​peł​nie nie ro​zu​mie świę​tych. Byli to lu​dzie, któ​rzy nie​zmier​nie ce​ni​li so​bie ży​cio​we

przy​jem​no​ści, tyle tyl​ko, że osią​ga​li je in​ny​mi dro​ga​mi. Jak pani my​śli, co spra​wia czło​wie​ko​wi naj​-
więk​szą przy​jem​ność? Może pani zga​dy​wać, ale źle by pani od​ga​dła, gdyż nie jest pani dość szcze​ra.
To nie za​rzut, po pro​stu szcze​rość wy​ma​ga sa​mo​wie​dzy, a sa​mo​wie​dza przy​cho​dzi z wie​kiem. Jak
więc mo​gła​by być szcze​ra dziew​czy​na, któ​ra tak pro​mie​niu​je mło​do​ścią jak pani? Nie może być
szcze​ra, po​nie​waż na​wet nie wie, co w niej sie​dzi. Ale gdy​by wie​dzia​ła, mu​sia​ła​by zgo​dzić się ze
mną, że naj​więk​szej przy​jem​no​ści do​zna​je się, gdy się jest po​dzi​wia​nym. Nie są​dzi pani?

Olga od​po​wie​dzia​ła, że zna więk​sze przy​jem​no​ści.
– Nie zna pani – rzekł Ber​tlef. – Pro​szę wziąć tego wa​sze​go bie​ga​cza, co to zna go tu każ​de dziec​-

ko, tego, co wy​grał trzy ko​lej​ne olim​pia​dy. Uwa​ża pani, że re​zy​gno​wał z ży​cia? A prze​cież nie​wąt​pli​-
wie za​miast roz​ma​wiać, ko​chać i uczto​wać mu​siał bie​gać wciąż w kół​ko po bo​isku. Jego tre​ning był
bar​dzo po​dob​ny do tego, co ro​bi​li nasi wiel​cy świę​ci. Świę​ty Ma​ka​ry Alek​san​dryj​ski, prze​by​wa​jąc
na pu​sty​ni, re​gu​lar​nie na​peł​niał kosz pia​skiem, brał go na ple​cy i na​stęp​nie przez wie​le dni wę​dro​wał
z nim po bez​kre​snych rów​ni​nach aż do krań​co​we​go wy​czer​pa​nia. Ale wi​docz​nie dla wa​sze​go bie​ga​-
cza oraz Ma​ka​re​go Alek​san​dryj​skie​go ist​nia​ła ja​kaś wiel​ka na​gro​da, któ​ra znacz​nie prze​ra​sta​ła
wszel​kie ich tru​dy. Wie pani, co to zna​czy, sły​szeć okla​ski ogrom​ne​go olim​pij​skie​go am​fi​te​atru? Nie
ma więk​szej ra​do​ści! Świę​ty Ma​ka​ry Alek​san​dryj​ski do​brze wie​dział, cze​mu dźwi​ga na grzbie​cie

background image

kosz z pia​skiem. Sła​wa jego re​kor​do​wych po​dró​ży przez pu​sty​nię roz​nio​sła się ry​chło po ca​łym
świe​cie chrze​ści​jań​skim. I świę​ty Ma​ka​ry Alek​san​dryj​ski był jak ów wasz bie​gacz. Ten też zwy​cię​żył
naj​pierw na pięć ty​się​cy me​trów, po​tem jesz​cze na dzie​sięć ty​się​cy, a wresz​cie było mu tego mało i
wyj​grał rów​nież ma​ra​ton. Żą​dzy po​dzi​wu nie​po​dob​na za​spo​ko​ić. Świę​ty Ma​ka​ry przy​był nie​roz​po​-
zna​ny do klasz​to​ru ta​benc​kie​go i pro​sił, żeby przy​ję​to go tam jako mni​cha. Kie​dy póź​niej na​stą​pił
okres czter​dzie​sto​dnio​we​go po​stu, na​de​szła jego wiel​ka chwi​la. Pod​czas gdy inni po​ści​li sie​dząc, on
pod​czas po​stu przez wszyst​kie czter​dzie​ści dni stał! Był to triumf, o ja​kim pani na​wet by się nie śni​-
ło! Albo niech so​bie pani przy​po​mni świę​te​go Szy​mo​na Słup​ni​ka! Usta​wił na pu​sty​ni słup, na któ​rym
była tyl​ko mała plat​for​ma. Nie moż​na było na niej sie​dzieć, je​dy​nie stać. I stał tam całe ży​cie, a cały
świat chrze​ści​jań​ski en​tu​zja​stycz​nie po​dzi​wiał ten nie​wia​ry​god​ny re​kord, któ​rym czło​wiek zda​wał
się prze​kra​czać gra​ni​ce ludz​kich moż​li​wo​ści. Świę​ty Szy​mon Słup​nik to był Ga​ga​rin trze​cie​go wie​ku.
Czy w ogó​le po​tra​fi pani so​bie wy​obra​zić, jaka bło​gość ogar​nę​ła świę​tą Agniesz​kę Pa​ry​ską, gdy do​-
wie​dzia​ła się od ga​lij​skiej wy​pra​wy ku​piec​kiej, że świę​ty Szy​mon Słup​nik wie o niej i bło​go​sła​wi
jej z wy​żyn swo​je​go słu​pa? A jak się pani zda​je, dla​cze​go sta​rał się po​bić re​kord? Może dla​te​go, że
nie za​le​ża​ło mu na ży​ciu ani na lu​dziach? Niech pani nie bę​dzie na​iw​na! Oj​co​wie Ko​ścio​ła świet​nie
wie​dzie​li, że świę​ty Szy​mon Słup​nik jest za​ro​zu​mial​cem i pod​da​li go pró​bie. W imie​niu zwierzch​no​-
ści du​chow​nej ka​za​li mu zejść ze słu​pa i za​prze​stać ry​wa​li​za​cji. Dla świę​te​go Szy​mo​na Słup​ni​ka był
to praw​dzi​wy cios! Lecz był tak mą​dry albo spryt​ny, że usłu​chał. Oj​co​wie Ko​ścio​ła nie byli prze​ciw​-
ni jego re​kor​dom, chcie​li tyl​ko mieć pew​ność, że próż​ność Szy​mo​na nie bę​dzie więk​sza od jego po​-
słu​szeń​stwa. Wi​dząc, z ja​kim smut​kiem zsu​wa się ze słu​pa, na​tych​miast po​le​ci​li mu wró​cić na górę,
w wy​ni​ku cze​go świę​ty Szy​mon mógł umrzeć na swym słu​pie, oto​czo​ny mi​ło​ścią i po​dzi​wem świa​ta.

Olga, któ​ra słu​cha​ła z uwa​gą, przy ostat​nich sło​wach par​sk​nę​ła śmie​chem.
– To ogrom​ne pra​gnie​nie po​dzi​wu nie jest śmiesz​ne, lecz wzru​sza​ją​ce – rzekł Ber​tlef. – Ten, kto

pra​gnie być po​dzi​wia​ny, lgnie do lu​dzi, czu​je się z nimi zwią​za​ny, nie może żyć bez nich. Świę​ty Szy​-
mon Słup​nik jest sam w prze​strze​ni, na jed​nym me​trze kwa​dra​to​wym słu​pa. A prze​cież jest ze wszyst​-
ki​mi ludź​mi! W swej wy​obraź​ni wi​dzi mi​lio​ny oczu, któ​re na nie​go pa​trzą. Jest obec​ny w my​ślach
mi​lio​nów i ra​du​je się tym. To wiel​ki przy​kład umi​ło​wa​nia lu​dzi i ży​cia. Na​wet by pani nie po​dej​rze​-
wa​ła, moja dro​ga, jak bar​dzo Szy​mon Słup​nik jest wciąż żywy w nas wszyst​kich. I jak do dzi​siaj
two​rzy lep​szy bie​gun na​szych je​stestw.

Wtem dało się sły​szeć pu​ka​nie do drzwi i do po​ko​ju wszedł kel​ner, pcha​jąc przed sobą wó​zek pe​-

łen po​traw. Na​rzu​cił na stół ob​rus i za​czął na​kry​wać do ko​la​cji. Ber​tlef się​gnął do pu​deł​ka po cy​ga​-
rach i wsu​nął mu do kie​sze​ni garść mo​net. Na​stęp​nie wszy​scy za​bra​li się do je​dze​nia, a kel​ner stał za
nimi, do​le​wał wina i pod​su​wał jed​no da​nie po dru​gim.

Ber​tlef ze znaw​stwem ko​men​to​wał smak po​szcze​gól​nych po​traw, Sla​ma zaś na​po​mknął, że na​wet

nie pa​mię​ta, od jak daw​na tak do​brze nie jadł.

– Ostat​ni raz chy​ba, kie​dy jesz​cze go​to​wa​ła moja mama, ale wte​dy by​łem bar​dzo ma​leń​ki. Mia​łem

pięć lat, gdy zo​sta​łem sie​ro​tą. Świat, w któ​rym ży​łem od tego cza​su, był mi obcy i obca zda​wa​ła mi
się też kuch​nia. Umi​ło​wa​nie po​traw wy​ra​sta z umi​ło​wa​nia lu​dzi.

– Rze​czy​wi​ście, to praw​da – po​wie​dział Ber​tlef, uno​sząc na wi​del​cu kęs wo​ło​wi​ny.
– Osa​mot​nio​ne​mu dziec​ku wszyst​ko prze​sta​je sma​ko​wać. Pro​szę mi wie​rzyć, do dziś bo​le​ję nad

tym, że nie mam ojca ni mat​ki. Pro​szę mi wie​rzyć, że i dzi​siaj, choć ze mnie sta​ry koń, od​dał​bym nie
wiem co za to, by mieć ta​tu​sia.

– Prze​ce​nia pan wię​zi ro​dzin​ne – rzekł Ber​tlef. – Wszy​scy lu​dzie są pań​ski​mi bliź​ni​mi. Niech pan

nie za​po​mi​na słów Je​zu​sa, gdy chcia​no Go od​wo​łać do Jego Mat​ki i bra​ci. Wska​zał na swo​ich
uczniów i rzekł: „Oto moja mat​ka i moi bra​cia.”

background image

– A prze​cież Ko​ściół Świę​ty – usi​ło​wał sprze​ci​wić się dok​tor Sla​ma – nie miał naj​mniej​szych na​-

wet skłon​no​ści do li​kwi​do​wa​nia ro​dzi​ny czy za​stą​pie​nia jej swo​bod​ną wspól​no​tą ogó​łu.

– Ko​ściół Świę​ty to nie to samo, co Je​zus. A świę​ty Pa​weł, je​śli po​zwo​li mi pan to po​wie​dzieć, w

mo​ich oczach jest nie tyl​ko kon​ty​nu​ato​rem Je​zu​sa, ale za​ra​zem Jego fal​sy​fi​ka​to​rem. Już ta jego na​gła
prze​mia​na z Szaw​ła w Paw​ła! Czyż​by​śmy nie zna​li aż w nad​mia​rze ta​kich na​mięt​nych fa​na​ty​ków, któ​-
rzy z dnia na dzień zmie​ni​li jed​ną wia​rę na dru​gą? Niech nikt mi nie wma​wia, że fa​na​ty​cy kie​ru​ją się
mi​ło​ścią! To mo​ra​li​ści kle​pią​cy swe de​ka​lo​gi. Lecz Je​zus nie był mo​ra​li​stą. Pro​szę so​bie przy​po​-
mnieć, co mó​wił, kie​dy Mu za​rzu​ca​no, że nie świę​cił sza​ba​tu. „To sza​bat zo​stał usta​no​wio​ny dla
czło​wie​ka, a nie czło​wiek dla sza​ba​tu.” Je​zus ko​chał ko​bie​ty! A czy umie pan wy​obra​zić so​bie świę​-
te​go Paw​ła jako ko​chan​ka? Świę​ty Pa​weł by mnie po​tę​pił, bo​wiem ko​cham ko​bie​ty. Ale nie Je​zus.
Nie wi​dzę nic złe​go w tym, by ko​chać ko​bie​ty, wie​le ko​biet, i być ko​cha​nym przez ko​bie​ty, przez
wie​le ko​biet – Ber​tlef uśmie​chał się, za​do​wo​lo​ny z sie​bie. – Przy​ja​cie​le, nie mia​łem lek​kie​go ży​cia i
śmierć nie​raz za​glą​da​ła mi w oczy. Ale pod jed​nym wzglę​dem Bóg był dla mnie hoj​ny. Mia​łem bez
liku ko​biet i wszyst​kie mnie ko​cha​ły.

Bie​siad​ni​cy skoń​czy​li już ko​la​cję i kel​ner przy​stą​pił do sprzą​ta​nia ze sto​łu, gdy znów dało się sły​-

szeć pu​ka​nie. Było sła​biut​kie i nie​śmia​łe, jak​by wy​ma​ga​ło za​chę​ty. Ber​tlef po​wie​dział:

– Pro​szę!
Drzwi otwo​rzy​ły się i we​szło dziec​ko. Była to dziew​czyn​ka mniej wię​cej pię​cio​let​nia, w bia​łej

su​kie​necz​ce z fal​ban​ka​mi, prze​pa​sa​na sze​ro​ką bia​łą szar​fą, zwią​za​ną z tyłu na ol​brzy​mią ko​kar​dę,
któ​rej koń​ce przy​po​mi​na​ły dwa skrzy​deł​ka. W ręku trzy​ma​ła kwiat: wiel​ką da​lię. Wi​dząc w po​ko​ju
tyle lu​dzi, któ​rzy na​gle za​sty​gli i zwró​ci​li na nią swo​je spoj​rze​nia, za​trzy​ma​ła się i nie śmia​ła iść da​-
lej.

Jed​nak​że Ber​tlef wstał, roz​pro​mie​nił się i po​wie​dział:
– Nie bój się, anio​łecz​ku, zbliż się.
I oto dziec​ko, któ​re te​raz zo​ba​czy​ło uśmiech Ber​tle​fa, jak​by zna​la​zło w nim opar​cie, ro​ze​śmia​ło

się i pod​bie​gło do nie​go. Ber​tlef wziął z jego ręki kwiat i po​ca​ło​wał ma​leń​stwo w czo​ło.

Wszy​scy zgro​ma​dze​ni przy sto​le oraz kel​ner przy​glą​da​li się ze zdu​mie​niem tej sce​nie. Dziec​ko z

wiel​ką bia​łą ko​kar​dą za ple​ca​mi na​praw​dę było po​dob​ne do ma​łe​go anioł​ka. A Ber​tlef, sto​jąc po​chy​-
lo​ny z ło​dy​gą da​lii w ręku, przy​po​mi​nał te​raz ba​ro​ko​we po​są​gi świę​tych, ja​kie sto​ją na ryn​kach ma​-
łych mia​ste​czek.

– Dro​dzy przy​ja​cie​le – zwró​cił się do swych go​ści. – Było mi z wami do​brze i mam na​dzie​ję, że

wam ze mną tak samo. Chęt​nie sie​dział​bym z wami do póź​nej nocy, ale wi​dzi​cie, że nie mogę. Ten
pięk​ny anioł przy​zy​wa mnie do ko​goś, kto na mnie cze​ka. Mó​wi​łem wam, że ży​cie prze​śla​do​wa​ło
mnie na róż​ne spo​so​by, ale ko​bie​ty mnie ko​cha​ły.

Trzy​ma​jąc da​lię przy pier​si, dru​gą ręką do​ty​kał ra​mie​nia dziew​czyn​ki. Jed​no​cze​śnie kła​niał się

ca​łe​mu to​wa​rzy​stwu. Ol​dze wy​da​wał się śmiesz​nie te​atral​ny. Była za​do​wo​lo​na, że od​cho​dzi i że na​-
resz​cie bę​dzie mo​gła zo​stać sama z Ja​ku​bem.

Ber​tlef od​wró​cił się i ru​szył z dziew​czyn​ką do drzwi. Ale przed​tem się​gnął jesz​cze do pu​deł​ka po

cy​ga​rach i wrzu​cił do kie​sze​ni so​lid​ną garść srebr​nych mo​net.

11

Kel​ner usta​wiał na wóz​ku brud​ne ta​le​rze i opróż​nio​ne bu​tel​ki. Gdy wy​je​chał z po​ko​ju, Olga spy​ta​-

ła:

– Kim wła​ści​wie jest ta dziew​czyn​ka?

background image

– Ni​g​dy jej nie wi​dzia​łem – rzekł Sla​ma.
– Wy​glą​da​ła na​praw​dę jak mały anioł – do​rzu​cił Ja​kub.
– Anioł, któ​ry mu strę​czy ko​chan​ki? – ro​ze​śmia​ła się Olga.
– Otóż to – pod​chwy​cił Ja​kub. – Anioł raj​fur i strę​czy​ciel. Wła​śnie tak wi​nien wy​glą​dać jego

anioł stróż.

– Nie wiem, czy to był anioł – po​wie​dział Sla​ma – ale dziw​ne, że ni​g​dy tej dziew​czyn​ki nie wi​-

dzia​łem, choć znam tu nie​mal wszyst​kich.

– W ta​kim ra​zie – uśmiech​nął się Ja​kub – jest tyl​ko jed​no wy​ja​śnie​nie. Nie była z tego świa​ta.
– Nie​za​leż​nie od tego, czy był to anioł, czy có​recz​ka tu​tej​szej po​ko​jów​ki – ode​zwa​ła się Olga – za

jed​no rę​czę: wca​le nie szedł do żad​nej ko​bie​ty! To czło​wiek strasz​nie sa​mo​lub​ny i nic in​ne​go nie
robi, tyl​ko się chwa​li.

– Mnie się po​do​ba – rzekł Ja​kub.
– Być może – za​re​pli​ko​wa​ła Olga – lecz mimo to uwa​żam, że jest naj​bar​dziej sa​mo​lub​nym czło​-

wie​kiem, jaki cho​dzi po świe​cie. Go​to​wam się za​ło​żyć, że na go​dzi​nę przed na​szą wi​zy​tą dał ja​kiejś
dziew​czyn​ce garść pół​do​la​ró​wek i po​pro​sił ją, aby o wy​zna​czo​nej go​dzi​nie przy​szła tu z kwia​tem.
Lu​dzie na​boż​ni mają ogrom​ny ta​lent do re​ży​se​ro​wa​nia cu​dów.

– Cie​szył​bym się bar​dzo, gdy​by pani mia​ła ra​cję – po​wie​dział dok​tor Sla​ma – bo pan Ber​tlef jest

cięż​ko cho​ry i każ​da noc spę​dzo​na na mi​ło​ści to dla nie​go wiel​kie ry​zy​ko.

– Więc wi​dzi pan, że mia​łam ra​cję. Wszyst​kie te wzmian​ki o ko​bie​tach to tyl​ko czcza ga​da​ni​na!
– Dro​ga pani – rzekł dok​tor Sla​ma – je​stem jego le​ka​rzem i przy​ja​cie​lem, a mimo to w tych spra​-

wach nie mam naj​mniej​szej pew​no​ści. Po pro​stu nie wiem.

– I na​praw​dę jest taki cho​ry? – za​py​tał Ja​kub.
– A jak my​ślisz, dla​cze​go miesz​ka już pra​wie rok w tym ku​ror​cie, a jego mło​da żona, do któ​rej

bar​dzo tę​sk​ni, przy​la​tu​je do nie​go tyl​ko od cza​su do cza​su?

– Bez nie​go zro​bi​ło się tu na​gle tak ja​koś smut​no – rzekł Ja​kub.
Rze​czy​wi​ście, cała trój​ka po​czu​ła się na​raz osie​ro​co​na i nikt nie miał już chę​ci dłu​żej prze​by​wać

w cu​dzym apar​ta​men​cie.

Sla​ma pod​niósł się z krze​sła:
– Od​pro​wa​dzę pan​nę Olgę do domu i jesz​cze się przej​dzie​my. Mamy wie​le do omó​wie​nia.
– Nie chce mi się jesz​cze spać! – pro​te​sto​wa​ła Olga.
– Na pa​nią jest już naj​wyż​szy czas. Po​le​cam to pani jako le​karz – po​wie​dział Sla​ma su​ro​wo.
Wy​szli z „Rich​mon​du” i mszy​li przez park. Po dro​dze Olga zna​la​zła oka​zję, by szep​nąć Ja​ku​bo​wi:
– Chcia​ła​bym dziś wie​czo​rem być z tobą…
Ale Ja​kub wzru​szył je​dy​nie ra​mio​na​mi, gdyż Sla​ma na​rzu​cał im swą wolę na​der au​to​ry​ta​tyw​nie.

Od​pro​wa​dzi​li dziew​czy​nę do „Domu Mark​sa” i Ja​kub w obec​no​ści przy​ja​cie​la nie po​gła​skał jej na​-
wet po wło​sach, jak miał w zwy​cza​ju. An​ty​pa​tia dok​to​ra do pier​si, któ​re są po​dob​ne do śli​wek, tre​-
mo​wa​ła go. Wi​dział na twa​rzy Olgi za​wód i zły był, że wy​rzą​dził jej przy​krość.

– I co ty na to? – za​py​tał Sla​ma, kie​dy zo​sta​li sami w alei par​ku. – Sły​sza​łeś, jak mó​wi​łem, że po​-

trze​bu​ję ojca. Na​wet głaz by nade mną za​pła​kał. A ten mi na to o świę​tym Paw​le. Czy na​praw​dę nie
może się do​my​ślić? Już dwa lata wbi​jam mu do gło​wy, że je​stem sie​ro​tą, i wy​chwa​lam ko​rzy​ści, ja​-
kie daje po​sia​da​nie ame​ry​kań​skie​go pasz​por​tu. Ty​siąc razy na​po​my​ka​łem przy nim niby to mi​mo​cho​-
dem o róż​nych przy​pad​kach ad​op​cji. We​dług mo​ich ob​li​czeń wszyst​kie te alu​zje daw​no już po​win​ny
na​su​nąć mu myśl, żeby mnie ad​op​to​wać.

– Za bar​dzo jest wsłu​cha​ny w sa​me​go sie​bie – za​uwa​żył Ja​kub.
– Tak, to praw​da – zgo​dził się Sla​ma.

background image

– Je​śli jest cięż​ko cho​ry, nie po​wi​nie​neś się temu dzi​wić – rzekł Ja​kub i do​dał: – Oczy​wi​ście je​śli

na​praw​dę jest z nim tak źle, jak mó​wi​łeś.

– Jest jesz​cze go​rzej – po​wie​dział Sla​ma. – Pół roku temu miał nowy, bar​dzo roz​le​gły za​wał. Od

tego cza​su nie może so​bie po​zwo​lić na żad​ne dłuż​sze po​dró​że i żyje tu​taj jak je​niec. Jego ży​cie wisi
na wło​sku. I on wie o tym.

– Wi​dzisz – za​sta​no​wił się Ja​kub – poza tym daw​no po​wi​nie​neś zro​zu​mieć, że me​to​da alu​zji jest

nie​do​bra, gdyż alu​zje skła​nia​ją go je​dy​nie do re​flek​sji, któ​rych przed​mio​tem jest on sam. Po​wi​nie​neś
przed​sta​wić mu swe ży​cze​nie bez owi​ja​nia w ba​weł​nę. Na pew​no speł​nił​by je, on lubi speł​niać ży​-
cze​nia. Po​kry​wa mu się to z wy​obra​że​niem, ja​kie ma sam o so​bie. Pra​gnie nieść lu​dziom ra​dość.

– Je​steś ge​niu​szem! – za​wo​łał Sla​ma i przy​sta​nął. – To pro​ste jak jaj​ko Ko​lum​ba, z nim na​praw​dę

tak jest! A ja, du​reń, zmar​no​wa​łem dwa lata ży​cia tyl​ko dla​te​go, że źle go roz​szy​fro​wa​łem! Zmar​no​-
wa​łem dwa lata ży​cia, nie​po​trzeb​nie ma​ru​dząc! I to two​ja wina, bo trze​ba było już daw​no mi po​ra​-
dzić!

– Ty już daw​no po​wi​nie​neś za​py​tać.
– Już dwa lata u mnie nie by​łeś!
Przy​ja​cie​le szli przez po​grą​żo​ny w noc​nych ciem​no​ściach park, od​dy​cha​jąc świe​żym po​wie​trzem

wcze​snej je​sie​ni.

– Sko​ro uczy​ni​łem go oj​cem, to chy​ba za​słu​gu​ję na to, by on uczy​nił mnie sy​nem! – rzekł Sla​ma.
Ja​kub po​twier​dził.
– Całe nie​szczę​ście bie​rze się stąd – pod​jął Sla​ma po dłuż​szej prze​rwie, na​brzmia​łej na​my​słem –

że czło​wie​ka ota​cza​ją głup​cy. Czy ja w tym mie​ście mogę zwró​cić się do ko​goś o radę? Czło​wiek in​-
te​li​gent​ny od chwi​li przyj​ścia na świat ska​za​ny jest na cał​ko​wi​tą sa​mot​ność. Nie my​ślę o ni​czym in​-
nym, bo to moja dzie​dzi​na: ludz​kość pro​du​ku​je nie​wia​ry​god​ne mnó​stwo głup​ców. Im głup​sze in​dy​wi​-
du​um, tym bar​dziej chce się mno​żyć. Jed​nost​ki do​sko​na​łe pło​dzą naj​wy​żej jed​no dziec​ko, a naj​lep​-
sze, jak ty, do​cho​dzą do wnio​sku, że wca​le nie na​le​ży się roz​mna​żać. To ka​ta​stro​fa. A ja wciąż ma​rzę
o świe​cie, w któ​rym czło​wiek ro​dził​by się nie po​śród ob​cych, ale wśród swo​ich bra​ci.

Ja​kub słu​chał ora​cji Sla​my, ale nie wi​dział w niej nic szcze​gól​nie cie​ka​we​go. A Sla​ma cią​gnął da​-

lej:

– Nie uwa​żaj tego za fra​zes! Nie je​stem po​li​ty​kiem, tyl​ko le​ka​rzem i sło​wo „brat” dla mnie ma

zna​cze​nie kon​kret​ne. Brać​mi są ci, któ​rzy mają co naj​mniej jed​no z ro​dzi​ców wspól​ne. Wszy​scy sy​-
no​wie Sa​lo​mo​na byli brać​mi, choć po​cho​dzi​li od set​ki róż​nych ma​tek. Mu​sia​ło to być wspa​nia​łe! Co
ty na to?

Ja​kub wdy​chał świe​że po​wie​trze i nie wie​dział, co od​po​wie​dzieć.
– Oczy​wi​ście – kon​ty​nu​ował Sla​ma – bar​dzo trud​no by​ło​by zmu​szać lu​dzi, żeby ob​cu​jąc z płcią

od​mien​ną mie​li na wzglę​dzie in​te​re​sy po​tom​stwa. Ale też nie o to cho​dzi. W dwu​dzie​stym wie​ku mu​-
szą prze​cież zna​leźć się inne spo​so​by roz​wią​za​nia pro​ble​mu roz​sąd​ne​go two​rze​nia dzie​ci. Czło​wiek
nie może w nie​skoń​czo​ność mie​szać mi​ło​ści z pło​dze​niem.

Z tą my​ślą Ja​kub się zgo​dził.
– Cie​bie jed​nak in​te​re​su​je, jak uwol​nić mi​łość od pło​dze​nia – po​wie​dział Sla​ma. – Mnie zaś cho​-

dzi ra​czej o to, jak uwol​nić pło​dze​nie od mi​ło​ści. Chciał​bym cię wta​jem​ni​czyć w mój pro​jekt. Mam
w pro​bów​ce swą sper​mę.

Na​resz​cie Ja​kub za​czął na​praw​dę uwa​żać.
– Co ty na to?
– Że to zna​ko​mi​te! – rzekł Ja​kub.
– Wspa​nia​łe! – od​parł Sla​ma. – Dzię​ki temu wy​le​czy​łem już z nie​płod​no​ści ogrom​ną licz​bę ko​-

background image

biet. Nie za​po​mi​naj, że wie​le dam nie ma dzie​ci tyl​ko dla​te​go, że ich mę​żo​wie są bez​płod​ni. Mam
wiel​ką klien​te​lę z ca​łe​go kra​ju, a prócz tego w ostat​nich czte​rech la​tach pro​wa​dzę rów​nież ba​da​nia
gi​ne​ko​lo​gicz​ne ko​biet z na​sze​go mia​sta. Po​dejść ze strzy​kaw​ką do pro​bów​ki i na​stęp​nie wstrzyk​nąć
ba​da​nej ko​bie​cie ży​cio​daj​ną sub​stan​cję to drob​nost​ka.

– I ile już masz dzie​ci?
– Ro​bię to już od kil​ku lat, ale ewi​den​cję mam bar​dzo nie​do​kład​ną. Cza​sem nie mogę być pew​ny

swo​je​go oj​co​stwa, bo pa​cjent​ki by​wa​ją mi, że tak po​wiem, nie​wier​ne i zdra​dza​ją mnie ze swo​imi
mę​ża​mi. Poza tym wy​jeż​dża​ją do swych miast i nie​kie​dy nie mogę się do​wie​dzieć, ja​kie były wy​ni​ki
ku​ra​cji. Nie​co le​piej orien​tu​ję się, je​śli cho​dzi o pa​cjent​ki miej​sco​we.

Sla​ma umilkł, a roz​czu​lo​ny Ja​kub za​to​pił się w roz​my​śla​niach. Pro​jekt Sla​my urzekł go i wzru​szył,

bo do​strzegł w nim pa​zur swe​go sta​re​go przy​ja​cie​la – nie​po​praw​ne​go fan​ta​sty.

– To musi być pięk​ne, mieć dzie​ci z ty​lo​ma ko​bie​ta​mi… – wes​tchnął.
– I wszyst​kie te dzie​ci są ro​dzeń​stwem – do​dał Sla​ma.
Zno​wu szli, wdy​cha​li won​ne po​wie​trze i mil​cze​li. Wresz​cie Sla​ma po​wie​dział:
– Wiesz, czę​sto tak so​bie my​ślę, że cho​ciaż to i owo w tym kra​ju się nam nie po​do​ba, to jed​nak je​-

ste​śmy za nie​go od​po​wie​dzial​ni. Strasz​nie mnie zło​ści, że nie mogę swo​bod​nie po​dró​żo​wać po świe​-
cie, ale trwa​le oj​czy​zny ni​g​dy bym nie po​rzu​cił. I ni​g​dy bym jej nie oczer​niał. Prze​cież wpierw mu​-
siał​bym oczer​niać sa​me​go sie​bie. Co kto z nas zro​bił, by była lep​sza? Co kto z nas zro​bił, żeby dało
się tu​taj żyć? Żeby to był kraj, w któ​rym mo​gli​by​śmy czuć się u sie​bie? Jed​na​ko​woż u sie​bie… – głos
Sla​my przy​cichł i zła​god​niał – u sie​bie czło​wiek może czuć się je​dy​nie mię​dzy swy​mi. A po​nie​waż
po​wie​dzia​łeś, że wy​jeż​dżasz, po​my​śla​łem, że mu​szę cię na​mó​wić, że​byś wziął udział w mym pro​jek​-
cie. Mam tu dla cie​bie pro​bów​kę. Ty bę​dziesz gdzieś na ob​czyź​nie, a tym​cza​sem tu​taj będą ro​dzi​ły
się two​je dzie​ci. I za dzie​sięć, dwa​dzie​ścia lat zo​ba​czysz, jaki to bę​dzie wspa​nia​ły kraj.

Na nie​bie stał okrą​gły księ​życ (bę​dzie stać tak do ostat​nie​go dnia na​szej hi​sto​rii, któ​rą z tego po​-

wo​du mamy pra​wo na​zy​wać hi​sto​rią księ​ży​co​wą). Dok​tor Sla​ma od​pro​wa​dził Ja​ku​ba do „Rich​mon​-
du”.

– Ju​tro nie mo​żesz jesz​cze wy​je​chać – po​wie​dział.
– Mu​szę. Cze​ka​ją na mnie – rzekł Ja​kub, ale wie​dział, że da się na​mó​wić.
– Non​sens – po​wie​dział Sla​ma. – Cie​szę się, że mój plan ci się po​do​ba. Ju​tro mu​si​my omó​wić

wszyst​kie jego szcze​gó​ły.

background image

DZIEŃ CZWARTY

1

Rano, kie​dy pani Kli​mo​wa wy​cho​dzi​ła z domu, jej mąż le​żał jesz​cze w łóż​ku.
– Nie mu​sisz już tak​że wy​jeż​dżać? – spy​ta​ła go.
– A co się będę śpie​szył? Mam dość cza​su na tych idio​tów – od​po​wie​dział, ziew​nął i ob​ró​cił się

na dru​gi bok.

Już przed​wczo​raj w nocy po​wia​do​mił ją, że na mę​czą​cej kon​fe​ren​cji mu​siał się zo​bo​wią​zać do

po​ma​ga​nia ze​spo​łom ama​tor​skim i w związ​ku z tym w czwar​tek wie​czo​rem weź​mie udział w kon​cer​-
cie w pew​nym pod​gór​skim uzdro​wi​sku, z ja​kimś le​ka​rzem i far​ma​ceu​tą, któ​rzy upra​wia​ją jazz. Bar​-
dzo przy tym prze​kli​nał, ale pani Kli​mo​wa wpa​try​wa​ła się w jego twarz i świet​nie wie​dzia​ła, że za
owy​mi prze​kleń​stwa​mi nie ma ani tro​chę szcze​rej zło​ści, bo też żad​ne​go kon​cer​tu nie bę​dzie: Kli​ma
wy​my​ślił go so​bie je​dy​nie po to, by zy​skać czas na ja​kąś mi​łost​kę. Umia​ła wszyst​ko wy​czy​tać z jego
twa​rzy – ni​cze​go przed nią nie mógł ukryć. Gdy te​raz, mru​cząc coś nie​po​chleb​ne​go, prze​wró​cił się na
dru​gi bok, na​tych​miast zro​zu​mia​ła, że zro​bił to nie dla​te​go, że był sen​ny, lecz aby ukryć przed nią
twarz i unie​moż​li​wić jej dal​sze do​cho​dze​nie.

Po​szła do te​atru. Gdy przed laty cho​ro​ba okra​dła ją z ra​do​ści, jaką da​wa​ły jej świa​tła ram​py, za​-

ła​twił jej tam po​sa​dę urzęd​nicz​ki. Nie było to ta​kie złe, spo​ty​ka​ła co dzień cie​ka​wych lu​dzi i mo​gła
sto​sun​ko​wo swo​bod​nie ukła​dać so​bie czas pra​cy. Sia​dła za biur​kiem, żeby na​pi​sać kil​ka urzę​do​wych
li​stów, ale nie po​tra​fi​ła na ni​czym się sku​pić.

Nic nie zdo​ła tak bez resz​ty wy​peł​nić czło​wie​ka, jak za​zdrość. Gdy rok temu zmar​ła jej mat​ka,

było to oczy​wi​ście nie​szczę​ście znacz​nie więk​sze niż ja​kaś tam mi​ło​sna afe​ra trę​ba​cza. A jed​nak
śmierć mat​ki bo​la​ła Ka​mi​lę mniej, choć ją bar​dzo ko​cha​ła. Tam​ten ból był mi​ło​sier​nie wie​lo​barw​ny:
za​wie​ra​ły się w nim smu​tek, tę​sk​no​ta, wzru​sze​nie, wy​rzu​ty su​mie​nia (czy do​sta​tecz​nie trosz​czy​ła się
o mat​kę? czy nie za​nie​dby​wa​ła jej?) i ci​chy uśmiech. Tam​ten ból był mi​ło​sier​nie roz​pro​szo​ny: my​śli
od​bi​ja​ły się od mat​czy​nej trum​ny i szy​bo​wa​ły w kra​inę wspo​mnień, do wła​sne​go dzie​ciń​stwa, a na​-
wet da​lej, do dzie​ciń​stwa mat​ki, bie​gły ku dzie​siąt​kom co​dzien​nych kło​po​tów, wy​bie​ga​ły w przy​-
szłość, któ​ra sta​ła otwo​rem i w któ​rej jako po​cie​sze​nie (tak, było to parę wy​jąt​ko​wych dni, kie​dy był
dla niej po​cie​sze​niem) cze​kał na nią Kli​ma.

Ból za​zdro​ści na​to​miast nie miał tak sze​ro​kie​go pola dzia​ła​nia – ob​ra​cał się ni​czym wier​tło wo​kół

jed​ne​go punk​tu. Nic go nie roz​pra​sza​ło. Je​śli śmierć mat​ki otwie​ra​ła wro​ta przy​szło​ści (in​nej, bar​-
dziej sie​ro​cej i za​ra​zem doj​rzal​szej), to ból spo​wo​do​wa​ny nie​wier​no​ścią mał​żon​ka żad​nej przy​szło​-
ści nie otwie​rał. Wszyst​ko spro​wa​dza​ło się do jed​ne​go (nie​zmien​nie obec​ne​go) wy​rzu​tu. Po śmier​ci
mat​ki Ka​mi​la mo​gła słu​chać mu​zy​ki, mo​gła na​wet czy​tać; gdy za​zdro​ści​ła, nie mo​gła ro​bić zu​peł​nie
nic.

Już wczo​raj przy​szło jej do gło​wy, by po​je​chać do uzdro​wi​ska i prze​ko​nać się o re​al​no​ści po​dej​-

rza​ne​go kon​cer​tu, ale za​raz zre​zy​gno​wa​ła z tego po​my​słu, bo wie​dzia​ła, że Kli​ma nie zno​si jej za​-
zdro​ści i ujaw​nia​nie jej wo​bec nie​go jest nie​wska​za​ne. Lecz za​zdrość wi​ro​wa​ła w niej jak roz​pę​dzo​-
ny sil​nik i Ka​mi​la nie mo​gła zro​bić nic in​ne​go, jak tyl​ko pod​nieść słu​chaw​kę te​le​fo​nu. Sama przed
sobą uspra​wie​dli​wia​ła się, że dzwo​ni na dwo​rzec bez kon​kret​ne​go za​my​słu, na sku​tek roz​tar​gnie​nia,
tyl​ko dla​te​go, że nie może sku​pić się nad urzę​do​wym li​stem.

background image

Kie​dy się do​wie​dzia​ła, że po​ciąg od​jeż​dża o je​de​na​stej przed po​łu​dniem, wy​obra​ża​ła so​bie, jak

idzie nie​zna​ny​mi uli​ca​mi, szu​ka afi​sza z na​zwi​skiem Kli​my, jak do​py​tu​je się w dy​rek​cji uzdro​wi​ska,
czy nie wie​dzą o kon​cer​cie, na któ​rym ma wy​stę​po​wać jej mąż, jak do​wia​du​je się, że żad​ne​go kon​-
cer​tu nie ma, i po​tem błą​dzi, nie​szczę​śli​wa i oszu​ka​na, po pu​stym, ob​cym mie​ście. A po​tem wy​obra​-
zi​ła so​bie, jak na​za​jutrz Kli​ma bę​dzie opo​wia​dał jej o kon​cer​cie, a ona bę​dzie roz​py​ty​wać go o
szcze​gó​ły. Bę​dzie pa​trzeć mu w oczy, bę​dzie słu​chać jego fan​ta​zjo​wa​nia i pić z gorz​ką roz​ko​szą tru​ją​-
cy nek​tar jego kłamstw.

Sama jed​nak na​tych​miast do​szła do prze​ko​na​nia, że tak po​stę​po​wać nie może. Nie może prze​cież

spę​dzać ca​łych dni i ty​go​dni wy​łącz​nie na śle​dze​niu go i roz​pa​mię​ty​wa​niu pod​su​wa​nych przez za​-
zdrość ob​ra​zów. Boi się, żeby go nie utra​cić, i wła​śnie z sa​me​go tego stra​chu pew​ne​go razu go stra​ci!

Ale inny głos nie​zwłocz​nie od​po​wia​dał z pod​stęp​ną na​iw​no​ścią: Prze​cież wca​le nie po​je​dzie po

to, by go szpie​go​wać! Prze​cież Kli​ma po​wie​dział, że bę​dzie grał na kon​cer​cie, i ona mu wie​rzy!
Wła​śnie dla​te​go, że nie chce już za​zdro​ścić, przyj​mu​je jego sło​wa po​waż​nie i bez po​dej​rzeń! Po​wie​-
dział prze​cież, że nic go tam nie cią​gnie, że lęka się nud​ne​go dnia i wie​czo​ru! Chce więc je​chać do
nie​go tyl​ko po to, by zgo​to​wać mu miłą nie​spo​dzian​kę! Gdy na za​koń​cze​nie kon​cer​tu Kli​ma ze znu​-
dze​niem bę​dzie się kła​niał, drę​cząc się w du​chu per​spek​ty​wą nu​żą​cej dro​gi po​wrot​nej, ona prze​drze
się pod es​tra​dę, on zo​ba​czy ją i obo​je we​so​ło uśmiech​ną się do sie​bie!

Wrę​czy​ła dy​rek​to​ro​wi mo​zol​nie na​pi​sa​ne li​sty. W te​atrze ją lu​bio​no. Do​ce​nia​no fakt, że żona

sław​ne​go mu​zy​ka umie być skrom​na i ko​le​żeń​ska. Ema​nu​ją​cy z niej od cza​su do cza​su smu​tek roz​bra​-
jał wszyst​kich. Czy dy​rek​tor umiał​by jej od​mó​wić? Obie​ca​ła, że wró​ci w pią​tek po po​łu​dniu i po​tem
zo​sta​nie do wie​czo​ra, by wy​ko​nać swo​ją pra​cę do koń​ca.

2

Była dzie​sią​ta. Olga jak co dzień wzię​ła od Róży wiel​kie bia​łe prze​ście​ra​dło i klucz. Na​stęp​nie

po​szła do ka​bi​ny, zdję​ła su​kien​kę, po​wie​si​ła ją na wie​sza​ku, za​rzu​ci​ła na sie​bie prze​ście​ra​dło ni​czym
an​tycz​ną togę, za​mknę​ła ka​bi​nę, od​da​ła klucz Róży i prze​szła do dru​giej sali, gdzie znaj​do​wał się ba​-
sen. Prze​wie​si​ła prze​ście​ra​dło przez ba​rie​rę i ze​szła po stop​niach do wody, w któ​rej ta​pla​ło się już
wie​le in​nych ko​biet. Ba​sen był nie​wiel​ki, Olga jed​nak wie​rzy​ła, że pły​wa​nie jest nie​zbęd​ne dla jej
zdro​wia, i pró​bo​wa​ła zro​bić kil​ka temp. Wzbu​rzy​ła wsku​tek tego wodę, któ​ra chlap​nę​ła jed​nej z pań
w otwar​te, za​ję​te roz​mo​wą usta.

– Zwa​rio​wa​ła pani, czy co? – po​szko​do​wa​na krzyk​nę​ła na Olgę zrzęd​nym gło​sem. – To nie ba​sen

pły​wac​ki!

Ko​bie​ty sie​dzia​ły przy kra​wę​dziach zbior​ni​ka jak wiel​kie żaby. Olga bała się ich. Wszyst​kie były

od niej star​sze, ma​syw​niej zbu​do​wa​ne, mia​ły wię​cej tłusz​czu i skó​ry. Sia​dła więc upo​ko​rzo​na mię​dzy
nie i za​sty​gła w bez​ru​chu z po​nu​rą miną.

