RAYE MORGAN
Chuligan
Harlequin®
Toronto • Nowy Jork • Londyn
Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg • Istambuł
Madryt • Mediolan • Paryż • Praga • Sofia • Sydney
Sztokholm • Tajpej • Tokio • Warszawa
ROZDZIAŁ PIERWSZY
„Dam pracę. Małe ranczo na Hawajach potrzebuje
ochrony. Warunki do uzgodnienia. T. Taggert, Okręg
Kohala, The Big Island".
Mack po raz setny przeczytał wydarty z „Los An
geles Timesa" anons. Nawet nie przyszłoby mu do
głowy, że mógłby wrócić do domu, gdyby nie to
ogłoszenie. Właściwie żałował, że na nie trafił. Wes
tchnąwszy ciężko, wsunął kawałek gazety do kieszeni
spodni. Rozejrzał się dookoła. Ciekaw był, czy małe
lotnisko, na którym dwadzieścia lat temu uczył się
latać, bardzo się zmieniło. Wspomnienia, pomyślał.
Komu potrzebne są wspomnienia?
Joe Carman, właściciel lotniska, przyjął antyczny
samolot Macka jak każdy inny. Zgodził się wynająć
miejsce, zapisał dane pilota, ale go nie rozpoznał. Nawet
nazwisko Macka nie wzbudziło w nim żadnych wspo
mnień. Co prawda nie tylko nigdy nie byli przyjaciółmi, ale
Joe zwykle odpędzał Macka od siebie jak natrętną muchę.
Właściwie mógłby go pamiętać, ale nie pamiętał.
- Można tu u was wynająć jakiś samochód? - za
pytał Mack starego człowieka z obsługi lotniska.
- Nie - staruszek potrząsnął głową. - To małe
lotnisko. Nie ma tu niczego z tych cudów, jakie
widziałeś w dużych miastach, chłopcze.
Mack czekał. Ten człowiek musi mnie poznać,
myślał. Przecież to Bob Albright uczył mnie latania.
Jednak nie. Bob także nie rozpoznał dawnego ucznia.
Właściwie dlaczego ubzdurałem sobie, że Bob powinien
mnie pamiętać? pomyślał Mack. Kiedy mnie uczył,
miałem ze trzynaście lat, a teraz jestem dorosłym męż
czyzną. Włosy wprawdzie mam tak samo czarne jak
kiedyś, ale jestem nie ogolony. I jeszcze ta szrama na
policzku. Moja własna siostra by mnie nie poznała. Po
co ja tu właściwie przyjechałem? Powinienem się stąd
jak najszybciej zwijać. Najlepiej zaraz wskoczyć do
PBY i w drogę. Póki pogoda dobra i da się wystar
tować.
- Jadę do miasta. Mogę pana podrzucić.
Mack odwrócił się i zobaczył stojącą obok postać,
bardzo przypominającą małolata, jakim on sam był
przed dwudziestoma laty: takie same zaciekawione
oczy, taka sama usmolona czapka baseballowa i iden
tycznie zniszczony kombinezon. Mack nie miał żad
nych wątpliwości, że ta zabawna istota kręci się po
lotnisku i proponuje wszystkim swoją pomoc tylko po
to, żeby w nagrodę dostać jedną czy dwie bezpłatne
lekcje latania. Różnica między nimi polegała tylko na
tym, że ta tutaj osóbka była dziewczyną.
- Nie jadę do miasta. Podrzuć mnie tylko na ranczo
Taggertów.
- Nie wiem, gdzie to jest - dziewczyna pokręciła
głową.
- To małe ranczo. Naprawdę nie znasz Toma Tag-
gerta? A może... Może znasz jego żonę, Taylor Tag-
gert? - Mack zdobył się na postawienie tego trudnego
pytania. Kiedy stąd wyjeżdżał, Taylor nie była jeszcze
żoną Toma i w marzeniach Macka nigdy nią nie zo
stała.
- A tak. Chyba moja mama ją zna. Ale ja nie...
- Ich ranczo graniczy z ziemią Carlsona.
- Ach! - ucieszyła się dziewczyna. Wszyscy w oko
licy znali posiadłość Carlsona. - Przejeżdżam tamtędy.
Podrzucę pana. Niestety, mam tylko motocykl - uśmie-
chnęła się zawadiacko. - Musi pan siedzieć na tylnym
siodełku, bo ja nikomu nie pozwalam prowadzić.
Mack o mało nie wybuchnął śmiechem. W moim
wieku, z kontuzjowanąnogą (rok wcześniej miał awaryjne
lądowanie w boliwijskiej dżungli) nie powinno się jeździć
na motocyklu, pomyślał. Popatrzył w rozradowane oczy
dziewczyny i... nie powiedział tego głośno.
- Chyba jakoś to wytrzymam - zapewnił.
- Bomba! - Dziewczyna wyciągnęła do niego chu
dą rękę. - Nazywam się Lani Tanaka. Pozbieram tylko
swoje rzeczy i możemy jechać.
Mack patrzył w ślad za oddalającą się dziewczyną.
Była taka młoda i należała do tutejszej teraźniejszości.
On zaś czuł się bardzo staro i bez wątpienia stanowił
część przeszłości. Wszyscy zdążyli już o mnie zapo
mnieć, myślał. Taylor Taggert także mnie nie pozna.
Może lepiej od razu wyjechać? Po co mi to wszystko?
- Jest pan gotów? - Lani już była z powrotem.
- Nie. - Mack uśmiechnął się do niej. - Ale mimo to
jadę z tobą. - Przerzucił torbę przez ramię i poszedł za
dziewczyną. - Zaopiekuj się moim maleństwem - zawo
łał do mechanika w okularach. - Jutro tu przyjadę.
- To pan przyleciał na PBY? - zapytał zaciekawio
ny młody człowiek. - Niech się pan nie boi. Zajmę się
nim jak niemowlęciem.
- Serdeczne dzięki - ucieszył się Mack. Ten samo
lot był dla niego wszystkim. No, może nie całkiem. Ale
na pewno wszystkim, o co warto było się troszczyć.
Lani sprowadziła z parkingu swój motocykl. Macka
zatkało. Nie spodziewał się wprawdzie zobaczyć naj
nowszego modelu hondy, ale na coś tak starego i okro
pnego również nie był przygotowany.
- To mój pojazd - oświadczyła z dumą Lani.
- Co? Ten... - Mack popatrzył na rozpromienioną
buzię dziewczyny i zdusił cisnące mu się na usta słowo
„złom". Nie miał serca ranić tej miłej panienki.
- Wspaniała maszyna - pochwalił. - Bardzo fajna.
- Sama go doprowadziłam do stanu używalności.
Kopnęła starter. Mack musiał przyznać, że silnik
pracował bez zarzutu.
- No to ruszamy. - Lani odwróciła się do niego.
- Ruszamy - mruknął Mack.
Nie tak wyobrażał sobie swój przyjazd na ranczo
Taggertów. Teraz na pewno nie zrobi wrażenia na
Taylor. Wszystko, co spotkało Macka od chwili wylą
dowania na dobrze znanym lotnisku, dowodziło tylko
jednego: nie powinien był wracać do domu.
Uwagę Macka całkowicie zaprzątnęły zielone wzgó
rza, szemranie wiatru w gałęziach drzew, zapachy
i dźwięki, które tak dobrze pamiętał. Gdyby nie to,
Taylor nie miałaby szans powitać go w ten sposób. Był
w końcu doświadczonym policjantem i parę razy w ży
ciu miał do czynienia z naprawdę niebezpiecznymi
przestępcami. Tym razem jednak został znokautowany
przez piękno krajobrazu, przez rajski klimat i przez
własne uczucia, które owładnęły nim, kiedy został sam
na drodze prowadzącej do niedużego wiejskiego domu.
Po raz pierwszy od wielu lat pozwolił sobie na chwilę
zachwycenia się przeszłością, za którą bardzo tęsknił
i która nigdy już nie powróci. Poczuł słoną wilgoć pod
powiekami i wtedy go przyłapano.
- Nie ruszaj się, gnojku!
Mack usłyszał głos i w tej samej chwili poczuł lufę
strzelby z całej siły wbijającą mu się w plecy. Nie miał
pojęcia, jak to się mogło stać. Nie słyszał niczyich kroków.
Najwyraźniej straciłjuż instynkt samozachowawczy, który
ratował go dotąd z opresji.
- Przetrzelę cię na wylot, szmaciarzu.
- Poczekaj chwilę...
- Zamknij się! - Lufa przylgnęła do samego kręgo
słupa. - Masz iść prosto przed siebie, aż znajdziesz się
poza terenem mojego ranczo. Potem zadzwonię po
gliny. A jak jeszcze raz cię tu zobaczę, odstrzelę ci
łeb. Jasne? - Jeszcze raz pchnęła go lufą w plecy.
- Powiedz Bartowi Carlsonowi, że to samo zrobię
z każdym, kogo tu przyśle.
Mack nie musiał się zbytnio wysilać. Szybki półobrót
i za chwilę leżał już na rozciągniętej na trawie dziewczy
nie. Jej strzelba poniewierała się w piasku kilka metrów
dalej. Mimo to dziewczyna się nie poddawała. Drapała
i gryzła jak dzika kotka, aż musiał przytrzymać jej ręce.
- Uspokój się, Taylor - warknął Mack. - Nie mam
zamiaru cię skrzywdzić.
Na dźwięk swego imienia uspokoiła się nieco. Pat
rzyła na Macka, a on patrzył na nią i zastanawiał się,
czy choćby przez myśl jej przeszło, że oboje znają się
prawie od dziecka.
Taylor bardzo się zmieniła, ale włosy wciąż miała
te same: jasne, skręcone w grube kędziory. Była szczu
pła i drobna, chociaż miała siłę, jakiej trudno byłoby
się spodziewać po tak kruchej istotce. Wciąż jeszcze
wiła się pod jego masywnym ciałem, tyle że teraz
sprawiało to Mackowi przyjemność. Coraz większą
przyjemność. Zerknął na rozchyloną bluzkę, spod któ
rej wystawał kawałek koronkowej bielizny.
Mack spojrzał wyżej. Oczywiście, postarzała się.
W błękitnych oczach, które przez tyle lat śniły mu się
po nocach, zamieszkały ból i przerażenie. Nie śmiała
się. Tamta Taylor, którą pamiętał, śmiała się bez prze
rwy. Nie poznała mnie, pomyślał Mack. Czy naprawdę
wszyscy o mnie zapomnieli?
- Zabiję cię, jeśli ośmielisz się spróbować...
- ostrzegła go, jakby nie wiedziała, że w pozycji,
w jakiej się znalazła, nie może sobie pozwolić na
zrealizowanie żadnej groźby.
- Czego miałbym spróbować? - zapytał, patrząc jej
prosto w oczy.
- Złaź ze mnie, gnojku! Dotknij mnie tylko, a za
duszę cię gołymi rękami...
- Nie bój się. Wcale nie chcę cię zgwałcić. Muszę
się tylko upewnić, że nie wpakujesz mi kulki w plecy,
jak tylko cię wypuszczę - powiedział rozżalony Mack.
Ona wciąż spodziewała się po nim najgorszego, cho
ciaż nie wiedziała jeszcze, z kim ma do czynienia.
- Kim jesteś? - zapytała Taylor.
- Mack Caine. Jestem tym ochroniarzem, którego
sobie wynajęłaś. Pamiętasz?
Mack poczuł, jak napięte ciało dziewczyny odpręża
się, i pomyślał, że to bardzo przyjemne uczucie. Teraz
powinien ją puścić, ale było mu tak dobrze...
- Dlaczego od razu nie powiedziałeś? - złościła się
Taylor. - Miałeś przyjechać wczoraj.
- Coś mnie zatrzymało - skłamał Mack.
Tak naprawdę po prostu spanikował. Prawie cały
poprzedni dzień spędził w jakimś barze w San Francis
co. Zaaplikował sobie alkoholowy test prawdy. Bez
tego nie potrafił się zdecydować, czy rzeczywiście
chce wrócić i stawić czoło swojej przeszłości.
- Myślałam, że jesteś jednym z ludzi Barta Carl-
sona - wyjaśniła Taylor. Nawet nie miała zamiaru
przepraszać go za napaść z bronią w ręku. Z pewnością
nie była to ta sama słodka i niewinna Taylor, jaką
Mack pamiętał z lat szkolnych. Ta kobieta stała się
twarda w ciągu tych lat. A może tylko ostatnich kilku
miesięcy. Żadna kobieta nie wynajmuje sobie ochro
niarza, jeśli nie ma prawdziwego powodu do strachu.
- Naprawdę zrobiłem na tobie takie złe wrażenie?
- zapytał Mack.
Wiem, że to głupie, pomyślał, ale odpowiedź na to
pytanie jest dla mnie bardzo ważna. W końcu po to
tylko tu przyjechałem. Jeśli tutejsi ludzie wciąż uważa
ją mnie za chuligana, to należy jak najszybciej wyje
chać.
Taylor spojrzała mu w oczy i przez chwilę nad
czymś się zastanawiała.
- Puścisz mnie wreszcie? - zapytała z wściekłością.
- Nie wiem. - Mack wcale nie miał na to ochoty.
- W zasadzie podoba mi się tak, jak jest.
- Ale mnie nie. - Znów spróbowała się uwolnić.
- Masz mnie natychmiast puścić, bo inaczej cię zwol
nię.
Ta drobinka wydająca rozkazy nie znoszącym
sprzeciwu głosem o mało nie przyprawiła Macka
o atak śmiechu. Nigdy dotąd nie był podwładnym
kobiety, a teraz najwyraźniej będzie się musiał przy
zwyczaić do nowej rzeczywistości. Podniósł się powo
li, żeby broń Boże nie pomyślała sobie, że wykona
każdy jej rozkaz. Wprawdzie to ona go wynajęła, ale
on w każdej chwili może wymówić pracę. Tę sprawę
trzeba będzie postawić jasno. To już nie te czasy,
kiedy ona należała do arystokracji, a jego uważano za
szumowinę. Jeśli Taylor nie potrafi się z tym pogodzić,
nie będzie dla niej pracował.
Mack wstał, otrzepał spodnie i Taylor także wstała.
Stała przed nim z dłońmi opartymi na biodrach
i z podniesioną do góry głową. Była znacznie szczup
lejsza niż kiedyś. Kolorowa bluzka i szorty wisiały na
niej jak na kiju od szczotki. Nerwowym ruchem odgar
nęła włosy z twarzy.
- Więc to ty jesteś ten Mack Caine z Los Angeles
- powiedziała powoli, przyjrzawszy mu się uważnie,
ale zupełnie obojętnie.
To wszystko zaczyna mnie wkurzać, pomyślał
Mack. Ona zachowuje się tak, jakby naprawdę nigdy
w życiu mnie nie widziała. Nawet moje nazwisko
niczego jej nie przypomina. Wprawdzie wtedy nie mó
wili do mnie Mack, ale nazwisko Caine pozostało nie
zmienione.
- Tak, to właśnie ja - powiedział głośno.
- No to wiemy przynajmniej tyle - Taylor patrzyła
mu w oczy, jakby czegoś w nich szukała - że potrafisz
sobie poradzić z niedużą kobietą, uzbrojoną w strzel
bę.
- Na to wygląda. - Mack uśmiechnął się szeroko.
- Chociaż nie miałem po temu zbyt wielu okazji.
Taylor znów mu się przyjrzała. Uniosła nieco brwi,
jakby w końcu dostrzegła w Macku coś znajomego.
Może głos wydał jej się znany? Mack wstrzymał od
dech. Miał nadzieję, że za chwilę wreszcie zostanie
rozpoznany. A co potem? Jak ona mnie pamięta? myś
lał gorączkowo. Może pamięta tylko to, co o mnie
mówiono złego? Może każe mi się wynosić? Nie,
raczej zachowa się kulturalnie. Powie, że zupełnie
o tym zapomniała, ale przyjęła już kogoś na to miejs
ce. Mack czekał i czekał, ale Taylor tylko zamrugała
powiekami, jakby chciała odpędzić od siebie jakiś na
trętny obraz.
- Gdzie twoje rzeczy? - zapytała. Schyliła się, żeby
podnieść zapiaszczony karabin.
- Zostawiłem torbę na drodze.
- Aha - odwróciła się i obrzuciła wzrokiem Macka
od góry do dołu. - Może nie zauważyłeś, ale ja jeszcze
nie zdecydowałam, czy właśnie ciebie zatrudnię. Musi
my przedtem chwilę porozmawiać.
- Proszę bardzo, możesz pytać, o co tylko chcesz.
Moje życie jest jak otwarta księga.
- Myślisz, że dasz sobie radę? - zapytała rzeczowo
Taylor.
- Nie leciałbym taki szmat drogi, gdybym tak nie
myślał - uśmiechnął się Mack.
- Sprawiasz wrażenie mocnego faceta - mruknęła
pod nosem bardziej do siebie aniżeli do niego. - Może
sobie poradzisz.
Dostanę tę robotę, myślał Mack tak szczęśliwy,
jakby całe jego życie zależało od tej jednej sprawy.
Będę mógł zamieszkać z Taylor. Ciekawe tylko, kiedy
ona mnie wreszcie pozna?
ROZDZIAŁ DRUGI
Taylor znalazła się w sytuacji bez wyjścia, toteż
w końcu postanowiła zatrudnić tego mężczyznę, chociaż
nie sądziła, żeby mogła być z niego zadowolona. Raz
jeszcze spojrzała na Macka. Kogoś mi przypomina,
pomyślała. Ale kogo? I dlaczego tak dziwnie mi się
przygląda? To okropne! Co za głupota. Przecież ja nic
o nim nie wiem! Właściwie zatrudniłam go koresponden
cyjnie.
- Jak tu dojechałeś? - zapytała.
- Przyleciałem. Zostawiłem samolot na lotnisku.
- Aha - powiedziała zadowolona, że gdyby ten
produkt jednak miał jakąś wadę, to zawsze może go
odesłać, jak każdą inną zamówioną korespondencyjnie
przesyłkę.
Obcy wciąż dziwnie jej się przyglądał. Taylor dopiero
teraz skonstatowała, że bez pozwolenia mówi jej po
imieniu. Mogłaby mu pokazać, gdzie jego miejsce,
i kazać mówić do siebie: pani Taggert. Tak zwracali się do
niej wszyscy zatrudnieni na ranczo ludzie, a ten od
pierwszej chwili mówi jej po imieniu, jakby byli starymi
znajomymi. Chociaż właściwie jesteśmy chyba w tym
samym wieku, pomyślała. Nie mam żadnego powodu,
żeby od początku narzucać takie formalne stosunki.
A z drugiej strony, przydałoby się ustawić jeszcze jedną
zaporę... Po co ja w ogóle o tym myślę? skrzywiła się.
W tym człowieku nie ma nic, czego należałoby się
obawiać. Muszę tylko powiedzieć coś stanowczego, coś,
co ustawiłoby go z powrotem w szeregu. Muszę mu stale
przypominać, kto tu wydaje polecenia.
- Czy mogłabyś mi wyjaśnić, po co ci jestem po
trzebny? - zapytał Mack, zanim Taylor zdążyła zdecy
dować, co takiego należałoby mu powiedzieć. Popat
rzyła na niego z wahaniem, jakby nie była zupełnie
pewna, czy powinna dopuścić go do wtajemniczenia.
Patrzyła na jego szerokie barki, obciągnięte znoszoną
skórzaną kurtką lotniczą. Uznała, że ma do czynienia
z zawodowcem. Był silny i potężny.
Dokładnie taki, jaki powinien być prawdziwy ochro
niarz. Na pewno nie zdobędę nad nim władzy, pomyś
lała pełna lęku. A przyzwyczaiłam się panować nad
wszystkim, co do mnie należy. No cóż, zdaje się, że
w tym wypadku nie mam zbyt wielkiego wyboru. A to
oznacza, że muszę go krótko trzymać. Na tyle, na ile
będzie to możliwe, oczywiście. W żadnym razie nie
może się zorientować, że się go obawiam. Nie będzie
łatwo, ale spróbować trzeba.
Mack patrzył na dziewczynę wyczekująco. Spodzie
wał się, że lada chwila zostanie rozpoznany. A może,
pomyślał, nigdy się mną nie interesowała na tyle, żeby
moja twarz zapadła jej w pamięć i przetrwała tam
przez dwadzieścia długich lat? Bardzo go to przypusz
czenie zabolało. On przecież ani na chwilę o niej nie
zapomniał. Nawet wtedy, kiedy był mężem Jill. Nie,
stanowczo trzeba z tym zaraz skończyć.
- Może wejdźmy do domu - zaproponowała Tay
lor. - Tutaj, na otwartej przestrzeni, jesteśmy dla każ
dego łatwym celem.
- Spodziewasz się, że twoi wrogowie obrzucą gra
natami grządki w ogródku? - zapytał Mack, rozgląda
jąc się dookoła.
- Po nich można się wszystkiego spodziewać - od
rzekła Taylor ze śmiertelną powagą. - Ty też powinie
neś uważać. Jeśli, oczywiście, masz zamiar u mnie
pracować.
A to historia, pomyślał Mack. Ta dziewczyna
wpadła w paranoję. Jest kompletnie wykończona.
Przez telefon mówiła mi, że ma problemy z Bartem
Carlsonem. Dobrze go pamiętam. To wprawdzie strasz
ny cham, ale jakoś nie potrafię go sobie wyobrazić
w roli terrorysty.
We wnętrzu domu panował miły chłód. Ratanowe
meble były tu całkiem na miejscu, ale koronkowe
firanki w oknach zupełnie nie pasowały do nowej
Taylor, tak zawzięcie broniącej swojej fortecy przed
niewidzialnym wrogiem. A do tego te kwiaty... Stały
wszędzie. W dzbankach, w słoikach, w szklankach
i oczywiście w wazonach także. Mack już chciał zapy
tać, kto tu ostatnio umarł, ale w porę ugryzł się w ję
zyk. Domyślał się, że Tom przeniósł się do lepszego
świata. Jeśli to prawda, to podobne pytanie byłoby
w bardzo złym guście.
Mack usiadł na wskazanym przez dziewczynę krześ
le. Z głębi domu słychać było dźwięki płynące z włą
czonego telewizora. Jakieś kreskówki, pomyślał Mack.
To znaczy, że jest tu jeszcze ktoś.
Spojrzał pytająco na Taylor, ale ona najwyraźniej
nie chciała niczego mu wyjaśniać. A Mack nie zamie
rzał pytać o nic, co nie miało bezpośredniego związku
z jego pracą.
- Chcesz się czegoś napić? - zapytała. - Piwa,
wina, może jakiegoś soku...
- Proszę o coś zimnego. - Mack ze wstrętem wspo
mniał wczorajsze pijaństwo. - Masz może mrożoną
herbatę albo wodę sodową?
Taylor skinęła głową i wyszła do kuchni. Mack nie
mógł oderwać od niej oczu. Poruszała się z wdziękiem,
tak jak kiedyś, chociaż teraz robiła to może odrobinę
za szybko. Jakim cudem się tu znalazłem? Mack wciąż
jeszcze nie mógł się nadziwić swemu szczęściu. Ode
tchnął głęboko, chcąc uspokoić nieco rozgorączkowane
myśli. Nie, to na pewno nie sen. To wszystko działo
się naprawdę.
Taylor Taggert. To była nowość. W jego marze-
niach zawsze występowała pod panieńskim nazwiskiem
Reynolds. Mack był zupełnie pewien, że T. Taggert
z ogłoszenia w „Los Angeles Timesie" jest Tomem
Taggertem, jego prześladowcą z lat szkolnych. Kiedy
wykręcił podany w ogłoszeniu numer i odezwała się
kobieta, która powiedziała: „Tak, to ja jestem T. Tag
gert z ogłoszenia. Mam na imię Taylor", Macka zamu
rowało. Dopiero po chwili zdołał jakoś wydukać swoje
nazwisko i powiedzieć parę słów o posiadanych kwali
fikacjach. „Świetnie", ona na to. „Nie mam czasu na
głupstwa. Proszę tu przyjechać. Jeśli zda pan egzamin,
od razu zacznie pan pracę".
- A co będzie, jeśli go nie zdam? - zapytał wtedy Mack.
- Nie będzie pan mógł zacząć pracy. Czy mam do
tego egzaminu dodać jeszcze test na inteligencję?
Mack był kompletnie oszołomiony. Nie potrafił
o nic pytać, nie umiał nawet się przypomnieć. Nie
mógł uwierzyć w to, że po tylu latach może tak zwy
czajnie rozmawiać przez telefon z samą Taylor i że
ona chce go u siebie zatrudnić. Dopiero kiedy odłożył
słuchawkę, kiedy się nad wszystkim zastanowił, dotar
ło do niego, że ta opryskliwa i nie mająca czasu na
głupstwa Taylor niewiele ma wspólnego z tamtą słodką
dziewczyną o anielskiej buzi, która chodziła z nim do
jednej klasy. Nie miał wątpliwości, że to jedna i ta
sama osoba. Taylor i Tom przez wszystkie lata szkoły
stanowili parę. Należeli do szkolnej arystokracji. Za to
Macka zawsze uważano za chuligana. Do takich chłop
ców jak on takie dziewczyny jak Taylor nawet się nie
odzywały. Tom był gospodarzem najstarszej klasy
i gwiazdą szkolnej drużyny futbolowej. No i oczywiś
cie wziął sobie Taylor za żonę. Pamięć Macka prze
dziwnym zrządzeniem losu nie zarejestrowała tego fak
tu. Kiedy myślał o niej w bezsenne noce, Taylor wciąż
była młoda, uśmiechnięta i wolna. I pozwalała mu się
dotykać, przytulać... W jego marzeniach ona zawsze się
śmiała. Na jawie nigdy nawet się do niej nie zbliżył.
Nie należał do wąskiego kręgu przyjaciół Taylor, więc
tylko z daleka mógł na nią patrzeć. Tak to wyglądało
przed laty, kiedy oboje chodzili do szkoły. Teraz wszy
stko się zmieniło. Oboje dorośli, a na marzenia nie ma
czasu.
Mack bardzo był ciekaw, co tu się wydarzyło. Wie
dział niewiele. Tyle tylko, ile wynikło z rozmowy
telefonicznej. Zapytał, czy to ona go angażuje, czy też
miałby pracować dla jej męża. „Dla mnie", odrzekła
wtedy zwięźle. „Pana Taggerta już nie ma."
Mack domyślił się, że jeśli ona wciąż nosi nazwisko
Toma i nadal mieszka na ranczo, należącym do rodzi
ny Taggertów, to może to oznaczać tylko jedno: Tom
nie żyje. Bo gdyby się rozwiedli, Taylor na pewno by
się wyprowadziła. A nawet gdyby została w tym domu,
nie używałaby nazwiska Taggert. Mack rozprostował
nogi. Nie mógł się już doczekać powrotu Taylor. Co
chwila przekonywał siebie, że ona naprawdę jest blisko
niego, że tym razem to nie jest sen.
Taylor stała przy kuchennym zlewie. Małymi łykami
piła zimną wodę ze szklanki. Musiała się choć trochę
uspokoić. Siedzący w pokoju mężczyzna był rewelacyjny.
Nie spodziewała się, że uda jej się znaleźć tak doskonałe
go ochroniarza. Była zupełnie roztrzęsiona. Nie jest to
właściwy moment na histerie, przekonywała samą siebie.
W końcu od śmierci Toma sama sobie ze wszystkim radzi.
Po pierwsze - nie zwariowała. Poza tym zupełnie dobrze
prowadzi interesy, gospodaruje na ranczo, a i Ryan nie
może narzekać na brak opieki. Nie jest łatwo pogodzić ze
sobą tyle obowiązków.
Kiedy Tom umarł, Taylor myślała, że jej życie także
się skończyło. Ich małżeństwo trwało dwanaście lat, ale
nierozłączną parą zostali już w szkole średniej. Nie
znała innego życia poza życiem z Tomem. Nie potrafiła
nawet wyobrazić sobie siebie u boku innego mężczyzny.
Tom był dla niej opoką, jedynym powodem, dla
którego warto było żyć. To prawda, że życie z Tomem
nie było usłane różami, ale kiedy umarł, życie bez
niego straciło sens. Przez wiele tygodni chodziła otu
maniona. Zupełnie nie wiedziała, do czego się zabrać.
Chciała sprzedać ranczo, opuścić Hawaje i znaleźć
sobie jakieś miejsce, w którym nie będzie wspomnień.
Dzwoniła nawet do pośredników, dowiadywała się
o ceny... Pewnego wieczoru Ryan wdrapał się jej na
kolana, przytulił do niej i zaczął płakać. Po raz pierw
szy dotarł do niego cały ogrom tragedii, która miała
odtąd zaciążyć na jego życiu. Kiedy oboje się wy
płakali i osuszyli oczy, Ryan powiedział: „Jak dorosnę,
też będę prowadził ranczo. Tak jak tatuś. I zaopiekuję
się tobą, mamusiu". Taylor w jednej chwili zrozumia
ła, że nigdzie nie wyjedzie. To ranczo było przecież
dziedzictwem Ryana, jedyną rzeczą, jaka została chło
pcu po ojcu, i ona nie ma prawa mu tego zabierać. Od
tamtego wieczoru wszystko się zmieniło. Taylor
w mgnieniu oka się pozbierała. Zajęła się gospodarst
wem i wkrótce doprowadziła ranczo do rozkwitu. Nie
robiła tego z miłości do pracy, tylko z miłości do syna.
Ta ziemia należy do Ryana, powtarzała sobie każdego
ranka, i ja muszę ją dla niego utrzymać. Z tego samego
powodu, kiedy okazało się, że Bart Carlson chce ją
wyrugować z ranczo, postanowiła wynająć sobie
ochroniarza. Dlatego musiała się zdecydować na za
proszenie do swojego domu tego Macka Caine'a. Obo
wiązek przede wszystkim, pomyślała.
Wzięła oszronione szklanki z mrożoną herbatą i po
szła do pokoju. Usiadła sztywno na brzegu kanapy.
Wciąż myślała tylko o tym, czy aby właściwie po
stąpiła, wynajmując tego obcego człowieka. Każdy kij
ma dwa końce, a ten nie należał do wyjątków. Caine
sprawiał wrażenie brutala i to ją trochę przerażało. Ale
z drugiej strony potrzebowała kogoś, kto samym
wyglądem odstraszałby ewentualnych napastników.
Nie wygląda na gangstera, myślała zatroskana, cho
ciaż ta blizna na policzku świadczy o tym, że w prze-
szłości często ryzykował i teraz niczego się nie boi.
Rusza się jak mucha w smole, ale to bez wątpienia
tylko maskarada. Kiedy mnie powalił na ziemię, zwijał
się jak dziki kot, przypomniała sobie. Na pewno radzi
sobie ze wszystkim. Tylko czy da radę Bartowi?
- Przejdźmy do interesów - zaczęła szorstko Tay
lor. Postanowiła trzymać tego człowieka na dystans
przy użyciu zarówno ostrego tonu, jak i właściwej
gestykulacji. - Zacznijmy od broni.
- Jakiej broni? - zapytał Mack zaskoczony. Dla ludzi
w jego fachu broń była zawsze czymś najbliższym, bardzo
osobistym, o czym z nikim się nie rozmawia.
- Masz swoją broń, czy mam ci dać jakąś spluwę?
- Mam własną - odrzekł bez namysłu. Co ona
sobie myśli? zaniepokoił się. Nie jesteśmy na Dzikim
Zachodzie. - To co mam, zupełnie wystarczy.
Schowany w bucie nóż oraz pistolet marki Smith
& Wesson w kaburze na szelkach przeprowadziły Mac
ka bezpiecznie przez lata pracy dla DEA, kiedy to
przechwytywał transporty narkotyków i rozrywał paję
cze sieci, jakimi gangi narkotykowe oplatały cały kon
tynent. W tej śmiesznej sąsiedzkiej przepychance na
pewno niczego więcej nie potrzebował.
- Nie powiedziałaś mi jeszcze, po co jest ci po
trzebna ochrona - przypomniał Mack, pragnąc jak naj
prędzej zmienić temat rozmowy na mniej osobisty niż
sprawy związane z bronią.
- Nasze ranczo jest bardzo małe. - Taylor odstawi
ła na stolik swoją szklankę. - Należy do rodziny moje
go męża od wielu pokoleń i od wielu pokoleń jakoś
egzystuje w cieniu ogromnego i doskonale prosperują
cego sąsiada, którym w tej chwili jest niejaki Bart
Carlson. - Taylor oparła się o poduszki kanapy i popa
trzyła na korony palm poruszane lekkim wiatrem.
- Nigdy dotąd nie było między nami żadnych nieporo
zumień - ciągnęła. - W każdym razie ja o niczym
takim nie wiem. Ale ostatnio... Nasze stosunki niezbyt
dobrze się układają. Wygląda na to, że Bart chciałby
się nas pozbyć i dołączyć naszą ziemię do długiej listy
swoich zakupów. Robi wszystko, żeby mnie wystra
szyć i zmusić do sprzedania ranczo.
- Dlaczego?
- Właściwie sama dokładnie nie wiem. - Taylor
znów patrzyła w okno. - Mam na ten temat dwie
teorie. Po pierwsze: Kala, właściwie jedyne źródło
wody w tej okolicy, przepływa najpierw przez naszą
ziemię, a potem płynie na ranczo Carlsona. Bart może
chcieć przejąć kontrolę nad całą rzeką. Kiedyś powie
dział coś takiego, z czego wynikało, że obawia się,
żebym nie odcięła mu dostępu do wody. Kiedy żył
Tom, mój mąż, Bart nie zgłaszał żadnych obaw.
Dopiero teraz, kiedy ja przejęłam ranczo, stał się
trochę nerwowy. - Znów spojrzała w oczy Macka,
jakby tam spodziewała się znaleźć rozwiązanie zaga
dki. - Drugi powód, to nasze sukcesy. Ranczo Tagger-
tów nigdy nie było dochodowym interesem, ale ostat
nio udało mi się zdobyć kilku nowych klientów.
Nastawiłam się na produkcję wołowiny bez hormonów.
Mięso dla smakoszy - uśmiechnęła się. - Dobrze mi
za to płacą.
Mack skinął głową. A więc na dodatek jest kobietą
interesu, pomyślał. Lepiej jej idzie bez Toma niż
z nim.
- Nie stanowisz konkurencji dla Carlsona, więc dla
czego Carlson chce cię stąd wygryźć? - zapytał cicho
Mack. Patrzył na nią zaciekawiony. Nie zachowywała
się jak histeryczka. Tego był zupełnie pewien. Tu
dzieje się coś poważnego, pomyślał.
- Może to zwykła zazdrość. Ja naprawdę nie wiem
- westchnęła ciężko Taylor. - Zaraz, muszę się za
stanowić, jak to się zaczęło. Aha, już wiem. Ludzie
Carlsona dwukrotnie spłoszyli moje bydło. Spalili mi
szopę. Dzwonią do mnie z pogróżkami. Zmusili do
odejścia dwóch kowbojów i nastraszyli Josiego, nasze-
go najstarszego pracownika, który ma prawie osiem
dziesiąt lat i mieszka na ranczo od niepamiętnyc cza
sów. Nakłaniali moich dostawców, żeby przestali
sprzedawać mi paszę, a klientów, żeby nie kupowali
ode mnie mięsa.
- Skąd wiesz, że za tym wszystkim stoi Carlson?
- Bo nikt inny nie mógłby tego zrobić. On jeden ma
w tym jakiś interes. Zresztą zawsze, kiedy coś się dzieje, on
się natychmiast zjawia i obiecuje mi, że pomoże i kupi moje
ranczo. Oczywiście zapewnia, że chce to zrobić wyłącznie
po to, żebym nareszcie pozbyła się kłopotu.
- Rozumiem. Stara zabawa w dobrego gliniarza
i złego gliniarza.
- Coś w tym rodzaju.
- A co na to policja?
- Przyjeżdżają, piszą raport i odjeżdżają. - Taylor
spojrzała na niego niepewnie. - Chciałam wynająć
któregoś z miejscowych prywatnych detektywów, ale
oni wszyscy siedzą w kieszeni u Barta. Byłam w krop
ce. Dlatego dałam ogłoszenie do „Los Angeles Time-
sa". Miałam nadzieję, że zgłosi się ktoś odpowiedni.
- A tymczasem zgłosiłem się ja. - Mack zaśmiał
się gorzko. - Nie wiem, czy jestem odpowiedni do tej
roboty, ale postaram się spełnić twoje oczekiwania.
- Tu mogą się jeszcze zdarzyć różne rzeczy - prze
strzegła go Taylor.
- Nie martw się - pocieszył ją Mack. Odwaga
i determinacja tej drobnej dziewczyny bardzo go wzru
szyły. - Dam sobie radę z twoim sąsiadem.
- Właściwie spodziewałam się kogoś innego - spo
glądała na niego, jakby niezupełnie wierzyła w kwalifi
kacje Macka.
- Kogo mianowicie? - Mack czuł się pod jej spoj
rzeniem jak przyszpilony do ściany owad.
- Sama nie wiem. Raczej kogoś starszego... Poli
cjanta na emeryturze czy kogoś takiego.
Kogo ja chcę oszukać? myślała Taylor. Wcale mi
nie chodziło o wiek ani o kwalifikacje. Miałam na
dzieję, że ten facet, który się zgłosi, nie będzie aż taki
przystojny. Ten stanowi prawdziwe zagrożenie dla mo
jego spokoju. Żebym nie wiem jak mocno przekony
wała samą siebie, że mnie ten Caine nic nie obchodzi,
to sama najlepiej wiem, że to nieprawda. Już mnie
zainteresował i będę musiała to głupie uczucie stłam-
sić. Nie wiem, dlaczego on mi się tak przygląda i skąd
to wrażenie, że już gdzieś go widziałam.
- Masz żonę? - zapytała Taylor urzędowym tonem.
Wyciągnęła z szuflady stołu księgę rachunkową i ot
worzyła ją na ostatniej zapisanej stronie.
- Miałem.
- Co się z nią stało?
- Ma teraz innego męża - odpowiedział Mack.
Czekał na powrót dobrze znanego kłucia w sercu, które
pojawiało się zawsze wtedy, kiedy myślał o Jill. Jed
nak tym razem ukłucie się nie zjawiło.
Taylor przyglądała mu się chwilę, po czym podała
pokryty cyframi kawałek papieru.
- Tyle dostaniesz, jeżeli cię zatrudnię - powiedzia
ła. - Musisz pamiętać, że do tego dochodzi mieszkanie
i wyżywienie.
- Jak długo będę ci potrzebny?
- Mam nadzieję, że nie dłużej niż kilka tygodni. Na tyle
długo, żeby dotarło do Barta, że zrobię wszystko, co
w ludzkiej mocy, a ziemi nie sprzedam. Oczywiście, jeśli
zdecyduję się ciebie zatrudnić - przypomniała mu znowu.
