RAYE MORGAN
Spełnione marzenia
ROZDZIAŁ PIERWSZY
— Proszę odłożyć dziecko tutaj.
Wielkimi ze zdumienia oczami Lisa Loring spoglądała to na kobietę w jaskrawo
różowym uniformie, to znów na taśmowy transporter, na którym w
plastikowych pojemnikach z dużymi uchwytami do noszenia leżały niemowlęta.
Było ich około pięć dziesięciu. Uśmiechały się i gaworzyły, mijając ją powoli.
— Dokąd one jadą? — usłyszała dobiegający z oddali swój własny głos.
— Pani dziecko zaraz do pani wróci — uśmiechnęła się łagodnie kobieta w
uniformie, — Proszę tylko przejść przez wykrywacz metalu. Dziecko będzie już
czekać na panią w poczekalni. — Uśmiechnęła się ponownie. — Gdzie jest pani
dziecko? Musi je tu pani teraz zostawić,
Lisa odwróciła się, miętosząc nerwowo rąbek żakietu. Trzy mała coś y ręce, lecz
nie wyglądało to na dziecko.
— Ja... nie wiem, gdzie jest moje dziecko wyszeptała.
— Moja droga — powiedziała kobieta w różowym uniformie.
— Obawiam się, że stanęła pani w niewłaściwej kolejce.
Lisa usłyszała za sobą niecierpliwy pomruk. Stojące za nią długim rzędem
kobiety, każda z nosidełkiem dla dziecka w ręku, zaczęły powtarzać raz po raz:
SKAN anula
— Ona stanęła w niewłaściwej kolejce. Mój Boże, stanęła w niewłaściwej
kolejce.
— Bardzo mi przykro, proszę pani — odezwała się ze smutkiem w głosie
kobieta w różowym stroju. — Znalazła się pani w niewłaściwej kolejce. Musi
pani przejść do tamtej.
Lisa spojrzała we wskazanym kierunku. Dostrzegła tam inny ogonek, też
złożony z samych kobiet. A każda z nich ubrana była w elegancki wełniany
kostium, idealny do biura.
— Proszę postawić tutaj swoją teczkę — obsługująca kolejkę wskazała jej inny
transporter — Zostanie pani zwrócona w poczekalni.
Lisa powoli spuściła oczy. W dłoni o jaskrawo pomalowanych paznokciach
ś
ciskała rączkę aktówki.
— Chyba muszę przejść do innej kolejki — oznajmiła smutnym głosem. —
Bardzo mi przykro.
Otaczające ją kobiety współczująco pokiwały głowami.
— To nam jest przykro — powiedziała kobieta w różowym stroju. — Proszę do
nas wrócić, jeśli zdecyduje pani zmienić kolejkę.
Lisa ruszyła w stronę drugiego ogonka. Lecz im szybciej szła, tym dłuższą
drogę miała przed sobą. Ruszyła biegiem. Aktówka stała się nagle tak ciężka, że
upuściła ją. Biegła przed siebie. Coraz szybciej, coraz prędzej. Serce waliło jej
w piersi jak oszalałe... traciła oddech, usiłując dobiec za wszelką cenę. Lecz
kolejka zniknęła. Lisa odwróciła się. Rozglądała się przerażona. Wokół niej nie
było nikogo. Została zupełnie sama.
Nagle rozległo się dzwonienie. Zakryła rękami uszy, zacisnęła powieki...
dzwonienie nie ustawało. Wydawało się, że coś będzie tak dzwonić i dzwonić,
dopóki...
Niepewną ręką Lisa odnalazła wreszcie budzik i wyłączyła go. Ziewając
szeroko, przeciągała się leniwie. Niechętnie otworzyła oczy. Za oknem było
jeszcze ciemno, lecz purpurowy blask znaczył już horyzont. Zbliżał się wschód
słońca.
Wolno pozbierała myśli i zadrżała. Znów miała sen o dziecku. To już zaczynało
być irytujące.
Czemuż wreszcie nie zdecyduje się na to, czego naprawdę pragnie?!
Jutro są jej trzydzieste piąte urodziny. Wskazówki biologicznego zegara zbliżają
się do punktu, którego nie wolno lekceważyć. Zadała sobie pytanie, którego
unikała od ponad piętnastu lat, odkąd poświęciła się karierze zawodowej. Czy
zamierza mieć dziecko, czy nie?
Pytanie to było niezwykle trudne. Dlatego zapewne wahała się tak długo. Jeśli
odpowie „nie”, tysiące drzwi zatrzasną się przed nią z hukiem. Na samą myśl o
tym chciało się jej krzyczeć. Lecz jeśli odpowie „tak”... W pewnym sensie było
to jeszcze straszniejsze.
Wymacała nocną lampkę i włączyła ją. Była w tym samym pokoju, w którym
sypiała, będąc dzieckiem. Zmieniło się tu wiele. I wystrój, i meble. Pozostał
jednak ten sam nastrój. Miły i przytulny.
Wspaniale byłoby tak leżeć, nie bacząc na otaczającą rzeczywistość.
Lecz Lisa nie „miała czasu do stracenia. Przeszłość nie miała znaczenia.
Pozostał jej tylko jeden wybór: teraz albo nigdy.
Jakby tego było mało, konieczność podjęcia decyzji nadeszła w najmniej
odpowiednim momencie. Oto znów znalazła się, przyciśnięta ciężarem nowych
obowiązków, w swoim rodzinnym mieście, które porzuciła, mając lat
osiemnaście. Prowadzenie odziedziczonego po dziadku domu towarowego i
niedopuszczenie do jego bankructwa wymagało od niej niezwykłego wysiłku i
zmuszało do nieustannej walki ponad siły. Spalała się w tej szamotaninie. A tu...
Nie da się zaprzeczyć. Na przekór logice, wbrew rozumowi, zapragnęła mieć
dziecko.
Leżała w ogromnym, metalowym łóżku. Pod czyściutką, bielutką i pachnącą
pościelą. Było to wymarzone, cudowne łóżko do spania. Lecz było ono puste.
Zrobione dla dwojga, używane tylko przez jedną osobę.
Przyjemnie było leżeć tak i roztkliwiać się na myśl o własnym dziecku. Lecz
przecież brakowało jeszcze pewnego koniecznego elementu. Zanim będzie
mogła mieć dziecko, musi przedtem znaleźć męża.
— Zwyczajnego męża — mruknęła, spoglądając na żółtą chryzantemę na
tapecie. — Nie potrzebuję bohatera. Nie musi być silny, potężny. Niechby był
po prostu dobry Czy chcę aż tak wiele?
Najwidoczniej tak. Przez te wszystkie lata nie trafił się żaden stosowny
kandydat. Nie dlatego nawet, że brakowało chętnych; Lisa po prostu odtrącała
jednego po drugim. Z biegiem czasu, z rozwojem zawodowej kariery mężczyźni
coraz rzadziej pojawiali się w jej życiu. Aż w końcu uzmysłowiła sobie
pewnego dnia, że od jej ostatniej randki minął rok.
Bez randek nie będzie męża. a bez męża nie będzie dziecka.
Na dole w korytarzu zabytkowy zegar wybił godzinę.. Jego bicie niosło się po
wielkim, starym i pustym domu. Lisa prze ciągnęła się. Szkoda czasu na smutki.
Czekało na nią wiele pracy. Dom Towarowy Loringa rozpaczliwie potrzebował
zbawcy, ratunku przed ostateczną ruiną.
Lisa usiadła na łóżku. Na krześle tuż obok stała skórzana aktówka. Czy w jej
ś
nie nie było przypadkiem czegoś o aktówce? Nie mogła sobie dokładnie
przypomnieć. My śląc o kolejnym pracowitym i męczącym dniu, weszła pod
prysznic.
— Ale.:. kto wie? — szepnęła do siebie. — Może dziś właśnie spotkam
mężczyznę moich marzeń?
Carson James usiadł na krawędzi basenu, by obeschnąć i złapać oddech.
Wiosenny ranek był chłodny, lecz on nie czuł zimna. Rozgrzał się, pływając.
Ale czy poprawiło mu to samopoczucie? Trudno powiedzieć. Ostatniej nocy
niemal wcale nie spał, a wcześniejsze dni wypełniła mu niezwykle ciężka praca,
Siedząc tak na brzegu basenu miał wrażenie, że ktoś wypchał mu głowę watą.
Przeciągnął się z grymasem na twarzy. Nie dość, że wrócił z przyjęcia bardzo
późno, to jeszcze przez całą noc musiał słuchać płaczu i krzyków dziecka
niemal tuż za ścianą. Był wściekły, a po głowie krążyły mu myśli o zemście.
— Łap!
Odwrócił gwałtownie głowę i chwycił lecący ku niemu gruby niebieski ręcznik.
— Dzięki— uśmiechnął się. Chyba to Sally, pomyślał, patrząc na ładną
dziewczynę. Mieszkała po sąsiedzku, wspólnie z kilko ma koleżankami. Wstał
powoli i zaczął się wycierać.
— Nie ma za co.
Szła do pracy, lecz widać było, że zwlekała, jakby czekając na zaproszenie do
dłuższej pogawędki. Carson nie był jednak w nastroju do rozmów. Ona zaś
nawet nie próbowała ukryć, że z przyjemnością przyglądała się błyskom
promieni słonecznych na jego wilgotnych, muskularnych ramionach, silnych
udach i wąskich biodrach ciasno opiętych elastycznymi kąpielówkami.
Obserwowała go jeszcze przez moment i ruszyła w stronę osiedlowego garażu.
— Do zobaczenia — rzuciła głosem pełnym nadziei.
— Słucham? — spojrzał w jej stronę. — Co? A, tak. Do zobaczenia.
Szczerze mówiąc, prawie jej nie zauważył. W głowie dudniło mu jeszcze po nie
przespanej nocy, a jedna myśl obsesyjnie kołatała się w jego świadomości: „Już
czas!”
Przeniósł wzrok na daleki horyzont, gdzie niebo stykało się z oceanem, i poczuł
zew podróży i przygody. Znów nadszedł czas, by porzucić to miejsce i ruszyć w
nieznane.
— Hej, proszę pana! Proszę pana?
Drgnął zaskoczony i spojrzał w dół na małą osóbkę szarpiącą go za ręcznik.
Wydawało mu się, nie wiadomo czemu, że było to osiedle tylko dla dorosłych.
Ale ostatnio spostrzegał wokół siebie coraz więcej małych dzieci.
Tym razem była to niewysoka, poważna dziewczynka. Miała czarne oczy w
kształcie migdałów i krótko obcięte, lśniące, czarne włosy, przylegające do
główki jak czapeczka.
— Proszę pana, czy pomoże mi pan zdjąć mojego kotka? Jeszcze i kot? Przecież
zwierzęta także go denerwowały! Carson zmełł w ustach przekleństwo.
Wszystko sprzysięgło się przeciw niemu.
Gdzie jest ten kot? — burknął.
— Na drzewie. — Dziewczynka wpatrywała się w niego badawczo. — Nie
słyszy go pan?
Nagle usłyszał miauczenie. Odwrócił głowę w stronę rosnącego nie opodal
wiązu. Wysoko wśród gałęzi, czepiając się kurczowo pazurkami kory, śółty kot
zawodził żałośnie. Carson pomyślał, że nie zwrócił uwagi na to miauczenie, bo
wciąż jeszcze dźwięczał mu w uszach przeraźliwy płacz dziecka z sąsiedztwa.
Widział już kiedyś tę dziewczynkę. Wchodziła do sąsiedniego mieszkania. Jego
sąsiadka, Jan, powiedziała mu, że przyjedzie do niej na kilka dni siostra, ale ani
słowem nie wspomniała, że siostra przywiezie taki hałaśliwy bagaż.
— Jest u was w domu jakieś niemowlę? — spytał podejrzliwie.
— Tammy — odrzekła dziewczynka bez wahania.
— Czy ona wciąż płacze?
— Ponieważ ząbkuje. Mamusia próbuje ją uciszać, ale ona płacze i płacze.
Mamusia mówi, że jeśli nie będziemy cicho, to ktoś powie administratorowi i
wywalą nas stąd.
Carson przez długą chwilę patrzył na nią ponuro.
— Mamusia ma rację — powiedział powoli sięgając po ubranie. Ale wiedział,
ż
e przesadza. Co prawda, gdy o drugiej w nocy tuż za cienką ścianą rozlegał się
przeraźliwy krzyk, obmyślał okrutne akty zemsty i wyobrażał sobie całą rodzinę
siedzącą na środku ulicy wśród tobołków.
Lecz gdyby przyszło co do czego, wiedział, że nie byłby w stanie złożyć skargi.
Nie. Pozostaje mu tylko cierpliwość i nie wyspanie...
Jeszcze jeden doskonały powód, żeby wyjechać, pomyślał spoglądając w
kierunku drzewa.
Przy krawędzi basenu stał mały stolik z kutego żelaza, Carson wziął leżący na
nim zegarek. Miał jeszcze godzinę, by dotrzeć do biura, lecz wcześniej już
postanowił, że zajrzy do Domu Towarowego Loringa i rozejrzy się tam trochę.
Z drugiej jednak strony.., mógł zrobić to później.
Spojrzał na dziewczynkę. Zwykle był odporny na różne dziecięce sztuczki, które
wywoływały powszechny aplauz wśród dorosłych. Ten łobuziak miał jednak
wyjątkowy urok. Nawet on nie potrafił się oprzeć błaganiu widocznemu w tych
ogromnych, brązowych oczach,
— No dobrze — burknął — ściągnę z drzewa twojego kota,
— Dziękuję panu — powiedziała, drepcząc za mm pospiesznie.
Stanął pod di Uniósł głowę i westchnął ciężko. Łażenie po drzewach w samych
tylko kąpielówkach... nie było najmądrzejsze. Ale chyba nie miał wyboru:
— Jak się nazywasz, mała? spytał.
Michi Ann Nakashima. A mój kotek nazywa się Jake.
— Słuchaj więc, Michi Ann Nakashimo. Ubijemy interes. Ja zdejmę z drzewa
twojego kotka, a ty poprosisz swoją mamę, żeby przeniosła niemowlaka do
innego pokoju. W przeciwny koniec mieszkania. Zgoda?
Z poważną miną dziewczynka patrzyła na niego bez słowa.
— Dziecko płacze — wyjaśnił — Nie mogę spać.
Zrozumiała i pokiwała głową. -
— Zgoda — powiedziała. — Umowa stoi.
Mądra dziewczynka, przyznał. Takie dzieci byłbym w stanie polubić.
No, dobrze — prawie uśmiechnął się do małej. Ostatecznie za chwilę miał
Zostać bohaterem. Przynajmniej dla chudego kota i brązowookiej dziewczynki.
Całkiem niezły początek dnia.
— Do roboty! — mruknął i rozpoczął wspinaczkę. Kot nastroszył sierść i zaczął
fukać.
— Kici, kici. — Powoli zbliżał się do zwierzątka. — Dobry kotek, dobry. Zaraz
cię uratuję.
Lisa rozglądała się po ogromnym gabinecie z mieszaniną za chwytu i obawy. Z
tego gabinetu, z tego królewskiego fotela jej dziadek rządził swoim imperium
przez wszystkie lata jej dzieciństwa. A teraz ona zajęła jego miejsce.
Wydawało się to bardzo dziwne Nienaturalne.
— Ciarki mnie przechodzą — mruknęła, spoglądając w stronę starca na
portrecie. Nawet po śmierci dziadek budził respekt. Opuściła wzrok i nim
zdążyła pomyśleć, bąknęła cicho:
— Przepraszam.
Już od miesiąca kierowała Domem Towarowym Loringa. Siedziała w wielkim,
starym fotelu stojącym w ogromnym gabinecie, którego niegdyś unikała.
Albowiem tam właśnie przebywał ten, który rozkazał jej zrezygnować z
idiotycznych, jego zdaniem, lekcji gry na fortepianie, zaniechać spotkań ż
zupełnie dla niej nieodpowiednim chłopakiem, Dougiem Switzerem, czy też
pójść do miejscowego liceum zamiast do wymarzonej szkoły z internatem na
Wschodnim Wybrzeżu.
Była posłuszna. Zawsze.., aż do pewnego momentu.
Miała wtedy osiemnaście lat, głowę pełną ideałów, a serce przepełnione złością,
gdy w jednej chwili spakowała się i opuściła nocą dom. Nienawidziła wtedy
dziadka za to, że ją do tego zmusił.
A w tej właśnie chwili, po niemal siedemnastu latach przyznała, że rozumie, jak
bardzo kochał to miasto i ten sklep... i jak bardzo pragnął, by i ona także
pokochała to wszystko.
Dziadek zmarł przed trzema tygodniami. Lecz wcześniej wezwał ją, przebaczył
i pogodził się z nią. Zlecił jej prowadzenie firmy. Niespodziewanie to, czym
pogardzała przez lata, stało się jej udziałem.
Czy była przygotowana do takiej pracy?
Z zadumą spojrzała za okno, jakby tam szukała potwierdzenia. I znalazła. W
swoim odbiciu. Ujrzała bowiem pewną siebie, atrakcyjną kobietę ubraną w
beżową garsonkę z przy piętą firmową plakietką. Wypisano na niej prostu: Lisa.
To był jej pomysł, żeby ułatwić sobie przyjazny kontakt z personelem.
Westchnęła głęboko i spojrzała wprost na portret.
— Jestem już całkiem dorosła, dziadku — powiedziała cicho.
— Jestem gotowa.
Ale z przerażeniem stwierdziła, że oczy ma pełne łez.
Dzwonek telefonu wyrwał ją z zadumy. Sięgnęła po słuchawkę, ocierając oczy.
— Panna Loring? Mówi Krissi z działu kosmetyków — usłyszała konspiracyjny
szept. — Pamięta pani tego gościa, o którym mówiłam, że węszył wczoraj w
sklepie? Znów tu jest.
— Dziękuję, Krissi. Serce zabiło jej żywiej. — Zaraz tam przyjdę — dodała.
Zerwała się z fotela i energicznie ruszyła do windy. Jej ciemne oczy lśniły
gniewem. Po tym, co poprzedniego dnia usłyszała od Krissi, domyślała się, po
co ten człowiek przychodził. Jak świat światem, odkąd tylko sięgała pamięcią,
„Loring” zawsze toczył wojnę z Domem Towarowym Kramera, mieszczącym
się po drugiej stronie ulicy. Teraz właśnie Mike Kramer przysłał szpiega, by
wybadał, co też dzieje się w konkurencyjnej firmie zarządzanej przez kobietę.
Już ona to wyjaśni!
Przyklejona do ściany Krissi ukradkiem obserwowała intruza.
— Nadchodzi, panno Loring. Idzie w stronę działu z odzieżą ślubną — syczała
konspiracyjnie, ukrywając się za parą manekinów ubranych w ślubne stroje.
Przykucnąwszy, jak, rasowy detektyw, posuwała się ostrożnie w poszukiwaniu
dogodnego punktu obserwacyjnego, niecierpliwymi gestami nakazując to samo
Lisie.
W niemym zdziwieniu Lisa wysoko uniosła brwi, lecz posłusznie poszła w jej
ś
lady. Schowana za obfitą satynową kreacją usiłowała nie rzucać się w oczy.
Ale była zdecydowana za wszelką cenę przyłapać szpiega na gorącym uczynku.
— Tam jest!
Rzeczywiście, był tam. Dokładnie taki, jak opisała go Krissi. Rozglądał się
badawczo po wszystkich kątach i ze ściągniętymi brwiami zapisywał coś w
notesie.
— Szpieguje dla Kramera — szeptała Krissi. Jej oczy lśniły za grubymi szkłami
okularów. - Założę się, że tak jest. Jak pani myśli?
Lisa zawahała się. Bała się skrzywdzić kogoś niesłusznym podejrzeniem. Lecz
ten człowiek, z wytężoną uwagą wpatrzony w biel satyny i koronek, absolutnie
nie wyglądał na klienta dnia działu - odzieży ślubnej. Choć miał, na sobie
elegancki ciemnoszary garnitur i wykrochmaloną, śnieżnobiałą koszulę, to jego
twarz i atletyczna sylwetka od razu zdradzały zbira. Takiego właśnie, jakiego
Mike Kramer mógłby wynająć do zniszczenia konkurencji.
— Czy mam wezwać ochronę? — spytała Krissi z nadzieją w głosie.
Lisa potrząsnęła głową.
— Nie, Krissi. Wracaj do pracy. Ja się tym zajmę.
Pucołowata twarz Krissi wyrażała rozczarowanie.
— Może powinnam zostać gdzieś tutaj, w ukryciu - podjęła jeszcze jedną próbę.
— Na wszelki wypadek.
— Nie ma takiej potrzeby. Lisa uśmiechnęła się leciutko.
— To tylko handel, Krissi, nie wojna gangów.
— No cóż, w porządku. — Krissi rzuciła jeszcze jedno tęskne spojrzenie w
stronę pochłoniętego pisaniem mężczyzny. — Chyba wrócę do pracy.
Gdy znikneła, Lisa westchnęła ciężko. Zupełnie nie miała pojęcia, co powinna
powiedzieć temu szpiegowi. Nigdy przedtem nie znalazła się w takiej sytuacji.
Nawet gdy była kierowniczką piętra w domu towarowym Bartholomew w
Nowym Jorku. Jedynie w małych miasteczkach walka o klientów może prze
kształcić się w waśń rodową.
Tymczasem mężczyzna wyciągnął z kieszeni dyktafon i mówił coś do
mikrofonu. Zbyt jednak cicho, by Lisa mogła usłyszeć wypowiedziane słowa.
Bez wątpienia jednak były to rady i uwagi dla Mike”a.
Ogarnęła ją wściekłość. I bez niecnych poczynań Kramera sklep Loringa z
trudem funkcjonował. Jak Mike w ogóle śmiał nasyłać tutaj tego człowieka?!
Przestała się wahać. Energicznym krokiem ruszyła do konfrontacji ze
szpiegiem.
Carsona bolała głowa. Do tego c poganiał go nieubłaganie, a żołądek boleśnie
dopominał się o spóźniający się obiad. Dlaczego - pytał sam siebie. Dlaczego
postanowił raz jeszcze wrócić do Domu Towarowego Loringa, gdy już dawno
powinien był zajmować się sprawą Corington Electronics? Wyglądało na to, że
stał się pracoholikiem. Tylko tak mógł to sobie wytłumaczyć. Głupota! Zawsze
dumny był z własnej niezależności. Myśli, uczuć i decyzji. A tu, proszę! Tak
poświęcił się pracy dla Central Coast Bank, że ugrzązł w tej małej, sennej
nadmorskiej mieścinie na ponad rok.
Prawdę powiedziawszy, była to fascynująca praca. Zjawiał się w firmach
zalegających ze spłacaniem jego bankowi zaciągniętych kredytów i doradzał
zmiany w funkcjonowaniu, sposobie zarządzania i sprzedaży, które pozwalały
im wydobyć się z tarapatów. Kiedyś, przed laty, podjął tę pracę dla kaprysu. A
potem nie mógł wyjść z podziwu, jak wielce przypadła mu do gustu.
Niewątpliwie popadł już w rutynę. Poczuł nagle narastające od dawna
zmęczenie. Czas był najwyższy, by stąd wyjechać.
Sprawa „Loringa” nie wyglądała na prostą. Znał takie przypadki. Rodzinna
firma. Loringowie bronią się przed jakimikolwiek zmianami. Mogą odrzucić
jego wskazówki. I przepaść z kretesem. Już po kilku minutach spędzonych w
sklepie nabrał przekonania, że właściwie szkoda jego wysiłku.
Powiedział to wszystko do mikrofonu w kilku zwięzłych zdaniach i szybko
wsunął dyktafon do kieszeni. Dostrzegł bowiem zdążającą ku niemu
sprzedawczynię. Była urocza. Dostrzegł to nawet mimo fatalnego
samopoczucia. Jasne włosy miała upięte w kok, a długie, czarne rzęsy otaczały
lśniące ciemne oczy. Ubrana była niezwykle elegancko. Miała na sobie kostium
z naturalnej wełny delikatnej jak mgła nad San Francisco i brązową jedwabną
bluzkę z małą falbanką pod szyją i z Wpiętą w nią złotą szpilką. Do klapy
ż
akietu przypięty miała identyfikator z wypisanym imieniem. Lisa.
W pierwszej chwili pomyślał sobie, że od bardzo dawna nie widział tak pięknej
kobiety. Zaraz potem, zatopiony w pracy, stwierdził, iż sprzedawczynie u
„Loringa” zarabiają zdecydowanie zbyt dużo, jeśli mogą pozwolić sobie na tak
kosztowne stroje.
Kolejna myśl, jaka przyszła mu do głowy, dowodziła, jak bardzo był zmęczony i
przepracowany. Uznał oto, iż powinien zalecić kierownictwu sklepu obniżenie
pensji wszystkim pracownikom. Na pewno natychmiast stałby się najbardziej
niepopularną postacią w mieście. Kąciki ust uniosły mu się w czymś w rodzaju
uśmiechu, gdy nadchodząca kobieta stanęła tuż przed nim.
Lisie jednak nie było do śmiechu. Ku jego zaskoczeniu, wbiła w niego twarde,
zaczepne spojrzenie. Kobiety często przypatrywały mu się, ale nigdy w taki
zimny i karcący sposób. Zaczynało to być interesujące. Czekał, zastanawiając
się, czego chciała.
Lisa natomiast spodziewała się po nim choćby odrobiny po kory. Wolałaby
nawet, by rzucił się do ucieczki. Albo żeby okazał choć odrobinę zażenowania.
Rozzłościła się jeszcze bardziej. Potrafiła radzić sobie z mężczyznami, więc nie
przestraszyła się ani trochę.
— Co pan tu właściwie robi? — spytała, robiąc nieokreślony ruch ręką. Tylko w
oczach lśniły iskry gniewu.
- Kto? Ja? — Carson był całkowicie zaskoczony. Takie pytanie w ustach
sprzedawczyni było absolutnie nie na miejscu. Zdezorientowany, rozejrzał się
dokoła i ponownie spojrzał jej W oczy.
— Tak, pan. — Powiedziała to tak groźnie, z taką zawziętością, że omal nie
parsknął śmiechem.
— Rozglądam się. A pani co tu robi?
— Ja tu pracuję — Uniosła dumnie głowę.
— Właśnie Widzę — Wolno pokiwał głową z trudem po wstrzymując uśmiech.
Miała śliczną buzię. Mleczna skóra, mały nos i wielkie oczy koloru brazylijskiej
kawy. Patrząc na nią, przypomniał sobie wiosnę na południu, kiedy kwitną
derenie. Lecz było w jej twarzy napięcie, które kłóciło się z tym delikatnym,
łagodnym wyglądem.
— No, widzi pani — tłumaczył cierpliwie. — Pani tutaj pracuje. Ja tutaj kupuję.
Tak to już bywa. Dlatego owo miejsce nazywają sklepem.
— Pan tu wcale nie ma zamiaru niczego kupić — powiedziała z wyraźną
irytacją. — Skończmy tę grę. Dobrze wiem, po co pan tu przyszedł.
- No to wiemy oboje — Carson wpatrywał się w nią, myśląc, o co jej chodziło.
Była tak ponętna i urocza, ze postanowił dać jej jeszcze jedną szansę. — A
teraz, jeśli pani pozwoli...
Zamierzał odwrócić się i odejść, lecz ona zagrodziła mu drogę. Stała przed nim
z zaciśniętymi ustami i wściekłością w oczach.
— Pan naprawdę sądzi, że będę się bezczynnie przypatrywać, jak pan mi
szkodzi? Jeśli będzie trzeba, wezwę policję.
— Policję? — powtórzył zdumiony — Posłuchaj, młoda damo. Nie wiem, za
kogo mnie pani bierze, ale... — Zupełnie poważnie zastanawiał się nad
psychiczną równowagą tej sprzedawczyni. — o co pani chodzi? Chce mnie pani
oskarżyć o kradzież?
— Sam pan wie najlepiej, o co — rzuciła.
Powoli zaczynał tracić cierpliwość.
— Czy jest pani taka uprzejma dla wszystkich klientów? Jeśli tak, to już wiem,
czemu firma ma kłopoty.
Znów chciał się odwrócić, lecz chwyciła go za ramię.
— Proszę posłuchać — zaczęła, ale zamilkła na widok zbliżających się klientek.
Wciąż go trzymając, uśmiechnęła się do nich uprzejmie. — Doskonale wiem, co
pan tutaj robi — szepnęła, gdy kobiety zniknęły za następnym stoiskiem. — Jest
pan szpiegiem, tak?
— Ja... szpiegiem? — wybąkał Carson. Myślał, że to jakiś żart, lecz Lisa była
ś
miertelnie poważna. — W porządku — rzucił z odrobiną szyderstwa. —
Rozpoznała mnie pani, choć nie noszę prochowca i ciemnych okularów.
— Przecież to oczywiste — odparła z pewnym wahaniem. — Obserwowałam
pana. Widziałam, co pan robił.
Wolno kiwał głową, usiłując znaleźć jakieś wyjaśnienie. Wszystko wydawało
mu się coraz bardziej zwariowane.
— Niech będzie. Zgadzam się. Oczywiście, że jestem szpiegiem. — Próbował
się uśmiechnąć. — Ciekawy jestem, co w tych stronach robicie ze szpiegami?
Wieszacie ich? Czy może mam stanąć przed plutonem egzekucyjnym?
Było w jego reakcji coś zastanawiającego, co zbiło ją nieco z tropu. Czyżby
popełniła pomyłkę?
— Niech pan posłucha — mówiła szybko. — Wiem, że pan pracuje dla
Mike”a... że pan tylko zarabia na życie. Zapewne nie powinnam na panu
wyładowywać złości, ale...
— Chwileczkę! — Carson chwycił ją za rękę. Popatrzył na nią surowo. —
Niech się pani otrząśnie — powiedział zimno. — Nie pracuję dla żadnego
Mike”a. Nie jestem szpiegiem. Słowo!
— Och! — wykrzyknęła. Lecz nie była to reakcja na jego słowa. Patrzyła na
dłoń zaciśniętą na jej nadgarstku, podrapaną do krwi. Spojrzała mu w oczy.
Zrozumiał i westchnął ciężko.
— Bliskie spotkanie z kotkiem — wyjaśnił. — Każdy dobry uczynek musi
zostać natychmiast ukarany.
Jego słowa prawie do niej nie docierały. Wciąż patrzyła mu w oczy, żałując, że
w ogóle to uczyniła. Były niebieskie jak letnie niebo i sprawiały, że zamrugała
powiekami odrobinę zbyt szybko. Jego pełne usta również za bardzo
przyciągały jej uwagę.
Wyglądał na playboya. Pogardzała takimi typami. Czemu więc poczuła nagle,
ż
e serce podeszło jej do gardła?
Bez wątpienia nie był przystojny w tradycyjny sposób, ale za to bardzo męski i
bardzo pociągający. Rozpraszało ją to. Rzadko reagowała w ten sposób na
mężczyzn. Mówiąc szczerze, przez lata spotkań z różnymi mężczyznami stała
się w stosunku do przedstawicieli tej płci niezwykle cyniczna. Zwłaszcza gdy
chodziło o tych osobników, którzy starali się o jej względy. Dużo czasu
upłynęło od chwili, gdy widok jakiegoś mężczyzny spowodował szybsze bicie
jej serca.
Tym razem stało się coś dziwnego. Usiłowała zbagatelizować to wydarzenie.
Zmusiła się do oderwania od niego oczu, wzięła głęboki oddech i podjęła ostatni
wysiłek.
— W porządku — powiedziała. — Jeśli nie pracuje pan dla Mi ke”a, niech pan
to udowodni. Proszę mi pokazać, co pan zapisał w swoim notesie.
Z westchnieniem puścił jej rękę.
— Nic z tego — odparł.
— Ach, tak! — zawołała oskarżycielskim tonem. A co z magnetofonem w
kieszeni pana marynarki? Założę się, że od mówi mi pan także wysłuchania
tego, co pan tam nagrał.
Z wolna zaczęła ogarniać go wściekłość. Ta kobieta bez wątpienia była szalona.
Lecz do diabła, niech się przyczepi do kogoś innego! On miał ważniejsze
sprawy do załatwienia.
— Wiesz, Liso — odezwał się cicho — jesteś bardzo piękną kobietą. Wydaje mi
się jednak, że przeciągasz strunę. Ktoś powinien ostrzec twoich szefów.
Naprawdę nie powinno się pozwalać ci w ten sposób traktować klientów.
Parsknęła gniewnie, lecz nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Kiwał tylko z
politowaniem głową. Potem spojrzał na zegarek.
— Robi się późno — powiedział. — Obawiam się, że tę sprawę będę musiał
załatwić innym razem.
- Mam dla pana niespodziankę, drogi panie — powiedziała Lisa stanowczo.
Wgłębi duszy zastanawiała się, co się stało z jej legendarnym opanowaniem.
Czemu jej serce tłukło się jak prze rażony ptak, a oddech stal się płytki i
urywany? — To ja jestem tutaj szefową. Wszystkiego. Będzie pan zatem musiał
zgłosić swoją skargę właśnie do mnie.
— Pani jest szefową...?! — Półuśmiech pojawił się na jego twarzy. — W
porządku. Jestem szpiegiem — westchnął i pokręcił głową. — Bardzo miło mi
się z panią gawędziło, Liso. Nie umiem nawet wyrazić, jak niezwykłe to było
doznanie. Ale prawda jest taka, że powinienem być już w całkiem innym
miejscu. Musi mi pani wybaczyć.
Spojrzał na nią z wyraźną irytacją i ruszył w stronę ruchomych schodów. Lisa
stała bez ruchu, wpatrzona w oddalającą się postać. Powinna była wezwać
ochronę. Lecz cóż by to dało? A on i tak na pewno już nie wróci. Przecież
przyłapała go na gorącym uczynku.
Sęk w tym, że sprawy potoczyły się nie całkiem tak, jak by sobie życzyła.
Wciąż czuła dreszcze na wspomnienie jego błękitnych oczu. Fakt, że tego typu
mężczyzna wyzwolił w niej takie reakcje, deprymował ją nieco. Przecież
zupełnie nie takiego mężczyzny szukała.
Opuszczała stoisko z odzieżą ślubną, mając głowę pełną myśli o tym ideale,
którego pragnęła. Musi być łagodny i czuły. Powinien nosić tweedowe
marynarki ze skórzanymi łatami na łokciach i wiele czasu spędzać w fotelu przy
kominku, pogrążony w lekturze poezji. Najlepiej Roberta Browninga.
Poproszony o radę, powinien zastanawiać się dokładnie nad problemem. A na
imię mógłby mieć Ted. Albo William.
Westchnęła głęboko. Musiała przyznać samej sobie, że żyła nierzeczywistymi
marzeniami. Gdyby taki mężczyzna w ogóle istniał, należałoby szukać go gdzieś
w miasteczku uniwersyteckim, a nie w nadmorskiej mieścinie w Kalifomii,
gdzie pozostało jej tylko potykać się z niebieskookimi szpiegami-playboyami.
Niewielkie miała szanse na spotkanie łagodnego, mądrego Teda w tej słonecznej
krainie.
ROZDZIAŁ DRUGI
Nie ma niczego nadzwyczajnego w niebieskich oczach. Wielu mężczyzn je ma.
Gdyby tylko chciała ... Wystarczyło pójść na plażę. Spotkałaby tam mnóstwo
niebieskookich chłopców pływających na deskach.
Nie. Nie o kolor oczu jej chodziło. Charakter. Tego szukała. Siła. Prawość.
Stanowczość i zrównoważone usposobienie.
— Partner i towarzysz życia — powiedziała głośno do siebie, kierując się w
stronę windy w drodze do swego biura. Kumpel i obrońca. Taki, który potrafi
przewinąć dziecko, i podgrzać mu kaszkę.
Ś
więty! Dodało jej drugie ja. Szukasz świętego w San Feliz. Wykształconego,
kochającego dzieci. Nie powinnaś trochę spuścić z tonu? Ostatecznie kończysz
już...
— Trzydzieści pięć lat — powiedziała na głos. — Wiem o tym.
- Słucham, panno Loring? — miła brunetka z działu dziecięcego wychyliła się
zza lady.
— Hm... nic takiego, Chelly. Mówiłam do siebie.
-. Ach, tak — uśmiechnęła się Chelly. — To dobrze.
Muszę bardziej uważać, pomyślała. Ludzie zaczną myśleć, że jestem szurnięta.
Mówienie do siebie weszło jej w krew. Być może dlatego, że zawsze czuła się
trochę samotna i brak jej było prawdziwych przyjaciół. A ostatnio jeszcze ta
wyczerpująca praca. Z rozrzewnieniem pomyślała o dniach spędzonych w
Nowym Jorku. Spokojne popołudnia upływające na pogwarkach z innymi
kierownikami pięter, dostarczające wytchnienia przerwy obiadowe, po kary
reklamowe i spotkania z dostawcami i projektantami. I wszystko to zamieniła na
pracę w podupadającym domu towarowym, po którym kręcili się szpiedzy i
duch dziadka. To chyba nie był dobry pomysł!
Szpieg. Tak, tym właśnie powinna się zająć. Pora dobrać się do Mike”a
Kramera. Na samą myśl o swym odwiecznym wrogu aż zatrzęsła się z
oburzenia.
— Terry, połącz mnie z Kramerem — powiedziała, przechodząc przez
sekretariat.
— Dobrze, panno Loring.
Lisa zatrzymała się w pół kroku.
— Miałaś mówić mi po imieniu — po raz kolejny przypomniała dziewczynie.
— Oczywiście, panno Loring — odrzekła Terry. Spod grzywki
płomiennorudych włosów spoglądały szeroko otwarte, zielone oczy.
Lisa wzruszyła ramionami. Weszła do gabinetu i, nie patrząc nawet na portret
dziadka, siadła w jego fotelu. Zaczynała się w nim czuć całkiem swobodnie,
Po kilkunastu sekundach zadźwięczał dzwonek.
— Mike?
— Taaak? — usłyszała. Znali się od dziecka i zawsze byli nie przyjaciółmi.
Choć po powrocie nie spotkała go jeszcze osobiście, bez trudu mogła wyobrazić
sobie jego krępą postać i kwadratową twarz ze stale przyklejonym chytrym
uśmieszkiem.
— Mike”u Kramer, jesteś obrzydliwą żmiją!
Zachichotał. Zawsze tak było, że im bardziej ona wściekała się na niego, tym
bardziej jemu się to podobało.
Och, złotko, uwielbiam, gdy szepczesz mi do ucha takie czułe słówka. Co tym
razem przeskrobałem? Czy to coś naprawdę strasznego? Zdecydowałaś się
wreszcie sprzedać mi swój sklep?
Ręce jej opadły. Nie potrafiła powstrzymać uśmiechu. Przecież wiedziała, że to
się tak skończy. Czy już zawsze będzie wpadać w jego pułapki?
— Nigdy! - rzuciła kategorycznie. — Powinieneś to wiedzieć od dawna.
— Daj spokój. Masz ostatnią szansę, żeby sprzedać ten sklep za godziwą cenę.
Inaczej zbankrutujesz.
Lisa westchnęła. Nic nie zmieniło się od czasów, gdy Mike zaczajał się za
rogiem szkoły, żeby straszyć ją dżdżownicami.
— Byłabym ci niezwykle wdzięczna, gdybyś od dziś trzymał swojego szpiega z
daleka ode mnie. Jeżeli interesuje cię, co się u nas dzieje, możesz przyjść i sam
się rozejrzeć.
— Szpiega, powiadasz? Wiesz,. Liso, to całkiem niezły pomysł.
Był absolutnie beznadziejny.
— Do widzenia, gadzie.
— Ja też cię kocham, Liso. Świetna zabawa, prawda? Bardzo cieszę się, że
wróciłaś do naszego miasta.
Ostrożnie położyła słuchawkę na widełki i opadła na miękkie, skórzane
poduszki fotela. Miała wrażenie, że zaczynała pojmować, co to znaczy nazywać
s Loring i odpowiadać za rodzinę. Czy choćby tylko za rodzinne
przedsiębiorstwo. Stało się to dla niej bardzo ważne.
Jutro skończę trzydzieści pięć lat, pomyślała. Trzydzieści pięć lat! Kamień
milowy. Czas już najwyższy urządzić swoje życie, uporządkować dom.
Zbyt długo żyła w beztroski sposób, a teraz świat zaczął walić się wokół niej.
— Rodzina jest najważniejsza — wyszeptał dziadek krótko przed śmiercią. —
Pamiętaj. Dopuściliśmy do tego, ja i ty, by między nami układało się jak
najgorzej. Teraz sama będziesz musiała ze wszystkim sobie radzić.
Zamyśliła się głęboko. Rodzina. Nigdy przedtem nie uważała jej za ważną
wżyciu. A teraz nie ma nikogo. Nie został jej na świecie ani jeden krewny.
Usłyszała pukanie. Do gabinetu wszedł Gregory Rice, dyrektor handlowy.
— Jesteś zajęta? — spytał z ciepłym uśmiechem. Lisa uśmiechnęła się także.
— Nigdy dla ciebie, Greg. Z czym przychodzisz?
— Tylko kilka przypomnień. — Zamknął drzwi i usiadł po drugiej stronie
wielkiego, dębowego biurka. Wysoki i szczupły, zawsze elegancki i szykowny.
Należał do ludzi, którym ubranie przydawało jeszcze wdzięku.
Na moment stanął jej przed oczami szpieg. Podczas gdy elegancja Grega była
całkiem naturalna, szykowny garnitur szpiega nieodparcie nasuwał jej
skojarzenia z wystrojonym bokserem.
Bez pomocy Grega nie dałaby sobie rady. Od wielu lat pracował dla jej dziadka,
ostatnio właściwie sam prowadził dom handlowy. Czasem zastanawiała się, czy
jej przyjazd nie zburzył jego planów. Czy nie myślał o zajęciu miejsca dziadka?