Na​gle spo​strze​gła, że w pro​gu sali stoi mło​dy męż​czy​zna ni​skie​go wzro​stu, w dżin​sach i po​dar​tym

swe​trze. Krzyk​nę​ła:

– A ten co tu​taj robi?
Wszyst​kie ko​bie​ty od​wró​ci​ły się w stro​nę, w któ​rą pa​trzy​ła. Za​czę​ły śmiać się i pisz​czeć.
Ale wła​śnie na salę we​szła Róża, wo​ła​jąc:
– Przy​je​cha​li fil​mow​cy! Będą fil​mo​wać pa​nie do kro​ni​ki!
Ko​bie​ty w ba​se​nie po​now​nie wy​buch​nę​ły śmie​chem.
– Co to zno​wu za po​mysł? – pro​te​sto​wa​ła Olga.
– Mają ze​zwo​le​nie dy​rek​cji uzdro​wi​ska – wy​ja​śni​ła jej Róża.

background image

– Co mnie ob​cho​dzi dy​rek​cja uzdro​wi​ska? Mnie nikt o zgo​dę nie py​tał! – dar​ła się Olga.
Mło​dzie​niec w po​dar​tym swe​trze (z szyi zwie​szał mu się świa​tło​mierz) pod​szedł do ba​se​nu i

przy​glą​dał się Ol​dze z uśmiesz​kiem, któ​ry wy​dał się jej ob​le​śny:

– Dro​ga pani, ty​sią​ce lu​dzi osza​le​ją z za​chwy​tu, kie​dy zo​ba​czą pa​nią na ekra​nie!
Ko​bie​ty od​po​wie​dzia​ły ko​lej​ną sal​wą śmie​chu, a Olga za​kry​ła pier​si dłoń​mi (nie było to trud​ne,

gdyż – jak wie​my – przy​po​mi​na​ły dwie śliw​ki) i sku​li​ła się za in​ny​mi.

Do ba​se​nu zbli​ży​li się dwaj męż​czyź​ni w dżin​sach.
– Pro​szę, żeby pa​nie za​cho​wy​wa​ły się zu​peł​nie na​tu​ral​nie, jak​by nas tu nie było – po​wie​dział

wyż​szy z nich.

Olga się​gnę​ła ręką do ba​lu​stra​dy, przez któ​rą prze​rzu​co​ne było jej prze​ście​ra​dło. Owi​nę​ła się w

nie jesz​cze w ba​se​nie, za​nim wy​szła po stop​niach na wy​ło​żo​ną ka​fel​ka​mi pod​ło​gę sali; prze​ście​ra​dło
było mo​kre, ka​pa​ła z nie​go woda.

– Kur​czę bla​de, gdzie się pani wy​bie​ra? – za​wo​łał mło​dy czło​wiek w po​dar​tym swe​trze.
– Ma pani prze​pi​sa​ny jesz​cze kwa​drans ba​se​nu! – krzyk​nę​ła w ślad za nią Róża.
– Ona się wsty​dzi! – śmiał się ba​sen za jej ple​ca​mi.
– Żeby jej kto nie od​gryzł cze​go z tej jej uro​dy! – rzu​ci​ła Róża.
– Kró​lew​na z baj​ki! – roz​legł się głos z ba​se​nu.
– Kto nie chce się fil​mo​wać, ten oczy​wi​ście może odejść – po​wie​dział ła​god​nym gło​sem wy​so​ki

męż​czy​zna w dżin​sach.

– My nie mamy się cze​go wsty​dzić! Praw​da, że je​ste​śmy ślicz​ne?! – ode​zwa​ła się grom​ko ja​kaś

gru​ba dama i po​wierzch​nia ba​se​nu za​drga​ła od po​wszech​ne​go śmie​chu.

– Ale tam​ta pani nie ma pra​wa od​cho​dzić! Po​win​na tu być jesz​cze pięt​na​ście mi​nut! – pro​te​sto​wa​-

ła Róża, spo​glą​da​jąc za od​da​la​ją​cą się krnąbr​nie do szat​ni Olgą.

3

Nikt nie może gnie​wać się na Różę za to, że nie jest w do​brym hu​mo​rze. Ale dla​cze​go tak ją roz​-

draż​ni​ło, że Olga nie chcia​ła po​zwo​lić się fil​mo​wać? Dla​cze​go tak bez resz​ty utoż​sa​mi​ła się z tłu​-
mem gru​bych ko​biet, któ​re po​ja​wie​nie się męż​czyzn wi​ta​ły we​so​łym pi​skiem?

I cze​mu wła​śnie te gru​be ko​bie​ty tak we​so​ło pisz​cza​ły? Chy​ba nie dla​te​go, że chcia​ły​by po​chwa​lić

się przed mło​dy​mi męż​czy​zna​mi swą uro​dą i uwieść ich?

Ależ skąd! Ich osten​ta​cyj​ny bez​wstyd wy​ni​kał wła​śnie ze świa​do​mo​ści, że co jak co, ale uwo​dzi​-

ciel​skim uro​kiem nie dys​po​nu​ją. Były peł​ne nie​chę​ci do mło​do​ści i chcia​ły wy​eks​po​no​wać swe bez​-
u​ży​tecz​ne sek​su​al​nie ciel​ska jako szy​der​czą ka​ry​ka​tu​rę ko​bie​ce​go aktu. Szpe​to​tą swo​ich ciał pra​gnę​ły
mści​wie pod​wa​żyć re​no​mę ko​bie​cej uro​dy, wie​dzia​ły bo​wiem, że cia​ła brzyd​kie i pięk​ne ko​niec koń​-
ców są ta​kie same i że brzyd​kie rzu​ca​ją cień na pięk​ne, szep​cząc męż​czyź​nie do ucha: „Spójrz, to jest
naj​szczer​sza praw​da owe​go cia​ła, któ​re tak cię ocza​ro​wa​ło! Po​patrz, ten wiel​ki, ob​wi​sły cyc jest tym
sa​mym, co owa pierś, któ​rą tak nie​do​rzecz​nie ubó​stwiasz!”

We​so​ły bez​wstyd gru​bych bab w ba​se​nie był ne​kro​fil​skim tań​cem nad ulot​no​ścią mło​dych lat i to

tań​cem tym we​sel​szym, że w ba​se​nie znaj​do​wa​ła się też ofia​ra – mło​da dziew​czy​na. Kie​dy Olga
owi​nę​ła się prze​ście​ra​dłem, uzna​ły to za sa​bo​to​wa​nie swo​je​go okrut​ne​go ob​rzę​du i ogar​nę​ła je
wście​kłość.

Lecz Róża nie była prze​cież ani gru​ba, ani sta​ra – ba, była na​wet ład​niej​sza od Olgi! Dla​cze​go

więc nie so​li​da​ry​zo​wa​ła się z nią?

Gdy​by była zde​cy​do​wa​na usu​nąć płód i wie​rzy​ła, że cze​ka ją szczę​śli​wa mi​łość z Kli​mą, wszyst​-

background image

ko od​czu​wa​ła​by ina​czej. Mi​łość męż​czy​zny wy​od​ręb​nia ko​bie​tę z tłu​mu in​nych, Róża prze​to ra​do​śnie
prze​ży​wa​ła​by swo​ją nie​po​wta​rzal​ną jed​nost​ko​wość. W gru​bych ba​bach wi​dzia​ła​by swych wro​gów,
a w Ol​dze – sio​strę. Sprzy​ja​ła​by jej, jak pięk​no sprzy​ja in​ne​mu pięk​nu, szczę​ście in​ne​mu szczę​ściu,
mi​łość in​nej mi​ło​ści.

Ale ubie​głej nocy Róża bar​dzo źle spa​ła i do​szła do prze​ko​na​nia, że w mi​łość Kli​my wie​rzyć nie

może, a za​tem wszyst​ko, co wy​od​ręb​nia​ło ją z tłu​mu, oka​za​ło się ułu​dą. Je​dy​nym, co mia​ła, był ów
roz​wi​ja​ją​cy się w jej brzu​chu kie​łek, chro​nio​ny przez spo​łe​czeń​stwo oraz tra​dy​cję. Je​dy​nym, co mia​-
ła, był udział w po​wszech​no​ści nie​wie​ście​go losu, na któ​re​go po​par​cie mo​gła li​czyć.

A ko​bie​ty w ba​se​nie to była wła​śnie ko​bie​cość w swej po​wszech​no​ści: ko​bie​cość od​wiecz​ne​go

ro​dze​nia, kar​mie​nia, prze​kwi​ta​nia, ko​bie​cość kpią​ca z owej ulot​nej chwi​li, kie​dy ko​bie​ta uwie​rzy, że
jest ko​cha​na, i czu​je się jed​nost​ką nie​po​wta​rzal​ną.

Mię​dzy ko​bie​tą, któ​ra wie​rzy, że jest nie​za​stą​pio​na, a ko​bie​ta​mi, któ​re przy​wdzia​ły gie​zło po​-

wszech​ne​go nie​wie​ście​go losu, nie ma po​jed​na​nia. Po nie​prze​spa​nej nocy, wy​peł​nio​nej roz​my​śla​nia​-
mi, Róża (o, nie​szczę​sny trę​ba​czu!) opo​wie​dzia​ła się po stro​nie tych dru​gich.

4

Ja​kub trzy​mał ręce na kie​row​ni​cy. Na są​sied​nim sie​dze​niu, po jego pra​wej stro​nie, ulo​ko​wał się

Bo​bik, któ​ry co chwi​la wy​cią​gał do nie​go łeb i li​zał go. Za ostat​ni​mi ni​ski​mi dom​ka​mi mia​stecz​ka
wzno​si​ło się kil​ka wie​lo​pię​tro​wych blo​ków. Jesz​cze rok temu nie było ich tu. Ja​ku​bo​wi wy​da​wa​ły
się ohyd​ne. Sta​ły po​śród zie​lo​ne​go pej​za​żu niby mio​tły w wa​zo​nie. Ja​kub po​gła​skał Bo​bi​ka, któ​ry z
za​do​wo​le​niem ga​pił się na kra​jo​braz, i po​my​ślał, że Bóg był mi​ło​sier​ny wo​bec psów, nie wy​po​sa​ża​-
jąc ich w po​czu​cie pięk​na.

Pies zno​wu go po​li​zał (za​pew​ne czuł, że Ja​kub wciąż o nim my​śli). Ja​ku​bo​wi prze​szło przez gło​-

wę, że jego oj​czy​zna nie zmie​nia się ani na lep​sze, ani na gor​sze, tyl​ko im da​lej, tym sta​je się śmiesz​-
niej​sza: prze​żył w niej kie​dyś po​lo​wa​nia na lu​dzi, a wczo​raj wi​dział po​lo​wa​nie na psy, jak​by było to
jed​no i to samo przed​sta​wie​nie w in​nej ob​sa​dzie. Za​miast ofi​ce​rów śled​czych i kla​wi​szów wy​stę​po​-
wa​li w nim eme​ry​ci, a za​miast wię​zio​nych po​li​ty​ków – bok​ser, kun​del i jam​nik.

Przy​po​mnia​ło mu się, jak kil​ka lat temu jego są​sie​dzi w sto​li​cy zna​leź​li pod drzwia​mi miesz​ka​nia

swo​je​go kota z wbi​ty​mi w oczo​do​ły gwoź​dzia​mi, ucię​tym ję​zy​kiem i spę​ta​ny​mi ła​pa​mi. Dzie​ci z uli​-
cy ba​wi​ły się w do​ro​słych. Ja​kub po​now​nie po​gła​skał Bo​bi​ka po łbie i za​par​ko​wał sa​mo​chód przed
go​spo​dą.

Wy​sia​da​jąc spo​dzie​wał się, że pies rzu​ci się ra​do​śnie do drzwi swo​je​go domu. Tym​cza​sem Bo​bik

ska​kał na Ja​ku​ba i chciał się ba​wić. Wte​dy jed​nak dało się sły​szeć: „Bo​bik!” – i pies po​pę​dził do ko​-
bie​ty, któ​ra sta​ła na pro​gu.

– Je​steś nie​po​praw​nym włó​czę​gą – po​wie​dzia​ła, po czym prze​pro​si​ła Ja​ku​ba i za​py​ta​ła, czy Bo​-

bik dłu​go już mu się na​przy​krza.

Kie​dy po​wie​dział, że spę​dził z psem noc i te​raz przy​wiózł go au​tem, ko​bie​ta ob​sy​pa​ła go gło​śny​-

mi po​dzię​ko​wa​nia​mi i za​raz za​pro​si​ła do środ​ka. Po​sa​dzi​ła go w nie​wiel​kim po​ko​ju, gdzie od​by​wa​ły
się praw​do​po​dob​nie przy​ję​cia w ści​słym gro​nie, i wy​bie​gła, aby przy​wo​łać męża.

Po chwi​li wró​ci​ła z mło​dym męż​czy​zną, któ​ry przy​siadł się do Ja​ku​ba i, po​da​jąc mu rękę, po​wie​-

dział:

– Musi pan być bar​dzo do​brym czło​wie​kiem, że przy​je​chał pan spe​cjal​nie dla Bo​bi​ka. On jest

okrop​nie głu​pi i wciąż się włó​czy. Ale my go lu​bi​my. Może zjadł​by pan obiad?

– Z przy​jem​no​ścią.

background image

Ko​bie​ta wy​szła do kuch​ni. Na​stęp​nie Ja​kub opo​wie​dział, jak ura​to​wał Bo​bi​ka przed pę​tlą eme​ry​-

tów.

– A to do​pie​ro kur​wy! – za​wo​łał mło​dy czło​wiek i za​raz krzyk​nął za sie​bie: – Wera! Chodź no tu!

Sły​sza​łaś, co te kur​wy na dole znów wy​pra​wia​ją?

Wera we​szła do po​ko​ju z tacą, na któ​rej stał ta​lerz pa​ru​ją​cej zupy. Do​sia​dła się i Ja​kub mu​siał

jesz​cze raz opo​wia​dać wczo​raj​szą przy​go​dę. Pies sie​dział pod sto​łem i po​zwa​lał skro​bać się za
usza​mi.

Gdy Ja​kub skoń​czył zupę, pod​niósł się dla od​mia​ny męż​czy​zna; wy​biegł do kuch​ni i przy​niósł pie​-

czeń wie​przo​wą z kne​dla​mi.

Ja​kub sie​dział przy oknie, było mu do​brze. Męż​czy​zna prze​kli​nał tych na dole (Ja​ku​ba fa​scy​no​wa​-

ło, że swą go​spo​dę uwa​żał za miej​sce na gó​rze, za Olimp, umoż​li​wia​ją​cy mu pa​trze​nie z wy​żyn i z
dy​stan​su), a jego żona przy​pro​wa​dzi​ła za rącz​kę dwu​let​nie​go chłop​czy​ka.

– Po​dzię​kuj panu – zwró​ci​ła się do dziec​ka – że przy​pro​wa​dził ci Bo​bicz​ka.
Chłop​czyk wy​mię​dlił kil​ka nie​zro​zu​mia​łych słów i ro​ze​śmiał się do Ja​ku​ba. Na dwo​rze świe​ci​ło

słoń​ce, żółk​ną​ce li​ście za​glą​da​ły ła​god​nie w okno. Było ci​cho, go​spo​da znaj​do​wa​ła się wy​so​ko po​-
nad świa​tem i pa​no​wał w niej spo​kój.

Ja​kub, cho​ciaż sam nie chciał się roz​mna​żać, lu​bił dzie​ci.
– Madę pań​stwo sym​pa​tycz​ne​go chłop​czy​ka – po​wie​dział.
– Jest ko​micz​ny – od​par​ła ko​bie​ta. – Nie wiem, po kim ma ten ogrom​ny ki​nol.
Ja​ku​bo​wi sta​nął przed ocza​mi nos jego przy​ja​cie​la.
– Dok​tor Sla​ma mó​wił mi – rzekł – że pani się u nie​go le​czy​ła.
– Pan zna dok​to​ra? – spy​tał ra​do​śnie mło​dy męż​czy​zna.
– To mój ko​le​ga – wy​ja​śnił Ja​kub.
– Je​ste​śmy mu bar​dzo wdzięcz​ni – po​wie​dzia​ła mło​da ma​mu​sia. Ja​kub po​my​ślał, że to dziec​ko

jest przy​pusz​czal​nie jed​nym z po​myśl​nych re​zul​ta​tów eu​ge​nicz​ne​go pro​jek​tu Sla​my.

– To nie le​karz, to po pro​stu cza​ro​dziej – rzekł mło​dy czło​wiek z po​dzi​wem.
Ja​ku​bo​wi prze​mknę​ło przez gło​wę, że ta trój​ka tu​taj, w tej be​tle​jem​sko spo​koj​nej at​mos​fe​rze, jest

świę​tą ro​dzi​ną i że to dziec​ko rów​nież po​cho​dzi nie od ojca ziem​skie​go, ale od Boga-Sla​my.

No​sa​ty chłop​czyk znów wy​beł​ko​tał kil​ka nie​zro​zu​mia​łych sy​lab. Mło​dy męż​czy​zna po​pa​trzył na

nie​go z mi​ło​ścią.

– Skąd mo​żesz wie​dzieć – po​wie​dział do żony – któ​ry z two​ich da​le​kich przod​ków miał duży no​-

chal.

Ja​kub ro​ze​śmiał się, przy​szło mu bo​wiem na myśl oso​bli​we py​ta​nie: Czy swo​ją Mimi dok​tor Sla​-

ma tak​że wpro​wa​dził w stan od​mien​ny za po​mo​cą strzy​kaw​ki?

– Nie mam ra​cji? – re​cho​tał mło​dy oj​ciec.
– Oczy​wi​ście, że pan ma – po​wie​dział Ja​kub. – Jest coś ogrom​nie po​cie​sza​ją​ce​go w tym, że my

od daw​na bę​dzie​my spa​li w gro​bie, a po świe​cie za​cznie so​bie wę​dro​wać nasz nos.

Wszy​scy się śmia​li i po​mysł, że Sla​ma mógł​by być oj​cem chłop​czy​ka, wy​da​wał się już Ja​ku​bo​wi

tyl​ko za​baw​nym snem.

5

Fran​ci​szek przy​jął pie​nią​dze od pani, któ​rej wła​śnie na​pra​wił lo​dów​kę. Wy​szedł przed dom, do​-

siadł wier​ne​go mo​to​cy​kla i po​je​chał na skraj mia​stecz​ka, żeby zdać utarg w przed​się​bior​stwie,
świad​czą​cym usłu​gi in​sta​la​tor​skie dla ca​łe​go po​wia​tu. Kil​ka mi​nut po dru​giej był już zu​peł​nie wol​ny.

background image

Zno​wu za​pa​lił mo​tor i pojć​chał do uzdro​wi​ska. Na par​kin​gu zo​ba​czył bia​łą li​mu​zy​nę. Usta​wił mo​to​-
cykl obok niej i ru​szył przez ko​lum​na​dę w stro​nę Domu Kul​tu​ry, gdyż spo​dzie​wał się, że znaj​dzie tam
trę​ba​cza.

Nie kie​ro​wa​ła nim zu​chwa​łość ani agre​sja. Już nie chciał ro​bić skan​da​lu. Prze​ciw​nie, zde​cy​do​wa​-

ny był trzy​mać ner​wy na wo​dzy, ugiąć się i pod​po​rząd​ko​wać. Mó​wił so​bie, że jego mi​łość jest tak
ogrom​na, że go​tów jest dla niej na naj​więk​sze ofia​ry. Jak ksią​żę z baj​ki zno​si dla swej kró​lew​ny
wszel​kie udrę​ki i tru​dy, wal​czy ze smo​kiem i prze​pły​wa oce​an, tak i on go​tów jest znieść naj​więk​sze,
baj​ko​we upo​ko​rze​nia.

Cze​mu jest tak po​kor​ny? Dla​cze​go nie ro​zej​rzy się ra​czej za ja​kąś inną dziew​czy​ną? Prze​cież w

pod​gór​skim uzdro​wi​sku jest ich – i to po​nęt​nych – tak wie​le?

Fran​ci​szek jest młod​szy od Róży, jest więc na swo​je nie​szczę​ście bar​dzo mło​dy. Kie​dy doj​rze​je,

do​wie się, że wszyst​ko prze​mi​ja, i bę​dzie wie​dział, że za ho​ry​zon​tem jed​nej ko​bie​ty otwie​ra się na​-
tych​miast ho​ry​zont in​nych ko​biet. Jed​nak do​tych​czas nie wie, co to ta​kie​go czas. Od dzie​ciń​stwa żyje
w świe​cie, któ​ry trwa i nie zmie​nia się, żyje jak​by w nie​ru​cho​mej wiecz​no​ści, wciąż ma tego sa​me​go
ojca oraz tę samą mat​kę, a Róża, któ​ra go uczy​ni​ła męż​czy​zną, uno​si się nad nim ni​czym skle​pie​nie
nie​ba, je​dy​ne​go nie​ba, ja​kie jest tyl​ko moż​li​we. Ży​cia bez niej nie umie so​bie wy​obra​zić.

Wczo​raj po​słusz​nie obie​cał pie​lę​gniar​ce, że nie bę​dzie jej szpie​go​wać, i był zde​cy​do​wa​ny wca​le

się dziś z nią nie spo​ty​kać. Mó​wił so​bie, że in​te​re​su​je go tyl​ko trę​bacz, a śle​dząc go, nie na​ru​szy w
isto​cie swo​je​go przy​rze​cze​nia. Za​ra​zem jed​nak wie​dział, że to je​dy​nie wy​kręt i że Róża po​tę​pi​ła​by
ta​kie po​stę​po​wa​nie. Ale było to w nim sil​niej​sze od wszel​kich ra​cji ro​zu​mo​wych czy po​sta​no​wień,
było sil​ne jak nar​ko​ma​nia. Mu​siał go wi​dzieć. Mu​siał wi​dzieć go jesz​cze raz, dłu​go i z bli​ska. Mu​-
siał spoj​rzeć w twarz swej udrę​ce. Mu​siał przyj​rzeć się jego cia​łu, któ​re​go zwią​zek z cia​łem Róży
wy​da​wał mu się nie​wy​obra​żal​ny i nie​wia​ry​god​ny. Mu​siał przyj​rzeć się mu, jak​by moż​na było stwier​-
dzić ocza​mi, czy ich cia​ła mogą się ze sobą łą​czyć, czy nie.

Na po​dium gra​li już dok​tor Sla​ma na per​ku​sji, ja​kiś drob​ny człe​czy​na na for​te​pia​nie, Kli​ma na

trąb​ce. Tro​chę krze​seł na sali za​ję​li mło​dzi chłop​cy, fani jaz​zu, któ​rzy wśli​zgnę​li się tu, żeby obej​rzeć
pró​bę. Fran​ci​szek nie mu​siał się oba​wiać, że przy​czy​na jego obec​no​ści zo​sta​nie ujaw​nio​na. Był pew​-
ny, że we wto​rek trę​bacz, ośle​pio​ny re​flek​to​rem mo​to​cy​kla, nie wi​dział jego twa​rzy, a dzię​ki ostroż​-
no​ści Róży nikt inny nie wie​dział nie​mal nic o sto​sun​kach, ja​kie go z nią łą​czy​ły.

Trę​bacz prze​rwał grę i sam usiadł do for​te​pia​nu, żeby prze​grać drob​ne​mu czło​wiecz​ko​wi frag​-

ment, któ​ry wy​obra​żał so​bie w in​nym tem​pie. Fran​ci​szek sie​dział w jed​nym z tyl​nych rzę​dów i prze​-
kształ​cał się z wol​na w cień, któ​ry tego dnia nie opu​ści mu​zy​ka ani na mo​ment.

6

Wra​ca​jąc z pod​miej​skiej go​spo​dy ża​ło​wał, że u jego boku nie sie​dzi we​so​ły pies, któ​ry li​zał​by go

co chwi​la po twa​rzy. I za​raz po​my​ślał, jaki to cud, że przez całe czter​dzie​ści pięć lat swe​go ży​cia
miej​sce obok sie​bie za​cho​wał wol​ne, dzię​ki cze​mu te​raz może opu​ścić ten kraj lek​ko, bez ba​ga​ży, bez
brze​mion, sam, z fał​szy​wym (a jed​nak pięk​nym) złu​dze​niem mło​do​ści, jak stu​dent, któ​ry do​pie​ro ma​-
rzy o wspa​nia​łej przy​szło​ści.

Sta​rał się my​śleć wy​łącz​nie o tym, że opusz​cza oj​czy​znę. Sta​rał się do​ko​nać prze​glą​du do​tych​cza​-

so​we​go swe​go ży​cia. Sta​rał się wi​dzieć je jak roz​le​gły kra​jo​braz, za któ​rym czło​wiek oglą​da się z tę​-
sk​no​tą, kra​jo​braz nie​zmier​nie od​le​gły. Ale nie uda​wa​ło mu się. To, co był w sta​nie zo​ba​czyć poza
sobą oczy​ma du​szy, było nie​wiel​kie, spłasz​czo​ne niby za​pię​ty akor​de​on. Z wiel​kim wy​sił​kiem przy​-
wo​ły​wał uryw​ki wspo​mnień, z któ​rych da​ło​by się skle​cić ja​kieś złu​dze​nie prze​ży​tych lo​sów.

background image

Pa​trzył na przy​droż​ne drze​wa. Ich li​ście były zie​lo​ne, czer​wo​ne, żół​te i bru​nat​ne. Lasy na​su​wa​ły

sko​ja​rze​nie z po​ża​rem. Po​my​ślał, że wy​jeż​dża w dniach gdy pło​ną lasy, a jego ży​cie oraz wspo​mnie​-
nia ob​ra​ca​ją się w tych cu​dow​nych i nie​czu​łych pło​mie​niach w po​piół. Czy po​wi​nien drę​czyć się
tym, że się nie drę​czy? Czy po​wi​nien czuć żal z tego po​wo​du, że zu​peł​nie nie czu​je żalu?

Żalu nie czuł, ale śpie​szyć się tak​że nie miał chę​ci. Zgod​nie z umo​wą z za​gra​nicz​ny​mi przy​ja​ciół​-

mi po​wi​nien już prze​jeż​dżać gra​ni​cę, ale czuł, jak znów opa​no​wu​je go kunk​ta​tor​skie le​ni​stwo, ten
słyn​ny te​mat żar​tów w gro​nie jego zna​jo​mych, po​nie​waż ogar​nia​ło go wła​śnie w chwi​lach, kie​dy nie​-
zbęd​ne było dzia​ła​nie sta​now​cze i zde​cy​do​wa​ne. Wie​dział, że do ostat​nie​go mo​men​tu bę​dzie mó​wił,
że musi je​chać dziś jesz​cze, ale zda​wał też so​bie spra​wę z tego, że od rana robi wszyst​ko, by od​wlec
wy​jazd z tego sym​pa​tycz​ne​go uzdro​wi​ska, do któ​re​go od lat już jeź​dził do swe​go przy​ja​cie​la, cza​sem
z bar​dzo du​ży​mi prze​rwa​mi, lecz za​wsze z przy​jem​no​ścią.

Za​par​ko​wał sa​mo​chód (tak jest, tam, gdzie stoi już bia​ły wóz trę​ba​cza i czer​wo​ny mo​tor Fran​cisz​-

ka) i wszedł do wi​niar​ni, w któ​rej za pół go​dzi​ny miał spo​tkać się z Olgą. Spodo​bał mu się sto​lik w
głę​bi pod oknem, skąd wi​dać było pło​ną​ce drze​wa par​ku, nie​ste​ty aku​rat tam usa​do​wił się ja​kiś pan
w wie​ku oko​ło trzy​dziest​ki. Ja​kub usiadł przy są​sied​nim sto​li​ku. Nie wi​dział stam​tąd drzew, za​cie​ka​-
wi​ło go na​to​miast za​cho​wa​nie trzy​dzie​sto​lat​ka, któ​ry był wy​raź​nie zde​ner​wo​wa​ny, nie spusz​czał
wzro​ku z wej​ścia i nie​ustan​nie przy​tu​py​wał.

7

Wresz​cie we​szła. Kli​ma ze​rwał się z krze​sła, wy​szedł jej na spo​tka​nie i po​pro​wa​dził ją do sto​li​ka

pod oknem. Uśmie​chał się do niej, jak​by chciał tym uśmie​chem po​wie​dzieć, że ich układ po​zo​sta​je w
mocy, że oby​dwo​je są spo​koj​ni, zrów​no​wa​że​ni i da​rzą się za​ufa​niem. W wy​ra​zie twa​rzy dziew​czy​ny
do​szu​ki​wał się po​zy​tyw​ne​go od​ze​wu na ten swój uśmiech, lecz go tam nie znaj​do​wał. Za​nie​po​ko​iło
go to. Bał się mó​wić o spra​wie, o któ​rej na​praw​dę my​ślał, i roz​po​czął kon​wen​cjo​nal​ną kon​wer​sa​cję,
któ​ra mia​ła wy​two​rzyć at​mos​fe​rę bez​tro​ski. Jego sło​wa roz​bi​ja​ły się jed​nak o jej mil​cze​nie jak o
ska​łę.

Aż na​gle mu prze​rwa​ła:
– Roz​my​śli​łam się. To by​ła​by zbrod​nia. Ty może mógł​byś zro​bić coś ta​kie​go, ale ja nie.
W trę​ba​czu wszyst​ko się w tej chwi​li za​ła​ma​ło. Onie​mia​ły wpa​try​wał się w Różę i nie miał jej

nic do po​wie​dze​nia. Znaj​do​wał w so​bie tyl​ko roz​pacz​li​we zmę​cze​nie. A Róża po​wta​rza​ła:

– To by​ła​by zbrod​nia.
Pa​trzył na nią i zda​wa​ła mu się nie​re​al​na. Ta ko​bie​ta, któ​rej wy​glą​du, gdy był od niej da​le​ko, nie

umiał na​wet przy​wo​łać na pa​mięć, te​raz uka​zu​je mu się jako prze​kleń​stwo ca​łe​go ży​cia. (Jak my
wszy​scy, Kli​ma rów​nież uzna​wał za re​al​ne to tyl​ko, co wkra​cza​ło w jego ży​cie od we​wnątrz, stop​-
nio​wo, or​ga​nicz​nie, pod​czas gdy to, co po​ja​wia​ło się z ze​wnątrz, nie​spo​dzie​wa​nie i przy​pad​ko​wo,
uwa​żał za in​wa​zję nie​re​al​no​ści. Nie​ste​ty, nie ma nic bar​dziej re​al​ne​go niż taka nie​re​al​ność.)

Po​tem przy ich sto​li​ku zja​wił się kel​ner, któ​ry po​znał trę​ba​cza już przed​wczo​raj. Przy​niósł na tacy

dwa ko​nia​ki i jo​wial​nie po​wie​dział:

– Mam na​dzie​ję, że uda​ło mi się z pań​stwa oczu wy​czy​tać, cze​go pań​stwo so​bie ży​czy​li.
Do Róży zaś rzekł to samo, co ze​szłym ra​zem:
– Oj, uwa​żaj! Bo ci wszyst​kie dzie​wu​chy wy​dra​pią oczy!
I aż się krztu​sił ze śmie​chu.
Kli​ma tym ra​zem zbyt sil​nie tkwił w nie​wo​li swo​je​go stra​chu, aby sło​wa kel​ne​ra mo​gły do nie​go

do​trzeć. Łyk​nął ko​nia​ku i po​chy​lił się do Róży:

background image

– Słu​chaj, prze​cież już się umó​wi​li​śmy. Wszyst​ko so​bie wy​ja​śni​li​śmy. Dla​cze​go na​gle zmie​ni​łaś

zda​nie? Prze​cież zga​dza​łaś się, że naj​pierw przez kil​ka lat mu​si​my żyć tyl​ko dla sa​mych sie​bie. Różo!
Prze​cież ro​bi​my to je​dy​nie w imię na​szej mi​ło​ści i je​dy​nie dla​te​go, żeby mieć dziec​ko kie​dyś, gdy
na​praw​dę oby​dwo​je bę​dzie​my tego pra​gnę​li.

8

Ja​kub od razu po​znał pie​lę​gniar​kę, któ​ra wczo​raj chcia​ła wy​dać Bo​bi​ka na łup star​com. Nie mógł

ode​rwać od niej wzro​ku, cie​ka​wi​ło go bar​dzo, o czym roz​ma​wia ze swo​im to​wa​rzy​szem. Nie ro​zu​-
miał jed​nak ni sło​wa, za​uwa​żył je​dy​nie, że ich roz​mo​wa peł​na jest na​pię​cia.

Po męż​czyź​nie wnet było wi​dać, że do​wie​dział się cze​goś przy​kre​go. Mi​nę​ło tro​chę cza​su, za​nim

zno​wu był w sta​nie coś po​wie​dzieć. Z wy​ra​zu jego twa​rzy moż​na było wy​czy​tać, że dziew​czy​nę na
coś na​ma​wia i o coś pro​si. Lecz ona trwa​ła w za​cię​tym mil​cze​niu.

Ja​kub od​niósł wra​że​nie, że cho​dzi o czy​jeś ży​cie. Ja​sno​wło​są dziew​czy​nę wciąż wi​dział jako tę,

któ​ra skłon​na jest przy​trzy​mać ofia​rę katu, i nie wąt​pił ani przez chwi​lę, że jej to​wa​rzysz opo​wia​da
się po stro​nie ży​cia, a ona po stro​nie śmier​ci. Mło​dy czło​wiek chce ura​to​wać czy​jeś ży​cie, pro​si o
po​moc, lecz blon​dyn​ka od​ma​wia i z jej winy ktoś umrze.

A po​tem za​uwa​żył, że mło​dy czło​wiek prze​stał na​le​gać, uśmie​cha się i na​wet głasz​cze dziew​czy​nę

po twa​rzy. Czyż​by się po​ro​zu​mie​li? Ależ skąd! Jej oczy pod ja​sny​mi wło​sa​mi upar​cie wpa​tru​ją się w
dal, uni​ka​jąc spoj​rze​nia męż​czy​zny.

Ja​kub nie mógł ode​rwać wzro​ku od dziew​czy​ny, w któ​rej od wczo​raj nie po​tra​fił wi​dzieć ni​ko​go

in​ne​go, jak tyl​ko po​moc​ni​cę ka​tów. Jej twarz była uro​dzi​wa i pu​sta. Wy​star​cza​ją​co uro​dzi​wa, aby
przy​wa​bić męż​czy​znę, i wy​star​cza​ją​co pu​sta, aby wszyst​kie go​rą​ce proś​by męż​czy​zny zgi​nę​ły w niej
bez śla​du. Twarz ta była za​ra​zem dum​na i Ja​ku​bo​wi na​su​nę​ła się myśl, że po​wo​dem tej dumy nie jest
jej uro​da, lecz wła​śnie pust​ka.

Zda​wa​ło mu się, że w tej twa​rzy wi​dzi ty​sią​ce in​nych, któ​re do​brze znał. Zda​wa​ło mu się, że całe

jego ży​cie nie było ni​czym in​nym, jak tyl​ko nie​ustan​nym dia​lo​giem z tą wła​śnie twa​rzą. Kie​dy sta​rał
się jej coś wy​tłu​ma​czyć, ona peł​na ura​zy pa​trzy​ła gdzieś w bok, na jego ar​gu​men​ty od​po​wia​da​ła na​-
głą zmia​ną te​ma​tu, je​śli uśmie​chał się do niej, wy​po​mi​na​ła mu lek​ko​myśl​ność, je​śli ją o coś pro​sił,
oskar​ża​ła go o wy​wyż​sza​nie się, ta twarz, któ​ra ni​cze​go nie ro​zu​mia​ła, a o wszyst​kim de​cy​do​wa​ła,
twarz pu​sta ni​czym pu​sty​nia i dum​na z tej swo​jej pust​ki.

Po​my​ślał, że dziś wi​dzi ją jesz​cze, ale po raz ostat​ni, bo już ju​tro wy​je​dzie z jej kró​le​stwa.

9

Róża rów​nież za​uwa​ży​ła Ja​ku​ba i po​zna​ła go. Czu​ła na so​bie jego wzrok i tre​mo​wa​ło ją to. Zda​-

wa​ło się jej, że jest osa​czo​na przez dwóch męż​czyzn, któ​rzy się po kry​jo​mu zmó​wi​li, osa​czo​na przez
dwa spoj​rze​nia, wy​ce​lo​wa​ne w nią jak dwie lufy.

Kli​ma po​wta​rzał swe ar​gu​men​ty, a ona nie wie​dzia​ła, jak od​po​wia​dać. Dość szyb​ko do​szła prze​to

do prze​ko​na​nia, że tam, gdzie cho​dzi o przy​szłe dziec​ko, ro​zum nie ma nic do ro​bo​ty i pra​wo gło​su
mają tyl​ko uczu​cia. W mil​cze​niu od​wró​ci​ła twarz, by ujść obu spoj​rze​niom, i za​czę​ła wy​glą​dać przez
okno. Dzię​ki pew​ne​mu sku​pie​niu zro​dzi​ło się w niej przy tym roz​ża​le​nie nie​zro​zu​mia​nej ko​chan​ki i
mat​ki – zro​dzi​ło się i ro​sło w jej du​szy ni​czym cia​sto na kne​dle. Po​nie​waż nie umia​ła wy​ra​zić go sło​-
wa​mi, sta​ra​ła się sy​gna​li​zo​wać je wzro​kiem, utkwio​nym w jed​nym punk​cie wi​docz​ne​go za szy​bą par​-
ku.

Lecz wła​śnie tam, gdzie wpa​try​wa​ła się tępo, uj​rza​ła na​gle zna​jo​mą po​stać – i zlę​kła się. Te​raz już

background image

wca​le nie sły​sza​ła, co Kli​ma do niej mówi. Było to już trze​cie spoj​rze​nie, któ​re​go lufa mie​rzy​ła w
nią – i w do​dat​ku naj​nie​bez​piecz​niej​sze ze wszyst​kich. Al​bo​wiem po​cząt​ko​wo (czy​li kil​ka ty​go​dni
temu) Róża wca​le nie była taka pew​na, kto jest przy​czy​ną jej przy​szłe​go ma​cie​rzyń​stwa. Pod uwa​gę
bra​ny był znacz​nie bar​dziej ten, kto w tej chwi​li po​ta​jem​nie ją ob​ser​wu​je, kiep​sko ukry​ty za par​ko​-
wym drze​wem. Było tak jed​nak tyl​ko z po​cząt​ku, bo po​tem im da​lej, tym bar​dziej skłon​na była uznać
za spraw​cę za​płod​nie​nia trę​ba​cza, aż na ko​niec zde​cy​do​wa​ła, że to z całą pew​no​ścią on. Pro​szę mnie
do​brze zro​zu​mieć: Nie za​mie​rza​ła pod​stęp​nie wro​bić go w swo​ją cią​żę. Swą de​cy​zją nie przy​zna​wa​-
ła kłam​stwu pry​ma​tu nad praw​dą. Zde​cy​do​wa​ła, że tak było na​praw​dę.

Ma​cie​rzyń​stwo zresz​tą jest spra​wą tak świę​ta, że wy​da​wa​ło jej się nie​moż​li​we, żeby jego przy​-

czy​ną był ktoś, kim nie​mal po​gar​dza​ła. Nie lo​gicz​na re​flek​sja, ale ja​kieś po​nadro​zu​mo​we olśnie​nie
prze​ko​na​ło ją, że zajść w cią​żę mo​gła je​dy​nie z kimś, kto jej się po​do​bał, na kim jej za​le​ża​ło i kogo
da​rzy​ła po​dzi​wem. A gdy po​tem usły​sza​ła w słu​chaw​ce te​le​fo​nu, że ten, kogo wy​ty​po​wa​ła na ojca
swe​go dziec​ka, jest wstrzą​śnię​ty, wy​lęk​nio​ny i nie bro​ni się przed swo​im oj​cow​skim po​słan​nic​twem,
klam​ka za​pa​dła: z tą chwi​lą była nie tyl​ko pew​na swej praw​dy, ale tak​że go​to​wa o nią wal​czyć.

Kli​ma umilkł i po​gła​skał Różę po twa​rzy. Wy​rwa​na ze swych roz​my​ślań, zo​ba​czy​ła jego uśmiech.

Po​wie​dział jej, że do​brze by zro​bi​li, wy​jeż​dża​jąc znów sa​mo​cho​dem za mia​sto, bo ten sto​lik dzie​li
ich jak chłod​ny mur.

Prze​stra​szy​ła się. Fran​ci​szek wciąż stał w par​ku za drze​wem i wpa​try​wał się w okno wi​niar​ni. A

je​że​li znów ich na​pad​nie, gdy wyj​dą? I je​że​li znów zro​bi sce​nę, jak we wto​rek?

– Pła​cę za dwa ko​nia​ki – mó​wił wła​śnie Kli​ma do kel​ne​ra.
Wy​cią​gnę​ła z to​reb​ki szkla​ną fiol​kę.
Trę​bacz wrę​czył kel​ne​ro​wi bank​not i wspa​nia​ło​myśl​nym ge​stem dał mu do zro​zu​mie​nia, że resz​ty

nie trze​ba.

Róża otwo​rzy​ła fiol​kę, wy​sy​pa​ła z niej na dłoń ta​blet​kę i szyb​ko ją po​łknę​ła.
Gdy za​my​ka​ła fiol​kę, trę​bacz zno​wu od​wró​cił się w jej stro​nę i po​pa​trzył jej w twarz. Oby​dwie

jego ręce wy​su​nę​ły się ku jej dło​niom, wy​pu​ści​ła więc fiol​kę i przy​ję​ła do​tyk jego pal​ców.

– Chodź, pój​dzie​my – po​wie​dział.
Róża wsta​ła. Zo​ba​czy​ła, że Ja​kub mie​rzy ją nie​przy​ja​znym spoj​rze​niem, i pręd​ko skie​ro​wa​ła oczy

gdzie in​dziej.

Gdy wy​szli na uli​cę, po​pa​trzy​ła z lę​kiem na park, lecz Fran​cisz​ka już tam nie było.

10

Ja​kub wstał, wziął nie​do​pi​ty kie​li​szek wina i prze​siadł się do zwol​nio​ne​go sto​li​ka. Z przy​jem​no​-

ścią wyj​rzał przez okno na po​czer​wie​nia​łe drze​wa par​ku i jesz​cze raz po​my​ślał, że to po​żar, w któ​re​-
go pło​mie​nie wrzu​ca całe swo​je do​tych​cza​so​we czter​dzie​sto​pię​cio​le​cie. Na​stęp​nie jego wzrok ze​śli​-
zgnął się na blat sto​łu.

Koło po​piel​nicz​ki spo​strzegł za​po​mnia​ną wą​ską szkla​ną fiol​kę. Wziął ją w rękę i obej​rzał: przy

na​zwie nie​zna​ne​go mu leku do​pi​sa​no ołów​kiem: „3 x dzien​nie”. Ta​blet​ki w środ​ku mia​ły ko​lor bla​-
do​nie​bie​ski. Zda​ło mu się to nie​zwy​kłe.

