Merrill Christine Intrygi i tajemnice 02 Dama do towarzystwa(1)

background image

Christine Merrill

Dama do towarzystwa

Intrygi i tajemnice 02

background image

Rozdział pierwszy

Londyn, luty 1814 roku

Powietrze domu gry Four Circle było przesycone dymem tytoniowym, oparami

whisky i ostrym zapachem potu, który już od dawna Nathanowi Wardale'owi kojarzył się

z przegraną. Na szczęście cudzą przegraną. Nate podniósł wzrok znad trzymanych w rę-

ku kart i spojrzał na młodego człowieka siedzącego jak na rozżarzonych węglach po dru-

giej stronie zielonego stolika. Ni to chłopiec, ni to mężczyzna, miał właśnie pobrać

pierwszą lekcję dorosłości.

Młodzieniec odchrząknął.

- Gdyby zechciał pan zrozumieć...

- Nie zechciałbym - odpowiedział zimno Nate, tasując karty. - Jeśli pańska sa-

kiewka jest pusta, powinien pan odejść od stolika. Tak będzie najlepiej.

Przeciwnik obruszył się.

- Sugeruje pan, że moje słowo nie jest wystarczająco dobre?

- Nic podobnego. Skoro nie ma pan przy sobie niczego wartościowego, gra skoń-

czona. Doświadczenie nauczyło mnie nie przyjmować skryptów dłużnych.

- To wyjątkowo nie fair z pańskiej strony kończyć grę, kiedy karta mi nie idzie. -

Młody człowiek, który dopiero co osiągnął pełnoletność, był markizem, od dziecka

przyzwyczajonym do stawiania na swoim, zwłaszcza wobec takich ludzi jak Nate.

- Przeciwnie. - Nate wzruszył ramionami. - To wyjątkowo nie fair z pańskiej strony

oczekiwać, że potraktuję obietnicę zapłaty jako stawkę w grze. Nie wątpię, że postąpiłby

pan jak należy, ale nie raz i nie dwa przekonałem się, że przyparci do muru dżentelmeni

bywają nierozważni. Później żałują tego, co obiecali w ferworze rozgrywki.

Młodzieniec uśmiechnął się szyderczo, jakby to, co robią inni, nic dla niego nie zna-

czyło.

- W takim razie czego oczekuje pan ode mnie? Że przy następnym rozdaniu posta-

wię sygnet?

- Jeśli takie jest pańskie życzenie.

T L

R

background image

- Należy do rodziny.

- W takim razie dla pana gra się skończyła.

Młody markiz wyzywająco zadarł podbródek.

- To ja decyduję, kiedy skończę. - Ściągnął pierścień z palca i rzucił go na stolik. -

Jego wartość równoważy wszystko, co leży przed panem. Jeszcze jedno rozdanie.

- W porządku. - Nate ziewnął i rozdał karty.

Gra potoczyła się zgodnie z jego przewidywaniami. Kilka minut później zgarnął

pierścień ze stołu i wraz z resztą wygranej wrzucił go do sakiewki.

- Nie może pan - zaprotestował młody arystokrata. - Ten pierścień nie należy do

mnie.

- W takim razie dlaczego go pan postawił? - Nate spojrzał na niego, nie mrugnąw-

szy okiem.

- Myślałem, że wygram.

- A ja udowodniłem, że się pan pomylił. Dla nas obu dobrze się stało, że postawił

pan jedynie taki drobiazg. Na pewno będzie go łatwo zastąpić. Dla pańskiej rodziny to

przecież tylko symbol, a ja dodam go do mojej kolekcji, na którą składają się rzeczy, w

których posiadanie wszedłem, grając z ludźmi takimi jak pan, głuchymi na głos rozsąd-

ku.

Młodzieniec smutnym spojrzeniem odprowadził sakiewkę, która znikła w kieszeni

Nate'a, zupełnie jakby przyglądał się swojej niepewnej przyszłości.

- A co powiem ojcu?

- To nie moja sprawa. Na pańskim miejscu powiedziałbym mu, że ma głupca za

syna.

Młodzieniec raptownie uderzył pięścią w stół, po czym zerwał się na równe nogi,

miotając przekleństwa. Wydawało się, że za chwilę wyzwie Nate'a na pojedynek. Za-

chowywał się jak wielu innych rozjuszonych hazardzistów, którym nie dopisało szczę-

ście, i Nate już sposobił się do przywołania wykidajłów, których zatrudniał właściciel

domu gry, Dante Jones. Patrząc w oczy młodego człowieka, dostrzegł, że ich wyraz

zmienia się. Gniew zaczął ustępować ostrożnej kalkulacji. Najwyraźniej arystokrata brał

T L

R

background image

pod uwagę możliwość, że Nate jest równie biegły w posługiwaniu się bronią, jak w grze

w karty.

Wreszcie młody człowiek ochłonął i bez słowa odszedł od stolika.

Nate powoli wypuścił z płuc powietrze, nie chcąc zwracać niczyjej uwagi. Czuł w

kieszeni ciężar sygnetu. Nie był to jednak dobry moment na oglądanie zdobyczy. Ktoś

mógłby pomyśleć, że chełpi się wygraną, a choć osławiony hazardzista Nate Dale miał

wiele wad, nigdy nie postępował w ten sposób.

Był pewien, że klejnot stanowi jedynie kopię oryginału. Rodowy sygnet, przeka-

zywany z pokolenia na pokolenie, Nate wygrał od ojca młodzieńca nie dalej niż dwa lata

temu. Pierścień spoczywał w szkatułce stojącej na komodzie w garderobie przy sypialni

Nate'a. Stał się jednym z eksponatów kolekcji składającej się z trofeów, które miały mu

przypominać, do czego zdolny jest człowiek ogarnięty gorączką hazardu i do końca

przekonany, że jego karta wreszcie się odwróci.

Sam nigdy nie doświadczył tego uczucia, ale niejednokrotnie usiłował je sobie

wyobrazić, co było tym trudniejsze, że wszyscy bez wyjątku znali go jako największego

szczęściarza w Anglii. Od wielu lat nie miał wątpliwości co do tego, że karta mu sprzyja.

Zdarzały się złe rozdania, naturalnie. Czasem nawet złe dni. Jednak sytuacja wracała do

normy, zanim zdołał odczuć stratę. Musiał tylko zachować spokój i czekać, aż los znów

się do niego uśmiechnie.

Tak było także w odniesieniu do gry w kości. A co do reszty? Nic nie wskazywało

na to, by jego życie miało się zmienić na gorsze. Potrafił to docenić.

Rozejrzał się po sali, lustrując wzrokiem gości zgromadzonych przy zielonych sto-

likach. Hałas i zamęt, przegrani i zwycięzcy. Kilka wdów, które wolały gry bardziej in-

tymne niż faraon. Jedna z nich rzuciła mu prowokujące spojrzenie, na które odpowiedział

bladym uśmiechem i przeczącym ruchem głowy. Jaki musiał być stan jego umysłu, skoro

nie miał ochoty, by jej niewątpliwe wdzięki przedłożyć nad wieczór spędzony samotnie

w domu? Czuł jednak, że atmosfera panująca w sali pozbawia go energii i z narastającym

znużeniem myślał o tym, że następny wieczór nie będzie się niczym różnił od poprzed-

nich.

T L

R

background image

Przynajmniej dzisiejszy dobiega końca. Nate zamierzał właśnie wstać od stolika,

kiedy padł na niego czyjś cień. Uniósł głowę i zobaczył, że na krześle zwolnionym przez

młodzieńca, który przegrał sygnet, usiadł kolejny gracz. Nieznajomy miał ciemne włosy,

czarne oczy i smagłą skórę. Choć się uśmiechał, był ponury, a wyraz jego twarzy przy-

pominał chmurę gradową. Być może był to efekt bólu, jaki odczuwał wskutek niedawno

odniesionej rany. Lewą rękę nosił bowiem na temblaku.

Nate ledwie zerknął na jego twarz, skupiając całą uwagę na tasowanych przez sie-

bie kartach.

- Ma pan ochotę na partyjkę?

Nieznajomy skinął głową.

Nate pożegnał się z perspektywą wypicia rozgrzewającego drinka przy kominku i

szansą rysowania piórkiem dla własnej przyjemności. Kiedy tylko próbował ograniczyć

grę, godziny spędzane przy zielonym stoliku wydłużały się. Zupełnie jakby los znał jego

zamiary i drwił z nich. A przecież nie było to miejsce, które przyciąga bogaczy. Suffolk

Street dzieliła daleka droga od ekskluzywnego klubu White'a. Klientela Fourth Circle

była mieszaniną wyjątkowych szumowin, przedstawicieli arystokracji, którzy utracili

honor wskutek hazardu, nałogowych graczy i poszukiwaczy oryginałów.

I był tu on, Nate. To on był tym oryginałem, którego szukali, znanym ze swego

nadnaturalnego szczęścia. Jedni przychodzili przekonani, że można pokonać nie-

pokonanego, że to jego biegłość ostatecznie okaże się mniejsza od ich własnej. Z naiwną

nadzieją, że osiągnąwszy sukces, zyskają rozgłos. Inni grę z nim uważali za swego ro-

dzaju rytuał. W rezultacie wyglądało na to, że każdy w Londynie przynajmniej raz stracił

zawartość sakiewki na rzecz Nate'a Dale'a.

Nate zastanawiał się, do jakiej kategorii należy ten mężczyzna, i doszedł do wnio-

sku, że jest on albo nałogowym graczem, albo miejscowym awanturnikiem. Może akto-

rem. Wprawdzie nosił się jak arystokrata, ale na jego ubiór składał się osobliwy zestaw

na tyle ekstrawagancki, że w salonie by go wyśmiano. Niebieski aksamitny surdut był

dobrze skrojony, ale niemodnie luźny. Fular zastąpił jedwabny szalik w pasy. Pod ko-

ronkowym mankietem połyskiwała srebrna bransoleta - oryginalna biżuteria jak na męż-

czyznę. Całości dopełniał gruby złoty kolczyk tkwiący w jego lewym uchu.

T L

R

background image

Głowy ludzi zebranych w sali zwróciły się z zainteresowaniem ku nowo przyby-

łemu. Mężczyźni, w zależności od swojej natury, chwytali za sakiewki albo za broń,

jakby chcieli się upewnić, że są bezpieczni. Natomiast ze strony kobiet rozległ się szmer

aprobaty wywołany urodą nieznajomego i jego egzotycznym ubiorem. Nate z rozdraż-

nieniem skonstatował, że także wdowa, która zaledwie kilka chwil wcześniej sprawiała

wrażenie bardzo rozczarowanej jego odmową, teraz aż nadto się ożywiła.

Nate spojrzał na mężczyznę z obojętną miną kogoś, kto żyje z tego, że potrafi oce-

nić przeciwnika. Sądząc po biżuterii, Cygan z pieniędzmi, a więc chętnie widziany przy

stoliku. Nate rozdał karty.

Przeciwnik grał w milczeniu, odzywając się tylko wtedy, kiedy było to absolutnie

niezbędne, tracąc zawartość wypchanej sakiewki szybko i bez emocji w kolejnych roz-

daniach. Takie zachowanie okazało się jednak nudniejsze niż nieustanne jęki poprzed-

niego gracza. Pocieszające było jedynie to, że Cygan nie zadał sobie trudu zdjęcia biżu-

terii po ostatnim rozdaniu. Jak widać, nie był na tyle pochłonięty grą, by nie wiedzieć,

kiedy się wycofać.

Nate z ulgą patrzył, jak mężczyzna sięga do kieszeni, jakby szukał ostatniego

banknotu czy może suwerena, który zaplątał się pod podszewkę surduta i tkwił tam na

wypadek kryzysu.

- Jeśli nie ma pan pieniędzy - powiedział przeciągle - lepiej skończmy. Powinie-

nem był pana ostrzec, kiedy zaczynaliśmy, że nie przyjmę skryptu dłużnego.

- Posiadam coś lepszego, jestem pewien. - Nieschodzący z ust mężczyzny uśmiech

miał w sobie coś wyjątkowo niepokojącego. Z dotychczasowych doświadczeń Nate'a

wynikało, że przegrywający na ogół nie bywają w tak dobrym nastroju. - Jeszcze jedno

rozdanie. Posiadam coś, co pan ode mnie przyjmie, bo nie ma pan wyboru. - Po tych

słowach Cygan sięgnął do kieszeni surduta i rzucił tę rzecz na stolik.

Szkarłatny jedwabny sznur leżał zwinięty niczym wąż. Jego koniec był starannie

zawiązany na kształt stryczka. Nate'owi przez chwilę wydawało się, że nie różnił się ni-

czym od tego, który widział wiele lat temu - w dniu, w którym powieszono jego ojca.

Wstał od stolika tak szybko, że omal go nie przewrócił, a sznur, kieliszki i karty

zsunęły się, tworząc bezładny stos na podłodze. Cygan nie zwrócił uwagi na nieporzą-

T L

R

background image

dek. Wciąż patrzył na niego ze znaczącym uśmiechem, najwyraźniej zadowolony z reak-

cji, którą wywołał.

Nate wbił wzrok w jego smagłą twarz, uważnie analizując zmarszczki, kształt

oczu, ułożenie warg. Znał tę twarz - chociaż kiedy rozmawiali po raz ostatni, nie było w

niej ani zimnej kalkulacji, ani ostrości rysów.

Wreszcie zdołał przypomnieć sobie chłopca, który stał się tym mężczyzną.

- Stephen? - Głos, który z siebie wydobył, był ochrypły od doznanego szoku. -

Stephen Hebden. To ty, prawda?

Mężczyzna przytaknął i w tym samym momencie przestał się uśmiechać, zupełnie

jakby chciał dać do zrozumienia, że ich spotkanie nie będzie należało do przyjemnych,

bez względu na to, jak bliscy byli sobie w dzieciństwie.

- Teraz nazywam się Stephano Beshaley. A ty każesz się nazywać Nate Dale, choć

obydwaj wiemy, że twoje prawdziwe imię i nazwisko brzmi Nathan Wardale.

- Nathan Wardale zmarł w Bostonie parę lat temu.

- A Stephen Hebden zginął w pożarze jako dziecko. - Mężczyzna po przeciwnej

stronie stolika rozłożył szeroko ręce. - A jednak jesteśmy tu obaj.

Zginął w pożarze? Nate'owi zrobiło się wstyd, że tak mało uwagi poświęcił myśli,

co mogło się stać z jego najlepszym przyjacielem z dzieciństwa po tym, jak ojcowie

obydwóch odeszli z tego świata. Okoliczności sprawiły, że między ich rodzinami nastąpił

wówczas gwałtowny i całkowity rozłam. Nate zmusił się do zignorowania przeszłości,

tak jak to robił wiele razy przedtem.

- Dobrze więc, panie Beshaley. Co cię sprowadza tutaj po tylu latach? Od naszego

ostatniego spotkania upłynęło przecież blisko dwadzieścia lat.

- To było na pogrzebie mojego ojca - podsunął Stephen. - Pamiętasz Christophera

Hebdena, lorda Framlinghama? Zamordował go twój ojciec.

Nate udał, że szuka w pamięci.

- Nazwisko brzmi znajomo. Naturalnie moja rodzina była tamtego roku bardzo za-

jęta z powodu procesu i egzekucji. Ale pamiętam pogrzeb. Szkoda, że nie odpłaciłeś

grzecznością za grzeczność i nie przyszedłeś na pogrzeb mojego ojca. - Przerwał, cie-

kaw, czy mężczyzna siedzący naprzeciwko zareaguje na te słowa. Może przynajmniej

T L

R

background image

przyzna, że Nate również poniósł bolesną stratę. Nic takiego nie nastąpiło, więc ciągnął:

- Kiedy go powieszono, musieliśmy poczekać, aż go odetną, i zapłacić za wydanie ciała.

Ponieważ zabrano nam tytuł, miejsce w rodzinnym grobowcu nie wchodziło w gre. Po-

chowano go w małym nieoznaczonym grobie przy wiejskim kościele, gdzie pastor nie

wiedział o naszej hańbie. Rzadko tam bywam. - Wbił wzrok w twarz mężczyzny, licząc

na to, że tamten okaże mu choćby cień współczucia albo przynajmniej zrozumienia. Na

próżno. - Pogrzeb odbył się w kameralnym gronie, bo wszyscy przyjaciele nas opuścili.

Chociaż wystarczająco duży tłum zgromadził się, by zobaczyć, jak mój ojciec zawisa na

szubienicy. Myślałem, że całe miasto stawiło się popatrzyć, jak dynda lord. A potem

twoja szalona cygańska matka rzuciła klątwę z okna budynku znajdującego się za szu-

bienicą, po czym powiesiła się na oczach wszystkich. To dopiero było widowisko.

Udało mu się. Przez chwilę Stephen sprężył się, jakby był gotów go uderzyć, a

oczy zapłonęły mu gniewem. Nate się ucieszył, bo dawało mu to okazję do bijatyki i

uwolnienia dziecięcej wściekłości, którą czuł tamtego dnia.

Stephen jednak opanował wzburzenie, a jego twarz znów stała się chłodna i nie-

przenikniona. Mimo spontanicznego wybuchu emocji w reakcji na znieważenie matki w

jego śniadej twarzy nie pozostało nic, co mogłoby świadczyć o tym, że słowa Nate'a od-

niosły trwały skutek. Gdyby wciąż grali w karty, Nate znalazłby w nim godnego prze-

ciwnika, bo nie sposób było przewidzieć, jaki będzie jego następny ruch.

W końcu Nate pohamował gniew i przerwał ciszę.

- Po co przyszedłeś, Stephen?

- Przypomnieć ci o przeszłości.

Nate zaśmiał się gorzko, urywanie.

- Przypomnieć mi? - Rozłożył szeroko ramiona. - Spójrz na moje otoczenie, przy-

jacielu, tak jak robię to ja, gdy odczuwam potrzebę pamiętania o tym, co minęło. Czy oni

nie są wystarczająco prymitywni? Czy to mi było przeznaczone? Odebrano nam tytuł,

dwór, ziemie. Ta tragedia rozpędziła moją rodzinę na cztery wiatry. Ty przynajmniej

odnalazłeś swoich ziomków. Czy wiesz, kiedy ja po raz ostatni widziałem matkę i sio-

stry? Czy wiesz, jak to jest stać bezradnie, kiedy wieszają ci ojca?

T L

R

background image

- Nie lepiej, niż mieć świadomość, że został zamordowany, tak sądzę. I wiedzieć,

że potomkowie mordercy gdzieś żyją.

Nate roześmiał się.

- Po tylu latach to naprawdę jest istotne? Czuję się, jakbym był martwy, zapew-

niam cię. Nie mam nic, ty jednak chciałbyś wziąć jeszcze więcej.

Stephen parsknął.

- Masz pieniądze.

- I ładny dom - dodał Nate. - Właściwie dwa domy i jeszcze konie i powozy. Wy-

starczająco duży majątek jak na jednego człowieka. Zdobyłem to wszystko kosztem ho-

noru. Nie gramy w klubie Boodle'a, jak nasi ojcowie, Stephen. Bo nie jesteśmy chętnie

widziani wśród dżentelmenów. Bękart zrodzony z Cyganki i syn mordercy. Wytworne

towarzystwo nie chce żadnego z nas. Wylądowaliśmy w rynsztoku.

Jego przeciwnik zesztywniał na słowo „bękart", choć przecież była to prawda.

- Żałuję, że nie cierpię wystarczająco dotkliwie, by cię zadowolić - ciągnął Nate. -

Jeśli sobie życzysz, możemy wyjść na zewnątrz, do parku, i pozwolę ci naprawić sytu-

ację. A może zamierzasz postraszyć mnie, żebym przegrał? - Popchnął nogą sznur leżący

na ziemi, aż ten wylądował u stóp jego dawnego przyjaciela. - Mam prawdziwy sznur, na

którym powieszono mi ojca. Moja rodzina kupiła go, nie chcąc dopuścić, by wpadł w rę-

ce tych upiorów zgromadzonych wokół szubienicy. Nie możesz zrobić nic, co by mnie

przeraziło, a ponieważ ironia raczej nie zabija, proponuję, żebyś przestał uprawiać tę grę.

Nie jesteśmy już dziećmi. A jeśli naprawdę chcesz ujrzeć mnie martwym, bądź mężczy-

zną i zastrzel mnie.

Przez moment wydawało się, że szyderstwo wreszcie dotarło do celu. Stephano

skinął głową i uśmiechnął się, zupełnie jakby od lat marzył o zabiciu Nate'a i położeniu

kresu temu spotkaniu. Po chwili jednak powiedział:

- Obawiam się, że to nie jest takie łatwe, Nathanie Wardale'u.

Nate wzdrygnął się. Poczuł dawny lęk, że ktoś może usłyszeć jego nazwisko i roz-

poznać w nim syna mordercy i zdrajcy. Mógłby zostać wyrzucony jako niegodny nawet z

Fourth Circle. Gdzie by się wówczas udał? Zebrał się więc w sobie i spytał:

- O co w takim razie chodzi?

T L

R

background image

- Nie mnie o tym decydować. Jestem tylko posłańcem. Przynoszę ci sznur, a los

zdecyduje, w jaki sposób zostaniesz ukarany.

- Ja?... Ukarany? - Nate omal nie wybuchnął śmiechem. - Za co? Kiedy doszło do

morderstwa, miałem dziesięć lat. Nie byłem kryminalistą, zapewniam cię.

- Jesteś synem mordercy.

- A więc twoje przyjście tutaj nie ma sensu, Stephen. Moje słowa to tylko dywaga-

cje. Gdyby coś znaczyły, przysiągłbym ci, że moja rodzina nie ponosi odpowiedzialności

za to, co się stało.

- Twój ojciec...

- Został powieszony za coś, czego nie zrobił. Tuż przed egzekucją wyznał, że kiedy

znalazł Kita Hebdena, ten był umierający. Mój ojciec nie zadał mu śmiertelnego ciosu.

To samo powiedział mnie, mojej matce i siostrom. Nie miał najmniejszego powodu

okłamywać nas u kresu życia. Nic by mu to nie dało, a nam nie przyniosłoby pociesze-

nia.

Przez chwilę wydawało mu się, że dostrzegł w twarzy mężczyzny błysk emocji,

który mógłby świadczyć o zrozumieniu, wierze czy odrobinie litości. Słowa, które padły

z jego ust, były jednak beznamiętne.

- Jeśli prawdą jest, że jesteś bez winy, okoliczności wkrótce to potwierdzą. Wtedy

zdejmę z ciebie klątwę i uczynię cię wolnym.

Nate roześmiał się.

- Trochę za późno mówić o wolności, Stephen. Jestem bogaty, ale nie mam się z

kim dzielić mym bogactwem. Nikt mi nie ufa. Żadna uczciwa kobieta mnie nie chce. W

trakcie gry zrujnowałem wielu ludzi, nakłaniając ich do robienia niewyobrażalnych rze-

czy, przekonany, że jeszcze jedno rozdanie uwolni mnie od tego wszystkiego. Czy jesteś

w stanie wymazać pamięć czynów, których się dopuściłem? Czy udasz się do Izby Lor-

dów i będziesz nalegał, by oczyszczono dobre imię mojej rodziny? Przywrócisz mi mój

tytuł? I mego ojca? Potrafisz wskrzeszać zmarłych, Cyganie? Chciałbym widzieć, jak

próbujesz to robić.

Stephano splunął na podłogę i uniósł dłoń, jakby bronił się przed tym pomysłem.

T L

R

background image

- Twój ojciec był mordercą i zasłużył na to, co go spotkało. A ja zamierzam dopil-

nować, żebyś przyjął na siebie swoją część kary.

Nate dawno temu nauczył się patrzyć na swoją przeszłość jak na mroczny cień,

który jeszcze bardziej podkreślał pustkę teraźniejszości. Teraz, kiedy cień wysunął się na

pierwszy plan, obraz, który ukazał się jego oczom, był tak absurdalny, że Nate zaśmiał

się serdecznie po raz pierwszy od wielu lat.

- Moją część kary? - Pochylił się do przodu, patrząc w twarz mężczyzny, który

kiedyś był Stephenem Hebdenem, wyzywając go, by dostrzegł żart i dołączył się. - Cóż,

mam dla ciebie nowinę. Wzbogaciłeś mnie o sto funtów, zanim wyjąłeś ten przeklęty

sznur i zacząłeś mówić bzdury. Jeśli na tym polega klątwa, wielu powitałoby ją z rado-

ścią. Jeśli chcesz ukarać mnie naprawdę, zabierz ze sobą moje szczęście. Wówczas bę-

dziemy mogli uznać, że rachunki zostały wyrównane.

Wskazał palcem na sznur leżący na podłodze.

- Nie przychodź tu, udając, że jesteś w stanie utrudnić mi los mętnymi groźbami i

przepowiedniami nieszczęścia. Nie stanie się nic, co uczyniłoby moje życie gorszym, niż

jest obecnie.

Cygan uśmiechnął się z prawdziwą satysfakcją.

- Naprawdę wierzysz w to, co mówisz? Zobaczymy, stary przyjacielu. Zobaczymy.

- Po tych słowach podniósł się z krzesła i wyszedł z sali, zostawiając jedwabną pętlę na

podłodze.

W swoim śnie Nate znów był w Newgate, w otoczeniu gniewnych olbrzymów.

Śmiali się. Dźwięk ich śmiechu był nieszczery i okrutny, wydawał się odbijać echem od

otaczających go kamiennych ścian. Nate usiłował przebić się przez tłum. Był jednak za

mały i za słaby, a nikt nie chciał zrobić mu miejsca. Wszyscy przybyli wcześniej, żeby

mieć dobry widok.

Przyszedł późno, bo musiał wymknąć się z domu. Matka powiedziała, że to nie

miejsce dla najbliższych i ojciec sobie tego nie życzy. Ale czyż Nathan nie był teraz

głową rodziny? Jego obowiązkiem było tam być, towarzyszyć mu do samego końca.

Wreszcie przepchnął się przez tłum na sam przód i zobaczył ojca prowadzonego na szu-

bienicę.

T L

R

background image

Zawołał do niego i William Wardale podniósł głowę, szukając, skąd dochodzi głos.

Miał puste oczy i Nathan był pewien, że czuje się bardzo samotny. W drodze na tamtą

stronę nie było przy nim przyjaciela. Spojrzał na Nathana z miłością i ulgą, wyciągnął do

niego rękę, jakby chciał przygarnąć go do siebie po raz ostatni. Po chwili dłoń mu opadła

i przeszedł przez niego dreszcz, bo wiedział to, o czym wówczas nie wiedział Nathan.

Choć był rad, że odejdzie z tego świata z obrazem syna pod powiekami, zdawał sobie

sprawę, co taki widok oznacza dla dziecka.

Kat związał mu ręce, a duchowny odklepał modlitwy. Ludzie zgromadzeni wokół

szubienicy krzyczeli, trącali się łokciami i przeklinali tych, którzy nie zdjęli nakryć gło-

wy, żeby stojący z tyłu mogli lepiej widzieć. Handlarze uliczni sprzedawali ulotki, ale

Nate nie miał pensa, by kupić jedną z nich. Podniósł więc z ziemi pognieciony papier i

zobaczył obrzydliwą karykaturę przedstawiającą ojca i jego domniemane przyznanie się

do winy.

Każde słowo było kłamstwem. Ojciec nie zrobił tego, o co go oskarżono. Nie

przyznał się do winy, bo nie był winien. Słowa napisane na papierze były kłamstwem,

kiedy jednak Nathan je czytał, łzy wstydu szczypały go pod powiekami.

Kat założył skazańcowi kaptur i jakaś kobieta zaczęła krzyczeć. Przez chwilę Nate

miał nadzieję, że to jego matka przyszła zabrać go do domu, zanim zobaczy więcej. To

była obca kobieta o smagłej skórze. Wychylała się z okna nad szubienicą. Krzyczała nie

ze strachu, ale z poczucia triumfu. Była piękna. Wyglądała jak bogini zemsty, kiedy tak

patrzyła na związanego mężczyznę i śmiejący się tłum. Odnalazła wzrokiem Nathana i

wpatrywała się w niego, zupełnie jakby go znała. A potem zawołała tak wyraźnie, że

motłoch się uciszył:

- Niech poczucie winy pochłonie cię za życia i zatruje ci krew. Dzieci będą płacić

za grzechy ojców, dopóki sprawiedliwość nie dosięgnie przeklętych.

Wskazała na niego, mówiąc o dzieciach. Dorosły Nathan krzyknął do chłopca, by

odwrócił wzrok. Ta kobieta była szalona. Nie powinien się nią przejmować. Trzeba uciec

z tego miejsca. Jeśli tego nie zrobi, będzie za późno.

T L

R

background image

Po chwili rozległ się głuchy odgłos, zapadnia się otworzyła i ciało jego ojca zawi-

sło na szubienicy. W tym samym momencie kobieta wyskoczyła z okna i zawisła na je-

dwabnym szalu owiniętym wokół szyi.

W swoim dziecięcym umyśle Nathan sądził, że najgorsze ma już za sobą. Dorosły

Nathan podczas służby w marynarce widział wystarczająco dużo, by rozumieć, co się

działo z powieszonym, jeśli nie było nikogo, kto pociągnąłby go za nogi i pomógł mu

umrzeć.

Zaczęło się konanie. Jego ojciec i kolorowa sylwetka kobiety zwisającej z okna nad

nim... W konwulsyjnych drgawkach.

Wydawało się, że upłynęły całe godziny, zanim ciała znieruchomiały, tłum zaczął

się rozchodzić, a po niego przyszła matka.

Kiedy Nate się obudził, jego pościel była mokra od potu i łez. A na komodzie przy

łóżku leżał jedwabny sznur od Cygana. Dlaczego zabrał go i przyniósł do domu? Ten

gest był makabryczny i miał na celu wyprowadzenie go z równowagi. Był głupi, godząc

się brać w tym udział. Stephenowi Hebdenowi udało się przywołać stary koszmar, który

latami prześladował Nate'a.

Stephen nie był już Stephenem. Dawny przyjaciel nie istniał. Mężczyzna, który go

odwiedził, był wrogiem, rozgniewanym Cyganem, który znał mnóstwo sztuczek, tak jak

jego matka. Nie wolno mu nigdy o tym zapomnieć, bo w przeciwnym razie Stephano

Beshaley i jego klątwa zatrują mu teraźniejszość, tak jak własna matka zatruła mu dzie-

ciństwo.

Może nie będzie w stanie zapobiec nocnym koszmarom, ale za dnia postara się

myśleć trzeźwo i bez emocji, tak jak przy stoliku do gry. Jego życie na jawie nie zmieni

się z powodu wizyty Cygana. Od czasu do czasu Nate doznawał uczucia wstydu, straty,

głodu i znosił cierpienia fizyczne. Niewiele było rzeczy, które mogłyby go przerazić,

rozzłościć czy uradować. Trzymał w ręku stryczek jeszcze jako dziecko. Barwny sznur

na nocnym stoliku i towarzyszący mu koszmar senny nie umywały się do grozy tamtego

dnia.

Pomyślał jednak o tych, których Stephen będzie chciał odszukać, kiedy jego plany

wobec Nate'a się nie powiodą. Helena i Rosalind...

T L

R

background image

Nawet Cygan nie mógłby upaść tak nisko, żeby skrzywdzić niewinne dziewczęta.

Matka Beshaleya patrzyła wprost na Nate'a, rzucając przekleństwo. Poczuł się nazna-

czony jej słowami, jakby wypalono mu znak. Z pewnością to on miał spłacić cały dług.

Jego siostry są bezpieczne.

Musiało tak być. Zresztą, w jaki sposób Cygan by je odnalazł? Kiedy Nate widział

je po raz ostatni, opiekowały się słabnącą matką, czekając, aż on wróci do domu. Zgubił

je jednak w tłumie najemnych pracowników w Londynie, a jego poszukiwania skończyły

się niepowodzeniem. Matka była bardzo chora jeszcze przed jego zniknięciem i na pew-

no umarła, nie wiedząc, co się z nim stało, a Helena i Rosalind były dla niego stracone,

tak jakby się nigdy nie narodziły. Na myśl o tym odczuwał ból, choć czerpał pewną po-

ciechę z faktu, że dzięki temu były zabezpieczone przed klątwą.

Do kogo w takim razie zwróci się Cygan, skoro nie uda mu się z rodziną Warda-

le'ów? Czy Nate powinien ostrzec bliskich hrabiego Narborough?

Oni też słyszeli o przekleństwie, ale potraktowali je jak ponury żart. Nie naznaczy-

ło ich życia i nic nie wskazywało na to, że Marcusa Carlowa dopadł lęk. Teraz, skoro

przejął tytuł, Nate powinien myśleć o nim jako o wicehrabim Stanegate. Jak wynikało z

okazjonalnych wzmianek w „Timesie", Marcus wyrósł na takiego mężczyznę, jakiego

chciał w nim widzieć jego ojciec. Prawy, godny szacunku, uczciwy.

Jeśli była tu gdzieś wina, ani Marcus, ani jego rodzeństwo nie mieli z nią nic

wspólnego. To ich ojciec powinien ponieść odpowiedzialność. Hrabia Narborough

twierdził, że jest przyjacielem ojca Nate'a, ale zamknął drzwi przed rodziną Wardale'ów,

kiedy potrzebowała pomocy.

I to Narborough był tym, który zrzucił winę na Williama Wardale'a, gdy doszło do

morderstwa. Nie tracąc czasu, błyskawicznie doprowadził do jego pojmania i uwięzienia.

To wszystko zdarzyło się tak szybko. Zbyt szybko, jak podejrzewał. Zupełnie jak-

by Narborough potrzebował kozła ofiarnego i wybrał Williama Wardale'a. Nate był pe-

wien, że jego ojciec nie był mordercą. Niemniej ktoś dopuścił się tej zbrodni. A jeśli ten,

kto znał prawdę, jeszcze żył, najprawdopodobniej był to George Carlow, hrabia Narbo-

rough. Przecież morderstwo zostało popełnione tuż pod oknem jego gabinetu. On był

tym, który najgłośniej domagał się szybkiego procesu i równie szybkiej egzekucji. Za-

T L

R

background image

łóżmy, że ojciec przypadkowo pojawił się tam chwilę po tym, jak George Carlow zadał

śmiertelny cios...

Nathan próbował wzbudzić w sobie złośliwą satysfakcję, że Cygan teraz odwiedzi

rodzinę Carlowów. Należało im się to. Ta myśl nie sprawiła mu jednak przyjemności.

Stary Carlow był wprawdzie nędznym grzesznikiem, ale Cygan deklarował, że kara ma

dotknąć następne pokolenie. Czy byłoby w porządku patrzyć, jak klątwa spada na Mar-

cusa i jego dobrodusznego brata Hala? A co z ich siostrami, Honorią i Verity?

Nate znów pomyślał o swoich siostrach ukrywających tożsamość, by nie wiązano

ich z nazwiskiem Wardale. Czy córki George'a Carlowa zasługiwały na taki sam los,

nawet jeśli to ich ojciec był mordercą? Jeśli Stephano Beshaley doprowadzi do upadku

rodziny, co się z nimi stanie?

Nawet jeśli hrabia Narborough w pełni zasłużył na to, by wymierzono mu sprawie-

dliwość, czy nie dałoby się tej chwili nieco opóźnić? Dziewczęta muszą być teraz w

wieku stosownym do zamążpójścia. Może udałoby mu się powstrzymać Cygana na mie-

siąc czy dwa, tak by bezpiecznie wyszły z ojcowskiego domu i założyły własne rodziny,

zanim nadejdzie kara.

Marcus Carlow zasługiwał na ostrzeżenie o tym, co nadchodziło, żeby móc lepiej

pilnować sióstr. Bawili się razem jako dzieci i byli dobrymi przyjaciółmi - aż do procesu,

kiedy ich świętoszkowaty ojciec zakazał synom jakichkolwiek kontaktów z rodziną

Wardale'ów.

Stephen też był z nimi, naturalnie. Kiedyś byli sobie bliscy jak bracia. Nate zmusił

się, by przestać o tym myśleć. Nostalgii zazwyczaj towarzyszy współczucie i żal, a po

tym: słabość i strach. Nie mógł pozwolić sobie na żywienie takich uczuć wobec męż-

czyzny, który był wrogiem. Stephen Hebden zginął w pożarze sierocińca. A Stephano

Beshaley był łajdakiem, który zniszczy ich wszystkich, gdy tylko nadarzy się po temu

okazja.

Mężczyzna, który kiedyś był Nathanem Wardale'em, nie pozwoli sobie na to, by

dalej rządziły nim klątwy i urazy i te wszystkie zabobonne bzdury. Carlowowie nie ucie-

szą się na jego widok, tak samo jak jemu wizyta u nich nie sprawi radości. Nie chciał

T L

R

background image

jednak, by odwiedził ich Stephano, skoro wbił sobie do głowy, by wskrzesić przeszłość i

wymierzyć zemstę, na którą żadne z nich nie zasługiwało.

Nate ubrał się starannie jak ktoś, kto udaje się z wizytą do przyszłego hrabiego, i

wepchnął jedwabny sznur związany w pętlę do kieszeni surduta.

Rozdział drugi

Diana Price z trudem powstrzymała się od płaczu. Córki George'a Carlowa, hra-

biego Narborough, były sympatyczne i widziała w nich bardziej przyjaciółki niż pod-

opieczne. Czasami jednak praca damy do towarzystwa dawała jej się we znaki.

- W końcu będziesz musiała się na kogoś zdecydować, Verity. Cała istota sezonu

polega na tym, żeby znaleźć odpowiednią partię. Nie ma sensu jeszcze przed jego rozpo-

częciem odrzucać kandydatów.

Określiłaby minę Verity jako nadąsaną, gdyby dziewczyna była skłonna do takich

zachowań.

- Wiem, po co przyjechałyśmy do Londynu, Diano. Liczyłam jednak na to, że jeśli

Honoria wypełni swoje zobowiązania i znajdzie męża, przestaniecie mnie dręczyć. My-

ślisz, że Marcus zmusi mnie do wyjścia za mąż w tym roku, chociaż już widzę, że żaden

z potencjalnych konkurentów nie jest dla mnie odpowiedni?

- Twój brat nie zrobi niczego takiego, Verity. Twierdzisz, że żaden dżentelmen w

Londynie ci nie odpowiada, a skoro tak, jesteś stanowczo zbyt wybredna.

- Ależ, Diano, nie dalej jak wczoraj krytykowałaś Honorię za to, że nie jest dość

wymagająca.

- Bo nie jest. Nie warto zachęcać każdego mężczyzny, który okaże ci zaintereso-

wanie.

- Czy będę zmuszona poślubić kogoś, kogo nie kocham, tylko dlatego, że mi się

oświadczył? - chciała się upewnić Verity.

Diana wyciągnęła ręce i uściskała dziewczynę, która była tak samo czarująca, jak

jej starsza siostra. Brakowało jej jedynie pewności siebie.

T L

R

background image

- Wcale nie o to mi chodzi, kochanie. Po prostu nie chcę, byś odrzucała dżentel-

menów, nie dając im najmniejszej szansy. Jesteś jeszcze bardzo młoda. Myślisz, że naj-

ważniejsze jest zauroczenie, ale tak nie jest.

- A ty, Diano, nie jesteś tak stara, by nie rozróżniać pojęcia miłości i zauroczenia.

Nie mają ze sobą nic wspólnego.

- Może i nie. Jednak kiedy jest się bardzo młodym, można je łatwo pomylić. Na

pewno z czasem uznasz, że rozważając przyjęcie oświadczyn, należy wziąć pod uwagę

wiele różnych czynników.

Verity westchnęła.

- Na przykład pieniądze, tak?

- Byłoby to miłe, przyznaję, ale nie sądzę, byś musiała się interesować stanem ma-

jątkowym zalotników.

Dopóki Diana była na posterunku, dopóty łowcy fortun nie mieli wielkich szans na

zawarcie bliższej znajomości z żadną z dziewcząt.