Jeśli nawet tak było, nigdy nie dał tego po sobie poznać. I był nie zwykle
pomocny.
Greg rozsiadł się w fotelu i chrząknął cicho.
— Nie zapomnij, że jutro przyjdzie ten doradca z banku.
— Psiakrew! Zapomniałam. Na nie rozumiem, skąd obcy człowiek może
wiedzieć, co nam dolega. Sądzę, że raczej my sarni możemy to stwierdzić.
Przez chwilę w oczach Grega pojawiło się znużenie, jakby znów usłyszał słowa
zbyt często powtarzane. Zakasłał lekko, kryjąc twarz za wypielęgnowaną dłonią.
— To my jesteśmy dłużnikami i to bank ustała reguły gry. W odpowiedzi na
nasz wniosek kredytowy wyraźnie napis że musimy wprowadzić nowe
rozwiązania. Oni naprawdę nie chcą. nas zrujnować.
— Być może. Ale wciąż się zastanawiam, co dziadek zrobiłby w tej sytuacji.
— Ależ to jasne. — Greg parsknął śmiechem. — Powiedziałby im, żeby poszli
do diabła. I poszliby. Lecz żyjemy już w innych czasach. Musimy za nimi
nadążać.
Bez wątpienia Greg miał rację. Lisa ufała mu i polegała na nim całkowicie.
— Będziesz potrzebowała pomocy, Liso Mario — powiedział dziadek przed
ś
miercią. — Świat jest okrutny, a kupiectwo to trudny zawód — mówił, z
trudem dobywając głosu. — Greg ma miasto, sklep i moje zasady. Był tutaj, gdy
ty pracowałaś w innej firmie. Potrzebujesz go.
„Był tutaj, gdy ty pracowałaś w innej firmie”. Dziadek zawsze wiedział, jak jej
dopiec. Lecz ona wróciła do San Feliz z postanowieniem nadrobienia straconego
czasu. Postanowiła też brać za dobrą monetę słowa dziadka — nie tak jak w
przeszłości. Był stary, mądry i ją kochał. Wciąż nie mogła pojąć, dlaczego tyle
czasu zajęło jej zrozumienie tego. Ale wróciła i zamierzała wykorzystywać czas
jak najwłaściwiej.
Greg wstał i ruszył do wyjścia.
— Powiedz mi, Greg, jak się nazywa ten przedstawiciel banku, z którym mam
się jutro spotkać?
— Carson James — odparł Greg zdziwiony. — Nikt ci nic o nim nie mówił?
— Nie. Dlaczego? — wpatrywała się w niego bez wyrazu.
- No cóż... — był wyraźnie zmieszany. — Sam nie wiem. Mówią, że to
podrywacz.— Rzucił jej ostrożne spojrzenie. — Jeśli chcesz, będę jutro cały
czas przy tobie, żeby...
— Mnie bronić — uśmiechnęła się. — Dzięki Greg. Doceniam twoją
propozycję. Sądzę jednak, że umiem radzić sobie z podrywaczami.
Znów gdzieś tam, w głębi mózgu, mignął jej obraz szpiega. Gdy Greg opuszczał
gabinet, gwałtownie potrząsnęła głową.
— Carson James — mruknęła i odwróciła się w stronę portretu dziadka. — No
to przekonamy się, co też pan James ma nam do zaproponowania, prawda?
Carson siedział za biurkiem i przyglądał się białym grzywom fal oceanu, Biuro
na siódmym piętrze miało swoje uroki. Czasem zdawało mu się, że może
zobaczyć wszystko — delfiny, pelikany, żeglarzy na deskach i w jachtach...
mały parowy stateczek płynący do egzotycznego portu.
Poczuł ochotę, by wstać i wyjść.
— Cześć, Carson. — To był jego szef, Ben Capalletti. Stał przed nim z kopertą
w dłoni. — Ten list do ciebie przyszedł już kilka dni temu, ale byłeś ostatnio
taki zabiegany, że nie mogłem ci go dać.
Carson sięgnął po kopertę. Wiedział, że list został nadany w Leayenworth.
Rzucił na Bena badawcze spojrzenie i dostrzegł w jego oczach zdumienie. Ben
od razu zwrócił uwagę na datownik. Ben słyszał także krążące plotki.
Dzięki — rzucił Carson. Miał wielką ochotę odwrócić się i zmiąć kopertę, lecz
napotkał wzrok Bena i powstrzymał się. Ciepło, jakie emanowało z Bena,
uniemożliwiało lekceważenie tego człowieka. Wyprostował się, jakby ciężar
spadł mu z ramion.
— Co słychać u HoIly? — rzucił z uśmiechem. — Zdała egzamin na prawo
jazdy?
Ben ochoczo skorzystał z okazji. Potoczyła się długa i fascynująca opowieść o
tym, jak uczył jeździć samochodem swoją szesnastoletnią córkę. Jego opowieści
o rodzinie zawsze były zabawne. Carson często wybuchał śmiechem. Doskonale
wiedział, że Ben przesadza i wyolbrzymia fakty, ale wcale nie psuło to zabawy.
Bo, trzeba to przyznać, Ben miał o czym opowiadać. Posiadał gromadkę
wspaniałych dzieciaków — sześcioro. Carson na zawsze dziwiło to i
zdumiewało.
— Innymi słowy — stwierdził, gdy Ben zaczął zbierać się do wyjścia — Holly
wciąż nie jest królową szos.
Dzięki Bogu! Nie. Za dwa tygodnie będzie znowu próbowała zaparkować
samochód równolegle do krawężnika. Na razie zostawiam moje auto dwie
przecznice od domu, żeby nie przyszło jej do głowy ćwiczyć potajemnie. Może,
przy odrobinie szczęścia, uda się nam dotrwać bezpiecznie, aż skończy szkolę.
Do tego czasu powinna zmądrzeć nieco.
Ben żartował. Carson wiedział o tym i ze śmiechem kiwnął mu ręką na
pożegnanie. Lecz gdy szef wyszedł, uśmiech zniknął z twarzy Carsona. Spojrzał
na trzymaną kopertę. W ciągu czterech miesięcy, odkąd ojciec odszukał jego
nowy adres, otrzymał już trzy takie same. To był kolejny powód, by wyjechać z
tego miasta. Wcisnął kopertę do kieszeni i zaczął zbierać rzeczy, które chciał
zabrać do domu.
Był zmęczony. Bolały go wszystkie kości i głowa. Czuł się okropnie. Przez
ostatnie miesiące pracował za dużo, za ciężko. I po co? Pozostali pracownicy
biura znosili taki tryb życia w pokorze, bo musieli utrzymać rodziny. Ale on?!
Czemuż, u diabła, miałby to robić? Równie dobrze mógłby łowić ryby na rafie
koralowej na Tahiti. Co za głupota! Harować bez potrzeby, gdy nic go do tego
nie zmuszało. Z pełną dokumentów teczką w ręce ruszył korytarzem. Po drodze
zajrzał do gabinetu Capallettiego.
— Dostałeś materiały dotyczące Coyington Electronics? — spytał.
Ben skinął głową.
— Jeszcze jedna doskonała robota, Carson — stwierdził spokojnie.
Carson kiwnął głową. Wiedział o tym dobrze.
— Wziąłem się teraz za Dom Towarowy Loringa.
— Królestwo starego Loringa. To będzie trudna sprawa.
Carson pomyślał o Lisie, o tej wariatce, którą spotkał poprzedniego ranka. A
przecież myśl, że, pracując u „Loringa”, będzie musiał jeszcze ją spotkać, była
niezrozumiale przyjemna. Zabaw na historia. Nigdy dotąd nie przepadał za
szaleńcami.
— To prawda — przyznał. — Ale nie martw się. Dam sobie radę.
— Zawsze dajesz sobie radę — Ben uśmiechnął się. — Będziesz musiał
zmierzyć się z wnuczką Loringa. Mam nadzieję, że sobie z nią poradzisz.
— Tak — skrzywił się nieco na samą myśl o spotkaniu z dziedziczką, która nie
zna się na rzeczy, lecz ma głowę pełną pomysłów i ulepszeń, niekoniecznie
nadających się do czegokolwiek.
— W jakim wieku jest ta młoda dama?
— Wcale nie taka młoda. Minęło już chyba ponad dziesięć lat, jak skończyła
studia.
- Zamężna? :
— Nie. Nie będzie żadnego męża przeszkadzającego w negocjacjach. Dzięki
Bogu — Ben zamyślił się. — Minął już rok twojej pracy u nas. Chyba nadszedł
czas porozmawiać o twoim awansie, nie uważasz?
Carson zakasłał cicho. Nie znosił takich rozmów. Zbyt lubił Bena i tę pracę, by
podejmować takie rozmowy, gdy wiedział, że nie może obiecać, iż zostanie
dłużej.
— Jasne, Ben — uśmiechnął się z wahaniem. — Któregoś dnia... Teraz
chciałbym skoncentrować się na sprawie Loringów. Pogadamy, kiedy ją
skończę.
Z wyrazu twarzy Bena bez trudu wyczytał, że nie zwiódł go ani trochę. Ale co
miał zrobić? Ruszył ku windzie. Jego wzrok przykuł obraz wiszący na ścianie.
Palmy. Turkusowa laguna. Rozluźnił się, ból głowy ustąpił. To był dobry znak.
ROZDZIAŁ TRZECI
— Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin — mruczała Lisa następnego ranka,
wjeżdżając powoli na podziemny parking pod sklepem
— Sto lat, niech żyję, żyję nam! — Ostrożnie zaparkowała auto i wyłączyła
silnik.
— Wszystkiego najlepszego! — Wrzuciła kluczyki do torebki.
— Niech żyje nam.
Dzień był wspaniały. Miała ochotę pognać na plażę. W taki dzień powinna
ś
miać się i biegać po gorącym piasku w gronie przyjaciół Albo może planować
oszałamiające przyjęcie w najmodniejszym nocnym klubie w mieście. Tak, jak
to było rok wcześniej W Nowym Jorku. Przyjaciele. Baloniki. Głośna muzyka i
mnóstwo prezentów.
— Nic z tego — szepnęła. Na takie zachcianki mogła sobie pozwolić w
przeszłości. Lecz to już minęło. Dziś były jej trzydzieste piąte urodziny. Kamień
milowy na drodze życia samotnej, niezamężnej kobiety. A naprawdę gorąco
pragnęła świętować ten dzień z kimś bliskim. Z kimś, kto zrozumiałby. Z kimś...
kochanym.
— Spóźniłaś się nieco — szepnęła sama do siebie. W nieznośnej ciszy obcasy
jej pantofelków stukały po betonie wyjątkowo głośno. Chyba że pospieszyłaby
się i zakochała jeszcze przed zachodem słońca.
— Nie ma szans — mruknęła Weszła do windy i nacisnęła przycisk ostatniego
piętra Obeszła się bez tego zwariowanego czegoś, zwanego miłością, przez
trzydzieści pięć lat, a więc mogła jeszcze trochę poczekać. Chociaż Cuda się
zdarzają
Ale przecież coś przyjemnego mogłoby przydarzyć się jej tego dnia.
Koniecznie. Przecież były to jej urodziny Wychodząc z windy, niemal zderzyła
się z Garrison Page. Dziewczyna pracowała kiedyś w rachunkowości, a ostatnio
niemal codziennie — w odczuciu Lisy — wpadała do sklepu, by po chwalić się
swoim dzieckiem.
— Dzień dobry, panno Loring! — wykrzyknęła radośnie. Ubrana była w szorty i
sandały. Długie, brązowe włosy opadały na jej nagie ramiona. — Widziała już
pani moją Becky? — Uniosła w kilkumiesięczne niemowlę.
Lisie zrobiło się niewyraźnie. Ostatnio dzieci działały na nią wyjątkowo
przygnębiająco.
— Jaka urocza! Czy mogę... czy mogę ją potrzymać?
— Jasne. — Garrison podała Lisie maleństwo z radosnym uśmiechem. — Ona
jest cudownym dzieckiem. Gdyby ktoś za gwarantował mi, że wszystkie będą
takie, miałabym ich pewnie Z tuzin.
Lisa ostrożnie przytuliła kruszynkę. Aktówka upadła na podłogę. Nieważne.
Dziecko było takie delikatne, pachniało tak świeżo. Pudrem i rumiankiem. I
słońcem.
Przez długie lata Lisa w ogóle nie zauważała dzieci. Aż tu nagle, ostatnio, stale
miała wrażenie, że otaczają ją małe brzdące. Ilekroć znalazła się na ulicy,
dostrzegała je na każdym kroku. W telewizji nieustannie pojawiały się reklamy
odżywek dla dzieci, pieluszek i zabawek. Dzieci były też w restauracjach,
autobusach... wszędzie. Jak to się stało, że nigdy przedtem nie zorientowała się,
iż jest ich tak dużo?
— Czy pani ma dzieci, panno Loring?
— Nie, Garrison. — Lisa uśmiechnęła się z przymusem. — Nigdy nie byłam
mężatką.
— No tak, to ograniczyłoby pani swobodę działania. Nie mam pojęcia, jak
samotne matki dają sobie radę. Ja mam najlepszą pomoc na świecie. Mieszkam
z całą moją rodziną. Z mamą, dwiema siostrami i szwagrem. No i z mężem,
rzecz jasna. I każde z nich ma przy małej jakieś zajęcie.
Wielka, wspaniała, zżyta rodzina! Lisa poczuła ukłucie zazdrości. Sama nigdy
nie doświadczyła czegoś takiego. Jakież to musi być wspaniałe. Przez ułamek
chwili chciała wyznać Garrison, że to dzień jej urodzin. Nie mogła zrozumieć,
dlaczego poczuła taką potrzebę.
Ponieważ, przyznała złośliwie, gdy później o tym myślała, liczyłaś na to, że
Garrison podaruje ci Becky w prezencie.
Ostatecznie jednak zatrzymała tę informację dla siebie.
— Miło było spotkać cię, Garrison — powiedziała, oddając jej dziecko. —
Powodzenia. Niech ci się mała zdrowo chowa.
— Dziękuję, panno Loring. Wrócę do pracy już za kilka ty godni.
Lisa szła korytarzem, starając się jak najdłużej zatrzymać w pamięci zapach i
dotyk niemowlęcia, zachować obraz rozczulającej buzia.
Gdy weszła do sekretariatu, Terry ze słuchawką telefoniczną przy uchu zaczęła
ż
ywo gestykulować.
— Och, panno Loring. Dzwoni pan Carson James.
Pan James. Przedstawiciel banku. To nie będzie przyjemny dzień.
— Odbiorę w gabinecie. Dziękuję, Terry.
Podeszła do swojego biurka i spróbowała mówić uprzejmym tonem.
— Panie James, niecierpliwie czekam na nasze spotkanie. Zdaje się, że jesteśmy
umówieni na dziesiątą?
— Właśnie dzwonię, by powiedzieć, że się nieco spóźnię. Prawdopodobnie nie
zdołam przyjechać przed południem. Czy będzie to dla pani wielki kłopot?
Lisa wzdrygnęła się. Było coś znajomego w jego głosie.
— Ależ nie,.. skądże znowu. Zamówię dla nas lunch, jeśli nie ma pan nic
przeciwko temu. Przy okazji będziemy mogli porozmawiać.
I nie zapomnij o prezentach, dodała w myśli. To będzie moje urodzinowe
przyjęcie.
- Wspaniale — odparł.
Czy ona go już kiedyś poznała? Jego głos brzmiał tak znajomo. Musiała go już
kiedyś spotkać. I to niedawno.
— Sądzę, że będzie pan chciał zacząć od dokładnego obejrzenia sklepu —
zaczęła.
— Nie. Nie ma takiej potrzeby — przerwał jej. — Już to zrobiłem.
— Och!
Nieładnie! Nic jej o tym nie mówiąc!
— Rozumiem więc, że wie pan już o nas wystarczająco dużo, by sformułować
opinie i rady. — Lisa z trudem kryła irytację.
Ale on zupełnie zignorował jej przytyk.
— Prawdę mówiąc, panno Loring, dowiedziałem się niewiele. Dopiero pani
księgi powiedzą mi wszystko, czego potrzebuję.
Zawahał się przez moment, po czyni dodał:
— Ale jedną drobną radę mogę pani dać już teraz, na poczekaniu. Zna pani
sprzedawczynię ze stoiska z konfekcją ślubną, prawda? Ma chyba na imię Lisa.
Nie wiem jeszcze, jaką politykę kadrową pani prowadzi, ale jej powinna pani
przyjrzeć się bardzo uważnie. Ona jest niezrównoważona psychicznie.
Długą chwilę Lisa siedziała jak skamieniała. Nie mogła ze brać myśli. Co, u
diabła... I nagle dotarło to do niej! To był on. Szpieg. Nie, ten człowiek nie był
szpiegiem. To był Carson James, przedstawiciel banku. O mój Boże! A ona
oskarżyła go... powiedziała mu... A niech to! Zapowiadał się udany dzień!
— Rozważę uważnie pana radę, panie James. — Lisa z, trudem
powstrzymywała drżenie głosu.
—Świetnie. Do zobaczenia o dwunastej.
Powoli odłożyła słuchawkę. Potem zachichotała, zakrywając usta rękami. O
rany! Chyba jednak popełniła błąd.
Myślała o tym człowieku. Przypominała sobie, jak wyglądał, jak się
zachowywał. I powoli pomiędzy zakłopotanie i zmiesza nie zaczęło wślizgiwać
się podniecające zaciekawienie. Już nie był groźnym i podstępnym
najemnikiem. Był zawodowcem, który miał przyjść jej z pomocą. Zaczynało to
być coraz bardziej interesujące.
Na biurku leżały dwie wiadomości od Grega. Pierwsza, że pojechał do Santa
Barbara, i druga, że być może nie zdoła wrócić tego dnia. Uzmysłowiła sobie, że
podświadomie liczyła trochę, iż Greg skrzyknie kilka osób, by uczcić jej
urodziny. W całym mieście tylko on jeden mógł to uczynić. Tylko on o tym
wiedział.
Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin! — mruknęła mnąc kartki z
wiadomościami. W tym samym momencie dotarło do niej, że sama jest sobie
winna. — No i dobrze! W końcu jestem zbyt dużą dziewczynką na urodzinowe
przyjęcia — mruknęła.
Opadła głęboko w fotel i otworzyła aktówkę. Wypełniały ją raporty finansowe.
Na biurku także piętrzyły się opasłe skoro szyty i segregatory pełne liczb i
wykresów. Powinna wziąć się do pracy. Podniosła słuchawkę i powiedziała:
— Posłuchaj, Terry... — zawahała się, czy powinna mówić sekretarce o swoich
urodzinach. Jeśli zrobi to, natychmiast do wiedzą się wszyscy w całym gmachu.
Zacznie się zbieranie składek, ktoś pobiegnie po flakon perfum, których ona i
tak nigdy nie użyje. Dziewczęta zmarnują cenne godziny przerwy obiadowej na
szyk6wanie kart urodzinowych. Wszyscy będą robić za kłady, ile naprawdę ma
lat. A pracownicy cukierni w pośpiechu szykować będą tort „Z najlepszymi
ż
yczeniami” wypisanymi kleistym lukrem. Coś okropnego!
— Nie... już nic. Dziękuję — rzuciła.
Potem zadzwoniła na dół, do restauracji, i zamówiła do swojego biura
wykwintny posiłek na dwie osoby. Na pierwszą. Bądź co bądź, będzie to jednak
jej urodzinowe przyjęcie.
Odłożyła słuchawkę i westchnęła ciężko. Potem wyjęła duże, okrągłe okulary i
włożyła je. Urodziny urodzinami, robota mu siała być wykonana.
Następne godziny minęły szybko jak z bicza strzelił. Cały ten czas spędziła przy
komputerze, księgach rachunkowych i przepasłych tomach rejestrów i notatek,
które jej dziadek prowadził od niepamiętnych czasów. Co jakiś czas unosiła
głowę i spoglądała na portret. Czy była to tylko jej wyobraźnia, czy też
naprawdę dziadek spoglądał na nią odrobinę łagodniej? Być może zaczynał w
końcu wierzyć w nią?
Nie wiadomo kiedy minęło południe. Nawet tego nie zauważyła. Zorientowała
się dopiero wówczas, gdy usłyszała pukanie. Drzwi otwarły się i do gabinetu
wszedł gość.
— Jest tu ktoś? — Carson rozglądał się dookoła. — W sekretariacie nikogo nie
było, więc...
Stanął jak wryty. Powoli docierało do niego, że zza wielkich okularów spogląda
nań kobieta, którą spotkał. dzień wcześniej. Gdyby Lisa nie była tak skrępowana
zaszłym nieporozumieniem, wybuchnęłaby śmiechem na widok jego stropionej
miny.
- Och, nie —jęknął ściągając brwi. — Tylko nie to. Pan James... — wstała,
zdjęła okulary i posłała mu niezdecydowany uśmiech. Długo nie mogła
pozbierać myśli. Głowę pełną miała wirujących liczb, tabel i wykresów.
— Taaak — odparł, rozglądając się niezdecydowanie. — Byłem tu umówiony z
panną Loring.
— Widzi pan... — Wciąż starała się uśmiechać jak najuprzejmiej. — Widzi pan,
jest pewien problem. Otóż... to ja jestem Lisa Loring.
— Pani kieruje tym domem towarowym? — Nie dało się nie zauważyć
niedowierzania w jego głosie. Ale w końcu naprawdę trudno mu było w to
uwierzyć.
— To, niestety, prawda — odparła.
Ostrożnie postąpił krok do przodu. Elegancki garnitur podkreślał jeszcze jego
potężne ramiona, a biel kołnierzyka doda wała blasku opaleniźnie.
Wyglądał na solidnego faceta.
Skąd więc to dziwne wrażenie, że dostrzegła w jego spojrzeniu coś
nieujarzmionego?
— Wczoraj zachowała się pani jak osoba niezrównoważona.
Skinęła głową. Za wszelką cenę chciała wyrzucić z pamięci tę idiotyczną scenę.
Przepracowanie. To była przyczyna. Chwilowe zaćmienie umysłu
spowodowane brakiem wypoczynku i przemęczeniem.
— Wiem o tym — przyznała. — Bardzo mi przykro. Wzięłam pana za... —
uśmiechnęła się przepraszająco — . . .za kogoś innego.
Przyglądał się jej badawczo. Rzeczywiście była tak śliczna, jaką ją zapamiętał. I
w końcu niczego nie ryzykował, obdarzając ją zaufaniem. Podszedł do niej z
wyciągniętą ręką.
— Carson James — mruknął. — Z Central Coast Bank.
Jej drobna, szczupła dłoń zniknęła w jego wielkiej i silnej.
— Lisa Loring — powtórzyła, jakby próbując rozwiać jego wątpliwości.—
Bardzo się cieszę, że pan przyszedł. Zechce pan usiąść?
Usiadł, przyglądając się jej badawczo.
— Proszę się nie martwić — zapewniła, zapadając się w ogromnym fotelu
dziadka. Stary mebel dawał jej tym razem poczucie bezpieczeństwa.
Wciąż uśmiechała się życzliwie, badając przy tym przybysza uważnym
spojrzeniem. A więc to jest ten osławiony podrywacz. Może... Rzeczywiście
miał coś niezwykłego w lekko rozmarzonych oczach. Ale nie mogła zrozumieć,
dlaczego we wspomnieniach wydawał się jej aż tak atrakcyjny i pociągający.
Owszem. Twarz miał wyrazistą, opaloną i niebieskie, myślące oczy. Ciemne,
raczej długie włosy opadały na kołnierzyk koszuli, a brwi były szerokie i czarne.
Ale... Robertem Redfordem to on nie był. Co więc sprawiło, że wrył się jej w
pamięć tak mocno? Nie potrafiła odpowiedzieć.
— Wszystko jest w najlepszym porządku — ciągnęła, nie odrywając od niego
oczu. Wiem, kim pan jest naprawdę.
Skinął głową. Rozluźnił się. Być może nie będzie aż tak źle, pomyślał. Na
pewno przyjemnie było patrzeć na nią. Była szczupła, średniego wzrostu. Miała
delikatne rysy, przywodzące na myśl porcelanową figurkę. Ubrana była w białą
bluzkę i granatową spódniczkę, ale wydawała się stworzona do noszenia
pastelowych zwiewnych sukienek.
Ciekawe, ile ma lat? pomyślał. Pewnie ze trzydzieści. Rzucił okiem na jej
dłonie, szukając obrączki, lecz przypomniał sobie, że przecież Ben powiedział
mu, że jest niezamężna. Może to rozwódka? Nie zauważył na biurku fotografii
dzieci. Czyżby była kolejną ambitną kobietą, poświęcającą życie karierze
zawodowej? Chyba jednak nie. Wyczuwał wokół niej niezwykłą, jak na kobietę
interesu, delikatność.
— I nie będzie pani więcej podejrzewać mnie o szpiegostwo — wolał się
upewnić.
— Bardzo przepraszam za moje podejrzenia — obdarzyła go kolejnym
uśmiechem. — Widzi pan, wszyscy wiedzą, że Mike Kramer jest zdolny do
wszystkiego. Kiedy więc zobaczyłam pana piszącego coś w notesie i
szepczącego do magnetofonu..
Ze zrozumieniem pokiwał głową. Na pewno jest bystry, inteligentny. Kto wie,
może, mimo opinii kobieciarza, jest naprawdę dobrym fachowcem? Może
rzeczywiście będzie umiał uratować jej sklep?
— Mike Kramer, tak — mruknął zamyślony, Znał Mike”a i dlatego doskonale
rozumiał jej podejrzenia. Mike zawsze gotów był spłatać komuś figla, nie
patrząc, ile sprawi tym przykrości. Był wspaniałym kompanem na meczu
piłkarskim lub w barze, ale w życiu sprawiał ludziom zwykle same kłopoty.
— To pani najpoważniejszy konkurent - prawda?
— 0, tak. Jedyny i bezwzględny. W Santa Barbara ludzie mogą zrobić zakupy
praktycznie wszędzie, na każdym deptaku. Ale tu, w San Feliz są tylko sklepy
Kramem i Loringa. Zawsze tak było.
I zawsze tak będzie, chciała powiedzieć. Lecz czy aby na pewno?
— A jak radzą sobie inni konkurenci? — spytał, wyjmując notes. — Mają
sklepy na promenadzie?
Uśmiechnęła się. Jednak jest zorientowany w sytuacji firmy. Może jest jeszcze
jakaś nadzieja?
— Myślę, że dobrze sobie radzą, chociaż nigdy nie robiliśmy żadnych badań
rynku.
— Proszę mi powiedzieć, tak w wielkim przybliżeniu — otworzył notes i wyjął
pióro — ile, zdaniem pani, tracicie z tego powodu każdego tygodnia...
powiedzmy: w sprzedaży konfekcji damskiej?
— Zaraz... jedną minutkę — zaczęła gorączkowo przekładać papiery, które
pojawiły się na biurku podczas porannych godzin pracy. Miała gdzieś te dane...
Przyglądał się jej bez słowa. Zastanawiał się. Powinna przecież mieć pewne
doświadczenie. Pracowała w Europie, potem kilka lat spędziła w Nowym Jorku.
Tymczasem na razie nie mógłby wystawić jej zbyt wysokiej oceny.
Rozglądał się po gabinecie,
— Proszę mi powiedzieć — odezwał się po chwili — czy pani doradca, Gregory
Rice, dołączy do nas? — Lisa Loring była szefową, bowiem otrzymała cały ten
interes w spadku po dziadku. Ale, jak mu powiedziano, to właśnie Rice był
człowiekiem, z którym powinien rozmawiać. — Jak zrozumiałem, jest związany
za sklepem od bardzo wielu lat.
Podniosła głowę i w jego zniecierpliwionym spojrzeniu znów wyczytała to
samo: „Zwolnić Lisę!”
— Proszę się nie niepokoić, panie James — odparła cicho. Dam sobie radę. To
tylko chwilowa dekoncentracja.
Powróciła do poszukiwań, lecz wciąż nie mogła się skupić. Znów wróciło to, co
uderzyło ją w nim tak bardzo. Był Mężczyzną przez wielkie ;„M”. Czuła to w
każdym jego spojrzeniu. I gdy tak przyglądał się jej badawczo, poczuła, że jest
kobietą.
Te błękitne oczy...
Przywołała się w myślach do porządku. Nie czas na to, po myślała. Musiała
zająć się interesami.
Wciąż wpatrywał się w nią. Szybko opuściła głowę.
Właściwie powinna być szczęśliwa. Czyż nie prosiła losu o mężczyznę na
urodziny? To był stuprocentowy mężczyzna. Ale co za pech! Zupełnie nie
pasował. Należało go zwrócić.
Kąciki jej ust zadrżały od z trudem hamowanego śmiechu, gdy wyobrażała sobie
rozmowę z kolosem w dziale reklamacji.
— Czy mogłabym wymienić tego osobnika na innego?
— Czy ma jakieś usterki, wady?
— Ach, nie. Jest w porządku. Po prostu ja potrzebuję kogoś bardziej zdatnego
do małżeństwa.
- Och, bardzo mi przykro. Takich nie mamy na składzie.
Wzięła się w garść. Nawet z własną wyobraźnią miała tego dnia tylko kłopoty.
Carson przyglądał się jej z niepokojem. Na jej twarzy nie dostrzegł wyrazu
przygnębienia. Zastanawiał się, czy aby na pewno rozumiała powagę sytuacji.
— Ma pani zapewne świadomość, w jak fatalnej kondycji jest pani firma,
prawda? — zaczął gładko. — Jedynym sposobem na uratowanie jej jest
zmniejszenie wydatków. Znaczne.
- Nie podniosła głowy. Powtórzyła jednak zdanie, którego ostatnio używała - ku
wściekłości Grega — bardzo często:
— Ścibolenie nie przysparza k1ientów
Carson zareagował natychmiast, mówiąc:
— Tym bardziej puste półki w sklepie. A tym się skończy, gdy zabraknie pani
pieniędzy na opłacenie dostaw.
— Trafiony, zatopiony! — mruknęła, nie przerywając poszukiwań dokumentu.
Carson poczuł ulgę. Okazało się bowiem, że potrafiła zgodzić się ze wszystkim
co mówił, nie traktując tego jako osobistego ataku na nią. Lubił tę cechę u
kobiet. Szkoda, że spotykał ją tak rzadko.
Dyskretnie podziwiał delikatne rysy jej twarzy i fale jasnych włosów spływające
po karku. Spojrzał na rozchylenie bluzki i dostrzegł fantastyczne krągłości pod
delikatną tkaniną. Zachwycające. Niesłychanie zachwycające.
Dawno już nie doznawał takich wzruszeń. Tak poświęcił się pracy, że o bożym
ś
wiecie zapomniał. I dopiero podziwiając Lisę Loririg, uświadomił sobie, jak
wiele stracił.
Głos rozsądku przypomniał mu, że przecież zamierzał opuścić to miasto, więc
nie powinien wplątywać się w historie z kobietami. Lecz natura była silniejsza
od niego. Z prawdziwą rozkoszą napawał się wdziękiem Lisy. I nic nie mógł na
to poradzić.
Rozparł się w fotelu i naskrobał w notesie szereg nic nieznaczących liczb. Byle
tylko znów skoncentrować się na pracy!
Tymczasem Lisa odnalazła potrzebne dokumenty i wpatrywała się w niego
wyczekująco.
— Jest pan gotów? — spytała w końcu. Zaskoczony, gwałtownie podniósł
głowę. Była przekonana, że nie wierzył, iż ona znajdzie te papiery.
— Może chce pan przygotować się jeszcze przez chwilę? — spytała z jadowitą
słodyczą w głosie. — Chętnie zaczekam.
Co... ach, nie. Skądże znowu. — Wyprostował się i przy szykował do
notowania. Przyglądał się jej z chłodną uwagą. Jak na jego gust, była trochę za
bardzo spostrzegawcza. Wciąż trzeba mieć się przy niej na baczności. — Proszę.
Niech pani mówi.
Wyprostowała się w fotelu i zaczęła. Podawała dane liczbowe, uzupełniając je
komentarzami i uwagami. Carson słuchał pilnie, zadawał pytania, notował
uwagi i spostrzeżenia. Na za dawane pytania Lisa odpowiadała wyjątkowo
rzeczowo i rozumnie.
Złe wrażenie, jakie na nim zrobiła, szybko minęło. Pod delikatną powłoką kryła.
się osoba niezwykle inteligentna i bystra, Prawdę mówiąc, nigdy dotąd nie
zetknął się jeszcze z kobietą-handlowcem tak fascynującą, błyskotliwą i niemal
drapieżną.
A przy tym niesłychanie pociągającą i pełną kobiecości. Ze aż chciało się wziąć
ją w ramiona. Przytulić!
Nagle, jakby pod wpływem jego spojrzenia, Lisa wyprostowała się i włożyła
okulary. Całe jej ciało zdawało się mówić:
„Nie dotykaj mnie!” To była chyba przyczyna, dla której na jej serdecznym
palcu nie było obrączki. Prawdopodobnie, tak jak i on ostatnimi czasy, była
Fatalnie!
— Czy leży na biurku, koło pana, wykaz dostawców? — spytała.
Na krótką chwilę ich oczy spotkały się. Z trudem powstrzymując cisnący mu się
na usta uśmiech, podał jej dokument. Nie odezwał się. Poraziła go bowiem
pewna myśl. śe bardzo powinien uważać na duże, ciemne, kobiece oczy.
Wielkie, ciemne oczy Michi Ann Nakashimy już przez dwa dni wodziły go na
manowce. Również tego ranka spotkał ją przed swymi drzwiami. Popatrzył na
ś
wieże zadrapania na dłoni i skrzywił się. Tym razem kotek wdrapał się jakimś
cudem na sąsiedni dom i znów nie mógł zejść.
— On już pana zna — przemawiała Michi z głębokim przekonaniem. — Na
pewno pana nie podrapie.
Dowód tego miał wypisany na własnej skórze.
Zniecierpliwiony, sięgnął po następne dokumenty. Spomiędzy kartek wyśliznęła
się kolorowa broszurka. Chwycił ją i obejrzał, zamierzając położyć na
właściwym miejscu.
Ale nie miała ona nic wspólnego z omawianymi sprawami Nie została również
wydana przez firmę Loringa. Był to katalog mebli dziecięcych. Słodkie, białe
łóżeczko obwiedzione zostało grubą różową kreską. Czyżby zamierzała je
zamówić? Po co?
Spojrzał na nią Ona jednak pochłonięta była właśnie wypełnianiem arkusza
kalkulacyjnego. Wpatrzona w monitor komputera, przygryzła w skupieniu dolną
wargę. Ben mówił przecież, że jest niezamężna, pomyślał patrząc na łóżeczko.
Może to prezent dla siostry czy coś takiego?
— Wie pan co? — Lisa oderwała się raptownie od komputera.
— Będą nam potrzebne bilanse roczne z ostatnich dziesięciu lat.
A wszystkie są w archiwum w piwnicy. — Podniosła słuchawkę telefonu i
wybrała numer. Odczekała chwilę. — Wszyscy poszli na lunch — stwierdziła,
odkładając słuchawkę. — Czy zejdzie pan ze mną do piwnicy i pomoże mi ich
szukać.
To był naprawdę dobry pomysł. Jego niespokojny duch dokuczał mu tego dnia
wyjątkowo. Odrobina ruchu na pewno nie zaszkodzi.
— Niech pani prowadzi — powiedział, wstając. Otworzył drzwi i przytrzymał
je. Zastanawiał się, czy Lisa wyczuje, że jego uprzejmość miała na celu głównie
to, by musiała przejść tak blisko niego, żeby mógł uchwycić zapach jej włosów
Przechodząc obok Carsona, spojrzała mu prosto w oczy. Wie działa! A nieco
wymuszony uśmiech na jej twarzy nie zostawiał cienia wątpliwości. Nie była
zainteresowana!
Z równie krzywym uśmiechem zamknął drzwi. Już bardzo dawno nie spotkał
kobiety tak szybko i trafnie wychwytującej najdrobniejsze niuanse.
Intrygowała go coraz bardziej.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Zeszli do archiwum Była to wielka i mroczna piwnica wy pełniona nie tylko
papierami, ale przede wszystkim jakimiś sprzętami i gratami. Rzucone w
nieładzie, spoczywało tam osiemdziesiąt lat historii Loringów.
— Co to jest? — spytał Carson. Ostrożnie podążał za Lisą, lawirującą między
różnymi dziwnymi przedmiotami wyłaniającymi się z mroku.
— Różne rzeczy. Przedmioty, z którymi mój dziadek nie potrafił się rozstać. —
Wskazała dwa potężne złociste maszty — Fragmenty platformy z parady sprzed
dwudziestu lat. To była chyba korona Statui Wolności. Z obchodów Dnia
Niepodległości. A to jest nie sprzedany towar — wskazała wielką żyrafę z
obtłuczonym uchem i ogromny żyrandol zwisający ze stropu.
Szła powoli wśród zakurzonych świadectw dawnej chwały i wielkości.
Uwielbiała to miejsce, gdy była dzieckiem. Spędzała tu całe godziny Miała swój
własny, tajemniczy świat
ś
łobiąc głębokie bruzdy w grubych pokładach kurzu przesunęła palcem po
masce miniaturowej kopii forda T. Poczuła w duszy ukłucie żalu.
Prawdopodobnie to tu właśnie nauczyła się żyć w świecie marzeń i wyobraźni.
Gdzie podziali się książęta i piraci, rycerze ratujący ją przed smokami i
olbrzymami? Czyżby miał ich zastąpić bohater w tweedowym garniturze?
Wymarzony, wyimaginowany ojciec jej dzieci?
Kątem oka spojrzała na Carsona. Przeciskał się właśnie przez szczątki starej
karuzeli. Był jak najbardziej prawdziwy, rzeczy wisty. Był też mężczyzną. Lecz
choć starała się bardzo, nie potrafiła wyobrazić go sobie w tweedzie. Boże! Czy
musi to być tweed? pomyślała. Może nosić przecież wełnianą kamizelkę...
Przymknęła oczy, usiłując wyobrazić go sobie siedzącego w za dumie przy
kominku. Z fajką w jednej ręce i tomikiem poezji Wordswortha w drugiej.
Odwrócił się i dostrzegł jej spojrzenie. Widząc jego ironiczny uśmiech i nieme
pytanie w oczach, nie mogła powstrzymać uśmiechu. Odwróciła się szybko. I
pożałowała tego natychmiast. Nie chciała, by odniósł wrażenie, że się nim
interesowała. Bowiem tak było w istocie.
— Hej! — zawołał chwilę później. - Niech pani spojrzy, co znalazłem.
Dostrzegła go w odległym, mrocznym kącie zasłoniętym wielkimi,
plastikowymi saniami świętego Mikołaja. Podeszła bliżej. Leżały tam, ułożone
jak sąg drewna, stare obrazy.
— Co to takiego? - spytała. — Nie przypominam sobie, żebym widziała je
kiedykolwiek przedtem.
Były to oprawne w złocone ramy portrety. Prapradziadka, babki i jej dwóch
sióstr, ojca — bardzo jeszcze młodego — i na końcu praprababki.
A na ustawionym pod ścianą starym pianinie stały wyblakłe fotografie jej
rodziców. Serce zabiło jej gwałtowniej. Ujrzał zdjęcie ojca w mundurze
wojskowego pilota i jego fotografię zrobioną w dniu ukończenia studiów i w
dniu uroczystego otwarcia nowego działu w domu towarowym. Było tam także
zdjęcie obojga rodziców z małą Lisą.
Widziała już wiele fotografii swojej matki, lecz na żadnej mama nie wyglądała
tak wspaniale, jak na tej jednej.
— No, no! Kim jest ta znakomitość? — spytał Carson, zaglądając jej przez
ramię.-
— Jak tam znakomitość — uśmiechnęła się. — To moja mama.
— Była niezwykle piękną kobietą.
— To prawda — zgodziła się Lisa.
Valerie Hopkins Loring miała urodę gwiazdy filmowej. Z fotografii spoglądała
na nich radośnie roześmiana, Z jasnymi loka mi wokół twarzy, urocza i pełna
powabu.
— Absolutnie niezwykła — powiedział Carson cicho.
Lisa skinęła głową. Tak rzeczywiście było. Dla połowy mężczyzn w mieście
dzień jej zamążpójścia był dniem prawdziwej żałoby. Jej piękna mama. Twarz,
którą pamiętała jak przez mgłę.
Ostrożnie pogłaskała fotografię.
Carson chciał zadać jakieś pytanie, lecz nie zrobił tego. Uczucia i emocje
malujące się na twarzy Lisy były aż nadto wyraźne. Po chwili odezwała się
sama.
— Oni.., moi rodzice, zginęli w katastrofie morskiej na Karaibach, kiedy
miałam dziesięć lat. — Odwróciła się do niego, próbując nieporadnie się
uśmiechnąć. — Czasami wraca to do mnie z taką mocą. — Jej głos się załamał i
oczy zupełnie niespodziewanie napełniły się łzami.
Wziął ją w ramiona. Tylko to mógł uczynić. A ona przytuliła się do niego. Lecz
zaraz odsunęła się z przepraszającym uśmiechem.
— Przepraszam. — Prędko otarła oczy. Co z nią, u diabła, się dzieje?! — Tak
mi głupio. Zwykle nie zachowuję się w taki sposób.
Nie mogła zrozumieć, co się z nią stało. Skąd nagle wzięły się tak impulsywne
reakcje. Przecież wzrastała w przeświadczeniu, że jej matka była kobietą
kapryśną i niemądrą. Dziadek wcale nie krył się ze swą niechęcią do synowej,
którą obarczał winą za śmierć syna. Przez wiele lat Lisa prawie nie myślała o
matce. Zwłaszcza odkąd bez reszty poświęciła się pracy, karierze zawodowej. I
dopiero od niedawna, po przyjeździe do domu, wróciły do niej wspomnienia i
zaczęła z wolna widzieć swoją matkę w zupełnie innym świetle.
