background image

Andrzej Pilipiuk

TAJEMNICA WODY

Co

ś

  si

ę

  stało.  Jakub  W

ę

drowycz  poznał  to  bezbł

ę

dnie.  Przez  ciała

wczasowiczów wyleguj

ą

cych si

ę

 na pokrytej brudnym 

ż

wirem pla

ż

y w Jachrance nad

Zalewem Zegrzy

ń

skim przebiegł pr

ą

d. Ludzie unie

ś

li głowy, a potem niektórzy z nich

wstali  i  ruszyli  gdzie

ś

  za  kawiarni

ę

.  Jakub  został  na  miejscu.  Przyjechał  tu  na

wypoczynek,  do  sanatorium,  lekarze  zalecili  mu  du

ż

o  sło

ń

ca  i  mało  nerwów.  Łatwo

im  było  powiedzie

ć

.  Jachranka  nie  podobała  mu  si

ę

.  Wszystko  w  tej  osadzie  go

dra

ż

niło.  Betonowe  pomosty,  przy  których  cumowały  dziesi

ą

tki  łódek,  knajpa  o

nazwie  „Szkiełko"  czy  jako

ś

  podobnie,  obrzydliwy  dom  wczasowy  Zwi

ą

zku

Nauczycielstwa  Polskiego,  zamieszkany  przez  stada  koszmarnych  bachorów 

ż

równie  koszmarnymi  mamusiami,  sklepik,  w  którym  mo

ż

na  było  sta

ć

  w  kolejce  do

upojenia  i  nic  nie  kupi

ć

.  W  dodatku  lekarze  surowo  zabronili  mu  pi

ć

.  I  jeszcze  ta

dieta...

- Gdy tylko znajd

ę

 si

ę

 w

ś

ród pól Wojsławic, od razu poczuj

ę

 si

ę

 dziesi

ęć

 razy

lepiej - powiedział w przestrze

ń

.

Wstał powoli i poprawił wygniecione nieco od le

ż

enia d

ż

insy. Popatrzył na nie

z obrzydzeniem. Najlepiej czuł si

ę

 w spodniach od rosyjskiego munduru z pierwszej

wojny 

ś

wiatowej  i  niemieckiej  bluzie  SS  z  drugiej  wojny 

ś

wiatowej,  ale  te  dwie

szacowne  sztuki  odzienia  jego  syn  Mikołaj  spalił  jeszcze  ło

ń

skiego  roku  w  czasie

swojej  wizyty.  Zostawił  za  to  cał

ą

  mas

ę

  ró

ż

nych  dziwnych  ubra

ń

,  które  na  wsi  nie

miały specjalnego zastosowania. Jakub wpatrzył si

ę

 ponuro w pomarszczon

ą

 lekkim

wiatrem płaszczyzn

ę

 Zalewu. Nie podobał mu si

ę

. Gdzie

ś

 tam na dnie były zburzone

domy.

- To nie był dobry pomysł - powiedział sam do siebie.
A potem zamilkł. Raz 

ż

e mógł go kto

ś

 podsłucha

ć

, dwa, 

ż

e mówienie do siebie

było  oznak

ą

  jakiej

ś

  choroby  psychicznej.  Tak  twierdził  jego  przyjaciel  ksi

ą

dz

Wilkowski,  zreszt

ą

  to  sanatorium  to  te

ż

  była  jego  robota.  Tłum  na  ko

ń

cu  pla

ż

y

g

ę

stniał.

-  Ludzie  zawsze  zbiegaj

ą

  si

ę

  do  nieszcz

ęś

cia  -  powiedział  znowu  sam  do

siebie.

nie  chc

ą

c  i  on  poczłapał  w  tamtym  kierunku.  Min

ą

ł  kawiarnie,  gdzie

sprzedawano  obrzydliwe  lody,  lepi

ą

ce  si

ę

  do  je

ż

yka  i  pozostawiaj

ą

ce  na  nim  tłusty

osad, a za to pozbawione smaku. Przed kawiarni

ą

 w wodzie siedziało stadko łab

ę

dzi

ż

ebrało  o  datki.  Dło

ń

  Jakuba  odruchowo  si

ę

gn

ę

ła  do  kieszeni,  ale  nie  znalazł

tkwi

ą

cej  tam  zazwyczaj  p

ę

tli  z  drutu.  Reedukacja,  któr

ą

  przeprowadzał  ksi

ą

dz,

wykorzeniła  z  niego  to,  co  on  nazywał 

ż

yłk

ą

  łowieck

ą

,  a  co  było  w  rzeczywisto

ś

ci

obrzydliwym  instynktem  kłusowniczym.  Ale  odruch  pozostał.  Wpatrywał  si

ę

  przez

chwile t

ę

sknie w ptaki. Były spasione jak tuczniki.