- Myślałam raczej o uprzejmości, niezmienności charakteru, rozsądku...

- Jestem pewna, że wszystkie te przymioty pojawiają się z wiekiem - odparła Veri-

ty. - Nie jest wymagane ani nawet zalecane, by mąż był równie młody, jak żona. W nie-

których przypadkach byłoby lepiej, gdyby doświadczony mężczyzna...

- Fuj. - Verity zatkała uszy dłońmi. - Nie mów mi więcej o potrzebie znalezienia

rozsądnego starca, który by zrównoważył moją młodość i brak doświadczenia.

- Nie, z pewnością nie, ale...

- Jeśli właśnie takiego mężczyzny pragniesz, lepiej będzie, jak znajdziesz go dla

siebie. Co do mnie, wybiorę męża sama i we właściwym czasie. Gdy mnie pokocha,

przyjmę jego oświadczyny, nawet jeśli będzie lekkomyślny albo niezbyt mądry. Rozwagi

będziemy uczyć się wspólnie.

Diana westchnęła. Ta rozmowa kończyła się tak samo, jak wcześniejsze, bo Verity

była przekonana, że w jej przypadku miłość przezwycięży wszystkie przeszkody. Nato-

miast z obserwacji Diany wynikało, że miłość rzadko wychodzi zwycięsko w starciu ze

słabym charakterem czy nieregularnymi dochodami.

T L

R

background image

- Tak czy inaczej nie musimy się martwić w tej chwili. Jeśli w tym sezonie spo-

tkasz kogoś, kto wzbudzi twoje zainteresowanie...

- Co się nie stanie.

- ...porozmawiamy o jego przymiotach, zanim podejmiesz ostateczną decyzję. Na

razie twojemu ojcu sprawi radość, że tańczysz i śmiejesz się, nawet jeśli jest zbyt chory,

by to widzieć.

Verity westchnęła.

- Tu mnie masz, Diano. Wiesz, że nie odmówię, skoro to tak ważne dla rodziny.

Dopóki nie będę musiała się związać z tym wstrętnym Alexandrem Veryanem tylko po

to, by was wszystkich zadowolić. Przysięgam, że to największy nudziarz na świecie.

Kiedy tańczyliśmy ostatnio, przez pół nocy deptał mi po palcach i wpatrywał się we mnie

z cielęcym zachwytem.

Diana uśmiechnęła się ze współczuciem na myśl o niezdarnym młodym człowieku

i jego żałosnych próbach zdobycia względów Verity.

- Choć pan hrabia z radością powitałby twoje wejście do rodziny Veryanów,

przyzwoitość nie może być jedynym przymiotem kandydata na męża. Jestem pewna, że

jeśli się wspólnie zastanowimy, znajdziemy ci o wiele odpowiedniejszego narzeczonego

niż młody Alex.

Rozległo się ciche pukanie do drzwi garderoby i po chwili weszła pokojówka.

- Panno Verity, przyszedł jakiś dżentelmen. Chce rozmawiać z pani braćmi, ale

żadnego nie ma w domu i nie spodziewamy się ich w najbliższym czasie. A panienka

Honoria jest... - Służąca przerwała z szacunkiem.

- Niedysponowana. - Verity spojrzała bezradnie na Dianę.

Obie wiedziały, że Honoria, która nie miała takich jak Verity obiekcji co do mał-

żeństwa, większość nocy spędzała na tańcach. Do południa, jeśli nie dłużej, nie będzie

nadawała się do przyjmowania gości.

- Nie jestem odpowiednio ubrana, ale zejdę na dół, jak tylko będę mogła - zdecy-

dowała Verity. - Tymczasem, Diano, zechciałabyś...?

Postarać się go zatrzymać, zanim Verity skończy pić poranną czekoladę, uzupełniła

w myśli Diana, która była na nogach od kilku godzin. Choć nie miała pretensji do sióstr

T L

R

background image

Carlow o to, że późno wstają, odrobinę ją irytowało, kiedy ich zalotnicy pojawiali się

przed lunchem. Zwłaszcza gdy z powodu nieobecności braci dziewcząt musiała podej-

mować się niewygodnej roli zwiastunki niepomyślnych wieści. Ani Honoria, ani Verity

nie okazywały na razie szczególnej skłonności do któregoś z młodych ludzi, poznanych

na balach i wieczorkach.

Diana poprawiła swoją prostą suknię i przywołała na twarz marsową minę przy-

zwoitki.

- Dowiem się, o co chodzi, Verity. Jeśli to coś pilnego, przyślę po ciebie. Nato-

miast jeśli nie przyślę, możesz zejść na dół, kiedy ci to będzie odpowiadało. Dżentelmen,

który przybył o tej godzinie, z pewnością zasłużył na takie potraktowanie.

Podopieczna uśmiechnęła się z ulgą.

- Dziękuję ci. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła.

Diana wyszła z pokoju i zeszła do salonu. Widok czekającego tam mężczyzny za-

skoczył ją, bo nie był to nikt znajomy. Jego włosy nie miały młodzieńczej żywej barwy,

lecz charakterystyczny srebrzysty połysk. Kiedy jednak przyjrzała mu się dokładniej, do-

strzegła wyprostowane plecy i opaloną gładką skórę.

Reasumując, nie wyglądał na dużo więcej niż jej własne dwadzieścia siedem lat, a

jednak robił wrażenie doświadczonego. Ze spojrzenia zielonych oczu biła życiowa mą-

drość, jakby niejedno widziały.

Oto typ mężczyzny, jakiego pragnęła dla Verity: ktoś, kto wzbudzał zaufanie, a

zarazem przyprawiał o szybsze bicie serca. Jak widać, nawet ona nie pozostała odporna

na jego wdzięk, bo nie zdołała się powstrzymać od ciepłego uśmiechu na powitanie.

- Przykro mi, że muszę pana rozczarować. Lord Stanegate jest nieobecny. Podob-

nie jak jego brat. Mogę spytać o powód pańskiej wizyty, panie...? - Nie dokończyła zda-

nia, chcąc tym samym przypomnieć mu, że nie dopełnił formalności i się nie przedstawił.

Przekrzywił głowę na bok i popatrzył uważnie w twarz Diany, jakby szukał czegoś

w pamięci.

- Verity? A może Honoria? Nie jestem pewien... - Urwał i przyjrzał się uważnie

Dianie, a na jego wargach pojawił się lekki uśmiech.

T L

R

background image

Bezwiednie uniosła rękę i dotknęła włosów, gotowa odsunąć zbłąkany lok z twa-

rzy, gdyby jakiś nieopatrznie się wymknął.

- Nie, sir. Jestem damą do towarzystwa sióstr Carlow. Nazywam się Diana Price.

Chyba jednak błędnie oceniła jego siły. Po jej słowach zachwiał się, wyciągnął rę-

kę i chwycił poręcz najbliższego fotela, po czym opadł nań chwiejnie, łapiąc spazma-

tycznie powietrze.

- Sir? - Podeszła bliżej, gotowa zaoferować pomoc. - Źle się pan czuje?

- Nie, wszystko w porządku. To nic.

- Może kieliszek wina? Albo brandy? - Było o wiele za wcześnie na alkohol, ale

mężczyzna potrzebował czegoś na wzmocnienie.

- Tylko wody, proszę. To z gorąca...

- W takim razie niech będzie woda. Jedną chwileczkę - powiedziała, udając, że nie

zwraca uwagi na jego zachowanie.

Zima jeszcze nie dobiegła końca. Nie mogło być mowy o upale, ale jeśli ten męż-

czyzna chciał usprawiedliwić swój dziwny stan, nie zaszkodzi mu na to pozwolić. Pode-

szła do pobliskiego stołu, na którym stała karafka z wodą, napełniła szklaneczkę i podała

mu. Kiedy ją brał z jej dłoni, poczuła delikatne drżenie, jakby dotknięcie jej palców za-

szokowało go. Wypił łapczywie. Odstawił szklankę na stolik przy fotelu, a na jego opalo-

ną twarz powrócił naturalny rumieniec.

Usiadła w fotelu naprzeciwko, żeby nie podkreślać swoim zachowaniem pogwał-

cenia etykiety, jakiego się dopuścił. Spojrzał na nią i posłał jej uśmiech wyrażający

wdzięczność.

- Dziękuję za życzliwość. Proszę o wybaczenie... panno Price. - Zaczerpnął tchu. -

Nazywam się... Dale. Jestem dawnym przyjacielem rodziny, ale minęło wiele czasu, od-

kąd miałem powód do odwiedzin w tym domu. Choć wiedziałem, że obie panny Carlow

mają już za sobą debiut w towarzystwie... widok pani wstrząsnął mną, bo uświadomiłem

sobie, jak wiele lat upłynęło od tamtego czasu. Czy u dziewcząt wszystko w porządku?

- Tak, sir. Obie są dobrze wychowanymi i starannie wykształconymi młodymi da-

mami.

T L

R

background image

- I czarującymi, jestem tego pewny. Tak samo jak tego, że ich maniery to dowód

pani dobrego wpływu. - Wiercił się w fotelu, jakby uprzejma salonowa rozmowa była

ponad jego siły. Nagle znieruchomiał i wyjaśnił: - Mam sprawę do ich braci. Powiedziała

pani, że są nieobecni. Czy wrócą wkrótce?

- Lord Stanegate wybrał się w podróż poślubną do Northumberland.

- Marcus się ożenił, tak? - Pan Dale spojrzał w przestrzeń i mruknął pod nosem: -

Powinszowania. A Hal?

- Jest gdzieś na Półwyspie Iberyjskim. Odbywa służbę jako porucznik dragonów.

Mężczyzna skinął głową.

- To do niego pasuje: mundur i wojsko. No, cóż. Obaj są daleko, z pewnością bez-

pieczni, więc nie muszę się o nich martwić.

Miło było słyszeć, że troszczy się o Marcusa i Hala, uznała Diana. Dlaczego jednak

odczuwa taką potrzebę? Dlaczego myślał, że Hal jest mniej zagrożony, stając do walki z

Napoleonem, niż pozostając w Londynie?

Teraz znów na nią patrzył, jakby nagle sobie przypomniał, że jest z nim w pokoju, i

nie wiedział, co robić dalej. Po chwili powiedział:

- Gdyby mogła mi pani dać kartkę papieru i pióro, napisałbym wiadomość dla

Marcusa.

- Jeśli to ważna sprawa, mogę panu podać adres, pod którym pan go zastanie - za-

proponowała.

Pan Dale machnął ręką.

- Jeżeli jest szczęśliwy i nie ma go w mieście, nie śmiałbym go niepokoić.

- Może Honoria...

- Nie - powiedział nieco zbyt pospiesznie. - Proszę nie kłopotać dziewcząt. To

sprawa, którą mężczyźni powinni załatwić między sobą. Poza tym nie zniósłbym myśli,

że stałem się dla nich przyczyną zmartwienia. Krótki list do Marcusa powinien wystar-

czyć. Gdyby mogła mu pani przekazać go po jego powrocie, byłbym niepomiernie

wdzięczny. - Obdarzył ją kolejnym uśmiechem.

Teraz była pewna, że celowo usiłuje ją oczarować. Najprawdopodobniej chciał, by

zapomniała o jego dziwnym zachowaniu. Zezłościła się w duchu, bo udało mu się. Miał

T L

R

background image

miły uśmiech, przyjazny i łagodny. Nie wiedziała, w jakich kręgach i gdzie się obraca,

była jednak przekonana, że jest to coś o wiele bardziej ekscytującego niż salon.

Kiedy Diana wstała, aby przygotować przybory do pisania, poczuła wypływający

na policzki rumieniec wywołany myślą, że mężczyzna prawdopodobnie ją obserwuje.

Umożliwiłaby mu napisanie listu, nawet gdyby krzywił się na jej widok, pomyślała. Nie-

długo on stąd wyjdzie, a ona zostanie sama i przekaże jego list Marcusowi jak służąca,

którą w gruncie rzeczy jest.

Pan Dale przeszedł przez salon i usiadł na miejscu, które dla niego przygotowała,

przy maleńkim biurku przy oknie. Przez moment się zastanawiał, po czym nakreślił na

kartce kilka słów, złożył ją i przez chwilę patrzył na wosk. Po czym odsunął pudełko z

woskiem i spojrzał jej prosto w twarz. Zielone światełko w jego oczach zabłysło jak

szmaragdy, a uśmiech zastąpiła troska.

- Panno Price, nie chciałbym niepokoić dziewcząt powodem mojej wizyty. Moje

obawy o te rodzinę mogą być nieuzasadnione. Pani jest ich damą do towarzystwa, praw-

da? Strażniczką ich honoru i reputacji?

Diana przytaknęła.

- W takim razie, jeśli w pobliżu pojawi się dżentelmen o smagłej skórze, który

przedstawi się jako Stephano Beshaley, proszę mieć się na baczności. Proszę nie spusz-

czać z niego oka. Z dziewcząt też, bo to taki typ, który może próbować zawrócić im w

głowach. Proszę także niezwłocznie wezwać Marcusa albo Hala i powiedzieć im o nim.

Zrobi to pani dla mnie?

Znów przytaknęła, jeszcze bardziej zaintrygowana.

- Bardzo dobrze. - Wręczył jej złożoną kartę papieru. - Może pani oddać to Stane-

gate'owi albo porucznikowi Carlowowi, kiedy któryś z nich wróci do domu. Lepiej Mar-

cusowi, bo jest najstarszy i odpowiada za wszystkich. Ale obydwaj zrozumieją znaczenie

tego listu. Dziękuję, że poświęciła mi pani tyle czasu, panno Price. - Pan Dale skłonił się

i zwrócił do wyjścia.

- Proszę zaczekać. - Uniosła rękę, zanim uświadomiła sobie, że przecież nie ma

powodu go zatrzymywać, że kieruje nią irracjonalne pragnienie, by nie pozwolić mu

odejść.

T L

R

background image

Odwrócił się z wyczekującą miną.

- Jeśli będą chcieli odpowiedzieć na list, dokąd mam przesłać odpowiedź? A może

pan tu wróci?

Leciutko pokręcił głową.

- Proszę się tym nie niepokoić. Nie będą chcieli mi odpowiedzieć, podobnie jak nie

będą chcieli gościć Beshaleya. Mam czyste sumienie na tyle, na ile to możliwe. Przy-

najmniej jeśli idzie o tę sprawę. - Znów spojrzał na nią dziwnie, jakby ją za coś przepra-

szał, choć przecież nie uczynił jej nic złego. - Do widzenia, panno Price.

Z kartką w ręku zaczęła powoli wchodzić po schodach, zastanawiając się, co po-

winna z nią zrobić. Pewnie mogła posłać ją do Marcusa, który bawił z Nell w podróży

poślubnej. Planowali wrócić z Northumberland dopiero za kilka tygodni i bardzo nie

chciała ich martwić. Przed ślubem mieli wystarczająco dużo stresów. Z pewnością zasłu-

giwali na parę tygodni spokoju.

Papier w jej ręku nie był zapieczętowany; pan Dale zawierzył jej dyskrecji. W

zwykłych okolicznościach pod żadnym pozorem nie zajrzałaby do poczty Marcusa, jed-

nak może tym razem lepiej będzie, jeśli przeczyta wiadomość i sprawdzi, czy to coś pil-

nego.

Na kartce widniały tylko cztery słowa:

Marcusie! Cygan powrócił.

Nathan

Na moment zabrakło jej tchu. Te słowa brzmiały złowieszczo: czarne przypomina-

jące pajęczynę pismo na tle białej kartki papieru. Nie było w nich jednak nic, czego by

już nie wiedziała. Marcus też nie byłby zaskoczony. Przed odjazdem wyjaśnił jej, co się

wydarzyło. Opisał walkę, podczas której padł pojedynczy strzał, i to, jak Cygan, który

przedstawiał się jako Salterton, wpadł do lodowatej wody i utonął. Marcus ostrzegł, by

zachowała czujność i dobrze pilnowała dziewcząt na wypadek, gdyby się mylił. Jeśli

mężczyzna przeżył, w każdej chwili mógł wrócić.

T L

R

background image

Gdyby mogła wezwać pana Dale'a i spytać go, jak świeża jest jego informacja.

Możliwe, że spotkał Cygana przed paroma tygodniami, zanim tamten wpadł pod lód.

Marcus przykazał jej przed wyjazdem, by uważała na wszystkich obcych, zwłaszcza tych

o ciemnych włosach i oczach. Polecił, żeby wezwała go natychmiast, gdy tylko wydarzy

się coś nieoczekiwanego.

Dzisiejsza poranna wizyta była z pewnością niezwykła, ale Nathan Dale nie był

ciemnowłosy ani groźny. Próbował pomóc i nawet przyniósł strzęp informacji, która była

już znana rodzinie. Gdyby obecnie coś im groziło, z pewnością powiedziałby więcej albo

byłby bardziej zaniepokojony. A on nawet się uśmiechał. Jak poważna mogła być sytu-

acja?

Postanowiła zaczekać, robiąc dokładnie to, o co prosił Marcus. Będzie pilnowała

dziewcząt jeszcze bardziej niż dotychczas. Jeśli pan Dale wróci, znajdzie sposób, by go

gdzieś zaprosić i zdobyć więcej szczegółów - nie zdradzając, że otworzyła jego list.

Bardzo liczyła na to, że pan Dale ponownie ich odwiedzi. Podejrzewała, że jest

wyjątkowo interesującym dżentelmenem. Zaintrygował ją na tyle, że chciała dowiedzieć

się o nim czegoś więcej. Patrząc na niego, odniosła wrażenie, że trudy życia starły zeń

delikatność i subtelność, pozostawiając czystą witalność. Otaczała go aura pewności sie-

bie, zupełnie jakby widział i przeżył tak wiele, by nie niepokoić się czymś, co nie było

naprawdę poważne.

Może już zajął się Cyganem i jedynie dla porządku próbował tylko się upewnić, że

mężczyzna nie będzie mógł wyrządzić krzywdy gdzie indziej. Jeśli będzie potrzebowała

jego pomocy podczas nieobecności Marcusa, na pewno znajdzie się jakiś sposób...

Spojrzała na kartkę i na podpis. Nathan. Zadrżała. Dobrze, że rozmawiała z nim

przedtem, bo doświadczenie nauczyło ją bać się tego imienia i wszystkiego, co się z nim

wiązało. Gdyby wiedziała, że nieznajomy ma na imię Nathan, nieracjonalne uprzedzenia

mogłyby wpłynąć negatywnie na jej opinię o nim, a wówczas byłaby pozbawiona jego

wspaniałego uśmiechu.

Kiedy weszła do garderoby, Verity uniosła głowę.

- Kto to był?

Diana wetknęła kartkę do kieszeni sukni.

T L

R

background image

- Niezwykły mężczyzna. - Nie zdając sobie z tego sprawy, westchnęła z przyjem-

nością.

Nie ma powodu się bać Nathana, uznała. Nie wyglądał jak mężczyzna, przed któ-

rym ostrzegł ją ojciec przed dziesięcioma laty. Pan Dale nie był zimny ani okrutny. Jej

spontaniczna sympatia do niego została wywołana otwartością, bezpośredniością i troską

o innych. Był silny i miał zdrową cerę kogoś, kto lubi świeże powietrze, a nie przygar-

bioną sylwetkę, skrzywioną twarz i anemiczną bladość cechującą nałogowego gracza.

Krótko mówiąc, był całkowitym przeciwieństwem Nathana Wardale'a.

T L

R

background image

Rozdział trzeci

Nate pospiesznie wyszedł z miejskiej rezydencji Carlowów i ruszył ulicą. Czuł, jak

na czole perli mu się zimny pot. Dlaczego trafił właśnie na Dianę Price? Bardzo się oba-

wiał wizyty w tym domu. I rzeczywiście, gdy tylko pojawił się na Albemarle Street, po-

wróciły wspomnienia młodości. Jako mały chłopiec biegał po ułożonej w szachownicę

posadzce holu, śmiejąc się i bawiąc. To miejsce było jego drugim domem.

Młoda kobieta była czarująca z tymi ciemnymi włosami i drobnymi wargami, które

jakby czekały na pocałunek. Duże brązowe oczy wyrażały inteligencję, ale były pełne

niewinności, której nigdy nie widział u bywalczyń Fourth Circle. Spojrzała na niego bez

osądzania, ze śladem zainteresowania. Nate poczuł się jak mężczyzna, którym kiedyś

miał nadzieję zostać. Przez te kilka chwil był zwykłym dżentelmenem, który spotkał

ładną kobietę w salonie. Zapomniał, jak bardzo przesiąkł atmosferą domu gry.

Gdy dowiedział się, kim ona jest, wszystko się zmieniło. Dzięki Bogu, nie zdecy-

dował się posłużyć prawdziwym nazwiskiem, bo gdyby sobie uświadomiła...

Na Piccadilly przywołał dorożkę i kazał się zawieźć na Covent Garden i Suffolk

Street, w ulubione miejsca spotkań Nate'a Dale'a hazardzisty. Jeśli mężczyzna, którego

szukał, był gdzieś w pobliżu, na pewno czekał na niego w miejscu, w którym widzieli się

po raz ostatni.

Nate z mrocznej ulicy wszedł do równie mrocznej gospody połączonej podziem-

nym korytarzem z domem gry Fourth Circle.

- Pan Dale, tak szybko z powrotem? I to za dnia? - Dante Jones widział w nim nie

tyle przyjaciela, co atrakcję lokalu, zwabiającą gości do zielonych stolików. - Czemu

zawdzięczamy ten zaszczyt?

- Witam, panie Jones - odparł Nate z ledwie dostrzegalnym skinieniem głowy. Nie

podobało mu się spojrzenie właściciela Fourth Circle. Poczuł się tak, jakby był talonem

na posiłek. - Gdzie jest ten przeklęty Cygan?

- Chodzi o mężczyznę, z którym wygrał pan ostatniej nocy? W tym samym miej-

scu, które wczoraj pan zajmował. Cieszy mnie to, bo jego gra przyciąga tłumy. Ma pra-

wie tyle samo szczęścia, co pan.

T L

R

background image

- Już nie.

Nate wielkimi krokami wyminął Dantego i wszedł do sali gier. Stephano Beshaley,

czy jakkolwiek kazał się dziś nazywać, siedział na krześle, które zwykle zajmował Nate,

jakby do niego należało. Wydawał się nie dostrzegać zamieszania wokół siebie, popijał

drinka, a długie nogi wyciągnął przed siebie w swobodnej pozie.

Nate wyciągnął z kieszeni jedwabny sznur i rzucił go na stół przed Cyganem.

- Zabierz to.

Stephano nieznacznie się uśmiechnął i dalej sączył drinka.

- Skoro go dałem, nie mogę przyjąć go z powrotem.

- Zabieraj go. Już się zabawiłeś.

- Zabawiłem? - Dawny przyjaciel Nate'a obdarzył go gorzkim skrzywieniem ust i

uniesieniem brwi. - Naprawdę myślisz, że to dla mnie zabawa?

- Uważam, że czerpiesz przyjemność ze znęcania się nade mną, więc dowiedz się,

że zrobiłeś już wystarczająco dużo.

- Bardzo się zmieniłeś przez tę parę krótkich godzin. Ostatniego wieczoru powie-

działeś, że nic nie jest w stanie cię zranić.

- Myliłem się. Udało ci się.

Beshaley roześmiał się.

- Życzę ci, żebyś otrzymał to, na co zasługujesz.

- Wiedziałeś, dokąd pójdę po naszym spotkaniu. Miałeś świadomość, że zastanę

tam Dianę Price.

- Kogo? - Cygan wyglądał na zaskoczonego.

Nate sięgnął do kieszeni i wyjął zniszczony kawałek papieru, który przez dziesięć

lat nosił przy sobie jak sędziwy marynarz z wiersza Coleridge'a swojego albatrosa. Po-

łożył go na stoliku przed dawnym przyjacielem, który przeczytał na głos:

Jeśli przegram następne rozdanie, jako zapłatę oferuję to, co mam najcenniejsze-

go: dziewictwo mojej córki Diany.

Edgar Price

3 czerwca 1804

T L

R

background image

Beshaley skrzywił się.

- Wczoraj przez chwilę ci wierzyłem. Jednak mężczyzna, który weźmie coś takiego

jako kwit dłużny w grze w karty, zasługuje na każde cierpienie, jakie przyniesie mu los.

Nate rozejrzał się wokół w obawie, że ludzie w pobliżu usłyszą, co zrobił w chwili

szaleństwa.

- Byłem młody, głupi i na dodatek pijany. Edgar Price był moją pierwszą grubą

rybą. Oczywiście, że byłem zbyt pewny sukcesu, żeby myśleć o tym, co mój czyn może

oznaczać dla innych. Zabrałem temu człowiekowi wszystkie pieniądze i dom, w którym

mieszkam do dziś. Spłukał się przy moim stoliku do takiego stopnia, że miał do wyboru

więzienie dla dłużników albo samobójstwo. A jednak nie przerwał gry. Jak każdy hazar-

dzista myślał, że karta się odwróci, jeśli zagra jeszcze jedną partię. Chciałem go zaszo-

kować, zawstydzić. Doprowadzić do tego, że wymknie się chyłkiem, gdy nacisnę go wy-

starczająco mocno. Tymczasem on to podpisał.

Nate zabrał papier i wepchnął go do sakiewki, żeby dłużej na niego nie patrzeć.

Czytanie tych słów wciąż sprawiało mu ból.

- Płakał po przegranej partii. Błagał mnie o litość. Wówczas powiedziałem, że nie

chcę go więcej widzieć, a jeśli usłyszę, że gra gdzieś w Londynie, odnajdę go i dziew-

czynę i wezmę to, co jest mi winien. Od tamtego dnia nigdy go nie spotkałem ani o nim

nie słyszałem. Trzymam ten dokument, żeby mi przypominał, co może się stać, jeśli przy

stoliku doprowadzi się kogoś do ostateczności. Od tamtej pory nie przyjąłem żadnego

kwitu dłużnego.

- Jakie to szlachetne z twojej strony. - Cygan wyglądał, jakby za chwilę miał splu-

nąć z obrzydzenia. - Jesteś gorszy, niż przypuszczałem, Nathanie. Po tym, co zobaczy-

łem, czuję się znacznie mniej winien temu, że przyniosłem sznur. - Popchnął jedwabny

sznur przez stół w kierunku Nate'a.

W głębi serca Nate zgadzał się z tym, co usłyszał: zasługiwał na karę. Wciąż jed-

nak próbował usprawiedliwić to, co było nie do usprawiedliwienia.

- Minęło dziesięć lat. Aż do dziś myślałem, że dziewczyna dawno wyszła za mąż.

Poszedłem ostrzec Carlowów przed tobą i tam ją zastałem. Jest damą do towarzystwa

Honorii i Verity. Wiedziałeś o tym.

T L

R

background image

Cygan uśmiechnął się z zadowoleniem.

- Nie wiedziałem nic poza tym, że mam przynieść ci sznur i zobaczyć, co z tego

wyniknie. Zazwyczaj los nie jest tak szybki. Nie obwiniaj mnie. Piekło zgotowałeś sobie

sam. Nadszedł dzień, w którym diabeł upomniał się o ciebie.

- Bez względu na to, czy zainscenizowałeś moje spotkanie z dziewczyną, czy nie,

zamierzam zostawić Dianę Price w spokoju. Zabieraj to, ale już!

Stephano ze zdziwieniem uniósł brwi.

- A co się stanie, jeśli to zrobię? Czy dziewczyna zniknie w obłoku dymu? To ty

stworzyłeś problem, Wardale. I ty musisz go rozwiązać.

- Trudno obwiniać mnie o to, co się stało z jej ojcem. Przyszedł do mnie i nie

chciał odejść. Jestem graczem. Nie planowałem, że nim zostanę. To wina twojej matki i

twoich ziomków.

- Wygrałeś czyjąś córkę w faraona i oskarżasz o to moją matkę?

- Czy kiedyś uważałeś mnie za hazardzistę?

- Daj spokój. Miałeś dziesięć lat.

- Jednak zrujnowałem pierwszego gracza, zanim zacząłem się golić. I tak jest od

początku. To z powodu klątwy, którą rzuciła na mnie twoja matka.

Cygan roześmiał się.

- Wierzysz w szczęście?

- A który gracz nie wierzy? Wygrywam o wiele za często, by myśleć, że zawdzię-

czam to wyłącznie talentowi. - Skinął ręką w kierunku stolików do faraona. - Widzisz te

stoły? Wszystkie ustawione. Dante oszukuje. Grywają tu tylko głupcy. Ale jeśli chcesz,

ogram wszystkich. Bez względu na to, jak Dante będzie oszukiwał, mnie nie pokona. -

Rozejrzał się ze skruchą. - Nikt nie miał takiego szczęścia. Nikt poza mną. To nie jest

normalne. Jeśli z powodu klątwy nie mogę przegrać ani razu, to gra z innymi niewiele się

różni od rabunku.

- W takim razie przestań grać albo im powiedz, żeby przestali.

- Nie potrafię. Każdej nocy przysięgam, że to koniec, a gdy przychodzi następna,

wracam do stolika. Chcę grać dopóty, dopóki nie przegram. Nie chodzi o jedno rozdanie

czy jeden rzut kośćmi. Chcę przegrać wszystko, co kiedykolwiek wygrałem, by zrozu-

T L

R

background image

mieć, jak musieli się czuć ci, których doprowadziłem do ruiny. Tylko wtedy będę mógł z

tym skończyć.

Cygan wybuchnął śmiechem.

- Na początku myślałeś, że wyczarowałem tę dziewczynę, Dianę Price. A teraz

chcesz mnie oskarżyć o swoje nadmierne szczęście. To najbardziej szalona rzecz, jaką

kiedykolwiek słyszałem.

- Nie wierzysz we własną moc?

- Nie muszę, jeśli ty w nią wierzysz. Przyszedłem tu przypomnieć ci o krzywdzie,

jaką twoja rodzina wyrządziła mojej. Ty sam dokonasz reszty. Nie minął dzień, a ty już

dręczysz się poczuciem winy. Jeśli chcesz wolności, Nathanie, użyj tego sznura do celu,

któremu ma służyć. - Potrzymał stryczek na poziomie oczu, póki nie nabrał pewności, że

Nathan zrozumiał znaczenie tego gestu, a potem rzucił go na powrót na stolik. - Wów-

czas moje sprawy z twoją rodziną dobiegną końca, a ty nie będziesz dłużej musiał mar-

twić się o bliskich swoich ofiar.

Po wysłuchaniu tego oskarżenia Nathana ogarnęła dawno zapomniana złość.

- Mojego ojca powieszono za zbrodnię, której nie popełnił. Zdejmij tę klątwę, Be-

shaley.

- Nie.

- Ty brudny Cyganie! Zdejmuj klątwę! - W napadzie furii Nathan wyciągnął rękę,

chwycił dawnego przyjaciela za chore ramię i ścisnął. Dotknął żywej rany.

Stephano Beshaley pobladł, a ból spowodowany uciskiem sprawił, że zsunął się z

krzesła i padł na kolana. Nate'a ogarnęła żenująca satysfakcja na widok tego, jak jego

wróg poniżył się przed nim. Przypomniał sobie, dlaczego należy w trakcie gry panować

nad emocjami. Kiedy zawsze jest się górą, zbyt łatwo czerpać radość z cierpienia, które

się sprawia. Stłumił uczucie gniewu i znów zacisnął dłoń z chłodną precyzją, obserwując,

jak twarz Beshaleya wykrzywia ból.

- Weź sznur. Uwolnij mnie, a ja puszczę twoją rękę. Masz na to moje słowo.

Cygan wziął głęboki oddech, jakby próbował siłą woli opanować cierpienie. Potem

wyzywająco uniósł pobladłą twarz.

T L

R

background image

- Twój ojciec był tchórzem i mordercą. A ty jesteś typem, który gotów jest grać o

honor dziewczyny. Twoje słowo nic dla mnie nie znaczy.

Chociaż pierwsze twierdzenie rozgniewało Nate'a, drugie było tak prawdziwe, że

poluzował uścisk. Obserwował, jak na twarz Cygana powoli wracają rumieńce.

- Przepraszam za wszystko, Stephen. Uwolnij mnie, proszę.

Przez chwilę mężczyzna klęczący przed Nathanem był Stephenem Hebdenem,

równie zranionym i oszołomionym, jak Nathan.

- Nie mogę. Jestem takim samym niewolnikiem tej klątwy jak ty. Jeśli twój ojciec

był niewinny, jesteś już wolny, a to, co uważasz za klątwę, jest rezultatem twoich wła-

snych działań. A jeśli nie? - Wzruszył zdrowym ramieniem. - Nic nie mogę dla ciebie

zrobić.

T L

R

background image

Rozdział czwarty

- Muszę przyznać, że to było wyjątkowo udane popołudnie - oświadczyła Honoria,

kiedy zakupy na Bond Street miały się ku końcowi. - Może następnym razem uda nam

się namówić Dianę, żeby kupiła coś dla siebie.

- Niczego nie potrzebuję - zapewniła Diana, chcąc przekonać zarówno dziewczęta,

jak i siebie. Za każdym razem podczas wypraw do magazynów kusiło ją, by sobie coś

nabyć.

- Mogłybyśmy zjeść lody. To byłoby bardzo odświeżające po tak długiej prze-

chadzce. - Honoria zerknęła tęsknie w kierunku cukierni.

- Przechadzka wcale nie była długa i nie powinna cię zmęczyć - zaoponowała Dia-

na. - Ruch korzystnie wpływa na zdrowie. Jestem pewna, że herbata w domu wystarcza-

jąco nas odświeży.

- Czasami, Diano, jesteś zbyt rozsądna.

- Tak musi być. W przeciwnym razie ulegałabyś każdej pokusie i wkrótce stałabyś

się zbyt pulchna, by zmieścić się w nową suknię.

- Czy to nie jest przypadkiem ten mężczyzna, który wczoraj nas odwiedził? - Veri-

ty Carlow, co zupełnie nie przystało damie, usiłowała pokazać palcem nad górą pakun-

ków, które trzymała w rękach, dżentelmena widocznego na końcu kwartału budynków. -

To na pewno on. Tak przystojny, jak go opisałaś.

Diana w duchu przygotowała reprymendę, której powinna udzielić Verity, a potem

zerknęła w kierunku, w którym patrzyła podopieczna, i ujrzała lśniące w słońcu srebrzy-

ste włosy mężczyzny, z którym rozmawiała poprzedniego dnia w salonie miejskiej rezy-

dencji Carlowów. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin wiele razy o nim my-

ślała i teraz odniosła wrażenie, że go wyczarowała. Dziś wyglądał na wolnego od trosk.

Nie miał kapelusza, włosy targał mu wiatr, a zielone oczy mrużył od słońca. Stał na

chodniku tak pewnie, jakby podbił połowę Londynu. Snute przez nią od wczoraj fantazje

z nim w roli głównej bladły wobec rzeczywistości. Kiedy Diana uświadomiła sobie, że

mężczyzna idzie w ich kierunku, zabrakło jej tchu.

T L

R

background image

- Tak - powiedziała powoli, starając się panować nad głosem. - To rzeczywiście

pan Dale. Ciekawe, co tu robi?

- Prawdopodobnie wyszedł po zakupy - zauważyła Honoria. - Tak jak wszyscy.

Może zmierza do trafiki albo do banku. - Najwyraźniej władcza mina mężczyzny zrobiła

na niej wrażenie, bo popatrzyła badawczo na Dianę. - Wczoraj opisałaś jego zachowanie

jako bardzo tajemnicze, ale nie dostrzegłaś w nim nic takiego, co by nie pozwoliło mu

bywać w towarzystwie, prawda?

- Nie - odparła Diana. Chodziło o to, że nie przypominała sobie, by go kiedyś wi-

działa. Była pewna, że gdyby tak było, rozpoznałaby go natychmiast.

Wątpiła, czy przyjaźń Marcusa z tym mężczyzną wymaga utrzymywania kontak-

tów z jego siostrami. Gdyby jednak tak było, to Marcus powinien wybrać stosowny mo-

ment, aby przedstawić ich sobie jak należy. Na wszelki wypadek przygotowała się, by

przeprowadzić Verity i Honorię na drugą stronę ulicy.

- Masz pewnie słuszność. Robi zakupy albo załatwia sprawy. Wątpię jednak, czy

zamierza spotykać się z nami na gruncie towarzyskim. Podczas wczorajszych odwiedzin

był nad wyraz skrępowany i pospiesznie wyszedł.

Verity spojrzała na nią szeroko otwartymi oczami.

- Nie sprawiał wrażenia, że żywi do nas urazę, prawda?

- Oczywiście, że nie, ale nie mam też powodu sądzić, że miałby dziś ochotę na na-

sze towarzystwo.

- Bzdura - powiedziała Honoria. - Przecież nie chcemy zrobić mu krzywdy. Bez

względu na to, jak pochlebny był twój opis, nie będziemy starały się zwrócić jego uwagi

na siebie. Ani ja, ani Verity. Będziemy się zachowywać po przyjacielsku, i tyle.

Verity osłoniła oczy ręką, by lepiej widzieć.

- On jest wyjątkowo przystojny, prawda? - Uśmiechnęła się szeroko do Diany. -

Gdybyśmy spotykając na ulicy dawnego przyjaciela naszego brata, zignorowały go, wy-

glądałoby to na wyjątkowy brak chrześcijańskich uczuć.

Honoria już machała chusteczką w kierunku dżentelmena, o którym właśnie roz-

mawiały.

T L

R

background image

- Tutaj, panie Dale! Tutaj! - Ruszyła szybkim krokiem w kierunku dżentelmena,

który po chwili zainteresował się, kto go wzywa. Zaraz też rozpoznał Dianę postępującą

tuż za Honorią. Nagle jakby skurczył się w sobie, a w jego oczach pojawił się lęk.

- Honorio! - powiedziała karcąco Diana, spiesząc za dziewczyną. - Nie zostałaś

przedstawiona temu panu.

Honoria zignorowała jej ostrzegawczy ton.

- Bzdura. Powiedział ci przecież, że przyjaźnił się z Marcusem, prawda? W takim

razie z pewnością nie musimy się sztywno trzymać etykiety. Skoro jednak cię to martwi,

przedstaw nas sobie.

Nie czekając na reakcję Diany, żywo zwróciła się do mężczyzny:

- Pan Dale? Jak rozumiem, jest pan dawnym przyjacielem naszej rodziny. Bardzo

żałuję, że byłam niedysponowana, kiedy wczoraj zjawił się pan u nas z wizytą. - Obda-

rzyła go olśniewającym uśmiechem i rzuciła znaczące spojrzenie w kierunku Diany.

Diana poddała się i powiedziała zrezygnowanym głosem:

- Panie Dale, czy mogę przedstawić lady Honorię i lady Verity Carlow?

Skłonił się nieco sztywno.

- Panna Price i ja zastanawiałyśmy się, co pan robi na Bond Street - odezwała się

Verity. - Nie pamiętam, żebym widziała tu pana wcześniej.

Diana zarumieniła się i lekko pokręciła głową w niemym proteście wobec tej zbyt

bezpośredniej uwagi. Ostatnie, czego chciała, to zdradzić prawdziwy charakter ich do-

ciekań. Była przy tym pewna, że efekt jej dezaprobaty nie umywał się do tego, który

osiągnęła Verity, potrząsając w słońcu swoimi złotymi lokami.

Nathan Dale zrobił tę samą osłupiałą minę, którą mężczyźni przybierali prawie

zawsze, kiedy siostry Carlow próbowały na nich swoich sztuczek.

- Krawiec - mruknął, jakby z trudem przypominał sobie, co sprowadziło go na

Bond Street.

- A więc bywa pan tutaj? - Verity spojrzała triumfalnie na Dianę. - Przypuszczam,

że już tu pana widziałyśmy, a odnowiona znajomość naszych rodzin nadaje temu do-

świadczeniu świeże oblicze. Teraz, kiedy się poznaliśmy, będziemy wpadać na siebie bez

przerwy.