Obdarzyła Carsona niepewnym uśmiechem. Uczucia, których dotąd nie znała,
wytrącały ją z równowagi. Koniecznie musiała się nauczyć je ukrywać.
Carson stał nieruchomo z opuszczonymi ramionami. Patrzył na nią z uczuciem
lęku i bezradności. Pragnął znów wziąć ją w ramiona, lecz powstrzymał się.
Wiedział, że ona tego nie chciała. Ale to, co czuł, trzymając ją w objęciach... Co
to było? Poczucie siły i dawania bezpieczeństwa? Gotów był chronić ją przed
całym światem, aż do śmierci.
Skrzyżował ramiona. Starał się otrząsnąć z tych bardzo dziwnych odczuć.
Lisa odgarniała grube warstwy kurzu z kolejnych starych fotografii. Zbliżył się.
— Wychowywała się pani bez rodziców? — spytał cicho.
— Miałam tylko dziadka. A pan? — spytała, patrząc mu w oczy.
Odwrócił wzrok. To pytanie zawsze wprawiało go w zakłopotanie.
— Ja... moja matka zmarła zaraz po moim urodzeniu. A ojciec... Wychowywali
mnie krewni. Zabrali mnie do siebie.
Ukryte za wilgotnymi od łez rzęsami oczy Lisy zajaśniały ciepłym uśmiechem.
— Zatem pan też jest sierotą — stwierdziła.
Nic nie odpowiedział. Nie miał najmniejszej ochoty, by wyjawić jej prawdę. A
była ona taka, że jego ojciec siedział w więzieniu. Jak tylko sięgał pamięcią,
ojciec zawsze siedział W jakimś więzieniu. Malwersacje, sprzeniewierzenia,
oszustwa, fałszowanie czeków. Bez względu na to, jak sprawy nazywano, po
prostu był złodziejem. W dodatku zawsze przyłapywanym na gorącym uczynku.
Ale o tym Carson nigdy z nikim nie rozmawiał.
Zamiast więc odpowiedzieć, sam zadał kolejne pytanie:
— Czy i pani była jedynaczką?
Skinęła głową. Wymienili porozumiewawcze uśmiechy, zbliżeni nagle
swoistym pokrewieństwem. Lisa nadal miała w pamięci jego kojący uścisk.
Chciała zrobić coś, powiedzieć, po dziękować mu jakoś. Tylko że w żaden
sposób nie potrafiła znaleźć stosownych słów. Nie chciała bowiem zbytnio go
ośmielać. W końcu nie był mężczyzną, jakiego poszukiwała.
— Cóż — powiedziała. Powinniśmy odszukać te księgi, po które przyszliśmy.
Muszą być gdzieś tutaj, na tych półkach pod ścianą. Za tą starą ekspozycją —
wskazała za siebie.
A tam, w styropianowej rzece, brodziły dwa manekiny. Ubrane w wysokie
wadery, w kompletne stroje wędkarskie, trzymały w rękach wędki ze
wspaniałymi, staroświeckimi kołowrotkami. Carson aż gwizdnął cicho z
zachwytu.
— Kiedy to było używane? — spytał, biorąc ostrożnie w palce cieniuteńką
ż
yłkę.
Lisa ostrożnie obeszła styropianową rzekę.
— Były tu od zawsze, jak sięgam pamięcią. Wydaje mi się, że dziadek używał
tego jako dekoracji co roku na rozpoczęcie sezonu wędkarskiego.
Doprawdy wspaniałe.
Jego może trochę dziecinny zachwyt sprawił jej prawdziwą przyjemność. Był
naprawdę bardzo interesującym mężczyzną. To bardzo źle...
Nieostrożnie zrobiła krok w bok i straciła równowagę.
-0!
Odruchowo uczepiła się jednego z manekinów. Kątem oka dostrzegła
rzucającego się w jej stronę Carsona. Gotów, był złapać ją natychmiast.
Przemknęło jej przez głowę, że on mógł pomyśleć, iż ukartowała to w i
urządziła takie przedstawienie. Z trudem utrzymała równowagę, chwytając
jednocześnie przewracającego się manekina.
— Wszystko w porządku! — rzuciła pospiesznie. — Auuuu! — krzyknęła, gdy
spróbowała pokręcić głową.
— Co się stało? — zaniepokoił się Carson.
— Ja, oj... — kręciła się, próbując uwolnić głowę z pułapki.
— Coś mnie trzyma za włosy!
Okazało się, że złapała się na wędkę. Dosłownie. Zaplątany we włosy haczyk
trzymał mocno.
— Aj! — krzyknęła, gdy haczyk ukłuł ją w palec. Po tylu latach wciąż był ostry.
Carson stanął tuż przy niej.
— Jedną chwilkę. Proszę stać spokojnie — powiedział, nie dając jej żadnej
szansy protestu. — Zaraz się tym zajmę. — Przysunął się bliżej. Bardzo blisko.
— Poradziłabym sobie sama — powiedziała bez przekonania.
— Niech się pani nie upiera — uśmiechnął się. — Będę bardzo ostrożny.
Serce zaczęło jej walić w piersi. W poszukiwaniu haczyka
Carson przysuwał się coraz bliżej i na pewno musiał to usłyszeć. Spróbowała
wstrzymać oddech, lecz to tylko pogorszyło sprawę.
— Spokojnie, jeszcze tylko momencik — powtarzał łagodnie.
Zamknęła oczy, by nie patrzeć na jego twarz o centymetry tylko oddaloną od jej
twarzy. Lecz wciąż czuła ciepło jego ciała, delikatny zapach, łagodny dotyk.
Miała wrażenie, że za chwilę zemdleje.
Powinna była wiedzieć, że tak to się skończy. Już wtedy, gdy rzuciła mu się w
ramiona, szukając ukojenia. Czuła, że powinna ratować się, zrobić coś.
Natychmiast.
Tylko co? Była w pułapce. Nie mogła się poruszyć. Pozostało jej tylko
wstrzymywać oddech i czekać bez ruchu, aż Carson uwolni ją od haczyka.
Dłonie Carsona wciąż tkwiły w jej włosach. Wysupłał już haczyk, lecz nie
ruszał się. Stali przyciśnięci do siebie. Pierś do piersi, brzuch do brzucha.
Odsunął tylko nieco głowę i spojrzał w dół.
Zawsze sam siebie ostrzegał przed czymś takim. Przed mieszaniem pracy
zawodowej z romansowaniem. Wiedział, że to zawsze sprowadza kłopoty. Miał
ś
wiadomość, że powinien uciekać od tej dziewczyny jak najdalej. Ale nie mógł.
Nie tym razem. To było silniejsze od niego.
Lisa stała bez ruchu. Z lekko uniesioną głową, z zamkniętymi oczami i
rozchylonymi wargami. Zapragnął ich dotknąć. Każ dym nerwem, Wstrzymując
oddech, powoli schylał się ku nim.
- Nie.
Przez krótką chwilę nie był pewien, czy naprawdę usłyszał jej głos. Zatrzymał
się z ustami tuż przy jej wargach.
—Nie?
— Nie — odparła bardziej stanowczo. — Nie całuj mnie,
Odsunął się trochę. Ale tylko trochę.
— Dlaczego nie? — spytał niemal obojętnie.
Pokręciła wolno głową, nie spuszczając z niego oczu. Dziw nie zamglonych.
— Ponieważ nie chcę tego — oznajmiła kategorycznie. Doskonale wiedziała, co
mówi.
Lecz czy na pewno? Carson wciąż miał wątpliwości. Czasami trudno
rozszyfrować słowa kobiety.
— Twoje oczy nie mówią „nie” — zauważył.
— Wiem — westchnęła ciężko i uśmiechnęła się krzywo. — No dobrze. To
prawda. Każdym nerwem, każdą komórką mego ciała pragnę twego pocałunku.
—. A więc... — Niebieskie oczy pełne były wątpliwości.
Koniecznie musiała mu wytłumaczyć. Położyła mu dłonie na piersi i odepchnęła
go lekko.
— U mnie zawsze rozum panował nad ciałem. A on mówi: nie. Jasno i wyraźnie
Carson przyglądał się jej przez chwilę, po czym cofnął się o krok. Patrzył tylko,
jak porządkowała ubranie.
— O co chodzi — spytał. — Nie uważasz za stosowne angażować się
uczuciowo z partnerami w interesach? Nie chcesz mieszać spraw prywatnych i
zawodowych tak?
— Nie. To nie o to chodzi - spojrzała na niego z ulgą, ale i ze smutkiem.
Nie powinna karmić go kłamstewkami. Musiała powiedzieć mu prawdę.
Zasłużył na to.
— Będę z tobą szczera, Carsonie. Jestem już za stara na igraszki i swawole.
Wiem, czego potrzebuję, a na pewno nie jest to niezobowiązujący flirt.
Patrzył na nią zdumiony i zakłopotany. Przecież trzeba bawić się, swawolić. W
taki właśnie sposób ujawnia się cała radość życia. Czyżby ona tego nie
pojmowała? Nigdy o tym nie słyszała?
— Czego więc, twoim zdaniem, potrzebujesz? — spytał. Odwróciła się szybko i
ruszyła w stronę półek z dokumentami. A on poszedł za nią.
— To bardzo proste powiedziała po chwili. — Interesuje mnie tylko
rozwiązanie ostateczne. Mały domek otoczony różanymi klombami. Dwa koty
biegające po podwórku. A za domkiem huśtawka.
— A w dziecięcym pokoju małe, białe łóżeczko — mruknął pod nosem. Dwa
plus dwa równa się cztery.
— Słucham? — spytała, lecz on tylko pokręcił głową. — Sam więc widzisz —
ciągnęła. — To, czego chcę ja i to, czego chcesz ty, to zupełnie inne rzeczy.
Kompletnie do siebie nie pasujemy.
Odszukała potrzebne akta i zaczęła podawać je Carsonowi. Przyjmował je
posłusznie, lecz twarz miał chmurną.
Skąd możesz wiedzieć, czego ja chcę? — spytał w końcu.
Roześmiała się.
— To akurat czytam w twoich oczach.
Obładowani papierami ruszyli do wyjścia.
— Posłuchaj, co ci powiem — zaczął, pomijając milczeniem uwagę Lisy o jego
pragnieniach. Czuł, że właściwie musi przyznać jej rację. Śmieszyło go to. Była
tak cholernie szczera. — Moim zdaniem ciągle jeszcze wierzysz w bajki.
— W szczęśliwe zakończenia? Oczywiście.
— Jeśli więc przełożymy to na język bajek...
— To jesteś wielkim złym wilkiem — dokończyła.
— A to ciekawe! Zawsze uważałem siebie za pięknego księcia.
— A więc musisz rozważyć to ponownie — roześmiała się, gdy opuszczali
mroczne podziemia.
— No nie. Daj spokój — udawał urażonego. — Piękny książę ofiarowuje swej
wybrance uczucie... podniecające przeżycia...
— Jestem pewna, że masz w tym wielką wprawę, — Dostrzegła w jego oczach
potwierdzenie swych przypuszczeń. Potrząsnęła głową. — To jest męski punkt
widzenia. Kobiecy różni się nieco. Dla nas: „I żyli długo, i szczęśliwie...”
oznacza, że się pobrali i mieli dużo dzieci.
Winda dotarła do celu. i zatrzymała się z cichym zgrzytem. Carson otworzył
drzwi.
— I to ma dawać tyle szczęścia? — rzucił żartobliwie.
Widziała, że ją podpuszczał, lecz zupełnie nie była w nastroju do takich żartów.
Szybkim krokiem szła przez biuro, czując jego obecność tuż za plecami.
— Oczywiście! Ty bez wątpienia uważasz, że „długo i szczęśliwie” oznacza —
do romansu z kolejną ślicznotką w następnym tygodniu.
Nie odpowiedział.
Wszyscy pracownicy wyszli z biura i przy biurku Terry również nie było
nikogo. Porozkładali przyniesione stosy dokumentów na biurku oraz na
wszystkich krzesłach i ruszyli do gabinetu Lisy. W drzwiach Carson zatrzymał
ją. Spojrzała nań zaskoczona.
- Możesz mi wierzyć lub nie — powiedział nieco zagniewany — ale uważam, że
ź
le mnie oceniłaś.
Posunęła się jednak za daleko. Pożałowała słów, które wypowiedziała.
— Wiesz... nie chciałam powiedzieć, że uważam ciebie za... takiego. Ja tylko...
— Chciałaś po prostu powiedzieć, że nie możemy poznać się lepiej, ponieważ ty
szukasz męża, a ja się na męża nie nadaję.
Oblała się gorącym rumieńcem, żałując, że w ogóle zaczęła tę rozmowę.
— Nie o to chodzi. Chciałam tylko powiedzieć, iż osiągnęłam już taki wiek, że
traktuję życie bardzo poważnie. A ty, moim zdaniem, nie.
— Wychodzi na to samo — wzruszył ramionami. — Ale przecież nawet mnie
nie znasz. Odnosisz się do wyobrażenia o mnie, które sobie stworzyłaś. Nie
zadałaś sobie nawet trudu, by dociec prawdy. Czyż nie tak?
Miał rację. Cofnęła się nieco, taksując go spojrzeniem Próbowała wniknąć w te
niebieskie oczy... poza te szerokie ramiona... wyrazistą, męską twarz...
Próbowała porównać to, co widziała, z obrazem ubranego w tweedową
marynarkę, kochające go dzieci ojca rodziny. Przez krótką chwilę prawie udało
się jej wtłoczyć Carsona Jamesa w ramy tego wymarzonego obrazu. I
natychmiast poczuła, że jej erce przyspieszyło gwałtownie. Gdyby .
I wtedy napotkała jego wzrok. Dostrzegła iskierki uśmiechu, wynikające z
poczucia humoru, a za nimi spojrzenie zachęcające i zmysłowe. Przyszły ojciec
jej dzieci nie powinien patrzeć na kobiety tak prowokująco! Nie potrafiła
powstrzymać się i wybuchnęła śmiechem.
— 0 co chodzi? — spytał zdetonowany.
— Przepraszam. To nie z ciebie. — śmiała się. Podszedł bliżej i chwycił ją za
ręce.
— Nigdy nie przypuszczałem, że jestem aż taki śmieszny.
— Nie... to nie to. Po prostu... — Nim zrozumiała, co czyni, pogładziła połę
jego marynarki. To było takie proste. Dotknąć go. Znali się tak mało. Czemu
zatem jedno muśnięcie wywoływało tyle emocji? Odsunęła się o krok. Ale choć
już go nie dotykała, wciąż czuła, dziwne podniecenie.
— Bardzo atrakcyjny z ciebie mężczyzna, Carsonie. Ale nie jesteś tym, którego
szukam. — Powiedziała to szczerze i jasno, licząc, że ułatwi im to zachowanie
dystansu. Ale pewna tego nie była ani trochę.
— Czy nie moglibyśmy zostać przyjaciółmi? — spytał cicho.
Powoli pokręciła głową. Nie mogła oderwać wzroku od jego oczu.
— Nie — odparła równie cicho. — Nie sądzę.
Jej odpowiedź sprawiła mu j
— Nie na długo — nalegał. — Niebawem wyjeżdżam na Tahiti.
— Och! To bardzo dobrze, czyż nie? — Okazało się, że trafnie go oceniła.
Znudzony playboy udający poważnego finansistę. Na szczęście pojedzie sobie i
będzie mogła odetchnąć. Chyba.
— Czemu na Tahiti? — spytała.
Bo jest tam zupełnie inaczej. I jeszcze tam nie byłem.
Przypatrywała mu się uważnie. W końcu machnęła ręką i roześmiała się.
— No dobrze, panie Carsonie James. Dajmy już sobie spokój. Potwierdziłeś
właśnie, że to ja miałam rację.
— Czyżby? — uśmiechnął się krzywo.
— Oczywiście. Ja pragnę stabilizacji. Ciebie nosi z miejsca na miejsce. Czyli,
tak jak powiedziałam, jesteśmy całkowicie różni.
— Otwarła drzwi do gabinetu i rzuciła mu przez ramię znaczące spojrzenie. —
Przestań więc podważać moje słowa. Ja naprawdę wiem, co mówię...
Zrobiła jeszcze krok i zastygła w bezruchu. Jej gabinet zamienił się
niespodziewanie w małą, wytworną francuską restaurację. Wszystkie księgi i
dokumenty znalazły się na stoliku pod ścianą. Biurko przykrywał wielki
koronkowy obrus, zastawiony srebrnymi półmiskami, pośrodku płonęły świece.
Ich płomienie migotały i mieniły się w kryształowych naczyniach.
Owszem, zamówiła wytworny obiad. Ale Delia najwyraźniej w jakiś sposób
dowiedziała się, kto będzie gościem, i wyciągnęła z tego wnioski. Sława
Carsona Jamesa była rzeczywiście ogromna. Wyglądało to zupełnie jak
zaproszenie do romansu. Będzie musiała dobrze zmyć Delii głowę.
Kątem oka zauważyła, że Carson był równie zaskoczony. Uśmiechnęła się do
niego, jakby wszystko to sarna zaplanowała.
- Ach, obiad na stole rzuciła niedbale. — Może zechcesz zająć miejsce?
Nic nie powiedział. Lisa nie miała wątpliwości, że dostrzegła respekt w jego
oczach. Co też musiał sobie pomyśleć? Najpierw zapewniała go, że absolutnie
nie interesuje jej jako mężczyzna, a tu taka niespodzianka.
A rzeczywiście była to niespodzianka.
Grzyby duszone w białym winie. Karczochy faszerowane krewetkami. Kurczę
w sosie musztardowym. A na deser tort.
Na pewno zastanawiał się, co to wszystko miało znaczyć.
I rzeczywiście się nad tym zastanawiał. Wiele razy jadał „służbowe obiady”.
Nigdy jednak nie były tak wystawnej wyszukane. Chyba jednak nie ma takiego
jedzenia na Tahiti, pomyślał.
Mniejsza z tym. Mają tam za to tropikalne owoce. I kobiety żyjące dniem
dzisiejszym. Dwa grzyby w barszcz, pod sumował.
Ze wstydem musiał przyznać, że panna Lisa Loring miała rację. Całkowicie.
Nieważne, jak zabawne było spieranie się z ni miała rację. Zupełnie do siebie
nie pasowali. Podobało mu się, że powiedziała to tak jasno i szczerze. Nie
pozostawiając żadnych złudzeń. Dzięki temu, że było to takie oczywiste, bez
trudu mogli uniknąć kłopotów. Ostrzeżony — ubezpieczony!
Smakuje? — spytała po chwili.
— Bardzo — odparł ostrożnie. Zupełnie jakby się bał, że będzie musiał zapłacić
za tę ucztę. — Jedzenie jest wspaniałe.
Było nawet więcej niż wspaniałe. Było absolutnie doskonałe. Sięgając po
kolejny .kawałek kurczęcia, spoglądał na Lisę spod oka.
— Jeżeli w ten sposób jadasz na co dzień, to nie dziwię się, że sklep ma kłopoty.
Roześmiała się.
— Nie jadam takich wykwintnych potraw codziennie. Powiedziała to w sposób
tak znaczący, że uwierzył natychmiast.
— Cóż to zatem za okazja? Czy jest dziś jakiś szczególny powód do
ucztowania?
— Jest powód — powiedziała, kręcąc głową. — Ale to tajemnica.
— Tajemnica? Jakiego rodzaju?
Złożyła dłonie, patrząc gdzieś w przestrzeń.
— Taka, której nie zdradza się nikomu.
— No, nie. Zawsze trzeba powiedzieć przynajmniej jednej osobie.
- Dlaczego?
Bo inaczej nie będzie to prawdziwa tajemnica. To tak, jak z tą zagadką o
drzewie. Jeżeli przewróci się w lesie i nikt tego nie usłyszy, to zrobiło jakiś
hałas czy nie?
— A zrobiło?
— Skąd mogę wiedzieć. Nie było mnie tam wtedy. — Uśmiechał się z
wyraźnym zadowoleniem. — Ale teraz jestem tutaj. I możesz zdradzić mi swój
sekret.
Podobał się jej ten jego uśmiech.. Czemuż powiedziała mu, że nie mogą zostać
przyjaciółmi? Robi się z niej stara zrzęda. W końcu odrobina przyjaźni nie może
zaszkodzić. I tak Carson zamierza wyjechać na Tahiti, .
— To widzę — powiedziała. — Ale kim jesteś? Zawodowym powiernikiem?
— Właśnie.
Zastanawiała się ze wzrokiem wbitym w materiał jego garnituru. Jeśli mu
powie, będzie jedynym człowiekiem na Zachodnim Wybrzeżu, który będzie o
tym wiedział. Nie bardzo mogła zrozumieć, dlaczego na samą myśl. o tym
poczuła ciarki na plecach. Z jakiegoś głupiego powodu chciała, by był tą jedyną
osobą.
— No, dobrze — powiedziała w końcu.
Czekał w milczeniu.
— Znasz się na sekretach, prawda? — spytała półżartem. Ale na pół serio. —
Jeśli ci powiem, to nie powtórzysz absolutnie nikomu?
— Słowo harcerza.
— Tylko ty i ja będziemy o tym wiedzieć.
Skinął głową i czekał. Było to bardzo przyjemne.
Wciąż jeszcze wahała się.
— Dobrze. — Spojrzała mu prosto w oczy. — To jest... Dzisiaj jest dzień....
Dziś są... moje urodziny.
— Twoje urodziny? — Carson nigdy nie przywiązywał do takich okazji wielkiej
wagi, ale rozumiał, że dla kobiety może to być bardzo ważne. Tak więc
ś
więtowała właśnie swoje urodziny z nim — zupełnie obcym człowiekiem. Było
to bardzo smutne. — I zupełnie nikt o tym nie wie?
Skinęła głową.
— Wróciłam tu dopiero niedawno — wyjaśniła. — Przyjaciele z Nowego Jorku
przysłali mi kartki z życzeniami. Telefonowali. Ale tutaj nie ma nikogo... —
Głos jej zadrżał nieco.
Carson w zadumie przyglądał się jej włosom. Powysuwały się spod
przytrzymujących je szpilek. Przygoda z haczykiem również nadwerężyła
idealny kok. Teraz utworzyły. one wokół jej twarzy delikatną, lśniącą aureolę. ..
— Co robisz dziś wieczorem? — spytał, wiedziony nagłym impulsem. — Może
pójdziemy potańczyć?
Nie spojrzała na niego. . . .
— Zdecydowaliśmy, że nie będzie żadnych randek, pamiętasz?
— Nie. To ty tak zdecydowałaś. A poza tym to nie będzie randka. Powinnaś
przecież uczcić swoje urodziny.
Spojrzała mu w oczy i nabrała pewności, że żartował.
— Nie, dziękuję — odparła. — Mam jeszcze dużo pracy. — Wstała i zebrała
naczynia na tacę.
Dostrzegł przepełniającą ją ostrożność. Lęk przed nadmiernym zbliżeniem się
do kogokolwiek. Rozpoznał to, z czym sam borykał się na co dzień. Mieli ze
sobą bardzo wiele wspólnego. A przy tym tak bardzo różnili się ód siebie. Lisa
za wszelką cenę starała się być silna. Na nim zaś robiła wrażenie kruchej i
bezbronnej. Budziło to w nim pragnienia, o których istnieniu już niemal
zapomniał.
Wszystko było jednak w porządku. Oboje wiedzieli, na czym stali, i oboje
kontrolowali sytuację.
Lisa usiadła w swoim fotelu i sięgnęła po okulary.
— Chyba powinniśmy wziąć się do pracy — rzuciła, odwracając się do
komputera.
Wstał więc i wyszedł z gabinetu, by zabrać kilka skoroszytów z wielkiej sterty,
którą przynieśli z piwnicy. Terry wróciła już po przerwie obiadowej. Obdarzyła
go uśmiechem, do jakich przywykł na co dzień. To podniosło go trochę na
duchu.
— Czy możesz mi powiedzieć — spytała Lisa, gdy wrócił do gabinetu —jak w
innych domach towarowych na naszym terenie rozwiązują sprawę podziału i
dystrybucji zysku? Mam zastrzeżenia do tego, co dzieje się u mnie. Chciałabym
dokonać pewnych zmian.
Usiadł, kiwając głową. Bez wątpienia bardzo zależało jej na uratowaniu sklepu.
Widać było wyraźnie, że się starała. Nie bardzo tylko jeszcze wiedziała, w jaki
sposób pokonać trudności.
Zastanawiał się przez moment. Według niego były tylko dwa wyjścia z sytuacji.
Albo powinien powiedzieć jej całą prawdę i poradzić, by wycofała się
natychmiast, minimalizując straty albo wziąć się ostro do pracy i walczyć razem
z nią. Pierwszy wariant nie był może dokładnie tym rozwiązaniem, z powodu
którego go tu przysłano, lecz mógł się stać, na dłuższą metę, najmniej bolesny.
Drugie zaś rozwiązanie gwarantowało drogę długą i ciernistą, która również
mogła doprowadzić Lisę do bankructwa.
— Muszę przyjrzeć się temu uważniej — odpowiedział. — Jeszcze do tego
wrócimy.
Kiwnęła głową, nie podnosząc oczu. Gdy pochylała się nad księg4 rachunkową,
przygryzała w skupieniu dolną wargę. Po przedniego dnia uznał ją za wariatkę,
dzień później była dla niego zupełnie inną kobietą.
— Powiedz mi coś — przerwał jej niespodziewanie. — Co naprawdę myślisz o
tym miejscu?
— Co masz na myśli?
— Dom Towarowy Loringa był dla twojego dziadka całym życiem i światem.
Ty wyjechałaś stąd przed wielu laty. Jaki masz stosunek do tego
przedsiębiorstwa? Ile naprawdę zapału możesz z siebie wykrzesać do pracy i
nim? Jak wiele energii i zaangażowania chcesz włożyć w tę firmę? A może jest
to dla ciebie po prostu kolejne miejsce pracy?
Milczała dłuższą chwilę.
Przez wiele lat dużo nas z dziadkiem dzieliło — mówiła wolno, nie patrząc
Carsonowi w oczy. — Musiałam mu coś udowodnić, zanim mogłam wrócić.
- A teraz? Komu próbujesz coś udowodnić?
— Sobie.
— Powiem ci zatem bez owijania w bawełnę, Ten sklep to bagno.
Zaczerwieniła się. Odebrała jego słowa jak atak na jej rodzinę, jej przodków.
— Nie złość się — rzucił szybko, wyczuwając jej nastrój. — Pozwól mi
skończyć. Chcę tylko, żebyś spojrzała na sprawę obiektywnie. Ten sklep był
kiedyś kwintesencją tego, czym powinien być dom towarowy w małym
miasteczku. Ale to było dawno temu. Sklep starzał się wraz z twoim dziadkiem.
Dom Towarowy Loringa w obecnym stanie nie jest dzisiaj wart zachodu. Muszę
wiedzieć — pochylił się, by w jej oczach szukać odpowiedzi — czy masz
ochotę walczyć o ten sklep? Czy jest tu coś, o zachowanie czego w ogóle warto
toczyć batalię?
Zapanowała cisza. Lisa, nie wiadomo czemu, drżała. Gorączkowo szukała słów.
Carson czekał cierpliwie. Tylko w błękitnych oczach widać było niecierpliwe
oczekiwanie na odpowiedź.
— Nie bardzo wiem, jak to wyjaśnić — zaczęła ostrożnie — W ogóle nie jestem
pewna, czy potrafię.
— A więc nie rozumiem, po co w ogóle zawracamy sobie tym głowę. — Z
trzaskiem zamknął trzymaną księgę rachunkową.
Zamarła. Serce stanęło jej w gardle. Chciała rzucić się ku niemu, złapać go za
rękę.
— Nie możesz pozbyć się mnie w ten sposób!
- Nie pozbywam się ciebie, Liso — powiedział cicho. Pochylił się, zaglądając
jej głęboko w oczy. — Pytam tylko, czy ty sama, w głębi serca, nie masz ochoty
pozbyć się tego przedsiębiorstwa. Chcę, żebyś wejrzała w siebie, zastanowiła
się, na czym najbardziej ci zależy? Czy nadal jest to sklep twojego dziadka, czy
też rzeczywiście ty nim teraz kierujesz?
Wstał i zaskakująco delikatnie pogłaskał ją po policzku.
— Powiem ci, co powinnaś zrobić, Liso. Rzuć w kąt te księgi, idź na plażę,
zapatrz się na fale i pomyśl. Zastanawiaj się. Wejrzyj w swoją duszę. Dotrzyj do
swych najskrytszych pragnień i postaraj się je zrozumieć.
Lisa wstała także. Nogi dygotały pod nią. Wciąż c się zagrożona, nadal
podświadomie broniła się przed napaścią na Loringów, na nią samą. I nawet nie
umiała wyrazić tego słowami!
— Gówno prawda — zawołała, pełna bezsilnej wściekłości.
— Bzdury opowiadasz! Doskonale wiadomo, co należy zrobić. Jeśli ty nie
potrafisz mi pomóc, to bank powinien przysłać kogoś innego.
Ś
miał się, kręcąc głową. Jej słowa spłynęły po nim jak woda po kaczce.
— Mieszkasz w tym wielkim starym domu swojego dziadka, zaraz przy plaży?
— przerwał jej.
— Tak, ale...
— Przyjadę wieczorem — rzucił, wychodząc z gabinetu. — Mam nadzieję, że
do tej pory będziesz już znała odpowiedź.
W drzwiach odwrócił się. Spojrzał na nią, już ciesząc się na wieczorne
spotkanie. W porządku, nie pasowali do siebie. To i dobrze. Przecież i tak miał
wkrótce wyjechać.
— Jadę teraz na przystań pożeglować trochę — powiedział, spoglądając na
zegarek. Miał przy tym minę małego łobuziaka.
— Muszę potrenować przed wyprawą na Tahiti — dodał.
- Przyda ci się — uśmiechnęła się przez łzy.
Wyszedł żwawym krokiem.
Lisa zdjęła okulary i bezmyślnie obracała je w palcach. Mógłby być darem
niebios, gdyby ona była młodsza. A tak... nie mogła tracić czasu na kogoś
takiego. Zbyt było na gry i zabawy.
I tylko przez moment wyobraźnia wzięła górę nad rozumem i podsunęła jej
obrazy z życia z kimś takim jak on. Do wszystkich posiadanych przez niego
zalet dorzuciła te, które zawsze wysoko ceniła; i ukazał się ktoś absolutnie
wyjątkowy...
Szaleństwo. Po co w ogóle zawracać sobie głowę takim typem? Wcale nie
chciała zmieniać Carsona. Pragnęła znaleźć kogoś odpowiadającego jej
marzeniom. To była jedyna właściwa droga. Carson James w ogóle nie wchodził
w rachubę. Jej po trzeb był mężczyzna o zupełnie innym usposobieniu. Carson
wcale nie nadawał się na przyszłego ojca jej dzieci. Może na kochanka...
Zadrżała. Zbyt długo nie było w jej życiu mężczyzny.
Wzdychając smutno, wróciła do swych ksiąg.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Zatrzymała samochód na podjeździe. Nie wysiadała. Patrzyła na ogromne, w
wiktoriańskim stylu zbudowane gmaszysko, które od niedawna nazywała
domem.
Dom, rodzinny dom Tam dom twój, gdzie serce twoje
— Tam dom twój— mruczała Lisa — gdzie muszą cię przyjąć, gdy nie masz
dokąd pójść.
Kto to powiedział Jakiś potworny cynik
Wyszła z auta i obszedłszy budynek, stanęła w blasku słońca zachodzącego nad
oceanem. Słony wiatr musnął jej włosy. Be tonowy chodnik przysypany był
piaskiem, który chrzęścił pod skórzanymi podeszwami jej pantofelków.
No dobrze. Oto fale, oto ocean i zachód słońca. Ale gdzie to obiecane
objawienie?
Muszę uratować sklep — krzyknęła. — Pragnę tego, gdyż w ten sposób mogę
potwierdzić pozycję, jaką zawsze miała moja rodzina.
To tylko słowa. Lecz cóż naprawdę znaczą? Takie oszustwo Carson rozszyfruje
w minutę. Z ciężkim westchnieniem wróciła w stronę domu. Tuż przed samymi
drzwiami zderzyła niespodziewanie z czymś na kółkach.
Było to małe, lekkie i wykonane z aluminium. Wózek dla lalek. Z materacykiem
i różową kołderką. Jakaś dziewczynka musiała bawić się na plaży i zapomniała
go zabrać. Wiele różnych przedmiotów znajdowała jaz przedtem przed swoimi
drzwiami — dętki, ręczniki plażowe, piłki do siatkówki. A teraz jeszcze wózek.
Postawiła go na skraju chodnika. Gdy mała właścicielka wróci po niego,
znajdzie go bez trudu Do rączki wózka przywiązana była żółta tekturowa
tabliczka. Widniał na niej dość smętny w te5 sytuacji napis: „Dziecko na
pokładzie”.
Z uśmiechem sięgnęła do skrzynki po korespondencję. Kartki z życzeniami
urodzinowymi, rachunki, zaproszenia. Rzuciła je wszystkie na stolik w salonie i
poszła do kuchni przygotować sobie kanapkę. Na porządny posiłek, jak zwykle,
brakowało jej czasu. Miała mnóstwo pracy.
Zaczekaj! odezwał się w niej jakiś głos. Przecież to twoje urodziny!
Odwróciła się i spojrzała na zegar.
— Właściwie mogłabym chyba z godzinkę...
Jej spojrzenie pobiegło w stronę jednej z szuflad sekretarzyka. Kryła się tam jej
tajona przed światem słabostka. Nie paliła. Właściwie nie piła — czasem czy
dwa dla towarzystwa. Nie spotykała się z mężczyzn Niestety. Nie zajadała się na
wet truflami w czekoladzie. Ale i ona miała swój sekret. Zajęcie, które
uwielbiała ponad Wszystko.
Niezmiernie rzadko pozwalała sobie na taką chwilę słabości. Lecz tego
wieczoru okazja była doprawdy wyjątkowa.
—. Tylko godzinkę — przyrzekła sobie, wydobywając z szuflady naręcze
lśniących czasopism. — Zaraz nastawię budzik.
Wzięła swoje skarby i poszła do sypialni. Zdjęła buty, rozsiadła się wygodnie na
łóżku i wzdychając z zadowoleniem, rozłożyła pisma na kolanach. Z barwnych,
błyszczących okładek spoglądały na nią uśmiechnięte brzdące. Jej twarz także
opromienił uśmiech. Włożyła okulary i wolniutko przewracając strony,
pogrążyła się w lekturze. Kto by pomyślał, że aż tak wiele można dowiedzieć
się o tych małych istotkach.
W ostatnich tygodniach odkryła w sobie wielką potrzebę zdobywania takiej
wiedzy. Głowę wciąż miała zajętą problemami związanymi z ratowaniem
sklepu, ale serce spowijały jej dziecięce kołderki. Pragnęła dziecka.
Jeśli tak, to czemu przez te wszystkie lata nie zrobiłaś niczego, by je mieć?
Pytała nie raz samą siebie. Nie kiwnęłaś palcem!
Była to szczera prawda. Nigdy nie podjęła nawet próby wyjścia za mąż. Więcej.
Każdą sposobność odrzucała, odkładając plany małżeńskie na później. I nawet
nie mogła złożyć tego na karb okoliczności. Wszystko, co zrobiła, uczyniła
absolutnie świadomie. Robiła co chciała. Dokonywała wyborów i ponosiła ich
konsekwencje. I wszystko układało się świetnie aż do tej pory nagle bowiem
pewne sprawy uległy zmianie.
Małżeństwo. Dzieci. Trzydzieści pięć lat.
Słowa te dźwięczały w jej głowie, mieszały się. To było nie sprawiedliwe.
Gdyby była mężczyzną, nadal miałaby dużo czasu. Ale ponieważ była kobietą,
mu borykać się z faktem, że nie miała już ani chwili do stracenia. Praktycznie
stanęła przed dylematem: teraz albo nigdy.
A czym się zajmowała? Przeglądaniem magazynów.
Czas płynął niezauważenie.
Lisa podkuliła nogi pod siebie. Bezwiednie wyjęła spinki i włosy rozsypały się
jej na ramiona. Pochłonięta była bez reszty lekturą. Zagłębiła się w
rozważaniach na temat jakości odżywek dla niemowląt oraz porównaniu wad i
zalet tradycyjnych pieluszek z bawełny i pampersów. Zastanawiała się, kiedy
można zacząć podawać dziecku pokarm w stanie stałym i czy można
rozpoczynać naukę pływania przed nauką chodzenia.
Z drżeniem czytała właśnie przerażający opis dyfterytu, gdy niespodziewane
skrzypnięcie sprawiło, że drgnęła gwałtownie. Odwróciła się. W drzwiach do
pokoju stał Carson James.
- Cześć — Powiedział to w taki sposób, jakby byli starymi przyjaciółmi. —
Pukałem, ale nikt nie odpowiadał. Obszedłem dom dookoła i zobaczyłem, że
siedzisz tu i czytasz, więc wszedłem przez taras.
Z trudem przełykając ślinę, Lisa składała pospiesznie pisma, rozglądając się
ukradkiem za jakimś schowkiem.
— Och... cześć — rzuciła słabym głosem.
Wszedł do pokoju i usiadł na krześle.
— Niezbyt tu bezpiecznie, wiesz? Powinnaś zabezpieczyć się przed
włamywaczami.
— Wiem o tym. — Lisa usiłowała wcisnąć pisma pod poduszkę. Czemu, u
diabła, tak ją to krępowało? Nie wiedziała. Po prostu czuła to.
— Widzę, że wciąż ciężko pracujesz — powiedział z uśmiechem. — Co to?
Raporty finansowe?
— Niezupełnie. — Pod poduszką nie chciały się zmieścić. Spod brokatowych
frędzli wystawały pulchne nożyny z fotografii na okładce. Przyglądała się im
uważnie. Carson także.
— 0 — powiedział. — Artykuły o dzieciach.
— Wiesz, ile dziś skończyłam lat — przerwała mu. — Trzydzieści pięć!
Trzydzieści pięć lat.
Patrzyła na niego, jakby to wyjaśniało absolutnie wszystko. Czy naprawdę
będzie musiała mu opowiedzieć, jak bardzo pragnęła zostać matką? Miała
nadzieję, że nie. Był w końcu bardzo spostrzegawczy i na pewno dawno
zorientował się we wszystkim bez jej pomocy. Ale w oczach miał wyraźne
oczekiwanie. Na dalsze wyjaśnienia.
— I co z tego? — przerwał milczenie, wzruszając ramionami. Uznał widać, że
nie doczeka się od niej żadnego wyjaśnienia.
— Ja skończyłem trzydzieści pięć lat już parę lat temu. I spójrz tylko, nadal
wszystko działa jak należy.
— Wiem. Ale ty jesteś mężczyzną.
— To prawda. A ty jesteś kobietą. Już dawno to zauważyłem.
Potrząsnęła głową. Wciąż szukała sposobu, by wytłumaczyć mu wszystko jak
najbardziej logicznie, bez wdawania się w zbędne szczegóły.
— Spełniamy zupełnie inne funkcje biologiczne — powiedziała wymijająco.
— Nie żartujesz? —rzucił. — To zaczyna być interesujące. Czy
przeprowadzimy badania kliniczne?
Wybuchnęła śmiechem.
— Jeśli o mnie chodzi, to na pewno nie.
— Przecież to ty zaczęłaś.
Z trudem powstrzymywała kolejny wybuch śmiechu. Specjalnie udawał, że nic
nie rozumie.
— W takim razie i ja skończę, dobrze? — spytała.
— Jeśli musisz — odparł z niechęcią.
— Muszę. Wstała i pozbierała czasopisma. — Weźmy się do pracy dodała.
Siedząc jej kroki obrócił się wraz z krzesłem. Poruszała się szybko,
niecierpliwie. Była w tym jednak intrygująca gracja. Szczerze mówiąc,
intrygowało go właściwie wszystko, co jej dotyczyło. To nie był dobry znak.
Do diabła! W końcu i tak wyjedzie lada dzień. Urocza i kusząca kobieta nie
zdoła go zatrzymać. Nie zdarzyło się to przecież nigdy dotąd.
Uspokoił się nieco.
- Zaczekaj chwilkę — powiedział, gdy otwierała sekretarzyk.
— Chciałbym usłyszeć coś więcej na ten temat. Chcesz powiedzieć mi, że
zaczynasz coraz bardziej pragnąć dziecka?
Wreszcie zrozumiał!
Wsunęła pisma do szuflady i odwróciła się ku niemu.
— Co ty możesz wiedzieć o pragnieniu posiadania dziecka - powiedziała cicho,
— Bez przerwy mówią o tym w telewizji. — Wzruszył ramionami. — Stale
pokazują kobiety walące głową w mur... — zawahał się. — Które nagle, z
chwilą osiągnięcia trzydziestu pięciu lat, zaczynają pragnąć dziecka w sposób...
— Zacisnął wargi. Jednak po chwili kontynuował. — W sposób, w jaki ludzie
pragną ślicznego szczeniaczka zobaczonego na wystawie. W jaki mężczyźni
szaleją za sportowymi samochodami. Tak właśnie kobiety pragną dzieci. Nigdy
nie mogłem tego zrozumieć.
Spojrzał na nią ostrożnie, spodziewając się, że będzie wściekła. Ona tymczasem
ś
miała się.
— No nie. Absolutnie niczego nie zrozumiałeś — powiedziała.
— Gdybyś zrozumiał cokolwiek, nie zrobiłbyś tak idiotycznych porównań.