- Cieszcie si

ę

ż

e tu tak wiele luda - powiedział do nich z nienawi

ś

ci

ą

. - Bior

ą

c

pod  uwag

ę

ż

e  wa

ż

ycie  po  dobre  dziesi

ęć

  kilo,  to  byłby  z  was  niezły  rosołek,  a  i

pieczyste  pierwsza  klasa.  Gdyby  was  tak  nadzia

ć

  tymi  jabłuszkami,  które  rosn

ą

  na

opuszczonej  gospodarce  po  Misztalu,  tak  zaraz  przez  płot  ode  mnie,  to  by  dopiero
była uczta. Jeszcze troch

ę

 bimbru...

A  potem  przypomniał  sobie,  ze  przecie

ż

  Józef  Paczenko  przestał  p

ę

dzi

ć

  u

siebie  na  strychu.  Wprawdzie  byli  jeszcze  inni,  ale  ich  bimber  był  słaby  i
produkowany  z  ró

ż

nych  podejrzanych  składników.  Na  Tru

ś

ciance  było  jeszcze  par

ę

niewielkich 

ź

ródełek smacznej i niedrogiej gorzałki, ale i one wysychały.

background image

- Czasy upadku - powiedział do łab

ę

dzi.

Łab

ę

dziom najwyra

ź

niej nie podobał si

ę

 ten pomylony staruszek co tylko gada

i  gada,  a  nic  im  nie  rzuca  i  zacz

ę

ły  ponagla

ć

  go  sykni

ę

ciami.  Pokazał  im  fig

ę

  na

palcach  i  poszedł  dalej.  Tłum  był  istotnie  g

ę

sty.  Jakub  poznał  staruszka,  którego

widywał  od  czasu  do  czasu  w  parku  koło  sanatorium.  Jak  te

ż

  on  si

ę

  nazywał?

Robert... Robert Klos. Ale nie był z tych Kłosów, co to o jednym nakr

ę

cili film. Jakub

ju

ż

 o to pytał. Był emerytowanym nauczycielem z technikum.

- Co tu daj

ą

 - zagadn

ą

ł. Starzec odwrócił si

ę

.

- A to pan. - Ucieszył si

ę

.- Utopił si

ę

 jeden z tych nauczycielskich

Cała  szyja  sina,  jakby  go  co

ś

  dusiło,  dusiło.  I  przy  tych  si

ń

cach  taki  zielony

szlam.  Co

ś

  okropnego.  Ale  ju

ż

  go  zapakowali  do  worka  i  czekaj

ą

  na  motorówk

ę

.

Zawioz

ą

 go do Serocka, mo

ż

e na sekcje.

- Zielony szlam, taki troch

ę

 jak galareta? - zapytał Jakub.

- Z ust mi pan wyj

ą

ł. Obrzydliwy.

Jakub  przymkn

ą

ł  oczy.  Przypomniało  mu  si

ę

  co

ś

.  Wspomnienie  było  mgliste,

ale kiedy

ś

 w dzieci

ń

stwie słyszał o czym

ś

 takim. Ale co konkretnie? Zapisał sobie na

kartce,  aby  przemy

ś

le

ć

  to  w  nocy.  I  tak  cierpiał  na  bezsenno

ść

.  Chocia

ż

  wła

ś

ciwie,

po  co  czeka

ć

  do  nocy?  Poszedł  na  molo.  Usiadł  sobie  na  betonowych  schodkach,

zzuł  buty  i  zanurzył  nogi  w  wodzie.  Zacz

ą

ł  sobie  przypomina

ć

.  Było  co

ś

  takiego.  W

Uchaniach,  a  mo

ż

e  w  Wojsławicach,  tak,  raczej  w  Wojsławicach. 

ź

ródła  koło

zamczyska  zwane  bezedniami.  Ale  o  co  chodziło?  Z  zamy

ś

lenia  wyrwał  go  dialog

prowadzony kawałek dalej na łódce.

- A ja wam mówi

ę

ż

e to robota psychopaty. I to nie jest pierwszy przypadek.

-  Chyba  siódmy  od  trzech  lat  -  powiedziała  jaka

ś

  kobieta  o  wysokim

afektowanym głosie. - Zawsze dzieciaki. I zawsze takie si

ń

ce na szyi jak od duszenia.

- I całe wysmarowane tym zielonym paskudztwem. - Uzupełnił kto

ś

 trzeci.

-  Najcz

ęś

ciej  to  gin

ą

  po  zmroku  -  pierwszy  głos.-  Ale  nigdy  od  alkoholu.  Ja

rozumiem, 

ż

e jaki

ś

 pijak mo

ż

e si

ę

 wpakowa

ć

 w wod

ę

, przewróci

ć

 i ju

ż

 nie wsta

ć

, ale

jak  uton

ą

ł  ten  chłopaczek  z  obozu 

ż

eglarskiego?  Nikt  mi  nie  wmówi, 

ż

e  nie  umiał

pływa

ć

.

- A ten harcerzyk? Wszedł po pas w wod

ę

, a potem znikn

ą

ł, jakby wpadł w dół.

A tu jest płytko.

- Znaczy ludzie widzieli?
- Aha. Pół jego zast

ę

pu czy jak to si

ę

 tam nazywa. I takie same 

ś

lady.