- Powiedz mi jeszcze, czy dużo miałaś ofert? - za
pytał Mack. Dobrze wiedział, że poza nim nikt się do
niej nie zgłosił. Takie rzeczy można wyczuć. Wiedział
też, że ona nigdy się do tego nie przyzna.
- Nie twój interes - zbyła go szorstko. - Zajmijmy
się lepiej twoimi kwalifikacjami zawodowymi.
- Jak sobie pani życzy, szefowo. - Mackowi nie
udało się ukryć uśmiechu.
Taylor zarumieniła się, ale zanim zdążyła mu po-
wiedzieć, co sądzi o jego poczuciu humoru, otworzyły
się drzwi i do pokoju wszedł mały, może sześcioletni
chłopiec. Taylor odwróciła się, a z jej twarzy w mgnie
niu oka zniknęło napięcie i śmiertel
na powaga. Uśmiechnęła się tak, jak robiła to zawsze
w marzeniach Macka. Taką ją znam, pomyślał z ulgą.
Jakie to szczęście, że ona jeszcze istnieje.
Chłopiec podszedł do matki, a ona przytuliła go do
siebie. Mały patrzył spode łba na Macka. Najwyraźniej
uznał go za intruza.
- To jest pan Caine, synku - powiedziała Taylor.
- Zostanie z nami przez kilka tygodni. Przywitaj się
z nim, dobrze?
Chłopiec zrobił, co mu kazano, chociaż widać było, że
nie ma na to najmniejszej ochoty. Taylor drgnęła, kiedy
w sąsiednim pokoju rozległ się dzwonek telefonu.
- Niech to szlag trafi! Czekam na telefon od dostawcy.
To pewnie on. Ryan, dotrzymaj towarzystwa panu Caine
- zawołała Taylor i wybiegła odebrać telefon.
Ryan stał nieporuszony i patrzył ponuro na Macka.
Mack także przyglądał się chłopcu, który wyglądał jak
miniaturowa kopia swego ojca. Te same szare oczy,
ostry podbródek, chude nogi. Tylko włosy miał rude,
a nie jasne.
- Jak leci, Ryan? - zapytał Mack, który uznał, że
na nim, jako na starszym, spoczywa obowiązek nawią
zania rozmowy.
- Mój tata był wyższy od ciebie - oświadczył mały
głosem tak donośnym, że zapewne słychać go było na
autostradzie.
- To chyba musiał bardzo urosnąć, odkąd skończył
szkołę - mruknął Mack.
- Mój tata był mądrzejszy niż ty - licytował ni
czym nie zrażony chłopiec.
- W to mogę uwierzyć.
- Mój tata niczego się nie bał - mówił dalej Ryan.
- I zawsze wygrywał rodeo.
- Tu masz rację - przyznał Mack. - Zawody na
rodeo nigdy nie były moją pasją.
- Mój tatuś był... był przystojniejszy niż ty.
- A ty jesteś do niego bardzo podobny. - Mack
uśmiechnął się do chłopca serdecznie.
- Wiem - powiedział malec, trochę zaskoczony.
Stwierdzenie Macka najwyraźniej zbiło go z tropu, bo
zaprzestał wreszcie bezsensownych porównań.
- Znałem twojego tatę - oświadczył Mack.
- Czy on był twoim przyjacielem? - Ryan z przeję
cia zamrugał powiekami.
- No pewnie. - Mack nie wahał się ani chwili.
W tej sytuacji drobne kłamstwo nie mogło nikomu
zrobić krzywdy. - Oczywiście, że się przyjaźniliśmy.
Ryan skinął głową, po czym odwrócił się do Macka
plecami, kierując się do drzwi, którymi tu wszedł. Na
odchodnym raz jeszcze krytycznie spojrzał na niego.
- Tylko nie próbuj całować mojej mamy, dobra?
- powiedział Ryan.
- Co takiego? - Mack aż zamarł ze zdziwienia.
- Jeden facet próbował ją pocałować. - Mały świd
rował Macka przenikliwym spojrzeniem. - Musiałem
go uderzyć.
- Posłuchaj, Ryan - zaczął Mack powoli. Bardzo
żałował, że nie widział tej sceny na własne oczy.
- Daję słowo, że nie przyjechałem tu nikogo całować.
Jestem tu, żeby pomóc tobie i twojej mamie bronić
waszej własności.
Ryan jeszcze przez chwilę przyglądał się gościowi,
po czym odwrócił się i na dobre zniknął w głębi domu.
Mack roześmiał się cicho. O, nie, całowania zdecy
dowanie nie mam w planie, pomyślał. Nie przyjecha
łem tu po to, żeby całować. Wprost przeciwnie. To nie
wspomnienia związane z Taylor sprawiły, że przeleciał
przez ocean, żeby znaleźć się na Hawajach. Przyjechał,
ponieważ tu był jego dom, chociaż przez wiele lat
o tym właśnie nie chciał myśleć. Próbował stworzyć
sobie nowy dom. Z Jill. Uważał nawet, że mu się to
udało i że dzięki temu Hawaje przestały mu być po
trzebne. Potem jednak tamten bezpieczny port zniknął
z powierzchni ziemi i Mack zapragnął znów gdzieś
zacumować. Zaczęły go prześladować wspomnienia
o Shawnee, jego siostrze, o Hawajach i o własnej
młodości. Kiedy zobaczył w gazecie tamto ogłoszenie,
uznał, że to znak, iż powinien jednak wrócić do domu
i przekonać się, czy potrafi znaleźć sobie miejsce
w swoim dawnym świecie. Bardzo potrzebował domu
i miał nadzieję, że odnajdzie go na Hawajach. Taylor
na pewno mnie zatrudni, myślał. Nie ma innego wyjś
cia. A skoro tak, to powinienem przynieść swoją torbę.
Została na drodze. Nie ma w niej wprawdzie wiele, ale
to prawie wszystko, co posiada. Wstał z krzesła w tej
samej chwili, w której Taylor wróciła do pokoju.
- Dokąd się wybierasz? - zapytała.
Mack nie odpowiedział. Patrzył na nią, jakby chciał
ją prześwietlić oczami.
- Co się stało z Tomem? - zapytał.
- Nie żyje - powiedziała szybko Taylor, upewniw
szy się przedtem, że drzwi, za którymi zniknął Ryan,
są zamknięte. - Zmarł prawie rok temu. Znałeś go?
- Tak. - Mack skinął głową.
Taylor przyglądała mu się zaciekawiona, a Mack
zastanawiał się, kiedy wreszcie go sobie przypomni.
A może w ogóle mnie nie pamięta? pomyślał. Nie wiem,
czy zamieniliśmy ze sobą choćby dziesięć słów. Zapewne
nie wryłem jej się w pamięć tak mocno, jak ona mnie.
Pewnie uważała mnie za śmiecia i zapomniała o mnie,
kiedy tylko stąd wyjechałem.
- Kiedy poznałeś Toma? - zapytała Taylor.
- Dawno temu. - Jakoś nie mógł się zdobyć na
odwagę, żeby powiedzieć jej prawdę. - Kiedyś ci
o tym opowiem.
Nie zadawała więcej pytań, chociać Mack czuł, że
miała na to ogromną ochotę.
- Idę na drogę po swoje rzeczy - oznajmił. - Zaraz
wracam.
Taylor podeszła, do drzwi. Patrzyła, jak Mack scho
dzi po schodach werandy. Odwrócił się nagle i ich
oczy spotkały się na jedną krótką chwilę. W tym
samym momencie dziewczyna zobaczyła w wyobraźni
inny, chociaż podobny do tego obraz: młody chłopak
patrzył przez ramię dokładnie tak samo jak ten tutaj.
Brzegi tamtego wspomnienia dawno już wypłowiały,
ale środek pozostał jasny i wyraźny, jakby tamto zda
rzyło się wczoraj. Szkoła średnia. Taylor, jak zawsze,
siedziała w swojej ławce, a tamten chłopiec siedział
kilka ławek przed nią. To było na lekcji matematyki.
Odwrócił głowę i spojrzał na nią. Wtedy ich oczy
także się spotkały i tak samo jak teraz przez chwilę na
siebie patrzyli. Tamta chwila, zupełnie bez znaczenia,
przez wszystkie te lata co rusz do niej powraca. Nigdy
nie udało jej się zapomnieć czarnych oczu owego chło
paka.
Ten człowiek, który każe mówić do siebie: Mack,
tak samo się nazywa i ma takie same czarne oczy.
- Co tu się, u diabła, dzieje? - szepnęła Taylor,
przyciskając palce do pobladłych warg.
Kimo Caine, myślała. Ta czarna owca, ten chuligan,
chłopak, który zawsze pakował się w kłopoty, aż wre
szcie musiał opuścić wyspę i nigdy nie wrócił. Po co
on tu przyjechał?
- Co tu się dzieje? - powtórzyła.
ROZDZIAŁ TRZECI
Taylor wciąż jeszcze stała oniemiała na werandzie,
kiedy znów go zobaczyła. Serce biło jej w piersi tak
głośno, że on chyba też je słyszał. Dlaczego mi nie
powiedział, kim jest? myślała, przyglądając mu się
uważnie. Tak, to na pewno on. Wprawdzie zamiast
wysokiego, chudego chłopca idzie tu potężny mężczyz
na, ale oczy ma takie same. Nie bardzo wiedziała, jak
powinna się teraz zachować. Życie wciąż mi przynosi
nowe niespodzianki, pomyślała. Jak to się mogło stać?
On w niczym nie przypomina tamtego zabiedzonego
cwaniaka. I nie nazywał się wtedy Mack. Wszyscy
mówili do niego Kimo. Kimo Caine. Dzikus z Paukai
High.
„Płynie w nim krew Caine'ów. To byli piraci",
mawiała matka Taylor, kiedy tylko spotykały plączące
go się po mieście Kimo. Matka od razu zauważyła
zafascynowane spojrzenie córki. „Te młode Cainiątka
to chuligani. Trzymaj się od niego z daleka, Tay. To
nie jest towarzystwo dla ciebie".
Potem okazało się, że matka miała rację. Piracka krew
odezwała się w Kimo, kiedy byli w maturalnej klasie.
Musiał uciekać z miasta przed przysłowiową karzącą ręką
sprawiedliwości. A teraz przyjechał i chce pracować jako jej
ochroniarz. Taylor uważała za bardzo dziwne to, że od razu
nie powiedział jej, kim jest. Nie miała pojęcia, o co mu
naprawdę chodzi, ale jeśli chciał jej coś zabrać, to będzie się
musiał obejść smakiem.
- Proszę, niech pan siada, panie Caine - powiedzia
ła obojętnie. - Chcę jeszcze o coś pana zapytać.
Caine usiadł na stojącym pośrodku pokoju twardym
krześle, a Taylor zaczęła spacerować tam i z powro
tem. Była naprawdę zła. Nikt nie lubi, kiedy ktoś robi
z niego głupca.
Mack od razu zauważył zmianę, jaka w niej zaszła,
chociaż nie miał pojęcia, czemu tak się stało. Może
przez rozmowę telefoniczną? A może Ryan coś jej
powiedział? W każdym razie to coś spowodowało, że
dziewczyna stała się szorstka i bardzo nieprzyjemna.
Dawna Taylor nawet nie umiałaby się zachować w ten
sposób, ale do tej nowej ta poza pasowała jak ulał.
- Kiedy skończyłeś poprzednią pracę? - zapytała
ostro.
- Przed kilkoma miesiącami.
- Dlaczego przestałeś pracować?
- Wypaliłem się. Muszę naładować akumulator.
- Czy po raz pierwszy przyleciałeś na Hawaje?
- Taylor miała minę, z której wynikało, że nie wierzy
w ani jedno jego słowo.
- Czy przyleciałem?... No, tak. - To akurat była
szczera prawda. Trochę kręciło mu się w głowie od
tych jej spacerów tam i z powrotem, ale patrzenie na
szczupłe, opalone nogi dziewczyny, na jej zgrabną
sylwetkę, sprawiało Mackowi ogromną przyjemność.
- Chodzi mi o to - zgromiła go spojrzeniem - czy
po raz pierwszy jesteś na Hawajach, czy też już kiedyś
tu mieszkałeś.
- Po co chcesz to wiedzieć? - zapytał. Zgodna
z prawdą odpowiedź na jej pytanie spowodowałyby
lawinę innych, na które na razie nie chciał odpowia
dać. - Czy to ma jakieś znaczenie?
- Może. - Patrzyła na niego, jakby złapała go na
gorącym uczynku. - To zależy.
- Uzależniasz od tego przyjęcie mnie do pracy?
- Możliwe. - Stała przed nim podparta pod boki
i nerwowo stukała stopą w podłogę.
- To powiedz mi jeszcze, którą odpowiedź chciała-
byś usłyszeć - Mack spróbował się uśmiechnąć. - Jaka
odpowiedź pozwoli mi u ciebie pracować?
- Czy chcesz przez to powiedzieć - Taylor wyciąg
nęła palec jak zawodowy prokurator na procesie poka
zowym - że wszystko, co mi powiedziałeś, mówiłeś
tylko po to, żeby mnie zadowolić?
- No, nie. Nie wszystko. - Mack westchnął ciężko.
- Czy to jest rozmowa kwalifikująca mnie do pracy, czy
może proces o morderstwo? Nie tak ostro, na miły Bóg!
- Ach! Więc chciałbyś rozmawiać tylko o pracy?
- syknęła zjadliwie.
- Byłoby przyjemniej.
- Dobrze. Zgoda. - Taylor pomyślała chwilę, po
czym znów zwróciła na niego mordercze spojrzenie.
- Gdybyś mógł wybrać, jakim drzewem chciałbyś zo
stać?
- Co takiego? - wydusił z siebie Mack, kiedy wre
szcie przestał się śmiać.
- To jedna z technik prowadzenia wywiadu - wyja
śniła Taylor. Nie chciała się dać złamać i polubić tego
Caine'a, ale jego śmiech był taki zaraźliwy. Musiała
się bardzo pilnować. - No, słucham. Jakim chciałbyś
być drzewem?
- Rozumiem - Mack wciąż świetnie się bawił. - To
sposób na dotarcie do najdalszych zakamarków mojej
duszy i poznanie cech charakteru. O to ci chodzi?
- Mam nadzieję, że mi się uda - nie chciała patrzeć
w jego roześmiane oczy.
- Niech będzie. Powiem ci, w jakie drzewo chciał
bym się zamienić. - Mack zastanawiał się przez chwi
lę. - Już wiem! Nie chciałbym być drzewem, tylko
chwastem. Na przykład lebiodą. Nikt nie musiałby
mnie podlewać, a poza tym mógłbym się swobodnie
rozrastać i wędrować po świecie. - Mack był naprawdę
dumny z tej odpowiedzi.
- Typowa męska odpowiedź. - Taylor odwróciła
się, nie chcąc, żeby Mack widział jej uśmiech. Gniew
już ją opuścił. Nie ma cienia wątpliwości, że to Kimo
Caine we własnej osobie, pomyślała. Zawsze miał tu
pet.
- Uważasz mnie za typowego mężczyznę?
- Rzeczywiście, jesteś bardzo męski - o mało się
nie roześmiała. Różne rzeczy mogła o nim myśleć, ale
na pewno nigdy nie nazwałaby go „typowym".
- Ale mi ulżyło - westchnął z uśmiechem Mack
i rozsiadł się wygodnie na twardym krześle. - Zapew
niam cię, że w tej sprawie zawsze możesz na mnie
polegać.
- Raczej nie będzie z tym problemów - z trudem
udało jej się zachować spokój. Wiedziała, że powinna
się na niego rozgniewać, tymczasem serce waliło jej
w piersi jak oszalałe, a na domiar złego nie mogła
oderwać oczu od Macka. Udało jej się wreszcie. W sa
mą porę, bo jeszcze chwila i ona także wybuchnęłaby
śmiechem, a to oznaczałoby jego wygraną.
Jest tak samo niemożliwy jak kiedyś, pomyślała
Taylor. Nic to, muszę się jeszcze dowiedzieć, dlaczego
ukrywał przede mną swoją tożsamość.
- Proszę mi powiedzieć, panie Caine - tym razem
udało jej się zachować powagę - dlaczego zdecydował
się pan przylecieć na Hawaje?
- Szukam pracy.
- Rozumiem. Więc otworzył pan gazetę, przeczytał
ogłoszenie i pomyślał sobie: „Kurczę blade, ale będzie
fajnie! Wakacje na Hawajach!" Tak to było?
- Niezupełnie. Pomyślałem: „Kurczę blade, akurat
jestem wolny i mogę wziąć tę pracę".
- No tak, ale dlaczego właśnie tę pracę? I dlaczego
właśnie tutaj?
- Nie mam pojęcia. Coś mnie ciągnęło na Hawaje.
Czy to aż takie dziwne?
- Jeszcze raz mi opowiedz o swojej pracy dla tej
agencji rządowej. - Taylor znów zaczęła chodzić po
pokoju.
- Pracowałem na zlecenie działu prewencji DEA.
Latałem w różnych misjach do Ameryki Południowej.
- Dlaczego zrezygnowałeś? - Taylor przygwoździła
go spojrzeniem.
- Uznałem, że jednak nie chcę zostać zabity.
- Mack trochę się zaniepokoił. Dziewczyna niebez
piecznie zbliżała się do tej części jego życia, którą
chciał jak najszybciej wykreślić z pamięci.
- Dlaczego więc zdecydowałeś się na inną, równie
niebezpieczną pracę? - zapytała.
- Równie niebezpieczną? - Mack wykrzywił usta
w coś na kształt uśmiechu. - Czy ostatnio zabito kogoś
w tej okolicy?
- Nie, ale...
- Wydaje mi się, że mogę zaryzykować - powie
dział, a po chwili zastanowienia zdecydował się do
kładniej wytłumaczyć jej sytuację. - Zrozumiałem, że
zaczynam tracić pewność siebie. Uznałem, że los i tak
już zbyt długo mi sprzyjał. Nie chciałem kusić prze
znaczenia.
- Chyba i tak parę razy trochę przesadziłeś. - Tay
lor spojrzała na biegnącą przez jego policzek bliznę.
Udało mu się ją wzruszyć. No cóż, mimo wszystko on
także jest człowiekiem, pomyślała. Przykro, kiedy lu
dzie muszą ryzykować życie.
- Jeśli cię to interesuje, to mam lepsze dowody niż
ten - uśmiechnął się Mack, dotykając palcami blizny.
- Niestety, są w takich miejscach, że musiałbym...
- Nie, dziękuję - przerwała mu pośpiesznie. - Wie
rzę ci na słowo.
- No, wreszcie w coś uwierzyłaś - uśmiechnął się
do niej.
Taylor znów się przestraszyła. Poczuła niemal fizy
czną potrzebę poddania się męskiemu urokowi tego
pirata. Zabawne, pomyślała, nigdy dotąd nie miałam
podobnych problemów z mężczyznami. Zawsze sama
dla siebie byłam autorytetem i o żadnej uległości nie
mogło być mowy, ale w nim jest coś takiego... Niewa
żne. Z nim też sobie poradzę. Dość już tej przepy
chanki. Czas zadać śmiertelny cios.
- Proszę mi powiedzieć, panie Caine, co się takiego
stało, że postanowił pan zmienić imię?
- Zmienić imię? - powtórzył Mack z wyrazem bez
brzeżnego zdziwienia na twarzy. - Naprawdę nie
wiem, o czym mówisz. Nie zmieniłem imienia.
- Czyżby? - tryumfowała Taylor. - Wydawało mi
się, że kiedyś mówiono na ciebie Kimo.
Na twarzy Macka pojawił się promienny uśmiech.
Sam nie mógł uwierzyć, że taki drobiazg jak to, że
Taylor go poznała, sprawił mu tyle radości. Naprawdę
śmieszne.
- Nie przypuszczałem, że mnie jeszcze pamiętasz.
- Oczywiście, że pamiętam. - Taylor musiała się
mocno trzymać, żeby nie ulec czarowi Macka.
Im bardziej mu się przyglądała, tym więcej wspo
mnień budził jego widok. Przypomniała sobie skrywa
ne spojrzenia, ciepło, które wypełniało ją za każdym
razem, kiedy jego oczy niechcący na niej spoczęły
i własny przyspieszony oddech, kiedy przypadkiem
znalazła się obok niego. Teraz dopiero zrozumiała, że
to, co ją wtedy intrygowało i przerażało zarazem, to
jego męski seksualizm, który z upływem lat stał się
jeszcze groźniejszy. Na szczęście ona także była star
sza i znacznie bardziej doświadczona niż dwadzieścia
lat temu. Nie miała wątpliwości, że sobie poradzi.
- Zastanawiałem się, kiedy mnie wreszcie poznasz.
- Mack wciąż się do niej uśmiechał. - Już zaczynało
mi być przykro.
- A ja się zastanawiałam, kiedy wreszcie zdecydu
jesz się powiedzieć mi prawdę.
- Nie okłamałem cię.
- Zatajenie części prawdy jest tak samo wstrętne
jak kłamstwo.
- I bez tego dość już padło oskarżeń - zaprotestował
Mack. - Nie jestem kłamcą i ciebie także nie oszuka
łem.
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie - przypo
mniała. - Dlaczego zmieniłeś imię?
- Nie zmieniłem imienia. Kimo to przezwisko. Te
raz nazywają mnie Mack. Naprawdę miałem i mam na
imię MacKenzie. Po dziadku ze strony matki.
- Zdaje mi się, że miałeś siostrę - powiedziała
Taylor. Powoli przypomniała sobie Macka i wszystko,
co się z nim wiązało.
- Tak. Shawnee.
- Rzeczywiście. Ma na imię Shawnee. Od lat jej
nie widziałam.
- Ani ja.
Taylor wydało się, że w tym krótkim zdaniu usły
szała nutkę żalu. Szybko spojrzała na Macka. Jego
twarz nie wyrażała żadnych uczuć.
Pewnie tak mi się tylko wydawało, pomyślała. Tam
ten chuligan Caine, którego kiedyś znałam, nigdy ni
czego nie żałował. Był na to zbyt twardy, zbyt zimny
i nieczuły. Nie było go tyle lat. Dlaczego akurat teraz
wrócił? Nie, dosyć tego! Nie wolno mi się wdawać
w tego rodzaju rozważania. Jeśli sobie na to pozwolę,
to sama zaplączę się w jego problemy, a przecież
wcale nie mam na to ochoty.
Nie miała ochoty, to fakt, ale z drugiej strony ogro
mnie ją ta perspektywa pociągała. Jakiś ukryty w jej
sercu chochlik bardzo pragnął wyciągnąć rękę do Ki
mo Caine'a, potomka piratów. Może dlatego, że Mack
był człowiekiem z odległej przeszłości? Z bezpiecznej
przeszłości. Nie, raczej nie. Caine nigdy nikomu nie
kojarzył się z bezpieczeństwem. Wprost przeciwnie.
Wszyscy dobrze wiedzieli, że Kimo Caine to najbar
dziej niebezpieczny chłopak w okolicy.
- To jak będzie, szefowo? - zapytał Mack. Stał
teraz przed nią z kciukami zatkniętymi za szeroki
skórzany pas. - Dostanę tę pracę?
- Chyba przyjmę cię na próbę. Muszę sprawdzić,
czy się nadajesz. - Taylor dumnie uniosła do góry
głowę. Doskonale wiedziała, że nie ma wyboru, ale nie
chciała, żeby on także się o tym dowiedział.
- Możesz to sobie nazywać, jak ci się żywnie podo
ba - powiedział Mack, a oczy znów mu się śmiały.
- Chciałaś wynająć goryla, więc go masz. Mack Caine,
do usług.
Bardzo jej się spodobało to „do usług". Ale nie
miała zamiaru się do tego przyznać. Obawiała się
Macka. W końcu miała do czynienia z mężczyzną,
który jako chłopiec był największym chuliganem
w mieście i maczał palce we wszystkich podejrzanych
wydarzeniach, jakie miały miejsce w okolicy. Żadna
matka nie pozwoliłaby córce umówić się z nim na
randkę, a ojciec nie dopuściłby do tego, żeby syn się
z kimś takim zadawał. Jego przodkowie byli piratami.
A ona, Taylor, ma go przyjąć do pracy, przyjąć pod
swój dach? Czyżby zwariowała?
- Co właściwie mam robić? - zapytał Mack. - Mam
patrolować teren? Pełnić wartę po nocach? A może mam
pogonić tych śmierdzieli aż na ich własne podwórko?
- Właściwie nie o to mi chodziło. - Taylor usiadła
na kanapie, a Mack skorzystał z okazji i zamiast wró
cić na krzesełko, na którym przedtem siedział, usado
wił się obok niej. Nie zaprotestowała. Co innego miała
teraz na głowie. Musiała mu precyzyjnie wytłumaczyć,
po co właściwie go potrzebuje.
- Szczerze mówiąc, nie chcę nikomu robić nic złe
go. Nienawidzę przemocy. Nie lubię krzywdzić ludzi.
- Mało brakowało, a dałbym się nabrać - zaśmiał
się Mack, demonstracyjnie masując sobie plecy.
- Jeśli ktoś stosuje wobec mnie przemoc, wtedy nie
mam wyboru. Muszę bronić siebie i swojego mienia
- oświadczyła stanowczo. - Ale sama nigdy nikogo nie
prowokuję. Właściwie... No cóż, jesteś mi potrzebny
na postrach.
- Na postrach? - Mack przestraszył się nie na żar
ty. Był człowiekiem czynu. Wyznaczona przez Taylor
rola zupełnie mu nie odpowiadała.
- Chcę, żeby wszyscy w mieście dowiedzieli się
o twoim przyjeździe, żeby wiedzieli, że jesteś. Ale nie
chcę, żebyś musiał cokolwiek robić. Chyba że znów
coś się stanie i będziesz musiał interweniować.
Mack nie bardzo wiedział, co ma z tym fantem
zrobić. Chciał działać, a nie tylko czekać na coś, co
może się zdarzyć. Plan Taylor miał jeszcze jedną wa
dę. Jeśli rozniesie się po mieście, że wrócił, to jego
rodzina także wkrótce się o tym dowie. Zresztą może
nawet tak byłoby lepiej. Kto wie. Minęło tyle lat, że
oni też mogli już o nim zapomnieć. Na pewno, oprócz
Taylor, nikt go tu nie pamięta.
- Zaczekaj. - Mack dopiero teraz na dobre uświa
domił sobie, jakie konsekwencje pociąga za sobą jej
pomysł. - Chcesz rozgłosić w mieście, że zamiesz
kałem u ciebie?
- Pojętny jesteś.
- Chyba wiesz, co ludzie powiedzą? - Przyglądał
jej się uważnie. Czyżby ona o wszystkim zapomniała?
myślał gorączkowo. Czyżby nie pamiętała, kim jestem?
- Zdziwią się, że taka miła dziewczyna trzyma u siebie
kogoś takiego jak ja.
- Chodzi ci o twoją reputację?
Mack tylko skinął głową.
- Nie rozumiesz? - Taylor uśmiechnęła się pro
miennie. Już dawno dokładnie sobie wszystko przemy
ślała. - Twoja okropna reputacja będzie elementem
odstraszającym. Czarny charakter w roli goryla! Cóż
lepszego można sobie wymarzyć?
Mack nie bardzo wiedział, czy powinien potrakto
wać jej słowa jak komplement, czy raczej się obrazić.
Zupełnie nie rozumiem, co tu się dzieje, pomyślał.
Czyżby świat całkiem oszalał? To, co kiedyś było
dobre, teraz jest złe, a złe stało się dobre. Wcale nie
jestem pewien, czy mi się to podoba. W tamtym sta
rym świecie zawsze miałem kłopoty, ale w tym no
wym też się ich raczej nie pozbędę. W końcu przyje
chałem tu przede wszystkim po to, żeby przekonać
ludzi, że mylili się, uważając mnie za chuligana. Ale ją
to przecież nic nie obchodzi. Jest taka zadowolona
z siebie. Aż się pali do działania.
- Zacznijmy od razu - Taylor ledwie mogła usie
dzieć na miejscu.
- Co mamy zacząć?
- Zabiorę Ryana i pojedziemy do miasta...
- Do miasta? - Mack przypomniał sobie swoje ro
dzinne miasto, położone nad brzegiem oceanu.
- Nie, nie do Paukai. - Taylor zorientowała się, że
on nie ma pojęcia o zmianach, jakie podczas jego
nieobecności zaszły w okolicy. - Do centrum hand
lowego. Kilka lat temu zbudowali coś takiego na roz
widleniu dróg. Spotkamy tam wszystkich, którzy po
winni dowiedzieć się o twoim przybyciu. Tam najszyb
ciej roznoszą się plotki.
- Skąd wiesz, czy twoja wiadomość trafi tam, gdzie
powinna? - zapytał Mack, rozcierając sobie zesztyw
niały kark. Zawsze, kiedy dawał się wciągnąć w coś,
na co nie miał ochoty, zaczynały się kłopoty z kar
kiem.
- Bart wszędzie ma swoich szpiegów - Taylor nie
miała cienia wątpliwości. - Połowa ludzi w tej okolicy
żyje z jego pieniędzy. Zresztą Bart zawsze kręci się
w pobliżu.
- Jak sobie życzysz... - Mack wzruszył ramionami.
- To konieczność. - Taylor zerwała się z miejsca,
odrzuciła włosy do tyłu, gotowa do swojej małej woj
ny. - Pójdę po Ryana i możemy jechać.
Wybiegła z pokoju. Mack się nie poruszył. Siedział
na miejscu, jakby zamienił się w słup soli. Przyjechał
do domu po to, żeby oczyścić nazwisko, pozbyć się
fatalnej reputacji, która wiele lat temu zmusiła go do
opuszczenia wyspy. Tymczasem okazało się, że tamta
fatalna reputacja ma mu teraz służyć za broń, ma być
jego atutem w nowej pracy. Nagle przypomniał sobie
coś, o czym przez całe dwadzieścia lat ani razu nie
pomyślał. To było na balu maturalnym. Macka na bal
nie wpuszczono, ponieważ dyrektor szkoły skonfisko
wał mu legitymację szkolną. Mack nie mógł sobie
przypomnieć, za co. Razem z koleżkami kręcił się przy
wejściu do sali gimnastycznej. Gapili się na wchodzące
do środka pary, dogadywali im i w ogóle udawali, że
nie skręcają się z zazdrości, że wcale im nie zależy na
tym balu, że wszyscy elegancko ubrani chłopcy z pięk
nymi dziewczynami u boku to frajerzy. W pewnej
chwili pod szkołę podjechał biały chevrolet. Wysiadł
z niego Tom i poszedł otworzyć drzwi swojej dziew
czynie. W koronkowej białej sukni, udekorowanej bu
kiecikami fiołków, Taylor wyglądała tak pięknie, że
Mackowi zabrakło tchu w piersiach. Wpatrywał się
w nią. Czas jakby stanął w miejscu... Niestety, stanął
tylko dla Macka. Jego koledzy zupełnie nie zauważyli
ani samego zjawiska, ani tego, że pochłonęło ono całą
uwagę chłopca. Powinien był odparować żartobliwy
cios swego przyjaciela. Niestety, zbyt był zajęty po
dziwianiem Taylor i pięść kolegi wylądowała dokład
nie na szczęce Macka, który przeleciał przez barierkę
i upadł parę metrów dalej. Kiedy po chwili otworzył
oczy, zobaczył nad sobą twarz Taylor.
- Nic ci nie jest? - zapytała naprawdę przerażona.
Mack nie mógł pojąć, gdzie jest, co się z nim
dzieje. Wiedział jedno: najpiękniejsza dziewczyna
świata jest tuż obok niego. Tak bardzo chciał ją wziąć
w ramiona i choć na chwilę do siebie przytulić. Niezu
pełnie przytomny wyciągnął do niej rękę, ale zanim
zdążył dotknąć dziewczyny, ktoś ją od niego odciąg
nął.
- Trzymaj łapy przy sobie, ćpunie - warknął Tom.
Jego oczy rzucały gromy.
Mack do tej pory czuł na sobie tamto wstrętne
spojrzenie. Jeszcze gorsze było dla niego wspomnienie
zdziwionych oczu Taylor, którą Tom bez pardonu od
ciągnął jak najdalej od wstrętnego chuligana. Mack
w pierwszej chwili chciał dopaść Toma i stłuc go na
kwaśne jabłko. Niestety, dobrze wiedział, że tego właś
nie nie wolno mu zrobić. Wstał powoli. Był zły, obola
ły i bardzo smutny. Cokolwiek zrobił, wszyscy zawsze
mówili, że łobuzuje. Ale ćpunem nie był. Nigdy w ży
ciu nie tknął narkotyków. Nie cierpiał ich za to, co
zrobiły z jego kolegami i z jego krajem. A mimo to
wszyscy uważali, że bierze. Cholerna reputacja! Takie
dziewczyny jak Taylor były dla niego niedostępne.
Pewnie dlatego tak bardzo jej pragnął.
- Możecie mnie uważać za bandytę, panie i pano
wie. Możecie mnie uważać za wszystko, co wam się
podoba - zabrzmiały mu w uszach słowa, które wów
czas mruczał pod nosem.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Taylor pędziła autostradą. Wiatr rozwiewał włosy
dziewczyny, ale ona na nic nie zwracała uwagi. Była
taka podniecona. Nie wiedziała tylko, czy z tego powo
du, że wreszcie przedsięwzięła jakieś kroki przeciwko
Bartowi Carlsonowi, czy może miało to związek z sie
dzącym obok niej Mackiem. Tak dawno nie czuła na
sobie pożądliwego wzroku mężczyzny... Dopiero te
raz... Trochę ją to przerażało i podniecało równocześ
nie. Była wdową i matką. Zdecydowała, że nigdy wię
cej nie da się omamić żadnej miłości. Ale miło było
poczuć, że robi się jeszcze wrażenie na mężczyznach.
Na chwilę zatrzymali się u kolegi Ryana. Dom jego
rodziców stał w ślicznym, zadbanym ogrodzie. Na środku
ogromnego trawnika połyskiwał błękitny basen.
- Biegnij, Ryan - powiedziała Taylor do syna,
otwierając mu drzwiczki samochodu. - Ja zaraz przy
jadę.
Ryan rzucił Mackowi mordercze spojrzenie. Najwy
raźniej nie był pewien, czy może zostawić matkę z tym
podejrzanym typem.
- No, idź już, słonko. Trent na ciebie czeka. Sły
szałam, że dostał nowy okręt.
Stopy chłopca, jakby bez jego woli, same zaczęły
się szybciej poruszać. Taylor poczekała, aż mały znik
nie w głębi domu, i dopiero wtedy zajęła się Mackiem.
Musiała go jakoś namówić do współpracy. W przeciw
nym wypadku jej plan wziąłby w łeb.
- Bardzo cię proszę, nic nie rób, tylko wyjdź
i oprzyj się o samochód, dobrze? - poprosiła.
- Nie rozumiem. - Mack uznał, że na pewno się
przesłyszał.
- No wiesz, tak się oprzyj. Masz wyglądać bardzo
męsko. - Spojrzała na niego i ciarki przeszły jej po
plecach. Akurat o jego męskość nie musiała się mart
wić. - Po prostu bądź sobą - roześmiała się. - Oprzyj
się o maskę i wyglądaj groźnie.
Mack bardzo się zdziwił, ale nie dał tego po sobie
poznać.
- Jak sobie życzysz, szefowo - zawołał do oddala
jącej się dziewczyny. Wysiadł z samochodu i oparł się
o maskę, dokładnie tak, jak go o to prosiła Taylor.
- Wyglądaj groźnie - mruczał do siebie. - Wcale nie
jestem pewien, czy ona aby na pewno mówi tym
samym językiem co ja.
Tymczasem Taylor już stała na schodkach werandy. '
Odwróciła się, popatrzyła na Macka i uśmiechnęła się
z aprobatą. To go przekonało, że zrobił dokładnie to,
o co jej chodziło, i że szefowa jest z niego zadowolo
na.
- Sue? - zawołała Taylor, otwierając drzwi.
- Cześć, Taylor. - Sue była wysoką blondynką o fi
gurze modelki. Zawsze, nawet do pracy w ogrodzie,
ubierała się według ostatnich zaleceń mody. Wszystko
przez to, że dzieciństwo spędziła w Nowym Jorku
i przyjechała na Hawaje jako dwudziestoletnia panna,
o ukształtowanym smaku i charakterze. - Wejdziesz na
chwilę?
Taylor zazwyczaj wpadała do Sue na szklankę her
baty i krótką pogawędkę o dzieciach, ale tym razem
miała na głowie znacznie poważniejsze sprawy.
- Nie. Ty przyjdź do mnie - powiedziała Taylor,
nie ruszając się z werandy. - Coś ci pokażę.
- Co takiego? - zainteresowała się Sue.
- Jak ci się podoba? - Taylor pokazała palcem
swój samochód i stojącego przy nim Macka.
- O mój Boże! - zawołała Sue. Jej wystudiowana
poza znudzonej damy zniknęła jak za dotknięciem cza
rodziejskiej różdżki. - Kto to?
- Jest mój - Taylor uśmiechnęła się tryumfalnie.
- Jak to twój? Nie rozumiem.
- Nazywa się Mack Caine - Taylor chętnie udziela
ła wyjaśnień. Cała ta sytuacja bawiła ją znacznie bar
dziej, aniżeli mogła się spodziewać. - Wynajęłam go
sobie.
- Po co? - Sue zamarła.
- Do ochrony.
- Nie żartuj ze mnie. - Sue o mało nie udusiła się
z wrażenia. - Przecież ty nie potrzebujesz żadnej
ochrony.
- No wiesz - oburzyła się Taylor. - A Bart Carlson
to pies?
- Nie wygłupiaj się - powiedziała Sue niepewnie.
Taylor dobrze wiedziała, skąd wziął się u przyjació
łki ten nagły brak pewności siebie. Mąż Sue pracował
u Barta i dlatego Sue zawsze broniła Carlsona. Taylor
bardzo była ciekawa, jak Sue przyjmie tę nowinę.
Jednak znacznie ważniejsze było to, że Sue stanowiła
idealny przekaźnik. Jeśli idzie o przekazywanie Bar-
towi wiadomości - Sue była niezawodna.
- Bart chce mnie zmusić, żebym sprzedała mu ran
czo, i ty doskonale o tym wiesz. Uznałam, że sama nie
dam sobie z nim rady, i wynajęłam tego faceta.
Sue przyglądała się przyjaciółce przez chwilę, po
tem przyjrzała się Mackowi. Prawie widać było inten
sywną pracę jej szarych komórek, które kazały jej
udawać, że nic nadzwyczajnego się nie stało, i jak
najszybciej zawiadomić o wszystkim Barta.
- On rzeczywiście jest bardzo męski - odrzekła
Sue, obejrzawszy sobie Macka. - Mam nadzieję, że
okaże się wart pieniędzy, które mu płacisz. Zawiadom
mnie, jak przestaniesz go potrzebować. Ja też chciała
bym mieć ochroniarza.
