173 Morgan Raye Rodzina Caine'ów 01 Chuligan

background image

RAYE MORGAN

Chuligan

Harlequin®

Toronto • Nowy Jork • Londyn

Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg • Istambuł

Madryt • Mediolan • Paryż • Praga • Sofia • Sydney

Sztokholm • Tajpej • Tokio • Warszawa

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

„Dam pracę. Małe ranczo na Hawajach potrzebuje

ochrony. Warunki do uzgodnienia. T. Taggert, Okręg

Kohala, The Big Island".

Mack po raz setny przeczytał wydarty z „Los An­

geles Timesa" anons. Nawet nie przyszłoby mu do

głowy, że mógłby wrócić do domu, gdyby nie to

ogłoszenie. Właściwie żałował, że na nie trafił. Wes­

tchnąwszy ciężko, wsunął kawałek gazety do kieszeni

spodni. Rozejrzał się dookoła. Ciekaw był, czy małe

lotnisko, na którym dwadzieścia lat temu uczył się

latać, bardzo się zmieniło. Wspomnienia, pomyślał.

Komu potrzebne są wspomnienia?

Joe Carman, właściciel lotniska, przyjął antyczny

samolot Macka jak każdy inny. Zgodził się wynająć

miejsce, zapisał dane pilota, ale go nie rozpoznał. Nawet

nazwisko Macka nie wzbudziło w nim żadnych wspo­

mnień. Co prawda nie tylko nigdy nie byli przyjaciółmi, ale

Joe zwykle odpędzał Macka od siebie jak natrętną muchę.

Właściwie mógłby go pamiętać, ale nie pamiętał.

- Można tu u was wynająć jakiś samochód? - za­

pytał Mack starego człowieka z obsługi lotniska.

- Nie - staruszek potrząsnął głową. - To małe

lotnisko. Nie ma tu niczego z tych cudów, jakie

widziałeś w dużych miastach, chłopcze.

Mack czekał. Ten człowiek musi mnie poznać,

myślał. Przecież to Bob Albright uczył mnie latania.

background image

Jednak nie. Bob także nie rozpoznał dawnego ucznia.

Właściwie dlaczego ubzdurałem sobie, że Bob powinien

mnie pamiętać? pomyślał Mack. Kiedy mnie uczył,

miałem ze trzynaście lat, a teraz jestem dorosłym męż­

czyzną. Włosy wprawdzie mam tak samo czarne jak

kiedyś, ale jestem nie ogolony. I jeszcze ta szrama na

policzku. Moja własna siostra by mnie nie poznała. Po

co ja tu właściwie przyjechałem? Powinienem się stąd

jak najszybciej zwijać. Najlepiej zaraz wskoczyć do

PBY i w drogę. Póki pogoda dobra i da się wystar­

tować.

- Jadę do miasta. Mogę pana podrzucić.

Mack odwrócił się i zobaczył stojącą obok postać,

bardzo przypominającą małolata, jakim on sam był

przed dwudziestoma laty: takie same zaciekawione

oczy, taka sama usmolona czapka baseballowa i iden­

tycznie zniszczony kombinezon. Mack nie miał żad­

nych wątpliwości, że ta zabawna istota kręci się po

lotnisku i proponuje wszystkim swoją pomoc tylko po

to, żeby w nagrodę dostać jedną czy dwie bezpłatne

lekcje latania. Różnica między nimi polegała tylko na

tym, że ta tutaj osóbka była dziewczyną.

- Nie jadę do miasta. Podrzuć mnie tylko na ranczo

Taggertów.

- Nie wiem, gdzie to jest - dziewczyna pokręciła

głową.

- To małe ranczo. Naprawdę nie znasz Toma Tag-

gerta? A może... Może znasz jego żonę, Taylor Tag-

gert? - Mack zdobył się na postawienie tego trudnego

pytania. Kiedy stąd wyjeżdżał, Taylor nie była jeszcze

żoną Toma i w marzeniach Macka nigdy nią nie zo­

stała.

- A tak. Chyba moja mama ją zna. Ale ja nie...

- Ich ranczo graniczy z ziemią Carlsona.

- Ach! - ucieszyła się dziewczyna. Wszyscy w oko­

licy znali posiadłość Carlsona. - Przejeżdżam tamtędy.

Podrzucę pana. Niestety, mam tylko motocykl - uśmie-

background image

chnęła się zawadiacko. - Musi pan siedzieć na tylnym

siodełku, bo ja nikomu nie pozwalam prowadzić.

Mack o mało nie wybuchnął śmiechem. W moim

wieku, z kontuzjowanąnogą (rok wcześniej miał awaryjne

lądowanie w boliwijskiej dżungli) nie powinno się jeździć

na motocyklu, pomyślał. Popatrzył w rozradowane oczy

dziewczyny i... nie powiedział tego głośno.

- Chyba jakoś to wytrzymam - zapewnił.

- Bomba! - Dziewczyna wyciągnęła do niego chu­

dą rękę. - Nazywam się Lani Tanaka. Pozbieram tylko

swoje rzeczy i możemy jechać.

Mack patrzył w ślad za oddalającą się dziewczyną.

Była taka młoda i należała do tutejszej teraźniejszości.

On zaś czuł się bardzo staro i bez wątpienia stanowił

część przeszłości. Wszyscy zdążyli już o mnie zapo­

mnieć, myślał. Taylor Taggert także mnie nie pozna.

Może lepiej od razu wyjechać? Po co mi to wszystko?

- Jest pan gotów? - Lani już była z powrotem.

- Nie. - Mack uśmiechnął się do niej. - Ale mimo to

jadę z tobą. - Przerzucił torbę przez ramię i poszedł za

dziewczyną. - Zaopiekuj się moim maleństwem - zawo­

łał do mechanika w okularach. - Jutro tu przyjadę.

- To pan przyleciał na PBY? - zapytał zaciekawio­

ny młody człowiek. - Niech się pan nie boi. Zajmę się

nim jak niemowlęciem.

- Serdeczne dzięki - ucieszył się Mack. Ten samo­

lot był dla niego wszystkim. No, może nie całkiem. Ale

na pewno wszystkim, o co warto było się troszczyć.

Lani sprowadziła z parkingu swój motocykl. Macka

zatkało. Nie spodziewał się wprawdzie zobaczyć naj­

nowszego modelu hondy, ale na coś tak starego i okro­

pnego również nie był przygotowany.

- To mój pojazd - oświadczyła z dumą Lani.

- Co? Ten... - Mack popatrzył na rozpromienioną

buzię dziewczyny i zdusił cisnące mu się na usta słowo

„złom". Nie miał serca ranić tej miłej panienki.

- Wspaniała maszyna - pochwalił. - Bardzo fajna.

background image

- Sama go doprowadziłam do stanu używalności.

Kopnęła starter. Mack musiał przyznać, że silnik

pracował bez zarzutu.

- No to ruszamy. - Lani odwróciła się do niego.

- Ruszamy - mruknął Mack.

Nie tak wyobrażał sobie swój przyjazd na ranczo

Taggertów. Teraz na pewno nie zrobi wrażenia na

Taylor. Wszystko, co spotkało Macka od chwili wylą­

dowania na dobrze znanym lotnisku, dowodziło tylko

jednego: nie powinien był wracać do domu.

Uwagę Macka całkowicie zaprzątnęły zielone wzgó­

rza, szemranie wiatru w gałęziach drzew, zapachy

i dźwięki, które tak dobrze pamiętał. Gdyby nie to,

Taylor nie miałaby szans powitać go w ten sposób. Był

w końcu doświadczonym policjantem i parę razy w ży­

ciu miał do czynienia z naprawdę niebezpiecznymi

przestępcami. Tym razem jednak został znokautowany

przez piękno krajobrazu, przez rajski klimat i przez

własne uczucia, które owładnęły nim, kiedy został sam

na drodze prowadzącej do niedużego wiejskiego domu.

Po raz pierwszy od wielu lat pozwolił sobie na chwilę

zachwycenia się przeszłością, za którą bardzo tęsknił

i która nigdy już nie powróci. Poczuł słoną wilgoć pod

powiekami i wtedy go przyłapano.

- Nie ruszaj się, gnojku!

Mack usłyszał głos i w tej samej chwili poczuł lufę

strzelby z całej siły wbijającą mu się w plecy. Nie miał

pojęcia, jak to się mogło stać. Nie słyszał niczyich kroków.

Najwyraźniej straciłjuż instynkt samozachowawczy, który

ratował go dotąd z opresji.

- Przetrzelę cię na wylot, szmaciarzu.

- Poczekaj chwilę...

- Zamknij się! - Lufa przylgnęła do samego kręgo­

słupa. - Masz iść prosto przed siebie, aż znajdziesz się

poza terenem mojego ranczo. Potem zadzwonię po

background image

gliny. A jak jeszcze raz cię tu zobaczę, odstrzelę ci

łeb. Jasne? - Jeszcze raz pchnęła go lufą w plecy.

- Powiedz Bartowi Carlsonowi, że to samo zrobię

z każdym, kogo tu przyśle.

Mack nie musiał się zbytnio wysilać. Szybki półobrót

i za chwilę leżał już na rozciągniętej na trawie dziewczy­

nie. Jej strzelba poniewierała się w piasku kilka metrów

dalej. Mimo to dziewczyna się nie poddawała. Drapała

i gryzła jak dzika kotka, aż musiał przytrzymać jej ręce.

- Uspokój się, Taylor - warknął Mack. - Nie mam

zamiaru cię skrzywdzić.

Na dźwięk swego imienia uspokoiła się nieco. Pat­

rzyła na Macka, a on patrzył na nią i zastanawiał się,

czy choćby przez myśl jej przeszło, że oboje znają się

prawie od dziecka.

Taylor bardzo się zmieniła, ale włosy wciąż miała

te same: jasne, skręcone w grube kędziory. Była szczu­

pła i drobna, chociaż miała siłę, jakiej trudno byłoby

się spodziewać po tak kruchej istotce. Wciąż jeszcze

wiła się pod jego masywnym ciałem, tyle że teraz

sprawiało to Mackowi przyjemność. Coraz większą

przyjemność. Zerknął na rozchyloną bluzkę, spod któ­

rej wystawał kawałek koronkowej bielizny.

Mack spojrzał wyżej. Oczywiście, postarzała się.

W błękitnych oczach, które przez tyle lat śniły mu się

po nocach, zamieszkały ból i przerażenie. Nie śmiała

się. Tamta Taylor, którą pamiętał, śmiała się bez prze­

rwy. Nie poznała mnie, pomyślał Mack. Czy naprawdę

wszyscy o mnie zapomnieli?

- Zabiję cię, jeśli ośmielisz się spróbować...

- ostrzegła go, jakby nie wiedziała, że w pozycji,

w jakiej się znalazła, nie może sobie pozwolić na

zrealizowanie żadnej groźby.

- Czego miałbym spróbować? - zapytał, patrząc jej

prosto w oczy.

- Złaź ze mnie, gnojku! Dotknij mnie tylko, a za­

duszę cię gołymi rękami...

background image

- Nie bój się. Wcale nie chcę cię zgwałcić. Muszę

się tylko upewnić, że nie wpakujesz mi kulki w plecy,

jak tylko cię wypuszczę - powiedział rozżalony Mack.

Ona wciąż spodziewała się po nim najgorszego, cho­

ciaż nie wiedziała jeszcze, z kim ma do czynienia.

- Kim jesteś? - zapytała Taylor.

- Mack Caine. Jestem tym ochroniarzem, którego

sobie wynajęłaś. Pamiętasz?

Mack poczuł, jak napięte ciało dziewczyny odpręża

się, i pomyślał, że to bardzo przyjemne uczucie. Teraz

powinien ją puścić, ale było mu tak dobrze...

- Dlaczego od razu nie powiedziałeś? - złościła się

Taylor. - Miałeś przyjechać wczoraj.

- Coś mnie zatrzymało - skłamał Mack.

Tak naprawdę po prostu spanikował. Prawie cały

poprzedni dzień spędził w jakimś barze w San Francis­

co. Zaaplikował sobie alkoholowy test prawdy. Bez

tego nie potrafił się zdecydować, czy rzeczywiście

chce wrócić i stawić czoło swojej przeszłości.

- Myślałam, że jesteś jednym z ludzi Barta Carl-

sona - wyjaśniła Taylor. Nawet nie miała zamiaru

przepraszać go za napaść z bronią w ręku. Z pewnością

nie była to ta sama słodka i niewinna Taylor, jaką

Mack pamiętał z lat szkolnych. Ta kobieta stała się

twarda w ciągu tych lat. A może tylko ostatnich kilku

miesięcy. Żadna kobieta nie wynajmuje sobie ochro­

niarza, jeśli nie ma prawdziwego powodu do strachu.

- Naprawdę zrobiłem na tobie takie złe wrażenie?

- zapytał Mack.

Wiem, że to głupie, pomyślał, ale odpowiedź na to

pytanie jest dla mnie bardzo ważna. W końcu po to

tylko tu przyjechałem. Jeśli tutejsi ludzie wciąż uważa­

ją mnie za chuligana, to należy jak najszybciej wyje­

chać.

Taylor spojrzała mu w oczy i przez chwilę nad

czymś się zastanawiała.

- Puścisz mnie wreszcie? - zapytała z wściekłością.

background image

- Nie wiem. - Mack wcale nie miał na to ochoty.

- W zasadzie podoba mi się tak, jak jest.

- Ale mnie nie. - Znów spróbowała się uwolnić.

- Masz mnie natychmiast puścić, bo inaczej cię zwol­

nię.

Ta drobinka wydająca rozkazy nie znoszącym

sprzeciwu głosem o mało nie przyprawiła Macka

o atak śmiechu. Nigdy dotąd nie był podwładnym

kobiety, a teraz najwyraźniej będzie się musiał przy­

zwyczaić do nowej rzeczywistości. Podniósł się powo­

li, żeby broń Boże nie pomyślała sobie, że wykona

każdy jej rozkaz. Wprawdzie to ona go wynajęła, ale

on w każdej chwili może wymówić pracę. Tę sprawę

trzeba będzie postawić jasno. To już nie te czasy,

kiedy ona należała do arystokracji, a jego uważano za

szumowinę. Jeśli Taylor nie potrafi się z tym pogodzić,

nie będzie dla niej pracował.

Mack wstał, otrzepał spodnie i Taylor także wstała.

Stała przed nim z dłońmi opartymi na biodrach

i z podniesioną do góry głową. Była znacznie szczup­

lejsza niż kiedyś. Kolorowa bluzka i szorty wisiały na

niej jak na kiju od szczotki. Nerwowym ruchem odgar­

nęła włosy z twarzy.

- Więc to ty jesteś ten Mack Caine z Los Angeles

- powiedziała powoli, przyjrzawszy mu się uważnie,

ale zupełnie obojętnie.

To wszystko zaczyna mnie wkurzać, pomyślał

Mack. Ona zachowuje się tak, jakby naprawdę nigdy

w życiu mnie nie widziała. Nawet moje nazwisko

niczego jej nie przypomina. Wprawdzie wtedy nie mó­

wili do mnie Mack, ale nazwisko Caine pozostało nie

zmienione.

- Tak, to właśnie ja - powiedział głośno.

- No to wiemy przynajmniej tyle - Taylor patrzyła

mu w oczy, jakby czegoś w nich szukała - że potrafisz

sobie poradzić z niedużą kobietą, uzbrojoną w strzel­

bę.

background image

- Na to wygląda. - Mack uśmiechnął się szeroko.

- Chociaż nie miałem po temu zbyt wielu okazji.

Taylor znów mu się przyjrzała. Uniosła nieco brwi,

jakby w końcu dostrzegła w Macku coś znajomego.

Może głos wydał jej się znany? Mack wstrzymał od­

dech. Miał nadzieję, że za chwilę wreszcie zostanie

rozpoznany. A co potem? Jak ona mnie pamięta? myś­

lał gorączkowo. Może pamięta tylko to, co o mnie

mówiono złego? Może każe mi się wynosić? Nie,

raczej zachowa się kulturalnie. Powie, że zupełnie

o tym zapomniała, ale przyjęła już kogoś na to miejs­

ce. Mack czekał i czekał, ale Taylor tylko zamrugała

powiekami, jakby chciała odpędzić od siebie jakiś na­

trętny obraz.

- Gdzie twoje rzeczy? - zapytała. Schyliła się, żeby

podnieść zapiaszczony karabin.

- Zostawiłem torbę na drodze.

- Aha - odwróciła się i obrzuciła wzrokiem Macka

od góry do dołu. - Może nie zauważyłeś, ale ja jeszcze

nie zdecydowałam, czy właśnie ciebie zatrudnię. Musi­

my przedtem chwilę porozmawiać.

- Proszę bardzo, możesz pytać, o co tylko chcesz.

Moje życie jest jak otwarta księga.

- Myślisz, że dasz sobie radę? - zapytała rzeczowo

Taylor.

- Nie leciałbym taki szmat drogi, gdybym tak nie

myślał - uśmiechnął się Mack.

- Sprawiasz wrażenie mocnego faceta - mruknęła

pod nosem bardziej do siebie aniżeli do niego. - Może

sobie poradzisz.

Dostanę tę robotę, myślał Mack tak szczęśliwy,

jakby całe jego życie zależało od tej jednej sprawy.

Będę mógł zamieszkać z Taylor. Ciekawe tylko, kiedy

ona mnie wreszcie pozna?

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Taylor znalazła się w sytuacji bez wyjścia, toteż

w końcu postanowiła zatrudnić tego mężczyznę, chociaż

nie sądziła, żeby mogła być z niego zadowolona. Raz

jeszcze spojrzała na Macka. Kogoś mi przypomina,

pomyślała. Ale kogo? I dlaczego tak dziwnie mi się

przygląda? To okropne! Co za głupota. Przecież ja nic

o nim nie wiem! Właściwie zatrudniłam go koresponden­

cyjnie.

- Jak tu dojechałeś? - zapytała.

- Przyleciałem. Zostawiłem samolot na lotnisku.

- Aha - powiedziała zadowolona, że gdyby ten

produkt jednak miał jakąś wadę, to zawsze może go

odesłać, jak każdą inną zamówioną korespondencyjnie

przesyłkę.

Obcy wciąż dziwnie jej się przyglądał. Taylor dopiero

teraz skonstatowała, że bez pozwolenia mówi jej po

imieniu. Mogłaby mu pokazać, gdzie jego miejsce,

i kazać mówić do siebie: pani Taggert. Tak zwracali się do

niej wszyscy zatrudnieni na ranczo ludzie, a ten od

pierwszej chwili mówi jej po imieniu, jakby byli starymi

znajomymi. Chociaż właściwie jesteśmy chyba w tym

samym wieku, pomyślała. Nie mam żadnego powodu,

żeby od początku narzucać takie formalne stosunki.

A z drugiej strony, przydałoby się ustawić jeszcze jedną

zaporę... Po co ja w ogóle o tym myślę? skrzywiła się.

W tym człowieku nie ma nic, czego należałoby się

obawiać. Muszę tylko powiedzieć coś stanowczego, coś,

co ustawiłoby go z powrotem w szeregu. Muszę mu stale

przypominać, kto tu wydaje polecenia.

background image

- Czy mogłabyś mi wyjaśnić, po co ci jestem po­

trzebny? - zapytał Mack, zanim Taylor zdążyła zdecy­

dować, co takiego należałoby mu powiedzieć. Popat­

rzyła na niego z wahaniem, jakby nie była zupełnie

pewna, czy powinna dopuścić go do wtajemniczenia.

Patrzyła na jego szerokie barki, obciągnięte znoszoną

skórzaną kurtką lotniczą. Uznała, że ma do czynienia

z zawodowcem. Był silny i potężny.

Dokładnie taki, jaki powinien być prawdziwy ochro­

niarz. Na pewno nie zdobędę nad nim władzy, pomyś­

lała pełna lęku. A przyzwyczaiłam się panować nad

wszystkim, co do mnie należy. No cóż, zdaje się, że

w tym wypadku nie mam zbyt wielkiego wyboru. A to

oznacza, że muszę go krótko trzymać. Na tyle, na ile

będzie to możliwe, oczywiście. W żadnym razie nie

może się zorientować, że się go obawiam. Nie będzie

łatwo, ale spróbować trzeba.

Mack patrzył na dziewczynę wyczekująco. Spodzie­

wał się, że lada chwila zostanie rozpoznany. A może,

pomyślał, nigdy się mną nie interesowała na tyle, żeby

moja twarz zapadła jej w pamięć i przetrwała tam

przez dwadzieścia długich lat? Bardzo go to przypusz­

czenie zabolało. On przecież ani na chwilę o niej nie

zapomniał. Nawet wtedy, kiedy był mężem Jill. Nie,

stanowczo trzeba z tym zaraz skończyć.

- Może wejdźmy do domu - zaproponowała Tay­

lor. - Tutaj, na otwartej przestrzeni, jesteśmy dla każ­

dego łatwym celem.

- Spodziewasz się, że twoi wrogowie obrzucą gra­

natami grządki w ogródku? - zapytał Mack, rozgląda­

jąc się dookoła.

- Po nich można się wszystkiego spodziewać - od­

rzekła Taylor ze śmiertelną powagą. - Ty też powinie­

neś uważać. Jeśli, oczywiście, masz zamiar u mnie

pracować.

A to historia, pomyślał Mack. Ta dziewczyna

wpadła w paranoję. Jest kompletnie wykończona.

background image

Przez telefon mówiła mi, że ma problemy z Bartem

Carlsonem. Dobrze go pamiętam. To wprawdzie strasz­

ny cham, ale jakoś nie potrafię go sobie wyobrazić

w roli terrorysty.

We wnętrzu domu panował miły chłód. Ratanowe

meble były tu całkiem na miejscu, ale koronkowe

firanki w oknach zupełnie nie pasowały do nowej

Taylor, tak zawzięcie broniącej swojej fortecy przed

niewidzialnym wrogiem. A do tego te kwiaty... Stały

wszędzie. W dzbankach, w słoikach, w szklankach

i oczywiście w wazonach także. Mack już chciał zapy­

tać, kto tu ostatnio umarł, ale w porę ugryzł się w ję­

zyk. Domyślał się, że Tom przeniósł się do lepszego

świata. Jeśli to prawda, to podobne pytanie byłoby

w bardzo złym guście.

Mack usiadł na wskazanym przez dziewczynę krześ­

le. Z głębi domu słychać było dźwięki płynące z włą­

czonego telewizora. Jakieś kreskówki, pomyślał Mack.

To znaczy, że jest tu jeszcze ktoś.

Spojrzał pytająco na Taylor, ale ona najwyraźniej

nie chciała niczego mu wyjaśniać. A Mack nie zamie­

rzał pytać o nic, co nie miało bezpośredniego związku

z jego pracą.

- Chcesz się czegoś napić? - zapytała. - Piwa,

wina, może jakiegoś soku...

- Proszę o coś zimnego. - Mack ze wstrętem wspo­

mniał wczorajsze pijaństwo. - Masz może mrożoną

herbatę albo wodę sodową?

Taylor skinęła głową i wyszła do kuchni. Mack nie

mógł oderwać od niej oczu. Poruszała się z wdziękiem,

tak jak kiedyś, chociaż teraz robiła to może odrobinę

za szybko. Jakim cudem się tu znalazłem? Mack wciąż

jeszcze nie mógł się nadziwić swemu szczęściu. Ode­

tchnął głęboko, chcąc uspokoić nieco rozgorączkowane

myśli. Nie, to na pewno nie sen. To wszystko działo

się naprawdę.

Taylor Taggert. To była nowość. W jego marze-

background image

niach zawsze występowała pod panieńskim nazwiskiem

Reynolds. Mack był zupełnie pewien, że T. Taggert

z ogłoszenia w „Los Angeles Timesie" jest Tomem

Taggertem, jego prześladowcą z lat szkolnych. Kiedy

wykręcił podany w ogłoszeniu numer i odezwała się

kobieta, która powiedziała: „Tak, to ja jestem T. Tag­

gert z ogłoszenia. Mam na imię Taylor", Macka zamu­

rowało. Dopiero po chwili zdołał jakoś wydukać swoje

nazwisko i powiedzieć parę słów o posiadanych kwali­

fikacjach. „Świetnie", ona na to. „Nie mam czasu na

głupstwa. Proszę tu przyjechać. Jeśli zda pan egzamin,

od razu zacznie pan pracę".

- A co będzie, jeśli go nie zdam? - zapytał wtedy Mack.

- Nie będzie pan mógł zacząć pracy. Czy mam do

tego egzaminu dodać jeszcze test na inteligencję?

Mack był kompletnie oszołomiony. Nie potrafił

o nic pytać, nie umiał nawet się przypomnieć. Nie

mógł uwierzyć w to, że po tylu latach może tak zwy­

czajnie rozmawiać przez telefon z samą Taylor i że

ona chce go u siebie zatrudnić. Dopiero kiedy odłożył

słuchawkę, kiedy się nad wszystkim zastanowił, dotar­

ło do niego, że ta opryskliwa i nie mająca czasu na

głupstwa Taylor niewiele ma wspólnego z tamtą słodką

dziewczyną o anielskiej buzi, która chodziła z nim do

jednej klasy. Nie miał wątpliwości, że to jedna i ta

sama osoba. Taylor i Tom przez wszystkie lata szkoły

stanowili parę. Należeli do szkolnej arystokracji. Za to

Macka zawsze uważano za chuligana. Do takich chłop­

ców jak on takie dziewczyny jak Taylor nawet się nie

odzywały. Tom był gospodarzem najstarszej klasy

i gwiazdą szkolnej drużyny futbolowej. No i oczywiś­

cie wziął sobie Taylor za żonę. Pamięć Macka prze­

dziwnym zrządzeniem losu nie zarejestrowała tego fak­

tu. Kiedy myślał o niej w bezsenne noce, Taylor wciąż

była młoda, uśmiechnięta i wolna. I pozwalała mu się

dotykać, przytulać... W jego marzeniach ona zawsze się

śmiała. Na jawie nigdy nawet się do niej nie zbliżył.

background image

Nie należał do wąskiego kręgu przyjaciół Taylor, więc

tylko z daleka mógł na nią patrzeć. Tak to wyglądało

przed laty, kiedy oboje chodzili do szkoły. Teraz wszy­

stko się zmieniło. Oboje dorośli, a na marzenia nie ma

czasu.

Mack bardzo był ciekaw, co tu się wydarzyło. Wie­

dział niewiele. Tyle tylko, ile wynikło z rozmowy

telefonicznej. Zapytał, czy to ona go angażuje, czy też

miałby pracować dla jej męża. „Dla mnie", odrzekła

wtedy zwięźle. „Pana Taggerta już nie ma."

Mack domyślił się, że jeśli ona wciąż nosi nazwisko

Toma i nadal mieszka na ranczo, należącym do rodzi­

ny Taggertów, to może to oznaczać tylko jedno: Tom

nie żyje. Bo gdyby się rozwiedli, Taylor na pewno by

się wyprowadziła. A nawet gdyby została w tym domu,

nie używałaby nazwiska Taggert. Mack rozprostował

nogi. Nie mógł się już doczekać powrotu Taylor. Co

chwila przekonywał siebie, że ona naprawdę jest blisko

niego, że tym razem to nie jest sen.

Taylor stała przy kuchennym zlewie. Małymi łykami

piła zimną wodę ze szklanki. Musiała się choć trochę

uspokoić. Siedzący w pokoju mężczyzna był rewelacyjny.

Nie spodziewała się, że uda jej się znaleźć tak doskonałe­

go ochroniarza. Była zupełnie roztrzęsiona. Nie jest to

właściwy moment na histerie, przekonywała samą siebie.

W końcu od śmierci Toma sama sobie ze wszystkim radzi.

Po pierwsze - nie zwariowała. Poza tym zupełnie dobrze

prowadzi interesy, gospodaruje na ranczo, a i Ryan nie

może narzekać na brak opieki. Nie jest łatwo pogodzić ze

sobą tyle obowiązków.

Kiedy Tom umarł, Taylor myślała, że jej życie także

się skończyło. Ich małżeństwo trwało dwanaście lat, ale

nierozłączną parą zostali już w szkole średniej. Nie

znała innego życia poza życiem z Tomem. Nie potrafiła

nawet wyobrazić sobie siebie u boku innego mężczyzny.

Tom był dla niej opoką, jedynym powodem, dla

którego warto było żyć. To prawda, że życie z Tomem

background image

nie było usłane różami, ale kiedy umarł, życie bez

niego straciło sens. Przez wiele tygodni chodziła otu­

maniona. Zupełnie nie wiedziała, do czego się zabrać.

Chciała sprzedać ranczo, opuścić Hawaje i znaleźć

sobie jakieś miejsce, w którym nie będzie wspomnień.

Dzwoniła nawet do pośredników, dowiadywała się

o ceny... Pewnego wieczoru Ryan wdrapał się jej na

kolana, przytulił do niej i zaczął płakać. Po raz pierw­

szy dotarł do niego cały ogrom tragedii, która miała

odtąd zaciążyć na jego życiu. Kiedy oboje się wy­

płakali i osuszyli oczy, Ryan powiedział: „Jak dorosnę,

też będę prowadził ranczo. Tak jak tatuś. I zaopiekuję

się tobą, mamusiu". Taylor w jednej chwili zrozumia­

ła, że nigdzie nie wyjedzie. To ranczo było przecież

dziedzictwem Ryana, jedyną rzeczą, jaka została chło­

pcu po ojcu, i ona nie ma prawa mu tego zabierać. Od

tamtego wieczoru wszystko się zmieniło. Taylor

w mgnieniu oka się pozbierała. Zajęła się gospodarst­

wem i wkrótce doprowadziła ranczo do rozkwitu. Nie

robiła tego z miłości do pracy, tylko z miłości do syna.

Ta ziemia należy do Ryana, powtarzała sobie każdego

ranka, i ja muszę ją dla niego utrzymać. Z tego samego

powodu, kiedy okazało się, że Bart Carlson chce ją

wyrugować z ranczo, postanowiła wynająć sobie

ochroniarza. Dlatego musiała się zdecydować na za­

proszenie do swojego domu tego Macka Caine'a. Obo­

wiązek przede wszystkim, pomyślała.

Wzięła oszronione szklanki z mrożoną herbatą i po­

szła do pokoju. Usiadła sztywno na brzegu kanapy.

Wciąż myślała tylko o tym, czy aby właściwie po­

stąpiła, wynajmując tego obcego człowieka. Każdy kij

ma dwa końce, a ten nie należał do wyjątków. Caine

sprawiał wrażenie brutala i to ją trochę przerażało. Ale

z drugiej strony potrzebowała kogoś, kto samym

wyglądem odstraszałby ewentualnych napastników.

Nie wygląda na gangstera, myślała zatroskana, cho­

ciaż ta blizna na policzku świadczy o tym, że w prze-

background image

szłości często ryzykował i teraz niczego się nie boi.

Rusza się jak mucha w smole, ale to bez wątpienia

tylko maskarada. Kiedy mnie powalił na ziemię, zwijał

się jak dziki kot, przypomniała sobie. Na pewno radzi

sobie ze wszystkim. Tylko czy da radę Bartowi?

- Przejdźmy do interesów - zaczęła szorstko Tay­

lor. Postanowiła trzymać tego człowieka na dystans

przy użyciu zarówno ostrego tonu, jak i właściwej

gestykulacji. - Zacznijmy od broni.

- Jakiej broni? - zapytał Mack zaskoczony. Dla ludzi

w jego fachu broń była zawsze czymś najbliższym, bardzo

osobistym, o czym z nikim się nie rozmawia.

- Masz swoją broń, czy mam ci dać jakąś spluwę?

- Mam własną - odrzekł bez namysłu. Co ona

sobie myśli? zaniepokoił się. Nie jesteśmy na Dzikim

Zachodzie. - To co mam, zupełnie wystarczy.

Schowany w bucie nóż oraz pistolet marki Smith

& Wesson w kaburze na szelkach przeprowadziły Mac­

ka bezpiecznie przez lata pracy dla DEA, kiedy to

przechwytywał transporty narkotyków i rozrywał paję­

cze sieci, jakimi gangi narkotykowe oplatały cały kon­

tynent. W tej śmiesznej sąsiedzkiej przepychance na

pewno niczego więcej nie potrzebował.

- Nie powiedziałaś mi jeszcze, po co jest ci po­

trzebna ochrona - przypomniał Mack, pragnąc jak naj­

prędzej zmienić temat rozmowy na mniej osobisty niż

sprawy związane z bronią.

- Nasze ranczo jest bardzo małe. - Taylor odstawi­

ła na stolik swoją szklankę. - Należy do rodziny moje­

go męża od wielu pokoleń i od wielu pokoleń jakoś

egzystuje w cieniu ogromnego i doskonale prosperują­

cego sąsiada, którym w tej chwili jest niejaki Bart

Carlson. - Taylor oparła się o poduszki kanapy i popa­

trzyła na korony palm poruszane lekkim wiatrem.

- Nigdy dotąd nie było między nami żadnych nieporo­

zumień - ciągnęła. - W każdym razie ja o niczym

takim nie wiem. Ale ostatnio... Nasze stosunki niezbyt

background image

dobrze się układają. Wygląda na to, że Bart chciałby

się nas pozbyć i dołączyć naszą ziemię do długiej listy

swoich zakupów. Robi wszystko, żeby mnie wystra­

szyć i zmusić do sprzedania ranczo.

- Dlaczego?

- Właściwie sama dokładnie nie wiem. - Taylor

znów patrzyła w okno. - Mam na ten temat dwie

teorie. Po pierwsze: Kala, właściwie jedyne źródło

wody w tej okolicy, przepływa najpierw przez naszą

ziemię, a potem płynie na ranczo Carlsona. Bart może

chcieć przejąć kontrolę nad całą rzeką. Kiedyś powie­

dział coś takiego, z czego wynikało, że obawia się,

żebym nie odcięła mu dostępu do wody. Kiedy żył

Tom, mój mąż, Bart nie zgłaszał żadnych obaw.

Dopiero teraz, kiedy ja przejęłam ranczo, stał się

trochę nerwowy. - Znów spojrzała w oczy Macka,

jakby tam spodziewała się znaleźć rozwiązanie zaga­

dki. - Drugi powód, to nasze sukcesy. Ranczo Tagger-

tów nigdy nie było dochodowym interesem, ale ostat­

nio udało mi się zdobyć kilku nowych klientów.

Nastawiłam się na produkcję wołowiny bez hormonów.

Mięso dla smakoszy - uśmiechnęła się. - Dobrze mi

za to płacą.

Mack skinął głową. A więc na dodatek jest kobietą

interesu, pomyślał. Lepiej jej idzie bez Toma niż

z nim.

- Nie stanowisz konkurencji dla Carlsona, więc dla­

czego Carlson chce cię stąd wygryźć? - zapytał cicho

Mack. Patrzył na nią zaciekawiony. Nie zachowywała

się jak histeryczka. Tego był zupełnie pewien. Tu

dzieje się coś poważnego, pomyślał.

- Może to zwykła zazdrość. Ja naprawdę nie wiem

- westchnęła ciężko Taylor. - Zaraz, muszę się za­

stanowić, jak to się zaczęło. Aha, już wiem. Ludzie

Carlsona dwukrotnie spłoszyli moje bydło. Spalili mi

szopę. Dzwonią do mnie z pogróżkami. Zmusili do

odejścia dwóch kowbojów i nastraszyli Josiego, nasze-

background image

go najstarszego pracownika, który ma prawie osiem­

dziesiąt lat i mieszka na ranczo od niepamiętnyc cza­

sów. Nakłaniali moich dostawców, żeby przestali

sprzedawać mi paszę, a klientów, żeby nie kupowali

ode mnie mięsa.

- Skąd wiesz, że za tym wszystkim stoi Carlson?

- Bo nikt inny nie mógłby tego zrobić. On jeden ma

w tym jakiś interes. Zresztą zawsze, kiedy coś się dzieje, on

się natychmiast zjawia i obiecuje mi, że pomoże i kupi moje

ranczo. Oczywiście zapewnia, że chce to zrobić wyłącznie

po to, żebym nareszcie pozbyła się kłopotu.

- Rozumiem. Stara zabawa w dobrego gliniarza

i złego gliniarza.

- Coś w tym rodzaju.

- A co na to policja?

- Przyjeżdżają, piszą raport i odjeżdżają. - Taylor

spojrzała na niego niepewnie. - Chciałam wynająć

któregoś z miejscowych prywatnych detektywów, ale

oni wszyscy siedzą w kieszeni u Barta. Byłam w krop­

ce. Dlatego dałam ogłoszenie do „Los Angeles Time-

sa". Miałam nadzieję, że zgłosi się ktoś odpowiedni.

- A tymczasem zgłosiłem się ja. - Mack zaśmiał

się gorzko. - Nie wiem, czy jestem odpowiedni do tej

roboty, ale postaram się spełnić twoje oczekiwania.

- Tu mogą się jeszcze zdarzyć różne rzeczy - prze­

strzegła go Taylor.

- Nie martw się - pocieszył ją Mack. Odwaga

i determinacja tej drobnej dziewczyny bardzo go wzru­

szyły. - Dam sobie radę z twoim sąsiadem.

- Właściwie spodziewałam się kogoś innego - spo­

glądała na niego, jakby niezupełnie wierzyła w kwalifi­

kacje Macka.

- Kogo mianowicie? - Mack czuł się pod jej spoj­

rzeniem jak przyszpilony do ściany owad.

- Sama nie wiem. Raczej kogoś starszego... Poli­

cjanta na emeryturze czy kogoś takiego.

Kogo ja chcę oszukać? myślała Taylor. Wcale mi

background image

nie chodziło o wiek ani o kwalifikacje. Miałam na­

dzieję, że ten facet, który się zgłosi, nie będzie aż taki

przystojny. Ten stanowi prawdziwe zagrożenie dla mo­

jego spokoju. Żebym nie wiem jak mocno przekony­

wała samą siebie, że mnie ten Caine nic nie obchodzi,

to sama najlepiej wiem, że to nieprawda. Już mnie

zainteresował i będę musiała to głupie uczucie stłam-

sić. Nie wiem, dlaczego on mi się tak przygląda i skąd

to wrażenie, że już gdzieś go widziałam.

- Masz żonę? - zapytała Taylor urzędowym tonem.

Wyciągnęła z szuflady stołu księgę rachunkową i ot­

worzyła ją na ostatniej zapisanej stronie.

- Miałem.

- Co się z nią stało?

- Ma teraz innego męża - odpowiedział Mack.

Czekał na powrót dobrze znanego kłucia w sercu, które

pojawiało się zawsze wtedy, kiedy myślał o Jill. Jed­

nak tym razem ukłucie się nie zjawiło.

Taylor przyglądała mu się chwilę, po czym podała

pokryty cyframi kawałek papieru.

- Tyle dostaniesz, jeżeli cię zatrudnię - powiedzia­

ła. - Musisz pamiętać, że do tego dochodzi mieszkanie

i wyżywienie.

- Jak długo będę ci potrzebny?

- Mam nadzieję, że nie dłużej niż kilka tygodni. Na tyle

długo, żeby dotarło do Barta, że zrobię wszystko, co

w ludzkiej mocy, a ziemi nie sprzedam. Oczywiście, jeśli

zdecyduję się ciebie zatrudnić - przypomniała mu znowu.

- Powiedz mi jeszcze, czy dużo miałaś ofert? - za­

pytał Mack. Dobrze wiedział, że poza nim nikt się do

niej nie zgłosił. Takie rzeczy można wyczuć. Wiedział

też, że ona nigdy się do tego nie przyzna.