- Nikt mi nie wmówi, 

ż

e pod wod

ą

 grasuje słodkowodny rekin!

- Rekin mo

ż

e nie, ale psychopata albo zboczeniec w masce do

- Jakby zboczenie, to hmm...tego co

ś

 by było wida

ć

.

-  Gliny  akurat  si

ę

  przyznaj

ą

.  To  by  im  popsuło  statystyk

ę

.  Bardziej  mnie

interesuje ten zielony szlam.

- A co w tym ciekawego? - znowu wł

ą

czyła si

ę

 kobieta. - Pewnie jaki

ś

 denny

osad.

- Jaki tam osad! Nigdy nie widziałem zielonego mułu.
- Mo

ż

e jaka

ś

 forma wodorostów?

-  W  takim  glucie.  Raczej  nale

ż

y  podejrzewa

ć

ż

e  to  od 

ś

cieków  co

ś

  si

ę

porobiło. Wytr

ą

ciły si

ę

 tego, wiecie, chemiczne cz

ą

steczki.

- A mo

ż

e to od 

ś

cieków wodorosty zdziczały.

- Nikt mi nie wmówi, 

ż

e wodorosty dusz

ą

 ludzi.

Jakub popatrzył na swój zegarek i przestraszył si

ę

. Do obiadu w stołówce miał

zaledwie pi

ę

tna

ś

cie minut, a jeszcze powinien si

ę

 przebra

ć

. Z niech

ę

ci

ą

 oderwał si

ę

od  podsłuchiwanej  rozmowy  i  ruszył  pod  gór

ę

.  Zd

ąż

ył.  W  stołówce  wszyscy

background image

komentowali wydarzenie, ale nie dowiedział si

ę

 niczego nowego. A zaraz po obiedzie

przydybał  go  sanatoryjny  lekarz  nazwiskiem  Workowski  i  zaci

ą

gn

ą

ł  do  swojego

gabinetu.

- No i jak tam samopoczucie? - zagadn

ą

ł.

-  Samopoczucie  poprawi  mi  si

ę

  natychmiast,  gdy  st

ą

d  wyjad

ę

  -powiedział

Jakub ponuro.

Lekarz u

ś

miechn

ą

ł si

ę

 przyja

ź

nie.

- Czego tu panu brakuje?
- M

ę

czycie mnie co rano jak

ąś

 gimnastyk

ą

 dla podtrzymania kondycji. Zgoda,

macham  nogami,  nie  narzekam,  tylko  po  co?  Załó

ż

my, 

ż

e  za  rok  czy  za  dwa

zestarzej

ę

  si

ę

  na  tyle, 

ż

e  b

ę

d

ę

  potrzebował  laski.  To  si

ę

  ludziom  zdarza.  Ale  ci

ą

gle

jeszcze b

ę

d

ę

 miał swój motor i swojego konia. Je

ś

li b

ę

d

ę

 potrzebował wybra

ć

 si

ę

 po

zakupy, to wsi

ą

d

ę

 na konia i pojad

ę

.

- Którego

ś

 dnia nie da pan rady wdrapa

ć

 si

ę

 na swojego konia, panie Jakubie.

I  co  wtedy?  Zgoda, 

ż

e  u  siebie  mo

ż

e  pan  przystawi  drabin

ę

,  ale  przed  sklepem?

Prosi

ć

 o pomoc znajomych?

kładzie.  Wsiadam  i  wstaj

ę

.  Bez  tego  ju

ż

  dawno  musiałbym  machn

ąć

  r

ę

k

ą

  na

jazd

ę

. A nogi szcz

ęś

liwie pracuj

ą

. Mo

ż

e nie tak dobrze jak w partyzance, kiedy to si

ę

kopało szwabów tak długo, a

ż

 umierali, ale sławi

ć

 Boha jeszcze nie najgorzej.

- Zmierz

ę

 panu ci

ś

nienie.

-  Prosz

ę

  bardzo,  ale  co

ś

  mi  si

ę

  widzi, 

ż

e  ci

ś

nienie  to  mi  skacze  od

zdenerwowania na to mierzenie.

- Niech pan powie tak szczerze. Pan nie lubi lekarzy?
-  Czego  by  nie?  W  porz

ą

dku  s

ą

.  Ale  był  u  nas  we  wsi  taki  jeden,  te

ż

  kozak

zreszt

ą

.  Semen.  Semen  Korczaszko.  Znaczyt,  tak:  W  Mand

ż

ursk

ą

  Wojn

ę

  to  on  był

łepek pi

ę

tna

ś

cie lat i odesłali go gdzie

ś

 w połowie wojny do domu, bo raz, 

ż

e był za

bardzo  dzieciak,  dwa, 

ż

e  si

ę

  go  zacz

ę

li  ba

ć

  po  tym,  jak  pojechał  z  jeszcze  jednym

takim  na  patrol  i  trafili  na  Japo

ń

ców.  Przyprowadzili  znaczy  si

ę

  dziesi

ę

ciu  je

ń

ców,

których nawet nie musieli wi

ą

za

ć

, bo z czterema których nie wzi

ę

li do niewoli, porobili

takie 

rzeczy, 

ż

e ci w dziesi

ę

ciu byli zbyt przera

ż

eni, 

ż

eby ucieka

ć

. No ale w pierwsz

ą

ś

wiatow

ą

  to  dostał  postrzał.i  trafił  do  szpitala  wojskowego.  Tam  lekarze  z  nim  dla

