Andrzej Pilipiuk
TAJEMNICA WODY
Co
ś
si
ę
stało. Jakub W
ę
drowycz poznał to bezbł
ę
dnie. Przez ciała
wczasowiczów wyleguj
ą
cych si
ę
na pokrytej brudnym
ż
wirem pla
ż
y w Jachrance nad
Zalewem Zegrzy
ń
skim przebiegł pr
ą
d. Ludzie unie
ś
li głowy, a potem niektórzy z nich
wstali i ruszyli gdzie
ś
za kawiarni
ę
. Jakub został na miejscu. Przyjechał tu na
wypoczynek, do sanatorium, lekarze zalecili mu du
ż
o sło
ń
ca i mało nerwów. Łatwo
im było powiedzie
ć
. Jachranka nie podobała mu si
ę
. Wszystko w tej osadzie go
dra
ż
niło. Betonowe pomosty, przy których cumowały dziesi
ą
tki łódek, knajpa o
nazwie „Szkiełko" czy jako
ś
podobnie, obrzydliwy dom wczasowy Zwi
ą
zku
Nauczycielstwa Polskiego, zamieszkany przez stada koszmarnych bachorów
ż
równie koszmarnymi mamusiami, sklepik, w którym mo
ż
na było sta
ć
w kolejce do
upojenia i nic nie kupi
ć
. W dodatku lekarze surowo zabronili mu pi
ć
. I jeszcze ta
dieta...
- Gdy tylko znajd
ę
si
ę
w
ś
ród pól Wojsławic, od razu poczuj
ę
si
ę
dziesi
ęć
razy
lepiej - powiedział w przestrze
ń
.
Wstał powoli i poprawił wygniecione nieco od le
ż
enia d
ż
insy. Popatrzył na nie
z obrzydzeniem. Najlepiej czuł si
ę
w spodniach od rosyjskiego munduru z pierwszej
wojny
ś
wiatowej i niemieckiej bluzie SS z drugiej wojny
ś
wiatowej, ale te dwie
szacowne sztuki odzienia jego syn Mikołaj spalił jeszcze ło
ń
skiego roku w czasie
swojej wizyty. Zostawił za to cał
ą
mas
ę
ró
ż
nych dziwnych ubra
ń
, które na wsi nie
miały specjalnego zastosowania. Jakub wpatrzył si
ę
ponuro w pomarszczon
ą
lekkim
wiatrem płaszczyzn
ę
Zalewu. Nie podobał mu si
ę
. Gdzie
ś
tam na dnie były zburzone
domy.
- To nie był dobry pomysł - powiedział sam do siebie.
A potem zamilkł. Raz
ż
e mógł go kto
ś
podsłucha
ć
, dwa,
ż
e mówienie do siebie
było oznak
ą
jakiej
ś
choroby psychicznej. Tak twierdził jego przyjaciel ksi
ą
dz
Wilkowski, zreszt
ą
to sanatorium to te
ż
była jego robota. Tłum na ko
ń
cu pla
ż
y
g
ę
stniał.
- Ludzie zawsze zbiegaj
ą
si
ę
do nieszcz
ęś
cia - powiedział znowu sam do
siebie.
nie chc
ą
c i on poczłapał w tamtym kierunku. Min
ą
ł kawiarnie, gdzie
sprzedawano obrzydliwe lody, lepi
ą
ce si
ę
do je
ż
yka i pozostawiaj
ą
ce na nim tłusty
osad, a za to pozbawione smaku. Przed kawiarni
ą
w wodzie siedziało stadko łab
ę
dzi
i
ż
ebrało o datki. Dło
ń
Jakuba odruchowo si
ę
gn
ę
ła do kieszeni, ale nie znalazł
tkwi
ą
cej tam zazwyczaj p
ę
tli z drutu. Reedukacja, któr
ą
przeprowadzał ksi
ą
dz,
wykorzeniła z niego to, co on nazywał
ż
yłk
ą
łowieck
ą
, a co było w rzeczywisto
ś
ci
obrzydliwym instynktem kłusowniczym. Ale odruch pozostał. Wpatrywał si
ę
przez
chwile t
ę
sknie w ptaki. Były spasione jak tuczniki.
- Cieszcie si
ę
,
ż
e tu tak wiele luda - powiedział do nich z nienawi
ś
ci
ą
. - Bior
ą
c
pod uwag
ę
,
ż
e wa
ż
ycie po dobre dziesi
ęć
kilo, to byłby z was niezły rosołek, a i
pieczyste pierwsza klasa. Gdyby was tak nadzia
ć
tymi jabłuszkami, które rosn
ą
na
opuszczonej gospodarce po Misztalu, tak zaraz przez płot ode mnie, to by dopiero
była uczta. Jeszcze troch
ę
bimbru...