- Nie twój interes - zbyła go szorstko. - Zajmijmy

się lepiej twoimi kwalifikacjami zawodowymi.

- Jak sobie pani życzy, szefowo. - Mackowi nie

udało się ukryć uśmiechu.

Taylor zarumieniła się, ale zanim zdążyła mu po-

background image

wiedzieć, co sądzi o jego poczuciu humoru, otworzyły

się drzwi i do pokoju wszedł mały, może sześcioletni

chłopiec. Taylor odwróciła się, a z jej twarzy w mgnie­

niu oka zniknęło napięcie i śmiertel­

na powaga. Uśmiechnęła się tak, jak robiła to zawsze

w marzeniach Macka. Taką ją znam, pomyślał z ulgą.

Jakie to szczęście, że ona jeszcze istnieje.

Chłopiec podszedł do matki, a ona przytuliła go do

siebie. Mały patrzył spode łba na Macka. Najwyraźniej

uznał go za intruza.

- To jest pan Caine, synku - powiedziała Taylor.

- Zostanie z nami przez kilka tygodni. Przywitaj się

z nim, dobrze?

Chłopiec zrobił, co mu kazano, chociaż widać było, że

nie ma na to najmniejszej ochoty. Taylor drgnęła, kiedy

w sąsiednim pokoju rozległ się dzwonek telefonu.

- Niech to szlag trafi! Czekam na telefon od dostawcy.

To pewnie on. Ryan, dotrzymaj towarzystwa panu Caine

- zawołała Taylor i wybiegła odebrać telefon.

Ryan stał nieporuszony i patrzył ponuro na Macka.

Mack także przyglądał się chłopcu, który wyglądał jak

miniaturowa kopia swego ojca. Te same szare oczy,

ostry podbródek, chude nogi. Tylko włosy miał rude,

a nie jasne.

- Jak leci, Ryan? - zapytał Mack, który uznał, że

na nim, jako na starszym, spoczywa obowiązek nawią­

zania rozmowy.

- Mój tata był wyższy od ciebie - oświadczył mały

głosem tak donośnym, że zapewne słychać go było na

autostradzie.

- To chyba musiał bardzo urosnąć, odkąd skończył

szkołę - mruknął Mack.

- Mój tata był mądrzejszy niż ty - licytował ni­

czym nie zrażony chłopiec.

- W to mogę uwierzyć.

- Mój tata niczego się nie bał - mówił dalej Ryan.

- I zawsze wygrywał rodeo.

background image

- Tu masz rację - przyznał Mack. - Zawody na

rodeo nigdy nie były moją pasją.

- Mój tatuś był... był przystojniejszy niż ty.

- A ty jesteś do niego bardzo podobny. - Mack

uśmiechnął się do chłopca serdecznie.

- Wiem - powiedział malec, trochę zaskoczony.

Stwierdzenie Macka najwyraźniej zbiło go z tropu, bo

zaprzestał wreszcie bezsensownych porównań.

- Znałem twojego tatę - oświadczył Mack.

- Czy on był twoim przyjacielem? - Ryan z przeję­

cia zamrugał powiekami.

- No pewnie. - Mack nie wahał się ani chwili.

W tej sytuacji drobne kłamstwo nie mogło nikomu

zrobić krzywdy. - Oczywiście, że się przyjaźniliśmy.

Ryan skinął głową, po czym odwrócił się do Macka

plecami, kierując się do drzwi, którymi tu wszedł. Na

odchodnym raz jeszcze krytycznie spojrzał na niego.

- Tylko nie próbuj całować mojej mamy, dobra?

- powiedział Ryan.

- Co takiego? - Mack aż zamarł ze zdziwienia.

- Jeden facet próbował ją pocałować. - Mały świd­

rował Macka przenikliwym spojrzeniem. - Musiałem

go uderzyć.

- Posłuchaj, Ryan - zaczął Mack powoli. Bardzo

żałował, że nie widział tej sceny na własne oczy.

- Daję słowo, że nie przyjechałem tu nikogo całować.

Jestem tu, żeby pomóc tobie i twojej mamie bronić

waszej własności.

Ryan jeszcze przez chwilę przyglądał się gościowi,

po czym odwrócił się i na dobre zniknął w głębi domu.

Mack roześmiał się cicho. O, nie, całowania zdecy­

dowanie nie mam w planie, pomyślał. Nie przyjecha­

łem tu po to, żeby całować. Wprost przeciwnie. To nie

wspomnienia związane z Taylor sprawiły, że przeleciał

przez ocean, żeby znaleźć się na Hawajach. Przyjechał,

ponieważ tu był jego dom, chociaż przez wiele lat

o tym właśnie nie chciał myśleć. Próbował stworzyć

background image

sobie nowy dom. Z Jill. Uważał nawet, że mu się to

udało i że dzięki temu Hawaje przestały mu być po­

trzebne. Potem jednak tamten bezpieczny port zniknął

z powierzchni ziemi i Mack zapragnął znów gdzieś

zacumować. Zaczęły go prześladować wspomnienia

o Shawnee, jego siostrze, o Hawajach i o własnej

młodości. Kiedy zobaczył w gazecie tamto ogłoszenie,

uznał, że to znak, iż powinien jednak wrócić do domu

i przekonać się, czy potrafi znaleźć sobie miejsce

w swoim dawnym świecie. Bardzo potrzebował domu

i miał nadzieję, że odnajdzie go na Hawajach. Taylor

na pewno mnie zatrudni, myślał. Nie ma innego wyjś­

cia. A skoro tak, to powinienem przynieść swoją torbę.

Została na drodze. Nie ma w niej wprawdzie wiele, ale

to prawie wszystko, co posiada. Wstał z krzesła w tej

samej chwili, w której Taylor wróciła do pokoju.

- Dokąd się wybierasz? - zapytała.

Mack nie odpowiedział. Patrzył na nią, jakby chciał

ją prześwietlić oczami.

- Co się stało z Tomem? - zapytał.

- Nie żyje - powiedziała szybko Taylor, upewniw­

szy się przedtem, że drzwi, za którymi zniknął Ryan,

są zamknięte. - Zmarł prawie rok temu. Znałeś go?

- Tak. - Mack skinął głową.

Taylor przyglądała mu się zaciekawiona, a Mack

zastanawiał się, kiedy wreszcie go sobie przypomni.

A może w ogóle mnie nie pamięta? pomyślał. Nie wiem,

czy zamieniliśmy ze sobą choćby dziesięć słów. Zapewne

nie wryłem jej się w pamięć tak mocno, jak ona mnie.

Pewnie uważała mnie za śmiecia i zapomniała o mnie,

kiedy tylko stąd wyjechałem.

- Kiedy poznałeś Toma? - zapytała Taylor.

- Dawno temu. - Jakoś nie mógł się zdobyć na

odwagę, żeby powiedzieć jej prawdę. - Kiedyś ci

o tym opowiem.

Nie zadawała więcej pytań, chociać Mack czuł, że

miała na to ogromną ochotę.

background image

- Idę na drogę po swoje rzeczy - oznajmił. - Zaraz

wracam.

Taylor podeszła, do drzwi. Patrzyła, jak Mack scho­

dzi po schodach werandy. Odwrócił się nagle i ich

oczy spotkały się na jedną krótką chwilę. W tym

samym momencie dziewczyna zobaczyła w wyobraźni

inny, chociaż podobny do tego obraz: młody chłopak

patrzył przez ramię dokładnie tak samo jak ten tutaj.

Brzegi tamtego wspomnienia dawno już wypłowiały,

ale środek pozostał jasny i wyraźny, jakby tamto zda­

rzyło się wczoraj. Szkoła średnia. Taylor, jak zawsze,

siedziała w swojej ławce, a tamten chłopiec siedział

kilka ławek przed nią. To było na lekcji matematyki.

Odwrócił głowę i spojrzał na nią. Wtedy ich oczy

także się spotkały i tak samo jak teraz przez chwilę na

siebie patrzyli. Tamta chwila, zupełnie bez znaczenia,

przez wszystkie te lata co rusz do niej powraca. Nigdy

nie udało jej się zapomnieć czarnych oczu owego chło­

paka.

Ten człowiek, który każe mówić do siebie: Mack,

tak samo się nazywa i ma takie same czarne oczy.

- Co tu się, u diabła, dzieje? - szepnęła Taylor,

przyciskając palce do pobladłych warg.

Kimo Caine, myślała. Ta czarna owca, ten chuligan,

chłopak, który zawsze pakował się w kłopoty, aż wre­

szcie musiał opuścić wyspę i nigdy nie wrócił. Po co

on tu przyjechał?

- Co tu się dzieje? - powtórzyła.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Taylor wciąż jeszcze stała oniemiała na werandzie,

kiedy znów go zobaczyła. Serce biło jej w piersi tak

głośno, że on chyba też je słyszał. Dlaczego mi nie

powiedział, kim jest? myślała, przyglądając mu się

uważnie. Tak, to na pewno on. Wprawdzie zamiast

wysokiego, chudego chłopca idzie tu potężny mężczyz­

na, ale oczy ma takie same. Nie bardzo wiedziała, jak

powinna się teraz zachować. Życie wciąż mi przynosi

nowe niespodzianki, pomyślała. Jak to się mogło stać?

On w niczym nie przypomina tamtego zabiedzonego

cwaniaka. I nie nazywał się wtedy Mack. Wszyscy

mówili do niego Kimo. Kimo Caine. Dzikus z Paukai

High.

„Płynie w nim krew Caine'ów. To byli piraci",

mawiała matka Taylor, kiedy tylko spotykały plączące­

go się po mieście Kimo. Matka od razu zauważyła

zafascynowane spojrzenie córki. „Te młode Cainiątka

to chuligani. Trzymaj się od niego z daleka, Tay. To

nie jest towarzystwo dla ciebie".

Potem okazało się, że matka miała rację. Piracka krew

odezwała się w Kimo, kiedy byli w maturalnej klasie.

Musiał uciekać z miasta przed przysłowiową karzącą ręką

sprawiedliwości. A teraz przyjechał i chce pracować jako jej

ochroniarz. Taylor uważała za bardzo dziwne to, że od razu

nie powiedział jej, kim jest. Nie miała pojęcia, o co mu

naprawdę chodzi, ale jeśli chciał jej coś zabrać, to będzie się

musiał obejść smakiem.

- Proszę, niech pan siada, panie Caine - powiedzia­

ła obojętnie. - Chcę jeszcze o coś pana zapytać.

background image

Caine usiadł na stojącym pośrodku pokoju twardym

krześle, a Taylor zaczęła spacerować tam i z powro­

tem. Była naprawdę zła. Nikt nie lubi, kiedy ktoś robi

z niego głupca.

Mack od razu zauważył zmianę, jaka w niej zaszła,

chociaż nie miał pojęcia, czemu tak się stało. Może

przez rozmowę telefoniczną? A może Ryan coś jej

powiedział? W każdym razie to coś spowodowało, że

dziewczyna stała się szorstka i bardzo nieprzyjemna.

Dawna Taylor nawet nie umiałaby się zachować w ten

sposób, ale do tej nowej ta poza pasowała jak ulał.

- Kiedy skończyłeś poprzednią pracę? - zapytała

ostro.

- Przed kilkoma miesiącami.

- Dlaczego przestałeś pracować?

- Wypaliłem się. Muszę naładować akumulator.

- Czy po raz pierwszy przyleciałeś na Hawaje?

- Taylor miała minę, z której wynikało, że nie wierzy

w ani jedno jego słowo.

- Czy przyleciałem?... No, tak. - To akurat była

szczera prawda. Trochę kręciło mu się w głowie od

tych jej spacerów tam i z powrotem, ale patrzenie na

szczupłe, opalone nogi dziewczyny, na jej zgrabną

sylwetkę, sprawiało Mackowi ogromną przyjemność.

- Chodzi mi o to - zgromiła go spojrzeniem - czy

po raz pierwszy jesteś na Hawajach, czy też już kiedyś

tu mieszkałeś.

- Po co chcesz to wiedzieć? - zapytał. Zgodna

z prawdą odpowiedź na jej pytanie spowodowałyby

lawinę innych, na które na razie nie chciał odpowia­

dać. - Czy to ma jakieś znaczenie?

- Może. - Patrzyła na niego, jakby złapała go na

gorącym uczynku. - To zależy.

- Uzależniasz od tego przyjęcie mnie do pracy?

- Możliwe. - Stała przed nim podparta pod boki

i nerwowo stukała stopą w podłogę.

- To powiedz mi jeszcze, którą odpowiedź chciała-

background image

byś usłyszeć - Mack spróbował się uśmiechnąć. - Jaka

odpowiedź pozwoli mi u ciebie pracować?

- Czy chcesz przez to powiedzieć - Taylor wyciąg­

nęła palec jak zawodowy prokurator na procesie poka­

zowym - że wszystko, co mi powiedziałeś, mówiłeś

tylko po to, żeby mnie zadowolić?

- No, nie. Nie wszystko. - Mack westchnął ciężko.

- Czy to jest rozmowa kwalifikująca mnie do pracy, czy

może proces o morderstwo? Nie tak ostro, na miły Bóg!

- Ach! Więc chciałbyś rozmawiać tylko o pracy?

- syknęła zjadliwie.

- Byłoby przyjemniej.

- Dobrze. Zgoda. - Taylor pomyślała chwilę, po

czym znów zwróciła na niego mordercze spojrzenie.

- Gdybyś mógł wybrać, jakim drzewem chciałbyś zo­

stać?

- Co takiego? - wydusił z siebie Mack, kiedy wre­

szcie przestał się śmiać.

- To jedna z technik prowadzenia wywiadu - wyja­

śniła Taylor. Nie chciała się dać złamać i polubić tego

Caine'a, ale jego śmiech był taki zaraźliwy. Musiała

się bardzo pilnować. - No, słucham. Jakim chciałbyś

być drzewem?

- Rozumiem - Mack wciąż świetnie się bawił. - To

sposób na dotarcie do najdalszych zakamarków mojej

duszy i poznanie cech charakteru. O to ci chodzi?

- Mam nadzieję, że mi się uda - nie chciała patrzeć

w jego roześmiane oczy.

- Niech będzie. Powiem ci, w jakie drzewo chciał­

bym się zamienić. - Mack zastanawiał się przez chwi­

lę. - Już wiem! Nie chciałbym być drzewem, tylko

chwastem. Na przykład lebiodą. Nikt nie musiałby

mnie podlewać, a poza tym mógłbym się swobodnie

rozrastać i wędrować po świecie. - Mack był naprawdę

dumny z tej odpowiedzi.

- Typowa męska odpowiedź. - Taylor odwróciła

się, nie chcąc, żeby Mack widział jej uśmiech. Gniew

background image

już ją opuścił. Nie ma cienia wątpliwości, że to Kimo

Caine we własnej osobie, pomyślała. Zawsze miał tu­

pet.

- Uważasz mnie za typowego mężczyznę?

- Rzeczywiście, jesteś bardzo męski - o mało się

nie roześmiała. Różne rzeczy mogła o nim myśleć, ale

na pewno nigdy nie nazwałaby go „typowym".

- Ale mi ulżyło - westchnął z uśmiechem Mack

i rozsiadł się wygodnie na twardym krześle. - Zapew­

niam cię, że w tej sprawie zawsze możesz na mnie

polegać.

- Raczej nie będzie z tym problemów - z trudem

udało jej się zachować spokój. Wiedziała, że powinna

się na niego rozgniewać, tymczasem serce waliło jej

w piersi jak oszalałe, a na domiar złego nie mogła

oderwać oczu od Macka. Udało jej się wreszcie. W sa­

mą porę, bo jeszcze chwila i ona także wybuchnęłaby

śmiechem, a to oznaczałoby jego wygraną.

Jest tak samo niemożliwy jak kiedyś, pomyślała

Taylor. Nic to, muszę się jeszcze dowiedzieć, dlaczego

ukrywał przede mną swoją tożsamość.

- Proszę mi powiedzieć, panie Caine - tym razem

udało jej się zachować powagę - dlaczego zdecydował

się pan przylecieć na Hawaje?

- Szukam pracy.

- Rozumiem. Więc otworzył pan gazetę, przeczytał

ogłoszenie i pomyślał sobie: „Kurczę blade, ale będzie

fajnie! Wakacje na Hawajach!" Tak to było?

- Niezupełnie. Pomyślałem: „Kurczę blade, akurat

jestem wolny i mogę wziąć tę pracę".

- No tak, ale dlaczego właśnie tę pracę? I dlaczego

właśnie tutaj?

- Nie mam pojęcia. Coś mnie ciągnęło na Hawaje.

Czy to aż takie dziwne?

- Jeszcze raz mi opowiedz o swojej pracy dla tej

agencji rządowej. - Taylor znów zaczęła chodzić po

pokoju.

background image

- Pracowałem na zlecenie działu prewencji DEA.

Latałem w różnych misjach do Ameryki Południowej.

- Dlaczego zrezygnowałeś? - Taylor przygwoździła

go spojrzeniem.

- Uznałem, że jednak nie chcę zostać zabity.

- Mack trochę się zaniepokoił. Dziewczyna niebez­

piecznie zbliżała się do tej części jego życia, którą

chciał jak najszybciej wykreślić z pamięci.

- Dlaczego więc zdecydowałeś się na inną, równie

niebezpieczną pracę? - zapytała.

- Równie niebezpieczną? - Mack wykrzywił usta

w coś na kształt uśmiechu. - Czy ostatnio zabito kogoś

w tej okolicy?

- Nie, ale...

- Wydaje mi się, że mogę zaryzykować - powie­

dział, a po chwili zastanowienia zdecydował się do­

kładniej wytłumaczyć jej sytuację. - Zrozumiałem, że

zaczynam tracić pewność siebie. Uznałem, że los i tak

już zbyt długo mi sprzyjał. Nie chciałem kusić prze­

znaczenia.

- Chyba i tak parę razy trochę przesadziłeś. - Tay­

lor spojrzała na biegnącą przez jego policzek bliznę.

Udało mu się ją wzruszyć. No cóż, mimo wszystko on

także jest człowiekiem, pomyślała. Przykro, kiedy lu­

dzie muszą ryzykować życie.

- Jeśli cię to interesuje, to mam lepsze dowody niż

ten - uśmiechnął się Mack, dotykając palcami blizny.

- Niestety, są w takich miejscach, że musiałbym...

- Nie, dziękuję - przerwała mu pośpiesznie. - Wie­

rzę ci na słowo.

- No, wreszcie w coś uwierzyłaś - uśmiechnął się

do niej.

Taylor znów się przestraszyła. Poczuła niemal fizy­

czną potrzebę poddania się męskiemu urokowi tego

pirata. Zabawne, pomyślała, nigdy dotąd nie miałam

podobnych problemów z mężczyznami. Zawsze sama

dla siebie byłam autorytetem i o żadnej uległości nie

background image

mogło być mowy, ale w nim jest coś takiego... Niewa­

żne. Z nim też sobie poradzę. Dość już tej przepy­

chanki. Czas zadać śmiertelny cios.

- Proszę mi powiedzieć, panie Caine, co się takiego

stało, że postanowił pan zmienić imię?

- Zmienić imię? - powtórzył Mack z wyrazem bez­

brzeżnego zdziwienia na twarzy. - Naprawdę nie

wiem, o czym mówisz. Nie zmieniłem imienia.

- Czyżby? - tryumfowała Taylor. - Wydawało mi

się, że kiedyś mówiono na ciebie Kimo.

Na twarzy Macka pojawił się promienny uśmiech.

Sam nie mógł uwierzyć, że taki drobiazg jak to, że

Taylor go poznała, sprawił mu tyle radości. Naprawdę

śmieszne.

- Nie przypuszczałem, że mnie jeszcze pamiętasz.

- Oczywiście, że pamiętam. - Taylor musiała się

mocno trzymać, żeby nie ulec czarowi Macka.

Im bardziej mu się przyglądała, tym więcej wspo­

mnień budził jego widok. Przypomniała sobie skrywa­

ne spojrzenia, ciepło, które wypełniało ją za każdym

razem, kiedy jego oczy niechcący na niej spoczęły

i własny przyspieszony oddech, kiedy przypadkiem

znalazła się obok niego. Teraz dopiero zrozumiała, że

to, co ją wtedy intrygowało i przerażało zarazem, to

jego męski seksualizm, który z upływem lat stał się

jeszcze groźniejszy. Na szczęście ona także była star­

sza i znacznie bardziej doświadczona niż dwadzieścia

lat temu. Nie miała wątpliwości, że sobie poradzi.

- Zastanawiałem się, kiedy mnie wreszcie poznasz.

- Mack wciąż się do niej uśmiechał. - Już zaczynało

mi być przykro.

- A ja się zastanawiałam, kiedy wreszcie zdecydu­

jesz się powiedzieć mi prawdę.

- Nie okłamałem cię.

- Zatajenie części prawdy jest tak samo wstrętne

jak kłamstwo.

- I bez tego dość już padło oskarżeń - zaprotestował

background image

Mack. - Nie jestem kłamcą i ciebie także nie oszuka­

łem.

- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie - przypo­

mniała. - Dlaczego zmieniłeś imię?

- Nie zmieniłem imienia. Kimo to przezwisko. Te­

raz nazywają mnie Mack. Naprawdę miałem i mam na

imię MacKenzie. Po dziadku ze strony matki.

- Zdaje mi się, że miałeś siostrę - powiedziała

Taylor. Powoli przypomniała sobie Macka i wszystko,

co się z nim wiązało.

- Tak. Shawnee.

- Rzeczywiście. Ma na imię Shawnee. Od lat jej

nie widziałam.

- Ani ja.

Taylor wydało się, że w tym krótkim zdaniu usły­

szała nutkę żalu. Szybko spojrzała na Macka. Jego

twarz nie wyrażała żadnych uczuć.

Pewnie tak mi się tylko wydawało, pomyślała. Tam­

ten chuligan Caine, którego kiedyś znałam, nigdy ni­

czego nie żałował. Był na to zbyt twardy, zbyt zimny

i nieczuły. Nie było go tyle lat. Dlaczego akurat teraz

wrócił? Nie, dosyć tego! Nie wolno mi się wdawać

w tego rodzaju rozważania. Jeśli sobie na to pozwolę,

to sama zaplączę się w jego problemy, a przecież

wcale nie mam na to ochoty.

Nie miała ochoty, to fakt, ale z drugiej strony ogro­

mnie ją ta perspektywa pociągała. Jakiś ukryty w jej

sercu chochlik bardzo pragnął wyciągnąć rękę do Ki­

mo Caine'a, potomka piratów. Może dlatego, że Mack

był człowiekiem z odległej przeszłości? Z bezpiecznej

przeszłości. Nie, raczej nie. Caine nigdy nikomu nie

kojarzył się z bezpieczeństwem. Wprost przeciwnie.

Wszyscy dobrze wiedzieli, że Kimo Caine to najbar­

dziej niebezpieczny chłopak w okolicy.

- To jak będzie, szefowo? - zapytał Mack. Stał

teraz przed nią z kciukami zatkniętymi za szeroki

skórzany pas. - Dostanę tę pracę?

background image

- Chyba przyjmę cię na próbę. Muszę sprawdzić,

czy się nadajesz. - Taylor dumnie uniosła do góry

głowę. Doskonale wiedziała, że nie ma wyboru, ale nie

chciała, żeby on także się o tym dowiedział.

- Możesz to sobie nazywać, jak ci się żywnie podo­

ba - powiedział Mack, a oczy znów mu się śmiały.

- Chciałaś wynająć goryla, więc go masz. Mack Caine,

do usług.

Bardzo jej się spodobało to „do usług". Ale nie

miała zamiaru się do tego przyznać. Obawiała się

Macka. W końcu miała do czynienia z mężczyzną,

który jako chłopiec był największym chuliganem

w mieście i maczał palce we wszystkich podejrzanych

wydarzeniach, jakie miały miejsce w okolicy. Żadna

matka nie pozwoliłaby córce umówić się z nim na

randkę, a ojciec nie dopuściłby do tego, żeby syn się

z kimś takim zadawał. Jego przodkowie byli piratami.

A ona, Taylor, ma go przyjąć do pracy, przyjąć pod

swój dach? Czyżby zwariowała?

- Co właściwie mam robić? - zapytał Mack. - Mam

patrolować teren? Pełnić wartę po nocach? A może mam

pogonić tych śmierdzieli aż na ich własne podwórko?

- Właściwie nie o to mi chodziło. - Taylor usiadła

na kanapie, a Mack skorzystał z okazji i zamiast wró­

cić na krzesełko, na którym przedtem siedział, usado­

wił się obok niej. Nie zaprotestowała. Co innego miała

teraz na głowie. Musiała mu precyzyjnie wytłumaczyć,

po co właściwie go potrzebuje.

- Szczerze mówiąc, nie chcę nikomu robić nic złe­

go. Nienawidzę przemocy. Nie lubię krzywdzić ludzi.

- Mało brakowało, a dałbym się nabrać - zaśmiał

się Mack, demonstracyjnie masując sobie plecy.

- Jeśli ktoś stosuje wobec mnie przemoc, wtedy nie

mam wyboru. Muszę bronić siebie i swojego mienia

- oświadczyła stanowczo. - Ale sama nigdy nikogo nie

prowokuję. Właściwie... No cóż, jesteś mi potrzebny

na postrach.

background image

- Na postrach? - Mack przestraszył się nie na żar­

ty. Był człowiekiem czynu. Wyznaczona przez Taylor

rola zupełnie mu nie odpowiadała.

- Chcę, żeby wszyscy w mieście dowiedzieli się

o twoim przyjeździe, żeby wiedzieli, że jesteś. Ale nie

chcę, żebyś musiał cokolwiek robić. Chyba że znów

coś się stanie i będziesz musiał interweniować.

Mack nie bardzo wiedział, co ma z tym fantem

zrobić. Chciał działać, a nie tylko czekać na coś, co

może się zdarzyć. Plan Taylor miał jeszcze jedną wa­

dę. Jeśli rozniesie się po mieście, że wrócił, to jego

rodzina także wkrótce się o tym dowie. Zresztą może

nawet tak byłoby lepiej. Kto wie. Minęło tyle lat, że

oni też mogli już o nim zapomnieć. Na pewno, oprócz

Taylor, nikt go tu nie pamięta.

- Zaczekaj. - Mack dopiero teraz na dobre uświa­

domił sobie, jakie konsekwencje pociąga za sobą jej

pomysł. - Chcesz rozgłosić w mieście, że zamiesz­

kałem u ciebie?

- Pojętny jesteś.

- Chyba wiesz, co ludzie powiedzą? - Przyglądał

jej się uważnie. Czyżby ona o wszystkim zapomniała?

myślał gorączkowo. Czyżby nie pamiętała, kim jestem?

- Zdziwią się, że taka miła dziewczyna trzyma u siebie

kogoś takiego jak ja.

- Chodzi ci o twoją reputację?

Mack tylko skinął głową.

- Nie rozumiesz? - Taylor uśmiechnęła się pro­

miennie. Już dawno dokładnie sobie wszystko przemy­

ślała. - Twoja okropna reputacja będzie elementem

odstraszającym. Czarny charakter w roli goryla! Cóż

lepszego można sobie wymarzyć?

Mack nie bardzo wiedział, czy powinien potrakto­

wać jej słowa jak komplement, czy raczej się obrazić.

Zupełnie nie rozumiem, co tu się dzieje, pomyślał.

Czyżby świat całkiem oszalał? To, co kiedyś było

dobre, teraz jest złe, a złe stało się dobre. Wcale nie

background image

jestem pewien, czy mi się to podoba. W tamtym sta­

rym świecie zawsze miałem kłopoty, ale w tym no­

wym też się ich raczej nie pozbędę. W końcu przyje­

chałem tu przede wszystkim po to, żeby przekonać

ludzi, że mylili się, uważając mnie za chuligana. Ale ją

to przecież nic nie obchodzi. Jest taka zadowolona

z siebie. Aż się pali do działania.

- Zacznijmy od razu - Taylor ledwie mogła usie­

dzieć na miejscu.

- Co mamy zacząć?

- Zabiorę Ryana i pojedziemy do miasta...

- Do miasta? - Mack przypomniał sobie swoje ro­

dzinne miasto, położone nad brzegiem oceanu.

- Nie, nie do Paukai. - Taylor zorientowała się, że

on nie ma pojęcia o zmianach, jakie podczas jego

nieobecności zaszły w okolicy. - Do centrum hand­

lowego. Kilka lat temu zbudowali coś takiego na roz­

widleniu dróg. Spotkamy tam wszystkich, którzy po­

winni dowiedzieć się o twoim przybyciu. Tam najszyb­

ciej roznoszą się plotki.

- Skąd wiesz, czy twoja wiadomość trafi tam, gdzie

powinna? - zapytał Mack, rozcierając sobie zesztyw­

niały kark. Zawsze, kiedy dawał się wciągnąć w coś,

na co nie miał ochoty, zaczynały się kłopoty z kar­

kiem.

- Bart wszędzie ma swoich szpiegów - Taylor nie

miała cienia wątpliwości. - Połowa ludzi w tej okolicy

żyje z jego pieniędzy. Zresztą Bart zawsze kręci się

w pobliżu.

- Jak sobie życzysz... - Mack wzruszył ramionami.

- To konieczność. - Taylor zerwała się z miejsca,

odrzuciła włosy do tyłu, gotowa do swojej małej woj­

ny. - Pójdę po Ryana i możemy jechać.

Wybiegła z pokoju. Mack się nie poruszył. Siedział

na miejscu, jakby zamienił się w słup soli. Przyjechał

do domu po to, żeby oczyścić nazwisko, pozbyć się

fatalnej reputacji, która wiele lat temu zmusiła go do

background image

opuszczenia wyspy. Tymczasem okazało się, że tamta

fatalna reputacja ma mu teraz służyć za broń, ma być

jego atutem w nowej pracy. Nagle przypomniał sobie

coś, o czym przez całe dwadzieścia lat ani razu nie

pomyślał. To było na balu maturalnym. Macka na bal

nie wpuszczono, ponieważ dyrektor szkoły skonfisko­

wał mu legitymację szkolną. Mack nie mógł sobie

przypomnieć, za co. Razem z koleżkami kręcił się przy

wejściu do sali gimnastycznej. Gapili się na wchodzące

do środka pary, dogadywali im i w ogóle udawali, że

nie skręcają się z zazdrości, że wcale im nie zależy na

tym balu, że wszyscy elegancko ubrani chłopcy z pięk­

nymi dziewczynami u boku to frajerzy. W pewnej

chwili pod szkołę podjechał biały chevrolet. Wysiadł

z niego Tom i poszedł otworzyć drzwi swojej dziew­

czynie. W koronkowej białej sukni, udekorowanej bu­

kiecikami fiołków, Taylor wyglądała tak pięknie, że

Mackowi zabrakło tchu w piersiach. Wpatrywał się

w nią. Czas jakby stanął w miejscu... Niestety, stanął

tylko dla Macka. Jego koledzy zupełnie nie zauważyli

ani samego zjawiska, ani tego, że pochłonęło ono całą

uwagę chłopca. Powinien był odparować żartobliwy

cios swego przyjaciela. Niestety, zbyt był zajęty po­

dziwianiem Taylor i pięść kolegi wylądowała dokład­

nie na szczęce Macka, który przeleciał przez barierkę

i upadł parę metrów dalej. Kiedy po chwili otworzył

oczy, zobaczył nad sobą twarz Taylor.

- Nic ci nie jest? - zapytała naprawdę przerażona.

Mack nie mógł pojąć, gdzie jest, co się z nim

dzieje. Wiedział jedno: najpiękniejsza dziewczyna

świata jest tuż obok niego. Tak bardzo chciał ją wziąć

w ramiona i choć na chwilę do siebie przytulić. Niezu­

pełnie przytomny wyciągnął do niej rękę, ale zanim

zdążył dotknąć dziewczyny, ktoś ją od niego odciąg­

nął.

- Trzymaj łapy przy sobie, ćpunie - warknął Tom.

Jego oczy rzucały gromy.

background image

Mack do tej pory czuł na sobie tamto wstrętne

spojrzenie. Jeszcze gorsze było dla niego wspomnienie

zdziwionych oczu Taylor, którą Tom bez pardonu od­

ciągnął jak najdalej od wstrętnego chuligana. Mack

w pierwszej chwili chciał dopaść Toma i stłuc go na

kwaśne jabłko. Niestety, dobrze wiedział, że tego właś­

nie nie wolno mu zrobić. Wstał powoli. Był zły, obola­

ły i bardzo smutny. Cokolwiek zrobił, wszyscy zawsze

mówili, że łobuzuje. Ale ćpunem nie był. Nigdy w ży­

ciu nie tknął narkotyków. Nie cierpiał ich za to, co

zrobiły z jego kolegami i z jego krajem. A mimo to

wszyscy uważali, że bierze. Cholerna reputacja! Takie

dziewczyny jak Taylor były dla niego niedostępne.

Pewnie dlatego tak bardzo jej pragnął.

- Możecie mnie uważać za bandytę, panie i pano­

wie. Możecie mnie uważać za wszystko, co wam się

podoba - zabrzmiały mu w uszach słowa, które wów­

czas mruczał pod nosem.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Taylor pędziła autostradą. Wiatr rozwiewał włosy

dziewczyny, ale ona na nic nie zwracała uwagi. Była

taka podniecona. Nie wiedziała tylko, czy z tego powo­

du, że wreszcie przedsięwzięła jakieś kroki przeciwko

Bartowi Carlsonowi, czy może miało to związek z sie­

dzącym obok niej Mackiem. Tak dawno nie czuła na

sobie pożądliwego wzroku mężczyzny... Dopiero te­

raz... Trochę ją to przerażało i podniecało równocześ­

nie. Była wdową i matką. Zdecydowała, że nigdy wię­

cej nie da się omamić żadnej miłości. Ale miło było

poczuć, że robi się jeszcze wrażenie na mężczyznach.

Na chwilę zatrzymali się u kolegi Ryana. Dom jego

rodziców stał w ślicznym, zadbanym ogrodzie. Na środku

ogromnego trawnika połyskiwał błękitny basen.

- Biegnij, Ryan - powiedziała Taylor do syna,

otwierając mu drzwiczki samochodu. - Ja zaraz przy­

jadę.

Ryan rzucił Mackowi mordercze spojrzenie. Najwy­

raźniej nie był pewien, czy może zostawić matkę z tym

podejrzanym typem.

- No, idź już, słonko. Trent na ciebie czeka. Sły­

szałam, że dostał nowy okręt.

Stopy chłopca, jakby bez jego woli, same zaczęły

się szybciej poruszać. Taylor poczekała, aż mały znik­

nie w głębi domu, i dopiero wtedy zajęła się Mackiem.

Musiała go jakoś namówić do współpracy. W przeciw­

nym wypadku jej plan wziąłby w łeb.

- Bardzo cię proszę, nic nie rób, tylko wyjdź

i oprzyj się o samochód, dobrze? - poprosiła.

background image

- Nie rozumiem. - Mack uznał, że na pewno się

przesłyszał.

- No wiesz, tak się oprzyj. Masz wyglądać bardzo

męsko. - Spojrzała na niego i ciarki przeszły jej po

plecach. Akurat o jego męskość nie musiała się mart­

wić. - Po prostu bądź sobą - roześmiała się. - Oprzyj

się o maskę i wyglądaj groźnie.

Mack bardzo się zdziwił, ale nie dał tego po sobie

poznać.

- Jak sobie życzysz, szefowo - zawołał do oddala­

jącej się dziewczyny. Wysiadł z samochodu i oparł się

o maskę, dokładnie tak, jak go o to prosiła Taylor.

- Wyglądaj groźnie - mruczał do siebie. - Wcale nie

jestem pewien, czy ona aby na pewno mówi tym

samym językiem co ja.

Tymczasem Taylor już stała na schodkach werandy. '

Odwróciła się, popatrzyła na Macka i uśmiechnęła się

z aprobatą. To go przekonało, że zrobił dokładnie to,

o co jej chodziło, i że szefowa jest z niego zadowolo­

na.

- Sue? - zawołała Taylor, otwierając drzwi.

- Cześć, Taylor. - Sue była wysoką blondynką o fi­

gurze modelki. Zawsze, nawet do pracy w ogrodzie,

ubierała się według ostatnich zaleceń mody. Wszystko

przez to, że dzieciństwo spędziła w Nowym Jorku

i przyjechała na Hawaje jako dwudziestoletnia panna,

o ukształtowanym smaku i charakterze. - Wejdziesz na

chwilę?

Taylor zazwyczaj wpadała do Sue na szklankę her­

baty i krótką pogawędkę o dzieciach, ale tym razem

miała na głowie znacznie poważniejsze sprawy.

- Nie. Ty przyjdź do mnie - powiedziała Taylor,

nie ruszając się z werandy. - Coś ci pokażę.

- Co takiego? - zainteresowała się Sue.

- Jak ci się podoba? - Taylor pokazała palcem

swój samochód i stojącego przy nim Macka.

- O mój Boże! - zawołała Sue. Jej wystudiowana

background image

poza znudzonej damy zniknęła jak za dotknięciem cza­

rodziejskiej różdżki. - Kto to?

- Jest mój - Taylor uśmiechnęła się tryumfalnie.

- Jak to twój? Nie rozumiem.

- Nazywa się Mack Caine - Taylor chętnie udziela­

ła wyjaśnień. Cała ta sytuacja bawiła ją znacznie bar­

dziej, aniżeli mogła się spodziewać. - Wynajęłam go

sobie.

- Po co? - Sue zamarła.

- Do ochrony.

- Nie żartuj ze mnie. - Sue o mało nie udusiła się

z wrażenia. - Przecież ty nie potrzebujesz żadnej

ochrony.

- No wiesz - oburzyła się Taylor. - A Bart Carlson

to pies?

- Nie wygłupiaj się - powiedziała Sue niepewnie.

Taylor dobrze wiedziała, skąd wziął się u przyjació­

łki ten nagły brak pewności siebie. Mąż Sue pracował

u Barta i dlatego Sue zawsze broniła Carlsona. Taylor

bardzo była ciekawa, jak Sue przyjmie tę nowinę.

Jednak znacznie ważniejsze było to, że Sue stanowiła

idealny przekaźnik. Jeśli idzie o przekazywanie Bar-

towi wiadomości - Sue była niezawodna.

- Bart chce mnie zmusić, żebym sprzedała mu ran­

czo, i ty doskonale o tym wiesz. Uznałam, że sama nie

dam sobie z nim rady, i wynajęłam tego faceta.

Sue przyglądała się przyjaciółce przez chwilę, po­

tem przyjrzała się Mackowi. Prawie widać było inten­

sywną pracę jej szarych komórek, które kazały jej

udawać, że nic nadzwyczajnego się nie stało, i jak

najszybciej zawiadomić o wszystkim Barta.

- On rzeczywiście jest bardzo męski - odrzekła

Sue, obejrzawszy sobie Macka. - Mam nadzieję, że

okaże się wart pieniędzy, które mu płacisz. Zawiadom

mnie, jak przestaniesz go potrzebować. Ja też chciała­

bym mieć ochroniarza.

- Daj spokój, Sue. - Taylor już wiedziała, że rybka

background image

połknęła haczyk, ale przecież jakoś musiała zakończyć

rozmowę. - To zwykły rewolwerowiec. Nie sądzę,

żebyś umiała sobie z czymś takim poradzić. No, to do

zobaczenia, kochana. Jadę tylko po zakupy do centrum.