- Daj spokój, Sue. - Taylor już wiedziała, że rybka
połknęła haczyk, ale przecież jakoś musiała zakończyć
rozmowę. - To zwykły rewolwerowiec. Nie sądzę,
żebyś umiała sobie z czymś takim poradzić. No, to do
zobaczenia, kochana. Jadę tylko po zakupy do centrum.
Przyjadę po Ryana około piątej, dobrze?
- Oczywiście, oczywiście - zapewniła ją Sue.
- Dzięki. - Taylor odwróciła się na pięcie i pobieg
ła do samochodu.
- Możesz już wsiadać - powiedziała cicho, prze
chodząc obok Macka. - Doskonale się spisałeś.
- Dziękuję. To miło, kiedy ludzie doceniają naszą
pracę - zakpił Mack. Usiadł obok niej i ruszyli prosto
do centrum handlowego.
- Założę się, o co chcesz, że ona już telefonuje do
Barta - Taylor cieszyła się jak dziecko. - Następny
przystanek: centrum handlowe.
Mack patrzył na dziewczynę z podziwem. Intryga,
którą sama wymyśliła, pochłonęła ją bez reszty. Mack
nie mógł sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek wi
dział ją w takim stanie.
No tak, ale tamta Taylor była dziewczynką, a ta jest
kobietą, przypomniał sam sobie. Co w tym dziwnego,
że się zmieniła? Nie, nie z wyglądu. Ma wciąż tę samą
anielską buzię, drobne ciało i złote włosy, które wy
glądają jak aureola. Dziwnie się czuję jako pasażer.
Zazwyczaj to Mack wydawał rozkazy i kierował
całą akcją. Toteż zastanawiał się, czy tym razem nie
przesadził trochę, oddając inicjatywę w drobne kobiece
rączki. Niestety, nie miał wyboru. Tutaj ona była sze
fem, a on wciąż musiał o tym pamiętać. Niepokoiła go
także sprawa jego reputacji. Oczyszczenie własnego
nazwiska i pozbycie się zaszarganej i niezasłużonej
opinii z wczesnej młodości, było głównym celem jego
przyjazdu na wyspę. Mack zupełnie nie miał pojęcia,
w jaki sposób mógłby ten cel osiągnąć. Nie mógł
przecież każdej rozmowy zaczynać od słów: „Nie
wiem, czy pamiętasz, ale kiedyś uważaliście mnie za
chuligana. Okropnie się wszyscy myliliście. Słowo. Ja
naprawdę byłem porządnym chłopakiem. Tylko mia
łem taki paskudny wygląd". Mowa-trawa. Mack wie
dział, że musi udowodnić swoją uczciwość tym wszys
tkim, którzy kiedyś uważali go za łobuza. Najpierw
powinien o tym przekonać Taylor, a kiedy to się po
wiedzie - pojechać do siostry. To przez Shawnee
uciekł z domu dwadzieścia lat temu i dla Shawnee po
dwudziestu latach tu wrócił.
- Powiedz mi - zaczął Mack - czy na tym właśnie
ma polegać moje zadanie? Czy będę musiał często
opierać się o samochody?
- Nie podoba ci się ta praca? Szkoda, bo jesteś do
niej stworzony.
- Ja w ogóle jestem bardzo utalentowany. Może
chcesz się przekonać? W podstawówce wszyscy wie
dzieli, że potrafię krzyczeć jak Tarzan. Trochę po
ćwiczę i znów będę mistrzem.
- Wolałabym, żebyś tego akurat nie ćwiczył. - Ta
ylor bardzo chciało się śmiać. Zdziwiła się nawet.
W końcu ostatnio nie śmiała się zbyt często. - A jak ci
idzie zgniatanie czołem puszek po piwie? Na takiego
magika, który to dobrze robi, zawsze jest zapotrzebo
wanie.
- Nie - Mack przecząco pokręcił głową. - To mi
się nigdy nie udawało. Bardzo mi przykro. Chyba będę
musiał pozostać przy opieraniu się o samochód.
Taylor uśmiechnęła się do niego. Ciekawe, pomyś
lała, jak to możliwe, żeby taki niebezpieczny człowiek
miał w sobie jednocześnie tyle ciepła? I nagle przed jej
oczami wydarzenia z przeszłości znów pojawiły się tak
wyraźnie, jakby oglądała film. Byli na szkolnym pik
niku, który, jak co roku, odbywał się na plaży. Taylor
z koleżanką przyglądały się grającym w siatkówkę
chłopcom. Popijały wodę sodową, obgadywały graczy
i chichotały, jak to dziewczynki. Mack też grał. Miał
na sobie tylko kolorowe bermudy, a jego mocne ramio-
na połyskiwały w słońcu. Miał trochę za długie włosy
i cały był pochłonięty grą. Patrząca na niego Taylor
poczuła się nieswojo. Wstała, chcąc poszukać Toma,
i w tej samej chwili piłka upadła tuż pod jej stopy. Za
piłką pędził Mack. Omal nie przewrócił dziewczyny na
ziemię. Zatrzymał się w ostatniej chwili, własnym cia
łem chroniąc Taylor przed upadkiem. Jeszcze teraz, po
tylu latach, czuła jego twarde bicepsy.
- Nic ci się nie stało? - zapytał wtedy, a ona nie mogła
wydusić z siebie słowa. Stała jak zahipnotyzowana, cała
drżąca. Nie potrafiła nawet spojrzeć mu w oczy. Patrzyła na
muskularny tors Macka i tylko kiwała głową. Potem on,
także bez słowa, wrócił na boisko, a Taylor na miękkich
nogach poszła szukać Toma. Tak jakby odnalezienie Toma,
na którym zawsze mogła polegać, miało usunąć to ogromne
wrażenie, jakie wywarło na niej bliskie spotkanie z potom
kiem piratów.
- No to jak będzie?
- Z czym? - Taylor jak gdyby obudziła się ze snu.
Mack coś do niej mówił, a ona tak się zamyśliła, że
zupełnie nie wiedziała, co.
- Z tą moją pracą. Na czym ona ma polegać?
- Ach, to - dziewczynie wcale nie było łatwo po
wrócić z przeszłości. Przez te wszystkie lata zdążyła
zapomnieć, jak często kiedyś myślała o Macku. Cho
ciaż nigdy właściwie ze sobą nie rozmawiali, to on
i tak stanowił bardzo ważną osobę w jej życiu. Zapom
niała i wcale nie chciała sobie tego teraz przypomnieć.
A co więcej, on nie mógł nigdy, przenigdy dowiedzieć
się o tamtych dziewczęcych marzeniach. - Chyba już
wszystko omówiliśmy. Musisz tylko odstraszać prze
ciwnika.
- To zrozumiałem - tłumaczył jej cierpliwie Mack.
- Tylko nie bardzo wiem, w jaki sposób miałbym to
robić. Musisz mi powiedzieć, jak mam odstraszać. Co
dokładnie mam robić? Mam chodzić po mieście z pis
toletem w ręku i straszyć spokojnych obywateli?
- Nie, cóż za pomysł! - Taylor zamyśliła się. Nie
bardzo wiedziała, jak ma mu wytłumaczyć, na czym
polega jego rola, ponieważ sama nie do końca wiedzia
ła, czego chce od swojego ochroniarza. Trzeba będzie
robić to, co przyniesie zamierzony efekt. - Na razie
wystarczy, jeśli zawsze będziesz przy mnie. Tylko mu
sisz robić groźną minę.
- Żebyś mnie mogła pokazywać przyjaciółkom?
- dopowiedział Mack.
No tak, pomyślała Taylor. W końcu okazuje się, że
on także jest tylko zwykłym człowiekiem.
- Chwaliłam się tobą - powiedziała z uśmiechem.
- Chwaliłaś się? Nie ma czym.
Taylor westchnęła. Czyżby on naprawdę nie wie
dział, jakie wrażenie robi na kobietach?
- Chwaliłam się tobą. Powiedziałam Sue, że jesteś
moją ochroną osobistą - roześmiała się głośno.
- O, nie! Tylko nie to! - jęknął Mack.
- Ona tylko rzuciła na ciebie okiem i już była
chora z zazdrości. Słowo daję.
- Bujasz. - Mack sam nie mógł uwierzyć w to, co
czuł. Zaczerwienił się. Nie pamiętał, kiedy ostatnio aż
tak się wstydził.
- Nie! Naprawdę. - Taylor wjechała na parking
przed sklepem spożywczym. Wyłączyła silnik i spo
jrzała na Macka. Zdążyła jeszcze zauważyć znikający
z jego policzków rumieniec. To niemożliwe! pomyś
lała. Kimo Caine się rumieni! Omal nie wybuchnęła
śmiechem. Z najwyższym trudem zdołała nad sobą
zapanować, ale nie umiała powstrzymać się od drobnej
złośliwości. - Kawał chłopa z ciebie, wiesz. W każ
dym razie tak to wygląda z daleka.
Mack jęknął. Wiercił się na siedzeniu, jakby coś go
uwierało.
- Fantastyczne! - Tym razem wybuchnęła śmie
chem. - Ty się wstydzisz!
- Bardzo byś chciała. Może i jestem trochę za-
kłopotany, ale na pewno nie zawstydzony. Ani trochę.
- Mack spojrzał jej prosto w oczy.
Taylor od razu przestała się śmiać. Pospiesznie spu
ściła wzrok. Jej serce, zupełnie bez powodu, biło tro
chę za szybko i stanowczo za głośno.
- Chodzi o to, że tak naprawdę ty nie musisz nic
robić. Wystarczy, że jesteś i że groźnie wyglądasz.
Tylko tyle.
Gdyby Taylor nie odwróciła głowy, zobaczyłaby, że
Mack zachmurzył się, usłyszawszy jej słowa. Jednym
słowem mam wyglądać jak chuligan, myślał. Nie ma
sprawy. Jeśli ona tego chce. W końcu przez całe życie
uchodziłem za łobuza. Ona pewnie nawet nie ma poję
cia, co to jej życzenie dla mnie znaczy. Może powinie
nem jej wszystko wytłumaczyć? Po co? Ją to i tak nie
obejdzie. W końcu płaci mi za wykonanie pracy. Ja,
moje uczucia... To się w ogóle nie liczy. I nawet nie
ma w tym nic złego. Jestem zwyczajnym ochronia
rzem, który ma robić to, co do niego należy. O tym mi
zapomnieć nie wolno. Zresztą ja przecież naprawdę
chcę jej pomóc...
- Jak myślisz - zapytał Mack ze złośliwym uśmie
chem - czy zrobiłbym lepsze wrażenie, gdybym zało
żył sobie przepaskę na oko? Brodę też mógłbym sobie
zapuścić.
- Chyba już zacząłeś.
- Och, przepraszam. - Mack odruchowo przesunął
dłonią po podbródku. - Zupełnie zapomniałem.
- To bardzo dobrze wygląda. Sprawiasz wrażenie
gotowego na wszystko zbira. - Taylor znów mu się
przyjrzała.
On naprawdę wspaniale wygląda, pomyślała. Prawie
można się go przestraszyć. Tylko twarz ma zbyt przy
stojną jak na zbira. Gdyby nie ta szrama na policzku,
cały efekt diabli by wzięli.
- Jak zbir, mówisz? I do tego gotowy na wszystko?
- zapytał z przekąsem Mack. - O to ci chodziło? Jak
chcesz, to powycinam dziury w dżinsach, nałożę pas
z amunicją i będę wyglądał jak prawdziwy bandito.
- Wspaniale dobierasz dodatki. - Taylor uśmiech
nęła się zadowolona, że Mack nie traktuje całej sprawy
zbyt poważnie. - Tylko musisz uważać, żebyś nie
przesadził. To byłoby w złym guście.
- Nikt mi nigdy nie mówił, że mam dobry gust.
- Mack wzruszył ramionami. - Mówiono o mnie ra
czej, że jestem człowiekiem czynu.
- Dobrze się składa. - Taylor po raz kolejny przypomnia
ła sobie, że musi bardzo uważać, żeby nie ulec hipnotyczne
mu czarowi tego człowieka. - Wobec tego pokażesz mi, jak
trzymać przestępców z dala od mojego ranczo.
- Oczywiście. Przecież po to tu jestem.
Wysiedli z samochodu. Mack rozejrzał się. Pamiętał
to miejsce. Niby bardzo się tu zmieniło, a mimo to
wciąż było tak samo.
Po co tu przyjechałem? zapytał sam siebie. Po co
wdaję się w jakieś grupie sąsiedzkie awantury? To
najbardziej niebezpieczne starcia na świecie. Zaraz po
kłótniach małżeńskich, oczywiście. Czegoś takiego nie
da się opanować. Po co wchodzę w sam środek kotła?
No nie, nie w środek. Jestem po stronie Taylor. Co to
właściwie znaczy, że jestem po jej stronie?
Taylor weszła do sklepu i Mack podążył za nią.
- Cześć, Mack - zaczepiła go Lani Tanaka.
- Cześć, Lani.
- Jak leci? - Lani spojrzała spod oka na Taylor.
- Fajnie. A tobie?
- Widzę, że trafiłeś tam, gdzie chciałeś.
- Tak. Dzięki za podwiezienie.
- Nie ma sprawy. - Lani włożyła ręce do tylnych
kieszeni spodni. - A wiesz, koło tego twojego samolo
tu przez cały czas kręcą się jacyś ludzie.
- Nic nie szkodzi. - Mack trochę się jednak zanie
pokoił. PBY był jego oczkiem w głowie. - Pod warun
kiem, że tylko patrzą i niczego nie dotykają.
- Gapią się i pytają, ile za niego chcesz.
- Kto pyta?
- Bart Carlson, miejscowa gruba ryba. Ona go zna
- Lani ruchem głowy wskazała Taylor.
- Bart Carlson? - zawołali jednocześnie Mack i Ta
ylor.
- Aha. On kolekcjonuje stare samoloty. Ma własny
hangar i nieduży pas startowy. Oczy mu wylazły na
wierzch, kiedy zobaczył twój PBY.
- Ciekawe - mruknął Mack.
- No. Możesz od niego wyciągnąć niezłą forsę.
- Sprzedać ten samolot znaczyłoby dla mnie tyle
samo, co sprzedać własne dziecko. Nie oddam go za
nic na świecie.
- Powiem mu to, jak się na niego napatoczę - za
ofiarowała się Lani. - Do zobaczenia.
- Lani - zawołała Taylor za odchodzącą dziew
czyną. - Pozdrów ode mnie mamę.
- Zrobi się. - Lani nawet się nie odwróciła.
- Kiedy zdążyłeś poznać Lani? - zapytała Taylor.
- Przywiozła mnie z lotniska.
- Rozumiem - uśmiechnęła się Taylor. - Wiesz,
kto jest jej matką?
- Nie wiem. Kto?
- Sherry Tanaka. Kiedyś nazywała się Sherry Hall.
- Sherry Hall? - powtórzył Mack, jakby chciał so
bie coś przypomnieć. - Sherry Hall. Czy to nie ta
sama, która organizowała marsze protestacyjne, kiedy
byliśmy w czwartej klasie?
- Najprawdziwsza feministka. Ona pierwsza z całej
klasy spaliła swój stanik. Pamiętasz, jak się wpakowała
do samochodu dyrektora? Wyszła dopiero wtedy, kiedy
obiecał, że pozwoli założyć dziewczęcą drużynę fut
bolową.
- Pamiętam - roześmiał się Mack. - I ona jedna
przyszła na trening. Wyglądała w tych ochraniaczach
na ramionach tak, że pożal się Boże.
- Wyszła za mąż za Buddy'ego Tanakę. Mają sześ
cioro dzieci.
- Nie do wiary!
Mack i Taylor jak na komendę wybuchnęli śmie
chem.
- Co to za samolot, którym zainteresował się Bart?
- Taylor spoważniała pierwsza.
- Odrestaurowany PBY, zabytek z drugiej wojny
światowej. Wyremontowałem go własnymi rękami.
Przyleciałem nim tutaj z kontynentu.
- Dziwne, że Bart upatrzył sobie twój samolot,
chociaż na razie nic nie wie o twojej pracy u mnie.
- Rzeczywiście dziwne - zgodził się Mack.
- No dobrze, idziemy - zarządziła Taylor po chwili
zastanowienia. - Mamy mało czasu, a ja muszę mieć
pewność, że Bart dowie się o twoim istnieniu jeszcze
przed wieczorem.
Weszli do sklepu. Nie był wielki, ale za to można
w nim było kupić prawie wszystko. Był tam nawet
nieduży bar, w którym serwowano gorące przekąski.
- Cześć, Abby - Taylor przywitała się z jakąś star
szą kobietą. - Chciałabym ci kogoś przedstawić.
Serdeczny uśmiech kobiety zgasł w jednej chwili,
kiedy tylko spostrzegła Macka. Wpatrywała się w nie
go, jakby spodziewała się, że zaraz zacznie napychać
sobie kieszenie jej towarem.
- Nie bój się, Abby - uspokoiła ją Taylor. - On
jest ze mną.
- Z tobą? - Dopiero teraz Abby zaniepokoiła się na
dobre.
- To mój ochroniarz - wyjaśniła z dumą Taylor.
- Ochroniarz? - Kobieta patrzyła to na Macka, to
na Taylor. Usiłowała zrozumieć coś, co znacznie prze
kraczało jej możliwości intelektualne. - Po co ci
ochroniarz? Czy ktoś chce cię skrzywdzić?
- Ktoś mógłby spróbować. - Taylor nie chciała
straszyć starej kobiety, wobec czego postanowiła nie
mówić jej wszystkiego. - Uznałam, że ktoś powinien
mnie bronić. Dlatego go wynajęłam.
- Ach, tak. - Abby nachyliła się do Taylor i szep
nęła: - Powiedz mi, kochanie, a kto cię obroni przed
twoim obrońcą?
- Ta kobieta mnie nie lubi - zauważył Mack, kiedy
wsiedli do samochodu.
- Ależ skąd. Lubi cię, tylko martwi się o mnie
- pocieszyła go Taylor. - Przyjaźniła się z moją mamą
i w pewnym sensie wciąż czuje się za mnie odpowie
dzialna.
- A twoja mama?
- Umarła dziesięć lat temu. Na raka.
- Przykro mi. - Mack przypomniał sobie chudą,
nerwową kobietę, która za dużo paliła.
- Mnie też - powiedziała Taylor łamiącym się gło
sem. - Bardzo mi jej brakuje, chociaż to już tyle lat...
Mack chciał coś powiedzieć, pocieszyć ją, ale bał
się przekroczyć barierę, jaka dzieliła go od szefowej.
Zresztą i tak dojechali już na miejsce.
- Zatankujesz? - zapytała Taylor, zatrzymawszy sa
mochód na stacji benzynowej. - Ja pójdę do biura
i opowiem o tobie Danny'emu.
- Gdybyś mnie naprawdę znała - mruczał pod no
sem Mack, podchodząc do dystrybutora - mogłabyś
mu powiedzieć znacznie więcej. - Spojrzał na oszklone
biuro, w którym Taylor rozmawiała z jakimś rudo
włosym chłopakiem. - Mam groźnie wyglądać - przy
pomniał sobie Mack. Wyprostował plecy, wojowniczo
podniósł do góry głowę. - Tak się teraz zarabia pienią
dze. Niezła robota. Jeśli oczywiście człowiek ma tyle
szczęścia, żeby ją dostać.
Taylor także ciężko pracowała: malowała Dan-
ny'emu obraz, którego chłopiec za żadne skarby świata
nie zapomni. Wiedziała, że Bart kilka razy dziennie
przyjeżdża na stację benzynową i zawsze rozmawia
z Dannym. Taylor chciała mieć pewność, że chłopiec
przy najbliższej okazji opowie mu o Macku.
- Wiesz, Danny, mogę ci powiedzieć w tajemnicy,
że zatrudniłam Macka po to, żeby bronił mojego ran
czo. - Taylor nachyliła się nad gablotką ze słodyczami
i gumą do żucia. - Ostatnio ktoś mnie terroryzuje,
więc wynajęłam człowieka, który potrafi poradzić so
bie z bandytami.
- Tak jak w westernach? - Danny nie spuszczał
z Macka zafascynowanych oczu.
- Dokładnie. - Taylor była uszczęśliwiona. Poszło
jej jak z płatka. - On ma wielkie doświadczenie w tych
sprawach.
- O rany!
- Teraz rozumiesz, po co go potrzebuję. Będzie
pilnował mojej ziemi. - Nachyliła się do ucha chłopca.
- Tak jak w filmach kowbojskich. No wiesz, tam
zawsze jest jakiś bogaty hodowca bydła, który trzyma
w szachu całe miasto, i niewielka farma, którą ten
bogaty chce na siłę wykupić. No i oczywiście niewinni
ludzie w miasteczku. Wszyscy ci ludzie z miasteczka
i z małej farmy zmawiają się i wynajmują rewolwero
wca, który ma ich chronić przed tym złym bogaczem.
Ja tak właśnie zrobiłam.
- Naprawdę? - Danny wpatrywał się w Macka,
który akurat kończył tankować paliwo.
- Oczywiście. Wynajęłam sobie rewolwerowca.
- Niech pani nie żartuje - Danny wreszcie spojrzał
na Taylor.
- On się nazywa Mack Caine - Taylor uśmiechnęła
się zwycięsko. - Jego pradziadek był piratem.
- Dawno to było? - Oczy chłopca zrobiły się wiel
kie jak spodki.
- Bardzo dawno. Ten Mack jest bardzo niebezpie
czny. Pracował dla ważnych facetów w Ameryce Połu
dniowej. - Taylor nie bardzo w to wierzyła, ale ta
historia bardzo ładnie pasowała do wszystkiego, co
dotąd Danny'emu opowiedziała.
- Niemożliwe! - Danny był naprawdę przestraszo
ny.
- Możliwe. Brał udział w tych wszystkich narkoty
kowych wojnach, które się tam bez przerwy toczą.
A teraz pracuje dla mnie.
- O kurczę! Pani wie, że dobrze pani życzę, pani
Taggert. Niech pani uważa na siebie. On wygląda...
Chłopiec przerwał, bo w tej chwili otworzyły się
drzwi i Mack wszedł do biura. Danny miał taką minę,
jakby oczekiwał, że z kurtki wchodzącego posypie się
grad kul, a z ust popłynie krew. Nerwowo mrugał
powiekami i cofał się, aż do samej ściany.
- Hej - Mack zrobił groźną minę. - Jak interesy?
- O-okay - wyjąkał Danny.
Mack spojrzał pytająco na Taylor, po czym zajął się
oglądaniem gabloty ze słodyczami.
- Czym... Czym mogę panu służyć? - zapytał
Danny. - Wszystko na koszt firmy. Jeśli... Jeśli
chciałby pan coś, czego akurat nie mamy... To zna
czy... Znam paru facetów, którzy zawsze... - Danny
pałał chęcią spełnienia każdego życzenia rewolwerow
ca.
- A wiesz, rzeczywiście czegoś mi potrzeba
- Mack rozglądał się po półkach. - Masz jakiś krem
do rąk? - Pokazał palcem jedną z tub, które wypatrzył.
- Czy ten pachnie różami? Lubię zapach róż.
- Róże? Krem do rąk? - zbity z tropu Danny raz
jeszcze popatrzył na Taylor. Róże całkiem nie pasowa
ły do jego wyobrażeń o rewolwerowcach. Zal było
patrzeć na chłopca. Sprawiał wrażenie dziecka, które
mu powiedziano, że Święty Mikołaj zastrajkował
i w tym roku nie będzie prezentów na gwiazdkę.
Taylor odwróciła się na pięcie i wyciągnęła Macka
z pomieszczenia.
- Wszystko zepsułeś - zbeształa go. - Już prawie
uwierzył, że jesteś płatnym mordercą, a ty tymczasem
pytasz o krem do rąk.
- Zapytałem, bo potrzebny mi krem do rąk. - Mack
nie mógł zrozumieć, o co jej chodzi. - Mam zupełnie
wysuszoną skórę. - Wyciągnął przed siebie obie dło
nie. - Sama zobacz. Jeśli się nad tym dobrze zastano
wisz, to zrozumiesz, że ten fakt ma pewien związek
z kremem do rąk.
- Mam coś w samochodzie. - Taylor doskonale
wiedziała, że on ma rację, ale wcale nie zamierzała mu
tego mówić. - No, chodź już wreszcie.
- Uważasz, że nie da się już tego odkręcić? - zapy
tał Mack, podążając za nią. - Że wszyscy już wiedzą,
że jestem ciota i nawet wróbla nie nastraszę?
- Nie. - Taylor westchnęła, spojrzała mu w oczy
i... głośno się roześmiała. - Oczywiście, że nie. Przy
znaję, trochę mnie poniosło.
- Troszeczkę - zgodził się Mack, otwierając jej
drzwi samochodu.
- Dzięki, Mack. - Taylor położyła mu dłoń na
ramieniu. - Byłeś wspaniały.
Mack spojrzał na szczupłe palce na swoim ramie
niu, a potem w oczy dziewczyny.
Zobaczył w nich dawną Taylor, tak teraz bliską
i łatwo dostępną. Mógłby ją wziąć w ramiona, a ona
nawet by nie zaprotestowała. Mógłby wreszcie dotknąć
jej ust, zdobyć to, o czym dawniej mógł tylko marzyć.
Najwyraźniej twarz Macka odbijała jego myśli jak
lustro, bo dziewczyna odsunęła się od niego, jakby nagle
zamienił się w wilkołaka. Szybko wsiadła do samochodu
i włączyła silnik, nie czekając, aż Mack wsiądzie do środka.
Mack jednak wsiadł i wreszcie odjechali. Taylor bez
przerwy coś mówiła, ale Mack nie zwracał uwagi na
jej paplaninę. Patrzył na krajobraz, migający za szybą
samochodu, porównywał go z tym, który pamiętał
z dzieciństwa, i zastanawiał się, dlaczego tak niewiele
się tu zmieniło.
Tak długo mnie nie było, myślał, tyle przeżyłem,
a jednak tu jest mój dom. Nieważne, gdzie i jak długo
będę się szwendał, mój dom zawsze będzie tutaj i nic
ani nikt tego nie zmieni.
Tuż przed piątą zajechali pod dom Sue.
. - Chłopcy pewnie bawią się w ogrodzie - powie
działa Taylor. - Pobiegnę po Ryana. - Wyskoczyła
z samochodu uszczęśliwiona, że choć na chwilę udało
jej się uciec od towarzystwa Macka. Wciąż ją za
dziwiał. Przy nim nic nie było pewne. W jednej chwili
zaśmiewali się do łez, a już w następnej oboje ogarniał
posępny nastrój. Dziewczyna nie wiedziała, co to
wszystko znaczy, ale była pewna, że wcześniej czy
później będzie sobie musiała z tym czymś poradzić.
Minęło zaledwie kilka godzin, a Mack już stał się
częścią mojego życia. Jak to możliwe? pytała samą
siebie. Miał być tylko pracownikiem. Gdyby nie to, że
dużo znaczył w mojej młodości, na pewno nic podob
nego by się nie stało. Niestety, to jest Kimo Caine,
tajemniczy chłopiec, który zawsze mnie pociągał i za
wsze w pewnym sensie był dla mnie ważny. Nadal jest
ważny, niestety.
- To nie potrwa długo - szeptała do siebie, biegnąc
po żwirowej ścieżce. - Kiedy się lepiej poznamy, czar
pryśnie i staniemy się parą starych przyjaciół. Przynaj
mniej taką mam nadzieję.
Zaledwie kilka kroków dzieliło ją od domu, kiedy
na podwórze wjechał sportowy samochód. Auto z pis
kiem opon zatrzymało się tuż obok Taylor.
- Taylor! - zawołał Bart Carlson. Wyskoczył z sa
mochodu i podbiegł do oniemiałej dziewczyny. - Za
czekaj. Muszę z tobą porozmawiać.
- Nie mamy o czym rozmawiać, Bart. Zostaw mnie
w spokoju.
- Nic z tego, moja panno. - Bart chwycił ją za
ramię. - Wysłuchasz mnie. Nawet gdybym miał cię
zawlec do siebie i...
Tyle zdążył powiedzieć, zanim pojawił się Mack.
Zjawił się bezszelestnie, jak duch.
- Cześć, Carlson - powiedział głosem, od którego
ciarki przechodziły po plecach. - Na twoim miejscu
nie robiłbym tego.
Bart niechętnie puścił ramię dziewczyny, a Mack
skinął głową z uznaniem. Barta ten gest strasznie zde
nerwował.
- Wciąż robisz kobietom siniaki? - Mack świd
rował go oczami. - W końcu ktoś będzie cię musiał
zamknąć.
Bart patrzył na Macka i zaciskał pięści, jakby się
zastanawiał, czy nie warto przypadkiem zrobić paru
siniaków na jego szyi. Był to wysoki mężczyzna po
czterdziestce. Miał brązowe, trochę przerzedzone wło
sy i spojrzenie człowieka, który przyzwyczaił się rzą
dzić wszystkimi. Popatrzył na Macka, po czym poki
wał głową, jakby coś ważnego sobie przypomniał.
- Ty coś wiesz na ten temat - odciął się Bart.
- Kiedyś wypuszczono cię z więzienia za moim porę
czeniem. To ty jesteś Kimo Caine. Parę lat temu wła
małeś się do mojego domu.
Wreszcie ktoś mnie poznał. Tylko dlaczego akurat
Bart Carlson? pomyślał gorzko Mack. Co za ironia.
- Masz dobrą pamięć, Carlson. Pewnie pamiętasz
też drugą część tej historii. Wypuszczono mnie, a kilka
dni później wycofano oskarżenie.
- Takie właśnie mamy tu prawo - skrzywił się
Bart. - Zbyt wielu kryminalistów unika kary dzięki
jakimś kruczkom prawnym.
- A inni z kolei ukrywają się pod maską szanowa
nych obywateli i udają uczciwych ludzi, jakimi nigdy
nie byli i nie będą - Mack bez wahania odbił piłeczkę.
- Po co tu wróciłeś? - Bart wolał zmienić temat,
niż wdawać się w dalszą dyskusję.
- Dostałem pracę - Mack wzruszył ramionami.
- Jaką znowu pracę?
Mack spojrzał na Taylor. Odkąd wkroczył do akcji,
dziewczyna nie odezwała się ani słowem. Przypomniał
sobie, jak bardzo zależało jej na tym, żeby Bart dowie
dział się o jego obecności, i zdecydował, że w tej
sytuacji może otwarcie powiedzieć, jak sprawy stoją.
- Pracuję u Taylor. Potrzebowała kogoś, kto bronił
by jej samej i jej własności, więc się zgłosiłem.
- Co to za bzdury? - Bart zwrócił się do dziew
czyny.
- Wynajęłam sobie rewolwerowca - powiedziała
Taylor, patrząc na Barta z nienawiścią.
- Po co ci ten głupek, Taylor? - Bart sprawiał
wrażenie człowieka, który zupełnie nie ma pojęcia,
dlaczego wszyscy się na niego uwzięli. - Przysłałbym
ci któregoś z moich ludzi...
- Nie wygłupiaj się - Taylor roześmiała się Bar-
towi w nos. - Na moim ranczo ostatnio dzieją się
dziwne rzeczy. Wygląda na to, że ktoś chce mnie
wykurzyć z mojej ziemi.
- Przecież ci powiedziałem, że wszystkim się za
jmę, jeśli... - Bart zrobił krok w stronę dziewczyny.
Taylor odskoczyła jak oparzona. Rzuciła Mackowi
szybkie spojrzenie, jakby chciała się upewnić, czy
w razie czego może liczyć na jego pomoc.
- Człowiek, który ma mnie chronić, musi być nie
zależny - powiedziała. - Nie potrafię udowodnić, że to
ty sprowadziłeś na mnie te wszystkie nieszczęścia,
jesteś jednak głównym podejrzanym.
- Co? Ja? - zaperzył się Bart. - Coś ty, Taylor. Jak
możesz coś takiego mówić?
W tej chwili z ogrodu wybiegł Ryan. Z bezpiecznej
odległości przyjrzał się całej trójce, po czym popędził
do samochodu matki.
- Hej, młody człowieku - zawołał za nim Bart
z udaną serdecznością. - Dokąd się tak spieszysz?
Ryan zatrzymał się i popatrzył na Barta. Dobrze
wiedział, że dorośli się kłócą, i wcale nie chciał wplą
tywać się w ich sprawy.
- Wskakuj do auta, Ryan - poleciła synowi Taylor.
Wzięła Macka pod rękę. - Idziemy. Pora wracać do
domu.
Wszyscy troje wsiedli do samochodu. Bart stał nie
poruszony jak słup soli. Patrzył na nich z niedowierza
niem, jakby się zastanawiał, w którym miejscu popełnił
błąd.
- No, to poznałeś Barta - odezwała się Taylor,
kiedy znaleźli się na szosie. - Co o nim sądzisz?
- Jest wściekły jak wszyscy diabli - Mack uśmie
chnął się do niej.
- Chyba masz rację - zgodziła się Taylor i oboje
wybuchnęli śmiechem.
Nie rozmawiali dłużej o tym zajściu. Taylor za
czekała, aż Ryan wysiądzie z auta i popędzi do domu,
nie chcąc przegapić ulubionej dobranocki. Dopiero
wtedy wróciła do sprawy.
- Zachowałeś się jak prawdziwy mężczyzna - po
wiedziała uszczęśliwiona.
- Naprawdę? - Mack szczerze się zdziwił.
- No - Taylor uśmiechnęła się do niego. - Napraw
dę groźnie wyglądałeś. O to mi właśnie chodziło.
- To dobrze, że groźnie wyglądałem? - Mack spo
ważniał.
- Pewnie. Przecież mieliśmy go postraszyć. - Taylor aż
westchnęła z radości. Potem jakby coś sobie przypomniała.
- Nie miałam pojęcia, że on cię od razu rozpozna.
- Och, z Bartem znamy się od dawna. - Mack
patrzył na dalekie góry. - Parę razy mnie aresztował.
Aresztował. Dla Taylor już samo słowo było przera
żające. Zadrżała.
- Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś?
Dlaczego? pomyślał Mack. Czy ona na głowę upad
ła?
- Nie ma o czym mówić. - Mack nie spuszczał
wzroku z górskich szczytów. - Minęło tyle czasu...
- Czy naprawdę byłeś winien? - zapytała cicho.
Mack zamarł. Nawet gdyby chciała, nie potrafiłaby
wymyślić niczego, co zabolałoby go bardziej niż to
jedno proste pytanie.
- Przecież ja zawsze byłem wszystkiemu winien
- powiedział gorzko, po czym, nie oglądając się za
siebie, poszedł do domu.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Kolacja przebiegała w napiętej atmosferze. Taylor
nie wiedziała, co wprawiło Macka w ten ponury na
strój, chociaż pewnym sensie było jej to nawet na rękę.
Panująca w domu cisza dała chwilę wytchnienia. Tay
lor mogła spokojnie poukładać sobie w głowie wszyst
ko, co się tego dnia wydarzyło. Zdziwiła się nawet, że
minął dopiero jeden dzień. Miała wrażenie, jakby prze
żyła pełen emocji tydzień.
Od czego by tu zacząć? myślała. Chyba od tego, że
przyjęłam do pracy niebezpiecznego człowieka, który
ma mnie chronić przed jeszcze bardziej niebezpiecz
nymi wydarzeniami. Lekarstwo jest prawie tak samo
niebezpieczne jak choroba.
- Musimy porozmawiać - powiedziała Taylor, kie
dy Mack pomagał jej sprzątać ze stołu. - Spotkamy
się, jak tylko pozmywam naczynia.
- Mogę powycierać - zaproponował Mack po chwi
li wahania. Jill nie cierpiała, kiedy pomagał jej w ku
chni. Twierdziła, że więcej przez niego kłopotu niż
pożytku. Ale Taylor to nie Jill.
- Nie, dziękuję. - Taylor była mile zaskoczona,
jednak nie dała tego po sobie poznać. - Muszę
parę spraw przemyśleć. Lepiej mi idzie, kiedy jestem
sama.
To nie poprawiło Mackowi humoru. Chodził po
domu, szukając pokoju, w którym grał telewizor. Ryan
oglądał kreskówki w pomieszczeniu bardziej przypomi
nającym piwnicę niż pokój.
- Co oglądasz? - zapytał Mack i oparł się o ścianę.
- „Niedźwiedzia w masce" - mruknął chłopiec.
Wyraźnie nie miał ochoty na rozmowę. Zresztą pod
czas obiadu też prawie wcale się nie odzywał.
- A, wiem - Mack uśmiechnął się, przypomniaw
szy sobie ten niegroźny, dziecięcy horror.
- Ty też to oglądasz? - Ryan jakby trochę zmiękł.
- No pewnie!
Ryan jeszcze chwilę patrzył na Macka, po czym
odwrócił się z powrotem do ekranu. Nie zaprotestował,
kiedy Mack usiadł obok niego na kanapie. Po chwili
obaj zwijali się ze śmiechu.
Taylor stanęła w drzwiach pokoju w chwili,
w której film zbliżał się do końca. Mack wstał,
puścił do Ryana oczko i poszedł za matką chłopca
do jadalni. Tym razem usiedli przy stole naprzeciw
ko siebie. Taylor zrobiła minę srogiej szefowej
i Mack poczuł się jak uczeń, wezwany na dywanik
dyrektora.
- To jest umowa - powiedziała szorstko Taylor,
wręczając Mackowi kartkę papieru. - Już ci mówiłam,
że szopa się spaliła, a to znaczy, że musisz zamieszkać
z nami w domu.
Mack skinął głową. Wciąż nie rozumiał, w czym
tkwi problem. Wiedział, że inni pracownicy ranczo
mieszkają w pobliżu. Tylko Josi ma za górką małą
chatkę, w której mieszka od pięćdziesięciu lat. Innych
pomieszczeń dla ludzi tu nie ma. Dla Macka było więc
oczywiste, że zamieszka w domu.
- Ponieważ będziemy żyć pod jednym dachem, mu
simy ustalić pewne zasady.
- Zasady? - Mack poczuł się urażony. Teraz już
wiedział, o czym ona przez cały wieczór tak intensyw
nie myślała. - Czy ty naprawdę uważasz mnie za
zwierzę, które na noc trzeba zamykać w klatce?
- Ja cię zupełnie nie znam. - Taylor wprawdzie
zarumieniła się ze wstydu, mimo to nie zamierzała
ustąpić ani na jotę. - I nie sądzę, żebym chciała cię
poznać. Za to chcę, żebyś ty poznał mnie i żebyś
wiedział, czego od ciebie oczekuję.
Mack poczuł wzbierający w nim gniew. Z trudem
się opanował. Wytłumaczył sobie jednak, że ona
w końcu ma pełne prawo się go obawiać i że ta
rozmowa to z jej strony desperacka próba zapanowania
nad sytuacją. Nie musiałaby sobie w ten sposób zdoby
wać autorytetu, gdyby nie miała o mnie takiego złego
zdania, pomyślał. Przykre, ale chyba będę musiał do
tego przywyknąć. Nie ma się o co obrażać.