A potem przypomniał sobie, ze przecie
ż
Józef Paczenko przestał p
ę
dzi
ć
u
siebie na strychu. Wprawdzie byli jeszcze inni, ale ich bimber był słaby i
produkowany z ró
ż
nych podejrzanych składników. Na Tru
ś
ciance było jeszcze par
ę
niewielkich
ź
ródełek smacznej i niedrogiej gorzałki, ale i one wysychały.
- Czasy upadku - powiedział do łab
ę
dzi.
Łab
ę
dziom najwyra
ź
niej nie podobał si
ę
ten pomylony staruszek co tylko gada
i gada, a nic im nie rzuca i zacz
ę
ły ponagla
ć
go sykni
ę
ciami. Pokazał im fig
ę
na
palcach i poszedł dalej. Tłum był istotnie g
ę
sty. Jakub poznał staruszka, którego
widywał od czasu do czasu w parku koło sanatorium. Jak te
ż
on si
ę
nazywał?
Robert... Robert Klos. Ale nie był z tych Kłosów, co to o jednym nakr
ę
cili film. Jakub
ju
ż
o to pytał. Był emerytowanym nauczycielem z technikum.
- Co tu daj
ą
- zagadn
ą
ł. Starzec odwrócił si
ę
.
- A to pan. - Ucieszył si
ę
.- Utopił si
ę
jeden z tych nauczycielskich
Cała szyja sina, jakby go co
ś
dusiło, dusiło. I przy tych si
ń
cach taki zielony
szlam. Co
ś
okropnego. Ale ju
ż
go zapakowali do worka i czekaj
ą
na motorówk
ę
.
Zawioz
ą
go do Serocka, mo
ż
e na sekcje.
- Zielony szlam, taki troch
ę
jak galareta? - zapytał Jakub.
- Z ust mi pan wyj
ą
ł. Obrzydliwy.
Jakub przymkn
ą
ł oczy. Przypomniało mu si
ę
co
ś
. Wspomnienie było mgliste,
ale kiedy
ś
w dzieci
ń
stwie słyszał o czym
ś
takim. Ale co konkretnie? Zapisał sobie na
kartce, aby przemy
ś
le
ć
to w nocy. I tak cierpiał na bezsenno
ść
. Chocia
ż
wła
ś
ciwie,
po co czeka
ć
do nocy? Poszedł na molo. Usiadł sobie na betonowych schodkach,
zzuł buty i zanurzył nogi w wodzie. Zacz
ą
ł sobie przypomina
ć
. Było co
ś
takiego. W
Uchaniach, a mo
ż
e w Wojsławicach, tak, raczej w Wojsławicach.
ź
ródła koło
zamczyska zwane bezedniami. Ale o co chodziło? Z zamy
ś
lenia wyrwał go dialog
prowadzony kawałek dalej na łódce.
- A ja wam mówi
ę
,
ż
e to robota psychopaty. I to nie jest pierwszy przypadek.
- Chyba siódmy od trzech lat - powiedziała jaka
ś
kobieta o wysokim
afektowanym głosie. - Zawsze dzieciaki. I zawsze takie si
ń
ce na szyi jak od duszenia.
- I całe wysmarowane tym zielonym paskudztwem. - Uzupełnił kto
ś
trzeci.
- Najcz
ęś
ciej to gin
ą
po zmroku - pierwszy głos.- Ale nigdy od alkoholu. Ja
rozumiem,
ż
e jaki
ś
pijak mo
ż
e si
ę
wpakowa
ć
w wod
ę
, przewróci
ć
i ju
ż
nie wsta
ć
, ale
jak uton
ą
ł ten chłopaczek z obozu
ż
eglarskiego? Nikt mi nie wmówi,
ż
e nie umiał
pływa
ć
.
- A ten harcerzyk? Wszedł po pas w wod
ę
, a potem znikn
ą
ł, jakby wpadł w dół.
A tu jest płytko.
- Znaczy ludzie widzieli?
- Aha. Pół jego zast
ę
pu czy jak to si
ę
tam nazywa. I takie same
ś
lady.
- Nikt mi nie wmówi,
ż
e pod wod
ą
grasuje słodkowodny rekin!
- Rekin mo
ż
e nie, ale psychopata albo zboczeniec w masce do
- Jakby zboczenie, to hmm...tego co
ś
by było wida
ć
.