Przyjadę po Ryana około piątej, dobrze?

- Oczywiście, oczywiście - zapewniła ją Sue.

- Dzięki. - Taylor odwróciła się na pięcie i pobieg­

ła do samochodu.

- Możesz już wsiadać - powiedziała cicho, prze­

chodząc obok Macka. - Doskonale się spisałeś.

- Dziękuję. To miło, kiedy ludzie doceniają naszą

pracę - zakpił Mack. Usiadł obok niej i ruszyli prosto

do centrum handlowego.

- Założę się, o co chcesz, że ona już telefonuje do

Barta - Taylor cieszyła się jak dziecko. - Następny

przystanek: centrum handlowe.

Mack patrzył na dziewczynę z podziwem. Intryga,

którą sama wymyśliła, pochłonęła ją bez reszty. Mack

nie mógł sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek wi­

dział ją w takim stanie.

No tak, ale tamta Taylor była dziewczynką, a ta jest

kobietą, przypomniał sam sobie. Co w tym dziwnego,

że się zmieniła? Nie, nie z wyglądu. Ma wciąż tę samą

anielską buzię, drobne ciało i złote włosy, które wy­

glądają jak aureola. Dziwnie się czuję jako pasażer.

Zazwyczaj to Mack wydawał rozkazy i kierował

całą akcją. Toteż zastanawiał się, czy tym razem nie

przesadził trochę, oddając inicjatywę w drobne kobiece

rączki. Niestety, nie miał wyboru. Tutaj ona była sze­

fem, a on wciąż musiał o tym pamiętać. Niepokoiła go

także sprawa jego reputacji. Oczyszczenie własnego

nazwiska i pozbycie się zaszarganej i niezasłużonej

opinii z wczesnej młodości, było głównym celem jego

przyjazdu na wyspę. Mack zupełnie nie miał pojęcia,

w jaki sposób mógłby ten cel osiągnąć. Nie mógł

przecież każdej rozmowy zaczynać od słów: „Nie

wiem, czy pamiętasz, ale kiedyś uważaliście mnie za

background image

chuligana. Okropnie się wszyscy myliliście. Słowo. Ja

naprawdę byłem porządnym chłopakiem. Tylko mia­

łem taki paskudny wygląd". Mowa-trawa. Mack wie­

dział, że musi udowodnić swoją uczciwość tym wszys­

tkim, którzy kiedyś uważali go za łobuza. Najpierw

powinien o tym przekonać Taylor, a kiedy to się po­

wiedzie - pojechać do siostry. To przez Shawnee

uciekł z domu dwadzieścia lat temu i dla Shawnee po

dwudziestu latach tu wrócił.

- Powiedz mi - zaczął Mack - czy na tym właśnie

ma polegać moje zadanie? Czy będę musiał często

opierać się o samochody?

- Nie podoba ci się ta praca? Szkoda, bo jesteś do

niej stworzony.

- Ja w ogóle jestem bardzo utalentowany. Może

chcesz się przekonać? W podstawówce wszyscy wie­

dzieli, że potrafię krzyczeć jak Tarzan. Trochę po­

ćwiczę i znów będę mistrzem.

- Wolałabym, żebyś tego akurat nie ćwiczył. - Ta­

ylor bardzo chciało się śmiać. Zdziwiła się nawet.

W końcu ostatnio nie śmiała się zbyt często. - A jak ci

idzie zgniatanie czołem puszek po piwie? Na takiego

magika, który to dobrze robi, zawsze jest zapotrzebo­

wanie.

- Nie - Mack przecząco pokręcił głową. - To mi

się nigdy nie udawało. Bardzo mi przykro. Chyba będę

musiał pozostać przy opieraniu się o samochód.

Taylor uśmiechnęła się do niego. Ciekawe, pomyś­

lała, jak to możliwe, żeby taki niebezpieczny człowiek

miał w sobie jednocześnie tyle ciepła? I nagle przed jej

oczami wydarzenia z przeszłości znów pojawiły się tak

wyraźnie, jakby oglądała film. Byli na szkolnym pik­

niku, który, jak co roku, odbywał się na plaży. Taylor

z koleżanką przyglądały się grającym w siatkówkę

chłopcom. Popijały wodę sodową, obgadywały graczy

i chichotały, jak to dziewczynki. Mack też grał. Miał

na sobie tylko kolorowe bermudy, a jego mocne ramio-

background image

na połyskiwały w słońcu. Miał trochę za długie włosy

i cały był pochłonięty grą. Patrząca na niego Taylor

poczuła się nieswojo. Wstała, chcąc poszukać Toma,

i w tej samej chwili piłka upadła tuż pod jej stopy. Za

piłką pędził Mack. Omal nie przewrócił dziewczyny na

ziemię. Zatrzymał się w ostatniej chwili, własnym cia­

łem chroniąc Taylor przed upadkiem. Jeszcze teraz, po

tylu latach, czuła jego twarde bicepsy.

- Nic ci się nie stało? - zapytał wtedy, a ona nie mogła

wydusić z siebie słowa. Stała jak zahipnotyzowana, cała

drżąca. Nie potrafiła nawet spojrzeć mu w oczy. Patrzyła na

muskularny tors Macka i tylko kiwała głową. Potem on,

także bez słowa, wrócił na boisko, a Taylor na miękkich

nogach poszła szukać Toma. Tak jakby odnalezienie Toma,

na którym zawsze mogła polegać, miało usunąć to ogromne

wrażenie, jakie wywarło na niej bliskie spotkanie z potom­

kiem piratów.

- No to jak będzie?

- Z czym? - Taylor jak gdyby obudziła się ze snu.

Mack coś do niej mówił, a ona tak się zamyśliła, że

zupełnie nie wiedziała, co.

- Z tą moją pracą. Na czym ona ma polegać?

- Ach, to - dziewczynie wcale nie było łatwo po­

wrócić z przeszłości. Przez te wszystkie lata zdążyła

zapomnieć, jak często kiedyś myślała o Macku. Cho­

ciaż nigdy właściwie ze sobą nie rozmawiali, to on

i tak stanowił bardzo ważną osobę w jej życiu. Zapom­

niała i wcale nie chciała sobie tego teraz przypomnieć.

A co więcej, on nie mógł nigdy, przenigdy dowiedzieć

się o tamtych dziewczęcych marzeniach. - Chyba już

wszystko omówiliśmy. Musisz tylko odstraszać prze­

ciwnika.

- To zrozumiałem - tłumaczył jej cierpliwie Mack.

- Tylko nie bardzo wiem, w jaki sposób miałbym to

robić. Musisz mi powiedzieć, jak mam odstraszać. Co

dokładnie mam robić? Mam chodzić po mieście z pis­

toletem w ręku i straszyć spokojnych obywateli?

background image

- Nie, cóż za pomysł! - Taylor zamyśliła się. Nie

bardzo wiedziała, jak ma mu wytłumaczyć, na czym

polega jego rola, ponieważ sama nie do końca wiedzia­

ła, czego chce od swojego ochroniarza. Trzeba będzie

robić to, co przyniesie zamierzony efekt. - Na razie

wystarczy, jeśli zawsze będziesz przy mnie. Tylko mu­

sisz robić groźną minę.

- Żebyś mnie mogła pokazywać przyjaciółkom?

- dopowiedział Mack.

No tak, pomyślała Taylor. W końcu okazuje się, że

on także jest tylko zwykłym człowiekiem.

- Chwaliłam się tobą - powiedziała z uśmiechem.

- Chwaliłaś się? Nie ma czym.

Taylor westchnęła. Czyżby on naprawdę nie wie­

dział, jakie wrażenie robi na kobietach?

- Chwaliłam się tobą. Powiedziałam Sue, że jesteś

moją ochroną osobistą - roześmiała się głośno.

- O, nie! Tylko nie to! - jęknął Mack.

- Ona tylko rzuciła na ciebie okiem i już była

chora z zazdrości. Słowo daję.

- Bujasz. - Mack sam nie mógł uwierzyć w to, co

czuł. Zaczerwienił się. Nie pamiętał, kiedy ostatnio aż

tak się wstydził.

- Nie! Naprawdę. - Taylor wjechała na parking

przed sklepem spożywczym. Wyłączyła silnik i spo­

jrzała na Macka. Zdążyła jeszcze zauważyć znikający

z jego policzków rumieniec. To niemożliwe! pomyś­

lała. Kimo Caine się rumieni! Omal nie wybuchnęła

śmiechem. Z najwyższym trudem zdołała nad sobą

zapanować, ale nie umiała powstrzymać się od drobnej

złośliwości. - Kawał chłopa z ciebie, wiesz. W każ­

dym razie tak to wygląda z daleka.

Mack jęknął. Wiercił się na siedzeniu, jakby coś go

uwierało.

- Fantastyczne! - Tym razem wybuchnęła śmie­

chem. - Ty się wstydzisz!

- Bardzo byś chciała. Może i jestem trochę za-

background image

kłopotany, ale na pewno nie zawstydzony. Ani trochę.

- Mack spojrzał jej prosto w oczy.

Taylor od razu przestała się śmiać. Pospiesznie spu­

ściła wzrok. Jej serce, zupełnie bez powodu, biło tro­

chę za szybko i stanowczo za głośno.

- Chodzi o to, że tak naprawdę ty nie musisz nic

robić. Wystarczy, że jesteś i że groźnie wyglądasz.

Tylko tyle.

Gdyby Taylor nie odwróciła głowy, zobaczyłaby, że

Mack zachmurzył się, usłyszawszy jej słowa. Jednym

słowem mam wyglądać jak chuligan, myślał. Nie ma

sprawy. Jeśli ona tego chce. W końcu przez całe życie

uchodziłem za łobuza. Ona pewnie nawet nie ma poję­

cia, co to jej życzenie dla mnie znaczy. Może powinie­

nem jej wszystko wytłumaczyć? Po co? Ją to i tak nie

obejdzie. W końcu płaci mi za wykonanie pracy. Ja,

moje uczucia... To się w ogóle nie liczy. I nawet nie

ma w tym nic złego. Jestem zwyczajnym ochronia­

rzem, który ma robić to, co do niego należy. O tym mi

zapomnieć nie wolno. Zresztą ja przecież naprawdę

chcę jej pomóc...

- Jak myślisz - zapytał Mack ze złośliwym uśmie­

chem - czy zrobiłbym lepsze wrażenie, gdybym zało­

żył sobie przepaskę na oko? Brodę też mógłbym sobie

zapuścić.

- Chyba już zacząłeś.

- Och, przepraszam. - Mack odruchowo przesunął

dłonią po podbródku. - Zupełnie zapomniałem.

- To bardzo dobrze wygląda. Sprawiasz wrażenie

gotowego na wszystko zbira. - Taylor znów mu się

przyjrzała.

On naprawdę wspaniale wygląda, pomyślała. Prawie

można się go przestraszyć. Tylko twarz ma zbyt przy­

stojną jak na zbira. Gdyby nie ta szrama na policzku,

cały efekt diabli by wzięli.

- Jak zbir, mówisz? I do tego gotowy na wszystko?

- zapytał z przekąsem Mack. - O to ci chodziło? Jak

background image

chcesz, to powycinam dziury w dżinsach, nałożę pas

z amunicją i będę wyglądał jak prawdziwy bandito.

- Wspaniale dobierasz dodatki. - Taylor uśmiech­

nęła się zadowolona, że Mack nie traktuje całej sprawy

zbyt poważnie. - Tylko musisz uważać, żebyś nie

przesadził. To byłoby w złym guście.

- Nikt mi nigdy nie mówił, że mam dobry gust.

- Mack wzruszył ramionami. - Mówiono o mnie ra­

czej, że jestem człowiekiem czynu.

- Dobrze się składa. - Taylor po raz kolejny przypomnia­

ła sobie, że musi bardzo uważać, żeby nie ulec hipnotyczne­

mu czarowi tego człowieka. - Wobec tego pokażesz mi, jak

trzymać przestępców z dala od mojego ranczo.

- Oczywiście. Przecież po to tu jestem.

Wysiedli z samochodu. Mack rozejrzał się. Pamiętał

to miejsce. Niby bardzo się tu zmieniło, a mimo to

wciąż było tak samo.

Po co tu przyjechałem? zapytał sam siebie. Po co

wdaję się w jakieś grupie sąsiedzkie awantury? To

najbardziej niebezpieczne starcia na świecie. Zaraz po

kłótniach małżeńskich, oczywiście. Czegoś takiego nie

da się opanować. Po co wchodzę w sam środek kotła?

No nie, nie w środek. Jestem po stronie Taylor. Co to

właściwie znaczy, że jestem po jej stronie?

Taylor weszła do sklepu i Mack podążył za nią.

- Cześć, Mack - zaczepiła go Lani Tanaka.

- Cześć, Lani.

- Jak leci? - Lani spojrzała spod oka na Taylor.

- Fajnie. A tobie?

- Widzę, że trafiłeś tam, gdzie chciałeś.

- Tak. Dzięki za podwiezienie.

- Nie ma sprawy. - Lani włożyła ręce do tylnych

kieszeni spodni. - A wiesz, koło tego twojego samolo­

tu przez cały czas kręcą się jacyś ludzie.

- Nic nie szkodzi. - Mack trochę się jednak zanie­

pokoił. PBY był jego oczkiem w głowie. - Pod warun­

kiem, że tylko patrzą i niczego nie dotykają.

background image

- Gapią się i pytają, ile za niego chcesz.

- Kto pyta?

- Bart Carlson, miejscowa gruba ryba. Ona go zna

- Lani ruchem głowy wskazała Taylor.

- Bart Carlson? - zawołali jednocześnie Mack i Ta­

ylor.

- Aha. On kolekcjonuje stare samoloty. Ma własny

hangar i nieduży pas startowy. Oczy mu wylazły na

wierzch, kiedy zobaczył twój PBY.

- Ciekawe - mruknął Mack.

- No. Możesz od niego wyciągnąć niezłą forsę.

- Sprzedać ten samolot znaczyłoby dla mnie tyle

samo, co sprzedać własne dziecko. Nie oddam go za

nic na świecie.

- Powiem mu to, jak się na niego napatoczę - za­

ofiarowała się Lani. - Do zobaczenia.

- Lani - zawołała Taylor za odchodzącą dziew­

czyną. - Pozdrów ode mnie mamę.

- Zrobi się. - Lani nawet się nie odwróciła.

- Kiedy zdążyłeś poznać Lani? - zapytała Taylor.

- Przywiozła mnie z lotniska.

- Rozumiem - uśmiechnęła się Taylor. - Wiesz,

kto jest jej matką?

- Nie wiem. Kto?

- Sherry Tanaka. Kiedyś nazywała się Sherry Hall.

- Sherry Hall? - powtórzył Mack, jakby chciał so­

bie coś przypomnieć. - Sherry Hall. Czy to nie ta

sama, która organizowała marsze protestacyjne, kiedy

byliśmy w czwartej klasie?

- Najprawdziwsza feministka. Ona pierwsza z całej

klasy spaliła swój stanik. Pamiętasz, jak się wpakowała

do samochodu dyrektora? Wyszła dopiero wtedy, kiedy

obiecał, że pozwoli założyć dziewczęcą drużynę fut­

bolową.

- Pamiętam - roześmiał się Mack. - I ona jedna

przyszła na trening. Wyglądała w tych ochraniaczach

na ramionach tak, że pożal się Boże.

background image

- Wyszła za mąż za Buddy'ego Tanakę. Mają sześ­

cioro dzieci.

- Nie do wiary!

Mack i Taylor jak na komendę wybuchnęli śmie­

chem.

- Co to za samolot, którym zainteresował się Bart?

- Taylor spoważniała pierwsza.

- Odrestaurowany PBY, zabytek z drugiej wojny

światowej. Wyremontowałem go własnymi rękami.

Przyleciałem nim tutaj z kontynentu.

- Dziwne, że Bart upatrzył sobie twój samolot,

chociaż na razie nic nie wie o twojej pracy u mnie.

- Rzeczywiście dziwne - zgodził się Mack.

- No dobrze, idziemy - zarządziła Taylor po chwili

zastanowienia. - Mamy mało czasu, a ja muszę mieć

pewność, że Bart dowie się o twoim istnieniu jeszcze

przed wieczorem.

Weszli do sklepu. Nie był wielki, ale za to można

w nim było kupić prawie wszystko. Był tam nawet

nieduży bar, w którym serwowano gorące przekąski.

- Cześć, Abby - Taylor przywitała się z jakąś star­

szą kobietą. - Chciałabym ci kogoś przedstawić.

Serdeczny uśmiech kobiety zgasł w jednej chwili,

kiedy tylko spostrzegła Macka. Wpatrywała się w nie­

go, jakby spodziewała się, że zaraz zacznie napychać

sobie kieszenie jej towarem.

- Nie bój się, Abby - uspokoiła ją Taylor. - On

jest ze mną.

- Z tobą? - Dopiero teraz Abby zaniepokoiła się na

dobre.

- To mój ochroniarz - wyjaśniła z dumą Taylor.

- Ochroniarz? - Kobieta patrzyła to na Macka, to

na Taylor. Usiłowała zrozumieć coś, co znacznie prze­

kraczało jej możliwości intelektualne. - Po co ci

ochroniarz? Czy ktoś chce cię skrzywdzić?

- Ktoś mógłby spróbować. - Taylor nie chciała

straszyć starej kobiety, wobec czego postanowiła nie

background image

mówić jej wszystkiego. - Uznałam, że ktoś powinien

mnie bronić. Dlatego go wynajęłam.

- Ach, tak. - Abby nachyliła się do Taylor i szep­

nęła: - Powiedz mi, kochanie, a kto cię obroni przed

twoim obrońcą?

- Ta kobieta mnie nie lubi - zauważył Mack, kiedy

wsiedli do samochodu.

- Ależ skąd. Lubi cię, tylko martwi się o mnie

- pocieszyła go Taylor. - Przyjaźniła się z moją mamą

i w pewnym sensie wciąż czuje się za mnie odpowie­

dzialna.

- A twoja mama?

- Umarła dziesięć lat temu. Na raka.

- Przykro mi. - Mack przypomniał sobie chudą,

nerwową kobietę, która za dużo paliła.

- Mnie też - powiedziała Taylor łamiącym się gło­

sem. - Bardzo mi jej brakuje, chociaż to już tyle lat...

Mack chciał coś powiedzieć, pocieszyć ją, ale bał

się przekroczyć barierę, jaka dzieliła go od szefowej.

Zresztą i tak dojechali już na miejsce.

- Zatankujesz? - zapytała Taylor, zatrzymawszy sa­

mochód na stacji benzynowej. - Ja pójdę do biura

i opowiem o tobie Danny'emu.

- Gdybyś mnie naprawdę znała - mruczał pod no­

sem Mack, podchodząc do dystrybutora - mogłabyś

mu powiedzieć znacznie więcej. - Spojrzał na oszklone

biuro, w którym Taylor rozmawiała z jakimś rudo­

włosym chłopakiem. - Mam groźnie wyglądać - przy­

pomniał sobie Mack. Wyprostował plecy, wojowniczo

podniósł do góry głowę. - Tak się teraz zarabia pienią­

dze. Niezła robota. Jeśli oczywiście człowiek ma tyle

szczęścia, żeby ją dostać.

Taylor także ciężko pracowała: malowała Dan-

ny'emu obraz, którego chłopiec za żadne skarby świata

nie zapomni. Wiedziała, że Bart kilka razy dziennie

background image

przyjeżdża na stację benzynową i zawsze rozmawia

z Dannym. Taylor chciała mieć pewność, że chłopiec

przy najbliższej okazji opowie mu o Macku.

- Wiesz, Danny, mogę ci powiedzieć w tajemnicy,

że zatrudniłam Macka po to, żeby bronił mojego ran­

czo. - Taylor nachyliła się nad gablotką ze słodyczami

i gumą do żucia. - Ostatnio ktoś mnie terroryzuje,

więc wynajęłam człowieka, który potrafi poradzić so­

bie z bandytami.

- Tak jak w westernach? - Danny nie spuszczał

z Macka zafascynowanych oczu.

- Dokładnie. - Taylor była uszczęśliwiona. Poszło

jej jak z płatka. - On ma wielkie doświadczenie w tych

sprawach.

- O rany!

- Teraz rozumiesz, po co go potrzebuję. Będzie

pilnował mojej ziemi. - Nachyliła się do ucha chłopca.

- Tak jak w filmach kowbojskich. No wiesz, tam

zawsze jest jakiś bogaty hodowca bydła, który trzyma

w szachu całe miasto, i niewielka farma, którą ten

bogaty chce na siłę wykupić. No i oczywiście niewinni

ludzie w miasteczku. Wszyscy ci ludzie z miasteczka

i z małej farmy zmawiają się i wynajmują rewolwero­

wca, który ma ich chronić przed tym złym bogaczem.

Ja tak właśnie zrobiłam.

- Naprawdę? - Danny wpatrywał się w Macka,

który akurat kończył tankować paliwo.

- Oczywiście. Wynajęłam sobie rewolwerowca.

- Niech pani nie żartuje - Danny wreszcie spojrzał

na Taylor.

- On się nazywa Mack Caine - Taylor uśmiechnęła

się zwycięsko. - Jego pradziadek był piratem.

- Dawno to było? - Oczy chłopca zrobiły się wiel­

kie jak spodki.

- Bardzo dawno. Ten Mack jest bardzo niebezpie­

czny. Pracował dla ważnych facetów w Ameryce Połu­

dniowej. - Taylor nie bardzo w to wierzyła, ale ta

background image

historia bardzo ładnie pasowała do wszystkiego, co

dotąd Danny'emu opowiedziała.

- Niemożliwe! - Danny był naprawdę przestraszo­

ny.

- Możliwe. Brał udział w tych wszystkich narkoty­

kowych wojnach, które się tam bez przerwy toczą.

A teraz pracuje dla mnie.

- O kurczę! Pani wie, że dobrze pani życzę, pani

Taggert. Niech pani uważa na siebie. On wygląda...

Chłopiec przerwał, bo w tej chwili otworzyły się

drzwi i Mack wszedł do biura. Danny miał taką minę,

jakby oczekiwał, że z kurtki wchodzącego posypie się

grad kul, a z ust popłynie krew. Nerwowo mrugał

powiekami i cofał się, aż do samej ściany.

- Hej - Mack zrobił groźną minę. - Jak interesy?

- O-okay - wyjąkał Danny.

Mack spojrzał pytająco na Taylor, po czym zajął się

oglądaniem gabloty ze słodyczami.

- Czym... Czym mogę panu służyć? - zapytał

Danny. - Wszystko na koszt firmy. Jeśli... Jeśli

chciałby pan coś, czego akurat nie mamy... To zna­

czy... Znam paru facetów, którzy zawsze... - Danny

pałał chęcią spełnienia każdego życzenia rewolwerow­

ca.

- A wiesz, rzeczywiście czegoś mi potrzeba

- Mack rozglądał się po półkach. - Masz jakiś krem

do rąk? - Pokazał palcem jedną z tub, które wypatrzył.

- Czy ten pachnie różami? Lubię zapach róż.

- Róże? Krem do rąk? - zbity z tropu Danny raz

jeszcze popatrzył na Taylor. Róże całkiem nie pasowa­

ły do jego wyobrażeń o rewolwerowcach. Zal było

patrzeć na chłopca. Sprawiał wrażenie dziecka, które­

mu powiedziano, że Święty Mikołaj zastrajkował

i w tym roku nie będzie prezentów na gwiazdkę.

Taylor odwróciła się na pięcie i wyciągnęła Macka

z pomieszczenia.

- Wszystko zepsułeś - zbeształa go. - Już prawie

background image

uwierzył, że jesteś płatnym mordercą, a ty tymczasem

pytasz o krem do rąk.

- Zapytałem, bo potrzebny mi krem do rąk. - Mack

nie mógł zrozumieć, o co jej chodzi. - Mam zupełnie

wysuszoną skórę. - Wyciągnął przed siebie obie dło­

nie. - Sama zobacz. Jeśli się nad tym dobrze zastano­

wisz, to zrozumiesz, że ten fakt ma pewien związek

z kremem do rąk.

- Mam coś w samochodzie. - Taylor doskonale

wiedziała, że on ma rację, ale wcale nie zamierzała mu

tego mówić. - No, chodź już wreszcie.

- Uważasz, że nie da się już tego odkręcić? - zapy­

tał Mack, podążając za nią. - Że wszyscy już wiedzą,

że jestem ciota i nawet wróbla nie nastraszę?

- Nie. - Taylor westchnęła, spojrzała mu w oczy

i... głośno się roześmiała. - Oczywiście, że nie. Przy­

znaję, trochę mnie poniosło.

- Troszeczkę - zgodził się Mack, otwierając jej

drzwi samochodu.

- Dzięki, Mack. - Taylor położyła mu dłoń na

ramieniu. - Byłeś wspaniały.

Mack spojrzał na szczupłe palce na swoim ramie­

niu, a potem w oczy dziewczyny.

Zobaczył w nich dawną Taylor, tak teraz bliską

i łatwo dostępną. Mógłby ją wziąć w ramiona, a ona

nawet by nie zaprotestowała. Mógłby wreszcie dotknąć

jej ust, zdobyć to, o czym dawniej mógł tylko marzyć.

Najwyraźniej twarz Macka odbijała jego myśli jak

lustro, bo dziewczyna odsunęła się od niego, jakby nagle

zamienił się w wilkołaka. Szybko wsiadła do samochodu

i włączyła silnik, nie czekając, aż Mack wsiądzie do środka.

Mack jednak wsiadł i wreszcie odjechali. Taylor bez

przerwy coś mówiła, ale Mack nie zwracał uwagi na

jej paplaninę. Patrzył na krajobraz, migający za szybą

samochodu, porównywał go z tym, który pamiętał

z dzieciństwa, i zastanawiał się, dlaczego tak niewiele

się tu zmieniło.

background image

Tak długo mnie nie było, myślał, tyle przeżyłem,

a jednak tu jest mój dom. Nieważne, gdzie i jak długo

będę się szwendał, mój dom zawsze będzie tutaj i nic

ani nikt tego nie zmieni.

Tuż przed piątą zajechali pod dom Sue.

. - Chłopcy pewnie bawią się w ogrodzie - powie­

działa Taylor. - Pobiegnę po Ryana. - Wyskoczyła

z samochodu uszczęśliwiona, że choć na chwilę udało

jej się uciec od towarzystwa Macka. Wciąż ją za­

dziwiał. Przy nim nic nie było pewne. W jednej chwili

zaśmiewali się do łez, a już w następnej oboje ogarniał

posępny nastrój. Dziewczyna nie wiedziała, co to

wszystko znaczy, ale była pewna, że wcześniej czy

później będzie sobie musiała z tym czymś poradzić.

Minęło zaledwie kilka godzin, a Mack już stał się

częścią mojego życia. Jak to możliwe? pytała samą

siebie. Miał być tylko pracownikiem. Gdyby nie to, że

dużo znaczył w mojej młodości, na pewno nic podob­

nego by się nie stało. Niestety, to jest Kimo Caine,

tajemniczy chłopiec, który zawsze mnie pociągał i za­

wsze w pewnym sensie był dla mnie ważny. Nadal jest

ważny, niestety.

- To nie potrwa długo - szeptała do siebie, biegnąc

po żwirowej ścieżce. - Kiedy się lepiej poznamy, czar

pryśnie i staniemy się parą starych przyjaciół. Przynaj­

mniej taką mam nadzieję.

Zaledwie kilka kroków dzieliło ją od domu, kiedy

na podwórze wjechał sportowy samochód. Auto z pis­

kiem opon zatrzymało się tuż obok Taylor.

- Taylor! - zawołał Bart Carlson. Wyskoczył z sa­

mochodu i podbiegł do oniemiałej dziewczyny. - Za­

czekaj. Muszę z tobą porozmawiać.

- Nie mamy o czym rozmawiać, Bart. Zostaw mnie

w spokoju.

- Nic z tego, moja panno. - Bart chwycił ją za

background image

ramię. - Wysłuchasz mnie. Nawet gdybym miał cię

zawlec do siebie i...

Tyle zdążył powiedzieć, zanim pojawił się Mack.

Zjawił się bezszelestnie, jak duch.

- Cześć, Carlson - powiedział głosem, od którego

ciarki przechodziły po plecach. - Na twoim miejscu

nie robiłbym tego.

Bart niechętnie puścił ramię dziewczyny, a Mack

skinął głową z uznaniem. Barta ten gest strasznie zde­

nerwował.

- Wciąż robisz kobietom siniaki? - Mack świd­

rował go oczami. - W końcu ktoś będzie cię musiał

zamknąć.

Bart patrzył na Macka i zaciskał pięści, jakby się

zastanawiał, czy nie warto przypadkiem zrobić paru

siniaków na jego szyi. Był to wysoki mężczyzna po

czterdziestce. Miał brązowe, trochę przerzedzone wło­

sy i spojrzenie człowieka, który przyzwyczaił się rzą­

dzić wszystkimi. Popatrzył na Macka, po czym poki­

wał głową, jakby coś ważnego sobie przypomniał.

- Ty coś wiesz na ten temat - odciął się Bart.

- Kiedyś wypuszczono cię z więzienia za moim porę­

czeniem. To ty jesteś Kimo Caine. Parę lat temu wła­

małeś się do mojego domu.

Wreszcie ktoś mnie poznał. Tylko dlaczego akurat

Bart Carlson? pomyślał gorzko Mack. Co za ironia.

- Masz dobrą pamięć, Carlson. Pewnie pamiętasz

też drugą część tej historii. Wypuszczono mnie, a kilka

dni później wycofano oskarżenie.

- Takie właśnie mamy tu prawo - skrzywił się

Bart. - Zbyt wielu kryminalistów unika kary dzięki

jakimś kruczkom prawnym.

- A inni z kolei ukrywają się pod maską szanowa­

nych obywateli i udają uczciwych ludzi, jakimi nigdy

nie byli i nie będą - Mack bez wahania odbił piłeczkę.

- Po co tu wróciłeś? - Bart wolał zmienić temat,

niż wdawać się w dalszą dyskusję.

background image

- Dostałem pracę - Mack wzruszył ramionami.

- Jaką znowu pracę?

Mack spojrzał na Taylor. Odkąd wkroczył do akcji,

dziewczyna nie odezwała się ani słowem. Przypomniał

sobie, jak bardzo zależało jej na tym, żeby Bart dowie­

dział się o jego obecności, i zdecydował, że w tej

sytuacji może otwarcie powiedzieć, jak sprawy stoją.

- Pracuję u Taylor. Potrzebowała kogoś, kto bronił­

by jej samej i jej własności, więc się zgłosiłem.

- Co to za bzdury? - Bart zwrócił się do dziew­

czyny.

- Wynajęłam sobie rewolwerowca - powiedziała

Taylor, patrząc na Barta z nienawiścią.

- Po co ci ten głupek, Taylor? - Bart sprawiał

wrażenie człowieka, który zupełnie nie ma pojęcia,

dlaczego wszyscy się na niego uwzięli. - Przysłałbym

ci któregoś z moich ludzi...

- Nie wygłupiaj się - Taylor roześmiała się Bar-

towi w nos. - Na moim ranczo ostatnio dzieją się

dziwne rzeczy. Wygląda na to, że ktoś chce mnie

wykurzyć z mojej ziemi.

- Przecież ci powiedziałem, że wszystkim się za­

jmę, jeśli... - Bart zrobił krok w stronę dziewczyny.

Taylor odskoczyła jak oparzona. Rzuciła Mackowi

szybkie spojrzenie, jakby chciała się upewnić, czy

w razie czego może liczyć na jego pomoc.

- Człowiek, który ma mnie chronić, musi być nie­

zależny - powiedziała. - Nie potrafię udowodnić, że to

ty sprowadziłeś na mnie te wszystkie nieszczęścia,

jesteś jednak głównym podejrzanym.

- Co? Ja? - zaperzył się Bart. - Coś ty, Taylor. Jak

możesz coś takiego mówić?

W tej chwili z ogrodu wybiegł Ryan. Z bezpiecznej

odległości przyjrzał się całej trójce, po czym popędził

do samochodu matki.

- Hej, młody człowieku - zawołał za nim Bart

z udaną serdecznością. - Dokąd się tak spieszysz?

background image

Ryan zatrzymał się i popatrzył na Barta. Dobrze

wiedział, że dorośli się kłócą, i wcale nie chciał wplą­

tywać się w ich sprawy.

- Wskakuj do auta, Ryan - poleciła synowi Taylor.

Wzięła Macka pod rękę. - Idziemy. Pora wracać do

domu.

Wszyscy troje wsiedli do samochodu. Bart stał nie­

poruszony jak słup soli. Patrzył na nich z niedowierza­

niem, jakby się zastanawiał, w którym miejscu popełnił

błąd.

- No, to poznałeś Barta - odezwała się Taylor,

kiedy znaleźli się na szosie. - Co o nim sądzisz?

- Jest wściekły jak wszyscy diabli - Mack uśmie­

chnął się do niej.

- Chyba masz rację - zgodziła się Taylor i oboje

wybuchnęli śmiechem.

Nie rozmawiali dłużej o tym zajściu. Taylor za­

czekała, aż Ryan wysiądzie z auta i popędzi do domu,

nie chcąc przegapić ulubionej dobranocki. Dopiero

wtedy wróciła do sprawy.

- Zachowałeś się jak prawdziwy mężczyzna - po­

wiedziała uszczęśliwiona.

- Naprawdę? - Mack szczerze się zdziwił.

- No - Taylor uśmiechnęła się do niego. - Napraw­

dę groźnie wyglądałeś. O to mi właśnie chodziło.

- To dobrze, że groźnie wyglądałem? - Mack spo­

ważniał.

- Pewnie. Przecież mieliśmy go postraszyć. - Taylor aż

westchnęła z radości. Potem jakby coś sobie przypomniała.

- Nie miałam pojęcia, że on cię od razu rozpozna.

- Och, z Bartem znamy się od dawna. - Mack

patrzył na dalekie góry. - Parę razy mnie aresztował.

Aresztował. Dla Taylor już samo słowo było przera­

żające. Zadrżała.

- Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś?

background image

Dlaczego? pomyślał Mack. Czy ona na głowę upad­

ła?

- Nie ma o czym mówić. - Mack nie spuszczał

wzroku z górskich szczytów. - Minęło tyle czasu...

- Czy naprawdę byłeś winien? - zapytała cicho.

Mack zamarł. Nawet gdyby chciała, nie potrafiłaby

wymyślić niczego, co zabolałoby go bardziej niż to

jedno proste pytanie.

- Przecież ja zawsze byłem wszystkiemu winien

- powiedział gorzko, po czym, nie oglądając się za

siebie, poszedł do domu.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Kolacja przebiegała w napiętej atmosferze. Taylor

nie wiedziała, co wprawiło Macka w ten ponury na­

strój, chociaż pewnym sensie było jej to nawet na rękę.

Panująca w domu cisza dała chwilę wytchnienia. Tay­

lor mogła spokojnie poukładać sobie w głowie wszyst­

ko, co się tego dnia wydarzyło. Zdziwiła się nawet, że

minął dopiero jeden dzień. Miała wrażenie, jakby prze­

żyła pełen emocji tydzień.

Od czego by tu zacząć? myślała. Chyba od tego, że

przyjęłam do pracy niebezpiecznego człowieka, który

ma mnie chronić przed jeszcze bardziej niebezpiecz­

nymi wydarzeniami. Lekarstwo jest prawie tak samo

niebezpieczne jak choroba.

- Musimy porozmawiać - powiedziała Taylor, kie­

dy Mack pomagał jej sprzątać ze stołu. - Spotkamy

się, jak tylko pozmywam naczynia.

- Mogę powycierać - zaproponował Mack po chwi­

li wahania. Jill nie cierpiała, kiedy pomagał jej w ku­

chni. Twierdziła, że więcej przez niego kłopotu niż

pożytku. Ale Taylor to nie Jill.

- Nie, dziękuję. - Taylor była mile zaskoczona,

jednak nie dała tego po sobie poznać. - Muszę

parę spraw przemyśleć. Lepiej mi idzie, kiedy jestem

sama.

To nie poprawiło Mackowi humoru. Chodził po

domu, szukając pokoju, w którym grał telewizor. Ryan

oglądał kreskówki w pomieszczeniu bardziej przypomi­

nającym piwnicę niż pokój.

- Co oglądasz? - zapytał Mack i oparł się o ścianę.

background image

- „Niedźwiedzia w masce" - mruknął chłopiec.

Wyraźnie nie miał ochoty na rozmowę. Zresztą pod­

czas obiadu też prawie wcale się nie odzywał.

- A, wiem - Mack uśmiechnął się, przypomniaw­

szy sobie ten niegroźny, dziecięcy horror.

- Ty też to oglądasz? - Ryan jakby trochę zmiękł.

- No pewnie!

Ryan jeszcze chwilę patrzył na Macka, po czym

odwrócił się z powrotem do ekranu. Nie zaprotestował,

kiedy Mack usiadł obok niego na kanapie. Po chwili

obaj zwijali się ze śmiechu.

Taylor stanęła w drzwiach pokoju w chwili,

w której film zbliżał się do końca. Mack wstał,

puścił do Ryana oczko i poszedł za matką chłopca

do jadalni. Tym razem usiedli przy stole naprzeciw­

ko siebie. Taylor zrobiła minę srogiej szefowej

i Mack poczuł się jak uczeń, wezwany na dywanik

dyrektora.

- To jest umowa - powiedziała szorstko Taylor,

wręczając Mackowi kartkę papieru. - Już ci mówiłam,

że szopa się spaliła, a to znaczy, że musisz zamieszkać

z nami w domu.

Mack skinął głową. Wciąż nie rozumiał, w czym

tkwi problem. Wiedział, że inni pracownicy ranczo

mieszkają w pobliżu. Tylko Josi ma za górką małą

chatkę, w której mieszka od pięćdziesięciu lat. Innych

pomieszczeń dla ludzi tu nie ma. Dla Macka było więc

oczywiste, że zamieszka w domu.

- Ponieważ będziemy żyć pod jednym dachem, mu­

simy ustalić pewne zasady.

- Zasady? - Mack poczuł się urażony. Teraz już

wiedział, o czym ona przez cały wieczór tak intensyw­

nie myślała. - Czy ty naprawdę uważasz mnie za

zwierzę, które na noc trzeba zamykać w klatce?

- Ja cię zupełnie nie znam. - Taylor wprawdzie

zarumieniła się ze wstydu, mimo to nie zamierzała

ustąpić ani na jotę. - I nie sądzę, żebym chciała cię

background image

poznać. Za to chcę, żebyś ty poznał mnie i żebyś

wiedział, czego od ciebie oczekuję.

Mack poczuł wzbierający w nim gniew. Z trudem

się opanował. Wytłumaczył sobie jednak, że ona

w końcu ma pełne prawo się go obawiać i że ta

rozmowa to z jej strony desperacka próba zapanowania

nad sytuacją. Nie musiałaby sobie w ten sposób zdoby­

wać autorytetu, gdyby nie miała o mnie takiego złego

zdania, pomyślał. Przykre, ale chyba będę musiał do

tego przywyknąć. Nie ma się o co obrażać.

- No dobrze - powiedział z kamienną twarzą

- a więc jakie są te twoje zasady?