- No dobrze - powiedział z kamienną twarzą
- a więc jakie są te twoje zasady?
Taylor koniuszkiem języka zwilżyła spierzchnięte
wargi. Już wiedziała, że ta rozmowa będzie znacznie
trudniejsza, niż jej się wydawało.
- Wynajęłam cię po to, żebyś wykonał dla mnie
pewne zadanie. Ta praca wymaga, abyś był tutaj przez
dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dostaniesz
u mnie jedzenie, miejsce do spania i nic poza tym. Nie
zostaniemy przyjaciółmi, a już na pewno nie będzie
my... więcej niż przyjaciółmi.
- Więcej niż przyjaciółmi? - Mack zrobił minę
niewiniątka. - Zupełnie nie rozumiem, o co ci chodzi.
- Wiesz doskonale. - Taylor zaczerwieniła się po
same uszy.
- Czy chodzi ci o flirt? - zapytał Mack scenicznym
szeptem. - Żadnych pocałunków ani czułych spojrzeń,
ani w ogóle nic w tym rodzaju?
- Dokładnie to miałam na myśli i przestań się ze
mnie śmiać.
- Ja się nie śmieję. Dla mnie to bardzo poważna
sprawa. Jeśli ty uważasz, że mógłbym cię w nocy
napaść, to wcale nie jest mi do śmiechu.
- Tego nie powiedziałam. - Taylor nie bardzo wie
działa, jak ma się teraz zachować. - Powinieneś zro
zumieć... Widzisz, prawie od roku jestem wdową i już
zdążyłam się nasłuchać różnych rzeczy. Każdy napot-
kany facet uważa, że szukam czegoś, co tylko on jeden
na całym świecie może mi dać. Każdy z nich chciałby
mnie uszczęśliwić. A mnie tymczasem niczego do
szczęścia nie trzeba. Mój mąż był moim jedynym
mężczyzną i innego nie chcę. W moim pojęciu nadal
jestem żoną Toma. Proszę, żebyś o tym nie zapominał.
Dziwne, że ona wciąż jest taka oddana Tomowi,
pomyślał Mack. Kiedyś Tom był niezwyciężony. W szko
le udawało mu się właściwie wszystko, do czego się wziął.
Taki złotowłosy chłopiec, wieczny czempion. Ale miał
jedną słabość, o której ja wiem lepiej niż ktokolwiek inny.
Ona była jego żoną. Czyżby niczego nie zauważyła? Jeśli
nawet zauważyła, to i tak się do tego nie przyzna. Nawet
przed sobą. Zresztą, może to i lepiej? A może ja jestem
zazdrosny? O nieżyjącego faceta! Zgroza. Mack wes
tchnął i podniósł się z krzesła.
- Nie martw się, Taylor - powiedział. - Nie będę ci
się narzucał. Chciałbym tylko prosić, żebyś mi pokaza
ła mój pokój. Nie spałem chyba ze trzydzieści godzin.
- Na końcu korytarza, obok tego, w którym z Rya-
nem oglądaliście telewizję. Naprzeciwko jest łazienka.
W pokoju znajdziesz czyste ręczniki i świeżą pościel.
- Taylor nie ruszyła się z miejsca. Czuła się tak
zmęczona, jakby przerzuciła tonę węgla.
- Dobranoc - powiedział Mack.
Poszedł do swojego pokoju i zostawił ją samą.
Taylor mogła wreszcie odetchnąć. Dobrze wiedziała,
że igra z ogniem. Nie mogła oderwać oczu od idącego
korytarzem mężczyzny. Poruszał się zwinnie jak dziki
kot. Był silny i miał tyle gracji, że gdyby tylko sobie
na to pozwoliła, mogłaby... Ale na nic takiego sobie
nie pozwoli. Nie dopuści do głosu dawno pogrzeba
nych wspomnień. Nie miałaby z tego żadnego pożytku,
a wręcz przeciwnie. Nawet niewinny flirt utrudniłby
jej potem rozstanie z Maćkiem. Bo tego, że się roz
staną, była absolutnie pewna. W końcu nie była idiot
ką. Zresztą i tak nie miała czasu na romans. Musiała
opiekować się synem i osiągnąć cel, który sama sobie
postawiła.
Jak to dobrze, że te sprawy przestały mnie już
interesować, pomyślała Taylor. Wszystko, co powie
działam Mackowi, to szczera prawda. Już nigdy w ży
ciu się nie zakocham. Miłość to ciężka praca i nie
przynosi zysków, a ja jestem taka zmęczona...
Było już dobrze po północy, kiedy się ocknęła.
Leżała bez ruchu, wsłuchując się w bicie własnego
serca. Po chwili usłyszała czyjeś kroki. Ktoś przecho
dził obok jej okna.
Powoli i ostrożnie podkradła się do okna. Odsunęła
zasłonę i wyjrzała na dwór. Zdążyła jeszcze zauważyć
znikającą za rogiem sylwetkę. Taylor ani przez chwilę
nie wątpiła, że to Bart albo któryś z jego ludzi. Jeśli
nie wystarcza im świadomość, że mam na ranczo
ochroniarza, to będę musiała przedsięwziąć bardziej
radykalne kroki, postanowiła. Szybko i bardzo cicho
przemknęła do szafy, w której trzymała strzelbę. Z go
tową do strzału bronią wyszła przez kuchenne drzwi.
Poruszała się bezszelestnie. Jak cień.
Było chłodno. Lekki wiatr owinął długą nocną koszulę
wokół nóg Taylor, skutecznie utrudniając jej chodzenie,
ale ona nawet tego nie zauważyła. Dostrzegła sylwetkę
intruza obok stajni. Poszła za nim. Bezszelestnie stąpała po
trawie. Obcy zniknął za zakrętem, a gdy Taylor poszła
w tym kierunku, okazało się, że on stoi i patrzy na dolinę.
Nie miała ani chwili do namysłu. Musiała działać.
Zarepetowała strzelbę.
- Stój, bo strzelam! - zawołała.
Cień odwrócił się i popatrzył na nią.
- Znowu? - spytał z wyraźnym obrzydzeniem.
- Ach, to ty. - Dopiero teraz uważnie przyjrzała się
sylwetce mężczyzny. Istotnie, to mógł być Mack. Zre
sztą głos na pewno należał do niego.
- To ja. Nie strzelaj. Nie wszyscy pochwalają mordo
wanie własnych pracowników. Rozumiem, że ty to
bardzo lubisz, ale tym razem sobie daruj, dziecinko.
- Wcale nie miałam zamiaru cię zabić. - Opuściła
strzelbę i odczekała chwilę, aż minie zdenerwowanie
i paniczny strach. Dopiero potem przeszła do ofen
sywy. - Co ty tu robisz? Myślałam, że to Bart albo
któryś z jego ludzi.
- Obudziłem się - Mack wzruszył ramionami.
- Wciąż jeszcze mieszają mi się strefy czasowe. Minie
kilka dni, zanim się to wszystko wyrówna. Pomyślałem
sobie, że skoro i tak nie mogę spać, to wyjdę i spraw
dzę, czy nic się nie dzieje.
Mack popatrzył na Taylor. W bladej poświacie księ
życa, ubrana w długą białą koszulę, wyglądała jak
anioł. Żałował tylko, że nie może spojrzeć jej w oczy
ani poznać jej myśli.
- Zaraz, zaraz - Mack coś sobie przypomniał.
- A ty dlaczego wyszłaś z domu? Dlaczego nie próbo
wałaś mnie obudzić?
- Nie wiem. Przyzwyczaiłam się, że sama muszę
sobie ze wszystkim radzić.
Mack wcale jej nie uwierzył. Zrozumiał, że dziew
czyna po prostu mu nie ufa. Wynalazła go aż w Los
Angeles, bo chciała dać pracę komuś, na kim mogłaby
polegać, ale kiedy zjawił się Mack, kiedy zorientowała
się, z kim ma do czynienia, całe zaufanie natychmiast
diabli wzięli. Mack nie wiedział, co zrobić, żeby roz
wiać jej wątpliwości. Nie wiedział nawet, czy coś
takiego w ogóle jest możliwe. W końcu on wyjechał,
ale jego reputacja przez tych dwadzieścia lat była
znana w całej okolicy.
- Powinniśmy ustalić jakiś sygnał - powiedział
Mack. - Nie chciałbym, żebyś mnie zastrzeliła. Na mój
gust, szefowo, za bardzo lubisz pociągać za spust.
Taylor chciała mu powiedzieć, żeby przestał nazy
wać ją szefową, ale w porę ugryzła się w język.
Złościło ją to słowo, a jednocześnie wiedziała, że tak
trzeba, że dzięki temu łatwiej zachować jasny podział
ról: ona jest szefem, a Mack pracownikiem.
Co ja tu robię? zapytała samą siebie. W środku
nocy, nie ubrana. Czas skończyć wreszcie to przed
stawienie i wracać do domu.
Coś ją jednak zatrzymało. Opuszczone w geście
rezygnacji ramiona Macka, smutne brzmienie jego gło
su... W normalnych warunkach za nic na świecie nie
zbliżyłaby się do niego, ubrana tylko w przejrzystą
nocną koszulę, ale teraz była noc i ciemność otulała
dziewczynę jak płaszczem. Taylor podeszła do niego
i spojrzała tam, gdzie patrzył Mack: w nieprzeniknioną
ciemność nocy.
- Cieszysz się, że wróciłeś? - zapytała. - Czy za
mierzasz tu zostać?
- Czy zamierzam? - zapytał Mack nieswoim gło
sem. - Plany, zamierzenia, to dobre dla takich ludzi
jak ty. Dla ludzi, którzy mają rodzinę, którzy zapuścili
korzenie. Ja niczego nie zamierzam. Ja czekam na to,
co dzień przyniesie.
- Ty też kiedyś miałeś rodzinę. Mówiłeś, że byłeś
żonaty - zaczęła i odczekała chwilę, dając mu czas na
podjęcie tematu. Jednak Mack milczał, więc ona zapy
tała:
- Masz dzieci?
Zupełnie zwyczajne pytanie zraniło Macka w samo
serce. Jak żywa stanęła mu przed oczami Jill. Kiedy
widział ją po raz ostatni, była w szóstym miesiącu
ciąży. Jego własna żona, która nie chciała dać mu
dziecka, bo uważała, że Mack ma zbyt niebezpieczną
pracę, była w szóstym miesiącu ciąży... z innym męż
czyzną.
- Nie - odrzekł ponuro Mack. - Nie mam dzieci.
- Co się stało? - zapytała cichutko Taylor, kładąc
dłoń na jego ramieniu. Nie wiedziała, co Mackowi
dolega, ale kobieca intuicja podpowiedziała jej, że jest
cały obolały. Nie mogła tego znieść.- Czy mogłabym
ci jakoś pomóc?
Mack odwrócił się, zbliżył się do niej i wyciągnął
rękę. Taylor wiedziała, że jeszcze chwila, a on ją
pocałuje.
- Nie! - Odskoczyła od niego jak oparzona. - Nie
dotykaj mnie!
- Żadnego dotykania? - powtórzył jak dobrze wy
uczoną lekcję i cofnął rękę. To bez sensu, pomyślał.
Przecież nie jestem kompletnym głupcem. Czułem, że
się nade mną lituje. Była taka ciepła... I chciała, żebym
ją pocałował. Dlaczego boi się do tego przyznać? - Co
się stało? - zapytał. - Kto cię skrzywdził?
- Nikt. Ja... Nie rozumiesz, że chcę być sama? Nie
mogę pozwolić, żebyś mnie dotykał. Nikomu nie wol
no mnie dotykać.
- Czy Tom... - Mack czuł, że dziewczyna coś
przed nim ukrywa, że nie chce mu powiedzieć wszyst
kiego.
- Nie - przerwała mu natychmiast. Nie chciała
i nie mogła dopuścić do tego, żeby ktokolwiek podej
rzewał, iż Tom nie był idealnym mężem. - Przysię
gam, że Tom nigdy mnie nie skrzywdził. - Odwróciła
się bez słowa i poszła w stronę domu.
- Powiedz mi - Mack podążył za nią - jak ci się
żyło z Tomem?
- Z Tomem? Był moim mężem. - Taylor nie miała
ochoty z nikim na ten temat rozmawiać.
- Powiedziałaś mi już, że bardzo go kochałaś, że
był dla ciebie wszystkim.
- Bo taka jest prawda.
- A więc dlaczego - Mack świdrował ją oczami
- mam wrażenie, że coś przede mną ukrywasz?
- Jeśli coś ukrywam, to znaczy, że tak trzeba - od
parła natychmiast.
- Będziesz przez całe życie dusić w sobie tę tajem
nicę, a potem zabierzesz ją do grobu?
- Co niby mam zabrać do grobu? - zniecierpliwiła
się Taylor. - Nie mam nic do zabierania.
- Dziwne. Jesteś taka przewrażliwiona.
- Posłuchaj - Taylor zatrzymała się. - Tom i ja
chodziliśmy ze sobą przez całą szkołę średnią. Potem
razem pojechaliśmy do Honolulu, do tego samego col
lege'u Wróciliśmy, pobraliśmy się i mamy dziecko.
Dopóki żył, cała nasza trójka była bardzo szczęśliwa.
To wszystko.
Wszystko, co mam ci do powiedzenia, dodała
w myśli. Wszystko, co mogę powiedzieć ludziom. Ży
cie z Tomem nie było usłane różami. I co z tego? Nikt
nie jest doskonały.
Mack popatrzył na niebo, na odcinający się od nie
go grzebień górskich szczytów. Czuł, że Taylor nie
wszystko mu powiedziała. Dobrze znał Toma i wie
dział, do jakiej podłości był zdolny.
- Jak umarł?
- Wypadek na polowaniu. Często polował z przyja
ciółmi na dziki po drugiej stronie wyspy. - Trochę się
uspokoiła. Zrozumiała, że już nie musi bronić zmar
łego męża. W końcu Mack dobrze znał Toma. - Dla
czego mi to robisz? Byłam szczęśliwa w małżeństwie,
Mack. Nie myśl, że kłamię. Bardzo, bardzo kochałam
Toma. Był wspaniałym ojcem. Chcę, żeby Ryan takim
go pamiętał.
Taylor zamknęła oczy. Była zła na siebie. Ostatnie
zdanie zupełnie niepotrzebnie jej się wymknęło. Zbyt
dużo dawało do myślenia. Ona najlepiej wiedziała, że
tylko ze względu na Ryana deklarowała wszem i wo
bec, że jej mąż był chodzącym ideałem. Postanowiła,
że chłopiec nigdy nie dowie się całej prawdy o swoim
ojcu. Miał o nim myśleć dobrze. To część spadku,
który chciała przekazać synowi.
Mack patrzył na dziewczynę. Tak bardzo pragnął
wziąć ją w ramiona, ukoić ból, który ją drążył. Może
sobie gadać co chce, myślał, ale ona też potrzebuje
miłości. Potrzebuje ciepła i czułości, tak jak każdy
śmiertelnik. Dlaczego nie chce przyjąć tego ode mnie?
Czy dlatego, że wciąż uważa mnie za chuligana? Pew
nie myśli, że nie jestem dla niej dość dobry. O, nie.
Nie dam się znów wciągnąć w te bzdury!
- Wejdźmy do domu - odezwała się Taylor.
- Zaraz. Chcę jeszcze chwilę pooddychać świeżym
powietrzem, popatrzeć na góry. To wszystko jest dla
mnie takie ważne. Jak chleb i woda.
Taylor wiedziała, że powinna odejść, a mimo to
została. Nawet podeszła do Macka. Kusiła los. Samą
siebie też kusiła.
- Tęskniłeś za Hawajami? - zapytała.
- Sam nie wiedziałem, jak bardzo - Mack skinął
głową.
Tak było w istocie. Przez wiele lat wydawało mu
się, że praca i małżeństwo dają mu szczęście. Gdyby
Jill wcześniej powiedziała mu, jak bardzo jest nie
szczęśliwa, może mógłby zaradzić złu. Może przy
wiózłby ją do domu, na Hawaje, i udałoby się urato
wać ich małżeństwo. Mogłoby się zdarzyć i tak, że
przywiózłby tu Jill, a potem odszedł od niej do Tay
lor...
Co ja, do jasnej cholery, wymyślam? zbeształ się
Mack. Nic podobnego nie mogłoby się wydarzyć. Na
wet nie spojrzałbym na Taylor, gdyby była przy mnie
Jill. Taylor to tylko szkolna miłość, a Jill była napraw
dę moja. No właśnie. Była. Za to teraz jest żoną
Randy'ego Trouta. Moja żona zdradzała mnie z moim
najlepszym przyjacielem. Ale banał!
- Czy ty naprawdę pamiętasz mnie ze szkoły, Tay
lor? - zapytał Mack. - Pamiętasz lekcję matematyki?
- Pamiętam - przyznała, chociaż wiedziała, że to
wyznanie zbliży ich do siebie, na co absolutnie nie
powinna pozwolić.
- A pamiętasz, że zawsze wplątywałem się w jakąś
kabałę? No tak, to na pewno pamiętasz.
- Pamiętam. Pamiętam, jak cię zawieszono, bo po
biłeś się z jakimś chłopakiem z czwartej klasy.
- Nazywał się Jeremy Papp - Mack skinął głową.
- Wtedy rzeczywiście zasłużyłem na karę.
- I pamiętam, jak.... - zawahała się, ale potem
postanowiła dokończyć zdanie - ... jak zrobiłeś dziecko
Amy Fosselburg.
- Nie zrobiłem Amy Fosselburg żadnego dziecka
- powiedział dobitnie Mack. Krew go zalała na wspo
mnienie starego kłamstwa.
- Ona mówiła, że to ty - broniła się Taylor. Ani
myślała pisać od początku historii miasteczka.
- Przespałem się z Amy Fosselburg tylko raz. Tyl
ko jeden raz. Przyszła do mnie, kiedy byłem pijany.
Gdyby nie to, za żadne skarby świata bym jej nie
dotknął.
- Amy podała nam trochę inną wersję.
- Jasne! I oczywiście wszyscy uwierzyli jej, a nie
mnie. Jak myślisz, dlaczego?
- Dlaczego: co?
- Dlaczego wszyscy jej uwierzyli?
- No bo... - Taylor jakoś nie mogła się zdobyć na
powiedzenie Mackowi tego, co wtedy o nim mówiono.
- Bo wszyscy wiedzieli, jaki jestem - pomógł jej
Mack. - Mam rację? Uważaliście mnie za młodociane
go przestępcę, a to, co opowiadała Amy, doskonale do
mnie pasowało. Kimo Caine mógł coś takiego zrobić.
Dlaczego nie?
- No, tak. Tak było - potwierdziła Taylor.
Mack zaklął szpetnie, ale zaraz głośno się roze
śmiał.
- Powiem ci coś, Taylor. Dowiedz się, że Kimo
Caine tego nie zrobił. Ten jeden, jedyny raz, kiedy
z nią spałem, mimo że byłem w dym pijany, założyłem
prezerwatywę. Czy Amy urodziła to dziecko? - zapytał
ostro.
- Nie. Poroniła.
- Nigdy nie była w ciąży. - Mack znów się roze
śmiał. - Nie rozumiesz? Wymyśliła tę bajkę, bo chcia
ła, żebym z nią chodził. Wszyscy jej uwierzyli, a mnie
nawet nie chcieli słuchać.
Taylor zadrżała. Rozumiała, co Mack chciał jej udo
wodnić, nie wiedziała tylko, ile z tego jest prawdą.
Jedno tylko wiedziała na pewno. Nie mogła spokojnie
myśleć o tym, że on spał z inną dziewczyną, mimo że
zdarzyło się to dwadzieścia lat temu. Na samą myśl
o tym budziła się w niej prymitywna, zwierzęca za
zdrość. Miała ochotę wydrapać oczy tej całej Amy
Fosselburg.
Nie, nie wolno mi w ten sposób myśleć, przywołała
się do porządku. On nic dla mnie nie znaczy. Zupełnie
nic. I nie należy tego stanu rzeczy zmieniać.
- Wracajmy - powiedziała cicho.
Zrobiła krok i potknęła się o kamień. Zanim zdążyła
się zorientować, co się stało, Mack ją przytrzymał. To
był dopiero początek. Jego ręce jakby same oplotły się
wokół dziewczyny, a ona bez oporu znalazła się w je
go ramionach. Tym razem nie zabroniła się dotykać.
Tym razem przeciwko niczemu nie protestowała. Na
wet się nie poruszyła. Stała w miejscu jak zahipnotyzo
wana. Otaczały ją ramiona Macka, dłonie Macka jej
dotykały, w głowie słyszała śpiew chórów anielskich.
A może to były dzwony piekieł? Wiedziała, że nic
podobnego nie wolno jej czuć, że to, co czuje, jest złe.
Jest przecież żoną Toma i nie może... nie powinna...
- Nie powinieneś był tego robić - powiedziała głu
cho. - Prosiłam cię...
- Przepraszam, Taylor. Naprawdę nie chciałem. Sa
mo tak jakoś wyszło. - Puścił ją natychmiast.
- To się nie może powtórzyć - potrząsnęła głową
i nagle wpadła w złość. - Ty draniu! Jak mogłeś mi to
zrobić? Nie masz ani krzty szacunku dla Toma! Nie
słyszałeś, co do ciebie mówiłam? Tom był moim pier
wszym i jedynym mężczyzną. Nic tego nie zmieni.
- Ja ci nic nie zrobiłem. - Mack nie bardzo wie
dział, co się właściwie stało. Zabolało go to, że znów
go oskarżano, że znów potraktowano go jak łobuza.
Za to Taylor dobrze wiedziała, co się stało, i była
śmiertelnie przestraszona.
- Nie dotykaj mnie - zawołała i co sił w nogach
pobiegła do domu.
- Wcale nie chcę cię dotykać - zapewnił ją Mack,
chociaż potrzebował jej bardziej niż powietrza i wie
dział, że ona tak samo potrzebuje jego. Nie rozumiał
tylko, dlaczego Taylor nie chce się do tego przyznać.
- Taylor... - zawołał i schwycił ją za ramię.
- Nie - szepnęła rozwścieczona. Ta odmowa była
najtrudniejszą rzeczą, jakiej przyszło jej dokonać
w ciągu kilku ostatnich lat. - Zostaw mnie!
- Przede mną nie musisz udawać. Zbyt długo się
znamy.
- Jestem żoną Toma - powtarzała jak katarynka.
- Żoną Toma.
- Dobrze. Idź spać z tymi swoimi wspomnieniami.
Wspaniale wystudzą ci łóżko.
Mack poszedł do swego pokoju, nie oglądając się za
siebie, a Taylor wciąż stała w holu. Ledwie mogła
oddychać. Wyobraziła sobie, jak Mack zrzuca z siebie
ubranie, wchodzi do łóżka... Łzy napłynęły jej do oczu.
Otarła je wierzchem dłoni.
Sama tak zdecydowałam, pomyślała, i sama sobie
jestem winna.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Podczas śniadania Taylor zachowywała się wyjąt
kowo uprzejmie, ale ilekroć Mack na nią spojrzał, tyle
razy był pewien, że wciąż się na niego wścieka.
- Rozejrzę się trochę po twoim ranczo - powiedział
Mack, skończywszy jedzenie.
Taylor skinęła głową. Nie chciała dopuścić do tego,
żeby ich oczy spotkały się choćby na chwilę. Nie uważała
za konieczne wstydzić się swego zachowania podczas
nocnego spotkania z Mackiem, ale pochwalić się też nie
miała czym. Musiała dać sobie trochę czasu na przemyśle
nie wszystkiego od początku i bardzo jej odpowiadało, że
Mack na jakiś czas wyniesie się z domu. Wciąż jeszcze była
na niego zła, chociaż tym razem nie miała pewności, czy jej
gniew jest uzasadniony. Na dobrą sprawę nie była nawet
pewna, czy złości się na niego, czy na siebie.
- Weź konia - powiedziała. - To najwygodniejszy
sposób poruszania się po ranczo.
- Mam dosiąść konia? - Mack skrzywił się niemi
łosiernie.
- Idź do stajni. Josi przygotuje ci Salomona. Ma
trudny charakter, ale to mój najsilniejszy koń, a z cie
bie kawał chłopa.
- Co to znaczy, że koń ma trudny charakter? - do
ciekał Mack.
- Chyba umiesz jeździć konno? - zapytała Taylor.
- Kiedyś jeździłem. - Mack nigdy tego nie lubił,
ale nie chciał się teraz przyznać. - Ale to było dawno.
Mam nadzieję, że tego się nie zapomina.
Mack był przekonany, że koń go zrzuci gdzieś
wśród skał, a on umrze, zanim ktoś go odnajdzie.
Bardzo mu się ta perspektywa nie spodobała. Ale prze
cież nie mógł tego powiedzieć Taylor. Zresztą była na
niego tak wściekła, że co najwyżej wykpiłaby jego
lęki. Nie, Mack musiał zachować swoje obawy dla
siebie.
Złość na Taylor już mu przeszła. Po nocnej sprzecz
ce zasnął natychmiast i do rana spał jak zabity. Nic mu
się nie śniło. Obudził się z przeświadczeniem, że mimo
wszystko pisany mu jest romans z Taylor. Nic poważ
nego ani tym bardziej stałego, ale jednak.
- Zdaje się, że będzie padało - zauważyła Taylor,
spoglądając na niebo. Nad szczytami pobliskich gór
zbierały się chmury. - W stajni wiszą peleryny. Weź
sobie jedną z nich. I uważaj na siebie. Salomon boi się
błyskawic. Może ponieść.
Zapowiada się miły ranek, pomyślał Mack. Nic to.
Mężczyzna musi być twardy. Nawet jeśli ma do czy
nienia z koniem.
Jakoś udało mu się wskoczyć na grzbiet Salomona.
Teraz pozostał tylko jeden problem: utrzymać się
w siodle. Mack uśmiechnął się, pomachał dziewczynie
ręką i odjechał, przekonując się w duchu, że na pewno
nic złego mu się nie stanie.
Taylor patrzyła za odjeżdżającym Mackiem. Od ra
zu się zorientowała, że nie jest dobrym jeźdźcem.
Może powinnam z nim pojechać, pomyślała. Nie ma
mowy. Mam mnóstwo roboty w domu i kupę papierów
do przejrzenia. Niech sobie sam radzi.
Zajęła się pracą, ale mimo że bardzo się starała, nie
potrafiła przestać myśleć o swoim nowym pracowniku.
Zdała sobie sprawę z tego, że Mack zawsze tkwił
gdzieś w zakamarku jej pamięci. Przez tyle lat. Teraz,
kiedy wrócił, Taylor zaczęła go poznawać i rozumieć.
Jak gdyby nigdy nie wyjeżdżał, jak gdyby ich przyjaźń
zaczęła się jeszcze w szkole średniej, chociaż tak
naprawdę wówczas nawet ze sobą nie rozmawiali.
Spróbowała zobaczyć Macka takim, jakim go widziała
wówczas. Zacząć należało od tego, że Taylor zawsze
była dziewczyną Toma. Zawsze też fascynował ją nie
poprawny Kimo Caine. Bała się go. Z Tomem czuła
się bezpiecznie. Toma wszyscy podziwiali. Tom był
wzorem odnoszącego sukcesy młodego Amerykanina,
który w każdej sytuacji potrafi się właściwie zachować.
Tom i Kimo różnili się od siebie jak dzień od nocy.
Wczoraj Taylor wreszcie miała okazję bliżej poznać
Macka. Dopiero teraz uzmysłowiła sobie, jak bardzo
zmyliły wszystkich pozory. Z tego, co dotąd ustaliła,
wynikało, że Mack wcale nie jest złym człowiekiem.
Wydoroślał, to oczywiste, ale ludzie rzadko aż tak
bardzo się zmieniają. Ten mężczyzna, którego zatrud
niła do ochrony swego mienia, był dobry, miły, zabaw
ny i delikatny. Taylor nie wiedziała, dlaczego wcześ
niej nie zauważyła w nim tego wszystkiego.
Zabawne, pomyślała, on jest całkowitą odwrotnością
Toma. Powszechnie uważano Toma za dobrego czło
wieka, tymczasem kiedy poznało się go bliżej... Nie,
nie! Nie wolno mi tak myśleć. Muszę pamiętać o Rya-
nie. Niech chociaż on zapamięta ojca jako chodzący
ideał.
Kiedy godzinę później wkładała do pralki bieliznę,
usłyszała podjeżdżający pod dom samochód. Taylor
zamknęła pralkę, wzięła strzelbę i gotowa na wszystko
podeszła do drzwi. Okazało się, że jednak nie na
wszystko była przygotowana. Uśmiechnięte twarze
szkolnych koleżanek kompletnie ją zaskoczyły.
- Cześć! - zawołała siedząca za kierownicą czarno
włosa Marge Washington.
- Cześć! Cześć! - wołały Sherry Tanaka i Deb
Tatiero, wyskakując z samochodu.
Po co one tu przyjechały? zaniepokoiła się Taylor.
Odłożyła strzelbę i przywitała się z koleżankami, myśląc
jednocześnie o tym, czy jej lodówka jest wystarczająco
dobrze zaopatrzona na to spotkanie towarzyskie.
- Cieszę się, że przyjechałyście. Co was do mnie
sprowadza? - zapytała.
- Dlaczego przestałaś przychodzić na spotkania To
warzystwa Historycznego? - Deb, wysoka blondynka,
odezwała się pierwsza. - Na ostatnim obiedzie czwart
kowym też się nie pojawiłaś, więc postanowiłyśmy tu
przyjechać i dowiedzieć się, co się z tobą dzieje.
Taylor nie uwierzyła w ani jedno słowo koleżanki.
Wpatrywała się w trzy uśmiechnięte twarze i usiłowała
odgadnąć prawdziwy powód nieoczekiwanej wizyty.
Kiedyś chodziła z tymi dziewczynami do jednej szkoły, ale
nigdy nie była z nimi zaprzyjaźniona. A i potem, kiedy
powychodziły za mąż, nie zwykły się odwiedzać bez
wyraźnej przyczyny i nigdy dotąd nie przejawiały zaintere
sowania losami Taylor. Skąd ta nagła zmiana?
- Macie ochotę na sok? - zapytała. - Niestety,
został mi już tylko pomidorowy.
Mało kto przepada za sokiem pomidorowym, ale
trzy młode kobiety jak na komendę skinęły głowami,
po czym rozsiadły się wokół kuchennego stołu. Taylor
nalała soku do szklanek, podała je gościom i sama
także usiadła. Była okropnie ciekawa, o co tym dziew
czynom naprawdę chodzi. Bardzo szybko doszło do
wyjaśnienia tajemnicy. Przez kilka minut koleżanki
opowiadały mało ważne miejscowe plotki, po czym
Deb nareszcie przeszła do rzeczy.
- Słuchaj, wiemy przecież, że on tu jest. Gdzie go
schowałaś? Powiedz.
- Kogo? - Przez ułamek sekundy Taylor naprawdę
nie wiedziała, o kim Deb mówi.
- Kimo Caine'a, oczywiście - wyszeptała Sherry
Tanaka, oglądając się przy tym za siebie, jak gdyby
spodziewała się, że Mack może w każdej chwili wy
skoczyć z kredensu. - Lani mi powiedziała, że on
mieszka u ciebie.
- Czy po to przyjechałyście? - Taylor była kom
pletnie zaszokowana. - Zobaczyć Kimo?
- No pewnie! - zawołała Marge, po czym dodała
cicho, żeby nie usłyszano jej w głębi domu: - Po
słuchaj, Taylor, jeśli ty nie miałaś na niego ochoty, to
chyba byłaś jedyną taką dziewczyną w całej szkole.
- Mało nie wyskoczyłam ze skóry, kiedy Lani po
wiedziała mi, że go widziała - szeptała Sherry. - Od
razu sobie pomyślałam, że muszę tu przyjechać.
- Wszystkie chcemy go zobaczyć - oświadczyła
stanowczo Deb. - Gdzie on jest?
Taylor nie wierzyła ani własnym uszom, ani oczom.
Nie była pewna, czy aby przypadkiem nie śni.
- On wyjechał - powiedziała.
Jazda konna nie sprawiała Mackowi tak wielkiej
przykrości, jakiej się spodziewał. Wprawdzie nie było
to ani tak miłe, ani proste, jak pokazują w westernach,
a i Salomon nie był potulnym barankiem, ale można
było wytrzymać. Powietrze pachniało, pogoda była
przepiękna i Mack naprawdę nie miał powodu do na
rzekań. Większa część ranczo Taggertów okazała się
suchą jak step równiną. W rogu posiadłości piętrzył się
niewielki łańcuch gór pokrytych zielenią i poprzecina
nych taśmami wodospadu. Błysnęło i nad doliną roz
legł się potężny grzmot. Mack zaparł się w siodle,
oczekując reakcji Salomona, ale koń zachowywał się
tak, jakby niczego nie zauważył.
- Dobry Salomon - Mack odetchnął z ulgą i po
klepał konia po szyi. - Dopilnuję, żeby ci za to dali
dodatkową porcję owsa.
Zagrzmiało po raz drugi. Tym razem piorun uderzył
bliżej i znów koń nie zareagował.
- No widzisz - powiedział Mack. - Masz tak samo
zaszarganą opinię jak ja. W tym, co o tobie mówią, nie
ma cienia prawdy, staruszku.
Lekki wiatr poruszał gałęziami drzew, śpiewały pta
ki, a z kępy krzaków wyleciała kolorowa chmura mo-
tyli. Może tylko Mack nie wiedział o tym, że motyle
są niebezpieczne. A może grzmoty zdążyły już wcześ
niej zrobić swoje i motyle stały się tą przysłowiową
kroplą, która przepełnia kielich. W każdym razie właś
nie w tym momencie Salomon się spłoszył. Wierzgnął
i pognał na oślep przed siebie, pozostawiając na drodze
klnącego w żywy kamień Macka.
W tym samym czasie zebrany w domu Taylor fan
klub Macka snuł szkolne wspomnienia.
- On się kiedyś schował w mojej sypialni. - Deb
chichotała jak pensjonarka, którą była niespełna dwa
dzieścia lat temu.
- Co takiego? - zawołały jednocześnie Sherry
i Marge.
Taylor milczała jak zaklęta. Z trudem znosiła głupo
tę koleżanek. Już pół godziny siedziały w jej kuchni
i opowiadały różne historie o Kimo. Nie pomogły
tłumaczenia Taylor, że wydoroślał i nie jest już tym
samym zadziornym chłopakiem, którego pamiętały ze
szkoły. One żyły przeszłością i nic do nich nie dociera
ło.
- To było zupełnie niesamowite - piszczała Deb.
- Opowiedz wszystko po kolei - zażądała Marge.
- To było w nocy z soboty na niedzielę. Prawie
zasypiałam, kiedy ktoś zapukał w okno. Otworzyłam
okiennice i zobaczyłam go.
- Co zrobiłaś? Co on powiedział? - przekrzykiwały
się Marge i Sherry.
- Powiedział: „Hej, dziecinko. Pozwolisz mi tu
chwilę zostać?"
- I pozwoliłaś?
- A ty co byś zrobiła na moim miejscu? Pewnie, że
go wpuściłam. Wskoczył do pokoju i zamknął okno.
Ulicą przejechał policyjny samochód. Szukali kogoś
i oświetlali teren reflektorami. Nikogo nie znaleźli
i w końcu dali za wygraną. Siedzieliśmy po ciemku na
podłodze i on mi śpiewał piosenki.
- Piosenki- Jakie piosenki? Czy ma ładny głos?
- Piękny. Śpiewał stare przeboje z lat pięćdziesią
tych. A potem mnie pocałował. W czoło. Podziękował
mi i tak jak przyszedł, wyszedł przez okno. Nigdy
potem się z nim nie widziałam. Tyle co w szkole.
Czasami się do mnie uśmiechał. Nic więcej.
Dziewczyny nie mogły się nadziwić opowiadaniu
koleżanki, a Taylor uważnie przyglądała się Deb. Ucie
czka przed policją doskonale pasowała do obrazu Ki-
mo Caine'a, ale jakim cudem ten straszny chłopak
mógł być taki czuły i delikatny? Ta druga część bar
dziej pasowała do Macka Caine'a, którego Taylor po
znała poprzedniego dnia. Przypomniała sobie ich nocne
spotkanie i pożałowała, że nie pozwoliła się pocało
wać. Był na nią wściekły. Pewnie drugi raz nie zechce
spróbować.
- Był taki bystry - rozmarzyła się Sherry.
Taylor pomyślała, że przypomina teraz tamtą Sherry
Hall, wojującą feministkę, wygłaszającą płomienne
przemówienia o tym, jak to kobiety nie potrzebują
mężczyzn, że powinny mieszkać w komunach i nie
dopuszczać do siebie samców. Teraz trochę spuściła
z tonu, ale jeśli wtedy była zakochana w Macku, to po
co wygadywała te wszystkie bzdury?
- On chodził z moją przyjaciółką, Tammy - po
chwaliła się Marge.
- Nie gadaj!
- Ależ tak. - Marge skinęła głową. - Jak tylko się
dowiedziałam, że wrócił, zaraz do niej zadzwoniłam.
Mieszka w Seattle. Ma pięcioro dzieci i męża, którego
uwielbia, ale aż podskoczyła, kiedy jej powiedziałam,
że Kimo przyjechał.
Taylor gwałtownie poderwała się z krzesła i pobieg
ła do łazienki.
- Dokąd pędzisz? - zawołała za nią Marge.
- Zaraz wracam - powiedziała Taylor.
- Obiecałaś, że go nam pokażesz.
- Zobaczycie go. Powinien niedługo wrócić.
Wyjrzała przez okno. Spoglądała w stronę, w którą
Mack odjechał.
- Wracaj szybko - szeptała. - Dłużej tego nie wy
trzymam.
Mack, niestety, nie był w stanie spełnić jej życze
nia. Nie tylko nie miał konia, ale na domiar złego
stracił orientację. Spocony, zmęczony i wściekły szedł
wzdłuż płynącej przez ranczo rzeki i coraz większa
brała go ochota, żeby się wykąpać. W końcu zdjął
ubranie, zostawił je na przybrzeżnym kamieniu, nie
opodal uroczego wodospadu, i wszedł do wody. Płynął
sobie spokojnie na plecach i myślał, że oto znalazł się
w raju. Przed jego oczami rozciągał się widok na
okolicę. Nad górami wisiała ciemna chmura, z której
zapewne lały się teraz strugi deszczu, podczas gdy nad
Mackiem błękitniało bezchmurne niebo. To najwspa
nialsze miejsce we wszechświecie, pomyślał. Chyba
chciałbym tu zostać na zawsze. Bydło pasące się na
pobliskim pastwisku zapewne należało do Barta.