- Gliny akurat si
ę
przyznaj
ą
. To by im popsuło statystyk
ę
. Bardziej mnie
interesuje ten zielony szlam.
- A co w tym ciekawego? - znowu wł
ą
czyła si
ę
kobieta. - Pewnie jaki
ś
denny
osad.
- Jaki tam osad! Nigdy nie widziałem zielonego mułu.
- Mo
ż
e jaka
ś
forma wodorostów?
- W takim glucie. Raczej nale
ż
y podejrzewa
ć
,
ż
e to od
ś
cieków co
ś
si
ę
porobiło. Wytr
ą
ciły si
ę
tego, wiecie, chemiczne cz
ą
steczki.
- A mo
ż
e to od
ś
cieków wodorosty zdziczały.
- Nikt mi nie wmówi,
ż
e wodorosty dusz
ą
ludzi.
Jakub popatrzył na swój zegarek i przestraszył si
ę
. Do obiadu w stołówce miał
zaledwie pi
ę
tna
ś
cie minut, a jeszcze powinien si
ę
przebra
ć
. Z niech
ę
ci
ą
oderwał si
ę
od podsłuchiwanej rozmowy i ruszył pod gór
ę
. Zd
ąż
ył. W stołówce wszyscy
komentowali wydarzenie, ale nie dowiedział si
ę
niczego nowego. A zaraz po obiedzie
przydybał go sanatoryjny lekarz nazwiskiem Workowski i zaci
ą
gn
ą
ł do swojego
gabinetu.
- No i jak tam samopoczucie? - zagadn
ą
ł.
- Samopoczucie poprawi mi si
ę
natychmiast, gdy st
ą
d wyjad
ę
-powiedział
Jakub ponuro.
Lekarz u
ś
miechn
ą
ł si
ę
przyja
ź
nie.
- Czego tu panu brakuje?
- M
ę
czycie mnie co rano jak
ąś
gimnastyk
ą
dla podtrzymania kondycji. Zgoda,
macham nogami, nie narzekam, tylko po co? Załó
ż
my,
ż
e za rok czy za dwa
zestarzej
ę
si
ę
na tyle,
ż
e b
ę
d
ę
potrzebował laski. To si
ę
ludziom zdarza. Ale ci
ą
gle
jeszcze b
ę
d
ę
miał swój motor i swojego konia. Je
ś
li b
ę
d
ę
potrzebował wybra
ć
si
ę
po
zakupy, to wsi
ą
d
ę
na konia i pojad
ę
.
- Którego
ś
dnia nie da pan rady wdrapa
ć
si
ę
na swojego konia, panie Jakubie.
I co wtedy? Zgoda,
ż
e u siebie mo
ż
e pan przystawi drabin
ę
, ale przed sklepem?
Prosi
ć
o pomoc znajomych?
kładzie. Wsiadam i wstaj
ę
. Bez tego ju
ż
dawno musiałbym machn
ąć
r
ę
k
ą
na
jazd
ę
. A nogi szcz
ęś
liwie pracuj
ą
. Mo
ż
e nie tak dobrze jak w partyzance, kiedy to si
ę
kopało szwabów tak długo, a
ż
umierali, ale sławi
ć
Boha jeszcze nie najgorzej.
- Zmierz
ę
panu ci
ś
nienie.
- Prosz
ę
bardzo, ale co
ś
mi si
ę
widzi,
ż
e ci
ś
nienie to mi skacze od
zdenerwowania na to mierzenie.
- Niech pan powie tak szczerze. Pan nie lubi lekarzy?