T L

R

background image

Diana była przekonana, że ten niezwykle przystojny mężczyzna zwróciłby jej

uwagę, gdyby go kiedykolwiek wcześniej spotkała. Natomiast pan Dale wyglądał na

przerażonego uwagą, że będzie je wciąż widywał. Verity kontynuowała:

- Teraz, kiedy pana odnalazłyśmy, czy mogłybyśmy prosić o pomoc? Mamy bar-

dzo dużo pakunków. Czy byłby pan tak miły i pomógł nam dotrzeć do powozu?

Żaden dżentelmen nie mógłby odmówić takiej prośbie, chociaż ten wyglądał tak,

jakby miał na to ochotę. Rozglądał się wokół przez chwilę, zupełnie jakby był skrępo-

wany faktem, że zobaczą ich razem. Wreszcie skłonił się ponownie i wziął pakunki, po

czym ruszył w kierunku powozu. Kiedy się przy nim znaleźli, okazało się, że Verity nie

zadowoliła pomoc służących, bo poprosiła pana Dale'a, żeby towarzyszył im w drodze do

domu.

Diana widziała, że nie był tym zachwycony i usiłował wymyślić uprzejmą wy-

mówkę, a w końcu utkwił w niej wzrok z niemym błaganiem o pomoc. W tym momencie

Honoria wsunęła mu rękę pod ramię i niemal zmusiła, by usiadł w powozie obok niej.

- Zrobione - powiedziała, westchnąwszy z zadowoleniem. - Tak jest o wiele lepiej,

prawda?

Wprawdzie pan Dale uprzejmie skinął głową, ale Diana - gdy tylko zajęła miejsce

naprzeciwko i ujrzała jego przygnębioną minę - zyskała pewność, że nie chciał się tu

znaleźć. Milczał, podczas gdy zazwyczaj cicha Verity paplała o cenach wstążek i trud-

nościach ze znalezieniem wystarczająco ozdobnego koguciego pióra, odpowiadającego

odcieniem jej niebieskiemu nakryciu głowy.

Diana nie miała pojęcia, co wstąpiło w tę dziewczynę, podejrzewała jednak, że

miało to coś wspólnego ze srebrzystymi włosami i zielonymi oczami. Była na dobrej

drodze, by zwrócić jej uwagę, zwłaszcza że pan Dale zdradzał oznaki zniecierpliwienia.

Zaczął się wiercić na kanapie powozu, jakby chciał jednym szarpnięciem otworzyć

drzwiczki i wyskoczyć, przedkładając ryzyko upadku pod końskie kopyta nad powolną

śmierć wskutek słuchania o damskich kapeluszach.

Honoria nie była lepsza. Przykleiła się do ramienia pana Dale'a. W ten sposób, być

może świadomie, uniemożliwiła mu ucieczkę. Gdyby dziewczyna naprawdę chciała

zdobyć zainteresowanie tego mężczyzny, musiałaby podejść do tego zupełnie inaczej,

T L

R

background image

pomyślała Diana i, ku swemu przerażeniu, stwierdziła, że nie ma ochoty pomóc żadnej z

nich. Jeśli dzisiejsza przejażdżka wywoła w mężczyźnie gwałtowną niechęć do sióstr

Carlow, zapobiegnie to ryzyku dalszych spotkań. Nie będzie wspólnie spędzanych wie-

czorów, podczas których - jako zapatrzona uważnie w robótkę dama do towarzystwa -

musiałaby znosić ich powłóczyste spojrzenia i pełne czułości szepty.

Czy to zaledwie wczoraj z niecierpliwością oczekiwała pierwszego prawdziwego

konkurenta Verity? Kochała tę dziewczynę i życzyła jej dobrze, widząc, jak się męczy w

cieniu starszej siostry. Jeśli Verity w końcu dokonała wyboru, Diana powinna odczuć

ulgę, nie poirytowanie.

Nie podobało jej się także, że Honoria, która potrafiła oczarować każdego dżen-

telmena, wybrała na obiekt swych zabiegów właśnie zagadkowego pana Dale'a. Wpraw-

dzie prezentował on typ mężczyzny, który, zdaniem Diany, wywarłby temperujący

wpływ na każdą z nich, ale nie chciała, żeby zajął się którąś z córek Carlowa. Obserwo-

wanie, jak Nathan Dale jest coraz bardziej zadurzony w Honorii lub Verity, byłoby nie

do zniesienia.

Pan Dale wyglądał na coraz bardziej wytrąconego z równowagi. Znów zaczął się

wiercić. Wyciągnął przed siebie długie nogi. Diana drgnęła zaskoczona, kiedy jego łydka

dotknęła jej łydki, a wtedy on wyprostował się gwałtownie, mamrocząc przeprosiny.

Honoria, siedząca naprzeciwko Verity, trąciła siostrę czubkiem pantofelka i obie

dziewczęta zaczęły cichutko chichotać, aż Diana znacząco zakaszlała. Pan Dale sprawiał

wrażenie, że próbuje się skurczyć, usiłując zajmować jak najmniej miejsca i nie powo-

dować kolejnych incydentów.

Wreszcie powóz zajechał pod miejską rezydencję Carlowów i jeszcze zanim stanął,

Nathan Dale otworzył drzwiczki i wyskoczył. Podał dłoń Verity, a potem Honorii. Kiedy

już stały bezpiecznie na ziemi, odwrócił się do Diany. Otarł dłoń o połę surduta i skinął z

zakłopotaniem głową, jakby nie chciał spojrzeć jej w oczy. Podniósł ją w ostatnim mo-

mencie, a jego zadziwiające zielone oczy uchwyciły jej spojrzenie i tak pozostali. Potem

jego dłoń dotknęła jej dłoni. Odwrócił się, gdy jej stopy znalazły się na ziemi. Diana do-

znała osobliwego uczucia, że przed chwilą wydarzyło się coś niezwykle ważnego, cho-

T L

R

background image

ciaż nie umiała tego nazwać. Poczuła wstyd, bo pomyślała, że bardzo chciałaby zacho-

wać w pamięci ten krótki moment, w którym jej ręka spoczywała w jego ręce.

Ledwo doszła do siebie, zmówiwszy w milczeniu dziękczynną modlitwę za to, że

podróż dobiegła końca, usłyszała, jak Verity nalega, żeby pan Dale został na herbacie. Jej

zaproszenie poparła Honoria, przypominając, że nadeszła pora podwieczorku. Zaraz też

wyciągnęła rękę i wzięła mężczyznę pod ramię, zanim zdołał uciec na ulicę.

Skoro zaciągnęły go tak daleko, było najzupełniej logiczne, że zapraszają go na

poczęstunek. Diana powinna pochwalić dziewczęta za gościnność, ale dotychczasowe

wypadki nadszarpnęły jej nerwy i była pewna, że jej filiżanka będzie drżała na spodecz-

ku tak głośno, że zagłuszy rozmowę.

Tymczasem pan Dale, niech go diabli, nie potrafił zdobyć się na to, by powiedzieć

nie. Jeśli nie miał ochoty przebywać w ich towarzystwie, dlaczego nie odmówił dziew-

czętom i nie zakończył w ten sposób jej męczarni? Pozwolił się zaprowadzić pokornie

jak baranek do pokoju dziennego na herbatę i ciasteczka.

Ledwie wszyscy czworo zdążyli usiąść, kiedy Verity skoczyła na równe nogi.

- Ciekawa jestem, czemu to tak długo trwa? Kucharka zazwyczaj jest znacznie

szybsza. Może ktoś powinien pójść i sprawdzić dlaczego.

Diana rozważała w myśli różne możliwości. Nie wypadało zostawić dziewcząt sa-

mych w pokoju z gościem. Jeśli Verity miała taki plan, nie doceniła swej damy do towa-

rzystwa. Powie dziewczynie, by zadzwoniła na Wellowa, lokaja, a później pouczy obie,

że należy siedzieć spokojnie, kiedy ma się gości.

Zanim jednak zdołała zareagować, Honoria zadeklarowała:

- Pójdę i zobaczę, co się dzieje. - Po tych słowach podeszła do drzwi i się odwróci-

ła. - Verity, musisz pójść ze mną.

Siostra wstała.

- Nie wiesz, jak dojść do kuchni?

- Oczywiście, że wiem, ale obawiam się, że zjem wszystkie kanapki, zanim tu do-

trą. Umieram z głodu. Jeśli nie pójdziesz i mnie nie przypilnujesz, przysięgam, że nic nie

zostawię dla pana Dale'a.

T L

R

background image

- Naprawdę, ja... niczego nie potrzebuję - wtrącił pan Dale, ale nim skończył, drzwi

zamknęły się za wychodzącymi dziewczętami.

Nastąpiła chwila niezręcznej ciszy, a potem pan Dale przemówił:

- Panna Verity jest osóbką nad wyraz gadatliwą.

- Nie wiem, co w nią wstąpiło. - Diana miała nadzieję, że nie zabrzmiało to jak su-

rowe potępienie podopiecznej.

Najwyraźniej on również nie chciał być źle zrozumiany, bo wyjaśnił:

- Nie zamierzałem być nieuprzejmy. Mimo tej paplaniny jest bardzo miła, tak samo

jak jej siostra. Od dawna je pani zna?

- Przybyłam do ich rodziny tuż przed piętnastymi urodzinami Verity. Teraz ma

dziewiętnaście lat.

- A Honoria dwadzieścia. Rodzina musi być z nich bardzo dumna. - Jego spojrze-

nie stało się nieobecne, jakby wspominał przeszłość. Po chwili znów skupił się na Dia-

nie. - Czy przed zamieszkaniem tutaj miała pani inną posadę?

- Byłam damą do towarzystwa pewnej starszej damy w hrabstwie Kent.

Pochylił się do przodu, jakby jej niezbyt interesujące życie przykuło jego uwagę.

- Wolała pani tamtą posadę od tej?

Uśmiechnęła się, zaskoczona tymi pytaniami.

- Jedna posada jest bardzo podobna do drugiej, tak myślę, ale ogólnie rzecz biorąc,

wolę zajmować się kimś młodszym. Niełatwo patrzyć, jak ktoś, kogo ma się pod opieką,

więdnie i umiera, choć to naturalna kolej rzeczy. O wiele przyjemniej obserwować, jak

rozkwitają, tak jak mała Verity. - Westchnęła lekko. - Wkrótce dziewczęta nie będą po-

trzebowały przyzwoitki. Wyjdą za mąż i będą miały własne domy.

- A pani znajdzie się na ulicy. - Sprawiał wrażenie, że ta perspektywa go zaniepo-

koiła.

Roześmiała się krótko, uspokajająco, chcąc złagodzić ostry sposób, w jaki opisał

jej zbliżającą się przyszłość.

- To mało prawdopodobne. Hrabia i hrabina Narborough są dla mnie wyjątkowo

dobrzy. Na pewno dopilnują, żebym znalazła odpowiednią posadę. Ufam, że mi pomogą,

kiedy nie będę potrzebna tutaj.

T L

R

background image

- Oby się pani nie zawiodła. - Wymamrotał te słowa pod nosem i przez chwilę po-

dejrzewała, że jego życzliwość dla tej rodziny nie jest tak wielka, jak wydawało się z

początku.

- Cóż, tak czy inaczej, nie zamierzam się zbytnio martwić - skłamała. - Kiedy ta

praca dobiegnie końca, poszukam innej rodziny, która będzie potrzebowała moich usług.

Rozsądne kobiety w pewnym wieku zawsze mogą liczyć na pracę. - Chociaż może nie

być tak przyjemna jak obecna, dodała w myśli.

- Rozsądna kobieta w pewnym wieku, rozumiem. - Zmarszczył czoło. - A gdyby

nie znalazła pani odpowiedniego zatrudnienia, czy ma pani rodzinę, do której mogłaby

się udać?

Pokręciła przecząco głową.

- Od blisko pięciu lat jestem zupełnie sama, ale moje położenie wcale nie jest wy-

jątkowe. Pod pewnymi względami jest to dla mnie łatwiejsze niż dla innych. Wprawdzie

matka umarła, kiedy byłam dzieckiem, ale zaczęłam pracować, zanim zmarł mój ojciec.

Obyło się bez nagłego zamętu, bo ani chwili nie byłam bezdomna i sama jedna, bez pla-

nów na przyszłość. - Prawdę mówiąc, zamęt miał miejsce wiele lat wcześniej i jej gniew

na ojca wygasł, zanim utraciła go na zawsze.

- I nie ma pani nikogo? Chodzi mi o brak innych możliwości poza posadą?

Spojrzała na niego ostro. Czyżby badał, czy w jej życiu jest jakiś mężczyzna?

- Nie.

Chyba uświadomił sobie, jak zabrzmiało to pytanie, bo zamilkł. Po dłuższej chwili

podjął:

- Przepraszam, jeśli moja ciekawość wydała się niestosowna. Gdyby pani kiedy-

kolwiek znalazła się w trudnej sytuacji i mógłbym coś zrobić, by pomóc...

- Nie, panie Dale - odparła stanowczo Diana, tak by nie było żadnych wątpliwości

co do znaczenia jej słów. - Mogę pana zapewnić, że bez względu na okoliczności nie bę-

dę potrzebowała pomocy.

Wkrótce wróciły Honoria i Verity, a wraz z nimi lokaj z herbatą. Najwyraźniej czas

spędzony w kuchni uspokoił nerwy Verity, choć Honoria uśmiechała się równie enigma-

tycznie, jak wcześniej. Zabrały się do nakrywania do stołu dla pana Dale'a, niczym do-

T L

R

background image

świadczone panie domu. Zatroszczyły się o niego bez brzękania naczyniami i rozmawia-

ły bez denerwującego szczebiotu, który niepokoił Dianę w powozie.

To umożliwiło jej wycofanie się do kąta z filiżanką herbaty, wyłączenie się z roz-

mowy i danie dziewczętom okazji do bliższego poznania dżentelmena. Jeśli rzeczywiście

miały do czynienia z dżentelmenem. Zachowywał się zbyt bezpośrednio wobec niej i

zdecydowanie bardziej niż dziwnie. Zastanawiała się, czy po pierwszym spotkaniu,

zwiedziona jego wdziękiem i urodą, nie udzieliła mu zbyt dużego kredytu zaufania.

Ta chwila milczenia pozwoliła jej na dalsze obserwacje pana Dale'a. Nie sądziła,

by to zauważył, a poza tym trudno ją było za to winić. Uznała, że jest bardzo przystoj-

nym mężczyzną. Miała szczerą nadzieję, że źle zrozumiała jego zamiary wobec niej.

Rozmawiał dość swobodnie z dziewczętami teraz, kiedy zeszła im z drogi. W jego mo-

wie i zachowaniu nie znajdowała niczego niewłaściwego. Opanował to dziwne wzburze-

nie, które przejawiał w każdym z najzwyklejszych pytań, jakie jej zadawał. Kiedy pod-

niósł się gotów do wyjścia, podziękował po kolei Verity i Honorii, po czym zatrzymał się

i spojrzał w jej stronę. Wydawało się, że musiał powstrzymać tremę, zanim zwrócił się

do niej z takimi samymi słowami podziękowania i sztywnym ukłonem.

Po wyjściu pana Dale'a zapadła chwila ciszy. Verity najwyraźniej chciała się

upewnić, że mężczyzna jej nie usłyszy. Tak jakby przez grube mury dzielące ich od ulicy

mogło przeniknąć choć jedno słowo zdradzające jej opinię. Potem posłała figlarny

uśmiech Honorii.

- Dobrze?

Honoria odpowiedziała uśmiechem i skinęła głową.

- O tak. Myślę, że nawet bardzo. A co ty myślisz o tym dżentelmenie, panno Price?

- zwróciła się do Diany.

Najwyraźniej to od niej oczekiwano wydania ostatecznego werdyktu. Nie miała na

to ochoty. Postarała się jednak nie brać pod uwagę własnych uczuć i zrobiła, co mogła,

by spojrzeć na pana Dale'a jak na każdego potencjalnego konkurenta.

- Cieszę się, że obie jesteście tak jednomyślne, jeśli chodzi o osobę pana Dale'a.

Sprawia wrażenie pełnego ogłady dżentelmena. Był bardzo uprzejmy. Zaproszenie go do

domu nie było niewłaściwe, choć zupełnie nieplanowane. Jeśli wasze rodziny rzeczywi-

T L

R

background image

ście kiedyś pozostawały w przyjaźni, wasz postępek nie był całkiem niestosowny. Mimo

to tak naprawdę nie znamy go zbyt dobrze. Wątpię, czy wasz ojciec albo bracia byliby

zadowoleni, gdyby sprawy doszły do punktu, w którym mógłby się oświadczyć którejś z

was, zanim będziemy mogły się z nimi skonsultować.

- Nas? - Verity usiadła, śmiejąc się z całego serca. - Och, Diano. Jeśli nie widzisz

tego, co się dzieje, musisz być ślepa. Swoją drogą, czy możemy ci ufać, jeśli chodzi o

doradztwo w sprawie naszej przyszłości, skoro nie potrafisz zająć się własną?

- A co moja przyszłość ma z tym wspólnego? - zdumiała się Diana.

Honoria uśmiechnęła się szeroko.

- Słyszałyśmy, w jaki sposób mówiłaś o nim po jego wczorajszej wizycie. Twój

barwny plastyczny opis wystarczył, by Verity rozpoznała go w tłumie na Bond Street.

Najwyraźniej nie widziałaś, w jaki sposób patrzył na ciebie, kiedy się spotkaliśmy. Śle-

dził cię wzrokiem, jakbyś była jedyną kobietą na ziemi, a więc zatrzymałyśmy go i po-

starałyśmy się wydać tak męczące, jak się da. Potem, jak tylko było to możliwe, zosta-

wiłyśmy was samych. Nie spodziewałaś się, że zabawimy się w swatki, prawda?

- Ja...?

- Tak, ty, gąsko - potwierdziła Verity. - Zastanawiałam się, co się z tobą stanie,

kiedy poślubię kogoś. Dla mnie byłoby o wiele lepiej, gdybyś wyszła dobrze za mąż i nie

pracowała już jako dama do towarzystwa w innej rodzinie. Bo wówczas mogłybyśmy

zostać przyjaciółkami i widywać się tak często, jak miałybyśmy ochotę.

- Ja? Za mąż?

- Za pana Dale'a. - Honoria dokończyła myśl. - Masz słuszność, Verity. To naj-

wspanialszy pomysł na świecie.

- Ja... - Teraz, kiedy siostry ją zasiały, ta myśl utkwiła w jej głowie i nie chciała

wyjść. - Zamężna... - Minęło tyle czasu, odkąd Diana ostatni raz złączyła to słowo z

własną osobą, że nie potrafiła ułożyć z nim zdania. - Z panem Dale'em...

Gdyby któraś z jej podopiecznych wykazała zainteresowanie tym mężczyzną, wy-

głosiłaby wykład o tym, jak ważne jest dogłębne poznanie dżentelmena przed podjęciem

ostatecznej decyzji. Zainteresowane strony powinny często się spotykać.

T L

R

background image

Sympatia i miłość to uczucia, które należy długo pielęgnować, zanim zacznie się

myśleć o bardziej trwałym związku, i tak dalej. Tymczasem nagle poczuła się tak głupia

jak każda inna młoda dziewczyna. Wyobraziła sobie własny dom, męża i dzieci, wszyst-

kich z iskrzącymi się zielonymi oczami Nathana Dale'a.

Gdyby myślała jasno, pewnie powiedziałaby dziewczętom, że jeśli skłonność pana

Dale'a ku niej byłaby rzeczywiście tak duża, jak to sobie wyobraziły, oferta, którą by jej

złożył, byłaby zupełnie inna. Co on sobie o niej musi myśleć? Na pewno podejrzewa, że

zaaranżowała ich rozmowę sam na sam, manipulując dziewczętami. Wszystko po to, by

zdobyć go dla siebie. Jak byłaby w stanie rozmawiać z tym mężczyzną przy następnym

spotkaniu, jeśli głowę miała pełną romantycznych bzdur, a jego pomysły były znacznie

bardziej przyziemne?

Nie chciała dalej zagłębiać się w swoje uczucia i obawy z nimi związane. Spojrzała

na panny, przybierając jedną z najsurowszych i najrozsądniejszych min ze swojego re-

pertuaru.

- Nie, przykro mi. Ten pomysł nie przemawia do mnie w najmniejszym stopniu.

Jeśli dzisiejsza wizyta pana Dale'a została zaaranżowana dla mojego dobra, to, choć

dziękuję wam za troskę, zapewniam was, że żadne dalsze plany tego rodzaju nie są ko-

nieczne. - Przełknęła ślinę i skłamała: - Jestem całkiem zadowolona z mojej obecnej sy-

tuacji.

T L

R

background image

Rozdział piąty

Nate wracał do swego domu na Hans Place, czując narastający niepokój. Kiedy

dotarł do frontowych drzwi i wszedł do środka, miał wrażenie, że po skórze chodzą mu

ciarki.

Źle się złożyło, że natknął się na tę dziewczynę, pomyślał zmartwiony. Jak to moż-

liwe, że stało się to tak nagle, po latach uników? To z pewnością kolejny element prze-

klętej klątwy Cyganki. W innych okolicznościach ogromnie cieszyłby się z tych kontak-

tów. Wyglądało na to, że ona też. Wskazywał na to uroczy rumieniec, który okrasił jej

policzki, kiedy dziewczęta zostawiły ich samych.

Wtedy on zaczął robić z siebie durnia, wściubiając nos w jej życie prywatne i wy-

pytując ją o sprawy, które nie powinny obchodzić obcych. Pozostawił po sobie wrażenie,

że jest człowiekiem, który przypuszcza atak na bezbronną kobietę, gdy tylko znajdzie się

z nią sam na sam. Do diabła, chciał tylko naprawić krzywdę, którą wyrządził przed laty.

Tymczasem jego słowa zabrzmiały tak, jakby zamierzał wynająć apartament na mieście i

zainstalować ją w nim jako swoją kochankę.

Chociaż, gdy tylko ten pomysł przyszedł mu do głowy, musiał przyznać, że z jego

realizacji wyniknęłyby pewne korzyści. Jaką miałby satysfakcję, obserwując, jak w reak-

cji na jego dwuznaczne sugestie jej oczy rozszerzają się w udawanym zdumieniu, a po-

tem - gdy przystąpiłby do działania - mrużą z doznawanej przyjemności. Odkryłaby swą

kocią naturę. Przecież Diana musi zdawać sobie sprawę z tego, że sposób, w jaki sznuru-

je w dezaprobacie pełne wargi, czyni ją tylko bardziej kuszącą. Podejrzewał, że gdyby

złożyła ręce pod pełnymi piersiami albo oparła je na delikatnie zaokrąglonych biodrach,

niejeden silny mężczyzna padłby na kolana.

To wszystko było beznadziejne. Nawet jeśli nie okazałaby się damą w każdym ca-

lu, za jaką ją uważał, była córką Edgara Price'a, a tym samym ostatnią kobietą w Londy-

nie, której powinien pożądać. Naturalnie, mógł przez chwilę udawać przed nią, że jest

Nate'em Dale'em. Jedynie kwestią czasu było, kiedy Hal albo Marcus pojawią się w

Londynie i zdemaskują mężczyznę, który zaleca się do przyzwoitki ich sióstr. Znając je-

T L

R

background image

go szczęście, które ograniczało się do gry przy zielonym stoliku, mogło wcześniej wy-

mknąć mu się jakieś słowo, które zdradzi Dianie Price jego prawdziwą tożsamość.

Zaledwie parę dni temu dość łatwo przychodziło mu myśleć o sobie jako o panu

Dale'u i uważać Nathana Wardale'a za odległe wspomnienie. Nagle ujrzał swoje obecne

życie jako szyte grubymi nićmi oszustwo. Kiedy prawda wyjdzie na jaw, wątpliwe, by w

jego słowniku znalazło się wystarczająco dużo słów, aby wykaraskać się z tej sytuacji.

Rozejrzał się po holu wejściowym. Chociaż dom należał do niego od lat i już od dawna

nauczył się myśleć o nim jak o swoim, nagle poczuł się tu jak intruz. W myśli dzielił

rzeczy na te, które kupił, i te, które były w domu, kiedy go wygrał. Nawet służbę przejął

po Price'ach. Ci, którzy nie chcieli widzieć w nim swego pana, wypowiedzieli pracę w

dniu, w którym zajął nieruchomość. Większość służących była całkiem zadowolona,

kiedy dotarło do nich, że nowy pan z łatwością zapłaci im zaległe wynagrodzenia, a na-

wet stać go na podwyżki.

Człowiek, którego wynajął, by zajmował się rachunkami, wolał nie wtrącać się w

prozaiczne szczegóły związane z prowadzeniem gospodarstwa. Służba odetchnęła z ulgą.

Chaos, który panował za czasów poprzedniego pana, dobiegł końca. A to, że nowy pra-

codawca był również graczem? Wygrywał. Ich posady były bezpieczne. Nawet jeśli ktoś

się zastanawiał, co się stało z Dianą Price czy z jej ojcem, nikt nie wspominał o tym gło-

śno w jego obecności.

Potem Nathan nagle zniknął na sześć lat. W tym czasie służba mogła równie do-

brze uważać się za jedynych właścicieli domu.

Teraz, gdziekolwiek spojrzał, dostrzegał ślady świadczące o tym, że wydarł ten

dom kobiecie, która zatrudniła się u Carlowów. Wszedł po schodach na górę i pospieszył

korytarzem do swojego pokoju. Było to jedyne miejsce w domu, które nie przypominało

mu o poprzednim właścicielu. Kupił całe jego wyposażenie, a nawet zdarł jedwab ze

ścian i kazał pozdejmować dywany, by duch Edgara Price'a nie wdzierał się w jego sny.

Jak tylko znajdzie się w środku, odzyska spokój.

Aby tam dotrzeć, musiał minąć zamknięte drzwi u szczytu schodów. Prawdę mó-

wiąc, nauczył się nie patrzeć w ich kierunku. Starał się wyobrażać je sobie jako ścianę.

Dziś ta sztuka się nie udała.

T L

R

background image

Kiedy znalazł się w swoim pokoju, zadzwonił na lokaja. Zjawił się niemal natych-

miast.

- Słucham, panie?

- Benton, czy masz klucz do pokoju na szczycie schodów?

- Chodzi o pokój panny Diany, sir?

Mężczyzna był lokajem w tym domu na długo przed pojawieniem się w nim Na-

te'a. I choć sprawiał wrażenie lojalnego, nie zadał sobie najmniejszego trudu, by ukryć

fakt, że w domu wciąż jest miejsce, które tak naprawdę nie należy do nowego właścicie-

la. Kiedy Nate wrócił z Ameryki, jedynie ten pokój pozostał zamknięty. Zupełnie jakby

nikt nie mógł zmusić się do przejrzenia jego zawartości. Teraz zaś w głosie Bentona wy-

czuwało się niepokój, jakby lokaj obawiał się, że wreszcie nadszedł czas, by to zmienić.

Nathan potwierdził skinieniem głowy.

- Pokój panny Diany.

Lokaj, nie mówiąc nic więcej, zdjął klucz z kółka i podał chlebodawcy, jakby nie

chciał brać udziału w tym, co się miało wydarzyć, ani być świadkiem reperkusji, które

spadną na głowę jego pana w wyniku tych działań.

Nate westchnął.

- Dziękuje, Benton. To wszystko.

Mężczyzna wycofał się, a Nate przeszedł korytarzem, prosto do zamkniętego po-

koju. Szybko obrócił klucz w zamku i jednym szarpnięciem otworzył drzwi, po czym

wszedł do środka, zostawiając je otwarte, by móc widzieć pokój w świetle padającym z

korytarza. Drzwi garderoby były szeroko otwarte, jakby jej właścicielka została zmuszo-

na do spakowania się w pośpiechu. Duża część pomieszczenia stała pusta, pozostały je-

dynie suknie balowe. Diana już wtedy wiedziała, że jej dni debiutantki dobiegły końca.

Ktoś, kto zamierzał szukać posady, nie potrzebował strojnych toalet.

Rozejrzał się dookoła, sprawdzając, czego brakuje, a co dziewczyna wzięła ze so-

bą. Szczotki do włosów zniknęły, ale ozdoby pozostały. Pudełko na biżuterię było

otwarte, a zawartość porozrzucana, jakby zamierzała wziąć wszystko, a potem doszła do

wniosku, że straciła to wraz z całą resztą i zadowoliła się zabraniem wyłącznie kilku

drobiazgów, które miały jej przypominać o dawnym życiu.

T L

R

background image

Na stoliku przy łóżku leżała książka; miejsce, w którym przerwano lekturę, było

zaznaczone skrawkiem wstążki. Ciekawe, czy ją znudziła, a może zapomniała o tomiku

w ferworze pakowania?

Przypomniał sobie swój wyjazd z Leybourne House. Matka powiedziała mu, żeby

zabrał tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Właśnie skończył dziesięć lat i wciąż uważał, że

ołowiane żołnierzyki i drewniane miecze są absolutnie niezbędne. Na widok góry zaba-

wek matka usiadła przy nim i wyjaśniła, że od teraz ich życie będzie wyglądać zupełnie

inaczej. Wtedy po raz pierwszy w ciągu tych wszystkich strasznych tygodni usłyszał jej

płacz.

Ponownie rozejrzał się po pokoju. Pamiętał, jakie to uczucie być wyrwanym ze

swojego miejsca. A jednak to samo zgotował komuś innemu. Dziewczynie o słodkiej

twarzy, która wycofała się z rozmowy prowadzonej przez niego z siostrami Carlow,

ujawniając niezwykły talent do wtapiania się w tło. Powinna tańczyć na balach obok Ve-

rity i Honorii, bawić się, a nie siadywać w kącie z książką lub robótką.

To jego wina. Pogrzebał jej szanse. Do tej pory powinna być mężatką, mieć dzieci i

służbę, która troszczyłaby się o jej potrzeby. Przez lata powtarzał sobie, że w sprawie

Diany Price zrobił wszystko, co mógł, bo nie ścigał jej z tym przeklętym kwitem dłuż-

nym. Zdawał sobie sprawę, że zło stało się, gdy go wziął, ale przecież mógł postąpić o

wiele gorzej: zażądać zapłaty. Nie zrobił tego, próbując udowodnić, że w gruncie rzeczy

ma dobre serce. Myślał do tej pory, że to wystarczy.

Niewielkie pocieszenie dla Diany Price: fakt, nie uczynił z niej dziwki. Zostawił ją

i jej cnotę w spokoju. Odmówił jej jednak życiowych perspektyw.

Usiadł na skraju łóżka i rozejrzał się. Była tu szczęśliwa, to pewne. Ten pokój był

mniejszy niż jego, naturalnie, ale porządnie urządzony i wesoły. Pasował do niej. Nie-

wiele myśląc, wyciągnął się na łóżku i wziął do ręki książkę.

Obudził się prawie godzinę później. Pamiętał, że przed zaśnięciem miał w ręku

książkę, tomik sonetów Szekspira. Czytał je i zachwycał się nimi wiele razy wcześniej.

Może powinien był wybrać ten pokój dla siebie zamiast apartamentów pana domu. Pod-

czas tej krótkiej drzemki odpoczął lepiej niż we własnym łóżku. Naraz uprzytomnił so-

bie, że śniła mu się Diana - ładna dziewczyna z dużymi ciemnymi oczami, siedząca w

T L

R

background image

wykuszu okiennym w tym właśnie pokoju, z półuśmiechem na oświetlonej słońcem twa-

rzy i książką na kolanach. Spojrzała na niego, odłożyła książkę i podeszła do łóżka.

Błysk w jej oczach był tak serdeczny, jakby tego sobie życzył w rzeczywistości. I wtedy

się ocknął.

Wstał pospiesznie, próbując odzyskać jasność umysłu, po czym szybko opuścił

pokój, zamknął drzwi, a klucz schował do kieszeni. Mijając swoją sypialnię, zszedł na

dół, do gabinetu. A może to był gabinet Edgara Price'a? Niczego już nie był pewien. Był

dumny z siebie, kiedy wygrał dom. Wyobrażał sobie, że będzie w nim miejsce dla Hele-

ny, Rosalind i dla matki. Nie wątpił, że będzie im się tu dobrze mieszkało. Musiał je tyl-

ko przekonać, że zdobył go uczciwą drogą.

Zamierzał przekazać im tę wiadomość delikatnie, przedtem upewniwszy się, że

wszystko jest zgodne z prawem, a dom został przygotowany na ich przybycie. Matka

nigdy nie pochwalała sposobu, w jaki zdobywał środki na życie. Chciała, żeby znalazł

uczciwe zajęcie, które zapewniłoby rodzinie byt. Co by było, gdyby sobie uświadomiła,

jak wysoko podnosił stawki i jak szybko to robił? Skoro denerwowała się, że ogrywał z

kilku pensów prostych ludzi i z paru funtów pijanych urzędników? Byłaby przerażona,

dowiadując się, co wygrał od Price'a.

Nie mógł zainstalować rodziny w domu pełnym porozrzucanych wszędzie rzeczy

dawnych właścicieli i fajki Price'a wciąż żarzącej się na kominku. Obszedł dom i

wszystko zorganizował tak, żeby matka i siostry już nigdy nie musiały się martwić, czym

zapłacą rachunki. Na dodatek zwiększył zasoby finansowe gospodarstwa o parę znaczą-

cych wygranych przy zielonym stoliku. Miał nadzieję, że matka już nie będzie musiała

myśleć o tym, ile on czasu spędza, grając o pieniądze, czy marnować swą słabnącą ener-

gię na współczucie dla tych, którzy stanowili źródło ich bogactwa.

Wówczas los jeszcze raz sprzysiągł się przeciwko nim. Nie dotarł do matki i sióstr,

bo pochwycił go oddział werbowników. Odzyskał przytomność jako marynarz na statku

płynącym do Francji.

Kiedy udało mu się wrócić do domu, zastał go w takim stanie, w jakim go zostawił.

Jego życie znowu było całkiem wygodne, a dalsza gra uczyniła je jeszcze wy-

godniejszym. To wszystko nic jednak nie znaczyło, bo nie miał tego z kim dzielić.

T L

R

background image

Usiadł przy biurku. Nie mógł pozbyć się uczucia, że do tej pory żył nie tyle swoim

życiem, co należącym do kogoś innego. Wziął papier i pióro i zaadresował w pośpiechu

list do panny Diany Price.

Co właściwie zamierzał jej napisać? Jedno słowo „przepraszam" - to z pewnością

za mało, a dłuższe tłumaczenie nie przyniosłoby niczego dobrego. Wyglądałoby na to, że

użala się nad sobą, zamiast zrozumieć jej cierpienie. Wątpił zresztą, czy trudy życia

można porównywać. W końcu dał sobie spokój z pisaniem. Opróżnił zawartość sakiewki,

porządnie ułożył złożone banknoty na papierze, owinął je, sięgnął po wosk i zapieczęto-

wał list przed wysyłką. W ostatniej chwili zrezygnował ze złożenia podpisu. Diana nie

musiała wiedzieć, kim był nadawca, ani znać powodów tego postępku. Poza tym od pana

Dale'a nie zechciałaby przyjąć ani jednego pensa. Obawiałaby się, że go tym zachęci.

Gdyby zaś odkryła prawdziwy powód, dla którego to zrobił, jej odpowiedź mogła go do-

głębnie zranić.

Czy mógł choć częściowo zrekompensować szkodę, którą jej wyrządził? Pieniądze

w kopercie to za mało. Może jednak znajdzie jakiś sposób, by jej pomóc, gdy jej praca u

sióstr Carlow dobiegnie końca. Oczywiście nie wywierając mylnego wrażenia, że stara

się o jej względy.

T L

R

background image

Rozdział szósty

Siedząc przy porannej filiżance herbaty w małej jadalni w towarzystwie Verity,

Diana próbowała nie myśleć o wczorajszym dniu. Zainteresowanie pana Dale'a jej osobą

nie mogło być zbyt głębokie. Była pewna, że nie powróciłby do domu Carlowów, gdyby

Verity i Honoria tego na nim nie wymusiły.

Jednak bardzo chętnie z nią rozmawiał. O wiele bardziej wymowne było to, że

słuchał. Każdy jest w stanie rozmawiać, gdy zostanie uwięziony w pokoju z obcym

człowiekiem, choćby po to, by wypełnić kłopotliwą ciszę. Tymczasem on powiedział

bardzo niewiele o sobie, za to dołożył starań, by wysłuchać jej zwierzeń.

Na koniec złożył jej osobliwą propozycję pomocy. Być może źle go zrozumiała,

przywiązała do jego słów niewłaściwe znaczenie. Po latach pilnowania cnoty swojej i

dziewcząt mogła uznać nawet najbardziej niewinne i spontaniczne uwagi za niestosowne

umizgi. Wiele razy przypominała sobie, co powiedział pan Dale, próbując przyjrzeć się

temu z różnych punktów widzenia. Miała jednak coraz większy zamęt w głowie.

Zresztą, bez względu na to, czy znów go zobaczy, czy nie, Verity i Honoria będą

jej bez końca dokuczać tylko po to, by zobaczyć, jak jej twarz pokrywa się rumieńcem na

samą wzmiankę o panu Dale'u. A co będzie, jeśli naprawdę go spotka? Jeśli go zobaczy,

na pewno zrobi z siebie kompletną idiotkę. Potencjalne zainteresowanie jej osobą prze-

rodzi się natychmiast w niechęć. Była o tym przekonana.

Podniosła filiżankę herbaty, uśmiechając się do Verity, i pozdrowiła Honorię, gdy

ta, ziewając i przeglądając poranną pocztę, pojawiła się w drzwiach.

- Proszę, Diano. List do ciebie. - Honoria wyciągnęła rękę w jej stronę, po czym ją

cofnęła i przyłożyła list do czoła, zupełnie jakby chciała odgadnąć jego zawartość. - Za

gruby na słodki bilecik. Ciekawe, co to jest?

- Kompletna bzdura, Honorio. Doprawdy, jesteś wobec mnie wyjątkowo niespra-

wiedliwa. Jeśli się nie zmienisz, zapamiętam to sobie, a kiedy ty otrzymasz liścik, odpo-

wiem tym samym.

Diana starała się nie pokazać po sobie podniecenia, ale rzadko otrzymywała pocztę.

Dodatkowo tego dnia żadnej się nie spodziewała, nie miała więc pojęcia, co to mogło

T L

R

background image

być. Przejechała palcem po brzeżku złożonego papieru, żeby oderwać wosk, i w tym

momencie banknoty pofrunęły na stolik. Było to tak zaskakujące, jakby z otwartego listu

wyleciała chmara moli. Odchyliła się do tyłu na fotelu, jakby się bała, że banknoty do-

tkną jej sukni.

Verity, która nie czuła lęku, podeszła do niej, pozbierała banknoty i ułożyła na sto-

le, licząc je w trakcie tego zabiegu.

- Tu jest trzydzieści cztery funty. Kto je przysłał?

Diana miała zbyt wielką pustkę w głowie, by złajać podopieczną za bezczelne py-

tanie. Prawdę mówiąc, sama była ciekawa odpowiedzi. Wzięła kartkę i przyjrzała się jej

uważnie w poszukiwaniu informacji.

- Nie wiem. Tu jest tylko mój adres. Nie ma adresu zwrotnego - odwróciła kartkę -

i żadnej wiadomości.

- Dlaczego ktoś miałby przysłać akurat taką kwotę? - spytała Honoria. - Czy ktoś

był ci coś winien?

Diana wpatrywała się w pieniądze leżące na stole.

- Nikt nie był mi nic winien.

Ojcu też raczej nie, pomyślała. W jego przypadku chodziłoby raczej o dług, który

powinien był spłacić. Jeśli jednak ktoś był mu winien pieniądze, dlaczego przysłał je do-

piero teraz, a nie wtedy, gdy naprawdę mogły się przydać?

- Cóż, do twoich urodzin jeszcze daleko. Do Bożego Narodzenia również - zauwa-

żyła Verity.