Czy szło o niemądre porównania, czy nie, zrobiło mu się trochę głupio. Przecież
nie mogła aż tak bardzo pragnąć dziecka. Wyglądało na to, że granica
trzydziestu pięciu lat jest dla kobiety bardzo trudna do pokonania. Fatalnie! W
końcu był to dzień jej urodzin. W tym zapewne tkwił cały problem. Z tego
powodu była taka przewrażliwiona. Musiał więc pomóc jej przeżyć jakoś ten
dzień. A jutro na pewno nie zostanie śladu po tym chwilowym odchyleniu od
normy.
Oparta o sekretarzyk, wpatrywała się w jakiś nieokreślony punkt na ścianie.
Uśmiechała się Trudno jednak było odgadnąć z wyrazu jej twarzy, o czym
myślała. Bosa, z rozpuszczonymi włosami, nie była już taka nieprzystępna i
oficjalna.
— Coś ci powiem. — Wstał i podszedł do niej. — Pójdziemy coś zjeść. Co ty
na to?
Spojrzała na niego wyraźnie zaskoczona.
— Och... nie powinnam...
— Powinnaś. — Delikatnie wziął ją za rękę. — No chodź, jubilatko. Koniec
pracy na dzisiaj. Idziemy uczcić twoje święto.
Zaryzykowała. Spojrzała mu w oczy. I natychmiast pożałowała tego.
— Sklep nie zbankrutuje, jeśli przez jeden wieczór nie będziesz trwać na
posterunku — nalegał. — Idź, włóż sukienkę. Ostatecznie, nieczęsto kończy się
trzydzieści pięć lat. Nigdy więcej nie trafi ci. się taka okazja.
Miał rację. Lecz ją wciąż dręczyły wyrzuty sumienia. Jak to? Miałaby zostawić
nie dokończoną pracę i zażywać uciech i rozrywek? Ale po chwili przestała
mieć skrupuły.
— Dobrze — odparła cicho. Tylko oczy rozjarzyły się jej radośnie. — Zaczekaj
tutaj.
Zakręciła się na pięcie i zniknęła. Carson zaś wciąż miał w oczach jej obraz.
Nagle poczuł, że zrobiło mu się duszno. Położył rękę na sercu, jakby chciał je
uspokoić.
— Bilet na Tahiti, W jedną stronę — mruknął. Wolnym krokiem spacerował po
pokoju, dotykał różnych cacek i bibelotów poustawianych tu i tam. — To będzie
dla mnie najlepsze lekarstwo.
Przypomniało mu się, jak doskonale potrafił unikać do tej pory różnych
sercowych pułapek, i skrzywił się z niesmakiem.
Na podłodze leżało jedno z pism Lisy. Podniósł je i ujrzał zdjęcia roześmianego
dziewięciomiesięcznego niemowlaka.
- Trzymaj się, mały - mruknął.
Dobry Boże! Ona naprawdę uważa, że chciałaby mieć takie hałaśliwe,
upaćkane, zaślinione coś. Na fotografiach wygląda to uroczo. Proszę bardzo. Na
przykład ten okropny bachor na zdjęciu wygląda jak uroczy bobasek, ale
wystarczy posadzić go sobie tylko na kolanach....
Stanęły mu przed oczami okropne wizje. Brudne, zasmarkane niemowlęta z
przepełnionymi pieluchami stale wyjące i żądające nie wiadomo czego.
Zamrugał nerwowo. Nie. Lisa była zbyt błyskotliwa i ambitna, by chcieć
uwiązać się w taki sposób. Gdy by musiał, na pewno znalazłby sposób, by ją o
tym przekonać.
Lisa stała przed lustrem jak przed magicznymi drzwiami do przeszłości. W
poszukiwaniu sukienki przetrząsnęła szafy które niegdyś należały do jej matki.
Nawet przez chwilę nie pomyślała, że mogłaby wyjąć którąś ze swoich
sukienek. Miała ich nawet sporo, lecz do tej pory nawet ich nie rozpakowała.
Nie miało to jednak żadnego znaczenia. Od początku wiedziała, że żadna z nich
nie będzie dobra na ten wieczór. Czuła to. Nagle zapragnęła się ubrać, wyglądać
jak... jej mama.
Zadrżała, gdy to sobie uświadomiła. Przez całe życie za wszelką cenę starała się
jak najmniej ją przypominać. W domu wszyscy uważali, że jej matka była
podstępnym wampem, bo usidliła jej ojca, a potem wywiozła na Karaiby, na
stracenie. Powtarzano, że żyła tylko dla przyjemności, od jednego balu do
drugiego. Lisa powinna być zupełnie inna. Była bystra i pracowita i miała stać
się chlubą całej rodziny. Tak w każdym razie widział to jej dziadek. Nie
wszystko ułożyło się potem po jego myśli, ale przez lata powtarzane słowa
wbiły się jej w pamięć bardzo mocno. Nigdy nie chciała być taka jak jej matka.
Aż do tego wieczoru.
Szafy matki wciąż wypełniały kreacje sprzed dwudziestu pięciu, trzydziestu lat.
Lisa nie mogła zrozumieć, po co dziadek zatrzymał je wszystkie. Ale ucieszyła
się. I właśnie stała przed lustrem w krótkiej, czarnej sukience na cieniutkich
ramiączkach. Obcisłej jak pończocha.
Uśmiechnęła się. Ta sukienka nigdy nie będzie leżała na niej tak jak na matce.
Była na to zbyt szczupła, zbyt mało... kobieca. Ale, doprawdy, wcale nie
wyglądało to źle. Prawdę powiedziawszy, prezentowała się rewelacyjnie.
Zwinęła włosy i wpięła w nie kilka spinek. Sięgnęła po lokówkę i zakręciła
pasma włosów po obu stronach twarzy w spiralne loczki. W puzderkach mamy
znalazła klipsy —długie, migocące przy każdym poruszeniu złote cylindry.
Doskonałe.
Ogarnęło ją podniecenie. Już od lat nie robiła czeg9ś takiego. Stanął jej nagle
przed oczami Carson, ich niedoszły pocałunek w piwnicy. Przytknęła dłoń do
ust i zastanawiała się; czy powinna dać mu jeszcze jedną szansę.
— Tak — odpowiedziała, patrząc swemu obliczu głęboko w oczy. Roześmiała
się. Jak dobrze jest się śmiać. Natychmiast poczuła się młodsza.
Gdy schodziła po schodach, serce biło jej w przyspieszonym rytmie. Stojąc
przed lustrem uważała, że wybrała świetny strój. Teraz poczuła, że jest
beznadziejny. Ten ubiór miał jej dać szansę na odmianę losu. Ale nie była w
nim sobą. Co będzie, gdy Carson uzna, że wygląda jak pajac?
Carson czekał u podnóża schodów, lecz twarz miał w cieniu. Nie mogła
zobaczyć, co kryje się w jego oczach. Zatrzymała się w połowie, drogi i
uśmiechnęła niezdecydowanie.
— Jak ci się podoba? — spytała. Natychmiast pożałowała tego. Przecież miała
za wszelką cenę ukrywać każde zawahanie się i brak pewności siebie!
Carson milczał. Czemu nic nie mówisz?! pomyślała gorączkowo. A przecież
sama była sobie winna. Po co usiłowała naśladować matkę? Lecz było już za
późno.
Odwróciła się. Już chciała biec na górę, zedrzeć z siebie to okropne ubranie...
Nie zdążyła. Carson podszedł bliżej i odezwał się:
— Myślę... — Jego rozmarzony wzrok ślizgał się po jej nagich ramionach, po
gładkiej linii bioder, po wszystkich powabnych krągłościach. — Myślę, że
trzydzieste piąte urodziny naprawdę warto świętować.
Nie potrzebował mówić nic więcej, bo uśmiech znów zagościł na jej twarzy.
Wykonała, jak modelka na wybiegu, kilka tanecznych kroków i obrotów.
Wyjmując z szafy płaszcz dostrzegła stertę ksiąg na stole. Tym razem jednak
poczucie winy odegnała od siebie w jednej chwili. Tego wieczoru zamierzała się
bawić.
— Wiesz — podeszła do Carsona — to sukienka mojej mamy. Nigdy dotąd nie
nosiłam czegoś takiego.
— Muszę przyznać — powiedział, biorąc od niej płaszcz — że absolutnie ciebie
odmieniła.
Znowu wybuchnęła śmiechem, Jego nietajony zachwyt sprawiał jej prawdziwą
radość.
— Tylko na ten wieczór. Jutro znów wrócę do stosownych butów i kostiumu.
Gdy podawał jej płaszcz, na mgnienie oka zatrzymała spojrzenie na swym
odbiciu w wielkim lustrze. Suknia, uczesanie, wygląd... Na ułamek chwili
wróciły do niej dalekie, zapierające dech wspomnienia z dzieciństwa. Słodki
zapach gardenii i tłusty odcisk szminki na policzku, gdy mama pochylała się, by
pocałować ją przed wyjściem.
— Przyprowadzę samochód usłyszała jakby z oddali głos Carsona. Stała przed
lustrem, odbywając błyskawiczna, podróż w czasie. Obrazy. Przelatywały przez
jej głowę jeden za drugim. Jak to jest być kobietą taką jak matka? Kobietą którą
ś
ledziły spojrzenia wszystkich mężczyzn? Istotą, która mogła zmienić całe życie
mężczyzny.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Potrząsnęła głowa, by odpędzić natrętne myśli, i wyszła za Carsonem. Przez
całą drogę do miasta nie odzywali się do siebie. Carson obserwował Lisę kątem
oka. Zaskoczyła go sukienką, uczesaniem, tanecznym krokiem. Zaskoczyła?!
Do diabła! Oszołomiła go do tego stopnia, że zapomniał języka w gębie. Czy
naprawdę była to ta sama Lisa, która poprawiała na nosie duże okulary,
perorując o konieczności ratowania sklepu za wszelką cenę Uświadomił sobie z
lekkim niepokojem, ze w tym cudownym ciele żyły dwie tak różne kobiety
Poczuł się trochę przytłoczony.
— Dokąd jedziemy? — przerwała milczenie.
— Do śółtego Krokodyla. Chyba że chcesz pojechać do Santa Barbara?
— Nie. Może być śółty Krokodyl. Nigdy tam nie byłam.
W lokalu tym było ciemno, duszno od tytoniowego dymu i potwornie głośno Za
to w najmniej oczekiwanych momentach pojawiały się oślepiające błyski
jaskrawego światła
Bramkarz obrzucił ich uważnym spojrzeniem.
— Okropnie dziś tłoczno — Przekrzykiwał hałas. Na jego twarzy nie pojawił się
nawet cień zainteresowania nimi — Sam nie wiem. Możecie wejść, ale
będziecie musieli dosiąść się do kogoś. Albo poczekacie. Przynajmniej do
dziesiątej.
Carson i Lisa popatrzyli na siebie i wybuchnęli śmiechem. Oczywiście, że się
przysiądą. Zbyt dawno nie robiła czegoś takiego, by teraz zrezygnować i
spokojnie wrócić do domu.
— W porządku. — Teraz Carson krzyczał do bramkarza. — Przysiądziemy się
Bramkarz z ociąganiem opuścił swój posterunek i wskazał im stolik tuż przy
scenie, na której zespół muzyczny produkował ten potworny jazgot. Przeciskali
się wśród pląsających i wirujących osób. Raz po raz dolatywały ich słowa i
gesty powitania. Wyglądało na to, że przynajmniej połowa obecnych znała
Carsona.
Nagle ktoś chwycił Lisę za rękę.
— Hej, ty. Pamiętasz mnie? — usłyszała.
Spojrzała na natręta i, właściwie wbrew sobie, uśmiechnęła się szeroko.
— Mike Kramer — powiedziała. Patrzyła w twarz, która prawie nie zmieniła się
przez ostatnie dwadzieścia lat. Może tylko ubyło mu nieco włosów na głowie i
zaokrąglił się podbródek.
— Mój Boże — Mrugał nerwowo powiekami, zaskoczony. W końcu zerwał się
na równe nogi — Jezu! Lisa! Nigdy przedtem nie zauważyłem, że jesteś tak
podobna do matki.
Uśmiechnęła się.
— Ja też nie — przyznała. Zaraz jednak przypomniała sobie, kim jest Mike, i
uśmiech zamarł na jej wargach.. — No cóż, musimy iść. Mamy miejsca przy
tamtym stoliku obok, sceny.
— Nie, nie, nie! — Mike wprost rozpływał się ze szczęścia. Jego oczy lśniły,
kołysał się z przejęcia. — Nalegam. Będzie nam niezwykle miło, jeśli
zostaniecie z nami. Prawda, Joanno?
Lisa spojrzała na towarzyszkę Mike”a. Była to ładna, rudowłosa dziewczyna,
która uśmiechała się szeroko.
— Tak, oczywiście, Mike — odparła słodkim głosikiem. — Twoi przyjaciele
zawsze są mile przeze mnie widziani.
W tej chwili Lisa zorientowała się, że Joanna i Carson wpatrują się w siebie z
uwagą.
— Cześć, Joanno — rzucił Carson z kamiennym wyrazem twarzy — Jak się
masz?
— Już lepiej — odpowiedziała z głębokim westchnieniem. Po chwili
uśmiechała się znowu. — Dużo, dużo lepiej — sięgnęła po dłoń Mike”a i
ś
cisnęła ją mocno.
Mike nie zauważył tego gestu. Zajęty był ożywioną rozmową z kelnerem.
Patrząc na niego, Lisa zorientowała się, że nie miał zielonego pojęcia, iż Joanna
i Carson znali się wcześniej. Instynkt podpowiadał jej, że nie byłby z tego
zadowolony. Sytuacja stawała się niezręczna. Rozglądała się z nadzieją, w
poszukiwaniu dwóch wolnych krzeseł przy jakimkolwiek innym stoliku.
— Proszę, proszę! — Mike skończył rozmowę z kelnerem i wrócił do stolika.
— A to spotkanie! — uśmiechnął się do Lisy. Potem roześmiał się głośno,
prawie zagłuszając muzykę. — Już wiem! W taki subtelny i delikatny sposób
dajesz mi do zrozumienia, że jesteś gotowa sprzedać mi sklep, prawda?
Oczy Lisy rozbłysły ze złości.
— Co takiego?! — spytała, hamując się z trudem. Wstrętny uśmieszek Mike”a
doprowadzał ją do szału.
— Zjawiłaś się tutaj, żeby powiedzieć mi, że wygrałem. Zgadłem? Dostanę w
końcu ten szacowny zabytek.
Wyprostowała się. Jej spojrzenie stało się nagle lodowate. Pomyślała o dziadku.
— Za żadne skarby, Mike”u Kramerze oznajmiła, akcentując mocno każdą
sylabę.
— Co to znaczy, za żadne skarby? Dobrze wiesz, że nie poradzisz sobie sama -
Spojrzał na Carsona. — No tak, już nie jesteś sama bąknął pod nosem. Masz
teraz Jamesa po swojej stronie.
Carson nie odwrócił oczu.
— To Lisa kieruje Domem Towarowym Loringa — powiedział — Ja pilnuję
tylko interesów banku. Wiem jednak, że doskonale daje sobie radę. — Głos
stwardniał mu nieco — I będzie sobie dawać, o ile konkurenci nie będą jej
rzucali kłód pod nogi:
Mike przyglądał mu się dłuższą chwilę, wreszcie roześmiał się.
— Daj spokój. Przecież wiesz, że to dżungla. Musisz być twardy — Uśmiechnął
się do Lisy. — Poza tym Lisa i ja jesteśmy starymi kumplami. Rozumiemy się
ś
wietnie. Dawno temu chodziliśmy ze sobą.
Całą siłą woli Lisa zmuszała się do zachowania spokoju: Mike zawsze działał jej
na nerwy. Czemu znowu dała się wciągnąć w tę słowną utarczkę? Spodobał się
jej natomiast sposób, w jaki zachował się Carson. Bardzo chciałaby nauczyć się
takiego spokoju i opanowania.
— Lisa nic ci nie mówiła? — ciągnął Mike. — Znamy się od dziecka.
— To prawda — odezwała się Lisa jadowicie. — Chętnie rozdeptywałeś moje
zamki z piasku.
Mike wzruszył ramionami. Spojrzał na Carsona, jakby u nie go szukał
sprawiedliwości.
— Ta kobieta nigdy nie potrafiła spokojnie przyjąć konstruktywnej krytyki —
poskarżył się.
Nim ktokolwiek zdążył zareagować, Mike zaborczym ruchem przytulił
rudowłosą dziewczynę.
— Oto, moja droga Liso — powiedział - kobieta, która będzie matką moich
dzieci. Czyż nie jest piękna?
Lisa obdarzyła dziewczynę uprzejmym uśmiechem. Czyżby to znaczyło, że
zamierzali się pobrać? Na to wyglądało. Dlaczego więc Joanna tak uparcie
wpatrywała się w Carsona? Bez wątpienia znali się kiedyś bardzo dobrze. Lisa
poczuła się trochę nie swojo, ale zbeształa siebie w myślach. W końcu miała
tego wieczora się bawić. A Carson nie był i nie jest przecież jej własnością. Ta
dociekliwość tylko ją ośmiesza.
Mike paplał bez ustanku, wychwalał Joannę, lecz nikt go właściwie nie słuchał.
Joanna spojrzała porozumiewawczo na Carsona, po czym wydęła usta i zwróciła
się do Mike”a:
— Co się dzieje z moim koktajlem? Czy nigdy się go nie doczekam?
Mike wstał i ruszył na poszukiwanie kelnera.
— No i cóż, Carsonie? — odezwała się Joanna. Spojrzała na niego takim
wzrokiem, że Lisa natychmiast zapragnęła stać się niewidzialną.
— No i cóż, Joanno. — Twarz Carsona nie wyrażała niczego.
— Właśnie.
— Właśnie.
— Bardzo dawno cię nie widziałam.
— To możliwe — pokiwał głową — Zapewne dlatego, że od bardzo dawna nie
bywałem w mieście.
Zamrugała nerwowo powiekami jakby nie bardzo zrozumiała jego słowa.
— Ach tak — powiedziała. — To na pewno dlatego.
— Otóż to! — odrzekł Carson. Widać było wyraźnie, że dosyć już miał tej
rozmowy.
Lisa kręciła się nerwowo. Pomyślała, że chciałaby móc ująć rękę Carsona, tak
jak to Joanna uczyniła z ręką Mike”a. Widać było, że tamta właściwie jej nie
zauważała, i Lisa poczuła gorące pragnienie pokazania, że Carson przyszedł z
nią i przede wszystkim z nią.
Spojrzała w jego stronę i poczuła ucisk w żołądku. Ponad wszelką wątpliwość
widać było, że tamci dwoje znali się wcześniej bardzo dobrze. Ale jak dobrze?
Od jak dawna? I co z tego przetrwało do tej pory?
Właściwie nie była to jej sprawa, ale chciała wiedzieć.
Nagle Carson spojrzał w jej stronę i uśmiechnął się ciepłym, czułym
uśmiechem. Lisa uspokoiła się natychmiast. Nie potrzebował niczego więcej.
Joanna również dostrzegła ten uśmiech i jej piękne, zielone oczy zalśniły
groźnie, Wrócił Mike. Usiadł obok niej z kieliszkiem w dłoni, lecz ona nawet
tego nie zauważyła.
— Jestem bardzo zdziwiona, że wciąż jesteś w mieście—mówiła do Carsona —
Mówiłeś, że zamierzasz wyjechać już wtedy, gdy chodziliśmy ze sobą. A to
było przecież wiele, wiele miesięcy temu.
Mike rozglądał się, zaskoczony i zdumiony. W wyciągniętej ręce nadal trzymał
koktajl dla Joanny. Ona jednak nie zwracała na to uwagi. Mike zmarszczył brwi.
— Czy wy się znacie? — spytał podejrzliwie. Widać było wyraźnie, że mu się
to nie podobało.
— Tak, znamy się. — Carson uśmiechał się ponuro — Jesteśmy starymi
przyjaciółmi.
— Właściwie byliśmy parą — rzuciła Joanna teatralnym szeptem. —
Chodziliśmy sobą przez wiele miesięcy.
— Tygodni — poprawił Carson. Wyglądał przy tym tak, jakby zastanawiał się,
w jaki sposób wytrzymał z nią aż tak długo.
— Kilka tygodni.
— A mnie się zdawało, że to trwało całe miesiące — upierała się Joanna. — Ale
teraz... — obdarzyła Lisę rozmarzonym uśmiechem.
— Teraz znalazłam wspaniałego mężczyznę. — Poklepała Mike”a po ramieniu.
— Człowieka na tyle dorosłego, że nie obawia się odpowiedzialności i
zaangażowania — dodała nieco głośniej — Mężczyznę dojrzałego, który
pragnie mieć dzieci... rodzinę. Czułego, kochającego człowieka, który rozumie
potrzeby kobiety — zakończyła nieco patetycznie, z nutką tryumfu w głosie.
Twarz Carsona poczerwieniała. Lisa natychmiast zorientowała się, że jest on na
granicy wytrzymałości.
— Chodźmy zatańczyć — Zerwała się, biorąc go za rękę. — No, chodź. Grają
właśnie coś wolniejszego.
Popatrzył na nią martwym, nieobecnym wzrokiem. Jak człowiek wyrwany ze
snu w zupełnie obcym miejscu. Pociągnęła go, a on wstał posłusznie i ruszył za
nią na parkiet. Jeszcze tylko rzucił przez ramię wściekłe spojrzenie na Joannę.
Znaleźli się w gęstym tłumie tańczących. Wciąż jeszcze miał szkliste, nieobecne
spojrzenie i mocno zaciśnięte szczęki. Lisa uśmiechnęła się Wyglądało na to, że
raczej nie łączyło go z tam tą kobietą jakieś głębsze uczucie. Na wszelki
wypadek, tak dla pewności, postanowiła jeszcze podroczyć się z nim trochę.
— Joanna jest naprawdę śliczna — zaryzykowała. Poczuła, że obejmujące ją
ramię zesztywniało.
— Tak. Ona jest śliczna — powtórzył ponurym głosem.
Lisa kiwnęła głową. Może to głupie, lecz wolałaby, żeby zaprzeczył.
— Ma długie nogi — ciągnęła.
— Tak — powiedział. — Długie, długie nogi.
Zacisnęła zęby, Nie mogła przecież wymieniać tak po kolei wszystkich zalet
Joanny. Ale Carson najwyraźniej nie zamierzał wykazać żadnej inicjatywy.
ś
eby więc zdobyć pewność, musiała go wypytać.
Zawahała się. Dookoła było zdecydowanie zbyt głośno. Wal śmiało, pomyślała,
bez skrupułów. W końcu on zawsze może odmówić odpowiedzi, zaprotestować.
— Dlaczego więc... dlaczego zerwaliście ze sobą? — Uniosła głowę usiłując
wyczytać coś z jego twarzy.
- Hmmm? wahał się chwilę. Zwątpiła już, czy w ogóle odpowie. —
Zastanówmy się — zaczął powoli. — Myślę, że to dlatego, że ona szukała męża.
A to w ogóle nie mieściło się w moich planach.
Nie. Nie była to odpowiedź, jakiej Lisa oczekiwała. Tańczyli w milczeniu. W
pewnym momencie przyszło jej do głowy, że jego słowa miały być dla niej
ostrzeżeniem. Jeśli tak, to powinna... Co? Uspokoić go? Rozproszyć obawy?
Obrócić wszystko w żart? Czy może uciec do domu i wypłakać się w poduszkę?
Szybko dokonała wyboru i uśmiechnęła się zalotnie.
— Tak też myślałam. Po prostu unikasz kobiet polujących na mężów, czy tak?
Uspokajał się, rozluźniał. Już się prawie uśmiechał.
— Właśnie tak — przyznał.
— W takim razie co ze mną — drążyła dalej.
— Jak to co z tobą? — zapytał zaskoczony.
— Przecież ja szukam męża. Nie mogłeś tego nie zauważyć
— Zauważyłem — skrzywił się. — Oczywiście, że zauważyłem. Ale przecież
my nie robimy nic...
— Jak zatem nazwiesz ten wieczór? — Teraz Lisa wydawała się zdziwiona.
— Spotkanie w interesach — odparł.
Patrzyła na niego z otwartymi ustami, aż wreszcie dostrzegła żartobliwe błyski
w jego oczach. Roześmiali się oboje. Ale mimo wszystko Lisa poczuła się
trochę nieswojo.
Objął ją mocniej, a ona oparła głowę na jego piersi. Był tak blisko, że słyszała
bicie jego serca, ciepło jego oddechu. Zamknęła oczy. Przytuliła się mocniej do
silnego, ciepłego ciała.
Tylko na minutkę, obiecała sobie. Lecz czas zatrzymał się w miejscu.
Biła się z myślami. Z jakiego to powodu miała się trzymać z daleka od tego
człowieka? Zupełnie nie mogła sobie przypomnieć. Mniejsza z tym.
Przynajmniej tego wieczoru. Ten wieczór powinna poświęcić celebrowaniu
swoich urodzin.
Rankiem modliła się o mężczyznę. W końcu nigdy nie dosta je się dokładnie
tego, czego się chciało. Chciała mężczyzny na zawsze, głowy rodziny. Dostała
Carsona Jamesa. Jednak, musiała to przyznać, nie miała o to do losu pretensji.
Pozwoliła sobie odpływać, poddawać się rozkosznemu wrażeniu ciepła i
spokoju, czując na plecach ramię Carsona, słysząc bicie jego serca.
Nagle zauważyła, że melodia się zmieniła. Wszyscy wokół miotali się w
szalonym rytmie. Odskoczyła od Carsona gwałtownie. Byka oszołomiona,
zdezorientowana.
— Carson? — Spojrzała mu w twarz. Lecz on także wyglądał dziwnie.
— Słucham, Liso?
Z dłonią zanurzoną w jej włosach patrzył na nią z nadzieją w oczach. Serce
załomotało jej w piersi gwałtownie, Mój Boże! pomyślała przerażona. Co się za
chwilę stanie?
Jego wzrok hipnotyzował ją. Nie odzywali się, lecz i bez tego nawiązała się
między nimi nić porozumienia. I stało się, że serce Lisy biło w oszalałym
tempie, a Carson zaklął pod nosem, nim zdołał oderwać od niej oczy.
Jego opór słabł. To bardzo źle. Mimo ogromnych wysiłków nie potrafił się temu
przeciwstawić. Ta delikatna i łagodnie uśmiechająca się kobieta miała na niego
wpływ niespodziewanie duży. Zbyt duży. Zaczynało to wyglądać na coś więcej
niż tylko fizyczny pociąg. Jeśli nie będzie ostrożny, może nagle wpaść w sidła
kobiety, której wymagania znacznie przerastały jego możliwości. Powinien
natychmiast odwieźć ją do domu i trzymać się od niej z daleka. Powinien usilnie
nalegać, aby mógł dokończyć swoje zadanie, współpracując z Gregorym
Rice”em.
Nie. To też nie był dobry pomysł. Natychmiast po powrocie do domu musi
zarezerwować sobie bilet na Tahiti. Tego właśnie potrzebował. I to jak
najszybciej.
— Powinniśmy.., już wracać — powiedział.
Odsunął się, uwolnił Lisę z objęć. Kiwnęła głową i odwróciła się. śeby nie
dostrzegł rozczarowania na jej twarzy.
Tak, wracajmy — zmusiła się do uśmiechu. — Do naszych uroczych przyjaciół.
Przedzierali się przez tłum tańczących. Lisa delektowała się wspomni tych
krótkich chwil spędzonych w ramionach Carsona. Wiedziała, że nie jest on
mężczyzną, jakiego potrzebowała. A gdyby tak potrafiła go zmienić? Gdyby,
jak mama, zdołała przerobić go na swoją modłę. Czego potrzeba, by dokonać
takiej sztuki? Talentu i zdolności, które powinna mieć zapisane w genach.
Zachichotała i ścisnęła dłoń Carsona. Odwzajemnił jej uśmiech i dalej ruszył
poprze tłum — do Joanny.
Dawna, zażyłość Carsona i Joanny dokuczała Lisie. Tym bardziej że była chyba
dość bliska. Choć z drugiej strony, w tej chwili wszystko wskazywało na to, że
to Carson ją zerwał, a Joanna pałała gorącą żądzą zemsty. Ta myśl nieco
poprawiła Lisie samopoczucie. Choć przecież nie miała do tego żadnego prawa.
Nie chciała wszak mężczyzny w rodzaju Carsona. Potrzebny jej był człowiek
pragnący ustatkować się. Pragnęła kogoś takiego jak... Mike.
— O Boże! —jęknęła.
— Co się stało? -- rzucił Carson przez ramię.
— śycie nie traktuje nas sprawiedliwie, prawda? — uśmiechnęła się potrząsając
głową.
Popatrzył na nią z powagą.
— śycie traktuje nas tak, jak mu na to pozwolimy — powiedział surowo.
Popatrzył przy tym na nią tymi swoimi dwoma odpryskami błękitnego nieba. —
Sami musimy dokonywać wyborów.
Co byś powiedział, pomyślała, gdybym oświadczyła, że wybrałam ciebie?
Ktoś z tłumu zawołał Carsona, a on odpowiedział uśmiechem. Lisa westchnęła
ciężko. Nie mogła wybrać Carsona. Nie było go w jej karcie dań. Ani jej w jego.
— Zawiedzeni kochankowie — mamrotała głupio, przeciskając się przez tłum.
— Ofiary dręczącego przeznaczenia i igraszek losu.
- Co ty tam mruczysz? spytał Carson przyciągając ją bliżej.
— Nic nie słyszę.
Jak cudownie było mieć go tak blisko, Czuć przy sobie silne, pomocne ramię.
Przez te wszystkie lata kariery zawodowej mogła wmawiać sobie, że tego nie
potrzebuje. Ale to nieprawda. Musiała walczyć z pragnieniem rzucenia mu się w
ramiona i za trzepotania rzęsami.
— No, dotarliśmy — powiedziała, spoglądając na Mike”a i Joannę. Znaleźli się
przy stoliku i skończył się czas na prywatne rozmowy.
Carson podsunął jej krzesło i sam usiadł obok. Po drugiej stronie stołu Mike i
Joanna gruchali jak dwa gołąbki. Słodkim słówkom i uściskom nie było końca.
Wystarczał już sam dziecięcy szczebiot... Gdy więc tamci dwoje zaczęli śpiewać
pełnym głosem stare miłosne piosenki, Lisa i Carson spojrzeli po sobie, a potem
zerknęli w stronę wyjścia.
- Och, słuchajcie — Joanna uśmiechała się radośnie — nic na to nie poradzimy.
Jesteśmy tacy podnieceni naszym planowanym ślubem... i w ogóle. Zupełnie
zwariowaliśmy.
Trudno było temu zaprzeczyć. Lisa pobłażliwie pokręciła głową. Próbowała
wymyślić jakiś temat do rozmowy. Skoro tak się złożyło, że tego dnia to ona
była wścibska, więc nie wahała się zbyt długo.
— Mike wspominał o dzieciach — odezwała się. — Czy zamierzacie mieć je do
razu?
— Oczywiście — wykrzyknęła Joanna. — Zamierzam mieć ich przynajmniej
czworo. Dwóch chłopców i dwie dziewczynki — zachichotała. — Dwóch
małych Mike”ów i dwie rudowłose panienki, czyż to nie cudowne?
Lisa uśmiechnęła się dyplomatycznie.
Lecz Joanna wyraźnie się rozochociła. Widać było, że sprawa posiadania dzieci
ma dla niej wielkie znaczenie.
— Chcę mieć tyle dzieci, ile tylko będę mogła. Póki jestem w odpowiednim
wieku. Nie uważacie, że tak właśnie należy postępować?
Oj! To już zabolało Lisę, która spróbowała się uśmiechnąć.
— Niektóre z nas — powiedziała — wcale nie byłyby zadowolone, gdyby miały
dzieci tak wcześnie. Wiele kobiet specjalnie odkłada to do trzydziestki, czasem
nawet do czterdziestki,
— Tak bywa — Joanna energicznie kiwała głową - ale czy nie uważasz, że w
ten sposób krzywdzą swoje dzieci?
Lisa aż wyprostowała się, gotowa do dalszej walki. Jednak nie dane jej było
odparować ciosów.
Nim zdołała wyrzec choć jedno słowo, do dyskusji wtrącił się Mike.
— Daj spokój — rzekł do swojej przyszłej żony. — Z Lisą nie rozmawia się o
dzieciach. Ona jest kobietą interesu, Cóż ją mogą obchodzić dzieci?
- Uśmiechnął się złośliwie. — Ta młoda dama potrzebuje czegoś ode mnie, a ja
zamierzam dać jej to tego wieczora.
Zrobił dramatyczną pauzę, a wszyscy zastygli w oczekiwaniu. Lisa prawie z
przerażeniem zastanawiała się, co też on miał na myśli. Mike zaś usiłował
udawać pełnego dobrych intencji. W innej sytuacji widok ten rozbawiłby Lisę
do łez.
- Moja droga Liso. Zamierzam dać ci dobrą radę. Szczerze martwię się o ciebie.
I o twój sklep. To prawda.
- Nie musisz — warknęła Lisa.
— Naprawdę. I dlatego zamierzam ci pomóc. Zdradzę ci tajemnicę moich
sukcesów.
— Mike...
Uniósł ręce, uciszając jej protest.
Oto, co powinnaś zrobić, by twój sklep przynosił dochody. Musisz iść z duchem
czasu. A dziś liczy się to, co błyszczące, kolorowe. Nikt już nie dba o jakość,
solidność, Ludzie chcą, by nimi wstrząsnąć, poruszyć ich. Emocje zawsze
wygrywają. Jak to ktoś powiedział: nie należy przeceniać klientów.
Lisę wręcz zatkało, gdy usłyszała teorię Mike”a. Nie wiedziała, czy śmiać się,
czy płakać.
— Chyba to niezupełnie tak — wykrztusiła.
— Daj spokój. Znam się na ludziach. Oni kochają kicz i tandetę. Więc aplikuję
im to, a oni są zachwyceni. Ty, droga Liso, próbujesz opierać się na tradycji i
solidności, więc zostaniesz pogrzebana przy okazji ostatniego szalonego
pomysłu Kramera. Uwierz mi, nie możesz wygrać.
— Zobaczymy. Porozmawiamy za pół roku, Mike.
Potrząsnął głową, jakby był szczerze zaniepokojony przyszłością jej sklepu.
Przysunął się bliżej i ciągnął głośnym szeptem:
— Zdradzę ci pewien sekret, bo mi cię naprawdę żal. W najbliższy poniedziałek
będzie u nas wielki dzień. — Rozejrzał się podejrzliwie dokoła i tajemniczo
zniżył głos. — Zastąpimy wszystkie manekiny żywymi mężczyznami.
Modelami. Uwierz mi, będzie na co popatrzeć. Posłałem po nich do Los
Angeles. Mówię ci, wszystkie kobiety w mieście oszaleją.
Lisa z trudem powstrzymała głośny jęk. Mike bez wątpienia był draniem, ale
przy tym geniuszem. I ona chciała z nim konkurować? Jak, u diabła?! Zawsze to
on potrafił dostrzec, co przyciągało i urzekało klientów. A ona? Miała tylko
powielać jego pomysły? Wykluczone Potrzebowała czegoś własnego, absolutnie
wyjątkowego.
Myśli kłębiły się w jej głowie. Mike opierał się na upodobaniu ludzi do
błyskotek i blichtru. Zatem ona powinna oprzeć się na czymś zgoła przeciwnym.
Tylko na czym?
Nagle uświadomiła sobie, że już od wielu dni chodził jej po głowie pewien
pomysł. Tyle tylko, że aż do tego wieczora nie miała czasu, by go dokładnie
przemyśleć. Ale przecież... Zamyśliła się głęboko.
Tymczasem Mike tokował dalej.
— Byle tylko weszli do środka. Tylko o to chodzi. Przyciągnąć ich. A wtedy już
na pewno zostawią trochę zielonych.
Na swój sposób Mike miał rację. Jej jednak to nie odpowiadało. Nie chciała, nie
mogła mamić ludzi błyskotliwymi sztuczkami, tak jak on. Musiała postępować
zgodnie z tym, w co sama wierzyła.
Oblizała wyschnięte wargi. Cień uśmiechu pojawił się na jej twarzy.
— Wiesz, Mike — powiedziała cicho — może nawet w pewnym sensie masz
rację.
Pochylił się ku niej, jakby chciał odczytać słowa z ruchu jej ust.
— O czym ty mówisz? — spytał z naciskiem.
Uśmiechnęła się. Tak! Im dłużej o tym myślała, tym lepiej to wszystko
wyglądało.
— Nic takiego, Mike. Pomogłeś mi tylko rozwinąć pewien pomysł.
— Chcesz powiedzieć, że podsunąłem ci jakieś wyjście z sytuacji? —
zarechotał. — Daj spokój moja miła. Chyba nie jesteś aż tak głupia? Przecież
wiesz, że dla twojego sklepu nie ma ratunku.
Lisa spojrzała na Carsona. Siedział na brzeżku krzesła z za ciśniętymi
szczękami. Jego oczy mówiły: „Walnę go, jeśli tylko zechcesz”. Wybuchnęła
ś
miechem i położyła rękę na jego dłoni.
— Nie potrzeba — powiedziała, jakby odezwał się głośno — Nie słyszałeś, co
Mike powiedział przedtem? On i ja świetnie się rozumiemy. — Uśmiechnęła się
szeroko. — Prawdę mówiąc — zwróciła się do wszystkich przy stoliku —
właśnie pomógł mi zadecydować, co mam robić dalej ze sklepem. Dziękuję,
Mike. Nigdy ci tego nie zapomnę.
Mike zastygł zaskoczony. Zbladł. Cała pyszałkowatość i pewność siebie nagle
go opuściły.
— Co ja takiego powiedziałem? — zapytał skonsternowany.
— Chyba nie zamierzasz wykorzystać mojego pomysłu z modelami, co?
— Ależ skąd! Nie. Męscy modele zupełnie nie są w moim stylu — uśmiechała
się przyjaźnie, ale tajemniczo. — Grają kolejny wolny kawałek — zwróciła się
do Carsona. — Zaryzykujesz?
Uśmiechnął się. Nie zrozumiał, o czym Lisa mówiła, zwracając się do Mike”a,
lecz i tak bardzo podobał mu się sposób, w jaki to zrobiła.
— Z tobą zaryzykuję wszystko. Chodźmy.
Wiatr znad oceanu pachniał wodorostami i chłodził n ramiona. Lisa szczelniej
otuliła się płaszczem. Ocean miał kolor atramentu. Mały skrawek księżyca
rzucał na powierzchnię wody delikatną poświatę.
— Kiedy byłam małą dziewczynką, mnóstwo czasu spędzałam na tej plaży. —
Powoli szli po zimnym piasku. — Znałam tu każdą mewę, każdego kraba.
— Prawdziwa kalifornijska dziewczyna — mruknął Carson.
Popatrzyła na niego. Już kwadrans wcześniej -zdjęli buty i szyli w księżycowym
blasku. A on nawet jej nie dotknął. Wyglądało na to, że mogła nie doczekać się
upragnionego pocałunku.
— Ale ty nie jesteś stąd, prawda? — spytała.
Uśmiechnął się słabo i odwrócił twarz.
- Nie — odparł. — Mieszkam tutaj nieco ponad rok.
Jego odpowiedź zastanowiła ją.
— A gdzie jest twój dom... twoja rodzina? — spytała po chwili.
— Tak naprawdę, to nie mam żadnej rodziny. — Zakaszlał, nie patrząc na nią.
— Nikogo, o kim warto by rozmawiać.
Co masz na myśli?-
— To, że... —zaczął, wyraźnie zirytowany takim przepytywaniem. — W
pewnym sensie mam jakąś rodzinę, lecz nie utrzymujemy kontaktów. Jesteśmy
trochę skłóceni.
Lisa westchnęła ciężko. Zorientowała się bez trudu, że za tą wymijającą
odpowiedzią kryło się coś więcej.
— To może być duży błąd — powiedziała. — Rodzina jest bardzo ważna.
Zawsze chciałam mieć wielu krewnych.
— Przecież miałaś rodzinę — żachnął się niecierpliwie. — Dziadka.
— Tak. I z własnej woli odwróciłam się od niego. Od tego, który był jedynym
moim krewnym. Dzisiaj mnie przeraża sama myśl o tym.
Wreszcie odwrócił się ku niej i spojrzał jej w oczy.
— I teraz chcesz mieć dziecko, żeby jakoś to naprawić, tak?
Uniosła głowę, by wiatr odgarnął jej włosy z oczu. Uczucia do dziadka i
pragnienie posiadania dziecka nie miały żadnego związku. Ale to przecież nadal
nie była cała prawda. Tylko w jaki sposób mu to wytłumaczyć, jak pokonać jego
niechęć do dzieci? Może chodziło o rodzinę? O strach przed związaniem się z
kimkolwiek?
Pewnie chodziło tylko o to, że nie miał ochoty odpowiadać na pytania.
— Bardzo chcę mieć dziecko — przyznała. — Ale najpierw musi być ślub.
— Jesteś strasznie staroświecka.
— To prawda — pokiwała głową. — Przekonałam się, że jestem nawet bardziej
staroświecka, iż kiedykolwiek przypuszczałam.
Skrzyżował ramiona. Wbił wzrok w ciemne fale. Gdzieś daleko stąd były wyspy
Tahiti. Zbyt daleko, by je zobaczyć, ale nie na tyle odległe, by ku nim nie
ruszyć.