- Czego by nie? W porz
ą
dku s
ą
. Ale był u nas we wsi taki jeden, te
ż
kozak
zreszt
ą
. Semen. Semen Korczaszko. Znaczyt, tak: W Mand
ż
ursk
ą
Wojn
ę
to on był
łepek pi
ę
tna
ś
cie lat i odesłali go gdzie
ś
w połowie wojny do domu, bo raz,
ż
e był za
bardzo dzieciak, dwa,
ż
e si
ę
go zacz
ę
li ba
ć
po tym, jak pojechał z jeszcze jednym
takim na patrol i trafili na Japo
ń
ców. Przyprowadzili znaczy si
ę
dziesi
ę
ciu je
ń
ców,
których nawet nie musieli wi
ą
za
ć
, bo z czterema których nie wzi
ę
li do niewoli, porobili
takie
rzeczy,
ż
e ci w dziesi
ę
ciu byli zbyt przera
ż
eni,
ż
eby ucieka
ć
. No ale w pierwsz
ą
ś
wiatow
ą
to dostał postrzał.i trafił do szpitala wojskowego. Tam lekarze z nim dla
odmiany powyrabiali takie
rzeczy,
ż
e mózg staje, cud,
ż
e si
ę
z ich konowałskich łap
wyrwał jedynie z tyfusem, a nie z czym
ś
gorszym. Znaczy tyfusa złapał od pacjentów,
ale my
ś
lał,
ż
e to wina lekarzy. No i poprzysi
ą
gł,
ż
e nigdy wi
ę
cej w ich łapy
ż
ywy si
ę
nie da. No złamał nog
ę
w stodole. Syn mu powiedział,
ż
eby le
ż
ał spokojnie, to on
pojedzie po doktora. A ten, jak usłyszał,
ż
e przyjedzie doktor, to wdrapał si
ę
w tej
stodole na wy
ż
ki, obwi
ą
zał nogie w kostce sznurem i skoczył w dół,
ż
eby mu si
ę
od
szarpni
ę
cia nastawiła.
- O Bo
ż
e! Prze
ż
ył?
- Pewno, To był twardy chłop. Jak lekarz przyjechał, to wisiał głow
ą
w dół
i
kl
ą
ł
w czterech czy pi
ę
ciu j
ę
zykach, a
ż
uszy wi
ę
dły. Ale jak mu lekarz zało
ż
ył gipsa, to si
ę
nawet nie buntował, tylko na zdj
ę
cie nie pojechał do o
ś
rodka zdrowia, tylko wzi
ą
ł
siekier
ę
i sam sobie poradził, nawet nogi bardzo nie pokaleczył.
- Tym chłopakiem, co si
ę
utopii? Pewno. Szkoda dzieciaka. Mógłby z niego
wyrosn
ąć
porz
ą
dny człowiek.
- Ciekawe podej
ś
cie. A gdyby wyrósł zły człowiek.
- Ano tego si
ę
nie da wykluczy
ć
. Ale wi
ę
kszo
ść
ludzi jest dobra, wiec
statystycznie. Chocia
ż
ciekaw jestem, co to za zielone miał koło szyi.
- Co
ś
zielonego?
- Tak jakby szlam.
- Zwróc
ę
na to uwag
ę
.
- Znaczy co? Pan go b
ę
dzie kroił?
- Nie, ale poproszono mnie na konsylium.
- Nie wiedziałem,
ż
e konsylia robi si
ę
tak
ż
e nieboszczykom.
- Czasami. Za du
ż
o podobnych wypadków w tej okolicy. Je
ś
li to jaki
ś
wariat, to
trzeba go złapa
ć
. Ale pan niech si
ę
o to nie martwi. To ju
ż
nie pana problem, no
chyba
ż
e wejdzie pan do wody, a on zaatakuje.
- Nie pływałem ju
ż
z dziesi
ęć
lat, ale mo
ż
na by wzi
ąć
rower wodny i popłyn
ąć
na te trzciny przy drugim brzegu i upolowa
ć
takiego wypasionego łab
ą
dka. Byłoby
niezłe
ż
arło. -
Ż
yłka łowiecka wypłyn
ę
ła niespodziewanie z pod
ś
wiadomo
ś
ci.
- Przypominam,
ż
e jest pan na diecie - hukn
ą
ł doktor.
- Uch, pami
ę
tam o tym w ka
ż
dej minucie. Niech no ja tylko wróc
ę
na Stary
Majdan. Wezm
ę
bagnet, pójd
ę
do lasu, dziabn
ę
młodego dzika i zjemy z przyjaciółmi.
A panu te
ż
wy
ś
l
ę
kawałek albo w wekach.
- Dzi
ę
kuj
ę
pi
ę
knie!
- Jak tam moje ci
ś
nienie łapiduchu?
- W normie. Tylko niech pan si
ę
nie denerwuje i nadal przestrzega zalece
ń
.
Wszystko b
ę
dzie dobrze. A je
ś
li łab
ę
dzie pana pesz
ą
, to prosz
ę
nie chodzi
ć
na ten
kawałek promenady, gdzie si
ę
pas
ą
. Czego serce nie widziało, tego oczom nie
ż
al -
przekr
ę
cił i nawet nie zauwa
ż
ył.