- Nie wygląda na to, że ten ktoś udał się po pieniądze do banku. Banknoty mają

różne nominały, są pomięte i zużyte - oceniła Honoria.

Dziewczęta Carlowów przywykły do pieniędzy czystych i starannie złożonych,

przechodzących wprost z ręki ich brata do ozdobnych torebek, z którymi wychodziły na

zakupy. Nigdy nie były zmuszone przeszukiwać kieszeni ojca po całonocnej grze, mając

nadzieję, że została resztka, by zapłacić sklepikarzowi.

To wspomnienie zaszokowało Dianę. Minęło już tyle czasu. Myślała, że zapo-

mniała, ale widok pomiętych banknotów sprawił, że przeszłość powróciła falą i przynio-

sła ze sobą gorycz. Funty pospiesznie zgarniane i chowane do kieszeni albo sakiewki.

T L

R

background image

Nie ułożone równiutko, ale do góry nogami. Ta kwota stanowiła niemal roczne wyna-

grodzenie damy do towarzystwa, a tymczasem ktoś zawinął banknoty w papier, jakby nic

nie znaczyły, i zaadresował list do niej. Popatrzyła na pismo, próbując ustalić, czy cha-

rakter pisma jest damski, czy męski. Litery były nakreślone niedbale, jakby piszący

chciał ukryć swoją tożsamość.

- Cóż, ktokolwiek to był, uznał, że wyjątkowo ważne jest, byś je dostała - zauwa-

żyła Verity. - Naprawdę nie masz pojęcia, kim jest ta osoba?

- Najmniejszego.

- Spóźniony podarunek od rodziców chrzestnych? - zgadywała Verity.

- Moi rodzice chrzestni nie żyją.

- A może to od rodziny, która wyjechała na kontynent albo do kolonii, by dorobić

się majątku? - zasugerowała Honoria.

Diana podsunęła jej kartkę pod nos.

- To stempel poczty z Londynu, a nie z egzotycznego miejsca.

- Spadek po bogatym wuju?

Diana roześmiała się.

- Oczywiście, że nie. Wiecie przecież, że nie mam rodziny. A nawet gdybym mia-

ła, nikt nie byłby aż tak tajemniczy.

- W takim razie przesyłka musi pochodzić od wielbiciela - orzekła Verity. - Ktoś

cierpi, widząc, jak tkwisz w cieniu i trudzisz się, dbając o nasze dobre imię. Ten ktoś

chce dać ci szansę poprawienia własnej sytuacji. Znam kogoś takiego. To pan Dale.

- Verity! - Diana poczuła, że jej policzki zalewa rumieniec. - O tym nie może być

mowy. Zakazuję ci powtarzania takich bzdur. Pan Dale nie miałby powodu przysyłać mi

dużej kwoty pieniędzy, ot tak, dla kaprysu. A nawet gdyby to uczynił, nie byłby to wcale

miły gest. Byłoby to... - Urwała, zastanawiając się gorączkowo nad słowami, którymi

powinna określić takie postępowanie, nie potwierdzając zarazem najgorszych obaw

związanych z tym mężczyzną. - Byłoby to wyjątkowo niewłaściwe. Tylko jeden typ

mężczyzn daje pieniądze kobiecie i tylko jeden rodzaj kobiet je przyjmuje.

- Myślisz, że on chce z ciebie zrobić swoją kochankę? - Honoria otworzyła szeroko

oczy z niezdrowej ciekawości.

T L

R

background image

- Damie nie wypada nawet myśleć o takich rzeczach - skarciła podopieczną Diana.

- Jeśli dżentelmen ofiarowałby mi tak znaczną sumę jak ta, nie przyszłoby mi do głowy,

że czyni to w trosce o moją przyszłość albo pomyślność. Natychmiast bym ją zwróciła,

bo przypuszczałabym, że on oczekuje z mojej strony tego, czego nie zamierzałabym mu

dać.

Honoria wpatrywała się w stosik banknotów na stole.

- W takim razie byłby to wyjątkowo beznamiętny i głupi kandydat na kochanka.

Prawdziwy mężczyzna z pewnością wie, że dla kobiety, która ma rozstać się ze swym

honorem, lepszą pokusę stanowią klejnoty. A brak adresu zwrotnego? - Machnęła ręką

nad pieniędzmi. - Trudno żądać podziękowań, jeśli ten, kto wysyła podarunek, się nie

przedstawi. Wątpię także w to, Diano, że podczas najbliższego spotkania z żalem cię po-

informuje, że zapomniał do przesyłki dołączyć swoją kartę wizytową, a następnie zaofe-

ruje ci status kochanki. Myślę raczej, że pana Dale'a poruszyła twoja sytuacja i doszedł

do wniosku, że potrzebujesz pomocy. Nieśmiałość i dystans, jakie wykazał wobec ciebie,

rozmawiając z nami, nie pozwoliły mu upewnić się, jaki rodzaj pomocy byłby najlepszy.

Wysłał ci więc zawartość sakiewki, a ponieważ obawiał się, że potraktujesz to właśnie

tak, jak zasugerowałaś, i rzucisz mu te pieniądze w twarz, nie podał adresu zwrotnego,

by temu zapobiec.

Diana bardzo chciała, żeby słowa Honorii okazały się prawdą. To mogłoby rozwiać

podejrzenia, które się narodziły w jej umyśle podczas ostatniego spotkania z panem Da-

le'em. Dlaczego jednak, jeśli naprawdę zamierzał zaoferować jej pomoc, nie napisał sto-

sownego wyjaśnienia i nie wysłał go wraz z przeprosinami?

Może nie chciał widzieć jej ponownie albo dać jej powodu do przekonania, że za

jego zainteresowaniem jej osobą kryje się coś romantycznego.

- Cóż, bez względu na to, kto przysłał pieniądze, z pewnością nie mogę ich za-

trzymać. Nie potrzebuję pomocy finansowej. Moja obecna posada daje mi za-

bezpieczenie materialne.

- Dopóki obie nie wyjdziemy za mąż - zauważyła Verity - co, jak przypuszczam,

wkrótce nastąpi. Honorio, musisz dokonać wyboru między licznymi wielbicielami, bo

T L

R

background image

okrucieństwem jest zmuszać ich do czekania. A co do mnie? - Westchnęła ciężko. - Po-

zostaje mi znaleźć odpowiedniego dżentelmena. Jeśli tylko postaram się...

- Co do tego, że założysz własny dom, nie ma najmniejszych wątpliwości. - Diana

przerwała Verity, bo wyglądało na to, że ta wcale nie ma ochoty wyjść za mąż. - Zrobisz

to w odpowiednim czasie. Nie musisz martwić się tym, co stanie się ze mną, kiedy nie

będziesz mnie już dłużej potrzebowała. Mam trochę oszczędności, które pozwolą mi się

utrzymać dopóty, dopóki nie znajdę kolejnej posady.

Verity znów spojrzała na pieniądze.

- Nie będziemy się martwić, bo wiemy, że masz przynajmniej trzydzieści cztery

funty. Dość na przeżycie wielu czarnych godzin.

- Nie mogę ich zatrzymać - powtórzyła stanowczo Diana, jakby chciała przekonać

samą siebie. - To w najwyższym stopniu niestosowne. Może jakaś instytucja dobroczyn-

na...

- To, co mówisz, jest śmieszne. - Despotyczny charakterek Honorii znów dał o so-

bie znać. - Nie pozwolimy ci unosić się ambicją i oddać tych pieniędzy. Naprawdę ni-

czego nie potrzebujesz? Nie masz marzeń, które mogłabyś spełnić z ich pomocą?

- Marzeń? - Diana żachnęła się. Przez ostatnie dziesięć lat bardzo ciężko pracowa-

ła, by pozbyć się marzeń. Ale teraz na widok leżących przed nią pieniędzy... - Nie - po-

wiedziała stanowczo. - Nie ma niczego takiego.

- Nieprawda - powiedziała triumfalnie Honoria. - Twoje oczy mówią zupełnie co

innego.

- Na to nie wystarczy pieniędzy. Poza tym to bez znaczenia.

Verity trąciła ją w ramię.

- Mów, przecież wiesz, że chcesz to zrobić.

- Dom - wyznała Diana. - Właściwie domek. Nie musiałby być duży, ale tylko mój.

Chciałabym mieć wystarczająco dużo pieniędzy, by w nim zamieszkać. - Z drzwiami,

które można zamknąć na klucz, dodała w myśli.

Honoria przyglądała się jej jak ktoś, kto nigdy nie poznał uczucia straty.

- Dobrze, choć nie tego się spodziewałam. Nie ma w tym nic ekscytującego.

T L

R

background image

Diana wróciła myślami do dnia, kiedy musieli opuścić dom na kilka minut przed

przybyciem nowego właściciela.

- Nie zawsze tęsknimy za czymś ekscytującym, Honorio. To wcale nie musi być

przyjemne.

Zdezorientowana Verity zrobiła wielkie oczy. Rozpieszczana i otoczona troską, nie

zrozumiała Diany. Mając jednak z natury dobre serce, szybko przybrała minę pełną

współczucia.

- Jakie to głupie z naszej strony. Choć twoje marzenia bardzo różnią się od na-

szych, są bardzo ważne, czyż nie? - Wyciągnęła obie ręce do Diany. - Wybacz nam. Jeśli

naprawdę marzysz o małym domku, nie zaszkodzi, jeśli zachowasz te pieniądze, prawda?

To za mało, ale z pewnością się przyda wtedy, gdy nie będziesz miała pod opieką głupich

dziewcząt.

Diana znów spojrzała na banknoty, pozwalając, by słowa Verity ją skusiły. A może

rzeczywiście zatrzymać pieniądze, póki nie dowie się, kto je przysłał? Może jest jakieś

logiczne wytłumaczenie, o którym nie pomyślała. Byłaby wyjątkowo nierozważna, gdy-

by oddała podarunek.

- Macie rację. Nie będzie nic złego w tym, że zachowam pieniądze i nie wydam ich

na głupstwa.

- Takie jak kolejna wyprawa na Bond Street? - zasugerowała Honoria.

Chcąc nie chcąc, Diana musiała się z tym zgodzić. Zbyt łatwo byłoby przeznaczyć

część przysłanej sumy na nowy czepek, choć go nie potrzebowała.

- O wiele lepiej będzie, jeśli udamy się na spacer do parku i zaczerpniemy świeże-

go powietrza.

T L

R

background image

Rozdział siódmy

Nate uniósł twarz ku niebu, patrząc na światło przesączające się przez liście drzew

rosnących w Hyde Parku. Słońce świeciło dziś intensywnie i dobrze było pobyć na dwo-

rze. Po tych wszystkich długich miesiącach na pokładzie „Endeavour", spalony na brąz i

niemal oślepiony, Nate był przekonany, że ma serdecznie dość słońca. Dzisiaj jednak

było inaczej. Poczuł, że coś się zmieniło po tym, jak wczoraj posłał Dianie pieniądze.

Choć grał niemal do świtu, odczuwał na duchu niezwykłą lekkość, która jeszcze się spo-

tęgowała, kiedy rzucił garść monet dzieciom żebrzącym na ulicy. Nie był w stanie po-

prawić losu tej dziewczyny, ale przynajmniej zrobił cokolwiek. Może z czasem przyjdzie

mu do głowy lepsze rozwiązanie.

Wracając na Hans Place wynajętym powozem, dał znak woźnicy, by zatrzymał się

przy parku. Resztę drogi postanowił odbyć pieszo. Chciał odetchnąć świeżym powie-

trzem i wystawić twarz na wiosenne promienie. Tego potrzebował: spaceru za dnia za-

miast wkradania się do domu tuż przed świtem i przesypiania wielu godzin. Chciał się

poczuć jak normalny człowiek, nawet jeśli miało to trwać tylko przez ten jeden ranek.

Potrzebował dowodu, że jego życie mogłoby się zmienić.

- Panie Dale!

Słodki głos Verity Carlow wdarł się w jego uszy i przywołał go do rzeczywistości.

Jak widać, lekkomyślnością było spacerować po Hyde Parku o tej godzinie. Jeśli była tu

panna Carlow, to musiało oznaczać... Odwrócił się w kierunku, z którego dochodził głos,

ze zbolałym uśmiechem.

- Lady Verity. Lady Honoria. I panna Price. Jak miło widzieć was wszystkie.

Panie dygnęły i Verity znów zwróciła się do niego:

- A nam pana, panie Dale. Jest dokładnie tak, jak podejrzewałam. To spotkanie

było nam pisane.

- Tak, zapewne taki już nasz los. Pozwalam sobie mieć nadzieję, że wszystkie pa-

nie czują się dobrze.

- Bardzo dobrze, sir.

T L

R

background image

Zerknął na Dianę Price, której cera wyraźnie poróżowiała we wczesnym porannym

słońcu.

- A pani, panno Price, jak mniemam, czuje się lepiej?

- Lepiej? - Spojrzała na niego bacznie, z lekkim uśmiechem. - Nie przypominam

sobie, żebym była chora.

- Dobrze, chciałem powiedzieć. Tak dobrze jak lady Verity. O to chodzi. Po prostu

dobrze. - Język zaczął mu się plątać. W końcu zamilkł na dobre.

Młodsza z sióstr zachichotała cicho, a lady Honoria odezwała się:

- Po spacerze idziemy na Bond Street, żeby panna Price mogła sobie kupić nową

suknię.

- Albo i nie. - Panna Price najwyraźniej jeszcze się nie zdecydowała, bez względu

na to, co myślała o tym Honoria. A potem odwróciła się do Nate'a. - A odpowiedź na

pańskie pytanie brzmi: tak. Tak, dziękuję. Czuję się wyjątkowo dobrze. A pan, sir?

Chichoczące panny oraz ich ciemnowłosa dama do towarzystwa - to było za dużo

jak na możliwości Nate'a.

- W porządku, dziękuję.

Nie powinny wymagać od niego więcej. Tymczasem lady Verity wytropiła nie-

opodal jakieś znajome.

- Penelope i Charlotte Veryan idą tamtą alejką. Od wieków chciałam z nimi po-

rozmawiać. Ty też, Honorio.

- Ja? - Honoria wydawała się zaskoczona.

Siostra chwyciła ją za rękaw sukni.

- Oczywiście, że tak. Chodź szybko, bo się z nimi rozminiemy. Nie będzie miał

pan nic przeciwko temu, żeby chwilę pospacerować z panną Price, prawda?

Nate wcisnął głowę w kołnierz i odwrócił się, by zyskać pewność, że siostry

Veryan go nie rozpoznają nawet z profilu. Nie przypominał sobie wprawdzie, żeby były

już na świecie, kiedy miał miejsce tamten skandal, ale niefortunnie by się stało, gdyby

opowiedziały o nim swojemu ojcu, lordowi Keddintonowi, zatrudnionemu w Minister-

stwie Spraw Wewnętrznych. Ten człowiek był najlepszym łowcą szpiegów w kraju, a

wyrobił sobie reputację, pohańbiwszy i powiesiwszy hrabiego Leybourne'a. Tylko Bogu

T L

R

background image

wiadomo, co by zrobił, gdyby się dowiedział, że jego syn, Nathan Wardale, powrócił i

kręci się przy rodzinie Carlowów.

Nate uśmiechnął się do Verity, potem do Diany i skłamał:

- Czy mam coś przeciwko towarzystwu panny Price? Nic a nic.

Prawdę mówiąc, było to prawie tak krępujące jak spotkanie z córkami lorda Ked-

dintona. Nie mógł jednak uciec jak spłoszony królik i zostawić Dianę samą, podczas gdy

panny Carlow oddaliły się pospiesznie.

Zakłopotanie musiało być widoczne na jego twarzy, bo zaśmiała się nerwowo.

- Doprawdy, panie Dale. Nie jest tak źle, żeby pana skazywać na moje towarzy-

stwo. Może pan odejść, jeśli takie jest pańskie życzenie.

Zwiesił głowę, zakłopotany, że został przyłapany na tej myśli.

- Proszę o wybaczenie, panno Price. To nie pani towarzystwo mnie niepokoi. Cóż,

niezupełnie. Chodzi tylko o to, że... - Urwał w obawie, że wyjawi jej prawdę. - Przepra-

szam za wczorajszą rozmowę. Obawiam się, że moja nadmierna ciekawość była wyjąt-

kowo niestosowna.

- W takim razie ja też nie będę przywiązywała do tego wagi.

Diana uśmiechnęła się, choć w jej oczach pojawiło się leciutkie rozczarowanie.

Czemu? Może jego zainteresowanie spodobało się jej i chciała, żeby ich rozmowa była

czymś więcej niż zwyczajową wymianą banałów? Stał jak oniemiały, próbując odgad-

nąć, o czym ona myśli. W tym momencie uświadomił sobie, że z jego winy zapadło nie-

zręczne milczenie. Odchrząknął więc i powiedział z uśmiechem:

- Znów zachowuję się dziwnie.

- Czasami tak się zdarza - zgodziła się. - Jeśli ktoś jest z natury powściągliwy albo

nienawykły do rozmowy z osobnikami przeciwnej płci, rozmowa może mu sprawiać

trudność.

Myślała, że jest nieśmiały? I że krępuje się kobiet? Ten pomysł był tak absurdalny,

że omal się nie roześmiał. Niedobrze byłoby, gdyby ktoś tak ładny jak Diana Price uznał

go za niezdolnego do konwersacji z kobietą.

- To nie... - Chciał zaprotestować, lecz w tym momencie uprzytomnił sobie, że ko-

biet, z którymi zwykle rozmawiał, nie można było określić mianem dam. Z całą pewno-

T L

R

background image

ścią nie mógł też wyjaśnić Dianie Price, że istnieje oczywisty powód, dla którego tak

trudno mu z nią konwersować. Wzruszył więc tylko ramionami i dodał: - To nie jest ła-

twe do wytłumaczenia.

- Jeśli zechciałby pan spróbować, znajdzie pan we mnie wyrozumiałą słuchaczkę.

Znów to samo. Ten błysk w jej oku i sugestia, że jego zainteresowanie sprawia jej

przyjemność. Rzucił jej spojrzenie z ukosa.

- Wyobrażam sobie, że to też pani świetnie potrafi, skoro jest pani zawodową damą

do towarzystwa.

Skinęła głową, nawet nie próbując się odezwać.

Milcząc, droczyła się z nim dalej. W końcu odprężył się na tyle, by odpowiedzieć

jej uśmiechem. Niewiele myśląc, wskazał alejkę w sporej odległości od Verity i Honorii.

Ruszyli, łatwo dotrzymując sobie kroku.

- Może powinienem nakłonić panią do mówienia. Proszę opowiedzieć mi o sobie

więcej, panno Price.

Wydawała się zaskoczona faktem, że ponownie skierował rozmowę na jej osobę.

- Niewiele jest do powiedzenia, czego by już pan nie słyszał. Zajmowałam się in-

nymi, odkąd ukończyłam siedemnaście lat. Zdaje się, że mówiliśmy o tym podczas na-

szego ostatniego spotkania.

- A przedtem? - spytał łagodnie.

- Miałam zwyczajne dzieciństwo. Moja matka umarła, kiedy byłam siedmioletnim

dzieckiem. Jestem jedynaczką. - Zmarszczyła ledwo dostrzegalnie czoło. - Ojciec bardzo

mnie kochał, ale nie był zbyt mądry. Stracił majątek i dom, więc byłam zmuszona po-

szukać posady. - Spojrzała na niego szybko. - Nie chcę przez to powiedzieć, że go nie

kochałam, i to bardzo mocno. Ani że nie był dla mnie dobry, tyle że...

- Naturalnie - pospieszył z zapewnieniem. - Czasami, kiedy ktoś jest hazardzistą,

dopiero po wszystkim uświadamia sobie, co uczynił.

Szybko uniosła głowę.

- Nie powiedziałam, że był hazardzistą.

T L

R

background image

- Nie? - Rzeczywiście nie powiedziała. Jak miał teraz wyjaśnić swoje słowa? - Tak

mi przykro, jeśli poczyniłem fałszywe założenie, ale to częsty powód nagłych odmian

losu.

Westchnęła.

- Odgadł pan, panie Dale. To wszystko wydarzyło się jednak dawno i już mnie nie

martwi. To nie było złe życie, naprawdę. Po tej nocy, kiedy ojciec wszystko stracił... rzu-

cił grę.

Nate zadał sobie w duchu pytanie, jak dużo Diana wiedziała o tym, co się stało.

- Kiedy ojciec się upewnił, że mam dobrą posadę, pojechał na północ. Często mnie

odwiedzał. Nasze życie stało się trudniejsze niż przed tym, naturalnie, ale lepsze.

Czy znała powód tej nagłej odmiany? - zastanawiał się Nate. Jeśli nie znała całej

prawdy, to może niechcący wyświadczył jej przysługę. Jednak on wiedział, co rozegrało

się owej nocy, i nie odzyska spokoju sumienia, jeśli idzie o tę sprawę.

- A więc wszystko dobrze się skończyło. Miło to słyszeć.

Odwróciła głowę i spojrzała czule w kierunku Verity i Honorii.

- Jestem całkiem szczęśliwa w domu Carlowów, ale będę bardzo zadowolona, kie-

dy uda mi się dziewczęta dobrze wydać za mąż. Ich brat, lord Stanegate, właśnie się oże-

nił. Może ten przykład je zainspiruje.

- W takim razie Marcus ożenił się pierwszy z nas. Widać znalazł się w takim punk-

cie życia, kiedy mężczyzna myśli o przyszłości.

- Wspomniał pan, że znał pan go w dzieciństwie, prawda?

- Tak, był ode mnie trochę młodszy. Wciąż jest... To znaczy młodszy, oczywiście.

- I już się ożenił...

Stało się oczywiste, w jakim kierunku zmierza konwersacja. Nie mając tego na

myśli, prawie jej się oświadczył. Nic dziwnego, bo Diana była zachwycająca. Idealnie

nadawała się na jego żonę, gdyby była inną kobietą i gdyby on był innym mężczyzną.

Sięgnął do kieszeni po chusteczkę, by otrzeć pot z czoła i usłyszał głuchy odgłos.

Tuż przed nimi na ziemi leżał tomik poezji z sypialni Diany Price, ze wstążką w

roli zakładki. Musiał bezmyślnie wsunąć go do kieszeni, wychodząc z jej pokoju. Usłuż-

T L

R

background image

na jak zawsze Diana spojrzała na książkę, po czym, ubiegając go, schyliła się i wzięła ją

do ręki.

- Zdaje się, że coś panu wypadło, panie Dale. - W tym momencie zobaczyła tytuł i

zawołała: - Szekspir! Czy to pana ulubiony poeta?

- Tak. Bardzo go lubię.

- Ja też. Kiedyś miałam własny egzemplarz sonetów i czytałam go wiele razy.

Oczywiście, że go czytywała. W książce wciąż tkwiła jej wstążka do włosów w

miejscu, w którym ją zostawiła. Wstrzymał oddech, oczekując chwili objawienia. Nic

takiego nie nastąpiło. Diana otworzyła tomik i zaczęła go kartkować. W trakcie tej

czynności wyjęła wstążkę i przełożyła na koniec. Była to zwykła niebieska satynowa

wstążka, podobna do wielu innych, jak przypuszczał.

- To samo wydanie, które pamiętam.

- W takim razie musi je pani wziąć.

- To nie jest konieczne - pospieszyła z zapewnieniem. - Jeśli miałabym ochotę, bi-

blioteka...

- To doprawdy drobiazg. - Oddać jej coś, co dawało jej tyle radości... To było

słuszne, choć mogła rozpoznać tomik. Poczuł się lepiej, mimo że wątpił, czy ten postę-

pek przybliży moment, w którym ich rachunki zostaną wyrównane. - Proszę. Nalegam.

Nie jest nowa. Byłbym zaszczycony, rozstając się z nią, skoro pani się podoba.

Niewiele myśląc, wyciągnął rękę, ujął książkę i zacisnął na niej dłonie Diany ob-

leczone w rękawiczki z koźlęcej skórki. Były drobne i ciepłe. Spojrzał jej w oczy, które

lśniły szczęściem. Po chwili skromnie opuściła głowę i utkwiła wzrok w otwartym to-

miku i miejscu, w którym zetknęły się ich dłonie.

- Wiek książki nie jest ważny. Słowa w niej zawarte są tak prawdziwe jak zawsze.

Dziękuję.

Tyle radości z drobiazgu! Wyraz jej twarzy sprawił, że Nate poczuł się niczym

Galahad. Uniósł głowę, rozpaczliwie szukając ratunku.

- Ach, widzę, że damy wracają ze spotkania. - Z trudem oderwał wzrok od Diany.

Dziewczęta podeszły do nich, najwidoczniej mocno podekscytowane.

- Mam wspaniałą nowinę, Diano - oznajmiła z ożywieniem Verity.

T L

R

background image

- Zostałyśmy zaproszone na przyjęcie u lorda Daveringa - dodała Honoria. - Będą

tam wszyscy, którzy się liczą, jestem pewna. Mamy towarzyszyć lordowi Keddintonowi i

jego córkom.

Diana natychmiast zapomniała o książce trzymanej w ręku i mężczyźnie stojącym

przed nią. Bez trudu weszła z powrotem w rolę przyzwoitki.

- Czy to przypadkiem nie jest spotkanie karciane? - Musiała wiedzieć, że przyjęcia

u Daveringa były znane w środowisku graczy.

- Tylko niskie stawki - zaznaczyła Verity. - Kilka partyjek black jacka w salonie

dla kobiet na pewno nie przyniesie nam szkody.

- Kilka partyjek? - Diana uniosła brwi. - Rzadko kończy się na kilku.

- To nic takiego - włączyła się Honoria. - Lord Keddinton jest ojcem chrzestnym

Verity i nie widzi w tym niczego niewłaściwego, bo inaczej nie pozwoliłby swoim cór-

kom uczestniczyć w przyjęciu. Wszystkie inne dziewczęta...

- Mogą robić, co im się podoba - wpadła jej w słowo Diana, zamykając gwałtownie

trzymany w ręku tomik. - Będą to jednak robić bez waszej pomocy. Nie pójdziecie na

karciane przyjęcie. To moje ostatnie słowo na ten temat.

Dziewczęta zwróciły się do Nate'a, który nieświadomie cofnął się o krok, jakby

połączony wdzięk obu sióstr był dla niego zbyt trudny do zniesienia.

- Panie Dale? - Honoria zatrzepotała rzęsami. - Błagam, niech pan nam pomoże

przekonać pannę Price, że nie ma się czego obawiać. Jest wyjątkowo niemądra, jeśli

chodzi o karty. Kiedy siedzimy w domu, nie pozwala nam nawet grać na guziki,

- A gdyby pan nam towarzyszył? - zasugerowała Verity. - Jestem przekonana, że

wtedy nic by nam się nie stało.

- Nie!

Protest Nate'a zaskoczył gwałtownością wszystkich, nie wyłączając jego samego.

Davering znał jego reputację i wciąż zapraszał go na te przeklęte przyjęcia, mając na-

dzieję, że będzie główną atrakcją nocnej gry. Co można powiedzieć o kimś, kto znajduje

radość w obserwowaniu przyjaciół przegrywających w karty? Posłał dziewczętom suro-

we spojrzenie.

- W żadnych okolicznościach nie ujrzą mnie panie na tego rodzaju przyjęciu.

T L

R

background image

Dziewczęta były wyraźnie rozczarowane. Zaczerpnął tchu, wziął się w garść i po-

wiedział:

- Przepraszam za ostry ton, ale obawiam się, że w tej sprawie muszę się zgodzić z

panną Price. Nie chadzam na takie przyjęcia, bo nie cierpię hazardu i nigdy nie zachę-

całbym do niego młodych dam. Zwłaszcza tych, w których mam zaszczyt widzieć przy-

jaciółki. Lepiej panie zrobią, zdając się w tej sprawie na damę do towarzystwa. - Uniósł

głowę i spojrzał w niebo, by określić czas po położeniu słońca. Było późno, a on zmęczył

się do takiego stopnia, że zaczynał mówić bzdury. - Teraz proszę o wybaczenie, na mnie

już czas. Miłego dnia. - Po tych słowach Nate odwrócił się i odszedł.

- Jakie to dziwne - zauważyła Verity, obserwując nagłe odejście pana Dale'a.

- Jak mogłyście próbować nakłonić go, by towarzyszył wam na przyjęciu?! - obu-

rzyła się Diana. - Wasze zachowanie jest godne potępienia, mam na myśli was obie. I

całkowicie żenujące.

Czy ich bezczelność go zaszokowała? - zastanawiała się Diana. A może przejrzał

ten oczywisty podstęp? Pomyślał, że dziewczęta wiedzą, jak kuszące dla ich przyzwoitki

jest jego towarzystwo? Każda z tych możliwości była wyjątkowo krępująca.

- Nic nie przekona mnie, że on nie polubił naszej Diany - dodała Verity. - Widzi-

cie, jak szybko pospieszył bronić jej przed nami?

- Kolejny dowód na to, jak dobrze do siebie pasują - zgodziła się Honoria. - Jego

reakcja była dokładnie tak samo ostra jak twoja, Diano.

Panna Price zadała sobie w duchu pytanie, czy nie chodziło o coś więcej niż zdo-

bycie jej aprobaty. Skoro był tak zażartym przeciwnikiem kart, może miał za sobą po-

dobne jak ona doświadczenia, które odcisnęły piętno na jego psychice? Czyżby ojciec, a

może brat, był nałogowym hazardzistą?

Poczuła przyspieszone bicie serca. Nie wiedziała, czy mógłby być jakiś lepszy

dowód, że do siebie pasują. Dzisiejsze spotkanie ujawniło zarówno wspólne antypatie,

jak i upodobania. Trzymała mocno książkę w dłoniach i nie zdołała powstrzymać

uśmiechu.

T L

R

background image

- Widzisz, Honorio, jak na Dianę podziałało dzisiejsze spotkanie. - Verity zwróciła

się do siostry. - Wygląda na to, że nie uda nam się zorganizować ich spotkania przy kar-

cianym stoliku, ale z pewnością znajdzie się inna okazja, byśmy skojarzyły tę parę.

Gdyby taka okazja się nadarzyła, Diana wątpiła, czy oparłaby się ich wysiłkom.

- Cóż, w takim razie Diana na pewno powinna sprawić sobie nową suknię - orzekła

Honoria. - Teraz, kiedy już zażyłyśmy ruchu, chyba możemy pójść na Bond Street.

Diana, ściskając książkę, patrzyła w kierunku, w którym udał się pan Dale.

- A później może wpadniemy na lody do Guntera. Ten jeden raz - zdecydowała.

Nathan, chcąc jak najszybciej zejść damom z oczu, pospiesznie szedł alejką. Czuł,

jak pot na jego czole robi się zimny od marcowego powietrza. Nagle tuż za sobą usłyszał

męski śmiech, a kiedy się odwrócił, zobaczył Cygana opierającego się o pobliskie drze-

wo.

- A więc nie cierpisz gry, czy tak? - Wyraz twarzy Beshaleya był iście diabelski. -

Zadziwia mnie, że byłeś w stanie powiedzieć to głośno, na dodatek z kamienną twarzą.

Nate'owi przyszła do głowy ta sama myśl, jak tylko wypowiedział te słowa. Nie

mógł jednak dopuścić do tego, by dziewczęta wybrały się do Daveringa. A przybycie tam

w jego asyście oznaczałoby ich towarzyską śmierć. Nie mógł też teraz wyjaśnić, co nim

kierowało, żeby nie dać Cyganowi do ręki argumentów, które ten mógłby później wyko-

rzystać przeciwko pannom Carlow. Zamiast tego skupił się na sobie.

- Nie wybierałem tego zajęcia z wielkiej miłości do kart. Jestem pewien, że wiesz,

jak wiele strasznych rzeczy staje się do przyjęcia, kiedy sytuacja do tego zmusza.

Kącik ust Stephana zadrżał, jakby Cygan wiedział o tym nawet lepiej niż Nate.

- Jeśli niepokoiłeś mnie, chcąc, żebym zrobił z siebie głupca, to powinieneś być

zadowolony. Nie tylko skłamałem z kamienną twarzą, ale dałem jej tę książkę.

Cygan uśmiechnął się szeroko, a Nate przeklął siebie, że powiedział tak dużo.

- Myślisz, że za to, co jej zrobiłeś, możesz zdobyć przebaczenie marnym podarun-

kiem?

T L

R

background image

- Nic podobnego. Wszystko stało się przypadkiem. Czytałem tę książkę i musiałem

ją bezwiednie włożyć do kieszeni, z której wypadła. Kiedy Diana Price powiedziała, że

to jej ulubiona, co innego mogłem zrobić?

Mógł powiedzieć, że należy do niego, i schować ją z powrotem do kieszeni. Za-

miast tego stał tam jak chory z miłości głupek i wciskał jej tomik do rąk. Gdyby zdradził

ten fakt przeciwnikowi, nie przyniosłoby mu to nic dobrego. Posłał więc Cyganowi znu-

dzony uśmiech, jakby to, co Diana Price mogłaby wiedzieć albo pomyśleć, nic dla niego

nie znaczyło.

- Była wdzięczna, naturalnie. Nie zamierzam jednak widzieć się z nią ponownie.

Stephano uśmiechnął się zagadkowo.

- Cieszę się, że pokładasz takie zaufanie w planach, Nathanie. Zapewne dzieje się

tak dlatego, że twoje w przeszłości odniosły sukces. - Po tych słowach odwrócił się i od-

szedł.

T L

R

background image

Rozdział ósmy

- Diano, kolejny list do ciebie. - Honoria przyniosła pocztę do małej jadalni,

uśmiechając się szeroko.

- Czy też jest pełen banknotów? - spytała Verity z nadzieją w głosie.

Honoria z wprawą ścisnęła list.

- Za cienki. Moim zdaniem, to pojedyncza kartka.

- Fatalnie. Nie uda nam się wyciągnąć Diany na zakupy.

- Pewnie to liścik miłosny od pana Dale'a.

- Daj mi go. - Diana powiedziała to ostrzej, niż zamierzała, bo nie chciała okazy-

wać niestosownego zainteresowania.

- Nie, dopóki nie obiecasz, że zdradzisz nam jego treść. - Honoria trzymała list po-

za jej zasięgiem.

- Jeśli uznam, że treść może was zainteresować, naturalnie podzielę się nią z wami.

Wyglądało na to, że te słowa usatysfakcjonowały Honorię, bo podała jej przesyłkę,

ale nie ruszyła się z miejsca. Diana, chcąc przeczytać spokojnie list, musiała cofnąć się o

krok.

Panno Price!

Spotkajmy się dziś o dziesiątej w miejscu, w którym widzieliśmy się po raz ostatni.

Chciałbym z panią przedyskutować pewną ważną kwestię. Proszę przyjść samej.

Kolejny tajemniczy liścik. Uśmiechnęła się, bo z łatwością wyobraziła sobie sło-

wo, którego brakowało na dole strony: Nate.

Chciał się z nią spotkać. Sam na sam. Tym razem nie będzie udawania, że intere-

sują go panny Carlow. Będą tylko oni dwoje, spacerujący po parkowej alejce. Przyci-

snęła kartkę do piersi, żeby nikt nie mógł odczytać słów.

- No i? - Honoria wciąż stała z wyczekującą miną.

- Nic ważnego - skłamała Diana, bo przecież w paru słowach zawarł wszystko. -

Tak czy inaczej, was nie dotyczy. - To już było bliższe prawdy.

T L

R

background image

Nie chciała dzielić się ani tą wiadomością, ani Nathanem Dale'em. Nawet jeśli

miałoby się skończyć na tym jednym spotkaniu, tym razem on będzie należał tylko do

niej.

Honoria uśmiechnęła się znacząco.

- Chyba nie musisz nam nic mówić, wyraz twoich oczu cię zdradza. List jest od

pana Dale'a, a słowa sprawiły ci przyjemność. Kiedy będziesz na to gotowa, może wtedy

gdy będziemy stare i będziemy miały dzieci, pokażesz liścik. - Wyciągnęła ramiona i

uścisnęła Dianę. - Na razie wystarcza nam to, że jesteś szczęśliwa.

Diana ubrała się starannie na spotkanie i przez chwilę żałowała, że nie ma mod-

nych dziennych sukien. Stan jej garderoby jednoznacznie wskazywał, że przez ostatnie

lata kierowała się wyłącznie rozsądkiem. To było prawdziwe przekleństwo. A kiedy

wreszcie pozwoliła sobie na rozrzutność podczas ich ostatniej wyprawy na Bond Street,

co jej strzeliło do głowy, że dała się namówić Honorii na zakup toalety wieczorowej? O

wiele lepiej byłoby kupić jedną czy dwie proste suknie i parę wstążek, które posłużyłyby

do odświeżenia sfatygowanego czepka. Gdyby, wybierając się gdzieś z wizytą, włożyła

suknię z zielonego jedwabiu, którą wybrała zamiast tych praktycznych rzeczy, wygląda-

łoby na to, że próbuje przyćmić siostry Carlow.

Chociaż czasami miło być zauważaną. Zerknęła w lustro, wygładzając włosy i za-

wiązując stare wstążki czepka w porządny węzeł. Może jej zwyczajny wygląd nie ma dla

niego znaczenia. Poświęcił czas, by dowiedzieć się, że dziś miała wolne. Skoro ktoś za-

daje sobie trud, musi być bardziej niż trochę zainteresowany kobietą ukrywającą się pod

niemodnym czepkiem.

Udała się do parku, starając się iść równym krokiem, tak by nie przybyć ani za

wcześnie, ani za późno. Pewnie nie było nic niezwykłego w tym, że młoda kobieta spa-

ceruje sama po parku, ale byłoby stanowczo zbyt podejrzane, gdyby ktoś odniósł wraże-

nie, że na kogoś czeka.

Niepotrzebnie się martwiła. Punktualnie o dziesiątej zobaczyła, jak pan Dale wiel-

kimi krokami maszeruje alejką w jej kierunku, tak jakby jego też nie obchodziło, że ktoś

zobaczy go krążącego po parku.

- Pan Dale.

T L

R

background image

Domyśliła się, że rozpoznał jej głos, bo natychmiast poderwał głowę, rozglądając

się wokół. Nie dostrzegła jednak serdecznego uśmiechu, ale niepokój. Patrząc w jego

błyszczące zielone oczy, odniosła wrażenie, że czuł się tak, jakby schwytano go w pu-

łapkę, a ona była ostatnią osobą, którą spodziewał się spotkać.

- Panna Price. Co za zbieg okoliczności - rzekł opanowanym głosem, jakby naiw-

nie zakładał, że jego początkowa reakcja pozostała niezauważona.

- Zbieg okoliczności? - Coś było nie w porządku. Może źle odczytała godzinę na

liście. Albo, co bardziej prawdopodobne, błędnie odgadła tożsamość nadawcy. Poczuła,

jak rumieniec oblewa jej policzki, i szybko pochyliła głowę, mając nadzieję, że nie jest

zbyt późno, by go przed nim ukryć.

- Najwyraźniej spieszy się pan. Proszę się mną nie przejmować, nie będę pana za-

trzymywać. Miłego dnia życzę. - Po tych słowach próbowała go wyminąć.

- Proszę zaczekać. - Wyciągnął rękę i chwycił ramię Diany. Patrzył na nią życzli-

wie, jakby wyczuwał jej zmieszanie i chciał ją uspokoić. - To nie jest przypadkowe spo-

tkanie, prawda? Nie wydaje się pani zaskoczona moim widokiem.

- Myślałam, że chciał pan... Ale najwidoczniej nie... - Teraz była pewna, że jest

purpurowa z zażenowania. - Przepraszam. Powinnam już iść. - Znów się od niego od-

wróciła, zerkając desperacko w głąb alejki prowadzącej prosto do miejskiej rezydencji

Carlowów.

Zacieśnił uścisk na jej ramieniu.

- Proszę się zatrzymać. Coś jest nie tak, prawda? Proszę mi to wyjaśnić.

Sięgnęła do torebki po liścik i podała mu go.