Taylor koniuszkiem języka zwilżyła spierzchnięte

wargi. Już wiedziała, że ta rozmowa będzie znacznie

trudniejsza, niż jej się wydawało.

- Wynajęłam cię po to, żebyś wykonał dla mnie

pewne zadanie. Ta praca wymaga, abyś był tutaj przez

dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dostaniesz

u mnie jedzenie, miejsce do spania i nic poza tym. Nie

zostaniemy przyjaciółmi, a już na pewno nie będzie­

my... więcej niż przyjaciółmi.

- Więcej niż przyjaciółmi? - Mack zrobił minę

niewiniątka. - Zupełnie nie rozumiem, o co ci chodzi.

- Wiesz doskonale. - Taylor zaczerwieniła się po

same uszy.

- Czy chodzi ci o flirt? - zapytał Mack scenicznym

szeptem. - Żadnych pocałunków ani czułych spojrzeń,

ani w ogóle nic w tym rodzaju?

- Dokładnie to miałam na myśli i przestań się ze

mnie śmiać.

- Ja się nie śmieję. Dla mnie to bardzo poważna

sprawa. Jeśli ty uważasz, że mógłbym cię w nocy

napaść, to wcale nie jest mi do śmiechu.

- Tego nie powiedziałam. - Taylor nie bardzo wie­

działa, jak ma się teraz zachować. - Powinieneś zro­

zumieć... Widzisz, prawie od roku jestem wdową i już

zdążyłam się nasłuchać różnych rzeczy. Każdy napot-

background image

kany facet uważa, że szukam czegoś, co tylko on jeden

na całym świecie może mi dać. Każdy z nich chciałby

mnie uszczęśliwić. A mnie tymczasem niczego do

szczęścia nie trzeba. Mój mąż był moim jedynym

mężczyzną i innego nie chcę. W moim pojęciu nadal

jestem żoną Toma. Proszę, żebyś o tym nie zapominał.

Dziwne, że ona wciąż jest taka oddana Tomowi,

pomyślał Mack. Kiedyś Tom był niezwyciężony. W szko­

le udawało mu się właściwie wszystko, do czego się wziął.

Taki złotowłosy chłopiec, wieczny czempion. Ale miał

jedną słabość, o której ja wiem lepiej niż ktokolwiek inny.

Ona była jego żoną. Czyżby niczego nie zauważyła? Jeśli

nawet zauważyła, to i tak się do tego nie przyzna. Nawet

przed sobą. Zresztą, może to i lepiej? A może ja jestem

zazdrosny? O nieżyjącego faceta! Zgroza. Mack wes­

tchnął i podniósł się z krzesła.

- Nie martw się, Taylor - powiedział. - Nie będę ci

się narzucał. Chciałbym tylko prosić, żebyś mi pokaza­

ła mój pokój. Nie spałem chyba ze trzydzieści godzin.

- Na końcu korytarza, obok tego, w którym z Rya-

nem oglądaliście telewizję. Naprzeciwko jest łazienka.

W pokoju znajdziesz czyste ręczniki i świeżą pościel.

- Taylor nie ruszyła się z miejsca. Czuła się tak

zmęczona, jakby przerzuciła tonę węgla.

- Dobranoc - powiedział Mack.

Poszedł do swojego pokoju i zostawił ją samą.

Taylor mogła wreszcie odetchnąć. Dobrze wiedziała,

że igra z ogniem. Nie mogła oderwać oczu od idącego

korytarzem mężczyzny. Poruszał się zwinnie jak dziki

kot. Był silny i miał tyle gracji, że gdyby tylko sobie

na to pozwoliła, mogłaby... Ale na nic takiego sobie

nie pozwoli. Nie dopuści do głosu dawno pogrzeba­

nych wspomnień. Nie miałaby z tego żadnego pożytku,

a wręcz przeciwnie. Nawet niewinny flirt utrudniłby

jej potem rozstanie z Maćkiem. Bo tego, że się roz­

staną, była absolutnie pewna. W końcu nie była idiot­

ką. Zresztą i tak nie miała czasu na romans. Musiała

background image

opiekować się synem i osiągnąć cel, który sama sobie

postawiła.

Jak to dobrze, że te sprawy przestały mnie już

interesować, pomyślała Taylor. Wszystko, co powie­

działam Mackowi, to szczera prawda. Już nigdy w ży­

ciu się nie zakocham. Miłość to ciężka praca i nie

przynosi zysków, a ja jestem taka zmęczona...

Było już dobrze po północy, kiedy się ocknęła.

Leżała bez ruchu, wsłuchując się w bicie własnego

serca. Po chwili usłyszała czyjeś kroki. Ktoś przecho­

dził obok jej okna.

Powoli i ostrożnie podkradła się do okna. Odsunęła

zasłonę i wyjrzała na dwór. Zdążyła jeszcze zauważyć

znikającą za rogiem sylwetkę. Taylor ani przez chwilę

nie wątpiła, że to Bart albo któryś z jego ludzi. Jeśli

nie wystarcza im świadomość, że mam na ranczo

ochroniarza, to będę musiała przedsięwziąć bardziej

radykalne kroki, postanowiła. Szybko i bardzo cicho

przemknęła do szafy, w której trzymała strzelbę. Z go­

tową do strzału bronią wyszła przez kuchenne drzwi.

Poruszała się bezszelestnie. Jak cień.

Było chłodno. Lekki wiatr owinął długą nocną koszulę

wokół nóg Taylor, skutecznie utrudniając jej chodzenie,

ale ona nawet tego nie zauważyła. Dostrzegła sylwetkę

intruza obok stajni. Poszła za nim. Bezszelestnie stąpała po

trawie. Obcy zniknął za zakrętem, a gdy Taylor poszła

w tym kierunku, okazało się, że on stoi i patrzy na dolinę.

Nie miała ani chwili do namysłu. Musiała działać.

Zarepetowała strzelbę.

- Stój, bo strzelam! - zawołała.

Cień odwrócił się i popatrzył na nią.

- Znowu? - spytał z wyraźnym obrzydzeniem.

- Ach, to ty. - Dopiero teraz uważnie przyjrzała się

sylwetce mężczyzny. Istotnie, to mógł być Mack. Zre­

sztą głos na pewno należał do niego.

background image

- To ja. Nie strzelaj. Nie wszyscy pochwalają mordo­

wanie własnych pracowników. Rozumiem, że ty to

bardzo lubisz, ale tym razem sobie daruj, dziecinko.

- Wcale nie miałam zamiaru cię zabić. - Opuściła

strzelbę i odczekała chwilę, aż minie zdenerwowanie

i paniczny strach. Dopiero potem przeszła do ofen­

sywy. - Co ty tu robisz? Myślałam, że to Bart albo

któryś z jego ludzi.

- Obudziłem się - Mack wzruszył ramionami.

- Wciąż jeszcze mieszają mi się strefy czasowe. Minie

kilka dni, zanim się to wszystko wyrówna. Pomyślałem

sobie, że skoro i tak nie mogę spać, to wyjdę i spraw­

dzę, czy nic się nie dzieje.

Mack popatrzył na Taylor. W bladej poświacie księ­

życa, ubrana w długą białą koszulę, wyglądała jak

anioł. Żałował tylko, że nie może spojrzeć jej w oczy

ani poznać jej myśli.

- Zaraz, zaraz - Mack coś sobie przypomniał.

- A ty dlaczego wyszłaś z domu? Dlaczego nie próbo­

wałaś mnie obudzić?

- Nie wiem. Przyzwyczaiłam się, że sama muszę

sobie ze wszystkim radzić.

Mack wcale jej nie uwierzył. Zrozumiał, że dziew­

czyna po prostu mu nie ufa. Wynalazła go aż w Los

Angeles, bo chciała dać pracę komuś, na kim mogłaby

polegać, ale kiedy zjawił się Mack, kiedy zorientowała

się, z kim ma do czynienia, całe zaufanie natychmiast

diabli wzięli. Mack nie wiedział, co zrobić, żeby roz­

wiać jej wątpliwości. Nie wiedział nawet, czy coś

takiego w ogóle jest możliwe. W końcu on wyjechał,

ale jego reputacja przez tych dwadzieścia lat była

znana w całej okolicy.

- Powinniśmy ustalić jakiś sygnał - powiedział

Mack. - Nie chciałbym, żebyś mnie zastrzeliła. Na mój

gust, szefowo, za bardzo lubisz pociągać za spust.

Taylor chciała mu powiedzieć, żeby przestał nazy­

wać ją szefową, ale w porę ugryzła się w język.

background image

Złościło ją to słowo, a jednocześnie wiedziała, że tak

trzeba, że dzięki temu łatwiej zachować jasny podział

ról: ona jest szefem, a Mack pracownikiem.

Co ja tu robię? zapytała samą siebie. W środku

nocy, nie ubrana. Czas skończyć wreszcie to przed­

stawienie i wracać do domu.

Coś ją jednak zatrzymało. Opuszczone w geście

rezygnacji ramiona Macka, smutne brzmienie jego gło­

su... W normalnych warunkach za nic na świecie nie

zbliżyłaby się do niego, ubrana tylko w przejrzystą

nocną koszulę, ale teraz była noc i ciemność otulała

dziewczynę jak płaszczem. Taylor podeszła do niego

i spojrzała tam, gdzie patrzył Mack: w nieprzeniknioną

ciemność nocy.

- Cieszysz się, że wróciłeś? - zapytała. - Czy za­

mierzasz tu zostać?

- Czy zamierzam? - zapytał Mack nieswoim gło­

sem. - Plany, zamierzenia, to dobre dla takich ludzi

jak ty. Dla ludzi, którzy mają rodzinę, którzy zapuścili

korzenie. Ja niczego nie zamierzam. Ja czekam na to,

co dzień przyniesie.

- Ty też kiedyś miałeś rodzinę. Mówiłeś, że byłeś

żonaty - zaczęła i odczekała chwilę, dając mu czas na

podjęcie tematu. Jednak Mack milczał, więc ona zapy­

tała:

- Masz dzieci?

Zupełnie zwyczajne pytanie zraniło Macka w samo

serce. Jak żywa stanęła mu przed oczami Jill. Kiedy

widział ją po raz ostatni, była w szóstym miesiącu

ciąży. Jego własna żona, która nie chciała dać mu

dziecka, bo uważała, że Mack ma zbyt niebezpieczną

pracę, była w szóstym miesiącu ciąży... z innym męż­

czyzną.

- Nie - odrzekł ponuro Mack. - Nie mam dzieci.

- Co się stało? - zapytała cichutko Taylor, kładąc

dłoń na jego ramieniu. Nie wiedziała, co Mackowi

dolega, ale kobieca intuicja podpowiedziała jej, że jest

background image

cały obolały. Nie mogła tego znieść.- Czy mogłabym

ci jakoś pomóc?

Mack odwrócił się, zbliżył się do niej i wyciągnął

rękę. Taylor wiedziała, że jeszcze chwila, a on ją

pocałuje.

- Nie! - Odskoczyła od niego jak oparzona. - Nie

dotykaj mnie!

- Żadnego dotykania? - powtórzył jak dobrze wy­

uczoną lekcję i cofnął rękę. To bez sensu, pomyślał.

Przecież nie jestem kompletnym głupcem. Czułem, że

się nade mną lituje. Była taka ciepła... I chciała, żebym

ją pocałował. Dlaczego boi się do tego przyznać? - Co

się stało? - zapytał. - Kto cię skrzywdził?

- Nikt. Ja... Nie rozumiesz, że chcę być sama? Nie

mogę pozwolić, żebyś mnie dotykał. Nikomu nie wol­

no mnie dotykać.

- Czy Tom... - Mack czuł, że dziewczyna coś

przed nim ukrywa, że nie chce mu powiedzieć wszyst­

kiego.

- Nie - przerwała mu natychmiast. Nie chciała

i nie mogła dopuścić do tego, żeby ktokolwiek podej­

rzewał, iż Tom nie był idealnym mężem. - Przysię­

gam, że Tom nigdy mnie nie skrzywdził. - Odwróciła

się bez słowa i poszła w stronę domu.

- Powiedz mi - Mack podążył za nią - jak ci się

żyło z Tomem?

- Z Tomem? Był moim mężem. - Taylor nie miała

ochoty z nikim na ten temat rozmawiać.

- Powiedziałaś mi już, że bardzo go kochałaś, że

był dla ciebie wszystkim.

- Bo taka jest prawda.

- A więc dlaczego - Mack świdrował ją oczami

- mam wrażenie, że coś przede mną ukrywasz?

- Jeśli coś ukrywam, to znaczy, że tak trzeba - od­

parła natychmiast.

- Będziesz przez całe życie dusić w sobie tę tajem­

nicę, a potem zabierzesz ją do grobu?

background image

- Co niby mam zabrać do grobu? - zniecierpliwiła

się Taylor. - Nie mam nic do zabierania.

- Dziwne. Jesteś taka przewrażliwiona.

- Posłuchaj - Taylor zatrzymała się. - Tom i ja

chodziliśmy ze sobą przez całą szkołę średnią. Potem

razem pojechaliśmy do Honolulu, do tego samego col­

lege'u Wróciliśmy, pobraliśmy się i mamy dziecko.

Dopóki żył, cała nasza trójka była bardzo szczęśliwa.

To wszystko.

Wszystko, co mam ci do powiedzenia, dodała

w myśli. Wszystko, co mogę powiedzieć ludziom. Ży­

cie z Tomem nie było usłane różami. I co z tego? Nikt

nie jest doskonały.

Mack popatrzył na niebo, na odcinający się od nie­

go grzebień górskich szczytów. Czuł, że Taylor nie

wszystko mu powiedziała. Dobrze znał Toma i wie­

dział, do jakiej podłości był zdolny.

- Jak umarł?

- Wypadek na polowaniu. Często polował z przyja­

ciółmi na dziki po drugiej stronie wyspy. - Trochę się

uspokoiła. Zrozumiała, że już nie musi bronić zmar­

łego męża. W końcu Mack dobrze znał Toma. - Dla­

czego mi to robisz? Byłam szczęśliwa w małżeństwie,

Mack. Nie myśl, że kłamię. Bardzo, bardzo kochałam

Toma. Był wspaniałym ojcem. Chcę, żeby Ryan takim

go pamiętał.

Taylor zamknęła oczy. Była zła na siebie. Ostatnie

zdanie zupełnie niepotrzebnie jej się wymknęło. Zbyt

dużo dawało do myślenia. Ona najlepiej wiedziała, że

tylko ze względu na Ryana deklarowała wszem i wo­

bec, że jej mąż był chodzącym ideałem. Postanowiła,

że chłopiec nigdy nie dowie się całej prawdy o swoim

ojcu. Miał o nim myśleć dobrze. To część spadku,

który chciała przekazać synowi.

Mack patrzył na dziewczynę. Tak bardzo pragnął

wziąć ją w ramiona, ukoić ból, który ją drążył. Może

sobie gadać co chce, myślał, ale ona też potrzebuje

background image

miłości. Potrzebuje ciepła i czułości, tak jak każdy

śmiertelnik. Dlaczego nie chce przyjąć tego ode mnie?

Czy dlatego, że wciąż uważa mnie za chuligana? Pew­

nie myśli, że nie jestem dla niej dość dobry. O, nie.

Nie dam się znów wciągnąć w te bzdury!

- Wejdźmy do domu - odezwała się Taylor.

- Zaraz. Chcę jeszcze chwilę pooddychać świeżym

powietrzem, popatrzeć na góry. To wszystko jest dla

mnie takie ważne. Jak chleb i woda.

Taylor wiedziała, że powinna odejść, a mimo to

została. Nawet podeszła do Macka. Kusiła los. Samą

siebie też kusiła.

- Tęskniłeś za Hawajami? - zapytała.

- Sam nie wiedziałem, jak bardzo - Mack skinął

głową.

Tak było w istocie. Przez wiele lat wydawało mu

się, że praca i małżeństwo dają mu szczęście. Gdyby

Jill wcześniej powiedziała mu, jak bardzo jest nie­

szczęśliwa, może mógłby zaradzić złu. Może przy­

wiózłby ją do domu, na Hawaje, i udałoby się urato­

wać ich małżeństwo. Mogłoby się zdarzyć i tak, że

przywiózłby tu Jill, a potem odszedł od niej do Tay­

lor...

Co ja, do jasnej cholery, wymyślam? zbeształ się

Mack. Nic podobnego nie mogłoby się wydarzyć. Na­

wet nie spojrzałbym na Taylor, gdyby była przy mnie

Jill. Taylor to tylko szkolna miłość, a Jill była napraw­

dę moja. No właśnie. Była. Za to teraz jest żoną

Randy'ego Trouta. Moja żona zdradzała mnie z moim

najlepszym przyjacielem. Ale banał!

- Czy ty naprawdę pamiętasz mnie ze szkoły, Tay­

lor? - zapytał Mack. - Pamiętasz lekcję matematyki?

- Pamiętam - przyznała, chociaż wiedziała, że to

wyznanie zbliży ich do siebie, na co absolutnie nie

powinna pozwolić.

- A pamiętasz, że zawsze wplątywałem się w jakąś

kabałę? No tak, to na pewno pamiętasz.

background image

- Pamiętam. Pamiętam, jak cię zawieszono, bo po­

biłeś się z jakimś chłopakiem z czwartej klasy.

- Nazywał się Jeremy Papp - Mack skinął głową.

- Wtedy rzeczywiście zasłużyłem na karę.

- I pamiętam, jak.... - zawahała się, ale potem

postanowiła dokończyć zdanie - ... jak zrobiłeś dziecko

Amy Fosselburg.

- Nie zrobiłem Amy Fosselburg żadnego dziecka

- powiedział dobitnie Mack. Krew go zalała na wspo­

mnienie starego kłamstwa.

- Ona mówiła, że to ty - broniła się Taylor. Ani

myślała pisać od początku historii miasteczka.

- Przespałem się z Amy Fosselburg tylko raz. Tyl­

ko jeden raz. Przyszła do mnie, kiedy byłem pijany.

Gdyby nie to, za żadne skarby świata bym jej nie

dotknął.

- Amy podała nam trochę inną wersję.

- Jasne! I oczywiście wszyscy uwierzyli jej, a nie

mnie. Jak myślisz, dlaczego?

- Dlaczego: co?

- Dlaczego wszyscy jej uwierzyli?

- No bo... - Taylor jakoś nie mogła się zdobyć na

powiedzenie Mackowi tego, co wtedy o nim mówiono.

- Bo wszyscy wiedzieli, jaki jestem - pomógł jej

Mack. - Mam rację? Uważaliście mnie za młodociane­

go przestępcę, a to, co opowiadała Amy, doskonale do

mnie pasowało. Kimo Caine mógł coś takiego zrobić.

Dlaczego nie?

- No, tak. Tak było - potwierdziła Taylor.

Mack zaklął szpetnie, ale zaraz głośno się roze­

śmiał.

- Powiem ci coś, Taylor. Dowiedz się, że Kimo

Caine tego nie zrobił. Ten jeden, jedyny raz, kiedy

z nią spałem, mimo że byłem w dym pijany, założyłem

prezerwatywę. Czy Amy urodziła to dziecko? - zapytał

ostro.

- Nie. Poroniła.

background image

- Nigdy nie była w ciąży. - Mack znów się roze­

śmiał. - Nie rozumiesz? Wymyśliła tę bajkę, bo chcia­

ła, żebym z nią chodził. Wszyscy jej uwierzyli, a mnie

nawet nie chcieli słuchać.

Taylor zadrżała. Rozumiała, co Mack chciał jej udo­

wodnić, nie wiedziała tylko, ile z tego jest prawdą.

Jedno tylko wiedziała na pewno. Nie mogła spokojnie

myśleć o tym, że on spał z inną dziewczyną, mimo że

zdarzyło się to dwadzieścia lat temu. Na samą myśl

o tym budziła się w niej prymitywna, zwierzęca za­

zdrość. Miała ochotę wydrapać oczy tej całej Amy

Fosselburg.

Nie, nie wolno mi w ten sposób myśleć, przywołała

się do porządku. On nic dla mnie nie znaczy. Zupełnie

nic. I nie należy tego stanu rzeczy zmieniać.

- Wracajmy - powiedziała cicho.

Zrobiła krok i potknęła się o kamień. Zanim zdążyła

się zorientować, co się stało, Mack ją przytrzymał. To

był dopiero początek. Jego ręce jakby same oplotły się

wokół dziewczyny, a ona bez oporu znalazła się w je­

go ramionach. Tym razem nie zabroniła się dotykać.

Tym razem przeciwko niczemu nie protestowała. Na­

wet się nie poruszyła. Stała w miejscu jak zahipnotyzo­

wana. Otaczały ją ramiona Macka, dłonie Macka jej

dotykały, w głowie słyszała śpiew chórów anielskich.

A może to były dzwony piekieł? Wiedziała, że nic

podobnego nie wolno jej czuć, że to, co czuje, jest złe.

Jest przecież żoną Toma i nie może... nie powinna...

- Nie powinieneś był tego robić - powiedziała głu­

cho. - Prosiłam cię...

- Przepraszam, Taylor. Naprawdę nie chciałem. Sa­

mo tak jakoś wyszło. - Puścił ją natychmiast.

- To się nie może powtórzyć - potrząsnęła głową

i nagle wpadła w złość. - Ty draniu! Jak mogłeś mi to

zrobić? Nie masz ani krzty szacunku dla Toma! Nie

słyszałeś, co do ciebie mówiłam? Tom był moim pier­

wszym i jedynym mężczyzną. Nic tego nie zmieni.

background image

- Ja ci nic nie zrobiłem. - Mack nie bardzo wie­

dział, co się właściwie stało. Zabolało go to, że znów

go oskarżano, że znów potraktowano go jak łobuza.

Za to Taylor dobrze wiedziała, co się stało, i była

śmiertelnie przestraszona.

- Nie dotykaj mnie - zawołała i co sił w nogach

pobiegła do domu.

- Wcale nie chcę cię dotykać - zapewnił ją Mack,

chociaż potrzebował jej bardziej niż powietrza i wie­

dział, że ona tak samo potrzebuje jego. Nie rozumiał

tylko, dlaczego Taylor nie chce się do tego przyznać.

- Taylor... - zawołał i schwycił ją za ramię.

- Nie - szepnęła rozwścieczona. Ta odmowa była

najtrudniejszą rzeczą, jakiej przyszło jej dokonać

w ciągu kilku ostatnich lat. - Zostaw mnie!

- Przede mną nie musisz udawać. Zbyt długo się

znamy.

- Jestem żoną Toma - powtarzała jak katarynka.

- Żoną Toma.

- Dobrze. Idź spać z tymi swoimi wspomnieniami.

Wspaniale wystudzą ci łóżko.

Mack poszedł do swego pokoju, nie oglądając się za

siebie, a Taylor wciąż stała w holu. Ledwie mogła

oddychać. Wyobraziła sobie, jak Mack zrzuca z siebie

ubranie, wchodzi do łóżka... Łzy napłynęły jej do oczu.

Otarła je wierzchem dłoni.

Sama tak zdecydowałam, pomyślała, i sama sobie

jestem winna.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Podczas śniadania Taylor zachowywała się wyjąt­

kowo uprzejmie, ale ilekroć Mack na nią spojrzał, tyle

razy był pewien, że wciąż się na niego wścieka.

- Rozejrzę się trochę po twoim ranczo - powiedział

Mack, skończywszy jedzenie.

Taylor skinęła głową. Nie chciała dopuścić do tego,

żeby ich oczy spotkały się choćby na chwilę. Nie uważała

za konieczne wstydzić się swego zachowania podczas

nocnego spotkania z Mackiem, ale pochwalić się też nie

miała czym. Musiała dać sobie trochę czasu na przemyśle­

nie wszystkiego od początku i bardzo jej odpowiadało, że

Mack na jakiś czas wyniesie się z domu. Wciąż jeszcze była

na niego zła, chociaż tym razem nie miała pewności, czy jej

gniew jest uzasadniony. Na dobrą sprawę nie była nawet

pewna, czy złości się na niego, czy na siebie.

- Weź konia - powiedziała. - To najwygodniejszy

sposób poruszania się po ranczo.

- Mam dosiąść konia? - Mack skrzywił się niemi­

łosiernie.

- Idź do stajni. Josi przygotuje ci Salomona. Ma

trudny charakter, ale to mój najsilniejszy koń, a z cie­

bie kawał chłopa.

- Co to znaczy, że koń ma trudny charakter? - do­

ciekał Mack.

- Chyba umiesz jeździć konno? - zapytała Taylor.

- Kiedyś jeździłem. - Mack nigdy tego nie lubił,

ale nie chciał się teraz przyznać. - Ale to było dawno.

Mam nadzieję, że tego się nie zapomina.

Mack był przekonany, że koń go zrzuci gdzieś

background image

wśród skał, a on umrze, zanim ktoś go odnajdzie.

Bardzo mu się ta perspektywa nie spodobała. Ale prze­

cież nie mógł tego powiedzieć Taylor. Zresztą była na

niego tak wściekła, że co najwyżej wykpiłaby jego

lęki. Nie, Mack musiał zachować swoje obawy dla

siebie.

Złość na Taylor już mu przeszła. Po nocnej sprzecz­

ce zasnął natychmiast i do rana spał jak zabity. Nic mu

się nie śniło. Obudził się z przeświadczeniem, że mimo

wszystko pisany mu jest romans z Taylor. Nic poważ­

nego ani tym bardziej stałego, ale jednak.

- Zdaje się, że będzie padało - zauważyła Taylor,

spoglądając na niebo. Nad szczytami pobliskich gór

zbierały się chmury. - W stajni wiszą peleryny. Weź

sobie jedną z nich. I uważaj na siebie. Salomon boi się

błyskawic. Może ponieść.

Zapowiada się miły ranek, pomyślał Mack. Nic to.

Mężczyzna musi być twardy. Nawet jeśli ma do czy­

nienia z koniem.

Jakoś udało mu się wskoczyć na grzbiet Salomona.

Teraz pozostał tylko jeden problem: utrzymać się

w siodle. Mack uśmiechnął się, pomachał dziewczynie

ręką i odjechał, przekonując się w duchu, że na pewno

nic złego mu się nie stanie.

Taylor patrzyła za odjeżdżającym Mackiem. Od ra­

zu się zorientowała, że nie jest dobrym jeźdźcem.

Może powinnam z nim pojechać, pomyślała. Nie ma

mowy. Mam mnóstwo roboty w domu i kupę papierów

do przejrzenia. Niech sobie sam radzi.

Zajęła się pracą, ale mimo że bardzo się starała, nie

potrafiła przestać myśleć o swoim nowym pracowniku.

Zdała sobie sprawę z tego, że Mack zawsze tkwił

gdzieś w zakamarku jej pamięci. Przez tyle lat. Teraz,

kiedy wrócił, Taylor zaczęła go poznawać i rozumieć.

Jak gdyby nigdy nie wyjeżdżał, jak gdyby ich przyjaźń

zaczęła się jeszcze w szkole średniej, chociaż tak

naprawdę wówczas nawet ze sobą nie rozmawiali.

background image

Spróbowała zobaczyć Macka takim, jakim go widziała

wówczas. Zacząć należało od tego, że Taylor zawsze

była dziewczyną Toma. Zawsze też fascynował ją nie­

poprawny Kimo Caine. Bała się go. Z Tomem czuła

się bezpiecznie. Toma wszyscy podziwiali. Tom był

wzorem odnoszącego sukcesy młodego Amerykanina,

który w każdej sytuacji potrafi się właściwie zachować.

Tom i Kimo różnili się od siebie jak dzień od nocy.

Wczoraj Taylor wreszcie miała okazję bliżej poznać

Macka. Dopiero teraz uzmysłowiła sobie, jak bardzo

zmyliły wszystkich pozory. Z tego, co dotąd ustaliła,

wynikało, że Mack wcale nie jest złym człowiekiem.

Wydoroślał, to oczywiste, ale ludzie rzadko aż tak

bardzo się zmieniają. Ten mężczyzna, którego zatrud­

niła do ochrony swego mienia, był dobry, miły, zabaw­

ny i delikatny. Taylor nie wiedziała, dlaczego wcześ­

niej nie zauważyła w nim tego wszystkiego.

Zabawne, pomyślała, on jest całkowitą odwrotnością

Toma. Powszechnie uważano Toma za dobrego czło­

wieka, tymczasem kiedy poznało się go bliżej... Nie,

nie! Nie wolno mi tak myśleć. Muszę pamiętać o Rya-

nie. Niech chociaż on zapamięta ojca jako chodzący

ideał.

Kiedy godzinę później wkładała do pralki bieliznę,

usłyszała podjeżdżający pod dom samochód. Taylor

zamknęła pralkę, wzięła strzelbę i gotowa na wszystko

podeszła do drzwi. Okazało się, że jednak nie na

wszystko była przygotowana. Uśmiechnięte twarze

szkolnych koleżanek kompletnie ją zaskoczyły.

- Cześć! - zawołała siedząca za kierownicą czarno­

włosa Marge Washington.

- Cześć! Cześć! - wołały Sherry Tanaka i Deb

Tatiero, wyskakując z samochodu.

Po co one tu przyjechały? zaniepokoiła się Taylor.

Odłożyła strzelbę i przywitała się z koleżankami, myśląc

jednocześnie o tym, czy jej lodówka jest wystarczająco

dobrze zaopatrzona na to spotkanie towarzyskie.

background image

- Cieszę się, że przyjechałyście. Co was do mnie

sprowadza? - zapytała.

- Dlaczego przestałaś przychodzić na spotkania To­

warzystwa Historycznego? - Deb, wysoka blondynka,

odezwała się pierwsza. - Na ostatnim obiedzie czwart­

kowym też się nie pojawiłaś, więc postanowiłyśmy tu

przyjechać i dowiedzieć się, co się z tobą dzieje.

Taylor nie uwierzyła w ani jedno słowo koleżanki.

Wpatrywała się w trzy uśmiechnięte twarze i usiłowała

odgadnąć prawdziwy powód nieoczekiwanej wizyty.

Kiedyś chodziła z tymi dziewczynami do jednej szkoły, ale

nigdy nie była z nimi zaprzyjaźniona. A i potem, kiedy

powychodziły za mąż, nie zwykły się odwiedzać bez

wyraźnej przyczyny i nigdy dotąd nie przejawiały zaintere­

sowania losami Taylor. Skąd ta nagła zmiana?

- Macie ochotę na sok? - zapytała. - Niestety,

został mi już tylko pomidorowy.

Mało kto przepada za sokiem pomidorowym, ale

trzy młode kobiety jak na komendę skinęły głowami,

po czym rozsiadły się wokół kuchennego stołu. Taylor

nalała soku do szklanek, podała je gościom i sama

także usiadła. Była okropnie ciekawa, o co tym dziew­

czynom naprawdę chodzi. Bardzo szybko doszło do

wyjaśnienia tajemnicy. Przez kilka minut koleżanki

opowiadały mało ważne miejscowe plotki, po czym

Deb nareszcie przeszła do rzeczy.

- Słuchaj, wiemy przecież, że on tu jest. Gdzie go

schowałaś? Powiedz.

- Kogo? - Przez ułamek sekundy Taylor naprawdę

nie wiedziała, o kim Deb mówi.

- Kimo Caine'a, oczywiście - wyszeptała Sherry

Tanaka, oglądając się przy tym za siebie, jak gdyby

spodziewała się, że Mack może w każdej chwili wy­

skoczyć z kredensu. - Lani mi powiedziała, że on

mieszka u ciebie.

- Czy po to przyjechałyście? - Taylor była kom­

pletnie zaszokowana. - Zobaczyć Kimo?

background image

- No pewnie! - zawołała Marge, po czym dodała

cicho, żeby nie usłyszano jej w głębi domu: - Po­

słuchaj, Taylor, jeśli ty nie miałaś na niego ochoty, to

chyba byłaś jedyną taką dziewczyną w całej szkole.

- Mało nie wyskoczyłam ze skóry, kiedy Lani po­

wiedziała mi, że go widziała - szeptała Sherry. - Od

razu sobie pomyślałam, że muszę tu przyjechać.

- Wszystkie chcemy go zobaczyć - oświadczyła

stanowczo Deb. - Gdzie on jest?

Taylor nie wierzyła ani własnym uszom, ani oczom.

Nie była pewna, czy aby przypadkiem nie śni.

- On wyjechał - powiedziała.

Jazda konna nie sprawiała Mackowi tak wielkiej

przykrości, jakiej się spodziewał. Wprawdzie nie było

to ani tak miłe, ani proste, jak pokazują w westernach,

a i Salomon nie był potulnym barankiem, ale można

było wytrzymać. Powietrze pachniało, pogoda była

przepiękna i Mack naprawdę nie miał powodu do na­

rzekań. Większa część ranczo Taggertów okazała się

suchą jak step równiną. W rogu posiadłości piętrzył się

niewielki łańcuch gór pokrytych zielenią i poprzecina­

nych taśmami wodospadu. Błysnęło i nad doliną roz­

legł się potężny grzmot. Mack zaparł się w siodle,

oczekując reakcji Salomona, ale koń zachowywał się

tak, jakby niczego nie zauważył.

- Dobry Salomon - Mack odetchnął z ulgą i po­

klepał konia po szyi. - Dopilnuję, żeby ci za to dali

dodatkową porcję owsa.

Zagrzmiało po raz drugi. Tym razem piorun uderzył

bliżej i znów koń nie zareagował.

- No widzisz - powiedział Mack. - Masz tak samo

zaszarganą opinię jak ja. W tym, co o tobie mówią, nie

ma cienia prawdy, staruszku.

Lekki wiatr poruszał gałęziami drzew, śpiewały pta­

ki, a z kępy krzaków wyleciała kolorowa chmura mo-

background image

tyli. Może tylko Mack nie wiedział o tym, że motyle

są niebezpieczne. A może grzmoty zdążyły już wcześ­

niej zrobić swoje i motyle stały się tą przysłowiową

kroplą, która przepełnia kielich. W każdym razie właś­

nie w tym momencie Salomon się spłoszył. Wierzgnął

i pognał na oślep przed siebie, pozostawiając na drodze

klnącego w żywy kamień Macka.

W tym samym czasie zebrany w domu Taylor fan

klub Macka snuł szkolne wspomnienia.

- On się kiedyś schował w mojej sypialni. - Deb

chichotała jak pensjonarka, którą była niespełna dwa­

dzieścia lat temu.

- Co takiego? - zawołały jednocześnie Sherry

i Marge.

Taylor milczała jak zaklęta. Z trudem znosiła głupo­

tę koleżanek. Już pół godziny siedziały w jej kuchni

i opowiadały różne historie o Kimo. Nie pomogły

tłumaczenia Taylor, że wydoroślał i nie jest już tym

samym zadziornym chłopakiem, którego pamiętały ze

szkoły. One żyły przeszłością i nic do nich nie dociera­

ło.

- To było zupełnie niesamowite - piszczała Deb.

- Opowiedz wszystko po kolei - zażądała Marge.

- To było w nocy z soboty na niedzielę. Prawie

zasypiałam, kiedy ktoś zapukał w okno. Otworzyłam

okiennice i zobaczyłam go.

- Co zrobiłaś? Co on powiedział? - przekrzykiwały

się Marge i Sherry.

- Powiedział: „Hej, dziecinko. Pozwolisz mi tu

chwilę zostać?"

- I pozwoliłaś?

- A ty co byś zrobiła na moim miejscu? Pewnie, że

go wpuściłam. Wskoczył do pokoju i zamknął okno.

Ulicą przejechał policyjny samochód. Szukali kogoś

i oświetlali teren reflektorami. Nikogo nie znaleźli

background image

i w końcu dali za wygraną. Siedzieliśmy po ciemku na

podłodze i on mi śpiewał piosenki.

- Piosenki- Jakie piosenki? Czy ma ładny głos?

- Piękny. Śpiewał stare przeboje z lat pięćdziesią­

tych. A potem mnie pocałował. W czoło. Podziękował

mi i tak jak przyszedł, wyszedł przez okno. Nigdy

potem się z nim nie widziałam. Tyle co w szkole.

Czasami się do mnie uśmiechał. Nic więcej.

Dziewczyny nie mogły się nadziwić opowiadaniu

koleżanki, a Taylor uważnie przyglądała się Deb. Ucie­

czka przed policją doskonale pasowała do obrazu Ki-

mo Caine'a, ale jakim cudem ten straszny chłopak

mógł być taki czuły i delikatny? Ta druga część bar­

dziej pasowała do Macka Caine'a, którego Taylor po­

znała poprzedniego dnia. Przypomniała sobie ich nocne

spotkanie i pożałowała, że nie pozwoliła się pocało­

wać. Był na nią wściekły. Pewnie drugi raz nie zechce

spróbować.

- Był taki bystry - rozmarzyła się Sherry.

Taylor pomyślała, że przypomina teraz tamtą Sherry

Hall, wojującą feministkę, wygłaszającą płomienne

przemówienia o tym, jak to kobiety nie potrzebują

mężczyzn, że powinny mieszkać w komunach i nie

dopuszczać do siebie samców. Teraz trochę spuściła

z tonu, ale jeśli wtedy była zakochana w Macku, to po

co wygadywała te wszystkie bzdury?

- On chodził z moją przyjaciółką, Tammy - po­

chwaliła się Marge.

- Nie gadaj!

- Ależ tak. - Marge skinęła głową. - Jak tylko się

dowiedziałam, że wrócił, zaraz do niej zadzwoniłam.

Mieszka w Seattle. Ma pięcioro dzieci i męża, którego

uwielbia, ale aż podskoczyła, kiedy jej powiedziałam,

że Kimo przyjechał.

Taylor gwałtownie poderwała się z krzesła i pobieg­

ła do łazienki.

- Dokąd pędzisz? - zawołała za nią Marge.

background image

- Zaraz wracam - powiedziała Taylor.

- Obiecałaś, że go nam pokażesz.

- Zobaczycie go. Powinien niedługo wrócić.

Wyjrzała przez okno. Spoglądała w stronę, w którą

Mack odjechał.

- Wracaj szybko - szeptała. - Dłużej tego nie wy­

trzymam.

Mack, niestety, nie był w stanie spełnić jej życze­

nia. Nie tylko nie miał konia, ale na domiar złego

stracił orientację. Spocony, zmęczony i wściekły szedł

wzdłuż płynącej przez ranczo rzeki i coraz większa

brała go ochota, żeby się wykąpać. W końcu zdjął

ubranie, zostawił je na przybrzeżnym kamieniu, nie

opodal uroczego wodospadu, i wszedł do wody. Płynął

sobie spokojnie na plecach i myślał, że oto znalazł się

w raju. Przed jego oczami rozciągał się widok na

okolicę. Nad górami wisiała ciemna chmura, z której

zapewne lały się teraz strugi deszczu, podczas gdy nad

Mackiem błękitniało bezchmurne niebo. To najwspa­

nialsze miejsce we wszechświecie, pomyślał. Chyba

chciałbym tu zostać na zawsze. Bydło pasące się na

pobliskim pastwisku zapewne należało do Barta.