Tej nocy Jakub wymkn
ą
ł si
ę
ze swojego pokoju. Wymkn
ą
ł si
ę
przez okno i
zlazł na dół po piorunochronie. Zm
ę
czyło go to, miał ostatecznie swoje lata, ale udało
mu si
ę
. Podobnie jak przelezienie przez parkan. Nad wod
ą
nie było nikogo. Koło
kawiarni, zamkni
ę
tej ju
ż
o tej porze, Jakub po
ż
yczył sobie siekier
ę
. Woda w
ś
wietle
ksi
ęż
yca, który co i raz przenikał przez chmury, błyszczała dziwnie. Wszedł na
pomost. Starał si
ę
porusza
ć
cicho, na wypadek gdyby jaki
ś
nocny stró
ż
pilnował
łódek. Niebawem znalazł si
ę
w tej cz
ęś
ci pomostu, gdzie nic ju
ż
nie cumowało.
Podszedł do barierki i popatrzył na wod
ę
. Nad zalewem unosił si
ę
mglisty opar.
Wydobył z kieszeni piersiówk
ę
i poci
ą
gn
ą
ł male
ń
ki łyk. Dla wzmocnienia nadw
ą
tlonej
wiekiem pami
ę
ci.
- Biała woda - przypomniał sobie.
Wydobył z torby niewielk
ą
lornetk
ę
teatraln
ą
i zacz
ą
ł rozgl
ą
da
ć
si
ę
po jeziorze.
Niebawem spostrzegł plam
ę
dziwnie jasnej,
ś
wietlistej wody.
- Jest - mrukn
ą
ł do ksi
ęż
yca. - Czyli wszystko si
ę
zgadza
.
Plama powi
ę
kszała si
ę
. Woda stawała si
ę
podobna do mleka. Migotała,
wabiła. Jakub niespiesznie obwi
ą
zał si
ę
w pasie ła
ń
cuchem krowim, którego oba
ko
ń
ce przytwierdził starannie do barierki, po czym spu
ś
cił do wody jedn
ą
nog
ę
. Biała
plama zacz
ę
ła si
ę
zbli
ż
a
ć
i jednocze
ś
nie stawała si
ę
coraz mniej widoczna. Jakub
czekał. Zacisn
ą
ł tylko mocniej dło
ń
na trzonku siekiery. Ju
ż
my
ś
lał,
ż
e trzeba b
ę
dzie
zrezygnowa
ć
, gdy co
ś
krzepko ucapiło go za nog
ę
i szarpn
ę
ło pot
ęż
nie. Ale ła
ń
cuch
wytrzymał. To w wodzie nie zrezygnowało tak łatwo. Szarpn
ę
ło ponownie. Czuł
wszystkie ko
ś
ciste palce wpijaj
ą
ce mu si
ę
w skór
ę
. Woda zabulgotała. Na ułamek
sekundy przed trzecim szarpni
ę
ciem uderzył siekier
ą
. Ostrze utkwiło w czym
ś
twardym i zakleszczyło si
ę
, a w sekund
ę
pó
ź
niej trzonek złamał si
ę
od pot
ęż
nego
szarpni
ę
cia. U
ś
cisk na nodze znikn
ą
ł. Staruszek wstał i odmotawszy ła
ń
cuch, ruszył
na brzeg. Nic go ju
ż
nie atakowało. Znalazłszy si
ę
na promenadzie, zapalił na chwil
ę
latark
ę
. Spodziewał si
ę
zobaczy
ć
na swojej nodze zielony szlam, ale było go tyle,
ż
e
a
ż
si
ę
przestraszył. Zebrał troch
ę
do małego słoiczka, a nast
ę
pnie opłukał stop
ę
w
najbli
ż
szej napotkanej kału
ż
y. Powrót po piorunochronie okazał si
ę
by
ć
nadspodziewanie trudny, ale
Jakub wydobył słoiczek i zajrzał ciekawie do wn
ę
trza. W słoiczku tkwiło troch
ę
tego dziwnego zielonego
ś
luzu. Odkr
ę
cił wieczko i pow
ą
chał.
Ś
luz cuchn
ą
ł mułem i
jakby jeszcze czym
ś
innym. Czym
ś
znajomym. Jakub chytrze si
ę
u
ś
miechaj
ą
c,
wystawił otwarty słoik na parapet. Po obiedzie zajrzał do tego eksperymentu. Woda
odparowała. Na dnie słoika znajdowała si
ę
cienka warstewka zielonego paskudztwa.
Jakub obw
ą
chał paskudztwo.
- Zielona ple
śń
- o
ś
wiadczył uroczy
ś
cie, a potem poszedł szuka
ć
doktora
Workowskiego.
Doktor siedział w swoim gabinecie i ogl
ą
dał co
ś
pod mikroskopem.