To przypomniało Mackowi nieciekawą sytuację, w ja
kiej się znalazł. Zaczął się zastanawiać, co by tu zrobić,
żeby jak najprędzej uwolnić Taylor od natręctwa potężne
go sąsiada. Nie bardzo rozumiał, na co Bartowi potrzebne
było ranczo Taggertów. W końcu oba te gospodarstwa
istniały obok siebie od bardzo wielu pokoleń. Zresztą
ranczo Taylor było zbyt małe, żeby mogło poważnie
zagrozić interesom Barta. Czyżby kryło się za tym coś
jeszcze? Teraz, kiedy spokojnie się nad tym zastanowił,
przypomniał sobie, że zdziwiła go poufałość Barta
w stosunku do Taylor. Coś się między nimi działo. Coś,
o czym Taylor nie chciała Mackowi powiedzieć, a on sam
nie domyślał się, co to takiego. Postanowił, że musi
rozmówić się z Taylor, zmusić ją do powiedzenia prawdy.
Pora wracać do domu, przypomniał sobie. Czeka
mnie jeszcze długi spacer. Jeśli chcę się załapać na
obiad, muszę się pospieszyć.
Ustalił odległość od miejsca, w którym zostawił
ubranie, przewrócił się na brzuch i zaczął płynąć. Do
kładnie wtedy usłyszał przedziwny huk. Spojrzał na
wodospad, a ta spadająca z góry ściana wody komplet
nie go zaskoczyła. Znał zjawisko nagłych powodzi.
Jeśli w górach pada deszcz, to ta woda musi się potem
gdzieś podziać. Mimo że doskonale o tym wiedział,
zupełnie zapomniał, że on też podlega prawom przyro-
dy.
- Ależ ze mnie dureń - mruknął, gdy potężna fala
rzuciła go na skały.
Z całej siły chwycił mokry bazaltowy kamień o ost
rych krawędziach. Zdołał się utrzymać na nogach tak
długo, aż fala trochę opadła. Wyszedł na brzeg i od
dychając ciężko usiadł na ziemi. Rozejrzał się dookoła.
Znajdował się mniej więcej sto metrów od miejsca,
w którym wszedł do rzeki. Postanowił przejść tę odleg
łość brzegiem. Stracił zaufanie do wody.
Spacer nago nie stanowi zbyt wielkiego problemu.
Pod warunkiem, że ma się do przejścia zaledwie sto
kroków. Problem zaczął się dopiero wtedy, kiedy Mack
znalazł kamień, na którym zostawił ubranie. Kamień
tkwił na swoim miejscu, ale ubranie znikło. Mack
przeszedł jeszcze raz wzdłuż rzeki w nadziei, że jednak
znajdzie gdzieś swoje dżinsy. Niestety, musiał pogo
dzić się z losem. Ubranie przepadło. Woda porwała
spodnie i koszulę, ale miłosiernie zostawiła szeroki
skórzany pas i wysokie buty. Mack został sam, bez
konia i na dodatek nagi jak go Pan Bóg stworzył.
Musi być jakiś sposób, myślał gorączkowo. Ktoś mi
pomoże. Coś się wydarzy. Coś tak głupiego nie ma
prawa mnie spotkać.
W gałęziach drzew nawoływały się ptaki, woda
w rzece opadła, a Mack wciąż stał na brzegu z pasem
w ręku i zastanawiał się, w jaki sposób mógłby się nim
okryć. W końcu dotarło do niego, że żaden taki sposób
nie istnieje. Musiał spojrzeć prawdzie w oczy i musiał
także wrócić do domu. Może i mógłby pozostać tu do
zachodu słońca, ale to w niczym nie zmieniłoby faktu,
że był nagi. No, może nie całkiem. Miał przecież pas
i buty. Obracał w ręku pas, wpatrując się w niego jak
w ostatnią deskę ratunku.
Co ja mam, u diabła, zrobić z tym cholerstwem?
pomyślał z wściekłością. Włożyć na głowę? A może
nieść w zębach? Równie dobrze mogę go na siebie
włożyć, tak jak zawsze. Bogu dzięki, że mam chociaż
buty. Spacer bez butów sprawiłby mi znacznie więcej
kłopotu. Dobra, jestem gotów. W każdym razie mniej
więcej.
Wyszedł z zarośli na płaską przestrzeń. Dopiero
teraz poczuł się naprawdę głupio. Dorosły mężczyzna,
nagi, w kowbojskich butach na nogach i skórzanym
pasie na biodrach maszerujący przez ranczo na Hawa
jach. Taki widok nie trafia się co dnia.
To na pewno tylko sen. Koszmarny sen. Muszę się
jakoś dostać do domu, myślał zdesperowany Mack.
I nikt mnie nie może zobaczyć. A już, broń Boże, nie
Taylor.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Taylor spojrzała w okno. Zobaczyła wracającego
Salomona. Siodło było puste. Serce podeszło jej do
gardła. Zerwała się jak oparzona i pobiegła do
stajni. Zupełnie zapomniała o nieproszonych goś
ciach.
- Co się stało? - zawołała, ujrzawszy Josiego.
- Nie wiem, pani Taggert. - Stary człowiek także
się niepokoił. - Wyjrzałem na dwór, zobaczyłem Salo
mona i zaraz...
Taylor wyminęła staruszka. Podeszła do konia
i uważnie go obejrzała. Sprawdziła siodło, uprząż, ob
macała nogi. Nic nie znalazła. Żadnych ran, żadnych
zadrapań, uprząż w komplecie... Mack najwyraźniej
w świecie spadł z konia.
- Niech to wszyscy diabli! - zaklęła Taylor.
- A niech to nagły szlag trafi!
Nie powinnam go puszczać samego, myślała w po
płochu. Przecież widziałam, że nie umie jeździć. To
przeze mnie! Nie miałam prawa go zostawić.
- Nabroiłeś, ty głupi koniu - powiedziała do Salo
mona nie znoszącym sprzeciwu głosem. - Teraz mnie
do niego zaniesiesz.
Wskoczyła na siodło. Zanim zdążyła ruszyć, z domu
przybiegły zasapane koleżanki.
- Co się dzieje? - zapytała zaniepokojona Marge.
- Co się stało z Kimo? - dopytywała się Deb. - Ty
do niego jedziesz, prawda? Dlaczego nie chcesz nas ze
sobą zabrać?
Czy one nie mogłyby sobie wreszcie pójść i zostawić
mnie w spokoju? pomyślała rozwścieczona Taylor.
Udało jej się jednak zapanować nad głosem.
- Prawdopodobnie Macka zrzucił koń - powiedzia
ła z udaną obojętnością. - Jadę go poszukać. Na pew
no nie odjechał daleko. Zaraz wrócę. Jeśli zabiorę was
ze sobą, zajmie to znacznie więcej czasu. Lepiej wróć
cie do domu i spokojnie poczekajcie.
Dziewczyny naradzały się nad czymś przez chwilę,
po czym z ociąganiem poszły do domu. Taylor pat
rzyła za nimi, rozdrażniona do ostateczności. Zachowy
wały się jak małolaty, czekające przed drzwiami sali
koncertowej na swego ukochanego rockmana.
- Należałoby wreszcie wydorośleć - mruknęła pod
nosem i momentalnie zapomniała o swoich beztroskich
koleżankach. Pełna trwogi i najgorszych obaw wyru
szyła na poszukiwania.
Może jest poważnie ranny, myślała, albo złamał
nogę. Mógł nawet skręcić kark czy uderzyć głową
o skałę. Jeśli coś mu się stało... Nieszczęśliwe wypadki
tak często się zdarzają. Dobrze pamiętam, jak wypra
wiłam Toma na polowanie. Wtedy też był zupełnie
zwyczajny dzień. Nawet trochę lepszy niż inne. Przy
śniadaniu oboje śmieliśmy się z czegoś, co zrobił Ry-
an. I Tom mnie pocałował przed wyjściem. Miałam
potem choć jedno przyjemne wspomnienie. Dobrze, że
przynajmniej pożegnaliśmy się jak ludzie... Nie, nie
wolno mi o tym myśleć. Muszę jak najprędzej od
naleźć Macka. Może trzeba go opatrzyć...
Mack już z daleka zobaczył nadjeżdżającą dziew
czynę. Zaklął jak szewc. Nie mógł dopuścić do tego,
żeby go zobaczyła. Bez namysłu wskoczył w gęste
zarośla. Taylor jechała powoli, rozglądając się uważnie
na wszystkie strony. Najwyraźniej go szukała. Chwilę
później znalazła się tak blisko, że Mack dokładnie ją
widział. Położył się na ziemi, wstrzymał oddech i, po
raz pierwszy od wielu lat, zaczął się modlić. Jeszcze
moment i dziewczyna ominie jego kryjówkę, a wtedy
Mack swobodnie pomaszeruje do domu. Jeśli będzie
miał odrobinę szczęścia, dotrze tam przed powrotem
Taylor. Dom będzie pusty i nikt go nie zauważy. Miał
nadzieję, że uda mu się zrealizować ten prosty plan.
Jeszcze chwila i po strachu. Salomon zatrzymał się tuż
przy kępie krzaków, w których ukrywał się Mack. Koń
odwrócił pysk, jakby nosem chciał wskazać swojej
pani to, czego szukała. Mack zastygł w bezruchu.
Niech to bydlę szlag trafi, klął w myślach. Co ja temu
koniowi zrobiłem, że tak mnie urządził?
Taylor wpatrywała się w liście, próbując wyodręb
nić jakiś kolor, który nie pasowałby do całości. Szuka
ła na ziemi ciała. Salomon to dobry koń, pomyślała.
Czasami nawet wydaje mi się, że wie, czego ludzie od
niego oczekują. On najwyraźniej chce mi coś pokazać.
Zaraz. Chyba widziałam...
- Mack? - Taylor przysłoniła oczy. Patrzyła prosto
w twarz Macka. Odetchnęła, uszczęśliwiona, że wszys
tko dobrze się skończyło.
- Niech to szlag trafi - mruknął Mack, zorientowa
wszy się, że nie ma już żadnych szans.
- Co ty tam robisz? - Taylor widziała tylko oczy
Macka i kawałek jego czarnej czupryny. Była szczęśliwa,
że znalazła go całego i zdrowego. Nie zdawała sobie
sprawy z tego, jak bardzo jej na nim zależy.
- Nie ruszaj się! - wrzasnął Mack, zauważywszy,
że dziewczyna chce zsiąść z konia. - Zostań tam, gdzie
jesteś. Ucieknę, jeśli mnie nie usłuchasz.
- Co ty pleciesz?
- Zrozum, Taylor - zaczął Mack. Marzył o tym,
żeby w mgnieniu oka zapaść się pod ziemię. - Naj
lepiej będzie, jeśli pojedziesz dalej mnie szukać. Uda
waj, że nie masz pojęcia, gdzie jestem. Pojedź sobie na
drugi koniec ranczo...
- Co ty tam robisz, Mack? - Taylor znów się
zaniepokoiła. Facet gadał jak obłąkany. - Jesteś ranny?
Dlaczego nie wychodzisz?
- Nic mi nie jest. - Mack miał przeczucie, że ona
nigdzie się stąd nie ruszy. - Prawda jest taka, że się tu
schowałem.
- Przed czym się schowałeś?
Chyba muszę jej wszystko szczerze powiedzieć,
westchnął ciężko Mack. To najkoszmarniejszy sen, jaki
mi się w życiu przyśnił. Tylko dlaczego, do wszystkich
diabłów, nie mogę się obudzić?
- Tak się składa, że akurat... - zaczął. - Nie mam
na sobie ubrania.
- Ach! - powiedziała Taylor, jakby wszystko już
było dla niej jasne. Po chwili namysłu doszła jednak
do wniosku, że nic jasne nie jest i że to jakaś bzdura
bez najmniejszego sensu. - Ja nic nie rozumiem - po
skarżyła się. - Gdzie masz ubranie?
- To bardzo długa historia. Kiedyś na pewno ci ją
opowiem. A teraz mogłabyś wreszcie odjechać. Udaj,
że mnie nie znalazłaś, przejedź się kawałek i daj mi
szansę wrócić do domu. Nie wolno ci narażać na
szwank mojej godności.
- Naprawdę jesteś goły? - nareszcie dotarło do
niej, że Mack nie żartuje. - Nie masz na sobie zupełnie
nic? Żadnego ubrania?
- Nie - Mack zaczął się złościć. Czy naprawdę tak
trudno to zrozumieć? - Moje ubranie zabrała woda.
- Ach, więc pływałeś - powiedziała Taylor. Za
chowanie powagi kosztowało ją dużo wysiłku.
- Bystra jesteś. Moje gratulacje. Tak, pływałem,
a ty mogłabyś wreszcie przestać się śmiać.
- Nie mogę - zawołała, dusząc się ze śmiechu.
A to dobre, myślała. Mack Caine, ten zawsze opano
wany, mocny facet, siedzi w krzakach goły jak święty
turecki. To niebywałe!
Mack dobrze wiedział, że ona nie może się powstrzy
mać, a mimo to nienawidził jej teraz z całego serca.
- Zapewne nie przywiozłaś mi niczego do ubrania?
- zapytał retorycznie.
- Nie. Bardzo mi przykro - powiedziała, chociaż
tak naprawdę wcale jej nie było przykro. Przynajmniej
ten jeden raz zdobyła przewagę nad Mackiem i chciała
jak najdłużej cieszyć się tą sytuacją.
- No dobra, Taylor. Teraz porozmawiajmy poważ
nie. Byłbym ci bardzo wdzięczny, gdybyś zechciała
stąd odjechać. Proszę cię tylko, żebyś nie wracała od
razu do domu. Pojeździsz sobie trochę, a ja już jakoś
tam dotrę.
- Nie uda ci się wejść bez problemów do domu
- przerwała mu Taylor.
- Josi jest facetem. Jego nie muszę się wstydzić.
- Nie chodzi mi o Josiego. - Taylor znów o mało
nie wybuchnęła śmiechem. - Masz gości.
- Jakich gości? Co ty znów wymyśliłaś?
- Trzy stare przyjaciółki z czasów szkolnych. Przy
jechały cię zobaczyć. - Taylor parsknęła śmiechem.
- Świetny dowcip. - Mack pomyślał, że bardzo się
zawiódł na Taylor. Nie ma w niej ani odrobiny współ
czucia, a przecież kobiety podobno są czułe na nie
szczęścia innych.
- Daj spokój. - Dziewczynie udało się wreszcie choć
trochę opanować. - Sprawa nie jest aż tak poważna.
Mack miał na końcu języka cierpką uwagę o tym, że
zapewne nie byłoby jej tak wesoło, gdyby to ona musiała
nago siedzieć w krzakach, ale nie odezwał się. Akademicka
dyskusja nie mogła poprawić jego sytuacji.
- O jakich przyjaciółkach mówiłaś? - zapytał.
- Nie miałem w szkole żadnych przyjaciółek.
- Może powinnam powiedzieć, że to twoje wiel
bicielki. Pamiętasz Sherry Tanakę, która nazywała się
wtedy Sherry Hall? A Marge Hinadę i Deb Carter?
Mack przypomniał sobie matkę Lani, bo o niej
rozmawiali poprzedniego dnia. Dwóch pozostałych nie
pamiętał, chociaż jakieś mętne wspomnienia plątały
mu się po głowie. Zresztą nie to było teraz najważniej
sze. Okazało się, że w domu czeka na niego komitet
powitalny, z którym Mack pod żadnym pozorem nie
mógł się spotkać.
- Powiedz im, żeby się wyniosły - powiedział ponuro.
- Nic z tego - Taylor pokręciła głową. - Pół dnia
zmarnowałam na to, żeby je wygonić. Rozłożyły się
obozem w kuchni i czekają na twój powrót.
No nie, pomyślał Mack. To na pewno sen. Nic
podobnego nie może zdarzyć się naprawdę. Nigdy nie
przeżyłem nic równie strasznego. Żadna ucieczka
przed narkotykowym gangiem nie może się z czymś
takim równać. To były dobre czasy. Ryzykowało się
wprawdzie życie, ale dobrego imienia nie trzeba było
wystawiać na szwank.
- Czego one ode mnie chcą? - zapytał Mack, zabi
jając jednocześnie ogromnego komara, który usiadł mu
na ramieniu.
- A jak myślisz? Chcą przywołać stare wspomnienia
i rozniecić dawno wygaszone płomienie szkolnej miłości.
- Jak na tę okazję, ubrałem się właściwie - wes
tchnął Mack. - Nie wrócę tam. Jeśli tak trzeba, to
zostanę tu nawet na zawsze...
- No już. Wyłaź - powiedziała Taylor. - Zabiorę
cię do domu.
- Oszalałaś? Do tych wścibskich bab? Rozszarpały
by mnie na strzępy.
- A masz inny pomysł? Jeśli tu zostaniesz, komary
pożrą cię żywcem.
- Nie. - Mack zabił kolejnego komara.- Wiesz co?
Pojedź do domu i przywieź mi coś do ubrania.
- Mogę pojechać, ale z pewnością nie tylko ubranie ci
przywiozę. Tym razem trójka twoich wielbicielek na
pewno ze mną przyjedzie. Już mi nie ufają. Uważają, że
gdzieś ciebie schowałam, żeby mieć cię wyłącznie dla
siebie.
- Ciekawa myśl. - Mack wreszcie się uśmiechnął.
- Chętnie ją rozwinę. Oczywiście, jak już się ubiorę,
bo teraz czuję się jak gwiazda obleśnego pornosa.
Taylor też się do niego uśmiechnęła. Pomyślała, że
Mack nad wyraz dzielnie znosi upokorzenie. Tom
w podobnej sytuacji dostałby szału.
- Mam lepszy pomysł - powiedziała. - Wyjdziesz
z tych krzaków i usiądziesz za mną na Salomona. Na
skraju łąki Josi zbudował barak dla robotników. Czasa
mi trzymają tam ubrania na zmianę. Wpadniemy na
chwilę do tego baraku, dobierzesz sobie coś odpowied
niego i będziesz mógł stanąć twarzą w twarz z tymi
potwornymi babami.
- Nic z tego. - Mack pokręcił głową.
- Dlaczego?
- Bo i tak będę musiał paradować przed tobą jak
nagi idiota. Naprawdę nie mogę tego zrobić, Taylor.
Odpada.
- Nie wygłupiaj się. - Taylor się zdenerwowała.
Ach, ci mężczyźni, pomyślała. Są tacy przewrażliwie
ni. - Miałam męża i mam syna. Parę razy w życiu
widziałam nagiego faceta.
- Posłuchaj...
- Jestem pewna, że i ciebie kobiety widywały roze
branego. No, wychodź. Nie bądź dzieckiem.
Z dziesięć minut upłynęło, zanim go wreszcie prze
konała. Mack udawał, że nic się właściwie nie stało, ale
czuł się okropnie. Zresztą każdy na jego miejscu by się
wstydził. W końcu postanowił, że jeśli już musi przez
to przejść, lepiej jak najszybciej mieć za sobą to przy
kre doświadczenie. Wyszedł zza krzaków z dumnie
podniesioną głową. Czuł się tak, jakby szedł na ścięcie.
Taylor także udawała obojętność, ale nie zagrała
najlepiej. W uszach jej szumiało. W kółko powtarzała
sobie jedno głupie zdanie: „Parę razy w życiu widzia
łam nagiego faceta". Oczywiście, że widziała, ale nie
tego. Kiedy zobaczyła nagiego Macka, zakręciło jej się
w głowie. Chciała się odwrócić, nie patrzeć na niego,
ale, mimo najszczerszych chęci, nie mogła oderwać od
niego wzroku.
To nieuczciwe, myślała. Nagi mężczyzna powinien
być trochę zabawny. Mack wcale tak nie wygląda. Ma
potężne mięśnie i płaski brzuch. A co do reszty...
Jesteś taki piękny!
Dobry Boże! Czy ja to powiedziałam głośno? Nie!
Bogu dzięki. Tylko pomyślałam.
Była okropnie podniecona. Dopiero teraz dotarło do
niej, że od przyjazdu Macka żyła w ciągłym oczekiwa
niu. To przez niego poczuła się wolna i szczęśliwa. On
był jak narkotyk.
Taylpr pomyślała, że musi o tym pamiętać i bardzo
uważać. Wreszcie udało jej się oderwać oczy od Mac
ka. Przesunęła się w siodle, robiąc mu za sobą miejsce.
Spuściła oczy i wtedy zobaczyła przytwierdzone do
końskiej uprzęży żółte zawiniątko. Mack zobaczył je
w tej samej chwili.
- Peleryna! - Chwycił paczuszkę, jakby to była
ostatnia deska ratunku. - Specjalnie ją przede mną
schowałaś.
- Zupełnie o niej zapomniałam. - Taylor ledwie
mogła powstrzymać się od śmiechu, patrząc, jak Mack
wciąga przez głowę żółtą pelerynę, która sięgała mu do
połowy uda.
- Nie da się tego nazwać spełnionym marzeniem
- westchnął smutno.
Wyglądał zabawnie z tą nieszczęśliwą miną i Taylor
znów wybuchnęła śmiechem.
- Zapłacisz mi za to - zagroził jej Mack, po czym
wskoczył na siodło. - Pożałujesz tego, że się ze mnie
wyśmiewałaś.
Taylor prowadziła Salomona równym truchtem.
Mack nie trzymał się dziewczyny, tylko siodła, a mimo
to ona wciąż czuła jego bliskość. On był przecież nagi,
a ona podekscytowana niecodzienną sytuacją.
- Czy ten barak stoi bardzo blisko domu? - zapytał
Mack, przerażony możliwością spotkania z wielbiciel
kami.
- Jeśli obserwują drogę, to mogą zauważyć, że pod
jeżdżamy. Musimy zaryzykować.
Mack zaklął, po czym głośno się roześmiał.
- Czy wyobrażasz sobie, jak głupio się czuję? - za
pytał.
- Znalazłeś się wprawdzie w głupiej sytuacji, ale ta
przygoda już niedługo się skończy - pocieszyła go Taylor.
Przez kilka chwil oboje milczeli. Rozwiane na wiet
rze włosy dziewczyny smagały Macka po twarzy. Mo
cno zacisnął powieki. Próbował wmówić sobie, że
wcale nie ma na nią ochoty.
- Jak myślisz - nachylił się do ucha Taylor - czy
będzie padało?
- Co? - Taylor wciąż jeszcze była oszołomiona.
Pięknie zbudowany nagi mężczyzna siedział tuż za jej
plecami. Było jej tak gorąco, jakby miała wysoką tem
peraturę i na dodatek okryła się kocem elektrycznym.
- Mówiłem o pogodzie, Taylor. Nie rozumiesz, że
robię wszystko, żeby podtrzymać rozmowę?
- A, tak. Oczywiście. Chyba nadciągają chmury
burzowe.
- Mnie też się tak wydaje. Czytałaś ostatnio jakąś
ciekawą książkę? - zapytał Mack, bo temat pogody
wyczerpali doszczętnie.
- Daj spokój, Mack!
- Ja tylko usiłuję odwrócić naszą uwagę od...
- Od czego? - Taylor uśmiechnęła się figlarnie.
- Od mojego niezdrowego pragnienia, żeby rzucić
cię na ziemię i zgwałcić - szepnął Mack do ucha
dziewczyny.
- Nie wygłupiaj się - powiedziała, ale już się od
niego nie odsunęła. Zaczęło się z nią dziać coś bardzo
dziwnego.
- Wcale się nie wygłupiam - powiedział Mack.
- Jestem tylko człowiekiem.
W nocy ostrzegała go, żeby jej nie dotykał. Teraz
na jakiekolwiek ostrzeżenia było za późno. To, czego
Taylor tak się obawiała, już się zaczęło. Dziewczyna
zamknęła oczy.
Przecież nic mi się nie stanie, pomyślała. Oparła się
o niego, jakby ciągnął ją jakiś potężny magnes. Po
zwoliła się objąć, pozwoliła pocałować płatek ucha
i poczuła cudowny, przeszywający ciało dreszcz. Ogro
mnie dużo czasu minęło, odkąd ktoś się z nią kochał.
- Jesteś taka słodka - mruknął Mack, na chwilę
tylko odrywając usta od szyi Taylor.
Przytuliła się do niego, a dłonie Macka dotknęły jej
drobnych piersi. Nie mógł uwierzyć, że to nie sen, że
naprawdę dotyka w ten sposób swojej wymarzonej
dziewczyny. Taylor go nie odepchnęła. Nawet gdyby
chciała, nie mogłaby już tego zrobić. Odwróciła głowę
i pozwoliła sobie na szybki, cudownie słodki pocału
nek.
- Zaraz będzie nas można zobaczyć z domu - po
wiedziała, niechętnie odrywając się od Macka, który
rozluźnił uścisk, ale wciąż obejmował dziewczynę
w pasie, jakby się bał, że w przeciwnym wypadku ona
mu ucieknie.
- Spróbujemy szybko dotrzeć do celu. Trzymaj się
mocno! - krzyknęła Taylor i wprowadziła Salomona
w galop. Na wszelki wypadek pomachała w stronę
domu. Nie wiedziała, czy wielbicielki Macka nie wy
patrują ich przez okno, i wolała się w ten sposób
zabezpieczyć. Chwilę później zatrzymali się przed ba
rakiem.
- Szybko - zawołała Taylor. Zatrzymała Salomona.
- Wskakuj do środka.
Oboje zeskoczyli z konia i pobiegli do baraku. Ro
ześmiali się i przytulili do siebie, ale kiedy spojrzeli
sobie w oczy, śmiech zamarł jak ucięty nożem. Mack
ujął w obie dłonie głowę dziewczyny i zbliżył usta do
jej warg. Całowali się, a Taylor myślała, że stoi w tym
baraku z prawie nagim mężczyzną i że ta sytuacja
sprzeciwia się wszelkim jej zasadom, wszystkim po-
92
stanowieniom i temu, co powiedziała Mackowi w no
cy. A mimo to była niewyobrażalnie szczęśliwa.
- Lepiej znajdź sobie jakieś ciuchy - mruknęła.
- Pospiesz się.
- Jeszcze nie - wyszeptał Mack. - Jeszcze nie
teraz.
Wypuścił ją tylko na chwilę z objęć, żeby móc
swobodnie zdjąć z siebie pelerynę. Pospiesznie rozpiął
guziki bluzki Taylor. Dziewczyna wiedziała, że nie
powinna sobie na to pozwolić, ale zupełnie nie miała
siły na protesty. Nie bała się. Potrzebowała siły Macka,
chciała mieć go przy sobie, pragnęła jego pieszczot.
Wydawało jej się, że została stworzona tylko po to,
żeby Mack mógł jej dotykać. Zarzuciła mu ręce na
szyję, przytuliła się do niego z całej siły. Czuła się tak,
jakby całe jej życie było czekaniem na tę jedyną chwi
lę, na tego jedynego mężczyznę...
- Na pewno tego chcesz, Taylor? - zapytał szeptem
Mack. - Wiesz, że nic nie mamy...
- Cii - pocałowała go w usta. - Nic nie mów.
Taylor nie potrzebowała słów. Rozmowa zmusiłaby
ją do myślenia, a gdyby przemyślała sobie całą sytua
cję, na pewno do niczego by nie doszło.
Mack położył dziewczynę na sianie. Przez wybitą
szybę wpadały promienie słońca i rzucały złote blaski
na piękne ciało Taylor. Mack dotykał tych słonecznych
plam, a ona udowodniła mu, że jest szczęśliwa i że
bardzo go pragnie. Kochali się jak szaleni, bez opamię
tania, wznosząc się ponad czas, ponad przestrzeń, po
zostawiając za sobą wszystko, co można pojąć zmys
łami.
Mack mocno tulił do siebie dziewczynę. Nie miał
odwagi otworzyć oczu, chociaż wiedział, że tym razem
to na pewno nie jest sen, że przez tę jedną krótką
chwilę Taylor na pewno należała do niego.
- Mack? - odezwała się Taylor, niepewna, jak teraz
będzie wyglądało jej życie.
Mack otworzył oczy, spojrzał na nią i oboje w tej
samej chwili uśmiechnęli się do siebie.
- Nie żałujesz? - wyszeptał Mack.
Ona tylko potrząsnęła głową. Nie mogła mu prze
cież powiedzieć, że to, co przeżyła, było najwspanial
szym doświadczeniem w jej życiu. Z Tomem nigdy nie
doznała takiej pełni. Zresztą nie chciała teraz myśleć
o mężu. Tom był ojcem jej syna i ona nigdy, przeni
gdy nikomu nie powie o nim złego słowa.
Kochałam się z Mackiem Caine'em, pomyślała. By
ło cudownie. Jak to możliwe, że on był dla mnie taki
dobry? Wszyscy mówili, że jest okropny, niebezpiecz
ny i brutalny. Tymczasem jest delikatny i wrażliwy.
Zupełnie inny niż ten, za którego go uważałam. Zresz
tą, czy to ważne? Dopóki jest ze mną, nic mnie nie
musi obchodzić.
- Słyszysz? - zapytał Mack.
Oboje zamarli. W pobliżu słychać było tętent.
- To konie - powiedziała Taylor.
Zerwali się na równe nogi i wyjrzeli przez okno.
Zobaczyli, jak ze stajni wyjeżdżają trzy konie. Skiero
wały się w tę samą stronę, w którą pojechała Taylor,
kiedy wyruszyła na poszukiwanie Macka.
- To twoje wielbicielki - roześmiała się Taylor.
- Nie widziały nas. Same pojechały cię szukać.
- Świetnie - ucieszył się Mack. - To znaczy, że
mamy trochę czasu.
- Na co? - zapytała zaskoczona.
Nie musiał tłumaczyć. W lot zrozumiała. Po chwili
znów leżeli na sianie i tulili się do siebie, jakby lata
całe się nie widzieli.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Jechali do domu powoli, często zbaczając z drogi,
jak gdyby żadne z nich nie miało ochoty wracać.
Łączyła ich zupełnie wyjątkowa więź. Oboje wiedzieli,
że nie potrwa ona wiecznie, i oboje chcieli jak najdalej
odsunąć w czasie chwilę, w której zostanie zerwana.
Tym razem Mack siedział z przodu. Taylor obejmowała
go ramionami i przytulała twarz do jego pleców. Myślała
tylko o tym, że dopiero co kochała się z Maćkiem i że
niewiele brakuje, żeby się w nim na dobre zakochała.
Jaki właściwie jest ten chuligan, który wrócił tu
jako mój obrońca? zastanawiała się. Trochę go już
poznałam. Wiem, że jest czuły i bardzo delikatny.
Wydaje mi się, że kryją się w nim niezbadane skarby.
Koniecznie muszę go lepiej poznać. Ciekawe, dlaczego
wszyscy uważali go za niegodziwca?
- Powiedz mi, co w życiu zrobiłeś złego? - zapytała.
- Dręczy cię poczucie winy? - roześmiał się Mack.
- Ani trochę. Ja tylko usiłuję zrozumieć... Skąd się
wzięła ta twoja paskudna reputacja? Od czego się to
zaczęło?
- Chyba od tego, że to mnie zawsze łapano - Mack
wzruszył ramionami. Właściwie nigdy z nikim o tym
nie rozmawiał, ale Taylor to co innego. Miał wrażenie,
że ona nie tylko go wysłucha, ale i zrozumie. - Kiedy
z chłopakami rozrabialiśmy w kinie czy na plaży, to
zawsze wszyscy świadkowie zapamiętywali mnie. Ja
koś nigdy nie byłem dość sprytny, żeby od razu zejść
ludziom z oczu. Dlatego zawsze mnie o wszystko
obwiniano. Jeśli dodasz do tego legendę Caine'ów...
- Co to za legenda?
- Nigdy nie słyszałaś o moim pradziadku, który był
piratem? Nazywał się Morgan Caine.
- Pewnie, że słyszałam. Wszyscy o tym wiedzą.
- To właśnie stary Morgan ponosi winę za wszyst
kie kłopoty Caine'ów. Od urodzenia mi mówiono, że
płynie we mnie piracka krew. Wmawiano mi, że mam
zło w genach.
- Przecież to nieprawda - skrzywiła się Taylor.
- Nikt nie rodzi się zły.
- Masz rację. Ja też już nie wierzę w te bzdury. Ale
kiedyś wierzyłem. Oczekiwałem od życia wszystkiego,
co najgorsze. Dlatego zachowywałem się jak chuligan.
Wjechali do stajni. Taylor z ociąganiem zsunęła się
z siodła. Mack zrobił to samo. Spojrzał dziewczynie
prosto w oczy. Był śmiertelnie poważny. Dobrze wie
dział, że jeśli nie zdoła przekonać Taylor, to nie ma co
liczyć na zrozumienie innych.
- Teraz wiem, że nie urodziłem się zły - powie
dział. - Ja naprawdę nigdy nie byłem takim strasznym
chuliganem, za jakiego mnie uważano. Byłem normal
nym, zupełnie zwyczajnym chłopakiem. Wierzysz mi?
- Ja? - Taylor była kompletnie zaskoczona. - No...
tak. Wierzę.
- Zawsze uważałaś mnie za chuligana - Mack nie
był przekonany. - Teraz zresztą też tak uważasz. Po
znaję to po twoich oczach.
- Nie, Mack! To nieprawda. - Chciała się do niego
przytulić, ale Mack się nachmurzył. W mgnieniu oka
przestał być tym samym mężczyzną, z którym się
przed chwilą kochała na sianie. Odwrócił się na pięcie
i zaczął rozmawiać z Josiem, który właśnie wszedł do
stajni, żeby rozkulbaczyć konia.
Taylor została sama. Patrzyła na Macka i czuła
przenikający do szpiku kości chłód. Chciała mu powie
dzieć, że nie nie ma racji. Powiedziałaby mu to, gdyby
jej tylko pozwolił. Chociaż musiała przyznać, że przy-
najmniej w części Mack jednak miał rację. Istotnie,
przez wiele lat uważała go za łobuza. Teraz także
wcale nie była pewna, czy może mu całkowicie zaufać.
Nie ma się czemu dziwić, pocieszyła się Taylor.
W końcu Toma znałam tyle lat, a kiedy się pobraliśmy,
wszystko się zmieniło.
- Chcę pojechać na lotnisko, zanim wrócą te pa
nienki - powiedział Mack. Po chwili dopiero przypo
mniał sobie, że u niej pracuje. - Chyba że mnie do
czegoś potrzebujesz - dodał.
- Nie potrzebuję cię. - Taylor powoli pokręciła
głową. - Możesz jechać. Weź mój samochód.
Mack zawahał się, jakby chciał coś powiedzieć, po
czym bez słowa poszedł do domu. Taylor została
w stajni. Ponad pół godziny spędziła na rozmowie ze
swoimi końmi. Nie chciała wracać do domu przed
wyjazdem Macka. Zresztą i tak miała mnóstwo spraw
do przemyślenia. Przede wszystkim musiała zdecydo
wać, czy może sobie pozwolić na miłość.
- Kimo Caine!
- To ja. Tylko teraz mówią do mnie Mack.
- Wczoraj cię nie poznałem. - Bob Albright uśmie
chnął się i wyciągnął rękę. To on uczył Macka latać.
Wtedy Mack czcił go niemal jak Boga.
- Teraz mnie poznajesz? - Mack wciąż dość scep
tycznie odnosił się do wszystkich i do wszystkiego, co
spotkało go na Hawajach.
- Oczywiście. Już wczoraj wydawało mi się, że
skądś cię znam. Cały dzień o tym myślałem. Wreszcie
przy kolacji jakaś klapka mi się otworzyła i już wie
działem, że ty jesteś Kimo Caine. Fajnie, że przylecia
łeś. - Błękitne oczy starego człowieka śmiały się do
Macka. - Długo cię tu nie było.
- Co racja, to racja - Mack wreszcie się uśmiech
nął.
Chwilę pogadali o tym, co każdy z nich robił przez
ostatnie dwadzieścia lat, po czym Bob zapytał:
- A wiesz, że Bart Carlson interesuje się tym two
im PBY?
- Coś mi się obiło o uszy - skrzywił się Mack.
- Jest tam teraz. Przyjechał go obejrzeć.
- Naprawdę? Wobec tego skorzystam z okazji
i chwilę sobie z nim pogadam.
- No to idź. Ale wróć. Pogawędzimy sobie. Na
prawdę bardzo się cieszę, że cię widzę.
Rozmowa z Bobem ucieszyła Macka. Było mu przyjem
nie, że ktoś go tu dobrze wspomina. Im bardziej jednak
zbliżał się do samolotu, tym szybciej ulatniał się miły nastrój.
Z daleka widział, że Bart wsiadł do jego PBY. Mack
postanowił, że tym razem nie da się ponieść nerwom, że
potraktuje tego gnojka chłodno i z godnością.
- Jak się masz, Bart - powiedział Mack obojętnie,
stając u stóp drabiny. - Musisz kłaść łapy na wszyst
kim, co do mnie należy?
Własne słowa zaskoczyły Macka co najmniej tak
samo, jak zaskoczyły Barta. W końcu Taylor wcale do
Macka nie należała, ale tak jakoś mu się powiedziało.
W każdym razie dobrze się stało, że ona nie może tego
słyszeć, pomyślał Mack. Chyba by mnie zabiła. Bart
natomiast usłyszał jego słowa. Co ważniejsze, dosko
nale zrozumiał. Szybko zszedł z drabiny i wbił w Mac
ka lodowate spojrzenie.
- A ty co? - Bart miał minę człowieka nawykłego
do rozkazywania innym. - Myślisz, że jak wróciłeś po
dwudziestu latach, to zaraz będziesz mógł sobie wziąć
wszystko, na co tylko przyjdzie ci ochota? Co ty sobie
w ogóle wyobrażasz? Że kim jesteś?
- Niczego sobie nie biorę. - Mack wiedział, że tym
razem na pewno ma rację, że ma prawo bronić swojej
własności. Poza tym nie nawykł do tego, żeby mu
rozkazywano. - Ja tylko nie pozwalam nikomu dotykać
tego, co moje.
- Od kiedy to Taylor należy do ciebie? - warknął
Bart, obrzucając Macka nienawistnym spojrzeniem.
- Nie powiedziałem, że Taylor należy do mnie
- powiedział Mack. Spokój jednak bardzo drogo go,
kosztował.
- Dałeś mi to do zrozumienia.
Spokojnie, chłopie, powtarzał sobie Mack. Nie po
zwól, żeby ten gnojek cię zdenerwował. To nie dawne
czasy, kiedy on mógł zrobić z tobą, co chciał. Nie
musisz już pozwalać na to, żeby tobą pomiatano.
- Taylor mnie wynajęła - Mack starannie dobierał
słowa. - Dlatego uważam, że mam pewne prawa.
- Ale nie do niej. Taylor Taggert to wspaniała
kobieta. Zasługuje na wszystko, co najlepsze. A ty nie
jesteś najlepszy, Caine - Bart prawie kłuł Macka swo
im wyciągniętym paluchem. - I sam dobrze o tym
wiesz. Lepiej zostaw ją w spokoju, synu. Posłuchaj
mojej rady, bo gorzko tego pożałujesz.