Były to ostat​nie jego go​dzi​ny na zie​mi oj​czy​stej, to​też wszyst​kie drob​ne zda​rze​nia na​bie​ra​ły dla

nie​go wy​jąt​ko​we​go sen​su i zmie​nia​ły się w ale​go​rycz​ny te​atr. „Co to zna​czy – po​my​ślał – że wła​śnie
dziś ktoś zo​sta​wia mi na sto​le fiol​kę bla​do​nie​bie​skich prosz​ków? I dla​cze​go zo​sta​wia mi je aku​rat ta
ko​bie​ta, Spad​ko​bier​czy​ni Po​li​tycz​nych Na​go​nek i Po​moc​ni​ca Ka​tów? Czyż​by chcia​ła mi w ten spo​-
sób po​wie​dzieć, że bla​do​nie​bie​skie prosz​ki wciąż jesz​cze mogą mi się przy​dać? A może przy​po​mi​-

background image

na​jąc o tru​ciź​nie chce po​wia​do​mić mnie o swo​jej nie​prze​mi​ja​ją​cej nie​na​wi​ści? Albo chce mi po​wie​-
dzieć, że mój wy​jazd z tego kra​ju jest taką samą re​zy​gna​cją, jak po​łknię​cie bla​do​nie​bie​skiej ta​blet​ki,
któ​rą no​szę w kie​szon​ce?”

Się​gnął do kie​sze​ni, wy​jął zwi​nię​tą bi​buł​kę i roz​pro​sto​wał ją. Gdy te​raz spoj​rzał na swą ta​blet​kę,

wy​da​ło mu się, że mimo wszyst​ko ma od​cień nie​co ciem​niej​szy niż te w za​po​mnia​nej fiol​ce. Otwo​-
rzył ją i wy​sy​pał jed​ną ta​blet​kę na dłoń. Tak, jego była odro​bi​nę ciem​niej​sza i mniej​sza. Wrzu​cił obie
do fiol​ki. Gdy te​raz spoj​rzał na nie, na pierw​szy rzut oka nie było wi​dać żad​nej róż​ni​cy. Na gó​rze, na
nie​win​nych ta​blet​kach, prze​zna​czo​nych za​pew​ne do za​ży​wa​nia przy naj​po​spo​lit​szych nie​do​ma​ga​-
niach, spo​czę​ła za​ma​sko​wa​na śmierć.

W tej chwi​li do sto​li​ka po​de​szła Olga. Za​kor​ko​wał po​spiesz​nie fiol​kę, po​ło​żył ją obok po​piel​-

nicz​ki i wstał, by przy​wi​tać się z przy​ja​ciół​ką.

– Do​pie​ro co wi​dzia​łam tego sław​ne​go trę​ba​cza Kli​mę! Czy to moż​li​we? – wy​rzu​ci​ła z sie​bie,

sia​da​jąc na​prze​ciw Ja​ku​ba. – Szedł z tą okrop​ną babą! Co ja mia​łam z nią dziś w ła​zien​kach!

Na​gle prze​rwa​ła, bo Róża wła​śnie sta​nę​ła przy ich sto​li​ku i po​wie​dzia​ła:
– Zo​sta​wi​łam tu prosz​ki.
Nim zdą​żył od​po​wie​dzieć, do​strze​gła fiol​kę le​żą​cą obok po​piel​nicz​ki i wy​cią​gnę​ła po nią rękę.

Ale Ja​kub był szyb​szy i po​chwy​cił ją pierw​szy.

– Pro​szę mi to od​dać! – wark​nę​ła Róża.
– Chciał​bym pa​nią o coś pro​sić – po​wie​dział Ja​kub. – Czy mógł​bym wziąć so​bie jed​ną ta​blet​kę?
– Niech pan da spo​kój, nie mam cza​su…
– Za​ży​wam wła​śnie to samo le​kar​stwo i…
– Nie je​stem ob​jaz​do​wą ap​te​ką – prze​rwa​ła mu.
Ja​kub chciał od​kor​ko​wać fiol​kę, ale za​nim mu się to uda​ło, Róża się​gnę​ła po nią. Szyb​ko za​ci​snął

fiol​kę w dło​ni.

– Co pan wy​pra​wia! Pro​szę mi dać te prosz​ki! – krzyk​nę​ła.
Pa​trząc jej pro​sto w oczy, Ja​kub po​ma​łu roz​wie​rał dłoń.

11

Wsłu​cha​na w stu​kot kół, z całą wy​ra​zi​sto​ścią uzmy​sło​wi​ła so​bie da​rem​ność swo​jej wy​pra​wy. Jest

prze​cież ab​so​lut​nie pew​na, że w uzdro​wi​sku jej męża nie ma. Więc dla​cze​go tam je​dzie? Tłu​cze się
czte​ry go​dzi​ny po​cią​giem po to tyl​ko, by do​wie​dzieć się tego, co wie z góry, i znów je​chać z po​wro​-
tem? Tym, co ją gna​ło, nie był jed​nak ża​den ob​my​ślo​ny plan. Był to umiesz​czo​ny w niej mo​tor, któ​ry
krę​cił się co​raz szyb​ciej i nie da​wał się za​ha​mo​wać.

(Tak jest, za​rów​no Fran​ci​szek, jak i Ka​mi​la zo​sta​li wy​strze​le​ni w prze​strzeń opi​sy​wa​ne​go zda​rze​-

nia jak dwie ra​kie​ty, któ​ry​mi zdal​nie kie​ru​je śle​pa – cóż to więc za kie​ro​wa​nie? – za​zdrość.)

Po​łą​cze​nie mię​dzy sto​li​cą a pod​gór​skim ku​ror​tem nie jest naj​lep​sze i pani Kli​mo​wa mu​sia​ła się

trzy razy prze​sia​dać, za​nim wresz​cie zmor​do​wa​na wy​sia​dła na idyl​licz​nej sta​cji, peł​nej re​kla​mo​wych
pla​ka​tów, za​le​ca​ją​cych tu​tej​sze lecz​ni​cze źró​dła oraz cu​dow​ne bło​to. Z dwor​ca do uzdro​wi​ska szła
to​po​lo​wą ale​ją. Na po​cząt​ku ko​lum​na​dy wpadł jej w oko ręcz​nie ma​lo​wa​ny afisz, na któ​rym czer​wie​-
ni​ło się na​zwi​sko jej męża. Za​sko​czo​na sta​nę​ła przed nim i po​ni​żej prze​czy​ta​ła dwa inne.

Wprost nie mo​gła uwie​rzyć: A więc jej nie okła​mał! Było do​kład​nie tak, jak po​wie​dział! W

pierw​szych se​kun​dach ogar​nę​ła ją nie​zmier​na ra​dość, po​czu​ła, że wra​ca daw​no stra​co​ne za​ufa​nie.

Ale ra​dość trwa​ła bar​dzo krót​ko, bo wnet uświa​do​mi​ła so​bie, że ist​nie​nie kon​cer​tu wca​le nie sta​-

no​wi do​wo​du wier​no​ści mał​żeń​skiej Kli​my. Na wy​stęp w tym pro​win​cjo​nal​nym ku​ror​cie z pew​no​-

background image

ścią zgo​dził się je​dy​nie dla​te​go, że chciał spo​tkać się tu z ja​kąś ko​bie​tą. I na​gle po​my​śla​ła, że wszyst​-
ko przed​sta​wia się go​rzej niż się spo​dzie​wa​ła, i że zna​la​zła się w si​dłach:

Przy​je​cha​ła, aże​by stwier​dzić, że męża tu​taj nie ma, i w ten spo​sób (znów, któ​ry to już raz!) po​-

śred​nio do​wieść mu nie​wier​ność. Te​raz jed​nak sy​tu​acja ule​gła zmia​nie: nie przy​ła​pie go na kłam​-
stwie, tyl​ko (i to cał​kiem bez​po​śred​nio i jed​no​znacz​nie) na nie​wier​no​ści. Czy bę​dzie tego chcia​ła,
czy nie, zo​ba​czy obcą ko​bie​tę, z któ​rą Kli​ma spę​dza dzi​siej​szy dzień. Gdy to so​bie wy​obra​zi​ła, omal
nie roz​dy​go​ta​ły się jej ko​la​na. Była wpraw​dzie od daw​na pew​na, że wszyst​ko wie, lecz do​tych​czas
ni​cze​go (żad​nej jego ko​chan​ki) nie wi​dzia​ła. Zresz​tą, praw​dę mó​wiąc, nie wie​dzia​ła ni​cze​go, do​my​-
śla​ła się tyl​ko, że wie, i temu do​my​sło​wi nada​wa​ła ran​gę pew​no​ści. Wie​rzy​ła w jego nie​wier​ność
jak chrze​ści​ja​nin w ist​nie​nie Boga. Chrze​ści​ja​nin jed​nak wie​rząc w Boga jest cał​ko​wi​cie pe​wien, że
ni​g​dy Go nie uj​rzy. Na myśl, że zo​ba​czy dziś Kli​mę z obcą ko​bie​tą, ogar​nę​ła ją taka sama zgro​za, jaką
zdję​ty był​by chrze​ści​ja​nin, gdy​by Pan Bóg za​te​le​fo​no​wał do nie​go z za​po​wie​dzią, że przyj​dzie dziś
na obiad.

Nie​po​kój prze​ni​kał całe jej cia​ło. Wtem usły​sza​ła, że ktoś wy​krzy​ku​je jej imię. Obej​rza​ła się i zo​-

ba​czy​ła trzech mło​dych męż​czyzn, sto​ją​cych po​środ​ku ko​lum​na​dy. Byli w dżin​sach i swe​trach, ar​ty​-
stycz​ną nie​dba​ło​ścią stro​ju od​bi​ja​li od nud​nej sta​ran​no​ści, jaka ce​cho​wa​ła spa​ce​ru​ją​cych po dep​ta​ku
ku​ra​cju​szy. Śmia​li się do niej.

– Cześć! – za​wo​ła​ła.
Byli to fil​mow​cy, przy​ja​cie​le, zna​jo​mi z cza​sów, kie​dy wy​stę​po​wa​ła jesz​cze z mi​kro​fo​nem na es​-

tra​dach.

Naj​wyż​szy z nich, re​ży​ser, za​raz wziął ją pod rękę:
– Jak​by to było pięk​nie, móc so​bie wy​obra​żać, że przy​je​cha​łaś tu​taj do nas i dła nas…
– A tym​cza​sem przy​je​cha​ła tyl​ko do męża… – skon​sta​to​wał ze smut​kiem jego asy​stent.
– Co za pech! – rzekł re​ży​ser. – Naj​pięk​niej​sza ko​bie​ta sto​li​cy wię​zio​na w klat​ce przez pew​ne​go

trę​ba​cza, wsku​tek cze​go już całe lata ni​g​dzie nie moż​na jej zo​ba​czyć…

– Kur​czę bla​de – ode​zwał się ope​ra​tor (mło​dzie​niec w po​dar​tym swe​trze) – chodź​my to ob​lać!
Są​dzi​li, że ten swój kra​so​mów​czy po​dziw skła​da​ją u stóp pro​mien​nej kró​lo​wej, któ​ra, nie zwra​ca​-

jąc nań więk​szej uwa​gi, ci​śnie go do wi​kli​no​we​go ko​sza, peł​ne​go wzgar​dzo​nych da​rów. Tym​cza​sem
ona przyj​mo​wa​ła ich sło​wa z wdzięcz​no​ścią, ni​czym chro​ma dziew​czy​na, na​gle mo​gą​ca oprzeć się na
czy​imś do​bro​czyn​nym ra​mie​niu.

12

Olga coś tam mó​wi​ła, a Ja​kub my​ślał o tym, że pod​rzu​cił nie​zna​jo​mej ko​bie​cie tru​ci​znę, któ​rą

może ona w każ​dej chwi​li po​łknąć.

Sta​ło się to na​gle, sta​ło się szyb​ciej, niż zdo​łał zdać so​bie spra​wę, co robi. Sta​ło się bez udzia​łu

jego świa​do​mo​ści.

Olga cią​gle mó​wi​ła, peł​na obu​rze​nia, a Ja​kub w du​chu uspra​wie​dli​wiał się, że nie chciał dać jej

fiol​ki, że w koń​cu ona sama go do tego zmu​si​ła.

Lecz le​d​wie tak po​my​ślał, już wie​dział, że to ta​nia wy​mów​ka. Miał ty​siąc moż​li​wo​ści, żeby jej

nie usłu​chać. Jej bez​czel​no​ści mógł prze​ciw​sta​wić swo​ją, mógł spo​koj​nie wy​sy​pać fa​tal​ną ta​blet​kę
na dłoń i scho​wać do kie​sze​ni.

A sko​ro już nie oka​zał się do​sta​tecz​nie rzut​ki i tego nie uczy​nił, osta​tecz​nie mógł po​biec za nią i

wy​znać, że w fiol​ce jest tru​ci​zna. Nie by​ło​by prze​cież trud​no wy​ja​śnić, skąd się tam wzię​ła.

A on tym​cza​sem sie​dzi i pa​trzy na Olgę, któ​ra gada i gada.

background image

Po​wi​nien ra​czej wstać i po​biec za tą pie​lę​gniar​ką. Prze​cież jest jesz​cze czas. Prze​cież na​le​ży zro​-

bić wszyst​ko, by ura​to​wać jej ży​cie. Dla​cze​go za​tem sie​dzi i ani drgnie?

Olga mó​wi​ła, a on dzi​wił się so​bie, że sie​dzi i nie ru​sza się.
Uznał, że musi za​raz wstać i po​szu​kać Róży. Za​sta​na​wiał się, jak wy​tłu​ma​czyć Ol​dze, że musi

odejść. Czy wy​ja​wić jej, co się sta​ło? Uzmy​sło​wił so​bie, że nie może. Bo je​śli pie​lę​gniar​ka za​ży​je
le​kar​stwo, nim ją do​go​ni? Czy Olga może do​wie​dzieć się, że Ja​kub jest mor​der​cą? A na​wet gdy​by
zła​pał ją w porę, jak uza​sad​nić Ol​dze, że tak dłu​go się wa​hał? Jak wy​ja​śnić, że w ogó​le od​dał tę fiol​-
kę? Prze​cież już te​raz, na​wet w tej krót​kiej chwi​li, gdy sie​dzi tu bez​czyn​nie, w oczach każ​de​go ob​ser​-
wa​to​ra musi ucho​dzić za mor​der​cę!

Nie, nie może zwie​rzyć się Ol​dze – ale co by tu jej po​wie​dzieć? Jak uza​sad​nić, że na​gle wsta​nie

od sto​li​ka i gdzieś po​bie​gnie?

A czy to w ogó​le waż​ne, co jej po​wie? Ja​ki​miż to głup​stwa​mi wciąż się przej​mu​je? Gdy cho​dzi o

śmierć albo ży​cie, ja​kie zna​cze​nie ma, co Olga so​bie po​my​śli?

Wie​dział, że jego roz​wa​ża​nia są bzdur​ne i że każ​da se​kun​da wa​hań zwięk​sza nie​bez​pie​czeń​stwo,

w któ​rym zna​la​zła się pie​lę​gniar​ka. Wła​ści​wie prze​cież już te​raz jest za póź​no. Przez ten czas, gdy
się waha, tak bar​dzo od​da​li​ła się ze swo​im to​wa​rzy​szem od wi​niar​ni, że na​wet nie wie​dział​by, gdzie
jej szu​kać. Bo czy wie, do​kąd po​szli? W ja​kim kie​run​ku ru​szyć w po​goń?

Lecz na​tych​miast zro​zu​miał, że to rów​nież jest tyl​ko nową wy​mów​ką. Trud​no by​ło​by szyb​ko ich

zna​leźć, ale nie by​ło​by to nie​moż​li​we. Nie jest za póź​no, aby coś zro​bić, ale trze​ba przy​stą​pić do
dzia​ła​nia na​tych​miast, je​że​li nie ma być za póź​no!

– Już od sa​me​go rana mam zły dzień – uża​la​ła się Olga. – Za​spa​łam, spóź​ni​łam się na śnia​da​nie,

nie chcie​li już mi go wy​dać, w ła​zien​kach byli ci idio​tycz​ni fil​mow​cy. A tak bar​dzo bym chcia​ła,
żeby dzi​siej​szy dzień, kie​dy wi​dzę cie​bie ostat​ni raz, był dla mnie pięk​ny. Na​wet nie wiesz, jak mi na
tym za​le​ży. Ja​ku​bie, czy ty w ogó​le mo​żesz so​bie wy​obra​zić, jak mi na tym za​le​ży?

Prze​chy​li​ła się po​nad sto​li​kiem i uję​ła Ja​ku​ba za ręce.
– Nie oba​wiaj się, nie ma po​wo​du, że​byś mia​ła dzi​siaj zły dzień – ode​zwał się z wy​sił​kiem, gdyż

zu​peł​nie nie umiał skon​cen​tro​wać się na jej spra​wach. Ja​kiś głos przy​po​mi​nał mu sta​le, że pie​lę​-
gniar​ka ma w to​reb​ce tru​ci​znę i że on de​cy​du​je o jej ży​ciu lub śmier​ci. Głos ten na​tręt​nie go prze​śla​-
do​wał, a przy tym był dziw​nie sła​by, jak​by do​bie​gał z nie​zgłę​bio​nych ot​chła​ni.

13

Ja​dąc z Różą le​śnym trak​tem, Kli​ma spo​strzegł, że tym ra​zem prze​jażdż​ka luk​su​so​wym wo​zem

wca​le nie dzia​ła na jego ko​rzyść. Róża nie da​wa​ła się wy​rwać z pan​ce​rza nie​przy​stęp​no​ści, to​też trę​-
bacz na dłu​go umilkł. Kie​dy ci​sza sta​ła się już zbyt cięż​ka, spy​tał:

– Przyj​dziesz na kon​cert?
– Nie wiem – od​po​wie​dzia​ła.
– Przyjdź! – za​chę​cił ją.
Wie​czor​ny wy​stęp do​star​czył te​ma​tu do roz​mo​wy, któ​ra na chwi​lę przy​tłu​mi​ła to​czą​cy się mię​dzy

nimi spór. Kli​ma zdo​był się na żar​to​bli​wą opo​wieść o or​dy​na​to​rze, któ​ry gry​wa na bęb​nach, i w du​-
chu po​sta​no​wił odło​żyć de​cy​du​ją​ce star​cie z Różą na wie​czór.

– Cie​szę się, że za​cze​kasz na mnie po kon​cer​cie – po​wie​dział. – Tak jak po​przed​nim ra​zem, kie​dy

tu gra​łem…

Gdy już wy​rzekł ostat​nie sło​wa, zdał so​bie spra​wę z ich zna​cze​nia. Tak jak po​przed​nim ra​zem

zna​czy, że po kon​cer​cie po​win​ni by się ko​chać. Miły Boże, jak to się sta​ło, że zu​peł​nie nie brał tej

background image

moż​li​wo​ści pod uwa​gę?

Dziw​ne to, ale aż do tej chwi​li wca​le nie przy​szło mu na myśl, że mógł​by się z nią prze​spać. Jej

zaj​ście w cią​żę bez​sze​lest​nie i nie​do​strze​gal​nie prze​nio​sło ją na te​ren po​za​sek​su​al​ny, na któ​rym rzą​-
dzi strach. Na​ka​zał so​bie wpraw​dzie być dla niej czu​ły, po​sta​no​wił, że bę​dzie ca​ło​wał ją i gła​skał,
więc ro​bił to sta​ran​nie, ale był to je​dy​nie pe​wien ze​staw ru​chów, czczy sym​bol, bez żad​ne​go za​in​te​-
re​so​wa​nia fi​zycz​ne​go.

Gdy te​raz za​sta​na​wiał się nad tym, przy​szło mu na myśl, że brak za​in​te​re​so​wa​nia cia​łem Róży był

naj​więk​szym błę​dem, ja​kie​go do​pu​ścił się w tych dniach. Tak, te​raz sta​ło się to dla nie​go zu​peł​nie ja​-
sne (i zły był na przy​ja​ciół, któ​rych się ra​dził, że nie zwró​ci​li mu na to uwa​gi): ab​so​lut​nie ko​niecz​ne
jest, by się z nią prze​spał! Prze​cież ta na​gła ob​cość, któ​rą dziew​czy​na osło​ni​ła się przed nim i któ​rej
on nie po​tra​fił prze​nik​nąć, wy​ni​ka​ła stąd wła​śnie, że ich cia​ła po​zo​sta​ją so​bie da​le​kie. Od​trą​ca​jąc
dziec​ko, owoc jej łona, tym sa​mym ob​raź​li​wie od​trą​ca jej cię​żar​ne cia​ło. Po​wi​nien więc wy​ka​zać
tym więk​sze za​in​te​re​so​wa​nie jej cia​łem nie​cię​żar​nym. Po​wi​nien prze​ciw​sta​wić jej cia​ło nie​ro​dzą​ce
ro​dzą​ce​mu i zna​leźć w nim swe​go sprzy​mie​rzeń​ca.

Gdy to wszyst​ko so​bie uzmy​sło​wił, po​czuł nowy przy​pływ na​dziei. Uści​snął ra​mię Róży i po​chy​lił

się ku niej:

– Ser​ce mi się kra​je, gdy się kłó​ci​my. Wiesz co, ja​koś to bę​dzie. Naj​waż​niej​sze, że je​ste​śmy ra​-

zem. Nie po​zwo​li​my, by kto​kol​wiek po​zba​wił nas tej nocy i bę​dzie to noc rów​nie pięk​na jak tam​ta.

Trzy​ma​jąc kie​row​ni​cę jed​ną ręką, dru​gą obej​mo​wał jej ra​mio​na i na​gle wy​da​ło mu się, że gdzieś

da​le​ko w jego głę​bi bu​dzi się tę​sk​no​ta do jej na​giej skó​ry. Ucie​szył się, gdyż ta tę​sk​no​ta była w sta​nie
pod​su​nąć mu je​dy​ny wspól​ny ję​zyk, któ​rym mógł​by się z nią po​ro​zu​mieć.

– A gdzie się spo​tka​my? – za​py​ta​ła.
Kli​ma zdał so​bie spra​wę, że całe uzdro​wi​sko zo​ba​czy, z kim odej​dzie po kon​cer​cie. Ale nie było

wyj​ścia:

– Za​raz jak tyl​ko się to skoń​czy, przyjdź do mnie za es​tra​dę.

14

Pod​czas gdy Kli​ma znów śpie​szył do Domu Kul​tu​ry, żeby jesz​cze raz prze​ćwi​czyć Sa​int Lo​uis

Blu​es i When The Sa​ints Go Mar​chin’ In, Róża roz​glą​da​ła się bacz​nie do​oko​ła. Jesz​cze przed chwi​-
lą, ja​dąc sa​mo​cho​dem, za​uwa​ży​ła go kil​ka razy we wstecz​nym lu​ster​ku, jak w pew​nej od​le​gło​ści po​-
dą​ża za nimi na mo​to​cy​klu. Te​raz jed​nak ni​g​dzie go nie wi​dzia​ła.

Czu​ła się jak szczu​te zwie​rzę, ści​ga​ne przez czas. Wie​dzia​ła, że musi do ju​tra wie​dzieć, cze​go

chce, i nie wie​dzia​ła nic. Na ca​łym świe​cie nie było ży​wej du​szy, któ​rej mo​gła​by wie​rzyć. Wła​sna
ro​dzi​na była jej obca. Fran​ci​szek ko​chał ją, ale ona wła​śnie dla​te​go mu nie ufa​ła (jak ła​nia nie ufa
my​śli​we​mu). Kli​my nie da​rzy​ła za​ufa​niem – po​dob​nie jak my​śli​wy nie da​rzy za​ufa​niem łani. Z ko​le​-
żan​ka​mi przy​jaź​ni​ła się wpraw​dzie, ale im tak​że nie we wszyst​kim wie​rzy​ła (jak my​śli​wy nie do​wie​-
rza in​nym my​śli​wym). Szła przez ży​cie sa​mot​nie, w ostat​nich zaś mie​sią​cach z prze​dziw​nym to​wa​rzy​-
szem, któ​re​go nio​sła w swym ło​nie, i o któ​rym jed​ni twier​dzi​li, że jest jej naj​więk​szym szczę​ściem,
inni znów wprost prze​ciw​nie, a ona sama nie wie​dzia​ła, jak się do nie​go usto​sun​ko​wać.

Nie wie​dzia​ła. Była po brze​gi wy​peł​nio​na nie​wie​dzą. Nie było w niej nic prócz nie​wie​dzy. Nie

wie​dzia​ła na​wet, do​kąd idzie.

Prze​cho​dzi​ła koło re​stau​ra​cji „Sla​via”, naj​gor​szej knaj​py w ku​ror​cie, brud​nej mor​dow​ni, któ​rą

od​wie​dza​li miej​sco​wi, by pić piwo i splu​wać na pod​ło​gę. Kie​dyś był to bo​daj​że lep​szy lo​kal i z
owych cza​sów po​zo​sta​ły jesz​cze w ma​łym ogród​ku trzy drew​nia​ne, po​ma​lo​wa​ne na czer​wo​no (ale

background image

już odra​pa​ne) sto​ły z krze​sła​mi, pa​miąt​ka bur​żu​azyj​nych uciech: ogród​ko​wych ka​pe​li, wie​czor​ków
tań​cu​ją​cych i dam​skich sło​necz​nych pa​ra​so​lek, opar​tych o krze​seł​ka. Ale co o tych cza​sach wie​dzia​ła
Róża, któ​ra przez ży​cie szła tyl​ko po wą​skiej kład​ce te​raź​niej​szo​ści, bez żad​nej pa​mię​ci hi​sto​rycz​-
nej? Nie mo​gła wi​dzieć cie​nia ró​żo​wej pa​ra​sol​ki, rzu​ca​ne​go tu z od​le​głej epo​ki, wi​dzia​ła tyl​ko
trzech męż​czyzn w dżin​sach, jed​ną ład​ną ko​bie​tę oraz bu​tel​kę wina po​środ​ku nie​na​kry​te​go sto​łu.

Je​den z męż​czyzn za​wo​łał na nią. Obej​rza​ła się i po​zna​ła ope​ra​to​ra w po​dar​tym swe​trze.
– Pro​si​my do nas! – krzyk​nął.
Usłu​cha​ła go.
– To uro​cze dziew​cząt​ko umoż​li​wi​ło nam dzi​siaj rano na​krę​ce​nie krót​kie​go fil​mu por​no – ope​ra​tor

przed​sta​wił Różę ko​bie​cie, któ​ra po​da​ła jej rękę i mruk​nę​ła nie​zro​zu​mia​le swe na​zwi​sko.

Róża sia​dła obok ope​ra​to​ra. Ten po​sta​wił przed nią kie​li​szek i na​peł​nił go wi​nem.
Była szczę​śli​wa, że coś się dzie​je. Że nie musi za​sta​na​wiać się, do​kąd iść i co ro​bić. Że nie musi

po​dej​mo​wać de​cy​zji, czy ma za​cho​wać dziec​ko, czy prze​ciw​nie.

15

Mimo wszyst​ko na coś się w koń​cu zde​cy​do​wał. Za​pła​cił kel​ne​ro​wi i po​wia​do​mił Olgę, że od​-

cho​dzi i spo​tka​ją się po​now​nie przed sa​mym kon​cer​tem.

Olga spy​ta​ła, co bę​dzie ro​bił, i Ja​kub miał pa​skud​ne uczu​cie, że jest na prze​słu​cha​niu. Od​po​wie​-

dział, że musi zo​ba​czyć się ze Sla​mą.

– Do​brze – po​wie​dzia​ła – ale to nie może za​jąć ci tyle cza​su. Pój​dę się prze​brać i o szó​stej znów

cze​kam tu​taj. Za​pra​szam cię na ko​la​cję.

Od​pro​wa​dził ją do „Domu Mark​sa”. Gdy zni​kła w ko​ry​ta​rzu wio​dą​cym do po​koi, na​chy​lił się do

por​tie​ra:

– Prze​pra​szam, czy sio​stra Róża jest u sie​bie?
– Nie – rzekł por​tier. – Jej klucz wisi.
– Mam do niej bar​dzo pil​ną spra​wę. Nie wie pan, gdzie mógł​bym ją zna​leźć?
– Nie mam po​ję​cia.
– Wi​dzia​łem ją przed chwi​lą z tym trę​ba​czem, co gra tu dziś wie​czo​rem.
– Tak, ja tak​że sły​sza​łem, że coś z nim kom​bi​nu​je – po​wie​dział por​tier. – On te​raz pew​no ma pró​-

bę w Domu Kul​tu​ry.

Gdy sie​dzą​cy na po​dium za swo​imi bęb​na​mi dok​tor Sla​ma zo​ba​czył w drzwiach Ja​ku​ba, za​raz

kiw​nął do nie​go ręką. Ja​kub od​po​wie​dział uśmie​chem i ro​zej​rzał się po rzę​dach krze​seł. Na sali sie​-
dzia​ło oko​ło dzie​się​ciu fa​nów (oczy​wi​ście, Fran​ci​szek prze​mie​nio​ny w cień Kli​my zno​wu był mię​-
dzy nimi). Usiadł i cze​kał, czy nie po​ja​wi się pie​lę​gniar​ka.

Za​sta​na​wiał się, gdzie jesz​cze jej szu​kać. W tej chwi​li mo​gła być w naj​roz​ma​it​szych miej​scach, o

któ​rych nie miał po​ję​cia. Może spy​tać trę​ba​cza? Lecz jak go spy​tać? A je​że​li już się jej coś przy​da​-
rzy​ło? Ja​kub przed chwi​lą uprzy​tom​nił so​bie, że jej ewen​tu​al​na śmierć bę​dzie ab​so​lut​nie nie​wy​tłu​-
ma​czal​na i że mor​der​ca, któ​ry za​bi​jał bez mo​ty​wu, bę​dzie nie do wy​kry​cia. Czy więc po​wi​nien zwra​-
cać na sie​bie uwa​gę? Czy po​wi​nien zo​sta​wiać po so​bie ślad i kie​ro​wać na sie​bie po​dej​rze​nie?

Za​raz jed​nak sam sie​bie zga​nił. Gdy ży​cie ludz​kie znaj​du​je się w nie​bez​pie​czeń​stwie, nie wol​no

ro​zu​mo​wać tak tchórz​li​wie. Sko​rzy​stał z prze​rwy mię​dzy dwo​ma utwo​ra​mi i wszedł od tyłu na es​tra​-
dę. Sla​ma od​wró​cił się ra​do​śnie do nie​go, lecz on po​ło​żył pa​lec na ustach i po​pro​sił ci​cho dok​to​ra,
żeby za​py​tał Kli​mę, gdzie w tej chwi​li jest pie​lę​gniar​ka, z któ​rą jesz​cze go​dzi​nę temu sie​dział w wi​-
niar​ni.

background image

– Cze​go wy wszy​scy od niej chce​cie? – mruk​nął Sla​ma z nie​chę​cią. – Gdzie jest Róża? – za​wo​łał

na​stęp​nie do trę​ba​cza, któ​ry za​czer​wie​nił się i po​wie​dział, że nie wie.

– W ta​kim ra​zie mówi się „trud​no” – za​uwa​żył Ja​kub. – Prze​pra​szam, graj​cie da​lej.
– Jak ci się po​do​ba na​sza or​kie​stra? – spy​tał go dok​tor Sla​ma.
– Ogrom​nie – od​parł Ja​kub.
Zszedł z es​tra​dy i zno​wu siadł w jed​nym z rzę​dów. Wie​dział, że wciąż po​stę​pu​je cał​kiem nie tak,

jak po​wi​nien. Gdy​by na​praw​dę za​le​ża​ło mu na jej ży​ciu, wsz​czął​by alarm i za​wia​do​mił kogo się tyl​-
ko da, by ją szyb​ko zna​leź​li. Ale on wy​brał się na po​szu​ki​wa​nia tyl​ko po to, by mieć ali​bi wo​bec
wła​sne​go su​mie​nia.

Jesz​cze raz sta​nął mu przed ocza​mi mo​ment, gdy po​da​wał jej fiol​kę z tru​ci​zną. Czy rze​czy​wi​ście

do​ko​na​ło się to szyb​ciej, niż zdo​łał zdać so​bie spra​wę, co robi? Czy rze​czy​wi​ście do​ko​na​ło się to
bez udzia​łu jego świa​do​mo​ści?

Wie​dział, że to nie​praw​da. Jego świa​do​mość nie spa​ła. Raz jesz​cze wy​obra​ził so​bie tę twarz pod

pło​wy​mi wło​sa​mi i zro​zu​miał, że po​da​nie jej fiol​ki z tru​ci​zną wca​le nie było przy​pad​kiem (jego
świa​do​mość wca​le nie spa​ła), lecz speł​nie​niem daw​ne​go pra​gnie​nia, któ​re od lat już cze​ka​ło na
sprzy​ja​ją​ce oko​licz​no​ści i było tak sil​ne, że wresz​cie samo przy​wo​ła​ło oka​zję.

Wstrzą​snął się z prze​ra​że​nia. Wstał i znów po​biegł do „Domu Mark​sa”. Lecz Róży wciąż nie

było.

16

Co za idyl​la, ja​kie wy​tchnie​nie! Jaka prze​rwa w dra​ma​cie! Ja​kie roz​kosz​ne po​po​łu​dnie z trze​ma

fau​na​mi!

Obie prze​śla​dow​czy​nie trę​ba​cza, oba jego nie​szczę​ścia sie​dzą na​prze​ciw sie​bie, obie piją wino z

tej sa​mej bu​tel​ki i oby​dwie są jed​na​ko​wo szczę​śli​we, że są tu​taj i przy​naj​mniej przez chwi​lę nie mu​-
szą my​śleć o nim. Ja​każ to wzru​sza​ją​ca zgo​da, co za zro​zu​mie​nie!

Pani Kli​mo​wa pa​trzy na tych trzech chłop​ców, z któ​ry​mi kie​dyś na​le​ża​ła do jed​nej pacz​ki. Pa​trzy

na nich, jak​by wi​dzia​ła ne​ga​tyw dzi​siej​sze​go swo​je​go ży​cia. Ona, po​grą​żo​na w kło​po​tach, sie​dzi tu
vis-à-vis szcze​rej bez​tro​ski, ona, przy​ku​ta do jed​ne​go męż​czy​zny, sie​dzi na​prze​ciw​ko trzech fau​nów,
re​pre​zen​tu​ją​cych nie​skoń​czo​ną róż​no​rod​ność świa​ta męż​czyzn.

Sło​wa fau​nów zmie​rza​ją do ja​sno wy​tknię​te​go celu: spę​dzić z obie​ma ko​bie​ta​mi noc, spę​dzić ją w

piąt​kę. Cel to ilu​zo​rycz​ny, bo wie​dzą, że mąż pani Kli​mo​wej jest tu​taj, ale za​ra​zem tak pięk​ny, że
dążą do nie​go mimo jego nie​osią​gal​no​ści.

Pani Kli​mo​wa wie, o co im cho​dzi, i daje się uno​sić w tym kie​run​ku, zwłasz​cza że to tyl​ko gra

wy​obraź​ni, tyl​ko za​ba​wa, tyl​ko ku​sze​nie ma​rzeń. Śmie​je się z dwu​znacz​nych po​wie​dzo​nek, żar​tu​je
za​chę​ca​ją​co z nie​zna​jo​mą dziew​czy​ną i cie​szy​ła​by się, gdy​by ten an​trakt trwał jak naj​dłu​żej, by jesz​-
cze dłu​go nie mu​sia​ła zo​ba​czyć swej ry​wal​ki i spoj​rzeć praw​dzie w oczy.

Jesz​cze jed​na bu​tel​ka wina, wszy​scy są we​se​li, wszy​scy są pod​chmie​le​ni, cho​ciaż nie tyle wi​nem,

co ra​czej tym prze​dziw​nym na​stro​jem, tą chę​cią prze​dłu​że​nia chwi​li, któ​ra już wkrót​ce mi​nie.

Pani Kli​mo​wa czu​je, że pod sto​łem do jej le​wej nogi przy​ci​snę​ła się łyd​ka re​ży​se​ra. Wie o tym

do​brze, lecz nie od​su​wa nogi. Jest to do​tknię​cie wią​żą​ce ich wy​mow​ną ni​cią ko​kie​te​rii, lecz za​ra​zem
do​tknię​cie, do któ​re​go mo​gło dojść mi​mo​wol​nie i któ​re jest tak bła​he, że nie musi go na​wet być
świa​do​ma. Mie​ści się ono cał​ko​wi​cie na po​gra​ni​czu mię​dzy nie​win​no​ścią a bez​wsty​dem. Ka​mi​la nie
chce prze​kro​czyć tej gra​ni​cy, ale cie​szy się, że może po​zo​sta​wać wła​śnie na niej (na tym wą​skim te​-
re​nie nie​spo​dzie​wa​nej wol​no​ści), a bę​dzie za​do​wo​lo​na jesz​cze bar​dziej, je​że​li ta cza​row​na li​nia

background image

prze​su​nie się w kie​run​ku dal​szych słow​nych alu​zji i dal​szych do​tknięć oraz igra​szek. Chro​nio​na dwu​-
znacz​ną nie​win​no​ścią tej ru​cho​mej gra​ni​cy, chcia​ła​by pły​nąć tak w nie​skoń​czo​ność, co​raz da​lej i da​-
lej.

Je​śli uro​da Ka​mi​li, ja​śnie​ją​ca aż nie​mal nie​przy​jem​nie, zmu​sza re​ży​se​ra do pod​bo​ju ostroż​ne​go i

po​wol​ne​go, to ba​nal​ny wdzięk Róży wabi ope​ra​to​ra sil​nie i nie​po​ha​mo​wa​nie. Obej​mu​je dziew​czy​nę
wo​kół ki​bi​ci i do​ty​ka jej biu​stu.

Ka​mi​la przy​pa​tru​je się tym za​bie​gom. Tak daw​no już nie wi​dzia​ła z bli​ska nie​przy​zwo​itych ge​-

stów ob​cych lu​dzi! Pa​trzy na dłoń męż​czy​zny, któ​ra przy​kry​wa dziew​czę​cą pierś, na​ci​ska ją, tłam​si i
gła​dzi przez su​kien​kę. Pa​trzy na twarz Róży, nie​ru​cho​mą, peł​ną zmy​sło​we​go od​da​nia, bier​ną. Ręka
głasz​cze pierś, czas pły​nie słod​ko, Ka​mi​la czu​je, że do jej dru​giej nogi do​su​nę​ło się te​raz ko​la​no asy​-
sten​ta.

I wte​dy mówi:
– Chcia​ła​bym dzi​siaj prze​hu​lać całą noc.
– Pal dia​bli tego two​je​go trę​ba​cza! – od​po​wia​da re​ży​ser.
– Pal go dia​bli! – po​wta​rza za nim asy​stent.

17

W tej chwi​li ją po​zna​ła. Tak, to ta twarz, któ​rą ko​le​żan​ki po​ka​zy​wa​ły jej na fo​to​gra​fii! Gwał​tow​-

nym ru​chem od​trą​ci​ła rękę ope​ra​to​ra.

– Co się wy​głu​piasz? – zdzi​wił się.
Po​now​nie usi​ło​wał ob​jąć ją i znów zo​stał ode​pchnię​ty.
– Na co pan so​bie po​zwa​la! – ofuk​nę​ła go.
Re​ży​ser i jego asy​stent ro​ze​śmia​li się.
– Pani to mówi se​rio? – spy​tał asy​stent.
– Oczy​wi​ście, że se​rio – od​po​wie​dzia​ła ostro.
Asy​stent po​pa​trzył na ze​ga​rek i zwró​cił się do ope​ra​to​ra:
– Jest punkt szó​sta. Sy​tu​acja zmie​ni​ła się, bo na​sza przy​ja​ciół​ka o każ​dej go​dzi​nie pa​rzy​stej za​cho​-

wu​je się skrom​nie. Czy​li mu​sisz wy​trwać do siód​mej.

Zno​wu roz​legł się śmiech. Róża była czer​wo​na z upo​ko​rze​nia. Zo​sta​ła przy​ła​pa​na, gdy bier​nie

pod​da​wa​ła się cu​dzym za​chcian​kom. Zo​sta​ła przy​ła​pa​na przez naj​więk​szą ry​wal​kę, jaką mia​ła w
swym ży​ciu – i wszy​scy się z niej śmia​li.

Re​ży​ser wy​kła​dał ope​ra​to​ro​wi:
– A może po​wi​nie​neś zwró​cić się do pani z proś​bą, żeby w dro​dze wy​jąt​ku ze​chcia​ła uznać szó​stą

za nie​pa​rzy​stą?

– Uwa​żasz, że jest teo​re​tycz​nie moż​li​we uznać szóst​kę za licz​bę nie​pa​rzy​stą? – spy​tał asy​stent.
– Tak – cią​gnął swo​je re​ży​ser. – Eu​kli​des w sła​wet​nych Ele​men​tach mówi o tym do​słow​nie: „W

pew​nych szcze​gól​nych i wiel​ce ta​jem​ni​czych oko​licz​no​ściach po​nie​któ​re licz​by pa​rzy​ste za​cho​wu​ją
się jak​by były nie​pa​rzy​sty​mi.” Są​dzę, że mamy do czy​nie​nia wła​śnie z ta​ki​mi ta​jem​ni​czy​mi oko​licz​-
no​ścia​mi.

– A więc zga​dza się pani, Różo, że​by​śmy uwa​ża​li tę szó​stą za nie​pa​rzy​stą?
Róża mil​cza​ła.
– Zga​dzasz się? – schy​lił się ku niej ope​ra​tor.
– Pa​nien​ka mil​czy – rzekł asy​stent – mu​si​my się zde​cy​do​wać, czy jej mil​cze​nie mamy uznać za

zgo​dę, czy za sprze​ciw.

background image

– Mo​że​my prze​gło​so​wać – ode​zwał się re​ży​ser.
– Słusz​nie – po​parł go asy​stent. – Kto jest za tym, że Róża się zga​dza, by szóst​ka w tym wy​pad​ku

była licz​bą nie​pa​rzy​stą? Ka​mi​la! Gło​su​jesz pierw​sza!

– My​ślę, że Róża na pew​no się zga​dza – po​wie​dzia​ła Ka​mi​la.
– A ty jak, re​ży​se​rze?
– Je​stem głę​bo​ko prze​ko​na​ny – rzekł re​ży​ser swo​im ła​god​nym gło​sem – że pan​na Róża uzna sześć

za licz​bę nie​pa​rzy​stą.

– Ope​ra​tor jest za bar​dzo za​in​te​re​so​wa​ny, więc nie gło​su​je. Ja gło​su​ję za – oznaj​mił asy​stent. –

Zde​cy​do​wa​li​śmy więc trze​ma gło​sa​mi, że mil​cze​nie Róży ozna​cza zgo​dę. Z cze​go wy​ni​ka, pa​nie ope​-
ra​to​rze, że wi​nie​neś na​tych​miast kon​ty​nu​ować tak pięk​nie roz​po​czę​te dzie​ło.

Ope​ra​tor po​chy​lił się nad Różą i ob​jął ją ręką tak, że znów do​tknął jej pier​si. Róża ode​pchnę​ła go

jesz​cze ener​gicz​niej niż przed​tem i krzyk​nę​ła:

– Pa​szoł won z tymi brud​ny​mi ła​pa​mi!
– Różo, to prze​cież nie jego wina, że tak mu się pani po​do​ba. By​li​śmy wszy​scy w ta​kim świet​nym

hu​mo​rze… – uję​ła się za ope​ra​to​rem Ka​mi​la.