To przypomniało Mackowi nieciekawą sytuację, w ja­

kiej się znalazł. Zaczął się zastanawiać, co by tu zrobić,

żeby jak najprędzej uwolnić Taylor od natręctwa potężne­

go sąsiada. Nie bardzo rozumiał, na co Bartowi potrzebne

było ranczo Taggertów. W końcu oba te gospodarstwa

istniały obok siebie od bardzo wielu pokoleń. Zresztą

ranczo Taylor było zbyt małe, żeby mogło poważnie

zagrozić interesom Barta. Czyżby kryło się za tym coś

jeszcze? Teraz, kiedy spokojnie się nad tym zastanowił,

przypomniał sobie, że zdziwiła go poufałość Barta

w stosunku do Taylor. Coś się między nimi działo. Coś,

o czym Taylor nie chciała Mackowi powiedzieć, a on sam

nie domyślał się, co to takiego. Postanowił, że musi

rozmówić się z Taylor, zmusić ją do powiedzenia prawdy.

background image

Pora wracać do domu, przypomniał sobie. Czeka

mnie jeszcze długi spacer. Jeśli chcę się załapać na

obiad, muszę się pospieszyć.

Ustalił odległość od miejsca, w którym zostawił

ubranie, przewrócił się na brzuch i zaczął płynąć. Do­

kładnie wtedy usłyszał przedziwny huk. Spojrzał na

wodospad, a ta spadająca z góry ściana wody komplet­

nie go zaskoczyła. Znał zjawisko nagłych powodzi.

Jeśli w górach pada deszcz, to ta woda musi się potem

gdzieś podziać. Mimo że doskonale o tym wiedział,

zupełnie zapomniał, że on też podlega prawom przyro-

dy.

- Ależ ze mnie dureń - mruknął, gdy potężna fala

rzuciła go na skały.

Z całej siły chwycił mokry bazaltowy kamień o ost­

rych krawędziach. Zdołał się utrzymać na nogach tak

długo, aż fala trochę opadła. Wyszedł na brzeg i od­

dychając ciężko usiadł na ziemi. Rozejrzał się dookoła.

Znajdował się mniej więcej sto metrów od miejsca,

w którym wszedł do rzeki. Postanowił przejść tę odleg­

łość brzegiem. Stracił zaufanie do wody.

Spacer nago nie stanowi zbyt wielkiego problemu.

Pod warunkiem, że ma się do przejścia zaledwie sto

kroków. Problem zaczął się dopiero wtedy, kiedy Mack

znalazł kamień, na którym zostawił ubranie. Kamień

tkwił na swoim miejscu, ale ubranie znikło. Mack

przeszedł jeszcze raz wzdłuż rzeki w nadziei, że jednak

znajdzie gdzieś swoje dżinsy. Niestety, musiał pogo­

dzić się z losem. Ubranie przepadło. Woda porwała

spodnie i koszulę, ale miłosiernie zostawiła szeroki

skórzany pas i wysokie buty. Mack został sam, bez

konia i na dodatek nagi jak go Pan Bóg stworzył.

Musi być jakiś sposób, myślał gorączkowo. Ktoś mi

pomoże. Coś się wydarzy. Coś tak głupiego nie ma

prawa mnie spotkać.

W gałęziach drzew nawoływały się ptaki, woda

w rzece opadła, a Mack wciąż stał na brzegu z pasem

background image

w ręku i zastanawiał się, w jaki sposób mógłby się nim

okryć. W końcu dotarło do niego, że żaden taki sposób

nie istnieje. Musiał spojrzeć prawdzie w oczy i musiał

także wrócić do domu. Może i mógłby pozostać tu do

zachodu słońca, ale to w niczym nie zmieniłoby faktu,

że był nagi. No, może nie całkiem. Miał przecież pas

i buty. Obracał w ręku pas, wpatrując się w niego jak

w ostatnią deskę ratunku.

Co ja mam, u diabła, zrobić z tym cholerstwem?

pomyślał z wściekłością. Włożyć na głowę? A może

nieść w zębach? Równie dobrze mogę go na siebie

włożyć, tak jak zawsze. Bogu dzięki, że mam chociaż

buty. Spacer bez butów sprawiłby mi znacznie więcej

kłopotu. Dobra, jestem gotów. W każdym razie mniej

więcej.

Wyszedł z zarośli na płaską przestrzeń. Dopiero

teraz poczuł się naprawdę głupio. Dorosły mężczyzna,

nagi, w kowbojskich butach na nogach i skórzanym

pasie na biodrach maszerujący przez ranczo na Hawa­

jach. Taki widok nie trafia się co dnia.

To na pewno tylko sen. Koszmarny sen. Muszę się

jakoś dostać do domu, myślał zdesperowany Mack.

I nikt mnie nie może zobaczyć. A już, broń Boże, nie

Taylor.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Taylor spojrzała w okno. Zobaczyła wracającego

Salomona. Siodło było puste. Serce podeszło jej do

gardła. Zerwała się jak oparzona i pobiegła do

stajni. Zupełnie zapomniała o nieproszonych goś­

ciach.

- Co się stało? - zawołała, ujrzawszy Josiego.

- Nie wiem, pani Taggert. - Stary człowiek także

się niepokoił. - Wyjrzałem na dwór, zobaczyłem Salo­

mona i zaraz...

Taylor wyminęła staruszka. Podeszła do konia

i uważnie go obejrzała. Sprawdziła siodło, uprząż, ob­

macała nogi. Nic nie znalazła. Żadnych ran, żadnych

zadrapań, uprząż w komplecie... Mack najwyraźniej

w świecie spadł z konia.

- Niech to wszyscy diabli! - zaklęła Taylor.

- A niech to nagły szlag trafi!

Nie powinnam go puszczać samego, myślała w po­

płochu. Przecież widziałam, że nie umie jeździć. To

przeze mnie! Nie miałam prawa go zostawić.

- Nabroiłeś, ty głupi koniu - powiedziała do Salo­

mona nie znoszącym sprzeciwu głosem. - Teraz mnie

do niego zaniesiesz.

Wskoczyła na siodło. Zanim zdążyła ruszyć, z domu

przybiegły zasapane koleżanki.

- Co się dzieje? - zapytała zaniepokojona Marge.

- Co się stało z Kimo? - dopytywała się Deb. - Ty

do niego jedziesz, prawda? Dlaczego nie chcesz nas ze

sobą zabrać?

Czy one nie mogłyby sobie wreszcie pójść i zostawić

background image

mnie w spokoju? pomyślała rozwścieczona Taylor.

Udało jej się jednak zapanować nad głosem.

- Prawdopodobnie Macka zrzucił koń - powiedzia­

ła z udaną obojętnością. - Jadę go poszukać. Na pew­

no nie odjechał daleko. Zaraz wrócę. Jeśli zabiorę was

ze sobą, zajmie to znacznie więcej czasu. Lepiej wróć­

cie do domu i spokojnie poczekajcie.

Dziewczyny naradzały się nad czymś przez chwilę,

po czym z ociąganiem poszły do domu. Taylor pat­

rzyła za nimi, rozdrażniona do ostateczności. Zachowy­

wały się jak małolaty, czekające przed drzwiami sali

koncertowej na swego ukochanego rockmana.

- Należałoby wreszcie wydorośleć - mruknęła pod

nosem i momentalnie zapomniała o swoich beztroskich

koleżankach. Pełna trwogi i najgorszych obaw wyru­

szyła na poszukiwania.

Może jest poważnie ranny, myślała, albo złamał

nogę. Mógł nawet skręcić kark czy uderzyć głową

o skałę. Jeśli coś mu się stało... Nieszczęśliwe wypadki

tak często się zdarzają. Dobrze pamiętam, jak wypra­

wiłam Toma na polowanie. Wtedy też był zupełnie

zwyczajny dzień. Nawet trochę lepszy niż inne. Przy

śniadaniu oboje śmieliśmy się z czegoś, co zrobił Ry-

an. I Tom mnie pocałował przed wyjściem. Miałam

potem choć jedno przyjemne wspomnienie. Dobrze, że

przynajmniej pożegnaliśmy się jak ludzie... Nie, nie

wolno mi o tym myśleć. Muszę jak najprędzej od­

naleźć Macka. Może trzeba go opatrzyć...

Mack już z daleka zobaczył nadjeżdżającą dziew­

czynę. Zaklął jak szewc. Nie mógł dopuścić do tego,

żeby go zobaczyła. Bez namysłu wskoczył w gęste

zarośla. Taylor jechała powoli, rozglądając się uważnie

na wszystkie strony. Najwyraźniej go szukała. Chwilę

później znalazła się tak blisko, że Mack dokładnie ją

widział. Położył się na ziemi, wstrzymał oddech i, po

raz pierwszy od wielu lat, zaczął się modlić. Jeszcze

moment i dziewczyna ominie jego kryjówkę, a wtedy

background image

Mack swobodnie pomaszeruje do domu. Jeśli będzie

miał odrobinę szczęścia, dotrze tam przed powrotem

Taylor. Dom będzie pusty i nikt go nie zauważy. Miał

nadzieję, że uda mu się zrealizować ten prosty plan.

Jeszcze chwila i po strachu. Salomon zatrzymał się tuż

przy kępie krzaków, w których ukrywał się Mack. Koń

odwrócił pysk, jakby nosem chciał wskazać swojej

pani to, czego szukała. Mack zastygł w bezruchu.

Niech to bydlę szlag trafi, klął w myślach. Co ja temu

koniowi zrobiłem, że tak mnie urządził?

Taylor wpatrywała się w liście, próbując wyodręb­

nić jakiś kolor, który nie pasowałby do całości. Szuka­

ła na ziemi ciała. Salomon to dobry koń, pomyślała.

Czasami nawet wydaje mi się, że wie, czego ludzie od

niego oczekują. On najwyraźniej chce mi coś pokazać.

Zaraz. Chyba widziałam...

- Mack? - Taylor przysłoniła oczy. Patrzyła prosto

w twarz Macka. Odetchnęła, uszczęśliwiona, że wszys­

tko dobrze się skończyło.

- Niech to szlag trafi - mruknął Mack, zorientowa­

wszy się, że nie ma już żadnych szans.

- Co ty tam robisz? - Taylor widziała tylko oczy

Macka i kawałek jego czarnej czupryny. Była szczęśliwa,

że znalazła go całego i zdrowego. Nie zdawała sobie

sprawy z tego, jak bardzo jej na nim zależy.

- Nie ruszaj się! - wrzasnął Mack, zauważywszy,

że dziewczyna chce zsiąść z konia. - Zostań tam, gdzie

jesteś. Ucieknę, jeśli mnie nie usłuchasz.

- Co ty pleciesz?

- Zrozum, Taylor - zaczął Mack. Marzył o tym,

żeby w mgnieniu oka zapaść się pod ziemię. - Naj­

lepiej będzie, jeśli pojedziesz dalej mnie szukać. Uda­

waj, że nie masz pojęcia, gdzie jestem. Pojedź sobie na

drugi koniec ranczo...

- Co ty tam robisz, Mack? - Taylor znów się

zaniepokoiła. Facet gadał jak obłąkany. - Jesteś ranny?

Dlaczego nie wychodzisz?

background image

- Nic mi nie jest. - Mack miał przeczucie, że ona

nigdzie się stąd nie ruszy. - Prawda jest taka, że się tu

schowałem.

- Przed czym się schowałeś?

Chyba muszę jej wszystko szczerze powiedzieć,

westchnął ciężko Mack. To najkoszmarniejszy sen, jaki

mi się w życiu przyśnił. Tylko dlaczego, do wszystkich

diabłów, nie mogę się obudzić?

- Tak się składa, że akurat... - zaczął. - Nie mam

na sobie ubrania.

- Ach! - powiedziała Taylor, jakby wszystko już

było dla niej jasne. Po chwili namysłu doszła jednak

do wniosku, że nic jasne nie jest i że to jakaś bzdura

bez najmniejszego sensu. - Ja nic nie rozumiem - po­

skarżyła się. - Gdzie masz ubranie?

- To bardzo długa historia. Kiedyś na pewno ci ją

opowiem. A teraz mogłabyś wreszcie odjechać. Udaj,

że mnie nie znalazłaś, przejedź się kawałek i daj mi

szansę wrócić do domu. Nie wolno ci narażać na

szwank mojej godności.

- Naprawdę jesteś goły? - nareszcie dotarło do

niej, że Mack nie żartuje. - Nie masz na sobie zupełnie

nic? Żadnego ubrania?

- Nie - Mack zaczął się złościć. Czy naprawdę tak

trudno to zrozumieć? - Moje ubranie zabrała woda.

- Ach, więc pływałeś - powiedziała Taylor. Za­

chowanie powagi kosztowało ją dużo wysiłku.

- Bystra jesteś. Moje gratulacje. Tak, pływałem,

a ty mogłabyś wreszcie przestać się śmiać.

- Nie mogę - zawołała, dusząc się ze śmiechu.

A to dobre, myślała. Mack Caine, ten zawsze opano­

wany, mocny facet, siedzi w krzakach goły jak święty

turecki. To niebywałe!

Mack dobrze wiedział, że ona nie może się powstrzy­

mać, a mimo to nienawidził jej teraz z całego serca.

- Zapewne nie przywiozłaś mi niczego do ubrania?

- zapytał retorycznie.

background image

- Nie. Bardzo mi przykro - powiedziała, chociaż

tak naprawdę wcale jej nie było przykro. Przynajmniej

ten jeden raz zdobyła przewagę nad Mackiem i chciała

jak najdłużej cieszyć się tą sytuacją.

- No dobra, Taylor. Teraz porozmawiajmy poważ­

nie. Byłbym ci bardzo wdzięczny, gdybyś zechciała

stąd odjechać. Proszę cię tylko, żebyś nie wracała od

razu do domu. Pojeździsz sobie trochę, a ja już jakoś

tam dotrę.

- Nie uda ci się wejść bez problemów do domu

- przerwała mu Taylor.

- Josi jest facetem. Jego nie muszę się wstydzić.

- Nie chodzi mi o Josiego. - Taylor znów o mało

nie wybuchnęła śmiechem. - Masz gości.

- Jakich gości? Co ty znów wymyśliłaś?

- Trzy stare przyjaciółki z czasów szkolnych. Przy­

jechały cię zobaczyć. - Taylor parsknęła śmiechem.

- Świetny dowcip. - Mack pomyślał, że bardzo się

zawiódł na Taylor. Nie ma w niej ani odrobiny współ­

czucia, a przecież kobiety podobno są czułe na nie­

szczęścia innych.

- Daj spokój. - Dziewczynie udało się wreszcie choć

trochę opanować. - Sprawa nie jest aż tak poważna.

Mack miał na końcu języka cierpką uwagę o tym, że

zapewne nie byłoby jej tak wesoło, gdyby to ona musiała

nago siedzieć w krzakach, ale nie odezwał się. Akademicka

dyskusja nie mogła poprawić jego sytuacji.

- O jakich przyjaciółkach mówiłaś? - zapytał.

- Nie miałem w szkole żadnych przyjaciółek.

- Może powinnam powiedzieć, że to twoje wiel­

bicielki. Pamiętasz Sherry Tanakę, która nazywała się

wtedy Sherry Hall? A Marge Hinadę i Deb Carter?

Mack przypomniał sobie matkę Lani, bo o niej

rozmawiali poprzedniego dnia. Dwóch pozostałych nie

pamiętał, chociaż jakieś mętne wspomnienia plątały

mu się po głowie. Zresztą nie to było teraz najważniej­

sze. Okazało się, że w domu czeka na niego komitet

background image

powitalny, z którym Mack pod żadnym pozorem nie

mógł się spotkać.

- Powiedz im, żeby się wyniosły - powiedział ponuro.

- Nic z tego - Taylor pokręciła głową. - Pół dnia

zmarnowałam na to, żeby je wygonić. Rozłożyły się

obozem w kuchni i czekają na twój powrót.

No nie, pomyślał Mack. To na pewno sen. Nic

podobnego nie może zdarzyć się naprawdę. Nigdy nie

przeżyłem nic równie strasznego. Żadna ucieczka

przed narkotykowym gangiem nie może się z czymś

takim równać. To były dobre czasy. Ryzykowało się

wprawdzie życie, ale dobrego imienia nie trzeba było

wystawiać na szwank.

- Czego one ode mnie chcą? - zapytał Mack, zabi­

jając jednocześnie ogromnego komara, który usiadł mu

na ramieniu.

- A jak myślisz? Chcą przywołać stare wspomnienia

i rozniecić dawno wygaszone płomienie szkolnej miłości.

- Jak na tę okazję, ubrałem się właściwie - wes­

tchnął Mack. - Nie wrócę tam. Jeśli tak trzeba, to

zostanę tu nawet na zawsze...

- No już. Wyłaź - powiedziała Taylor. - Zabiorę

cię do domu.

- Oszalałaś? Do tych wścibskich bab? Rozszarpały­

by mnie na strzępy.

- A masz inny pomysł? Jeśli tu zostaniesz, komary

pożrą cię żywcem.

- Nie. - Mack zabił kolejnego komara.- Wiesz co?

Pojedź do domu i przywieź mi coś do ubrania.

- Mogę pojechać, ale z pewnością nie tylko ubranie ci

przywiozę. Tym razem trójka twoich wielbicielek na

pewno ze mną przyjedzie. Już mi nie ufają. Uważają, że

gdzieś ciebie schowałam, żeby mieć cię wyłącznie dla

siebie.

- Ciekawa myśl. - Mack wreszcie się uśmiechnął.

- Chętnie ją rozwinę. Oczywiście, jak już się ubiorę,

bo teraz czuję się jak gwiazda obleśnego pornosa.

background image

Taylor też się do niego uśmiechnęła. Pomyślała, że

Mack nad wyraz dzielnie znosi upokorzenie. Tom

w podobnej sytuacji dostałby szału.

- Mam lepszy pomysł - powiedziała. - Wyjdziesz

z tych krzaków i usiądziesz za mną na Salomona. Na

skraju łąki Josi zbudował barak dla robotników. Czasa­

mi trzymają tam ubrania na zmianę. Wpadniemy na

chwilę do tego baraku, dobierzesz sobie coś odpowied­

niego i będziesz mógł stanąć twarzą w twarz z tymi

potwornymi babami.

- Nic z tego. - Mack pokręcił głową.

- Dlaczego?

- Bo i tak będę musiał paradować przed tobą jak

nagi idiota. Naprawdę nie mogę tego zrobić, Taylor.

Odpada.

- Nie wygłupiaj się. - Taylor się zdenerwowała.

Ach, ci mężczyźni, pomyślała. Są tacy przewrażliwie­

ni. - Miałam męża i mam syna. Parę razy w życiu

widziałam nagiego faceta.

- Posłuchaj...

- Jestem pewna, że i ciebie kobiety widywały roze­

branego. No, wychodź. Nie bądź dzieckiem.

Z dziesięć minut upłynęło, zanim go wreszcie prze­

konała. Mack udawał, że nic się właściwie nie stało, ale

czuł się okropnie. Zresztą każdy na jego miejscu by się

wstydził. W końcu postanowił, że jeśli już musi przez

to przejść, lepiej jak najszybciej mieć za sobą to przy­

kre doświadczenie. Wyszedł zza krzaków z dumnie

podniesioną głową. Czuł się tak, jakby szedł na ścięcie.

Taylor także udawała obojętność, ale nie zagrała

najlepiej. W uszach jej szumiało. W kółko powtarzała

sobie jedno głupie zdanie: „Parę razy w życiu widzia­

łam nagiego faceta". Oczywiście, że widziała, ale nie

tego. Kiedy zobaczyła nagiego Macka, zakręciło jej się

w głowie. Chciała się odwrócić, nie patrzeć na niego,

ale, mimo najszczerszych chęci, nie mogła oderwać od

niego wzroku.

background image

To nieuczciwe, myślała. Nagi mężczyzna powinien

być trochę zabawny. Mack wcale tak nie wygląda. Ma

potężne mięśnie i płaski brzuch. A co do reszty...

Jesteś taki piękny!

Dobry Boże! Czy ja to powiedziałam głośno? Nie!

Bogu dzięki. Tylko pomyślałam.

Była okropnie podniecona. Dopiero teraz dotarło do

niej, że od przyjazdu Macka żyła w ciągłym oczekiwa­

niu. To przez niego poczuła się wolna i szczęśliwa. On

był jak narkotyk.

Taylpr pomyślała, że musi o tym pamiętać i bardzo

uważać. Wreszcie udało jej się oderwać oczy od Mac­

ka. Przesunęła się w siodle, robiąc mu za sobą miejsce.

Spuściła oczy i wtedy zobaczyła przytwierdzone do

końskiej uprzęży żółte zawiniątko. Mack zobaczył je

w tej samej chwili.

- Peleryna! - Chwycił paczuszkę, jakby to była

ostatnia deska ratunku. - Specjalnie ją przede mną

schowałaś.

- Zupełnie o niej zapomniałam. - Taylor ledwie

mogła powstrzymać się od śmiechu, patrząc, jak Mack

wciąga przez głowę żółtą pelerynę, która sięgała mu do

połowy uda.

- Nie da się tego nazwać spełnionym marzeniem

- westchnął smutno.

Wyglądał zabawnie z tą nieszczęśliwą miną i Taylor

znów wybuchnęła śmiechem.

- Zapłacisz mi za to - zagroził jej Mack, po czym

wskoczył na siodło. - Pożałujesz tego, że się ze mnie

wyśmiewałaś.

Taylor prowadziła Salomona równym truchtem.

Mack nie trzymał się dziewczyny, tylko siodła, a mimo

to ona wciąż czuła jego bliskość. On był przecież nagi,

a ona podekscytowana niecodzienną sytuacją.

- Czy ten barak stoi bardzo blisko domu? - zapytał

Mack, przerażony możliwością spotkania z wielbiciel­

kami.

background image

- Jeśli obserwują drogę, to mogą zauważyć, że pod­

jeżdżamy. Musimy zaryzykować.

Mack zaklął, po czym głośno się roześmiał.

- Czy wyobrażasz sobie, jak głupio się czuję? - za­

pytał.

- Znalazłeś się wprawdzie w głupiej sytuacji, ale ta

przygoda już niedługo się skończy - pocieszyła go Taylor.

Przez kilka chwil oboje milczeli. Rozwiane na wiet­

rze włosy dziewczyny smagały Macka po twarzy. Mo­

cno zacisnął powieki. Próbował wmówić sobie, że

wcale nie ma na nią ochoty.

- Jak myślisz - nachylił się do ucha Taylor - czy

będzie padało?

- Co? - Taylor wciąż jeszcze była oszołomiona.

Pięknie zbudowany nagi mężczyzna siedział tuż za jej

plecami. Było jej tak gorąco, jakby miała wysoką tem­

peraturę i na dodatek okryła się kocem elektrycznym.

- Mówiłem o pogodzie, Taylor. Nie rozumiesz, że

robię wszystko, żeby podtrzymać rozmowę?

- A, tak. Oczywiście. Chyba nadciągają chmury

burzowe.

- Mnie też się tak wydaje. Czytałaś ostatnio jakąś

ciekawą książkę? - zapytał Mack, bo temat pogody

wyczerpali doszczętnie.

- Daj spokój, Mack!

- Ja tylko usiłuję odwrócić naszą uwagę od...

- Od czego? - Taylor uśmiechnęła się figlarnie.

- Od mojego niezdrowego pragnienia, żeby rzucić

cię na ziemię i zgwałcić - szepnął Mack do ucha

dziewczyny.

- Nie wygłupiaj się - powiedziała, ale już się od

niego nie odsunęła. Zaczęło się z nią dziać coś bardzo

dziwnego.

- Wcale się nie wygłupiam - powiedział Mack.

- Jestem tylko człowiekiem.

W nocy ostrzegała go, żeby jej nie dotykał. Teraz

na jakiekolwiek ostrzeżenia było za późno. To, czego

background image

Taylor tak się obawiała, już się zaczęło. Dziewczyna

zamknęła oczy.

Przecież nic mi się nie stanie, pomyślała. Oparła się

o niego, jakby ciągnął ją jakiś potężny magnes. Po­

zwoliła się objąć, pozwoliła pocałować płatek ucha

i poczuła cudowny, przeszywający ciało dreszcz. Ogro­

mnie dużo czasu minęło, odkąd ktoś się z nią kochał.

- Jesteś taka słodka - mruknął Mack, na chwilę

tylko odrywając usta od szyi Taylor.

Przytuliła się do niego, a dłonie Macka dotknęły jej

drobnych piersi. Nie mógł uwierzyć, że to nie sen, że

naprawdę dotyka w ten sposób swojej wymarzonej

dziewczyny. Taylor go nie odepchnęła. Nawet gdyby

chciała, nie mogłaby już tego zrobić. Odwróciła głowę

i pozwoliła sobie na szybki, cudownie słodki pocału­

nek.

- Zaraz będzie nas można zobaczyć z domu - po­

wiedziała, niechętnie odrywając się od Macka, który

rozluźnił uścisk, ale wciąż obejmował dziewczynę

w pasie, jakby się bał, że w przeciwnym wypadku ona

mu ucieknie.

- Spróbujemy szybko dotrzeć do celu. Trzymaj się

mocno! - krzyknęła Taylor i wprowadziła Salomona

w galop. Na wszelki wypadek pomachała w stronę

domu. Nie wiedziała, czy wielbicielki Macka nie wy­

patrują ich przez okno, i wolała się w ten sposób

zabezpieczyć. Chwilę później zatrzymali się przed ba­

rakiem.

- Szybko - zawołała Taylor. Zatrzymała Salomona.

- Wskakuj do środka.

Oboje zeskoczyli z konia i pobiegli do baraku. Ro­

ześmiali się i przytulili do siebie, ale kiedy spojrzeli

sobie w oczy, śmiech zamarł jak ucięty nożem. Mack

ujął w obie dłonie głowę dziewczyny i zbliżył usta do

jej warg. Całowali się, a Taylor myślała, że stoi w tym

baraku z prawie nagim mężczyzną i że ta sytuacja

sprzeciwia się wszelkim jej zasadom, wszystkim po-

background image

92
stanowieniom i temu, co powiedziała Mackowi w no­

cy. A mimo to była niewyobrażalnie szczęśliwa.

- Lepiej znajdź sobie jakieś ciuchy - mruknęła.

- Pospiesz się.

- Jeszcze nie - wyszeptał Mack. - Jeszcze nie

teraz.

Wypuścił ją tylko na chwilę z objęć, żeby móc

swobodnie zdjąć z siebie pelerynę. Pospiesznie rozpiął

guziki bluzki Taylor. Dziewczyna wiedziała, że nie

powinna sobie na to pozwolić, ale zupełnie nie miała

siły na protesty. Nie bała się. Potrzebowała siły Macka,

chciała mieć go przy sobie, pragnęła jego pieszczot.

Wydawało jej się, że została stworzona tylko po to,

żeby Mack mógł jej dotykać. Zarzuciła mu ręce na

szyję, przytuliła się do niego z całej siły. Czuła się tak,

jakby całe jej życie było czekaniem na tę jedyną chwi­

lę, na tego jedynego mężczyznę...

- Na pewno tego chcesz, Taylor? - zapytał szeptem

Mack. - Wiesz, że nic nie mamy...

- Cii - pocałowała go w usta. - Nic nie mów.

Taylor nie potrzebowała słów. Rozmowa zmusiłaby

ją do myślenia, a gdyby przemyślała sobie całą sytua­

cję, na pewno do niczego by nie doszło.

Mack położył dziewczynę na sianie. Przez wybitą

szybę wpadały promienie słońca i rzucały złote blaski

na piękne ciało Taylor. Mack dotykał tych słonecznych

plam, a ona udowodniła mu, że jest szczęśliwa i że

bardzo go pragnie. Kochali się jak szaleni, bez opamię­

tania, wznosząc się ponad czas, ponad przestrzeń, po­

zostawiając za sobą wszystko, co można pojąć zmys­

łami.

Mack mocno tulił do siebie dziewczynę. Nie miał

odwagi otworzyć oczu, chociaż wiedział, że tym razem

to na pewno nie jest sen, że przez tę jedną krótką

chwilę Taylor na pewno należała do niego.

- Mack? - odezwała się Taylor, niepewna, jak teraz

będzie wyglądało jej życie.

background image

Mack otworzył oczy, spojrzał na nią i oboje w tej

samej chwili uśmiechnęli się do siebie.

- Nie żałujesz? - wyszeptał Mack.

Ona tylko potrząsnęła głową. Nie mogła mu prze­

cież powiedzieć, że to, co przeżyła, było najwspanial­

szym doświadczeniem w jej życiu. Z Tomem nigdy nie

doznała takiej pełni. Zresztą nie chciała teraz myśleć

o mężu. Tom był ojcem jej syna i ona nigdy, przeni­

gdy nikomu nie powie o nim złego słowa.

Kochałam się z Mackiem Caine'em, pomyślała. By­

ło cudownie. Jak to możliwe, że on był dla mnie taki

dobry? Wszyscy mówili, że jest okropny, niebezpiecz­

ny i brutalny. Tymczasem jest delikatny i wrażliwy.

Zupełnie inny niż ten, za którego go uważałam. Zresz­

tą, czy to ważne? Dopóki jest ze mną, nic mnie nie

musi obchodzić.

- Słyszysz? - zapytał Mack.

Oboje zamarli. W pobliżu słychać było tętent.

- To konie - powiedziała Taylor.

Zerwali się na równe nogi i wyjrzeli przez okno.

Zobaczyli, jak ze stajni wyjeżdżają trzy konie. Skiero­

wały się w tę samą stronę, w którą pojechała Taylor,

kiedy wyruszyła na poszukiwanie Macka.

- To twoje wielbicielki - roześmiała się Taylor.

- Nie widziały nas. Same pojechały cię szukać.

- Świetnie - ucieszył się Mack. - To znaczy, że

mamy trochę czasu.

- Na co? - zapytała zaskoczona.

Nie musiał tłumaczyć. W lot zrozumiała. Po chwili

znów leżeli na sianie i tulili się do siebie, jakby lata

całe się nie widzieli.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Jechali do domu powoli, często zbaczając z drogi,

jak gdyby żadne z nich nie miało ochoty wracać.

Łączyła ich zupełnie wyjątkowa więź. Oboje wiedzieli,

że nie potrwa ona wiecznie, i oboje chcieli jak najdalej

odsunąć w czasie chwilę, w której zostanie zerwana.

Tym razem Mack siedział z przodu. Taylor obejmowała

go ramionami i przytulała twarz do jego pleców. Myślała

tylko o tym, że dopiero co kochała się z Maćkiem i że

niewiele brakuje, żeby się w nim na dobre zakochała.

Jaki właściwie jest ten chuligan, który wrócił tu

jako mój obrońca? zastanawiała się. Trochę go już

poznałam. Wiem, że jest czuły i bardzo delikatny.

Wydaje mi się, że kryją się w nim niezbadane skarby.

Koniecznie muszę go lepiej poznać. Ciekawe, dlaczego

wszyscy uważali go za niegodziwca?

- Powiedz mi, co w życiu zrobiłeś złego? - zapytała.

- Dręczy cię poczucie winy? - roześmiał się Mack.

- Ani trochę. Ja tylko usiłuję zrozumieć... Skąd się

wzięła ta twoja paskudna reputacja? Od czego się to

zaczęło?

- Chyba od tego, że to mnie zawsze łapano - Mack

wzruszył ramionami. Właściwie nigdy z nikim o tym

nie rozmawiał, ale Taylor to co innego. Miał wrażenie,

że ona nie tylko go wysłucha, ale i zrozumie. - Kiedy

z chłopakami rozrabialiśmy w kinie czy na plaży, to

zawsze wszyscy świadkowie zapamiętywali mnie. Ja­

koś nigdy nie byłem dość sprytny, żeby od razu zejść

ludziom z oczu. Dlatego zawsze mnie o wszystko

obwiniano. Jeśli dodasz do tego legendę Caine'ów...

background image

- Co to za legenda?

- Nigdy nie słyszałaś o moim pradziadku, który był

piratem? Nazywał się Morgan Caine.

- Pewnie, że słyszałam. Wszyscy o tym wiedzą.

- To właśnie stary Morgan ponosi winę za wszyst­

kie kłopoty Caine'ów. Od urodzenia mi mówiono, że

płynie we mnie piracka krew. Wmawiano mi, że mam

zło w genach.

- Przecież to nieprawda - skrzywiła się Taylor.

- Nikt nie rodzi się zły.

- Masz rację. Ja też już nie wierzę w te bzdury. Ale

kiedyś wierzyłem. Oczekiwałem od życia wszystkiego,

co najgorsze. Dlatego zachowywałem się jak chuligan.

Wjechali do stajni. Taylor z ociąganiem zsunęła się

z siodła. Mack zrobił to samo. Spojrzał dziewczynie

prosto w oczy. Był śmiertelnie poważny. Dobrze wie­

dział, że jeśli nie zdoła przekonać Taylor, to nie ma co

liczyć na zrozumienie innych.

- Teraz wiem, że nie urodziłem się zły - powie­

dział. - Ja naprawdę nigdy nie byłem takim strasznym

chuliganem, za jakiego mnie uważano. Byłem normal­

nym, zupełnie zwyczajnym chłopakiem. Wierzysz mi?

- Ja? - Taylor była kompletnie zaskoczona. - No...

tak. Wierzę.

- Zawsze uważałaś mnie za chuligana - Mack nie

był przekonany. - Teraz zresztą też tak uważasz. Po­

znaję to po twoich oczach.

- Nie, Mack! To nieprawda. - Chciała się do niego

przytulić, ale Mack się nachmurzył. W mgnieniu oka

przestał być tym samym mężczyzną, z którym się

przed chwilą kochała na sianie. Odwrócił się na pięcie

i zaczął rozmawiać z Josiem, który właśnie wszedł do

stajni, żeby rozkulbaczyć konia.

Taylor została sama. Patrzyła na Macka i czuła

przenikający do szpiku kości chłód. Chciała mu powie­

dzieć, że nie nie ma racji. Powiedziałaby mu to, gdyby

jej tylko pozwolił. Chociaż musiała przyznać, że przy-

background image

najmniej w części Mack jednak miał rację. Istotnie,

przez wiele lat uważała go za łobuza. Teraz także

wcale nie była pewna, czy może mu całkowicie zaufać.

Nie ma się czemu dziwić, pocieszyła się Taylor.

W końcu Toma znałam tyle lat, a kiedy się pobraliśmy,

wszystko się zmieniło.

- Chcę pojechać na lotnisko, zanim wrócą te pa­

nienki - powiedział Mack. Po chwili dopiero przypo­

mniał sobie, że u niej pracuje. - Chyba że mnie do

czegoś potrzebujesz - dodał.

- Nie potrzebuję cię. - Taylor powoli pokręciła

głową. - Możesz jechać. Weź mój samochód.

Mack zawahał się, jakby chciał coś powiedzieć, po

czym bez słowa poszedł do domu. Taylor została

w stajni. Ponad pół godziny spędziła na rozmowie ze

swoimi końmi. Nie chciała wracać do domu przed

wyjazdem Macka. Zresztą i tak miała mnóstwo spraw

do przemyślenia. Przede wszystkim musiała zdecydo­

wać, czy może sobie pozwolić na miłość.

- Kimo Caine!

- To ja. Tylko teraz mówią do mnie Mack.

- Wczoraj cię nie poznałem. - Bob Albright uśmie­

chnął się i wyciągnął rękę. To on uczył Macka latać.

Wtedy Mack czcił go niemal jak Boga.

- Teraz mnie poznajesz? - Mack wciąż dość scep­

tycznie odnosił się do wszystkich i do wszystkiego, co

spotkało go na Hawajach.

- Oczywiście. Już wczoraj wydawało mi się, że

skądś cię znam. Cały dzień o tym myślałem. Wreszcie

przy kolacji jakaś klapka mi się otworzyła i już wie­

działem, że ty jesteś Kimo Caine. Fajnie, że przylecia­

łeś. - Błękitne oczy starego człowieka śmiały się do

Macka. - Długo cię tu nie było.

- Co racja, to racja - Mack wreszcie się uśmiech­

nął.

background image

Chwilę pogadali o tym, co każdy z nich robił przez

ostatnie dwadzieścia lat, po czym Bob zapytał:

- A wiesz, że Bart Carlson interesuje się tym two­

im PBY?

- Coś mi się obiło o uszy - skrzywił się Mack.

- Jest tam teraz. Przyjechał go obejrzeć.

- Naprawdę? Wobec tego skorzystam z okazji

i chwilę sobie z nim pogadam.

- No to idź. Ale wróć. Pogawędzimy sobie. Na­

prawdę bardzo się cieszę, że cię widzę.

Rozmowa z Bobem ucieszyła Macka. Było mu przyjem­

nie, że ktoś go tu dobrze wspomina. Im bardziej jednak

zbliżał się do samolotu, tym szybciej ulatniał się miły nastrój.

Z daleka widział, że Bart wsiadł do jego PBY. Mack

postanowił, że tym razem nie da się ponieść nerwom, że

potraktuje tego gnojka chłodno i z godnością.

- Jak się masz, Bart - powiedział Mack obojętnie,

stając u stóp drabiny. - Musisz kłaść łapy na wszyst­

kim, co do mnie należy?

Własne słowa zaskoczyły Macka co najmniej tak

samo, jak zaskoczyły Barta. W końcu Taylor wcale do

Macka nie należała, ale tak jakoś mu się powiedziało.

W każdym razie dobrze się stało, że ona nie może tego

słyszeć, pomyślał Mack. Chyba by mnie zabiła. Bart

natomiast usłyszał jego słowa. Co ważniejsze, dosko­

nale zrozumiał. Szybko zszedł z drabiny i wbił w Mac­

ka lodowate spojrzenie.

- A ty co? - Bart miał minę człowieka nawykłego

do rozkazywania innym. - Myślisz, że jak wróciłeś po

dwudziestu latach, to zaraz będziesz mógł sobie wziąć

wszystko, na co tylko przyjdzie ci ochota? Co ty sobie

w ogóle wyobrażasz? Że kim jesteś?

- Niczego sobie nie biorę. - Mack wiedział, że tym

razem na pewno ma rację, że ma prawo bronić swojej

własności. Poza tym nie nawykł do tego, żeby mu

rozkazywano. - Ja tylko nie pozwalam nikomu dotykać

tego, co moje.

background image

- Od kiedy to Taylor należy do ciebie? - warknął

Bart, obrzucając Macka nienawistnym spojrzeniem.

- Nie powiedziałem, że Taylor należy do mnie

- powiedział Mack. Spokój jednak bardzo drogo go,

kosztował.

- Dałeś mi to do zrozumienia.

Spokojnie, chłopie, powtarzał sobie Mack. Nie po­

zwól, żeby ten gnojek cię zdenerwował. To nie dawne

czasy, kiedy on mógł zrobić z tobą, co chciał. Nie

musisz już pozwalać na to, żeby tobą pomiatano.

- Taylor mnie wynajęła - Mack starannie dobierał

słowa. - Dlatego uważam, że mam pewne prawa.

- Ale nie do niej. Taylor Taggert to wspaniała

kobieta. Zasługuje na wszystko, co najlepsze. A ty nie

jesteś najlepszy, Caine - Bart prawie kłuł Macka swo­

im wyciągniętym paluchem. - I sam dobrze o tym

wiesz. Lepiej zostaw ją w spokoju, synu. Posłuchaj

mojej rady, bo gorzko tego pożałujesz.

Tym razem Mack okazał się całkowicie odporny na

impertynencje Barta. Im bardziej Bart się wściekał,

tym bardziej Mack się uspokajał. Pozwolił sobie nawet

na uśmiech.

- Daj spokój, Bart. Zgadzam się z tobą w stu pro­

centach. Ustalmy, że Taylor sama podejmuje decyzje.

A to, co my tutaj sobie powiemy, w żadnym stopniu na

jej decyzje nie wpłynie.