- Ach to pan - ucieszył si
ę
.
- To ja. I co pan odkrył na tym konsylium?
- Zbadali
ś
my to zielone. Wie pan, co to jest? Zwykła zielona ple
śń
, tyle tylko
ż
e troch
ę
rozmoczona. Ale mam dla pana jeszcze jedn
ą
ciekaw
ą
informacj
ę
,
prosiłbym tylko,
ż
eby chwilowo jej pan nie rozgłaszał.
- Zamieniam si
ę
w słuch.
- Znale
ź
li tego płetwonurka.
- Hm?
- Faceta, który pływał pod wod
ą
z butlami tlenu na plecach i topił dzieciaki.
Tym razem troch
ę
mu nie wyszło. Uszkodził sobie ustnik przy masce i utopił si
ę
.
Dzisiaj rano go znale
ź
li.
- A nie miał czasem głowy rozbitej siekier
ą
?
- Nie. Dlaczego pan pyta?
- A tak pomy
ś
lałem,
ż
e kto
ś
mógł mu pomóc si
ę
utopi
ć
. Niewa
ż
ne.
Przed wieczorem Jakub poszedł nad wod
ę
. Chodził po pomostach i w
zadumie popatrywał na zalew. Łab
ę
dzie syczały na niego rozzłoszczone, ale starał
si
ę
nie zwraca
ć
na nie uwagi. I prawie mu si
ę
udawało. Na molo spotkał swojego
znajomego Roberta.
- Witam pana, panie W
ę
drowycz. Có
ż
tu pana sprowadza?
- A dzie
ń
dobry. Tak sobie ła
żę
.
- Słyszał pan o tym zbocze
ń
cu, co go wyłowili koło Serocka?
- No chwała Bogu,
ż
e mu si
ę
noga podwin
ę
ła. Bo jeszcze troch
ę
i zacz
ą
łbym
wierzy
ć
w jakie
ś
nieczyste moce.
- Nieczyste moce?
- Tak. Wie pan, gdy zaczynałem moj
ą
karier
ę
pedagogiczn
ą
w latach
mi
ę
dzywojennych, to trafiłem do takiej wiochy na Polesiu. Tam którego
ś
roku kilka lat
wcze
ś
niej była powód
ź
. Zmyło cz
ęść
wioskowego cmentarza. No i zacz
ę
ły si
ę
dzieciaki topi
ć
, a ludzie gadali,
ż
e utopce grasuj
ą
. Jak zobaczyłem ten zielony osad,
to a
ż
mnie zatrz
ę
sło, bo tam jak si
ę
udawało wyłowi
ć
utopionego, to te
ż
miał czasami
takie pakudztwo na ciele, musi od wodorostów. A jak ju
ż
wyjechałem, to słyszałem,
ż
e chłopi wyłowili z wody jak
ąś
stwor
ę
i zaciukali, mówi
ą
c,
ż
e to utopiec. Nawet jakie
ś
ś
ledztwo było.
- Nie wie pan, kiedy si
ę
utopił ten nurek?
- Musi tego samego dnia, co wyłowili tego chłopaka, wtedy jak si
ę
spotkali
ś
my
w tłumie. Ju
ż
ze dwa dni w wodzie le
ż
ał.
- W takim razie to nie on.
- Co pan chce przez to powiedzie
ć
?
- Mog
ę
by
ć
szczery?
- Oczywi
ś
cie.
Jakub zawin
ą
ł nogawk
ę
spodni i zdj
ą
ł skarpetk
ę
. Na jego skórze Wida
ć
było
wyra
ź
nie odci
ś
ni
ę
te sinobłekitne
ś
lady palców, które ułapiły go z sił
ą
obc
ę
gów.
- O Bo
ż
e! Sk
ą
d pan to ma?
- Dzi
ś
w nocy byłem tutaj. Spu
ś
ciłem nogi za burt
ę
i mnie złapało.
- Nie
ż
artuje pan?
- Nie. Mam te
ż
troch
ę
tego zielonego, co zdj
ą
łem z własnych nóg.
- I co to jest?
- Rozmoczona zielona ple
śń
.
Były nauczyciel zamy
ś
lił si
ę
gł
ę
boko.
- Jest pan pewien,
ż
e to nie mógłby by
ć
ten nurek?
to miałby siekier
ę
w czaszce. Zreszt
ą
musiałby by
ć
nie
ź
le zaczepiony o dno,
ż
eby ci
ą
gn
ąć
mnie z tak
ą
sił
ą
.