Jesz​cze przed chwi​lą Róża była zu​peł​nie bier​na i zda​wa​ła się cał​ko​wi​cie na bieg wy​da​rzeń, by

niósł ją, do​kąd ze​chce, jak​by chcia​ła od​czy​tać swój los z przy​pad​ków, ja​kie się jej przy​da​rzą. Da​ła​by
się po​de​rwać, da​ła​by się uwieść, na​mó​wić na co​kol​wiek, byle tyl​ko po​mo​gło jej to zna​leźć wyj​ście
ze śle​pej ulicz​ki, w któ​rej się zna​la​zła.

Lecz przy​pa​dek, na któ​ry tak roz​pacz​li​wie li​czy​ła, uka​zał na​gle wro​gie ob​li​cze i Róża, po​ni​żo​na w

obec​no​ści ry​wal​ki, przez wszyst​kich wy​kpi​wa​na, uświa​do​mi​ła so​bie, że ma tyl​ko je​den so​lid​ny punkt
opar​cia, jed​ną po​cie​chę i ra​tu​nek: płód w swo​im ło​nie. Cała jej du​sza (po​now​nie! po​now​nie!) zstę​-
po​wa​ła w dół, do jej wnę​trza, w głąb jej cia​ła, i Róża utwier​dza​ła się w prze​ko​na​niu, że tego, co
spo​koj​nie kieł​ku​je w niej, nie może ni​g​dy się wy​zbyć. To jej ukry​ty atut, wy​no​szą​cy ją wy​so​ko po​nad
ich śmiech i brud​ne łap​ska. Mia​ła ogrom​ną chęć im to po​wie​dzieć, wy​krzy​czeć pro​sto w twarz,
wziąć na nich od​wet za wszyst​kie prze​śmiew​ki – i na niej za tę jej po​błaż​li​wą uprzej​mość.

„Tyl​ko za​cho​wać spo​kój” – po​wta​rza​ła so​bie, się​ga​jąc do to​reb​ki po fiol​kę. Wy​cią​gnę​ła ją i wte​-

dy po​czu​ła, że obca ręka sil​nie ści​snę​ła jej nad​gar​stek.

18

Nikt nie wi​dział, jak nad​cho​dził. Zja​wił się na​gle. Róża, któ​ra ob​ró​ci​ła ku nie​mu gło​wę, uj​rza​ła

jego uśmiech.

Trzy​mał ją wciąż za rękę; czu​ła jego sil​ny uścisk i usłu​cha​ła go: fiol​ka z po​wro​tem spa​dła na dno

to​reb​ki.

– Sza​now​ni pań​stwo po​zwo​lą, że się przy​sią​dę. Na​zy​wam się Ber​tlef.
Ża​den z obec​nych męż​czyzn nie był za​chwy​co​ny przy​by​ciem nie​pro​szo​ne​go pana, ża​den z nich mu

się nie przed​sta​wił, a Róża była za mało wy​ro​bio​na to​wa​rzy​sko, aby do​ko​nać ogól​nej pre​zen​ta​cji.

– Wi​dzę, że moje przyj​ście nie​co ze​psu​ło pań​stwu na​strój – rzekł Ber​tlef.
Przy​niósł so​bie sto​ją​ce w po​bli​żu krze​sło i usta​wił je przy nie​za​ję​tym szczy​cie sto​łu, tak że sie​-

dział te​raz na​prze​ciw wszyst​kich, ma​jąc Różę po pra​wej ręce.

– Pro​szę o wy​ba​cze​nie. Mam już taki oso​bli​wy zwy​czaj, że nie przy​cho​dzę, tyl​ko się zja​wiam.
– Je​że​li tak, to nie​chaj pan po​zwo​li – ode​zwał się asy​stent – że uzna​my, iż jest pan tyl​ko zja​wą, i

nie bę​dzie​my po​świę​ca​li panu uwa​gi.

– Chęt​nie na to po​zwo​lę – od​parł Ber​tlef z lek​kim ukło​nem. – Oba​wiam się je​dy​nie, że mimo naj​-

background image

lep​szej woli może się to pań​stwu nie udać.

Od​wró​cił się w stro​nę oświe​tlo​nych drzwi bu​fe​tu i kla​snął w dło​nie.
– Sze​fie, a wła​ści​wie to kto pana tu pro​sił? – za​py​tał ope​ra​tor.
– Chce mi pan dać do zro​zu​mie​nia, że nie je​stem mile wi​dzia​ny? Mo​gli​by​śmy odejść z Różą już

te​raz, ale mam swo​je przy​zwy​cza​je​nia. Każ​de​go dnia pod wie​czór sia​du​ję przy tym sto​le i piję wino
– spoj​rzał na ety​kiet​kę bu​tel​ki sto​ją​cej na sto​le. – Oczy​wi​ście lep​sze od tego, któ​re pań​stwo te​raz pi​-
je​cie.

– Cie​kaw je​stem, w jaki spo​sób zna​la​zł​by pan ja​kieś lep​sze wino w tej spe​lu​nie – rzekł asy​stent.
– Coś mi się zda​je, sze​fie, że cho​ler​nie się pan prze​chwa​la – do​rzu​cił ope​ra​tor, pra​gnąc ośmie​szyć

nie​pro​szo​ne​go go​ścia. – Co praw​da w pew​nym wie​ku czło​wie​ko​wi nie po​zo​sta​je już nic in​ne​go, jak
tyl​ko się prze​chwa​lać…

– Myli się pan – rzekł Ber​tlef, jak​by nie sły​sząc do​cin​ków ope​ra​to​ra. – W tej go​spo​dzie mają

ukry​te lep​sze wina niż w naj​droż​szych ho​te​lach.

W tej chwi​li po​da​wał już rękę kie​row​ni​ko​wi, któ​ry przed​tem nie​mal się nie po​ka​zy​wał, te​raz zaś

kła​niał się Ber​tle​fo​wi i py​tał:

– Czy mam na​kryć dla wszyst​kich?
– Oczy​wi​ście! – od​po​wie​dział mu Ber​tlef, po czym zwró​cił się do ca​łe​go to​wa​rzy​stwa: – Pa​nie i

pa​no​wie, za​pra​szam was, aby​ście na​pi​li się ze mną wina, któ​re​go sma​ku pró​bo​wa​łem już tu​taj wie​lo​-
krot​nie i za​wsze znaj​do​wa​łem go wy​bor​nym. Czy pań​stwo się zga​dza​ją?

Nikt mu nie od​po​wie​dział, tyl​ko kie​row​nik oświad​czył:
– Co się ty​czy po​traw i trun​ków, mogę sza​now​nym pań​stwu za​le​cić, by cał​ko​wi​cie zda​li się na

pana Ber​tle​fa.

– Przy​ja​cie​lu – rzekł Ber​tlef do kie​row​ni​ka – pro​szę przy​nieść dwie flasz​ki i wiel​ki pół​mi​sek se​-

rów.

Na​stęp​nie zwró​cił się do wszyst​kich przy sto​le:
– Niech się pań​stwo nie krę​pu​ją. Przy​ja​cie​le Ró​życz​ki są rów​nież mo​imi przy​ja​ciół​mi.
Z bu​fe​tu nad​biegł chłop​czyk le​d​wie dwu​na​sto​let​ni, nio​sąc tacę z kie​lisz​ka​mi, ta​le​rzy​ka​mi i ob​ru​-

sem. Po​sta​wił ją na są​sied​nim sto​le i się​gnął po​mię​dzy ra​mio​na​mi go​ści, by ze​brać nie​do​pi​te kie​lisz​-
ki. Od​niósł je wraz z do po​ło​wy opróż​nio​ną bu​tel​ką tam, gdzie po​sta​wił przed chwi​lą tacę. Po​tem
dłu​go strze​py​wał ścier​ką da​le​ki od czy​sto​ści stół, by móc po​ło​żyć na nim bie​lut​ki ob​rus. Kie​dy chciał
wziąć ze sto​łu obok od​sta​wio​ne tam kie​lisz​ki i po​usta​wiać je przed każ​dym z go​ści, Ber​tlef po​wie​-
dział:

– Tego brud​ne​go szkła i flasz​ki z reszt​ką si​ka​cza już tu nie sta​wiaj. Ta​tuś przy​nie​sie nam lep​sze

wino.

– Sze​fie – za​opo​no​wał ope​ra​tor – a nie był​by pan ła​skaw po​zwo​lić nam pić, na co mamy ocho​tę?
– Jak pan so​bie ży​czy – od​parł Ber​tlef. – Je​stem prze​ciw​ny uszczę​śli​wia​niu lu​dzi na siłę. Każ​dy

ma pra​wo do swo​je​go cien​kie​go wina, do swej głu​po​ty i swo​je​go bru​du za pa​znok​cia​mi. Wiesz co,
chłop​cze – zwró​cił się do ma​łe​go kel​ne​ra – po​staw przed każ​dym obok jego daw​ne​go kie​lisz​ka rów​-
nież próż​ny nowy. Moi go​ście będą mo​gli swo​bod​nie wy​brać mię​dzy wi​nem, któ​re spło​dzi​ły mgły, a
wi​nem zro​dzo​nym ze słoń​ca.

Te​raz przed każ​dym rze​czy​wi​ście sta​nę​ły dwa kie​lisz​ki, je​den pu​sty, a dru​gi z nie​do​pi​tym wi​nem.

Do sto​łu pod​szedł kie​row​nik z dwie​ma bu​tel​ka​mi, jed​ną przy​trzy​mał mię​dzy ko​la​na​mi i ener​gicz​nym
ru​chem od​kor​ko​wał. Na​lał Ber​tle​fo​wi odro​bi​nę wina. Ber​tlef uniósł kie​li​szek do warg, skosz​to​wał i
po​wie​dział do kie​row​ni​ka:

– Jest świet​ne. Rocz​nik dwu​dzie​sty trze​ci?

background image

– Dwu​dzie​sty dru​gi – od​po​wie​dział kie​row​nik.
– Pro​szę na​le​wać – po​le​cił Ber​tlef i kie​row​nik ob​szedł z bu​tel​ką stół, na​peł​nia​jąc wszyst​kie próż​-

ne kie​lisz​ki.

Ber​tlef ujął swój w pal​ce.
– Przy​ja​cie​le, spró​buj​cie tego wina. Ma słod​ki smak prze​szło​ści. Sma​kuj​cie je, jak by​ście wy​sy​-

sa​li z dłu​giej ko​ści szpik ja​kie​goś daw​no za​po​mnia​ne​go lata. Chciał​bym za po​mo​cą to​a​stu po​łą​czyć
prze​szłość z te​raź​niej​szo​ścią i słoń​ce roku dwu​dzie​ste​go dru​gie​go ze słoń​cem chwi​li obec​nej. A tym
słoń​cem jest Róża, ta pro​sta dziew​czy​na, któ​ra jest kró​lo​wą, sama o tym nie wie​dząc. Na tle tego ku​-
ror​tu pre​zen​tu​je się ni​czym klej​not przy łach​ma​nach że​bra​ka. Jest tu jak księ​życ za​po​mnia​ny na po​bla​-
dłym nie​bie dnia. Jest jak mo​tyl po​la​tu​ją​cy na śnie​gu.

Ope​ra​tor zdo​był się na wy​mu​szo​ny śmiech:
– Sze​fie, nie prze​sa​dza pan?
– Nie prze​sa​dzam – po​wie​dział Ber​tlef i od​wró​cił się w stro​nę ope​ra​to​ra. – To tyl​ko panu wy​da​je

się ina​czej, bo pan za​wsze wi​dzi wszyst​ko gor​sze niż jest, taki już z pana pio​łun, taki zan​tro​po​mor​fi​-
zo​wa​ny ocet! Jest pan wy​peł​nio​ny kwa​sa​mi, któ​re bul​go​czą w panu jak w kol​bie al​che​mi​ka! Od​dał​by
pan ży​cie za to, by od​kryć wo​kół sie​bie szpe​to​tę, któ​rą nosi pan w so​bie. Je​dy​nie w taki spo​sób może
pan choć przez chwi​lę czuć się po​go​dzo​ny ze świa​tem. Gdyż świat, któ​ry jest pięk​ny, dla pana jest
okrop​ny, mę​czy pana i swo​ją siłą od​środ​ko​wą nie​ustan​nie wy​rzu​ca na ze​wnątrz. Cóż to musi być za
nie​zno​śna sy​tu​acja, mieć brud za pa​znok​cia​mi i sie​dzieć koło pięk​nej ko​bie​ty! Dla​te​go tę ko​bie​tę naj​-
pierw trze​ba splu​ga​wić, aby do​pie​ro po​tem moż​na było nią się ra​do​wać. Tak to jest, mój pa​nie! Cie​-
szę się, że cho​wa pan ręce pod stół, wi​docz​nie mia​łem ra​cję, mó​wiąc o pań​skich pa​znok​ciach!

– Ki​cham na for​my i po​zo​ry, nie je​stem, jak pan, bła​znem w bia​łym koł​nie​rzy​ku i w kra​wa​cie! –

od​gryzł się ope​ra​tor.

– Pań​skie brud​ne pa​znok​cie i dziu​ra​wy swe​ter nie są ni​czym no​wym pod słoń​cem – po​wie​dział

Ber​tlef. – Kie​dyś daw​no pe​wien fi​lo​zof ze szko​ły cy​ni​ków pa​ra​do​wał dum​nie po Ate​nach w dziu​ra​-
wym płasz​czu, aby wszy​scy mo​gli po​dzi​wiać jego obo​jęt​ność na wszel​kie kon​we​nan​se. So​kra​tes, wi​-
dząc go, rzekł mu: „Przez dziu​rę w two​im płasz​czu wi​dzę twą próż​ność.” Rów​nież pań​ski brud, mój
pa​nie, jest sa​mo​lub​ny, a pań​ska sa​mo​lub​ność jest brud​na.

Róża nie mo​gła przyjść do sie​bie po osza​ła​mia​ją​cym za​sko​cze​niu. Czło​wiek, któ​re​go zna​ła tyl​ko

prze​lot​nie jako pa​cjen​ta, po​śpie​szył jej z po​mo​cą jak​by spadł z nie​ba, a ona była ocza​ro​wa​na jego
peł​nym uro​ku, nie​wy​mu​szo​nym spo​so​bem by​cia i zim​ną krwią, z jaką nisz​czył bez​czel​ne​go ope​ra​to​ra.

– Wi​dzę, że pana za​mu​ro​wa​ło – po​wie​dział Ber​tlef do ope​ra​to​ra po krót​kiej chwi​li ci​szy. – Ale

pro​szę mi wie​rzyć, wca​le nie chcia​łem pana do​tknąć. Je​stem mi​ło​śni​kiem po​go​dy du​cha, nie spo​rów,
i je​że​li da​łem się po​nieść elo​kwen​cji, go​tów je​stem pana prze​pro​sić. Nie chcę ni​cze​go wię​cej, jak
tyl​ko by skosz​to​wa​li pań​stwo mo​je​go wina i wy​pi​li wraz ze mną za Ró​życz​kę, dla któ​rej tu przy​sze​-
dłem.

Ber​tlef znów uniósł kie​li​szek, ale nikt się do nie​go nie przy​łą​czył.
– Pa​nie go​spo​da​rzu – za​pro​po​no​wał. – Niech pan speł​ni z nami ten to​ast.
– Tym wi​nem za​wsze – od​parł kie​row​nik, wziął z są​sied​nie​go sto​łu pu​sty kie​li​szek i na​peł​nił go. –

Pan Ber​tlef wie, co to do​bre wino. Daw​no już tra​fił do mej piw​nicz​ki, jak ja​skół​ka, le​cąc z da​le​kich
kra​jów, tra​fia do swe​go gniaz​da.

Ber​tlef za​chi​cho​tał szczę​śli​wym śmie​chem czło​wie​ka sły​szą​ce​go po​chleb​stwa pod swym ad​re​-

sem.

– Wy​pi​je pan z nami za Ró​życz​kę? – za​py​tał.
– Za Ró​życz​kę? – po​wtó​rzył jak echo kie​row​nik.

background image

– Tak, za Ró​życz​kę – Ber​tlef wska​zał wzro​kiem swo​ją są​siad​kę. – Czy po​do​ba się panu tak samo

jak mnie?

– Z pa​nem wi​dzi się tyl​ko pięk​ne ko​bie​ty. Nie mu​siał​bym na​wet na pa​nią pa​trzeć, żeby wie​dzieć,

że jest pięk​na, je​że​li sie​dzi koło pana.

Uszczę​śli​wio​ny Ber​tlef znów za​chi​cho​tał, kie​row​nik za​wtó​ro​wał mu i, o dzi​wo, do​łą​czy​ła do nich

rów​nież Ka​mi​la, któ​rą zja​wie​nie się Ber​tle​fa od po​cząt​ku ba​wi​ło. Śmiech ten był nie​ocze​ki​wa​ny, a
za​ra​zem ja​koś dziw​nie, z nie​wy​tłu​ma​czal​nych po​wo​dów za​raź​li​wy. Do Ka​mi​li przy​łą​czył się wie​-
dzio​ny uprzej​mą so​li​dar​no​ścią re​ży​ser, do re​ży​se​ra asy​stent, a wresz​cie tak​że Ró​życz​ka, któ​ra rzu​ci​ła
się w ów chó​ral​ny śmiech niby w ra​mio​na ko​goś, kto mógł​by ją uszczę​śli​wić. Był to pierw​szy jej
śmiech tego dnia. Pierw​sza chwi​la ulgi i wy​tchnie​nia. Śmia​ła się naj​gło​śniej ze wszyst​kich i wciąż
było jej tego śmie​chu za mało.

Ber​tlef uniósł kie​li​szek:
– Za Ró​życz​kę!
Rów​nież kie​row​nik pod​niósł kie​li​szek, i Ka​mi​la, i re​ży​ser oraz jego asy​stent, i wszy​scy po​wtó​rzy​-

li za Ber​tle​fem:

– Za Ró​życz​kę!
W koń​cu na​wet ope​ra​tor uniósł swój i bez sło​wa za​czął pić.
Re​ży​ser po​cią​gnął łyk i po​wie​dział:
– Ależ to jest na​praw​dę zna​ko​mi​te wino!
– A nie mó​wi​łem panu? – śmiał się kie​row​nik.
Tym​cza​sem chło​piec po​sta​wił na środ​ku sto​łu wiel​ki pół​mi​sek se​rów.
– Pro​szę brać, są świet​ne! – za​chę​cał Ber​tlef.
– Do​praw​dy – zdzi​wił się re​ży​ser – skąd wy​trza​snął pan taki wy​bór se​rów, czu​ję się, jak​bym był

we Fran​cji.

I oto na​gle na​pię​cie zu​peł​nie ustą​pi​ło, wszy​scy się od​prę​ży​li, roz​ga​da​li, na​kła​da​li so​bie na ta​le​-

rzy​ki sery, dzi​wi​li się, gdzie kie​row​nik je zdo​był (w tym kra​ju, gdzie tak mało ga​tun​ków sera) i do​le​-
wa​li so​bie wina.

A gdy za​ba​wa roz​krę​ci​ła się na ca​łe​go, Ber​tlef wstał i ukło​nił się:
– Było mi bar​dzo miło w to​wa​rzy​stwie pań​stwa i ser​decz​nie wszyst​kim dzię​ku​ję. Mój przy​ja​ciel,

dok​tor Sla​ma, ma dziś wie​czo​rem kon​cert i chce​my go z Ró​życz​ką po​słu​chać.

19

Róża i Ber​tlef znik​nę​li w lek​kiej mgieł​ce za​pa​da​ją​ce​go zmierz​chu. Pier​wot​ny za​pał, któ​ry uno​sił

to​wa​rzy​stwo przy sto​le na wy​śnio​ną wy​spę roz​pu​sty, ulot​nił się już i nie było spo​so​bu, by wzbu​dzić
go po​now​nie. Wszyst​kich ogar​nął smu​tek.

Pani Kli​mo​wa czu​ła się jak obu​dzo​na ze snu, w któ​rym chcia​ła​by jesz​cze za wszel​ką cenę tro​chę

po​być. Po​my​śla​ła, że wła​ści​wie wca​le nie musi iść na kon​cert. Że dla niej sa​mej by​ło​by fan​ta​stycz​ną
nie​spo​dzian​ką, gdy​by te​raz prze​ko​na​ła się na​gle, że przy​je​cha​ła nie po to, aże​by śle​dzić męża, lecz by
prze​żyć przy​go​dę. Że by​ło​by cu​dow​nie po​zo​stać z tymi trze​ma fil​mow​ca​mi, a rano po​ta​jem​nie wró​cić
do domu. Coś jej pod​szep​ty​wa​ło, że po​win​na tak zro​bić; że był​by to nie lada wy​czyn; wy​zwo​le​nie;
ozdro​wie​nie i wy​rwa​nie się z za​klę​te​go krę​gu.

Ale była już na​zbyt trzeź​wa. Już zno​wu była je​dy​nie samą sobą, ze swą prze​szło​ścią, ze swo​ją

cięż​ką gło​wą, peł​ną sta​rych, drę​czą​cych my​śli. Chęt​nie prze​dłu​ży​ła​by ten krót​ki sen bo​daj o parę go​-
dzin, ale wie​dzia​ła, że zblakł już i roz​pły​wa się niby ciem​ność nad ra​nem.

background image

– Ja też będę mu​sia​ła iść – po​wie​dzia​ła.
Na​ma​wia​li ją, by tego nie ro​bi​ła, lecz wie​dzie​li, że nie mają już do​sta​tecz​nej siły ani pew​no​ści

sie​bie, żeby ją tu za​trzy​mać.

– Kur​czę bla​de – zdzi​wił się ope​ra​tor – ten gość, co to za je​den?
Chcie​li za​py​tać o to kie​row​ni​ka, ale z chwi​lą gdy Ber​tlef od​szedł, znów nikt się nimi nie zaj​mo​-

wał. Z bu​fe​tu do​bie​gał gwar pod​chmie​lo​nych go​ści, a oni sie​dzie​li osa​mot​nie​ni nad nie​do​pi​tym wi​-
nem i nie​do​je​dzo​ny​mi se​ra​mi.

– Niech so​bie bę​dzie kim chce, w każ​dym ra​zie ze​psuł nam wie​czór. Jed​ną damę nam po​rwał, a

te​raz dru​ga sama od​cho​dzi. Chodź​my od​pro​wa​dzić Ka​mi​lę.

– Nie – sprze​ci​wi​ła się. – Pro​szę, zo​stań​cie. Chcę pójść tam sama.
Już nie była jed​ną z nich. Ich obec​ność już jej prze​szka​dza​ła. Za​zdrość przy​szła po nią jak śmierć.

Już była w jej mocy i ni​ko​go prócz niej nie do​strze​ga​ła. Wsta​ła i ru​szy​ła w tę samą stro​nę, co przed
chwi​lą Ber​tlef z Ró​życz​ką. Z da​le​ka usły​sza​ła jesz​cze tyl​ko, jak ope​ra​tor mó​wił:

– Kur​czę bla​de…

20

Ja​kub i Olga przed roz​po​czę​ciem kon​cer​tu po​szli za es​tra​dę, do po​ko​ju dla wy​ko​naw​ców, żeby

uści​snąć rękę Sla​mie, i do​pie​ro po​tem skie​ro​wa​li się do sali. Olga chcia​ła wyjść pod​czas prze​rwy,
żeby móc być przez cały wie​czór sama z Ja​ku​bem. Ja​kub sprze​ci​wiał się, ar​gu​men​tu​jąc, że przy​ja​ciel
się po​gnie​wa, ale ona twier​dzi​ła, że ich wcze​śniej​sze​go znik​nię​cia na​wet nie za​uwa​ży.

Sala była nie​mal peł​na i w ich rzę​dzie były wol​ne tyl​ko dwa miej​sca – dla nich.
– Ta baba ści​ga mnie dziś jak cień – szep​nę​ła Olga, kie​dy sia​da​li.
Ja​kub ro​zej​rzał się i zo​ba​czył, że koło Olgi sie​dzi Ber​tlef, a obok nie​go pie​lę​gniar​ka, któ​ra ma w

to​reb​ce tru​ci​znę. Ser​ce prze​sta​ło mu na chwi​lę bić, ale po​nie​waż przez całe ży​cie sta​rał się ukry​wać
emo​cje, po​wie​dział cał​kiem spo​koj​nie:

– Jak wi​dzę, zna​leź​li​śmy się w rzę​dzie bi​le​tów bez​płat​nych, któ​re Sla​ma po​roz​da​wał swo​im zna​-

jo​mym Zna​czy to, że wie, gdzie sie​dzi​my, i zo​rien​tu​je się, je​śli wyj​dzie​my.

– Po​wiesz mu, że z przo​du jest zła aku​sty​ka i że z tego po​wo​du po prze​rwie prze​sie​dli​śmy się da​-

lej – od​par​ła Olga.

W tej chwi​li na es​tra​dę wszedł już Kli​ma ze zło​tą trąb​ką w ręce i pu​blicz​ność za​czę​ła kla​skać.

Gdy za nim po​ja​wił się dok​tor Sla​ma, okla​ski wzmo​gły się jesz​cze i przez salę prze​bie​gła fala gło​-
śne​go szme​ru. Sla​ma stał skrom​nie za trę​ba​czem, nie​zręcz​nym ru​chem ra​mie​nia usi​łu​jąc za​sy​gna​li​zo​-
wać, że głów​ną po​sta​cią kon​cer​tu jest gość ze sto​li​cy. Pu​blicz​ność po​jęt​nie spo​strze​gła roz​bra​ja​ją​cą
nie​zgrab​ność tego ge​stu i od​po​wie​dzia​ła jesz​cze go​ręt​szym aplau​zem. Gdzieś z tyłu roz​le​gło się:

– Niech żyje dok​tor Sla​ma!
Pia​ni​sta, z ca​łej trój​ki naj​bar​dziej nie​po​zor​ny i naj​sła​biej wi​ta​ny, siadł na ta​bo​re​cie przy for​te​pia​-

nie, Sla​ma roz​siadł się za im​po​nu​ją​cym agre​ga​tem per​ku​sji, trę​bacz zaś za​czął lek​kim, ryt​micz​nym
kro​kiem krą​żyć mię​dzy pia​ni​stą a Sla​mą.

Okla​ski już uci​chły, pia​ni​sta ude​rzył w kla​wi​sze i za​czął so​lo​wą in​tro​duk​cję, lecz Ja​kub za​uwa​żył,

że jego przy​ja​ciel jest nie​swój i z nie​po​ko​jem roz​glą​da się do​oko​ła. Trę​bacz też spo​strzegł, że dok​tor
ma ja​kieś trud​no​ści, i pod​szedł do nie​go. Sla​ma szep​nął mu coś, po czym obaj po​chy​li​li się nad pod​-
ło​gą. Chwi​lę przy​glą​da​li się jej ba​daw​czo, wresz​cie trę​bacz pod​niósł pa​łecz​kę, któ​ra upa​dła i po​to​-
czy​ła się pod nogę for​te​pia​nu. Po​dał ją Sla​mie.

Te​raz pu​blicz​ność, w sku​pie​niu ob​ser​wu​ją​ca ten epi​zod, wy​buch​nę​ła no​wym aplau​zem, a pia​ni​sta,

background image

któ​ry wziął te okla​ski za oce​nę swo​jej przy​gryw​ki, nie prze​ry​wa​jąc gry kła​niał się jed​no​cze​śnie sali.

Olga zła​pa​ła Ja​ku​ba za rękę i szep​nę​ła:
– To wspa​nia​łe! Tak wspa​nia​łe, że zda​je mi się, iż w tej chwi​li mój dzi​siej​szy pech już się koń​czy!
Wresz​cie do for​te​pia​nu do​łą​czy​ły też trąb​ka i per​ku​sja. Kli​ma dął w in​stru​ment, nie​ustan​nie prze​-

mie​rza​jąc es​tra​dę drob​ny​mi, ryt​micz​ny​mi krocz​ka​mi, a dok​tor Sla​ma tkwił za swy​mi bęb​na​mi jak
oka​za​ły, ma​je​sta​tycz​ny Bud​da.

Ja​kub wy​obra​ził so​bie, że pie​lę​gniar​ka mo​gła​by te​raz, pod​czas kon​cer​tu, się​gnąć po lek, po​łknąć

ta​blet​kę, zwi​nąć się w kon​wul​sjach i po​zo​stać mar​twa na krze​śle, pod​czas gdy na es​tra​dzie dok​tor
Sla​ma na​dal wa​lił​by w bęb​ny, a pu​blicz​ność kla​ska​ła​by i wzno​si​ła okrzy​ki.

I oto na​gle po​jął, dla​cze​go ta dziew​czy​na do​sta​ła bi​let w tym sa​mym rzę​dzie co on: to dzi​siej​sze

nie​spo​dzie​wa​ne spo​tka​nie w wi​niar​ni było ku​sze​niem, pró​bą. Od​by​ło się tyl​ko po to, aby mógł uj​rzeć
w lu​strze swą po​do​bi​znę: po​do​bi​znę ko​goś, kto pod​rzu​ca tru​ci​znę bliź​nie​mu swe​mu. Ale ten, kto wy​-
sta​wia go na tę pró​bę (Bóg, w któ​re​go nie wie​rzy), nie pra​gnie krwa​wych ofiar, nie pra​gnie krwi nie​-
win​ne​go. Wy​ni​kiem pró​by nie ma być śmierć Róży, lecz je​dy​nie au​to​de​ma​ska​cja Ja​ku​ba, ma​ją​ca
uwol​nić go od nie​uza​sad​nio​nej dumy z wła​snej mo​ral​no​ści. Pie​lę​gniar​ka dla​te​go sie​dzi w tym sa​mym
rzę​dzie, by jesz​cze te​raz, w ostat​niej chwi​li, mógł ją ura​to​wać. I dla​te​go koło niej sie​dzi czło​wiek, z
któ​rym się wczo​raj za​przy​jaź​nił i któ​ry mu w tym po​mo​że.

Tak, po​cze​ka na pierw​szą oka​zję, może na pierw​szą prze​rwę mię​dzy dwo​ma utwo​ra​mi, i zwró​ci

się do Ber​tle​fa z proś​bą, aże​by wszy​scy tro​je wy​szli na ko​ry​tarz. Tam ja​koś im to wy​ja​śni i nie​wia​ry​-
god​ne sza​leń​stwo się skoń​czy.

Mu​zy​cy skoń​czy​li grać pierw​szy utwór, roz​le​gły się okla​ski, pie​lę​gniar​ka po​wie​dzia​ła „prze​pra​-

szam” i w to​wa​rzy​stwie Ber​tle​fa prze​dzie​ra​ła się do wyj​ścia. Ja​kub chciał wstać i pójść za nimi, ale
Olga zła​pa​ła go za rękę i przy​trzy​ma​ła:

– Nie, pro​szę cię, nie te​raz! Za​cze​kaj, do​pie​ro po prze​rwie.
Wszyst​ko to ro​ze​gra​ło się szyb​ciej niż zdą​żył so​bie uświa​do​mić. Mu​zy​cy gra​li już na​stęp​ny utwór

i Ja​kub po​jął, że ten, kto go do​świad​cza, po​sa​dził Różę koło nie​go nie po to, żeby go ura​to​wać, ale
żeby po​nad wszel​ką wąt​pli​wość stwier​dzić jego prze​gra​ną i ska​zać go na po​tę​pie​nie.

Kli​ma trą​bił, dok​tor Sla​ma ster​czał zza bęb​nów jak wiel​ki Bud​da per​ku​sji, a Ja​kub sie​dział i nie

ru​szał się. Nie wi​dział w tej chwi​li ani Kli​my, ani dok​to​ra Sla​my, wi​dział tyl​ko sa​me​go sie​bie, wi​-
dział, jak sie​dzi i nie ru​sza się, i nie umiał ode​rwać oczu od tego prze​ra​ża​ją​ce​go wi​do​ku.

21

Kie​dy Kli​ma usły​szał gło​śne tony swo​jej umi​ło​wa​nej trąb​ki, wy​da​ło mu się, że to on sam tak

dźwię​czy i wy​peł​nia sobą całą salę. Czuł się nie​po​ko​na​ny i sil​ny. Róża sie​dzia​ła w rzę​dzie go​ści
uho​no​ro​wa​nych wol​nym wstę​pem, obok Ber​tle​fa (rów​nież w tym wi​dział nie​ocze​ki​wa​ny do​bry
znak), at​mos​fe​ra wie​czo​ru była urze​ka​ją​ca. Pu​blicz​ność słu​cha​ła z przy​jem​no​ścią, a po​nad​to była w
do​brym na​stro​ju, któ​ry sub​tel​nie pod​szep​ty​wał mu, że wszyst​ko pój​dzie po jego my​śli. Gdy roz​le​gły
się pierw​sze okla​ski, ele​ganc​kim ge​stem wska​zał dok​to​ra Sla​mę, któ​ry tego wie​czo​ru stał mu się z
nie​wia​do​mych po​wo​dów miły i bli​ski. Dok​tor wstał zza per​ku​sji i ukło​nił się.

Kie​dy jed​nak gra​jąc dru​gi utwór spoj​rzał na salę, stwier​dził, że krze​sło, na któ​rym sie​dzia​ła Róża,

jest pu​ste. Prze​stra​szy​ło go to. Od tej chwi​li grał nie​spo​koj​nie i prze​bie​gał ocza​mi całą salę, krze​sło
za krze​słem, spraw​dzał każ​de miej​sce – ale jej nie znaj​do​wał. Przy​szło mu na myśl, że wy​szła spe​-
cjal​nie, aby unik​nąć dal​szych jego per​swa​zji, zde​cy​do​wa​na nie sta​wić się na ko​mi​sję. Gdzie ma jej
szu​kać po kon​cer​cie? I co zro​bić, je​że​li jej nie znaj​dzie?

background image

Czuł, że gra ma​mie, me​cha​nicz​nie, bez​dusz​nie. Lecz pu​blicz​ność nie po​tra​fi​ła zo​rien​to​wać się, że

trę​bacz jest w kiep​skiej for​mie, była za​do​wo​lo​na i owa​cje po każ​dym ko​lej​nym utwo​rze przy​bie​ra​ły
na sile.

Po​cie​szał się, że mo​gła wyjść na przy​kład tyl​ko do ubi​ka​cji. Zro​bi​ło się jej nie​do​brze, jak zda​rza

się ko​bie​tom w dąży. Kie​dy jej nie​obec​ność trwa​ła nie​omal pół go​dzi​ny, po​wie​dział so​bie, że po​szła
po coś do domu i wkrót​ce wró​ci.

Ale mi​nę​ła już prze​rwa, kon​cert zbli​żał się do fi​na​łu, a jej krze​sło wciąż było pu​ste. Może nie ma

śmia​ło​ści wró​cić na salę w trak​cie kon​cer​tu? Może zja​wi się do​pie​ro pod​czas ostat​nie​go aplau​zu?

Lecz trwa​ły już ostat​nie bra​wa, a Róża nie zja​wia​ła się i Kli​ma czuł, że jego siły są na wy​czer​pa​-

niu. Słu​cha​cze ze​rwa​li się z krze​seł i krzy​cze​li: „Biiiis!”. Trę​bacz obej​rzał się na dok​to​ra Sla​mę i po​-
krę​cił gło​wą na znak, że nie chce już grać. Na​po​tkał jed​nak parę pło​ną​cych oczu, któ​re nie pra​gnę​ły
ni​cze​go, jak tyl​ko bęb​nić, bęb​nić bez koń​ca, całą noc.

Pu​blicz​ność uzna​ła ruch gło​wy Kli​my za nie​odzow​ną ko​kie​te​rię gwiaz​dy i kla​ska​ła co​raz go​rę​cej.

W tej chwi​li pod es​tra​dę prze​pcha​ła się pięk​na mło​da ko​bie​ta. Na jej wi​dok Kli​ma po​czuł, że za​raz
się za​ła​mie, że ze​mdle​je i już ni​g​dy się nie obu​dzi. Uśmie​cha​ła się do nie​go i mó​wi​ła (gło​su nie sły​-
szał, czy​tał jed​nak sło​wa z jej ust):

– Więc za​graj! Za​graj!
Uniósł trąb​kę na znak, że bę​dzie grał. Pu​blicz​ność na​tych​miast uci​chła.
Obaj jego part​ne​rzy roz​pro​mie​ni​li się i za​czę​li po​wta​rzać ostat​ni utwór. A Kli​ma czuł się, jak​by

grał mar​sza ża​łob​ne​go, idąc za wła​sną trum​ną. Grał i wie​dział, że wszyst​ko stra​co​ne, że te​raz za​-
mknie już tyl​ko oczy, opu​ści ręce i trud​no, nie​chaj los go prze​je​dzie swy​mi bez​li​to​sny​mi ko​ła​mi.

22

Na sto​li​ku w apar​ta​men​cie Ber​tle​fa sta​ło kil​ka bu​te​lek ozdo​bio​nych wy​twor​ny​mi ety​kiet​ka​mi, na

któ​rych wid​nia​ły ob​co​ję​zycz​ne na​zwy. Róża nie zna​ła się na dro​gich al​ko​ho​lach i o whi​sky po​pro​si​ła
tyl​ko dla​te​go, że inne na​pi​sy były jej zu​peł​nie nie​zna​ne.

Jed​no​cze​śnie jej umysł usi​ło​wał prze​bić się przez mgłę odu​rze​nia i zo​rien​to​wać się w sy​tu​acji.

Już kil​ka razy py​ta​ła Ber​tle​fa, jak to się sta​ło, że ją dziś zna​lazł, kie​dy wła​ści​wie na​wet jej nie zna.

– Chcę wie​dzieć – po​wta​rza​ła – chcę wie​dzieć, dla​cze​go po​my​ślał pan o mnie.
– Chcia​łem to zro​bić już daw​no – od​po​wia​dał, bez ustan​ku pa​trząc jej w oczy.
– Więc dla​cze​go zro​bił to pan wła​śnie dziś?
– Dla​te​go, że wszyst​ko ma swój czas. A nasz czas nad​szedł dzi​siaj.
Sło​wa te brzmia​ły ta​jem​ni​czo, lecz Róża czu​ła, że od​po​wia​da​ją praw​dzie. Bez​wyj​ścio​wość jej

po​ło​że​nia na​praw​dę dziś już sta​ła się tak do​tkli​wa, że coś mu​sia​ło się zda​rzyć.

– Tak – ode​zwa​ła się w za​my​śle​niu. – Dziś był nie​zwy​kły dzień.
– Wie pani prze​cież, że zja​wi​łem się w samą porę – mó​wił Ber​tlef ak​sa​mit​nym gło​sem.
Różę opa​no​wa​ło nie​ja​sne, ale nie​zmier​nie słod​kie po​czu​cie ulgi: Je​że​li Ber​tlef zja​wił się wła​śnie

dzi​siaj, zna​czy to, że wszyst​kim, co się dzie​je, ktoś skądś kie​ru​je, a więc ona może nie​co od​po​cząć i
pod​po​rząd​ko​wać się tej sile wyż​szej.

– Tak, rze​czy​wi​ście, zja​wił się pan w samą porę – po​wie​dzia​ła.
– Wiem o tym.
A prze​cież cią​gle było coś, cze​go nie ro​zu​mia​ła:
– Ale dla​cze​go? Dla​cze​go przy​szedł pan do mnie?
– Po​nie​waż pa​nią ko​cham.

background image

Sło​wo „ko​cham” zo​sta​ło po​wie​dzia​ne dość ci​cho, lecz na​gle po​kój stał się go peł​ny.
Jej głos też te​raz przy​cichł:
– Pan mnie ko​cha?
– Tak, ko​cham pa​nią.
To samo mó​wi​li jej już i Fran​ci​szek, i Kli​ma, ale do​pie​ro te​raz zo​ba​czy​ła to sło​wo ta​kim, ja​kim

jest na​praw​dę, kie​dy przy​cho​dzi nie​wzy​wa​ne, nie​cze​ka​ne i ni​czym nie​osło​nię​te. Po​ja​wi​ło się niby
cud. Było ab​so​lut​nie nie do wy​tłu​ma​cze​nia, ale wy​da​wa​ło się jej tym bar​dziej re​al​ne, bo​wiem spra​-
wy naj​waż​niej​sze ist​nie​ją na świe​cie bez wy​ja​śnień oraz do​wo​dów, same so​bie bę​dąc przy​czy​ną.

– Na​praw​dę? – za​py​ta​ła, a głos jej, za​zwy​czaj zbyt prze​ni​kli​wy, tym ra​zem rze​czy​wi​ście był szep​-

tem.

– Na​praw​dę.
– Prze​cież je​stem dziew​czy​ną ja​kich wie​le.
– Nie jest pani.
– Je​stem.
– Jest pani pięk​na.
– Nie je​stem.
– Jest pani de​li​kat​na.
– Nie je​stem – krę​ci​ła gło​wą.
– Ema​nu​je z pani uprzej​mość oraz do​broć.
– Nie, nie, nie – po​na​wia​ła gest prze​cze​nia.
– Wiem, jaka pani jest. Wiem to le​piej od pani.
– Nic pan nie wie.
– Wiem.
Bi​ją​ce z oczu Ber​tle​fa za​ufa​nie było jak cza​row​na ką​piel i Róża chcia​ła, by to spoj​rze​nie, któ​re

ob​my​wa​ło ją i pie​ści​ło, trwa​ło jak naj​dłu​żej.

– Na​praw​dę taka je​stem?
– Na​praw​dę. Ja wiem.
Było to pięk​ne, ni​czym eks​ta​za: czu​ła, że w jego oczach jest sub​tel​na, de​li​kat​na, czy​sta, czu​ła się

szla​chet​na jak kró​lo​wa. Na​gle było jej tak, jak​by całą ją wy​peł​nia​ły miód oraz won​ne zio​ła. Sama
so​bie zda​wa​ła się taka miła, że nie spo​sób by​ło​by nie za​ko​chać się w niej. (Mój Boże, prze​cież ni​g​dy
do​tych​czas nie zda​rzy​ło się jesz​cze, żeby sama dla sie​bie była tak słod​ka i przy​jem​na!)

– Ale prze​cież pan na​praw​dę mnie nie zna – na​dal opo​no​wa​ła.
– Znam pa​nią już od daw​na. Od daw​na już się pani przy​glą​dam* a pani nic o tym nie wie. Znam

już pa​nią na pa​mięć – do​ty​kał pal​ca​mi jej twa​rzy: – pani nos, pani uśmiech, sła​biut​ko za​ry​so​wa​ny,
pani wło​sy…

A po​tem za​czął roz​pi​nać jej su​kien​kę, ona zaś nie bro​ni​ła się, tyl​ko pa​trzy​ła mu w oczy, za​fa​scy​no​-

wa​na jego spoj​rze​niem, któ​re ogar​nia​ło ją niby woda, roz​kosz​na woda. Sie​dzia​ła na​prze​ciw nie​go z
ob​na​żo​ny​mi pier​sia​mi, któ​re pod jego wzro​kiem na​prę​ża​ły się, i pra​gnę​ła być wi​dzia​na i chwa​lo​na.
Całe jej cia​ło zwra​ca​ło się ku jego oczom jak sło​necz​nik ku słoń​cu.

23

Sie​dzie​li w po​ko​ju Ja​ku​ba, Olga coś mó​wi​ła, a Ja​kub my​ślał o tym, że wciąż jesz​cze jest czas.