odmiany powyrabiali takie 

rzeczy, 

ż

e mózg staje, cud, 

ż

e si

ę

 z ich konowałskich łap

wyrwał jedynie z tyfusem, a nie z czym

ś

 gorszym. Znaczy tyfusa złapał od pacjentów,

ale my

ś

lał, 

ż

e to wina lekarzy. No i poprzysi

ą

gł, 

ż

e nigdy wi

ę

cej w ich łapy 

ż

ywy si

ę

nie  da.  No  złamał  nog

ę

  w  stodole.  Syn  mu  powiedział, 

ż

eby  le

ż

ał  spokojnie,  to  on

pojedzie  po  doktora.  A  ten,  jak  usłyszał, 

ż

e  przyjedzie  doktor,  to  wdrapał  si

ę

  w  tej

stodole na wy

ż

ki, obwi

ą

zał nogie w kostce sznurem i skoczył w dół, 

ż

eby mu si

ę

 od

szarpni

ę

cia nastawiła.

- O Bo

ż

e! Prze

ż

ył?

- Pewno, To był twardy chłop. Jak lekarz przyjechał, to wisiał głow

ą

 w dół 

kl

ą

ł

w czterech czy pi

ę

ciu j

ę

zykach, a

ż

 uszy wi

ę

dły. Ale jak mu lekarz zało

ż

ył gipsa, to si

ę

nawet  nie  buntował,  tylko  na  zdj

ę

cie  nie  pojechał  do  o

ś

rodka  zdrowia,  tylko  wzi

ą

ł

siekier

ę

 i sam sobie poradził, nawet nogi bardzo nie pokaleczył.

-  Tym  chłopakiem,  co  si

ę

  utopii?  Pewno.  Szkoda  dzieciaka.  Mógłby  z  niego

wyrosn

ąć

 porz

ą

dny człowiek.

- Ciekawe podej

ś

cie. A gdyby wyrósł zły człowiek.

-  Ano  tego  si

ę

  nie  da  wykluczy

ć

.  Ale  wi

ę

kszo

ść

  ludzi  jest  dobra,  wiec

statystycznie. Chocia

ż

 ciekaw jestem, co to za zielone miał koło szyi.

- Co

ś

 zielonego?

- Tak jakby szlam.

background image

- Zwróc

ę

 na to uwag

ę

.

- Znaczy co? Pan go b

ę

dzie kroił?

- Nie, ale poproszono mnie na konsylium.
- Nie wiedziałem, 

ż

e konsylia robi si

ę

 tak

ż

e nieboszczykom.

- Czasami. Za du

ż

o podobnych wypadków w tej okolicy. Je

ś

li to jaki

ś

 wariat, to

trzeba  go  złapa

ć

.  Ale  pan  niech  si

ę

  o  to  nie  martwi.  To  ju

ż

  nie  pana  problem,  no

chyba 

ż

e wejdzie pan do wody, a on zaatakuje.

- Nie pływałem ju

ż

 z dziesi

ęć

 lat, ale mo

ż

na by wzi

ąć

 rower wodny i popłyn

ąć

na  te  trzciny  przy  drugim  brzegu  i  upolowa

ć

  takiego  wypasionego  łab

ą

dka.  Byłoby

niezłe 

ż

arło. - 

Ż

yłka łowiecka wypłyn

ę

ła niespodziewanie z pod

ś

wiadomo

ś

ci.

- Przypominam, 

ż

e jest pan na diecie - hukn

ą

ł doktor.

-  Uch,  pami

ę

tam  o  tym  w  ka

ż

dej  minucie.  Niech  no  ja  tylko  wróc

ę

  na  Stary

Majdan. Wezm

ę

 bagnet, pójd

ę

 do lasu, dziabn

ę

 młodego dzika i zjemy z przyjaciółmi.

A panu te

ż

 wy

ś

l

ę

 kawałek albo w wekach.

- Dzi

ę

kuj

ę

 pi

ę

knie!

- Jak tam moje ci

ś

nienie łapiduchu?

-  W  normie.  Tylko  niech  pan  si

ę

  nie  denerwuje  i  nadal  przestrzega  zalece

ń

.

Wszystko  b

ę

dzie  dobrze.  A  je

ś

li  łab

ę

dzie  pana  pesz

ą

,  to  prosz

ę

  nie  chodzi

ć

  na  ten

kawałek promenady, gdzie si

ę

 pas

ą

. Czego serce nie widziało, tego oczom nie 

ż

al -

przekr

ę

cił i nawet nie zauwa

ż

ył.