Zrobiło się późno. Powinien wrócić do domu. Spełnił już tego wieczora dobry
uczynek Zabrał Lisę do miasta, by uczcić jej urodziny. Wolno obrócił głowę i
kątem oka spojrzał za siebie. Na Lisę. Dobry uczynek?! pomyślał. Gdyby mógł,
kopnąłby sam siebie. Spędził z tą kobietą cudowne chwile. Była delikatna i
kusząca, gdy trzymał ją w ramionach, wesoła i błyskotliwa w rozmowie, trudno
było oderwać od niej wzrok. Zrozumiał, że gdyby odwrócił się i stanął z nią
twarzą w twarz, pocałowałby ją na pewno. I wtedy... wtedy...
Tak, pożądał jej. I co z tego? Wiele razy w swoim życiu po żądał różnych
kobiet. Nie miało to żadnego znaczenia. Kiedyś nie wahałby się ani chwili.
Pocałowałby ją i wprosił się na... nocleg. I wszystko jakoś by się potoczyło.
Lecz tym razem było inaczej. Traktował jej pragnienia z nie zwykłą powagą.
Zamierzał uczciwie pokazać jej, że nie ma najmniejszej ochoty wiązać się z
kimkolwiek. A najlepszym sposobem udowodnienia tego było trzymanie rąk
przy sobie. W ten sposób nie skrzywdzi nikogo.
Znów spojrzał na Lisę. Z zamkniętymi oczami wystawiła twarz na powiew
słonego wiatru. Była śliczna! Te brwi, długie, ciemne rzęsy, rozchylone usta.
Wyglądała tak niewinnie. Jakby czekała na kogoś, kto ją pokocha. Po raz
pierwszy w życiu poczuł nagle gorącą tęsknotę, by stać się połową całości.
Spojrzał na Lisę wystraszony. Wciągnął głęboko w płuca zimne po wietrze.
— Opowiedz mi o swojej rodzinie — poprosiła, zanim zdążył powiedzieć coś
na tyle zjadliwego i niemiłego, by powiększyć dystans między nimi. Aż
przystanął, zaskoczony.
— Nie ma o czym opowiadać — warknął. — Uczepiłaś się tego tematu! —
narzekał.
— Każdy z nas wywodzi się z jakiejś rodziny — powiedziała.
— Krewni są najważniejsi.
— Nie dla mnie — potrząsnął głową. — Dla mnie nie.
Szukała jego oczu, bo w nich chciała doszukać się jakichś wskazówek. Bez
skutku. Milcząc, zawrócili w stronę domu.
— Co dokładnie masz przeciwko rodzinie? — spróbowała po raz ostatni.
— Miałem jej serdecznie dość, gdy byłem mały — burknął.
Szli dalej ramię przy ramieniu. Czemu mnie nawet nie objął? pomyślała Lisa,
— Myślałam, że jesteś jedynakiem.
— Jestem. Ale mój ojciec... długo przebywał poza domem. Praktycznie całe
ż
ycie spędziłem u krewnych. — Spojrzał na nią z ukosa. — Powiem ci coś o
rodzinie. Nikt nie zajdzie ci za skórę tak mocno jak najbliżsi.
O to więc chodziło! Miał rodzinę, ale nie przepadał za nią.
— Czy ja wiem? — zamyśliła się. Za zakrętem ukazał się jej dom. Wiktoriański
spowity tajemniczymi cieniami, wyglądał jak dekoracja z filmu o duchach.
Wspaniałe miejsce na bal w czasie Halloween. Prawie widziała zwisające z
okapu zjawy, świecącą migotliwym blaskiem świecy okropną gębę wykonaną z
wydrążonej dyni, straszącą na ganku, i przeraźliwie skrzypiące drzwi. A także
grupkę dzieci chichoczących, lecz przestraszonych. — Trudno jest iść przez
ż
ycie samotnie.
Zakłopotany Carson potarł dłonią kark.
Ale nie tobie — powiedział prawie wesoło. — Ani mnie. Lisa westchnęła.
— Wygląda na to, że mówiłeś poważnie — powiedziała. — Nie masz
najmniejszego zamiaru zostać w najbliższym czasie ojcem.
W jej głosie było tyle tęsknoty, że serce cisnęło mu się gwałtownie. Mój Boże!
pomyślał. Ona mnie przeraża!
— Ja?! — wykrzyknął. — Nie! Ani trochę.
Wzruszyła ramionami i zrobiła smutną minę.
— Nie spodziewałam się tego po tobie. Będę chyba musiała wykreślić cię z
mojej listy.
Popatrzył na nią uważnie. Nabijała się z niego. To pewne. Nie mógł przeoczyć
figlarnych ogników w jej oczach.
— No, nie! —jęknął. — To ja byłem na niej? Tak? Pokiwała głową, udając
powagę.
W kolumnie „do wypróbowania”. Tuż zaraz za pewnym światowym przywódcą
i dwoma sławnymi muzykami.
— Za?! — uniósł wysoko brwi. — A cóż oni mają takiego, że mnie
wyprzedzili?
Roześmiała się.
— Doprawdy nic. Po prostu poznałam ich wcześniej.
— Niech ci będzie — śmiał się wesoło. — A kto w takim razie jest na twojej
liście w kolumnie „nie wymagający próby”.
— Nikt — spojrzała mu w oczy. — Ta rubryka jest zupełnie pusta.
Przyglądał się jej przez moment bardzo uważnie.
— No, tak — powiedział w końcu przytłumionym głosem. — To powinno dać
ci wiele do myślenia, prawda?
Bardzo wolno pokręciła głową.
— Nie mam zamiaru zrezygnować — powiedziała tak cicho, że ledwie usłyszał
jej słowa poprzez szum fal. Nie mam czasu na głupstwa.
To tu jest pies pogrzebany, pomyślał. Im dłużej to trwało, tym mniej czasu
pozostawało jej „na głupstwa”. Sądził, że dopóki oboje wiedzieli, czego chcą,
nic im nie groziło. A jednak mylił się. Powinien był o tym wiedzieć już tańcząc
z nią, trzymając ją w ramionach.
Był to ostatni moment, ostatnia jego szansa, jeśli nie chciał wpaść w tarapaty.
Tylko jedno zostało mu do zrobienia. Zakręcił się nerwowo.
— Chyba powinienem już wracać do domu — wyrzucił z siebie w końcu.
— Zaczekaj, Carsonie. — Chwyciła go za ramię. Odwrócił się, lecz unikał jej
wzroku. — Chciałam ci coś powiedzieć. Ciągle jeszcze nie odpowiedziałam na
pytanie, które zadałeś mi dziś rano.
Kiwnął głową wyczekująco.
— Chciałeś dowiedzieć się, dlaczego pragnę uratować sklep. Słuchaj więc —
Wzięła głęboki wdech. — Dom Towarowy Loringa jest dzieckiem mojej
rodziny. Jeśli dopuszczę do upadku sklepu, to tak, jakbym ją zniszczyła. Jeśli
sprawię, że rozkwitnie na nowo, to nada to nowy sens ich życiu Wszystkich —
dziadka, ojca, mamy. I powstanie także spuścizna dla moich dzieci.
Jej słowa zrobiły na nim wielkie wrażenie. Bez wątpienia płynęły z głębi serca.
— I jest coś jeszcze. — Uśmiechnęła się szelmowsko. — Chcę i muszę kopnąć
Mike”a w sam wiesz, w co.
Wybuchnął śmiechem. Zapragnął objąć ją... Lecz nie mógł tego zrobić. Przy
ograniczeniach, które sami sobie narzucili, była zupełnie poza jego zasięgiem.
Jej twarz pojaśniała z emocji. Z oczu bił blaski determinacja. śądza pokonania
Mike”a. Gotowa była walczyć do końca, do upadłego. A to oznaczało, że póki
toczyła się ta wojna, on nie mógł wyjechać. Całkiem bez udziału świadomości
uniósł dłoń, by odgarnąć jej włosy z czoła. I nim zorientował się co czyni,
głaskał ją po policzku, pochylał się... zamierzał ją pocałować! A gdyby ją
pocałował, na pewno zostałby na dłużej...
— Muszę iść burknął. Zmusił się też do cofnięcia ręki i odsunął o krok.
Lisa stała nieruchomo. Tylko jej wielkie oczy lśniły W blasku księżyca.
— Dziękuję za wszystko — powiedziała cicho. — To był naprawdę cudowny
wieczór.
— Dla mnie też — odparł. Wahał się jeszcze przez moment, po czym zniknął za
węgłem domu.
Lisa stała bez ruchu. Czuła żal i gorycz. Nie chciał jej pocałować! Urok
wieczoru prysł jak mydlana bańka.
Wolno ruszyła schodami do drzwi. Na ganku stał wózek dla lalek z karteczką z
napisem: „Dziecko na pokładzie”. Widocznie ktoś z przechodniów sądził, że
należy on do mieszkańca tego domu i przesunął go w bezpieczniejsze miejsce.
Podeszła bliżej, położyła dłoń na uchwycie wózka. Było coś niezwykle
smutnego w obrazie pościeli, nie używanej poduszki. Nie było dziecka na
pokładzie.
Wzięła się w garść. Nie zamierzała pogrążać się w rozpaczy. Wyjęła klucze,
otworzyła i lekko popchnęła drzwi. Dzień jej urodzin skończył się. Pora wrócić
do domu.
Z westchnieniem przekroczyła próg.
— Liso.
Odwróciła się gwałtownie. Carson biegł ku niej pospiesznie, pokonując po dwa
stopnie na raz.
— Liso Zupełnie zapomniałem złożyć ci życzenia urodzinowe.
W jego ciemnych jak noc oczach czaiło się nieznane. Lecz nic to! Objął ją
mocno, gorączkowo. A ona uniosła ku niemu twarz w geście pełnym oddania.
Pocałunek był mocny, niemal brutalny. Spadł na nią jak sztormowa fala na cichą
plażę. Odebrał jej dech w piersiach, wystraszył... przeraził. A przecież
przylgnęła do Carsona, chłonąc żar jego podniecenia, smakując uroczą słodycz
pocałunku. Zdumiona budzącymi się w niej tęsknotami.
Pragnął jej. Czuła jego pożądanie. I jak nigdy przedtem, sama pożądała Do
diabła z poszukiwaniem odpowiedniego ojca dla jej dzieci! Ważny był tylko
Carson. Jego męski zapach, gwałtowne bicie serca. I jego gorące ciało tulące ją
z taką mocą.
Stało się to, czego Carson obawiał się najbardziej. Sprawy wymknęły mu się
spod kontroli. Gwałtowność reakcji Lisy zaskoczyła go. W końcu, znali się
dopiero jeden dzień. Im gwałtowniej ją całował, tym bardziej mu się poddawała.
Przytuliła się do niego, przylgnęła mocno. Czuł, że nawet jego ciało wymyka
mu się spod kontroli. Zupełnie jakby był nastolatkiem. Przeraził się. Podniósł
głowę. A ona uniosła ku niemu zamglone spojrzenie. Uśmiechała się.
Nie wiedział, co powiedzieć. Coś ścisnęło go za gardło. Wargi wyschły mu
nagle na wiór. Ten pocałunek był jak objawienie. Pociągała go od dawna; Od
pierwszej chwili. Ale ten pocałunek przyszedł odrobinę zbyt późno i wywołał w
nim tylko poczucie winy.
Lisa spoglądała na niego pytająco. Nie mogła zrozumieć, co wywołało na jego
twarzy wyraz takiego udręczenia. Milczał. A ona nie chciała odezwać się
pierwsza.
Jego duże dłonie wciąż spoczywały na jej ramionach. Powoli przytulił ją i
pochylił się, szepcząc wprost do ucha:
— Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Liso.
Poczuła łagodne muśnięcie jego ust na policzku... I Carson zniknął w
ciemnościach. Tym razem na dobre.
A ona stała nieruchomo, czując nadal ciepło jego dotyku. Tak czy inaczej, były
to najwspanialsze urodziny w jej życiu.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Na stojącym opodal basenu metalowym stoliku leżał bilet lotniczy. Dzień był
upalny i wokół basenu zgromadził się wcale pokaźny tłumek. Ludzie śmiali się i
pokrzykiwali ale Carson prawie nie słyszał ich głosów.
Na Tahiti, w jedną stronę W zamyśleniu gładził palcami gładkie, kolorowe
tekturki biletu lotniczego. Rezerwacja potwierdzona Wszystkie opłaty
uregulowane Był gotów do wyjazdu
Minęły już dwa tygodnie od dnia, w którym zdecydował, ze musi wyjechać na
wyspy najszybciej, jak tylko będzie to możliwe. Przez te dwa tygodnie pracował
ramię w ramię Lisą Loring. I było dokładnie tak, jak obiecała — bez reszty
pochłonięci byli pracą. Czarująca, uwodzicielska kobieta, z którą odwiedził
ś
ółtego Krokodyla, istota, której czar przeraził się tak bardzo, że omal nie
zrezygnował z urodzinowego pocałunku, by nie znaleźć się W sytuacji bez
wyjścia, ta właśnie kobieta zniknęła bezpowrotnie Zastąpiła ją Lisa w wielkich,
okrągłych okularach, komenderująca energicznie i tryskająca ciągle nowymi
pomysłami
Najzabawniejsze było to, ze nie uspokoiło go to wcale Nadal czuł jasno i
wyraźnie, że powinien wyjechać na Tahiti najszybciej jak się da.
Było w niej coś, czemu nie potrafił się oprzeć. Nie mógł wprost uwierzyć, że po
tylu latach znalazł się pod takim urokiem kobiety, która krytykowała jego
pomysły, spoglądając na niego przez okulary upodabniające ją do wiejskiej
nauczycielki. I, co gorsza, pragnącej wyjść za mąż i mieć dzieci. Jak w ogóle
mogło do tego dojść?!
Znany mu był widok mężczyzn, którzy założyli rodziny Smutni, zagubieni
osobnicy krążący po supermarketach w poszukiwaniu odżywek dla dzieci, licząc
na elektronicznych kalkulatorach wydatki i zastanawiający się, czy po
zapłaceniu czynszu wystarczy im pieniędzy do następnej wypłaty. Snuli się
wśród półek w poplamionych mlekiem garniturach i udawali, że okropne
zawodzenie, rozlegające się w całym sklepie, wcale nie po z popychanego przez
nich wózka.
Widział tych mężczyzn i obchodził ich z daleka, śmiejąc się z nich ukradkiem,
szczęśliwy na samą myśl, że on sam nigdy nie znajdzie się w tak ośmieszającym
położeniu. Nie był w stanie zrozumieć, jak można samego siebie wystawić na
takie tortury. Miłość odpowiedniej kobiety warta jest wiele, ale nie aż tyle.
Stało się jednak coś dziwnego. Po raz pierwszy w życiu zaczął rozumieć,
chociaż bardzo jeszcze niewyraźnie, jakie są powody tego, że mężczyzna z
własnej woli wyrzeka się wolności i żeniąc się oraz zakładając rodzinę, popełnia
społeczne samobójstwo. Były to jedynie mgliste przypuszczenia i z pewnością
nigdy nie zdoła pojąć tego w pełni. A gdyby jeszcze mógł natychmiast przenieść
się na Tahiti, cała ta sprawa w ogóle przestałaby go obchodzić.
Zastanawiało go tylko jedno. Wiele miał w życiu przygód z kobietami. Całował
je i uwodził. Był całowany i uwodzony. I czuł się wówczas cudownie. Lecz gdy
spojrzał wstecz, uświadomił sobie, że wszystkie te romanse zlały się w jedno i
stały się nie do odróżnienia Nie pozostały mu po nich żadne znaczące
wspomnienia. Czemu więc ten jeden, urodzinowy pocałunek Lisy odcisnął mu
w duszy taki wyraźny, niepowtarzalny ślad?
Z irytacją spojrzał na licznych mieszkańców osiedla i ich gości, siedzących
dookoła basenu. Dostrzegł przechodzącą nie daleko Sally. Pomachała mu ręką.
Odwzajemnił pozdrowienie. Lecz prędko odwrócił głowę, by dziewczyna nie
odniosła wrażenia, że zachęca ją do rozmowy. Westchnęła, wzruszyła
ramionami i podeszła do grupki roześmianych młodzieńców. Oni jej nie
zniechęcali.
Tymczasem Carson wymyślał sobie w duchu od najgorszych.
Czuł, że postępuje głupio. Przecież to właśnie Sally była taką kobietą, jakiej
potrzebował. Na krótki, przelotny romans. Do tego był przyzwyczajony i było
mu z tym dobrze. Co się więc z nim działo? Czemu nagle nie mógł zebrać się na
odwagę?
Opadł na leżak i wystawił twarz na promienie słoneczne. Musiał stopniowo
przyzwyczajać się do warunków panujących na Tahiti, gdzie słońce prażyło
bezlitośnie. Tam będzie pływał, łowił ryby na koralowej rafie i urządzał sobie
wycieczki na otwarty ocean.
Wtem stanęła mu przed oczami Lisa. I jej śliczne, ciemne oczy. Jak też
wyglądałaby Lisa na Tahiti? Czy wyrzuciłaby precz wielkie, okulary?
Wdziałaby spódniczkę z trawy nie, lepiej sarong. W rozpuszczone włosy
wpięłaby pachnące orchidee. Miałaby nagie ramiona i bose stopy. Z
przymkniętymi oczami rozkoszował się tym obrazem. Aż do bólu. Ci
wyspiarze! Oni wiedzą, jak żyć. Gdybyż tak mógł zabrać Lisę na Tahiti..
— Hej, proszę pana.
Znał ten głos. Otworzył jedno oko. Tuż przed nim, trzymając na rękach żółtego
kota, stała Michi Ann Nakashima. Zrezygnowany, zamknął oko. Miał nadzieję,
ż
e dziewczynka uzna, że jej znajomy śpi. Leżał bez ruchu, oddychając równo i
powoli.
Ale Michi nie dała się nabrać.
— Hej, proszę pana — powtórzyła nieco głośniej.
Otworzył oczy.
— Nazywam się Carson — oznajmił ponuro — Carson James.
— Hej, panie Carsonie James — powtórzyła. — Czy może pan pomóc mojemu
kotkowi?
Popatrzył na ogromne kocisko. Nieruchome, żółte oczy patrzyły nań
złowieszczo. Carson skrzywił się. Co jeszcze mógłby zrobić dla tego zwierzaka?
— Co tym razem stało się staremu Jake”owi? — spytał z ociąganiem. . .
— Skaleczył sobie łapkę — odparła. — Czy mógłby pan ją obejrzeć?
Carson nerwowo poprawił się na leżaku. Ślady zadrapań z jego rąk jeszcze nie
całkiem zniknęły. Wkoło basenu siedziało wielu innych dorosłych. Czemu ta
mała zawsze przychodziła właśnie do niego?
— No, nie wiem, Michi Ann. — Carson grał na zwłokę — Twój kot bardzo
mnie nie lubi.
— Wcale nie, proszę pana. Wielkie, brązowe oczy patrzyły z ufnością. — On
właśnie lubi tylko pana.
— Lubi — Spojrzał w rozgniewane ślepia raz, potem drugi. Czy zwierzę może
ś
miać się z człowieka? Zmarszczył brwi.
— Czemu nie zwrócisz się z tym do mamy, Michi? — spytał.
— Kobiety są znacznie lepszymi pielęgniarkami.
— On lubi pana.
— Czyżby? — Napotkał jej wzrok. — No dobrze — zgodził się wreszcie.
Wydało mu się, że kot uśmiechnął się samymi kącikami warg. Chyba zaczynam
wariować! pomyślał Carson. Przecież to tylko zwierzę! Zacisnął mocno usta.
— Trzymaj go mocno — rozkazał dziewczynce — Spróbuję go obejrzeć.
Gryząc koniec pióra, Lisa kątem oka obserwowała Carsona. Greg jednostajnym,
cichym głosem omawiał z nim raporty finansowe i pięcioletni plan wyjścia z
kryzysu. Wciąż wracał przy tym do spraw, które poruszali już setki razy i które
dawno prze stały ją interesować. Martin Schultz, kierownik zaopatrzenia,
przysypiał w kącie, Terry rozwiązywała krzyżówkę, a Carson niecierpliwie
bębnił palcami po okładce notesu. Wszystko, o czym mówił Greg, Lisa już znała
na pamięć. Opracowany przez Grega i Carsona plan zakładał zwolnienie części
personelu, wzmocnienie działu reklamy i ograniczenie asortymentu towarów.
Tymczasem ona już dawno podjęła decyzję, które z tych zamierzeń gotowa jest
rozważyć, a które odrzucić. Kategorycznie.
Jeszcze nie wymyśliła sposobu, w jaki im to powie. Sama nie potrafiła do końca
wyrazić słowami, co chodziło jej po głowie, ale jednego była pewna: będzie
działała w zupełnie nowy sposób. Na pewno wielu ludziom się to nie spodoba.
Ale w końcu to był jej dom towarowy. Czy ktoś mógłby temu zaprzeczyć?
Utonąć lub dopłynąć! Tak to mniej więcej wyglądało. Albo jej plan powiedzie
się, albo Dom Towarowy Loringa przestanie istnieć. W każdym razie musiało to
być mocne uderzenie. I to natychmiast. Coś absolutnie nowego, co tchnęłoby
nowe życie w zatęchłe, pokryte starymi pajęczynami wnętrze jej domu
towarowego. A potem... Potem będzie mogła zająć się swoimi sprawami
osobistymi.
Znów spojrzała na Carsona. Tego dnia wydawał się wyjątkowo przystojny w
granatowej marynarce i szarych spodniach. Tylko na nosie miał okropne, świeże
zadrapania. Przyszło jej na myśl, że może miał jakiś wypadek albo wdał się w
bójkę. Lecz nie zapytała go o to. Postanowiła nie wtrącać się w jego prywatne
sprawy,
Podniósł głowę i spostrzegł, że jest obserwowany. Lisa skrzy wiła się i szybko
odwróciła wzrok. Zasłużył sobie na to. Jak się dobrze zastanowić, to tylko jej
szkodził.
No, może nie w planach ratowania sklepu. W tej kwestii jego rady były
rzeczywiście niezwykle przydatne.
Na czym zatem polegał problem? Otóż najwięcej szkód spowodował Carson w
jej życiu uczuciowym, które jak płomień usiłowała rozniecić z popiołów
zaniedbania.. Prawdę mówiąc, odkryła nie tak dawno, że w mieście było
całkiem sporo całkiem niezłych kandydatów na mężów. Gdy zaczęła
uczestniczyć w różnych przyjęciach i spotkaniach, zaczęła także spotykać
mężczyzn stanu wolnego. Bardzo przystojnych nawet. Mężczyzn, którzy
rozwiedli się albo zapomnieli ożenić. Tych, którzy stracili żony i tęsknie
rozglądali się za damskim towarzystwem. Takich, którzy osiągnęli wiek, w
którym wypadałoby się już ustatkować. Mogłaby być w siódmym niebie.
Możliwości cisnęły się ze wszystkich stron.
Staje jednak gdzieś tam w tle czaił się Carson. Wracał raz po raz jak wyrzut
sumienia.
Tak było również poprzedniego wieczora. Uczestniczyła w zorganizowanej
przez burmistrza degustacji win. Przez cały czas dotrzymywał jej towarzystwa
dentysta, Andy Douglas. śona zostawiła go i wyjechała. Zamierzała zrobić
karierę artystyczną na Broadwayu. Andy był interesującym mężczyzną i miał
ujmujący uśmiech. W pewnym momencie podszedł, by napełnić jej kieliszek. A
stało się to w chwili, gdy usiłowała właśnie wylać jego zawartość do wazonu.
Wybuchnęli śmiechem. Andy zaczął prawić jej komplementy, zalecać się. Być
może innego wieczoru mogłoby coś z tego wyniknąć. Lecz gdy właśnie
flirtowała z Andym w najlepsze, dostrzegła Carsona. Stał oparty o ścianę i
przyglądał się jej z daleka.
Nie zbliżał się do niej ani nie zagadywał. Lecz już do końca wieczoru nie mogła
odpędzić od siebie obrazu jego mrocznej twarzy i jarzących się błękitnych oczu.
Ś
miała się głośno, ale cała radość z niej uszła. Biedny Andy. Przypuszczalnie
nigdy nie zrozumie, dlaczego odrzuciła jego zaproszenie na kolację. A im dłużej
o tym myślała, tym mniej sama to rozumiała.
Tyle razy powtarzałeś, że wprost nie możesz doczekać się wyjazdu na Tahiti,
rozmyślała, obserwując siedzącego po drugiej stronie stołu konferencyjnego
Carsona. A więc mam dla ciebie, mój drogi, niespodziankę. Ja czekam na ten
dzień równie niecierpliwie.
Następnego dnia po ich wyprawie do Zółtego Krokodyla Lisa wierzyła jeszcze•
naiwnie, że Carson zmieni się i że ona potrafi go zmienić. Wydawało się jej, że
potrafi, jak jej matka, urobić każdego mężczyznę wedle swojej woli.
Lecz Carson zgotował jej przykrą niespodziankę. Dobitnie jej wykazał, że jego
urobić się nie da. Nie zmienił się ani odrobinę. Nie chciał się zmienić. Zresztą,
po co miałby to robić? Był naprawdę szczęśliwy taki, jaki był — niespokojny
duch, nieujarzmiony. Niech robi, co chce!
— Przepraszam, panno Loring. — Głos Carsona wyrwał ją z zamyślenia. —
Ogromnie mi przykro, że przerywam pani rozmyślania, ale chciałbym rzucić
okiem na te zestawienia, które przycisnęła pani łokciem.
— Ależ proszę bardzo, panie James — odparła takim samym, sztucznie
wytwornym tonem. Przesunęła po stole w jego stronę stos skoroszytów. — Jeśli
będę mogła jeszcze czymś panu służyć, proszę się nie krępować i śmiało
powiedzieć mi o tym.
Niebieskie oczy pociemniały. Pragnęła uciec od ich spojrzenia, lecz nie mogła
pozwolić sobie na to. Tak to wyglądało już od wielu dni, Rozmawiali w sposób
niesłychanie uprzejmy, ale zawsze w jakimś momencie jedno z nich czyniło
sarkastyczną uwagę, doprowadzając drugie do szału. Chwilami wydawać się
mogło, że toczyli jakąś długą, podjazdową wojnę. Tyle tylko, że oboje nie
wiedzieli, o co walczą.
To była prawda. Zupełnie do siebie nie pasowali.
To była tragedia. Nigdy przedtem Lisa nie spotkała żadnego mężczyzny,
którego pocałunek zrobiłby na niej takie wrażenie. Na samo wspomnienie ciarki
przebiegały jej po plecach. Wie działa, że nie zazna czegoś podobnego z innym
mężczyzną.
Gdyby tylko był troszeczkę inny. Gdybyż pojawił się choćby cień nadziei na to,
ż
e Carson zmieni zdanie i zacznie dostrzegać uroki życia rodzinnego. Ale
wiedziała, że jego irytujący sposób bycia był bez wątpienia tarczą, wręcz
pancerzem, który miął uchronić go przed taką ewentualnością. I dlatego ona
odwdzięczała się podobnym zachowaniem.
Ale gdybyż tylko... gdyby. . Przymknęła oczy. Carson stanął jej przed oczami
jak żywy. W tweedowym garniturze. Taki czuły i dobroduszny. Na kominku
huczy ogień. Z hallu dobiega śmiech. Do pokoju wpadają dzieci. Troje. W
białych, flanelowych piżamach. Tatuś Carson uśmiecha się i wyciąga ku nim
ramiona, a one pędzą do niego, piszcząc z radości...
— Liso? Liso? — Greg delikatnie potrząsał ją za ramię. — Dobrze się czujesz?
Popatrzyła na niego mętnym wzrokiem, z żalem żegnając wyczarowaną w
wyobraźni scenę. Greg przyglądał się jej z uwagą. Jak zresztą i pozostali
siedzący przy stole.
— Przepraszam. Jestem chyba trochę przemęczona — usprawiedliwiała się z
niewyraźnym uśmiechem. — Może skończylibyśmy naradę? Wrócimy do
sprawy jutro.
Cichy pomruk aprobaty zmieszał się z szelestem składanych papierów i
pakowanych dokumentów. Lisa wstała pierwsza. Z całym naręczem opasłych
rejestrów ruszyła do drzwi. Nim się jednak zorientowała, znalazł się u jej boku
Carson.
— Za dużo pracujesz, za ciężko — powiedział z przyganą w głosie. —
Powinnaś wziąć kilka dni wolnego. Musisz wypocząć.
Kto? Ja? — Spojrzała na niego ponad stosem dokumentów.
— O mnie się nie martw. Jestem wypoczęta.
— 0, tak — mruknął kpiąco. Czekali na windę. Stanął tuż przed nią. — Tych
sześciu godzin snu dziennie nie liczę — powiedział. — Tobie potrzeba
odmiany. Musisz oderwać się od tego wszystkiego, przestać myśleć o
interesach. — Zawahał się przez moment. — Co robisz dziś wieczorem? Nie
poszłabyś ze mną na małą kolacyjkę?
Stała bez słowa. Po raz pierwszy od tak dawna w ogóle wspomniał o wspólnego
wyjścia. Serce zabiło jej mocniej. Pokusa była tak silna. Kolacja we dwoje.
Rozmowa, śmiech, może jeszcze jeden pocałunek. Zadrżała.
Odetchnęła głęboko i odrzekła jednym tchem:
— Tak mi przykro. Jestem dziś zajęta.
Jego oczy błysnęły niebezpiecznie, aż ją zmroziło
— Wybierasz się na kolację z Andym Douglasem, prawda - spytał cicho przez
zaciśnięte zęby.
Doskonale wiedziała, co powinna odpowiedzieć. Lecz nie zdobyła się na to.
— To nie twoja sprawa — rzuciła tylko — Ale wiedz, że nie wybieram się z
nim.
— Słyszałem, jak zapraszał cię wczoraj wieczorem — powiedział z gniewem
Carson.
Popatrzyła nań zimno.
— Przeoczyłeś najwyraźniej ten moment, w którym mu odmówiłam.
— Nie lubisz go? — Wyraźnie nadal jej nie wierzył.
- Ja.. lubię go. Nawet bardzo. — Lisa popatrzyła mu prosto w oczy.
Westchnął głęboko.
— To dlaczego nie umówiłaś się z nim dzisiaj?
Powinna była powiedzieć mu, że to nie jego sprawa, i nakazać mu zostawić ją w
spokoju. I nie podsłuchiwać. Nie wykrztusiła jednak ani słowa. Stała
nieruchomo, wpatrzona w jego błękitne oczy. Udawanie nie miało sensu. Nawet
w obronie własnego honoru. Mogła, rzecz jasna, buntować się, walczyć, lecz w
imię czego? Gdyby potrafił odgadnąć jej myśli, gdyby umiał wyczytać je z jej
oczu, wiedziałby, dlaczego nie mogła umówić się z Andym. Ciekawe, czy go to
w ogóle obchodziło?
Nadjechała winda. Lisa odwróciła się i weszła do środka. Carson nie poruszył
się, a ona nie czekała na niego. W końcu mógł zjechać inną windą. Albo zejść
schodami. Nie dbała o to, co zrobi.
Następnego ranka znowu zebrali się wokół stołu konferencyjnego. Lisa była
trochę poirytowana i zniecierpliwiona. Wszystkie szczegóły już
przedyskutowali. Wszelkie obliczenia zostały dokonane, a wyniki skrzętnie
zapisane. Tabele i wykresy sporządzono i przestudiowano na wszystkie możliwe
sposoby. Był już najwyższy czas, by sprecyzować ostateczny plan. I realizować
go.
Popatrzyła na Carsona. Jak długo jeszcze będzie uczestniczył w tych
spotkaniach? Co się z nią sianie, gdy zabraknie go w pobliżu? Zauważyła, że
odruchowo wysuwał i chował do kieszeni bilet lotniczy. Nosił go stale przy
sobie. Jak talizman. Może i jej przydałby się jakiś amulet?
— Co to za wrzawa? Co tam się dzieje?
Dopiero okrzyk zirytowanego Grega zwrócił jej uwagę na podniesione głosy
dochodzące zza drzwi. Zadowolona z nie przewidzianej przerwy, podniosła się
szybko.
— Zaraz to wyjaśnię — oznajmiła i ruszyła do drzwi. W korytarzu, jak zwykle z
małą Becky na ręku, stała Garrison. Rozgorączkowana, opowiadała coś
sekretarce i zgromadzonym urzędnikom.
— O co chodzi, Garrison? Co się stało? — spytała Lisa.
Garrison podbiegła do niej z wypiekami na twarzy.
— Och, panno Loring, nie uwierzy mi pani! Wracam właśnie od Kramera.
Sprowadzili tam niedawno modeli.., żywe manekiny, prawda? I wie pani co?!
Teraz są tam modelki, Prawie gołe! Przysięgam. Mają na sobie kostiumy bikini
albo koronkową bieliznę... Przechadzają się, uśmiechają, pokazują, co mają na
sobie i opowiadają w którym dziale można to kupić. Ale wie pani, co jest
najlepsze? Większość z nich ma na sobie tylko te wąziutkie sznureczki. To co
one właściwie reklamują?!
— Wygląda na to... — Lisa nie wiedziała, jak zareagować.
— No właśnie. Ciekawe, co będzie dalej i co jeszcze wymyśli Kramer? —
paplała podniecona Garrison — Zaraz pójdę tam znowu. Nie chce pani
popatrzeć?
Lisa stała bez ruchu, kompletnie zdruzgotana.
— Ja.... nie teraz, dziękuję — wybąkała — A przy okazji, Garrison, kiedy
zamierzasz wrócić do pracy?
Dziewczyna przytuliła dziecko i westchnęła ciężko.
— Chciałabym wrócić do pracy jak najprędzej, panno Loring. Ale u mnie w
domu wszyscy teraz wychodzą na całe dnie, a ja nie chcę zostawiać Becky z
obcymi. Gdy tylko znajdę kogoś zaufanego... — Pomachała Lisie ręką idąc w
stronę windy.
Lisa wróciła do gabinetu. Wszyscy, oczywiście, słyszeli no winy Garrison.
Wokół stoki toczyła się ożywiona rozmowa. Lisa mogłaby przysiąc, że
przynajmniej dwa razy usłyszała słowo „bikini”. Carson odchrząknął i unikając
jej spojrzenia, po wiedział:
— Obawiam się że będę musiał... wyjść na chwilę. Mam coś do zrobienia.
Lisa aż żachnęła się na tak ewidentną nielojalność. Gwałtownym ruchem
położyła dłonie na jego teczce.
— Idziesz do Kramera, prawda? — rzuciła oskarżycielsko.
— A jeśli tak, to co? — Carson spojrzał gdzieś w bok.
— Wprost nie mogę uwierzyć, że jesteś taki niedojrzały. Tak cię pociągają
półnagie modelki?
Jego oczy zabłysły zwycięsko.
— Przeszkadza ci to? — spytał uprzejmie. Przeszkadzało. Jeszcze jak! Ale
prędzej umarłaby, niżby przy znała się do tego.
— Oczywiście, że nie! Po prostu nie zdawałam sobie sprawy, że jesteś aż tak
niedojrzały.
Z błyskiem w oku wolno pokiwał głową.
— Potrafię być bardzo dojrzały — zapewnił ją — w zależności od okoliczności.
To jedna z ważniejszych cech mojego charakteru.
— W to nie wątpię. — Popatrzyła dookoła i uświadomiła sobie, że zebrani
przysłuchują się im wyjątkowo uważnie. — No cóż. Idź, skoro musisz —
niedbale machnęła ręką.
Połowa z tych modelek to bez wątpienia twoje przyjaciółki, dodała w myśli.
Gdyby nie pozostali obecni, powiedziałaby to na głos. A więc zmierzyła go
tylko wyniosłym spojrzeniem i rzuciła:
Pozdrów ode mnie Mike”a.
Ruszył do drzwi, lecz zatrzymał się w pół drogi. Spojrzał jej prosto w twarz.
Zastanawiał się chwilę, po czym, z pewnym ociąganiem, powiedział:
— Słuchaj, powinnaś się sama przekonać, o co tam naprawdę chodzi. Ktoś
powinien jednak patrzeć konkurencji na ręce, prawda?
Miał rację. Ona sama po raz ostatni była w sklepie Kramerów chyba jeszcze
jako małe dziecko. W jaki więc sposób ma walczyć z czymś, czego nawet nie
widziała?
— Masz rację — przyznała. Uśmiechnęła się do niego, a on odwzajemnił
uśmiech. — Idę z tobą.
— Doprawdy? — Carson nie mógł ukryć satysfakcji.
— Jak najbardziej — przytaknęła.
Oboje jakby w ogóle zapomnieli o świadkach ich rozmowy. Zupełnie nie
zwracali na nich uwagi.
— No to chodźmy — zadecydował, biorąc ją za rękę. Wyszli. Początkowo Lisa
twierdziła, że pójdzie do Kramera otwarcie, nie kryjąc się jak szpieg, za jakiego
wzięła Carsona przy pierwszym spotkaniu. Lecz ostatecznie zmieniła zdanie.
Czułaby się bardzo niezręcznie, gdyby Mike ją zobaczył.
Z przebraniem nie będzie żadnych kłopotów — zauważył Carson. — Jesteś
przecież właścicielką dużego sklepu.
Ostatecznie zdecydowała się na perukę z czarnych, nastroszonych loczków,
ciemne okulary słoneczne i sztuczne futro. Carson również wybrał okulary, a do
tego czapeczkę baseballową z dużym daszkiem i skórzaną marynarkę. Gdy
przechodzili obok stoiska z biżuterią, nie mogli oprzeć się pokusie i
wypożyczyli złote obrączki.
— Jesteśmy państwo Candy i Chet Barkerowie z Las Vegas zaanonsował
Carson i oboje wybuchnęli śmiechem. — Przyjechaliśmy w odwiedziny do
ciotki.
Wsunął jej obrączkę na palec. Zachichotała. Poczuła się jak uczniak na
wagarach.
Przeszli przez ulicę i wmieszali się w tłum cisnący się do sklepu Kramera. Sam
widok tego tłumu działał przygnębiająco wobec kompletnego braku klientów w
stoiskach Domu Towarowego Loringa.
Gdy znaleźli się wewnątrz, miny im zrzedły. To było prawdziwe zaskoczenie.
Ś
wiatła, barwy i kakofonia dźwięków otaczały ich zewsząd. Przytłaczały. W
każdym kącie ustawiono monitory, w których można było bez przerwy oglądać
koncerty muzyki rockowej. Wszędzie powiewały transparenty z napisami i
kolorowymi symbolami, informującymi o sprzedawanych towarach. Co chwila z
ogromnych głośników rozlegał się rozentuzjazmowany głos i rzucając
dowcipami, zapraszał do wzięcia udziału w wyprzedaży różnych towarów. A
modelki rzeczywiście robiły wrażenie, jak to opisała Garrison. Ubrane w
półprzezroczyste ciuszki, tańczyły w rytm głośnej muzyki. Publiczność była
nimi zachwycona. To był dzień Kramera! Kramer nie ma sobie równych!
— Zostaliśmy z tyłu — powiedziała Lisa cichym głosem, trzy mając się
ramienia Carsona. — I to bardzo, bardzo daleko.
Kiwnął głową. Nie ośmielił się wyznać jej tego właśnie tu, lecz on sam stracił
resztkę nadziei. Mike Kramer był prawdziwym geniuszem promocji i reklamy.
Czym Lisa mogłaby go pokonać? Zastanawiał się właśnie, jak ją pocieszyć i
podtrzymać na duchu, gdy zza pleców dobiegł go głos:
— Proszę pana. Pamięta mnie pan?
Odwrócił się i stanął twarzą w twarz z małą właścicielką żółtego kota, sąsiadką
z osiedla. Jak zwykle patrzyła na niego z wielką ufnością. I po co mu to
przebranie! Zmarszczył się, niezadowolony.
— Michi Ann. Jak mnie rozpoznałaś?
Popatrzyła na niego z politowaniem. Jak można zadawać tak niemądre pytania?
— Zobaczyłam pana i przyszłam się przywitać — wyjaśniła rezolutnie. —
Niech pan popatrzy na moje buty — z durną wskazała swoje nowiuteńkie
lakierki.
— 0! Są wspaniałe — bąknął Carson. Niezbyt orientował się w zasadach
wychwalania nowych butów. śeby więc zejść z nie bezpiecznej ścieżki, wskazał
Lisę dziewczynce i przedstawił je sobie:
— Michi Ann Nakashima, a to Lisa Loring.
— Jak się pani miewa? zapytała grzecznie Michi Ann. — Czy ma pani kota?
— Kota? — Lisa uśmiechnęła się. — Nie. Niestety, nie mam.
— Może pani mieć ślicznego kotka, jeśli tylko pani zechce. Są tu, na parterze, w
stoisku ze zwierzętami. — Spojrzała na Carsona. — Pan też powinien kupić
sobie kota.
Carson uśmiechnął się z przymusem.
— Obawiam się, że nie mogę mieć kota, Michi Ann. Przeprowadzam się bardzo
często.
— To tak jak my, odkąd tatuś odszedł — Dziewc3ynka ze zrozumieniem
pokiwała głową. Na chwilę cień smutku prze jej buzię. — Ale wie pan co?
Dobrze, że mam Jake”a. Zawsze gdy przyjeżdżamy w nowe miejsce i jest mi
smutno, bo nie znam nikogo, a to okropne, to zaraz wszystko jest w porządku,
bo mój kot zawsze jest ze mną. On jest moim najlepszym przyjacielem. Pan też
by tak się czuł, gdyby pan miał kota takiego jak Jake.
— Obdarzyła Carsona uroczym uśmiechem.
Na samą myśl, ze ktoś mógłby zasmucić to dziecko, Carson wściekle zacisnął
pięści. Natychmiast stanęły mu przed oczyma obrazy z własnego dzieciństwa.
Ukląkł i zdjął okulary, by bez przeszkód spojrzeć dziewczynce w oczy.