Mógł​by prze​cież pójść raz jesz​cze do „Domu Mark​sa”, a gdy​by jej tam nie było, mógł​by wpaść do
miesz​ka​ją​ce​go w apar​ta​men​cie „Rich​mon​du” Ber​tle​fa i spy​tać go, czy nic o niej nie wie.

background image

Olga opo​wia​da​ła o czymś, a on w tym cza​sie prze​ży​wał w du​chu przy​krą sce​nę: oto tłu​ma​czy coś

pie​lę​gniar​ce, za​ci​na się, wy​krę​ca, uspra​wie​dli​wia i sta​ra się wy​cią​gnąć od niej fiol​kę ta​ble​tek. Lecz
po​tem na​gle, jak gdy​by był zmę​czo​ny tymi wi​zja​mi, z któ​ry​mi zma​gał się już ład​ne kil​ka go​dzin, po​-
czuł, że za​le​wa go sil​na fala obo​jęt​no​ści.

Nie była to obo​jęt​ność spo​wo​do​wa​na tyl​ko zmę​cze​niem. Była to obo​jęt​ność świa​do​ma i agre​syw​-

na. Ja​kub zdał so​bie spra​wę, że jest mu zu​peł​nie obo​jęt​ne, czy isto​ta o pło​wych wło​sach po​zo​sta​nie
przy ży​ciu, że wła​ści​wie gdy​by do​kła​dał sta​rań, aby ją ura​to​wać, by​ło​by to je​dy​nie uda​wa​nie i nie​-
god​na ko​me​dia. Że w isto​cie oszu​ki​wał​by w ten spo​sób tego, kto go wy​sta​wia na pró​bę. Po​nie​waż
ten, kto to robi (Bóg, któ​ry nie ist​nie​je), chce się do​wie​dzieć, jaki jest Ja​kub na​praw​dę, a nie – ja​kie​-
go uda​je. I Ja​kub po​sta​no​wił być wo​bec nie​go uczci​wy: być tym, kim jest na​praw​dę.

Sie​dzie​li na​prze​ciw sie​bie, za​głę​bie​ni w fo​te​lach, mię​dzy nimi stał ni​ski sto​lik. W pew​nej chwi​li

Ja​kub zo​ba​czył, że Olga po​chy​la się w jego stro​nę nad sto​li​kiem i usły​szał jej głos:

– Mam ocho​tę cię po​ca​ło​wać. Jak to się sta​ło, że zna​my się tak dłu​go, a nig​dy​śmy się jesz​cze nie

po​ca​ło​wa​li?

24

Prze​dzie​ra​jąc się za mał​żon​kiem do po​ko​ju dla ar​ty​stów, pani Kli​mo​wa uśmie​cha​ła się z przy​mu​-

sem, a du​szę wy​peł​niał jej strach. Bała się spoj​rzeć w re​al​ną twarz jego ko​chan​ki. Ale żad​nej ko​-
chan​ki tam nie było. Krę​ci​ło się co praw​da tro​chę dziew​cząt pro​szą​cych Kli​mę o au​to​gra​fy, lecz za​-
raz zo​rien​to​wa​ła się (wzrok mia​ła wy​ostrzo​ny jak ja​strząb), że żad​na z nich oso​bi​ście go nie zna.

Mimo to była pew​na, że ko​chan​ka znaj​du​je się gdzieś w po​bli​żu. Po​zna​ła to po mi​nie Kli​my, jego

bla​do​ści i jak​by nie​obec​no​ści. Uśmie​chał się do żony rów​nie nie​na​tu​ral​nie, jak ona do nie​go.

Z ukło​na​mi przed​sta​wi​li się jej dok​tor Sla​ma, far​ma​ceu​ta i jesz​cze kil​ka osób, przy​pusz​czal​nie le​-

ka​rze i ich żony. Ktoś rzu​cił pro​po​zy​cję, aby pójść na​prze​ciw​ko, do je​dy​ne​go tu​taj noc​ne​go baru. Kli​-
ma wy​ma​wiał się, twier​dził, że jest zmę​czo​ny. Pani Kli​mo​wa po​my​śla​ła, że ko​chan​ka cze​ka na nie​go
w ba​rze i dla​te​go wzbra​nia się pójść tam. Po​nie​waż nie​szczę​ście przy​cią​ga​ło ją niby ma​gnes, po​pro​-
si​ła go, by zro​bił jej przy​jem​ność i prze​mógł swe zmę​cze​nie.

Ale w ba​rze tak​że nie było żad​nej ko​bie​ty, któ​rą mo​gła​by po​dej​rze​wać, że jest z nim ja​koś zwią​za​-

na. Sie​dli przy wiel​kim sto​le. Dok​tor Sla​ma był roz​mow​ny i wy​no​sił trę​ba​cza pod nie​bio​sa. Far​ma​-
ceu​ta pe​łen był nie​śmia​łe​go szczę​ścia, któ​re​go nie po​tra​fił wy​sło​wić. Pani Kli​mo​wa usi​ło​wa​ła być
we​so​ła, elo​kwent​na i cza​ru​ją​ca.

– Pa​nie dok​to​rze, był pan nad​zwy​czaj​ny! – mó​wi​ła Sla​mie. – I pan, pa​nie ma​gi​strze, tak​że. I cała

at​mos​fe​ra była szcze​ra, we​so​ła, bez​tro​ska, ty​siąc razy lep​sza niż na kon​cer​tach w sto​li​cy.

Na​wet nie pa​trząc na nie​go, ni na se​kun​dę nie prze​sta​wa​ła go wi​dzieć. Wy​czu​wa​ła, że je​dy​nie z

naj​więk​szym wy​sił​kiem kry​je zde​ner​wo​wa​nie i sta​ra się rzu​cić cza​sa​mi kil​ka słów, aby nie było wi​-
dać, że du​chem jest nie​obec​ny. Było dla niej oczy​wi​ste, że mu w czymś prze​szko​dzi​ła, i to w czymś
nie bez zna​cze​nia. Gdy​by cho​dzi​ło tyl​ko o po​spo​li​ty skok w bok (Kli​ma za​wsze za​kli​nał się wo​bec
niej, że ni​g​dy nie mógł​by za​ko​chać się w żad​nej in​nej ko​bie​cie), nie po​pa​dał​by prze​cież w tak głę​bo​-
ką de​pre​sję. Nie zo​ba​czy​ła wpraw​dzie jego ko​chan​ki, ale do​my​śla​ła się, że to, co wi​dzi, to symp​to​-
my jego za​ko​cha​nia się (za​ko​cha​nia peł​ne​go cier​pień i roz​pa​czy) – i ten wi​dok drę​czył ją jesz​cze bar​-
dziej.

– Co panu jest? – spy​tał w pew​nej chwi​li far​ma​ceu​ta, któ​ry choć był naj​cich​szy, to za​ra​zem naj​-

uprzej​miej​szy i naj​bar​dziej spo​strze​gaw​czy.

– Nic, nic, zu​peł​nie nic – zląkł się Kli​ma. – Tro​chę mnie boli gło​wa.

background image

– Nie chce pan prosz​ka? – spy​tał far​ma​ceu​ta.
– Nie, nie – krę​cił gło​wą Kli​ma. – Tyl​ko pro​szę wy​ba​czyć, je​że​li mimo wszyst​ko wyj​dzie​my tro​-

chę wcze​śniej. Na​praw​dę je​stem bar​dzo zmę​czo​ny.

25

Jak to się sta​ło, że w koń​cu zdo​by​ła się na od​wa​gę?
Już od chwi​li, gdy do​sia​dła się do nie​go w wi​niar​ni, zda​wał się jej inny niż zwy​kle. Był mil​czą​cy,

a prze​cież uprzej​my, roz​tar​gnio​ny, a prze​cież ule​gle po​tul​ny, du​chem prze​by​wał gdzieś in​dziej, a
prze​cież ro​bił wszyst​ko, cze​go so​bie ży​czy​ła. Wła​śnie ta jego de​kon​cen​tra​cja (przy​pi​sy​wa​ła ją jego
bli​skie​mu wy​jaz​do​wi) była jej miła: kie​ro​wa​ła swo​je sło​wa do jego nie​obec​nej twa​rzy, jak​by wy​sy​-
ła​ła je w dal, gdzie ich wca​le nie dy​chać. Mo​gła więc mó​wić to, cze​go ni​g​dy mu jesz​cze nie po​wie​-
dzia​ła.

Te​raz, gdy za​pro​po​no​wa​ła, by się po​ca​ło​wa​li, wy​da​ło się jej, że go za​nie​po​ko​iła i prze​stra​szy​ła.

Ale nie znie​chę​ci​ła się – prze​ciw​nie, rów​nież to spra​wi​ło jej przy​jem​ność: na​resz​cie czu​ła się ko​bie​-
tą od​waż​ną i pro​wo​ku​ją​cą, jaką za​wsze pra​gnę​ła być, ko​bie​tą, któ​ra pa​nu​je nad sy​tu​acją, trzy​ma
wszyst​kie nici w swym ręku, z cie​ka​wo​ścią ob​ser​wu​je part​ne​ra i wpra​wia go w za​kło​po​ta​nie.

Ani na mo​ment nie prze​sta​jąc pa​trzeć mu w oczy, po​wie​dzia​ła z uśmie​chem:
– Ależ nie w taki spo​sób! To by​ło​by ko​micz​ne, gdy​by​śmy przy po​ca​łun​ku po​chy​la​li się do sie​bie

po​nad sto​łem. Chodź tu​taj…

Po​da​ła mu rękę, po​pro​wa​dzi​ła go na tap​czan. Roz​ko​szo​wa​ła się wła​snym dow​ci​pem, ele​gan​cją

oraz spo​ko​jem i su​we​ren​no​ścią swe​go po​stę​po​wa​nia. Po​tem po​ca​ło​wa​ła go z na​mięt​no​ścią, ja​kiej
do​tych​czas nie zna​ła. Nie była to jed​nak: spon​ta​nicz​na na​mięt​ność cia​ła, któ​re nie umie się opa​no​wać
– była to na​mięt​ność mó​zgu, na​mięt​ność świa​do​ma i za​mie​rzo​na. Chcia​ła ze​rwać z Ja​ku​ba ko​stium, w
któ​rym grał rolę ojca, chcia​ła go za​szo​ko​wać, a za​ra​zem pod​nie​cić się wi​do​kiem jego zmie​sza​nia,
chcia​ła go zgwał​cić i pa​trzeć, jak go gwał​ci, chcia​ła do​wie​dzieć się, jaki smak ma jego ję​zyk i czuć,
jak jego oj​cow​skie ręce ośmie​la​ją się z wol​na brać ją w ob​ję​cia.

Roz​pię​ła mu gu​zik ma​ry​nar​ki i sama ją z nie​go ścią​gnę​ła.

26

Przez cały czas kon​cer​tu nie spusz​czał go z oczu, a po​tem wmie​szał się mię​dzy en​tu​zja​stów, któ​rzy

ci​snę​li się za po​dium, by ar​ty​ści na​gry​zmo​li​li im na pa​miąt​kę au​to​gra​fy. Lecz Róży tam nie było. Na​-
stęp​nie do​łą​czył do gru​py lu​dzi pro​wa​dzą​cych Kli​mę do miej​sco​we​go baru. Wszedł wraz z nimi do
wnę​trza, prze​ko​na​ny, że Róża cze​ka już tam na trę​ba​cza. Ale był w błę​dzie. Po​wró​cił na uli​cę i dłu​go
pi​kie​to​wał wej​ście.

Na​gle prze​szył go ból. Do wy​cho​dzą​ce​go z baru trę​ba​cza tu​li​ła się ja​kaś po​stać ko​bie​ca. Już, już

my​ślał, że to Róża – ale nie.

Szedł za nimi aż do „Rich​mon​du”, wi​dział, jak Kli​ma z nie​zna​jo​mą ko​bie​tą we​szli do środ​ka.
Szyb​kim kro​kiem ru​szył przez park do „Domu Mark​sa”. Był jesz​cze otwar​ty. Spy​tał por​tie​ra, czy

Róża jest w domu. Nie było jej.

Znów po​biegł do „Rich​mon​du”, zdję​ty stra​chem, czy tym​cza​sem nie we​szła tam za Kli​mą. Prze​-

cha​dzał się po ścież​ce i ob​ser​wo​wał drzwi. Nie ro​zu​miał, co się dzie​je. Na​su​wa​ło mu się mnó​stwo
do​my​słów, ale nie mia​ły dlań więk​sze​go zna​cze​nia, nie były waż​ne. Waż​ne było, że krą​żył wo​kół
wej​ścia i wie​dział, że bę​dzie krą​żył tak dłu​go, aż któ​reś z nich zo​ba​czy.

Po co? Jaki to mia​ło sens? Czy nie po​wi​nien ra​czej iść do domu i po​ło​żyć się spać?

background image

Mó​wił so​bie, że wresz​cie musi znać całą praw​dę.
Ale czy rze​czy​wi​ście chciał po​znać praw​dę? Czy rze​czy​wi​ście tak bar​dzo pra​gnął prze​ko​nać się,

że Róża śpi z Kli​mą? Czy nie chciał ra​czej do​cze​kać się ja​kie​goś do​wo​du, że jest nie​win​na? Tyl​ko –
czy przy swo​jej po​dejrz​li​wo​ści dał​by wia​rę ta​kie​mu do​wo​do​wi?

Nie wie​dział, dla​cze​go cze​ka. Wie​dział je​dy​nie, że bę​dzie cze​kać dłu​go, choć​by całą noc, a na​wet

wie​le nocy. Al​bo​wiem za​zdro​sne​mu czas pły​nie z nie​by​wa​łą szyb​ko​ścią. Za​zdrość ab​sor​bu​je mózg
jesz​cze bar​dziej niż ulu​bio​na pra​ca umy​sło​wa. Nie po​zo​sta​wia ani se​kun​dy do wła​snej dys​po​zy​cji.
Kto za​zdro​ści, ten nie wie, co to nuda.

Fran​ci​szek spa​ce​ro​wał po krót​kim od​cin​ku ścież​ki, li​czą​cym le​d​wie sto me​trów, skąd wi​dać było

drzwi „Rich​mon​du”. Bę​dzie cho​dzić tak całą noc, gdy wszy​scy inni pój​dą już spać, bę​dzie cho​dzić
tak aż do ju​tra, aż do po​cząt​ku na​stęp​ne​go roz​dzia​łu.

Cze​mu przy​naj​mniej nie usią​dzie? Na​prze​ciw​ko „Rich​mon​du” są ław​ki!
Nie może usiąść. Za​zdrość jest jak sil​ny ból zęba. Nie moż​na przy niej nic ro​bić, nie moż​na na​wet

sie​dzieć. Trze​ba cho​dzić. Tam i z po​wro​tem.

27

Szli tą samą dro​gą, co Ber​tlef z Różą i Ja​kub z Olgą, scho​da​mi na pierw​sze pię​tro, a po​tem po

czer​wo​nym plu​szo​wym chod​ni​ku na sam ko​niec ko​ry​ta​rza, gdzie znaj​do​wa​ły się dwu​skrzy​dło​we
drzwi do apar​ta​men​tu Ber​tle​fa. Z ich pra​wej stro​ny były drzwi do po​ko​ju Ja​ku​ba, z le​wej po​kój, któ​-
ry dok​tor Sla​ma od​dał do dys​po​zy​cji Kli​mie.

Kie​dy otwo​rzył drzwi i za​pa​lił świa​tło, do​strzegł szyb​kie, ba​daw​cze spoj​rze​nie, ja​kim Ka​mi​la ob​-

rzu​ci​ła całe po​miesz​cze​nie: wie​dział, że szu​ka śla​dów ja​kiejś ko​bie​ty. Znał już tę jej me​to​dę. Wie​-
dział, że przy​je​cha​ła, aże​by go szpie​go​wać, i wie​dział, że bę​dzie uda​wa​ła, że przy​je​cha​ła, by spra​-
wić mu przy​jem​ność. I wie​dział też, że ona do​brze wi​dzi jego przy​gnę​bie​nie i jest pew​na, że po​krzy​-
żo​wa​ła mu pla​ny ja​kie​goś ro​man​su.

– Ko​cha​nie, na​praw​dę nie masz nic prze​ciw temu, że przy​je​cha​łam? – po​wie​dzia​ła.
A on na to:
– Jak​że mógł​bym coś mieć prze​ciw temu?
– Ba​łam się, że bę​dzie ci tu smut​no.
– Bez cie​bie by​ło​by mi tu smut​no. Ucie​szy​łem się, wi​dząc, że klasz​czesz pod es​tra​dą.
– Je​steś ja​kiś zmę​czo​ny. A może coś cię draż​ni? – spy​ta​ła.
– Nie, nie, nic mnie nie draż​ni. Po pro​stu je​stem zmę​czo​ny.
– Je​steś smut​ny, bo by​łeś tu​taj wśród sa​mych męż​czyzn, a to za​wsze cię de​pry​mu​je. Ale te​raz je​-

steś w to​wa​rzy​stwie pięk​nej ko​bie​ty. Czy nie je​stem pięk​ną ko​bie​tą?

– Oczy​wi​ście, że je​steś – rzekł Kli​ma i były to pierw​sze szcze​re sło​wa, ja​kie po​wie​dział jej tego

dnia.

Ka​mi​la była nie​biań​sko pięk​na i trę​bacz czuł bez​gra​nicz​ny ból na myśl, że to pięk​no jest w śmier​-

tel​nym nie​bez​pie​czeń​stwie. Lecz pięk​no uśmie​cha​ło się do nie​go i za​czę​ło się przy nim roz​bie​rać.
Pa​trzył na ob​na​ża​ją​ce się cia​ło, jak gdy​by się z nim że​gnał. Pier​si, te pięk​ne pier​si, czy​ste i nie​ska​la​-
ne, wą​ska ta​lia, pod​brzu​sze, z któ​re​go wła​śnie ze​śli​znę​ły się figi. Pa​trzył na nią tę​sk​nie jak na wspo​-
mnie​nie. Jak przez szy​bę. Jak w dal. Jej na​gość była tak od​le​gła, że nie czuł naj​mniej​sze​go pod​nie​ce​-
nia. A prze​cież wpi​jał się w nią nie​na​sy​co​nym wzro​kiem. Pił tę na​gość jak pi​je​my stra​co​ną prze​-
szłość i zmar​no​wa​ne ży​cie.

Ka​mi​la po​de​szła do nie​go:

background image

– Co to? Ty chcesz zo​stać w ubra​niu?
Nie miał in​ne​go wyj​ścia, jak tyl​ko się ro​ze​brać. Było mu strasz​nie smut​no.
– Niech ci się nie wy​da​je, że mo​żesz być zmę​czo​ny, kie​dy do cie​bie przy​je​cha​łam! Mam na cie​bie

chrap​kę!

Wie​dział, że to nie​praw​da. Wie​dział, że Ka​mi​la nie ma naj​mniej​szej chę​ci ko​chać się i do wy​zy​-

wa​ją​ce​go za​cho​wa​nia zmu​si​ła się je​dy​nie dla​te​go, że wi​dzi jego smu​tek i my​śli, iż wią​że się on z
jego mi​ło​ścią do in​nej ko​bie​ty. Wie​dział (mój Boże, jak ją znał!), że mi​ło​snym ape​lem chce wy​ba​dać,
jak głę​bo​ko po​grą​żo​ny jest w my​ślach o in​nej ko​bie​cie – i chce drę​czyć się jego smut​kiem.

– Na​praw​dę je​stem zmę​czo​ny – po​wie​dział.
Ob​ję​ła go i po​cią​gnę​ła na łóż​ko.
– Zo​ba​czysz, że uwol​nię cię od zmę​cze​nia – za​re​pli​ko​wa​ła i za​czę​ła igrać z jego na​gim cia​łem.
Le​żał jak na sto​le ope​ra​cyj​nym. Wie​dział, że wszyst​kie wy​sił​ki jego żony po​zo​sta​ną da​rem​ne. Jego

cia​ło za​my​ka​ło się w so​bie, stu​la​ło się, nie było w nim ani krzty eks​pan​syw​no​ści. Ka​mi​la prze​su​wa​ła
wil​got​ne war​gi po ca​łym jego cie​le, a on wie​dział, że pra​gnie mę​czyć sie​bie i jego, i nie​na​wi​dził jej.
Nie​na​wi​dził jej ca​łym ogro​mem swej mi​ło​ści; to tyl​ko ona swo​ją za​zdro​ścią, swą szpie​go​ma​nią,
swym bra​kiem za​ufa​nia, to tyl​ko ona sama swym dzi​siej​szym przy​jaz​dem spra​wi​ła, że wszyst​ko jest
stra​co​ne, że ich mał​żeń​stwo jest pod​mi​no​wa​ne ła​dun​kiem wy​bu​cho​wym umiesz​czo​nym w cu​dzym
brzu​chu, ła​dun​kiem, któ​ry za sie​dem mie​się​cy eks​plo​du​je i wszyst​ko roz​wa​li. To tyl​ko ona sama
swym nie​przy​tom​nym stra​chem o mi​łość wszyst​ko znisz​czy​ła.

Przy​ło​ży​ła usta do jego pod​brzu​sza, a on czuł, jak pod ich do​ty​kiem jego czło​nek kur​czy się, jak

umy​ka przed nią, jak z każ​dą chwi​lą sta​je się mniej​szy i co​raz bar​dziej za​lęk​nio​ny. i wie​dział, że Ka​-
mi​la w nie​chę​ci jego cia​ła do​pa​tru​je się ogro​mu jego mi​ło​ści do in​nej ko​bie​ty. Wie​dział, że okrop​nie
się drę​czy i im bar​dziej drę​czy się sama, tym bar​dziej bę​dzie też drę​czyć jego – i do​ty​kać wil​got​ny​mi
war​ga​mi jego im​po​tenc​kie​go cia​ła.

28

Ni​g​dy ni​cze​go nie ży​czył so​bie mniej, niż ko​chać się z tą dziew​czy​ną. Pra​gnął da​wać jej ra​dość i

ob​sy​py​wać ją wszyst​kim, co naj​lep​sze, ale ta do​broć nie tyl​ko nie mia​ła nic wspól​ne​go z mi​ło​sną żą​-
dzą, lecz na​wet wprost wy​klu​cza​ła ją, bo​wiem chcia​ła być czy​sta, bez​in​te​re​sow​na i nie​zwią​za​na z
żad​ną przy​jem​no​ścią ani ko​rzy​ścią.

Co jed​nak miał te​raz po​cząć? Czy po​wi​nien – w imię nie​ska​la​nia swo​jej do​bro​ci – Olgę od​trą​cić?

Wie​dział, że tego zro​bić nie może. Jego od​mo​wa zra​ni​ła​by ją i może po​zo​sta​wi​ła​by ślad na dłu​go.
Ro​zu​miał, że musi wy​pić kie​lich do​bro​ci do dna.

I te​raz oto sta​ła przed nim naga. Mó​wił so​bie, że jej twarz jest szla​chet​na i miła, lecz ta po​cie​cha

zna​czy​ła bar​dzo nie​wie​le, gdy wi​dział twarz wraz z cia​łem, wy​glą​da​ją​cym jak dłu​ga, cien​ka ło​dy​ga,
na któ​rej osa​dzo​ny jest nie​pro​por​cjo​nal​nie wiel​ki owło​sio​ny kwiat.

Ale bez wzglę​du na to, jaka była, Ja​kub wie​dział, że nie ma od​wro​tu. Czuł zresz​tą, że jego cia​ło

(to cia​ło nie​wol​ni​ka) już znów jest w peł​ni go​to​we ocho​czo unieść swą dzi​dę. A jed​nak wy​da​wa​ło
mu się, że jego pod​nie​ce​nie ogar​nia ko​goś in​ne​go, da​le​ko, nie​za​leż​nie od jego psy​chi​ki, jak gdy​by był
pod​nie​co​ny bez wła​sne​go udzia​łu i jak gdy​by po ci​chu tym pod​nie​ce​niem gar​dził. Jego du​sza była da​-
le​ka od cia​ła – peł​na my​śli o tru​ciź​nie w cu​dzej to​reb​ce. Z praw​dzi​wym ża​lem przyj​mo​wa​ła do wia​-
do​mo​ści, że cia​ło śle​po i na nic nie zwa​ża​jąc kie​ru​je się swo​imi bła​hy​mi po​pę​da​mi.

I wte​dy – trwa​ło to może se​kun​dę – prze​bie​gło mu przez gło​wę wspo​mnie​nie: Miał oko​ło dzie​się​-

ciu lat, kie​dy do​wie​dział się, w jaki spo​sób ro​dzą się dzie​ci, i od tej pory owa wi​zja prze​śla​do​wa​ła

background image

go tym sil​niej, im bar​dziej szcze​gó​ło​wo po​zna​wał z bie​giem lat kon​kret​ną ma​te​rię ko​bie​ce​go or​ga​ni​-
zmu. Czę​sto wy​obra​żał so​bie swe na​ro​dzi​ny; wy​obra​żał so​bie, jak jego ciał​ko prze​su​wa​ło się przez
ten cia​sny, wil​got​ny tu​nel, jak nos i usta peł​ne miał tego dziw​ne​go ślu​zu, jak cały był nim po​ma​za​ny i
na​zna​czo​ny. Tak jest, ten ko​bie​cy śluz na​zna​czył go, by po​tem mieć nad nim ta​jem​ną wła​dzę przez
całe jego ży​cie, aby mieć pra​wo w każ​dej chwi​li przy​wo​łać go i roz​ka​zy​wać oso​bli​wym me​cha​ni​-
zmom jego cia​ła. Za​wsze czuł do tego wszyst​kie​go nie​chęć i bun​to​wał się prze​ciw temu pod​dań​stwu
przy​naj​mniej tak, że nie da​wał ko​bie​tom swo​jej du​szy, że bro​nił swej wol​no​ści i sa​mot​no​ści, że na
wła​da​nie ślu​zu ze​zwa​lał tyl​ko w ści​śle wy​zna​czo​nych go​dzi​nach swe​go ży​cia. Olgę tak bar​dzo lu​bił
chy​ba wła​śnie dla​te​go, że dla nie​go znaj​do​wa​ła się cał​ko​wi​cie poza ob​sza​rem sek​su i mógł mieć
pew​ność, że swo​im cia​łem ni​g​dy mu nie przy​po​mni ha​nieb​ne​go spo​so​bu, w jaki przy​szedł na świat.

Do​ło​żył wy​sił​ku, by ode​gnać te my​śli, gdyż jed​no​cze​śnie sy​tu​acja na tap​cza​nie roz​wi​ja​ła się w

szyb​kim tem​pie i ma​jąc lada se​kun​da wnik​nąć w jej dało, nie chciał ro​bić tego z uczu​ciem obrzy​dze​-
nia Po​wie​dział so​bie, że ko​bie​ta, któ​ra otwie​ra się dla nie​go, jest isto​tą, któ​rej da​ru​je je​dy​ną czy​stą
mi​łość swo​je​go żyda, i że bę​dzie ko​chał się z nią tyl​ko po to, żeby była szczę​śli​wa, by za​zna​ła ra​do​-
ści, by była pew​na sie​bie i we​so​ła.

A po​tem był zdu​mio​ny sa​mym sobą: po​ru​szał się na niej jak​by ko​ły​sał się na fa​lach do​bro​ci. Czuł

się szczę​śli​wy, było mu do​brze. Jego du​sza utoż​sa​mia​ła się po​kor​nie z dzia​ła​niem cia​ła, jak gdy​by ten
sto​su​nek nie był ni​czym in​nym, niż tyl​ko fi​zycz​nym wy​ra​zem do​bro​tli​wej mi​ło​ści, czy​ste​go uczu​cia
wo​bec bliź​nie​go. Nic już nie sta​no​wi​ło tu prze​szko​dy, nic nie brzmia​ło fał​szy​wym to​nem. Trwa​li w
na​mięt​nym uści​sku, ich od​de​chy łą​czy​ły się w jed​no tchnie​nie.

Były to pięk​ne i dłu​gie mi​nu​ty. Nie​spo​dzie​wa​nie Olga szep​nę​ła mu do ucha nie​przy​zwo​ite sło​wo.

Szep​nę​ła je raz, po​tem dru​gi i trze​ci, sama nim pod​nie​co​na.

I oto fale do​bro​ci roz​stą​pi​ły się, a Ja​kub zna​lazł się wraz z dziew​czy​ną po​środ​ku pu​sty​ni.
Nie, kie​dy in​dziej, ko​cha​jąc się z kimś, nie miał nic prze​ciw spro​śnym sło​wom. Po​bu​dza​ły w nim

zmy​sło​wość i bru​tal​ność. Dzię​ki nim ko​bie​ty sta​wa​ły się przy​jem​nie obce jego du​szy i za​ra​zem przy​-
jem​nie po​żą​da​ne przez jego cia​ło.

Na​to​miast ta​kie sło​wo w ustach Olgi w mgnie​niu oka znisz​czy​ło całą idyl​lę. Obu​dzi​ło go ze snu.

Ob​łok do​bro​ci roz​pły​nął się i oto trzy​mał w ra​mio​nach taką Olgę, jaką przed chwi​lą wi​dział: z wiel​-
kim kwia​tem gło​wy, pod któ​rym drży cien​ka ło​dyż​ka cia​ła. Ta wzru​sza​ją​ca isto​ta po​czy​na​ła so​bie
wy​zy​wa​ją​co jak dziw​ka, a przy tym nie prze​sta​wa​ła być wzru​sza​ją​ca; w re​zul​ta​cie nie​przy​zwo​ite
sło​wa brzmia​ły ko​micz​nie i smut​no.

Lecz Ja​kub wie​dział, że nie wol​no mu nic po so​bie po​ka​zać, że musi wy​trwać, musi na​dal pić kie​-

lich do​bro​ci, gdyż te ab​sur​dal​ne ob​ję​cia to je​dy​ny jego do​bry uczy​nek, je​dy​na jego eks​pia​cja (ani na
mo​ment nie prze​sta​wał pa​mię​tać o tru​ciź​nie w cu​dzej to​reb​ce), je​dy​ne jego oca​le​nie.

29

Jak wiel​ka per​ła po​mię​dzy dwo​ma ra​mio​na​mi musz​li lśni luk​su​so​wy apar​ta​ment Ber​tle​fa, są​sia​du​-

ją​cy z dwóch stron z nie tak luk​su​so​wy​mi po​ko​ja​mi, w któ​rych miesz​ka​ją Ja​kub i Kli​ma. Ale w obu
skraj​nych po​ko​jach od daw​na już pa​nu​je ci​sza i spo​kój, kie​dy Róża prze​ży​wa jesz​cze w ob​ję​ciach
Ber​tle​fa ostat​ni spazm roz​ko​szy.

Po​tem leży ci​chut​ko obok nie​go, a on głasz​cze ją po twa​rzy. Po chwi​li wy​bu​cha szlo​chem. Pła​cze

dłu​go, skła​da​jąc gło​wę na jego pier​si.

Ber​tlef głasz​cze ją jak małą dziew​czyn​kę – i ona rze​czy​wi​ście czu​je się mała. Mała jak ni​g​dy do​-

tych​czas (ni​g​dy nie kry​ła się tak na czy​imś tor​sie), ale i wiel​ka jak ni​g​dy do​tąd (ni​g​dy nie do​zna​ła

background image

tyle roz​ko​szy, co dziś). I płacz uno​si ją kon​wul​syj​nie w kra​inę do​bra, ja​kie​go rów​nież do​tych​czas nie
za​zna​ła.

Gdzie jest te​raz Kli​ma, gdzie Fran​ci​szek? Są gdzieś w da​le​kich mgłach, nik​ną na ho​ry​zon​cie, lek​cy

jak puch. A gdzie jej upar​te pra​gnie​nie, żeby jed​ne​go z nich mieć, a dro​gie​go się po​zbyć? Gdzie jej
na​pa​dy zło​ści, jej peł​ne ura​zy mil​cze​nie, któ​rym opan​ce​rzy​ła się dziś od rana?

Leży, jesz​cze po​chli​pu​je, on zaś głasz​cze ją po twa​rzy. Mówi jej, by za​snę​ła, że sam ma swą sy​-

pial​nię w po​ko​ju obok. Róża otwie​ra oczy i spo​glą​da na nie​go: nagi Ber​tlef od​cho​dzi do ła​zien​ki
(sły​chać pły​ną​cą wodę), po​tem wra​ca, otwie​ra sza​fę, wyj​mu​je koł​drę i de​li​kat​nie okry​wa nią cia​ło
Róży.

Róża wi​dzi ży​la​ki na jego łyd​kach. Gdy się nad nią po​chy​lał, za​uwa​ży​ła, że jego fa​lu​ją​ce szpa​ko​-

wa​te wło​sy są rzad​kie i wi​dać pod nimi skó​rę. Cóż, jest pięć​dzie​się​cio​lat​kiem, na​wet nie​co brzu​cha​-
tym. Lecz Róży to nie prze​szka​dza. Prze​ciw​nie, jego wiek dzia​ła na nią uspo​ka​ja​ją​co, jego wiek rzu​-
ca ja​sne świa​tło na jej mło​dość, do​tych​czas sza​rą i nie​wy​raź​ną, dzię​ki cze​mu czu​je się peł​na ży​cia i
do​pie​ro na po​cząt​ku dro​gi. W jego obec​no​ści wie te​raz na​gle, że jesz​cze dłu​go po​zo​sta​nie mło​da, że
nie musi z ni​czym się śpie​szyć i nie ma po​wo​du, by bać się cza​su. Ber​tlef znów przy​sia​da obok niej,
głasz​cze ją, a ona czu​je się jak​by była scho​wa​na nie tyl​ko w ko​ją​cych do​tknię​ciach jego pal​ców, ale
tak​że w po​cie​sza​ją​cych ob​ję​ciach jego lat.

Po​tem nie​spo​dzie​wa​nie wszyst​ko gi​nie, przez gło​wę prze​su​wa​ją się jej po​plą​ta​ne ob​ra​zy pierw​-

sze​go snu. Znów bu​dzi się i od​no​si wra​że​nie, że cały po​kój za​la​ny jest prze​dziw​nym nie​bie​skim
świa​tłem. Co to za zdu​mie​wa​ją​cy blask, ja​kie​go jesz​cze ni​g​dy nie wi​dzia​ła? Czyż​by zstą​pił tu księ​życ
prze​sło​nię​ty nie​bie​skim kwe​fem? Lub może ona śni z otwar​ty​mi oczy​ma?

Ber​tlef uśmie​cha się do niej, wciąż głasz​cząc ją po twa​rzy.
Ona zaś te​raz już de​fi​ni​tyw​nie za​my​ka oczy i po​grą​ża się we śnie.

background image

DZIEŃ PIĄTY

1

Było jesz​cze ciem​no, gdy Kli​ma zbu​dził się z bar​dzo płyt​kie​go snu. Chciał zła​pać Różę, za​nim

wyj​dzie do pra​cy. Tyl​ko jak wy​tłu​ma​czyć Ka​mi​li, że wy​bie​ra się gdzieś jesz​cze przed świ​tem?

Spoj​rzał na ze​ga​rek: była pią​ta. Wie​dział, że je​śli nie ma roz​mi​nąć się z pie​lę​gniar​ką, musi już

wsta​wać, ale wciąż nie przy​cho​dził mu na myśl ża​den wy​kręt. Ser​ce wa​li​ło mu ze zde​ner​wo​wa​nia,
lecz cóż moż​na było po​ra​dzić – wstał i za​czął ubie​rać się, po ci​chut​ku, by nie zbu​dzić Ka​mi​li. Za​pi​-
nał wła​śnie ma​ry​nar​kę, gdy usły​szał jej głos. Był to wy​so​ki gło​sik, mó​wią​cy na pół przez sen:

– Gdzie idziesz?
Pod​szedł do łóż​ka i po​ca​ło​wał ją de​li​kat​nie w usta.
– Spij, za​raz wra​cam.
– Pój​dę z tobą – wy​mam​ro​ta​ła Ka​mi​la, ale za​raz znów po​grą​ży​ła się we śnie.
Kli​ma po​śpiesz​nie wy​szedł z po​ko​ju.

2

Czy to moż​li​we? Wciąż jesz​cze cho​dzi tam i z po​wro​tem?
Tak. Ale te​raz przy​sta​nął. W drzwiach „Rich​mon​du” zo​ba​czył Kli​mę. Ukrył się, a na​stęp​nie

ostroż​nie ru​szył za nim do „Domu Mark​sa”. Prze​szedł koło por​tier​ni (por​tier spał) i za​trzy​mał się za
ro​giem ko​ry​ta​rza, przy któ​rym znaj​do​wał się po​kój Róży. Wi​dział, że trę​bacz puka do jej drzwi. Nikt
mu nie otwie​rał. Kli​ma za​stu​kał jesz​cze kil​ka razy, wresz​cie od​wró​cił się i od​szedł.

Fran​ci​szek wy​biegł za nim z bu​dyn​ku. Wi​dział, że idzie dłu​gą uli​cą w stro​nę ła​zie​nek, gdzie Róża

za pół go​dzi​ny ma za​cząć dy​żur. Zno​wu wbiegł do „Domu Mark​sa”. Wa​lił w drzwi Róży i szep​tał do​-
no​śnie w dziur​kę od klu​cza:

– To ja, Fra​nek! Mnie nie mu​sisz się bać! Mnie mo​żesz otwo​rzyć!
Nikt mu nie od​po​wia​dał.
Kie​dy wra​cał, por​tier wła​śnie się bu​dził.
– Róża jest w domu? – za​py​tał go Fran​ci​szek.
– Nie było jej od wczo​raj – od​po​wie​dział por​tier. Fran​ci​szek wy​szedł na uli​cę. Z da​le​ka do​strzegł

Kli​mę wcho​dzą​ce​go do pa​wi​lo​nu ła​zien​ko​we​go.

3

Róża za​wsze bu​dzi​ła się punk​tu​al​nie o wpół do szó​stej. Rów​nież tego dnia, gdy za​sy​pia​ła tak

pięk​nie, nie spa​ła ni odro​bi​nę dłu​żej.

Ber​tlef le​żał na boku, od​dy​chał głę​bo​ko, a jego wło​sy, któ​re za dnia sta​ran​nie za​cze​sy​wał, te​raz

były po​tar​ga​ne i od​sła​nia​ły gołą skó​rę czasz​ki. We śnie jego twarz ro​bi​ła wra​że​nie po​sza​rza​łej i star​-
szej. Na noc​nej szaf​ce sta​ło kil​ka fla​sze​czek z le​kar​stwa​mi, któ​re przy​po​mi​na​ły Róży szpi​tal. Lecz nic
z tego wszyst​kie​go jej nie ra​zi​ło. Przy​glą​da​jąc się mu, czu​ła na​pły​wa​ją​ce do oczu łzy. Nie za​zna​ła
pięk​niej​sze​go wie​czo​ru niż ten wczo​raj​szy. Mia​ła dziw​ną chęć klęk​nąć przed nim. Nie uczy​ni​ła tego,
ale schy​li​ła się i po​ca​ło​wa​ła go de​li​kat​nie w czo​ło.

background image

Gdy była już na dwo​rze i zbli​ża​ła się do ła​zie​nek, zo​ba​czy​ła idą​ce​go z na​prze​ciw​ka Fran​cisz​ka.
Jesz​cze wczo​raj ta​kie spo​tka​nie zi​ry​to​wa​ło​by ją. Choć ko​cha​ła trę​ba​cza, Fran​ci​szek zna​czył dla

niej nie​ma​ło. Ra​zem z Kli​mą two​rzy​li nie​roz​łącz​ną parę. Je​den uosa​biał po​wsze​dniość, dru​gi ma​rze​-
nie, je​den chciał jej, dru​gi nie chciał, od jed​ne​go pra​gnę​ła się uwol​nić, dru​gie​go po​żą​da​ła. Każ​dy z
nich okre​ślał sens eg​zy​sten​cji tego dru​gie​go. De​cy​du​jąc, że za​szła w cią​żę z Kli​mą, nie wy​kre​śla​ła
tym sa​mym Fran​cisz​ka ze swe​go ży​cia; prze​ciw​nie – wła​śnie ist​nie​nie Fran​cisz​ka spra​wi​ło, że po​-
wzię​ła taką de​cy​zję. Sta​ła po​mię​dzy nimi jak mię​dzy dwo​ma bie​gu​na​mi swe​go ży​cia; wy​zna​cza​li pół​-
noc i po​łu​dnie je​dy​nej pla​ne​ty, jaką zna​ła. Ale dziś rano po​ję​ła na​gle, że nie jest to je​dy​na pla​ne​ta na​-
da​ją​ca się do za​miesz​ka​nia. Zro​zu​mia​ła, że może żyć i bez Kli​my, i bez Fran​cisz​ka; że nie ma po co
się śpie​szyć; że ma dość dużo cza​su; że mą​dry i doj​rza​ły męż​czy​zna może wy​pro​wa​dzić ją z tej za​klę​-
tej kra​iny, gdzie czło​wiek sta​rze​je się tak szyb​ko.

– Gdzie by​łaś w nocy? – na​tarł na nią.
– Nie twój in​te​res.
– By​łem u cie​bie. Nie było cię w domu.
– To zu​peł​nie nie twój in​te​res, gdzie by​łam – rze​kła Róża i, nie za​trzy​mu​jąc się, szła w stro​nę

drzwi ła​zie​nek. – I nie łaź za mną. Nie ży​czę so​bie, że​byś za mną ła​ził.

Fran​ci​szek zo​stał sam przed ła​zien​ka​mi, a po​nie​waż po prze​cho​dzo​nej nocy bo​la​ły go nogi, siadł

na ław​ce, z któ​rej mógł ob​ser​wo​wać wej​ście.

Róża wbie​gła po scho​dach, na pierw​szym pię​trze we​szła do roz​le​głej po​cze​kal​ni, w któ​rej pod

ścia​na​mi sta​ły ławy i fo​te​le dla pa​cjen​tów. Przed drzwia​mi pro​wa​dzą​cy​mi na jej od​dział sie​dział
Kli​ma.

– Różo! – wstał i wpa​try​wał się w nią oczy​ma, w któ​rych ma​lo​wa​ła się roz​pacz. – Pro​szę cię!

Pro​szę cię, miej ro​zum i pójdź tam ze mną!

Jego strach był nagi, odar​ty z ca​łej tej mi​ło​snej de​ma​go​gu, w któ​rą tak pra​co​wi​cie sta​rał się go

przy​stro​ić w po​przed​nich dniach.

– Chcesz się mnie po​zbyć – po​wie​dzia​ła Róża.
Zląkł się:
– Nie chcę się cie​bie po​zbyć. Prze​ciw​nie. To wszyst​ko po to, że​by​śmy mo​gli ko​chać się jesz​cze

bar​dziej.

– Nie kłam! – prze​rwa​ła.
– Różo, pro​szę cię! Je​śli nie pój​dziesz, to zda​rzy się nie​szczę​ście!
– Kto mówi, że nie pój​dę? Ale mamy jesz​cze trzy go​dzi​ny cza​su. Jest prze​cież do​pie​ro szó​sta. Mo​-

żesz jesz​cze spo​koj​nie po​spać u boku swo​jej żony!

Za​mknę​ła za sobą drzwi, prze​bra​ła się w bia​ły far​tuch i zwró​ci​ła się do trzy​dzie​sto​pię​cio​lat​ki:
– Słu​chaj, o dzie​wią​tej będę mu​sia​ła wyjść. Nie za​stą​pi​ła​byś mnie tu przez go​dzi​nę?
– Więc jed​nak da​łaś się na​mó​wić – po​wie​dzia​ła ko​le​żan​ka z wy​rzu​tem.
– Nie da​łam się na​mó​wić. Za​ko​cha​łam się – wy​ja​śni​ła jej Róża.