Tej  nocy  Jakub  wymkn

ą

ł  si

ę

  ze  swojego  pokoju.  Wymkn

ą

ł  si

ę

  przez  okno  i

zlazł na dół po piorunochronie. Zm

ę

czyło go to, miał ostatecznie swoje lata, ale udało

mu  si

ę

.  Podobnie  jak  przelezienie  przez  parkan.  Nad  wod

ą

  nie  było  nikogo.  Koło

kawiarni, zamkni

ę

tej ju

ż

  o  tej porze, Jakub  po

ż

yczył sobie  siekier

ę

.  Woda  w 

ś

wietle

ksi

ęż

yca,  który  co  i  raz  przenikał  przez  chmury,  błyszczała  dziwnie.  Wszedł  na

pomost.  Starał  si

ę

  porusza

ć

  cicho,  na  wypadek  gdyby  jaki

ś

  nocny  stró

ż

  pilnował

łódek.  Niebawem  znalazł  si

ę

  w  tej  cz

ęś

ci  pomostu,  gdzie  nic  ju

ż

  nie  cumowało.

Podszedł  do  barierki  i  popatrzył  na  wod

ę

.  Nad  zalewem  unosił  si

ę

  mglisty  opar.

Wydobył z kieszeni piersiówk

ę

 i poci

ą

gn

ą

ł male

ń

ki łyk. Dla wzmocnienia nadw

ą

tlonej

wiekiem pami

ę

ci.

- Biała woda - przypomniał sobie.
Wydobył z torby niewielk

ą

 lornetk

ę

 teatraln

ą

 i zacz

ą

ł rozgl

ą

da

ć

 si

ę

 po jeziorze.

Niebawem spostrzegł plam

ę

 dziwnie jasnej, 

ś

wietlistej wody.

- Jest - mrukn

ą

ł do ksi

ęż

yca. - Czyli wszystko si

ę

 zgadza

.

Plama  powi

ę

kszała  si

ę

.  Woda  stawała  si

ę

  podobna  do  mleka.  Migotała,

wabiła.  Jakub  niespiesznie  obwi

ą

zał  si

ę

  w  pasie  ła

ń

cuchem  krowim,  którego  oba

ko

ń

ce przytwierdził starannie do barierki, po czym spu

ś

cił do wody jedn

ą

 nog

ę

. Biała

plama  zacz

ę

ła  si

ę

  zbli

ż

a

ć

  i  jednocze

ś

nie  stawała  si

ę

  coraz  mniej  widoczna.  Jakub

czekał. Zacisn

ą

ł tylko mocniej dło

ń

 na trzonku siekiery. Ju

ż

 my

ś

lał, 

ż

e trzeba b

ę

dzie

zrezygnowa

ć

, gdy co

ś

 krzepko ucapiło go za nog

ę

 i szarpn

ę

ło pot

ęż

nie. Ale ła

ń

cuch

wytrzymał.  To  w  wodzie  nie  zrezygnowało  tak  łatwo.  Szarpn

ę

ło  ponownie.  Czuł

wszystkie  ko

ś

ciste  palce  wpijaj

ą

ce  mu  si

ę

  w  skór

ę

.  Woda  zabulgotała.  Na  ułamek

sekundy  przed  trzecim  szarpni

ę

ciem  uderzył  siekier

ą

.  Ostrze  utkwiło  w  czym

ś

twardym  i  zakleszczyło  si

ę

,  a  w  sekund

ę

  pó

ź

niej  trzonek  złamał  si

ę

  od  pot

ęż

nego

szarpni

ę

cia. U

ś

cisk na nodze znikn

ą

ł. Staruszek wstał i odmotawszy ła

ń

cuch, ruszył

na brzeg. Nic go ju

ż

 nie atakowało. Znalazłszy si

ę

 na promenadzie, zapalił na chwil

ę

latark

ę

. Spodziewał si

ę

 zobaczy

ć

 na swojej nodze zielony szlam, ale było go tyle, 

ż

e

a

ż

  si

ę

  przestraszył.  Zebrał  troch

ę

  do  małego  słoiczka,  a  nast

ę

pnie  opłukał  stop

ę

  w

najbli

ż

szej  napotkanej  kału

ż

y.  Powrót  po  piorunochronie  okazał  si

ę

  by

ć

nadspodziewanie trudny, ale

background image

Jakub wydobył słoiczek i zajrzał ciekawie do wn

ę

trza. W słoiczku tkwiło troch

ę

tego  dziwnego  zielonego 

ś

luzu.  Odkr

ę

cił  wieczko  i  pow

ą

chał. 

Ś

luz  cuchn

ą

ł  mułem  i

jakby  jeszcze  czym

ś

  innym.  Czym

ś

  znajomym.  Jakub  chytrze  si

ę

  u

ś

miechaj

ą

c,

wystawił  otwarty  słoik na  parapet. Po obiedzie  zajrzał do  tego  eksperymentu.  Woda
odparowała. Na dnie słoika znajdowała si

ę

 cienka warstewka zielonego paskudztwa.