- Ja także jestem twoim przyjacielem, Michi Ann — powie dział cicho. Pamiętaj
o tym, dobrze? Kiedykolwiek będę w tym mieście, zawsze możesz na mnie
liczyć. Jak na Jake”a.
— Jasne, proszę pana. Wiem. — Michi Ann z powagą skinęła głową — Mama
mnie woła Do widzenia — I już jej nie było
Carson podniósł się powoli.
— Sądziłam, że nie lubisz dzieci — zauważyła Lisa, gdy wolnym krokiem
ruszyli między stoiska.
— Nigdy nie powiedziałem, że nie lubię dzieci. Przyznałem tylko, że wolę żyć
bez nich.,
— Rozumiem — uśmiechnęła się. Przeciskali się przez gęsty tłum. Carson
położył dłoń na ramieniu Lisy i kierował nią delikatnie. Bardzo jej się to
podobało. Odpowiadała jej taka bliskość, zażyłość. Z niezrozumiałych
powodów niekłamany sukces Kramera jakoś nie sprawiał jej spodziewanej
przykrości.
— Słuchajcie! Słuchajcie wszyscy! — rozległ się nagle ze wszystkich
głośników głos Mike”a — Spotkał nas dzisiaj wielki zaszczyt. Lisa Loring,
właścicielka Domu Towarowego Loring’a jest tutaj. Robi u nas zakupy!
Dziękujemy, Liso! Ale ta czarna peruka zupełnie do ciebie nie pasuje, moja
droga. Czemu nie odwiedzisz salonu piękności Kramera? Nasze dziewczyny
zrobią cię tam na bóstwo. Hej, hej, Liso, to ja!
Carson z całej siły trzymał ją za rękę, gdy pędem ruszyła do wyjścia. Mełła w
ustach przekleństwa, o których znajomość nigdy siebie nawet nie podejrzewała.
A Carson zanosił się od śmiechu.
— To wcale nie jest śmieszne! — krzyknęła. Uniosła kołnierz futerka, modląc
się, by nikt więcej jej nie rozpoznał. — Nienawidzę go! Muszę pokonać tego
drania, Carsonie. Muszę!
Carson spoważniał. Po tym, co zobaczył dzisiejszego dnia i porównał z prącą
minionych dwóch tygodni, zupełnie stracił wiarę, że w ogóle będzie to możliwe.
Wrócili do sklepu. Pozbyli się futra, peruki i skórzanej marynarki. Wzrok Lisy
przykuło migotanie obrączki na palcu. Carson zdjął już swoją, schował ją do
pudełeczka i przyglądał się Lisie uważnie. Wyraźnie czekał, by pomóc jej w
zdjęciu złotego krążka. W dziwnym odruchu zacisnęła pięść i ruszyła w stronę
windy. Z obrączką na palcu, Już po chwili zrobiło się jej głupio. Ale nie
zamierzała się wycofać. Chociaż przez chwilę chciała pozwolić nieść się
marzeniom.
Carson wciąż stał przy stoisku z biżuterią. Zastanawiał się przez moment. Złota
obrączka pięknie błyszczała na czarnym aksamicie. Zupełnie niespodziewanie
poczuł ukłucie dziwnej tęsknoty.
— Zatrzymam ją jeszcze przez jakiś czas, dobrze — zwrócił się do stojącej za
ladą Chelly.
Ekspedientka wzruszyła ramionami, spoglądając spod długich, wytuszowanych
rzęs.
— Mam pana pokwitowanie, więc w razie potrzeby będę wiedziała, do kogo się
zwrócić po pieniądze. — Chelly uśmiechnęła się łobuzersko.
Wsunął pudełko do kieszeni, odwrócił się nerwowo i omal nie wpadł na ścianę.
Wytrąciło go to z równowagi jeszcze bardziej. Co się ze mną dzieje, do diabła?!
pomyślał. Zabieram ślubną obrączkę! Po co, do cholery? Dlaczego?
Ponieważ Lisa zabrała swoją.
Tylko że to nie miało sensu. Przecież nie zamierzał się żenić. Po co mu zatem ta
obrączka? Najchętniej zwróciłby ją natychmiast, ale... brakło mu odwagi. Chelly
szybciutko poinformowałaby o tym wszystkich.
Stał przed otwartą windą nie mogąc zdecydować się, jak postąpić. Stałby tam
zapewne jeszcze przez wiele godzin, gdyby nie pojawił się Greg.
— No, to ruszajmy — powiedział. - Właśnie zadzwoniła do mnie Lisa. Zwołała
jeszcze jedną konferencję w swoim gabinecie.
Carson bez słowa wszedł do windy. Obrączka w kieszeni paliła go żywym
ogniem.
Lisa już na nich czekała. Krótko zrelacjonowała wszystkim, co zobaczyła u
Kramera, po czym stwierdziła ponuro:
Zniszczą nas. Wygląda na to, że nie mamy żadnych szans, by im dorównać.
Próbując stworzyć coś równie efektownego, hałaśliwego i nachalnego, zawsze
pozostaniemy tylko marnymi naśladowcami. I dlatego... — przerwała i sięgnęła
po szklankę. — I dlatego postanowiłam, że pójdziemy zupełnie inną drogą. Kra-
mer postawił na blichtr, na hałaśliwą i beztroską młodość. My postawimy na
rodzinę. Myśląc perspektywicznie, uważam, że to właśnie rodzina stanowi dla
wielu ludzi element najtrwalszy.
Dokoła stołu rozległy się niezdecydowane pomruki. Była pewna, że nie zdoła od
razu przekonać zebranych do swojej wizji. Brnęła jednak dalej, wyłuszczając
szczegóły swego planu.
— Po pierwsze, zmienimy nazwę sklepu na Centrum Rodzinne Loringa. Każdy
dział zorganizujemy tak, żeby jak najlepiej służył potrzebom rodziny.
Otworzymy przedszkole dla dzieci pracowników. Może również i dla dzieci
klientów? W dziale niemowlęcym zatrudnimy wykwalifikowaną pielęgniarkę,
która będzie szkoliła matki w opiece nad niemowlętami. W dziale dziecięcym
zatrudnimy psychologa, który będzie również redagował pismo i prowadził w
nim kolumnę porad. Naszym celem będzie stworzenie miejsca, w którym
współczesna rodzina będzie mogła zaopatrzyć się we wszystko, co jest jej
niezbędne. A przy okazji, zamiast zwalniać połowę personelu, obniżymy ceny
do rozsądnego minimum i postaramy się jak najbardziej zwiększyć obroty.
Przez następną godzinę tłumaczyła i wyjaśniała wszystkie szczegóły swego
pomysłu. Starała się dać swoim partnerom możliwość gruntownego
przemyślenia wszystkich jej zamierzeń i sprecyzowania opinii. Stale miała
jednak wrażenie, że nikt z obecnych nie palił się specjalnie do realizowania jej
planu.
Poczuła cień zwątpienia, lecz wciąż trwała przy swoim. Bo tak naprawdę nie
widziała innego wyjścia.
— Myślę, że wyjaśniłam już wszystko — zakończyła. — Jestem zaproszona na
obiad klubu rotariańskiego do Le Chateau. Muszę już iść. Przemyślcie, proszę,
wszystko, a jutro rano przedyskutujemy to raz jeszcze.
Bardzo chciała poznać opinię Carsona. Lecz Z jego twarzy nie mogła wyczytać
niczego. Równie dobrze mógł był w ogóle nie zdejmować ciemnych okularów.
Ale teraz właśnie z jego opinią liczyła się najbardziej.
Carson wstał i zbierał swoje rzeczy. Przez moment Lisa po myślała, że wyjdzie,
nie odezwawszy się ani słowem. Lecz gdy wstała, zbliżył się do niej i szepnął do
ucha:
— Postanowiłaś za wszelki cenę wykorzystać swoją obsesję na punkcie rodziny
dla ratowania firmy, co?
Spojrzała nań hardo, gotowa odeprzeć atak. Lecz w jego oczach pojawił się cień
uśmiechu.
— Zrealizuj swój plan. Musi ci się to udać, Liso — powiedział.
— Szkoda, że nie będę mógł zobaczyć, jak ci się powiodło.
Wyszedł, nie mówiąc już nic więcej. Lisa stała bez ruchu, oniemiała. Ulga
walczyła w niej ze zwątpieniem. Nie możesz teraz wyjechać - pomyślała. Nie
teraz. Gdy wszystko wisi na cienkim włosku. Poczuła ogromny ciężar w
piersiach. Cóż ona pocznie bez niego?
Carson wpatrywał się w trzymaną szklankę z przekonaniem, że będzie gorzko
ż
ałował tego, na co się zdecydował. Czuł w duszy dziką ochotę na zrobienie
czegoś szalonego...
Znajdował się na patio Le Chatoeu najlepszej restauracji w okolicy, gdzie klub
rotariański wydawał swój do roczny obiad. Byli tu wszyscy liczący się w
mieście ludzie. Gerald Horner, największy przemysłowiec, wykładał mu właśnie
z zapałem coś na temat rozwoju terenów nadbrzeżnych. Carson jednak nie
słuchał go wcale. Wszystkie jego myśli zajęte były Lisą. Stała po drugiej stronie
patio, nie opodal fontanny, otoczona wianuszkiem mężczyzn. Nie mógł oderwać
od niej oczu.
Po co w ogóle przyjechał na ten obiad?
Początkowo sądził, że będzie mógł ją wesprzeć. Była przecież od niedawna w
tym mieście. Mógł przedstawić ją temu i owemu, ułatwić nawiązanie
kontaktów. Okazało się jednak, że jego obecność była zupełnie zbyteczna.
Mężczyźni ciągnęli ku niej jak ćmy do światła. Doskonale dawała sobie radę
sama. Po co więc został? śeby zjeść jeszcze jeden marny obiad? Słuchać
gadaniny ludzi, z którymi nie miał ochoty rozmawiać, o sprawach, które nie
obchodziły go ani trochę?
Patrzył na Lisę. Śmiała się serdecznie, odchylając do tyłu głowę. Dano sygnał
do rozpoczęcia obiadu i wszyscy zaczęli łączyć się W pary, by ruszyć do sali
jadalnej. Teraz pewnie Lisa przebiera w propozycjach, pomyślał. Zaraz
zadecyduje, kto będzie jej towarzyszył przy stole. Nerwowo przesunął dłonią po
włosach. Usiłował nie patrzeć w jej stronę. Cóż go to w końcu obchodzi? Niech
sobie siedzi, obok kogo chce. Co za różnica.
Jednym haustem opróżnił szklankę i skrzywił się okropnie. Kogo próbował
oszukiwać? Jeśli to nie robiło mu żadnej różnicy, to po diabła tu sterczał? Tak!
Obchodziło go to. Chciał być z nią. Czemu więc nie ruszył nawet palcem, żeby
ją do tego skłonić?!
Lisa uniosła rękę, by wsunąć za ucho niesforny kosmyk. Na jej palcu zamigotała
złota obrączka.
— Eureka — szepnął, uśmiechając się do siebie. Wsadził rękę do kieszeni. Tak,
była tam ślubna obrączka. Wsunął ją na palec, kiwnął głową do
zdezorientowanego Geralda, rzucając zdawkowe przeprosiny i zaczął przeciskać
się przez otaczający Lisę tłumek.
Gdy znalazł się obok Lisy napotkał jej zdumiony wzrok. Jej jasne włosy lśniły w
blasku świateł jak aureola. Miała na sobie sukienkę podkreślającą jeszcze jej
urodę. Poczuł tęsknotę tak silną, że aż odbierającą dech w piersiach. Dopiero po
chwili odzyskał zdolność mówienia. Przecisnął się do niej, zupełnie nie
zwracając uwagi na głośne pomruki niezadowolenia.
— Panowie wybaczą — zaczął uprzejmym tonem. Kierował na prawo i lewo
uśmiechy pełne pewności siebie, której tak naprawdę nie miał zbyt wiele. —
Obawiam się, że muszę domagać się od panów ustąpienia mi pierwszeństwa.
— Doprawdy? — Pierwszy zaprotestował Andy Douglas. Stanął tuż przy Lisie,
jakby miał zamiar bronić dostępu do niej siłą.
— A na jakiej to podstawie?
Carson ujął rękę Lisy i uniósł ją wysoko do góry. Dwie obrączki zamigotały
znacząco.
— Z przykrością muszę was, panowie, zmartwić. Lisa i ja pobraliśmy się dziś
rano — powiedział dobitnie — Jestem więc pewien, że zrozumiecie, iż
chcielibyśmy zostać przez chwilę sami.
— Co takiego?! — Andy Do drgnął tak gwałtownie, że na wszelki wypadek
ktoś przytrzymał go mocno.
— Co takiego? — próbowała protestować Lisa. Lecz jej głos zginął w ogólnym
tumulcie, gdy Carson wziął ją pod ramię i po prowadził do jadalni.
— Dlaczego to zrobiłeś? — parsknęła gniewnie, gdy znaleźli się przy
odosobnionym nieco, skrytym wśród zieleni stoliku nakrytym dla dwóch osób.
Nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać. Czyżby wydawało mu się, że był to
dobry żart, czy też po prostu wypił za dużo? — Ktoś mógł naprawdę w to
uwierzyć.
— Musiałem to zrobić. — Carson podsunął jej krzesło i gestem zachęcił, by
usiadła. — Dla twojego dobra.
Nie miała pojęcia, jak postąpić. Powinna wyłajać go, odwrócić się na pięcie i
wrócić do tamtych, tak dla niej miłych i uprzejmych mężczyzn. Było jej dobrze
w ich towarzystwie i Carson nie powinien był zachowywać się w taki sposób.
Lecz gdy już tak się stało, musiała przyznać, że to on był właśnie tym, z którym
naprawdę chciała spędzić ten wieczór. Zrobiła więc nadąsaną minę, ale usiadła.
On tymczasem obszedł stolik i przesunął drugie krzesło tak, by siedzieć obok
niej.
— Ciekawe, w jaki sposób to brutalne porwanie może służyć mojemu dobru?
spytała.
- No, cóż... - Usiadł i patrzył na nią z zadowoloną miną.
— Nie mogłem wprost patrzeć na to, jak nazbyt hojnie obdarzałaś tych panów
swoimi łaskami, jak jakaś naśladowczyni Scarlet O”Harry. Nie mogłem
pozwolić na to właśnie dla twojego dobra.
Lisa przyglądała mu się, nie bardzo wiedząc co o tym wszystkim myśleć.
—. Jesteś zazdrosny — powiedziała wreszcie cicho.
— Jeszcze jak - przyznał ponuro.
Nie mogła w to uwierzyć! Podejrzewała, że to jakiś żart. Ale Carson miał
niezwykle poważną minę. A jeśli było tak rzeczy wiście.. Powinna rozzłościć się
naprawdę.
— Krótko mówiąc — zaczęła — sam mnie nie pragniesz, ale nie chcesz też, by
miał mnie ktokolwiek inny.
Popatrzył na nią zaskoczony.
— Kto powiedział, że ja ciebie nie pragnę?
- Jak to kto?! Ty sam. Mówisz to każdym słowem, każdym gestem. Jak tylko
potrafisz.
Tu go trafiła! Wbił oczy w obrus i przesuwał tam i z powrotem srebrne sztućce,
unikając jej wzroku.
— W porządku, Może i nie chcę angażować się poważnie. Ale to wcale nie
znaczy, że zgodzę się, by kręcił się przy tobie byle kto — mruknął.
— Słucham?! — Lisa nie posiadała się z oburzenia.
Uniósł głowę. Chociaż doskonale wiedział, jak absurdalnie to zabrzmi, nie był w
stanie owijać prawdy w bawełnę.
— Jak długo jestem tutaj, nie życzę sobie widzieć przy tobie jakiegokolwiek
innego mężczyzny - oświadczył.
Była wściekła. Widać było wyraźnie białe linie wokół gniew nie zaciśniętych
szczęk.
— Wobec tego powinieneś chyba wyjechać jak najszybciej, nieprawda - rzuciła.
— Hm... — Carson znów wbił wzrok w serwetę. — O tym właśnie chciałem z
tobą porozmawiać.
— Tak? — Serce Lisy zatrzepotało gwałtownie. Irytowała ją i złościła jego
nonszalancja wobec wszystkich i wszystkiego, lecz nie potrafiła oprzeć się jego
wdziękowi. Gdyby zrezygnował z wyjazdu...
— Zastanawiam się właśnie nad przesunięciem wycieczki na Tahiti o kilka
tygodni — zaczął. — Myślałem o twoim nowym planie. Mógłbym pomóc ci go
zrealizować — wyrzucił z siebie z wyraźną ulgą. — Co ty na to?
Jakże nienawidziła samej siebie za radość, jaką sprawiły jej te słowa! Powoli,
ostrożnie rozprostowała serwetkę i ułożyła ją na kolanach.. Siląc się na
obojętność, powiedziała:
— Tak? Myślę, że dalibyśmy sobie radę i bez ciebie. — Spojrzała na niego z
ukosa, ale wyraź jego oczu sprawił, że natychmiast zmiękła. — Chociaż na
pewno będzie dużo przyjemniej, gdy zostaniesz z nami — dodała pospiesznie.
— Świetnie. — Carson uśmiechnął się nieznacznie i położył dłoń na jej dłoni.
Naprawdę zależy mi na twoim sukcesie. Nie. Nie dlatego, że powierzono mi
zajęcie się tym domem towarowym. Po prostu, zależy mi... na tobie.
Znów odżyły w niej dawne nadzieje. Gdyby się jednak bardzo postarała, ze
wszystkich sił, może jednak zdołałaby go zmienić?
Nie! skarciła się w myślach. Wiedziała, że on nie był prze znaczony dla niej, i
musiała pogodzić się z tym faktem. Wyjazd na Tahiti został jedynie przełożony,
a nie odwołany. Ale z drugiej strony mogła przecież cieszyć się chwilą.
Dotykiem jego dłoni, brzmieniem głosu, spojrzeniem. Wypiła łyk wina i
uśmiechnęła się do swych myśli. Właściwie, czemu nie?
Choć siedzieli tuż obok siebie przysunęła się do niego jeszcze bardziej.
— Wszyscy patrzą teraz w stronę głównego stołu — powiedziała. — Nie
uważasz, że powinieneś mnie pocałować?
Wstrzymując oddech, czekała na jego reakcję. Co naprawdę kryło się w głębi
tych błękitnych oczu? Powiedział, że zależy mu na niej i jest o nią zazdrosny.
Czemu więc wciąż się wahał?
Wolno przesuwał spojrzeniem od jej zaróżowionego policzka, przez łagodne
linie szyi z widocznym pulsującym tętnem, do wyniosłych, krągłych piersi
falujących w głębokim dekolcie suk ni. Siłą woli wziął się w karby. To było
trudniejsze, niż sądził. Powolnym ruchem przesunął ręką po głowie Lisy, wplótł
palce we włosy i odwrócił ją twarzą ku sobie, Starannie unikając jej wzroku,
wbił spojrzenie w pełne, zmysłowe usta. Pochylił się. Zamierzał być czuły,
tkliwy i delikatny. Nie mógł pozwolić, by zorientowała się, jak bardzo jej
pragnął.
Pocałował ją. Ostrożnie, z ociąganiem, niemal po przyjacielsku. Nie udzielił jej
odpowiedzi na żadne z ważnych pytań. Pozostawił ją z niezaspokojonym
pragnieniem. Jeszcze więcej. Znacznie więcej!
Wyprostowała się i zachichotała nerwowo. On opadł na krzesło i przeniósł
spojrzenie gdzieś w przestrzeń. Zapanowała głucha cisza.
Lisa była rozczarowana i zdezorientowana. Po raz pierwszy miała do czynienia
z kimś tak skrytym i tak szalenie powściągliwym. Chociaż, przyszło jej do
głowy, może jednak nie poznała się na nim? Czyżby to były tylko słowa? Może
wcale nie lubił jej tak bardzo?
Zaczęła mówić o jakichś obojętnych im obojgu sprawach. Carson odprężał się
powoli, odpowiadał jej od czasu do czasu. Odetchnęła ź ulgą. Wyglądało na to,
ż
e wszystko się jakoś ułoży.
Obiad upłynął im we wspaniałej atmosferze. Jedzenie było smakowite i
wyborne, humor dopisywał. Gawędzili, śmiali się. Pozostali uczestnicy
przyjęcia uwierzyli chyba w historyjkę o ich ślubie i nie przeszkadzali im przez
cały wieczór. Oczywiście, wystarczyłby moment, by Lisa zdołała wyjaśnić im
wszystko, ale wcale tego nie chciała. Im więcej czasu spędzała u boku Carsona,
tym bardziej była pewna, że jego właśnie pragnie najbardziej. - - Zaprosiła go
do siebie do domu. On jednak zgodził się jedynie na wspólny spacer. Gdy
dotarli do plaży, Lisa zrzuciła buty i szczelnie owinęła się płaszczem. Noc była
chłodna i mglista.
Ruszyli w ciemność bez słowa. Z jakiejś przyczyny żadne z nich nie miało
ochoty odzywać się.
W pewnym momencie Carson zatrzymał się. Popatrzył na wzburzony ocean, na
fale z szumem rozbijające się o brzeg.
— Słyszałem, że nadchodzi sztorm — oznajmił..
- Czuję to — potwierdziła, podchodząc bliżej.. — A ty? Spojrzał na nią i
niecierpliwie machnął ręką.
— Odczuwasz zbyt wiele — zbeształ ją łagodnie. — Nie przejmuj się tak
wszystkim.
Porywy wilgotnego wiatru szarpały włosy Lisy, oblepiały nimi twarz.
Wydawało się jej, że zrozumiała, czego od niej oczekiwał. Spodziewał się, że
pomoże mu wytrwać w przekonaniu, iż nie łączy ich nic szczególnego.
— Aleja chcę czuć — odparła. Na tym polega sens życia. Emocje, uczucia są
prawdziwe i chcę ich doznawać, przeżywać. Pragnę śmiać się szczerze i
naprawdę płakać. — Jej oczy pociemniały ze złości. — I kiedy jestem całowana,
też chcę czuć.
Odwrócił się. Podniósł oszlifowany przez wodę kamyk i cisnął go daleko w fale.
— Bardzo mi przykro, że mój pocałunek nie sprawił ci zadowolenia - rzekł
chłodno, zapatrzony w ciemność. — Nie orientowałem się, że tak odpowiada ci
ż
ycie na pokaz. Sądziłem, że ktoś taki jak ty raczej nie lubi znajdować się w tak
niezręcznych sytuacjach w miejscach publicznych.
— W niezręcznych sytuacjach?! Lisa chwyciła go za klapy i przyciągnęła bliżej,
zmuszając, by spojrzał jej w oczy. — Nie jesteśmy w miejscu publicznym,
Carsonie.
Udręka. To właśnie zobaczyła W jego oczach, gdy wziąwszy jej twarz w dłonie,
powiedział zduszonym głosem;
— Nie rób tego, Liso. Nie zaczynaj czegoś, czego oboje będziemy żałować.
Puściła klapy i wsunęła dłonie pod marynarkę Garsona. Ciepło jego ciała
cudownie odpędzało chłód nocy.
— Ja się nie boję — szepnęła. — Dlaczego więc ty się lękasz?
Gorący dotyk jej dłoni emanował przez cienką koszulę, przenikał go całego na
wskroś. Carson zadygotał.
— Liso, przysięgam na Boga...
— Nie — zaprotestowała łagodnie. — Nie przysięgaj. Nie myśl. Po prostu
pocałuj mnie. Mocno.
— Liso...
Wplotła dłonie w jego włosy i przyciągnęła go. Pocałowała pulsujący punkt na
jego szyi. Gwałtownie uniósł głowę i zacisnął powieki. Bardziej poczuła niż
usłyszała jego ciężkie westchnienie. Chwycił ją w ramiona. Przywarł ustami do
jej warg. Ziemia usunęła się Lisie spod nóg.
Całował ją zachłannie, pełen obaw przed tym, co nadchodziło nieuchronnie.
Wiedział, że musi ze wszystkich sił zapanować nad sobą. Lecz nie był pewien,
czy sił mu wystarczy.
Delektował się smakiem pocałunku, odurzającym zapachem kobiecej skóry,
ż
arem rozchylonych warg. Wsunął dłonie pod jej płaszcz, szukając dalej...
Przylgnął do niej całym ciałem, przycisnął do siebie.
Nie wiedział, czy cichy okrzyk radości był rzeczywistością, czy tylko tworem
wyobraźni. Szukał więc odpowiedzi, badając językiem wnętrze jej ust, pieszcząc
je wargami. Pożądał Lisy. Potrzebował jej dotknięć, jej ciała, jej pragnienia.
Czekał już tak długo. Zbyt długo. Musiał... mieć ją. Natychmiast.
To był obłęd. Szaleństwo. Musiał powstrzymać się, przestać. Oderwał się od
Lisy, dysząc ciężko. Oddychał głęboko, próbując uspokoić rozedrgane nerwy.
Tylko w oczach wciąż jeszcze lśniło pożądanie. Pobladła twarz Carsona jarzyła
się w ciemnościach. Ujął w dłonie jej twarz i kręcąc głową wyrzucał z siebie
urywane słowa.
— Boże, Liso! Gdybym tylko mógł pozwolić sobie na związanie się z
kimkolwiek... To byłabyś jedynie ty.
Odwrócił się gwałtownie i szybko ruszył przed siebie.
Lisa stała bez ruchu. Jak mógł zostawić ją w ten sposób? Jak mógł porzucić ją?
Przecież wiedziała, że pragnął jej równie mocno, jak ona jego.
Łapiąc gorączkowo powietrze, usiłowała zrozumieć, co się właściwie
wydarzyło. Patrzyła na znikającą we mgle postać zastanawiając się, czyjego
słowa powinny radować ją, czy smucić? Poczuła nagłą złość.
Odwróciła się i potykając się co krok, ruszyła do domu. Za trzymała się dopiero
przed wózkiem dla lalek, nadal stojącym na ganku. Dotknęła dyndającej na
wietrze tekturki. Jeśli zostawię wszystko w rękach Carsona, pomyślała, to
pozostanie mi tylko śnić i marzyć, nic więcej. Niczego więcej się nie doczekam.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Carson zagiął róg strony czytanego właśnie powieścidła. Złożył się jak
koszykarz do rzutu za trzy punkty i cisnął książkę na stojący po drugiej stronie
pokoju fotel.
— Tłum oszalał z zachwytu — mruknął. Podniósł się i ruszył do kuchni. —
Wszyscy skandują głośno jego imię. Carson! Carson! Carson!
Nalał wody do papierowego kubka. Wypił, zgniótł kubek w dłoni i rzucił go do
kosza na śmieci.
I Carson zrobił to znowu! On jest niesamowity!
Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu jeszcze czegoś do rzucenia, lecz w
zasięgu wzroku miał tylko toster i pojemnik z tuzinem jajek. Zostawił go na
stole, gdy szykował sobie rano omlet. Rozważał przez chwilę możliwość
wykonania rzutu pojemnikiem z jajkami, ale rozmyślił się. Gdyby spudłował,
miałby nie zły bałagan do posprzątania.
Poryw sztormowego wiatru zatrząsł całym domem, światła zamigotały i
przygasły. Rzucił się na łóżko i włączył radio. Kręcił przez chwilę gałką, aż
trafił w końcu na stację nadającą wiadomości. Akurat odczytywano informacje o
pogodzie.
— . . .z wielką siłą zaatakował dzisiejszej nocy — mówił lektor.
-- Silny wiatr, w połączeniu z niespotykanie wysokim przypływem sprawiły, że
Wydział Bezpieczeństwa Publicznego zarządził ewakuację mieszkańców ze
wszystkich domów usytuowanych wzdłuż wybrzeża. Fale zalały...
Klnąc z cichą wyłączył radio i sięgnął po słuchawkę telefonu. Wybrał numer
Lisy. Chyba już po raz piąty od powrotu ze sklepu Loringa. Wciąż zajęty. Jak to
możliwe? Dlaczego nie kupiła sobie telefonu z automatem do łączenia drugiej
rozmowy?!
A może celowo odłożyła słuchawkę? Przez cały dzień wbijali sobie szpilki,
ś
cinali się. Wiedział, że była na niego zła za to, co powiedział poprzedniego
wieczoru i w jaki sposób odszedł. Ale przecież zrobił to dla jej dobra. Czy
naprawdę uważała, że cieszyło go odmawianie sobie tego, czego pragnął
najbardziej na świecie?!
Pierwsze kroki tego ranka skierował do stoiska z biżuterią, by zwrócić obrączkę.
Lisa zrobiła to już wcześniej. Złoty krążek mienił się na czarnym aksamicie.
— Co to za historia z waszym ślubem? -spytał Greg, gdy Carson wszedł do
biura. — Wszyscy plotkują o tym od rana.
— To prawda — rzuciła z uśmiechem Lisa. — Byliśmy przez chwilę
małżeństwem minionego wieczoru. Ale to się już skończyło Miodowy miesiąc
trwał bardzo krótko i nigdy nie zdołaliśmy się porozumieć. Tak więc późnym
wieczorem szybko rozwiedliśmy się. I teraz wszyscy są bardzo szczęśliwi. —
Przeszyła Carsona lodowatym spojrzenie Carson jest jak jeden z tych lwów z
filmu musi być wolny. Jest jak swawolny wiatr — zawsze gotów do włóczęgi.
Czy nie tak, Carsonie? — spytała jadowitym tonem.
Rozsiadł się w fotelu, uśmiechając szeroko. Za nic nie okazałby, jak bardzo go
dotknęła.
— Wszystko zależy od punktu widzenia — stwierdził, siląc się na żartobliwy
ton — To jej przysługiwało prawo zerwania. Ja zachowałem prawo do
odwiedzin raz w tygodniu. Teraz czekam jeszcze tylko na informację o
wysokości alimentów, jakich ode mnie zażąda
Bardzo się starała okazać mu niechęć, lecz iskierki rozbawienia w jej oczach
zdradziły ją. Ulżyło mu trochę. Cieszył się z faktu, że przez całą resztę dnia ani
razu nie wróciła do sprawy, mimo że on sam pokpiwał sobie z tego rzekomego
ś
lubu od czasu do czasu. Zrozumiał, że uraził ją mocno.
Wciąż zastanawiał się, jak powiedzieć jej, iż żałuje tego i że jest mu naprawdę
przykro.
Ponownie sięgnął po telefon i wybrał numer Lisy. Nadal był zajęty. Nie odłożył
słuchawki i wybrał numer centrali.
— Wszyscy operatorzy są chwilowo zajęci. Proszę czekać...— usłyszał.
Zrozumiał, że linie w mieście nie były zajęte, lecz uszkodzone. Cisnął
słuchawkę na widełki, chwycił kurtkę i ruszył do drzwi. Potężny sztorm
atakował wybrzeże właśnie w okolicy, w której mieszkała Lisa. Musiał upewnić
się, że nic jej nie groziło. A skóro nie mógł uczynić tego telefonicznie, musiał
zrobić to osobiście.
Jechał w stronę wybrzeża i z każdą chwilą niepokoił się coraz bardziej.
Wściekłe uderzenia wiatru kołysały samochodem. Wszędzie dokoła leżały
połamane gałęzie i grube konary. Kawałki blachy obijały się o płoty i pnie
drzew. Całe j dachów z domków plażowych leżały na trotuarach. To był
naprawdę potężny sztorm.
Auto drżało i dygotało, ślizgało się na zakrętach, atakowane zewsząd przez silne
podmuchy. Strugi wody lały się z nieba tak obficie, że wycieraczki nie dawały
rady odgarniać ich z szyb. Mijane domy były w większości ciemne i puste. Lecz
w domu Lisy świeciło się światło. Czyżby wciąż jeszcze tam była?
Zostawił samochód na ulicy i walcząc z ulewą, dobrnął do tylnych drzwi.
Załomotał w nie, krzycząc głośno:
— Liso! Liso?!
Odpowiedziała mu cisza. Obszedł dom dokoła i wbiegł na taras. Sprawdzał po
kolei wszystkie okna, aż w końcu znalazł takie, które ustąpiło pod naporem.
— Liso! — zawołał, gdy znalazł się w środku.
Wszystkie światła w całym domu były zapalone, lecz nigdzie nie było ani śladu
ż
ywego ducha.
— Liso? — przebiegł przez salon, gabinet, wielki hol. Wbiegł na schody. —
Liso?
Usłyszał skrzypienie otwieranych drzwi i odwrócił się gwałtownie.
— Carson?— Lisa stała w drzwiach sypialni. Miała na sobie niebieską jedwabną
piżamę. Włosy jak złoty obłok otaczały jej twarz. Była bosa. — Co ty tu robisz?
Ciężko oparł się o ścianę, Czuł ulgę, że jednak ją odnalazł, przede wszystkim
jednak był oszołomiony jej widokiem. Jaki człowiek byłby w stanie znieść to
wszystko? Najpierw cały dzień nieustannej walki i sporów. Później rosnąca z
każdą chwilą obawa o jej zdrowie i życie a teraz... Lśniący jedwab bardziej
podkreślał niż ukrywał jej ciało. Ponętne krągłości bioder, płaski brzuch,
wyniosłe piersi zakończone jędrnymi, wyraźnie zarysowanymi pod delikatną
materią sutkami. Na moment stracił oddech, jak po uderzeniu w żołądek.
— Przyszedłem zabrać cię stąd — wydusił z siebie. Jak zahipnotyzowany
wpatrywał się w wielkie ciemne oczy. I z całej siły starał się nie okazać, jak na
niego działała. — Chodźmy już. Nie możesz zostać tutaj. To jest zbyt
niebezpieczne.
— Nie bądź niemądry — pokiwała głową. — Ten dom stoi tutaj już prawie od
stu lat. Jeszcze jeden mały sztormik nie wyrządzi mu żadnej krzywdy.
Najchętniej porwałby ją w ramiona i pobiegł do wyjścia. Zmusił się jednak do
zachowania spokoju.
— To nie jest jakiś tam sztorm. Wszędzie dookoła walą się drzewa. Za chwilę
może runąć twój dach. Lada moment woda zaleje ganek — wskazał w kierunku
frontu domu. — Wszyscy w tej dzielnicy opuścili już swoje domy.
Kręciła głową przecząco, głucha była na wszystkie jego argumenty. A on nie
mógł oderwać wzroku od jej piersi, kołyszących się pod cienką tkaniną. Był u
kresu wytrzymałości. Powinien koniecznie coś zrobić. Mu odzyskać panowanie
naci sobą, Gwałtownie wepchnął pięści do kieszeni i warknął:
— Chodź już. Idziemy!
— Ja zostaję tutaj — upierała się. — Tu jest moje miejsce.
Może tylko tak mu się wydawało, lecz miał wrażenie, że droczyła się z nim.
Miał już dosyć jej przekory. Trochę było tego nadto, jak na jeden dzień. Zrobił
kilka kroków i otworzył drzwi do sypialni. Ujął Lisę za ramiona, obrócił w
miejscu i powiedział rozkazująco.
— Włóż coś. Zabieram cię do siebie.
Usłyszała kategoryczny ton w jego głosie i zawahała się. Ni gdy nie upierała się
dla zasady. Jeśli rzeczywiście było to takie ważne, powinna go posłuchać.
— Dokąd mnie zabierasz? — spytała, wyjmując z szuflady sweter i dżinsy.
Odwróciła się i spojrzała mu prosto w oczy. Ujrzała w nich... to, co zrobił z nim
widok jej piżamy. Zadrżała z podniecenia. Jeśli miała spędzić tę noc u niego...
— Do mnie — odparł z nieznacznym wahaniem. — Chyba że znasz jakieś
lepsze miejsce?
— Nie — szybko pokręciła głową. — Nie. U ciebie będzie mi zupełnie dobrze.
Ich spojrzenia spotkały się i oboje natychmiast poznali swoje myśli.
— Pośpiesz się — ponaglił cicho.
— Dobrze.
Lecz nie ruszyła się: Patrzyła na niego ogromnymi, ciemnymi oczami.
Zadrżał. Była tak blisko, że czuł jej ciepło, wdychał zapach jej włosów. Jak w
transie zrobił krok, potem drugi. Jego ręka sama uniosła się, dotknęła ramienia
Lisy. Zsunęła się po gładkim materiale aż do piersi.. Wstrzymując oddech, ujął
w palce twardą sutkę.
śą
dze wzięły górę nad świadomością, wymknęły się spod kontroli. Cały był
pożądaniem. Każdym nerwem, każdym skrawkiem ciała pragnął jej. Musiał ją
mieć, bez chwili zwłoki, Pozwolił więc, by jego ręka zsunęła się niżej, w dół jej
brzucha, i jeszcze dalej.
A ona nie protestowała, nie powstrzymywała go. Tylko gdzieś z głębi jej krtani
wydobył się cichy jęk. Biodra poruszyły się, wychodząc naprzeciw jego
niecierpliwej dłoni. Rozpięła guziki piżamy i po chwili bluza zsunęła się z jej
ramion. Z szelestem tak cichym, że zginął w wyciu wiatru, opadła na podłogę.
Carson wbił oczy w różowe koniuszki jej piersi i westchnął ciężko. Przez
moment brakło mu oddechu, miał wrażenie, że się dusi. Przestał myśleć. Mógł
tylko ruszyć ku niej... z nią... Głaskał, dotykał, napawał się delikatnością i
gładkością skóry, jakiej jeszcze nie znał... Czuł żar, wielki ogień rozpalający
zmysły. Pragnął Lisy. Czekał już zbyt długo. Musiał ją mieć.
Znaleźli się na łóżku. Carson miał rozpiętą koszulę i gorączkowo szarpał się ze
swoimi dżinsami. Gdy znów spojrzał na Lisę, była już całkiem naga. Miedziano
złota opalenizna lśniła w świetle lamp.
Znów dotykał jej skóry, głaskał. Sunął od ramienia, przez pierś, do płaskiego
brzucha. I dalej. Tam gdzie oczekiwała go, rozpalona i spragniona.
Nie powinien był tego robić, lecz nie było już odwrotu. Uniósł głowę i spojrzał
jej w twarz. Może zrobi coś, powie, pomoże, może. go powstrzyma? Lecz jej
oczy były jak bezdenne jezioro, jak zamglony, jesienny krajobraz
— Nie przerywaj — wyszeptała. — Och, proszę, Carsonie, nie przerywaj!
Unosiła się na fali rozkos4r, odpływała. Gdyby i tym razem cofnął się,
zrezygnował, oszalałaby chyba.
Nie mogła pozwolić mu odejść. Rękami wczepiła się w jego włosy i
przyciągnęła go do siebie. Rozchyliła usta, witając namiętnie jego pocałunek.
Poczuła na sobie ciężar ciała Carsona. Zachwycona i szczęśliwa, objęła go
jeszcze mocniej. Drżącą ręką dotykała gładkiej jak atłas skóry, zachwycona jego
pięknem. Jęknął cicho pod dotykiem jej palców. Zadygotał z narastającej żądzy.
Krzyknęła, gdy wszedł w nią. Potem znowu i jeszcze raz. Wydawało się jej, że
oszaleje. Czuła tuż przy uchu jego ciężki, urywany oddech. Zapadała w otchłań
potężniejącej rozkoszy. Pragnęła jej, pragnęła dać ją i jemu.
I trwało to chyba wieczność całą. Nawet gdy było już po wszystkim, trwali w
uścisku, tuląc się do siebie. Nie odzywali się. Długo leżeli w zupełnym
milczeniu. Oczy Lisy wypełniły się łzami. Na szczęście Carson nadal leżał z
twarzą wtuloną w jej włosy i nie mógł ich zobaczyć.
Były to łzy szczęścia i zachwytu nad niezwykłością doznań, których właśnie
doświadczyła. Były to także łzy radości, gdyż uświadomiła sobie, że kochała
Carsona ponad wszystko.
Carson uniósł głowę. Grymaś bólu i cierpienia przemknął po jego twarzy.
— Mój Boże, Liso — szepnął głucho. — Nie powinienem był tego robić! —
Delikatnie pocałował ją w usta.
— Przecież sama tego chciałam — odparła po prostu. — I jestem bardzo
szczęśliwa.
Obrócił się na bok, by móc patrzeć na nią. Płomienie pożądania znów zaczęły
rozgrzewać mu krew. Pochylił głowę i musnął językiem nabrzmiałą sutkę. Ciało
Lisy wygięło się leniwie, jęknęła cichutko. Miała właśnie powiedzieć coś
uwodzicielskie go, gdy zza okna doleciał wzmocniony potężnym głośnikiem
głos.
Uwaga! Cała dzielnica została już ewakuowana. Jeśli ktoś jest w tym domu,
musi opuścić go natychmiast. Nikt więcej nie pozostał już w całej dzielnicy.
Nikomu nie możemy zagwarantować bezpieczeństwa!
— O Boże! — Carson uniósł głowę. — Zostawiłem samochód na ulicy —
Nagle przypomniał sobie, po co właściwie przyjechał.
— Hej! Musimy zabierać się stąd.
— Nie! — Lisa wyciągnęła ku niemu ramiona. Lecz on chwycił ją za nadgarstki
i podniósł.
— Musimy! Została już tylko godzina do przypływu. Przy tej wichurze
wszystko może się zdarzyć.
Wstała, wciąż trzymając go za ręce.
— Jedziemy do ciebie? — spytała.
Skinął głową.
— W porządku. — Uśmiechnęła się.
Ubrali się pospiesznie i zbiegli na dół. Byli już prawie przy drzwiach, gdy Lisa
coś sobie przypomniała.
— Zaczekaj — krzyknęła. Mimo protestów Carsona pobiegła do drzwi. Gdzie
podział się ten wózek dla lalek? Od tygodni stał przecież na ganku. Chciała
koniecznie schować go przed burzą, lecz wózek gdzieś przepadł.