- Przysięgam, że nie spotykam się sam na sam z dżentelmenami. Sądziłam, że sko-

ro list jest od pana, nie będzie w tym nic złego.

- Jest niepodpisany - zauważył.

- Wiem. Nie pan go przysłał, prawda?

- Nie.

- Zbłaźniłam się, pochopnie wyciągając wnioski na podstawie liściku, który jest

najwyraźniej jakimś żartem.

T L

R

background image

- Myślę, że to całkiem usprawiedliwiona pomyłka. Miło nam się spacerowało,

kiedy byliśmy tu ostatnio, prawda? Nie dokończyliśmy tej rozmowy, bo się spieszyłem.

- Owszem. - Postukała palcami w liścik. - Niemniej jestem bardzo zła na dziew-

częta, bo podejrzewam, że to ich sprawka.

- Tak pani uważa? - Wyglądał na zaskoczonego jej przypuszczeniem zapewne dla-

tego, że nie chciał myśleć źle o damach. - To rzeczywiście chyba najbardziej logiczne

wytłumaczenie - dodał, choć nie wydawał się przekonany.

- Naturalnie charakter pisma wygląda na męski - powiedziała Diana.

Przytaknął.

- Nie winię panią za omyłkę, bo przypomina moje pismo. Wygląda na to, że lady

Honoria ma wspólnika. Może to lokaj?

Nie mogła się z tym zgodzić, bo lokaj nie potrafił pisać.

- Chociaż rzeczywiście to żart, który pasuje do Honorii. Jeśli zamierzała zrobić mi

psikusa, na pewno namówiła Petersa albo Richardsa do pomocy, a może stangreta Johna.

- Diana niedbale machnęła listem, mając nadzieję, że mniej oczywiste będzie, jak ślęcza-

ła nad nim, odczytywała go co i rusz na nowo, doszukiwała się znaczeń w paru krótkich

słowach.

Po chwili poczuła, jak nakrył dłonią jej dłoń, by powstrzymać drżenie.

- Nieważne. Gdybym miał przy sobie pióro, rozwiązałbym sprawę, podpisując się i

udając, że list jest ode mnie.

Jego uśmiech był tak ciepły, a dotyk tak kojący, że poczuła, jak zaczyna się roz-

luźniać.

- Przecież nie planował pan spotkania ze mną.

- To nie znaczy, że nie sprawia mi ono przyjemności.

- Dziękuję panu. - Po chwili dodała impulsywnie: - Mnie też dobrze się z panem

rozmawiało.

- W takim razie ustalone. Oboje cieszymy się, że jesteśmy w parku w taki piękny

wiosenny dzień. Zwłaszcza po ciężkiej zimie. Przejdźmy się.

Oczy pana Dale'a wydały się Dianie jeszcze bardziej zielone, a intensywność, z ja-

ką na nią patrzył, sprawiła, że zrobiło się jej gorąco. W tym momencie uświadomiła so-

T L

R

background image

bie, że ich spotkanie nie jest właściwe. Powinni byli się rozstać po krótkiej wymianie

grzeczności.

- Obawiam się, że nie jest rozsądne, by widziano nas razem. Ktoś mógłby podej-

rzewać, że się umówiliśmy.

Pokiwał głową ze zrozumieniem.

- Zawsze byłem zdania, że dowodem na małe umysły ludzi jest łatwość, z jaką im

przychodzi myśleć źle o damie, która ma tak niezłomny charakter jak pani. Jeśli to panią

uspokoi, możemy trzymać się mniej uczęszczanych ścieżek, z dala od wścibskich spoj-

rzeń.

Właśnie tego powinna unikać. Mężczyzna, który nie byłby dżentelmenem, na-

tychmiast wykorzystałby takie odosobnienie. Pan Dale z pewnością jednak by tak nie

uczynił, więc powiedziała:

- Dziękuję za wyrozumiałość. Może jestem przeczulona. Moja praca polega na

dbaniu o reputację innych, dokładam więc starań, by dawać przykład własnym zachowa-

niem.

- W takim razie ja dołożę starań, by nie działo się nic, co mogłoby panią narazić na

jakiekolwiek zarzuty - odparł Nathan, podając ramię Dianie.

Schowała kartkę do torebki, po czym ostrożnie wyciągnęła rękę i wsunęła ją w

zgięcie męskiego ramienia. Nathan zawrócił i poprowadził ją w boczną alejkę. Po chwili

podjął:

- O czym będziemy rozmawiać? Może o poezji? Bo skoro oboje się tym interesu-

jemy...

- Nie - odparła stanowczo. - Dziś chciałabym, żeby opowiedział mi pan coś o so-

bie. Panu udało się wyciągnąć informacje ode mnie, i to takie, których zazwyczaj nie

zdradzam obcym. To nie fair. Proszę dać mi coś w zamian.

- Rzeczywiście powinienem opowiedzieć pani o sobie. Chociaż obawiam się, że

nie będzie to przyjemna historia. - Przycisnął mocniej jej rękę do swojego boku. - Wła-

ściwie nie wiem, od czego zacząć.

Zachęcająco ścisnęła mu ramię.

T L

R

background image

- Proszę w takim razie zacząć od rodziny. Czy żyją? A może jest pan sam? - Jak ja.

Omal nie wypowiedziała tych słów, ale nie chciała sprawiać wrażenia, że doszukuje się

podobieństw między nimi.

- Mój ojciec... nie żyje. Zmarł, kiedy byłem mały. - To wydawało się trudnym wy-

znaniem. Czyżby byli sobie tak bliscy, że wciąż odczuwał smutek z tego powodu?

- A pańska matka?

- Nie widziałem jej od wielu lat, sióstr też nie.

- Zerwał pan z nimi kontakty?

- Nie z mojej winy, zapewniam panią. Codziennie się za nie modlę.

Poruszyło ją głęboko, że cierpiał z powodu przypuszczenia, iż mógł być zdolny do

porzucenia rodziny. Był to kolejny dowód, iż pan Dale jest przyzwoity i wrażliwy.

- Po śmierci ojca przyszły na nas ciężkie czasy - kontynuował. - Nie mieliśmy pie-

niędzy. Siostry i ja musieliśmy zacząć zarabiać i każde z nas przyczyniało się do utrzy-

mania domu najlepiej, jak umiało. Pewnej nocy, gdy byłem już młodzieńcem i wracałem

z... pracy, dopadli mnie werbownicy.

- A więc był pan w marynarce? - To wyjaśniało jego władczą postawę. Wydawało

się, że ziemia mogła się pod nim zatrząść, a on by się nie zachwiał.

Posłał jej uśmiech pełen smutku.

- W pani ustach brzmi to jak bohaterstwo. Byłem tam wbrew mojej woli. Odbili-

śmy od wybrzeża i popłynęliśmy do Francji, potem do Ameryki. Spędziłem pierwsze

miesiące, chorując. Desperacko próbowałem skontaktować się z rodziną, wyjaśnić, dla-

czego nie mogę wrócić do domu. Myślę, że moje listy do nich nie dotarły, bo nie dosta-

łem żadnej odpowiedzi.

Urwał i milczał dłuższą chwilę.

- Sześć lat życia, zmarnowane - orzekł. Spojrzał na nią ponuro. - Teraz dowie się

pani, jaki jestem naprawdę. Gdy tylko nadarzyła się okazja, wyskoczyłem ze statku.

- Jest pan dezerterem? - To było wyjątkowo szokujące i zupełnie nie pasowało do

mężczyzny, jakiego sobie wyobraziła.

- Obwinia mnie pani? Prawo, zezwalające na działalność werbowników wśród wy-

trawnych marynarzy, nie powinno mieć na celu porywania na morze niedoświadczonych

T L

R

background image

młodzików, tak by posyłali królewską rację chleba i grogu za burtę za każdym razem,

gdy statek wspinał się na falę. Byłem beznadziejnym marynarzem od dnia, w którym

mnie pochwycono, do dnia ucieczki. - Otworzył dłonie i wpatrywał się w ich wewnętrzną

stronę. - Proszę spojrzeć. Widzi pani te blizny? Wypuściłem z ręki żagle i sznur omal nie

zdarł mi skóry z dłoni. Równie dobrze mógłbym pokazać pani ślady po chłoście, którą za

to dostałem. I miejsca, gdzie słońce przepaliło mi skórę tak, że pokryła się pęcherzami.

To było ciężkie życie i cieszyłem się, gdy się od niego uwolniłem.

- Ale ucieczka... - Było to tak różne od tego, czego Diana się po nim spodziewała,

że właściwie nie wiedziała, co myśleć.

- Nie mieli prawa mnie zabrać, a ich bezduszna głupota zagroziła bezpieczeństwu

mojej rodziny. Bóg jeden wie, co się z nimi stało bez mojej opieki. - Zmarszczył czoło. -

Wciąż powtarzam sobie, że siostry najprawdopodobniej są mężatkami, ale nie mam

pewności. Wielka szkoda. Przez te lata mój los się odmienił. Gdybym zdołał je odnaleźć,

mógłbym zapewnić im luksus i zrekompensować biedę, w jakiej je zostawiłem.

Wiedząc, co może się przydarzyć samotnej kobiecie wskutek postępowania kogoś

takiego jak jej własny ojciec, musiała się z tym zgodzić.

- Miał pan powód do zmartwienia i rozumiem, że próbował pan za wszelką cenę do

nich wrócić. Życie z piętnem dezercji nie jest jednak łatwe. Może gdyby się pan odwołał

do admiralicji, zwolniliby pana ze służby.

- Może, ale mam niezbyt pochlebną opinię o angielskich sądach. Nie były przyjaz-

ne wobec mojej rodziny. Wprawdzie sąd mógłby orzec, że miałem prawo tak postąpić,

ale byłaby to wątpliwa pociecha, gdyby jednak mnie powieszono. Wybrałem więc inną

drogę. Jak tylko udało mi się zarobić w Bostonie na tyle dużo pieniędzy, by zapłacić za

powrót do Anglii, łatwiejsze wydawało się zacząć wszystko od początku. Ukryłem swoją

tożsamość.

Nastąpiła długa pauza, aż się upewnił, że Diana zrozumiała.

- Nie jestem takim mężczyzną, za jakiego mnie pani brała, panno Price. Ani jeśli

idzie o postępowanie, ani nawet o nazwisko.

Może nie znałam go tak dobrze, jak myślałam, rozważała Diana, ale gdy popatrzyła

mu w oczy i poczuła jego dłoń w swojej, zyskała pewność, że dobrze go oceniła.

T L

R

background image

- To nie ma znaczenia. - Wyciągnęła drugą rękę i położyła ją na rękawie jego sur-

duta, ściskając mu ramię w spontanicznym geście otuchy, który najwyraźniej go zasko-

czył.

- Nie chciałem, żeby moja historia zabrzmiała jak żałosna próba wzbudzenia w pa-

ni litości.

- Nie podejrzewam pana o to. To tragiczna historia, tak czy inaczej. Pana życie by-

ło trudne. Zrobił pan z nim, co mógł najlepszego. Rozumiem.

Uwolnił rękę z uścisku i ramieniem objął Dianę w pasie.

- Nie wie pani, ile pani słowa dla mnie znaczą, panno Price. Są jak balsam na stare

rany. Nie przypuszczałem, że usłyszę je właśnie z pani ust. - To mówiąc, przyciągnął ją

bliżej i pocałował.

Zamknęła oczy i wstrzymała oddech, jakby w ten sposób mogła zatrzymać czas.

Już dawno temu porzuciła marzenie, że coś podobnego mogłoby się jej przydarzyć, a w

ciągu ostatnich lat wielokrotnie udaremniała starania zalotników Honorii, przerywając im

tego typu próby. Teraz czuła skruchę na myśl o tym, że pozbawiła Honorię płynącej stąd

przyjemności.

Po chwili Nathan oderwał głowę i pospiesznie rozejrzał się wokół, jakby chciał

upewnić się, że są w alejce sami i nikt nie widział, co między nimi zaszło. Cofnął ramię i

powiedział:

- Przepraszam. Nie zamierzałem pozwolić na coś takiego. Pani wielkoduszność

poruszyła mnie tak, że nie zdołałem się oprzeć. Dziękuję pani. - Uścisnął dłoń Diany i

cofnął się o krok.

Poczuła się zdezorientowana. Udawanie oburzenia było raczej niemożliwe, prośba,

by to powtórzył, również nie wydawała się właściwa. Na dodatek była pewna, że jej po-

liczki są czerwone.

Zajrzał jej w oczy.

- Panno Price?

- Panie Dale. - Położyła dłoń na piersi, zupełnie jakby próbowała odzyskać oddech

po wyczerpującym ćwiczeniu.

Pochylił głowę, czekając, aż ona dojdzie do ładu ze swymi odczuciami.

T L

R

background image

- Dobrze się pani czuje? Skoro już tyle mi pani wybaczyła, czy zdoła mi pani wy-

baczyć moje karygodne zachowanie?

Wzięła głęboki oddech i wypuściła go z westchnieniem. Po czym uśmiechnęła się.

- To było cudowne, prawda?

Odpowiedział jej szerokim uśmiechem.

- Dla pani też?

- Może to dlatego, że nie znam się na tych sprawach. Nie wiedziałam, czego się

spodziewać. Widzi pan, to był mój pierwszy pocałunek.

- Skłamałbym, gdybym powiedział to samo o sobie. Ten pocałunek różnił się jed-

nak w sposób zasadniczy od innych. Zastanawiam się, czy od ostatniego razu nabrałem

umiejętności, czy pani ma ukryte talenty. A może to niezwykły przypadek? - Znów się

rozejrzał, upewniając się, czy są sami. - Zróbmy pewien eksperyment. - Bez ostrzeżenia

odciągnął ją z alejki za pobliski dąb, a potem pochylił się i ponownie ją pocałował.

Tym razem dotknął jej warg równie delikatnie, ale dłonie oparł na jej ramionach w

taki sposób, że wyglądało to jak naukowe studium pocałunku. Niespiesznie dopasował

swą pozycję pod kątem, który wydawał się dawać najwięcej przyjemności. Potem odsu-

nął się, patrząc na nią badawczo, jakby zamierzał skatalogować jej odpowiedź, i pozostał

tak, dopóki nie wybuchnęła śmiechem.

Wówczas też się roześmiał i znów ją pocałował, szybciej i mniej sprawnie, a ona

westchnęła i objęła go za szyję, tuląc do siebie.

Kiedy tym razem się rozdzielili, jego przenikliwe zielone oczy były mniej skupio-

ne, a twarz wyrażała zadowolenie. Poprawił surdut i odgarnął kilka zbłąkanych pasm z

twarzy Diany, upewniając się, że czepek nie sprawia wrażenia przekrzywionego. Potem

mocno przycisnął jej rękę do swego boku, wyjrzał zza drzewa, by sprawdzić, czy nikt ich

nie obserwuje, i poprowadził ją z powrotem do alejki tak, by mogli spacerować razem,

obok siebie, jakby nic nie zaszło.

Po chwili odezwał się tonem swobodnej konwersacji:

- To był wyjątkowo interesujący poranek, panno Price. Myślę, że konieczne są

dalsze eksperymenty tego rodzaju.

T L

R

background image

- A ja myślę, że skoro sprawy między nami tak wyglądają, Nathanie, powinien pan

się do mnie zwracać „Diano".

Zatrzymał się jak wryty, a jego przystojna twarz nagle spochmurniała.

- Skąd pani zna moje imię?

- Pańskie imię?

- Moje imię. Jestem pewien, że nigdy się nim nie posłużyłem w pani obecności.

Cofnęła się o krok, bardziej skonfundowana tymi słowami niż pocałunkami. Jeśli

jego zachowanie wobec niej tego ranka nie czyniło ich na tyle bliskimi, by mówili sobie

po imieniu, to rzeczywiście nie znała go tak dobrze, jak sądziła.

- Tak był podpisany liścik, który zostawił pan dla wicehrabiego Stanegate'a. Nie-

zapieczętowany liścik. Przyznaję, że choć to naganne, przeczytałam go. Chciałam się

upewnić, czy sprawa jest pilna i poważna. - Spłoniła się z zakłopotania, bo całkowicie

zapomniała o swojej niedyskrecji.

Przyjął jej wyznanie z jawną ulgą.

- Naturalnie. To całkiem rozsądne. - Jego gniew minął tak szybko, jak się pojawił.

- Wybacza mi pan wścibstwo? Jeśli to pana uspokoi, Marcus już zna fakt, o którym

pan go zawiadomił.

- Marcus? Jemu też mówi pani po imieniu?

Spodziewała się, że będzie indagował ją na okoliczność listu, ale po błysku w jego

oczach zorientowała się, iż bardziej niepokoi go powód zażyłości z innym mężczyzną.

Nie przypominała sobie, kiedy ostatnio była obiektem męskiego zainteresowania.

Ta myśl sprawiła, że przeszedł ją dreszcz podniecenia.

- Jestem z nim po imieniu, bo znam go od lat. Bardzo mu zależy na dobru sióstr, a

ponieważ jego ojciec jest chory, Marcus wziął na siebie rolę ich prawnego opiekuna.

Wydawało się, że pan Dale się odprężył.

- W takim razie wy dwoje nie jesteście...

- To mój pracodawca i szczęśliwie żonaty mężczyzna. On nigdy by... ja też nie -

dodała szybko.

- Jestem zazdrosnym głupcem. - Powiedział to cicho, jakby zdradzał osobisty se-

kret, a potem spojrzał na nią ponownie. - Proszę o wybaczenie, na ogół nie jestem

T L

R

background image

skłonny do takich podejrzeń, bezpodstawnej zazdrości czy nieuprzejmości. Naturalnie do

dziś nie byłem także skłonny do całowania młodych dam w parku.

- Jeśli pan nie chciał...

Uniósł rękę w niemym proteście.

- Zacznijmy od nowa albo przynajmniej wróćmy do tej chwili, kiedy chciałaś mi

mówić „Nathanie", a ja miałem zwracać się do ciebie „Diano". Sprawy naprawdę dobrze

się układały... - W jego oczach zobaczyła psotne figliki.

Położył jej rękę na swoim przedramieniu i ruszyli razem, obok siebie, aleją. Przy-

szło jej do głowy, że kojące milczenie było niemal tak dobre jak całowanie. Dzięki nie-

mu poczuła jeszcze większą bliskość, zupełnie jakby byli tak do siebie podobni, że słowa

nie były już im potrzebne. Zrozumiała, że szczypta zazdrości, którą Nate objawił pod ko-

niec spotkania, świadczyła o stopniu jego zaangażowania. Chciał jej tylko dla siebie. O

tym samym mówiło ociąganie, z jakim puścił jej rękę, gdy dotarli do końca alei i przy-

szedł czas na jej powrót do domu Carlowów.

Nagle uświadomiła sobie, że nie ma pojęcia, co powiedzieć przy rozstaniu. Czy

niegrzecznie byłoby okazać zainteresowanie kolejnym spotkaniem? Gdzie zresztą mia-

łoby się odbyć? Nie mogła udać się do niego, nie mogła mu też pozwolić odwiedzić sie-

bie.

Zrozumiał ją bez słów.

- Domyślam się, że teraz musimy się rozstać, panno Price. Do zobaczenia?

Spojrzała na niego z zakłopotaniem i skinęła głową.

- Może znów spotkamy się w parku. Za tydzień o tej samej porze?

- To mi odpowiada. Nawet bardzo.

- Świetnie. Napiszę do pani tego dnia, żeby przypomnieć o spotkaniu.

Zupełnie jakby była w stanie zapomnieć.

- Tym razem podpiszę się, aby pani wiedziała, że to naprawdę ja - dokończył żar-

tobliwie. Ujął jej dłoń, pochylił się i przycisnął jej palce do warg.

Kiedy Diana odwróciła się, by przejść przez ulicę i udać się do domu, czuła, jak

Nathan odprowadza ją wzrokiem.

T L

R

background image

Rozdział dziewiąty

Kiedy Nate wrócił do domu, pokoje wydały mu się bardziej słoneczne niż zwykle.

Może to dlatego, że na ogół sypiał do późna i rzadko widywał je w dziennym świetle. A

może słońce stało wyżej na niebie? A może był w radosnym nastroju i na otaczający

świat patrzył innym okiem?

Przyglądając się Dianie zmierzającej ku domowi Carlowów, poczuł ucisk w gardle.

Niemądrze zapragnął, żeby zdjęła czepek, bo wówczas mógłby widzieć słońce lśniące w

jej ciemnych włosach i twarz, kiedy znikała za rogiem. Na samą myśl o tym uśmiechnął

się jeszcze szerzej.

Unikał tak długo Diany Price, przekonany, że ich spotkanie byłoby czymś pomię-

dzy głupotą a katastrofą. Tymczasem odkrył bratnią duszę. Jej współczucie dla niego,

delikatny dotyk rąk nie przypominały niczego, co kiedykolwiek znał. Nie przyszło mu do

głowy, że będzie aż tak piękna, inteligentna i pełna wdzięku. Po swym wyznaniu ograni-

czył się do najbardziej niewinnych tematów, a ona chłonęła każde jego słowo, jakby były

niezwykle interesujące. Zamierzał opowiedzieć jej wszystko do końca i uwolnić się od

tego ciężaru raz na zawsze. Z taką kobietą u boku łatwo było zapomnieć o przeszłości, a

wkrótce niemożliwe będzie wyobrażać sobie przyszłość bez niej. Od szczęścia dzieliła

ich tylko jedna mała przeszkoda. Nathan Wardale.

Czy ten człowiek zrobił coś dobrego dla któregoś z nich? Diana z całą pewnością

nie chciałaby go widzieć. Nate'owi sprawiał więcej kłopotów, niż był wart. To Wardale

musiałby się tłumaczyć, gdyby królewska marynarka upomniała się o niego, i to on żył z

piętnem hańby ojca. Wardale utracił siostry i matkę.

Gdyby był jakiś sposób ich odnalezienia, warto byłoby się ujawnić i podjąć ryzyko

aresztowania. Czy jednak, jeśli wróci do swego nazwiska, siostry się o tym dowiedzą?

Czy będą chciały się z nim skontaktować po tym, jak pozostawił je własnemu losowi?

Nie był nawet pewien, czy żyją. Poszukiwania nie dały żadnego rezultatu. Spektakularne

pojawienie się po tylu latach mogło równie dobrze skomplikować życie jego sióstr, jak

przynieść im korzyść. Jeśli żyją, na pewno sądzą, że on umarł. Prawdopodobnie przestały

T L

R

background image

rozpaczać po nim dawno temu. Jeśli Diana w ogóle myślała o Nathanie Wardale'u, na

pewno wolała, żeby nigdy się nie urodził.

Pozostawał jeszcze problem źródła jego pieniędzy, naturalnie. Diana nie znosiła

hazardu i trudno mu było ją za to winić. Miał wewnętrzne przeświadczenie, że jego nałóg

to skutek klątwy Cyganki, i dlatego nie był w stanie z nim zerwać. Ale czy kiedykolwiek

naprawdę próbował?

Beshaley powiedział, że skuteczność klątwy zależy tylko i wyłącznie od tego, czy

ktoś w nią wierzy, czy nie. Od tej chwili nie będzie w nią wierzył. Skończy z grą. Nathan

rozejrzał się wokół. Będzie musiał się stąd wyprowadzić. Wystawi miejską rezydencję na

sprzedaż i przeniesie się do domu na wsi, gdzie nikt nie zna źródła jego przychodów.

Wszystko w jego życiu będzie nowe i inne.

Dla służących to miejsce było domem o wiele dłużej niż dla niego. Może mógłby

przekonać nowego właściciela, żeby ich zatrzymał. Byłoby dla nich łatwiej, gdyby mu

się to udało. Tak czy inaczej, musiał się ich pozbyć. Nie można było nic na to poradzić.

Nie mógł wprowadzić Diany do domu, w którym kamerdyner znał całe życie pana, i

spodziewać się, że pewne fakty nie wyjdą na jaw.

Ten właśnie kamerdyner pojawił się teraz przed nim, najwyraźniej poruszony.

- Proszę pana. W salonie... - wyrzucił z siebie bez tchu. - Jest pewien dżentelmen.

Nie zdołałem go powstrzymać...

Ton ostatniego zdania wskazywał, że w opinii kamerdynera tak naprawdę to nie

był dżentelmen. Może to ktoś poznany w Fourth Circle. Dante Jones nie składał mu wi-

zyt, a niewielu innych miałoby czelność iść za panem Dale'em, by dowiedzieć się, gdzie

mieszka. Jeśli jednak ktoś tak zrobił, był to jeszcze jeden powód do tego, żeby opuścić to

miejsce i zacząć nowe życie z Dianą gdzie indziej.

- Nie denerwuj się. Zajmę się tym - powiedział, uspokajając nieszczęsnego sługę,

po czym przeszedł pewnym krokiem hol w kierunku drzwi do salonu.

Kiedy wszedł, zobaczył Stephana Beshaleya popijającego brandy przy kominku,

jakby to on był właścicielem domu. Gość miał na sobie sfatygowany zielony surdut z

zaśniedziałymi miedzianymi guzikami, pasiaste spodnie, kolorowy szalik zawiązany na

ciemnych włosach i duży złoty kolczyk lśniący w lewym uchu. Wszystko to zupełnie nie

T L

R

background image

pasowało do otoczenia. Wydawało się, że Stephano, zanim sforsował frontowe drzwi,

dołożył starań, by ubrać się jak Cygan z opery komicznej.

Beshaley nie zadał sobie trudu, żeby wstać.

- Nathan. Drogi przyjacielu - powiedział, unosząc kieliszek w powitalnym geście.

- Co tutaj robisz? Powinieneś wiedzieć, że nie jesteś chętnie widziany w moim

domu.

- Twoim domu? - Cygan najwyraźniej uznał to stwierdzenie za zabawne.

- W moim domu - potwierdził Nathan, posyłając mu takie samo obojętne spojrze-

nie, jakim posługiwał się przy zielonym stoliku.

- Zważywszy, że znamy się od tak dawna, nie przypuszczałem, że twoje drzwi

kiedykolwiek będą przede mną zamknięte.

- Skoro przyszedłeś mi grozić, przyjmij, że są zamknięte. Czego znów ode mnie

chcesz?

- Tylko ci pogratulować. Obserwowałem cię w parku z panną Price. Rozkwitająca

miłość. Wzruszające, Nathanie. Naprawdę wzruszające. - Cygan westchnął z ironią i po-

łożył dłoń na sercu. - Taki widok to balsam na moją duszę.

- Widziałeś? - Opanowanie Nate'a prysło.

Nie spostrzegł nikogo w alejce po swojej niespodziewanej chwili słabości. Złudne

poczucie odosobnienia sprawiło, że pocałował Dianę po raz drugi.

- Czy widziałem? Każdą minutę waszego czułego sam na sam. Słyszałem też twą

smutną historię.

- Ty to zorganizowałeś, prawda? - Nate wskazał oskarżycielskim palcem na Ste-

phana.

- A jak niby miałbym to zrobić? - Beshaley niewinnie wzruszył ramionami, co zu-

pełnie nie pasowało do jego diabolicznego uśmiechu.

- Postarałeś się, żebym zamarudził przy stoliku aż do świtu i wrócił do domu póź-

niej niż zwykle. Wysłałeś też liścik Dianie. Sprowadziłeś ją do parku pod fałszywym

pretekstem. Wzbudziłeś w niej przekonanie, że jestem nią zainteresowany.

- Jeśli nie jesteś, okazujesz to w dziwny sposób. To, co daje jej powód do nadziei,

nie ma nic wspólnego z liścikiem, który jej posłałem. Pocałowałeś niewinną przyzwoitkę

T L

R

background image

w biały dzień w publicznym parku, gdzie każdy mógł was zobaczyć. Biedaczka może

stracić posadę, jeśli ktoś powie o tym temu świętoszkowatemu hrabiemu Narborough. -

W głosie Stephana zabrzmiała ukryta groźba.

- Ani się waż - powiedział ostro Nate. - Jeśli wskutek twojego wtrącania się w mo-

je życie stanie się jej krzywda, przysięgam na wszystko, co święte, że poślę cię do diabła

i odpowiesz za to przed nim.

Stephano roześmiał się.

- Myślisz, że możesz straszyć mnie diabłem, Nathanie. To ty powinieneś się go

bać. Ja tylko próbuję tę dziewczynę chronić przed tobą.

- Przede mną?

- Wygląda na to, że chcesz ją skrzywdzić. Ty ją dziś pocałowałeś i ukrywasz przed

nią prawdziwą tożsamość. Ty kłamiesz, opowiadając historyjki o swojej przeszłości i

udając bardziej niewinnego, niż jesteś.

- Wyjawię jej wszystko, kiedy przyjdzie czas. - Powiedział to bez wahania, bo

wiedział, że właściwa chwila nigdy nie nadejdzie, a kłamstwa umrą razem z nim.

Cygan pokręcił głową.

- Nie próbuj mnie zwieść. Widziałem uśmiech na twojej twarzy, kiedy się rozstali-

ście. Spodziewasz się, że uciekniesz od przeszłości, zalecając się do niej jak dżentelmen i

poprawiając jej sytuację finansową? Przypuszczasz, że unikniesz pokuty?

- Zapłaciłem dość - odparł Nathan, mając nadzieję, że zdoła poruszyć dawnego

przyjaciela.

- Powiem ci, kiedy będzie dość. Może wtedy, kiedy Diana Price pozna całą praw-

dę...

Nie mógł do tego dopuścić. Przez moment wyobrażał sobie, że zaciska dłonie na

gardle Beshaleya i czuje z zadowoleniem, jak tamten milknie w pół słowa. Powoli nabrał

powietrza, próbując odzyskać panowanie nad sobą. Wyprowadzenie w pole kogoś tak

nawykłego do wykorzystywania emocji innych wymagało opanowania i spokoju. Wresz-

cie, kiedy Nate przekonał sam siebie, że ta rozmowa nie znaczy więcej niż każda inna,

wiedział, że może się bezpiecznie odezwać.

T L

R

background image

- Nie będę błagał o litość, jeśli o to ci chodzi. Mój ojciec poszedł na szubienicę z

podniesioną głową. Czym jest dla mnie kilka czczych gróźb? Chcesz zadośćuczynienia

za dawne błędy? Dam ci wszystko, czego sobie życzysz.

- Dasz mi?

- Ile chcesz?

- Myślisz, że możesz mnie kupić, bo jestem Cyganem? Zapłacisz mi, a ja zostawię

cię w spokoju? Mam więcej pieniędzy niż ty. Chcę jedynie sprawiedliwości dla mojej

rodziny, dla siebie.

- W takim razie obaj chcemy tego samego. Moja rodzina została potraktowana

równie niesprawiedliwie, jak twoja.

- Jeśli twój ojciec był niewinny.

- Zawsze trudniej jest znaleźć winnego, niż skazać niewinnego. Wiesz o tym.

Przez twarz Beshaleya przemknął cień wątpliwości, jednak pozostał przy swoim.

- Jeśli potraktuję każdego tak samo, będę pewien, że winni zostali ukarani.

- To nie fair.

- Ale skuteczne. Najpierw skończę z tobą. Potem odnajdę resztę waszej rodziny.

Nie jesteś jednym żyjącym Wardale'em.

Spokój Nate'a ulotnił się na myśl o siostrach żywych, lecz w niebezpieczeństwie.

- Nie wiem, czy jesteś szalony, czy tylko bezwzględny, ale to nie ma znaczenia. Je-

śli ci życie miłe, trzymaj się z daleka od tych kobiet. - Sięgnął po nóż do listów, leżący

na pobliskim biurku. - Przed chwilą rozważałem, czy użyć go przeciwko tobie, bękarcie.

Jednak morderstwo zostawia ślady. Jeśli tak bardzo pragniesz pomścić swego ojca, zrób

to. - Z tymi słowy Nathan wepchnął nóż w dłoń Cygana. - Wbij mi go w serce i skończ z

tym, tchórzu.

Sprowokowany Stephano stracił panowanie nad sobą i z nożem w ręku rzucił się

do przodu. Zanim jednak uderzył, sprężył się i odskoczył do tyłu tak nagle jak pies, po-

ciągnięty mocno za smycz. Rozłożył konwulsyjnie ramiona, odrzucając nóż na bok, a

potem obiema rękami objął głowę. Opadł na fotel, ledwo chwytając oddech, i spojrzał na

Nathana oczami zasnutymi mgłą bólu.

T L

R

background image

- Zrobiłbym to, gdybym mógł. Skończyłbym z tobą raz na zawsze dawno temu, ale

to nie jest dozwolone.

Nathan stał nad nim, założywszy z satysfakcją ręce na piersi. Cygan, wyczerpany,

nadal siedział w fotelu.

- Nie jest dozwolone? Rozumiem, że nie chodzi ci o angielskie prawo?

Stephano powoli pokręcił głową, jakby każdy ruch sprawiał mu mękę.

- Słyszałeś wyrażenie: To boli mnie bardziej niż ciebie? Mogę się śmiać, kiedy sam

doprowadzasz się do zguby, ale zabicie cię wiąże się z cierpieniem, którego nie byłbym

w stanie znieść. - Uniósł głowę i spojrzał w oczy dawnego przyjaciela. - Masz okazję

uderzyć, Nathanie. Nie mogę cię powstrzymać. Jeśli chcesz, przejdziemy na posadzkę w

holu, by oszczędzić twój dywan - dodał, po czym roześmiał się z goryczą. To był upior-

ny, głuchy dźwięk, który wydawał ktoś, kto wiedział, że został pokonany.

Nathan czuł się tak jak przy stole do gry, gdy jakiś nieszczęśnik przeszarżował i

doprowadził się do bankructwa. Nie mógł się zdobyć na współczucie ani nawet na litość.

Ogarniał go jedynie smutek, bo bez względu na to, czy tamten zasłużył na taki koniec, on

przyczynił się do upadku drugiego człowieka.

- Ja też nie mogę cię zabić. Nie jestem mordercą, podobnie jak nie był nim mój oj-

ciec. Czy zostawisz mnie i moją rodzinę w spokoju, jeśli zdołam ci to udowodnić?

- Po tylu latach?

Co szkodzi spróbować? Nathan od początku podejrzewał, że Narborough skłamał

w sprawie zabójstwa. Nie mógł jednak nic zrobić, bo był dzieckiem. Teraz może się po-

liczyć z hrabią. A jeśli starcie z nim to jedyny sposób, by zdobyć Dianę?

- Nie wiem, czy zdołam coś znaleźć. Skoro jednak tak długo wstrzymywałeś się z

wymierzeniem sprawiedliwości, możesz jeszcze trochę zaczekać. Proszę o zawieszenie

broni. Możesz wyjść stąd, nie napotykając przeszkód, jeśli obiecasz mi dwa tygodnie bez

naprzykrzania się. Jeśli znajdę dowody, które oczyszczą mego ojca, będziesz musiał

odejść na zawsze.

Cygan zastanawiał się.

- W rewanżu za pozostawienie mnie dziś przy życiu daję ci czternaście dni spoko-

ju.

T L

R

background image

- Czy w tym czasie będziesz unikał Diany Price?

- Tylko przez dwa tygodnie. Jeśli nawet zdejmę klątwę i zostawię cię w spokoju,

musisz powiedzieć jej prawdę. Jeśli, jak twierdzisz, jesteś niewinny i zasługujesz na mi-

łość, to przeszłość nie będzie miała znaczenia dla Diany. Jeśli zaś jesteś winny, będziesz

cierpiał, wiedząc, że to, czego pragniesz najbardziej na świecie, pozostanie na zawsze

poza twoim zasięgiem. A ja będę zadowolony. Cokolwiek jednak zamierzasz zrobić,

Nathanie, masz tylko dwa tygodnie. Po upływie tego czasu podejmę decyzję za ciebie,

jeżeli niczego nie osiągniesz. - Z tymi słowami Stephano podniósł się chwiejnie z fotela i

pozostawił Nathana samego.

Diana wróciła do domu szczęśliwa, że żadna z dziewcząt nie zepsuje jej radości z

tego, co się wydarzyło. Sekret był słodki. Należy jednak wyjaśnić wszystkie okoliczno-

ści. Jeśli dziewczęta wysłały liścik, to będzie musiała udzielić im stosownej nagany.

Skłoniły ją bowiem podstępem do poważnego uchybienia, chociaż doświadczenie, które

było jej udziałem, okazało się przyjemne.

Była pewna, że odgadła dobrze. Gdy tylko Verity uniosła wzrok znad haftu, na jej

twarzy zamiast umiarkowanej dociekliwości pojawił się znaczący szeroki uśmiech.

- Co tam słychać u pana Dale'a, Diano?

Zrobiła, co mogła, by wyglądać surowo.

- Skąd pomysł, że go dziś widziałam?

- Twoja mina o tym świadczy.

- W wyrazie mojej twarzy nie ma niczego niezwykłego, zapewniam. - Pospiesznie

zerknęła w lustro wiszące nad kominkiem, sprawdzając, czy jakiś kosmyk nie wymknął

się z surowo upiętego koka.

- Panno Price, czyżbyś się rumieniła?

- Nie. Nic podobnego. - Zaprzeczanie właściwie nie miało sensu, widziała bowiem

swój wyraźny rumieniec w lustrze.

Verity zachichotała.

T L

R

background image

- No, no. Honorio, chodź, zobacz! - zawołała do siostry, która przechodziła koryta-

rzem. - Diana wróciła właśnie ze spaceru po parku. Powietrze musi być dziś szczególnie

ożywcze. Wprost tryska energią.

Honoria weszła do pokoju i zerknęła w kierunku Diany, a potem popatrzyła po-

nownie, jakby widziała ją po raz pierwszy w życiu.

- Kim on jest, Diano?

- Nie ma nikogo...

- Odbyła spotkanie z panem Dale'em, to oczywiste. Czyżby cię pocałował? Wi-

dzisz wyraz jej oczu, Verity? Była całowana. Jestem tego pewna.

- Honorio! - Wielokrotnie wypróbowany ostrzegawczy ton Diany zagłuszył chichot

Verity.

Honoria śmiała się także.

- Ależ, Diano. To nic wielkiego. Cieszymy się razem z tobą, naprawdę. Bardzo

martwi nas myśl, że kiedy my będziemy mężatkami, ty pozostaniesz samotna. A teraz

zdradź, jaki on jest?

Popatrzyła surowo na siostry Carlow.

- Nie zamierzam mówić wam takich rzeczy. Dowiecie się wszystkiego w swoim

czasie, kiedy się już zaręczycie.

- Ale było cudownie - naciskała Honoria. - Mam rację?

Choć musiała w duchu przyznać, że tak było w istocie, nie mogła tego powiedzieć

dziewczętom. Nie mogła też pozwolić, by zauważyły uśmiech, który czaił się w kącikach

jej ust na samo wspomnienie upojnych chwil. To tylko utwierdziłoby podopieczne w

przekonaniu, że takie zachowanie jest od przyjęcia. Diana przybrała jeszcze surowszą

minę i zmieniła temat.

- Nieważne. Chcę wiedzieć, co macie do powiedzenia w tej sprawie - oznajmiła,

wyjęła liścik z torebki i położyła na stole przed nimi.

- To list, który dostałaś rano, prawda? Ten, którego nam nie chciałaś pokazać. -

Honoria obejrzała go uważnie. - Od pana Dale'a, tak jak podejrzewałyśmy.

Diana spojrzała na podopieczną z rozczarowaniem, które na ogół pokonywało me-

chanizm obronny Honorii, kiedy ta coś ukrywała.

T L

R

background image

- Kiedy przypadkowo spotkaliśmy się w parku, pan Dale nic nie wiedział o liście.

Ja zaś przypuszczam, że to wy maczałyście w tym palce, bo tak bardzo chcecie nas wy-

swatać.

- On nie miał nic wspólnego z listem? - spytała Honoria. - Co za bzdura. Może jest

zbyt nieśmiały, by to przyznać.

- Tak twierdził, i to z całą stanowczością. - Diana założyła ramiona na piersi i cze-

kała na wyjaśnienia.