Tym razem Mack okazał się całkowicie odporny na
impertynencje Barta. Im bardziej Bart się wściekał,
tym bardziej Mack się uspokajał. Pozwolił sobie nawet
na uśmiech.
- Daj spokój, Bart. Zgadzam się z tobą w stu pro
centach. Ustalmy, że Taylor sama podejmuje decyzje.
A to, co my tutaj sobie powiemy, w żadnym stopniu na
jej decyzje nie wpłynie.
Bart zamrugał oczami i rzeczywiście prawie natych
miast się uspokoił. Odetchnął głęboko, a jego twarz
przybrała normalny kolor.
- Masz rację. - Bart wzruszył ramionami. - Zresztą
przyszedłem tutaj w sprawie samolotu. Podobno ty
jesteś właścicielem tego cacka. Ile chcesz za niego?
Mack popatrzył na samolot, który z taką miłością
własnymi rękami odrestaurował. Nawet gdyby przyszło
mu kiedyś do głowy pozbyć się tej maszyny, to Bart
Carlson byłby ostatnim człowiekiem na świecie, które
mu by ją sprzedał.
- Ten samolot nie jest na sprzedaż - wycedził
Mack.
- Wymień tylko cenę, Caine. Dam ci tyle, ile zażą
dasz.
- Już ci mówiłem, że nie sprzedaję samolotu.
- Zmienisz zdanie, kiedy ci zaproponuję swoją ce
nę.
- Nie sądzę - Mack uśmiechnął się z wyższością.
- Nie możesz kupić wszystkiego, Carlson. Niektóre
rzeczy po prostu nie są na sprzedaż.
Bart znów się wściekł. Tym razem jednak udało mu
się opanować. Wiedział, że złość na nic się nie zda.
- Chcę mieć to cudo, Caine. A ty wiesz, że ja
zawsze mam to, co chcę mieć. Tak to już jest. Teraz
bardzo chcę mieć dwie rzeczy i obie dostanę. Niestety,
ty raczej nie będziesz miał szczęścia. Przygotuj się na
porażkę, Caine. Ty już urodziłeś się przegrany. - To
powiedziawszy, odwrócił się i odszedł, pogwizdując.
Mack patrzył na odchodzącego z nie ukrywanym
obrzydzeniem. Doskonale wiedział, co to za rzeczy,
które chciał mieć Bart. Obie miały niewiele wspólnego
z jakąkolwiek ziemią. To dziwne, pomyślał Mack. Fa
cet, który obsesyjnie chce przejąć ranczo Taggertów,
ani słowem nie wspomniał o ziemi. Za to o Taylor
Taggert powiedział sporo.
Mack wszedł do kabiny pilota. Musiał wymienić
kable i chciał spokojnie pomyśleć, a praca przy samo
locie zawsze bardzo pomagała mu w myśleniu. Cały
czas myślał o Taylor, o tym, jak dobrze było trzymać
ją w ramionach i o tym, jak wspaniale byłoby znów ją
przytulić. Nie spodziewał się, że kiedykolwiek uda mu
się aż tak do niej zbliżyć. Przez tyle lat żyła wyłącznie
w marzeniach Macka, dlatego trudno mu było wyob
razić ją sobie gdziekolwiek indziej.
A na początku była taka zimna, myślał. Za to kiedy
się kochaliśmy, zrobiła się cieplutka. Ciepła i praw
dziwa; taka wspaniała jak żadna ze znanych mi kobiet.
A Jill? O Boże, nawet teraz nie pamiętam, jak ona
wyglądała. Przedtem jej twarz bez przerwy mnie prze
śladowała, a teraz muszę się wysilać, żeby ją sobie
przypomnieć. Jak dobrze... Już najwyższy czas, żeby
się z tym uporać.
- Cześć, Mack.
Mack podniósł głowę. Zobaczył uśmiechniętą buzię
wdrapującej się na drabinę Lani. Jak zwykle ubrana
była w kombinezon. Spokojnie można by ją wziąć za
młodego mechanika.
- Cześć, Lani.
Lani weszła do kabiny, usiadła na podłodze i przy
glądała się poczynaniom Macka.
- Pozwolisz mi kiedyś przelecieć się tym ptasz
kiem? - zapytała, świdrując ciekawskim spojrzeniem
deskę rozdzielczą.
- Dlaczego chcesz latać takim starociem? - Mack
uśmiechnął się do niej.
- No wiesz - oburzyła się Lani. - Jak możesz! On
mi się naprawdę bardzo podoba. Nauczyłbyś mnie sia
dać na wodzie?
- Lubisz te śmierdzące stare maszyny? - zapytał
Mack. Pomyślał sobie, że gdyby kiedyś w życiu przy
szło mu mieć córkę, to bardzo by się ucieszył, jeśli
byłaby taka jak Lani.
- Uwielbiam. Chciałabym wiedzieć o samolotach
absolutnie wszystko, żebym kiedyś mogła sama ob
sługiwać własny.
- Jeśli nie zwolnisz tempa, to własny powinnaś
mieć już za kilka dni.
- Dlaczego by nie - uśmiechnęła się Lani.
- A co na to twoja mama? - Mack był zauroczony
tą młodą osobą. Wszystko mu się w niej podobało:
stary kombinezon, nałożona tyłem do przodu czapka
baseballowa i nawet kropelka smaru na nosie.
- Mama się wścieka. Ona by chciała, żebym nale
żała do kółka dyskusyjnego. Tak jak ona, kiedy cho-
dziła do szkoły. Dokładnie nie wiem, ale wydaje mi
się, że ona była jakąś przywódczynią czy kimś w tym
rodzaju. Ja jestem zupełnie inna.
Mack musiał się odwrócić, żeby Lani nie zobaczyła
jego złośliwego uśmiechu. „Przywódczyni" to bardzo
delikatne określenie tego, kim w istocie była Sherry.
Niemniej dzieci nie powinny wysłuchiwać opowieści
o szkolnych przygodach własnych rodziców.
- Czy to prawda... - zaczęła Lani trochę zakłopota
na. - Bo słyszałam... Czy ty jesteś spokrewniony
z Jimmym Caine'em z Paukai?
- Jimmy Caine? - Mack zmarszczył czoło. - Nie,
chyba... - W tej chwili przypomniał sobie małego Jimbo,
synka swojej siostry. To przez niego opuścił wyspę.
- Oczywiście. Jimmy Caine jest moim siostrzeńcem.
- Jak go zobaczysz, przekaż mu pozdrowienia od
Lani Tanaki. Dobrze? - Policzki Lani nagle stały się
bardzo czerwone.
- No pewnie. - Mack przyciął kawałek kabla.
- Znasz Jimmy'ego?
Lani skinęła głową. Nie patrzyła Mackowi w oczy.
- A skąd go znasz? - zainteresował się Mack. - Po
dobno macie tu teraz własną szkołę i dzieci nie muszą
już jeździć do Paukai, tak jak to było za moich cza
sów.
- Wszystko się zgadza. - Lani patrzyła teraz przez
okno. - Mój kuzyn chodzi do szkoły w Paukai High.
Spotkałam Jimmy'ego parę razy.
- To znaczy, że trochę lubisz mojego Jimbo, co?
- Mack udawał, że praca całkowicie go pochłonęła,
a tymczasem bardzo starannie dobierał słowa.
- Kto ci powiedział, że go lubię? - przestraszyła się
Lani. - Prosiłam tylko, żebyś go ode mnie pozdrowił,
kiedy go zobaczysz. Nic więcej.
- Jaki on jest? - zapytał Mack.
- Nie widziałeś go?
- Ostatni raz widziałem go, kiedy miał pół roku.
- Ach, on jest... On jest... - Lani wyciągnęła z kieszeni
słoneczne okulary i pospiesznie schowała za nimi rozpro
mienione spojrzenie. - Jest w porządku. Wysoki, chudy
i chyba... niegłupi. -Uśmiechnęła się promiennie, a Macka
zupełnie zatkało ze zdumienia, bo Lani w jednej chwili
zmieniła się w bardzo ładną dziewczynę.
- Podoba ci się? No, nie wstydź się. Mnie możesz
powiedzieć.
- No i co? Nie wolno? - Spojrzała na Macka,
zdjęła niepotrzebne już okulary i wzięła do ręki kabel.
Mack nie musiał jej tłumaczyć, co ma robić, bo dziew
czyna doskonale wiedziała, jak może mu pomóc.
- Masz chłopaka? - zapytał po chwili Mack.
- Ja? - Lani była bardzo zdziwiona tym pytaniem.
- Nie. Ja nie mam czasu na te wszystkie głupoty...
- Aha. Ale Jimmy'ego lubisz?
- On jest inny - powiedziała Lani po chwili za
stanowienia. - Potrafi porozmawiać z człowiekiem nie
tylko o tym, co ostatnio oglądał na wideo, czy jak
strasznie się upił w sobotę. Przy nim nie trzeba się
malować ani nosić krótkich sukienek. Boja wiem... On
patrzy na dziewczynę jak na zwykłego człowieka.
Chyba chciałbym poznać Jimmy'ego, pomyślał
Mack. Mam nadzieję, że nie wisi nad nim przekleńst
wo Caine'ów. Wystarczy, że nam skomplikowało ży
cie.
- Byłaś już z Jimmym na randce? - zapytał.
- Z Jimmym? - Teraz Lani bardziej się pilnowała.
Nie była już taka otwarta jak przed chwilą. - Skądże.
On ma dziewczynę.
- Rozumiem.
- Jest bardzo ładna. Na paradzie w Boże Narodze
nie wybrano ją Miss Północnego Wybrzeża. - Lani
powiedziała to bez cienia zawiści. Tak, jakby Jimmy
mieszkał na innej planecie, a jej podobało się wszyst
ko, co go dotyczy. Nawet jego dziewczyna.
Mack z przyjemnością przyglądał się pracującej Lani.
Doskonale sobie radzi, pomyślał. Zadziwiające. To
wspaniała dziewczyna, ale o ile dobrze pamiętam
swoje szkolne lata, to więcej niż pewne, że chłopcy
traktują ją jak powietrze. Ja sam zwracałem uwagę
tylko na ładne i zadbane dziewczyny. Nie mam żad
nego prawa nikogo osądzać, ale mimo to cholernie
szkoda.
Mack podniósł głowę. Patrzył w stronę odległego
oceanu. Tam mieszkała jego siostra. Przecież przyjecha
łem tu głównie po to, żeby pogodzić się z Shawnee,
pomyślał. Muszę jak najprędzej do niej pojechać. Muszę
się z nią zobaczyć i sprawdzić, czy potrafimy zapomnieć
o przeszłości. I bardzo chcę zobaczyć Jimmy'ego. Ta cała
sprawa z Taylor okropnie się skomplikowała. Znacznie
bardziej, niż mógłbym przypuszczać. Coś za bardzo mi na
niej zaczyna zależeć. Marzyłem o niej przez tyle lat i to
było wygodne. Zdążyłem przywyknąć. To, co się teraz
dzieje, w niczym nie przypomina marzeń. No, może
troszeczkę, chociaż jest jak najbardziej realne, a co gorsza,
może mieć całkiem realne następstwa. Wcale nie jestem
pewien, czy mam na nie ochotę. Prawdziwe życie to nie
zabawa.
- No i jak? - Lani zamontowała kabel i teraz
wyczekująco patrzyła na Macka.
- Dobra robota - z uznaniem pokiwał głową. - Chyba cię
zatrudnię do pomocy przy wymianie okablowania.
- Naprawdę? - Dziewczyna nie posiadała się z ra
dości. - Ale fajnie!
Mack uśmiechnął się do niej, a potem, zupełnie
niepotrzebnie, pomyślał o Taylor i uśmiech zniknął
z jego twarzy. Spotkanie z Bartem Carlsonem wywoła
ło nowe problemy, z którymi Mack musiał jakoś sobie
poradzić. A to wcale nie było fajne.
- Gdzie ten facet? - zapytał Ryan zaraz po po
wrocie ze szkoły. - Dokąd on poszedł?
- A gdzie się podziało: „Dzień dobry, mamusiu?"
O buziaku też zapomniałeś?
- Dzień dobry, mamusiu - powtórzył posłusznie
Ryan i pocałował matkę w policzek. - A teraz po
wiedz, gdzie się podział ten facet. Chyba nie wyjechał,
co?
- On ma na imię Mack. Pojechał na lotnisko. Mu
siał zrobić coś przy samolocie.
- To on ma samolot? - Ryanowi zaświeciły się
oczy.
- Na pewno ci go pokaże, jeśli o to poprosisz
- powiedziała Taylor. Dopiero po chwili pomyślała
o tym, że raczej nie powinna zachęcać syna do zbyt
niej poufałości z Mackiem. Jeśli chłopiec za bardzo się
do niego przywiąże, to wyjazd Macka może złamać
małemu serduszko. Jeszcze jedna sprawa, o którą trze
ba się martwić. No właśnie, jeśli już o tym mowa...
Drgnęła, usłyszawszy za plecami dźwięk klaksonu.
- O, przyjechał pan Mueller - ucieszyła się. - Za
wiezie cię do Teddy'ego, a ja przyjadę około piątej.
Baw się dobrze, skarbie.
Ryan wskoczył do samochodu, a matka pomachała
mu ręką na pożegnanie. Kiedy auto zniknęło za za
krętem, pełna sprzecznych uczuć Taylor weszła do
domu. Jeszcze wczoraj wszystko wydawało się takie
proste. Jedyny problem, jaki miała, to Bart. Musiała
mu koniecznie dać do zrozumienia, żeby trzymał się
od niej z daleka, bo ona i tak nie sprzeda mu swojej
ziemi. Do załatwienia tej sprawy wynajęła sobie Mac
ka. Teraz doszło jej nowe zmartwienie. Będzie musiała
bardzo uważać, żeby się zbytnio nie zaangażować. To,
co już się stało i tak było sprzeczne z ustanowionymi
przez nią samą zasadami. Pod żadnym pozorem nie
może się to powtórzyć, postanowiła. Nie mam zamiaru
tłumaczyć się z tego, co zrobiłam, ale powtarzać tego
także nie chcę.
Usłyszała nadjeżdżający samochód. Wyjrzała przez
okno. Mack wrócił. Serce natychmiast zaczęło bić zna
cznie szybciej niż powinno.
- Tak nie można - szepnęła do siebie. - Musisz
z tym natychmiast skończyć.
Nasłuchiwała, a kiedy Mack wszedł do pokoju, cała
promieniała szczęściem. Z trudem udało jej się trochę
opanować. Odwróciła się bardzo powoli, chociaż miała
ochotę pofrunąć do niego jak na skrzydłach.
Mack stał w progu z taką miną, że Taylor nie
odważyła się nawet uśmiechnąć. Wszedł do pokoju
mroczny jak gradowa chmura. Przez chwilę patrzyli na
siebie i Taylor usiłowała się domyślić, co też mogło go
wprawić w taki ponury nastrój.
- Bart się w tobie kocha, tak? - zapytał Mack bez
żadnych wstępów.
- Skąd ci to przyszło do głowy? - zawołała za
szokowana.
- Rozmawiałem z nim. - Uważnie obserwował
twarz dziewczyny. Teraz już wiedział, że to prawda.
Zastanawiał się tylko, dlaczego wcześniej tego nie za
uważył, dlaczego się nie domyślił. Z całych sił zacisnął
pięści na oparciu najbliższego krzesła. - Dlaczego mi
powiedziałaś, że on chce kupić ziemię, skoro dobrze
wiesz, że on chce ciebie, a nie twoje ranczo?
Taylor była przerażona. Stała na środku pokoju
z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami, z dłonią na
otwartych jak do krzyku ustach. Czuła się tak, jakby ją
spoliczkowano. Rzucone przez Macka oskarżenie wy
wołało w niej mnóstwo sprzecznych emocji. Nie mogła
wydobyć z siebie głosu. Nie odpowiedziała więc, tylko
odwróciła się i wyszła do kuchni. Mack poszedł za nią.
Taylor stanęła przy zlewie i zabrała się do zmywania
naczyń. Robiła to bez udziału myśli, bez udziału woli.
Jak automat. Musiała robić cokolwiek, bo inaczej nie
zdołałaby powstrzymać czających się pod powiekami
łez. Mack stanął tuż za jej plecami. Był zdenerwowa
ny.
- Dlaczego o niczym mi nie powiedziałaś? - po
wtórzył. - Czy on cię prosił o rękę?
Taylor zamknęła oczy. Trzymany w rękach talerz
włożyła z powrotem do zlewu.
Muszę przez to przejść, pomyślała. Żadnych pła
czów. Trzeba wreszcie stawić czoło rzeczywistości,
przestać przed samą sobą ukrywać prawdę.
- Bart wspomniał coś o tym, że chciałby mnie
poślubić - powiedziała, odwracając się do Macka i pat
rząc mu prosto w oczy. - Mówiłam ci, że zjawiał się
tu po każdym incydencie. Prawie natychmiast. Zawsze
wtedy proponował, że się mną zaopiekuje.
- Zupełnie inaczej mi to przedstawiłaś - powiedział
Mack, nie odrywając oczu od twarzy Taylor, szukając w niej
wytłumaczenia. - Mówiłaś, że on chce przejąć ranczo.
O tym, że przede wszystkim chodzi mu o ciebie, nie
wspomniałaś ani słowem.
- Nie rozumiesz, że w tym właśnie problem. On
uważa, że może mieć wszystko, na co tylko przyjdzie
mu ochota. Rzeczy potrzebne mu są do tego, żeby
wzmacniały jego władzę. On nikogo ani niczego nie
kocha - tłumaczyła Taylor. Czuła się winna wobec
Macka. Istotnie, nie powiedziała mu od razu całej
prawdy, ale wówczas nie wiedziała, że będzie to miało
jakiekolwiek znaczenie.
- Ja nic z tego nie rozumiem. Ten facet za tobą
szaleje. Parę godzin temu sam mi to powiedział. Nie
wierzę, żeby ktoś tak zakochany mógł cię skrzywdzić. Czy
jesteś absolutnie pewna, że to on spalił ci szopę? Czy jesteś
pewna, że tamte inne rzeczy to też jego sprawka?
- Niczego nie jestem pewna. - Taylor przygarbiła
się. Znów poczuła się bardzo samotna. Nawet Mack jej
nie wierzył. - Zresztą już ci to mówiłam. Zapom
niałeś? Mówiłam, że podejrzewam Barta. Tylko tyle.
- Przypuszczam, że faktycznie go podejrzewałaś.
Inaczej nie sprowadziłabyś sobie z kontynentu ochro
niarza. Moim zdaniem sprawa wygląda poważnie. Mu-
stało się stać coś tak strasznego, że zdecydowałaś się
wezwać na pomoc kogoś, kto odpędzi od ciebie napa
lonego faceta. Czy Bart cię całował? - zapytał, jakby
nagle doznał olśnienia.
- Nie rozumiem, o co mnie pytasz?
- O tego mężczyznę, o którym opowiadał mi Ryan.
Ostrzegł mnie, żebym nie ważył się ciebie pocałować.
Powiedział mi, że jakiś mężczyzna cię całował i że on
musiał go przepędzić. Chodziło mu o Barta, prawda?
Po chwili wahania Taylor skinęła głową. Jak żywa
stanęła jej przed oczami tamta scena: Ryan wali Barta
swymi małymi piąstkami i wrzeszczy, żeby zostawił
w spokoju jego mamę. Bezgraniczna miłość wypełniała
serce Taylor za każdym razem, kiedy sobie o tym
przypomniała. Tylko jak to wszystko wytłumaczyć Mackowi?
A Mack potrzebował wyjaśnień jak powietrza. Czuł
się paskudnie. Uznał, że go oszukano, że wbrew jego
woli użyto go do popełnienia obrzydliwego czynu.
Chciał usłyszeć od Taylor coś, co by go przekonało, że
się myli. Niestety, dotąd niczego takiego nie usłyszał.
Miał wielką ochotę sprać Barta na kwaśne jabłko.
Nienawidził go z całej duszy. Musiał Taylor o wszyst
ko dokładnie wypytać, poznać całą prawdę.
- Czy kiedykolwiek umówiłaś się z Bartem Carl-
sonem na randkę? - zapytał rzeczowym tonem.
- Ja... Tylko dwa razy.
- O, mój Boże! - Mack odwrócił się do niej pleca
mi.
- Umówiłam się z nim dwa razy, ale szybko się
zorientowałam, że to nie ma sensu. - Taylor chwyciła
Macka za ramię. Bardzo jej zależało na tym, żeby ją
zrozumiał. - Naprawdę nic więcej się nie stało. My
nigdy... Nigdy nie byliśmy ze sobą blisko.
- Po co mnie tu ściągnęłaś? - Patrzył dziewczynie
prosto w oczy. Tak bardzo chciał jej wierzyć. - Cho
dziło ci może o to, żeby on był zazdrosny?
- Nie, Mack! - zawołała autentycznie przerażona.
- W żadnym wypadku! Ja go nie cierpię. Nie chciałam
się z nim więcej umawiać, bo... - Spuściła oczy. Mu
siała wszystko jakoś Mackowi wytłumaczyć, a nie było
to wcale łatwe. - Zorientowałam się, że on chce mnie
zaciągnąć do łóżka. Nie mogłabym z nim się kochać.
Nawet myśleć o czymś takim nie mogę. Uwierz mi,
proszę.
Mackowi ulżyło, ale nie był jeszcze zadowolony.
Uważał, że ma prawo poznać całą prawdę. Musiał ją
poznać.
- Nie chcesz wyjść za niego za mąż? - zapytał.
- Oczywiście, że nie chcę! - Taylor patrzyła mu
prosto w oczy. - Jak tylko tu przyjechałeś, powiedzia
łam ci, co o tym wszystkim myślę. Nie chcę ponownie
wychodzić za mąż. W ogóle nie chciałam żadnego
mężczyzny. Ja... Według mnie Tom wciąż jest moim
mężem i pozostanie nim na zawsze.
- Przecież to absurd. - Mack wziął dziewczynę za
ramiona. - Oboje dobrze znaliśmy Toma. Nie był
chodzącą doskonałością. Nigdy nie uwierzę...
- Przestań! Nie waż się nic więcej mówić!
Taylor usiłowała wyrwać się z uścisku, ale Mack jej
nie puścił. Trzymał ją przed sobą, zmuszając dziew
czynę, żeby patrzyła mu prosto w twarz.
- A więc dlaczego się dziś ze mną kochałaś?
Taylor milczała. Nawet sobie samej nie potrafiła
odpowiedzieć na to pytanie. Doskonale wiedziała, że
gdyby Mack zaprowadził ją teraz do sypialni, chętnie
znów by to zrobiła. Tego także nikomu nie potrafiłaby
wytłumaczyć.
- Dlaczego? Odpowiedz mi, Taylor - nie ustępował
Mack.
- Kochałam się z tobą, bo miałam na to ochotę
- wyszeptała z trudem. Wiedziała, że jej słowa sprzeci
wiają się wszelkim regułom, jakie dla siebie ustanowi
ła, i wszystkim zamierzonym celom.
Mack wreszcie trochę się uspokoił. Teraz mógł już
puścić dziewczynę.
- Tom nie żyje, Taylor. Odszedł na zawsze.
- Mack przytulił ją do siebie i głaskał po głowie jak
małą dziewczynkę. - Za to ty żyjesz. Jesteś młoda
i piękna. Nie możesz kłaść się do trumny obok Toma.
- Ale... - Taylor zamknęła oczy. W ramionach Ma
cka czuła się taka bezpieczna, że zupełnie zapo
mniała, chciała powiedzieć.
- Och, Taylor, Taylor - westchnął Mack. Złość
dawno go już opuściła. - Jesteś taka piękna i pełna
życia. Możesz być wdową, matką i kochanką. Jedno
drugiemu w niczym nie przeszkadza. Możesz dać męż
czyźnie znacznie więcej niż jakakolwiek kobieta na
świecie.
Przytuliła się do niego. Tak bardzo pragnęła niczego
się nie bać. Przy Macku nie sprawiało to najmniejszej
trudności. Niestety, wiedziała, że nie może sobie na ten
luksus pozwalać zbyt długo, bo w przeciwnym razie
będzie zgubiona. Musiała być dzielna i bardzo silna.
- Taylor... - wargi Macka dotknęły ust dziewczyny.
Udało jej się od niego oderwać, chociaż była to
najtrudniejsza rzecz, jaką przyszło jej w życiu zrobić,
chociaż czuła się przy tym tak, jakby sama wyrwała
sobie kawałek ciała.
- Nie odchodź, Taylor.
- Zostaw mnie, Mack - szepnęła, wycierając usta
wierzchem dłoni. - Nie dotykaj mnie - głos jej się
załamał. - Proszę cię.
Odwróciła się i wybiegła z pokoju, a Mack stał
w miejscu, jakby zamieniono go w słup soli. W uszach
wciąż dzwoniły mu słowa Taylor: „Nie dotykaj mnie".
O ile dobrze rozumiał świat, te słowa mogły oznaczać
tylko jedno: żałowała tego, co oboje zrobili. Przemyś
lała sobie wszystko i doszła do wniosku, że popełniła
błąd. Mack nawet nie bardzo się zdziwił. Przecież
prawie od progu mu powiedziała, że, bez względu na
okoliczności, chce pozostać wierna Tomowi. Należało
uszanować jej wolę, pomyślał. Trzeba było trzymać
ręce przy sobie. Ależ to boli! Ona nie jest moja.
Mack wypadł z domu jak strzała. Chciał sobie zna
leźć jakieś miejsce, w którym mógłby się schronić.
Zazwyczaj, kiedy czuł się tak paskudnie, kiedy emocje
nie pozwalały mu usiedzieć na miejscu, brał swój
samolot i leciał nim wysoko, ponad chmury, albo szedł
na strzelnicę trochę postrzelać. Tym razem nie mógł
zrobić ani jednego, ani drugiego. Musiał zostać na
ranczo. W końcu był w pracy.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Taylor leżała bez ruchu. Słuchała dźwięku stukają
cych o dach kropli deszczu. Była druga w nocy, a ona
nie mogła zmrużyć oka. Zdążyła już przemyśleć całe
swoje życie z Tomem, przypomnieć sobie o swoich
powinnościach wobec syna i o tym, że nie wolno jej
wypuścić z rąk ranczo. Tylko że tym razem wszystkie
te sprawy wcale nie wydawały jej się ważne. A raczej
były ważne, ale... nie najważniejsze. Kiedy tylko za
mykała oczy, widziała przed sobą przystojną twarz
i piękne ciało Macka, czuła na sobie dotknięcie jego
dłoni. Przewracała się z boku na bok jak znękany
człowiek, który oddałby pół życia za chwilę spokoju.
Wreszcie nie wytrzymała. Wysunęła się z łóżka i pode
szła do drzwi. Nasłuchiwała chwilę, po czym pobiegła
do pokoju Macka. Nie pukała, tylko cichutko weszła
do środka. Nie zapomniała nawet zamknąć drzwi na
klucz.
Ciemna sylwetka Macka odcinała się ostro od białej
pościeli. Taylor położyła dłoń na jego policzku.
- Mack - szepnęła.
Pomyślał, że znów mu się śni coś miłego. Bał się
odezwać, bał się wyciągnąć rękę, żeby się nie obudzić
i nie przerwać pięknego snu. Zdawało mu się, że postać
dziewczyny błyszczy w poświacie księżyca jak zjawa.
Taylor zauważyła, że otworzył oczy. Szarpnęła
wiązanie nocnej koszuli. Delikatny materiał opadł na
podłogę. Mack wstrzymał oddech. Miał przed sobą
piękną, nagą kobietę o jędrnych piersiach, wąskiej talii
i rozłożystych biodrach. Uśmiechnęła się do niego.
Odchyliła koc i spojrzała na doskonale zbudowane
męskie ciało. Wszystko, co się potem wydarzyło, trwa
ło zaledwie ułamek sekundy. Przynajmniej tak się
obojgu wydawało. Zwarli się w miłosnym uścisku,
stopili w jedno ciało, w jedną duszę, zamienili się
w czystą, przechodzącą ludzkie wyobrażenie rozkosz,
która wyssała z nich wszystkie siły, pozostawiła bez
władnych, mokrych od potu i niebiańsko szczęśliwych.
- Wszystko w porządku? - zapytał Mack, nie wy
puszczając dziewczyny z objęć.
- W porządku - wyszeptała. - Nawet lepiej.
- Chciała mu powiedzieć, że znalazła się w niebie, że
było to najwspanialsze przeżycie w całym jej życiu, że
on chyba jest czarodziejem, bo na pewno ma czaro
dziejskie palce, ale nie mogła. Po prostu nie mogła się
do tego przyznać.
- Opowiedz mi o swojej żonie - poprosiła.
- O Jill? - Mack bardzo się zdziwił. Jego małżeństwo
było ostatnią rzeczą, o jakiej miał ochotę w tej chwili
rozmawiać. - Naprawdę chcesz?
- Naprawdę. Muszę się o niej czegoś dowiedzieć.
Mack w ogóle nie chciał poruszać tego tematu.
Jednak, znając Taylor, wiedział, że nie ustąpi. Dla
czego więc nie miałby zrobić tego teraz? Opowie
i wreszcie będzie mógł zapomnieć.
- Poznałem ją w Kalifornii, w college'u - zaczął
Mack, wpatrując się w ciemność. - Była mądra, dow
cipna i zakochałem się w niej od pierwszego wej
rzenia. Po ślubie zamieszkaliśmy na Florydzie. Zaczą
łem pracować w Agencji do Spraw Narkotyków. Z po
czątku Jill była zachwycona, ale kiedy zamordowano
jednego z moich kolegów, zrozumiała, o co w tym
wszystkim naprawdę chodzi. Nalegała, żebym rzucił tę
pracę.
- Trudno mieć do niej o to pretensję - skomen
towała Taylor.
- Nie mogłem odejść. Ta praca wciągnęła mnie jak
narkotyk. Naprawdę byłem przekonany, żezbawiam
świat, że ratuję ludzi przed śmiertelnym niebezpieczeń
stwem. - Urwał. Zastanawiał się, czy Taylor potrafi
zrozumieć, dlaczego ta praca była dla niego taka waż
na. Walczył ze złem, bo musiał sam sobie udowodnić,
że potrafi czynić dobro, że nie jest ani łobuzem, ani
chuliganem. - Zresztą nieważne - odezwał się znowu.
- W każdym razie Jill nienawidziła mojej pracy i zwią
zanego z nią ryzyka. Zdałem sobie z tego sprawę
dopiero wtedy, kiedy mnie opuściła. Byłem wściekły
jak wszyscy diabli. Musiało minąć dziewięć miesięcy,
podczas których kilka razy byłem o włos od śmierci,
żebym zrozumiał racje mojej żony. Zrezygnowałem
z pracy i odszukałem Jill. Miałem nadzieję, że do mnie
wróci. Niestety, było już za późno - Mack wziął głę
boki oddech. Zostało mu do opowiedzenia to, co bolało
najbardziej. - Jill wyszła za mąż za mojego dawnego
kolegę. Kiedy się spotkaliśmy, była w szóstym miesią
cu ciąży.
Czekał na przeszywający ból, który pojawiał się
zawsze, kiedy przypominał sobie ostatnie spotkanie
z Jill. Nic się jednak nie działo. Ani bólu, ani żalu
- zupełnie nic. Czyżby tamta udręka wreszcie się skoń
czyła? pomyślał, nie dowierzając własnemu szczęściu.
Czy to naprawdę koniec?
- No i tak to się skończyło - powiedział. - Wróci
łem do Kalifornii i pracowałem dorywczo na różnych
lotniskach, dopóki nie trafiłem na twoje ogłoszenie.
- Cieszę się, że je zauważyłeś - szepnęła Taylor
i mocno przytuliła się do Macka. Już nie umiała sobie
wyobrazić, jak by to było, gdyby on tego ogłoszenia
nie zobaczył, gdyby tu nie przyjechał.
Mack przeciągnął się leniwie. Wciąż jeszcze czuł na
sobie dotknięcie dłoni Taylor.
Uświadomił sobie, że w pokoju ktoś jest. Zamarł.
Tylko oczy szukały intruza. Znalazły. Tuż obok łóżka
stał Ryan.
- Cześć - odezwał się chłopiec.
- Cześć. - Mack przewrócił się na bok. - Co się
stało, synku?
Ryan trochę się zmieszał. Najwyraźniej przypomniał
sobie, że nie należy wchodzić bez pukania do cudzego
pokoju.
- Spałeś - powiedział, jakby to wszystko tłumaczy
ło.
- Spałem - przyznał Mack.
- Coś ci przyniosłem. - Ryan podał Mackowi ka
wałek papieru, który przedtem wstydliwie chował za
plecami. - Przerysowałem z encyklopedii.
Mack przyjrzał się rysunkowi. W pierwszej chwili
pomyślał sobie, że to wieloryb, wykonujący taniec
godowy. Dopiero potem zaczął rozróżniać szczegóły
i zrozumiał, że Ryan narysował PBY. Spojrzał na
chłopca. W oczach dziecka zobaczył wielką tęsknotę,
którą sam tak dobrze poznał. Bo Mack także wcześnie
stracił ojca. Doskonale wiedział, jak bardzo każdy
chłopiec potrzebuje mężczyzny, który nauczyłby go, co
to znaczy być mężczyzną.
- Wspaniale - pochwalił Mack. - Chciałbyś obe
jrzeć mój samolot?
- No pewnie. - Chłopcu zaświeciły się oczy.
- Możemy pojechać, jak wrócisz ze szkoły. Po dro
dze wpadniemy gdzieś na hamburgery i opowiem ci
o moim pradziadku, który był piratem.
- Fajnie - ucieszył się Ryan. Usłyszał nawołujący
go głos matki i szybko podszedł do drzwi. W progu
zatrzymał się na chwilę. - Po szkole? - zapytał, jakby
chciał się upewnić, czy aby dobrze zrozumiał.
Mack skinął głową, a kiedy za chłopcem zamknęły
się drzwi, głośno się roześmiał. Najpierw nazywam
Morgana Caine'a przekleństwem mojego życia, pomyś
lał, a potem przy jego pomocy kupuję sobie przyjaźń
małego chłopca. Po raz pierwszy w życiu chcę za
imponować dzieciakowi i używam do tego legendy,
której przez całe życie nienawidziłem. Zabawnie się to
życie układa.
Wstał z łóżka, umył się, ubrał i poszedł na śniada
nie. Ryan zdążył już zjeść i właśnie wybierał się do
szkoły. Nieśmiało uśmiechnął się do Macka.
- No, chodźże, Ryan - niecierpliwiła się Taylor.
Nawet nie spojrzała na mężczyznę, z którym spędziła
całą noc. - Spóźnisz się do szkoły.
- Cześć, Ryan - Mack uśmiechnął się do chłopca.
- Dasz im dzisiaj popalić, co?
- No pewnie - obiecał rozradowany chłopiec.
O, nie, pomyślała Taylor, zauważywszy wreszcie, że
między jej synem a kochankiem zawiązała się nić
porozumienia. Nie, synku. Ten człowiek nie może stać
się wzorem dla ciebie.
Niestety, było już najprawdopodobniej za późno na
takie pobożne życzenia. Taylor była w rozterce. Prag
nęła rzucić się w ramiona Macka, a jednocześnie miała
ochotę pozbyć się go z domu. Nie miała pojęcia, które
z tych dwóch pragnień weźmie górę. Myślała o tym,
wioząc Ryana do szkoły, myślała także w drodze po
wrotnej. Nie chciała wplątać się w romans bez przy
szłości, w romans, który zaciąży nad całym jej życiem.
A ponieważ nie mogła sobie na coś takiego pozwolić,
musiała okazać stanowczość. Wróciła do domu silna
i gotowa do walki z samą sobą. Macka potraktowała
przyjaźnie, ale z rezerwą. Najwyraźniej zrozumiał ją,
bo także zachował dystans. Patrzył tylko na uwijającą
się po kuchni dziewczynę i przypominał sobie, jak
wspaniale było im razem w łóżku.
Dzień płynął spokojnie, bez burzliwych wydarzeń.
Mack objechał na Salomonie całe ranczo. Tym razem
bez przygód. Taylor zaś pojechała do miasta zrobić
zakupy i odbyć kilka rozmów z potencjalnymi nabyw
cami. Ciężko pracowała, a mimo to ani na chwilę nie
mogła przestać myśleć o Macku. Mogłaby przysiąc, że
zdoła się wyrwać spod jego uroku.
To nic trudnego, przekonywała samą siebie. Na
pewno uda mi się z niego zrezygnować. Rzuciłam
przecież palenie i zrezygnowałam z likieru truskaw
kowego. A w zeszłym roku odstawiłam tłuszcze i sło
dycze. Schudłam osiem kilo. Z nim też sobie poradzę.
Przez kilka następnych dni Taylor usilnie próbowała
wprowadzić swoje postanowienie w czyn. Była surowa,
nachmurzona, wydawała polecenia ostrym tonem i za
wsze wyglądała tak, jakby połknęła kij od szczotki. Przy
tym ubierała się w za duże koszule i luźne spodnie.
Niestety, wszystkie te sposoby zawiodły. Mack zno
sił jej humory przez pewien czas, ale potem zawsze
coś powiedział albo ją pocałował, albo żartował sobie.
Wtedy całą surowość diabli brali, a Taylor chichotała
jak pensjonarka.
Starała się jak najmniej przebywać w domu. Wyjeż
dżała na ranczo, żeby własnoręcznie naprawiać ogro
dzenia. Po dwóch dniach Mack przyjechał do niej na
Salomonie. Przywiózł koszyk z jedzeniem i butelkę
wina. Zrobili sobie piknik przy wodospadzie, a potem
kochali się jak szaleni w wysokiej trawie.
Taylor zaprosiła do domu koleżanki. Sue całą duszę
wkładała we flirt z Mackiem, a trzy jego wielbicielki
otaczały go kołem.
- A pamiętasz? - pytały co chwila, a on uprzejmie
kiwał głową, udając, że oczywiście, jakże by nie, pa
mięta. Rozmawiał z nimi grzecznie i na wszystko się
zgadzał. Dziewczyny przywiozły ze sobą aparaty foto
graficzne i każda po kolei robiła sobie zdjęcie z Mac
kiem. Były w siódmym niebie. Niestety, kiedy tylko
zniknęły za zakrętem, Mack znów przytulił do siebie
Taylor, a ona się nie broniła i znów wszystko zaczęło
się od nowa.
Taylor długo nie dopuszczała do siebie tej myśli,
w końcu jednak musiała przyznać, że się zakochała.
Wiedziała, że swoim nieodpowiedzialnym postępowa
niem zaprzecza wszystkiemu, co było jej drogie, ale nie
potrafiła nad sobą zapanować. Pomimo najszczerszych
chęci. Ta miłość różniła się od wszystkich dotychczaso
wych doświadczeń Taylor. Z Tomem znali się od dziecka.