Biegiem wróciła do Carsona, puszczając mimo uszu jego cierpkie uwagi.
Przyzwyczaiła się do tego wózka, do przyczepionej do rączki barwnej tekturki.
Zniknięcie wózka zmartwiło ją.
Jechali pustymi ulicami, walcząc z wichurą.
— Tylko głupiec wychodzi z domu w taką pogodę — zauważył Carson z —
Zastanawiam się, co my tu robimy?
Lisa wybuchnęła śmiechem. Doskonale wiedziała, że postępuje niemądrze. W
przeciwnym wypadku nie byłoby jej teraz z Carsonem. Lecz szalenie jej to
odpowiadało.
Na którymś ze skrzyżowań wielki kawał drewna przeleciał przed nimi, o włos
tylko mijając szybę samochodu. Lisa wtuliła się w fotel. Poczuła lęk. Carson
miał rację. To nie był żaden mały sztormik.
Byli już niedaleko domu Carsona. Z trudem przebijając wzrokiem ciemności, w
ś
limaczym tempie posuwali się naprzód. Nagle Carson zahamował gwałtownie.
— Co się stało? — spytała wystraszona.
— Nie widzisz? Ten wielki stary eukaliptus przewrócił się na ulicę — Zawrócił
samochód, zjechał na pobocze i wyłączył silnik. — Dalej będziemy musieli
pobiec.
Pobiegli. Wielkie krople waliły w nich jak kamienie. Wiatr szarpał ich za
ubrania, wydzierał oddech z płuc. Biegli, trzymając się za ręce. Wpadli wreszcie
do mieszkania Carsona. Prze moczeni do ostatniej nitki, zanosili się od śmiechu.
— Musimy natychmiast zrzucić z siebie ubranie — powiedział, ściągając z Lisy
mokry sweter.
— Masz rację — przyznała, rozpinając pasek przy jego spodniach.
Po chwili byli zupełnie nadzy i kochali się na dywanie. Szkoda im było czasu na
przejście do sypialni. Lisa oplotła go nogami, poganiała okrzykami. A on szeptał
jej imię, unosząc się i opadając, wprawiając ją w rozkoszne drżenie.
Ich miłość była dzika i namiętna. Doznania tak silne, że Lisa długo jeszcze
rozkoszowała się spełnieniem, jakiego nie zaznała nigdy przedtem. Z
niewiadomego powodu prawie natychmiast zapragnęła, by powtórzyło się to
jeszcze raz. Może nie była pewna, czy ta ich pierwsza noc nie będzie zarazem
ostatnią? A może to Carson był taki wspaniały?
Poszli razem pod prysznic. Potem Carson zawinął ją w swój wielki niebieski
ręcznik i rozpalił ogień na kominku. Lisa w za dumie patrzyła w tańczące
płomienie. Nie mogła wprost uwierzyć, że po nocy smutnej i pustej mogła
przyjść noc pełna szczęścia i radości.
Wiedziała, że z tym mężczyzną nie będzie żyła długo i szczęśliwie. Była to
ś
wiadoma decyzja. Brać, co się da.
Carson wstał i dołożył drew do ognia na kominku. Lisa patrzyła na niego z
czułością i miłością. Uwielbiała go. Tęskniła za nim, za jego ramionami,.
tulącymi ją mocno, za jego ustami na jej skroni, za jego głosem i dotknięciami.
Budził w niej gorące namiętności. Dostarczał rozkoszy. Lecz ona chciała jeszcze
więcej.
Usiadł obok niej i przytulił ją do siebie. Z cichym westchnieniem wsparła mu
głowę na ramieniu. Tego właśnie pragnęła naprawdę. Jego ciepła,, uczucia,
przyjaźni. Miłości.
Czy zdołała go zmienić? Zerknęła na niego i omal nie parsknęła śmiechem. Nie!
To on zmienił ją. Niecierpliwą, nudną pracoholiczkę zmienił w kapłankę
miłości. Przynajmniej na tę noc. Wsunęła mu ręce pod koszulę. Westchnął,
czując jej dotyk, ochoczo poddając się dalszym pieszczotom.
— Znów zaczynamy — szepnęła mu prosto do ucha.
Tym razem zaniósł ją do sypialni i ułożył na szerokim łóżku. Potem długo
pieścił i całował, aż zaczęła się pod nim wić. W końcu zawołała głośno:
- Kochaj mnie, Carsonie. Już!
Wziął ją w objęcia, usiłując nie zauważyć, że jej słowa oznaczają coś więcej niż
tylko fizyczne zjednoczenie.
Zawinięci w prześcieradła leżeli potem w bladym świetle padającym z korytarza
i rozmawiali. Na zewnątrz burza tłukła wściekle w ściany domu, w dach,
chłostała deszczem podwórze. Lecz oni leżeli w cieple, z dala od chłodu i
wilgoci.
— Liso? — spytał w pewnej chwili, nawijając na palec kosmyk jej włosów. —
Czy ty... jesteś zabezpieczona?
Nie był to jej pierwszy raz i sama zawsze dbała o siebie. Ale to pytanie zmroziło
ją. Po raz pierwszy tej nocy rzeczywistość przypomniała o sobie.
— Niczego się nie bój — odparła matowym głosem. — Znam twój stosunek do
dzieci.
Leżał bez ruchu, ze wzrokiem wbitym w sufit. Chodziło mu przede wszystkim o
nią, o jej bezpieczeństwo, ale rzeczywiście, miała prawo odebrać to w ten
sposób. W końcu naprawdę nie chciał mieć dzieci. Właściwie w ogóle nie był
gotów do małżeństwa.
— Pewnego dnia — szeptała cicho, kładąc mu głowę na ramieniu — będziesz
musiał mi powiedzieć dlaczego, gdy tylko wspomnę o dzieciach, natychmiast
robisz się taki zły.
Spojrzał na nią. Była taka piękna ilekroć patrzył na nią czuł, że byłby gotów
wyznać jej wszystko.
— To musi chyba mieć związek z twoim dzieciństwem — zastanawiała się.
— Jak wszystko na świecie.
— Freud ucieszyłby się, słysząc twoje słowa. — Uniosła się n łokciu, by lepiej
go widzieć. — Powiedz mi zatem, o co chodzi — dopytywała się, głaszcząc go
pieszczotliwe. — Dawno, dawno temu oddano cię do cyrku? I dzieciaki z
widowni rzucały w ciebie orzeszkami, gdy próbowałeś ćwiczyć na trapezie
Wtedy znienawidziłeś wszystkie dzieci?
Roześmiał się z przymusem i odwrócił do niej plecami.
Nie? — roześmiała się. Przysunęła się do niego i łaskotała go dalej. —
Wychowałeś się wśród wilków? Od dzieciństwa zmuszano cię do niewolniczej
pracy? A może błąkałeś się po pustyni Gobi ciężarówką pełną dzieci? Co? —
pochyliła się i pocałowała go prowokująco. — Co?
Przez ramię spojrzał na nią z wymuszonym uśmiechem.
— Dobrze — powiedział odwracając się do niej przodem. — Powiem ci, jak
było.
Znieruchomiała. Czuła, że w ten sposób ułatwi mu przywołanie wspomnień.
— Niemal całe dzieciństwo spędziłem u ciotki Flo. To była siostra mojej mamy.
Miała sześcioro własnych dzieci i nie była uszczęśliwiona, gdy okazało się, że
musi się zająć także mną.
— Bolesny grymas przemknął po jego twarzy. — Wciąż słyszę jej wrzaskliwy
głos, gdy wydzwaniała do różnych osób, próbując znaleźć kogoś, kto by mnie
od niej zabrał.
Powoli docierał do Lisy koszmar jego opowieści.
— Ile miałeś wtedy lat? — spytała, z wielkim trudem po wstrzymując drżenie
głosu.
— Około czterech. — Rzucił jej krótkie spojrzenie. I pamiętasz to wszystko?
Zaśmiał się, lecz zabrzmiało to sztucznie i niewesoło.
— Tego rodzaju wspomnienia towarzyszą człowiekowi przez całe życie —
odparł i natychmiast pożałował tego. Nie miał zamiaru użalać się nad swoim
losem. Zastanawiał się, w jaki sposób przerwać tę rozmowę.
— I co było dalej? — spytała ze współczuciem. — Zostałeś u niej aż do
pełnoletności?
— Niemalże — odparł niechętnie. Lecz jedno spojrzenie na Lisę przekonało go,
ż
e taka odpowiedź jej nie wystarczała. Wytarmosił ją delikatnie za ucho, marząc
o tym, by znów kochać się z nią, zamiast prowadzić tę rozmowę.
— Kiedy okazało się, że jest na mnie skazana, postanowiła przynajmniej mieć
ze mnie jakiś pożytek. Przez pierwsze lata, jak sądzę, nie bardzo jej to
wychodziło. Ale gdy skończyłem osiem lat, znalazła wreszcie sposób. Musiałem
pilnować dzieci. Otworzyła właśnie sklepik, z dzianiną i wyrobami
włókienniczymi, i potrzebowała kogoś do opieki nad dziećmi, Jej mąż nigdy nie
pracował... Zawsze można było znaleźć go w barze. Tak więc zostałem jej tylko
ja. Przez rok nie posyłała mnie nawet do szkoły. Powiedziała nauczycielowi, że
robi to z powodu nagłego wypadku w rodzinie.
— I nikt nie zareagował? Pozwolili jej na to?
— O ile wiem, nikt nawet o mnie nie zapytał. — Carson wzruszył ramionami.
— I w taki sposób zostałem opiekunem niemowląt. — Oczy zaszkliły mu się —
Boże, co to były za brudne, zafajdane bachory! — Po tylu latach wstrząsnął się
na samo wspomnienie. — Ciotka Flo nie była najlepszą gospodynią. W jej domu
zawsze brakowało pieniędzy na buty czy ubrania dla dzieciaków, Czasem nawet
na jedzenie. Wtedy nauczyłem się — uśmiechnął się blado — gotować
wieczorem hot dogi, by następnego dnia na tej wodzie przyrządzić zupę.
Wrzucałem do niej tylko resztki z lodówki i powstawała wspaniała zupa dla
dzieciaków.
— Och! — stęknęła Lisa.
— Możesz mi wierzyć. Nic na świecie nie smakowało obrzydliwiej. Zdarzyło
się kiedyś, że cała nasza siódemka musiała zadowolić się tylko puszką kremu z
kukurydzy. To był nasz obiad.
— Carson potrząsnął głową — zawsze tak było. Nie chodziłem do szkoły tylko
przez rok. Ale gotowałem o wiele dłużej. Musiałem, jeśli sam chciałem jeść. Ale
muszę przyznać, że najbardziej nie cierpiałem sprzątania. Wszędzie w
mieszkaniu panował okropny brud i bałagan. Dzieciaki wciąż były zafajdane i
nie domyte. Teraz, patrząc wstecz, wydaje mi się, że było w tym wiele mojej
winy. Były brudne, bo nie robiłem niczego, by to zmienić.
— Ale przecież sam byłeś jeszcze dzieckiem.
— I wcale nie byłem stworzony do prowadzenia domu — odrzekł —
Nienawidziłem każdej spędzonej tam minuty.
Nie takie rzeczy chciała usłyszeć.
— Jak wyglądały twoje stosunki z kuzynami? — spytała głaszcząc go po
policzku.
— Nie lubiłem ich. Odkąd musiałem żyć wśród nich, byli dla mnie tylko bandą
zasmarkanych bachorów — Jego twarz zmieniła się nagle. — Poza Angelą —
dodał łagodnie. — Ona była inna... — Od tej chwili uśmiech towarzyszył
ożywionym nagle wspomnieniom. — Była taka drobna i słaba... ale chciała
nieść wszystkim pomoc. Była jak mała mama, wiesz? Z wielkim trudem
próbowała hodować roślinki, które nie chciały rosnąć...
— Dotknął lekko włosów Lisy i zaczął przesuwać je między palcami. — Miała
jasne włosy. Jak ty. Przynosiła mi potajemnie jedzenie do garażu.
— Do garażu?
— Tak. Tam sypiałem. Kiedy ciotka Flo była wściekła, wyganiała mnie z
kuchni. Angela przynosiła mi wtedy coś dojedzenia, gdy wszyscy poszli już
spać.
Zamilkł. Niemal wbrew sobie Lisa zadała pytanie, na które bała się usłyszeć
odpowiedź:
— Co stało się z Angelą?
— Umarła — odrzekł Carson obojętnym tonem. Lecz to nie zmyliło Lisy.
Wyczuła ogromny ból w jego głosie. — Zabił ją samochód.
Przez długą chwilę nie odzywał się. Lisa zapragnęła wziąć go w ramiona, ukoić
cierpienia chłopca, który tak gwałtownie utracił jedynego przyjaciela. Lecz coś
w jego postawie powstrzymało ją przed tym.
— Niedługo potem odszedłem stamtąd — odezwał się w końcu. — Miałem
wtedy czternaście lat. Po śmierci Angeli nic mnie już tam nie trzymało.
Lisa cierpiała wraz z nim. Współczuła chłopcu, który musiał dorastać w tak
okropnym miejscu. Chciała go przekonać, że są na świecie kochające się
rodziny, szczęśliwe dzieci, schludni, czuli dla siebie ludzie, Właśnie taka,
rodzinę ona zamierza stworzyć. I że on... także mógłby.
Ale nie był to najlepszy moment do zmuszania go, by zrewidował swoje
poglądy na temat posiadania dzieci. Ta sprawa musiała poczekać. Lecz jakaś
cząstka jej duszy bardzo obawiała się, że właściwy moment nigdy nie nadejdzie.
Spędzili tę noc zamknięci w czułych objęciach, podczas gdy burza szalała na
dworze. Rankiem, po obudzeniu się, Lisa nie czuła żadnych wyrzutów sumienia,
nie żałowała niczego. Carson również.
Popijali poranną kawę i dokazywali jak dzieci. Rozmawiali o burzy i w pewnej
chwili zaczęli omawiać sprawy sklepu i pomysł Lisy polegający na stworzeniu
centrum rodzinnego.
— Wiele ryzykujesz — ostrzegał ją.
— Wiem o tym — uśmiechnęła się. — Ale do odważnych świat należy,
prawda?
Patrzył na nią z uwagą. Nigdy przedtem nie myślał w ten sposób. Tymczasem
ona była już myślami gdzieś indziej.
— Wiesz, przyszło mi do głowy kilka pomysłów, jak zreorganizować dział dla
matek. — powiedziała — Masz jakiś papier? Muszę je zapisać, nim zapomnę.
— Jasne — powiedział, nalewając kawę do dzbanka — Weź sobie samą. Papier
jest na biurku.
Podeszła do pięknego, zabytkowego sekretarzyka z zamykanym drewnianą
ż
aluzją blatem. Nigdzie nie dostrzegła ani jednej kartki. Zaczęła szperać w
przegródkach i znalazła trzy podłużne koperty. Wszystkie były zaadresowane do
Carsona i wszystkie nadano w Leayenworth.
Leayenworth.
Czy to nie tam znajdowało się wielkie więzienie federalne? Uniosła koperty i
nagłe z jednej z nich wysunął się list. Upadł na podłogę. Schyliła się, by go
podnieść, i zupełnie niechcący przeczytała nagłówek: „Drogi synu”.
Zaraz, zaraz, przecież Carson nie miał ojca.
Nigdy nie czytała cudzej korespondencji. Nie była wścibska. Lecz tym razem
nie mogła się powstrzymać i spojrzała na podpis. „Twój ojciec, Daniel James”.
— Carsonie — krzyknęła cicho.
Szum wody płynącej z kranu zagłuszył jej wołanie.
Z bijącym sercem otworzyła list i czytała, przeskakując gorączkowo z akapitu
do akapitu.
„Nie potrafię opisać, jak bardzo żałuję... Jesteś wszystkim, co mi zostało na
ś
wiecie.. Nigdy nie odpowiadasz na moje listy, lecz wciąż nie tracę nadziei...
Gdybyś się tylko odezwał, gdybyśmy mogli zacząć wszystko od nowa... Nie
mam nadziei, że mi przebaczysz, lecz gdybyś zdołał... Kocham cię, synu”.
— Carsonie — zawołała głośniej. Trzymając papier w wyciągniętej ręce,
podeszła do niego. — Co to jest?
Oczy mu pociemniały, gdy spostrzegł, co miała w ręku. Wyciągnął dłoń i ruszył
ku niej.
— Oddaj mi to — warknął.
— Nie — odsunęła się — To jest list od twojego ojca. Sądziłam, że twój ojciec
nie żyje.
Wolno pokręcił głową.
— Nigdy tego nie powiedziałem; Pozwoliłem ci tak sądzić, ale nigdy tego nie
powiedziałem. Tak czy inaczej, dla mnie on nie żyje.
— Dlatego, że jest w więzieniu? — Wpatrywała się weń szeroko otwartymi
oczami.
— Między innymi — wzruszył ramionami.
Podeszła do niego i położyła mu ręce na piersi.
— Och, Carsonie, tak nie można. Czytałeś ten list. Twój ojciec rozpaczliwie
pragnie zobaczyć cię, porozmawiać z tobą. On ciebie potrzebuje..
Jak mogła dotrzeć do niego, jak sprawić, by zapomniał o złości, o goryczy
przesłaniającej mu prawdę?
— Carsonie! Musisz mu odpisać. Powinieneś do niego pojechać.
— Nigdy — rzucił przez zaciśnięte zęby.
Jak go przekonać? W głębi jego oczu szukała odpowiedzi.
— On,.. błaga cię.
Odwrócił się, by skończyć tę rozmowę. Lecz Lisa nalegała.
— Wiem, co to znaczy samotność — mówiła — Wiem, co to żal i żąda zemsty.
— Jakże trudno jest przekonać kogoś, by od sunął na bok urazy. To także
dobrze znała. Urazy nie pozwalają człowiekowi myśleć logicznie. — Zbyt długo
odsuwałam się od mojego dziadka. Dziś tego żałuję. To jest twój ojciec. Musisz
mu odpisać!
Mięśnie miał napięte jak postronki. śyły na jego szyi nabrzmiały. Wiedziała, że
ledwie wytrzymywał tę udrękę, lecz czuła, że musi doprowadzić rzecz do końca.
— Nie chcę niczego robić — rzucił szorstko. — Nie chcę znać tego człowieka.
Wciąż pisze do mnie, wciąż mnie dręczy. Ale on mnie nic nie obchodzi! Odłóż
te listy, Liso. Albo lepiej wyrzuć.
Nie odezwała się. Szybko wsunęła listy do przegródki i znalazła wreszcie czystą
kartkę papieru. Carson był strasznie uparty. Nie wolno jej było o tym
zapominać.
Usiedli i popijali kawę. Lecz beztroski nastrój prysł. Rzeczywistość przegnała
marzenia. Ostrożnie dobierając słowa, Carson próbował się tłumaczyć.
— Od pierwszej chwili, od tamtego wieczoru w śółtym Krokodylu — mówił,
unikając jej wzroku — próbowałem ze wszystkich sił zwalczyć w sobie
pragnienie ciebie.
— 0, tak. To było wyraźnie widać. — Lisa przyglądała mu się znad krawędzi
filiżanki. Kochała go. Chciała, by poczuł, że może powiedzieć jej wszystko.
Siedziała niemal bez ruchu. Byle go me przestraszyć, swe zniechęcić jakimś
gestem czy słowem. — Prawdę mówiąc, robiłeś to tak wspaniale, że chwilami
byłam święcie przekonana, że zupełnie za mną nie przepadasz.
— Bo tak było — przyznał. — Chwilami cię naprawdę nie cierpiałem. —
Uśmiech zniknął z jego twarzy. — Lecz równocześnie szalałem za tobą. I ty
wiedziałaś o tym..
— I dlatego, rzecz jasna— spojrzała na niego w zadumie — traktowałeś mnie,
jakbym była kandydatką do telewizyjnej „Randki w ciemno”.
— Jasne — wzruszył ramionami, rozpierając się na krześle.
— Wiesz, wcale mi się to nie podoba. — Lisa ostrożnie odstawiła filiżankę. —
Dlaczego wciąż się spieramy?
— Ponieważ to ty miałaś rację, Liso. Od samego początku. Zupełnie do siebie
nie pasujemy. Różnimy się pragnieniami i marzeniami. Powinniśmy byli
trzymać się od siebie jak najdalej.
Czy to możliwe, żeby tak uważał po ostatniej nocy? Nie mogła wprost w to
uwierzyć.
— Naprawdę aż tak bardzo boisz się być z kimś na stałe — spytała cicho.
Zaklął pod nosem, rzucając jej złe spojrzenie.
— Daj spokój, Liso. Nie chodzi o żaden „strach przed jakimś związkiem”.
Nigdy o to nie chodziło. Przez cały czas było tak, jak powiedziałaś na początku.
Ja chciałem czegoś innego, ty również. Mogliśmy nawet spędzić wiele miłych
chwil, ale nie ma szans... na żadną wspólną przyszłość.
Drżała. Wszystkie jej nadzieje waliły się w gruzy. Miała ochotę go udusić.
— Nie martw się, Carsonie — powiedziała, starając się nie okazywać żalu. —
Nie zamierzam siłą zawlec cię do ołtarza, wciągnąć w pułapkę małżeństwa.
Nigdy tego nie zamierzałam.
Wziął ją za rękę. Skupił się, by znaleźć słowa, które pokazałyby jej to, co
naprawdę czuł i myślał.
— No cóż, w porządku. — Czuł, że zachowuje się jak samolub.
— W takim razie nie mamy się czym martwić. Wyrwała rękę z jego dłoni.
— Tak jest — mruknęła — Wszystko jest w porządku. Powinnam się ubrać
powiedziała, wstając — Muszę pojechać do domu i sprawdzić, czy burza nie
narobiła szkód. I trzeba wreszcie wziąć się do pracy.
Carson siedział nieruchomo. Wściekły był na samego siebie za własną
nieudolność, za to, że nie potrafił wyrazić swoich uczuć. Lisa niczego nie
zrozumiała. Nie dostrzegła rzeczywistych przyczyn jego obaw. Nie zorientowała
się, co go przerażało najbardziej. Przecież jeśli się zakocha, nie potrafi już
dłużej bez niej żyć. Gdy nie będzie jej w pobliżu, stanie się do niczego. Lecz
gdy Lisa będzie przy nim, czy potrafi nad sobą panować? Sam już nie wiedział,
co jest dla niego gorsze.
Po raz pierwszy W życiu bał się tego, co mogło się zdarzyć.
Ale tego nie mógł jej wyznać.
Dzwonek u drzwi zadźwięczał donośnie. Carson wstał i poszedł otworzyć. W
strugach deszczu stała ubrana w żółty nie przemakalny płaszczyk Michi Ann.
Trzymała w ręce wielką papierową torbę, z której dobiegały dziwne dźwięki.
Coś bardzo starało się z niej wydostać.
— Dzień dobry panu — powiedziała ze smutkiem. Mocno pociągnęła nosem, a
w ciemnych oczach zakręciły się łzy — Czy może pan coś dla mnie zrobić?
Z niechęcią spojrzał na torbę, lecz uśmiechnął się.
— Co mam zrobić, Michi?
— Czy może pan zaopiekować się moim kotkiem? - spytała, wyciągając ku
niemu torbę.
Zaklął w duchu.
— Hm dlaczego? — spytał w końcu. — Dokąd się wybierasz - Nagle dostrzegł
w jej oczach łzy. — Hej! co się stało? Wejdź. Opowiedz mi wszystko.
Michi stanęła w przedpokoju. Woda kapała z jej płaszczyka, a oczy szkliły się
od łez.
— Jedziemy na Hawaje, do babci — powiedziała. Słowa z trudem docierały do
Carsona przez spazmy szlochu. — Mamusia powiedziała, że nie mogę zabrać
Jake”a i że odda go do schroniska...
Posłuchaj — Carson przyklęknął —Nie musisz się martwić. Zaopiekuję się nim.
Nikt nie odda twojego najlepszego przyjaciela do schroniska.
— Naprawdę, proszę pana?
Co miał powiedzieć? Chociaż tyle mógł zrobić dla tej małej.
— Oczywiście. Wypuść go tutaj, na podłogę.
Dziewczynka zrobiła kilka kroków, postawiła torbę i cofnęła się nieco. Z torby
dobiegł szelest. Powoli pozagniatany papier rozprostował się i z wnętrza
wysunął się żółty łebek z błyszczącymi ślepkami.
Carson wstał i przyglądał się zwierzęciu., Wielki Boże, myślał, co się z tym
robi? Chyba będę musiał wynieść się z domu?
— Jak długo cię nie będzie, Michi? — spytał z obawą.
— Mamusia mówiła, że będziemy u babci przez dwa tygodnie. Chyba —
odparła.
— Dwa tygodnie. No — wydusił — Wspaniale! Zaopiekuj się twoim kotem.
- Dziękuję Wiedziałam, że pan mi pomoże,. — Objęła go i uniosła buzię. — Pan
jest moim najlepszym przyjacielem — po wiedziała — Tak jak Jake.
Schylił się i pocałował ją w główkę.
— Jesteśmy kumplami, Michi. Nagle zaschło mu w gardle. Poczuł, jak serce mu
taje.
Dziewczynka ruszyła do wyjścia. W drzwiach odwróciła się i popatrzyła na
kota. Pociągnęła nosem.
- Cześć, Jake — powiedziała cienkim głosikiem. — Zobaczy my się, jak wrócę.
— O nic się nie martw. Carson ruszył za nią do drzwi. — Będziesz się świetnie
bawić na Hawajach, zobaczysz. Nie potrzebujesz Jake”a. Wciąż będziesz zajęta
zabawą z kuzynami i nowymi przyjaciółmi. Zanim się spostrzeżesz, trzeba
będzie wracać.
— Pewnie tak będzie, proszę pana — odrzekła. Łzy znów na płynęły jej do
oczu. — Cześć.
Po chwili, zniknęła w strugach deszczu.
Carson odwrócił się. Człowiek i kot długo patrzyli sobie w oczy.
— No, dobra — mruknął Carson. Tylko bez paniki. Na pewno można poradzić
sobie z kotem.
Ale jak, do diabła?! Należałoby chyba zamknąć go w pokoju. A może po prostu
wyrzucić go za drzwi? Niech na dworze po czeka na, powrót Michi. Ale co
będzie, jeśli ona nie wróci?
Zaraz, zaraz. Co się z nim dzieje? W końcu przecież jest mężczyzną! Po prostu
musi pokazać tej bestii, kto tu rządzi.
Skrzyżował ręce na piersi i wbił w kota groźne spojrzenie. Jake nie przejął się
tym zupełnie. Wciąż siedział w torbie. Trzeba chwycić go za skórę na karku,
pomyślał Carson, i pokazać mu, gdzie jest jego miejsce.
— Uważaj, Jake — zaczął surowo. — Nie próbuj się stawiać.
Ruszył w stronę torby.
W tej chwili do pokoju weszła Lisa.
- Och! — wykrzyknęła — Jaki śliczny kotek! — Porwała zwierzątko na ręce i
przytuliła mocno. — Nie wiedziałam, że masz kotka — wykrzyknęła
rozentuzjazmowana — Jaki on śliczny.
— Nie mam — Carson nie odrywał oczu od Jake”a. Ten zmrużył ślepia i
mruczał cicho. — To kot Michi Ann. Pamiętasz tę dziewczynkę, którą poznałaś
u Kramera? Prosiła mnie, bym za opiekował się nim przez kilka tygodni. Mała
wyjeżdża na Hawaje.
— Ach, tak — zdziwiła się Lisa. Carson skrzywił się.
— Tylko nie mów, że jestem starym, sentymentalnym głupcem, dobrze? To
wcale nie jest tak. Prawda jest taka, że nie cierpię tego kota. A on mnie.
— Przecież to taki słodki kiciuś?
— Raczej diabeł wcielony. To jest zabójca. Uwierz mi.
Popatrzyła na przytulone do jej ramion zwierzątko, a ono spojrzało na nią ufnie i
łagodnie.
— Dobrze - powiedziała — Jeśli chcesz, zabiorę go do domu. Założę się, że nie
zrobi mi krzywdy.
To było doskonałe rozwiązanie. Przez chwilę Carson poczuł, że znalazł
wybawienie, Ale pokręcił głową.
— Nie. Obiecałem, że się nim zaopiekuję. Nie mogę zawieść Michi Ann
— W porządku. Lisa wypuściła kota. — Czy możesz odwieźć mnie do domu?
Na mnie chyba już czas.
Nie spuszczał z niej wzroku.
Czy naprawdę tego właśnie chciał?
Pal licho wszelkie skrupuły. Podszedł i chwycił ją w ramiona.
— Pomyliłaś się — szepnął całując jej kark, ucho, policzek.
— To nie jest właściwa pora na wychodzenie. Uśmiechnęła się.
— Doprawdy? A na co w takim razie jest odpowiednia pora? Roześmiał się i
skubnął zębami jej wargę. Nie musiał używać słów. Wystarczyło, by pozwolił
przemówić swemu ciału.
ROZDZIAŁ Dziewiąty
Otwieramy za tydzień.
W skupieniu Lisa słuchała sprawozdania Grega z przygotowań do ceremonii
otwarcia Centrum Rodzinnego Loringa. Oto miały zrealizować się jej marzenia.
Już niedługo okaże się, czy będzie to sukces, czy porażka. Do tego w zasadzie
wszystko się sprowadzało.
Wypiła łyk wody. Od wielu dni miała ją zawsze przy sobie. Wciąż czuła
suchość w gardle. Tłumaczyła sobie, że to z napięcia i zmęczenia. Bo tak też
było w istocie.
Spojrzała na siedzącego po drugiej stronie stołu Carsona. Uniósł brwi. Minęły
już trzy tygodnie, odkąd zrozumieli, co czuli do siebie. Od tej pory spotykali się
regularnie. Były to rajskie tygodnie. Koszmarne tygodnie.
Wstała. Spojrzała na zgromadzonych i uśmiechnęła się.
— Chciałabym podziękować wam wszystkim za to, co zrobi liście w ostatnich
tygodniach. Wszyscy razem pracowaliśmy bardzo ciężko. Już niedługo
przekonamy się, czy było warto. Ja wierzę, ze tak Nasza przyszłość zależy od
nas samych Tak jak nasza przeszłość. — Uśmiechnęła się i ruchem głowy
wskazała portret dziadka. — Wygram czy nie, chciałabym, żebyście wiedzieli,
jak bardzo cenię wasz ogromny wysiłek; Jeśli wszystko pójdzie dobrze, na
pewno wam to wynagrodzę. Dziękuję raz jeszcze;
A przecież tyle było jeszcze do zrobienia, przedszkole dla dzieci pracowników
już działało, ale punkt opieki nad dziećmi klientów wciąż istniał tylko w
planach. Lisa często odwiedzała przedszkole pracownicze w poszukiwaniu
pomysłów. Poświęciła wiele czasu na zabawę z dziećmi, obserwowanie ich.
Ulubienicą wszystkich była mała Becky, córeczka Garrison. Wszyscy chcieli
brać ją na ręce i przytulać. Wiele razy podczas tych zajęć Lisa czuła na sobie
spojrzenie Carsona. Niepokojące i nieodgadnione.
— Dziwię się, dlaczego nikt nie wpadł na to już wiele lat temu zastanawiała się
później, gdy przechadzali się z dala od przeraźliwego dziecięcego wrzasku. —
Przecież to takie oczywiste, że matka, która wie, że jej dziecko jest pod dobrą
opieką, pracuje znacznie lepiej. Czemu nikt nie zauważył tego wcześniej?
Wystarczy odrobina logiki.
— Kobiecej logiki — drażnił się z nią Carson.
Wybuchnęła śmiechem.
— Kobieca logika sprawia, że świat nie przewraca się do góry nogami —
stwierdziła.
Przebywali ze sobą, kiedy tylko mogli. Lisa nie chciała afiszować się swoim
romansem przed personelem, ale nie mogła wytrzymać bez Carsona. Tak jak on
bez niej. Spędzali radosne chwile w jej domu, w jego mieszkaniu, w
samochodzie. Wciąż czuli nienasycony głód siebie. Jakby nie widzieli się całe
wieki. Bywały dni, gdy kilku godzinna rozłąka była nie do wytrzymania.
Tak właśnie stało się poprzedniego wieczoru. Zostali zaproszeni na przyjęcie,
które odbywało się na pływalni. W fantastycznej budowli wykonanej głównie ze
szkła. Hala, mieszcząca basen, zbudowana była z wielkich panoramicznych
szyb, przez które widać było całą okolicę i ocean. Można było śledzić statki
wychodzące w morze, latarnię morską na cyplu. Przyjemnie było słuchać szumu
fal i jednocześnie pluskać się w ciepłej wodzie, popijać koktajle lub pocić się w
saunie,
Lisa włożyła na tę okazję jednoczęściowy kostium kąpielowy. Uznała, że będzie
odpowiedni. Zakrywał akurat tyle, ile powinien. Dopiero w wodzie, gdy
zauważyła łakome spojrzenia siedzących wokół basenu mężczyzn, zrozumiała
swoją pomyłkę. Mokry kostium przylegał tak, że uwydatniał wszystko, co miał
zakryć. W spojrzeniu Carsona znalazła potwierdzenie swoich najgorszych obaw.
Zawstydzona, wyszła z wody i szybko ruszyła do szatni.
W szatni ustawiono w dwóch rzędach kabiny służące do przebierania się. Po
jednej stronie dla pań, po drugiej dla panów. Weszła do ostatniej, zsunęła z
siebie kostium i rzuciła go na podłogę. Sięgnęła po gruby biały ręcznik, by
wytrzeć włosy. Nagle usłyszała za sobą cichy szelest. Odwróciła się
gwałtownie.
— Carson!
— Ciiii. — Carson przyłożył palec do ust. Drugą ręką sięgnął za siebie i
przekręcił klucz w zamku. Błyszczącymi oczami wodził po jej nagich piersiach,
smukłej talii, długich nogach. Spojrzała mu w oczy i dostrzegła w nich dobrze
znany żar.
— Carsonie, nie — szepnęła. — Nie tutaj.
Uśmiechnął się. Przytulił ją do siebie. Dotknął jej piersi. Głaskał je i pieścił, aż
sutki nabrzmiały, stwardniały.
— A dlaczego nie? — spytał cicho— Wszyscy są zajęci zupełnie czymś innym.
Nikt nawet nie zauważy naszej nieobecności.
Wcale nie musiał przekonywać jej zbyt długo. Jego ręce uczyniły to za niego.
— Ale ze mnie rozpustnica — mruknęła.
— To ciekawe — Carson szeptał jej wprost do ucha. — To może wypróbujemy
jakieś nowe pozycje?
Roześmiała się cicho. Niecierpliwie pomogła mu pozbyć się kąpielówek i już po
chwili leżała na podłodze, a Carson wypróbowywał nowe możliwości.
Uprawianie miłości z Carsonem nigdy nie było monotonne i nudne. Stale
wynajdywał nowe pieszczoty, odkrywał nowe miejsca, których dotknięcie
budziło w niej coraz większe pod niecenie. Rozpalał ją do białości, aż zaczynała
wić się i k Wychodziła naprzeciw pieszczotom, Całym ciałem łaknęła go.
Pragnęła mieć go blisko.., bardzo blisko...
— Liso? — rozległ się nagle czyjś głos za drzwiami kabiny. Otwarła szeroko
przerażone oczy. Na chwilę straciła oddech.
— Liso? To ja, Andy Douglas. Wiem, że tam jesteś. Słyszałem twój głos.
Zrozpaczona, spojrzała na Carsona. Lecz on nie przerwał ani na moment. Jakby
w ogóle niczego nie słyszał.
— Liso, posłuchaj. Mam wspaniały pomysł. To przyjęcie i tak prawie już się
kończy. Może wsiądziemy do mojego nowego rollsa i wybierzemy się na
przejażdżkę? Pojechalibyśmy na przełęcz Cally Widać stamtąd wspaniale
ś
wiatła miasta. Moglibyśmy nawet pojechać do Santa Barbara. Znam tam uroczą
kawiarenkę. Co ty na to?
Nawet gdyby chciała, nie mogła mu odpowiedzieć. To Garson był panem
sytuacji. Zacisnęła powieki i wbiła mu paznokcie w ramiona. Byle tylko nie
krzyczeć. Bała się, że Carson zacznie jęczeć, choć sama z trudem
powstrzymywała krzyk. Znów była z nim! Tak jak tego pragnęła.
- Serwują w niej wspaniałe kanapeczki. Z ogórkiem. Na pewno Ci się tam
spodoba.
Leżała, nie mogąc złapać tchu. Carson patrzył na nią z góry, dusząc się od
ś
miechu.
— Porachuję się z tobą, zobaczysz! — Spojrzała na niego z wyrzutem. — Nie
mogę uwierzyć...
— Albo możemy pojechać wzdłuż brzegu oceanu. Jest tam niezwykła wioska
rybacka. Niedaleko Camino Corto. Na zupełnym odludziu. Z przyjemnością ci
ją pokażę.
Lisa wstała i zaczęła się ubierać. Mamrotała coś przy tym bez przerwy. Garson
miał mniejszy kłopot. Naciągnął na siebie kąpielówki i już był gotów.
— Liso? Liso?
Rzuciła Carsonowi jadowite spojrzenie, westchnęła głęboko i otworzyła drzwi.
Wyszła z wysoko podniesioną głową,
— Bardzo mi przykro, Andy — powiedziała, uśmiechając się niepewnie. —
Dziękuję, że mnie zaprosiłeś, ale dziś wieczorem będę zajęta.
— Psiakrew — mruknął Andy i w tym momencie ujrzał wychodzącego
Carsona. Bez trudu zauważył ich pałające jeszcze twarze, nieład w ubiorze Lisy
i natychmiast dodał dwa do dwóch — O kurczę! Skoro tak się rzeczy mają...
— Tak się właśnie rzeczy mają — Lisa uśmiechnęła się do niego szeroko —
Przykro mi.
Zostawili go stojącego bez ruchu. A Lisa szepnęła do Carsona z wściekłością:
— Jeśli jeszcze kiedyś zrobisz mi coś takiego, zabiję cię!
— Tylko zrób to tak jak przed chwilą — odrzekł — a umrę szczęśliwy.
Gdy następnego ranka Carson przybył do sklepu, Lisa siedziała już w swoim
biurze. Z uwagą studiowała raporty kasowe.
— Zostaw drzwi otwarte — powiedziała, podnosząc głowę.
Spojrzał na nią, całkiem zdezorientowany.
— Dlaczego — spytał, gdy nie doczekał się wyjaśnień.
— Ponieważ chcę mieć pewność, że nie przyjdą ci do głowy żadne głupie
pomysły.
— Ja już urodziłem się z głupimi pomysłami — powiedział.
— Prawdę mówiąc... — Rozsiadł się wygodnie w fotelu i popatrzył na nią
badawczo. — Przyszedł mi do głowy pewien doprawdy znakomity...
Lisa zdjęła okulary i spytała podejrzliwie:
— Czy mogę wiedzieć, jakiż to?
Niebieskie oczy objęły ją pełnym czułości spojrzeniem.
— Boże powiedział. — Ależ ślicznie dzisiaj wyglądasz. Wiesz o tym? A może
zaplanowałaś to sobie? Czy też jest to twój naturalny...
— Carsonie! — przerwała mu gniewnie. — Powiedz mi natychmiast, co to za
pomysł? Nie mam zamiaru ocknąć się nagle wśród tłumu gapiów...
— Już dobrze — ustąpił niechętnie. — śałujesz mi odrobiny przyjemności.
— Mów! — Jej oczy zalśniły groźnie.
— Dobrze, dobrze. Wiesz? Ben Capalletti zabiera żonę, najstarszą córkę i na
weekend do San Francisco.
— Carsonie! Nie mamy czasu na wycieczki do San Francisco...
— Wiem o tym. Pozwól mi skończyć. Usłyszałem, jak Ben wydzwaniał do
różnych osób w poszukiwaniu jakiejś opieki do czwórki swoich młodszych
dzieci, których nie zabiera ze sobą.
— I co z tego?
— Wyobrażasz sobie, jaki był zaskoczony i zdziwiony, gdy ja się zgłosiłem?
— Wyobrażasz sobie, jak ja jestem tym zdziwiona?
Jak się pewnie domyślasz, miałem w tym swój cel — wyznał, bardzo z siebie
zadowolony.
— Nie wątpię — mruknęła. Z trudem hamowała wybuch śmiechu. Carson
James zgłasza się na ochotnika do niańcz dzieci!
— Wciąż marzysz o posiadaniu dzieci — pochylił się do przodu i spojrzał jej
głęboko w oczy Uważasz, że niczego nie pragniesz bardziej niż rodziny. No to
przekonamy się, jak sobie poradzisz.
— Masz na myśli...
Niemożliwe. Na pewno żartował. Szelmowskie błyski w jego oczach zdawały
się to potwierdzać.
— Mam na myśli brudne pieluchy — powiedział. — A także karmienie o
drugiej w nocy i wycieranie zasmarkanych nosów.
Pochylił się nad stołem pogłaskał ją po policzku grzbietem dłoni — Wóz albo
przewóz, moja droga. Mówię o prawdziwych dzieciach. Nie o świeżutko
wykąpanych maleństwach gaworzących w kolorowych nosidełkach w twoim
sklepowym przedszkolu.
On mówił poważnie! zrozumiała. Specjalnie chciał ją postawić w dramatycznej
sytuacji bez wyjścia, by przekonała się, jak nieprawdziwe były jej sny i
marzenia. Tylko co będzie, jeśli mu się to uda? Jej duch walki nie pozwolił
wątpić w sukces zbyt długo. 0, nie! Ona mu pokaże! Zniesie wszystko, co mogą
jej zgotować tamte maluchy.