Na twarzy Honorii malował się głęboki namysł.

- Nie masz sposobu sprawdzenia, czy on nie kłamie, tak? Nie widziałaś jego pisma.

- Może widziałam. Kiedy pan Dale przyszedł tu z wizytą, zostawił liścik dla wa-

szego brata - odparła Diana.

To irytujące, że uprzytomniła sobie to teraz, o wiele za późno. Mogła porównać

charakter pisma przed wyjściem.

- W takim razie zobaczmy - zdecydowała Verity.

- List nie jest zaadresowany do was.

- A jednak ty go przeczytałaś - wytknęła jej Honoria.

Prawda bolała.

- Tylko po to, by zorientować się, czy teraz, kiedy Marcus i Nell są wreszcie sami,

powinnam zawracać głowę twemu bratu.

- A może po prostu chciałaś poznać treść. - Honoria machnęła ręką. - Nieważne.

Nie będziemy patrzyć, jeśli przez to poczujesz się lepiej. Weź list i sprawdź sama, a po-

tem powiedz nam, czy obydwa pisała ta sama osoba.

Diana poszła do swojego pokoju po list, po drodze uświadamiając sobie, że nie

powinien się tam znaleźć. Dlaczego uznała za dopuszczalne umieścić go gdziekolwiek

indziej niż na biurku w gabinecie Marcusa? Niemniej wzięła list z ręki Nathana i poszła

prosto do swojej sypialni, żeby go przeczytać, jakby była to wiadomość przeznaczona dla

niej, a nie sprawa do wicehrabiego Stanegate'a. Ostatnio przekraczała granice w tylu

sprawach, że powrót na dobrą drogę wymagał całej samodyscypliny, na jaką była w sta-

nie się zdobyć.

T L

R

background image

Po uważnym obejrzeniu wykradzionej notki musiała przyznać, że obydwa charak-

tery pisma nie miały ze sobą nic wspólnego, i poczuła się jeszcze bardziej głupio, że tak

pochopnie wyciągnęła wnioski. Położyła list w gabinecie Marcusa, gdzie było jego

miejsce, i wróciła do dziewcząt.

Nie wierzyły w to, co usłyszały, mimo dowodu w postaci listu.

- Pan Dale był tam, kiedy przyszłaś - powiedziała Verity. - Osoba, która wysłała

list, znała jego plany, a my nie mamy pojęcia, czym się zajmuje...

- Kiedy nie ugania się za tobą - dodała Honoria.

- W takim razie to dowód naszej niewinności. Poza tym ten liścik wygląda tak,

jakby pisał go mężczyzna.

- Chociaż to byłby wspaniały podstęp, gdybyśmy o tym pomyślały - wyznała z

szerokim uśmiechem Honoria. - To wielka ulga dla mnie, że działają na ciebie takie same

romantyczne porywy jak na innych ludzi, Diano. Choć stanowisz dla nas wspaniały

przykład, czasami zastanawiam się, czy jestem tak słaba, jak twierdzi moja matka, czy ty

jesteś tak niezwykła. Ale nieważne. Przyjrzyjmy się temu listowi i zobaczmy, czy zdo-

łamy odgadnąć, kto go napisał.

Wyrwała przesyłkę z ręki Verity i popatrzyła na nią pod światło, ale w papierze nie

było niczego niezwykłego. Następnie zbadała charakter pisma.

- Czy zostawiłaś papier, w który zapakowano banknoty?

To było interesujące pytanie i Diana próbowała się nie spieszyć, kiedy tym razem

dziewczęta udały się za nią do sypialni. Podeszła do szafy i wyciągnęła plik banknotów.

Niestety, wyrzuciła kartkę, w którą były zawinięte, ponieważ nie było na niej nic poza

adresem.

- To musi być to - powiedziała Verity. - Gdybyś zostawiła ten papier i mogła po-

równać oba pisma, przekonałabyś się, że obydwa pisała ta sama ręka. Skoro nie jest nim

pan Dale, wygląda na to, że masz sekretnego dobroczyńcę, Diano. Kogoś, kto troszczy

się o ciebie na tyle, by dopilnować, żebyś miała z czego żyć i zamieszkała we własnym

domu. Masz dużo szczęścia, słowo daję.

A choć wspaniale było myśleć, że po tych wszystkich latach jest ktoś, komu leży

na sercu jej dobro, Diana nie miała pojęcia, kto to może być.

T L

R

background image

Rozdział dziesiąty

Nathan Dale przysłał Dianie liścik przypominający o spotkaniu, tak jak obiecał, ale

list nie zawierał żadnych romantycznych głupstw, na które w cichości ducha liczyła.

Tylko kilka słów z prośbą o rozmowę. Może spacery nie były dla niego tak ważne jak dla

niej, zastanawiała się, stojąc w umówionej alejce w parku. A może zapomniał? Albo

zmienił zdanie i został w domu? Na szczęście nie było świadków jej rozczarowania. O

tak wczesnej porze nie rozpoznała w parku nikogo znajomego.

Natomiast punktualnie o dziesiątej zobaczyła, jak Nate maszeruje w jej stronę

wielkimi krokami. Gdyby szedł na spotkanie jednej z sióstr Carlow, zmierzyłaby go

wzrokiem doświadczonej przyzwoitki i orzekła, że chce zdobyć przychylność damy. Za-

chowywał się jednak tak, jakby nie miał nadziei na sukces.

Próbowała ukryć podniecenie wywołane jego niepewnością. Dobrze było sobie

wyobrazić nawet tylko przez chwilę, że mogła pozwolić sobie na to, by zachowywać się

kapryśnie.

- Panna Price?

Dygnęła, a on wziął ją za rękę tak jak w ubiegłym tygodniu. Ten gest był tak natu-

ralny, jakby pan Dale nie widział w nim niczego niezwykłego. Natomiast dla niej było to

wspaniałe: jej dłoń w jego dłoni. Po chwili ułożył jej dłoń w zgięciu swojego łokcia i

znalazła się w siódmym niebie. Ruszyli razem pustą alejką w kierunku ławki, na której

usiedli tuż obok siebie.

- Bałem się, że pani zapomniała.

Jakie to dziwne słyszeć własne myśli, wychodzące z jego ust.

- A ja się obawiałam, że pan nie przyjdzie - odparła z lekkim uśmiechem.

- Przecież obiecałem. - Również się uśmiechnął, choć w jego oczach gościł smutek.

- Nie mogłem nie przyjść, choć powinienem... Są pewne trudności.

- Miał pan inne spotkanie? - Widząc poważną minę, pomyślała, że jest jakaś ko-

bieta, która domaga się jego uwagi.

- Nie. Mój czas należy do mnie. Chodzi o to, że pani powinna przebywać w towa-

rzystwie kogoś, kto jest tego godny.

T L

R

background image

- Pan? Niegodny? - Roześmiała się. - Z pewnością nie ma pan racji. Jestem dość

skromna i wiem, że nie należy mierzyć za wysoko. - Zorientowała się nagle, że jej słowa

mogą zostać źle zinterpretowane, i zarumieniła się. - To musiało zabrzmieć jak zniewaga

albo jakbym zakładała, że nasze spotkanie do czegoś doprowadzi. Zapewniam pana, że

ani jedno, ani drugie nie przyszło mi do głowy.

Spojrzał na nią dziwnie.

- Z pewnością ma pani prawo sądzić, że z naszego spotkania coś wyniknie. Pozwo-

li pani sobie przypomnieć, że kiedy widzieliśmy się ostatnio, pocałowałem panią.

Poczuła, jak policzki jej płoną, co dowodziło, że pamięta aż nazbyt dobrze. Przez

większość tygodnia nie była w stanie myśleć o niczym innym.

- Nie planowałem tego, proszę mi wierzyć.

Diana przygotowała się dzielnie na nieuniknione rozczarowanie.

Wbił wzrok w ziemię, unikając jej spojrzenia.

- Zamierzałem powiedzieć pani o tym wcześniej, wyjaśnić, dlaczego się panią za-

interesowałem, i dać do zrozumienia, że nie możemy się więcej spotykać.

Nie możemy? Wszystko wokół niej zawirowało, jakby spadała z dużej wysokości i

zbliżała się do nieuniknionej katastrofy. Zakasłała nerwowo.

- Jeśli tak ma być, wolałabym, żeby pan niczego nie wyjaśniał, dziękuję bardzo.

Pan Dale zamilkł, zupełnie jakby cieszył się, że może przestać mówić. Teraz to ona

bała się spojrzeć mu w oczy, niepewna tego, co w nich zobaczy. W końcu powiedział:

- Naprawdę kusi mnie, by zastosować się do pani prośby, panno Price.

- Miało być: Diana - przypomniała mu. - W ubiegłym tygodniu byłam Dianą. A ja

chciałam mówić do pana: Nathanie.

Usłyszała, jak westchnął cicho na dźwięk własnego imienia, ale odpowiedział:

- Nie jestem dla pani odpowiednim towarzystwem, panno Price. W mojej przeszło-

ści miały miejsce wydarzenia, które - znów usiłował znaleźć odpowiednie słowa - są

mroczne. To złe uczynki. Wahałem się, czy pani o tym mówić, bo wiedziałem, jak pani

zareaguje. Nie chciałem zepsuć tego, co się działo między nami.

Próbowała utrzymać lekki ton.

T L

R

background image

- Lepiej więc niech pan mi nie mówi niczego, co spowodowałoby, że więcej pana

nie zobaczę. Od tamtego czasu zmienił się pan na lepsze, prawda? Tamte wydarzenia

należą do przeszłości?

- Próbowałem, Bóg mi świadkiem. Najgorsze błędy popełniłem wiele lat temu. A

jeśli chodzi o panią? Dla pani odrzuciłbym największe grzechy, byłbym na pani rozkazy,

całkowicie i na zawsze, bo bardzo pragnę, by pani należała do mnie. Dłużej nie mogę

ukrywać przed panią prawdy, bo gdyby sama odkryła ją pani później...

Diana wyciągnęła rękę i położyła dłoń na jego ustach, zanim odzyskał głos na tyle,

by dokończyć zdanie. Już myślała, że odepchnie jej rękę i wyrzuci z siebie całą prawdę.

Zamiast tego podniósł głowę i ujął jej obleczoną rękawiczką dłoń w swoją, przytrzymał

przy ustach i pocałował żarliwie. Poczuła, jak jej ciało przebiega przyjemny dreszcz.

Wiedziała, że bez względu na to, co Nathan powiedział, zasługuje na to, by mieć męż-

czyznę, którego będzie darzyła miłością i szanowała i który będzie ją namiętnie kochał.

Pomyślała o własnym sekrecie. Czy byłaby w stanie wyznać ukochanemu męż-

czyźnie prawdę o zakładzie, który zrobił jej ojciec? Już dawno temu doszła do wniosku,

że to tylko jej sprawa, i zamierzała zabrać tę tajemnicę do grobu. Chociaż nie było w tym

jej winy, czuła się splamiona. W głębi duszy wciąż martwiła się, że pewnego dnia na jej

progu pojawi się Nathan Wardale i zażąda zapłaty, chociaż Nell powiedziała, że brat

pewnie nie żyje. Może wreszcie powinnam przestać się bać, zdecydowała Diana.

- Ja też mam sekret - wyznała. - Taki, którego nie chciałabym zdradzić nikomu.

Nawet panu. Kiedyś odsunęłam od siebie przeszłość równie stanowczo, jak pan chce od-

rzucić swoją. Co najlepiej zrobić, jeśli każda ze stron chowa jakąś tajemnicę i wie, że nie

należy jej odkrywać? Może obiecajmy sobie nawzajem, że to, co jest za nami, nie ma

znaczenia? Takie zawierzenie będzie prawie równoznaczne z powiedzeniem całej praw-

dy.

Wciąż nie patrzył na nią, kiedy mocno ścisnął jej rękę.

- To nie miałoby znaczenia? To byłoby zupełnie tak, jakby pani dawała siebie je-

dynie połowie mężczyzny.

Uśmiechnęła się.

T L

R

background image

- Jeśli to ta lepsza połowa? W takim razie zgadzam się, byłabym bardziej niż chęt-

na.

Wreszcie na nią spojrzał i Diana dostrzegła, że jest wzruszony.

- Chcę ci wierzyć. Gdybyśmy byli ostatnimi ludźmi na ziemi... albo mógłbym za-

brać cię daleko stąd, tak byśmy nigdy nie spotkali nikogo, kto znał nas kiedyś... Niestety,

to nie jest takie łatwe. Jest ktoś, kto chce mnie zdemaskować. Przysięgam, nie uczyniłem

mu nic złego. On jednak myśli, że zasługuję na karę za sprawę, w której nie brałem

udziału. Obawiam się, że będzie usiłował skompromitować mnie w twoich oczach. Pró-

buję znaleźć sposób, by temu zapobiec - wyjaśnił Nathan. - Jeśli nie chcesz usłyszeć

prawdy od kogoś innego, muszę zrobić coś, co sprawi, że z jego strony nic ci nie będzie

grozić. Możesz uznać, że moje obecne działanie będzie równie odrażające, jak moja

przeszłość. Przysięgam ci, że choć to, co zrobię, może wydawać się straszne, jestem

przekonany, że jest słuszne.

- Jeśli jest coś, czego potrzebujesz, pomogę ci.

Uśmiechnął się łagodnie, a potem pokręcił głową.

- Nie wiesz, o czym mówisz.

- To ja o tym zadecyduję. - Chciała być częścią jego życia w każdy możliwy spo-

sób. - Jak mogę ci pomóc?

Spojrzał na nią badawczo.

- To będzie dotyczyło hrabiego Narborough.

- A co to ma wspólnego z tobą czy ze mną?

- Jest twoim pracodawcą, a dziewczęta uważasz za swoje przyjaciółki, prawda?

- Naturalnie.

- Załóżmy, że mógłbym pogrzebać przeszłość, ale wiązałoby się to z upadkiem

Carlowów. Co byś na to powiedziała?

To nie pasowało do zachowania człowieka, którego pokochała.

- Zrujnowałbyś tę rodzinę dla swojej korzyści?

Pokręcił głową.

- Jeśli to, co podejrzewam, jest prawdą, Narborough okrył się hańbą wiele lat temu.

Ja tylko odkryłbym jego sekrety, by zachować moje.

T L

R

background image

- Po tym, jak zgodziliśmy się nie patrzyć wstecz, by unikać nieporozumień, ty wy-

rządziłbyś drugiemu to, czego nie życzysz sobie? - To było nie tylko zagadkowe, lecz

także niezgodne z jej oczekiwaniami.

- To całkiem coś innego, zapewniam cię. Chociaż przyznaję, że moja przeszłość

mnie zawstydza, nie doprowadziłem do niczyjej śmierci bezpośrednio ani pośrednio.

Natomiast George Carlow, hrabia Narborough, jest odpowiedzialny przynajmniej za

dwie śmierci, jedną z własnej ręki, a drugą w wyniku zdrady przyjaźni.

- Hrabia Narborough? - Diana omal nie wybuchnęła śmiechem. - To słaby stary

człowiek.

- Najprawdopodobniej uda się do grobu wraz ze swoją tajemnicą, jeśli nie zadzia-

łam w miarę szybko.

Pokręciła głową.

- Zawsze był mi życzliwy, nie widziałam też, żeby się nad kimkolwiek znęcał.

- Niektórzy ludzie z wiekiem zmieniają się na lepsze. Dwadzieścia lat temu mógł

być kimś zupełnie innym, a ty nie możesz o tym wiedzieć.

- Dwadzieścia lat to szmat czasu - zgodziła się. - Jednak coś, co wydarzyło się

dawno temu, nie może mieć znaczenia teraz.

- Dla niektórych jest tak żywe jak wtedy - zaprotestował Nathan. - Lepiej, żebyś

nie umniejszała cudzego bólu.

Dianę zaskoczyła gwałtowność jego reakcji.

- Może byłoby mi łatwiej, gdybym wiedziała, o czym mówisz.

- O zamordowaniu Christophera Hebdena, barona Framlinghama, i o powieszeniu

Williama Wardale'a, hrabiego Leybourne'a.

- Uważasz, że hrabia Narborough jest w to w jakiś sposób wplątany?

- Jestem tego pewien. Hebden zmarł na terenie jego posiadłości, tuż pod oknem

jego gabinetu. Hrabia Narborough rzucił oskarżenie na Leybourne'a.

- Ale on był winny.

- Skąd ta pewność?

- Jeśli był niewinny, dlaczego znaleziono go przy umierającym człowieku? Czy nie

mógł zrobić niczego, by powstrzymać zabójcę? Znając rodzinę Wardale'ów, tak jak ich

T L

R

background image

znam, wierzę, że są zdolni do wszystkiego. - Te słowa łatwo wypłynęły z jej ust. Zasko-

czyło ją to, bo nie zamierzała zdradzać swojej przeszłości.

- Nic nie wiesz o tej rodzinie. Wyrzucono ich z domu w niełasce i bez wątpienia

zaznali cierpień niewspółmiernych do rzekomo popełnionej zbrodni. Pomyśl o tym,

Diano. Matka i troje dzieci. Dwie dziewczynki i chłopiec. Bóg jeden wie, co się z nimi

stało. A jeśli ich ojciec był niewinny...

Postarała się zdystansować do swojej historii i pomyślała o żonie Marcusa, Helenie

Wardale, i o jej przeszłości, o której tak bardzo nie chciała mówić.

- Może masz rację. Niektórzy członkowie tej rodziny cierpieli niezasłużenie.

- Jakie to łaskawe z twojej strony, że to przyznajesz - rzekł cierpkim tonem Nathan,

ale zorientował się, jak zabrzmiały jego słowa, bo zaraz się opanował. - Proszę, wybacz

mi. Masz słuszność, mówiąc, że to odległa przeszłość, ale wypadki sprzed dwudziestu lat

właśnie powracają, by prześladować rodziny, których dotyczą. Przyszedłem ostrzec

Marcusa Carlowa, żeby miał się na baczności, bo w niedalekiej przyszłości prawda może

wyjść na jaw. Oczywiście dla wszystkich zainteresowanych byłoby lepiej, żeby hrabia

Narborough, jeśli naturalnie odegrał bardziej znaczącą rolę w tym, co się stało, przyznał

się do tego sam. Tak by rodzina mogła się na to przygotować.

- Dlaczego tak myślisz i co to ma wspólnego z tobą?

- Obawiam się, że mogę wyjaśnić bardzo niewiele. Wiedz jednak, że jestem pewien

tego, co mówię, i zamierzam to udowodnić. - Ścisnął jej rękę, jakby chciał się upewnić,

że Diana wciąż jest z nim. - Czy to bardzo złe?

- Jeśli hrabia Narborough naprawdę jest mordercą? W takim razie sądzę, że nie, nie

jest. Ale, Nathanie... - Ścisnęła mu dłoń. - On jest niewinny. Jestem tego tak pewna, jak

ty jesteś pewien jego winy.

- W takim razie udowodnij to. Jeśli jest niewinny, tak jak Leybourne, popełniłbym

niewybaczalny błąd, oskarżając go. Może jest jakiś dokument, jakiś ślad... Jesteś bliska

tej rodzinie...

Cofnęła dłoń.

- Prosisz mnie, bym szpiegowała przyjaciół?

Wyglądał na zatrwożonego.

T L

R

background image

- Nie. Nie zamierzałem sugerować niczego podobnego. Chciałbym po prostu do-

mysły zamienić w dowody. Mówiłem na początku, odrzucając twoją pomoc, że to byłoby

dla ciebie zbyt trudne. I być może niebezpieczne, gdyby okazało się, że miałem słusz-

ność. To byłoby tak, jakbym prosił cię, byś zamiast mnie stanęła twarzą w twarz z mor-

dercą. Już i tak źle się czuję z tym, że u nich mieszkasz. Nie jestem pewien ich intencji.

- Uważasz, że stanowią dla mnie zagrożenie? Z pewnością nie. Hrabia i hrabina

Narborough zawsze byli dla mnie dobrzy, podobnie jak reszta rodziny.

Uspokajająco dotknął jej ramienia.

- Mój problem nie dotyczy reszty rodziny. Nie są bardziej winni niż rodzina

Wardale'ów. Te dziewczęta nie różniły się niczym od Honorii i Verity. Były bardzo ma-

łe, kiedy to wszystko się wydarzyło i Bóg jeden wie, co się z nimi stało.

Znów pomyślała o zalęknionym wyrazie oczu Nell, kiedy się u nich pojawiła.

- Jeśli ich ojciec był niewinny, zasługiwały na lepszy los.

Twarz mu się zachmurzyła.

- Ty też zasługujesz na lepszy los. Na życie bez trosk, nie na harówkę. Jesteś za-

dowolona, bo twoja praca jest godna szacunku. Może z nimi jest tak samo.

- A może nie - zauważyła i obserwowała, jak wyraz jego twarzy staje się jeszcze

bardziej ponury. Czyżby był zainteresowany rodziną Wardale'ów ze względu na siostrę

Nell? Może był jej narzeczonym? Czy obwiniał siebie? Może tajemniczy nieznajomy, o

którym wspomniał, to ich brat, pan Wardale.

- Wydaje mi się, że rozumiem, skąd twoja obsesja zbrodnią i jej następstwami. -

Chociaż przysięgła mu, że nie będzie podejrzliwa i nie będzie wypytywać go o prze-

szłość, trudno jej było oprzeć się ciekawości. Jeśli jej domysł był słuszny, obawiała się

wizyty tajemniczego nieznajomego niemal tak samo jak Nathan. - Teraz, kiedy zaraziłeś

mnie tym pomysłem, wątpię, czy spocznę, dopóki nie dowiem się prawdy o hrabim

Leybournie. Chociaż jestem przekonana, że hrabia Narborough nie zrobił krzywdy ani

jednemu, ani drugiemu. Myślę też, że jest sposób, by to sprawdzić, który nikogo nie

skrzywdzi.

- Nikogo nie skrzywdzi? Jesteś pewna? Nie narażę cię na ryzyko.

T L

R

background image

- Jakie ryzyko? Wkrótce zabieram dziewczęta do wiejskiego domu hrabiego Na-

rborough, w odwiedziny u rodziców. Dzisiaj miałam powiedzieć ci, że przez kilka dni

nie będzie mnie w Londynie na wypadek, gdybyś rozważał następne spotkanie. - Pochy-

liła głowę, by ukryć twarz pod rondem czepka, bo poczuła się zakłopotana tym, że dała

mu do zrozumienia, jak bardzo czekała na ich spacer w tym tygodniu i że już planowała

kolejny. - Wyjeżdżamy jutro. Jak tylko znajdę się w Stanegate Court, będę miała szansę

obalenia twojego twierdzenia.

- Nie chcę, byś myszkowała po szufladach i przeszukiwała strychy jak jakiś pospo-

lity złodziejaszek.

Uśmiechnęła się.

- Nie będzie takiej potrzeby. Hrabia Narborough przez większość dorosłego życia

prowadził dziennik. Wszystkie tomy są wyraźnie opisane i stoją w małej bibliotece. Hra-

bia traktuje ją jak swój gabinet, ale ja nie nazwałabym go prywatnym. Nikt nie będzie się

dziwił, jeśli pójdę tam po południu poczytać. A jak już się tam znajdę, na pewno wzięcie

dziennika z roku, w którym zmarł Christopher Hebden, nie sprawi mi trudności. Jeśli

znajdę dowody na poparcie twojego twierdzenia, nie omieszkam ci o tym powiedzieć.

- Zrobiłabyś to dla mnie? - Dotknął jej twarzy. - Nie próbuję namawiać cię, byś

zwróciła się przeciwko pracodawcy. Nie oczekuję też, że będziesz ślepo mnie słuchała.

Nie znam cię na tyle długo, by zasłużyć na twoje zaufanie. Chcę tylko, żebyś użyła

zdrowego rozsądku i obiektywizmu wobec wszystkiego, co uda ci się odkryć w spra-

wach, o których rozmawialiśmy. Spójrz na to tak, jak mógłby to uczynić obcy. Jeśli od-

kryjesz, że jestem w błędzie, masz pełne prawo skorygować moje przypuszczenia. Ale

jeśli znajdziesz choć skrawek dowodu, który je potwierdzi? Nie będziesz nielojalna wo-

bec pracodawcy, jeśli on nie zasługuje na lojalność.

Na pewno niczego nie znajdę, pomyślała Diana. Jeśli dziennik zawierałby coś poza

przyziemnymi informacjami, nie tkwiłby w ogólnie dostępnym pomieszczeniu. Obejrzy

go jednak, bo będzie wówczas mogła upewnić Nathana, że zrobiła, co mogła. Ale co bę-

dzie, jeśli on jej nie uwierzy? Załóżmy, że jego upór to jakaś chora obsesja i będzie po-

tem nalegał na kolejne poszukiwania?

Zupełnie jakby czytał jej w myślach, powiedział:

T L

R

background image

- Daję ci słowo, że zaufam wynikom twoich poszukiwań, jeśli to cię martwi. Ofe-

rując mi pomoc, zrobiłaś więcej, niż na to zasługuję. Ufam, że nie ukryjesz przede mną

prawdy, bo w trakcie tych naszych kilku rozmów przekonałem się, że jesteś uczciwa i

bezstronna. Nie będę cię też więcej niepokoił, jeśli po przyjeździe do ich wiejskiej rezy-

dencji zmienisz zdanie. Ja będę kontynuował poszukiwania i zobaczymy się znów, kiedy

zaspokoję swoją potrzebę wiedzy co do hrabiego Narborough.

I to, bardziej niż cokolwiek innego, przekonało Dianę. Towarzystwo Nathana zbyt

ją cieszyło, by szybko się poddać. Gdyby przejrzała dziennik, miałaby zagwarantowane

przynajmniej jeszcze jedno spotkanie z Nathanem po powrocie do Londynu.

- Nie zaszkodzi po prostu przejrzeć dzienniki. Są na widoku i łatwo dostępne.

- Jesteś za dobra, Diano. Nie zasługuję na twoją pomoc i przyjaźń. - Wziął głęboki

oddech i rozejrzał się wokół, jakby się chciał upewnić, że nikt ich nie śledzi. - Dość mó-

wienia o przeszłości. Obiecaliśmy sobie, że będziemy patrzeć tylko w przyszłość, praw-

da? - Podniósł jej obleczone rękawiczkami dłonie do warg i znów ucałował. - To piękny

dzień, a my przez jakiś czas nie będziemy się widzieć. Cieszmy się tymi chwilami, które

nam pozostały.

T L

R

background image

Rozdział jedenasty

Podróż do Stanegate Court mogłaby być nawet całkiem miła, gdyby nie zły humor

jednej z pasażerek. Verity była zrównoważona i chętna do pomocy jak zazwyczaj. Za to

Honoria podeszła do wyprawy z entuzjazmem skazańca. Zaspała, guzdrała się z pakowa-

niem - najpierw zabrała za mało, a potem za dużo na tygodniowy pobyt. Gdy zaś znala-

zły się w powozie, zapadła w ponure milczenie. Diana na próżno próbowała ją rozchmu-

rzyć, zwracając jej uwagę na mijane obiekty, które zresztą widziały dziesiątki razy.

Nie mogła winić podopiecznej. Częste upomnienia, jakich jej nie szczędzili w

Londynie Marcus i Diana, były niczym w porównaniu z krytyką, która na pewno spotka

Honorię ze strony matki. Nawet jeśli będzie zachowywała się najlepiej jak na siebie, było

mało prawdopodobne, że zasłuży na takie same pochwały, jak jej młodsza siostra. Diana

była pewna, że ustawiczne krytyczne uwagi hrabiny Narborough doprowadzą do tego, iż

zachowanie Honorii po powrocie do stolicy pogorszy się, zamiast poprawić.

Wyciągnęła dłoń i w przyjacielskim geście położyła na dłoniach dziewczyny, zło-

żonych skromnie na kolanach.

- Wiem, że nie masz ochoty na tę wyprawę, Honorio, ale pomyśl, ile radości spra-

wisz ojcu.

- Jeśli nasza wizyta go ucieszy.

- Jestem pewna, że tak.

- Ale nie zostaniemy tam długo, dobrze?

- Dobrze.

Diana zaczęła się martwić, czy rzeczywiście zniosą ten krótki pobyt bez szwanku

od chwili przyjazdu. Kłopoty rozpoczęły się, ledwo przekroczyły próg domu. Hrabina

Narborough powitała ciepło obie córki, robiąc uwagi na temat ich wyglądu, wypytując o

najdrobniejsze szczegóły każdego tańca na każdym przyjęciu i komentując każdy prze-

jaw zainteresowania ze strony światowych dżentelmenów. Podczas gdy Verity otrzymała

pochwałę za rozsądek przejawiający się w tym, że nie spieszy się z podjęciem decyzji,

Honoria została delikatnie skarcona za to, że jest flirciarką. Suknia Verity była wyjątko-

T L

R

background image

wo twarzowa, lecz suknia Honorii odrobinę za luźna. Na dodatek, ku zgrozie matki, jej

pantofelki były zniszczone.

Diana poczuła się winna, bo to ona zaleciła ten strój. Powiedziała obydwu dziew-

czętom, że wyprawa do rodziny nie wymaga ich najwytworniejszych ubrań, a ponieważ

Honoria podczas pobytu na wsi przejawiała całkiem normalną skłonność do spacerów,

lepiej było do reszty zużyć stare pantofle, niż zniszczyć nowe. Diana nauczyła się w ta-

kich sytuacjach trzymać język za zębami. Hrabina Narborough, wygłaszając te komenta-

rze, nie miała nic złego na myśli, a nie do Diany należało wyjaśnianie jej, jak ranią jej

starszą córkę.

Po przesłuchaniu ze strony matki przyszedł czas na odwiedziny u ojca. Hrabia Na-

rborough nie był już przykuty do łóżka, ale według listów, które otrzymywały w Londy-

nie, rzadko opuszczał swoje apartamenty. Diana musiała przyznać, że był dość blady i

wyglądało na to, że apetyt również mu nie dopisywał. Zawartość tacy z jego lunchem

była prawie nietknięta.

Poczucie winy? - pomyślała i zaraz się złajała, bo nigdy przedtem nie przychodziło

jej do głowy, że jego podupadające zdrowie to coś więcej niż słabnięcie z wiekiem.

- Co słychać u moich małych dziewczynek, panno Price? - Oczy hrabiego zabłysły

na widok córek i przez chwilę przypominał siebie z dawnych czasów. Żona czuwała przy

nim, jakby się obawiała, że najmniejsze wzruszenie może go zabić.

- Dobrze, sir. - Dała znak dziewczętom, by się przybliżyły.

Obie ciepło powitały ojca. Zapewniły go, że miło spędzają czas w Londynie, i

opowiedziały o balach i kolacjach, na których bywają, i ludziach, których tam spotykają.

Honoria zachowywała się wzorowo, zgodnie z przewidywaniami Diany. Dziew-

czyna potrafiła sprawić, że jej pobyt w Londynie robił wrażenie niewinnego, a po paru

ciekawszych przygodach prześliznęła się z taką swadą, że ojciec wybuchnął głośnym

śmiechem. Nawet hrabina nie mogła negować zmiany na lepsze, jaką odwiedziny córek

spowodowały u hrabiego.

Kiedy Diana upewniła się, że jest już niepotrzebna i że rodzina jest wyjątkowo za-

dowolona, spędzając czas razem, przeprosiła całe towarzystwo i wyszła. Udała się do

małego pokoju, w którym przechowywano dzienniki. Były dokładnie tam, gdzie pamię-

T L

R

background image

tała, ustawione równo w rzędzie za oszklonymi drzwiczkami biblioteki, oprawione w

skórę, z datami wytłoczonymi złotem na grzbietach. To było dzieło mężczyzny z preten-

sjami do wielkości. Hrabia Narborough najwidoczniej myślał, że każda jego myśl jest

warta lektury. Chociaż jej nie przychodził do głowy nikt, kto chciałby je czytać. Przez

wszystkie te lata, które spędziła w tym domu, nie widziała, by księgi zdejmowano z pół-

ek. Nie wspominał o nich nawet mężczyzna, który je spisał, a jego dzieci, kiedy im o

nich mówiono, w milczeniu wywracały oczami, traktując je jako dziwactwo.

Kiedy Diana chciała otworzyć drzwiczki, stało się dla niej jasne, dlaczego dzien-

ników nie ruszano. Oszklone drzwiczki były zamknięte na klucz. Dziwne. Czy ich autor

obawiał się, że ktoś, czytając je, odkryje coś szokującego, czy po prostu chciał, by zapi-

ski pozostały czyste i uporządkowane?

Potrząsnęła głową, by uwolnić się od podejrzeń. Po rozmowie z Nathanem nawet

najzwyklejsze działania wydawały się najeżone poczuciem winy. Jakikolwiek był powód

zamknięcia woluminów, nie miała ochoty prosić o klucz i zwracać uwagi swoim zacho-

waniem. Musiałaby wówczas podać jakieś wytłumaczenie nagłego zainteresowania, a nic

nie przychodziło jej do głowy.

Na szczęście albo na nieszczęście, taka interwencja nie była konieczna. Ostrożnie

wciągnęła szpilkę z włosów i poprawiła loki tak, by nikt nie zauważył jej braku, a potem

zaczęła majstrować przy zamku zagiętym drucikiem i nożykiem do otwierania listów,

wziętym z pobliskiego stolika. Teraz przekona się, czy dziesięć lat wyjątkowej cnoty nie

stępiło jej umiejętności włamywaczki. Zdobyła je w dzieciństwie, kiedy szukała pienię-

dzy przeznaczonych przez ojca na hazard, które ukrywał w zamkniętych na klucz szu-

fladach biurka.

Usłyszała znany trzask w zamku, kiedy zapadka odskoczyła, a potem otworzyła

drzwiczki i przejechała palcem po tomach, jakby odbywała podróż w czasie do punktu

odległego o dwadzieścia lat, po czym wyjęła tom oznaczony jako 1794. Informacja, jeśli

gdzieś się znajdowała, to tylko tam. Odłożyła go na chwilę na bok i starannie uporząd-

kowała pozostałe księgi, żeby wyrwa w latach nie rzucała się w oczy. Następnie za-

mknęła drzwiczki.

T L

R

background image

Przed opuszczeniem pomieszczenia zatrzymała się, nasłuchując odgłosów, a ulga,

którą poczuła, kiedy nic nie zakłóciło ciszy, wprawiła ją w zakłopotanie. Skoro nie robiła

nic złego, dlaczego czuła się tak bardzo winna?

Biblioteczka była zamknięta na klucz. To była odpowiedź, naturalnie. Zamierzała

wziąć książkę z półki w ogólnie dostępnym pokoju i przejrzeć ją na miejscu. Zamek

ostrzegał, że zawartość nie była przeznaczona do wyjmowania. Kiedy więc upewniła się,

że nikt jej nie widzi, zabrała książkę do siebie, zamknęła drzwi na klucz i otworzyła

dziennik na pierwszej stronie.

Kiedy doszło do tego morderstwa? Czy Nathan podał datę? Diana szybko prze-

kartkowała relacje z pierwszych paru miesięcy, zaskoczona tym, jak niewiele zmienili się

członkowie tej rodziny. Były tam historyjki o Marcusie, poważnym i spokojnym nawet

jako dziecko, i o małym rozrabiace Halu. Honoria była niemowlęciem, a Verity jeszcze

nie pojawiła się na świecie. Znalazła też szczegółowe opisy prezentów od chłopców,

które hrabina Narborough wciąż trzymała na pokaz w zakurzonych pudłach i oszklonych

gablotkach w całym domu.

A potem natrafiła na zdanie napisane tak, jakby piszący nie był w stanie panować

nad emocjami.

Nie wiem, co powinno się zrobić z Willem. Jego zachowanie staje się coraz bar-

dziej lekkomyślne. Nie jest lepszy od Hebdena. Obaj są wstrętni i robi mi się niedobrze w

ich towarzystwie.

Mógł znać tuzin Willów i Williamów. Te słowa nie były na tyle charakterystyczne,

by można je było z całą pewnością powiązać z Williamem Wardale'em, hrabią

Leybourne'em. Nie wyjaśniały też, na czym polegało to lekkomyślne zachowanie. Czy-

tała dalej.

Sytuacja z dnia na dzień staje się coraz trudniejsza. Cygański bękart Kita bawi się

teraz z moimi chłopcami. Kit do tego zachęca. Zdaje się, że kontakty z tym smagłym

chłopakiem uważa za zabawne i traktuje go tak, jakby nie było w tym nic dziwnego. Nie

T L

R

background image

mogę uwierzyć, że jego żona, Amanda, przymyka na to wszystko oko i wychowuje chło-

paka jak własnego.

Usiłowała sobie przypomnieć, co słyszała o tym skandalu. Kit to na pewno Chri-

stopher Hebden. Po jego śmierci mówiło się coś o zaginionym dziecku. Bękarcie, które-

go odesłano z domu. I o Amandzie Hebden pogrążonej w rozpaczy z powodu całej

sprawy. Diana przewróciła kolejne karty.

Szokujące odkrycie. Nic dziwnego, że Amanda nie wyrzuca z domu tego cygań-

skiego śmiecia. Jest zbyt zajęta Leybourne'em. Jak Will może jadać kolacje z nami w klu-

bie, a potem wychodzić i rżnąć żonę Hebdena? Czy Kit jest zbyt zajęty swoimi dziwkami,

by o to dbać? Śmieją się i rozmawiają, a potem idą do swych grzesznych łóżek, jakby to

nic nie znaczyło.

Byli przyjaciółmi mojej młodości. Ale teraz czuję się zbrukany na samą myśl o

kontaktach z nimi.

Tom zadrżał w jej dłoni, kiedy próbowała wyobrazić sobie słabowitego mężczyznę

na górze przelewającego na papier te gniewne słowa. Chociaż przywiązywał wyjątkową

uwagę do reputacji swojej i swoich dzieci, nigdy nie widziała, żeby był na kogoś zły,

przez cały ten czas, kiedy mieszkała z tą rodziną. Może dwadzieścia lat temu był innym

człowiekiem. Z niecierpliwością czytała dalej.

Kolejna awantura z Kitem w sprawie szyfru. Za dużo whisky i za mało rozsądku.

Nazwał mnie zdrajcą. Wyzwałem go, powiedziałem mu, żeby złamał ten przeklęty szyfr,

jeśli tak bardzo chce znaleźć szpiega wśród nas. Ale on nie potrafi. Ten szyfr nie da się

złamać.

Gdyby nie Will, pobilibyśmy się. Bardzo krępujące. Wszystkim puszczają nerwy. To

nie może tak dłużej trwać.

T L

R

background image

Zdrajca? Zawsze myślała o hrabim Narborough jako o uczciwym i dumnym

obrońcy kraju, a tymczasem on nie zaprzeczył temu oskarżeniu. Kolejny zapis, zupełnie

jak postscriptum do poprzedniego.

Hebden mówi, że złamał szyfr. Teraz prawda wyjdzie na jaw. Nie da się tego po-

wstrzymać.

Z następnej strony pozostał tylko postrzępiony brzeg kartki. Ktoś wyrwał ją z

książki. Przejechała palcami wzdłuż poszarpanego brzegu i policzyła pozostałe skrawki

kart: jedna, dwie, trzy brakujące strony. A na górze kolejnej karty pozostał pojedynczy

wers, jakby zapomniany.

Boże, przebacz mi.

To niczego nie dowodziło, ale cokolwiek się wydarzyło, było gorsze, niż podej-

rzewała. Oskarżenia o niewierność i zdradę z obydwu stron. Brakujące karty, jakby ktoś

chciał wszystko zatuszować.

I ostatni zapisek, który mógł oznaczać cokolwiek, ale w kontekście całej reszty ro-

bił wielkie wrażenie. Co zrobić z tą informacją? Wyglądało na to, że Nathan mógł mieć

rację, a jej pozostawało dokonać trudnego wyboru. Żyła w tej rodzinie nieświadoma jej

problemów i znała hrabiego Narborough jako życzliwego starszego człowieka, bardzo

troszczącego się o żonę i dzieci. Po pojawieniu się Nell, a następnie Cygana jego zdrowie

nagle się pogorszyło. Może bał się, że prawda wyjdzie na jaw?