Jakub obw

ą

chał paskudztwo.

-  Zielona  ple

śń

  -  o

ś

wiadczył  uroczy

ś

cie,  a  potem  poszedł  szuka

ć

  doktora

Workowskiego.

Doktor siedział w swoim gabinecie i ogl

ą

dał co

ś

 pod mikroskopem.

- Ach to pan - ucieszył si

ę

.

- To ja. I co pan odkrył na tym konsylium?
-  Zbadali

ś

my  to  zielone.  Wie  pan,  co  to  jest?  Zwykła  zielona  ple

śń

,  tyle  tylko

ż

e  troch

ę

  rozmoczona.  Ale  mam  dla  pana  jeszcze  jedn

ą

  ciekaw

ą

  informacj

ę

,

prosiłbym tylko, 

ż

eby chwilowo jej pan nie rozgłaszał.

- Zamieniam si

ę

 w słuch.

- Znale

ź

li tego płetwonurka.

- Hm?
-  Faceta,  który  pływał  pod  wod

ą

  z  butlami  tlenu  na  plecach  i  topił  dzieciaki.

Tym  razem  troch

ę

  mu  nie  wyszło.  Uszkodził  sobie  ustnik  przy  masce  i  utopił  si

ę

.

Dzisiaj rano go znale

ź

li.

- A nie miał czasem głowy rozbitej siekier

ą

?

- Nie. Dlaczego pan pyta?
- A tak pomy

ś

lałem, 

ż

e kto

ś

 mógł mu pomóc si

ę

 utopi

ć

. Niewa

ż

ne.

Przed  wieczorem  Jakub  poszedł  nad  wod

ę

.  Chodził  po  pomostach  i  w

zadumie  popatrywał  na  zalew.  Łab

ę

dzie  syczały  na  niego  rozzłoszczone,  ale  starał

si

ę

  nie  zwraca

ć

  na  nie  uwagi.  I  prawie  mu  si

ę

  udawało.  Na  molo  spotkał  swojego

znajomego Roberta.

- Witam pana, panie W

ę

drowycz. Có

ż

 tu pana sprowadza?

- A dzie

ń

 dobry. Tak sobie ła

żę

.

- Słyszał pan o tym zbocze

ń

cu, co go wyłowili koło Serocka?

- No chwała Bogu, 

ż

e mu si

ę

 noga podwin

ę

ła. Bo jeszcze troch

ę

 i zacz

ą

łbym

wierzy

ć

 w jakie

ś

 nieczyste moce.

- Nieczyste moce?
-  Tak.  Wie  pan,  gdy  zaczynałem  moj

ą

  karier

ę

  pedagogiczn

ą

  w  latach

mi

ę

dzywojennych, to trafiłem do takiej wiochy na Polesiu. Tam którego

ś

 roku kilka lat

wcze

ś

niej  była  powód

ź

.  Zmyło  cz

ęść

  wioskowego  cmentarza.  No  i  zacz

ę

ły  si

ę

dzieciaki topi

ć

, a ludzie gadali, 

ż

e utopce grasuj

ą

. Jak zobaczyłem ten zielony osad,

to a

ż

 mnie zatrz

ę

sło, bo tam jak si

ę

 udawało wyłowi

ć

 utopionego, to te

ż

 miał czasami

takie  pakudztwo na ciele,  musi  od  wodorostów. A  jak ju

ż

 wyjechałem, to słyszałem,

ż

e chłopi wyłowili z wody jak

ąś

 stwor

ę

 i zaciukali, mówi

ą

c, 

ż

e to utopiec. Nawet jakie

ś

ś

ledztwo było.

- Nie wie pan, kiedy si

ę

 utopił ten nurek?

- Musi tego samego dnia, co wyłowili tego chłopaka, wtedy jak si

ę

 spotkali

ś

my

w tłumie. Ju

ż

 ze dwa dni w wodzie le

ż

ał.

- W takim razie to nie on.
- Co pan chce przez to powiedzie

ć

?

- Mog

ę

 by

ć

 szczery?

- Oczywi

ś

cie.

Jakub  zawin

ą

ł  nogawk

ę

  spodni  i  zdj

ą

ł  skarpetk

ę

.  Na  jego  skórze  Wida

ć

  było

wyra

ź

nie odci

ś

ni

ę

te sinobłekitne 

ś

lady palców, które ułapiły go z sił

ą

 obc

ę

gów.

background image

- O Bo

ż

e! Sk

ą

d pan to ma?

- Dzi

ś

 w nocy byłem tutaj. Spu

ś

ciłem nogi za burt

ę

 i mnie złapało.

- Nie 

ż

artuje pan?

- Nie. Mam te

ż

 troch

ę

 tego zielonego, co zdj

ą

łem z własnych nóg.

- I co to jest?
- Rozmoczona zielona ple

śń

.

Były nauczyciel zamy

ś

lił si

ę

 gł

ę

boko.