Bart zamrugał oczami i rzeczywiście prawie natych­

miast się uspokoił. Odetchnął głęboko, a jego twarz

przybrała normalny kolor.

- Masz rację. - Bart wzruszył ramionami. - Zresztą

przyszedłem tutaj w sprawie samolotu. Podobno ty

jesteś właścicielem tego cacka. Ile chcesz za niego?

Mack popatrzył na samolot, który z taką miłością

własnymi rękami odrestaurował. Nawet gdyby przyszło

mu kiedyś do głowy pozbyć się tej maszyny, to Bart

Carlson byłby ostatnim człowiekiem na świecie, które­

mu by ją sprzedał.

background image

- Ten samolot nie jest na sprzedaż - wycedził

Mack.

- Wymień tylko cenę, Caine. Dam ci tyle, ile zażą­

dasz.

- Już ci mówiłem, że nie sprzedaję samolotu.

- Zmienisz zdanie, kiedy ci zaproponuję swoją ce­

nę.

- Nie sądzę - Mack uśmiechnął się z wyższością.

- Nie możesz kupić wszystkiego, Carlson. Niektóre

rzeczy po prostu nie są na sprzedaż.

Bart znów się wściekł. Tym razem jednak udało mu

się opanować. Wiedział, że złość na nic się nie zda.

- Chcę mieć to cudo, Caine. A ty wiesz, że ja

zawsze mam to, co chcę mieć. Tak to już jest. Teraz

bardzo chcę mieć dwie rzeczy i obie dostanę. Niestety,

ty raczej nie będziesz miał szczęścia. Przygotuj się na

porażkę, Caine. Ty już urodziłeś się przegrany. - To

powiedziawszy, odwrócił się i odszedł, pogwizdując.

Mack patrzył na odchodzącego z nie ukrywanym

obrzydzeniem. Doskonale wiedział, co to za rzeczy,

które chciał mieć Bart. Obie miały niewiele wspólnego

z jakąkolwiek ziemią. To dziwne, pomyślał Mack. Fa­

cet, który obsesyjnie chce przejąć ranczo Taggertów,

ani słowem nie wspomniał o ziemi. Za to o Taylor

Taggert powiedział sporo.

Mack wszedł do kabiny pilota. Musiał wymienić

kable i chciał spokojnie pomyśleć, a praca przy samo­

locie zawsze bardzo pomagała mu w myśleniu. Cały

czas myślał o Taylor, o tym, jak dobrze było trzymać

ją w ramionach i o tym, jak wspaniale byłoby znów ją

przytulić. Nie spodziewał się, że kiedykolwiek uda mu

się aż tak do niej zbliżyć. Przez tyle lat żyła wyłącznie

w marzeniach Macka, dlatego trudno mu było wyob­

razić ją sobie gdziekolwiek indziej.

A na początku była taka zimna, myślał. Za to kiedy

się kochaliśmy, zrobiła się cieplutka. Ciepła i praw­

dziwa; taka wspaniała jak żadna ze znanych mi kobiet.

background image

A Jill? O Boże, nawet teraz nie pamiętam, jak ona

wyglądała. Przedtem jej twarz bez przerwy mnie prze­

śladowała, a teraz muszę się wysilać, żeby ją sobie

przypomnieć. Jak dobrze... Już najwyższy czas, żeby

się z tym uporać.

- Cześć, Mack.

Mack podniósł głowę. Zobaczył uśmiechniętą buzię

wdrapującej się na drabinę Lani. Jak zwykle ubrana

była w kombinezon. Spokojnie można by ją wziąć za

młodego mechanika.

- Cześć, Lani.

Lani weszła do kabiny, usiadła na podłodze i przy­

glądała się poczynaniom Macka.

- Pozwolisz mi kiedyś przelecieć się tym ptasz­

kiem? - zapytała, świdrując ciekawskim spojrzeniem

deskę rozdzielczą.

- Dlaczego chcesz latać takim starociem? - Mack

uśmiechnął się do niej.

- No wiesz - oburzyła się Lani. - Jak możesz! On

mi się naprawdę bardzo podoba. Nauczyłbyś mnie sia­

dać na wodzie?

- Lubisz te śmierdzące stare maszyny? - zapytał

Mack. Pomyślał sobie, że gdyby kiedyś w życiu przy­

szło mu mieć córkę, to bardzo by się ucieszył, jeśli

byłaby taka jak Lani.

- Uwielbiam. Chciałabym wiedzieć o samolotach

absolutnie wszystko, żebym kiedyś mogła sama ob­

sługiwać własny.

- Jeśli nie zwolnisz tempa, to własny powinnaś

mieć już za kilka dni.

- Dlaczego by nie - uśmiechnęła się Lani.

- A co na to twoja mama? - Mack był zauroczony

tą młodą osobą. Wszystko mu się w niej podobało:

stary kombinezon, nałożona tyłem do przodu czapka

baseballowa i nawet kropelka smaru na nosie.

- Mama się wścieka. Ona by chciała, żebym nale­

żała do kółka dyskusyjnego. Tak jak ona, kiedy cho-

background image

dziła do szkoły. Dokładnie nie wiem, ale wydaje mi

się, że ona była jakąś przywódczynią czy kimś w tym

rodzaju. Ja jestem zupełnie inna.

Mack musiał się odwrócić, żeby Lani nie zobaczyła

jego złośliwego uśmiechu. „Przywódczyni" to bardzo

delikatne określenie tego, kim w istocie była Sherry.

Niemniej dzieci nie powinny wysłuchiwać opowieści

o szkolnych przygodach własnych rodziców.

- Czy to prawda... - zaczęła Lani trochę zakłopota­

na. - Bo słyszałam... Czy ty jesteś spokrewniony

z Jimmym Caine'em z Paukai?

- Jimmy Caine? - Mack zmarszczył czoło. - Nie,

chyba... - W tej chwili przypomniał sobie małego Jimbo,

synka swojej siostry. To przez niego opuścił wyspę.

- Oczywiście. Jimmy Caine jest moim siostrzeńcem.

- Jak go zobaczysz, przekaż mu pozdrowienia od

Lani Tanaki. Dobrze? - Policzki Lani nagle stały się

bardzo czerwone.

- No pewnie. - Mack przyciął kawałek kabla.

- Znasz Jimmy'ego?

Lani skinęła głową. Nie patrzyła Mackowi w oczy.

- A skąd go znasz? - zainteresował się Mack. - Po­

dobno macie tu teraz własną szkołę i dzieci nie muszą

już jeździć do Paukai, tak jak to było za moich cza­

sów.

- Wszystko się zgadza. - Lani patrzyła teraz przez

okno. - Mój kuzyn chodzi do szkoły w Paukai High.

Spotkałam Jimmy'ego parę razy.

- To znaczy, że trochę lubisz mojego Jimbo, co?

- Mack udawał, że praca całkowicie go pochłonęła,

a tymczasem bardzo starannie dobierał słowa.

- Kto ci powiedział, że go lubię? - przestraszyła się

Lani. - Prosiłam tylko, żebyś go ode mnie pozdrowił,

kiedy go zobaczysz. Nic więcej.

- Jaki on jest? - zapytał Mack.

- Nie widziałeś go?

- Ostatni raz widziałem go, kiedy miał pół roku.

background image

- Ach, on jest... On jest... - Lani wyciągnęła z kieszeni

słoneczne okulary i pospiesznie schowała za nimi rozpro­

mienione spojrzenie. - Jest w porządku. Wysoki, chudy

i chyba... niegłupi. -Uśmiechnęła się promiennie, a Macka

zupełnie zatkało ze zdumienia, bo Lani w jednej chwili

zmieniła się w bardzo ładną dziewczynę.

- Podoba ci się? No, nie wstydź się. Mnie możesz

powiedzieć.

- No i co? Nie wolno? - Spojrzała na Macka,

zdjęła niepotrzebne już okulary i wzięła do ręki kabel.

Mack nie musiał jej tłumaczyć, co ma robić, bo dziew­

czyna doskonale wiedziała, jak może mu pomóc.

- Masz chłopaka? - zapytał po chwili Mack.

- Ja? - Lani była bardzo zdziwiona tym pytaniem.

- Nie. Ja nie mam czasu na te wszystkie głupoty...

- Aha. Ale Jimmy'ego lubisz?

- On jest inny - powiedziała Lani po chwili za­

stanowienia. - Potrafi porozmawiać z człowiekiem nie

tylko o tym, co ostatnio oglądał na wideo, czy jak

strasznie się upił w sobotę. Przy nim nie trzeba się

malować ani nosić krótkich sukienek. Boja wiem... On

patrzy na dziewczynę jak na zwykłego człowieka.

Chyba chciałbym poznać Jimmy'ego, pomyślał

Mack. Mam nadzieję, że nie wisi nad nim przekleńst­

wo Caine'ów. Wystarczy, że nam skomplikowało ży­

cie.

- Byłaś już z Jimmym na randce? - zapytał.

- Z Jimmym? - Teraz Lani bardziej się pilnowała.

Nie była już taka otwarta jak przed chwilą. - Skądże.

On ma dziewczynę.

- Rozumiem.

- Jest bardzo ładna. Na paradzie w Boże Narodze­

nie wybrano ją Miss Północnego Wybrzeża. - Lani

powiedziała to bez cienia zawiści. Tak, jakby Jimmy

mieszkał na innej planecie, a jej podobało się wszyst­

ko, co go dotyczy. Nawet jego dziewczyna.

Mack z przyjemnością przyglądał się pracującej Lani.

background image

Doskonale sobie radzi, pomyślał. Zadziwiające. To

wspaniała dziewczyna, ale o ile dobrze pamiętam

swoje szkolne lata, to więcej niż pewne, że chłopcy

traktują ją jak powietrze. Ja sam zwracałem uwagę

tylko na ładne i zadbane dziewczyny. Nie mam żad­

nego prawa nikogo osądzać, ale mimo to cholernie

szkoda.

Mack podniósł głowę. Patrzył w stronę odległego

oceanu. Tam mieszkała jego siostra. Przecież przyjecha­

łem tu głównie po to, żeby pogodzić się z Shawnee,

pomyślał. Muszę jak najprędzej do niej pojechać. Muszę

się z nią zobaczyć i sprawdzić, czy potrafimy zapomnieć

o przeszłości. I bardzo chcę zobaczyć Jimmy'ego. Ta cała

sprawa z Taylor okropnie się skomplikowała. Znacznie

bardziej, niż mógłbym przypuszczać. Coś za bardzo mi na

niej zaczyna zależeć. Marzyłem o niej przez tyle lat i to

było wygodne. Zdążyłem przywyknąć. To, co się teraz

dzieje, w niczym nie przypomina marzeń. No, może

troszeczkę, chociaż jest jak najbardziej realne, a co gorsza,

może mieć całkiem realne następstwa. Wcale nie jestem

pewien, czy mam na nie ochotę. Prawdziwe życie to nie

zabawa.

- No i jak? - Lani zamontowała kabel i teraz

wyczekująco patrzyła na Macka.

- Dobra robota - z uznaniem pokiwał głową. - Chyba cię

zatrudnię do pomocy przy wymianie okablowania.

- Naprawdę? - Dziewczyna nie posiadała się z ra­

dości. - Ale fajnie!

Mack uśmiechnął się do niej, a potem, zupełnie

niepotrzebnie, pomyślał o Taylor i uśmiech zniknął

z jego twarzy. Spotkanie z Bartem Carlsonem wywoła­

ło nowe problemy, z którymi Mack musiał jakoś sobie

poradzić. A to wcale nie było fajne.

- Gdzie ten facet? - zapytał Ryan zaraz po po­

wrocie ze szkoły. - Dokąd on poszedł?

background image

- A gdzie się podziało: „Dzień dobry, mamusiu?"

O buziaku też zapomniałeś?

- Dzień dobry, mamusiu - powtórzył posłusznie

Ryan i pocałował matkę w policzek. - A teraz po­

wiedz, gdzie się podział ten facet. Chyba nie wyjechał,

co?

- On ma na imię Mack. Pojechał na lotnisko. Mu­

siał zrobić coś przy samolocie.

- To on ma samolot? - Ryanowi zaświeciły się

oczy.

- Na pewno ci go pokaże, jeśli o to poprosisz

- powiedziała Taylor. Dopiero po chwili pomyślała

o tym, że raczej nie powinna zachęcać syna do zbyt­

niej poufałości z Mackiem. Jeśli chłopiec za bardzo się

do niego przywiąże, to wyjazd Macka może złamać

małemu serduszko. Jeszcze jedna sprawa, o którą trze­

ba się martwić. No właśnie, jeśli już o tym mowa...

Drgnęła, usłyszawszy za plecami dźwięk klaksonu.

- O, przyjechał pan Mueller - ucieszyła się. - Za­

wiezie cię do Teddy'ego, a ja przyjadę około piątej.

Baw się dobrze, skarbie.

Ryan wskoczył do samochodu, a matka pomachała

mu ręką na pożegnanie. Kiedy auto zniknęło za za­

krętem, pełna sprzecznych uczuć Taylor weszła do

domu. Jeszcze wczoraj wszystko wydawało się takie

proste. Jedyny problem, jaki miała, to Bart. Musiała

mu koniecznie dać do zrozumienia, żeby trzymał się

od niej z daleka, bo ona i tak nie sprzeda mu swojej

ziemi. Do załatwienia tej sprawy wynajęła sobie Mac­

ka. Teraz doszło jej nowe zmartwienie. Będzie musiała

bardzo uważać, żeby się zbytnio nie zaangażować. To,

co już się stało i tak było sprzeczne z ustanowionymi

przez nią samą zasadami. Pod żadnym pozorem nie

może się to powtórzyć, postanowiła. Nie mam zamiaru

tłumaczyć się z tego, co zrobiłam, ale powtarzać tego

także nie chcę.

Usłyszała nadjeżdżający samochód. Wyjrzała przez

background image

okno. Mack wrócił. Serce natychmiast zaczęło bić zna­

cznie szybciej niż powinno.

- Tak nie można - szepnęła do siebie. - Musisz

z tym natychmiast skończyć.

Nasłuchiwała, a kiedy Mack wszedł do pokoju, cała

promieniała szczęściem. Z trudem udało jej się trochę

opanować. Odwróciła się bardzo powoli, chociaż miała

ochotę pofrunąć do niego jak na skrzydłach.

Mack stał w progu z taką miną, że Taylor nie

odważyła się nawet uśmiechnąć. Wszedł do pokoju

mroczny jak gradowa chmura. Przez chwilę patrzyli na

siebie i Taylor usiłowała się domyślić, co też mogło go

wprawić w taki ponury nastrój.

- Bart się w tobie kocha, tak? - zapytał Mack bez

żadnych wstępów.

- Skąd ci to przyszło do głowy? - zawołała za­

szokowana.

- Rozmawiałem z nim. - Uważnie obserwował

twarz dziewczyny. Teraz już wiedział, że to prawda.

Zastanawiał się tylko, dlaczego wcześniej tego nie za­

uważył, dlaczego się nie domyślił. Z całych sił zacisnął

pięści na oparciu najbliższego krzesła. - Dlaczego mi

powiedziałaś, że on chce kupić ziemię, skoro dobrze

wiesz, że on chce ciebie, a nie twoje ranczo?

Taylor była przerażona. Stała na środku pokoju

z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami, z dłonią na

otwartych jak do krzyku ustach. Czuła się tak, jakby ją

spoliczkowano. Rzucone przez Macka oskarżenie wy­

wołało w niej mnóstwo sprzecznych emocji. Nie mogła

wydobyć z siebie głosu. Nie odpowiedziała więc, tylko

odwróciła się i wyszła do kuchni. Mack poszedł za nią.

Taylor stanęła przy zlewie i zabrała się do zmywania

naczyń. Robiła to bez udziału myśli, bez udziału woli.

Jak automat. Musiała robić cokolwiek, bo inaczej nie

zdołałaby powstrzymać czających się pod powiekami

łez. Mack stanął tuż za jej plecami. Był zdenerwowa­

ny.

background image

- Dlaczego o niczym mi nie powiedziałaś? - po­

wtórzył. - Czy on cię prosił o rękę?

Taylor zamknęła oczy. Trzymany w rękach talerz

włożyła z powrotem do zlewu.

Muszę przez to przejść, pomyślała. Żadnych pła­

czów. Trzeba wreszcie stawić czoło rzeczywistości,

przestać przed samą sobą ukrywać prawdę.

- Bart wspomniał coś o tym, że chciałby mnie

poślubić - powiedziała, odwracając się do Macka i pat­

rząc mu prosto w oczy. - Mówiłam ci, że zjawiał się

tu po każdym incydencie. Prawie natychmiast. Zawsze

wtedy proponował, że się mną zaopiekuje.

- Zupełnie inaczej mi to przedstawiłaś - powiedział

Mack, nie odrywając oczu od twarzy Taylor, szukając w niej

wytłumaczenia. - Mówiłaś, że on chce przejąć ranczo.

O tym, że przede wszystkim chodzi mu o ciebie, nie

wspomniałaś ani słowem.

- Nie rozumiesz, że w tym właśnie problem. On

uważa, że może mieć wszystko, na co tylko przyjdzie

mu ochota. Rzeczy potrzebne mu są do tego, żeby

wzmacniały jego władzę. On nikogo ani niczego nie

kocha - tłumaczyła Taylor. Czuła się winna wobec

Macka. Istotnie, nie powiedziała mu od razu całej

prawdy, ale wówczas nie wiedziała, że będzie to miało

jakiekolwiek znaczenie.

- Ja nic z tego nie rozumiem. Ten facet za tobą

szaleje. Parę godzin temu sam mi to powiedział. Nie

wierzę, żeby ktoś tak zakochany mógł cię skrzywdzić. Czy

jesteś absolutnie pewna, że to on spalił ci szopę? Czy jesteś

pewna, że tamte inne rzeczy to też jego sprawka?

- Niczego nie jestem pewna. - Taylor przygarbiła

się. Znów poczuła się bardzo samotna. Nawet Mack jej

nie wierzył. - Zresztą już ci to mówiłam. Zapom­

niałeś? Mówiłam, że podejrzewam Barta. Tylko tyle.

- Przypuszczam, że faktycznie go podejrzewałaś.

Inaczej nie sprowadziłabyś sobie z kontynentu ochro­

niarza. Moim zdaniem sprawa wygląda poważnie. Mu-

background image

stało się stać coś tak strasznego, że zdecydowałaś się

wezwać na pomoc kogoś, kto odpędzi od ciebie napa­

lonego faceta. Czy Bart cię całował? - zapytał, jakby

nagle doznał olśnienia.

- Nie rozumiem, o co mnie pytasz?

- O tego mężczyznę, o którym opowiadał mi Ryan.

Ostrzegł mnie, żebym nie ważył się ciebie pocałować.

Powiedział mi, że jakiś mężczyzna cię całował i że on

musiał go przepędzić. Chodziło mu o Barta, prawda?

Po chwili wahania Taylor skinęła głową. Jak żywa

stanęła jej przed oczami tamta scena: Ryan wali Barta

swymi małymi piąstkami i wrzeszczy, żeby zostawił

w spokoju jego mamę. Bezgraniczna miłość wypełniała

serce Taylor za każdym razem, kiedy sobie o tym

przypomniała. Tylko jak to wszystko wytłumaczyć Mackowi?

A Mack potrzebował wyjaśnień jak powietrza. Czuł

się paskudnie. Uznał, że go oszukano, że wbrew jego

woli użyto go do popełnienia obrzydliwego czynu.

Chciał usłyszeć od Taylor coś, co by go przekonało, że

się myli. Niestety, dotąd niczego takiego nie usłyszał.

Miał wielką ochotę sprać Barta na kwaśne jabłko.

Nienawidził go z całej duszy. Musiał Taylor o wszyst­

ko dokładnie wypytać, poznać całą prawdę.

- Czy kiedykolwiek umówiłaś się z Bartem Carl-

sonem na randkę? - zapytał rzeczowym tonem.

- Ja... Tylko dwa razy.

- O, mój Boże! - Mack odwrócił się do niej pleca­

mi.

- Umówiłam się z nim dwa razy, ale szybko się

zorientowałam, że to nie ma sensu. - Taylor chwyciła

Macka za ramię. Bardzo jej zależało na tym, żeby ją

zrozumiał. - Naprawdę nic więcej się nie stało. My

nigdy... Nigdy nie byliśmy ze sobą blisko.

- Po co mnie tu ściągnęłaś? - Patrzył dziewczynie

prosto w oczy. Tak bardzo chciał jej wierzyć. - Cho­

dziło ci może o to, żeby on był zazdrosny?

background image

- Nie, Mack! - zawołała autentycznie przerażona.

- W żadnym wypadku! Ja go nie cierpię. Nie chciałam

się z nim więcej umawiać, bo... - Spuściła oczy. Mu­

siała wszystko jakoś Mackowi wytłumaczyć, a nie było

to wcale łatwe. - Zorientowałam się, że on chce mnie

zaciągnąć do łóżka. Nie mogłabym z nim się kochać.

Nawet myśleć o czymś takim nie mogę. Uwierz mi,

proszę.

Mackowi ulżyło, ale nie był jeszcze zadowolony.

Uważał, że ma prawo poznać całą prawdę. Musiał ją

poznać.

- Nie chcesz wyjść za niego za mąż? - zapytał.

- Oczywiście, że nie chcę! - Taylor patrzyła mu

prosto w oczy. - Jak tylko tu przyjechałeś, powiedzia­

łam ci, co o tym wszystkim myślę. Nie chcę ponownie

wychodzić za mąż. W ogóle nie chciałam żadnego

mężczyzny. Ja... Według mnie Tom wciąż jest moim

mężem i pozostanie nim na zawsze.

- Przecież to absurd. - Mack wziął dziewczynę za

ramiona. - Oboje dobrze znaliśmy Toma. Nie był

chodzącą doskonałością. Nigdy nie uwierzę...

- Przestań! Nie waż się nic więcej mówić!

Taylor usiłowała wyrwać się z uścisku, ale Mack jej

nie puścił. Trzymał ją przed sobą, zmuszając dziew­

czynę, żeby patrzyła mu prosto w twarz.

- A więc dlaczego się dziś ze mną kochałaś?

Taylor milczała. Nawet sobie samej nie potrafiła

odpowiedzieć na to pytanie. Doskonale wiedziała, że

gdyby Mack zaprowadził ją teraz do sypialni, chętnie

znów by to zrobiła. Tego także nikomu nie potrafiłaby

wytłumaczyć.

- Dlaczego? Odpowiedz mi, Taylor - nie ustępował

Mack.

- Kochałam się z tobą, bo miałam na to ochotę

- wyszeptała z trudem. Wiedziała, że jej słowa sprzeci­

wiają się wszelkim regułom, jakie dla siebie ustanowi­

ła, i wszystkim zamierzonym celom.

background image

Mack wreszcie trochę się uspokoił. Teraz mógł już

puścić dziewczynę.

- Tom nie żyje, Taylor. Odszedł na zawsze.

- Mack przytulił ją do siebie i głaskał po głowie jak

małą dziewczynkę. - Za to ty żyjesz. Jesteś młoda

i piękna. Nie możesz kłaść się do trumny obok Toma.

- Ale... - Taylor zamknęła oczy. W ramionach Ma­

cka czuła się taka bezpieczna, że zupełnie zapo­

mniała, chciała powiedzieć.

- Och, Taylor, Taylor - westchnął Mack. Złość

dawno go już opuściła. - Jesteś taka piękna i pełna

życia. Możesz być wdową, matką i kochanką. Jedno

drugiemu w niczym nie przeszkadza. Możesz dać męż­

czyźnie znacznie więcej niż jakakolwiek kobieta na

świecie.

Przytuliła się do niego. Tak bardzo pragnęła niczego

się nie bać. Przy Macku nie sprawiało to najmniejszej

trudności. Niestety, wiedziała, że nie może sobie na ten

luksus pozwalać zbyt długo, bo w przeciwnym razie

będzie zgubiona. Musiała być dzielna i bardzo silna.

- Taylor... - wargi Macka dotknęły ust dziewczyny.

Udało jej się od niego oderwać, chociaż była to

najtrudniejsza rzecz, jaką przyszło jej w życiu zrobić,

chociaż czuła się przy tym tak, jakby sama wyrwała

sobie kawałek ciała.

- Nie odchodź, Taylor.

- Zostaw mnie, Mack - szepnęła, wycierając usta

wierzchem dłoni. - Nie dotykaj mnie - głos jej się

załamał. - Proszę cię.

Odwróciła się i wybiegła z pokoju, a Mack stał

w miejscu, jakby zamieniono go w słup soli. W uszach

wciąż dzwoniły mu słowa Taylor: „Nie dotykaj mnie".

O ile dobrze rozumiał świat, te słowa mogły oznaczać

tylko jedno: żałowała tego, co oboje zrobili. Przemyś­

lała sobie wszystko i doszła do wniosku, że popełniła

błąd. Mack nawet nie bardzo się zdziwił. Przecież

prawie od progu mu powiedziała, że, bez względu na

background image

okoliczności, chce pozostać wierna Tomowi. Należało

uszanować jej wolę, pomyślał. Trzeba było trzymać

ręce przy sobie. Ależ to boli! Ona nie jest moja.

Mack wypadł z domu jak strzała. Chciał sobie zna­

leźć jakieś miejsce, w którym mógłby się schronić.

Zazwyczaj, kiedy czuł się tak paskudnie, kiedy emocje

nie pozwalały mu usiedzieć na miejscu, brał swój

samolot i leciał nim wysoko, ponad chmury, albo szedł

na strzelnicę trochę postrzelać. Tym razem nie mógł

zrobić ani jednego, ani drugiego. Musiał zostać na

ranczo. W końcu był w pracy.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Taylor leżała bez ruchu. Słuchała dźwięku stukają­

cych o dach kropli deszczu. Była druga w nocy, a ona

nie mogła zmrużyć oka. Zdążyła już przemyśleć całe

swoje życie z Tomem, przypomnieć sobie o swoich

powinnościach wobec syna i o tym, że nie wolno jej

wypuścić z rąk ranczo. Tylko że tym razem wszystkie

te sprawy wcale nie wydawały jej się ważne. A raczej

były ważne, ale... nie najważniejsze. Kiedy tylko za­

mykała oczy, widziała przed sobą przystojną twarz

i piękne ciało Macka, czuła na sobie dotknięcie jego

dłoni. Przewracała się z boku na bok jak znękany

człowiek, który oddałby pół życia za chwilę spokoju.

Wreszcie nie wytrzymała. Wysunęła się z łóżka i pode­

szła do drzwi. Nasłuchiwała chwilę, po czym pobiegła

do pokoju Macka. Nie pukała, tylko cichutko weszła

do środka. Nie zapomniała nawet zamknąć drzwi na

klucz.

Ciemna sylwetka Macka odcinała się ostro od białej

pościeli. Taylor położyła dłoń na jego policzku.

- Mack - szepnęła.

Pomyślał, że znów mu się śni coś miłego. Bał się

odezwać, bał się wyciągnąć rękę, żeby się nie obudzić

i nie przerwać pięknego snu. Zdawało mu się, że postać

dziewczyny błyszczy w poświacie księżyca jak zjawa.

Taylor zauważyła, że otworzył oczy. Szarpnęła

wiązanie nocnej koszuli. Delikatny materiał opadł na

podłogę. Mack wstrzymał oddech. Miał przed sobą

piękną, nagą kobietę o jędrnych piersiach, wąskiej talii

i rozłożystych biodrach. Uśmiechnęła się do niego.

background image

Odchyliła koc i spojrzała na doskonale zbudowane

męskie ciało. Wszystko, co się potem wydarzyło, trwa­

ło zaledwie ułamek sekundy. Przynajmniej tak się

obojgu wydawało. Zwarli się w miłosnym uścisku,

stopili w jedno ciało, w jedną duszę, zamienili się

w czystą, przechodzącą ludzkie wyobrażenie rozkosz,

która wyssała z nich wszystkie siły, pozostawiła bez­

władnych, mokrych od potu i niebiańsko szczęśliwych.

- Wszystko w porządku? - zapytał Mack, nie wy­

puszczając dziewczyny z objęć.

- W porządku - wyszeptała. - Nawet lepiej.

- Chciała mu powiedzieć, że znalazła się w niebie, że

było to najwspanialsze przeżycie w całym jej życiu, że

on chyba jest czarodziejem, bo na pewno ma czaro­

dziejskie palce, ale nie mogła. Po prostu nie mogła się

do tego przyznać.

- Opowiedz mi o swojej żonie - poprosiła.

- O Jill? - Mack bardzo się zdziwił. Jego małżeństwo

było ostatnią rzeczą, o jakiej miał ochotę w tej chwili

rozmawiać. - Naprawdę chcesz?

- Naprawdę. Muszę się o niej czegoś dowiedzieć.

Mack w ogóle nie chciał poruszać tego tematu.

Jednak, znając Taylor, wiedział, że nie ustąpi. Dla­

czego więc nie miałby zrobić tego teraz? Opowie

i wreszcie będzie mógł zapomnieć.

- Poznałem ją w Kalifornii, w college'u - zaczął

Mack, wpatrując się w ciemność. - Była mądra, dow­

cipna i zakochałem się w niej od pierwszego wej­

rzenia. Po ślubie zamieszkaliśmy na Florydzie. Zaczą­

łem pracować w Agencji do Spraw Narkotyków. Z po­

czątku Jill była zachwycona, ale kiedy zamordowano

jednego z moich kolegów, zrozumiała, o co w tym

wszystkim naprawdę chodzi. Nalegała, żebym rzucił tę

pracę.

- Trudno mieć do niej o to pretensję - skomen­

towała Taylor.

- Nie mogłem odejść. Ta praca wciągnęła mnie jak

background image

narkotyk. Naprawdę byłem przekonany, żezbawiam

świat, że ratuję ludzi przed śmiertelnym niebezpieczeń­

stwem. - Urwał. Zastanawiał się, czy Taylor potrafi

zrozumieć, dlaczego ta praca była dla niego taka waż­

na. Walczył ze złem, bo musiał sam sobie udowodnić,

że potrafi czynić dobro, że nie jest ani łobuzem, ani

chuliganem. - Zresztą nieważne - odezwał się znowu.

- W każdym razie Jill nienawidziła mojej pracy i zwią­

zanego z nią ryzyka. Zdałem sobie z tego sprawę

dopiero wtedy, kiedy mnie opuściła. Byłem wściekły

jak wszyscy diabli. Musiało minąć dziewięć miesięcy,

podczas których kilka razy byłem o włos od śmierci,

żebym zrozumiał racje mojej żony. Zrezygnowałem

z pracy i odszukałem Jill. Miałem nadzieję, że do mnie

wróci. Niestety, było już za późno - Mack wziął głę­

boki oddech. Zostało mu do opowiedzenia to, co bolało

najbardziej. - Jill wyszła za mąż za mojego dawnego

kolegę. Kiedy się spotkaliśmy, była w szóstym miesią­

cu ciąży.

Czekał na przeszywający ból, który pojawiał się

zawsze, kiedy przypominał sobie ostatnie spotkanie

z Jill. Nic się jednak nie działo. Ani bólu, ani żalu

- zupełnie nic. Czyżby tamta udręka wreszcie się skoń­

czyła? pomyślał, nie dowierzając własnemu szczęściu.

Czy to naprawdę koniec?

- No i tak to się skończyło - powiedział. - Wróci­

łem do Kalifornii i pracowałem dorywczo na różnych

lotniskach, dopóki nie trafiłem na twoje ogłoszenie.

- Cieszę się, że je zauważyłeś - szepnęła Taylor

i mocno przytuliła się do Macka. Już nie umiała sobie

wyobrazić, jak by to było, gdyby on tego ogłoszenia

nie zobaczył, gdyby tu nie przyjechał.

Mack przeciągnął się leniwie. Wciąż jeszcze czuł na

sobie dotknięcie dłoni Taylor.

Uświadomił sobie, że w pokoju ktoś jest. Zamarł.

background image

Tylko oczy szukały intruza. Znalazły. Tuż obok łóżka

stał Ryan.

- Cześć - odezwał się chłopiec.

- Cześć. - Mack przewrócił się na bok. - Co się

stało, synku?

Ryan trochę się zmieszał. Najwyraźniej przypomniał

sobie, że nie należy wchodzić bez pukania do cudzego

pokoju.

- Spałeś - powiedział, jakby to wszystko tłumaczy­

ło.

- Spałem - przyznał Mack.

- Coś ci przyniosłem. - Ryan podał Mackowi ka­

wałek papieru, który przedtem wstydliwie chował za

plecami. - Przerysowałem z encyklopedii.

Mack przyjrzał się rysunkowi. W pierwszej chwili

pomyślał sobie, że to wieloryb, wykonujący taniec

godowy. Dopiero potem zaczął rozróżniać szczegóły

i zrozumiał, że Ryan narysował PBY. Spojrzał na

chłopca. W oczach dziecka zobaczył wielką tęsknotę,

którą sam tak dobrze poznał. Bo Mack także wcześnie

stracił ojca. Doskonale wiedział, jak bardzo każdy

chłopiec potrzebuje mężczyzny, który nauczyłby go, co

to znaczy być mężczyzną.

- Wspaniale - pochwalił Mack. - Chciałbyś obe­

jrzeć mój samolot?

- No pewnie. - Chłopcu zaświeciły się oczy.

- Możemy pojechać, jak wrócisz ze szkoły. Po dro­

dze wpadniemy gdzieś na hamburgery i opowiem ci

o moim pradziadku, który był piratem.

- Fajnie - ucieszył się Ryan. Usłyszał nawołujący

go głos matki i szybko podszedł do drzwi. W progu

zatrzymał się na chwilę. - Po szkole? - zapytał, jakby

chciał się upewnić, czy aby dobrze zrozumiał.

Mack skinął głową, a kiedy za chłopcem zamknęły

się drzwi, głośno się roześmiał. Najpierw nazywam

Morgana Caine'a przekleństwem mojego życia, pomyś­

lał, a potem przy jego pomocy kupuję sobie przyjaźń

background image

małego chłopca. Po raz pierwszy w życiu chcę za­

imponować dzieciakowi i używam do tego legendy,

której przez całe życie nienawidziłem. Zabawnie się to

życie układa.

Wstał z łóżka, umył się, ubrał i poszedł na śniada­

nie. Ryan zdążył już zjeść i właśnie wybierał się do

szkoły. Nieśmiało uśmiechnął się do Macka.

- No, chodźże, Ryan - niecierpliwiła się Taylor.

Nawet nie spojrzała na mężczyznę, z którym spędziła

całą noc. - Spóźnisz się do szkoły.

- Cześć, Ryan - Mack uśmiechnął się do chłopca.

- Dasz im dzisiaj popalić, co?

- No pewnie - obiecał rozradowany chłopiec.

O, nie, pomyślała Taylor, zauważywszy wreszcie, że

między jej synem a kochankiem zawiązała się nić

porozumienia. Nie, synku. Ten człowiek nie może stać

się wzorem dla ciebie.

Niestety, było już najprawdopodobniej za późno na

takie pobożne życzenia. Taylor była w rozterce. Prag­

nęła rzucić się w ramiona Macka, a jednocześnie miała

ochotę pozbyć się go z domu. Nie miała pojęcia, które

z tych dwóch pragnień weźmie górę. Myślała o tym,

wioząc Ryana do szkoły, myślała także w drodze po­

wrotnej. Nie chciała wplątać się w romans bez przy­

szłości, w romans, który zaciąży nad całym jej życiem.

A ponieważ nie mogła sobie na coś takiego pozwolić,

musiała okazać stanowczość. Wróciła do domu silna

i gotowa do walki z samą sobą. Macka potraktowała

przyjaźnie, ale z rezerwą. Najwyraźniej zrozumiał ją,

bo także zachował dystans. Patrzył tylko na uwijającą

się po kuchni dziewczynę i przypominał sobie, jak

wspaniale było im razem w łóżku.

Dzień płynął spokojnie, bez burzliwych wydarzeń.

Mack objechał na Salomonie całe ranczo. Tym razem

bez przygód. Taylor zaś pojechała do miasta zrobić

background image

zakupy i odbyć kilka rozmów z potencjalnymi nabyw­

cami. Ciężko pracowała, a mimo to ani na chwilę nie

mogła przestać myśleć o Macku. Mogłaby przysiąc, że

zdoła się wyrwać spod jego uroku.

To nic trudnego, przekonywała samą siebie. Na

pewno uda mi się z niego zrezygnować. Rzuciłam

przecież palenie i zrezygnowałam z likieru truskaw­

kowego. A w zeszłym roku odstawiłam tłuszcze i sło­

dycze. Schudłam osiem kilo. Z nim też sobie poradzę.

Przez kilka następnych dni Taylor usilnie próbowała

wprowadzić swoje postanowienie w czyn. Była surowa,

nachmurzona, wydawała polecenia ostrym tonem i za­

wsze wyglądała tak, jakby połknęła kij od szczotki. Przy

tym ubierała się w za duże koszule i luźne spodnie.

Niestety, wszystkie te sposoby zawiodły. Mack zno­

sił jej humory przez pewien czas, ale potem zawsze

coś powiedział albo ją pocałował, albo żartował sobie.

Wtedy całą surowość diabli brali, a Taylor chichotała

jak pensjonarka.

Starała się jak najmniej przebywać w domu. Wyjeż­

dżała na ranczo, żeby własnoręcznie naprawiać ogro­

dzenia. Po dwóch dniach Mack przyjechał do niej na

Salomonie. Przywiózł koszyk z jedzeniem i butelkę

wina. Zrobili sobie piknik przy wodospadzie, a potem

kochali się jak szaleni w wysokiej trawie.

Taylor zaprosiła do domu koleżanki. Sue całą duszę

wkładała we flirt z Mackiem, a trzy jego wielbicielki

otaczały go kołem.

- A pamiętasz? - pytały co chwila, a on uprzejmie

kiwał głową, udając, że oczywiście, jakże by nie, pa­

mięta. Rozmawiał z nimi grzecznie i na wszystko się

zgadzał. Dziewczyny przywiozły ze sobą aparaty foto­

graficzne i każda po kolei robiła sobie zdjęcie z Mac­

kiem. Były w siódmym niebie. Niestety, kiedy tylko

zniknęły za zakrętem, Mack znów przytulił do siebie

Taylor, a ona się nie broniła i znów wszystko zaczęło

się od nowa.

background image

Taylor długo nie dopuszczała do siebie tej myśli,

w końcu jednak musiała przyznać, że się zakochała.

Wiedziała, że swoim nieodpowiedzialnym postępowa­

niem zaprzecza wszystkiemu, co było jej drogie, ale nie

potrafiła nad sobą zapanować. Pomimo najszczerszych

chęci. Ta miłość różniła się od wszystkich dotychczaso­

wych doświadczeń Taylor. Z Tomem znali się od dziecka.

Wychowywali się razem w przeświadczeniu, że są sobie

przeznaczeni. O tym, że razem przejdą przez życie,

wiedzieli od zawsze. Ich małżeństwo było spokojne,

zazwyczaj przyjemne, czasami tylko przykre, a czasem

nawet nie do zniesienia. Jednak w sumie tworzyli dobrą,

zupełnie przeciętną parę. Miłości do Macka nie dało się

z tamtą nawet porównać. Taylor właściwie cały czas czuła

się tak, jakby unosiła się w powietrzu, jakby leciała na

Księżyc. Tylko bardzo się bała, że kiedy straci tę miłość,

nigdy nie będzie tą samą kobietą, którą była przed

przybyciem Macka.