Gdyby znalazła tę informację przed tygodniem, nie zwróciłaby na nią uwagi. My-

ślałaby, że lepiej zostawić wszystko w spokoju i odłożyć książkę z powrotem na półkę,

zamiast rozgrzebywać stare problemy. Ale teraz?

Wzięła książkę, umieściła ją na dnie kufra i przykryła stosem złożonych pończoch.

Będzie się modliła, by podczas ich pobytu nikt nie zauważył jej braku, a potem zabierze

ją do Londynu i pokaże Nathanowi. Jeśli on czuje przemożną potrzebę zdemaskowania

mordercy Hebdena, ona mu w tym pomoże. Nie miało znaczenia, czy chodziło mu o po-

T L

R

background image

mszczenie utraconej miłości, czy o uwolnienie się od mężczyzny, którego widmo ją

prześladowało. Zrobi to, bo w ciągu tych paru tygodni pokochała go i zaufała mu, a to

znaczyło więcej niż lojalność, jaką mogła odczuwać względem rodziny Carlowów.

Rozdział dwunasty

Podczas tygodniowej nieobecności Diany w Londynie Nathan myślał niemal wy-

łącznie o jej powrocie. Chociaż było mało prawdopodobne, że zobaczy ją przed kolej-

nym wtorkiem, nawet jeśli pozostałaby w Londynie, dopiero teraz zdał sobie sprawę, ja-

ką pociechą dla niego była świadomość, że mogą się spotkać przypadkiem. Kiedy wyje-

chała, każda dzieląca ich mila wydawała się nie do przebycia.

Co wieczór grał, jednak bez zapału, niemal nie zwracając uwagi na mężczyzn i ko-

biety przy zielonym stoliku. Niegdyś obserwował bez emocji, jak jego przeciwnicy ban-

krutowali. Teraz, kiedy karta im nie szła, nie potrafił pohamować obrzydzenia.

Następny zrujnowany głupiec zaczął grzebać po kieszeniach, szukając jakiegoś

ukrytego rodzinnego skarbu, który mógłby rzucić na stół. Nathan wstał i oświadczył na

tyle głośno, by słyszeli go wszyscy, że wolałby raczej grać w karty z kuchennym kotem,

niż patrzeć, jak kolejny żałosny typ ośmiesza się publicznie jego kosztem, po czym opu-

ścił salę kilka godzin wcześniej niż zazwyczaj.

Kiedy torował sobie drogę przez tłum, słyszał, jak damy mówią między sobą, że

choć pan Dale nie przestał być atrakcyjnym mężczyzną, ostatnimi czasy nie jest ani w

połowie tak zabawny, jak można byłoby się spodziewać.

Uśmiechnął się do siebie na te słowa. Nieobecność Diany upewniła go, że w Lon-

dynie jest tylko jedna kobieta, którą chce adorować. Czy powinien wystąpić z inicjatywą

spotkania, czy poczekać, aż sama zechce się z nim zobaczyć? Jeśli napisze parę linijek,

by powitać ją w Londynie, z pewnością nie zostanie to uznane za narzucanie się. Ale czy

już wróciła ze Stanegate Court? Kiedy się rozstawali, nie była w stanie podać mu do-

kładnej daty powrotu. Jak zawsze, jej plany zależały od zamiarów rodziny Carlowów.

W milczeniu przeklął ich wszystkich za tę władzę nad jego życiem. Siebie też, bo

to on postawił ją w tej sytuacji. Tydzień bez widzenia z nią wydawał mu się wiecznością.

T L

R

background image

Miał aż za wiele czasu, by odtwarzać poprzednie spotkania i wyobrażać sobie, jakie

możliwości przyniosą kolejne. Założywszy, że będą kolejne. A jeśli Diana postanowiła

odstąpić od ich ustaleń i doszła do wniosku, że lepiej będzie, jak się usunie? Z pewnością

na to zasługiwał. Niewykluczone, że spotkała innego dżentelmena, którego towarzystwo

odpowiadało jej bardziej. A może po prostu przyjdzie do parku we wtorek.

Było tak wiele możliwości, że doprowadzało go to do szaleństwa i w rezultacie nie

potrafił wybrać żadnej spośród nich. W końcu doszedł do wniosku, że nie zaszkodzi, jeśli

uda się do parku na spacer we wtorek, i posunął się na tyle daleko, że zrezygnował z po-

niedziałkowego wieczoru przy kartach, by być wypoczęty i wstać rankiem.

Pojawił się na ich zwykłej trasie przy jeziorze punktualnie o dziesiątej, by zoba-

czyć, że Diana Price już chodzi tam i z powrotem z widocznym wzburzeniem. Przeszedł

go dreszcz na myśl o tym, że przybyła tak wcześnie w obawie, że się rozminą. Chyba że

był inny powód jej niepokoju.

Kiedy go zobaczyła, przystanęła, a on pospieszył ku niej. Uścisnął jej dłoń, chcąc

upewnić się, że bezpiecznie wróciła i nie jest tylko tworem jego wyobraźni.

- Nie byłem pewien, czy przyjdziesz. Myślałem, że jesteś jeszcze w podróży, a

może uznałaś, że moja prośba była zbyt daleko posunięta. Postanowiłem jednak, że będę

tu czekał każdego wtorku, póki nie wrócisz.

- Miałam nadzieję, że tak zrobisz. - Diana odetchnęła z ulgą. - Gdybyś nie przy-

szedł, przynajmniej nie zobaczyłbyś mnie czekającej na ciebie.

Uśmiechnął się szeroko.

- Pomyślałem to samo. - Wszystkie jego obawy wyparowały. - Chodźmy, przespa-

cerujemy się - zaproponował.

- To byłoby cudowne. - Ujęła podane ramię i zrobiło mu się ciepło na sercu. - Czy

moglibyśmy znaleźć bardziej odosobnione miejsce? Mam ze sobą coś, co chciałam ci

pokazać.

Skinął głową i poprowadził ją boczną alejką, daleko od innych porannych space-

rowiczów, śmiejąc się w duchu z własnej głupoty. Przez chwilę zapomniał o prawdziwej

przyczynie ich spotkania i słyszał tylko to, co gorąco pragnął usłyszeć. Jej słowa za-

T L

R

background image

brzmiały tak, jakby chciała być z nim sam na sam, by powtórzyć intymne chwile. W porę

przypomniał sobie o dzienniku i potrzebie zachowania tej sprawy w sekrecie.

Do diabła! Wciąż chciał go zobaczyć, ale o wiele bardziej, z czego do tej chwili nie

zdawał sobie sprawy, chciał ujrzeć tę, która go przyniosła. Kiedy był pewien, że są z dala

od wścibskich oczu, pociągnął ją w cień pobliskiego drzewa, gdzie oboje przystanęli.

Wtedy wyjęła z kieszeni sukni niewielki tom oprawny w skórę.

- Myślę, że to cię zainteresuje. Przeczytaj go, zaczynając od miejsca, które zazna-

czyłam. Zwróć uwagę na wyrwane strony. Obawiam się, że brak dowodów może być tak

samo przeklęty jak nadmiar prawdy. Bo z jakiego powodu miałby usuwać te kartki, jeśli

nie dlatego, że żałował słów, które napisał o tamtych wydarzeniach?

Nathan szybko kartkował dziennik, zaszokowany jadem wyczuwalnym w niektó-

rych zapiskach. George Carlow nie był prawdziwym przyjacielem jego ojca, to pewne.

Wpisy brzmiały tak, jakby więź między nimi zerwała się na wiele miesięcy przed śmier-

cią Hebdena.

Wreszcie dotarł do brakujących stron i policzył urwane skrawki papieru w miejscu

szycia. Cała historia powinna być opisana tutaj. Czy zostały wydarte w gniewie? Ze

wstydu? Z poczucia winy? Mógł to być każdy z tych powodów. Ale jedno było oczywi-

ste - Carlow nie chciał, żeby ktokolwiek poznał prawdę, więc usunął zapis.

Uniósł głowę i spojrzał na Dianę.

- To rzeczywiście dziwne. Potwierdza moje podejrzenia, prawda?

- Obawiam się, że tak.

- Muszę zdecydować, co zrobię z tą informacją.

Zmarszczył czoło z niechęcią, kiedy przyszła mu do głowy pewna możliwość. Lord

Keddinton zaszedł daleko od czasów, kiedy był skromnym Robertem Veryanem i ubiegał

się o szansę kolacji w towarzystwie Wardale'ów. Za pomoc przy przeprowadzeniu pro-

cesu hrabiego Leybourne'a dostał tytuł, odbierając go Nathanowi.

- Jest ktoś, kto mógłby pomóc, gdyby chciał. To dawny znajomy mojej rodziny. -

Uśmiechnął się gorzko. - Uważam, że jest mi winien przysługę. Zabiorę dziennik do

niego i przekonam się, jak zareaguje. - Ledwie wypowiedział te słowa, pomyślał, że hra-

T L

R

background image

bia Narborough z pewnością dowie się o dochodzeniu i ukarze każdego, kogo uzna za

nielojalnego. Spojrzał z niepokojem na Dianę.

- Zanim jednak to uczynię, muszę ci pomóc uciec.

- Uciec? - Omal nie wybuchnęła śmiechem. - Skąd uciec?

- Z domu Carlowów, naturalnie.

- Jestem bezpieczna w Londynie z Verity i Honorią. Nie muszę się niczego oba-

wiać z ich strony.

- Sytuacja się zmieni, gdy informacja o dzienniku przecieknie do ogółu i dowiedzą

się, jak wszedłem w jego posiadanie. - Wyciągnął rękę i ujął jej dłoń. - Nie dopuszczę,

by coś ci się stało, Diano.

Po chwili wciągnął ją głębiej w cień i sięgnął do wstążek, które podtrzymywały jej

czepek.

- Co robisz?

- Jestem bardzo impertynencki, tak się zdaje. - Rozwiązał kokardę, która przy-

trzymywała czepek, a potem zdjął go delikatnie z jej włosów.

Pochylił się bardziej, by poczuć ich słodki zapach, i wyszeptał:

- Marzyłem o tym, by zobaczyć słońce na twoich włosach. Byłem ciekaw, czy

światło nada im złotą barwę. Myliłem się. Mają odcień głębokiej czerwieni hiszpańskie-

go wina.

- Och.

Obwiódł językiem krzywiznę ucha, zębami złapał jego płatek i delikatnie ssał.

Diana była słodka i cudowna. Nie miała pojęcia, jak mogą wpłynąć na mężczyznę tajem-

nice jej ciała. Sposób, w jaki westchnęła w odpowiedzi na najlżejsze muskanie jej ucha,

wróżył dobrze na przyszłość.

- Nie wolno nam - udało jej się wykrztusić po kilku czarownych chwilach. Jednak

ton jej głosu sugerował, że choć była pewna, że im nie wolno, pragnęła o wiele więcej.

- Nie martw się - szepnął. - Nie będziemy. W każdym razie na pewno nie teraz. Nie

obwiniaj mnie zbytnio o to, co robię. - Przyciągnął ją bliżej, by ucałować szyję i uroczy

karczek. Poczuł, jak jej oddech staje się płytki, urywany. - Nie obwiniaj mnie, że pragnę

rozpuścić twoje włosy, by przegarnąć je palcami. - Dotknął bardzo delikatnie, jakby nie

T L

R

background image

chciał zepsuć fryzury. - Może mógłbym wyjąć jedną szpilkę. To mógłby być lok spły-

wający luźno na wietrze. Nic więcej. Ale nie. Bo jak już zacznę, nie będę w stanie prze-

rwać.

Był pewien, że na rozpuszczeniu włosów by się nie skończyło. Za chwilę kładłby

ją w świeżej trawie i błagał, by się kochali spowici aromatami budzącej się wiosny. To

byłaby słodka klęska, bo związałaby ją z nim w sposób, który jej odmowę czyniłby nie-

możliwą, gdyby dowiedziała się prawdy.

Uwolnił Dianę dla jej dobra i dla własnego spokoju. Tymczasem ona ujęła go za

brodę i zmusiła go, by wargami dotknął jej ust. Nagrodziła go pocałunkiem, który on

pragnął jej dać: namiętnym i niewinnym zarazem. Całkowicie zachwycającym.

Oddał się przyjemności i zawładnął ustami Diany. W pewnym momencie jej cze-

pek spadł na ziemię, a wtedy przytulił ją i przeciągnął rękami od ramion przez plecy na

pośladki. Przylgnął do Diany, czując jak narasta w nim pragnienie.

Powinna walczyć, opierać się, dać jakiś znak, że chce, by przestał. Jeśli tego nie

zrobi, pomyślał, nic nie uchroni ich oboje przed szaleństwem. Zamiast tego objęła go w

pasie, przylgnęła do niego, pozwoliła, by brał wszystko, czego chciał.

To całkowite poddanie z jej strony dało mu siłę, by przerwać pocałunek i odsunąć

ją delikatnie. Uśmiechnął się, by ją uspokoić, a potem rozejrzał się szybko, chcąc się

upewnić, że wciąż są sami.

- Och, kochanie, jestem głupi, że ryzykuję twoją reputację. Co pomyślisz o mnie,

kiedy uświadomisz sobie, dokąd zaszliśmy? - Pochylił się i podniósł z ziemi jej wygnie-

ciony czepek.

Diana skoncentrowała się na wygładzaniu spódnicy, a on zastanawiał się, co ją

zraniło: jego bezpośredniość czy nagłe odrzucenie?

- Wszystko w porządku, panie Dale. Byłam w pełni świadoma tego, co robiłam.

- Rzuciłaś się na nicponia, nie dbając o reputację... Na swoje usprawiedliwienie

mogę powiedzieć, że oczarowałaś mnie swoją pięknością, panno Price. Jedno pełne dez-

aprobaty skrzywienie tych kształtnych warg, a ja zapominam o wszelkiej przyzwoitości.

Muszę je mieć. Muszę mieć ciebie. Przysięgam, zmarszczka na twojej twarzy jest bar-

dziej czarująca niż sto uśmiechów innej kobiety.

T L

R

background image

Kiedy Diana nałożyła czepek, który prawdopodobnie już nigdy nie odzyska daw-

nego wyglądu, i zawiązała pod brodą solidną kokardę, kąciki jej ust leciutko się uniosły.

- Twoja pochwała byłaby bardziej przekonująca, Nathanie, gdyby nie była tak

przesadna.

Oparł się o pień drzewa, z zamkniętymi oczami i dłońmi za głową i roześmiał się,

czekając, aż bicie jego serca zwolni, a rozum powróci.

- Dziękuję ci, Panie, ona znów nazywa mnie Nathanem. - Otworzył jedno oko i

zerknął na Dianę. - I uśmiecha się. Rumieniec na jej policzku jest doskonalszy od róży. -

A potem powiedział, powoli i miękko, tak by mogła mu uwierzyć: - Wybacz moją nad-

mierną elokwencję. Nigdy dotąd nie byłem zakochany, a więc zupełnie nie wiem, jak po-

stępować.

„Zakochany". Powiedział to słowo głośno, a teraz zobaczy, jak ona na nie zareagu-

je. Nagle zalękniony, ciągnął, nie dając jej czasu na odpowiedź:

- Nauczę się tego, jestem pewien. Znajdę taki sposób, który będzie odpowiadał

twojej praktycznej, skromnej naturze. Jeśli wolisz, będę mówił komplementy o twoim

hojnym sercu, chwalił wspaniałe maniery i nie zdradzę głośno podejrzeń, że jesteś samą

Wenus skrytą za pruderyjną fasadą. - Poklepał kieszeń, w której ukrył dziennik. - Kiedy

zajmę się tym, nie będziemy musieli ukrywać się w parkach, kradnąc pocałunki i kusząc

los. Zabiorę cię ze sobą. A gdy to zrobię, dopilnuję, byś była bezpieczna, i uczynię cię

szczęśliwą. Wszystko naprawię, zobaczysz.

Podniosła wzrok, zaskoczona jego ostatnimi słowami i uświadomił sobie, że nie

mają sensu. Niby dlaczego Nathan Dale miałby naprawiać jej przeszłość, jeśli nie miał z

nią nic wspólnego? Czekał, by zobaczyć, czy zrozumiała. Jeśli go spyta, wyzna jej

prawdę i pójdzie tam, dokąd ona go zaprowadzi.

Zamiast tego Diana oznajmiła:

- Bardzo by mi się to podobało.

Wciąż więc był wolny od przeszłości, jeśli w ukrywaniu się była wolność. Ale ja-

kie to miało znaczenie, jeśli Diana go chciała? A choć nie zapewniła słowami o swojej

miłości, mówiło to jej ciało. Wszystko się między nimi ułoży, uznał.

T L

R

background image

- Mam więc dużo pracy. Muszę zapewnić nam bezpieczną przyszłość. - Wyciągnął

rękę i ucałował koniuszki jej palców, po czym znów podał jej ramię. - Pozwoli się pani

odprowadzić do domu, panno Price?

- Z przyjemnością, sir.

Rozdział trzynasty

Tego popołudnia Nathan wrócił do Fourth Circle, upojony sukcesem spaceru z

Dianą. Odprowadził ją do drzwi miejskiego domu Carlowów i pożegnał się z nią czule.

Wydawało mu się to czymś najnaturalniejszym na świecie, a nie ryzykownym przedsię-

wzięciem. Postanowił na razie nie martwić się tym, jak nie zaszkodzić jej nieskazitelnej

opinii. Cieszył się chwilami, które zostały im dane. Ostrożność jest właściwa i słuszna,

ale nie należy z nią przesadzać. Jeśli jednak pragnął, by jego przyszłość była choć w

dziesiątej części tak szczęśliwa jak dzisiejszy poranek, przyszedł czas na działanie, nawet

kosztem przegranej.

Dante wskazał ledwie dostrzegalnym skinieniem głowy, że znajdzie Cygana przy

tym samym stoliku, co zwykle. Nathan podchodził powoli, oceniając jego nastrój. Nie

widział śladu po bólu głowy sprzed dwóch tygodni. Stephano wyglądał niemal beztrosko.

Być może potraktował ten czas jako wakacje od swoich poszukiwań. W pewnej chwili

odchylił głowę i roześmiał się z czegoś, co szepnęła mu dziewczyna, którą trzymał na

kolanach. Dziewka pocałowała Stephana, a potem, przytulając się do niego, też się ro-

ześmiała.

Została obdarzona zazdrosnymi spojrzeniami innych kobiet, które patrzyły na ra-

dosną parę tak, jakby miały ochotę zamienić się miejscami z wybranką Cygana.

Ledwie jednak Stephano ujrzał Nathana, jego dobry nastrój znikł, przystojne rysy

skryła maska. Mruknął coś pod nosem i zepchnął dziewczynę z kolan, a potem uniósł

kieliszek, mówiąc ironicznie:

- Witaj.

T L

R

background image

Nathan, zajmując krzesło po przeciwnej stronie stolika, zauważył, że Beshaley przy

powitaniu nie wypowiedział żadnego nazwiska. Widać nie podjął jeszcze decyzji. Bez

słowa wyjął dziennik z kieszeni i położył na blacie przykrytym zielonym suknem.

Cygan uniósł brew.

- Co to takiego?

- Dowód na to, że powinieneś zostawić mnie w spokoju. Wpisy w tym dzienniku

świadczą o tym, że Narborough nie był przyjacielem ani mojego ojca, ani twojego. Jeśli

szukasz sprawiedliwości, zostaw mnie w spokoju i jego nękaj.

Stephano otworzył dziennik na zaznaczonej stronie i zaczął czytać. Kiedy dotarł do

brakujących kart, uniósł głowę.

- Nie ma tu nic o nocy, podczas której popełniono zabójstwo.

- Czy to nie dziwne? Czy to wydarzenie nie było na tyle znaczące, by opisać je ze

szczegółami? A może George Carlow przedstawił całą prawdę pod wpływem impulsu, a

potem zmienił zdanie i wyrwał zapiski?

Stephano zamknął tomik i przesunął go w stronę Nathana.

- Kiedy przyniesiesz mi brakujące kartki, powiem ci, co o tym myślę.

- Do niedawna nie byłem w stanie znaleźć ani jednej informacji. Chcesz brakują-

cych stron? W takim razie znajdź je sam. Dałem ci aż nadto powodów do zwątpienia.

Beshaley spojrzał na niego sceptycznie.

- Stephenie Hebdenie - zaapelował Nathan - dajmy spokój bzdurnej klątwie twojej

matki. I tobie, i mnie zależy na tym, by wykryć sprawcę śmierci twojego ojca. Ten

dziennik powinien uczynić nas raczej sprzymierzeńcami niż przeciwnikami.

Mężczyzna siedzący naprzeciwko, słysząc swoje dawne nazwisko, utkwił w Na-

thanie nieobecne spojrzenie, jakby Nate niczego nie powiedział.

- Dobrze, Stephanie Beshaleyu. - Nathan zrozumiał nieme przesłanie. - Jeśli mój

ojciec został powieszony za zbrodnię, której nie popełnił, czy ja nie mam równie ważne-

go powodu do wściekłości? Straciłem ojca, tytuł, majątek i swoją reputację, tak samo jak

ty. Swoją rodzinę też. Wygląda jednak na to, że ty znalazłeś nową, bo powróciłeś do

ziomków. Ja utraciłem siostry na zawsze.

T L

R

background image

Przez twarz jego starego przyjaciela przemknął cień, który znikł równie szybko, jak

się pojawił.

- Nie kocham Carlowów. Udowodniłem ci to. Czy nie możesz zdjąć klątwy z

Wardale'ów? - kontynuował Nathan.

- Powtarzam ci, że decyzja w tej sprawie nie należy do mnie. Klątwa to swego ro-

dzaju sprawdzian. Zostałem wezwany, by go przeprowadzić. Zwyciężysz albo przegrasz,

zgodnie z twoją naturą. Jeśli jesteś niewinny, nic, co zrobię, ci nie zaszkodzi. Wystąpią

pewne trudności, ale wszystko dobrze się skończy. Być może to przybliży mnie od celu.

- Znałem cię kiedyś, Stephenie Hebdenie. Jesteś nim, choć wolisz się tego wypie-

rać. I lubiłem cię. Byłeś miłym chłopcem, dobrym przyjacielem i gdyby wydarzenia po-

toczyły się inaczej, wyrósłbyś na uczciwego człowieka. A teraz jesteś skłonny zniszczyć

mi życie dla „być może".

Cygan potrząsnął głową.

- Przypisujesz mi zbyt wielką władzę, Nathanie. Tylko Bóg może zniszczyć czło-

wieka, bo on go stworzył. Nie jestem nim, a więc nie mam takiej mocy. To on zadecydu-

je o twoim losie.

- Niewielkie pocieszenie. Kiedy byłem młody, przeżyłem tragedię. To ona uczyniła

mnie takim, jakim jestem, osobą, której postępki nie napawają dumą. Teraz, kiedy życie

ograbiło mnie z wszelkiego dobra, pojawiłeś się ty i masz nadzieję, że Bóg dalej będzie

mnie karał.

Cygan uśmiechnął się krzywo.

- Nie czerpię z tego radości, jeśli o to chodzi. Kiedyś ja też cię lubiłem. Odwagi,

Nathanie. Cokolwiek ma się wydarzyć, wkrótce się skończy. Zresztą dla nas obydwu. -

Sięgnął po dziennik, gotów schować go do kieszeni.

Nathan wyciągnął rękę.

- Zaraz, zaraz. Jeśli to nie kończy spraw między nami, oddaj mi go.

Cygan wzruszył ramionami, ale zwrócił dziennik.

- Co chcesz z nim zrobić? Spytać o niego hrabiego Narborough?

T L

R

background image

- To sprawiłoby, że stałbym się podobny do ciebie. Jeśli myślisz, że mój los jest w

ręku Boga, w takim razie zaniosę dziennik odpowiednim władzom i zobaczę, czy potra-

fią coś wywnioskować z jego treści.

Beshaley prychnął.

- Bo angielska sprawiedliwość potraktowała cię dobrze w przeszłości?

- Bo to jest słuszne. W każdym razie tak postąpiłby mój ojciec, gdyby żył. Jeśli

naprawdę wierzę, że był niewinny, powinienem zacząć się zachowywać tak, jakby było

to prawdą. Udam się do lorda Keddintona i pozwolę mu wykorzystać tę informację tak,

jak uzna za stosowne. Znał naszych ojców i zajmuje ważne stanowisko w Ministerstwie

Spraw Wewnętrznych. Jeśli ktokolwiek jest w stanie doprowadzić tę sprawę do końca, to

właśnie on. - Kiedy napomknął o takim rozwiązaniu Dianie, nie był przekonany o jego

słuszności. Teraz zyskał pewność, że to dobry pomysł. Nagle poczuł się jak hrabia

Leybourne, którym, gdyby sprawy potoczyły się inaczej, zostałby w dniu śmierci ojca.

Na Stephenie Hebdenie nie zrobiło to najmniejszego wrażenia.

- Powodzenia, stary przyjacielu. Niech ci się uda. Naprawdę ci tego życzę. Jeśli

twój ojciec był niewinny, może się okazać, że świat jest mniej zainteresowany prawdą,

niż sądzisz.

- Nazywam się Nathan Wardale. Chcę się widzieć z lordem Keddintonem. - Tak

dawno nie używał swojego nazwiska, że zabrzmiało obco nawet w jego uszach.

Może ta obcość dała się wyczuć w jego głosie, bo kamerdyner w wiejskiej posia-

dłości Roberta Veryana uniósł brwi, jakby wątpił w jego słowa. Nathan nie mógł wrę-

czyć mu karty wizytowej, by zapewnić go, że jest tym, za kogo się podaje, a więc nie ru-

szył się z miejsca i popatrzył tak, jakby wciąż był lordem i nie nawykł do tego, by trzy-

mano go na progu.

Kamerdyner był na tyle stary, aby pamiętać skandal, ale zbyt zdyscyplinowany,

żeby okazać niechęć. Odsunął się na bok i wpuścił Nathana do środka, a następnie za-

prowadził do saloniku niedaleko frontowych drzwi. Po chwili przyszedł lokaj, który po-

prowadził niezapowiedzianego gościa do gabinetu Keddintona.

T L

R

background image

Podczas prezentacji Nathan powstrzymywał się od nerwowego przestępowania z

nogi na nogę, ale i tak czuł się jak zbłąkany chłopiec wezwany do dyrektora szkoły ce-

lem ukarania. Chociaż Keddinton został powiadomiony o jego przybyciu, nie przerwał

pracy i gdy lokaj wyszedł, dalej przeglądał leżące przed nim dokumenty. Nathan musiał

w milczeniu stać na dywanie przed jego biurkiem. Było to celowe zagranie służące temu,

żeby gość zrozumiał, że ani on, ani sprawa, z którą przyszedł, nie są na tyle ważne, by

gospodarz poświęcił mu dłuższą chwilę.

Nathan odprężył się, kiedy to zrozumiał. To posunięcie nie było lepsze niż blef

niedoświadczonego gracza w karty. Czy ktoś z dobrą kartą musiał się aż tak wysilać? Jak

widać, lord Keddinton miał się przed nim na baczności. Może nawet się go przestraszył.

Czego Keddinton miałby się obawiać? Był przyjacielem ojca Nathana, zanim ich

rodzina popadła w niełaskę. Ani przed procesem, ani po nim nie zaszło nic, co by suge-

rowało, że Keddinton nie zachował wystarczającej obiektywności w swoich poczyna-

niach. Z pewnością wysłucha prośby odwołującej się do tej przyjaźni.

Robert Veryan nie musiał się bać zemsty, bo nie zrobił niczego, by na nią zasłużyć.

Niech Beshaley dręczy każdego tą głupią cygańską klątwą, skoro ma ochotę. Jeśli Na-

than chciał załatwić sprawę, powinien zacząć się zachowywać jak rozsądny dżentelmen,

który nie ma się czego obawiać. Rehabilitacja po tych wszystkich latach mogłaby ozna-

czać przywrócenie tytułu i dobrego imienia, a ogłoszenie tego faktu mogłoby mu pomóc

odzyskać rodzinę.

Ale też odebrać miłość. Jeśli ujawni się jako Nathan Wardale, Diana od niego

odejdzie. Chyba że publiczna próba oczyszczenia nazwiska pokaże jej, że się zmienił i

nie chciał wyrządzić jej krzywdy. W każdym razie będzie wobec niej uczciwy. Podej-

rzewał, że prawda byłaby łatwiejsza do przyjęcia, gdyby usłyszała ją z ust nowego hra-

biego Leybourne'a, a nie od Nate'a Dale'a, albo jeszcze gorzej: od Cygana.

Czekał więc cierpliwie przed biurkiem, aż wreszcie Keddinton uniósł głowę znad

papierów, nie wykazując zbytniego zainteresowania.

- Witam, panie Wardale.

- Witam, lordzie Keddinton. Mam nowe wiadomości w starej sprawie.

- Zakładam, że dotyczy to pańskiej rodziny.

T L

R

background image

Nathan skinął głową.

- Dotarły do mnie nowe informacje o śmierci Christophera Hebdena.

- Dotyczące udziału pańskiego ojca w tych wydarzeniach?

- Mój ojciec nie brał w nich udziału. Zaufał jedynie niewłaściwym ludziom. Myślę

to samo, co zawsze. Nastąpiła pomyłka sądowa. Mój ojciec nie popełnił zbrodni, o którą

go oskarżono.

Keddinton odchylił się do tyłu.

- I czekał pan dwadzieścia lat, by z tym przyjść?

- Wystąpiły trudności, które nie pozwoliły mi uczynić tego wcześniej.

Czy Keddinton mnie sprawdził? - zadał sobie w duchu pytanie Nathan. Prawdo-

podobnie było to w jego mocy. Czy dowiedział się o dezercji? Czy malująca się na jego

twarzy dezaprobata świadczyła o tym, że było to coś, czego mógłby oczekiwać po kimś,

kto nosi nazwisko Wardale?

- Ostatnio na światło dzienne wyszło coś, co może zmienić pański pogląd na tę

sprawę.

Nathan wyjął dziennik i położył go na biurku, tak by Keddinton mógł przeczytać

tytuł wypisany złotymi literami na grzbiecie.

- A co to może wnieść nowego?

- Proszę przeczytać. Zwłaszcza strony zapisane do dnia śmierci Christophera Heb-

dena i następujące po nim.

Keddinton otworzył dziennik i zaczął go kartkować, zatrzymując się przy zazna-

czonej stronie. Kiedy skończył lekturę, uniósł głowę, ale wyraz jego twarzy się nie zmie-

nił.

- Uważa pan, że to ma jakieś znaczenie?

- To oczywiste. Przyjaciele George'a Carlowa podejrzewają go o zdradę, a on nie

mówi nic, by odeprzeć ich zarzuty.

- Niewinny człowiek nie czułby takiej potrzeby.

- Brak stron świadczy o czymś innym.

T L

R

background image

- Równie dobrze mógł to być rozlany atrament. Można też założyć, że wyrwał je

pan sam, chcąc zrzucić winę pańskiego ojca na hrabiego Narborough. Czy prosił go pan

o wyjaśnienie?

- Oczywiście, że nie.

- W takim razie to nie on dał panu ten dziennik?

- Nie, ja...

- A w jaki sposób dostał się w pańskie ręce?

Zasypany gradem pytań Nathan zrozumiał, dlaczego lord Keddinton zdobył repu-

tację jednego z najbystrzejszych szefów siatki szpiegowskiej, bo rzeczywiście trudno

było zbić go z tropu.

- To nie jest istotne. - Nathanowi nie przyszło wcześniej do głowy, że wina może

spaść na Dianę.

Keddinton odsunął dziennik na bok, westchnął, a jego surowość zmieniła się we

współczucie.

- Rozumiem, że zależy ci na oczyszczeniu ojca z oskarżeń o morderstwo. Wiele

przez to straciłeś i na pewno chciałbyś zmazać hańbę. Kochałeś go jak dobry syn powi-

nien i nie chcesz uwierzyć, że był zdolny do uczynienia zła. Niestety, w ciągu dwudzie-

stu długich lat nie zdobyłem dowodów, że ktoś jeszcze spiskował przeciwko Koronie.

Chociaż ty nie chcesz w to uwierzyć, działalność szpiega ustała wraz ze śmiercią twojego

ojca. Musisz też zrozumieć, że nie działam na podstawie domysłów i przypuszczeń.

Zajmę się tą kwestią, naturalnie, bo jeśli się myliłem, a zdrajca uniknął kary... - Potrzą-

snął głową. - To byłaby wyjątkowo poważna sprawa.

Przerwał, uważnie obserwując Nathana, jakby coś rozważał. W końcu pochylił się

do przodu i powiedział:

- Kiedy przyszedłeś do mnie, miałem nadzieję... Nawet nie powinienem ci o tym

mówić, bo to sprawa bezpieczeństwa państwa i fakt, o którym wie niewielu. Nie brałeś

jednak udziału w tej zbrodni, a ja chciałbym wierzyć, że pomógłbyś, bez względu na to,

czy twój ojciec był winny, czy nie. Przedłożyłbyś dobro kraju nad swoje potrzeby,

prawda?

T L

R

background image

- Naturalnie, sir - zapewnił Nathan i znów zadał sobie pytanie, jak dużo Keddinton

wie o jego służbie w marynarce.

Czy gdyby znał fakt o jego dezercji, tak łatwo by mu zaufał?

Keddinton wnikliwie analizował jego reakcję. Wreszcie skinął głową, jakby to, co

zobaczył, usatysfakcjonowało go, i powiedział:

- W tamtym okresie mieliśmy problem z tajnymi informacjami, które regularnie

wyciekały do naszych wrogów za granicę. Wiadomości, które przechwytywaliśmy,

przekazywano szyfrem tak trudnym, że tylko najbardziej doświadczeni kryptolodzy by-

liby w stanie go złamać. Nie znając klucza do szyfru, nie wiedzieliśmy, od czego zacząć.

Hebden miał otwarty umysł i fascynował się takimi sprawami. Zabrał się do pracy i mie-

liśmy nadzieję na postęp.

- Może to on był szpiegiem - podsunął Nathan. - Jeśli problem znikł po śmierci

mojego ojca, mogło się tak stać równie dobrze dlatego, że Hebden też odszedł na zawsze.

- To niewykluczone - przyznał Veryan. - Kiedy widzieliśmy go po raz ostatni na

kolacji przed nocą, podczas której zginął, Hebden zapewnił nas wszystkich, że jest bliski

rozwiązania. Gdyby był winny, po co zawracałby sobie głowę? Mógł kluczyć w nieskoń-

czoność i wmawiać nam, że szyfru nie da się złamać. Nie bylibyśmy przez to mądrzejsi.

Nathan próbował powstrzymać zniecierpliwienie.

- A więc był szyfr i Hebden go złamał. Co to ma wspólnego ze mną?

- Może to klucz do wszystkiego, Nathanie. Znałem obu. Wątpię, czy Hebden

chwaliłby się po próżnicy. Nie powiedział całej prawdy o kodzie, bo czuł, że zdrajca jest

z nami w pokoju. Może chciał go ostrzec, oczekując, że ten skończy życie z honorem al-

bo ucieknie z kraju. Byliśmy przyjaciółmi, jak wiesz. Wątpię, czy chciałby widzieć, jak

wieszają jego przyjaciela.

- W takim razie miał lepsze serce niż cała reszta - odparł Nathan. - Pan i Carlow

nie mieliście z tym problemu.

Wspomnienie musiało być bolesne, bo nieprzejednany Keddinton się wzdrygnął i

minęła dobra chwila, zanim odzyskał panowanie nad sobą.

- To było trudniejsze, niż myślisz. Kit Hebden też był dla nas niczym brat. Co in-

nego mieliśmy zrobić?

T L

R

background image

- Mogliście uwierzyć mojemu ojcu, kiedy powiedział, że jest niewinny. A choć

widzę, że musiało pana boleć, gdy patrzył pan na jego śmierć, brak mi braterskich uczuć

w dzienniku George'a Carlowa.

Keddinton rozłożył bezradnie ręce.

- To są przecież prywatne zapiski znacznie młodszego człowieka. Carlow miał

wówczas gorącą głowę. Ulegał impulsom.

- Co tym bardziej czyni z niego mordercę.

Keddinton pokręcił głową.

- Mężczyzna o gorącym temperamencie nie zawsze staje się zabójcą. W dzienniku

nie widzę niczego, co przekonałoby mnie, że jest inaczej.

- A więc co by pana przekonało?

- Jeśli przyniósłbyś klucz do szyfru, to by nam wiele powiedziało. Szukałem go

tamtej nocy, spodziewając się, że Hebden trzymał go przy sobie, ale w kieszeniach nie

miał niczego, co mogłoby być kluczem. Jeśli twój ojciec go ukradł... - Keddinton uniósł

rękę, chcąc uprzedzić sprzeciw Nathana - nie miałby czasu go zniszczyć. Carlow był tam

w parę chwil po tym, jak zadano cios. - Spojrzał poważnie na Nathana. - Z pewnością

twój ojciec miał sekretne miejsca w swoim gabinecie albo gdzie indziej w domu. Jeśli

ukrył szyfr przy sobie, miałby czas go schować, zanim zabrano go do Newgate. Może dał

go twojej matce, a może wetknął między karty książki? Nie sądzę, żeby było to coś

większego od pojedynczej kartki papieru. Może nawet pół kartki. A nawet mniej, jeśli

pismo było drobne. Czy przypominasz sobie, żeby coś w jego rzeczach wyglądało na

nietypowe? Coś nie do odczytania, rzędy cyfr albo język, którego nie rozumiałeś?

- Niczego takiego nie pamiętam. To było tak dawno temu. Wyposażenie domu

sprzedano na aukcji tuż po wykonaniu wyroku. Jak może pan oczekiwać...

Przypomniał sobie strony wyrwane z dziennika.

- Przyniosłem dziennik hrabiego Narborough. Może gdybyśmy znaleźli brakujące

karty, byłaby w nich odpowiedź. Może Carlow tam zapisał klucz?

Veryan znów potrząsnął głową.

- Spróbuję się dowiedzieć, dlaczego dziennik został uszkodzony, ale jestem pe-

wien, że to do niczego nie doprowadzi.

T L

R

background image

- A jeśli jednak?

Keddinton wstał, dając do zrozumienia, że rozmowa zbliża się do końca, obszedł

biurko i ojcowskim gestem położył Nathanowi dłoń na ramieniu.

- Jestem tak samo zainteresowany odkryciem prawdy, jak ty, mam tylko lepszy

powód: bezpieczeństwo Anglii jest zagrożone. Zostaw swój adres służącemu. Skontak-

tuję się z tobą, jeśli coś znajdziemy, a ty musisz skontaktować się ze mną, jeśli odkryjesz,

co twój ojciec zrobił z kluczem do szyfru. Do tego czasu powinieneś mi zaufać. Będę

postępował z ostrożnością i wyczuciem. Jeśli dowiemy się czegoś nowego po tych

wszystkich latach, nie zrobimy tego, wykradając dzienniki czy rzucając bezpodstawne

oskarżenia. Rozumiesz?

Prawdę mówiąc, Nathan nie rozumiał. Co dobrego daje zatrudnianie szpiegów, je-

śli uparcie śledzą tylko tych ludzi, których podejrzewają. Nie chciał jednak podawać w

wątpliwość słów tak ważnego człowieka, więc powiedział:

- Oczywiście.

- W takim razie do widzenia. - Keddinton cofnął się o krok i przywołał lokaja,

który wskazał gościowi drogę do wyjścia.

T L

R

background image

Rozdział czternasty

Diana obudziła się i spostrzegła, że znowu zaspała. Trzeci raz w ciągu dwóch ty-

godni. Musiała pospieszyć się z toaletą, jeśli chciała zejść do pokoju śniadaniowego

przed Verity. Upieranie się, że takie zachowanie jest zupełnie do niej niepodobne, było

niewielką pociechą, bo obawiała się, że błąd popełniony trzeci raz z rzędu musi wskazy-

wać na zmianę w charakterze.