- Jest pan pewien, 

ż

e to nie mógłby by

ć

 ten nurek?

to  miałby  siekier

ę

  w  czaszce.  Zreszt

ą

  musiałby  by

ć

  nie

ź

le  zaczepiony  o  dno,

ż

eby ci

ą

gn

ąć

 mnie z tak

ą

 sił

ą

.

Ż

yjemy w dwudziestym wieku.

Jakub  przypomniał  sobie,  jak  rzucał  uroki,  jak  wyci

ą

gn

ą

ł  ksi

ę

dza  z

szubienicznego  w

ą

wozu,  jak 

ś

redniowieczny  nieboszczyk  usiłował  si

ę

  wyczołga

ć

  z

zasi

ę

gu jego wzroku.

- Pan mi nie wierzy?
- Szczerze mówi

ą

c, nie za bardzo.

- Nie mam mo

ż

liwo

ś

ci, 

ż

eby udowodni

ć

 prawdziwo

ść

 moich słów. chyba 

ż

e...

Spotkamy si

ę

 tu dzisiejszej nocy.

- Hm. Zgoda. Gdzie i kiedy?
- Koło kawiarni. O jedenastej.
- O dwudziestej trzeciej. Zgoda. Co b

ę

dziemy robili?

- Pójdziemy w to samo miejsce i znowu spróbujemy z zanurzaniem nogi?
- A je

ś

li wolno zapyta

ć

 to kto b

ę

dzie si

ę

 tak nara

ż

ał?

- Mog

ę

 by

ć

 ja. Ale mo

ż

emy zrobi

ć

 jeszcze inaczej. Mo

ż

e pan zdoby

ć

 bosak?

- Nie wo

żę

 ze sob

ą

 na wczasy bosaka.

-  Ale  koło  domu  nauczycielskiego  stoi  taka  tablica  ze  sprz

ę

tem

przeciwpo

ż

arowym. Tam jeden wisi.

- Ale to b

ę

dzie kradzie

ż

.

- Przed 

ś

witem zwrócimy. Je

ś

li wszystko dobrze pójdzie.

- A je

ś

li 

ź

le pójdzie?

- Wówczas bosak i jego zwrot b

ę

dzie problemem naszych spadkobierców.

Były nauczyciel u

ś

miechn

ą

ł si

ę

 kpi

ą

co, ale kiwn

ą

ł głow

ą

 na znak zgody.

***

Klos spó

ź

nił si

ę

 nieco na umówione spotkanie. Có

ż

, kradzie

ż

 bosaka, gdy si

ę

nie ma odpowiedniego przygotowania, nie jest spraw

ą

 prost

ą

.

- No my

ś

lałem, 

ż

e ju

ż

 pan nie przyjdzie - powiedział Jakub.

-  Mógł  pana  strach  oblecie

ć

.  Wszystko  ju

ż

  przygotowałem.  Chod

ź

my.  Weszli

na  molo.  Przy  jego  ko

ń

cu  stała  nieczynna  latarnia.  Od  latarni  ci

ą

gn

ę

ły  si

ę

wybebeszone kable.

- Cholerni wandale - powiedział Robert.
- Tak... wandale. Prosz

ę

 zało

ż

y

ć

 kalosze.

- A nie mógłbym moczy

ć

 nóg bez kaloszy?

-Raczej nie.
Jakub wydobył z torby ła

ń

cuch.

- Nie zamierza mnie pan przypadkiem utopi

ć

?

- No co te

ż

 pan.

Obwi

ą

zał znajomego w pasie i usadowił go na brzegu pomostu.

- I teraz wystarczy czeka

ć

? - zapytał Robert. - Sk

ą

d wiadomo, 

ż

e akurat dzisiaj

przypłynie?

background image

- Utopiec atakuje zawsze, gdy poczuje łup.
- Dobra. Jedno małe pytanko. Sk

ą

d mo

ż

e si

ę

 wzi

ąć

 utopiec w wybudowanym

przez socjalistów zbiorniku wodnym?

-  To  bardzo  proste.  Zalali  znaczn

ą

  cz

ęść

  doliny.  Gdzie

ś

  tam  na  dole  musiał

by

ć

  cmentarz.  Wystarczyło, 

ż

eby  taka  ilo

ść

  brudnej  wody  go  zalała  by  zniweczy

ć

skutki po

ś

wi

ę

cenia. Desakracja. No i powstał z grobu...

- Jakub...
- Tak?
- Złapało mnie...
Istotnie  w  wodzie  toczyła  si

ę

  jaka

ś

  walka.  Co

ś

  szarpało  pot

ęż

nie  za  nog

ę

byłego nauczyciela. Ła

ń

cuch napr

ęż

ył si

ę

 i wpijał mu si

ę

 w brzuch. Jakub u

ś

miechn

ą

ł

si

ę

  ponuro,  a  potem  butem  str

ą

cił  w  wod

ę

  jeden  z  rozizolowanych  kabli.  Błysn

ę

ło  i

zaskwierczało. W gł

ę

binie co

ś

 si

ę

 zakotłowało.

- Pu

ś

cił - powiedział Robert, wyci

ą

gaj

ą

c z wody nog

ę

.