4

Ja​kub pod​szedł do okna, otwo​rzył je. My​ślał o bla​do​nie​bie​skiej ta​blet​ce – i sam nie mógł uwie​-

rzyć, że wczo​raj rze​czy​wi​ście dał ją tej ob​cej ko​bie​cie. Pa​trzył na błę​kit​ne nie​bo, chło​nął świe​że po​-
wie​trze je​sien​ne​go po​ran​ka. Świat, któ​ry wi​dział za oknem, był nor​mal​ny, spo​koj​ny, na​tu​ral​ny. Wczo​-
raj​sza przy​go​da z pie​lę​gniar​ką wy​da​ła mu się na​gle po​zba​wio​na sen​su i nie​praw​do​po​dob​na.

Wziął do ręki słu​chaw​kę i wy​krę​cił nu​mer ła​zie​nek Po​pro​sił o po​łą​cze​nie z sio​strą Różą z od​dzia​-

background image

łu ko​bie​ce​go. Cze​kał dość dłu​go. Wresz​cie ode​zwał się żeń​ski głos. Po​wtó​rzył, że chce mó​wić z sio​-
strą Różą Głos od​po​wie​dział, że sio​stra Róża jest te​raz na ba​se​nie i nie może po​dejść. Po​dzię​ko​wał i
od​wie​sił słu​chaw​kę.

Po​czuł ogrom​ną ulgę: pie​lę​gniar​ka żyje. Prosz​ki z fiol​ki za​ży​wa się trzy razy dzien​nie, więc mu​-

sia​ła wziąć je wczo​raj wie​czo​rem i dzi​siaj rano, czy​li jego ta​blet​kę po​łknę​ła już dość daw​no.
Wszyst​ko sta​ło się dlań na​raz zu​peł​nie ja​sne: bla​do​nie​bie​ska ta​blet​ką któ​rą no​sił w kie​sze​ni jako rę​-
koj​mię swej wol​no​ści, była oszu​stwem. Jego przy​ja​ciel po​da​ro​wał mu ta​blet​kę ilu​zji.

Mój Boże, jak to moż​li​we, że ni​g​dy przed​tem na to nie wpadł? Przy​po​mniał so​bie raz jesz​cze ów

od​le​gły dzień, gdy pro​sił przy​ja​cie​la o tru​ci​znę. Wró​cił wte​dy wła​śnie z wię​zie​nia, a te​raz, po upły​-
wie wie​lu lat, ro​zu​mie, że wszy​scy uwa​ża​li, iż jego proś​ba to tyl​ko te​atral​ny gest, za po​mo​cą któ​re​go
chce jesz​cze raz, kie​dy jest już po wszyst​kim, zwró​cić uwa​gę oto​cze​nia na męki, ja​kie wy​cier​piał.
Jed​nak​że Sla​ma bez wa​ha​nia obie​cał mu to, o co pro​sił, i w kil​ka dni póź​niej przy​niósł lśnią​cą bla​-
do​nie​bie​ską ta​blet​kę. Bo i cze​mu miał​by się wa​hać i coś mu per​swa​do​wać? Po​stą​pił znacz​nie mą​-
drzej niż ci, któ​rzy od​mó​wi​li. Dał mu nie​szko​dli​we złu​dze​nie spo​ko​ju i pew​no​ści, a na do​da​tek zy​-
skał jego do​zgon​ną wdzięcz​ność.

Jak to moż​li​we, że ni​g​dy na to nie wpadł? Wte​dy wy​da​wa​ło mu się tro​chę dziw​ne, że Sla​ma dał

mu tru​ci​znę o wy​glą​dzie po​spo​li​tej, wy​ko​na​nej fa​brycz​nie pi​guł​ki. Wie​dział wpraw​dzie, że jako bio​-
che​mik ma do​stęp do tru​cizn, lecz nie poj​mo​wał, w jaki spo​sób mógł sko​rzy​stać z fa​brycz​nych urzą​-
dzeń, sztan​cu​ją​cych ta​blet​ki. Nie za​sta​na​wiał się jed​nak nad tym. Acz​kol​wiek o wszyst​kim na świe​cie
wąt​pił, ta​blet​ce wie​rzył jak Ewan​ge​lii.

Te​raz, w chwi​li ogrom​nej ulgi, był zresz​tą wdzięcz​ny przy​ja​cie​lo​wi za to oszu​stwo. Był szczę​śli​-

wy, że pie​lę​gniar​ka żyje i że cała wczo​raj​sza non​sen​sow​na przy​go​da była je​dy​nie kosz​mar​nym snem.
Nic na świe​cie nie trwa jed​nak zbyt dłu​go i zza co​raz słab​szych fal ulgi ode​zwa​ła się cie​niu​teń​ka nut​-
ka żalu:

Ja​kie to śmiesz​ne! Ta​blet​ka w kie​sze​ni przy​da​wa​ła każ​de​mu jego kro​ko​wi te​atral​ne​go pa​to​su i po​-

zwo​li​ła mu zro​bić ze swe​go ży​cia pod​nio​sły mit! Był prze​ko​na​ny, że nosi w bi​buł​ce śmierć, a tym​-
cza​sem miał tam tyl​ko ci​chy śmiech Sla​my.

Ja​kub wie​dział, że ko​niec koń​ców jego przy​ja​ciel po​stą​pił słusz​nie, lecz mimo wszyst​ko miał

wra​że​nie, że ten Sla​ma, któ​re​go ko​chał, zmie​nił się na​gle w zwy​czaj​ne​go le​ka​rza, ja​kich są ty​sią​ce.
Na​tu​ral​ność, z jaką bez wa​ha​nia po​wie​rzył mu wte​dy tru​ci​znę, róż​ni​ła go cał​ko​wi​cie od lu​dzi, któ​-
rych Ja​kub znał. W jego po​stę​po​wa​niu było coś nie​praw​do​po​dob​ne​go. Za​cho​wał się ina​czej, niż za​-
cho​wu​ją się lu​dzie w sto​sun​ku do in​nych lu​dzi. Zu​peł​nie nie brał pod uwa​gę ewen​tu​al​no​ści, że Ja​kub
mógł​by sko​rzy​stać z tru​ci​zny w ata​ku hi​ste​rii czy de​pre​sji. Oby​dwaj po​czy​na​li so​bie jak dwaj bo​go​-
wie zmu​sze​ni żyć po​śród lu​dzi – i było to pięk​ne. Było nie​za​po​mnia​ne. Aż oto na​gle mi​nę​ło.

Ja​kub pa​trzył na błę​kit​ne nie​bo i my​ślał: „Po​da​ro​wał mi dzi​siaj ulgę i spo​kój. A za​ra​zem za​brał

mi sie​bie sa​me​go, mo​je​go Sla​mę.”

5

Kli​ma był słod​ko odu​rzo​ny zgo​dą Róży, ale na​wet obiet​ni​ca naj​więk​szej na​gro​dy nie skło​ni​ła​by

go do opusz​cze​nia po​cze​kal​ni. Wczo​raj​sze nie​wy​tłu​ma​czal​ne znik​nię​cie pie​lę​gniar​ki wry​ło mu się w
pa​mięć ni​czym groź​ne me​men​to. Był zde​cy​do​wa​ny cier​pli​wie cze​kać tu​taj, żeby nikt jej nie prze​ka​ba​-
cił, nie od​wiódł od raz po​wzię​te​go za​mia​ru, nie upro​wa​dził.

Za​czę​ły się zja​wiać pa​cjent​ki, wcho​dzi​ły w drzwi, za któ​ry​mi zni​kła Róża. Nie​któ​re po​zo​sta​wa​ły

tam, inne wra​ca​ły na ko​ry​tarz i sia​da​ły w fo​te​lach pod ścia​na​mi, a wszyst​kie spo​glą​da​ły py​ta​ją​co na

background image

Kli​mę, bo​wiem na tym od​dzia​le męż​czyź​ni nie po​ja​wia​li się.

Po​tem z jed​nych drzwi wy​nu​rzy​ła się tęga ko​bie​ta w bia​łym far​tu​chu i dłu​go mie​rzy​ła go wzro​-

kiem; wresz​cie po​de​szła do nie​go i za​py​ta​ła, czy może cze​ka na Różę. Za​czer​wie​nił się i przy​tak​nął.

– Nie musi pan cze​kać. Ma pan czas do dzie​wią​tej – po​wie​dzia​ła z nie​przy​jem​ną po​ufa​ło​ścią.
Kli​mie zda​wa​ło się, że wszyst​kie ko​bie​ty do​oko​ła sły​szą – i wie​dzą, o co cho​dzi.
Była mniej wię​cej za pięt​na​ście dzie​wią​ta, kie​dy z drzwi wy​szła Róża, znów ubra​na w zwy​kłą su​-

kien​kę. Do​łą​czył do niej i w mil​cze​niu wy​szli z bu​dyn​ku. Każ​de z nich za​to​pio​ne było w swych my​-
ślach, więc nie za​uwa​ży​li, że za nimi, osło​nię​ty za​ro​śla​mi par​ku, idzie Fran​ci​szek.

6

Ja​ku​bo​wi po​zo​sta​je już tyl​ko po​że​gnać się z Olgą i ze Sla​mą, ale chce jesz​cze przed​tem tro​chę

(ostat​ni raz) po​spa​ce​ro​wać sa​mot​nie po par​ku i pa​trzeć no​stal​gicz​nie na drze​wa po​dob​ne do pło​mie​-
ni.

Wy​szedł na ko​ry​tarz w tej sa​mej chwi​li, gdy drzwi po​ko​ju po prze​ciw​le​głej stro​nie za​my​ka​ła za

sobą mło​da ko​bie​ta, któ​rej wy​so​ka syl​wet​ka przy​cią​gnę​ła jego uwa​gę. Zo​ba​czyw​szy jej twarz, zdu​-
miał się jej uro​dą.

– Pani jest zna​jo​mą dok​to​ra Sla​my? – zwró​cił się do niej.
Ko​bie​ta uśmiech​nę​ła się uprzej​mie:
– Skąd pan to wie?
– Wy​szła pani z po​ko​ju, któ​re​go dok​tor Sla​ma uży​wa dla swo​ich przy​ja​ciół – po​wie​dział Ja​kub i

przed​sta​wił się.

– Miło mi pana po​znać. Je​stem Kli​mo​wa. Pan dok​tor ulo​ko​wał tu mego męża. Wła​śnie idę go szu​-

kać. Pew​nie jest u pana dok​to​ra. Nie wie pan, gdzie mo​gła​bym ich zna​leźć?

Ja​kub nie mógł ode​rwać za​chwy​co​ne​go wzro​ku od twa​rzy mło​dej ko​bie​ty i po​my​ślał (po​now​nie!),

że jest tu ostat​ni dzień, a za​tem każ​de zda​rze​nie na​bie​ra szcze​gól​ne​go zna​cze​nia i sta​je się sym​bo​licz​-
nym prze​sła​niem.

Ale co ma po​wie​dzieć mu to prze​sła​nie?
– Mogę pa​nią za​pro​wa​dzić do dok​to​ra Sla​my – po​wie​dział.
– By​ła​bym panu nie​zmier​nie wdzięcz​na – od​par​ła.
Wła​śnie, co ma po​wie​dzieć mu to prze​sła​nie?
Przede wszyst​kim jest to tyl​ko prze​sła​nie – i nic wię​cej. Za dwie go​dzi​ny wy​je​dzie i z tej pięk​nej

isto​ty nic mu nie po​zo​sta​nie. Ta ko​bie​ta uka​za​ła mu się jako od​mo​wa. Spo​tkał ją jako ob​raz tego
wszyst​kie​go, co tra​ci wsku​tek swe​go wy​jaz​du.

– To dziw​ne – ode​zwał się. – Dzi​siaj będę roz​ma​wiał z pa​nem dok​to​rem Sla​mą chy​ba ostat​ni raz

w ży​ciu.

Ale prze​sła​nie, któ​re przy​no​si mu ta ko​bie​ta, mówi jesz​cze coś nad​to. Do​tar​ło do nie​go, aby jesz​-

cze w ostat​niej chwi​li po​wia​do​mić go o ist​nie​niu pięk​na. Wła​śnie, pięk​na – Ja​kub nie​omal z lę​kiem
zdał so​bie spra​wę z tego, że w isto​cie ni​g​dy nic o nim nie wie​dział, że igno​ro​wał je i ni​g​dy nie żył
dla nie​go. Uro​da tej ko​bie​ty fa​scy​no​wa​ła go. Rap​tem do​znał uczu​cia, że we wszyst​kich jego de​cy​-
zjach za​wsze tkwił ja​kiś błąd. Że za​po​mi​nał o po​trze​bie uwzględ​nia​nia pew​nej po​zy​cji. Wy​da​ło mu
się, że gdy​by znał tę ko​bie​tę wcze​śniej, po​wziął​by inną de​cy​zję.

– Dla​cze​go bę​dzie pan z nim roz​ma​wiać ostat​ni raz?
– Wy​jeż​dżam za gra​ni​cę. I to na dłu​go.
Rzecz nie w tym, że nie mie​wał pięk​nych ko​biet – tak nie było, ale ich po​wab za​wsze był dlań je​-

background image

dy​nie czymś dru​go​rzęd​nym. Tym, co cią​gnę​ło go do ko​biet, było pra​gnie​nie ze​msty, były smu​tek i nie​-
za​do​wo​le​nie albo współ​czu​cie i li​tość, świat ko​biet za​wsze wią​zał mu się z oso​bi​stym gorz​kim dra​-
ma​tem w tym kra​ju, w któ​rym był prze​śla​dow​cą oraz prze​śla​do​wa​nym, w któ​rym prze​żył wie​le
awan​tur i nie​wie​le idyl​li. Lecz oto ta ko​bie​ta uka​za​ła mu się nie​spo​dzie​wa​nie nie​zwią​za​na z tym
wszyst​kim, nie​zwią​za​na z jego ży​ciem, przy​szła z ze​wnątrz, ob​ja​wi​ła się, ob​ja​wi​ła się mu nie tyl​ko
jako pięk​na ko​bie​ta, ale też jako uoso​bie​nie pięk​na, i po​wia​da​mia​ła go, że moż​na było żyć tu ina​czej
i dla cze​goś in​ne​go, że pięk​no to coś wię​cej niż spra​wie​dli​wość, że pięk​no to coś wię​cej niż praw​da,
że jest bar​dziej re​al​ne, bez​spor​ne, a na​wet ła​twiej osią​gal​ne, że pięk​no prze​ra​sta wszyst​ko inne i że
w tej chwi​li dla nie​go jest już osta​tecz​nie stra​co​ne. Że przy​szło tyl​ko uka​zać mu się w ostat​niej chwi​-
li, żeby so​bie nie my​ślał, że po​znał wszyst​ko i wy​czer​pał tu wszyst​kie moż​li​wo​ści ży​cio​we.

– Za​zdrosz​czę panu – po​wie​dzia​ła.
Szli ra​zem przez park, nie​bo było błę​kit​ne, par​ko​we krze​wy żół​te oraz czer​wo​ne i Ja​kub znów po​-

my​ślał, że jest to sym​bol ognia, w któ​rym go​re​ją jego na​le​żą​ce już do prze​szło​ści przy​go​dy, wspo​-
mnie​nia i oka​zje.

– Nie ma mi pani cze​go za​zdro​ścić. W tej chwi​li zda​je mi się, że nie po​wi​nie​nem ni​g​dzie je​chać.
– Dla​cze​go? Spodo​ba​ło się panu tu​taj w ostat​niej chwi​li?
– Pani mi się spodo​ba​ła. Ogrom​nie mi się pani spodo​ba​ła. Jest pani nie​zmier​nie pięk​na!
Sam nie wie​dział, jak to się sta​ło, że wy​krzyk​nął te sło​wa, za​raz jed​nak po​my​ślał, że może mó​wić

jej wszyst​ko, bo za nie​wie​le go​dzin już go tu​taj nie bę​dzie i to, co po​wie, nie po​cią​gnie za sobą naj​-
mniej​szych na​stępstw ani dla nie​go, ani dla niej. Ta nie​spo​dzia​nie od​kry​ta swo​bo​da upa​ja​ła go.

– Ży​łem jak śle​piec. Jak śle​piec. Dziś pierw​szy raz zro​zu​mia​łem, że ist​nie​je pięk​no. I że dla mnie

jest już na nie za póź​no.

Ko​ja​rzy​ła mu się z mu​zy​ką i ma​lar​stwem, z tym kró​le​stwem, któ​re​go pro​gów ni​g​dy nie prze​kro​-

czył, ko​ja​rzy​ła mu się z barw​ny​mi drze​wa​mi do​oko​ła i na​gle nie wi​dział w nich już żad​nych prze​ka​-
zów i sym​bo​li (ob​ra​zu ognia czy spa​la​nia), lecz tyl​ko i je​dy​nie eks​ta​zę pięk​na, ta​jem​nie prze​bu​dzo​ną
jej kro​ka​mi, tem​brem jej gło​su.

– Zro​bił​bym wszyst​ko, aże​by pa​nią zdo​być. Chciał​bym rzu​cić to wszyst​ko i prze​żyć całe ży​cie

ina​czej, je​dy​nie gwo​li pani i dla pani. Ale nie mogę, bo w tej chwi​li już mnie tu​taj wła​ści​wie nie ma.
Mia​łem wy​je​chać wczo​raj i dziś je​stem tu tyl​ko jako swo​je wła​sne spóź​nie​nie.

Ach tak, te​raz na​gle zro​zu​miał, dla​cze​go dane mu było ją spo​tkać. Spo​tka​nie to ro​ze​gra​ło się poza

jego ży​ciem, na mar​gi​ne​sie jego losu, na re​wer​sie jego bio​gra​fii. Lecz tym swo​bod​niej mu się do niej
mó​wi​ło, aż w pew​nej chwi​li po​jął, że i tak nie jest w sta​nie po​wie​dzieć jej wszyst​kie​go, co by
chciał.

Do​tknął jej ręki i po​ka​zał:
– Tu or​dy​nu​je dok​tor Sla​ma. Pro​szę pójść na pierw​sze pię​tro.
Pani Kli​mo​wa pa​trzy​ła prze​cią​gle na Ja​ku​ba, on zaś wpi​jał się w jej spoj​rze​nie, ła​god​ne i mięk​kie

jak za​mglo​na dal. Jesz​cze raz do​tknął jej ręki, od​wró​cił się i od​szedł.

Ale po​tem obej​rzał się i zo​ba​czył, że pani Kli​mo​wa stoi i pa​trzy w jego stro​nę. Obej​rzał się jesz​-

cze kil​ka razy – sta​le za nim pa​trzy​ła.

7

W po​cze​kal​ni sie​dzia​ło oko​ło dwu​dzie​stu zde​ner​wo​wa​nych ko​biet; Róża i Kli​ma nie mie​li już

gdzie usiąść. Na ścia​nie na​prze​ciw nich wi​sia​ły wiel​kie pla​ka​ty, któ​re za po​mo​cą ilu​stra​cji i ha​seł
mia​ły znie​chę​cić ko​bie​ty do prze​ry​wa​nia cią​ży.

background image

„Ma​mu​siu, dla​cze​go mnie nie chcesz?” – wo​la​ły ol​brzy​mie li​te​ry na pla​ka​cie, z któ​re​go uśmie​cha​-

ło się nie​mow​lę w be​ci​ku; pod nie​mow​lę​ciem wy​dru​ko​wa​ny był, też spo​ry​mi czcion​ka​mi, wiersz o
tym, jak nie​na​ro​dzo​ne dziec​ko pro​si mat​kę, aby nie po​zwo​li​ła go wy​skro​bać, i obie​cu​je jej za to ty​-
sią​ce przy​jem​no​ści: „Na czy​ich rę​kach, mamo, chcesz umrzeć, je​śli mnie nie uro​dzisz?”.

Na in​nych pla​ka​tach znaj​do​wa​ły się wiel​kie fo​to​gra​fie ro​ze​śmia​nych ma​tek, trzy​ma​ją​cych rącz​ki

dzie​cin​nych wóz​ków, i zdję​cia siu​sia​ją​cych chłop​czy​ków. (Kli​ma po​my​ślał, że siu​sia​ją​cy chłop​czyk
jest ar​gu​men​tem nie do od​par​cia, prze​ma​wia​ją​cym na rzecz ro​dze​nia dzie​ci; przy​po​mnia​ło mu się, jak
kie​dyś w ki​nie po​ka​za​no w kro​ni​ce fil​mo​wej siu​sia​ją​ce​go chłop​czy​ka i cała sala za​szu​mia​ła bło​gi​mi
wes​tchnie​nia​mi ko​biet.)

Po chwi​li cze​ka​nia trę​bacz za​stu​kał do drzwi; gdy wy​szła sio​stra, wy​mie​nił na​zwi​sko dok​to​ra Sla​-

my. Wkrót​ce zja​wił się dok​tor. Wrę​czył Kli​mie for​mu​larz i po​pro​sił, by ze​chciał go wy​peł​nić i na ra​-
zie cier​pli​wie cze​kał.

Kli​ma przy​ło​żył for​mu​larz do ścia​ny i za​czął wy​peł​niać po​szcze​gól​ne ru​bry​ki: na​zwi​sko i imię,

data uro​dze​nia, miej​sce uro​dze​nia. Róża mu dyk​to​wa​ła. Na​stęp​nie do​szedł do ru​bry​ki, w któ​rej było
na​pi​sa​ne: „Na​zwi​sko i imię ojca”. Za​trwo​żył się. To strasz​ne, wi​dzieć czar​no na bia​łym ta​kie ha​nieb​-
ne okre​śle​nie i do​pi​sy​wać do nie​go wła​sne per​so​na​lia.

Róża wpa​try​wa​ła się w rękę Kli​my – za​uwa​ży​ła, że drży. Na​peł​ni​ło ją to za​do​wo​le​niem.
– Pisz, pisz – po​wie​dzia​ła.
– Kogo mam tu​taj wpi​sać? – szep​nął Kli​ma.
Wy​dał się jej tchórz​li​wy i wy​stra​szo​ny, gar​dzi​ła nim. Wszyst​kie​go się boi, boi się od​po​wie​dzial​-

no​ści i boi się na​wet zło​żyć pod​pis na urzę​do​wym for​mu​la​rzu.

– No, wy​bacz, to chy​ba ja​sne, kogo masz wpi​sać – po​wie​dzia​ła.
– My​śla​łem, że to nie ma zna​cze​nia – jęk​nął.
Już jej na nim nie za​le​ża​ło, lecz w głę​bi du​szy była prze​ko​na​na, że ten tchórz​li​wy męż​czy​zna za​wi​-

nił wo​bec niej, ka​ra​nie go spra​wia​ło jej przy​jem​ność.

– Jak chcesz kła​mać, to trud​no ci się bę​dzie ze mną do​ga​dać.
Kie​dy wpi​sał swo​je na​zwi​sko, do​da​ła z wes​tchnie​niem:
– I tak jesz​cze nie wiem, co zro​bię…
– Jak to?
Po​pa​trzy​ła na jego wy​lęk​nio​ną twarz:
– Póki mi tego nie zro​bią, za​wsze jesz​cze mogę się roz​my​ślić.

8

Sie​dzia​ła w fo​te​lu, nogi po​ło​ży​ła na sto​le i wpa​try​wa​ła się w po​wieść kry​mi​nal​ną, ku​pio​ną na

nud​ne uzdro​wi​sko​we dni. Sama nie wie​dzia​ła jed​nak, o czym czy​ta​ła, po​nie​waż myśl jej nie​ustan​nie
wra​ca​ła do scen i słów z mi​nio​ne​go wie​czo​ru. Wszyst​ko jej się wczo​raj po​do​ba​ło, a już naj​bar​dziej
po​do​ba​ła się so​bie ona sama. Na​resz​cie była taką, jaką za​wsze pra​gnę​ła być: nie ofia​rą za​mia​rów
męż​czyzn, lecz sa​mo​dziel​ną twór​czy​nią wła​snych przy​gód. Ra​dy​kal​nie ze​rwa​ła z na​rzu​co​ną jej przez
Ja​ku​ba rolą nie​win​nej wy​cho​wa​ni​cy i – prze​ciw​nie – sama uro​bi​ła go so​bie zgod​nie z wła​sną wolą.

Wy​da​wa​ła się so​bie ele​ganc​ka, sa​mo​dziel​na i śmia​ła. Pa​trzy​ła na swo​je opar​te o sto​lik nogi,

odzia​ne w bia​łe ob​ci​słe dżin​sy. Sły​sząc pu​ka​nie do drzwi, za​wo​ła​ła we​so​ło:

– Wejdź, cze​kam na cie​bie!
Ja​kub wszedł. Wy​glą​dał na zmar​twio​ne​go.
– Cześć! – po​wie​dzia​ła.

background image

Jesz​cze chwi​lę trzy​ma​ła nogi na sto​li​ku. Zda​wa​ło się jej, że Ja​kub jest za​kło​po​ta​ny, i spra​wi​ło jej

to przy​jem​ność. Wresz​cie wsta​ła i po​ca​ło​wa​ła go de​li​kat​nie w po​li​czek.

– Zo​sta​niesz tro​chę?
– Nie – od​po​wie​dział smut​nym gło​sem. – Tym ra​zem że​gnam się z tobą już na​praw​dę. Za chwi​lę

jadę. My​śla​łem, że jesz​cze ostat​ni raz od​pro​wa​dzę cię do ła​zie​nek.

– Do​bra – po​wie​dzia​ła Olga we​so​ło. – Mo​że​my się przejść.

9

Ja​kub po​zo​sta​wał bez resz​ty pod wra​że​niem pięk​nej pani Kli​mo​wej i mu​siał prze​móc pew​ną nie​-

chęć, żeby przyjść po​że​gnać się z Olgą, któ​ra po wczo​raj​szym wie​czo​rze po​zo​sta​wi​ła mu w du​szy
skru​pu​ły i ja​kiś osad. Za nic na świe​cie nie dał​by jej jed​nak tego po​znać. Po​wie​dział so​bie że musi
za​cho​wy​wać się wy​jąt​ko​wo tak​tow​nie, aby nie mo​gła się do​my​ślić, jak mało roz​ko​szy i ra​do​ści zna​-
lazł w ich wczo​raj​szym spół​ko​wa​niu, i by mo​gła za​cho​wać o nim jak naj​lep​sze wspo​mnie​nie. Twarz
miał po​waż​ną, nic nie​zna​czą​ce zda​nia wy​po​wia​dał z me​lan​cho​lij​nym ak​cen​tem, do​ty​kał lek​ko jej
ręki, od cza​su do cza​su gła​ska! ją po wło​sach, a gdy spo​glą​da​ła mu w oczy, sta​rał się pa​trzeć tę​sk​nie.

Po dro​dze za​pro​po​no​wa​ła, żeby wstą​pi​li jesz​cze na lamp​kę wina, ale Ja​kub chciał mak​sy​mal​nie

skró​cić ich ostat​nie spo​tka​nie, gdyż i tak kosz​to​wa​ło go wie​le wy​sił​ku.

– Po​że​gna​nie to na​zbyt smut​na spra​wa. Nie chciał​bym go prze​cią​gać – po​wie​dział.
Przed wej​ściem do ła​zie​nek ujął ją za oby​dwie ręce i zaj​rzał jej głę​bo​ko w oczy.
– Ja​ku​bie – ode​zwa​ła się Olga – bar​dzo je​steś do​bry, że przy​je​cha​łeś. Wczo​raj​szy wie​czór był cu​-

dow​ny. Cie​szę się, że na​resz​cie prze​sta​łeś ba​wić się w mego tatę i stał się z cie​bie Ja​kub. To było
strasz​nie faj​ne. Praw​da, że było faj​ne?

Ja​kub po​jął, że nic tu nie ro​zu​mie. Czyż​by ta sub​tel​na dziew​czy​na uwa​ża​ła wczo​raj​szy sto​su​nek je​-

dy​nie za roz​ryw​kę? Czyż​by skło​ni​ła ją do nie​go zmy​sło​wość nie​ma​ją​ca nic wspól​ne​go z uczu​ciem?
Czyż​by we​so​łe wspo​mnie​nie o jed​nym mi​ło​snym wie​czo​rze prze​wa​ża​ło nad smut​kiem z po​wo​du roz​-
sta​nia na całe ży​cie?

Uca​ło​wał ją. Po​wie​dzia​ła, że ży​czy mu szczę​śli​wej po​dró​ży, i zni​kła w sze​ro​kich drzwiach ła​zie​-

nek.

10

Już nie​mal dwie go​dzi​ny krą​żył przed bu​dyn​kiem am​bu​la​to​rium i za​czy​nał tra​cić cier​pli​wość. Sta​-

le so​bie po​wta​rzał, że nie wol​no mu wsz​czy​nać żad​nych awan​tur, ale czuł, że pa​nu​je nad sobą reszt​-
ka​mi sił.

Wszedł do bu​dyn​ku. Uzdro​wi​sko nie było wiel​kie i wszy​scy go tu zna​li. Spy​tał por​tie​ra, czy nie

wi​dział wcho​dzą​cej Róży. Por​tier po​wie​dział, że wi​dział i do​dał, że wje​cha​ła na górę win​dą. Po​nie​-
waż win​da kur​so​wa​ła je​dy​nie na trze​cie pię​tro, a na niż​sze cho​dzi​ło się pie​szo, mógł ogra​ni​czyć swe
po​dej​rze​nia tyl​ko do dwóch ko​ry​ta​rzy na naj​wyż​szej kon​dy​gna​cji. Po jed​nej stro​nie znaj​do​wa​ły się
biu​ra, po dru​giej od​dział gi​ne​ko​lo​gicz​ny. Naj​pierw prze​szedł pierw​szy ko​ry​tarz (był bez​lud​ny), w
dru​gi zaś wszedł z nie​przy​jem​nym uczu​ciem, że męż​czy​znom wstęp tam jest za​ka​za​ny. Po​tem zo​ba​czył
pie​lę​gniar​kę, któ​rą znał z wi​dze​nia. Za​py​tał o Różę. Wska​za​ła mu drzwi na koń​cu ko​ry​ta​rza. Były
otwar​te, sta​ła w nich grup​ka ko​biet i męż​czyzn. Fran​ci​szek wszedł do środ​ka, tam tak​że sie​dzia​ło
spo​ro ko​biet, ale trę​ba​cza ani Róży nie było.

– Nie wi​dzia​ły pa​nie tu​taj ta​kiej dziew​czy​ny, ta​kiej blon​dyn​ki?
Jed​na z pań wska​za​ła na drzwi biu​ra:

background image

– Są w środ​ku.
„Ma​mu​siu, dla​cze​go mnie nie chcesz?” – czy​tał Fran​ci​szek; na in​nych pla​ka​tach zo​ba​czył fo​to​gra​-

fie siu​sia​ją​cych chłop​czy​ków i roz​kosz​nych nie​mow​ląt. Za​czął się orien​to​wać, o co cho​dzi.

11

W po​ko​ju stał po​dłuż​ny stół. Po jed​nej jego stro​nie sie​dzie​li Kli​ma i Róża, po dru​giej kró​lo​wał

dok​tor Sla​ma mię​dzy dwie​ma roz​ło​ży​sty​mi ko​bie​ta​mi.

Dok​tor Sla​ma spoj​rzał na parę pe​ten​tów i po​krę​cił z obrzy​dze​niem gło​wą:
– Ogar​nia mnie smu​tek, gdy na was pa​trzę. Czy wie​cie, ja​kich sta​rań tu do​kła​da​my, aby przy​wró​-

cić płod​ność nie​szczę​śli​wym ko​bie​tom, któ​re nie mogą mieć dzie​ci? A wy, lu​dzie mło​dzi, zdro​wi,
do​rod​ni, do​bro​wol​nie po​zby​wa​cie się tego, co naj​cen​niej​sze w ży​ciu. Z całą mocą pod​kre​ślam, że ta
ko​mi​sja nie jest po to, żeby po​pie​rać prze​ry​wa​nie cią​ży, ale żeby je re​gu​lo​wać.

Obie ko​bie​ty za​mru​cza​ły apro​bu​ją​co, a dok​tor Sla​ma na​dal ci​skał gro​my na gło​wy oboj​ga pe​ten​-

tów. Kli​mie gło​śno wa​li​ło ser​ce. Do​my​ślał się co praw​da, że pe​ro​ra le​ka​rza prze​zna​czo​na jest nie
dla nie​go, tyl​ko dla dwóch asy​stu​ją​cych dam, któ​re całą po​tę​gą swych ma​cie​rzyń​skich brzu​chów nie​-
na​wi​dzi​ły mło​dych ko​biet wy​krę​ca​ją​cych się od ro​dze​nia, bał się jed​nak, że sło​wa te zmięk​czą Różę.
Czy nie mó​wi​ła mu przed chwi​lą, że wciąż nie jest zde​cy​do​wa​na, jak po​stą​pić?

– Dla kogo chce​cie żyć? – kon​ty​nu​ował Sla​ma. – Ży​cie bez dzie​ci jest jak drze​wo bez li​ści. Gdy​-

bym miał od​po​wied​nią wła​dzę, to za​bro​nił​bym prze​ry​wa​nia cią​ży. Czy nie bu​dzi w was nie​po​ko​ju,
że przy​rost na​tu​ral​ny zmniej​sza się z roku na rok? U nas, gdzie mat​kę i dziec​ko ota​cza się opie​ką jak
ni​g​dzie in​dziej na świe​cie! U nas, gdzie nikt nie musi oba​wiać się o swą przy​szłość!

Obie ko​bie​ty znów za​mru​cza​ły z apro​ba​tą, a Sla​ma cią​gnął da​lej:
– To​wa​rzysz jest żo​na​ty i te​raz boi się wziąć na sie​bie wszyst​kie kon​se​kwen​cje nie​od​po​wie​dzial​-

ne​go sto​sun​ku płcio​we​go. Tyl​ko że, to​wa​rzy​szu, na​le​ża​ło po​my​śleć o tym wcze​śniej!

Dok​tor na chwi​lę za​milkł, a na​stęp​nie znów zwró​cił się do Kli​my:
– Je​ste​ście bez​dziet​ni. Czy na​praw​dę nie mo​że​cie dla do​bra tego nie​na​ro​dzo​ne​go dziec​ka roz​-

wieść się z żoną?

– Nie mogę – od​po​wie​dział Kli​ma.
– Tak, wiem – wes​tchnął dok​tor Sla​ma. – Do​sta​łem za​świad​cze​nie od psy​chia​try, że pani Kli​mo​-

wa prze​ja​wia skłon​no​ści sa​mo​bój​cze. Na​ro​dze​nie się dziec​ka za​gro​zi​ło​by jej ży​ciu, roz​bi​ło​by jed​no
mał​żeń​stwo, a sio​stra Róża i tak by​ła​by sa​mot​ną mat​ką. Co ro​bić – wes​tchnął raz jesz​cze i pod​su​nął
for​mu​larz obu ko​bie​tom, któ​re rów​nież wes​tchnę​ły i umie​ści​ły w od​po​wied​niej ru​bry​ce swe pod​pi​sy.

– Zgło​si​cie się na za​bieg w przy​szłym ty​go​dniu, w po​nie​dzia​łek o ósmej rano – po​wie​dział dok​tor

Sla​ma do Róży i po​in​for​mo​wał ją, że może odejść.

– Ale wy jesz​cze tu zo​sta​nie​cie – ode​zwa​ła się jed​na z gru​bych ko​biet do Kli​my.
Róża wy​szła, a ko​bie​ta do​koń​czy​ła swą kwe​stię:
– Abor​cja nie jest czymś tak nie​win​nym, jak się wam zda​je. Na​stę​pu​je przy niej wiel​ka utra​ta

krwi. Swo​im bra​kiem od​po​wie​dzial​no​ści ogra​bi​li​ście to​wa​rzysz​kę z krwi, jest więc spra​wie​dli​we,
że​by​ście krew od​da​li.

Pod​su​nę​ła trę​ba​czo​wi ja​kiś for​mu​larz, mó​wiąc:
– Pod​pisz​cie to w tym miej​scu.
Skon​fun​do​wa​ny Kli​ma po​słusz​nie pod​pi​sał.
– To de​kla​ra​cja ho​no​ro​we​go krwio​daw​cy. Mo​że​cie przejść do ga​bi​ne​tu obok, tam sio​stra za​raz

po​bie​rze od was krew.

background image

12

Róża prze​szła przez po​cze​kal​nię ze spusz​czo​ny​mi oczy​ma i uj​rza​ła Fran​cisz​ka do​pie​ro gdy ode​-

zwał się do niej na ko​ry​ta​rzu.

– Gdzie by​łaś?
Zlę​kła się wście​kłe​go wy​ra​zu jego twa​rzy i przy​śpie​szy​ła kro​ku.
– Py​tam cie​bie, gdzie by​łaś!
– Nie twój in​te​res.
– Ja wiem, gdzie by​łaś!
– Jak wiesz, to nie py​taj.
Scho​dzi​li ze scho​dów. Róża śpie​szy​ła się bar​dzo, chcąc uciec Fran​cisz​ko​wi i unik​nąć roz​mo​wy.
– To była ko​mi​sja od prze​ry​wa​nia cią​ży – rzekł Fran​ci​szek. Róża mil​cza​ła. Wy​szli z bu​dyn​ku na

uli​cę.

– To była ko​mi​sja od prze​ry​wa​nia cią​ży. Wiem. Ty chcesz po​zbyć się pło​du.
– Zro​bię, co będę chcia​ła.
– Nie zro​bisz, co bę​dziesz chcia​ła. To tak​że moja spra​wa. Róża szła szyb​ko, nie​omal bie​gła. Fran​-

ci​szek pę​dził za nią.

Gdy byli już przy wej​ściu do pa​wi​lo​nu ła​zien​ko​we​go, po​wie​dzia​ła:
– Że​byś się nie ośmie​lił iść za mną. Ja te​raz pra​cu​ję. Nie mo​żesz prze​szka​dzać mi w pra​cy.
Fran​ci​szek był zi​ry​to​wa​ny:
– Nie ty mi bę​dziesz za​bra​niać!
– Nie masz pra​wa!
– To ty nie mia​łaś pra​wa!
Róża wbie​gła do pa​wi​lo​nu, Fran​ci​szek za nią.

13

Ja​kub cie​szył się, że wszyst​ko ma już za sobą i po​zo​sta​je mu tyl​ko ostat​nia spra​wa: po​że​gna​nie ze

Sla​mą. Wol​nym kro​kiem ru​szył spod ła​zie​nek przez park do „Domu Mark​sa”.

Z prze​ciw​nej stro​ny sze​ro​ką ale​ją nad​cho​dzi​ła pani wy​cho​waw​czy​ni, a za nią oko​ło dwu​dziest​ki

przed​szko​la​ków. Wy​cho​waw​czy​ni mia​ła w ręku ko​niec dłu​gie​go czer​wo​ne​go sznu​ra, któ​re​go wszyst​-
kie dzie​ci trzy​ma​ły się, idąc gę​sie​go. Szły wol​no, wy​cho​waw​czy​ni po​ka​zy​wa​ła im krze​wy i drze​wa, i
wy​mie​nia​ła ich na​zwy. Ja​kub przy​sta​nął za​cie​ka​wio​ny, gdyż sam ni​g​dy nie był moc​ny z przy​ro​dy i
wciąż na nowo za​po​mi​nał, że ja​wor na​zy​wa się ja​wor, a grab – grab.

– To jest lipa – wska​za​ła na​uczy​ciel​ka zie​lo​ne roz​ło​ży​ste drze​wo.
Spoj​rzał na dzie​ci. Wszyst​kie były w nie​bie​skich płasz​czy​kach i czer​wo​nych cza​pecz​kach. Wy​glą​-

da​ły jak​by były ro​dzeń​stwem. Po​pa​trzył na ich twa​rze i wy​da​ło mu się, że nie tyl​ko ubra​niem, ale tak​-
że wy​glą​dem nie róż​nią się od sie​bie. U co naj​mniej sied​mior​ga za​uwa​żył za​dzi​wia​ją​co wiel​kie nosy
i sze​ro​kie usta. Były po​dob​ne do dok​to​ra Sla​my.

Przy​po​mniał so​bie no​sa​te dziec​ko re​stau​ra​to​rów. Czyż​by eu​ge​nicz​ny sen Sla​my nie był tyl​ko

igrasz​ką wy​obraź​ni? Czyż​by w tej oko​li​cy rze​czy​wi​ście ro​dzi​ły się dzie​ci Wiel​kie​go Ojca Sla​my?

Uznał, że to śmiesz​ne. Wszyst​kie te dzie​ci wy​glą​da​ją tak samo, bo wszyst​kie dzie​ci na ca​łym

świe​cie są do sie​bie po​dob​ne.

Ale po​tem znów przy​szło mu do gło​wy: A je​śli Sla​ma na​praw​dę wcie​la swój dzi​wacz​ny plan w

ży​cie? Niby cze​mu dzi​wacz​ne pla​ny nie mia​ły​by być urze​czy​wist​nia​ne?

– No, dzie​ci, a tam jest co?

background image

– To brzo​za! – od​po​wie​dział ma​lut​ki Sla​ma.
Tak, to był wy​pisz wy​ma​luj Sla​ma: miał nie tyl​ko ogrom​ny no​chal, ale też oku​lar​ki i no​so​wy głos,

któ​ry spra​wiał, że mowa przy​ja​cie​la Ja​ku​ba była uro​czo za​baw​na.

– Do​brze, Ulrycz​ku! – po​wie​dzia​ła wy​cho​waw​czy​ni.
Ja​kub po​my​ślał, że za dzie​sięć, dwa​dzie​ścia lat kraj ten będą za​miesz​ki​wa​ły ty​sią​ce Sla​mów. I

znów do​znał szcze​gól​ne​go uczu​cia, że żył w swo​jej oj​czyź​nie i nie wie​dział, co się w niej dzie​je.
Żył, moż​na po​wie​dzieć, w sa​mym cen​trum wy​da​rzeń. Prze​ży​wał wszyst​kie ak​tu​al​no​ści. Mie​szał się
do po​li​ty​ki, omal nie stra​cił przez nią ży​cia, i choć po​tem zo​stał ze​pchnię​ty na bocz​ny tor, sta​le się
nią przej​mo​wał. Za​wsze my​ślał, że sły​szy bi​cie ser​ca, pul​su​ją​ce​go w pier​si kra​ju. Ale kto wie, co w
grun​cie rze​czy sły​szał? Czy ser​ce? Czy nie był to tyl​ko sta​ry bu​dzik? Zde​ze​lo​wa​ny sta​ry bu​dzik, któ​ry
od​mie​rzał zu​peł​nie fał​szy​wy czas? Czy wszyst​kie te wal​ki po​li​tycz​ne nie były tyl​ko błęd​ny​mi ogni​ka​-
mi, ma​ją​cy​mi od​cią​gnąć go od tego, co rze​czy​wi​ście waż​ne?

Wy​cho​waw​czy​ni pro​wa​dzą​ca usta​wio​ne gę​sie​go dzie​ci od​da​li​ła się sze​ro​ką ale​ją par​ku. Ja​kub

wciąż po​zo​sta​wał pod wra​że​niem pięk​nej ko​bie​ty. Wspo​mnie​nie jej uro​dy wciąż na nowo przy​wo​-
dzi​ło mu na myśl upo​rczy​we py​ta​nie: A je​śli żył w zu​peł​nie in​nym świe​cie, niż są​dził? A je​śli wi​-
dział wszyst​ko na opak? A je​śli pięk​no zna​czy wię​cej niż praw​da, a je​że​li isto​ta, któ​ra przed dwo​ma
dnia​mi przy​nio​sła Ber​tle​fo​wi kwiat da​lii, na​praw​dę była anio​łem?