Znajomi usiłowali jej pomóc, jakoś wybić z głowy

to uczucie. Któregoś dnia wpadli Joyce i Larry, przyja­

ciele Taylor. Byli wobec Macka uprzedzająco grzeczni,

ale nie ukrywali, że bardzo martwią się o Taylor.

Zanim sobie poszli, Larry odciągnął ją na bok i powie­

dział, że bardzo dużo złego słyszał o Macku, wobec

czego prosi ją, żeby na siebie uważała. Taylor z tru­

dem udało się utrzymać uśmiech na twarzy. Miała

wielki żal do Larry'ego. Czy on nie widzi, jaka jest

ostrożna? Dlaczego nikt nie chce tego zauważyć?

- Taylor - szepnęła jej kiedyś do ucha Sue - Bart

mnie prosił, żebym z tobą porozmawiała.

- Nie chcę nawet słyszeć o Barcie.

- Musisz. Przecież wiesz, co on do ciebie czuje.

Taylor pokręciła głową. Nie chciała mieć absolutnie

nic wspólnego z tym facetem. Ale Sue zupełnie nie

potrafiła zrozumieć przyjaciółki.

- Chyba wiesz, że jeśli wyjdziesz za mąż za Barta,

znów wszystko dobrze się ułoży. Zatrzymasz swoje

background image

ranczo, przestaniesz się martwić o pieniądze, a twój

syn będzie miał ojca, który się nim zaopiekuje. Bę­

dziesz urządzona na całe życie.

- Czy ty dlatego wyszłaś za mąż, Sue? - zapytała

Taylor. - Dlatego, że Jason zaproponował ci doskonałe

warunki materialne i życie bez stresów?

- No, co ty? - oburzyła się Sue. - Byłam w nim do

szaleństwa zakochana.

- No właśnie!

- Czy ty też tak bardzo kochałaś Toma? - zapytała

Sue.

- Niezupełnie. - Taylor nie chciała i nie musiała

mówić całej prawdy. - Z Tomem wszystko było inaczej.

- A więc jesteś zakochana w... O, nie! To niemoż­

liwe - jęknęła Sue. - Powiedz, że tak nie jest.

- Nic ci nie powiem, Sue. Jesteś moją przyjaciółką,

ale to akurat nie twoja sprawa.

Z biegiem czasu Taylor coraz rzadziej sięgała po

strzelbę. Nie wiedziała, czy to dlatego, że Mack dawał

jej poczucie bezpieczeństwa, czy też może dlatego, że

nie była już tak znerwicowana. Mack zawsze był z nią,

a kiedy go nie było, to tylko dlatego, że pojechał

dokądś z Ryanem. Ryan był uszczęśliwiony i zachwy­

cony. „Pójdziemy popływać, Mack... Pojedziemy na

lotnisko..." Chłopiec bez przerwy wymyślał mu nowe

zajęcia. Mack tylko się uśmiechał. Wtedy Ryan wkła­

dał rączkę w olbrzymią dłoń swego dużego przyjaciela

i patrzył na niego z takim uwielbieniem, że serce

Taylor krwawiło. Dobrze wiedziała, że nie powinna

pozwolić synowi na tę przyjaźń. Bała się, że Ryan

zbytnio się przywiąże do Macka. Ale czy mogła ode­

brać dziecku chwile szczęścia? Pozbawić go przyjacie­

la, którego tak bardzo potrzebował? A przecież wie­

działa, że Mack nie zostanie z nią na zawsze. Oboje

o tym wiedzieli.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

- Chodź, uciekniemy razem - szeptał jej do ucha

Mack. - Pojedziemy na Tahiti, do Australii. Dokąd

tylko zechcesz.

- Aha. - Taylor zamknęła oczy i oparła głowę na

jego ramieniu. Nie myślała o niczym. Po prostu cieszy­

ła się bliskością Macka. Przywiózł ją na lotnisko, żeby

pokazać swój PBY. Samolot się dziewczynie spodobał.

Fotel pilota był bardzo wygodny, a co do samego

pilota...

- Upolujemy sobie coś na obiad na wielkiej rafie,

a potem popływamy wśród małych purpurowych rybek

- kusił Mack, pokrywając pocałunkami szyję dziew­

czyny. - Potem usiądziemy na piasku i popatrzymy,

jak słońce chowa się do morza.

- I będziemy się kochać w blasku tropikalnego

księżyca - szepnęła Taylor - a ciepły wietrzyk obsypie

nas płatkami orchidei.

- No właśnie - uśmiechnął się Mack. - Chcesz

polecieć?

Taylor roześmiała się głośno. Zanurzyła palce w gę­

stwinie włosów Macka, zbliżyła usta do jego twarzy.

- No, no. Co za czuła scena - odezwał się Bart,

który właśnie wdrapywał się na drabinkę.

Mack i Taylor odskoczyli od siebie jak oparzeni.

Dziewczyna szybko zapięła bluzkę. Nie była zawsty­

dzona, tylko zła jak osa.

- Czego tu szukasz, Carlson? - zapytał ponuro

Mack.

- Dlaczego zawsze pociągają cię niewłaściwi faceci,

background image

kochanie? - spytał Bart, patrząc na Taylor tak, jakby

poza nimi nikogo w pobliżu nie było. - Najpierw Tom,

teraz ten Caine. Przecież ty nawet nie masz z nim

o czym rozmawiać.

- To nie twój interes - warknęła Taylor.

- Ależ oczywiście, że mój, kochanie. - Bart zrobił

zmartwioną minę. - Zbyt często musiałem cię ratować

z opresji. Zresztą nigdy nie zostałem doceniony.

- Nikt cię nie prosi o ratunek. - Taylor z trudem

się opanowała. - Nigdy nie musiałeś mnie ratować

i nigdy niczego podobnego nie robiłeś. Sama potrafię

się o siebie zatroszczyć.

- Przekonamy się. - Lepki uśmiech nie schodził

z twarzy Barta. - Wkrótce się przekonamy.

- Pytałem, czego tu szukasz, Carlson? - Mack pod­

szedł do Barta. Wyglądał jak chmura gradowa. - Ga­

daj, o co ci właściwie chodzi, albo spływaj.

- Przyszedłem przemówić ci do rozumu i namówić cię

na sprzedaż samolotu. Widzę jednak, że w tej chwili jesteś

zajęty. - Bart odwrócił się, udając, że chce odejść. - Ona

pewnie teraz jest twoja, Caine, ale wszyscy wiemy, że ty

nigdzie nie zagrzejesz miejsca. Pocieszam się, że kiedy

wyjedziesz, ja wciąż tu będę. - Uśmiechnął się z wyższoś­

cią i tym razem rzeczywiście sobie poszedł.

Mack przyglądał mu się przez chwilę, po czym

znów usiadł obok Taylor.

- Fajny facet - powiedział.

Taylor tylko się skrzywiła.

- O czym on mówił, Taylor? - zapytał Mack.

- O co mu chodziło z tym ratowaniem z opresji?

- Tom... - dziewczyna spuściła oczy. - Mieliśmy

pewne problemy.

- Jakie problemy? - Mack chwycił ją za rękę.

Uznał, że w tej chwili ma prawo żądać odpowiedzi.

Taylor nie chciała o tym mówić. Przysięgła sobie

przecież, że nigdy nikomu nie zdradzi tajemnicy. Ale

Mack był kimś zupełnie wyjątkowym. W pewnym sen-

background image

sie był teraz jej najlepszym przyjacielem. No i oczywi­

ście ukochanym mężczyzną.

- Tom... On czasami miewał romanse. - Taylor

patrzyła w okno. Wołałaby mówić o Tahiti niż o tym...

- Nic poważnego. Na pewno. Bardzo się z Bartem

przyjaźnili i on czasami... Bart przyprowadzał Toma do

domu. - Mack patrzył na drobną dłoń Taylor i myślał

o tym, że nigdy nie lubił Toma. W tej chwili go

nienawidził. Żałował tylko, że Tom nie żyje i że nie

może tego gnojka zabić.

- To zabawne - mówiła Taylor. - Tom ze wszyst­

kimi problemami chodził do Barta. Z tego, co wiem,

Taggertowie zawsze uważali Carlsonów za życzliwych,

bogatych sąsiadów.

- Dlatego Bart uznał, że może zająć miejsce Toma?

- Pewnie tak. - Taylor popatrzyła na Macka. Z tru­

dem zdobyła się na uśmiech. - Hej, może przestalibyś­

my rozmawiać o Barcie. Mieliśmy przecież dokądś

lecieć. Zapomniałeś?

Mack skinął głową. Objął dziewczynę ramionami

i mocno do siebie przytulił. Niestety, nie udało mu się

odprężyć. Tamten nastrój nie chciał powrócić.

Mijał dzień za dniem. Mack bez opamiętania kochał

się z Taylor. Nawet po kilka razy dziennie. Był pe­

wien, że wkrótce się nasyci, że będzie miał dość, że

minie zauroczenie i tęsknota, które pielęgnował w so­

bie od wczesnej młodości. W końcu wszystkie kobiety

są w pewnym sensie do siebie podobne, a Taylor

Taggert nie była wyjątkiem. Otóż pomylił się. Taylor

Taggert była wyjątkowa. Mack czuł się jak człowiek,

który cwałuje na dzikim koniu i nie bardzo wie, czy

ma się go za wszelką cenę trzymać i ryzykować skrę­

cenie karku, czy też może puścić cugle i pozwolić się

zrzucić z siodła. Pozostał przy pierwszej możliwości,

chociaż nie miał pojęcia, jak długo jeszcze wytrzyma.

background image

Pomagał Taylor na ranczo, uczył się pracy na roli.

Dużo czasu spędzał też z Josim, starym człowiekiem,

który przez całe życie pracował u Taggertów i który

dużo opowiadał Mackowi o dawnych czasach.

- Co się właściwie stało z poprzednimi kowbojami?

- zapytał go Mack któregoś popołudnia. - Podobno

Bart Carlson ich stąd przegonił.

- Przegonił? - Josi podrapał się po siwej głowie.

- Nic o tym nie wiem. Wiem tylko, że nagle zachciało

im się wyjechać do Honolulu, no i wyjechali. Bałem

się, że nie znajdziemy nikogo na ich miejsce. Pani

Taggert się wściekła. Na szczęście zaraz na drugi dzień

pojawili się ci dwaj, którzy są u nas do dzisiaj. Robot­

ne chłopaki.

- Coś takiego - powiedział Mack. - Bardzo dziw­

ne. Czy to nie wtedy akurat spaliła się ta szopa? Nie

wiesz czasem, kto mógł to zrobić?

- Nie kto, tylko co - Josi roześmiał się głośno.

- Możesz mi to wytłumaczyć?

- Piorun. Piorun spalił szopę. Widziałem to na wła­

sne oczy. Na szczęście akurat nikogo tam nie było.

Szopa stała całkiem pusta. Przyszła taka straszna bu­

rza, co to zdarza się najwyżej raz na dziesięć lat. Zna

pan przecież te burze. Szopa poszła z dymem jak

wiązka chrustu.

- Powiedziałeś Taylor, że sam to widziałeś? Że to

był piorun? - dopytywał się Mack. Opowieść staruszka

wydała mu się całkiem logiczna.

- Pewnie - Josi się uśmiechnął - ale ona nie chcia­

ła mnie słuchać. Wbiła sobie do głowy, że to zrobił

Bart Carlson. On przyjechał zaraz za strażą pożarną.

Ten facet musi mieć wszędzie szpiegów. - Pokiwał

głową raczej z podziwem niż ze złością. - Zrobiła mu

awanturę. On ją próbował pocieszać, a ona wrzeszczała

i kazała mu się wynosić z ranczo. Potem jej powie­

działem, że temu chłopu wystarczy odrobina miłości,

a ona mi na to, że raczej wbije mu nóż w serce. To

background image

twarda sztuka. Bart pewnie nic tu nie zwojuje. Zresztą

coś mi się widzi, że ona ostatnio interesuje się kimś

innym - mruknął Josi. Spojrzał na Macka, chcąc spra­

wdzić, jaką reakcję wywołały jego słowa.

Mack właściwie nawet nie zwrócił na nie uwagi.

Jego myśli zaprzątało teraz opowiadanie o spalonej

przez piorun szopie.

- A panika wśród bydła? - zapytał Mack. - Taylor

mi mówiła, że ostatnio często się to zdarza.

- Racja. Parę tygodni temu prawie codziennie.

- Jak sądzisz, co było tego powodem?

- Nowi kowboje - Josi wzruszył ramionami. - Nie

potrafili obchodzić się z bydłem. Teraz wszystko się

uspokoiło i nie mamy żadnych problemów.

Opowiadanie Josiego nijak nie pasowało do tego, co

mówiła Taylor. Toteż Mack najpierw sobie wszystko

dokładnie przemyślał i dopiero po kilku dniach po­

stanowił się z nią rozmówić.

- Josi twierdzi, że to piorun spalił twoją szopę

- zaczął Mack, kiedy wieczorem popijali w kuchni

kawę.

- Josi także wierzy w to, że kiedy Pele, bogini

ognia, złości się na ludzi, to wychodzi z krateru Kilau-

ea i osobiście podpala domy.

- Chcesz powiedzieć, że nie powinienem mu wie­

rzyć? - zapytał Mack, wpatrując się w swoją filiżankę.

- Słuchanie opowieści Josiego nikomu nie zaszko­

dzi. Nie należy się tylko nimi zbytnio przejmować.

- Taylor uważnie popatrzyła na Macka. Dopiero teraz

dotarło do niej, że zwątpił w prawdziwość jej opowia­

dania. - O co ci właściwie chodzi, Mack?

- O nic. Chciałbym tylko wyjaśnić parę spraw. Mu­

szę wiedzieć, czego dokładnie chce od ciebie Bart.

- Nie wierzysz w to, że on spalił moją szopę?

- Sam nie wiem, w co wierzę. - Mack odchylił się

na oparcie krzesła.

- Zrozum, Mack. Bart zjawił się tu w kilka minut

background image

po pożarze. Pocieszał mnie, tłumaczył, że ktoś pewnie

chce mi dokuczyć, ale jeśli tylko zgodzę się z nim

zamieszkać, to on się tym zajmie i wszystko będzie

dobrze. Przejrzałam go od razu.

- Naprawdę uważasz, że on to zrobił?

- Oczywiście. Wiem na pewno, że to on kupił

bilety tym dwóm kowbojom, którzy polecieli do Hono­

lulu.

- Nie przyszło ci do głowy, że to Bart przysłał tych

nowych ludzi? - zapytał Mack.

- Nie. - Taylor przeraziła się nie na żarty. - Są­

dzisz, że to możliwe?

- Nie wiem. - Mack wzruszył ramionami. - Wyda­

je mi się jednak, że muszę sobie poważnie poroz­

mawiać z Bartem.

- Czy to konieczne? - Taylor zupełnie się załama­

ła. Przyszła ta chwila, której tak bardzo się obawiała.

- Bart może ci powiedzieć, co tylko zechce, jeśli uzna,

że w ten sposób wyprowadzi cię z równowagi.

- Wiem. - Mack wstał, pochylił się przez stół i po­

całował Taylor w usta. - Do niczego nie dojdziemy,

jeśli będziemy siedzieć z założonymi rękami i czekać

na następne posunięcie Barta. Uważam, że powinienem

z nim porozmawiać. Dzięki temu może uda nam się

wreszcie ustalić, czego możemy się spodziewać.

Mack wyszedł, a Taylor z całej siły zacisnęła zęby.

Chciała go zatrzymać, chociaż właściwie nie wiedziała,

dlaczego miałaby to robić. Usiadła przy biurku. Po­

stanowiła sprawdzić rachunki z ostatniego tygodnia.

Niestety, nawet na tym nie potrafiła się skupić. Myś­

lała wyłącznie o Macku i o możliwych skutkach jego

rozmowy z Bartem. Nie chciała dopuścić do tej roz­

mowy, bowiem przeczucie mówiło jej, że po spo­

tkaniu tych dwóch mężczyzn nic już nie będzie takie

samo jak przedtem. A Taylor nie chciała tak szybko

stracić Macka.

background image

Dom Barta był ogromny. Doskonale pasowałby do

jakiejś plantacji na Południu sprzed wojny secesyjnej.

Z prawej strony domu stał dobrze oświetlony hangar

i pas startowy. Gdyby z Bartem łączyły go normalne

stosunki, Mack na pewno poszedłby prosto do hangaru

obejrzeć kolekcję starych samolotów, ale nie przyje­

chał tu przecież z przyjacielską wizytą.

Drzwi otworzył mu lokaj. Mack udał, że nic go nie

obchodzi ani lokaj, ani przemykająca jak cień pokojów­

ka. Wiedział, że Bart ma mnóstwo pieniędzy i nie

chciał pozwolić sobie na utratę pewności siebie z tak

błahego powodu.

Bart siedział w bibliotece ze szklaneczką brandy.

- Witam cię, Caine - powiedział na widok wcho­

dzącego Macka. - Czego chcesz?

Mack stanął przed nim w rozkroku z opuszczonymi

swobodnie rękami, gotów dosłownie na wszystko.

- Nie mam dziś ochoty na zgadywanki - powie­

dział obojętnie. - Proponuję, żebyśmy wyłożyli karty

na stół i zastanowili się, co zrobić.

- Chcesz się ze mną układać?

- Nie rozumiem, o czym ty mówisz.

- Sam nie wiem. - Bart wzruszył ramionami.

- Zdawało mi się, że to ty masz dla mnie propozycję.

- Nie mam żadnej propozycji - powiedział Mack.

Doszedł do wniosku, że ma przed sobą najbardziej

irytującego człowieka na całym świecie. - Ja tylko

chciałbym oczyścić trochę atmosferę.

- Jeśli nie chcesz mi sprzedać samolotu, to po co

przyszedłeś?

- Wyjaśnić parę spraw.

- No, dobrze - Bart westchnął tak, jakby to wszyst­

ko śmiertelnie go nudziło. - Weź sobie drinka i siadaj.

- Nie chcę drinka. - Mack usiadł w miękkim fotelu

naprzeciw Barta. - Chcę wiedzieć, o co ci chodzi,

Carlson. Czego ty właściwie chcesz od Taylor?

- Ucieszyłaby mnie odrobina uczucia - powiedział

background image

ze smutkiem Bart. Przez chwilę wyglądał, jakby na­

prawdę był nieszczęśliwy. - Ale jeśli to niemożliwe,

zadowolę się samym seksem.

Mack zerwał się na równe nogi. Zacisnął pięści,

gotów do natychmiastowej walki. Bart tylko się uśmie­

chnął i wskazał Mackowi fotel.

- To tylko żart - powiedział. - Przecież się nie

pobijemy. Nie chciałbym, żeby cię znów aresztowano.

- Twoje żarty wcale nie są śmieszne. - Mack wciąż

stał nad nim. - Przejdźmy lepiej do rzeczy. Czy chcesz

wykurzyć Taylor z ranczo? A może to wszystko, co

robisz, to specyficzna forma zwracania na siebie jej

uwagi?

- Ona myśli, że chcę przejąć ranczo, tak? - zapytał

Bart, patrząc kpiąco na Macka.

- Wydawało mi się, że powiedziała ci to bez ogró­

dek. Wynajęła mnie po to, żebym pomógł jej bronić

ranczo. Bronić przed tobą.

- Naprawdę? - Bart śmiał się z całego serca.

- Co w tym śmiesznego? - nie rozumiał Mack.

Owładnęła nim przemożna chęć zaduszenia tego faceta

gołymi rękami.

- Przepraszam cię za ten śmiech, Caine. - Bart

wypił spory łyk whisky. - Ale jest coś, o czym nie

wiesz. Właściwie nie powinienem tego robić, wydaje

mi się jednak, że muszę zdradzić ci pewną tajemnicę.

Otóż... to ranczo nie należy do Taylor, tylko do mnie.

Mack patrzył na niego z niedowierzaniem. Powoli

usiadł z powrotem na fotel. Przeczuwał, że dzieje się

coś złego, ale nie przypuszczał, że aż tak.

- Sam widzisz - uśmiechnął się Bart - że gdybym

chciał wyrzucić ją z ranczo, wystarczyłoby posłać tam

szeryfa z nakazem eksmisji.

- Mógłbyś to jaśniej wytłumaczyć? - poprosił cicho

Mack.

- To naprawdę bardzo proste. Tom grał. Wysoko.

Stracił mnóstwo pieniędzy i uwikłał się w układy

background image

z dość niebezpiecznymi lichwiarzami. Kilka razy spła­

ciłem jego długi, aż za którymś razem Tom podpisał

dokument, w którym przekazał mi swoje ranczo.

- Wziąłeś je? - Mackowi zrobiło się niedobrze.

- Pewnie, że wziąłem. Musiałem coś zrobić. Nie

mogłem bez ustanku wyrzucać pieniędzy w błoto.

Mack pokręcił głową. Wiedział, że Tom gra, ale nie

miał pojęcia, że przez lata ta skłonność przerodziła się

w nałóg. Im więcej dowiadywał się o Tomie, tym

bardziej żałował, że nie został na Hawajach i nie

zapobiegł jego małżeństwu z Taylor. Jednak coś mu

w tym wszystkim nie pasowało.

- Nie rozumiem, dlaczego Taylor uważa... Jak to

możliwe, że ona nic o tym nie wie?

- Zmusił mnie, żebym mu obiecał, że ona nigdy się

o niczym nie dowie. Całą sprawę przeprowadziliśmy

za pośrednictwem notariusza z Honolulu. Ona nie ma

pojęcia o istnieniu tych dokumentów. - Bart jakby się

nad czymś zastanawiał. - Ostatnio bardzo dobrze sobie

radzi. Zrobiła się z niej prawdziwa kobieta interesu.

Któregoś dnia zorientuje się wreszcie, jak sprawy stoją.

Jak ona to zniesie? przeraził się Mack. Włożyła w to

ranczo wszystkie siły, związała z nim przyszłość Ryana.

- Dlaczego dotąd nic jej nie powiedziałeś? - zapy­

tał Mack. Bart nie należał do ludzi, którzy zwlekają

z przekazaniem złych wiadomości tylko dlatego, że

komuś współczują.

- Jestem dżentelmenem, Caine. - Pytanie Macka

szczerze zdziwiło Barta. - Wiem, że masz o mnie inne

zdanie, ale to się nie liczy. Tom nie chciał, żeby

Taylor się o tym dowiedziała. Zresztą dotąd nie było

potrzeby o niczym jej mówić. Gdyby tylko pozwoliła,

żebym się nią zajął... Tom byłby zadowolony.

- Na pewno - prychnął Mack. - Tylko że Tom nie

żyje i to, czego on by chciał, nie ma w tej chwili

najmniejszego znaczenia. Ważne jest tylko to, czego

chce Taylor.

background image

- A Taylor chce ciebie. - Bart filozoficznie poki­

wał głową. - W końcu to do mnie dotarło.

- Ja wciąż nie rozumiem, dlaczego Taylor uważa,

że chcesz przejąć jej ranczo.

- Zwykłe nieporozumienie. - Bart uśmiechnął się,

jakby przypomniał sobie jakiś dobry dowcip. - Być

może parę razy niezbyt jasno się wyraziłem, a ona to

opacznie zrozumiała. Czasami postępuję w ten sposób.

Taki już jestem.

- To ty podesłałeś jej tych ludzi, którzy u niej teraz

pracują?

- Jasne. Musiałem mieć ją na oku.

- Szpiegujesz ją.

- Daj spokój, Caine. Żyjemy w wieku informatyki.

- Czy to ty spaliłeś szopę i wystraszyłeś bydło?

- Skądże. Dobrze wiesz, że nie mógłbym skrzyw­

dzić Taylor.

- A ta sprawa z dostawcami i klientami?

- To też nie ja. Ona ma tu sporą konkurencję.

Jeszcze się nie przyzwyczaiła do okrutnych reguł, któ­

rymi rządzi się nasz świat.

- A więc ty od samego początku chciałeś tylko

tego, żeby Taylor została twoją dziewczyną - powie­

dział zupełnie zdumiony Mack.

- Strzał w dziesiątkę.

- Nie należało się jej naprzykrzać. Gdybyś jej tak

nie cisnął, nie pomyślałaby nawet o wynajęciu ochro­

niarza.

- Wcale się nie narzucałem, chociaż rzeczywiście

kilka razy nieco przesadziłem. Musisz mnie zrozumieć.

Od lat byłem przyjacielem rodziny. Wydaje mi się

nawet, że byłem najlepszym przyjacielem Toma. To,

co mówiłem o ratowaniu z opresji, to szczera prawda.

- Te jego romanse...

- Powiedziała ci o tym? - zdziwił się Bart. - Bie­

dactwo. Przeżyła z nim prawdziwe piekło, ale nigdy

się nie poskarżyła. - Westchnął. - Ty przecież znałeś

background image

Toma. Wiesz, że miał kilka wad. W szkole zawsze

wszystko mu się udawało. W college'u nie był już

najlepszy i nie potrafił sobie z tym poradzić, a w ży­

ciu, poza nauką, zupełnie nic mu nie wychodziło. To

był dla niego straszny cios. Zawsze, kiedy wpadał

w depresję, kupował butelkę, brał sobie panienkę i za­

mykał się w motelu. To nigdy nie było nic ważnego.

On naprawdę kochał Taylor. Biedak, doskonale wie­

dział, że nie jest jej wart, i to go zniszczyło. Zwykle

wyciągałem go stamtąd, doprowadzałem do jakiego

takiego stanu i odwoziłem do domu.

Mackowi wydawało się, że sufit zaraz zawali mu się

na głowę. Wstał. Musiał natychmiast wyjść z tego

pokoju. Bał się, że Bart całą noc będzie mu opowiadał

o podłościach Toma. Nie mógł na to pozwolić.

- Więc jak? - zapytał Bart. - Powiesz jej? Wydaje

mi się, że nie warto tego dłużej ukrywać. Najwyższy

czas, żeby dowiedziała się prawdy. Bardzo by mi było

na rękę, gdybyś to ty jej o tym powiedział.

Mack podszedł do drzwi.

- A co z tym twoim samolotem? - zawołał za nim Bart.

Mack wyszedł bez słowa. Od razu pojechał na lot­

nisko. Ze trzy godziny przesiedział w ciemnościach

w swoim PBY, zanim wreszcie zdecydował się wrócić

do Taylor. W domu panowała absolutna cisza. Wszys­

cy już spali. Mack wśliznął się do pokoju Taylor.

Kochali się bez pośpiechu, a potem dziewczyna zasnęła

spokojnie w jego ramionach. Mack jednak nie mógł spać.

Widział wschód i zachód księżyca, a potem purpurowe

obłoczki na powitanie dnia. Myślał o tym, jak ma

powiedzieć Taylor o Tomie. Nic nie wymyślił. Wiedział,

ile wysiłku włożyła w stworzenie wspaniałego wizerunku

Toma. Ta wiadomość na pewno by ją zabiła. Jak to

powiedzieć? „Bardzo mi przykro, Taylor, ale twój mąż

był oszustem i hazardzistą. Sprzedał twoją ziemię, żeby

spłacić swoje długi. Pomyślałem sobie, że powinnaś o tym

wiedzieć"? Nie wiedział, co ma zrobić.

background image

Taylor obudziła się o wschodzie słońca. Pocałowała

Macka w ramię, ale nie odezwała się ani słowem. On

także milczał. Patrzył na nią. Czuł w sercu coś dziw­

nego, czego nigdy przedtem tam nie było. Chciał ją

przytulić do siebie tak mocno, żeby już nigdy nikt nie

mógł jej skrzywdzić. Pogłaskał ją po głowie.

Taylor się nie poruszyła. Była ciekawa, jak przebie­

gła rozmowa Macka z Bartem, ale nie chciała o nic

pytać. Mówiąc zupełnie szczerze, chyba nawet nie

chciała o niczym wiedzieć. Miała jedynie nadzieję, że

to, czego Mack się dowiedział, nie popsuje ich wzaje­

mnych stosunków. Wiedziała, że ten związek nie bę­

dzie trwał wiecznie, miała jednak nadzieję, że nie

skończy się jutro. Uśmiechnęła się do Macka, a on

uśmiechnął się do niej.

Taylor oparła głowę na jego piersi i Mack poczuł,

jak wypełnia go błogi spokój. Jakby nie miał za sobą

koszmarnej nocy.

Mogłoby nam być tak dobrze, pomyślał. Taka żona

jak Taylor... Mógłbym mieć syna... Tak strasznie

chciałbym mieć swoją własną rodzinę. Niestety, ta

rodzina nigdy nie będzie moja. To jest rodzina Toma

i jego dom. Ja nie pasuję do tego miejsca. Zaraz,

przecież ja mam rodzinę. Mam Shawnee. Muszę się

z nią spotkać. Tak bardzo mi jej brakuje. Zawsze

brakowało. Ona jest jak jeden kawałek układanki, bez

którego nie da się ułożyć mojego życia.

- Muszę pojechać do siostry - mruknął Mack, nie­

zupełnie zdając sobie sprawę z tego, że powiedział to

na głos.

- Nie widziałeś jeszcze Shawnee? - zdziwiła się

Taylor. - Nie mogłeś choćby wpaść do niej, żeby się

przywitać?

- Nie widzieliśmy się dwadzieścia lat. Wydaje mi

się, że należy się jej ode mnie coś więcej niż tylko

powitanie.

- Przecież to twoja siostra.

background image

- I powód, dla którego wyjechałem.

- Ach!

Mackowi nie spodobało się to jej „ach!" Spojrzał

na Taylor lodowato.

- Nie miałaś o tym pojęcia, co? - zapytał. - Sądzi­

łaś, że wyjechałem, bo... Bo co? Jaką bzdurę tutejsi

ludzie sobie wymyślili?

Taylor chciała się odwrócić, ale Mack ją przytrzy­

mał.

- Powiedz mi, Taylor. Co ludzie mówili? Że uciek­

łem przed odpowiedzialnością, przed Amy Fosselburg

i jej wymyślonym dzieckiem?

Taylor nie chciała z nim walczyć. Spojrzała prosto

w rozgniewane oczy Macka. Pomyślała, że może rze­

czywiście będzie lepiej, jeśli wreszcie wszystko się

wyjaśni.

- O Amy też mówiono. Mówiło się także, że wyje­

chałeś, bo inaczej wsadziliby cię do więzienia.

- A może chciałabyś się dowiedzieć, dlaczego na­

prawdę wyjechałem? - zapytał cicho.

- Oczywiście. Powiedz, proszę.

- Wszystkie te opowieści o mnie były zmyślone.

- Mack patrzył w okno.

- A więc dlaczego wyjechałeś? Co się stało?

- Nie byłem łatwym dzieckiem. Nie ma co ukry­

wać. Złożyło się na to wiele przyczyn. Ojciec zmarł,

kiedy byłem mały, a matka pojechała do Honolulu

szukać pracy. Oboje z Shawnee wychowywaliśmy się

u krewnych. Shawnee bardzo się starała. Chciała za­

stąpić mi matkę, ale sama była zaledwie o dwa lata

starsza ode mnie i ja zupełnie nie chciałem jej słuchać.

Dodaj do tego jeszcze wszystkie te historie o Morganie

Cainie, które opowiadali mi krewni. Miałem wrażenie,

jakby oczekiwano po mnie, że pójdę w ślady pradziad­

ka i zostanę rozbójnikiem. Miałem kompletny zamęt

w głowie. Ale dopiero w ostatniej klasie wszystko do

reszty się pogmatwało. Zaczęło się od tego, że za karę

background image

wyrzucono mnie z drużyny futbolowej. Wiem, że za­

służyłem sobie na tę karę, i nie mam pretensji do

trenera, ale potem nagle zaczęto mnie obwiniać

o wszystkie chuligańskie wybryki w całym mieście.

Tylko dlatego, że miałem fatalną opinię. Pamiętasz, jak

ktoś uprowadził aligatora do damskiej toalety? Oczy­

wiście uznano, że ja to zrobiłem, i zawieszono mnie

w czynnościach ucznia. A ja mogłem przysiąc, i mogę

to zrobić teraz, że to nie ja. Nigdy w życiu nie do­

tknąłem żadnego płaza. One mnie nie lubią.

Taylor roześmiała się głośno. Tamten aligator stał

się maskotką szkoły. Taylor nawet raz go karmiła.

- Najgorsze było oskarżenie Barta o to, że włama­

łem się do jego domu. W rzeczywistości, to chłopcy,

z którymi czasami się wałęsałem, go okradli. Tylko że

tamtej nocy mnie z nimi nie było. Ktoś poprosił mnie

o drobną przysługę. Ten ktoś mógł mi dać alibi, gdyby

tylko zechciał. Ale nie chciał, wobec czego całą noc

spędziłem w celi.

- Kto to był? - zapytała podejrzliwie Taylor.

- Teraz nie ma to żadnego znaczenia. Najważniej­

sze, że wszyscy wówczas chętnie uwierzyli w moją

winę. Pewnie do dzisiaj w nią wierzą.

- Mack...

- Nic nie mów - Mack położył palec na ustach

dziewczyny. - Pozwól mi wyrzucić to z siebie. Byłem

zrozpaczony i wściekły, że nikt mi nie wierzy. Jedyną

osobą, na którą mogłem liczyć, była moja siostra.

Shawnee zawsze mnie broniła. I wtedy... Właściwie

sam nie wiem, czy to zdarzyło się naprawdę, czy to

tylko ja popadłem w paranoję. Wydawało mi się, że

Shawnee także we mnie zwątpiła. Mało nie oszalałem.

Rzuciłem szkołę i prawie zamieszkałem na lotnisku.

Nie chciałem znać nikogo ani niczego, co nie miało

bezpośredniego związku z lataniem. Siostra chciała,

żebym wstąpił do college'u, i próbowała mnie namó­

wić na powrót do szkoły. Bardzo brzydko ją potrak-

background image

towałem. Potem ona urodziła dziecko. Ojcem małego

był jakiś turysta, który zniknął zaraz po tym, jak Shaw-

nee zaszła w ciążę. Shawnee pojechała do Kona, poka­

zać dziecko ciotkom, a ja miałem przez ten czas zająć

się naszymi młodszymi braćmi, Kamem i Mi­

tchellem. Zaraz po jej wyjeździe zjawił się ten cholerny

turysta. Zamarzyło mu się jeszcze jedno szalone lato

w raju. Chciałem go stłuc na kwaśne jabłko. Cudem się

opanowałem. Powiedziałem mu, że Shawnee wyszła za

mąż i wyjechała, i że nie chce go widzieć na oczy.

Turysta zniknął, a ja bardzo byłem dumny z siebie

i z tego, że raz na zawsze pozbyłem się tego gnoja.

Po paru dniach wróciła Shawnee. Opowiedziałem

jej o wszystkim. Myślałem, że mnie pochwali, że bę­

dzie mi wdzięczna. Możesz sobie wyobrazić moje

zdziwienie, kiedy okazało się, że ona wciąż kocha tego

frajera. Wrzeszczała jakieś bzdury o tym, że dziecko

ma prawo znać własnego ojca. A potem napadła na

mnie. Powiedziała, że ma przeze mnie same kłopoty,

że ja niczego porządnie nie potrafię zrobić, że jestem

zakałą rodziny i ona ma mnie po dziurki w nosie, i że

nie chce mnie widzieć na oczy. Załamałem się. Sprze­

dałem samochód, kupiłem bilet do Los Angeles. I to

już koniec mojej opowieści.

Taylor zamknęła oczy. Bez trudu wyobraziła sobie,

jak Mack musiał się czuć, kiedy najukochańsza osoba

na świecie mówiła takie wstrętne rzeczy. Przestała się

dziwić, że Mack za wszelką cenę chce udowodnić

swoją uczciwość zarówno sobie, jak i całemu światu.

- To bardzo smutne, Mack - powiedziała i pogłas­

kała go po ramieniu. - Nic takiego nie powinno cię

spotkać. Ale w końcu sam dałeś sobie radę. Skończyłeś

college, zacząłeś pracować i może...

- Tylko mi nie mów, że dobrze się stało - ostrzegł

ją Mack.

- Uważam, że nieźle ci poszło - powiedziała wo­

bec tego Taylor.

background image

- Jak na kogoś, komu nie chciało się uczyć? - za­

kpił Mack.

- Nie - zaprzeczyła. - Jak na silnego, zdolnego

chłopaka, który musiał przezwyciężyć wielkie trudno­

ści. Uważam, że jesteś zupełnie wyjątkowy.

- A ja uważam, że ty jesteś bardzo dobra. - Mack

ostrożnie ją pocałował.

- I wydaje mi się, że powinieneś się zobaczyć

z siostrą. - Taylor pogłaskała go po policzku. - Powi­

nieneś tam zaraz pojechać. Musisz się przekonać...

- Czy nadal uważa mnie za zakałę rodziny?

- Mack chciał się uśmiechnąć, ale nie bardzo mu się to

udało. - Masz rację. Muszę się wreszcie przełamać.

Nie sądziłem, że to będzie takie trudne.

- Najlepiej jedź tam zaraz - powiedziała Taylor.

- A jak wrócisz, pojedziemy do miasta na obiad. Zgoda?

Mack nie odpowiedział. Na razie nie mógł jeszcze

jechać do Shawnee. Musiał przedtem coś załatwić.

Taylor wstała i zaczęła się ubierać. Mack nie spusz­

czał jej z oka. Teraz powinienem jej o tym powiedzieć,

pomyślał. Trzeba wreszcie wyjaśnić całą sytuację. I tak

wkrótce się dowie, że jej ranczo od dawna należy do

Barta. Lepiej będzie, jeśli ją na to przygotuję. Lepiej

będzie, jeśli to ja jej powiem o skłonności Toma do

hazardu. Niech szlag trafi Toma! Jak mógł zrobić coś

takiego kobiecie, która okazała mu tyle serca? Tak

ciężko pracuje, żeby nie zmarnować należnego Ryano-

wi spadku. Tak bardzo się stara, żeby chłopiec dobrze

wspominał ojca. Ta historia ją zabije.

- Taylor - odezwał się Mack - to, co mi wczoraj

opowiadałaś o Tomie...

- Nie, Mack - zaprotestowała stanowczo Taylor.

- Nie powinnam ci tego w ogóle mówić. Nikomu nie

pozwolę mówić złych rzeczy o Tomie. On jest ojcem

mojego syna i bardzo mi zależy na tym, żeby Ryan

dobrze go wspominał.

Mack jak urzeczony wpatrywał się w Taylor. Myślał

background image

o Jill, myślał o wszystkich znanych sobie kobietach.

Czy któraś z nich zrobiłaby dla niego coś podobnego?

Mało prawdopodobne. Taylor jest zupełnie wyjątkowa.

Dlatego zasługuje na wyjątkowe traktowanie. Ona za­

sługuje na lepsze życie, myślał Mack. A ja mogę

zrobić coś, co jej to życie ułatwi. I chyba nadszedł

czas, żeby to wreszcie zrobić. Wyskoczył z łóżka.

Chwycił dziewczynę w ramiona i mocno pocałował

w usta.

- Nie będę jadł śniadania - powiedział. - Nie mam

czasu. Muszę jeszcze coś załatwić.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Mack najpierw pojechał na lotnisko. Bob Alb-

right pozwolił mu zadzwonić do Honolulu. Mack bez

trudu skontaktował się z adwokatem. Znał jego dane

z dokumentów, które kiedyś pomagał Taylor seg­

regować. Sporo czasu zajęło mu przekonanie prawnika

o tym, że ma prawo ingerować w sprawy Taylor

Taggert. Dopiero kiedy wyjaśnił, o co mu dokładnie

chodzi, adwokat zmiękł i chętnie zgodził się załatwić

co trzeba. Nawet doradził Mackowi, jak powinien

postępować.