-
Ż
yjemy w dwudziestym wieku.
Jakub przypomniał sobie, jak rzucał uroki, jak wyci
ą
gn
ą
ł ksi
ę
dza z
szubienicznego w
ą
wozu, jak
ś
redniowieczny nieboszczyk usiłował si
ę
wyczołga
ć
z
zasi
ę
gu jego wzroku.
- Pan mi nie wierzy?
- Szczerze mówi
ą
c, nie za bardzo.
- Nie mam mo
ż
liwo
ś
ci,
ż
eby udowodni
ć
prawdziwo
ść
moich słów. chyba
ż
e...
Spotkamy si
ę
tu dzisiejszej nocy.
- Hm. Zgoda. Gdzie i kiedy?
- Koło kawiarni. O jedenastej.
- O dwudziestej trzeciej. Zgoda. Co b
ę
dziemy robili?
- Pójdziemy w to samo miejsce i znowu spróbujemy z zanurzaniem nogi?
- A je
ś
li wolno zapyta
ć
to kto b
ę
dzie si
ę
tak nara
ż
ał?
- Mog
ę
by
ć
ja. Ale mo
ż
emy zrobi
ć
jeszcze inaczej. Mo
ż
e pan zdoby
ć
bosak?
- Nie wo
żę
ze sob
ą
na wczasy bosaka.
- Ale koło domu nauczycielskiego stoi taka tablica ze sprz
ę
tem
przeciwpo
ż
arowym. Tam jeden wisi.
- Ale to b
ę
dzie kradzie
ż
.
- Przed
ś
witem zwrócimy. Je
ś
li wszystko dobrze pójdzie.
- A je
ś
li
ź
le pójdzie?
- Wówczas bosak i jego zwrot b
ę
dzie problemem naszych spadkobierców.
Były nauczyciel u
ś
miechn
ą
ł si
ę
kpi
ą
co, ale kiwn
ą
ł głow
ą
na znak zgody.
***
Klos spó
ź
nił si
ę
nieco na umówione spotkanie. Có
ż
, kradzie
ż
bosaka, gdy si
ę
nie ma odpowiedniego przygotowania, nie jest spraw
ą
prost
ą
.
- No my
ś
lałem,
ż
e ju
ż
pan nie przyjdzie - powiedział Jakub.
- Mógł pana strach oblecie
ć
. Wszystko ju
ż
przygotowałem. Chod
ź
my. Weszli
na molo. Przy jego ko
ń
cu stała nieczynna latarnia. Od latarni ci
ą
gn
ę
ły si
ę
wybebeszone kable.
- Cholerni wandale - powiedział Robert.
- Tak... wandale. Prosz
ę
zało
ż
y
ć
kalosze.
- A nie mógłbym moczy
ć
nóg bez kaloszy?
-Raczej nie.
Jakub wydobył z torby ła
ń
cuch.
- Nie zamierza mnie pan przypadkiem utopi
ć
?
- No co te
ż
pan.
Obwi
ą
zał znajomego w pasie i usadowił go na brzegu pomostu.
- I teraz wystarczy czeka
ć
? - zapytał Robert. - Sk
ą
d wiadomo,
ż
e akurat dzisiaj
przypłynie?
- Utopiec atakuje zawsze, gdy poczuje łup.
- Dobra. Jedno małe pytanko. Sk
ą
d mo
ż
e si
ę
wzi
ąć
utopiec w wybudowanym
przez socjalistów zbiorniku wodnym?
- To bardzo proste. Zalali znaczn
ą
cz
ęść
doliny. Gdzie
ś
tam na dole musiał
by
ć
cmentarz. Wystarczyło,
ż
eby taka ilo
ść
brudnej wody go zalała by zniweczy
ć
skutki po
ś
wi
ę
cenia. Desakracja. No i powstał z grobu...
- Jakub...
- Tak?
- Złapało mnie...
Istotnie w wodzie toczyła si
ę
jaka
ś
walka. Co
ś
szarpało pot
ęż
nie za nog
ę
byłego nauczyciela. Ła
ń
cuch napr
ęż
ył si
ę
i wpijał mu si
ę
w brzuch. Jakub u
ś
miechn
ą
ł
si
ę
ponuro, a potem butem str
ą
cił w wod
ę
jeden z rozizolowanych kabli. Błysn
ę
ło i
zaskwierczało. W gł
ę
binie co
ś
si
ę
zakotłowało.
- Pu
ś
cił - powiedział Robert, wyci
ą
gaj
ą
c z wody nog
ę
.