– A tam co jest? – usły​szał wy​cho​waw​czy​nię.
Mały oku​la​mi​czek Sla​ma od​po​wie​dział:
– To jest ja​wor.

14

Róża bie​gła na górę po scho​dach, sta​ra​jąc się nie oglą​dać za sie​bie. Trza​snę​ła drzwia​mi swe​go

od​dzia​łu i po​szła szyb​ko do prze​bie​ral​ni. Na gołe cia​ło wło​ży​ła bia​ły far​tuch i ode​tchnę​ła głę​bo​ko.
Nie​przy​jem​ne zaj​ście z Fran​cisz​kiem zde​ner​wo​wa​ło ją i za​ra​zem dziw​nie uspo​ko​iło. Czu​ła, że te​raz
obaj oni, i Fran​ci​szek, i Kli​ma, są jej obcy i da​le​cy.

Wy​szła z ka​bi​ny do po​miesz​cze​nia, gdzie na ko​zet​kach pod ścia​ną le​ża​ły ko​bie​ty po ką​pie​li.
Przy sto​li​ku koło drzwi sie​dzia​ła trzy​dzie​sto​pię​cio​lat​ka.
– No i jak, po​zwo​li​li ci na to? – spy​ta​ła chłod​no.
– Tak. Bar​dzo ci dzię​ku​ję – od​po​wie​dzia​ła Róża i już sama po​da​ła no​wej pa​cjent​ce klucz oraz

duże prze​ście​ra​dło.

Le​d​wie trzy​dzie​sto​pię​cio​lat​ka ode​szła, drzwi uchy​li​ły się i uka​za​ła się w nich gło​wa Fran​cisz​ka.
– To nie​praw​da, że to wy​łącz​nie two​ja spra​wa. To spra​wa nas oboj​ga. O tym ja tak​że de​cy​du​ję!
– Pro​szę cię, spły​waj stąd! – syk​nę​ła na nie​go. – To jest od​dział ko​bie​cy, męż​czyź​ni nie mają tu

cze​go szu​kać! Spły​waj na​tych​miast, albo każę cię wy​pro​wa​dzić!

Fran​ci​szek był czer​wo​ny na twa​rzy. Po​gróż​ki Róży roz​wście​czy​ły go do tego stop​nia, że wszedł

do sali i trza​snął za sobą drzwia​mi.

– Wszyst​ko mi jed​no, co zro​bisz! – krzyk​nął. – Wszyst​ko mi jed​no!
– Mó​wię ci, na​tych​miast stąd spły​waj! – po​wie​dzia​ła Róża.
– Przej​rza​łem was! To spraw​ka tego dra​nia! Tego trę​ba​cza! Tak czy siak, wszyst​ko to jest kant i

pro​tek​cja! On za​ła​twił d to u tego dok​to​ra, bo wczo​raj ra​zem gra​li! Ale ja wi​dzę, co się świę​ci i nie
po​zwo​lę, że​byś za​mor​do​wa​ła moje dziec​ko! Ja je​stem oj​cem i mam tu coś do po​wie​dze​nia! I za​bra​-
niam ci za​bi​jać moje dziec​ko!

Fran​ci​szek wrzesz​czał, a ko​bie​ty, któ​re le​ża​ły po​za​wi​ja​ne w koce na ko​zet​kach, uno​si​ły cie​ka​wie

background image

gło​wy.

Róża była te​raz bar​dzo zi​ry​to​wa​na, bo Fran​ci​szek darł się, a ona nie wie​dzia​ła, jak wy​ci​szyć tę

awan​tu​rę.

– To wca​le nie two​je dziec​ko – po​wie​dzia​ła. – Wma​wiasz coś w sie​bie. Wca​le nie two​je.
– Co ta​kie​go? – ryk​nął Fran​ci​szek i zro​bił na​stęp​ne dwa kro​ki ku środ​ko​wi sali, by obejść sto​lik i

zbli​żyć się do Róży. – Nie moje? Ja chy​ba po​wi​nie​nem wie​dzieć naj​le​piej! I wiem!

W tej wła​śnie chwi​li z hali, gdzie znaj​do​wał się ba​sen, na​de​szła goła i mo​kra pani, któ​rą Róża po​-

win​na owi​nąć i uło​żyć. Wy​stra​szo​na pa​trzy​ła na Fran​cisz​ka, sto​ją​ce​go kil​ka me​trów od niej i wle​pia​-
ją​ce​go w nią oczy, któ​re zresz​tą jej nie wi​dzia​ły.

Róża mia​ła przez mo​ment spo​kój: po​de​szła do ko​bie​ty, na​rzu​ci​ła na nią prze​ście​ra​dło i za​pro​wa​-

dzi​ła ją na le​żan​kę.

– Co tu robi ten czło​wiek? – spy​ta​ła ku​ra​cjusz​ka, oglą​da​jąc się na Fran​cisz​ka.
– To wa​riat! Ten czło​wiek zwa​rio​wał, a ja nie wiem, jak się go stąd po​zbyć. Już sama nie wiem,

co z tym fa​ce​tem zro​bić! – wy​ja​śni​ła Róża, owi​ja​jąc ko​bie​tę w cie​płe koce.

– Ej, pro​szę pana! – za​wo​ła​ła do nie​go inna z le​żą​cych ko​biet. – Pan nie ma tu​taj nic do ro​bo​ty!

Niech​że się pan wy​no​si!

– Wła​śnie, że mam tu​taj co ro​bić! – od​po​wie​dział Fran​ci​szek z upo​rem i nie ru​szył się z miej​sca.
Kie​dy Róża znów do nie​go po​de​szła, nie był już czer​wo​ny, tyl​ko bla​dy; nie krzy​czał już, lecz mó​-

wił ci​cho i do​bit​nie:

– Coś ci po​wiem. Jak usu​niesz to dziec​ko, to ja też nie chcę już żyć. Je​śli je za​mor​du​jesz, bę​dziesz

mia​ła na su​mie​niu dwa ży​cia.

Róża wy​ko​na​ła głę​bo​ki wdech i spoj​rza​ła na sto​lik. Le​ża​ła tam to​reb​ka z fiol​ką bla​do​nie​bie​skich

ta​ble​tek. Wy​sy​pa​ła jed​ną na dłoń i po​łknę​ła.

A Fran​ci​szek prze​ma​wiał do niej gło​sem, w któ​rym nie było już krzy​ku, ale je​dy​nie proś​ba:
– Pro​szę cię, Różo. Pro​szę cię. Nie mogę żyć bez cie​bie. Ja się za​bi​ję.
W tej chwi​li Róża po​czu​ła, że jej wnętrz​no​ści prze​ni​ka ogień. Fran​ci​szek wi​dział, jak twarz

dziew​czy​ny wy​krzy​wi​ła się z bólu, sta​jąc się nie​po​dob​na do sie​bie, jej oczy roz​war​ły się sze​ro​ko, a
za​ra​zem w ogó​le nie pa​trzy​ły, jej cia​ło skrę​ci​ło się, zwi​nę​ło, jak zła​pa​ła się rę​ka​mi za brzuch i upa​-
dła na zie​mię.

15

Olga plu​ska​ła się w ba​se​nie, gdy na​gle usły​sza​ła… Wła​ści​wie co? Nie wie​dzia​ła, co sły​szy. W

hali jed​nak​że za​pa​no​wał kom​plet​ny za​męt. Ko​bie​ty ką​pią​ce się z nią ra​zem wy​cho​dzi​ły z wody i za​-
glą​da​ły do są​sied​nie​go po​miesz​cze​nia, któ​re jak​by wsy​sa​ło w sie​bie wszyst​ko, co tyl​ko było w po​-
bli​żu. Olga tak​że zna​la​zła się w za​się​gu tego nie​po​wstrzy​ma​ne​go ssa​nia i, nie my​śląc o ni​czym, peł​na
lę​kli​wej cie​ka​wo​ści, po​dą​ży​ła w ślad za in​ny​mi.

W sali obok zo​ba​czy​ła tłum ko​biet, gro​ma​dzą​cy się bli​sko drzwi. Sta​ły ple​ca​mi do niej, na​gie i

mo​kre, i wy​pi​na​jąc po​ślad​ki po​chy​la​ły się nad zie​mią. Na​prze​ciw nich za​uwa​ży​ła mło​de​go męż​czy​-
znę.

Co​raz to nowe na​gie ko​bie​ty na​pie​ra​ły na tę gru​pę, wresz​cie Olga rów​nież się tam prze​pcha​ła. Te​-

raz wi​dzia​ła, że na zie​mi leży bez ru​chu sio​stra Róża. Mło​dzie​niec ukląkł na zie​mi i za​wo​łał:

– Za​mor​do​wa​łem ją! To ja ją za​mor​do​wa​łem! Je​stem mor​der​cą!
Z ko​biet ka​pa​ła woda. Jed​na z ku​ra​cju​szek na​chy​li​ła się nad le​żą​cą Różą i sta​ra​ła się na​ma​cać jej

puls. Ale był to je​dy​nie zbęd​ny gest, nikt bo​wiem nie miał wąt​pli​wo​ści, że na​stą​pił zgon. Na​gie i mo​-

background image

kre cia​ła ko​biet tło​czy​ły się nie​cier​pli​wie jed​no przez dru​gie, by zo​ba​czyć z bli​ska śmierć, by wy​czy​-
tać ją z tej tak do​brze zna​nej im twa​rzy.

Fran​ci​szek klę​czał na zie​mi. Ob​jął Różę i ca​ło​wał jej po​licz​ki.
Ko​bie​ty sta​ły nad nimi. Spoj​rzał na nie i po​wtó​rzył:
– Ja ją za​mor​do​wa​łem! Za​aresz​tuj​cie mnie!
– Prze​cież trze​ba coś zro​bić! – ode​zwa​ła się jed​na z ko​biet.
Inna wy​bie​gła na ko​ry​tarz i za​czę​ła wzy​wać po​mo​cy. Po chwi​li nad​bie​gły dwie ko​le​żan​ki Róży, a

za nimi le​karz w bia​łym far​tu​chu. Do​pie​ro te​raz Olga uświa​do​mi​ła so​bie, że jest naga, że pcha się ra​-
zem z in​ny​mi go​ły​mi ko​bie​ta​mi w obec​no​ści ob​ce​go mło​de​go chłop​ca i nie​zna​jo​me​go le​ka​rza, i po​-
my​śla​ła, że zna​la​zła się w ko​micz​nej sy​tu​acji. Ale wie​dzia​ła, że to ni​cze​go nie zmie​ni, że na​dal bę​-
dzie tło​czyć się i zer​kać na śmierć, któ​ra ją fa​scy​no​wa​ła.

Le​karz trzy​mał le​żą​cą Różę za rękę, na próż​no sta​ra​jąc się wy​czuć tęt​no, a Fran​ci​szek znów mó​-

wił:

– Za​bi​łem ją. Pro​szę we​zwać po​li​cję. Pro​szę mnie aresz​to​wać.

16

Ja​kub zła​pał swo​je​go przy​ja​cie​la, gdy ten wra​cał wła​śnie z am​bu​la​to​rium do ga​bi​ne​tu. Po​chwa​lił

go za wczo​raj​szy wy​stęp i prze​pro​sił, że nie za​cze​kał na nie​go po kon​cer​cie.

– By​łem z tego bar​dzo nie​za​do​wo​lo​ny – po​wie​dział dok​tor Sla​ma. – Je​steś tu​taj ostat​ni dzień, a

włó​czysz się wie​czo​rem Bóg wie gdzie. Mie​li​śmy prze​cież omó​wić tyle spraw. A już naj​gor​sze, że
pew​nie by​łeś z tą chu​dą dzie​wusz​ką. Jak wi​dzę, wdzięcz​ność to okrop​ne uczu​cie.

– Jaka tam zno​wu wdzięcz​ność? Za co miał​bym jej być wdzięcz​ny?
– Pi​sa​łeś mi, że jej oj​ciec wie​le dla cie​bie zro​bił.
Tego dnia dok​tor Sla​ma nie miał przy​jęć i fo​tel gi​ne​ko​lo​gicz​ny bez​czyn​nie stał od​su​nię​ty pod ścia​-

nę. Przy​ja​cie​le roz​sie​dli się wy​god​nie na​prze​ciw sie​bie.

– Gdzie tam – kon​ty​nu​ował roz​mo​wę Ja​kub. – Chcia​łem, że​byś się nią tu za​jął i wy​da​wa​ło mi się,

że naj​pro​ściej bę​dzie po​wie​dzieć, że mam zo​bo​wią​za​nia wo​bec jej ojca. Ale to wszyst​ko było cał​-
kiem ina​czej. Kie​dy sta​wiam już tu​taj za wszyst​kim krop​kę, to ci opo​wiem. Tra​fi​łem wte​dy do kry​mi​-
na​łu z peł​ną apro​ba​tą jej ojca. Jej oj​ciec po​słał mnie na śmierć. W pół roku póź​niej sam szedł na
śmierć, na​to​miast ja mia​łem szczę​ście i ja​koś jej unik​ną​łem.

– Czy​li że to cór​ka łaj​da​ka – rzekł dok​tor Sla​ma.
Ja​kub wzru​szył ra​mio​na​mi:
– Uwie​rzył, że je​stem wro​giem re​wo​lu​cji. Wszy​scy za​czę​li tak mó​wić i on im uwie​rzył.
– To dla​cze​go mó​wi​łeś, że to był twój przy​ja​ciel?
– By​li​śmy przy​ja​ciół​mi. Po​czy​ty​wał so​bie za tym więk​szą za​słu​gę, że gło​so​wał za uwię​zie​niem

mnie. Do​wiódł, że ide​ały zna​czą dla nie​go wię​cej niż ko​le​żeń​stwo. W chwi​li kie​dy ogła​szał mnie za
zdraj​cę re​wo​lu​cji, zda​wa​ło mu się, że od​rzu​ca wzglę​dy oso​bi​ste w imię cze​goś wyż​sze​go i prze​ży​-
wał to jako wiel​ki suk​ces swo​je​go ży​cia.

– I to jest po​wód, dla któ​re​go lu​bisz tę szka​rad​ną dziew​czy​nę?
– Ona prze​cież nie ma z tym nic wspól​ne​go. Jest nie​win​na.
– Ta​kich nie​win​nych dziew​czyn są ty​sią​ce. Je​śli wy​bra​łeś spo​śród nich wła​śnie tę, to za​pew​ne

dla​te​go, że jest cór​ką swo​je​go ojca.

Ja​kub znów wzru​szył ra​mio​na​mi, a Sla​ma mó​wił da​lej:
– W to​bie jest coś rów​nie zwy​rod​nia​łe​go jak w nim. Zda​je mi się, że ty przy​jaźń do tej dzie​wu​chy

background image

też uwa​żasz za naj​więk​szy suk​ces swe​go ży​cia. Po​wścią​gną​łeś na​tu​ral​ną nie​na​wiść, prze​zwy​cię​ży​łeś
na​tu​ral​ną nie​chęć, żeby do​wieść sa​me​mu so​bie, jaki je​steś szla​chet​ny. Pięk​ne to, lecz za​ra​zem nie​na​-
tu​ral​ne i cał​ko​wi​cie zbęd​ne.

– To nie tak – za​opo​no​wał Ja​kub. – Nie chcia​łem ni​cze​go w so​bie prze​zwy​cię​żać i nie sta​ra​łem

się być szla​chet​ny. Po pro​stu zro​bi​ło mi się jej żal. I to gdy zo​ba​czy​łem ją po raz pierw​szy. Już jako
dziec​ko wy​pę​dzo​no ją z ro​dzin​ne​go domu, miesz​ka​ła z mat​ką w ja​kiejś wsi w gó​rach, lu​dzie bali się
mieć z nimi do czy​nie​nia. Dłu​go nie po​zwa​la​no jej stu​dio​wać, choć jest zdol​ną dziew​czy​ną. To
okrop​ne, tak prze​śla​do​wać dzie​ci z po​wo​du ich ro​dzi​ców. Czy ja też mia​łem jej nie​na​wi​dzić z po​wo​-
du ojca? Zro​bi​ło mi się jej żal. Było mi jej żal, bo stra​ci​li jej ojca, jak i dla​te​go, że jej oj​ciec po​słał
ko​le​gę na śmierć.

Wte​dy wła​śnie za​dzwo​nił te​le​fon. Sla​ma ode​brał go i przez chwi​lę słu​chał. Nie kry​jąc złe​go hu​-

mo​ru, wark​nął:

– Te​raz je​stem za​ję​ty. Mu​szę tam być?
Po​tem znów ja​kiś czas słu​chał, wresz​cie po​wie​dział:
– No do​brze, no to idę.
Od​wie​sił słu​chaw​kę i za​klął.
– Je​śli cię gdzieś wzy​wa​ją, to nie przej​muj się, ja i tak mu​szę już je​chać – rzekł Ja​kub, pod​no​sząc

się z fo​te​la.

– Do dia​ska! – zło​ścił się Sia​nia. – Ni​cze​go​śmy nie omó​wi​li. Coś prze​cież chcie​li​śmy dziś omó​-

wić. Prze​rwa​li mi wą​tek. A było to coś bar​dzo waż​ne​go. My​ślę o tym od rana. Nie wiesz, co to było?

– Nie – od​parł Ja​kub.
– Do dia​ska, a ja te​raz mu​szę biec do ła​zie​nek…
– Naj​le​piej roz​stać się wła​śnie w taki spo​sób. W środ​ku roz​mo​wy – po​wie​dział Ja​kub i uści​snął

dłoń przy​ja​cie​la.

17

Zwło​ki Róży le​ża​ły w ma​łym po​ko​ju, nor​mal​nie bę​dą​cym noc​ną dy​żur​ką le​ka​rzy. Krę​ci​ło się tam

kil​ka osób, był już tak​że in​spek​tor z po​li​cji kry​mi​nal​nej, któ​ry prze​słu​chał wła​śnie Fran​cisz​ka i za​-
pro​to​kó​ło​wał jego ze​zna​nia. Fran​ci​szek zno​wu pro​sił, żeby go aresz​to​wać.

– To pan dał jej ten pro​szek? – spy​tał in​spek​tor.
– Nie!
– No to niech pan nie mówi, że ją pan za​bił.
– Wciąż mi mó​wi​ła, że od​bie​rze so​bie ży​cie – po​wta​rzał Fran​ci​szek.
– Dla​cze​go mó​wi​ła, że od​bie​rze so​bie ży​cie?
– Mó​wi​ła, że od​bie​rze so​bie ży​cie, je​śli cią​gle będę się jej na​rzu​cał. Mó​wi​ła, że nie chce dziec​ka.

Że prę​dzej się za​bi​je, niż mia​ła​by mieć dziec​ko!

Do po​ko​ju wszedł dok​tor Sla​ma. Przy​wi​tał się przy​ja​ciel​sko z in​spek​to​rem, po czym pod​szedł do

zmar​łej; uniósł jej po​wie​kę i spraw​dził ko​lor spo​jów​ki.

– Pa​nie or​dy​na​to​rze, pan był prze​ło​żo​nym tej pie​lę​gniar​ki? – spy​tał in​spek​tor.
– Tak.
– Czy uwa​ża pan, że mo​gła za​żyć ja​kąś tru​ci​znę do​stęp​ną w związ​ku z tu​tej​szy​mi ku​ra​cja​mi?
Sla​ma po​now​nie spoj​rzał na zwło​ki Róży i ka​zał zre​fe​ro​wać so​bie szcze​gó​ły jej śmier​ci. Na​stęp​-

nie orzekł:

– To nie wy​glą​da na ża​den me​dy​ka​ment ani żad​ną sub​stan​cję, do któ​rej mo​gła​by mieć do​stęp w

background image

na​szych ga​bi​ne​tach. Mu​siał to być ja​kiś al​ka​lo​id. Jaki, wy​ka​że sek​cja.

– Jak mo​gła wejść w jego po​sia​da​nie?
– Al​ka​lo​id to tru​ci​zna po​cho​dze​nia ro​ślin​ne​go. Nie po​tra​fię po​wie​dzieć, jak go zdo​by​ła.
– Na ra​zie wszyst​ko jest za​gad​ko​we – rzekł in​spek​tor. – Na​wet mo​ty​wy. Ten mło​dy czło​wiek ze​-

znał, że miał z nią mieć dziec​ko i że chcia​ła usu​nąć płód.

– On ją do tego zmu​sił! – krzyk​nął Fran​ci​szek.
– Kto? – za​py​tał in​spek​tor.
– Ten trę​bacz! Chciał mi ją od​bić i zmu​sił ją, by po​zby​ła się mego dziec​ka! Śle​dzi​łem ich! Był z

nią na ko​mi​sji!

– Mogę to po​twier​dzić – po​wie​dział dok​tor Sla​ma. – Rze​czy​wi​ście roz​pa​try​wa​li​śmy dzi​siaj proś​-

bę tej sio​stry o prze​rwa​nie cią​ży.

– Czy był tam z nią ten trę​bacz? – spy​tał in​spek​tor.
– Tak – od​parł Sla​ma. – Sio​stra Róża zgło​si​ła go jako ojca swo​je​go dziec​ka.
– To kłam​stwo! To moje dziec​ko! – wo​łał Fran​ci​szek.
– Nikt w to nie wąt​pi – po​wie​dział dok​tor Sla​ma. – Jed​nak​że sio​stra Róża mu​sia​ła zgło​sić ta​kie​go

ojca, któ​ry był​by żo​na​ty, żeby ko​mi​sja wy​ra​zi​ła zgo​dę na abor​cję.

– A więc pan wie​dział, że to kłam​stwo! – Fran​ci​szek roz​darł się na dok​to​ra Sla​mę.
– We​dług pra​wa de​cy​du​ją​ce zna​cze​nie ma to, co twier​dzi ko​bie​ta. Sko​ro sio​stra Róża po​wie​dzia​ła

nam, że za​szła w cią​żę z pa​nem Kli​mą, i sko​ro on oświad​czył to samo, nikt z nas nie miał pra​wa tego
ne​go​wać.

– Ale pan jed​nak nie wie​rzył, że pan Kli​ma jest oj​cem? – spy​tał in​spek​tor.
– Nie.
– A co skła​nia​ło pana do ta​kie​go po​glą​du?
– Pan Kli​ma od​wie​dził na​sze uzdro​wi​sko wszyst​kie​go dwa razy, a i to tyl​ko prze​lot​nie. Jest mało

praw​do​po​dob​ne, żeby mię​dzy nim a sio​strą Różą do​szło do kon​tak​tów o cha​rak​te​rze in​tym​nym. Na​sze
uzdro​wi​sko jest zbyt małe, że​bym się o ta​kiej hi​sto​rii nie do​wie​dział. Oj​co​stwo pana Kli​my było naj​-
praw​do​po​dob​niej ka​mu​fla​żem, na któ​ry sio​stra Róża na​mó​wi​ła go, żeby ko​mi​sja ze​zwo​li​ła jej na za​-
bieg. Bo ten pan na prze​rwa​nie cią​ży by się nie zgo​dził.

Ale Fran​ci​szek nie sły​szał już, co Sla​ma mó​wił. Stał bez ru​chu i ni​cze​go nie wi​dział. Sły​szał je​dy​-

nie sło​wa Róży: „Do​pro​wa​dzisz mnie do sa​mo​bój​stwa, na pew​no do​pro​wa​dzisz mnie do sa​mo​bój​-
stwa” – i wie​dział, że jest przy​czy​ną jej śmier​ci, a za​ra​zem nie poj​mo​wał dla​cze​go, i ni​cze​go nie
umiał so​bie wy​tłu​ma​czyć. Stał niby dzi​kus w ob​li​czu cudu, stał jak wo​bec cze​goś nie​re​al​ne​go, na​gle
był głu​chy i śle​py, gdyż jego zmy​sły nie po​tra​fi​ły po​jąć nie​po​ję​te​go, któ​re się nań zwa​li​ło.

(Bied​ny Fran​cisz​ku, przej​dziesz przez ży​cie i ni​g​dy ni​cze​go nie zro​zu​miesz, i bę​dziesz wie​dział

tyl​ko, że two​ja mi​łość za​bi​ła ko​bie​tę, któ​rą ko​cha​łeś, bę​dziesz szedł z tym po​czu​ciem jak z taj​nym
zna​kiem gro​zy, jak trę​do​wa​ty, przy​no​szą​cy nie​wy​tłu​ma​czal​ne klę​ski tym, któ​rych ko​cha, pój​dziesz
przez ży​cie jak li​sto​nosz nie​szczę​ścia.)

Był bla​dy, stał jak słup soli i wca​le nie wi​dział, że do dy​żur​ki wszedł pe​łen nie​po​ko​ju jesz​cze je​-

den męż​czy​zna; pod​szedł do zmar​łej, ob​rzu​cił ją prze​cią​głym spoj​rze​niem i po​gła​dził po wło​sach.

– Sa​mo​bój​stwo. Tru​ci​zna – szep​nął dok​tor Sla​ma.
Nowo przy​by​ły gwał​tow​nie zwró​cił ku nie​mu gło​wę:
– Sa​mo​bój​stwo? Rę​czę wszyst​kim, czym tyl​ko mogę, że ta ko​bie​ta nie ode​bra​ła so​bie ży​cia. A je​-

że​li po​łknę​ła tru​ci​znę, mu​sia​ło to być za​bój​stwo.

In​spek​tor pa​trzył na przy​by​sza ze zdu​mie​niem. Był to Ber​tlef. Jego oczy pa​ła​ły gnie​wem.

background image

18

Ja​kub włą​czył sta​cyj​kę, wóz ru​szył. Mi​nął ostat​nie wil​le uzdro​wi​ska i zna​lazł się w otwar​tym te​-

re​nie. Wie​dział, że jaz​da do gra​ni​cy trwa oko​ło czte​rech go​dzin i nie miał za​mia​ru się śpie​szyć.
Świa​do​mość, że prze​jeż​dża tędy ostat​ni raz, spra​wia​ła, że ten kra​jo​braz na​bie​rał dlań war​to​ści i nie​-
zwy​kło​ści. Co chwi​la wy​da​wa​ło mu się, że go nie po​zna​je, że jest inny niż są​dził, i ża​ło​wał, że nie
może już po​zo​stać w nim na dłu​żej.

A jed​no​cze​śnie na​tych​miast kontr​ar​gu​men​to​wał sam so​bie, że żad​ne od​ro​cze​nie wy​jaz​du, czy to o

dzień, czy o lata, i tak nie na​pra​wi​ło​by tego, co go te​raz tra​pi: nie po​znał​by tego pej​za​żu ni odro​bi​nę
le​piej niż do​tych​czas. Musi po​go​dzić się z tym, że opu​ści go, choć go nie po​znał, choć nie sko​rzy​stał
do koń​ca z jego uro​ków, że opu​ści go jak dłuż​nik i za​ra​zem wie​rzy​ciel, z ra​chun​ka​mi wza​jem​nie nie​-
spła​co​ny​mi.

Po​tem zno​wu przy​szła mu na myśl dziew​czy​na, któ​rej wło​żył do fiol​ki uro​jo​ną tru​ci​znę, i uznał, że

ka​rie​ra mor​der​cy była naj​krót​szą ze wszyst​kich, ja​kie sta​ły się jego udzia​łem. „By​łem mor​der​cą oko​-
ło osiem​na​stu go​dzin” – ro​ze​śmiał się.

Ale za​raz wy​ło​ni​ło się za​strze​że​nie: To nie​praw​da, że mor​der​cą był je​dy​nie tak krót​ko. Jest i po​-

zo​sta​nie nim aż do śmier​ci. Al​bo​wiem nie jest waż​ne, czy bla​do​nie​bie​ska ta​blet​ka była tru​ci​zną, czy
nie: waż​ne jest, że on był o tym prze​ko​na​ny, a mimo to pod​rzu​cił ją nie​zna​jo​mej ko​bie​cie i nie uczy​nił
nic, aby ją ura​to​wać.

Za​sta​na​wiał się jed​nak nad tym wszyst​kim z bez​tro​ską czło​wie​ka, któ​ry zro​zu​miał, że jego po​stę​-

pek nie wy​szedł poza sfe​rę nie​szko​dli​we​go eks​pe​ry​men​tu:

Jego mor​der​stwo było ak​tem szcze​gól​ne​go ro​dza​ju. Nie mia​ło żad​nych mo​ty​wów. Nie mia​ło na

celu żad​nych ko​rzy​ści dla mor​der​cy. Jaki za​tem wła​ści​wie mia​ło sens? Sens jego naj​wy​raź​niej po​le​-
gał na tym, żeby Ja​kub do​wie​dział się, że jest mor​der​cą.

Mor​der​stwo jako eks​pe​ry​ment, jako akt sa​mo​po​zna​nia – to prze​cież znał, to Ra​skol​ni​kow. Ra​skol​-

ni​kow za​mor​do​wał, by od​po​wie​dzieć so​bie na py​ta​nie, czy czło​wiek ma pra​wo za​bić osob​ni​ka bez​-
war​to​ścio​we​go i czy zdo​ła udźwi​gnąć cię​żar tego mor​der​stwa; swo​ją zbrod​nią spraw​dzał sie​bie sa​-
me​go.

Tak, jest tu coś, co zbli​ża go do Ra​skol​ni​ko​wa: bez​ce​lo​wość mor​der​stwa, jego cha​rak​ter teo​re​-

tycz​ny. Ale są też róż​ni​ce: Ra​skol​ni​kow py​tał, czy czło​wiek zdol​ny ma pra​wo w imię swych in​te​re​-
sów zło​żyć w ofie​rze ży​cie mniej war​to​ścio​we. Na​to​miast Ja​kub, po​da​jąc pie​lę​gniar​ce fiol​kę z tru​ci​-
zną, nic ta​kie​go nie miał na my​śli. Ja​ku​ba nie cie​ka​wi, czy czło​wiek ma pra​wo zło​żyć w ofie​rze czy​-
jeś ży​cie. Prze​ciw​nie, jest prze​ko​na​ny, że nikt ta​kie​go pra​wa nie ma. Ra​czej prze​ra​ża go myśl, że
wszy​scy uzur​pu​ją so​bie to pra​wo. Ja​kub żył w świe​cie, w któ​rym ży​cie łu​dzi​cie po​świę​ca​no dla do​-
bra abs​trak​cyj​nych idei. Ja​kub znał tych, któ​rzy o tym de​cy​do​wa​li, i wie​dział, że ich twa​rze nie są
złe, lecz roz​sąd​ne, że pło​ną spra​wie​dli​wym ogniem albo ja​śnie​ją do​bro​dusz​ną ple​bej​sko​ścią, cza​sem
zaś są to zu​chwa​le nie​win​ne lub smut​nie tchórz​li​we ob​li​cza lu​dzi, któ​rzy choć szu​ka​ją uspra​wie​dli​-
wień, to jed​nak skru​pu​lat​nie wy​ko​nu​ją na swo​ich bliź​nich wy​rok, wie​dząc, jak jest okrut​ny. Ja​kub do​-
brze znał te twa​rze i nie​na​wi​dził ich. Poza tym wie​dział, że każ​dy czło​wiek ży​czy ko​muś śmier​ci, a
przed mor​der​stwem po​wstrzy​mu​ją go je​dy​nie dwie rze​czy: strach przed karą i fi​zycz​na uciąż​li​wość
za​bi​ja​nia. Wie​dział, że gdy​by każ​dy miał moż​ność mor​do​wa​nia z ukry​cia i na od​le​głość, ludz​kość
wy​mar​ła​by w kil​ka mi​nut. Eks​pe​ry​ment Ra​skol​ni​ko​wa mu​siał za​tem uwa​żać za cał​ko​wi​cie zbęd​ny.

Lecz w ta​kim ra​zie dla​cze​go dał pie​lę​gniar​ce tru​ci​znę? Mimo wszyst​ko nie był to chy​ba tyl​ko czy​-

sty przy​pa​dek? Prze​cież Ra​skol​ni​kow swo​je mor​der​stwo dłu​go ob​my​ślał i przy​go​to​wy​wał, pod​czas
gdy on dzia​łał pod wpły​wem na​głe​go im​pul​su, w cią​gu se​kun​dy. Wie​dział jed​nak, że on rów​nież –
choć mimo woli – przy​go​to​wy​wał swo​ją zbrod​nię od wie​lu lat i se​kun​da, gdy pod​rzu​cił Róży tru​ci​-

background image

znę, była szcze​li​ną, w któ​rą we​szło jak łom całe jego mi​nio​ne ży​cie, całe znie​chę​ce​nie do lu​dzi.

Ra​skol​ni​kow, za​bi​ja​jąc sie​kie​rą sta​rą li​chwiar​kę, był świa​dom, że prze​kra​cza strasz​li​wy próg: że

na​ru​sza pra​wo bo​skie. Wie​dział, że sta​ru​cha jest co praw​da nik​czem​ną kre​atu​rą, ale za​ra​zem two​rem
bo​żym. Ja​kub nie po​dzie​lał tej bo​jaź​ni Ra​skol​ni​ko​wa. Dla nie​go lu​dzie nie byli two​ra​mi bo​ży​mi. Ja​-
kub ce​nił so​bie de​li​kat​ność oraz szla​chet​ność, ale prze​ko​nał się, że nie są to wła​ści​wo​ści czło​wie​ka.
Ja​kub do​brze znał lu​dzi i dla​te​go nie lu​bił ich. Ja​kub był szla​chet​ny – i dla​te​go dał im tru​ci​znę.

„Je​stem za​tem mor​der​cą wsku​tek swej szla​chet​no​ści” – po​my​ślał. Uznał, że to śmiesz​ne i smut​ne.
Ra​skol​ni​kow, któ​ry za​bił sta​rą li​chwiar​kę, nie po​tra​fił opa​no​wać strasz​li​wej bu​rzy wy​rzu​tów su​-

mie​nia. Na​to​miast Ja​kub, głę​bo​ko prze​świad​czo​ny, że czło​wiek nie ma pra​wa skła​dać w ofie​rze ży​-
cia in​nych, wy​rzu​tów su​mie​nia nie ma. A przy tym pie​lę​gniar​ka, któ​rej dał tru​ci​znę, bez​sprzecz​nie
była isto​tą sym​pa​tycz​niej​szą od li​chwiar​ki Ra​skol​ni​ko​wa.

Usi​ło​wał so​bie wy​obra​zić, że pie​lę​gniar​ka rze​czy​wi​ście nie żyje, i ba​dał, czy po​czu​je się win​ny.

Nie, skąd, nic po​dob​ne​go. Spo​koj​ny i za​do​wo​lo​ny z sie​bie na​dal je​chał przez miły, ła​god​ny, że​gna​ją​-
cy go kra​jo​braz.

Ra​skol​ni​kow prze​ży​wał swo​ją zbrod​nię jako tra​ge​dię i ugiął się pod cię​ża​rem po​peł​nio​ne​go czy​-

nu. Ja​kub zaś nie może wyjść z po​dzi​wu, że ten jego po​stę​pek jest tak lek​ki, że nic nie waży, że zu​peł​-
nie go nie ob​cią​ża. I za​sta​na​wia się, czy w tej lek​ko​ści nie za​wie​ra się znacz​nie wię​cej gro​zy, niż w
hi​ste​rycz​nych prze​ży​ciach bo​ha​te​ra ro​syj​skiej po​wie​ści.

Je​chał wol​no i od​ry​wał się od tych my​śli, roz​glą​da​jąc się po oko​li​cy. Mó​wił so​bie, że cała przy​-

go​da z ta​blet​ką była tyl​ko za​ba​wą, za​ba​wą bez na​stępstw, jak całe jego ży​cie w tym kra​ju, w któ​rym
nie po​zo​sta​wił żad​ne​go śla​du, żad​nych ko​rze​ni, żad​nej bruz​dy, i któ​ry te​raz opusz​cza, ni​czym ła​god​ny
ze​fi​rek.

19

Lżej​szy o ćwierć li​tra krwi, Kli​ma z wiel​ką nie​cier​pli​wo​ścią cze​kał na dok​to​ra Sla​mę w po​cze​-

kal​ni przed jego ga​bi​ne​tem. Nie chciał wy​jeż​dżać z uzdro​wi​ska, za​nim się z nim nie po​że​gna i nie po​-
pro​si, by tro​chę do​pil​no​wał Róży. „Póki mi tego nie zro​bią, za​wsze jesz​cze mogę się roz​my​ślić” –
wciąż miał w uszach jej sło​wa, któ​re go prze​ra​ża​ły. Bał się, że te​raz, gdy od​je​dzie, Róża wy​zwo​li się
spod jego wpły​wu i może jesz​cze w ostat​niej chwi​li zmie​nić po​sta​no​wie​nie.

Wresz​cie dok​tor Sla​ma się zja​wił. Pod​szedł do nie​go, po​dał mu rękę i po​dzię​ko​wał za pięk​ny

akom​pa​nia​ment na bęb​nach.

– To był zna​ko​mi​ty kon​cert – po​wie​dział dok​tor Sla​ma. – Grał pan wspa​nia​le. O ni​czym tak nie

ma​rzę, jak o tym, że​by​śmy mo​gli to po​wtó​rzyć. Bę​dzie​my mu​sie​li po​my​śleć o zor​ga​ni​zo​wa​niu ta​kich
kon​cer​tów w in​nych uzdro​wi​skach.

– Tak, z przy​jem​no​ścią, gra​ło się z pa​nem świet​nie! – od​po​wie​dział skwa​pli​wie trę​bacz i do​dał: –

Chciał​bym pana o coś po​pro​sić. Żeby ze​chciał pan do​pil​no​wać tro​szecz​kę Róży. Boję się, żeby nie
strze​li​ło jej coś jesz​cze do gło​wy. Ko​bie​ty są okrop​nie nie​obli​czal​ne.

– Jej już nic do gło​wy nie strze​li, o to może pan być spo​koj​ny – rzekł dok​tor Sla​ma. – Róża nie

żyje.

Kli​ma przez chwi​lę nie ro​zu​miał i Sla​ma mu​siał mu opo​wie​dzieć, co się sta​ło. Na za​koń​cze​nie

do​dał:

– To sa​mo​bój​stwo, ale wy​glą​da tro​chę za​gad​ko​wo. Ktoś mógł​by przy​cze​pić się do tego, że ode​-

bra​ła so​bie ży​cie za​raz po​tem, jak była z pa​nem na ko​mi​sji. Nie, nie, nie, nie musi się pan oba​wiać –
zła​pał trę​ba​cza za rękę, wi​dząc, że mu​zyk zbladł. – Na szczę​ście na​sza sio​stra cho​dzi​ła z ta​kim jed​-

background image

nym mło​dym mon​te​rem, któ​ry jest prze​ko​na​ny, że to jego dziec​ko. Po​wie​dzia​łem, że pana z sio​strą
Różą ni​g​dy nic nie łą​czy​ło i że na​mó​wi​ła pana, by wziął pan to na sie​bie tyl​ko dla​te​go, że gdy obo​je
pe​ten​ci są sta​nu wol​ne​go, to ko​mi​sja na za​bieg nie ze​zwa​la. Więc niech pan nic nie na​plą​cze, gdy​by
pana o to wy​py​ty​wa​li. Wi​dzę, że u pana coś ma​mie z ner​wa​mi, a to nie​do​brze. Musi pan cał​ko​wi​cie
wró​cić do rów​no​wa​gi, prze​cież mamy jesz​cze przed sobą wie​le kon​cer​tów.

Kli​ma nie mógł zdo​być się na od​po​wiedź. Pe​łen wdzięcz​no​ści kła​niał się dok​to​ro​wi i wie​lo​krot​-

nie ści​skał mu dłoń.

Ka​mi​la cze​ka​ła na nie​go w „Rich​mon​dzie”. Bez sło​wa ob​jął ją i ca​ło​wał w po​licz​ki. Ca​ło​wał

każ​de miej​sce jej twa​rzy, a po​tem ukląkł i ca​ło​wał jej suk​nię, z góry na dół aż po ko​la​na.

– Co ci się sta​ło?
– Nic. Strasz​nie je​stem szczę​śli​wy, że mam cie​bie. Strasz​nie je​stem szczę​śli​wy, że je​steś.
Spa​ko​wa​li swe tor​by i po​szli do sa​mo​cho​du. Po​wie​dział, że jest zmę​czo​ny, i po​pro​sił ją, żeby po​-

pro​wa​dzi​ła.

Je​cha​li w mil​cze​niu. Kli​ma był kom​plet​nie wy​czer​pa​ny, a prze​cież czuł wiel​ką ulgę. Nie​po​ko​ił się

jesz​cze tro​chę my​ślą, że mógł​by być prze​słu​chi​wa​ny. Bał się, że wte​dy mimo wszyst​ko Ka​mi​la mo​-
gła​by się cze​goś do​wie​dzieć. Po​wta​rzał so​bie jed​nak od nowa, co po​wie​dział mu dok​tor Sla​ma. Na​-
wet gdy​by go prze​słu​chi​wa​no, wy​stą​pi w nie​win​nej (a w tym kra​ju do​syć po​wszech​nej) roli dżen​tel​-
me​na, któ​ry przy​znał się do oj​co​stwa przez uczyn​ność. Tego nikt nie mógł​by mieć mu za de, na​wet
Ka​mi​la, gdy​by ja​kimś cu​dem o tym się do​wie​dzia​ła.

Spoj​rzał na nią. Jej uro​da wy​peł​nia​ła wnę​trze wozu ni​czym moc​ne per​fu​my. My​ślał, że już przez

całe ży​cie chce wdy​chać tyl​ko ten je​den za​pach. I zda​ło mu się, że z od​da​li sły​szy ci​chy głos trąb​ki,
na któ​rej sam gra, i ślu​bo​wał so​bie, że całe ży​cie bę​dzie grał na niej tyl​ko po to, żeby spra​wić przy​-
jem​ność tej ko​bie​cie, je​dy​nej i naj​droż​szej.

20

Za każ​dym ra​zem, gdy sie​dzia​ła za kie​row​ni​cą, czu​ła się sil​niej​sza i bar​dziej sa​mo​dziel​na. Ale

tym ra​zem pew​ność sie​bie za​wdzię​cza​ła nie tyl​ko kie​row​ni​cy, lecz rów​nież sło​wom nie​zna​jo​me​go
męż​czy​zny, spo​tka​ne​go na ko​ry​ta​rzu „Rich​mon​du”. Nie mo​gła ich za​po​mnieć. I nie mo​gła za​po​mnieć
jego twa​rzy, o ileż bar​dziej mę​skiej od gład​kie​go ob​li​cza jej męża. Po​my​śla​ła, że w grun​cie rze​czy
ni​g​dy nie było jej dane po​znać praw​dzi​we​go męż​czy​zny.

Zer​k​nę​ła na znu​żo​ną twarz trę​ba​cza, na któ​rej z nie​zro​zu​mia​łych przy​czyn roz​le​wał się co chwi​la

uśmiech szczę​ścia, pod​czas gdy jego ręka gła​ska​ła ją z mi​ło​ścią po ra​mie​niu.