Teraz Mack mógł już pojechać do Carlsona. Zastał

Barta przy śniadaniu.

- No dobrze - powiedział Mack bez niepotrzebnych

wstępów - możemy ubić interes.

- Jak to miło znów cię widzieć - powiedział oschle

Bart, odkładając poranną gazetę. - Masz ochotę na

jajecznicę?

- Chciałbym to jak najszybciej załatwić. Rozma­

wiałem z firmą adwokacką Whitmore, Chang i Hattori

z Honolulu. Obiecali, że po południu umowa będzie

gotowa. Przyślą ci ją faksem.

Bart poważnie się zaniepokoił. Odłożył nawet wide­

lec i złożył serwetkę.

- Mów, mów - powiedział.

- Zrobimy tak. Ty zniszczysz zobowiązanie Toma,

przekazujące ci prawo własności do ranczo Taggertow

i obiecasz mi, że odczepisz się od Taylor. Aha, i jesz­

cze przysięgniesz, że nigdy jej nie powiesz o prze­

granych Toma.

background image

- A niby dlaczego miałbym się na to wszystko

zgodzić? - Bart zamrugał nerwowo oczami.

Mack sięgnął do kieszeni i wyjął stamtąd brzęczący

przedmiot. Chwilę mu się przyglądał, po czym pokazał

Bartowi.

- Klucze od mojego PBY - powiedział. - Zgoda na

wszystkie moje warunki to jedyny sposób, żebyś mógł

zdobyć ten samolot.

Bart zaczął się śmiać. Najpierw cicho, a potem

coraz głośniej i głośniej. Śmiał się do rozpuku, rechotał

ze śmiechu, ale wyciągnął rękę po kluczyki.

Taylor czuła, że coś się stało. Co chwila podbiegała

do okna w nadziei, że zobaczy nadjeżdżającego Mac­

ka. Wrócił dopiero późnym popołudniem. Do tego cza­

su ona zdążyła się zamienić w kłębek nerwów.

- Mack! - zawołała. - Gdzie byłeś?

Pocałował ją i mocno do siebie przytulił. Ona jest

największym szczęściem, jakie mnie w życiu spotkało,

pomyślał. Ale na razie muszę ją zostawić.

- Byłem bardzo zajęty - powiedział. - Teraz mogę

pojechać do siostry.

- Rozumiem. - Taylor nagle czegoś się przestraszy­

ła. Mack puścił ją i poszedł do swego pokoju. Taylor

podreptała za nim. Stanęła w progu. Patrzyła, jak paku­

je swoje rzeczy do plecaka.

- Co robisz? - zapytała nieswoim głosem.

- Wyjeżdżam. Bob Albright podrzuci mnie do Pau-

kai.

- Nie!

Mack odwrócił się. Na widok pobladłej twarzy Tay­

lor coś go ścisnęło w żołądku. Miał chęć rzucić plecak

w kąt, przytulić Taylor do siebie i przysiąc, że nigdy

od niej nie odejdzie. Niestety, wiedział, że to niemoż­

liwe. Ich związek nie mógł trwać wiecznie. Pora roz­

stania właśnie nadeszła.

background image

- Odbyłem rozmowę z Bartem - powiedział.

- Obiecał, że zostawi cię w spokoju. Nie zobaczysz go

więcej. Chyba że będziesz go potrzebowała i sama się

do niego odezwiesz.

Taylor wpatrywała się niego osłupiała. Ledwo sły­

szała to, co do niej mówił. Nie obchodził jej teraz Bart.

Ważne było tylko to, że Mack wyjeżdża, a ona nie

może się z tym pogodzić.

- Wolałabym, żebyś został - wyszeptała.

- Muszę jechać. Już czas. Poradzisz sobie.

- Nie poradzę sobie bez ciebie - powiedziała, łyka­

jąc łzy.

Mack o mało się nie załamał. Usiadł na łóżku

i wpatrywał się w zasznurowany plecak. Czuł piecze­

nie pod powiekami, ale zdołał się opanować.

- Na pewno sobie poradzisz - powtórzył. - Jesteś

silna. Jeśli przeżyłaś śmierć Toma, to moje odejście na

pewno cię nie zabije.

- Dlaczego ty zawsze musisz porównywać się

z Tomem? - zapytała zdumiona.

Mack wreszcie odważył się spojrzeć jej w oczy.

- Ponieważ wtedy, kiedy mogłaś wybierać, wybra­

łaś sobie Toma - powiedział, zarzucając plecak na

ramię.

Jego słowa podziałały na Taylor jak zimny prysznic.

Patrzyła oniemiała, jak Mack przechodzi przez korytarz

i opuszcza jej dom. Nie mogła się poruszyć. On ma rację,

myślała. Co mogę mu powiedzieć? Przecież ma rację.

Bob wysadził Macka przed Paukai Cafe, która od

pół wieku była własnością rodziny Caine'ów. W tej

chwili kawiarnię prowadziła Shawnee. Lokal robił dob­

re wrażenie. Urządzono go zgodnie z gustem turystów,

ale na szczęście był czysty i w dobrym stanie.

- Życzy pan sobie stolik, czy usiądzie pan przy barze?

- zapytał Macka stojący za kontuarem młodzieniec.

background image

Mack patrzył na wysokiego, przystojnego chłopca,

na jego znajome oczy. Wreszcie się uśmiechnął.

- To pewnie ty jesteś Jimmy, co? - zapytał.

Chłopak skinął głową. Patrzył uważnie na Macka.

- A pan jest podobny... Czy pan też nazywa się

Caine? - zapytał Jimmy.

- W tej okolicy nazywali mnie Kimo.

- Tak właśnie myślałem! - Uśmiech Jimmy'ego

rozjaśnił całą salę. - Jesteś podobny do wujka Mitchel­

la. Zaraz zawołam mamę.

Ale Shawnee już zauważyła brata. Szła do niego,

przepychając się pomiędzy stolikami. Wyglądała zupeł­

nie tak samo, jak siedemnaście lat temu. Wcale się nie

postarzała. Zielone oczy Shawnee patrzyły na Macka,

a zaraz potem zalały się łzami. Szeroko otworzyła

ramiona. Pamiętała go. Ani chwili się nie zastanawiała.

Chwyciła brata w objęcia. Słowa nie były im do nicze­

go potrzebne. Wielka wzajemna miłość pozwoliła im

natychmiast nawiązać nić porozumienia, która już ni­

gdy nie miała się zerwać.

Taylor wpatrywała się w kolumnę cyfr, które bez

skutku usiłowała do siebie pododawać. Wszystko to

wydawało jej się zajęciem bez sensu. Nie pamiętała

nawet, po co napisała te cyfry. Z obrzydzeniem cisnęła

długopis, zerwała się z krzesła i zaczęła chodzić w kół­

ko po pokoju. Ostatnio bardzo często odbywała podob­

ne wędrówki.

- Musisz się do tego przyzwyczaić - tłumaczyła

sobie głośno. - Przestań się mazać. On wyjechał i nic

się nie da na to poradzić. Życie toczy się dalej.

Życie powinno toczyć się dalej. Życie było zupełnie

przyjemne, dopóki Mack się tu nie pojawił i wszyst­

kiego nie pogmatwał. Miała wprawdzie jakieś drobne

kłopoty z Bartem, ale poza tym... Kłopoty z Bartem

zostały rozwiązane. Przez cały tydzień po wyjeździe

background image

Macka Bart nie dał znaku życia. Taylor nie miała

pojęcia, w jaki sposób Mack to załatwił.

Cały tydzień. A ona wciąż jeszcze żyła. W ciągu

kilku pierwszych dni miewała chwile, kiedy wydawało

jej się, że już dłużej nie wytrzyma. Nie mogła spać.

Nie mogła jeść. Schudła i zwiędła, ale trwała. W domu

było ponuro jak w grobie. Ryan co wieczór fundował

jej seans pytań:

„Dlaczego Mack wyjechał? Dokąd pojechał? Dla­

czego sobie poszedł? Kiedy wróci?" Taylor o mało nie

oszalała, próbując odpowiedzieć na pytania dziecka.

Właśnie tak. Oszalałam. Kompletnie zwariowałam.

Mack opanował cały mój umysł. Nie. Opanował moje

serce. Nie wiem, dlaczego nie potrafię sobie z tym

poradzić.

Ostatnie słowa Macka jeszcze godzinę po jego wyj­

ściu dźwięczały jej w uszach. „Kiedy mogłaś wybie­

rać, wybrałaś sobie Toma". Chciała za nim biec,

chciała krzyczeć, że to kłamstwo, że tak naprawdę nie

miała żadnego wyboru, że wtedy wcale Macka nie

znała. W głębi serca wiedziała jednak, że to nie jest

żadne wytłumaczenie. Przecież wybrała Toma, bo tak

było bezpieczniej, bo z tą decyzją nie wiązało się

żadne ryzyko. Wybrała wtedy Toma, ponieważ nie

miała odwagi zrobić tego, co naprawdę chciała zrobić.

A co mnie teraz trzyma? pomyślała. Strach? Nie, to

coś więcej. To, co Bart powiedział o Macku, było

prawdą. Przynajmniej w części. Mack rzeczywiście ni­

gdzie nie potrafi zagrzać miejsca. Nie mogłam się po

nim spodziewać, że zostanie i razem ze mną będzie

pracował na ranczo. To wieczny tułacz. Pójdzie tam,

gdzie znajdzie pracę związaną z lataniem. Dobrze zro­

biłam, pozwalając mu odejść. Nasz romans i tak nie

miał żadnych perspektyw. Świetnie. Tylko dlaczego ja

bez przerwy beczę? Dlaczego nie mogę się zdobyć na

wyjście z domu? Dlaczego nie potrafię się zachowy­

wać jak normalna istota ludzka?

background image

- Bo go kochasz, ciamajdo jedna - Taylor była dla

siebie bezlitosna. - Kochasz go, ale nie masz odwagi

się do tego przyznać.

Jakiś pojazd podjechał pod dom. Taylor w ułamku

sekundy znalazła się przy drzwiach. Czyżby to?... Nie­

stety, nie.

Rozklekotany motocykl Lani Tanaki zatrzymał się

tuż przy prowadzących na ganek schodach.

- Cześć, Lani. Wejdź do środka. - Taylor chciała,

żeby to wypadło szczerze i radośnie. Nie bardzo jej się

udało, bo nienawidziła Lani za to, że ona nie jest

Mackiem.

- Dzień dobry. - Lani przywiozła dużą torbę z pa­

pieru. Weszła do domu i rozejrzała się po pokoju.

- Cały tydzień się zbierałam, żeby przywieźć te rze­

czy. Mack mnie prosił, żebym je pani oddała. Zostawił

je, kiedy porządkował samolot. Wcześniej nie mogłam,

bo mieliśmy egzaminy i w ogóle...

Taylor otworzyła torbę. Pomiędzy różnymi drobiaz­

gami znalazła swoją chustkę. Miała ją na sobie tam­

tego wieczoru, kiedy wybrali się w podróż dookoła

świata...

- Po co porządkował samolot? - zapytała niepew­

nym głosem.

- Postawił go na lotnisku pana Carlsona.

- U Barta? Co ty opowiadasz, dziewczyno? Dlacze­

go miałby zostawiać swój samolot u Barta?

- Nie powiedział pani? Sprzedał Bartowi swój

PBY. Sama w to nie mogłam uwierzyć. Zawsze po­

wtarzał, że to jego pierworodne dziecko i że nigdy,

przenigdy...

- To niemożliwe. - Taylor była blada jak płótno.

- Wiem. Całkiem bez sensu, ale tak właśnie zrobił.

- Podobno pan Carlson złożył mu propozycję nie do

odrzucenia.

background image

- O mój Boże! - Taylor wpatrywała się w prze­

strzeń. Nagle zobaczyła świat w zupełnie innym, ośle­

piająco jasnym świetle. To światło ją oślepiło.

- No to ja już sobie pójdę. - Lani zaszurała noga­

mi, wychodząc z domu. - Do widzenia, pani Taggert.

- Do widzenia - mruknęła Taylor, nie ruszając się

z miejsca. - Dziękuję ci, Lani.

Po chwili nawet motoru Lani nie było już słychać,

a Taylor wciąż siedziała w fotelu.

- O mój Boże - szeptała, wpatrując się w prze­

strzeń. - Mój Boże, Mack.

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Dwie godziny później Taylor była już u Barta.

- Co się stało, kochanie? - zapytał uszczęśliwiony.

- Tak się cieszę, że cię widzę.

- Oddasz Mackowi ten samolot - powiedziała bez

wstępu i bez uśmiechu. ~ Oddasz mu go, a w zamian

weźmiesz sobie ranczo Taggertów.

Bart otworzył usta i zaraz znów je zamknął. Nie

odrywał oczu od Taylor.

- Nie chcę twojego ranczo - powiedział. - Chcę

mieć PBY.

- Miałeś ten samolot przez cały tydzień - zniecier­

pliwiła się Taylor. - I tak o tydzień za długo.

- Zwariowałaś? - Bart pokręcił głową.

- Nie zwariowałam, ale jestem wściekła. Chcę, że­

by Mack odzyskał swój samolot, a ty weź sobie ran­

czo. Wiem wszystko o zobowiązaniu Toma i wiem,

w jaki sposób Mack skłonił cię do jego zniszczenia.

Jestem w końcu stroną w tej sprawie. Przed podjęciem

decyzji należało się ze mną skonsultować. Ponieważ

nikt tego nie zrobił, muszę teraz wszystko odkręcić.

Oświadczam ci, że załatwimy tę sprawę po mojemu.

- Od kogo się dowiedziałaś? Od Macka?

- Zgłupiałeś? - prychnęła Taylor. - Zadzwoni­

łam do adwokata. Zażądałam wyjaśnień i wtedy do­

wiedziałam się o tym zobowiązaniu. Nie przyszło ci

do głowy, że on mi to musiał powiedzieć? Podej­

rzewam, że Tom spłacił ci w ten sposób swoje długi

karciane.

- Wiedziałaś o tym? - zdziwił się Bart.

background image

- Pewnie, że wiedziałam. W końcu byłam jego

żoną. Nawet nie przypuszczasz, jak dobrze go znałam.

- Gdzie jest Caine? - zapytał podejrzliwie Bart.

- Wyjechał. On nie ma z tym nic wspólnego. To ja

chcę, żeby odzyskał swój samolot.

- On nie jest tego wart, Taylor - powiedział Bart,

patrząc chmurnie na dziewczynę. - Nie rozumiesz, że

on nigdy się z tobą nie ożeni?

- Jest jeszcze jeden warunek - mówiła Taylor, jak­

by Bart w ogóle się nie odezwał. - Zawsze miałeś

słabość do Ryana. Zresztą nie zanosi się na to, żebyś

miał własnego syna. Kiedy Ryan skończy dwadzieścia

jeden lat, wydzierżawisz mu ranczo Taggertów. I zapi­

szesz mu je w testamencie.

- Nie żartuj sobie ze mnie.

- Ja nie żartuję. Nigdy w życiu nie byłam bardziej

poważna niż teraz.

- To absurd. Nie powinienem nawet tego słuchać.

- Zawsze przyjaźniłeś się z Tomem. Dużo dla cie­

bie zrobił. Wiem, że dwa lata temu pomagał ci wyprać

jakieś brudne pieniądze. Pamiętam także, jak cię osła­

niał przed komisją dyscyplinarną zrzeszenia kupców.

Jednym słowem, uważam, że jesteś mi coś winien.

- Gołosłowne oskarżenia, moja droga - mruknął

Bart.

- Skądże. Mam w domu trochę papierów. Ostrze­

gam cię, że jeśli nie będę miała innego wyjścia, to cię

załatwię.

- Pokaż te dokumenty sądowi. - Bart był wściekły.

- Zobaczysz, co na to powie ława przysięgłych.

Patrzyli na siebie z nienawiścią. Taylor szybko zro­

zumiała, że Bart nie zamierza ustąpić.

- Dobrze - westchnęła ciężko. - Widzę, że nie

mogę liczyć na twoją współpracę. Wobec tego muszę

sięgnąć po ostatni argument. Odetnę ci dostęp do wo-

dy.

- Co? - przeraził się Bart.

background image

- Odetnę ci wodę. Skieruję rzekę w stare koryto

i ani kropla nie popłynie przez twoją ziemię. Jak ci

zakręcę kurek, nie wykarmisz tu nawet kozy.

- Nie możesz mi tego zrobić! - Bart zacisnął pię­

ści. - Ta ziemia jest mi potrzebna. Wiesz dobrze, że

EPA prowadzi na mojej posiadłości badania nad tą

wymierającą myszą czy innym szkodnikiem. Dopóki

nie skończą, nie mogę korzystać z pastwisk po tamtej

stronie. Nie wolno ci zabierać mojej wody. Tu, za

górami, prawie nigdy nie padają deszcze...

- Wiem. O to mi właśnie chodzi. Przyparłam cię do

muru. Zwykle ty robiłeś ludziom coś takiego. Tym

razem trafiła kosa na kamień. Albo przyjmiesz moją

propozycję, albo stracisz wodę.

Bart długo milczał. Potem pokiwał głową, a jego

twarz wyrażała podziw i żal.

- Ech, Taylor - powiedział. - Byłaby z nas taka

dobrana para.

- Za późno. Mój adwokat około pierwszej przywie­

zie dokumenty. Poćwicz sobie rękę, bo będziesz miał

dużo do podpisywania.

Taylor wyszła, nie czekając na to, czy Bart się

roześmieje, czy rozpłacze. Było jej to zupełnie obojęt­

ne.

Podróż do Paukai minęła bardzo szybko. Myśli Tay­

lor biegły szybciej niż dźwięk. Chociaż myślała inten­

sywnie, to, szczerze mówiąc, zupełnie niczego nie wy­

myśliła. Działała wiedziona instynktem i uczuciem.

Zatrzymała samochód przed małą kawiarenką. Wy­

siadła z auta i jeszcze na chwilę się zatrzymała. Nie

bardzo wiedziała, co ma powiedzieć. Wreszcie się zde­

cydowała. Wiedziała, czego chce. Teraz pozostało tyl­

ko sprawdzić, czy on chce tego samego.

A jeśli mnie nie kocha? pomyślała przerażona. Jeśli

się ode mnie odwróci? A może wcale go tu nie ma?

background image

Otworzyła drzwi i stanęła w progu. Pora obiadowa

minęła, więc w kawiarni prawie nikogo nie było. Tay­

lor rozejrzała się po sali, szukając wzrokiem Macka.

Zamiast Macka podeszła do niej śliczna, młoda kobie­

ta.

- Cześć - powiedziała, wyciągnąwszy rękę do Tay­

lor. - Ty pewnie jesteś Taylor Taggert. A ja jestem

siostrą Macka. Trochę mi o tobie opowiadał. - Za­

śmiała się dźwięcznie. - Znasz Macka. Nie jest zbyt

rozmowny, ale powiedział dość, żebym mogła mieć

nadzieję, że cię tu zobaczymy.

- Gdzie on jest? - zapytała Taylor. - Muszę z nim

porozmawiać.

- Wejdź, proszę. Najpierw my trochę sobie pogada­

my.

Taylor nie chciała rozmawiać, tylko zobaczyć Mac­

ka, ale poszła za Shawnee do małego stolika, na któ­

rym stał wazon przepięknych orchidei.

- Tak się ucieszyłam, że Mack wrócił do domu

- powiedziała Shawnee. - Całymi godzinami rozma­

wialiśmy o dawnych czasach. Wszyscy krewni się zje­

chali, żeby go na własne oczy zobaczyć. Przez tyle lat

nie dał nawet znaku życia.

- Przez kilkanaście lat nie przysłał ci nawet kartki

z pozdrowieniami? - zapytała zaskoczona Taylor.

- Niestety, mężczyźni tacy są - Shawnee uśmiech­

nęła się do niej. - Potrafią odejść, nie oglądając się za

siebie. W każdym razie Mack wrócił i obiecał, że tym

razem będzie się często odzywał. - Znów się uśmiech­

nęła. - Wiem, że gdyby nie ty, on nigdy nie wróciłby

na Hawaje. Bardzo ci dziękuję. Przez tyle lat chciałam

mu powiedzieć, jak bardzo mi przykro z powodu tam­

tej awantury. Nawet nie wiesz, jak ciężko się żyje

z takim poczuciem winy. Miałam go wychowywać

i troszczyć się o niego, a tymczasem wypędziłam go

z domu...

- Byłaś za młoda. Nie miałaś szans podołać tylu

background image

obowiązkom - przypomniała jej Taylor. Żal jej było

Shawnee. ,

- Pewnie masz rację, ale co miałam zrobić? Ojciec

umarł, mama bez przerwy wyjeżdżała, a nasi krewni

mieszkali z drugiej strony wyspy. - W oczach Shaw­

nee zalśniły łzy. - Macka oskarżano wtedy o wszystko.

Większości tych rzeczy w ogóle nie zrobił. Wiedzia­

łam o tym, a mimo to do wszystkich jego zmartwień

dodałam jeszcze swoje przekleństwo.

- Opowiedział mi o waszej kłótni.

- Najgorsze stało się wtedy, kiedy Bart Carlson

kazał go aresztować. Mack był daleko od jego domu,

kiedy okradziono Barta.

- Powiedział mi, że tamtej nocy musiał komuś po­

móc. Czy tym kimś był Tom Taggert? Proszę cię,

Shawnee, powiedz mi prawdę.

- Tak, to był Tom - Shawnee skinęła głową.

- Tom pojechał do Hilo. Grał tam z jakimiś typami

spod ciemnej gwiazdy, z którymi w ogóle nie powinien

się zadawać. Skończyło się na tym, że przegrał pierś­

cionek z rubinem, który należał do jego matki.

Taylor wstrzymała oddech. Ten pierścionek leżał

teraz w domu, w szkatułce z biżuterią.

- Tom musiał go odzyskać, zanim matka zorientuje

się, że pierścionek zniknął, więc przyszedł prosić o po­

moc Macka. Macka uważano za chłopca, który wie,

jak radzić sobie z łobuzami. - Shawnee skrzywiła się

lekko. - Jasne, że Tom i Mack nie byli przyjaciółmi,

ale mój brat nigdy nikomu nie odmawiał pomocy.

Pojechał z Tomem do Hilo. Nie wiem, jak to zrobił,

dość na tym, że Tom odzyskał pierścionek. Następnego

dnia oskarżono Macka o włamanie do Carlsona. Tom

odmówił mu widocznie alibi. Muszę przyznać, że się

wtedy wściekłam.

- Wcale ci się nie dziwię - westchnęła Taylor. Nie

miała wątpliwości, że Shawnee mówi prawdę. Jeszcze

w czasach szkolnych, kiedy Tom był prymusem i ulu-

background image

bieńcem szkoły, miewał sprawy, które skrzętnie ukry­

wał przed Taylor. Wiedziała, że jeździ do Hilo i że

nigdy jej nie powie o tym, co tam robił. Później

zorientowała się, co robi w Hilo. Znała Toma lepiej niż

ktokolwiek inny i wiedziała, do czego jest zdolny. Miał

też zalety, ale były momenty, w których przeważały

tylko wady.

- Nie chciałam ci sprawić przykrości, Taylor. Ja

właściwie chciałam ci tylko powiedzieć, że Mack ciąg­

le o tobie myśli.

- Ja też ciągle o nim myślę - Taylor uśmiechnęła

się nieśmiało.

- Właśnie widzę.

- Co... Co on ci o mnie mówił? - zapytała Taylor.

- Powiedział - Shawnee posmutniała - że zbyt

żyjesz przeszłością, żeby się w nim zakochać.

- To nieprawda! - zawołała Taylor.

- Tak mi się właśnie wydawało - powiedziała ci­

cho Shawnee. - Życzę ci szczęścia. Mam nadzieję, że

znajdziesz Macka.

- Nie ma go tutaj? - przestraszyła się Taylor.

- Nie ma. Wyjechał dziś rano.

- Dokąd wyjechał?

- Nie wiem. On sam tego nie wiedział. Powiedział,

że za kilka dni do mnie zadzwoni.

- Muszę go znaleźć. - Taylor zerwała się z krzesła.

Wstąpiły w nią nowe siły. - Myślisz, że mógł pojechać

do Honolulu?

- Całkiem możliwe. Ale... - Shawnee wzięła Tay­

lor za rękę i popatrzyła jej prosto w oczy. - Wiesz, że

on uwielbia latanie. Nie usiedzi długo na jednym miej­

scu. Nawet jeśli tym miejscem miałoby być twoje

ranczo. Nawet gdyby bardzo chciał zostać.

- Wiem. - Taylor uścisnęła siostrę Macka i serde­

cznie się do niej uśmiechnęła. Shawnee nie wiedziała,

że ranczo nie stanowiło już problemu. - Dziękuję za

wszystko. Odezwę się do ciebie, jak tylko go znajdę.

background image

Taylor wypadła z kawiarni, jak gdyby ją ktoś gonił.

Pobiegła do banku, wzięła dużo pieniędzy w czekach

podróżnych i nie zwracając uwagi na ograniczenia prę­

dkości, pojechała do domu.

- Ryan! - zawołała od progu. - Jesteś w domu?

Ryan dopiero co wrócił ze szkoły. Nie zdążył jesz­

cze zdjąć tornistra.

- Pakuj się, skarbie. - Taylor mocno przytuliła syn­

ka. - Jedziemy na wycieczkę.

- Na wycieczkę? - zaciekawił się chłopiec. - Do­

kąd?

- Właściwie nie na wycieczkę, tylko na polowanie.

Zapolujemy na człowieka. - Taylor śmiała się i tań­

czyła w kółko. - Zgadnij, na kogo zapolujemy?

- Mack! - Ryan też zaczął tańczyć i podskakiwać.

Dopiero po chwili przypomniał sobie, że jest mężczyz­

ną. - Gdzie on jest?

- Nie wiem, synku. Musimy go poszukać. Jeśli

dopisze nam szczęście...

- To go znajdziemy! - dokończył za nią Ryan.

- Mogę zabrać swoje gry komputerowe?

Przyjechali na lotnisko. Tak było szybciej niż tłuc

się tyle kilometrów do Hilo. Taylor martwiła się tylko

tym, że Mack może wyjechać z Honolulu, zanim ona

tam dotrze.

- Potrzebny mi samolot. Szybko - powiedziała do

bardzo zdziwionego siwego człowieka. - Czy mogę

u was wynająć coś, czym dolecę do Honolulu? Muszę

się tam jak najszybciej dostać.

- Mam coś dla pani. - Bob Albright patrzył na

Taylor, na jej małego synka i uśmiechał się ni to do

nich, ni to do siebie. - Twin Apache czeka na pasie.

Zatankowany i gotów do drogi. Pilot też tam jest.

Zabierze was do Honolulu. Możecie startować choćby

zaraz.

background image

- Bardzo panu dziękuję. Bardzo dziękuję. - Taylor

odetchnęła z ulgą. - Ile...

- Proszę umówić się z pilotem. Jemu pani zapłaci.

- Bob uśmiechnął się i pomachał im ręką. - Aloha\

- zawołał. - Szczęśliwej podróży.

Taylor prowadziła synka do samolotu. Nie miała

pojęcia, dokąd pójdzie ani co zrobi po przyjeździe do

Honolulu. Miała nadzieję znaleźć Macka na lotnisku

międzynarodowym, ale wcale nie była tego pewna.

Równie dobrze mógł pojechać do krewnych w Kona

albo na plażę w Waikiki. Nie wiedziała, gdzie go

szukać, ale musiała przynajmniej spróbować. Nie mog­

ła siedzieć w domu z założonymi rękami i czekać.

- Mamo, zaczekaj. - Ryan zatrzymał się przed pro­

wadzącymi do samolotu schodkami. - Zostawiłem

w biurze moją niebieską torbę.

- No to biegnij po nią - powiedziała Taylor.

- Przez ten czas pomówię z pilotem. Tylko szybciutko,

synku.

Ryan rzucił swoje bagaże i pognał co sił w nogach.

Taylor tymczasem wspięła się na schodki. Dostrzegła

sylwetkę siedzącego w kabinie pilota.

- Dzień dobry! - zawołała. - Bob powiedział mi, że

może pan polecieć ze mną i z moim synem. Zgadza

się?

Mack zamarł. Słyszał głos Taylor, ale nie wierzył

własnym uszom. Bał się, że wyobraźnia płata mu figle.

Słyszał, jak ta kobieta układa na podłodze bagaże.

Wiedział, że wreszcie musi na nią spojrzeć, musi spra­

wdzić... Odwlekał ten moment.

- Dzień dobry! - zawołała znowu. - Czy coś się

stało?

Mack się odwrócił. Miał przed sobą prawdziwą Ta­

ylor. Serce o mało nie wyskoczyło mu z piersi.

Taylor mrużyła oczy. Patrzyła pod słońce. Nie mog­

ła rozpoznać twarzy pilota. Mack powoli podniósł się

z fotela. Wychylił się z kabiny i uśmiechnął do niej.

background image

- Ze mną wszystko w porządku, proszę pani. Pro­

szę tylko powiedzieć, dokąd chce pani polecieć.

Taylor o mało nie zemdlała z wrażenia. To Mack!

Znalazłam go! Spoglądała w ciemne, dobre oczy Mac­

ka. Drżała na całym ciele. Patrzyła na niego i śmiała

się cicho. Kochała go całym sercem i miała nadzieję,

że może on także ją kocha.

- Dokąd chcę polecieć? - powtórzyła jego pytanie.

- Na Tahiti. Do Australii. Albo na Bali.

- Rozumiem. - Mack podszedł do niej. - A dlacze­

go akurat tam, jeśli można wiedzieć?

- Ścigam swoje marzenia - odpowiedziała drżącym

z emocji głosem. - Trzymam cię za słowo, Mack.

- Jakie znów słowo? - zapytał. Wziął ją za rękę.

Ich palce spolotły się w uścisku.

- Powiedziałeś mi kiedyś, że moglibyśmy stąd ra­

zem uciec. - Patrzyła mu w oczy. Nie, nie zapomniał,

tylko się z nią przekomarzał.

- Żartujesz sobie ze mnie, prawda? - Mack zaśmiał

się cicho. - Przecież ty nie możesz wyjechać.

Taylor uśmiechnęła się do swoich myśli. Ciekawa

była, co powie Mack, kiedy się dowie, że znów ma

swój ukochany samolot i że ona nie jest już przywiąza­

na do ranczo, że jest wolna i że razem z Ryanem

polecą za Mackiem tam, dokąd on zechce. Oczywiście,

jeśli zechce ich ze sobą zabrać, jeśli zechce ich w swo­

im życiu. Taylor spoważniała. W końcu nietrudno było

proponować ucieczkę, kiedy się wiedziało, że to nie­

możliwe. Teraz, kiedy to jest możliwe, on przecież

mógłby się rozmyślić. Mack rzeczywiście myślał. Gło­

wę wypełniała mu tylko jedna myśl. Ta mianowicie, że

musi w końcu powiedzieć Taylor, jak bardzo ją kocha.

Nie wiadomo dlaczego język nagle odmówił mu po­

słuszeństwa. Jedyną kobietą na świecie, której powie­

dział, że ją kocha, była Jill. I jak się to skończyło? Nie,

tym razem nic takiego się nie wydarzy. Nie ma prawa.

Taylor jest inna niż Jill.

background image

Mack wciąż patrzył na Taylor i wciąż nie mógł

wydusić z siebie tego najważniejszego wyznania.

- Widziałam się z twoją siostrą - powiedziała Tay­

lor. - Porozmawiałyśmy sobie o tobie i o tym, jak

niesprawiedliwie cię oceniali.

- Czy ty naprawdę wierzysz w tę ich niesprawied­

liwość? - Mack ścisnął rękę Taylor.

- Wierzę, Mack. Wierzę całym sercem. Poznałam

cię przecież i wiem, że jesteś dobrym człowiekiem.

Jesteś najwspanialszym mężczyzną, jakiego znałam.

- Dziękuję - powiedział cicho Mack. Nie czuł ani

ulgi, ani radości, tylko wielki spokój. Po raz pierwszy

uwierzył w to, że Taylor naprawdę tak o nim myśli.

- Bardzo za tobą tęskniłem, Taylor.

- Ja też za tobą tęskniłam. O mało nie umarłam bez

ciebie.

- Nie zostawiłbym cię samej. - Mack przytulił ją

do siebie i mocno pocałował. - Postanowiłem tu zo­

stać. Dlatego poprosiłem Boba, żeby dał mi jakąś pracę

na lotnisku. Chciałem być na miejscu, żeby ci pomóc,

gdybyś tego potrzebowała. W końcu po to przecież

mnie wynajęłaś.

- Niemożliwe! - Taylor patrzyła na niego osłupiała.

- Naprawdę zrobiłbyś to dla mnie?

- Jeszcze nie rozumiesz? - zapytał Mack. Mówił

powoli, drżącym ze wzruszenia głosem. - Ja... Ja cię

kocham.

- Och, Mack - szepnęła Taylor. W jej oczach lśniły

łzy.

- Już w szkole cię kochałem - przyznał się Mack.

- Tylko nie zdawałem sobie z tego sprawy. Dopiero

teraz...

Łzy płynęły po policzkach Taylor. Nie mogła mó­

wić. Przytuliła się do Macka z całej siły. Płakała jak

mała dziewczynka, chociaż serce omal nie pękło jej

z radości.

- Taylor... - Mack głaskał ją po głowie, przestra-

background image

szony tym wybuchem. - Co ci jest, Taylor? Czy po­

wiedziałem coś złego?

- Nie. - Taylor otarła łzy wierzchem dłoni. - Ja też

cię kocham, Mack. Tylko nie mogę w to wszystko

uwierzyć.

- Taylor, musimy jeszcze porozmawiać o Tomie.

- Mack uznał, że muszą sobie wszystko wyjaśnić.

- Nie musimy. Wiem o tym, że grał, wiem o jego

umowie z Carlsonem. Bardzo chciałam wymazać z pa­

mięci przeszłość. Sama przed sobą udawałam, że

to jest możliwe. Teraz dopiero rozumiem, że to wcale

możliwe nie było. Nadal chcę, żeby Ryan dobrze

wspominał ojca, ale uzmysłowiłam sobie, że stworzyłam

mu zbyt idealistyczny obraz. - Stanęła na palach

i pocałowała Macka w usta. - Wydaje mi się, że

lepiej będzie, jeśli Ryan będzie miał inny wzór do

naśladowania, niż gdyby miał się modlić do martwego

i zupełnie nieprawdziwego bohatera.

- Wobec tego zostało nam już tylko jedno. - Mack

uśmiechnął się do niej. - Dla mnie to bardzo ważna

sprawa, dlatego muszę wiedzieć. Czy chcesz mieć wię­

cej dzieci?

- Twoich dzieci?

Mack skinął głową. Wpatrywał się w oczy Taylor.

- Ale przecież to by ci związało ręce.

- Dlaczego wszyscy sądzicie, że ja o niczym innym

nie marzę, tylko o tym, żeby włóczyć się po świecie?

- zapytał szczerze zdziwiony. - Ja już to przerabiałem,

Taylor. Dwadzieścia lat mnie tu nie było. Teraz myślę

tylko o tym, żeby wreszcie mieć dom i prawdziwą

rodzinę. I ciebie.

- Wobec tego... - Taylor uśmiechnęła się do niego.

Pomyślała sobie, że jak na jeden raz i na jedną osobę,

spotkało ją już zbyt wielkie szczęście. - Bardzo chcę

urodzić ci dzieci.

- To będą także twoje dzieci - przypomniał jej

roześmiany Mack. - No dobrze, trzeba od razu zacząć

background image

załatwiać formalności. - Uklęknął przed nią - Taylor

Taggert, czy zostaniesz moją żoną?

- Och, Mack! - wykrzyknęła uszczęśliwiona. - Zo­

stanę!

Mack podniósł się z klęczek, wziął dziewczynę

w ramiona i namiętnie ją pocałował. Po chwili poczuł,

że jakaś mała ręka ciągnie go za kurtkę.

- Hej - powiedział Ryan. - Wreszcie cię znaleźliś­

my.

Oboje spojrzeli w dół i roześmiali się jak na komendę.

- Czy to znaczy, że nigdzie nie polecimy? - zapy­

tał chłopiec, wyraźnie rozczarowany. - Ja chcę do

Honolulu. - Spojrzał z nadzieją na Macka. - Możemy

polecieć? Zabierzesz nas?

- No, nie wiem, mały. A ile zapłacisz? - zażar­

tował Mack.

- Mam trochę pieniędzy w banku. - Ryan był zdzi­

wiony, ale gotów oddać wszystko za jeden lot. - Ma­

ma mogłaby wypisać czek.

- Musi być gotówka, mały. - Mackowi z trudem

udało się ukryć uśmiech. - Nie przyjmuję czeków.

- Ja... Mam trochę pieniędzy w skarbonce, ale ona

została w domu. - Ryan bardzo się zmartwił.

- Och, Ryan! - Mack i Taylor jednocześnie przytu­

lili chłopca.

- Nic się nie martw, mały - powiedział Mack,

uśmiechając się serdecznie do Ryana. - Polecimy do

Honolulu. Pójdziemy na obiad, a potem obejrzymy

delfinarium i wszystko, co tam jest do oglądania. Zgo­

da? Mamy dziś święto.

- Naprawdę? Ale fajnie! - Uszczęśliwiony chłopiec

patrzył to na Macka, to na matkę, jakby rozumiał

wszystko bez słów. Nie przepadał jednak za czułymi

scenami. W końcu był tylko małym chłopcem. Wyrwał

się z uścisku i pognał do kabiny pilota. - Ja będę

drugim pilotem, dobrze?

Jego nie obchodzą żadne głupie historie miłosne

background image

- powiedziała Taylor i oboje z Mackiem znów się

roześmiali.

- Jeszcze nie - zgodził się Mack. - Ale i on kiedyś

dorośnie. Wtedy sam się przekona, że miłość to bardzo

piękna rzecz

Mack znów przytulił do siebie Taylor. Dokończył

przerwany pocałunek.

- Ja chyba śnię - westchnęła Taylor, szczęśliwa

ponad ludzką miarę.

- Już nie musisz ścigać swoich marzeń - szepnął

Mack. - Rzeczywistość jest o niebo lepsza.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Morgan Raye Rodzina Caine ów 0 Bliźniaczki
Morgan Ray Rodzina Caine ów 02 Bliźniaczki
0926 Morgan Raye Żona dla prezesa 01 Kochany wróg
Morgan Raye Imperium rodzinne 03 Pocałuj królową
MORGAN, Raye Royal nights (es) Catching the crown 03
136 Morgan Raye Żona milionerów
136 Morgan Raye Żona milionerów
289 Morgan Raye Spelnione marzenia
1056 Morgan Raye Welon i korona 03 Królewski potomek
1021 Morgan Raye Randka w ciemno
182 Small Lass Rodzina Brown ów 10 Zdobędę Cię
Morgan Raye Pod opieką księcia
136 Morgan Raye Żona milionerów
Morgan Raye Pospieszny ślub
Morgan Raye Skradzione pocałunki

więcej podobnych podstron