Wychowywali się razem w przeświadczeniu, że są sobie
przeznaczeni. O tym, że razem przejdą przez życie,
wiedzieli od zawsze. Ich małżeństwo było spokojne,
zazwyczaj przyjemne, czasami tylko przykre, a czasem
nawet nie do zniesienia. Jednak w sumie tworzyli dobrą,
zupełnie przeciętną parę. Miłości do Macka nie dało się
z tamtą nawet porównać. Taylor właściwie cały czas czuła
się tak, jakby unosiła się w powietrzu, jakby leciała na
Księżyc. Tylko bardzo się bała, że kiedy straci tę miłość,
nigdy nie będzie tą samą kobietą, którą była przed
przybyciem Macka.
Znajomi usiłowali jej pomóc, jakoś wybić z głowy
to uczucie. Któregoś dnia wpadli Joyce i Larry, przyja
ciele Taylor. Byli wobec Macka uprzedzająco grzeczni,
ale nie ukrywali, że bardzo martwią się o Taylor.
Zanim sobie poszli, Larry odciągnął ją na bok i powie
dział, że bardzo dużo złego słyszał o Macku, wobec
czego prosi ją, żeby na siebie uważała. Taylor z tru
dem udało się utrzymać uśmiech na twarzy. Miała
wielki żal do Larry'ego. Czy on nie widzi, jaka jest
ostrożna? Dlaczego nikt nie chce tego zauważyć?
- Taylor - szepnęła jej kiedyś do ucha Sue - Bart
mnie prosił, żebym z tobą porozmawiała.
- Nie chcę nawet słyszeć o Barcie.
- Musisz. Przecież wiesz, co on do ciebie czuje.
Taylor pokręciła głową. Nie chciała mieć absolutnie
nic wspólnego z tym facetem. Ale Sue zupełnie nie
potrafiła zrozumieć przyjaciółki.
- Chyba wiesz, że jeśli wyjdziesz za mąż za Barta,
znów wszystko dobrze się ułoży. Zatrzymasz swoje
ranczo, przestaniesz się martwić o pieniądze, a twój
syn będzie miał ojca, który się nim zaopiekuje. Bę
dziesz urządzona na całe życie.
- Czy ty dlatego wyszłaś za mąż, Sue? - zapytała
Taylor. - Dlatego, że Jason zaproponował ci doskonałe
warunki materialne i życie bez stresów?
- No, co ty? - oburzyła się Sue. - Byłam w nim do
szaleństwa zakochana.
- No właśnie!
- Czy ty też tak bardzo kochałaś Toma? - zapytała
Sue.
- Niezupełnie. - Taylor nie chciała i nie musiała
mówić całej prawdy. - Z Tomem wszystko było inaczej.
- A więc jesteś zakochana w... O, nie! To niemoż
liwe - jęknęła Sue. - Powiedz, że tak nie jest.
- Nic ci nie powiem, Sue. Jesteś moją przyjaciółką,
ale to akurat nie twoja sprawa.
Z biegiem czasu Taylor coraz rzadziej sięgała po
strzelbę. Nie wiedziała, czy to dlatego, że Mack dawał
jej poczucie bezpieczeństwa, czy też może dlatego, że
nie była już tak znerwicowana. Mack zawsze był z nią,
a kiedy go nie było, to tylko dlatego, że pojechał
dokądś z Ryanem. Ryan był uszczęśliwiony i zachwy
cony. „Pójdziemy popływać, Mack... Pojedziemy na
lotnisko..." Chłopiec bez przerwy wymyślał mu nowe
zajęcia. Mack tylko się uśmiechał. Wtedy Ryan wkła
dał rączkę w olbrzymią dłoń swego dużego przyjaciela
i patrzył na niego z takim uwielbieniem, że serce
Taylor krwawiło. Dobrze wiedziała, że nie powinna
pozwolić synowi na tę przyjaźń. Bała się, że Ryan
zbytnio się przywiąże do Macka. Ale czy mogła ode
brać dziecku chwile szczęścia? Pozbawić go przyjacie
la, którego tak bardzo potrzebował? A przecież wie
działa, że Mack nie zostanie z nią na zawsze. Oboje
o tym wiedzieli.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Chodź, uciekniemy razem - szeptał jej do ucha
Mack. - Pojedziemy na Tahiti, do Australii. Dokąd
tylko zechcesz.
- Aha. - Taylor zamknęła oczy i oparła głowę na
jego ramieniu. Nie myślała o niczym. Po prostu cieszy
ła się bliskością Macka. Przywiózł ją na lotnisko, żeby
pokazać swój PBY. Samolot się dziewczynie spodobał.
Fotel pilota był bardzo wygodny, a co do samego
pilota...
- Upolujemy sobie coś na obiad na wielkiej rafie,
a potem popływamy wśród małych purpurowych rybek
- kusił Mack, pokrywając pocałunkami szyję dziew
czyny. - Potem usiądziemy na piasku i popatrzymy,
jak słońce chowa się do morza.
- I będziemy się kochać w blasku tropikalnego
księżyca - szepnęła Taylor - a ciepły wietrzyk obsypie
nas płatkami orchidei.
- No właśnie - uśmiechnął się Mack. - Chcesz
polecieć?
Taylor roześmiała się głośno. Zanurzyła palce w gę
stwinie włosów Macka, zbliżyła usta do jego twarzy.
- No, no. Co za czuła scena - odezwał się Bart,
który właśnie wdrapywał się na drabinkę.
Mack i Taylor odskoczyli od siebie jak oparzeni.
Dziewczyna szybko zapięła bluzkę. Nie była zawsty
dzona, tylko zła jak osa.
- Czego tu szukasz, Carlson? - zapytał ponuro
Mack.
- Dlaczego zawsze pociągają cię niewłaściwi faceci,
kochanie? - spytał Bart, patrząc na Taylor tak, jakby
poza nimi nikogo w pobliżu nie było. - Najpierw Tom,
teraz ten Caine. Przecież ty nawet nie masz z nim
o czym rozmawiać.
- To nie twój interes - warknęła Taylor.
- Ależ oczywiście, że mój, kochanie. - Bart zrobił
zmartwioną minę. - Zbyt często musiałem cię ratować
z opresji. Zresztą nigdy nie zostałem doceniony.
- Nikt cię nie prosi o ratunek. - Taylor z trudem
się opanowała. - Nigdy nie musiałeś mnie ratować
i nigdy niczego podobnego nie robiłeś. Sama potrafię
się o siebie zatroszczyć.
- Przekonamy się. - Lepki uśmiech nie schodził
z twarzy Barta. - Wkrótce się przekonamy.
- Pytałem, czego tu szukasz, Carlson? - Mack pod
szedł do Barta. Wyglądał jak chmura gradowa. - Ga
daj, o co ci właściwie chodzi, albo spływaj.
- Przyszedłem przemówić ci do rozumu i namówić cię
na sprzedaż samolotu. Widzę jednak, że w tej chwili jesteś
zajęty. - Bart odwrócił się, udając, że chce odejść. - Ona
pewnie teraz jest twoja, Caine, ale wszyscy wiemy, że ty
nigdzie nie zagrzejesz miejsca. Pocieszam się, że kiedy
wyjedziesz, ja wciąż tu będę. - Uśmiechnął się z wyższoś
cią i tym razem rzeczywiście sobie poszedł.
Mack przyglądał mu się przez chwilę, po czym
znów usiadł obok Taylor.
- Fajny facet - powiedział.
Taylor tylko się skrzywiła.
- O czym on mówił, Taylor? - zapytał Mack.
- O co mu chodziło z tym ratowaniem z opresji?
- Tom... - dziewczyna spuściła oczy. - Mieliśmy
pewne problemy.
- Jakie problemy? - Mack chwycił ją za rękę.
Uznał, że w tej chwili ma prawo żądać odpowiedzi.
Taylor nie chciała o tym mówić. Przysięgła sobie
przecież, że nigdy nikomu nie zdradzi tajemnicy. Ale
Mack był kimś zupełnie wyjątkowym. W pewnym sen-
sie był teraz jej najlepszym przyjacielem. No i oczywi
ście ukochanym mężczyzną.
- Tom... On czasami miewał romanse. - Taylor
patrzyła w okno. Wołałaby mówić o Tahiti niż o tym...
- Nic poważnego. Na pewno. Bardzo się z Bartem
przyjaźnili i on czasami... Bart przyprowadzał Toma do
domu. - Mack patrzył na drobną dłoń Taylor i myślał
o tym, że nigdy nie lubił Toma. W tej chwili go
nienawidził. Żałował tylko, że Tom nie żyje i że nie
może tego gnojka zabić.
- To zabawne - mówiła Taylor. - Tom ze wszyst
kimi problemami chodził do Barta. Z tego, co wiem,
Taggertowie zawsze uważali Carlsonów za życzliwych,
bogatych sąsiadów.
- Dlatego Bart uznał, że może zająć miejsce Toma?
- Pewnie tak. - Taylor popatrzyła na Macka. Z tru
dem zdobyła się na uśmiech. - Hej, może przestalibyś
my rozmawiać o Barcie. Mieliśmy przecież dokądś
lecieć. Zapomniałeś?
Mack skinął głową. Objął dziewczynę ramionami
i mocno do siebie przytulił. Niestety, nie udało mu się
odprężyć. Tamten nastrój nie chciał powrócić.
Mijał dzień za dniem. Mack bez opamiętania kochał
się z Taylor. Nawet po kilka razy dziennie. Był pe
wien, że wkrótce się nasyci, że będzie miał dość, że
minie zauroczenie i tęsknota, które pielęgnował w so
bie od wczesnej młodości. W końcu wszystkie kobiety
są w pewnym sensie do siebie podobne, a Taylor
Taggert nie była wyjątkiem. Otóż pomylił się. Taylor
Taggert była wyjątkowa. Mack czuł się jak człowiek,
który cwałuje na dzikim koniu i nie bardzo wie, czy
ma się go za wszelką cenę trzymać i ryzykować skrę
cenie karku, czy też może puścić cugle i pozwolić się
zrzucić z siodła. Pozostał przy pierwszej możliwości,
chociaż nie miał pojęcia, jak długo jeszcze wytrzyma.
Pomagał Taylor na ranczo, uczył się pracy na roli.
Dużo czasu spędzał też z Josim, starym człowiekiem,
który przez całe życie pracował u Taggertów i który
dużo opowiadał Mackowi o dawnych czasach.
- Co się właściwie stało z poprzednimi kowbojami?
- zapytał go Mack któregoś popołudnia. - Podobno
Bart Carlson ich stąd przegonił.
- Przegonił? - Josi podrapał się po siwej głowie.
- Nic o tym nie wiem. Wiem tylko, że nagle zachciało
im się wyjechać do Honolulu, no i wyjechali. Bałem
się, że nie znajdziemy nikogo na ich miejsce. Pani
Taggert się wściekła. Na szczęście zaraz na drugi dzień
pojawili się ci dwaj, którzy są u nas do dzisiaj. Robot
ne chłopaki.
- Coś takiego - powiedział Mack. - Bardzo dziw
ne. Czy to nie wtedy akurat spaliła się ta szopa? Nie
wiesz czasem, kto mógł to zrobić?
- Nie kto, tylko co - Josi roześmiał się głośno.
- Możesz mi to wytłumaczyć?
- Piorun. Piorun spalił szopę. Widziałem to na wła
sne oczy. Na szczęście akurat nikogo tam nie było.
Szopa stała całkiem pusta. Przyszła taka straszna bu
rza, co to zdarza się najwyżej raz na dziesięć lat. Zna
pan przecież te burze. Szopa poszła z dymem jak
wiązka chrustu.
- Powiedziałeś Taylor, że sam to widziałeś? Że to
był piorun? - dopytywał się Mack. Opowieść staruszka
wydała mu się całkiem logiczna.
- Pewnie - Josi się uśmiechnął - ale ona nie chcia
ła mnie słuchać. Wbiła sobie do głowy, że to zrobił
Bart Carlson. On przyjechał zaraz za strażą pożarną.
Ten facet musi mieć wszędzie szpiegów. - Pokiwał
głową raczej z podziwem niż ze złością. - Zrobiła mu
awanturę. On ją próbował pocieszać, a ona wrzeszczała
i kazała mu się wynosić z ranczo. Potem jej powie
działem, że temu chłopu wystarczy odrobina miłości,
a ona mi na to, że raczej wbije mu nóż w serce. To
twarda sztuka. Bart pewnie nic tu nie zwojuje. Zresztą
coś mi się widzi, że ona ostatnio interesuje się kimś
innym - mruknął Josi. Spojrzał na Macka, chcąc spra
wdzić, jaką reakcję wywołały jego słowa.
Mack właściwie nawet nie zwrócił na nie uwagi.
Jego myśli zaprzątało teraz opowiadanie o spalonej
przez piorun szopie.
- A panika wśród bydła? - zapytał Mack. - Taylor
mi mówiła, że ostatnio często się to zdarza.
- Racja. Parę tygodni temu prawie codziennie.
- Jak sądzisz, co było tego powodem?
- Nowi kowboje - Josi wzruszył ramionami. - Nie
potrafili obchodzić się z bydłem. Teraz wszystko się
uspokoiło i nie mamy żadnych problemów.
Opowiadanie Josiego nijak nie pasowało do tego, co
mówiła Taylor. Toteż Mack najpierw sobie wszystko
dokładnie przemyślał i dopiero po kilku dniach po
stanowił się z nią rozmówić.
- Josi twierdzi, że to piorun spalił twoją szopę
- zaczął Mack, kiedy wieczorem popijali w kuchni
kawę.
- Josi także wierzy w to, że kiedy Pele, bogini
ognia, złości się na ludzi, to wychodzi z krateru Kilau-
ea i osobiście podpala domy.
- Chcesz powiedzieć, że nie powinienem mu wie
rzyć? - zapytał Mack, wpatrując się w swoją filiżankę.
- Słuchanie opowieści Josiego nikomu nie zaszko
dzi. Nie należy się tylko nimi zbytnio przejmować.
- Taylor uważnie popatrzyła na Macka. Dopiero teraz
dotarło do niej, że zwątpił w prawdziwość jej opowia
dania. - O co ci właściwie chodzi, Mack?
- O nic. Chciałbym tylko wyjaśnić parę spraw. Mu
szę wiedzieć, czego dokładnie chce od ciebie Bart.
- Nie wierzysz w to, że on spalił moją szopę?
- Sam nie wiem, w co wierzę. - Mack odchylił się
na oparcie krzesła.
- Zrozum, Mack. Bart zjawił się tu w kilka minut
po pożarze. Pocieszał mnie, tłumaczył, że ktoś pewnie
chce mi dokuczyć, ale jeśli tylko zgodzę się z nim
zamieszkać, to on się tym zajmie i wszystko będzie
dobrze. Przejrzałam go od razu.
- Naprawdę uważasz, że on to zrobił?
- Oczywiście. Wiem na pewno, że to on kupił
bilety tym dwóm kowbojom, którzy polecieli do Hono
lulu.
- Nie przyszło ci do głowy, że to Bart przysłał tych
nowych ludzi? - zapytał Mack.
- Nie. - Taylor przeraziła się nie na żarty. - Są
dzisz, że to możliwe?
- Nie wiem. - Mack wzruszył ramionami. - Wyda
je mi się jednak, że muszę sobie poważnie poroz
mawiać z Bartem.
- Czy to konieczne? - Taylor zupełnie się załama
ła. Przyszła ta chwila, której tak bardzo się obawiała.
- Bart może ci powiedzieć, co tylko zechce, jeśli uzna,
że w ten sposób wyprowadzi cię z równowagi.
- Wiem. - Mack wstał, pochylił się przez stół i po
całował Taylor w usta. - Do niczego nie dojdziemy,
jeśli będziemy siedzieć z założonymi rękami i czekać
na następne posunięcie Barta. Uważam, że powinienem
z nim porozmawiać. Dzięki temu może uda nam się
wreszcie ustalić, czego możemy się spodziewać.
Mack wyszedł, a Taylor z całej siły zacisnęła zęby.
Chciała go zatrzymać, chociaż właściwie nie wiedziała,
dlaczego miałaby to robić. Usiadła przy biurku. Po
stanowiła sprawdzić rachunki z ostatniego tygodnia.
Niestety, nawet na tym nie potrafiła się skupić. Myś
lała wyłącznie o Macku i o możliwych skutkach jego
rozmowy z Bartem. Nie chciała dopuścić do tej roz
mowy, bowiem przeczucie mówiło jej, że po spo
tkaniu tych dwóch mężczyzn nic już nie będzie takie
samo jak przedtem. A Taylor nie chciała tak szybko
stracić Macka.
Dom Barta był ogromny. Doskonale pasowałby do
jakiejś plantacji na Południu sprzed wojny secesyjnej.
Z prawej strony domu stał dobrze oświetlony hangar
i pas startowy. Gdyby z Bartem łączyły go normalne
stosunki, Mack na pewno poszedłby prosto do hangaru
obejrzeć kolekcję starych samolotów, ale nie przyje
chał tu przecież z przyjacielską wizytą.
Drzwi otworzył mu lokaj. Mack udał, że nic go nie
obchodzi ani lokaj, ani przemykająca jak cień pokojów
ka. Wiedział, że Bart ma mnóstwo pieniędzy i nie
chciał pozwolić sobie na utratę pewności siebie z tak
błahego powodu.
Bart siedział w bibliotece ze szklaneczką brandy.
- Witam cię, Caine - powiedział na widok wcho
dzącego Macka. - Czego chcesz?
Mack stanął przed nim w rozkroku z opuszczonymi
swobodnie rękami, gotów dosłownie na wszystko.
- Nie mam dziś ochoty na zgadywanki - powie
dział obojętnie. - Proponuję, żebyśmy wyłożyli karty
na stół i zastanowili się, co zrobić.
- Chcesz się ze mną układać?
- Nie rozumiem, o czym ty mówisz.
- Sam nie wiem. - Bart wzruszył ramionami.
- Zdawało mi się, że to ty masz dla mnie propozycję.
- Nie mam żadnej propozycji - powiedział Mack.
Doszedł do wniosku, że ma przed sobą najbardziej
irytującego człowieka na całym świecie. - Ja tylko
chciałbym oczyścić trochę atmosferę.
- Jeśli nie chcesz mi sprzedać samolotu, to po co
przyszedłeś?
- Wyjaśnić parę spraw.
- No, dobrze - Bart westchnął tak, jakby to wszyst
ko śmiertelnie go nudziło. - Weź sobie drinka i siadaj.
- Nie chcę drinka. - Mack usiadł w miękkim fotelu
naprzeciw Barta. - Chcę wiedzieć, o co ci chodzi,
Carlson. Czego ty właściwie chcesz od Taylor?
- Ucieszyłaby mnie odrobina uczucia - powiedział
ze smutkiem Bart. Przez chwilę wyglądał, jakby na
prawdę był nieszczęśliwy. - Ale jeśli to niemożliwe,
zadowolę się samym seksem.
Mack zerwał się na równe nogi. Zacisnął pięści,
gotów do natychmiastowej walki. Bart tylko się uśmie
chnął i wskazał Mackowi fotel.
- To tylko żart - powiedział. - Przecież się nie
pobijemy. Nie chciałbym, żeby cię znów aresztowano.
- Twoje żarty wcale nie są śmieszne. - Mack wciąż
stał nad nim. - Przejdźmy lepiej do rzeczy. Czy chcesz
wykurzyć Taylor z ranczo? A może to wszystko, co
robisz, to specyficzna forma zwracania na siebie jej
uwagi?
- Ona myśli, że chcę przejąć ranczo, tak? - zapytał
Bart, patrząc kpiąco na Macka.
- Wydawało mi się, że powiedziała ci to bez ogró
dek. Wynajęła mnie po to, żebym pomógł jej bronić
ranczo. Bronić przed tobą.
- Naprawdę? - Bart śmiał się z całego serca.
- Co w tym śmiesznego? - nie rozumiał Mack.
Owładnęła nim przemożna chęć zaduszenia tego faceta
gołymi rękami.
- Przepraszam cię za ten śmiech, Caine. - Bart
wypił spory łyk whisky. - Ale jest coś, o czym nie
wiesz. Właściwie nie powinienem tego robić, wydaje
mi się jednak, że muszę zdradzić ci pewną tajemnicę.
Otóż... to ranczo nie należy do Taylor, tylko do mnie.
Mack patrzył na niego z niedowierzaniem. Powoli
usiadł z powrotem na fotel. Przeczuwał, że dzieje się
coś złego, ale nie przypuszczał, że aż tak.
- Sam widzisz - uśmiechnął się Bart - że gdybym
chciał wyrzucić ją z ranczo, wystarczyłoby posłać tam
szeryfa z nakazem eksmisji.
- Mógłbyś to jaśniej wytłumaczyć? - poprosił cicho
Mack.
- To naprawdę bardzo proste. Tom grał. Wysoko.
Stracił mnóstwo pieniędzy i uwikłał się w układy
z dość niebezpiecznymi lichwiarzami. Kilka razy spła
ciłem jego długi, aż za którymś razem Tom podpisał
dokument, w którym przekazał mi swoje ranczo.
- Wziąłeś je? - Mackowi zrobiło się niedobrze.
- Pewnie, że wziąłem. Musiałem coś zrobić. Nie
mogłem bez ustanku wyrzucać pieniędzy w błoto.
Mack pokręcił głową. Wiedział, że Tom gra, ale nie
miał pojęcia, że przez lata ta skłonność przerodziła się
w nałóg. Im więcej dowiadywał się o Tomie, tym
bardziej żałował, że nie został na Hawajach i nie
zapobiegł jego małżeństwu z Taylor. Jednak coś mu
w tym wszystkim nie pasowało.
- Nie rozumiem, dlaczego Taylor uważa... Jak to
możliwe, że ona nic o tym nie wie?
- Zmusił mnie, żebym mu obiecał, że ona nigdy się
o niczym nie dowie. Całą sprawę przeprowadziliśmy
za pośrednictwem notariusza z Honolulu. Ona nie ma
pojęcia o istnieniu tych dokumentów. - Bart jakby się
nad czymś zastanawiał. - Ostatnio bardzo dobrze sobie
radzi. Zrobiła się z niej prawdziwa kobieta interesu.
Któregoś dnia zorientuje się wreszcie, jak sprawy stoją.
Jak ona to zniesie? przeraził się Mack. Włożyła w to
ranczo wszystkie siły, związała z nim przyszłość Ryana.
- Dlaczego dotąd nic jej nie powiedziałeś? - zapy
tał Mack. Bart nie należał do ludzi, którzy zwlekają
z przekazaniem złych wiadomości tylko dlatego, że
komuś współczują.
- Jestem dżentelmenem, Caine. - Pytanie Macka
szczerze zdziwiło Barta. - Wiem, że masz o mnie inne
zdanie, ale to się nie liczy. Tom nie chciał, żeby
Taylor się o tym dowiedziała. Zresztą dotąd nie było
potrzeby o niczym jej mówić. Gdyby tylko pozwoliła,
żebym się nią zajął... Tom byłby zadowolony.
- Na pewno - prychnął Mack. - Tylko że Tom nie
żyje i to, czego on by chciał, nie ma w tej chwili
najmniejszego znaczenia. Ważne jest tylko to, czego
chce Taylor.
- A Taylor chce ciebie. - Bart filozoficznie poki
wał głową. - W końcu to do mnie dotarło.
- Ja wciąż nie rozumiem, dlaczego Taylor uważa,
że chcesz przejąć jej ranczo.
- Zwykłe nieporozumienie. - Bart uśmiechnął się,
jakby przypomniał sobie jakiś dobry dowcip. - Być
może parę razy niezbyt jasno się wyraziłem, a ona to
opacznie zrozumiała. Czasami postępuję w ten sposób.
Taki już jestem.
- To ty podesłałeś jej tych ludzi, którzy u niej teraz
pracują?
- Jasne. Musiałem mieć ją na oku.
- Szpiegujesz ją.
- Daj spokój, Caine. Żyjemy w wieku informatyki.
- Czy to ty spaliłeś szopę i wystraszyłeś bydło?
- Skądże. Dobrze wiesz, że nie mógłbym skrzyw
dzić Taylor.
- A ta sprawa z dostawcami i klientami?
- To też nie ja. Ona ma tu sporą konkurencję.
Jeszcze się nie przyzwyczaiła do okrutnych reguł, któ
rymi rządzi się nasz świat.
- A więc ty od samego początku chciałeś tylko
tego, żeby Taylor została twoją dziewczyną - powie
dział zupełnie zdumiony Mack.
- Strzał w dziesiątkę.
- Nie należało się jej naprzykrzać. Gdybyś jej tak
nie cisnął, nie pomyślałaby nawet o wynajęciu ochro
niarza.
- Wcale się nie narzucałem, chociaż rzeczywiście
kilka razy nieco przesadziłem. Musisz mnie zrozumieć.
Od lat byłem przyjacielem rodziny. Wydaje mi się
nawet, że byłem najlepszym przyjacielem Toma. To,
co mówiłem o ratowaniu z opresji, to szczera prawda.
- Te jego romanse...
- Powiedziała ci o tym? - zdziwił się Bart. - Bie
dactwo. Przeżyła z nim prawdziwe piekło, ale nigdy
się nie poskarżyła. - Westchnął. - Ty przecież znałeś
Toma. Wiesz, że miał kilka wad. W szkole zawsze
wszystko mu się udawało. W college'u nie był już
najlepszy i nie potrafił sobie z tym poradzić, a w ży
ciu, poza nauką, zupełnie nic mu nie wychodziło. To
był dla niego straszny cios. Zawsze, kiedy wpadał
w depresję, kupował butelkę, brał sobie panienkę i za
mykał się w motelu. To nigdy nie było nic ważnego.
On naprawdę kochał Taylor. Biedak, doskonale wie
dział, że nie jest jej wart, i to go zniszczyło. Zwykle
wyciągałem go stamtąd, doprowadzałem do jakiego
takiego stanu i odwoziłem do domu.
Mackowi wydawało się, że sufit zaraz zawali mu się
na głowę. Wstał. Musiał natychmiast wyjść z tego
pokoju. Bał się, że Bart całą noc będzie mu opowiadał
o podłościach Toma. Nie mógł na to pozwolić.
- Więc jak? - zapytał Bart. - Powiesz jej? Wydaje
mi się, że nie warto tego dłużej ukrywać. Najwyższy
czas, żeby dowiedziała się prawdy. Bardzo by mi było
na rękę, gdybyś to ty jej o tym powiedział.
Mack podszedł do drzwi.
- A co z tym twoim samolotem? - zawołał za nim Bart.
Mack wyszedł bez słowa. Od razu pojechał na lot
nisko. Ze trzy godziny przesiedział w ciemnościach
w swoim PBY, zanim wreszcie zdecydował się wrócić
do Taylor. W domu panowała absolutna cisza. Wszys
cy już spali. Mack wśliznął się do pokoju Taylor.
Kochali się bez pośpiechu, a potem dziewczyna zasnęła
spokojnie w jego ramionach. Mack jednak nie mógł spać.
Widział wschód i zachód księżyca, a potem purpurowe
obłoczki na powitanie dnia. Myślał o tym, jak ma
powiedzieć Taylor o Tomie. Nic nie wymyślił. Wiedział,
ile wysiłku włożyła w stworzenie wspaniałego wizerunku
Toma. Ta wiadomość na pewno by ją zabiła. Jak to
powiedzieć? „Bardzo mi przykro, Taylor, ale twój mąż
był oszustem i hazardzistą. Sprzedał twoją ziemię, żeby
spłacić swoje długi. Pomyślałem sobie, że powinnaś o tym
wiedzieć"? Nie wiedział, co ma zrobić.
Taylor obudziła się o wschodzie słońca. Pocałowała
Macka w ramię, ale nie odezwała się ani słowem. On
także milczał. Patrzył na nią. Czuł w sercu coś dziw
nego, czego nigdy przedtem tam nie było. Chciał ją
przytulić do siebie tak mocno, żeby już nigdy nikt nie
mógł jej skrzywdzić. Pogłaskał ją po głowie.
Taylor się nie poruszyła. Była ciekawa, jak przebie
gła rozmowa Macka z Bartem, ale nie chciała o nic
pytać. Mówiąc zupełnie szczerze, chyba nawet nie
chciała o niczym wiedzieć. Miała jedynie nadzieję, że
to, czego Mack się dowiedział, nie popsuje ich wzaje
mnych stosunków. Wiedziała, że ten związek nie bę
dzie trwał wiecznie, miała jednak nadzieję, że nie
skończy się jutro. Uśmiechnęła się do Macka, a on
uśmiechnął się do niej.
Taylor oparła głowę na jego piersi i Mack poczuł,
jak wypełnia go błogi spokój. Jakby nie miał za sobą
koszmarnej nocy.
Mogłoby nam być tak dobrze, pomyślał. Taka żona
jak Taylor... Mógłbym mieć syna... Tak strasznie
chciałbym mieć swoją własną rodzinę. Niestety, ta
rodzina nigdy nie będzie moja. To jest rodzina Toma
i jego dom. Ja nie pasuję do tego miejsca. Zaraz,
przecież ja mam rodzinę. Mam Shawnee. Muszę się
z nią spotkać. Tak bardzo mi jej brakuje. Zawsze
brakowało. Ona jest jak jeden kawałek układanki, bez
którego nie da się ułożyć mojego życia.
- Muszę pojechać do siostry - mruknął Mack, nie
zupełnie zdając sobie sprawę z tego, że powiedział to
na głos.
- Nie widziałeś jeszcze Shawnee? - zdziwiła się
Taylor. - Nie mogłeś choćby wpaść do niej, żeby się
przywitać?
- Nie widzieliśmy się dwadzieścia lat. Wydaje mi
się, że należy się jej ode mnie coś więcej niż tylko
powitanie.
- Przecież to twoja siostra.
- I powód, dla którego wyjechałem.
- Ach!
Mackowi nie spodobało się to jej „ach!" Spojrzał
na Taylor lodowato.
- Nie miałaś o tym pojęcia, co? - zapytał. - Sądzi
łaś, że wyjechałem, bo... Bo co? Jaką bzdurę tutejsi
ludzie sobie wymyślili?
Taylor chciała się odwrócić, ale Mack ją przytrzy
mał.
- Powiedz mi, Taylor. Co ludzie mówili? Że uciek
łem przed odpowiedzialnością, przed Amy Fosselburg
i jej wymyślonym dzieckiem?
Taylor nie chciała z nim walczyć. Spojrzała prosto
w rozgniewane oczy Macka. Pomyślała, że może rze
czywiście będzie lepiej, jeśli wreszcie wszystko się
wyjaśni.
- O Amy też mówiono. Mówiło się także, że wyje
chałeś, bo inaczej wsadziliby cię do więzienia.
- A może chciałabyś się dowiedzieć, dlaczego na
prawdę wyjechałem? - zapytał cicho.
- Oczywiście. Powiedz, proszę.
- Wszystkie te opowieści o mnie były zmyślone.
- Mack patrzył w okno.
- A więc dlaczego wyjechałeś? Co się stało?
- Nie byłem łatwym dzieckiem. Nie ma co ukry
wać. Złożyło się na to wiele przyczyn. Ojciec zmarł,
kiedy byłem mały, a matka pojechała do Honolulu
szukać pracy. Oboje z Shawnee wychowywaliśmy się
u krewnych. Shawnee bardzo się starała. Chciała za
stąpić mi matkę, ale sama była zaledwie o dwa lata
starsza ode mnie i ja zupełnie nie chciałem jej słuchać.
Dodaj do tego jeszcze wszystkie te historie o Morganie
Cainie, które opowiadali mi krewni. Miałem wrażenie,
jakby oczekiwano po mnie, że pójdę w ślady pradziad
ka i zostanę rozbójnikiem. Miałem kompletny zamęt
w głowie. Ale dopiero w ostatniej klasie wszystko do
reszty się pogmatwało. Zaczęło się od tego, że za karę
wyrzucono mnie z drużyny futbolowej. Wiem, że za
służyłem sobie na tę karę, i nie mam pretensji do
trenera, ale potem nagle zaczęto mnie obwiniać
o wszystkie chuligańskie wybryki w całym mieście.
Tylko dlatego, że miałem fatalną opinię. Pamiętasz, jak
ktoś uprowadził aligatora do damskiej toalety? Oczy
wiście uznano, że ja to zrobiłem, i zawieszono mnie
w czynnościach ucznia. A ja mogłem przysiąc, i mogę
to zrobić teraz, że to nie ja. Nigdy w życiu nie do
tknąłem żadnego płaza. One mnie nie lubią.
Taylor roześmiała się głośno. Tamten aligator stał
się maskotką szkoły. Taylor nawet raz go karmiła.
- Najgorsze było oskarżenie Barta o to, że włama
łem się do jego domu. W rzeczywistości, to chłopcy,
z którymi czasami się wałęsałem, go okradli. Tylko że
tamtej nocy mnie z nimi nie było. Ktoś poprosił mnie
o drobną przysługę. Ten ktoś mógł mi dać alibi, gdyby
tylko zechciał. Ale nie chciał, wobec czego całą noc
spędziłem w celi.
- Kto to był? - zapytała podejrzliwie Taylor.
- Teraz nie ma to żadnego znaczenia. Najważniej
sze, że wszyscy wówczas chętnie uwierzyli w moją
winę. Pewnie do dzisiaj w nią wierzą.
- Mack...
- Nic nie mów - Mack położył palec na ustach
dziewczyny. - Pozwól mi wyrzucić to z siebie. Byłem
zrozpaczony i wściekły, że nikt mi nie wierzy. Jedyną
osobą, na którą mogłem liczyć, była moja siostra.
Shawnee zawsze mnie broniła. I wtedy... Właściwie
sam nie wiem, czy to zdarzyło się naprawdę, czy to
tylko ja popadłem w paranoję. Wydawało mi się, że
Shawnee także we mnie zwątpiła. Mało nie oszalałem.
Rzuciłem szkołę i prawie zamieszkałem na lotnisku.
Nie chciałem znać nikogo ani niczego, co nie miało
bezpośredniego związku z lataniem. Siostra chciała,
żebym wstąpił do college'u, i próbowała mnie namó
wić na powrót do szkoły. Bardzo brzydko ją potrak-
towałem. Potem ona urodziła dziecko. Ojcem małego
był jakiś turysta, który zniknął zaraz po tym, jak Shaw-
nee zaszła w ciążę. Shawnee pojechała do Kona, poka
zać dziecko ciotkom, a ja miałem przez ten czas zająć
się naszymi młodszymi braćmi, Kamem i Mi
tchellem. Zaraz po jej wyjeździe zjawił się ten cholerny
turysta. Zamarzyło mu się jeszcze jedno szalone lato
w raju. Chciałem go stłuc na kwaśne jabłko. Cudem się
opanowałem. Powiedziałem mu, że Shawnee wyszła za
mąż i wyjechała, i że nie chce go widzieć na oczy.
Turysta zniknął, a ja bardzo byłem dumny z siebie
i z tego, że raz na zawsze pozbyłem się tego gnoja.
Po paru dniach wróciła Shawnee. Opowiedziałem
jej o wszystkim. Myślałem, że mnie pochwali, że bę
dzie mi wdzięczna. Możesz sobie wyobrazić moje
zdziwienie, kiedy okazało się, że ona wciąż kocha tego
frajera. Wrzeszczała jakieś bzdury o tym, że dziecko
ma prawo znać własnego ojca. A potem napadła na
mnie. Powiedziała, że ma przeze mnie same kłopoty,
że ja niczego porządnie nie potrafię zrobić, że jestem
zakałą rodziny i ona ma mnie po dziurki w nosie, i że
nie chce mnie widzieć na oczy. Załamałem się. Sprze
dałem samochód, kupiłem bilet do Los Angeles. I to
już koniec mojej opowieści.
Taylor zamknęła oczy. Bez trudu wyobraziła sobie,
jak Mack musiał się czuć, kiedy najukochańsza osoba
na świecie mówiła takie wstrętne rzeczy. Przestała się
dziwić, że Mack za wszelką cenę chce udowodnić
swoją uczciwość zarówno sobie, jak i całemu światu.
- To bardzo smutne, Mack - powiedziała i pogłas
kała go po ramieniu. - Nic takiego nie powinno cię
spotkać. Ale w końcu sam dałeś sobie radę. Skończyłeś
college, zacząłeś pracować i może...
- Tylko mi nie mów, że dobrze się stało - ostrzegł
ją Mack.
- Uważam, że nieźle ci poszło - powiedziała wo
bec tego Taylor.
- Jak na kogoś, komu nie chciało się uczyć? - za
kpił Mack.
- Nie - zaprzeczyła. - Jak na silnego, zdolnego
chłopaka, który musiał przezwyciężyć wielkie trudno
ści. Uważam, że jesteś zupełnie wyjątkowy.
- A ja uważam, że ty jesteś bardzo dobra. - Mack
ostrożnie ją pocałował.
- I wydaje mi się, że powinieneś się zobaczyć
z siostrą. - Taylor pogłaskała go po policzku. - Powi
nieneś tam zaraz pojechać. Musisz się przekonać...
- Czy nadal uważa mnie za zakałę rodziny?
- Mack chciał się uśmiechnąć, ale nie bardzo mu się to
udało. - Masz rację. Muszę się wreszcie przełamać.
Nie sądziłem, że to będzie takie trudne.
- Najlepiej jedź tam zaraz - powiedziała Taylor.
- A jak wrócisz, pojedziemy do miasta na obiad. Zgoda?
Mack nie odpowiedział. Na razie nie mógł jeszcze
jechać do Shawnee. Musiał przedtem coś załatwić.
Taylor wstała i zaczęła się ubierać. Mack nie spusz
czał jej z oka. Teraz powinienem jej o tym powiedzieć,
pomyślał. Trzeba wreszcie wyjaśnić całą sytuację. I tak
wkrótce się dowie, że jej ranczo od dawna należy do
Barta. Lepiej będzie, jeśli ją na to przygotuję. Lepiej
będzie, jeśli to ja jej powiem o skłonności Toma do
hazardu. Niech szlag trafi Toma! Jak mógł zrobić coś
takiego kobiecie, która okazała mu tyle serca? Tak
ciężko pracuje, żeby nie zmarnować należnego Ryano-
wi spadku. Tak bardzo się stara, żeby chłopiec dobrze
wspominał ojca. Ta historia ją zabije.
- Taylor - odezwał się Mack - to, co mi wczoraj
opowiadałaś o Tomie...
- Nie, Mack - zaprotestowała stanowczo Taylor.
- Nie powinnam ci tego w ogóle mówić. Nikomu nie
pozwolę mówić złych rzeczy o Tomie. On jest ojcem
mojego syna i bardzo mi zależy na tym, żeby Ryan
dobrze go wspominał.
Mack jak urzeczony wpatrywał się w Taylor. Myślał
o Jill, myślał o wszystkich znanych sobie kobietach.
Czy któraś z nich zrobiłaby dla niego coś podobnego?