— Ależ będzie się działo! — Carson snuł przerażającą opowieść — Może nawet
poleje się krew? Myślisz, że dasz sobie radę?
Pewnie! Daj mi tylko sposobność, pomyślała.
— Zrobię wszystko, co w mojej mocy, panie kapitanie — przytknęła dłoń w
czoła, salutując po żołniersku.
— Z przyjemnością to obejrzę - uśmiechał się z zadowoleniem. — Będzie to
powrót Lisy Loring do rzeczywistości.
— Możliwe — Uśmiechała się buńczucznie. Carson był bardzo pewny swego.
Widziała to wyraźnie.
Tymczasem on zastanawiał się nad czymś. Pochylił się w jej stronę i powiedział
powoli:
— Posłuchaj. Zróbmy interes. — Zamknął jej dłoń w swojej. Na twarzy błąkał
mu się łagodny, pełen współczucia uśmiech, który sprawił że nabrała ochoty, by
go uderzyć. — Jeśli może ci to pomóc w rozstrzygnięciu, czy naprawdę właśnie
na dzieciach zależy ci najbardziej... — zawiesił głos, a oczy zaszły mu mgiełką
rozmarzenia. — Pojedź ze mną na Tahiti.
Tego nie spodziewała się. Serce zabiło jej mocniej.
— Przecież masz tylko jeden bilet - bąknęła.
— Chętnie wymienię go nawet na bilet do Chin, jeśli tylko ty będziesz ze mną.
Słowa Carsona były jak balsam na jej udręczoną duszę. Z rozkoszą pojechałaby
z nim na Tahiti. Ale nie tego oczekiwała. Od takich krótkotrwałych porywów
musiała trzymać się z daleka. Zależało mu na niej w tym momencie. Tylko na
jak długo?
— Zgadzam się na eksperyment z dziećmi — powiedziała. — Ale co do
wyjazdu na Tahiti... — Wzruszyła ramionami.
Nie nalegał. Pokiwał głową i powiedział:
— W porządku. W sobotę wieczorem. Nie zapomnij.
Jak mogłaby zapomnieć?! Przypominał jej o tym, ilekroć się spotkali. Aż w
końcu nadszedł ten wieczór, gdy z drżeniem serca udała się do domu
Capallettich.
Początek był zupełnie niewinny.
Rodzina Capallettich mieszkała w uroczym domu, na skraju urwistego brzegu,
ze wspaniałym widokiem na ocean. Carson przedstawił ją wszystkim dzieciom i
oprowadził po pokojach. Lisa przyglądała się sprzętom i wyposażeniu sypialni
dwulatka i niemowlęcia. Nie mogła ukryć zachwytu. Czapeczki, buciczki,
smoczki, grzechotki, wszystko było takie urocze, takie dla niej nowe i nie znane.
Te milutkie dzieci, ten przytulny dom. Jakże Carson mógł sądzić, że wizyta u
Capallettich może zmienić jej poglądy w sprawie dzieci?
Po raz pierwszy poczuła niepokój; gdy najmłodsze z dzieci zaczęło płakać.
— Jak myślisz, o co mu chodzi? — spytała Carsona z obawą w głosie.
— Wiem tyle, co i ty — odparł, usuwając się na bok. — Nie znam się na
dzieciach.
Próbowała zabawiać małego, robiła do niego miny, uśmiechała się. Lecz płacz
nie cichł. Przeciwnie stawał się coraz głośniejszy. Wreszcie Lisa poczuła
prawdziwy niepokój. A jeśli dziecku naprawdę coś się stało? Skąd miała
wiedzieć, co mu dolega, jeśli nie mogło jej tego powiedzieć?
Carson zaproponował że podgrzeje butelkę. Dzieciak wypluł jednak smoczek i
wrzeszczał coraz głośniej.
— Szybko! — rzucił Carson, patrząc uważnie na zsiniałą nieco od krzyku
twarzyczkę. — Noś go! Zanim zacznie wyć.
— Nosić go?!
— Oczywiście. Musisz wziąć go na ręce i chodzić tam i z powrotem. Godzina
za godziną. Uwierz mi, gdy raz zaczniesz, nigdy nie pozwoli ci przestać. Dzieci
to uwielbiają.
— Ale... jak mam zajmować się pozostałymi dziećmi, nosząc bez przerwy
niemowlę?
— Zaczynasz chwytać — Carson wycelował w nią palec.
Nosiła niemowlę. Rzeczywiście, uspokoiło się, gdy znalazło się w jej
ramionach. Delikatny zapach jego włosków był dla Lisy cudowną nagrodą za
trud i wysiłek. Ale Carson miał rację. Gdy zaczęła kołysać niemowlę, nie mogła
już przestać. Dziecko jej na to nie pozwalało. Nawet gdy zwolniła tylko tempo
marszu, zaczynało krzyczeć. Chodziła więc po całym domu, na podwórko, do
kuchni... W pewnym momencie natknęła się na dwunastoletniego Billa.
Billy przez cały wieczór chodził po domu z kijem baseballowym na ramieniu.
Jakby ten kij był częścią jego stroju. Lisa zamierała z przerażenia za każdym
razem, gdy chłopiec przechodził koło czegoś kruchego, łatwo tłukącego się.
Chodząc z niemowlęciem, zauważyła w pewnej chwili, że Billy kieruje się do
wyjścia.
Dokąd się wybierasz? — spytała uprzejmie, chociaż niemowlę coraz bardziej jej
ciążyło i była bardzo zmęczona.
— Idę pograć.
— Po ciemku — Nie uwierzyła mu
— Mama zawsze mi pozwala — powiedział, patrząc na nią surowo.
Czy to możliwe? Spojrzała błagalnie na Carsona. Ten jednak tylko pokręcił
głową.
— Wiesz — zwróciła się do chłopca — wolałabym, żebyś nie wychodził z
domu po zmroku. Będziesz musiał zaczekać, aż wróci mama.
— Ale ona wróci dopiero jutro! wykrzyknął chłopiec.
Lisa zawahała się przez chwilę, a w końcu rzuciła krótko:
— To prawda. Skoro tak zmienił taktykę — skoro nie mam co robić, może
wypożyczymy jakąś kasetę z filmem?
-Nie.
- Dlaczego?
— Ponieważ jesteśmy zbyt zajęci.
— Ja nie jestem.
Miał rację. Lisa gorączkowo szukała jakiegoś rozwiązania.
— Nie masz zajęcia? - powiedziała. — Pozmywaj naczynia.
Nawet nie zareagował na tak idiotyczną propozycję.
— Czy mogę zaprosić na noc kilku kolegów? — zapytał.
— Myślę, że nie dzisiaj.
— Dlaczego?
Lisa zmełła w ustach przekleństwo. Nim odpowiedziała, po liczyła do
dziesięciu.
— Bo ja tak chcę — odparła. — Czemu nie pójdziesz się pobawić?
— Czy mogę zabrać telewizor do mojego pokoju?
O Boże! On mnie zadręczy na śmierć, pomyślała. A tu niemowlę znów wpadło
w złość, że przestała chodzić, i zaczęło wierzgać nogami.
— Nie wiem — powiedziała z rozpaczą — Czy twoja mama pozwała ci na to?
— Pewnie! Zawsze.
— Nie wierz mu ani trochę — przyszedł jej z pomocą Carson.
Billy rzucił mu pełne nienawiści spojrzenie i wściekły wyszedł z pokoju.
— Dlaczego to zrobiłeś? - Lisa zmarszczyła czoło. — Przecież nazwałeś go
kłamcą.
— On jest kłamcą — roześmiał się Carson.
— Ale to taki miły chłopiec... — mruknęła skonsternowana.
— Oczywiście! I wyrośnie na prawego, uczciwego obywatela. Ale na razie ma
dwanaście lat. Będzie próbował wmówić w ciebie wszystko, aby tylko móc
przenieść telewizor do pokoju.
Przyglądała mu się zdumiona. Czy zdawał sobie sprawę, jak dużo wiedział o
dorastających dzieciach? Wydawało się, że wracają do niego wspomnienia z
przeszłości.
— Może moglibyśmy wszyscy razem usiąść w salonie i po oglądać telewizję?
— zaproponowała nieśmiało. Takie wspólne, rodzinne oglądanie.
— 0, tak! — mruknął z kwaśną miną. — Idealna rodzinka przed telewizorem.
Nie rób tego, bo będziesz żałować.
Przełożyła niemowlę na drugie ramię i wykonała zdrętwiałą ręką kilka kolistych
ruchów. Uważała, że jej pomysł był dobry. Oczami duszy już rozkoszowała się
tym uroczym, rodzinnym obrazkiem Wszystkie dzieci w jej objęciach,
przytulone, zajadające prażoną kukurydzę.
— Co masz przeciwko temu? — spytała.
Wprost nie mógł uwierzyć, że Lisa do tego stopnia nie miała pojęcia o
dzieciach. Ale po zastanowieniu się musiał przyznać, że po latach zajmowania
się dziećmi ciotki był naprawdę, wybitnym specjalistą w dziedzinie pedagogiki.
Właściwie zapomniał już, że posiadł taką wiedzę. Uzmysłowienie sobie tego
sprawiło mu nawet sporą przyjemność. Zawsze to miło wykazać, że człowiek
zna się na czymś.
— Wydaje ci się, że to dobry pomysł — zaczął — ale on się nigdy nie
sprawdza. Widzisz, dzieci nigdy nie oglądają telewizji. Największą frajdę
sprawia im przeszkadzanie innym w jej oglądaniu. Dwuletnie dzieci nigdy nie
pojmują, o co chodzi na ekranie. Najchętniej wtedy rozrabiaj pokrzykują.
Biegają po pokoju, rzucają w telewizor, czym popadnie, Ale nie oglądają
ciągnął. — Kto w takim razie będzie siedział przed telewizorem? Siedmiolatek,
który uwielbia filmy rysunkowe, i dwunastolatek, który kocha filmy o
policjantach i bandytach. A co z nami - spojrzał jej głęboko w oczy. — Czy
będziemy oglądać idiotyczne kreskówki, czy też historie o policjantach?
— Wyświetlają dzisiaj „Casablankę” — przypomniała sobie z błyskiem w oku.
— Może...
— Nie licz na to — pokręcił głową — Nie pozwolą ci tego filmu obejrzeć. Nie
mają litości.
Chyba jednak Carson miał rację. Wyglądało na to, że doskonale znał się na
dzieciach. Choć pozornie przyglądał się z boku jej wysiłkom i śmiał się pod
nosem, to tak naprawdę bez przerwy kontrolował sytuację, doradzał jej i
ostrzegał. Poczuła się strasznie przygnębiona.
Kiedy C.C. — dwulatek — wrzucił kluczyki od samochodu do ubikacji, to
Carson je wydobył. Kiedy siedmioletnia Dea niemal ostrzygła wszystkie
pluszowe maskotki Holly, to Carson przy pomocy elektrycznej maszynki do
golenia Bena zatuszował skutki jej wysiłków. A potem jeszcze posprzątał. W
końcu wreszcie to on nosił niemowlę, by Lisa mogła położyć pozostałe dzieci
do łóżek.
Ku zaskoczeniu Lisy to właśnie Billy poprosił, by opowiedziała mu coś przed
snem. Musiała więc na poczekaniu wymyślić jakąś mrożącą krew w żyłach
historię. Bajki o księżniczkach i wróżkach uznała w tym wypadku za
niewłaściwe.
Carson z niemowlęciem, śpiącym na jego ramieniu, stał w drzwiach pokoju
Billy”ego. Słuchał opowiadania Lisy i bił się z myślami. Sądził, że sytuacja, w
jaką ją wmanewrował, przerośnie ją i wreszcie Lisa pojmie problemy i kłopoty
związane z posiadaniem dzieci. Tymczasem ona radziła sobie tak, jakby
zajmowała się dziećmi przez całe życie. Co zatem po winien uczynić, jak
postąpić? Okazało się, że Lisa ma na prawdę dar obcowania z dziećmi. Czy był
w stanie zniechęcić ją do czegoś, czego tak gorąco pragnęła? Do czego została
stworzona.
Widok chłopca, usypiającego w baseballowej czapeczce na głowie, wywołał w
jego pamięci obrazy z własnego dzieciństwa. Wszystko, co opowiadał Lisie o
tamtych czasach, było prawdą. Zabrakło tylko postawy jego ojca. I właśnie
teraz, gdy patrzył na nią, opowiadającą chłopcu cichym głosem jakąś historyjkę,
przypomniał sobie te chwile, które jego ojciec spędzał
— między kolejnymi pobytami w więzieniu — z nim. Ojciec dbał o niego. Też
opowiadał mu przed snem różne historie, zabierał na mecze. Carson zdumiał się,
ż
e tak łatwo o tym zapomniał. A przecież, gdy było to możliwe, ojciec naprawdę
troszczył się o niego. Nagle uświadomił sobie, że przez lata całe był na ojca
wściekły za to, że ten opuszczał go, zostawiał na pastwę ciotki Flo. Zrozumiał,
iż znienawidził ojca dlatego, że chwile, które spędzali razem, były takie
cudowne i że nie potrafił wybaczyć ojcu jego postępków, które przerywały
brutalnie ich wspólne życie. Może należałoby przemyśleć to wszystko raz
jeszcze?
Miała to być noc przemyśleń dla Lisy. Przywiózł ją tu, by udowodnić jej, że
rzeczywistość dalece odbiega od jej marzeń. Tymczasem to dla niego nastał czas
rozliczeń z samym sobą. Cały jego plan spalił na panewce.
Ranek pełen był gorączkowej krzątaniny, ale w sumie nie wydarzyła się żadna
katastrofa. Lisie podobało się nawet szykowanie śniadania dla tak wielkiej
gromady. Dopóki kuchenne zapachy nie spowodowały u niej mdłości.
— Twarz ci dziwnie zzieleniała — zauważył Carson. Odebrał jej łyżkę i
posadził na krześle.
Lisa wciągnęła głęboko powietrze i odwróciła głowę, by nie patrzeć na jedzenie.
— Mam kłopoty z żołądkiem — przyznała.
— Ach, tak - powiedział z troską — Może to zatrucie?
— Nie, to nie to — zaprzeczyła, unikając jego spojrzenia. — Wiesz, myślę, że
to na skutek stresu. Odkąd postanowiliśmy stworzyć Centrum Rodzimie
Loringa, wciąż tylko o tym myślałam...
— No tak. Na pewno. — Odgarnął jej włosy z czoła. — Może powinnaś wziąć
jakiś proszek? Na pewno znajdziesz coś w apteczce Bena.
— Nie, nie — odrzekła nerwowo — Nie powinnam łykać żadnych pigułek.
— Dlaczego?
— Ponieważ, no, hm... nigdy tego nie robię Nie cierpię lekarstw.
Przez chwilę stał bez ruchu, w końcu wzruszył ramionami i poszedł pomóc
Billy”emu w poszukiwaniach kija baseballowego. Lisa wyszła do holu i stanęła
przed lustrem. Powoli uniosła rękę i dotknęła policzka. Nie potrafiła przyznać
się nawet przed samą sobą, że to nie był stres. Czuła, że coś działo się z całym
jej ciałem. Chyba... była W ciąży.
W pierwszej chwili wydało się jej to zupełnie niemożliwe. Była przecież taka
ostrożna! Ale...
Kilka dni później poszła do lekarza. I wtedy jej przypuszczenia potwierdziły się.
— Tak — upewnił ją lekarz — jest to chyba piąty tydzień ciąży. Co pani teraz
zamierza?
— O co panu chodzi? — spytała zaskoczona.
— No, Wiem, że nie jest pani mężatką. Ma pani trzydzieści pięć lat. Czy to
przemyślana decyzja?
Przemyślana decyzja! Zakręciło się jej w głowie i nie potrafiła skupić myśli.
Była w ciąży z Carsonem i nie mogła powiedzieć mu o tym! Nie mogła zdradzić
swojego sekretu nikomu.
Co za ironia losu! Oto właśnie doczekała się tego, czego pragnęła z całej duszy.
Tyle tylko, że wyszło nie tak, jak się spodziewała. Dwie rzeczy, o których
marzyła, znajdowały się w zasięgu jej ręki. Lecz sięgając po jedną, musiała
zrezygnować z tej drugiej.
Kochała Carsona. Nieprzytomnie, do szaleństwa. Potrzebo wała go jak
powietrza do życia. Ale nie mogła powiedzieć mu, że jest z nim w ciąży. Dał
bardzo wyraźnie do zrozumienia, że nigdy nie zgodzi się zostać ojcem. Była
wobec niego nie w po rządku.
Równocześnie pragnęła mieć dziecko. Marzyła o nim. Wreszcie poczęła je i
miała możliwość urodzić je, wychować, kochać. Lecz to oznaczało utratę
Carsona.
Utracić Carsona! Nie była w stanie nawet myśleć o tym. Jak mogłaby żyć bez
niego?
Tego dnia przyjechał do niej na kolację. Przywiózł wielką stertę pudeł i
pudełeczek z chińskimi potrawami, żeby nie mu siała gotować. Ukrywając przed
nim prawdę, czuła się jak zdrajczyni. Ale co miała zrobić?
Co gorsza, wcale nie była pewna, co Carson mógłby kazać jej zrobić w tej
sytuacji. Wolała nawet o tym nie myśleć.
Kochali się, potem poszli na spacer po plaży. Przez cały ten czas Lisa usiłowała
nie pamiętać o tym, co nosiła w sobie. Uda wała, że wszystko w porządku,
ś
miała się, rozmawiała z Carsonem. I tylko czuła, jak z każdą chwilą umiera
kolejny kawałek jej duszy.
Dziecko. Ich dziecko. Może to będzie chłopiec? Ciekawe, czy będzie podobny
do Carsona? Powinny to być najszczęśliwsze chwile jej życia. Tymczasem
miała wrażenie, że dźwiga na ramionach przytłaczający ją ciężar.
A potem, tuż przed zaśnięciem, Carson przypomniał jej, że wkrótce wyjedzie.
— Wiesz, że zaraz po otwarciu Centrum wyjeżdżam na Tahiti — oznajmił.
Wziął ją w ramiona i przytulił. — Czy pojedziesz ze mną?
Zapytał, chociaż znał odpowiedź. Odwróciła się ku niemu, i spróbowała
uśmiechnąć.
— Bardzo chciałabym — powiedziała. — Wiesz o tym...
— Ale nie możesz — dokończył. Rozczarowanie i gniew pojawiły się w jego
oczach.
Nie mogła wydobyć głosu ze ściśniętego gardła, więc pokiwała tylko głową.
Odwrócił się i wbił wzrok w czerń oceanu za oknem. Ogarnęła go nagła
rozpacz. Nie umiał wyobrazić sobie życia bez Lisy.
Czy powinien zostać?
Nie, nie powinien. Zostając, obiecywałby jej rzeczy niemożliwe. Okłamałby ją.
Musi wyjechać.
Lisa zastanawiała się, dlaczego Carson zamilkł. Stał się taki nieprzystępny,
zimny? Wiedziała, że coś go gryzło, lecz nie śmiała o nic pytać, Może powinna
jednak wyznać mu prawdę? Tylko co by to dało?
Nie, nie mogła: Nie powinna niewolić go w ten sposób, chwytać w pułapkę.
Obiecała; że nic takiego nigdy się nie zdarzy. Musi dotrzymać przyrzeczenia.
Nagle Carson gwałtownie odwrócił się do niej.
— Wyjeżdżam — rzucił niemal z wściekłością. — A wciąż mam w domu tego
cholernego kota. Czy będziesz mogła się nim zająć?
Michi Ann ciągle jeszcze nie wracała. Carson rozmawiał już nawet z sąsiadką,
Jan. Jej zdaniem, należało oczekiwać jej przyjazdu za kilka dni. I do tego czasu
zobowiązany był zapewnić Jake”owi opiekę. Udało im się osiągnąć zawieszenie
broni. Gdy pewnego razu Jake wykonał jego polecenie i potulnie poszedł do
sypialni, Carson poczuł, że rozpiera go durna. Potem, powolutku, zaczęli się
wzajemnie tolerować. Zostali niemal przyjaciółmi.
A teraz musi opuścić i zostawić na pastwę losu tego zwariowanego zwierzaka.
— Oczywiście, zajmę się kotem — odparła. Odetchnęła głęboko i dodała: —
Mam nadzieję, że będziesz miał udaną podróż.
Spojrzał jej w oczy. śadne nie potrafiło zmusić się do uśmiechu. Oboje
wiedzieli, że cokolwiek się stanie, nigdy już nie będą szczęśliwi.
Wiedziałam, że tak będzie, pomyślała Lisa. Ale czy miałam zrezygnować z tych
kilku wspólnych miesięcy, by teraz oszczędzić sobie bólu?
Nigdy!
Otwarcie Centrum Rodzinnego Loringa było kolosalnym sukcesem. Mieszkańcy
San Feliz chętnie chodzili do Kramera, by obejrzeć to, co staje się modne, lecz
gdy czegoś potrzebowali, szli do Loringa. Lisa była bardzo zadowolona. Walka
z Kramerem przestała ją interesować. To była dziecinada.
Postanowiła przekazać kierowanie sklepem w ręce Grega. Zasięgnęła nawet w
tej sprawie opinii Carsona i ten przyznał jej rację. Tak więc sukces, choć
zasłużony i satysfakcjonujący, wpłynął w znaczący sposób na jej życie. Miała
ważniejsze sprawy na głowie. Była w ciąży, a człowiek, którego kochała
właśnie z jej życia.
Carson wyjeżdża! Te dwa słowa dudniły w jej głowie nieustannie. Zupełnie nie
potrafiła wyobrazić sobie, czy będzie po trafiła z tym żyć.
Nadeszła ich ostatnia wspólna noc. Lisa próbowała śmiać się i żartować, lecz
wciąż czuła łzy pod powiekami. Ciągle rozmyślała o rozwijającym się w niej
ż
yciu. Powinnam mu powiedzieć, powtarzała sobie w myślach. Mój Boże,
przecież wyjedzie, nic nie wiedząc!
Kochali się. Potem, gdy leżeli przytuleni, zdecydowała się. Bez względu na
wszystko Carson musiał dowiedzieć się prawdy.
Już nabierała powietrza w płuca, by wyrzucić z siebie słowa, których bała się
tak bardzo, gdy Carson zaskoczył ją.
— Nie jadę na Tahiti — oświadczył.
Zastygła w bezruchu.
— Nie — wybąkała.
— Jeszcze nie — pokręcił głową — Jadę do Kansas. Zamierzam zobaczyć się z
ojcem.
— Och, Carsonie! Jestem taka szczęśliwa. Szukała jego oczu. Dostrzegła w nich
gorycz.
— Wiem! Ujął w dłonie jej twarz i pocałował Lisę w czoło.
— Powinnaś być szczęśliwa. Robię to przez ciebie.
Wstała i podeszła do okna. Noc była ciemna. Srebrny księżyc żeglował po
oceanie. Jak ma teraz mu wyznać „prawdę? Czy mogłaby odwlec jego
pojednanie z ojcem?
— Nadal mam nadzieję, Liso, że jednak pojedziesz ze mną — nalegał. —
Mógłbym zabrać cię, wracając.
Zapatrzona w dal, pokręciła głową.
— Nie. Nie mogę wyjechać. Trzyma mnie tu zbyt wiele Spraw.
Podszedł i objął ją mocno,
— Chcę, żebyś wiedziała — szepnął — że nigdy do nikogo nie czułem tego, co
czuję do ciebie. Zmieniłaś moje życie, Liso. Nigdy ci tego nie zapomnę.
Uśmiechnęła się i łzy napłynęły jej do oczu. A więc jednak była podobna do
matki. Zmieniła podrywacza w statecznego i rozważnego mężczyznę. Nie
zdołała jedynie przezwyciężyć jego potrzeby wędrowania. Ten człowiek musiał
czuć się wolnym.
— Kocham cię, Carsonie — szepnęła łamiącym się głosem.
W odpowiedzi pocałował ją. Wtedy uświadomiła sobie, że nigdy nie usłyszała
od niego podobnych słów. I już ich nie usłyszy.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Minął już tydzień od wyjazdu Carsona, gdy Michi Ann zgłosiła się po kota,
Pewnego dnia stanęła w drzwiach domu Lisy.
— Cześć — powiedziała — Ciocia Jan twierdzi, że Jake jest u pani. Dziękuję,
ż
e pani się nim zaopiekowała. Czy mogę już zabrać go z powrotem?
— No cóż, to zależy. — Lisa uśmiechnęła się do dziewczynki.
— Wydarzyło się cos Lepiej wejdź i zobacz sama
Zaprowadziła Michi do komórki mieszczącej się na tyłach domu, gdzie Carson
uszykował Jake”owi legowisko Odsunęła zasłony Na miękkich poduszkach
leżało grube żółte kocisko i sześć maleńkich kociąt, tulących się do niego... a
raczej: niej. śółte oczy wpatrywały się w dziewczynkę z głębokim
zadowoleniem.
— Nareszcie! — wykrzyknęła radośnie Michi.
Zdumiona Lisa wysoko uniosła brwi
— To ty wiedziałaś, że to jest kotka?— spytała.
— Oczywiście — Wielkie oczy dziewczynki spoglądały na Lisę niewinnie —
Jake to zdrobnienie od Jacqueline
Przecież to takie proste!
Lisa potrząsnęła głową.
— Dlaczego mówiłaś o niej „on”?
— Nie wiem. — Dziewczynka wzruszyła ramionami. — Wszyscy tak mówili.
Nie zastanawiałam się nad tym.
Lisa wybuchnęła śmiechem. Ostrożnie pogłaskała małą po głowie.
— No, cóż, jeśli chcesz je zabrać, musisz zdobyć jakieś pudełko czy coś w tym
rodzaju. Michi zmarszczyła brwi. Po chwili buzia rozjaśniła się.
— Mam wózek w samochodzie — powiedziała — Ciocia Jan kupiła go dla
mojej lalki w sklepie ze znalezionymi rzeczami. Będzie odpowiedni.
Wybiegła i po chwili wróciła, prowadząc nieco rozklekotany wózek z różową
poduszeczką i żółtym kartonikiem dyndającym u rączki. Na kartoniku widniał
napis: „Dziecko na pokładzie”. Lisa patrzyła na wózek, nie wierząc własnym
oczom. Wreszcie zaczęła się śmiać.
— Nie do wiary — mruknęła. Ale musiała przyznać, że taki obrót sprawy
bardzo ją ucieszył. Po kilku tygodniach spędzonych przed jej domem wózek
nareszcie trafił we właściwe ręce. A po za tym był rzeczywiście idealny do
przewiezienia wielkiego żółtego kota i sześciu kociąt.
Pomachała na pożegnanie Michi Ann i cofnęła się do domu. Przez ostatnie dni
ż
yłą jak we śnie. Wszystkie jej myśli krążyły wokół tylko jednej sprawy. Wokół
ciąży.
Carson wyjechał. Powinna zapomnieć o nim. Ale za to będzie miała dziecko. I z
każdym dniem stawało się to dla niej coraz ważniejsze.
Była pewna że Carson napisze do niej, zatelefonuje. Tym czasem wcale się nie
odzywał. I z upływem czasu pogodziła się z tym. Złamało jej to serce, lecz
przynajmniej nie miała złudzeń.
Wiele czasu poświęcała na spacery po plaży. Mówiono, że to dobre dla jej
zdrowia. Miała więc mnóstwo czasu na myślenie. I na rozmawianie z
rozwijającym y niej dzieckiem.
Dziecko rosło. Jej brzuch robił się coraz większy. Często przyłapywała się na
tym, że kładzie dłoń na tej rosnącej wypukłości, jakby oczekiwała stamtąd
jakieś sygnału. Sama nie wiedziała, co miałoby to być. Alfabet Morse”a? Ale
wciąż mówiła do dziecka, a potem milkła w oczekiwaniu odpowiedzi.
Od jej przyjazdu do San Feliz tyle się zmieniło. Zakochała się. Poczęła dziecko.
Uratowała sklep. Był to, prawdę mówiąc, najważniejszy rok w jej życiu.
Tak przynajmniej stale sobie powtarzała. Bo cóż innego jej pozostało?
Usiłowała nie myśleć o Carsonie. Chociaż na zawsze miał zostać ojcem jej
dziecka, to przecież był już tylko fragmentem przeszłości.
Kiedy więc pewnego wieczoru usłyszała jego głos w słuchawce telefonicznej, z
najwyższym trudem powstrzymała cisnące się do oczu łzy. Była szczęśliwa,
słysząc jego głos. Choć czuła, że oznacza to, iż nieuchronnie zbliża się chwila
ostatecznego pożegnania.
Rozmawiali cicho. Lisa kuliła się w fotelu, jakby wierzyła, że jakimś cudem
zdoła go w ten sposób zatrzymać. Opowiedział jej o swoim ojcu, o tym jak
rozmawiali, poznawali się, odkrywali na nowo.
Czuję się tak, jakbym był zupełnie nowym człowiekiem — wyznał. — Jestem
odrodzony. Zaczynam wszystko od nowa. Wszystko dzięki tobie, Liso.
Poczuła ucisk w krtani. Nie zaryzykowała odpowiedzi.
— W sobotę wyjeżdżam na Tahiti — powiedział bardzo cicho.
Milczała.
— Liso — przerwał ciszę, Jakieś dziwne nuty zabrzmiały w jego głosie.. —
Zmień zdanie. Pojedź ze mną.
Chwile długie jak wieczność minęły, nim zdołała wreszcie wykrztusić:
— Nie mogę, Carsonie. Bardzo mi przykro.
Nie odzywał się tak długo, że pomyślała już nawet, iż rozłączył się. Lecz gdy
wreszcie zaczął mówić, jego głos brzmiał zupełnie zwyczajnie.
— Posłuchaj, mam przesiadkę w San Francisco. Przylecę w południe i będę miał
dwie wolne godziny. Może pojechałabyś ze mną na lunch? Bardzo chciałbym
zobaczyć się z tobą — dodał zduszonym głosem.
To był koszmar. Prawdziwa tortura. Tęskniła za nim. Pragnęła krzyczeć głośno
z radości i popędzić na spotkanie z nim. Ale nie mogła tego zrobić. Musiała być
silna.
To dla dobra dziecka, powtarzała sobie, kładąc dłoń na brzuchu. To dla dobra
dziecka.
— W sobotę — rzuciła z udawaną lekkością. — Och! Tak mi przykro, Carsonie.
Mam już inne plany na sobotę. Obawiam się, że już nie mogę ich zmienić.
— Mogłabyś, gdybyś chciała — rzucił prawie gniewnie.
Zamknęła oczy.
— Masz rację — przyznała. — Ale zrozum, Carsonie, próbuję tylko robić to, co
najlepsze dla nas obojga.
— Oczywiście. Milczał przez chwilę. — Mam nadzieję, że znajdziesz kiedyś
kogoś, kto zasłuży sobie na ciebie, Liso — powiedział. I nie było w jego głosie
cienia ironii. — Jesteś naprawdę wyjątkowa. Ja... tęsknię za tobą. Bardzo.
Łzy zamgliły jej oczy. śal ścisnął gardło tak bardzo, że nie mogła wydusić ani
słowa. Próbowała wymówić jego imię, poruszała wargami. Lecz nie wydobył
się z nich żaden dźwięk.
— śegnaj, Liso. Niech ci się darzy. Kocham cię.
Usłyszała trzask odkładanej słuchawki i spazm wstrząsnął jej ciałem. Rozłączył
się. Powiedział, że ją kocha, i rozłączył się!
— Carsonie — krzyczała do słuchawki. Lecz on już jej nie słyszał.
Chciała zerwać się, pędzić, szukać numeru jego telefonu. Ale powstrzymała się.
To nie miało sensu. Słowo „kocham” nie rozwiązywało niczego. I choć
powtarzała to sobie przez całą noc, natychmiast przekonywała samą siebie, że
była bardzo dumna z tego, iż potrafiła zapanować nad sobą. Ze nie popędziła do
niego.
Tak było najlepiej. Dla dobra dziecka.
Pocieszała się tą wiarą przez następne dni. śyła jak we śnie, jakby próbowała
oderwać się od rzeczywistości.
Aż nadszedł piątek. Wieczorem, gdy leżała w łóżku, poczuła nagle, że coś się w
niej poruszyło.
Przyłożyła dłoń do brzucha, wstrzymała oddech. Znów! Poczuła to. Poczuła
kopnięcie dziecka!
Opanowała ją niezwykła radość, nie znane dotąd podniecenie. Cud, jaki się
wydarzył, przytłoczył ją. Jej dziecko... dziecko Carsona... było, istniało. Musiała
podzielić się z nim tą radością, tym nadzwyczajnym uczuciem.
Mówiła sobie, że oszalała. Powtarzała to sobie, krążąc po domu, szykując się do
porannej podróży do San Francisco. Lecz żadne rozsądne argumenty nie trafiały
do niej. Musiała spróbować jeszcze raz. Ten ostatni raz. Była to winna
Carsonowi.
Zdecydowała się włożyć jasnozielony kostium z szerokim żakietem,
maskującym jej zaokrąglone kształty. O świcie wsiadła do samochodu i ruszyła
na autostradę. Późnym przedpołudniem szukała już miejsca na parkingu na
lotnisku.
Wypatrzyła go natychmiast w tłumie pasażerów samolotu ze Środkowego
Zachodu. Wyglądał mizernie. Był zmęczony i zgaszony. Lecz gdy ujrzał ją,
twarz mu się rozjaśniła. Gwałtownie porwał ją w ramiona.
— Ślicznie wyglądasz — powiedział, gdy wycałował każdy skrawek jej twarzy i
szyi. — Służy ci przebywanie z dala ode mnie. Przytyłaś.
Odsunęła się od niego.
— Poszukajmy jakiegoś ustronnego miejsca, gdzie moglibyśmy porozmawiać.
— powiedziała, rozglądając się po hali przylotów. — Chciałabym powiedzieć ci
o czymś ważnym.
— Ja też. — Carson objął ją i przytulił. — Może pojedziemy do którejś z tych
małych, kameralnych restauracyjek? Jest ich tu wiele w pobliżu. Zajmiemy
stolik na uboczu.
Znaleźli coś odpowiedniego, zamówili jedzenie i żartowali ze sobą przez chwilę.
Obsługa była sprawna i życzliwa. Kelnerka wskazała im stolik w cichym kącie,
szybko przyniosła zamówione potrawy i zostawiła ich w spokoju.
Lisa była szczęśliwa z tego spotkania. Świat stał się nagle wesoły i radosny.
Serce biło szybciej w jej piersi.
Nagle zamilkli, oboje unikając swego wzroku.
— Carsonie, ja...
— Posłuchaj, Liso...
Zaczęli równocześnie i zamilkli.
— Ty pierwszy — nalegała Lisa. Ja mogę poczekać.
— Jesteś pewna?
Kiwnęła głową.
— W porządku. — Carson westchnął. — Krótko mówiąc, nie chcę jechać na
Tahiti.
— Co — spojrzała nań uważnie.
To prawda. — Popatrzył na nią ze smutkiem. — Przez cały miniony tydzień
wpatrywałem się w mój bilet i myślałem... o ile bardziej wolałbym być
gdziekolwiek, byle z tobą, niż na Tahiti. — Podniósł rękę. — Poczekaj. Pozwól
mi skończyć. Ja... widzisz, zawsze uważałem, że mam w sobie duszę wiecznego
wędrowca i nigdzie nie potrafię zagrzać miejsca. Lecz coś się zmieniło.
Uświadomiłem sobie, że to nie jest prawda.
Lisa wstrzymała oddech. Kiwnęła tylko zachęcająco głową. Ujął ją za rękę.
— Szukałem czegoś, Liso, i... poczułem, że dłużej nie muszę już szukać.
— Carsonie... — Lisa zdołała wykrztusić tylko jego imię.
— Zaczekaj. Wiem, że nie jestem mężczyzną twoich marzeń i w niczym nie
przypominam człowieka, jakiego szukałaś. Faceta, który uczyniłby twoje życie
takim, jakie sobie wymarzyłaś. Lecz bardzo chciałbym być z tobą, Liso. Czy
mogłabyś... czy zechciałabyś zgodzić się na to?
Zagryzła wargi i mocno zacisnęła powieki.
— Liso?— spytał drżącym głosem — Czy wyjdziesz za mnie?
Kiwnęła głową z oczyma pełnymi łez.
— Ale stawiam warunek — powiedziała — Wiem, że mówiłeś, iż nie lubisz
dzieci, ale.. chciałabym mieć dziecko. Przynajmniej jedno. Widzisz...
Ujął jej twarz i mocno pocałował w usta.
— Och, Liso, to żaden problem. Miej ich sobie nawet dziesięcioro. Jakoś to
zniosę.
— Ach... — Próbowała uśmiechnąć się, chociaż czuła, że zbiera się jej na płacz.
— Czy my naprawdę zamierzamy wziąć ślub?
Pocałował ją znowu.
— Liso, Liso, tak! — Jego oczy lśniły. —Niczego bardziej nie pragnę.
Strugi łez spływały po jej policzkach. Lecz mówiła dalej:
— Widzisz.., jest jeszcze coś. Mam dla ciebie niespodziankę. Ja... Podaj mi rękę
i zamknij oczy.
— Słucham?
— Po prostu zrób to.
Przyglądał się jej przez moment, ocierał łzy z jej policzków. W końcu
posłusznie zamknął oczy i podał jej rękę. Ujęła ją i delikatnie położyła... nie był
pewien, gdzie. Gorączkowo usiłował domyślić się, o co jej chodzi. Czuł pod
palcami materiał wełnianego kostiumu Lisy, a pod nim wydatne zaokrąglenie jej
ciała. Nie była to chyba jednak kobieca pierś.
I wtedy stało się to. Coś poruszyło się pod jego dłonią.
— O Boże - cofnął dłoń jak oparzony. Otworzył oczy i spostrzegł, że pochyła
się... nad brzuchem Lisy. Siedziała z rozchylonym żakietem. Próbował coś
powiedzieć. Przełknął ślinę i ode tchnął głęboko dwa razy.
- Jesteś w ciąży — wykrztusił wreszcie.
Skinęła głową ze skupieniem na twarzy..
— Jesteś zły — spytała cichutko
- Zły?!
Wciąż patrzył na jej wystający brzuch. Ostrożnie dotknął go znowu. Potem
spojrzał prosto w jej oczy.
— Będziemy mieli dziecko — zdumiał się. — Ty i ja. — Uśmiech rozjaśnił mu
twarz. —Dlaczego wcześniej mi o tym nie powiedziałaś?
— Bo... bałam się. Nie chciałam, żebyś czuł się schwytany w pułapkę.
Wiedziałam, że nie chciałeś mieć dzieci i...
— Nie przepadam za dziećmi. Cudzymi. Ale nie dotyczy to moich własnych.
Naszych. Nie rozumiesz, na czym polega różnica? — Spoglądał na nią
zdziwiony. Lisa nie wiedziała, że on sam dostrzegł tę różnicę dopiero wtedy,
gdy poczuł delikatne kopnięcie w dłoń.
Dziecko kopnęło znowu i Carson roześmiał się głośno.
— Jak sądzisz, co to jest? — spytał podniecony. — Kolano? Łokieć? Lisa
ś
miała się, rozbawiona jego entuzjazmem. Czyżby naprawdę wszystko miało
skończyć się dobrze? A może to tylko sen?
— Sądzę, że to stópka — odparła.
Wzięła go w ramiona.
— Carsonie James — powiedziała zduszonym głosem. — Zupełnie nie wiem,
skąd przyszło ci do głowy, że nie jesteś mężczyzną moich marzeń. Byłeś w
błędzie. Jesteś jedynym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek naprawdę kochałam.
Jedynym, z którym pragnę spędzić całe moje życie.
Objął ją i przytulił z całej siły.
— Liso, moja droga Liso — szeptał. — Stworzymy rodzinę, ja i ty, i to
maleństwo. Rodzinę, o jakiej oboje marzyliśmy.
Widziała w blasku jego oczu, w drżeniu głosu, że każde wy powiadane słowo
płynęło z głębi jego duszy. Uspokoiła się w jego ramionach, przepojona takim
ogromem szczęścia i nadziei, że wprost bała się w nie uwierzyć. Wszak jeszcze
kilka godzin temu była przekonana, iż utraciła go na zawsze. I oto wszystko, o
czym kiedykolwiek marzyła, miała w zasięgu rąk.
— Rodzina — wyszeptała, głaszcząc go po policzku. — Stworzymy szczęśliwą
rodzinę, Carsonie.
Ujął jej dłoń i ucałował.
— Rodzina — powtórzył. — Tak. Jesteśmy rodziną.
Znów położył rękę na jej wypukłym brzuchu. Tam, gdzie tak niedawno wyczuł
poruszenie. Lisa śmiała się. Ostatecznie jednak „kocham” znaczyło
wystarczająco dużo.
— Czy wszystko w porządku? — usłyszeli głos kelnerki, która dostrzegła na ich
stoliku nie naruszone potrawy. — Czy coś państwu nie smakowało? Może
powinnam...
Carson wysunął się z objęć Lisy. Z kieszeni marynarki wydobył portfel.
— Jedzenie było w porządku.— powiedział —Ale my musimy już iść.
Wyjął z portfela bilet lotniczy. Położył go na stole wraz z dużą sumą pieniędzy,
znacznie przekraczającą kwotę rachunku.
— Chce pani polecieć na Tahiti — spytał kelnerkę, pomagając Lisie wstać. —
Nie będę mógł wykorzystać tego biletu. Jeśli zdoła pani spakować się w ciągu
godziny, będzie pani miała darmową podróż.
Kelnerce wprost zabrakło tchu. Podniosła bilet i gorączkowo przebiegła po nim
wzrokiem.
— A pan dokąd się wybiera — zapytała.
— Ja? — Carson uśmiechnął się, mocniej przytulając Lisę — Ja wracam do
domu.