Ta czu​łość, prze​ra​sta​ją​ca zwy​kłą mia​rę, nie cie​szy​ła i nie wzru​sza​ła Ka​mi​li. Jej nie​wy​tłu​ma​czal​-

ność utwier​dza​ła ją bo​wiem tyl​ko po​now​nie w prze​ko​na​niu, że trę​bacz ma swo​je ta​jem​ni​ce, swe
wła​sne ży​cie, któ​re przed nią ukry​wa i do któ​re​go jej nie do​pusz​cza. Tym ra​zem jed​nak wzbu​dzi​ło to
w niej nie ból, lecz obo​jęt​ność.

Co mó​wił ten czło​wiek? Że wy​jeż​dża na za​wsze. Ser​ce ści​snę​ła jej ci​cha, ale sil​na tę​sk​no​ta. Tę​-

sk​no​ta nie tyl​ko za tym męż​czy​zną, lecz tak​że za stra​co​ną oka​zją. I nie tyl​ko za tą kon​kret​ną oka​zją, ale
za oka​zją jako taką. Żal jej było wszyst​kich oka​zji, któ​re prze​oczy​ła, któ​re ją omi​nę​ły, któ​rych unik​nę​-
ła, a na​wet tych, któ​rych ni​g​dy nie mia​ła.

Ten męż​czy​zna mó​wił jej, że przez całe ży​cie był jak śle​piec i zu​peł​nie nie po​dej​rze​wał ist​nie​nia

pięk​na. Ro​zu​mia​ła go. Prze​cież z nią było tak samo. Ona też żyła jak śle​piec. Nie wi​dzia​ła nic prócz
jed​nej je​dy​nej po​sta​ci, oświe​tlo​nej sil​nym re​flek​to​rem za​zdro​ści. A gdy​by na​gle ten re​flek​tor prze​stał
świe​cić? W roz​pro​szo​nym świe​tle dnia uka​za​ły​by się ty​sią​ce in​nych po​sta​ci i męż​czy​zna, któ​ry

background image

przed​tem zda​wał się jej je​dy​nym na świę​cie, stał​by się jed​nym z wie​lu.

Sie​dzia​ła za kie​row​ni​cą, czu​ła, że jest ko​bie​tą pew​ną sie​bie i pięk​ną, i myśl jej bie​gła da​lej: Czy

to, co wią​że ją z Kli​mą, to w ogó​le mi​łość, czy tyl​ko strach, że go stra​ci? I je​śli na po​cząt​ku ten
strach był peł​ną lęku for​mą mi​ło​ści, to czy z bie​giem cza​su mi​łość (zmę​czo​na i wy​cze​ipa​na) nie ulot​-
ni​ła się nie​po​strze​że​nie z tej for​my? Czy w koń​cu nie po​zo​stał jej już wy​łącz​nie sam strach, strach
bez mi​ło​ści? A co się sta​nie, je​śli znik​nie rów​nież ten strach?

Trę​bacz koło niej znów za​śmiał się nie wia​do​mo dla​cze​go.
Obej​rza​ła się na nie​go i po​my​śla​ła, że je​że​li prze​sta​nie być za​zdro​sna, nie po​zo​sta​nie nic. Je​cha​ła

z wiel​ką szyb​ko​ścią – i oto przy​szło jej do gło​wy, że gdzieś przed nią na dro​dze ży​cia na​kre​ślo​na jest
li​nia, któ​ra bę​dzie ozna​cza​ła ro​zej​ście się z trę​ba​czem. I pierw​szy raz ta wi​zja nie na​pa​wa​ła jej przy​-
gnę​bie​niem ni stra​chem.

21

Olga we​szła do apar​ta​men​tu Ber​tle​fa.
– Pro​szę wy​ba​czyć – uspra​wie​dli​wia​ła się – że wpa​dam bez za​po​wie​dzi. Ale je​stem tak okrop​nie

zde​ner​wo​wa​na, że nie mogę wy​trzy​mać w sa​mot​no​ści. Na​praw​dę nie prze​szka​dzam?

W po​ko​ju sie​dzie​li Ber​tlef, dok​tor Sla​ma i in​spek​tor, któ​ry jej od​po​wie​dział:
– Nie prze​szka​dza pani. Roz​ma​wia​my o wszyst​kim już cał​kiem nie​urzę​do​wo.
– Pan in​spek​tor jest moim sta​rym przy​ja​cie​lem – wy​ja​śnił Ol​dze dok​tor Sla​ma.
– Pro​szę pana, dla​cze​go to zro​bi​ła? – spy​ta​ła Olga.
– Mia​ła scy​sję z mło​dym czło​wie​kiem, z któ​rym cho​dzi​ła, i pod​czas sprzecz​ki się​gnę​ła do to​reb​ki

i coś po​łknę​ła. Nic wię​cej nie wie​my i oba​wiam się, że już się nie do​wie​my.

– Pa​nie in​spek​to​rze – po​wie​dział Ber​tlef z na​ci​skiem – pro​szę pana, aby ze​chciał pan wziąć pod

uwa​gę to, co po​wie​dzia​łem panu do pro​to​ko​łu. Spę​dzi​łem z Różą w tym po​ko​ju ostat​nią noc jej ży​-
cia. Moż​li​we, że nie pod​kre​śli​łem wy​star​cza​ją​co tego, co naj​waż​niej​sze. Była to noc wspa​nia​ła i
Róża była nie​wy​mow​nie szczę​śli​wa. Wy​star​czy​ło, by ta skrom​na dziew​czy​na zrzu​ci​ła z sie​bie ob​rę​-
cze, któ​ry​mi opa​sa​ło ją jej obo​jęt​ne i nie​życz​li​we oto​cze​nie, a sta​ła się z niej bły​sko​tli​wa isto​ta peł​na
mi​ło​ści, de​li​kat​no​ści, wiel​ko​dusz​no​ści, isto​ta, ja​kiej by się pan w niej nie do​my​ślał. Po​wia​dam panu,
że w cią​gu wczo​raj​szej nocy otwo​rzy​łem przed nią drzwi do in​ne​go ży​cia i że to wła​śnie wczo​raj na​-
praw​dę za​pra​gnę​ła żyć. Tyl​ko że za​raz ktoś po​krzy​żo​wał me pla​ny… – ostat​nie sło​wa wy​rzekł w na​-
głej za​du​mie i do​dał ci​cho: – Po​dej​rze​wam w tym in​ge​ren​cję pie​kła.

– Wo​bec mocy pie​kiel​nych po​li​cja kry​mi​nal​na jest bez​sil​na – za​uwa​żył in​spek​tor.
Ber​tlef pu​ścił jego iro​nię mimo uszu.
– Sa​mo​bój​stwo to na​praw​dę non​sens – kon​ty​nu​ował. – Bła​gam pana, niech pan zro​zu​mie! Nie mo​-

gła prze​cież za​bi​jać się w chwi​li, gdy chcia​ła za​cząć żyć! Po​wta​rzam panu, nie po​zwo​lę, by była
oskar​żo​na o sa​mo​bój​stwo.

– Dro​gi pa​nie – po​wie​dział in​spek​tor – nikt nie oskar​ża jej o sa​mo​bój​stwo, już choć​by z tego po​-

wo​du, że sa​mo​bój​stwo nie jest prze​stęp​stwem. Sa​mo​bój​stwo nie jest rze​czą wy​mia​ru spra​wie​dli​wo​-
ści. To nie na​sza spra​wa.

– Wła​śnie – rzekł Ber​tlef. – Dla pana sa​mo​bój​stwo nie jest prze​stęp​stwem, po​nie​waż ży​cie dla

pana nie jest war​to​ścią. Ale ja, pa​nie in​spek​to​rze, nie znam więk​sze​go grze​chu. Sa​mo​bój​stwo jest
gor​sze od mor​der​stwa. Mor​do​wać moż​na z ze​msty lub z chę​ci zy​sku, ale na​wet chęć zy​sku jest wy​ra​-
zem swo​iste​go, zwy​rod​nia​łe​go umi​ło​wa​nia ży​cia. Po​peł​nia​jąc na​to​miast sa​mo​bój​stwo, rzu​ca​my szy​-
der​czo na​sze ży​cie Panu Bogu pod nogi. Sa​mo​bój​stwo to plu​nię​cie Stwór​cy w twarz. Za​po​wia​dam

background image

panu, że zro​bię wszyst​ko, by udo​wod​nić, że ta dziew​czy​na jest nie​win​na. Sko​ro twier​dzi pan, że ode​-
bra​ła so​bie ży​cie, pro​szę wy​ja​śnić mi, dla​cze​go. Jaki mo​tyw pan wy​krył?

– Mo​ty​wy sa​mo​bójstw za​wsze po​zo​sta​ją ta​jem​ni​cą – od​po​wie​dział in​spek​tor. – A poza tym szu​ka​-

nie ich nie na​le​ży do mo​ich obo​wiąz​ków. Nie może pan mieć do mnie żalu, że ro​bię tyl​ko to, co
wcho​dzi w ich za​kres. Mam ich wy​star​cza​ją​co dużo i le​d​wie im mogę po​do​łać. Spra​wa nie jest
wpraw​dzie za​mknię​ta, ale mogę panu z góry po​wie​dzieć, że żad​ne​go mor​der​stwa nie po​dej​rze​wam.

– Po​dzi​wiam pana – rzekł Ber​tlef bar​dzo gniew​nie. – Po​dzi​wiam pana za szyb​kość, z jaką go​tów

jest pan po​sta​wić krop​kę za śmier​cią czło​wie​ka.

Olga za​uwa​ży​ła, że in​spek​to​ro​wi krew na​pły​nę​ła do twa​rzy. Wnet jed​nak opa​no​wał się i po nie​-

wiel​kiej pau​zie od​po​wie​dział gło​sem aż za uprzej​mym:

– Do​brze. Przyj​mę więc pań​skie za​ło​że​nie, że mamy do czy​nie​nia z mor​der​stwem. Za​sta​nów​my

się, w jaki spo​sób mo​gło być do​ko​na​ne. W to​reb​ce de​nat​ki zna​leź​li​śmy fiol​kę z prosz​ka​mi uspo​ka​ja​-
ją​cy​mi. Mo​że​my przy​jąć, że sio​stra Róża chcia​ła za​żyć ta​blet​kę, żeby się uspo​ko​ić, lecz przed​tem
ktoś pod​rzu​cił jej do fiol​ki inną ta​blet​kę, wy​glą​da​ją​cą po​dob​nie, a za​wie​ra​ją​cą tru​ci​znę.

– Są​dzi pan, że Róża wzię​ła tru​ci​znę z fiol​ki z se​da​ti​va​mi? – za​py​tał dok​tor Sla​ma.
– Sio​stra Róża mo​gła oczy​wi​ście za​żyć tru​ci​znę znaj​du​ją​cą się w to​reb​ce od​dziel​nie, poza fiol​ką.

By​ło​by tak w wy​pad​ku sa​mo​bój​stwa. Je​że​li za​kła​da​my jed​nak, że było to mor​der​stwo, to nie ma in​-
nej moż​li​wo​ści, jak tyl​ko że ktoś wło​żył jej do fiol​ki tru​ci​znę o wy​glą​dzie po​dob​nym do jej le​kar​-
stwa.

– Pro​szę się nie gnie​wać, ale mu​szę za​opo​no​wać – rzekł dok​tor Sla​ma. – To wca​le nie ta​kie pro​-

ste, wy​ko​nać z al​ka​lo​idu ta​blet​kę o re​gu​lar​nym kształ​cie. Mu​siał​by zro​bić to ktoś, kto ma do​stęp do
wy​twór​ni le​ków. Tu ta​kiej moż​li​wo​ści nikt nie ma.

– Chce pan po​wie​dzieć, że spo​rzą​dze​nie ta​kiej tru​ją​cej ta​blet​ki jest wy​klu​czo​ne?
– Wy​klu​czo​ne nie jest. Ale ogrom​nie trud​ne.
– Mnie wy​star​czy, że jest moż​li​we – po​wie​dział in​spek​tor i cią​gnął da​lej: – Za​sta​nów​my się te​raz,

kto mógł być za​in​te​re​so​wa​ny śmier​cią tej ko​bie​ty. Nie była bo​ga​ta, więc wzglę​dy ma​jąt​ko​we mo​że​my
z góry wy​eli​mi​no​wać. Mo​że​my też wy​klu​czyć mo​ty​wy po​li​tycz​ne czy szpie​gow​skie. Po​zo​sta​ją tyl​ko
po​wo​dy na​tu​ry in​tym​nej. Kim są nasi po​dej​rza​ni? Przede wszyst​kim ko​cha​nek, któ​ry tuż przed jej
śmier​cią za​ja​dle się z nią kłó​cił. Czy uwa​ża​cie pań​stwo, że to on pod​rzu​cił jej tru​ci​znę?

Na py​ta​nie in​spek​to​ra nikt nie od​po​wie​dział, więc on sam rzekł:
– Nie są​dzę, by tak było. Prze​cież ten chło​pak wciąż o nią wal​czył. Chciał się z nią oże​nić. Była z

nim w cią​ży, a na​wet gdy​by, daj​my na to, za​szła z kimś in​nym, waż​ne jest, że on był prze​ko​na​ny, że z
nim. W chwi​li gdy do​wie​dział się, że za​mie​rza usu​nąć płód, wpadł w roz​pacz. Ale pro​szę zwró​cić
uwa​gę, że Róża wra​ca​ła z ko​mi​sji do spraw re​gu​la​cji uro​dzin, a nie z za​bie​gu! Dla na​sze​go de​spe​ra​ta
nic nie było jesz​cze stra​co​ne. Płód w niej żył cią​gle, on zaś skłon​ny był zro​bić wszyst​ko, żeby go ura​-
to​wać. Ab​sur​dem jest, by w ta​kiej chwi​li pod​su​wał jej tru​ci​znę, gdy nie ma​rzył o ni​czym in​nym, jak
tyl​ko żeby z nią żyć i mieć dziec​ko. Zresz​tą pan dok​tor wy​ja​śnił nam, że dla zwy​kłe​go czło​wie​ka
spro​ku​ro​wa​nie tru​ci​zny o wy​glą​dzie nor​mal​nej ta​blet​ki nie jest ła​twe. Skąd wziął​by ją ten na​iw​ny
chło​piec, nie​ma​ją​cy żad​nych kon​tak​tów to​wa​rzy​skich? Może ze​chce mi to pan wy​tłu​ma​czyć?

Ber​tlef, do któ​re​go in​spek​tor wciąż się zwra​cał, wzru​szył ra​mio​na​mi.
– Ale przejdź​my do na​stęp​nych po​dej​rza​nych. Mamy tu tego trę​ba​cza ze sto​li​cy. Po​znał tu​taj kie​-

dyś de​nat​kę, nie wie​my wszak​że i nie do​wie​my się ni​g​dy, jak da​le​ko za​szła ta ich zna​jo​mość. W każ​-
dym ra​zie jed​nak do​syć da​le​ko, żeby od​wa​ży​ła się pro​sić go, by oświad​czył, że płód jest jego, i to​-
wa​rzy​szył jej na ko​mi​sji. Cze​mu zwró​ci​ła się aku​rat do nie​go, a nie do ko​goś miej​sco​we​go? Nie​trud​-
no zgad​nąć. Każ​dy żo​na​ty męż​czy​zna z uzdro​wi​ska bał​by się, że spra​wa na​bie​rze roz​gło​su i bę​dzie

background image

miał w domu nie​przy​jem​no​ści. Taką przy​słu​gę mógł wy​świad​czyć jej tyl​ko ktoś, kto tu nie miesz​ka.
Poza tym po​gło​ska, że mia​ła mieć dziec​ko ze sław​nym ar​ty​stą, pie​lę​gniar​ce po​chle​bia​ła, a trę​ba​czo​-
wi nie mo​gła za​szko​dzić. Mo​że​my za​tem uznać, że pan Kli​ma po​dej​mu​jąc się tej przy​słu​gi nie mu​siał
się ni​czym przej​mo​wać. Cze​mu miał​by z tego po​wo​du mor​do​wać nie​szczę​sną pie​lę​gniar​kę? Jak wy​-
ja​śnił nam pan or​dy​na​tor, ra​czej nie jest praw​do​po​dob​ne, żeby Kli​ma na​praw​dę był oj​cem nie​na​ro​-
dzo​ne​go dziec​ka. Ale przyj​mij​my rów​nież taką moż​li​wość. Przyj​mij​my, że jest oj​cem i że jest to dla
nie​go nad​zwy​czaj nie​przy​jem​ne. Pro​szę wy​tłu​ma​czyć mi jed​nak, po co miał​by mor​do​wać, sko​ro zgo​-
dzi​ła się na za​bieg i spra​wa była już urzę​do​wo za​twier​dzo​na? Czy może, pa​nie Ber​tlef, mamy uwa​żać
Kli​mę za mor​der​cę?

– Pan mnie nie ro​zu​mie – po​wie​dział Ber​tlef ła​god​nie. – Nie chcę ni​ko​go sa​dzać na krze​śle elek​-

trycz​nym. Chcę je​dy​nie oczy​ścić Różę. Al​bo​wiem sa​mo​bój​stwo jest naj​cięż​szym grze​chem. Ży​cie,
na​wet wśród cier​pień, ma swą ta​jem​ną war​tość. Na​wet ży​cie na pro​gu śmier​ci jest wspa​nia​łe. Ten,
komu śmierć ni​g​dy nie za​glą​da​ła w oczy, nie wie tego, ale​ja, pa​nie in​spek​to​rze, wiem. I dla​te​go, po​-
wia​dam panu, uczy​nię wszyst​ko, by do​wieść, że to dziew​czę jest bez winy.

– Ja rów​nież usi​łu​ję to zro​bić – rzekł in​spek​tor. – Otóż mamy tu jesz​cze trze​cie​go po​dej​rza​ne​go.

To pan Ber​tlef, han​dlo​wiec z Ame​ry​ki. Sam ze​znał, że spę​dził z de​nat​ką jej ostat​nią noc. Mo​gli​by​śmy
przy​jąć, że gdy​by był mor​der​cą, ra​czej by się do tego nie przy​zna​wał. Ale to za​strze​że​nie nie wy​trzy​-
mu​je kry​ty​ki. Cała pu​blicz​ność na wczo​raj​szym kon​cer​cie wi​dzia​ła, że pan Ber​tlef sie​dział koło Róży
i że w trak​cie kon​cer​tu ode​szli do jego domu. Pan Ber​tlef wie, że w ta​kim wy​pad​ku le​piej szyb​ko się
przy​znać, niż cze​kać, aż wy​nik​nie to z ze​znań in​nych. Pan Ber​tlef mówi mi, że sio​stra Róża była z nim
tej nocy szczę​śli​wa. Jak​że​by nie! Pan Ber​tlef jest prze​cież nie tyl​ko cza​ru​ją​cym męż​czy​zną, lecz
przede wszyst​kim ame​ry​kań​skim biz​nes​me​nem, któ​ry ma do​la​ry i pasz​port po​zwa​la​ją​cy mu po​dró​żo​-
wać po ca​łym świe​cie. Sio​stra Róża jest za​grze​ba​na w tej ma​łej dziu​rze i na próż​no szu​ka spo​so​bu
wy​do​sta​nia się stąd. Ma tu je​dy​ne​go ko​chan​ka, któ​ry chce się z nią że​nić, ale to mło​dziut​ki miej​sco​-
wy mon​ter. Je​śli wyj​dzie za nie​go, to tym sa​mym przy​pie​czę​tu​je swój los i już ni​g​dy się stąd nie wy​-
rwie. Nie mia​ła tu ni​ko​go in​ne​go i dla​te​go z nim nie zry​wa​ła. Za​ra​zem jed​nak ro​bi​ła wszyst​ko, by nie
zwią​zać się z nim de​fi​ni​tyw​nie, gdyż nie chcia​ła wy​zby​wać się swych na​dziei. A po​tem na​gle zja​wił
się eg​zo​tycz​ny męż​czy​zna o nie​na​gan​nych ma​nie​rach, któ​ry za​wró​cił jej zu​peł​nie w gło​wie. Oczy​ma
wy​obraź​ni wi​dzia​ła już, że poj​mie ją za żonę i na​resz​cie uda się jej opu​ścić ten za​pa​dły kąt. O ile po​-
cząt​ko​wo po​tra​fi​ła być ko​chan​ką dys​kret​ną, to z cza​sem sta​wa​ła się co​raz bar​dziej uciąż​li​wa. Dała
mu do zro​zu​mie​nia, że nie zre​zy​gnu​je z nie​go, i za​czę​ła go szan​ta​żo​wać. Ber​tlef jest jed​nak żo​na​ty i, o
ile mi wia​do​mo, ju​tro ma przy​je​chać do nie​go z Ame​ry​ki jego żona, o ile mi wia​do​mo, żona ko​cha​na,
mat​ka jego jed​no​rocz​ne​go dziec​ka. Ber​tlef go​tów jest zro​bić wszyst​ko, by unik​nąć skan​da​lu. Wie, że
sio​stra Róża sta​le nosi przy so​bie fiol​kę z prosz​ka​mi uspo​ka​ja​ją​cy​mi, i wie, jak wy​glą​da​ją. Ma roz​le​-
głe kon​tak​ty z za​gra​ni​cą i ma też mnó​stwo pie​nię​dzy. Ka​zać zro​bić tru​ją​cą ta​blet​kę w kształ​cie le​kar​-
stwa Róży to dla nie​go drob​nost​ka. Pod​czas owej wspa​nia​łej nocy, kie​dy jego ko​chan​ka spa​ła, po
kry​jo​mu wło​żył jej tru​ci​znę do fiol​ki. Uwa​żam, pa​nie Ber​tlef – in​spek​tor uro​czy​ście pod​niósł głos –
że jest pan je​dy​nym czło​wie​kiem, któ​ry miał po​wód, by za​mor​do​wać sio​strę Różę i było go na to
stać. Wzy​wam pana, aże​by się pan przy​znał.

W po​ko​ju za​le​gła ci​sza. In​spek​tor dłu​go pa​trzył Ber​tle​fo​wi w oczy. Ber​tlef od​wza​jem​niał mu to

spoj​rze​nie rów​nie cier​pli​wie i też bez sło​wa. Na jego twa​rzy nie było ani cie​nia prze​stra​chu czy ura​-
zy. W koń​cu ode​zwał się:

– Pań​skie wnio​ski nie za​ska​ku​ją mnie. Po​nie​waż nie po​tra​fi pan wy​śle​dzić mor​der​cy, musi pan

zna​leźć ko​goś, kto weź​mie winę na sie​bie. Jed​ną z za​dzi​wia​ją​cych ta​jem​nic ży​cia jest to, że nie​win​ni
dźwi​ga​ją winy za wi​no​waj​ców. Pro​szę, może mnie pan za​aresz​to​wać.

background image

22

Na oko​li​cę spa​dał ła​god​ny zmierzch. Ja​kub za​trzy​mał sa​mo​chód we wsi, za któ​rą w od​le​gło​ści

kil​ku ki​lo​me​trów znaj​do​wa​ły się już gra​nicz​ne szla​ba​ny. Chciał jesz​cze prze​dłu​żyć ostat​nie chwi​le
spę​dza​ne w oj​czyź​nie. Wy​siadł z wozu i ru​szył wiej​ską dro​gą.

Trud​no na​zwać tę dro​gę pięk​ną. Przed cha​łu​pa​mi po​nie​wie​ra​ły się za​rdze​wia​łe ob​rę​cze, wy​rzu​co​-

ne koło od trak​to​ra, ja​kieś sta​re że​la​stwo. Była to wieś za​pusz​czo​na i wstręt​na. Ja​ku​bo​wi zda​wa​ło
się, że te śmiet​ni​ska z za​rdze​wia​ły​mi ob​rę​cza​mi są jak nie​przy​zwo​ite sło​wo, któ​re jego oj​czy​zna rzu​-
ca mu na po​że​gna​nie za​miast słów, ja​kie za​zwy​czaj mówi się przy po​dob​nych oka​zjach. Do​szedł do
koń​ca dro​gi, gdzie uj​rzał pla​cyk z sa​dzaw​ką. Sa​dzaw​ka też była za​nie​dba​na, za​ro​sła rzę​są. Przy brze​-
gu bro​dzi​ło kil​ka gęsi, któ​re ja​kiś chło​pak sta​rał się po​gnać wit​ką przed sobą.

Ja​kub za​wró​cił, żeby dojść z po​wro​tem do sa​mo​cho​du. Wte​dy w oknie jed​ne​go z do​mostw zo​ba​-

czył in​ne​go chłop​ca. Ma​lec, za​le​d​wie pię​cio​let​ni, pa​trzył przez szy​bę w stro​nę sa​dzaw​ki. Może przy​-
glą​dał się gę​siom. Może ob​ser​wo​wał chło​pa​ka sma​ga​ją​ce​go pta​ki wit​ką. Stał w oknie, a Ja​kub nie
mógł ode​rwać od nie​go oczu. Tym, co w twa​rzycz​ce dziec​ka naj​sil​niej przy​ku​ło jego uwa​gę, były
oku​la​ry. Chłop​czyk miał na no​sie ogrom​ne oku​la​ry, w któ​rych moż​na było do​my​ślać się gru​bych so​-
cze​wek. Jego głów​ka była drob​na, a oku​la​ry wiel​kie. Dźwi​gał je na no​sie jak ba​last. Dźwi​gał je jak
swój los. Pa​trzył zza ich opraw​ki jak zza kra​ty. Tak, dźwi​gał tę opraw​kę jak kra​tę, któ​rą bę​dzie zmu​-
szo​ny no​sić z sobą przez całe ży​cie. Ja​kub spoj​rzał przez kra​tę oku​la​rów w oczy dziec​ka i na​gle ogar​-
nął go wiel​ki smu​tek.

Sta​ło się to rap​tow​nie, jak kie​dy woda prze​ry​wa wały i roz​le​wa się po oko​li​cy. Ja​kub od tak daw​-

na już nie był smut​ny! Tyle już lat! Znał tyl​ko uczu​cie przy​kro​ści, go​ry​czy, lecz nie smut​ku, któ​ry te​raz
ogar​nął go nie​spo​dzie​wa​nie i po​ra​ził.

Wi​dział dziec​ko odzia​ne w kra​tę i było mu żal tego dziec​ka oraz ca​łe​go kra​ju: wy​da​ło mu się, że

ko​chał ten kraj za sła​bo, ko​chał go nie​wła​ści​wie, i od​czuł smu​tek z po​wo​du tej złej, nie​uda​nej mi​ło​-
ści.

I na​raz przy​szło mu do gło​wy, że tym, co nie po​zwa​la​ło mu ko​chać tego kra​ju, była duma, duma z

wła​snej szla​chet​no​ści, duma z wła​snej no​bli​wo​ści, diu​na z de​li​kat​no​ści; głu​pia duma, któ​ra spra​wia​-
ła, że nie ko​chał swych bliź​nich, że nie​na​wi​dził ich, gdyż wi​dział w nich mor​der​ców. I po​now​nie po​-
my​ślał so​bie, że nie​zna​jo​mej ko​bie​cie wło​żył do fiol​ki tru​ci​znę i że mor​der​cą jest on sam. Jest mor​-
der​cą – i jego duma roz​sy​pa​ła się w proch. Stał się jed​nym z nich, stał się bra​tem tam​tych po​sęp​nych
mor​der​ców.

Chłop​czyk w ogrom​nych oku​la​rach stał w oknie jak ska​mie​nia​ły i wciąż pa​trzył w stro​nę sa​dzaw​-

ki. Ja​kub po​my​ślał, że ten chłop​czyk nie po​no​si za nic od​po​wie​dzial​no​ści, nie jest ni​cze​mu wi​nien, a
uro​dził się już ze sła​bym wzro​kiem, któ​ry bę​dzie jego udzia​łem przez całe ży​cie. I po​my​ślał nie​ja​sno,
że to, co mamy lu​dziom za złe, jest czymś da​nym, z czym już ro​dzą się i co nio​są z sobą jak cięż​ką
kra​tę. A tak​że – że on sam nie ma żad​ne​go przy​wi​le​ju, żad​ne​go pa​ten​tu na szla​chet​ność i że naj​więk​-
szą szla​chet​no​ścią jest ko​chać lu​dzi, cho​ciaż są mor​der​ca​mi.

Zno​wu zo​ba​czył w my​ślach bla​do​nie​bie​ską ta​blet​kę i wy​da​ło mu się, że wło​żył ją do fiol​ki nie​-

sym​pa​tycz​nej pie​lę​gniar​ki jako swo​je uspra​wie​dli​wie​nie; jako swój ak​ces do nich; jako proś​bę, żeby
przy​ję​li go do swo​je​go gro​na, mimo że za​wsze prze​ciw​sta​wiał się za​li​cze​niu go do nich.

Pod​szedł szyb​kim kro​kiem do sa​mo​cho​du, otwo​rzył drzwicz​ki, usiadł za kie​row​ni​cą i ru​szył ku

gra​ni​cy. Jesz​cze wczo​raj spo​dzie​wał się, że ten mo​ment przy​nie​sie mu ulgę. Że wy​je​dzie stąd z przy​-
jem​no​ścią. Że wy​je​dzie skądś, gdzie uro​dził się omył​ko​wo i gdzie w isto​cie nie jest jego miej​sce.
Tym​cza​sem te​raz wie​dział, że wy​jeż​dża z je​dy​nej swej oj​czy​zny i żad​nej in​nej nie ma.

background image

23

– Niech​że się pan nie cie​szy – rzekł in​spek​tor. – Wię​zie​nie nie otwo​rzy przed pa​nem swo​ich bram

trium​fal​nych, aże​by wkro​czył pan w nie jak Je​zus Chry​stus na Gol​go​tę. Na​wet we śnie nie przy​pusz​-
cza​łem, że pan mógł​by za​bić tę mło​dą ko​bie​tę. Ob​wi​ni​łem pana je​dy​nie po to, żeby prze​stał pan
twier​dzić, że zo​sta​ła za​mor​do​wa​na.

– Miło mi, że nie trak​to​wał pan swe​go oskar​że​nia po​waż​nie – po​wie​dział po​jed​naw​czo Ber​tlef. –

I słusz​nie. Wy​ka​za​łem brak roz​sąd​ku, chcąc spra​wie​dli​wość dla Róży uzy​skać wła​śnie od pana.

– Jak to miło, że pa​no​wie się po​go​dzi​li! – ode​zwał się dok​tor Sla​ma. – Jed​no może nas do pew​ne​-

go stop​nia po​cie​szyć. Bez wzglę​du na to, w jaki spo​sób sio​stra Róża umar​ła, jej ostat​nia noc była
pięk​na.

– Pro​szę spoj​rzeć na księ​życ – po​wie​dział Ber​tlef. – Świe​ci tak samo jak wczo​raj i zmie​nia ten

po​kój w ogród. Nie upły​nę​ły jesz​cze na​wet dwa​dzie​ścia czte​ry go​dzi​ny od chwi​li, kie​dy Róża była
ru​sał​ką tego ogro​du.

– A spra​wie​dli​wo​ścią na​praw​dę nie mu​si​my tak bar​dzo się przej​mo​wać – do​rzu​cił Sla​ma. – Spra​-

wie​dli​wość to nie jest spra​wa ludz​ka. Ist​nie​je spra​wie​dli​wość śle​pych i okrut​nych ustaw, nie​wy​klu​-
czo​ne też, że ist​nie​je ja​kaś spra​wie​dli​wość wyż​sza, tej jed​nak nie ro​zu​miem. Za​wsze mia​łem wra​że​-
nie, że żyję na tym świe​cie poza spra​wie​dli​wo​ścią.

– Jak to? – zdu​mia​ła się Olga.
– Mnie spra​wie​dli​wość nie ob​cho​dzi – rzekł dok​tor Sla​ma. – Jest czymś poza mną i nade mną. W

każ​dym ra​zie jest czymś nie​ludz​kim. Ni​g​dy nie będę ko​la​bo​ro​wał z tą obrzy​dli​wą po​tę​gą.

– Czy chce pan przez to po​wie​dzieć – spy​ta​ła Olga – że nie uzna​je pan ab​so​lut​nie żad​nych war​to​-

ści, któ​re mia​ły​by wa​lor po​wszech​ny?

– War​to​ści, któ​re uzna​ję, nie mają nic wspól​ne​go ze spra​wie​dli​wo​ścią.
– Na przy​kład?
– Na przy​kład ko​le​żeń​stwo – od​po​wie​dział dok​tor Sia​nia ci​chut​ko.
Wszy​scy za​mil​kli. In​spek​tor wstał, aże​by się po​że​gnać. W tej chwi​li Ol​dze przy​szło coś na​gle na

myśl:

– Ja​kie​go ko​lo​ru były ta​blet​ki w tej fiol​ce, któ​rą mia​ła Róża?
– Bla​do​nie​bie​skie​go – wy​ja​śnił in​spek​tor i do​dał z na​głym za​in​te​re​so​wa​niem: – A cze​mu pani o to

spy​ta​ła?

Olga zlę​kła się, że in​spek​tor czy​ta w jej my​ślach, więc za​czę​ła po​śpiesz​nie się wy​co​fy​wać.
– Wi​dzia​łam u niej taką fiol​kę. By​łam tyl​ko cie​ka​wa, czy to ta sama, któ​rą u niej wi​dzia​łam…
In​spek​tor nie czy​tał w jej my​ślach, był już zmę​czo​ny, to​też po​wie​dział ogól​ne „do​bra​noc” i wy​-

szedł.

Wte​dy Ber​tlef ode​zwał do Sla​my:
– Za chwi​lę będą tu na​sze żony. Wyj​dzie​my im na​prze​ciw?
– Wyj​dzie​my. Niech pan weź​mie dzi​siaj po​dwój​ną daw​kę le​karstw – rzekł dok​tor Sla​ma tro​skli​-

wie.

Ber​tlef znik​nął w są​sied​nim po​ko​iku.
– Kie​dyś daw​no dał pan Ja​ku​bo​wi tru​ci​znę – ode​zwa​ła się Olga. – Była to bla​do​nie​bie​ska ta​blet​-

ka. I miał ją sta​le ze sobą. Wiem o tym.

– Niech pani nie ple​cie głupstw. Ni​g​dy mu ni​cze​go ta​kie​go nie da​wa​łem – po​wie​dział dok​tor Sla​-

ma z na​ci​skiem.

Po​tem z są​sied​nie​go po​ko​ju wró​cił Ber​tlef, ozdo​bio​ny in​nym kra​wa​tem, i Olga po​że​gna​ła się z

obu męż​czy​zna​mi.

background image

24

Ber​tlef i dok​tor Sla​ma szli to​po​lo​wą ale​ją na dwo​rzec.
– Niech pan po​pa​trzy na ten księ​życ – rzekł Ber​tlef. – Może mi pan wie​rzyć, dok​to​rze, wczo​raj​szy

wie​czór i noc były cu​dow​ne.

– Wie​rzę panu, ale po​wi​nien pan uni​kać tego ro​dza​ju roz​ry​wek. Ru​chy, któ​re są ta​kiej nocy nie do

unik​nię​cia, na​praw​dę sta​no​wią dla pana ogrom​ne ry​zy​ko.

Ber​tlef nie od​po​wie​dział, ale na jego twa​rzy roz​lał się pro​mien​ny wy​raz sa​tys​fak​cji i dumy.
– Zda​je mi się, że jest pan w świet​nym hu​mo​rze – po​wie​dział dok​tor Sla​ma.
– Nie myli się pan. Je​śli spra​wi​łem, że ostat​nia noc jej ży​cia była pięk​na, je​stem szczę​śli​wy.
– Wie pan – rzekł na​gle dok​tor Sla​ma – od daw​na już mam do pana dzi​wacz​ną proś​bę, któ​rej ni​g​-

dy nie mia​łem od​wa​gi panu przed​sta​wić. Ale czu​ję, że dzień dzi​siej​szy jest tak wy​jąt​ko​wy, że mógł​-
bym się ośmie​lić…

– Pro​szę śmia​ło, dok​to​rze!
– Chciał​bym, żeby mnie pan za​adop​to​wał, uznał za syna.
Ber​tlef zdu​miał się tak, że aż przy​sta​nął. Dok​tor Sla​ma za​czął wy​ja​śniać mu po​wo​dy swej proś​by.
– Cze​go ja bym dla pana nie zro​bił, dok​to​rze – po​wie​dział Ber​tlef. – Tyl​ko czy mo​jej żo​nie nie

wyda się to głu​pie? By​ła​by o pięt​na​ście lat młod​sza od swe​go syna. Czy to w ogó​le moż​li​we z praw​-
ne​go punk​tu wi​dze​nia?

– Ni​g​dzie nie na​pi​sa​no, że syn ad​op​to​wa​ny musi być młod​szy od ro​dzi​ców. Prze​cież to nie praw​-

dzi​wy syn, tyl​ko wła​śnie ad​op​to​wa​ny.

– Czy jest pan tego pew​ny?
– Daw​no już prze​kon​sul​to​wa​łem to z praw​ni​ka​mi – po​wie​dział dok​tor Sla​ma z nie​ja​kim za​że​no​-

wa​niem.

– Wie pan, ja​kieś to dziw​ne, tro​chę mnie to za​sko​czy​ło – rzekł Ber​tlef. – Ale je​stem dziś w szcze​-

gól​nie pod​nio​słym na​stro​ju i chciał​bym ca​łe​mu świa​tu da​wać je​dy​nie ra​dość. Je​że​li ma to pana
uszczę​śli​wić… mój synu…

I dwaj męż​czyź​ni pa​dli so​bie na uli​cy w ob​ję​cia.

25

Olga le​ża​ła w łóż​ku (ra​dio w po​ko​ju obok nie gra​ło). Nie mia​ła naj​mniej​szych wąt​pli​wo​ści, że

Różę za​mor​do​wał Ja​kub i że wie o tym je​dy​nie ona i dok​tor Sla​ma. Dla​cze​go to uczy​nił, nie do​wie
się za​pew​ne ni​g​dy. Czu​ła na skó​rze dreszcz gro​zy, ale też (bo, jak wie​my, po​tra​fi​ła do​brze się ob​ser​-
wo​wać) ze zdzi​wie​niem uzmy​sło​wi​ła so​bie, że dreszcz ten jest przy​jem​ny, a ta gro​za na​pa​wa ją
dumą.

Ko​cha​ła się wczo​raj z Ja​ku​bem w cza​sie, kie​dy mu​siał mieć gło​wę peł​ną naj​okrop​niej​szych my​śli

– i wchła​nia​ła go w sie​bie w mi​ło​snym ak​cie ra​zem z nimi.

„Jak to moż​li​we, że nie bu​dzi to we mnie wstrę​tu? Cze​mu przy​pi​sać, że nie idę (i ni​g​dy nie pój​dę)

go wy​dać? Czyż​bym ja rów​nież żyła poza spra​wie​dli​wo​ścią?”

Ale im wię​cej za​da​wa​ła so​bie ta​kich py​tań, tym bar​dziej ro​sła w niej ta dziw​na, szczę​śli​wa duma,

dzię​ki któ​rej czu​ła się jak gwał​co​na dziew​czy​na, któ​rą na​gle ogar​nia odu​rza​ją​cy spazm roz​ko​szy, tym
sil​niej​szy, im bar​dziej dzie​je się to wbrew jej woli…

26

Po​ciąg wto​czył się na sta​cję. Wy​sia​dły z nie​go dwie ko​bie​ty. Jed​na z nich, mniej wię​cej trzy​dzie​-

background image

sto​pię​cio​let​nia, do​sta​ła ca​łu​sa od dok​to​ra Sla​my; dru​ga była młod​sza, efek​tow​nie ubra​na, z dziec​-
kiem na ręku – tę uca​ło​wał Ber​tlef.

– Ła​ska​wa pani ze​chce po​ka​zać mi swo​je​go chłop​czy​ka po​wie​dział dok​tor Sla​ma. – Prze​cież go

jesz​cze nie wi​dzia​łem!

– Gdy​bym cię tak do​brze nie zna​ła – śmia​ła się pani Sla​mo​wa – mu​sia​ła​bym cię po​dej​rze​wać.

Spójrz, ma zna​mię na gór​nej war​dze, do​kład​nie tam, gdzie i ty!

Pani Ber​tlef spoj​rza​ła na twarz Sla​my i nie​mal krzyk​nę​ła:
– Rze​czy​wi​ście! Wte​dy, kie​dy się tu le​czy​łam, wca​le tego u pana nie spo​strze​głam!
A Ber​tlef na to:
– Jest to przy​pa​dek tak szcze​gól​ny, że ośmie​lam się za​li​czyć go do cu​dów. Pan dok​tor Sla​ma, któ​ry

przy​wra​ca ko​bie​tom zdro​wie, na​le​ży do sta​nu anio​łów i jako anioł po​zo​sta​wia na dzie​ciach, któ​rym
po​mógł przyjść na świat, swo​je zna​mię. Nie jest to więc zna​mię na​tu​ral​ne, tyl​ko aniel​skie.

In​ter​pre​ta​cja Ber​tle​fa spodo​ba​ła się wszyst​kim i wszy​scy we​so​ło się ro​ze​śmie​li.
– Zresz​tą – zwró​cił się Ame​ry​ka​nin do swej uro​czej żony – ko​mu​ni​ku​ję ci uro​czy​ście, że wła​śnie

kil​ka mi​nut temu pan dok​tor zo​stał bra​tem na​sze​go Joh​na. Jest więc cał​kiem na miej​scu, żeby jako ro​-
dzeń​stwo mie​li jed​na​ko​we zna​mię.

– Więc zde​cy​do​wa​łeś się wresz​cie… – ode​tchnę​ła uszczę​śli​wio​na pani Sla​mo​wa.
– Nie ro​zu​miem, nie ro​zu​miem! – do​ma​ga​ła się wy​ja​śnie​nia pani Ber​tlef.
– Wszyst​ko ci po​wiem, mamy dziś wie​le do opo​wie​dze​nia, wie​le też do ob​la​nia – rze​ki Ber​tlef,

bio​rąc żonę pod rękę.

Cała czwór​ka prze​szła pod la​tar​nia​mi pe​ro​nu i opu​ści​ła dwo​rzec.

Skoń​czy​łem pi​sać w roku 1972 w Cze​chach


Do​pi​sek:
Je​den z bo​ha​te​rów tej książ​ki, dok​tor Sla​ma, nosi w cze​skim ory​gi​na​le oraz we wszyst​kich ist​nie​-

ją​cych prze​kła​dach na​zwi​sko Szkre​ta. Pol​skie​go prze​kła​du do​ko​na​no na pod​sta​wie wy​da​nia, w któ​-
rym przez nie​po​ro​zu​mie​nie do​szło do zmia​ny na​zwi​ska tej po​sta​ci. Po​nie​waż jed​nak pol​ska pu​blicz​-
ność li​te​rac​ka po​zna​ła już wcze​śniej dok​to​ra Sla​mę z dru​go​obie​go​we​go wy​da​nia, obec​ny wy​daw​ca
książ​ki uznał za roz​sąd​niej​sze po​zo​sta​wie​nie jego na​zwi​ska w tej wła​śnie wer​sji.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
milan kundera postmodernista
Milan Kundera Nieznośna lekkość bytu
— Milan Kundera
Milan Kundera The unbearable lightness of being
Ignorance Milan Kundera
Milan Kundera zachód porwany
Milan Kundera Nieśmiertelność (1990)
Milan Kundera La Lentezza
Milan Kundera Amori ridicoli
Kundera Milan Nieznośna lekkość bytu
Kundera Milan Nieznosna lekkosc bytu
Kundera Milan Nieśmiertelność

więcej podobnych podstron