Był blady jak
ś
ciana. Jakub zapalił latark
ę
i nachylił si
ę
nad wod
ą
. A potem
nagłym ruchem zanurzył bosak i wywlekł na pomost co
ś
dziwnego.
Staruszek zrzucił kalosze i pobiegł. Jakub pu
ś
cił si
ę
za nim, wlok
ą
c to co
ś
dziwnego bosakiem za sob
ą
. Niebawem znale
ź
li si
ę
w krzakach koło pla
ż
y. Zapalili
dwie latarki i w ich
ś
wietle wpatrywali si
ę
przez chwil
ę
w przera
ż
eniu w swój łup. To,
co wyci
ą
gn
ę
li z wody, przypominało namoczon
ą
egipsk
ą
mumi
ę
, ale bez banda
ż
y.
Poruszało si
ę
niemrawo.
- Uuucieeeekajmy - wyj
ą
kał nauczyciel.
- Nie. Na razie jest ogłuszony elektryk
ą
. Trzeba z tym sko
ń
czy
ć
. Skocz do
szopy i ukradnij kanister benzyny, a ja go popilnuj
ę
.
Jakub czekał długo, zanim jego znajomy wrócił z kanistrem ukradzionej
benzyny. Druga kradzie
ż
w
ż
yciu, i to obie jednej nocy. Utopiec wił si
ę
przywi
ą
zany
ła
ń
cuchem do pniaka.
- Nie odepnie si
ę
? - zaniepokoił si
ę
Robert, stawiaj
ą
c kanister na ziemi.
- Połamałem mu paluchy.
Polał utopca benzyn
ą
. Utopiec zaskrzeczał straszliwie i rezygnuj
ą
c z próby
uwolnienia si
ę
z wi
ę
zów, spróbował dosi
ę
gn
ąć
ich swoimi szponowatymi palcami.
- Masz ogie
ń
?
-Tak.
Jakub zapalił zwitek gazety, a pó
ź
niej rzucił na utopca. Buchn
ą
ł
ż
ółty płomie
ń
.
Po kilku minutach ogie
ń
przygasł.
- To jak b
ę
dzie z pa
ń
sk
ą
wiar
ą
w zabbobony ? - zapytał z u
ś
miechem.
- Rany Boskie... To było, nieprawdopodobne.
- Na - podsun
ą
ł mu piersiówk
ę
ze spirytusem. - Wracaj do siebie i id
ź
spa
ć
. Ja
jeszcze tylko rozł
ą
cz
ę
kabel i posprz
ą
tam. A i odłó
ż
bosak na miejsce.
- A je
ś
li tam b
ę
dzie jeszcze jeden? Mo
ż
e lepiej nie wchodzi
ć
na molo...
- Moje ryzyko.
Nauczyciela pochłon
ą
ł mrok. Jakub poszedł na molo. Zło
ż
ył gumowce i
zwi
ą
zał je sznurkiem, a potem zabrał si
ę
do rozp
ę
tywania systemu drutów
przeci
ą
gni
ę
tych od latarni. Wła
ś
nie zastanawiał si
ę
, który drut jest dodatni, a który
ujemny, gdy usłyszał za sob
ą
ponury głos: - Rybki na pr
ą
d łowimy, dziadku?
Dokumenty poprosz
ę
. Odwrócił si
ę
i zobaczył dwu rosłych gliniarzy. Oskar
ż
yli go:
Włamanie do magazynu motorówek i kradzie
ż
kanistra benzyny, niszczenie
ś
rodowiska naturalnego poprzez rozlewanie tej
ż
e benzyny w lesie oraz podpalanie, i
o kłusownictwo. Na szcz
ęś
cie doktor Workowski poproszony o konsultacj
ę
stwierdził,
ż
e jego pacjent cierpi na całkowit
ą
starcze demencj
ę
, a ponadto jest lunatykiem.
Istotnie odciski palców zdj
ę
te z porzuconego kanistra oczy
ś
ciły go z cz
ęś
ci zarzutów,
a z reszty sam si
ę
jako
ś
wyłgał. Zreszt
ą
o kłusownictwie nie mogło by
ć
mowy, jako
ż
e
jak powszechnie wiadomo w tej cz
ęś
ci zalewu ostatnie ryby widziano wiele lat
wcze
ś
niej. Min
ę
ło pi
ęć
lat, zanim Jakub u
ś
wiadomił sobie jeszcze jedno. Wyłowiony
tamtej nocy utopiec nie miał na głowie
ś
ladów ci
ę
cia siekier
ą
.