Był  blady  jak 

ś

ciana.  Jakub  zapalił  latark

ę

  i  nachylił  si

ę

  nad  wod

ą

.  A  potem

nagłym ruchem zanurzył bosak i wywlekł na pomost co

ś

 dziwnego.

Staruszek  zrzucił  kalosze  i  pobiegł.  Jakub  pu

ś

cił  si

ę

  za  nim,  wlok

ą

c  to  co

ś

dziwnego  bosakiem  za  sob

ą

.  Niebawem  znale

ź

li  si

ę

  w  krzakach  koło  pla

ż

y.  Zapalili

dwie latarki i w ich 

ś

wietle wpatrywali si

ę

 przez chwil

ę

 w przera

ż

eniu w swój łup. To,

co  wyci

ą

gn

ę

li  z  wody,  przypominało  namoczon

ą

  egipsk

ą

  mumi

ę

,  ale  bez  banda

ż

y.

Poruszało si

ę

 niemrawo.

- Uuucieeeekajmy - wyj

ą

kał nauczyciel.

-  Nie.  Na  razie  jest  ogłuszony  elektryk

ą

.  Trzeba  z  tym  sko

ń

czy

ć

.  Skocz  do

szopy i ukradnij kanister benzyny, a ja go popilnuj

ę

.

Jakub  czekał  długo,  zanim  jego  znajomy  wrócił  z  kanistrem  ukradzionej

benzyny. Druga kradzie

ż

 w 

ż

yciu, i to obie jednej nocy. Utopiec wił si

ę

 przywi

ą

zany

ła

ń

cuchem do pniaka.

- Nie odepnie si

ę

? - zaniepokoił si

ę

 Robert, stawiaj

ą

c kanister na ziemi.

- Połamałem mu paluchy.
Polał  utopca  benzyn

ą

.  Utopiec  zaskrzeczał  straszliwie  i  rezygnuj

ą

c  z  próby

uwolnienia si

ę

 z wi

ę

zów, spróbował dosi

ę

gn

ąć

 ich swoimi szponowatymi palcami.

- Masz ogie

ń

?

-Tak.
Jakub zapalił zwitek gazety, a pó

ź

niej rzucił na utopca. Buchn

ą

ł 

ż

ółty płomie

ń

.

Po kilku minutach ogie

ń

 przygasł.

- To jak b

ę

dzie z pa

ń

sk

ą

 wiar

ą

 w zabbobony ? - zapytał z u

ś

miechem.

- Rany Boskie... To było, nieprawdopodobne.
- Na - podsun

ą

ł mu piersiówk

ę

 ze spirytusem. - Wracaj do siebie i id

ź

 spa

ć

. Ja

jeszcze tylko rozł

ą

cz

ę

 kabel i posprz

ą

tam. A i odłó

ż

 bosak na miejsce.

- A je

ś

li tam b

ę

dzie jeszcze jeden? Mo

ż

e lepiej nie wchodzi

ć

 na molo...

- Moje ryzyko.
Nauczyciela  pochłon

ą

ł  mrok.  Jakub  poszedł  na  molo.  Zło

ż

ył  gumowce  i

zwi

ą

zał  je  sznurkiem,  a  potem  zabrał  si

ę

  do  rozp

ę

tywania  systemu  drutów

przeci

ą

gni

ę

tych  od  latarni.  Wła

ś

nie  zastanawiał  si

ę

,  który  drut  jest  dodatni,  a  który

ujemny,  gdy  usłyszał  za  sob

ą

  ponury  głos:  -  Rybki  na  pr

ą

d  łowimy,  dziadku?

Dokumenty  poprosz

ę

.  Odwrócił  si

ę

  i  zobaczył  dwu  rosłych  gliniarzy.  Oskar

ż

yli  go:

Włamanie  do  magazynu  motorówek  i  kradzie

ż

  kanistra  benzyny,  niszczenie

ś

rodowiska naturalnego poprzez rozlewanie tej

ż

e benzyny w lesie oraz podpalanie, i

o kłusownictwo. Na szcz

ęś

cie doktor Workowski poproszony o konsultacj

ę

 stwierdził,

ż

e  jego  pacjent  cierpi  na  całkowit

ą

  starcze  demencj

ę

,  a  ponadto  jest  lunatykiem.

background image

Istotnie odciski palców zdj

ę

te z porzuconego kanistra oczy

ś

ciły go z cz

ęś

ci zarzutów,

a z reszty sam si

ę

 jako

ś

 wyłgał. Zreszt

ą

 o kłusownictwie nie mogło by

ć

 mowy, jako 

ż

e

jak  powszechnie  wiadomo  w  tej  cz

ęś

ci  zalewu  ostatnie  ryby  widziano  wiele  lat

wcze

ś

niej. Min

ę

ło pi

ęć

 lat, zanim Jakub u

ś

wiadomił sobie jeszcze jedno. Wyłowiony

tamtej nocy utopiec nie miał na głowie 

ś

ladów ci

ę

cia siekier

ą

.