Mało prawdopodobne. Taylor jest zupełnie wyjątkowa.
Dlatego zasługuje na wyjątkowe traktowanie. Ona za
sługuje na lepsze życie, myślał Mack. A ja mogę
zrobić coś, co jej to życie ułatwi. I chyba nadszedł
czas, żeby to wreszcie zrobić. Wyskoczył z łóżka.
Chwycił dziewczynę w ramiona i mocno pocałował
w usta.
- Nie będę jadł śniadania - powiedział. - Nie mam
czasu. Muszę jeszcze coś załatwić.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Mack najpierw pojechał na lotnisko. Bob Alb-
right pozwolił mu zadzwonić do Honolulu. Mack bez
trudu skontaktował się z adwokatem. Znał jego dane
z dokumentów, które kiedyś pomagał Taylor seg
regować. Sporo czasu zajęło mu przekonanie prawnika
o tym, że ma prawo ingerować w sprawy Taylor
Taggert. Dopiero kiedy wyjaśnił, o co mu dokładnie
chodzi, adwokat zmiękł i chętnie zgodził się załatwić
co trzeba. Nawet doradził Mackowi, jak powinien
postępować.
Teraz Mack mógł już pojechać do Carlsona. Zastał
Barta przy śniadaniu.
- No dobrze - powiedział Mack bez niepotrzebnych
wstępów - możemy ubić interes.
- Jak to miło znów cię widzieć - powiedział oschle
Bart, odkładając poranną gazetę. - Masz ochotę na
jajecznicę?
- Chciałbym to jak najszybciej załatwić. Rozma
wiałem z firmą adwokacką Whitmore, Chang i Hattori
z Honolulu. Obiecali, że po południu umowa będzie
gotowa. Przyślą ci ją faksem.
Bart poważnie się zaniepokoił. Odłożył nawet wide
lec i złożył serwetkę.
- Mów, mów - powiedział.
- Zrobimy tak. Ty zniszczysz zobowiązanie Toma,
przekazujące ci prawo własności do ranczo Taggertow
i obiecasz mi, że odczepisz się od Taylor. Aha, i jesz
cze przysięgniesz, że nigdy jej nie powiesz o prze
granych Toma.
- A niby dlaczego miałbym się na to wszystko
zgodzić? - Bart zamrugał nerwowo oczami.
Mack sięgnął do kieszeni i wyjął stamtąd brzęczący
przedmiot. Chwilę mu się przyglądał, po czym pokazał
Bartowi.
- Klucze od mojego PBY - powiedział. - Zgoda na
wszystkie moje warunki to jedyny sposób, żebyś mógł
zdobyć ten samolot.
Bart zaczął się śmiać. Najpierw cicho, a potem
coraz głośniej i głośniej. Śmiał się do rozpuku, rechotał
ze śmiechu, ale wyciągnął rękę po kluczyki.
Taylor czuła, że coś się stało. Co chwila podbiegała
do okna w nadziei, że zobaczy nadjeżdżającego Mac
ka. Wrócił dopiero późnym popołudniem. Do tego cza
su ona zdążyła się zamienić w kłębek nerwów.
- Mack! - zawołała. - Gdzie byłeś?
Pocałował ją i mocno do siebie przytulił. Ona jest
największym szczęściem, jakie mnie w życiu spotkało,
pomyślał. Ale na razie muszę ją zostawić.
- Byłem bardzo zajęty - powiedział. - Teraz mogę
pojechać do siostry.
- Rozumiem. - Taylor nagle czegoś się przestraszy
ła. Mack puścił ją i poszedł do swego pokoju. Taylor
podreptała za nim. Stanęła w progu. Patrzyła, jak paku
je swoje rzeczy do plecaka.
- Co robisz? - zapytała nieswoim głosem.
- Wyjeżdżam. Bob Albright podrzuci mnie do Pau-
kai.
- Nie!
Mack odwrócił się. Na widok pobladłej twarzy Tay
lor coś go ścisnęło w żołądku. Miał chęć rzucić plecak
w kąt, przytulić Taylor do siebie i przysiąc, że nigdy
od niej nie odejdzie. Niestety, wiedział, że to niemoż
liwe. Ich związek nie mógł trwać wiecznie. Pora roz
stania właśnie nadeszła.
- Odbyłem rozmowę z Bartem - powiedział.
- Obiecał, że zostawi cię w spokoju. Nie zobaczysz go
więcej. Chyba że będziesz go potrzebowała i sama się
do niego odezwiesz.
Taylor wpatrywała się niego osłupiała. Ledwo sły
szała to, co do niej mówił. Nie obchodził jej teraz Bart.
Ważne było tylko to, że Mack wyjeżdża, a ona nie
może się z tym pogodzić.
- Wolałabym, żebyś został - wyszeptała.
- Muszę jechać. Już czas. Poradzisz sobie.
- Nie poradzę sobie bez ciebie - powiedziała, łyka
jąc łzy.
Mack o mało się nie załamał. Usiadł na łóżku
i wpatrywał się w zasznurowany plecak. Czuł piecze
nie pod powiekami, ale zdołał się opanować.
- Na pewno sobie poradzisz - powtórzył. - Jesteś
silna. Jeśli przeżyłaś śmierć Toma, to moje odejście na
pewno cię nie zabije.
- Dlaczego ty zawsze musisz porównywać się
z Tomem? - zapytała zdumiona.
Mack wreszcie odważył się spojrzeć jej w oczy.
- Ponieważ wtedy, kiedy mogłaś wybierać, wybra
łaś sobie Toma - powiedział, zarzucając plecak na
ramię.
Jego słowa podziałały na Taylor jak zimny prysznic.
Patrzyła oniemiała, jak Mack przechodzi przez korytarz
i opuszcza jej dom. Nie mogła się poruszyć. On ma rację,
myślała. Co mogę mu powiedzieć? Przecież ma rację.
Bob wysadził Macka przed Paukai Cafe, która od
pół wieku była własnością rodziny Caine'ów. W tej
chwili kawiarnię prowadziła Shawnee. Lokal robił dob
re wrażenie. Urządzono go zgodnie z gustem turystów,
ale na szczęście był czysty i w dobrym stanie.
- Życzy pan sobie stolik, czy usiądzie pan przy barze?
- zapytał Macka stojący za kontuarem młodzieniec.
Mack patrzył na wysokiego, przystojnego chłopca,
na jego znajome oczy. Wreszcie się uśmiechnął.
- To pewnie ty jesteś Jimmy, co? - zapytał.
Chłopak skinął głową. Patrzył uważnie na Macka.
- A pan jest podobny... Czy pan też nazywa się
Caine? - zapytał Jimmy.
- W tej okolicy nazywali mnie Kimo.
- Tak właśnie myślałem! - Uśmiech Jimmy'ego
rozjaśnił całą salę. - Jesteś podobny do wujka Mitchel
la. Zaraz zawołam mamę.
Ale Shawnee już zauważyła brata. Szła do niego,
przepychając się pomiędzy stolikami. Wyglądała zupeł
nie tak samo, jak siedemnaście lat temu. Wcale się nie
postarzała. Zielone oczy Shawnee patrzyły na Macka,
a zaraz potem zalały się łzami. Szeroko otworzyła
ramiona. Pamiętała go. Ani chwili się nie zastanawiała.
Chwyciła brata w objęcia. Słowa nie były im do nicze
go potrzebne. Wielka wzajemna miłość pozwoliła im
natychmiast nawiązać nić porozumienia, która już ni
gdy nie miała się zerwać.
Taylor wpatrywała się w kolumnę cyfr, które bez
skutku usiłowała do siebie pododawać. Wszystko to
wydawało jej się zajęciem bez sensu. Nie pamiętała
nawet, po co napisała te cyfry. Z obrzydzeniem cisnęła
długopis, zerwała się z krzesła i zaczęła chodzić w kół
ko po pokoju. Ostatnio bardzo często odbywała podob
ne wędrówki.
- Musisz się do tego przyzwyczaić - tłumaczyła
sobie głośno. - Przestań się mazać. On wyjechał i nic
się nie da na to poradzić. Życie toczy się dalej.
Życie powinno toczyć się dalej. Życie było zupełnie
przyjemne, dopóki Mack się tu nie pojawił i wszyst
kiego nie pogmatwał. Miała wprawdzie jakieś drobne
kłopoty z Bartem, ale poza tym... Kłopoty z Bartem
zostały rozwiązane. Przez cały tydzień po wyjeździe
Macka Bart nie dał znaku życia. Taylor nie miała
pojęcia, w jaki sposób Mack to załatwił.
Cały tydzień. A ona wciąż jeszcze żyła. W ciągu
kilku pierwszych dni miewała chwile, kiedy wydawało
jej się, że już dłużej nie wytrzyma. Nie mogła spać.
Nie mogła jeść. Schudła i zwiędła, ale trwała. W domu
było ponuro jak w grobie. Ryan co wieczór fundował
jej seans pytań:
„Dlaczego Mack wyjechał? Dokąd pojechał? Dla
czego sobie poszedł? Kiedy wróci?" Taylor o mało nie
oszalała, próbując odpowiedzieć na pytania dziecka.
Właśnie tak. Oszalałam. Kompletnie zwariowałam.
Mack opanował cały mój umysł. Nie. Opanował moje
serce. Nie wiem, dlaczego nie potrafię sobie z tym
poradzić.
Ostatnie słowa Macka jeszcze godzinę po jego wyj
ściu dźwięczały jej w uszach. „Kiedy mogłaś wybie
rać, wybrałaś sobie Toma". Chciała za nim biec,
chciała krzyczeć, że to kłamstwo, że tak naprawdę nie
miała żadnego wyboru, że wtedy wcale Macka nie
znała. W głębi serca wiedziała jednak, że to nie jest
żadne wytłumaczenie. Przecież wybrała Toma, bo tak
było bezpieczniej, bo z tą decyzją nie wiązało się
żadne ryzyko. Wybrała wtedy Toma, ponieważ nie
miała odwagi zrobić tego, co naprawdę chciała zrobić.
A co mnie teraz trzyma? pomyślała. Strach? Nie, to
coś więcej. To, co Bart powiedział o Macku, było
prawdą. Przynajmniej w części. Mack rzeczywiście ni
gdzie nie potrafi zagrzać miejsca. Nie mogłam się po
nim spodziewać, że zostanie i razem ze mną będzie
pracował na ranczo. To wieczny tułacz. Pójdzie tam,
gdzie znajdzie pracę związaną z lataniem. Dobrze zro
biłam, pozwalając mu odejść. Nasz romans i tak nie
miał żadnych perspektyw. Świetnie. Tylko dlaczego ja
bez przerwy beczę? Dlaczego nie mogę się zdobyć na
wyjście z domu? Dlaczego nie potrafię się zachowy
wać jak normalna istota ludzka?
- Bo go kochasz, ciamajdo jedna - Taylor była dla
siebie bezlitosna. - Kochasz go, ale nie masz odwagi
się do tego przyznać.
Jakiś pojazd podjechał pod dom. Taylor w ułamku
sekundy znalazła się przy drzwiach. Czyżby to?... Nie
stety, nie.
Rozklekotany motocykl Lani Tanaki zatrzymał się
tuż przy prowadzących na ganek schodach.
- Cześć, Lani. Wejdź do środka. - Taylor chciała,
żeby to wypadło szczerze i radośnie. Nie bardzo jej się
udało, bo nienawidziła Lani za to, że ona nie jest
Mackiem.
- Dzień dobry. - Lani przywiozła dużą torbę z pa
pieru. Weszła do domu i rozejrzała się po pokoju.
- Cały tydzień się zbierałam, żeby przywieźć te rze
czy. Mack mnie prosił, żebym je pani oddała. Zostawił
je, kiedy porządkował samolot. Wcześniej nie mogłam,
bo mieliśmy egzaminy i w ogóle...
Taylor otworzyła torbę. Pomiędzy różnymi drobiaz
gami znalazła swoją chustkę. Miała ją na sobie tam
tego wieczoru, kiedy wybrali się w podróż dookoła
świata...
- Po co porządkował samolot? - zapytała niepew
nym głosem.
- Postawił go na lotnisku pana Carlsona.
- U Barta? Co ty opowiadasz, dziewczyno? Dlacze
go miałby zostawiać swój samolot u Barta?
- Nie powiedział pani? Sprzedał Bartowi swój
PBY. Sama w to nie mogłam uwierzyć. Zawsze po
wtarzał, że to jego pierworodne dziecko i że nigdy,
przenigdy...
- To niemożliwe. - Taylor była blada jak płótno.
- Wiem. Całkiem bez sensu, ale tak właśnie zrobił.
- Podobno pan Carlson złożył mu propozycję nie do
odrzucenia.
- O mój Boże! - Taylor wpatrywała się w prze
strzeń. Nagle zobaczyła świat w zupełnie innym, ośle
piająco jasnym świetle. To światło ją oślepiło.
- No to ja już sobie pójdę. - Lani zaszurała noga
mi, wychodząc z domu. - Do widzenia, pani Taggert.
- Do widzenia - mruknęła Taylor, nie ruszając się
z miejsca. - Dziękuję ci, Lani.
Po chwili nawet motoru Lani nie było już słychać,
a Taylor wciąż siedziała w fotelu.
- O mój Boże - szeptała, wpatrując się w prze
strzeń. - Mój Boże, Mack.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Dwie godziny później Taylor była już u Barta.
- Co się stało, kochanie? - zapytał uszczęśliwiony.
- Tak się cieszę, że cię widzę.
- Oddasz Mackowi ten samolot - powiedziała bez
wstępu i bez uśmiechu. ~ Oddasz mu go, a w zamian
weźmiesz sobie ranczo Taggertów.
Bart otworzył usta i zaraz znów je zamknął. Nie
odrywał oczu od Taylor.
- Nie chcę twojego ranczo - powiedział. - Chcę
mieć PBY.
- Miałeś ten samolot przez cały tydzień - zniecier
pliwiła się Taylor. - I tak o tydzień za długo.
- Zwariowałaś? - Bart pokręcił głową.
- Nie zwariowałam, ale jestem wściekła. Chcę, że
by Mack odzyskał swój samolot, a ty weź sobie ran
czo. Wiem wszystko o zobowiązaniu Toma i wiem,
w jaki sposób Mack skłonił cię do jego zniszczenia.
Jestem w końcu stroną w tej sprawie. Przed podjęciem
decyzji należało się ze mną skonsultować. Ponieważ
nikt tego nie zrobił, muszę teraz wszystko odkręcić.
Oświadczam ci, że załatwimy tę sprawę po mojemu.
- Od kogo się dowiedziałaś? Od Macka?
- Zgłupiałeś? - prychnęła Taylor. - Zadzwoni
łam do adwokata. Zażądałam wyjaśnień i wtedy do
wiedziałam się o tym zobowiązaniu. Nie przyszło ci
do głowy, że on mi to musiał powiedzieć? Podej
rzewam, że Tom spłacił ci w ten sposób swoje długi
karciane.
- Wiedziałaś o tym? - zdziwił się Bart.
- Pewnie, że wiedziałam. W końcu byłam jego
żoną. Nawet nie przypuszczasz, jak dobrze go znałam.
- Gdzie jest Caine? - zapytał podejrzliwie Bart.
- Wyjechał. On nie ma z tym nic wspólnego. To ja
chcę, żeby odzyskał swój samolot.
- On nie jest tego wart, Taylor - powiedział Bart,
patrząc chmurnie na dziewczynę. - Nie rozumiesz, że
on nigdy się z tobą nie ożeni?
- Jest jeszcze jeden warunek - mówiła Taylor, jak
by Bart w ogóle się nie odezwał. - Zawsze miałeś
słabość do Ryana. Zresztą nie zanosi się na to, żebyś
miał własnego syna. Kiedy Ryan skończy dwadzieścia
jeden lat, wydzierżawisz mu ranczo Taggertów. I zapi
szesz mu je w testamencie.
- Nie żartuj sobie ze mnie.
- Ja nie żartuję. Nigdy w życiu nie byłam bardziej
poważna niż teraz.
- To absurd. Nie powinienem nawet tego słuchać.
- Zawsze przyjaźniłeś się z Tomem. Dużo dla cie
bie zrobił. Wiem, że dwa lata temu pomagał ci wyprać
jakieś brudne pieniądze. Pamiętam także, jak cię osła
niał przed komisją dyscyplinarną zrzeszenia kupców.
Jednym słowem, uważam, że jesteś mi coś winien.
- Gołosłowne oskarżenia, moja droga - mruknął
Bart.
- Skądże. Mam w domu trochę papierów. Ostrze
gam cię, że jeśli nie będę miała innego wyjścia, to cię
załatwię.
- Pokaż te dokumenty sądowi. - Bart był wściekły.
- Zobaczysz, co na to powie ława przysięgłych.
Patrzyli na siebie z nienawiścią. Taylor szybko zro
zumiała, że Bart nie zamierza ustąpić.
- Dobrze - westchnęła ciężko. - Widzę, że nie
mogę liczyć na twoją współpracę. Wobec tego muszę
sięgnąć po ostatni argument. Odetnę ci dostęp do wo-
dy.
- Co? - przeraził się Bart.
- Odetnę ci wodę. Skieruję rzekę w stare koryto
i ani kropla nie popłynie przez twoją ziemię. Jak ci
zakręcę kurek, nie wykarmisz tu nawet kozy.
- Nie możesz mi tego zrobić! - Bart zacisnął pię
ści. - Ta ziemia jest mi potrzebna. Wiesz dobrze, że
EPA prowadzi na mojej posiadłości badania nad tą
wymierającą myszą czy innym szkodnikiem. Dopóki
nie skończą, nie mogę korzystać z pastwisk po tamtej
stronie. Nie wolno ci zabierać mojej wody. Tu, za
górami, prawie nigdy nie padają deszcze...
- Wiem. O to mi właśnie chodzi. Przyparłam cię do
muru. Zwykle ty robiłeś ludziom coś takiego. Tym
razem trafiła kosa na kamień. Albo przyjmiesz moją
propozycję, albo stracisz wodę.
Bart długo milczał. Potem pokiwał głową, a jego
twarz wyrażała podziw i żal.
- Ech, Taylor - powiedział. - Byłaby z nas taka
dobrana para.
- Za późno. Mój adwokat około pierwszej przywie
zie dokumenty. Poćwicz sobie rękę, bo będziesz miał
dużo do podpisywania.
Taylor wyszła, nie czekając na to, czy Bart się
roześmieje, czy rozpłacze. Było jej to zupełnie obojęt
ne.
Podróż do Paukai minęła bardzo szybko. Myśli Tay
lor biegły szybciej niż dźwięk. Chociaż myślała inten
sywnie, to, szczerze mówiąc, zupełnie niczego nie wy
myśliła. Działała wiedziona instynktem i uczuciem.
Zatrzymała samochód przed małą kawiarenką. Wy
siadła z auta i jeszcze na chwilę się zatrzymała. Nie
bardzo wiedziała, co ma powiedzieć. Wreszcie się zde
cydowała. Wiedziała, czego chce. Teraz pozostało tyl
ko sprawdzić, czy on chce tego samego.
A jeśli mnie nie kocha? pomyślała przerażona. Jeśli
się ode mnie odwróci? A może wcale go tu nie ma?
Otworzyła drzwi i stanęła w progu. Pora obiadowa
minęła, więc w kawiarni prawie nikogo nie było. Tay
lor rozejrzała się po sali, szukając wzrokiem Macka.
Zamiast Macka podeszła do niej śliczna, młoda kobie
ta.
- Cześć - powiedziała, wyciągnąwszy rękę do Tay
lor. - Ty pewnie jesteś Taylor Taggert. A ja jestem
siostrą Macka. Trochę mi o tobie opowiadał. - Za
śmiała się dźwięcznie. - Znasz Macka. Nie jest zbyt
rozmowny, ale powiedział dość, żebym mogła mieć
nadzieję, że cię tu zobaczymy.
- Gdzie on jest? - zapytała Taylor. - Muszę z nim
porozmawiać.
- Wejdź, proszę. Najpierw my trochę sobie pogada
my.
Taylor nie chciała rozmawiać, tylko zobaczyć Mac
ka, ale poszła za Shawnee do małego stolika, na któ
rym stał wazon przepięknych orchidei.
- Tak się ucieszyłam, że Mack wrócił do domu
- powiedziała Shawnee. - Całymi godzinami rozma
wialiśmy o dawnych czasach. Wszyscy krewni się zje
chali, żeby go na własne oczy zobaczyć. Przez tyle lat
nie dał nawet znaku życia.
- Przez kilkanaście lat nie przysłał ci nawet kartki
z pozdrowieniami? - zapytała zaskoczona Taylor.
- Niestety, mężczyźni tacy są - Shawnee uśmiech
nęła się do niej. - Potrafią odejść, nie oglądając się za
siebie. W każdym razie Mack wrócił i obiecał, że tym
razem będzie się często odzywał. - Znów się uśmiech
nęła. - Wiem, że gdyby nie ty, on nigdy nie wróciłby
na Hawaje. Bardzo ci dziękuję. Przez tyle lat chciałam
mu powiedzieć, jak bardzo mi przykro z powodu tam
tej awantury. Nawet nie wiesz, jak ciężko się żyje
z takim poczuciem winy. Miałam go wychowywać
i troszczyć się o niego, a tymczasem wypędziłam go
z domu...
- Byłaś za młoda. Nie miałaś szans podołać tylu
obowiązkom - przypomniała jej Taylor. Żal jej było
Shawnee. ,
- Pewnie masz rację, ale co miałam zrobić? Ojciec
umarł, mama bez przerwy wyjeżdżała, a nasi krewni
mieszkali z drugiej strony wyspy. - W oczach Shaw
nee zalśniły łzy. - Macka oskarżano wtedy o wszystko.
Większości tych rzeczy w ogóle nie zrobił. Wiedzia
łam o tym, a mimo to do wszystkich jego zmartwień
dodałam jeszcze swoje przekleństwo.
- Opowiedział mi o waszej kłótni.
- Najgorsze stało się wtedy, kiedy Bart Carlson
kazał go aresztować. Mack był daleko od jego domu,
kiedy okradziono Barta.
- Powiedział mi, że tamtej nocy musiał komuś po
móc. Czy tym kimś był Tom Taggert? Proszę cię,
Shawnee, powiedz mi prawdę.
- Tak, to był Tom - Shawnee skinęła głową.
- Tom pojechał do Hilo. Grał tam z jakimiś typami
spod ciemnej gwiazdy, z którymi w ogóle nie powinien
się zadawać. Skończyło się na tym, że przegrał pierś
cionek z rubinem, który należał do jego matki.
Taylor wstrzymała oddech. Ten pierścionek leżał
teraz w domu, w szkatułce z biżuterią.
- Tom musiał go odzyskać, zanim matka zorientuje
się, że pierścionek zniknął, więc przyszedł prosić o po
moc Macka. Macka uważano za chłopca, który wie,
jak radzić sobie z łobuzami. - Shawnee skrzywiła się
lekko. - Jasne, że Tom i Mack nie byli przyjaciółmi,
ale mój brat nigdy nikomu nie odmawiał pomocy.
Pojechał z Tomem do Hilo. Nie wiem, jak to zrobił,
dość na tym, że Tom odzyskał pierścionek. Następnego
dnia oskarżono Macka o włamanie do Carlsona. Tom
odmówił mu widocznie alibi. Muszę przyznać, że się
wtedy wściekłam.
- Wcale ci się nie dziwię - westchnęła Taylor. Nie
miała wątpliwości, że Shawnee mówi prawdę. Jeszcze
w czasach szkolnych, kiedy Tom był prymusem i ulu-
bieńcem szkoły, miewał sprawy, które skrzętnie ukry
wał przed Taylor. Wiedziała, że jeździ do Hilo i że
nigdy jej nie powie o tym, co tam robił. Później
zorientowała się, co robi w Hilo. Znała Toma lepiej niż
ktokolwiek inny i wiedziała, do czego jest zdolny. Miał
też zalety, ale były momenty, w których przeważały
tylko wady.
- Nie chciałam ci sprawić przykrości, Taylor. Ja
właściwie chciałam ci tylko powiedzieć, że Mack ciąg
le o tobie myśli.
- Ja też ciągle o nim myślę - Taylor uśmiechnęła
się nieśmiało.
- Właśnie widzę.
- Co... Co on ci o mnie mówił? - zapytała Taylor.
- Powiedział - Shawnee posmutniała - że zbyt
żyjesz przeszłością, żeby się w nim zakochać.
- To nieprawda! - zawołała Taylor.
- Tak mi się właśnie wydawało - powiedziała ci
cho Shawnee. - Życzę ci szczęścia. Mam nadzieję, że
znajdziesz Macka.
- Nie ma go tutaj? - przestraszyła się Taylor.
- Nie ma. Wyjechał dziś rano.
- Dokąd wyjechał?
- Nie wiem. On sam tego nie wiedział. Powiedział,
że za kilka dni do mnie zadzwoni.
- Muszę go znaleźć. - Taylor zerwała się z krzesła.
Wstąpiły w nią nowe siły. - Myślisz, że mógł pojechać
do Honolulu?
- Całkiem możliwe. Ale... - Shawnee wzięła Tay
lor za rękę i popatrzyła jej prosto w oczy. - Wiesz, że
on uwielbia latanie. Nie usiedzi długo na jednym miej
scu. Nawet jeśli tym miejscem miałoby być twoje
ranczo. Nawet gdyby bardzo chciał zostać.
- Wiem. - Taylor uścisnęła siostrę Macka i serde
cznie się do niej uśmiechnęła. Shawnee nie wiedziała,
że ranczo nie stanowiło już problemu. - Dziękuję za
wszystko. Odezwę się do ciebie, jak tylko go znajdę.
Taylor wypadła z kawiarni, jak gdyby ją ktoś gonił.
Pobiegła do banku, wzięła dużo pieniędzy w czekach
podróżnych i nie zwracając uwagi na ograniczenia prę
dkości, pojechała do domu.
- Ryan! - zawołała od progu. - Jesteś w domu?
Ryan dopiero co wrócił ze szkoły. Nie zdążył jesz
cze zdjąć tornistra.
- Pakuj się, skarbie. - Taylor mocno przytuliła syn
ka. - Jedziemy na wycieczkę.
- Na wycieczkę? - zaciekawił się chłopiec. - Do
kąd?
- Właściwie nie na wycieczkę, tylko na polowanie.
Zapolujemy na człowieka. - Taylor śmiała się i tań
czyła w kółko. - Zgadnij, na kogo zapolujemy?
- Mack! - Ryan też zaczął tańczyć i podskakiwać.
Dopiero po chwili przypomniał sobie, że jest mężczyz
ną. - Gdzie on jest?
- Nie wiem, synku. Musimy go poszukać. Jeśli
dopisze nam szczęście...
- To go znajdziemy! - dokończył za nią Ryan.
- Mogę zabrać swoje gry komputerowe?
Przyjechali na lotnisko. Tak było szybciej niż tłuc
się tyle kilometrów do Hilo. Taylor martwiła się tylko
tym, że Mack może wyjechać z Honolulu, zanim ona
tam dotrze.
- Potrzebny mi samolot. Szybko - powiedziała do
bardzo zdziwionego siwego człowieka. - Czy mogę
u was wynająć coś, czym dolecę do Honolulu? Muszę
się tam jak najszybciej dostać.
- Mam coś dla pani. - Bob Albright patrzył na
Taylor, na jej małego synka i uśmiechał się ni to do
nich, ni to do siebie. - Twin Apache czeka na pasie.
Zatankowany i gotów do drogi. Pilot też tam jest.
Zabierze was do Honolulu. Możecie startować choćby
zaraz.
- Bardzo panu dziękuję. Bardzo dziękuję. - Taylor
odetchnęła z ulgą. - Ile...
- Proszę umówić się z pilotem. Jemu pani zapłaci.
- Bob uśmiechnął się i pomachał im ręką. - Aloha\
- zawołał. - Szczęśliwej podróży.
Taylor prowadziła synka do samolotu. Nie miała
pojęcia, dokąd pójdzie ani co zrobi po przyjeździe do
Honolulu. Miała nadzieję znaleźć Macka na lotnisku
międzynarodowym, ale wcale nie była tego pewna.
Równie dobrze mógł pojechać do krewnych w Kona
albo na plażę w Waikiki. Nie wiedziała, gdzie go
szukać, ale musiała przynajmniej spróbować. Nie mog
ła siedzieć w domu z założonymi rękami i czekać.
- Mamo, zaczekaj. - Ryan zatrzymał się przed pro
wadzącymi do samolotu schodkami. - Zostawiłem
w biurze moją niebieską torbę.
- No to biegnij po nią - powiedziała Taylor.
- Przez ten czas pomówię z pilotem. Tylko szybciutko,
synku.
Ryan rzucił swoje bagaże i pognał co sił w nogach.
Taylor tymczasem wspięła się na schodki. Dostrzegła
sylwetkę siedzącego w kabinie pilota.
- Dzień dobry! - zawołała. - Bob powiedział mi, że
może pan polecieć ze mną i z moim synem. Zgadza
się?
Mack zamarł. Słyszał głos Taylor, ale nie wierzył
własnym uszom. Bał się, że wyobraźnia płata mu figle.
Słyszał, jak ta kobieta układa na podłodze bagaże.
Wiedział, że wreszcie musi na nią spojrzeć, musi spra
wdzić... Odwlekał ten moment.
- Dzień dobry! - zawołała znowu. - Czy coś się
stało?
Mack się odwrócił. Miał przed sobą prawdziwą Ta
ylor. Serce o mało nie wyskoczyło mu z piersi.
Taylor mrużyła oczy. Patrzyła pod słońce. Nie mog
ła rozpoznać twarzy pilota. Mack powoli podniósł się
z fotela. Wychylił się z kabiny i uśmiechnął do niej.
- Ze mną wszystko w porządku, proszę pani. Pro
szę tylko powiedzieć, dokąd chce pani polecieć.
Taylor o mało nie zemdlała z wrażenia. To Mack!
Znalazłam go! Spoglądała w ciemne, dobre oczy Mac
ka. Drżała na całym ciele. Patrzyła na niego i śmiała
się cicho. Kochała go całym sercem i miała nadzieję,
że może on także ją kocha.
- Dokąd chcę polecieć? - powtórzyła jego pytanie.
- Na Tahiti. Do Australii. Albo na Bali.
- Rozumiem. - Mack podszedł do niej. - A dlacze
go akurat tam, jeśli można wiedzieć?
- Ścigam swoje marzenia - odpowiedziała drżącym
z emocji głosem. - Trzymam cię za słowo, Mack.
- Jakie znów słowo? - zapytał. Wziął ją za rękę.
Ich palce spolotły się w uścisku.
- Powiedziałeś mi kiedyś, że moglibyśmy stąd ra
zem uciec. - Patrzyła mu w oczy. Nie, nie zapomniał,
tylko się z nią przekomarzał.
- Żartujesz sobie ze mnie, prawda? - Mack zaśmiał
się cicho. - Przecież ty nie możesz wyjechać.
Taylor uśmiechnęła się do swoich myśli. Ciekawa
była, co powie Mack, kiedy się dowie, że znów ma
swój ukochany samolot i że ona nie jest już przywiąza
na do ranczo, że jest wolna i że razem z Ryanem
polecą za Mackiem tam, dokąd on zechce. Oczywiście,
jeśli zechce ich ze sobą zabrać, jeśli zechce ich w swo
im życiu. Taylor spoważniała. W końcu nietrudno było
proponować ucieczkę, kiedy się wiedziało, że to nie
możliwe. Teraz, kiedy to jest możliwe, on przecież
mógłby się rozmyślić. Mack rzeczywiście myślał. Gło
wę wypełniała mu tylko jedna myśl. Ta mianowicie, że
musi w końcu powiedzieć Taylor, jak bardzo ją kocha.
Nie wiadomo dlaczego język nagle odmówił mu po
słuszeństwa. Jedyną kobietą na świecie, której powie
dział, że ją kocha, była Jill. I jak się to skończyło? Nie,
tym razem nic takiego się nie wydarzy. Nie ma prawa.
Taylor jest inna niż Jill.
Mack wciąż patrzył na Taylor i wciąż nie mógł
wydusić z siebie tego najważniejszego wyznania.
- Widziałam się z twoją siostrą - powiedziała Tay
lor. - Porozmawiałyśmy sobie o tobie i o tym, jak
niesprawiedliwie cię oceniali.
- Czy ty naprawdę wierzysz w tę ich niesprawied
liwość? - Mack ścisnął rękę Taylor.
- Wierzę, Mack. Wierzę całym sercem. Poznałam
cię przecież i wiem, że jesteś dobrym człowiekiem.
Jesteś najwspanialszym mężczyzną, jakiego znałam.
- Dziękuję - powiedział cicho Mack. Nie czuł ani
ulgi, ani radości, tylko wielki spokój. Po raz pierwszy
uwierzył w to, że Taylor naprawdę tak o nim myśli.
- Bardzo za tobą tęskniłem, Taylor.
- Ja też za tobą tęskniłam. O mało nie umarłam bez
ciebie.
- Nie zostawiłbym cię samej. - Mack przytulił ją
do siebie i mocno pocałował. - Postanowiłem tu zo
stać. Dlatego poprosiłem Boba, żeby dał mi jakąś pracę
na lotnisku. Chciałem być na miejscu, żeby ci pomóc,
gdybyś tego potrzebowała. W końcu po to przecież
mnie wynajęłaś.
- Niemożliwe! - Taylor patrzyła na niego osłupiała.
- Naprawdę zrobiłbyś to dla mnie?
- Jeszcze nie rozumiesz? - zapytał Mack. Mówił
powoli, drżącym ze wzruszenia głosem. - Ja... Ja cię
kocham.
- Och, Mack - szepnęła Taylor. W jej oczach lśniły
łzy.
- Już w szkole cię kochałem - przyznał się Mack.
- Tylko nie zdawałem sobie z tego sprawy. Dopiero
teraz...
Łzy płynęły po policzkach Taylor. Nie mogła mó
wić. Przytuliła się do Macka z całej siły. Płakała jak
mała dziewczynka, chociaż serce omal nie pękło jej
z radości.
- Taylor... - Mack głaskał ją po głowie, przestra-
szony tym wybuchem. - Co ci jest, Taylor? Czy po
wiedziałem coś złego?
- Nie. - Taylor otarła łzy wierzchem dłoni. - Ja też
cię kocham, Mack. Tylko nie mogę w to wszystko
uwierzyć.
- Taylor, musimy jeszcze porozmawiać o Tomie.
- Mack uznał, że muszą sobie wszystko wyjaśnić.
- Nie musimy. Wiem o tym, że grał, wiem o jego
umowie z Carlsonem. Bardzo chciałam wymazać z pa
mięci przeszłość. Sama przed sobą udawałam, że
to jest możliwe. Teraz dopiero rozumiem, że to wcale
możliwe nie było. Nadal chcę, żeby Ryan dobrze
wspominał ojca, ale uzmysłowiłam sobie, że stworzyłam
mu zbyt idealistyczny obraz. - Stanęła na palach
i pocałowała Macka w usta. - Wydaje mi się, że
lepiej będzie, jeśli Ryan będzie miał inny wzór do
naśladowania, niż gdyby miał się modlić do martwego
i zupełnie nieprawdziwego bohatera.
- Wobec tego zostało nam już tylko jedno. - Mack
uśmiechnął się do niej. - Dla mnie to bardzo ważna
sprawa, dlatego muszę wiedzieć. Czy chcesz mieć wię
cej dzieci?
- Twoich dzieci?
Mack skinął głową. Wpatrywał się w oczy Taylor.
- Ale przecież to by ci związało ręce.
- Dlaczego wszyscy sądzicie, że ja o niczym innym
nie marzę, tylko o tym, żeby włóczyć się po świecie?
- zapytał szczerze zdziwiony. - Ja już to przerabiałem,
Taylor. Dwadzieścia lat mnie tu nie było. Teraz myślę
tylko o tym, żeby wreszcie mieć dom i prawdziwą
rodzinę. I ciebie.
- Wobec tego... - Taylor uśmiechnęła się do niego.
Pomyślała sobie, że jak na jeden raz i na jedną osobę,
spotkało ją już zbyt wielkie szczęście. - Bardzo chcę
urodzić ci dzieci.
- To będą także twoje dzieci - przypomniał jej
roześmiany Mack. - No dobrze, trzeba od razu zacząć
załatwiać formalności. - Uklęknął przed nią - Taylor
Taggert, czy zostaniesz moją żoną?
- Och, Mack! - wykrzyknęła uszczęśliwiona. - Zo
stanę!
Mack podniósł się z klęczek, wziął dziewczynę
w ramiona i namiętnie ją pocałował. Po chwili poczuł,
że jakaś mała ręka ciągnie go za kurtkę.
- Hej - powiedział Ryan. - Wreszcie cię znaleźliś
my.
Oboje spojrzeli w dół i roześmiali się jak na komendę.
- Czy to znaczy, że nigdzie nie polecimy? - zapy
tał chłopiec, wyraźnie rozczarowany. - Ja chcę do
Honolulu. - Spojrzał z nadzieją na Macka. - Możemy
polecieć? Zabierzesz nas?
- No, nie wiem, mały. A ile zapłacisz? - zażar
tował Mack.
- Mam trochę pieniędzy w banku. - Ryan był zdzi
wiony, ale gotów oddać wszystko za jeden lot. - Ma
ma mogłaby wypisać czek.
- Musi być gotówka, mały. - Mackowi z trudem
udało się ukryć uśmiech. - Nie przyjmuję czeków.
- Ja... Mam trochę pieniędzy w skarbonce, ale ona
została w domu. - Ryan bardzo się zmartwił.
- Och, Ryan! - Mack i Taylor jednocześnie przytu
lili chłopca.
- Nic się nie martw, mały - powiedział Mack,
uśmiechając się serdecznie do Ryana. - Polecimy do
Honolulu. Pójdziemy na obiad, a potem obejrzymy
delfinarium i wszystko, co tam jest do oglądania. Zgo
da? Mamy dziś święto.
- Naprawdę? Ale fajnie! - Uszczęśliwiony chłopiec
patrzył to na Macka, to na matkę, jakby rozumiał
wszystko bez słów. Nie przepadał jednak za czułymi
scenami. W końcu był tylko małym chłopcem. Wyrwał
się z uścisku i pognał do kabiny pilota. - Ja będę
drugim pilotem, dobrze?
Jego nie obchodzą żadne głupie historie miłosne
- powiedziała Taylor i oboje z Mackiem znów się
roześmiali.
- Jeszcze nie - zgodził się Mack. - Ale i on kiedyś
dorośnie. Wtedy sam się przekona, że miłość to bardzo
piękna rzecz
Mack znów przytulił do siebie Taylor. Dokończył
przerwany pocałunek.
- Ja chyba śnię - westchnęła Taylor, szczęśliwa
ponad ludzką miarę.
- Już nie musisz ścigać swoich marzeń - szepnął
Mack. - Rzeczywistość jest o niebo lepsza.