Naturalnie w ciągu ostatnich tygodni zbyt wiele się wydarzyło, żeby wszystko mo-

gło pozostać jak dawniej. Zapiski w dzienniku zachwiały jej wiarą w hrabiego Narbo-

rough, a tym samym opieka nad jego córkami zaczęła jej się wydawać znacznie mniej

interesującym zajęciem niż dotychczas.

Po pocałunkach w parku i rozmowie z Nathanem uświadomiła sobie, że jej własne

sekrety wróciły, by ją prześladować. Do niedawna zazwyczaj spokojny sen zakłócały ro-

jenia, a nawet koszmary. Nie była pewna, które określenie jest lepsze. Kiedy budziła się

w środku nocy, była raczej niespokojna niż przestraszona, a czasem wstawała i spraw-

dzała zasuwkę w drzwiach sypialni. Śniło się jej, że rozlega się pukanie do drzwi, które

potem gwałtownie się otwierają. Staje w nieb smagły mężczyzna, który jednym susem

wpada do jej sypialni, nachyla się nad łóżkiem i szepcze:

- Czas spłacić dług.

Nathan Wardale. Gdyby żył, na pewno coś by o nim usłyszała. Jego siostra wie-

działaby, gdzie się podziewa. Jeśli do tej pory nie przyszedł, już się nie zjawi. To bli-

skość z innym Nathanem sprawiła, że dawne lęki ożyły. O ile we wczesnej młodości

walczyła, by utrzymać cień na dystans, i budziła się zaplątana w pościel, teraz smagły

mężczyzna przychodził i zostawał jej drzwi niezamknięte na zasuwkę, a kiedy jej dopa-

dał, nie walczyła. Całował ją, a ona oddawała pocałunki. A dziś pchnął ją tak, że upadła

plecami na łóżko...

Dzięki Bogu obudziła się, zanim sen dobiegł końca. Co by zrobiła, gdyby sprawy

poszły w takim kierunku na jawie? Czy zdecydowałaby się na ślub z jednym mężczyzną

i oddawanie się drugiemu we śnie, noc po nocy? Co gorsza, mogłoby jej się to spodobać,

T L

R

background image

bo po przebudzeniu pozostawało mgliste wspomnienie tego, co się wydarzyło, i gorące

pragnienie ponownego zamknięcia oczu i powrotu w sen.

Przypuśćmy jednak, że z cienia wyszedłby pazerny człowiek, którego opisał jej oj-

ciec. Byłby brzydki i blady i śmiałby się, zabierając jej wszystko, co miała, nie zważając

na jej szczęście czy przyszłość, tak samo jak postąpił wobec jej ojca.

Chcąc pozbyć się tego strasznego obrazu, Diana szybko wstała z łóżka. Porządne

mycie i filiżanka herbaty wybiją jej z głowy głupoty. I może energiczny spacer po parku,

jeszcze przed śniadaniem.

Nie był to wtorek, dzień przeznaczony na spotkanie z Nathanem. Uśmiechnęła się

na myśl o swoim sekrecie. Przez wszystkie lata pracy nie tęskniła za wolnym od obo-

wiązków dniem tygodnia. Odkąd mieszkała z Carlowami, sprawy, którymi się wówczas

zajmowała, rzadko różniły się od tego, co robiła podczas dni pracy. Zapewne było tak

dlatego, że lubiła towarzystwo dziewcząt, a one nie miały nic przeciwko temu, żeby brała

sobie wolne w inne dni, jeśli tego potrzebowała. Wątpiła, czy jeśli wyjdzie tego ranka na

spacer, Verity będzie bardzo brakowało jej towarzystwa przy śniadaniu.

Dopiero od czasu pojawienia się Nathana Dale'a odczuła potrzebę prywatności i

pragnienie trzymania niektórych działań w tajemnicy. Pewnie dlatego poczuła mrowienie

na karku, kiedy tego ranka podążała alejką. Czy spowodował je dzisiejszy sen, czy

wspomnienie wtorkowych pocałunków? A może poczucie winy z powodu kradzieży

dziennika?

Nie chciała o tym myśleć. Nie mogło być nic tak strasznego w zabraniu jednego

tomu dzienników, które latami stały nietknięte w bibliotece. Gdyby hrabia Narborough

naprawdę chciał ukryć swoje sekrety, z pewnością spaliłby dziennik.

Gdyby to jednak zrobił, brak tomu, jednego z wielu ustawionych według kolejno-

ści lat, w których były pisane, i oznaczonych na grzbietach wytłoczonymi cyframi,

mógłby się rzucać w oczy. Już to samo stanowiłoby wskazówkę. Może dlatego ograni-

czył się do usunięcia stron.

W domu Carlowów z pewnością było coś nie tak. Może złe przeczucia, które jej

towarzyszyły, nie wynikały z jej własnych działań, ale były efektem narastających po-

dejrzeń, że cała rodzina wkrótce znajdzie się w kłopotach. A może... Rzuciła trwożne

T L

R

background image

spojrzenie w bok. Czy mężczyzna stojący przy tamtych kasztanowcach przed chwilą pa-

trzył w jej kierunku, a teraz nagle się odwrócił?

Bzdura, powiedziała sobie, ale przyspieszyła kroku i skręciła przy najbliższym

rozwidleniu alei, zakładając, że on pójdzie dalej prosto, a wówczas ona się upewni, że

coś jej się przywidziało.

Tymczasem niebawem zobaczyła go ponownie. Wciąż był za nią, bliżej niż przed-

tem. Kiedy to samo zdarzyło się przy kolejnym zakręcie, spojrzała prawdzie w oczy.

Nieznajomy ją śledził.

Był przeciętnego wzrostu, szczupły i smagły, ze złotym krążkiem w uchu i uśmie-

chem przyklejonym do twarzy. Cygan, przed którym ostrzegał ją Marcus. Nie próbował

się przed nią kryć. Kiedy tak szła między drzewami, podchodził ją w sposób, w jaki

mógłby tropić zająca.

Czego Marcus się obawiał? Nie była pewna, ale miała nadzieję, że nie chodziło o

śmiertelne zagrożenie. Jej ruch okazał się błędem, bo dróżka, którą wybrała, była rzadko

uczęszczana. Bezmyślnie oddaliła się od innych spacerowiczów. Rozejrzała się wokół,

szukając wzrokiem kogoś, kto mógłby przyjść jej z pomocą, gdyby ten człowiek próbo-

wał wyrwać jej sakiewkę albo ją napastować. Na ścieżce nie było nikogo.

Cygan musiał odgadnąć jej myśli. Uśmiechnął się szeroko, ręce oparł na bokach,

rozpostarł dłonie i stanął twarzą do niej, jakby chciał dać jej do zrozumienia, że nie za-

mierza wyrządzić jej nic złego.

- Panna Price?

- Skąd pan mnie zna?

- Wystarczy, że panią znam. Nie zamierzam zrobić pani krzywdy.

- Wicehrabia Stanegate swego czasu ostrzegł mnie przed panem.

- To, co chcę pani powiedzieć, nie ma nic wspólnego z Marcusem Carlowem ani z

jego rodziną. Ta sprawa dotyczy wyłącznie pani.

Poczuła osobliwe ssanie w żołądku. Przychodziło jej do głowy kilka powodów, dla

których ktoś obcy mógłby pragnąć rozmawiać właśnie z nią, i żaden z nich się jej nie

podobał.

- Dlaczego miałabym uwierzyć w to, co mi pan powie?

T L

R

background image

Roześmiał się.

- Tak naprawdę to nie przywiązuję do tego najmniejszego znaczenia. Mam dla pani

pewne informacje. Nic więcej. Zapewniam, że nie podejdę bliżej, a jeśli pani nie będzie

na mnie patrzyć, nikt się nie domyśli, że rozmawiamy, jeśli będzie się nam przyglądał z

daleka.

- W takim razie proszę mi powiedzieć, co ma pan do powiedzenia, i odejść.

- W pani życiu niedawno pojawił się pewien mężczyzna. Nie jest taki, na jakiego

wygląda. Proszę mu nie ufać.

- To pan jest mężczyzną, który niedawno pojawił się w moim życiu, a więc korzy-

stając z pańskiej rady, lepiej się stąd oddalę. - Zrobiła taki ruch, jakby chciała odejść, ale

zorientowała się, że idąc w kierunku domu, musiałaby przejść tuż obok Cygana, choćby

tylko po to, by go minąć.

Uświadamiając sobie jej rozterkę, zszedł ze ścieżki i zostawił jej wolną drogę.

- Dobrze w takim razie. Przyszedłem do pani, bo mamy wspólnego wroga. Czy oj-

ciec mówił pani kiedykolwiek o panu Wardale'u?

Zaskoczona zwolniła kroku.

- Proszę złożyć niespodziewaną wizytę w swoim starym domu, wówczas wszystko

stanie się dla pani jasne. - Po tych słowach zawrócił i znikł między drzewami, zostawia-

jąc jej wolną drogę.

Szła powoli, noga za nogą, świadoma, że po wyjściu z parku przywoła powóz i

każe się zawieźć na Hans Place, tak jak sugerował Cygan. Nie wiedziała, co zrobi, jeśli

zastanie tam Nathana Wardale'a, ale musiała wiedzieć, czy ten mężczyzna żyje.

A co do ostrzeżenia Cygana przed mężczyzną, który pojawił się niedawno w jej

życiu? Możliwość, która przyszła jej do głowy, była zbyt straszna, by brać ją pod uwagę.

Nathan siedział przy biurku w gabinecie, przygryzając wargę i z roztargnieniem

przestawiał kolejność pozycji wymienionych na leżącej przed nim kartce papieru. Cho-

ciaż nie powinien ociągać się z wypełnianiem obowiązków, nie było powodu, dla które-

go nie mógłby zabrać się do nich we właściwym porządku. Choć bardzo chciałby ruszyć

T L

R

background image

na poszukiwanie tajemniczego szyfru Roberta Veryana, ta sprawa została umieszczona

na samym końcu.

Ważną rzeczą było podjąć działanie. Nie może spędzać kolejnego dnia na siedze-

niu przy biurku, rozmyślaniu, szkicowaniu na bibułce, podczas gdy życie ucieka. Po la-

tach ukrywania się i wyrzutów sumienia dobrze byłoby coś zrobić. Niemal czuł, jak jego

umysł analizuje różne możliwości, jakby budził się po długim śnie. Położył się jako Nate

Dale, ale wstał jako Nathan Wardale.

Czy nie powinien najpierw udać się do dowództwa marynarki? Bardzo by go

uspokoiło, gdyby wiedział, że nie musi się obawiać aresztowania, że nie zamkną go w

jakiejś ładowni i nie wyślą znowu do Ameryki. Jak tylko będzie bezpieczny przed rosz-

czeniami wojska, umieści w „Timesie" ogłoszenie i poszuka informacji o Rosalind, He-

lenie i matce.

A w najbliższy wtorek...

Nie. To nie może czekać tak długo. Na pierwszym miejscu jego listy musi znaleźć

się Diana Price. Napisze do niej natychmiast i wyjaśni ze szczegółami, kim jest i co się

wkrótce wydarzy. Otworzy przed nią duszę, zanim zacznie działać, tak by nic jej nie za-

skoczyło. Będzie zła, oczywiście. Może nawet będzie się go bała.

Diana nie jest pozbawiona serca. Patrzył jej w oczy i widział w nich tylko miłość.

Powiedziała, że przeszłość się nie liczy. Teraz się okaże, czy rzeczywiście. On powie jej

prawdę, zda się na osąd. Obieca, że będzie czekał każdego wtorku rano w Hyde Parku

dopóty, dopóki ona nie wróci. Będzie czekał tak długo, aż pewnego dnia, był tego pew-

ny, ona do niego przyjdzie.

Nagle z korytarza dobiegły go jakieś hałasy. Po chwili ci, którzy je spowodowali,

zbliżyli się do drzwi gabinetu. Kamerdyner Benton uniósł swój zazwyczaj łagodny głos

najpierw w pozdrowieniu, a potem w sporze, zaś kobiecy głos protestował.

Kiedy drzwi się otworzyły, uświadomił sobie, że jego plany uratowania przyszłości

właśnie się zawaliły, bo sporządził je o dzień za późno.

- To ty. - Diana stała w progu, w przekrzywionym czepku i zmiętym żakiecie, jak-

by tak jej się spieszyło, by znaleźć się z nim twarzą w twarz, że nie dbała o wytworność,

która przystoi damie. - Ty jesteś graczem, przed którym ostrzegł mnie mój ojciec?

T L

R

background image

- Diano. - Omal się nie zadławił, wypowiadając jej imię. - Mogę wszystko wyja-

śnić - zapewnił, ale nie było wytłumaczenia tego, co kiedyś uczynił. Ani możliwości

obrony.

- Myślę, że całkiem oczywiste jest, co się stało. Odkryłeś, że pracuję jako dama do

towarzystwa w rodzinie Carlowów. Chciałeś skompromitować hrabiego Narborough i

wykorzystałeś moje rodzące się uczucie, by mną manipulować.

- Nie zrobiłem tego. Idąc do tego domu, nie miałem pojęcia, że cię spotkam. Nie

mogłem też przewidzieć, jak się to wszystko zakończy.

- Jakoś trudno mi w to uwierzyć. Wypytałeś mnie o przeszłość i przyszłość. A po-

tem wykorzystałeś moje potrzeby i pragnienia przeciwko mnie.

- Pytałem cię, bo chciałem wiedzieć o tobie więcej. Nie zamierzałem...

Miała wypisane na twarzy, że mu nie ufa.

- Dlaczego musiałeś być tak okrutny? Czy bawiło cię, że wzbudzasz we mnie

uczucie? Dlaczego po prostu nie wykorzystałeś weksla mojego ojca, by nakłonić mnie do

uległości? Na pewno wiedziałeś, że zrobiłabym wszystko, żeby go odzyskać.

- Miałem nadzieję, że zapomniałaś.

- Zapomniałam? - Położyła dłoń na ustach, jakby miała za chwilę wymiotować. -

Całe moje życie kręci się wokół tamtej nocy. To, gdzie jestem. Kim jestem. Myślałeś, że

zapomnę, iż gracz trzyma mój honor jak lichą monetę?

- Twój ojciec go przehandlował. - Nie powinien tego mówić, zdawał sobie bowiem

sprawę, że sprawi Dianie ból. Ale dlaczego to on ma płacić, kiedy głupcy przychodzą z

nim grać?

- Nie potrafił przerwać, a ty wykorzystałeś jego słabość tak, jak wykorzystałeś

mnie. Skłoniłeś mnie podstępem, bym zwróciła się przeciwko rodzinie, która przez lata

okazywała mi wyłącznie życzliwość.

- Nie nakłaniałem cię do wykradzenia dziennika. Sama tego chciałaś i kiedy go

przeczytałaś, zgodziłaś się ze mną.

- Tylko dlatego, że zasiałeś ziarno niepewności w mym umyśle. Obiecałeś, że bę-

dziemy razem, jak tylko to zostanie załatwione. A ja? - Roześmiała się gorzko. - Ja głu-

pio przekonałam siebie samą, że kierowały tobą uczciwe zamiary. Nie miałam pojęcia, że

T L

R

background image

gdyby ci zależało, byśmy byli razem - wzdrygnęła się - wystarczyło, żebyś wyciągnął

weksel mojego ojca i zażądał tego, co w nim napisano.

- Dobrze mnie zrozumiałaś. Zamierzałem poprosić cię o rękę. Nie myślałem w taki

sposób, jak to przedstawiasz. Proszę. - Po omacku grzebał w kieszeni. - Jeśli to tyle dla

ciebie znaczy, weź ode mnie ten przeklęty papier teraz.

- Nosisz go przy sobie? Miałeś go przy sobie przez cały ten czas?

- Tak. - Ponownie wyciągnął go w jej stronę. - Weź go.

Podniosła rękę i nagle zatrzymała dłoń o parę cali od kartki.

- Bawisz się moim kosztem, prawda? Co chcesz w zamian?

- Bawię się? Z pewnością nie. Zabierz to.

- Mogę dać ci pieniądze. Niedużo...

- Myśl sobie o mnie, co chcesz, Diano, bo zasługuję na twoją pogardę, ale nie mów

mi, że twoja cnota da się przeliczyć na pieniądze. A nawet gdyby tak było, na pewno by-

łaby warta więcej niż trzydzieści cztery funty.

Diana zamilkła, kiedy znaczenie tych słów dotarło do jej świadomości, a Nathan

zapragnął cofnąć je i zacząć od nowa. Może wtedy potrafiłby ująć to tak, by ten gest

wydał się mniej pospolity i bezmyślny, a bardziej szlachetny.

Wreszcie przemówiła, a jej głos był niewiele głośniejszy od szeptu.

- To też byłeś ty. Nikt z wyjątkiem Nathana Wardale'a się mną nie interesował.

- Chciałem pomóc.

- Sądziłam, że znam rozmiar swoich długów wobec ciebie. Teraz widzę, że muszę

jeszcze dodać trzydzieści cztery funty. Jaka głupia byłam, że dziesięć już wydałam. Będę

musiała sięgnąć do swoich niewielkich oszczędności, by zwrócić ci całą sumę.

- Nie zrozumiałaś mnie, Diano. Nie chcę od ciebie pieniędzy...

- W takim razie jest tylko jedna rzecz, której ode mnie chcesz. - Jej oczy płonęły,

skóra przybrała barwę ciemnego różu, a drżenie warg sprawiało, że tym bardziej chciało

się je całować.

Gdyby nie był wytrawnym graczem, nie utrzymałby nerwów na wodzy. Jej niechęć

do niego pobudziła go w tym samym stopniu, co rozgniewała. Pamiętał smak tych warg,

dotyk jej dłoni na swojej twarzy, jej pełne niepokoju spojrzenie, kiedy opowiedział o

T L

R

background image

przeszłości. Kiedy trzymał ją w ramionach w Hyde Parku, była gotowa wybaczyć mu

wszystko i nie zwracać uwagi na wady. Czyżby aż tak się zmienił? Wyrzucił ręce do gó-

ry w geście poddania.

- W porządku. Przyznaję się do wszystkiego, niech Bóg ma mnie w opiece. Przede

wszystkim nigdy nie chciałem tego weksla. Prosiłem twojego ojca, by przestał grać, za-

nim do tego doszło. A kiedy odmówił, chciałem go zaszokować zakładem, którego żaden

zdrowy na umyśle człowiek by nie przyjął. To był błąd. Diano Price, twój ojciec był zbyt

szalony na punkcie kart, by dbać o honor własnej córki.

Zatkała dłońmi uszy, jakby nie chciała tej prawdy przyjąć do wiadomości.

- Zrobił coś nie do pomyślenia, a ja cię nie szukałem. Przez całe dziesięć lat. Nie

zamierzałam robić tego, do czego uprawniał mnie weksel nawet wtedy, kiedy cię całkiem

przypadkowo spotkałem. Dałem ci te pieniądze, mając nadzieję, że w ten sposób złago-

dzę swoją winę, która naprawdę jest wielka. - Zaśmiał się z własnej głupoty. - Wydawało

się, że to skutkuje. Myślałem nawet przez chwilę, że wszystko zostało mi wybaczone.

Przekonałem siebie samego, że będę mógł oświadczyć się o twoją rękę jak należy i ukryć

to, co zrobiłem. Byłabyś szczęśliwa ze swoim wyobrażeniem pana Dale'a. Dopilnował-

bym tego. Wówczas Cygan zagroził, że powie ci prawdę, a ja byłem skłonny zrobić

wszystko, by temu zapobiec. Ale on i tak to uczynił, prawda? Bo jak inaczej byś mnie

odnalazła?

W duchu przeklął najpierw Stephana Beshaleya, a potem własną głupotę. Jak mógł

uwierzyć, że ten człowiek, niegdyś jego przyjaciel, ma odrobinę litości?

- Przyszłaś do tego domu - ciągnął Nathan - który kiedyś należał do ciebie, i zażą-

dałaś prawdy. Nie będę dłużej zaprzeczał. Jestem Nathanem Wardale'em, mężczyzną,

który zrujnował twojego ojca i twoje życie. Pragnę cię całkowicie i bez reszty. W sposób,

którego nie potrafisz sobie Wyobrazić i który nie ma nic wspólnego z tym głupim skraw-

kiem papieru. Twój widok, głos, smak... Słodka twarz, miękka skóra. Sposób, w jaki

przekrzywiasz głowę na bok, kiedy się zamyślasz. To, jak udajesz, kiedy się uśmiechasz,

że marszczysz brwi, tak by móc sprawiać wrażenie surowej przyzwoitki, nie tak młodej i

czarującej jak dziewczęta, którymi się zajmujesz. Na samą myśl o tobie zapiera mi dech.

A pocałunki w parku? - Powoli pokiwał głową. - Ich pamięć mnie prześladuje.

T L

R

background image

- Ty łajdaku! - Wyciągnęła rękę gotowa go uderzyć, ale złapał ją z łatwością i

przyciągnął Dianę.

Była tak słodka, jak pamiętał. Wdarł się w jej usta i po chwili poczuł, że z pasją

oddała pocałunek.

Nagle odepchnęła go i wytarła usta, jakby to, co zrobili, budziło w niej odrazę.

- Nienawidzę cię.

- Nawet mnie nie znasz. - Popatrzył na nią z żalem, mając nadzieję, że to złagodzi

jej wzburzenie. - Chciałbym, żeby to się zmieniło. Moglibyśmy zapomnieć o przeszłości.

Zacząć wszystko od nowa, tak jak planowaliśmy.

- Nie, dopóki istnieje weksel.

- W takim razie proszę bardzo. - Wsunął jej zobowiązanie do ręki i zacisnął na nim

jej palce.

Pomyślał, że wreszcie się stało. Ona miała ten papier, a nie on. Po to przecież

przyszła. Mogą zacząć od nowa.

W tym momencie zobaczył wyraz jej oczu. Wciąż go podejrzewała, spodziewając

się pułapki. Nie było sposobu przekonania jej, że nie liczył na wynagrodzenie. Gdyby

zostawił ją w spokoju, żyłaby, czekając na niego. A jeśli nie? Podczas ich pierwszej

wspólnej nocy byłaby w stanie myśleć tylko o tym.

- Czego ode mnie chcesz? - spytała Diana głosem pozbawionym wyrazu.

- A na co zasługuję, jak myślisz? - Jeśli uważa go za potwora, niech to powie.

Niech pośle go do diabła.

Podeszła do sofy stojącej przy kominku i położyła się na niej, zadzierając spódnice

i rozkładając nogi.

- Przestań natychmiast! - wykrzyknął Nathan.

Upuściła weksel na podłogę, a on niewiele myśląc, znów go podniósł.

- Nie chcę ani minuty dłużej znosić świadomości niespłaconego długu. Jak mam

żyć, wiedząc, że możesz przyjść po mnie w każdej chwili? To nie do zniesienia.

Zbliżył się do niej, a ona się nie podniosła, ale odsunęła, jakby myśl, że on mógłby

skorzystać z tego, co mu oferowała, była dla niej wstrętna.

T L

R

background image

- Pytałem cię. - Oskarżycielsko wskazał na nią palcem. - Pytałem, czy jesteś zado-

wolona, wykonując pracę damy do towarzystwa. Zapewniłaś mnie, że jest ci z tym do-

brze, że jesteś szczęśliwa. Kłamałaś?

- To było, zanim dowiedziałam się, kim jesteś.

- Rozumiem, że nie możesz być szczęśliwa ze mną. Ale wydawało mi się, że za-

czynałaś lubić Nathana Dale'a. Czy to też było kłamstwo?

- To była pomyłka. - Leżała nieruchomo na kanapie, pierś jej wznosiła się, a spód-

nice były w takim nieładzie, że pod nimi mógł dostrzec smukłe kostki i kształtne łydki.

Każdy ruch i oddech wydawał się zaproszeniem. Był pewien, że ona go pragnie,

choć przysięgała, że tak nie jest.

- To błąd, który można szybko naprawić. Nathan Dale, którego kochałaś, odszedł i

nigdy nie wróci. Czy naprawdę czujesz, że między tobą a Nathanem Wardale'em nie ma

niczego?

Zawahała się, po czym odrzekła:

- Między nami nie ma niczego poza tym papierem.

Nathan nie dał za wygraną. Spojrzał jej głęboko w oczy i uznał, że Diana blefuje.

Złamał jej serce swoją niedbałością. Była rozczarowana i zła. Bała się. Nie jego się

bała, ale tego, co była gotowa zrobić, gdyby jej znów dotknął. Miała nadzieję, że jedno

słabe kłamstwo sprawi, że on rzuci karty i odejdzie od stołu. Między nimi było o wiele

więcej, niż Diana była skłonna przyznać. Jeśli on pozwoli jej uciec, nigdy go nie zrozu-

mie. Wziął płytki oddech i przeczytał kartkę, jakby słowa były dla niego nowe, ale nie

miały znaczenia. A potem schował ją na powrót do kieszeni.

- W takim razie kłamałem, kiedy powiedziałem, że nie chcę go zrealizować. Jeśli

między nami nie ma miłości, to dlaczego mam oddać go bez zapłaty? - Poklepał się po

kieszeni. - Wciąż go mam, tak jak przez ostatnie dziesięć lat. W tym czasie nie próbowa-

łem cię krzywdzić, ścigać, upokarzać. I tak pozostanie, jeśli chcesz zniknąć z mojego ży-

cia. Skoro to dla ciebie takie ważne, w takim razie musisz wziąć weksel z mojego noc-

nego stolika. Wróć tu o ósmej wieczorem. Uporządkujemy sprawy między nami. Jeśli

potem będziesz chciała odejść, zabierzesz zobowiązania swego ojca ze sobą i będziesz

T L

R

background image

mogła z nim zrobić, co ci się żywnie podoba. Jak stąd wyjdziesz, nie zobaczysz mnie

więcej. Miłego dnia, panno Price.

Zostawił ją, wychodząc wielkimi krokami z gabinetu, i udał się na górę do swojej

sypialni. Diana wciąż leżała na kanapie. Gdyby pozostał jeszcze chwilę w jej towarzy-

stwie, mógłby ulec pożądaniu i rzucić się na nią jak zwierzę, za jakie go uważała.

Jego własne słowa zaszokowały go. Jaki dżentelmen powiedziałby cos takiego da-

mie? Zwłaszcza kobiecie, którą kocha. Jeśli jednak nie dostrzegła jego obrzydzenia do

samego siebie, mogła sobie myśleć, co jej się podoba. Skoro oczekiwała podłego uwo-

dziciela, będzie nim. Zagra w jej grę i pokona ją, bo co jak co - ale w grach był naprawdę

dobry.

Czym zresztą była miłość jak nie kolejną hazardową rozgrywką? Był pewien, że

Diana Price wróci do tego domu, gotowa dokonać ostatecznego poświęcenia, by zakoń-

czyć swoje sprawy z Nathanem Wardale'em. Czy jednak tak się stanie, kiedy drzwi się

zamkną i światła zgasną, to już zupełnie inna kwestia.

Kochała go przed tym porankiem. Gdyby jako Nathan Dale zwabił ją do siebie

przed dwoma dniami i poprosił o to, o co teraz się targowała, ofiarowałaby to chętnie.

Jeśli więc będzie miała czelność przyjść do niego wieczorem, da jej taką noc, jaką każdy

mężczyzna chciałby dać kobiecie, którą kocha, a potem zobaczy, czy ona będzie gotowa

go zostawić.

T L

R

background image

Rozdział piętnasty

Jak mogła być tak głupia?

Te słowa odbijały się niekończącym echem w głowie Diany, kiedy siedziała z Ve-

rity i Honorią w Białym Salonie, machinalnie wbijając i wyciągając igłę z robótki. Czy

ojciec nie ostrzegał jej przed takim dniem jak ten? Czy nie spędziła całego dorosłego ży-

cia w nieustannym napięciu, podejrzewając, że pewnego dnia rozlegnie się pukanie do

drzwi i pojawi się w nich mężczyzna, który będzie wiedział, co jest mu winna?

Naturalnie, Nathan Dale nie przyszedł jako uwodziciel. Chciał spotkać się z Mar-

cusem i jej widok najwyraźniej go zaskoczył. Jego ciekawość stanowiła od początku

wskazówkę i zarazem ostrzeżenie. Kto miałby powód, by się zainteresować damą do to-

warzystwa? Uwierzyła jednak podszeptom własnej próżności. Wyobraziła sobie, że mu

się spodobała.

Naturalnie mężczyzna z opisu jej ojca różnił się diametralnie od tego, który zapu-

kał do drzwi Carlowów. Ojciec opisał Wardale'a jako niedorostka. Bladego, chudego, o

zimnych oczach. Kiedy zaś poznała Nell, założyła, że brata i siostrę łączy większe ro-

dzinne podobieństwo, niż miało to miejsce w rzeczywistości.

Jeśli życie Nathana Wardale'a było tak ciężkie jak to opisywane przez Nate'a Da-

le'a, w takim razie osoba, którą widział jej ojciec, była zaledwie zarysem człowieka, któ-

rego poznała. Czy podobało mu się to, czy nie, służba na morzu wyrobiła mu mięśnie,

zmieniła karnację i chód. Trudy sprawiły, że spoważniał i stał się wrażliwy na uczucia

innych. Dopatrzyła się w sobie współczucia, więc je odpędziła. To wszystko nie miało

znaczenia. Wciąż ponosił odpowiedzialność za jej obecne położenie.

Widocznie rozterki odbiły się na jej twarzy, bo Verity odłożyła robótkę i z niepo-

kojem przyjrzała się Dianie.

- Na pewno dobrze się czujesz?

- Wszystko w porządku. - Jej głos zabrzmiał fałszywie nawet we własnych uszach,

a uśmiech zapewne wyglądał podobnie, bo teraz z kolei Honoria wbiła spojrzenie w

twarz Diany.

T L

R

background image

- Cóż, z pewnością nie wyglądasz dobrze. Może będzie lepiej, jeśli na dzisiejsze

przyjęcie udamy się bez ciebie.

Przyjęcie. Dając pochopną obietnicę Nathanowi Wardale'owi, zapomniała, że mia-

ła towarzyszyć pannom Carlow na wieczorze muzycznym. Będzie musiała kłamać, żeby

się z tego wyplątać.

- Chyba masz słuszność. To prawdopodobnie początek migreny. Powinnam się

dziś wcześniej położyć. W takim razie pozostałybyście bez przyzwoitki, a ja nigdy... -

Zostawiła tę myśl niedokończoną, czekając, aż któraś z dziewcząt połknie haczyk.

- Będziemy całkiem bezpieczne w towarzystwie lorda Keddintona - powiedziała

Honoria. - Obiecuję, że będę się wzorowo zachowywać, bo byłoby wyjątkowo nie w po-

rządku cię martwić.

Verity przytaknęła.

- Nie sprawimy ci kłopotu i nie narobimy hałasu po powrocie, tak by nie zakłócić

ci snu.

Albo zauważyć moją nieobecność, gdybym do tej pory nie wróciła, dodała w du-

chu Diana.

- Dziękuję wam - odparła z uśmiechem, ignorując poczucie winy, które dało o so-

bie znać na myśl o tym, jak łatwo przychodzi jej oszukiwanie przyjaciół.

To sprawka Nathana Wardale'a. Ciężko pracowała na swoją reputację, a gdy poja-

wił się w jej życiu, zaczęła kłamać, a nawet posunęła się do kradzieży. Teraz zaś przy-

gotowywała się do wymknięcia z domu, na zimno rozważając utratę cnoty z mężczyzną,

którego przecież nie znosiła. Ile jeszcze grzechów popełni, zanim on z nią skończy? Czy

niekontrolowany gniew stanowił jakąś rekompensatę?

Czuła gniew. Nigdy w życiu nie była tak wzburzona. Nawet kiedy ojciec stracił

dom, kazał jej usiąść i ze łzami w oczach tłumaczył, dlaczego muszą szybko wyjechać i

dlaczego ona, za wszelką cenę, musi unikać kontaktów z mężczyzną o nazwisku Warda-

le.

Gdy go wysłuchała, doznała szoku i potem przez długi czas była na niego zła, ale

tę złość złagodziła miłość i przebaczenie. Co dobrego przyszłoby jej z gniewu na ojca,

nawet gdyby jego zachowanie się nie zmieniło?

T L

R

background image

Nathan Wardale stał się człowiekiem, którego mogłaby kochać i szanować, gdyby

nie przeszłość. Czy nie wystarczała mu świadomość, że należy do niego jej ciało? Czy

koniecznie musiał również wygrać jej serce?

Roztopiła się niczym wosk pod wpływem jego pocałunków i tęskniła za dotykiem

jego dłoni. Nawet tego ranka, kiedy była na niego wściekła, zdołał przemienić jej gniew

w namiętność. Postępowała tak irracjonalnie i impulsywnie tylko wobec niego. Zupełnie

jakby na jego widok traciła rozsądek i spokój, które z niej emanowały w obecności in-

nych ludzi. Chciała go zranić, by cierpiał tak jak ona.

Znała miejsce pobytu Heleny Wardale.

Czy kiedykolwiek wymieniła imię tej kobiety podczas ich rozmów? Najwyraźniej

nie, ponieważ Nathan jakoś by to skomentował. Gdyby cokolwiek podejrzewał, zapytał-

by ją bezceremonialnie o nazwisko panieńskie żony Marcusa. Gdyby wiedział, jak blisko

jest rozwiązanie zagadki, porzuciłby tę farsę i błagał ją, żeby powiedziała mu całą praw-

dę. Z podobną determinacją doprowadzi dzisiejszego wieczoru do jej upokorzenia, kiedy

będzie chciała odzyskać wolność.

Ale teraz? Ona wykorzysta jego jedyną słabość dla swojej korzyści.

Zaczekała, aż dziewczęta opuszczą dom w towarzystwie lorda Keddintona, reagu-

jąc na ich troskę słabym podziękowaniem i obietnicą, że postara się dobrze wypocząć

podczas ich nieobecności.

Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, pobiegła do swojego pokoju. Rzuciła w kąt

suknię, którą nosiła jako zwyczajna Diana Price, dama do towarzystwa, i wyciągnęła z

garderoby zieloną jedwabną kreację, kupioną za pieniądze, które dał jej Nathan. Brudne

pieniądze, które miały uspokoić jego sumienie.

Zapięła ją i odwróciła się, by podziwiać swoje odbicie w lustrze. Suknia miała

głęboki zielony kolor jego oczu i była nieprzyzwoicie wycięta. Piersi omal nie wysko-

czyły z obcisłego stanika, mlecznobiałe i piękne. Będzie chciał dotykać tych piersi, była

tego pewna, i poczuła, jak przebiegł przez nią dreszcz. Zabrała się do czesania włosów,

wyciągając szpilki i rozplatając warkocze, aż loki sprawiały wrażenie, że przy najlżej-

szym dotknięciu rozsypią się na ramiona. Kolejny sposób, by złapać go w pułapkę, jeśli

jego słowa w parku były prawdziwe.

T L

R

background image

Od lat wyobrażała sobie, co by było, gdyby została zmuszona udać się do Nathana

Wardale'a i złożyć mu w ofierze swoje dziewictwo. Ale teraz? Pójdzie jako zdobywczy-

ni. Kiedy będzie próbował ją wziąć, ona będzie brała od niego na równych prawach. Bę-

dzie kusiła go, sprawdzała, do czego jest skłonny się posunąć, żeby odzyskać siostrę.

Potem zobaczą, kto jest panem, a kto niewolnikiem. Po skończonych przygotowa-

niach narzuciła pelerynę i wymknęła się tylnymi drzwiami na ulicę, gdzie przywołała

dorożkę. W czasie jazdy oparła się wygodnie o poduszki, upajając się okrucieństwem

tego, co zamierzała zrobić. Jak najskuteczniej go zranić? Jeśli zaatakuje od razu, szok

wytrąci go z równowagi i zakłóci resztę jego planów wobec niej. Wówczas zgodzi się

wymienić weksel na jej informacje o Helenie.

Może mogłaby delektować się tą chwilą. Będąc przez cały czas panią sytuacji,

pozwoli mu myśleć, że to on ją kontroluje. Może nawet nie zdradzi sekretu. Wyjawi je-

dynie jakieś strzępki prawdy. Nic więcej. Sprawi, że będzie cierpiał tak jak ona, nie bę-

dąc pewnym, czy się czegoś w ogóle dowie i kiedy to nastąpi. Zatajenie dobrej nowiny

będzie równie dotkliwe, jak zawieszenie wyroku.

Dorożka zajechała przed budynek, który kiedyś był jej domem. Otuliła się szczel-

nie peleryną i naciągnęła kaptur, by zasłonić twarz przed woźnicą, dała mu znak, by za-

czekał, wysiadła i pospieszyła do frontowych drzwi. Na jej pukanie odpowiedział Ben-

ton. Wyglądał tak samo, jak zapamiętała go z dzieciństwa. Kiedy otwierał jej drzwi

wcześniej tego dnia, nie był w stanie opanować radosnego okrzyku „Panienka Diana!",

zupełnie jakby jej wściekłość na niego i na Wardale'a nie mogły stłumić jego szczęścia,

że widzi ją w dobrym zdrowiu.

- Jestem oczekiwana - powiedziała, na co zareagował beznamiętnym skinieniem

głowy.

Nie dała mu innego wyjaśnienia, ale na pewno się domyślił, co wkrótce nastąpi.

Zalała ją fala wstydu, bo było to tak, jakby ojciec dożył chwili jej hańby. Benton chciał

wziąć od niej pelerynę, ale cofnęła się gwałtownie, zupełnie jakby nawet najlżejsze do-

tknięcie było atakiem.

Kamerdyner skulił się i ręce mu opadły. Po chwili mamrocząc, że zawiadomi pana,

poprowadził ją do salonu i zamknął drzwi przed wścibskimi oczami.

T L

R

background image

Dom wydawał się bardzo cichy, bo prócz Bentona w zasięgu wzroku nie było żad-

nego lokaja, pokojówki czy innego służącego. Wystarczyło, by tylko jedna para oczu

widziała ją wchodzącą do środka. Ile osób dowie się o jej upadku, zanim ten wieczór do-

biegnie końca? Czy po przestąpieniu tego szczególnego progu będzie mogła powrócić do

dawnego życia? To chyba niemożliwe. Niecały tydzień temu była szczęśliwie zakochaną

kobietą. Teraz do tego mężczyzny czuła jedynie odrazę, a tamto uczucie wydawało jej się

odległym wspomnieniem.

Widok domu wywołał w niej niejasne uczucia. Przypominał jej nocną marę.

Gdziekolwiek spojrzała, widziała coś znajomego. Znała te pokoje, ale wszystko było nie

tak. Zauważyła mały stolik z marmurowym blatem, pod którym bawiła się jako dziecko.

Kiedyś był w górnym holu. Jak to się stało, że znalazł się tutaj? Gdzie z kolei podział się

zegar z kurantem, który stał na gzymsie kominka? Wazon z ciętymi kwiatami wyglądał

bardzo ładnie, ale czy nie powinien zdobić holu?

Było tak, jakby czas odmienił dom, podobnie jak przypływy i odpływy zmieniają

piach na plaży. Nic nie wyglądało tak, jak to sobie wyobrażała, marząc, że wraca tu

triumfująca i wyrzuca uzurpatora.

To nie był jej salon, choć robił przyjemne wrażenie, a w innych okolicznościach

mogłaby nawet uznać go za wygodny. Ogień w kominku i wazon z kwiatami, ustawiony

na gzymsie, wydawały się milsze niż beznamiętne tykanie zegara. Zmarszczyła czoło.

Spodziewała się, że poczuje coś więcej. Szczęście albo smutek, albo, co bardziej praw-

dopodobne, słuszny gniew na mężczyznę, który zabrał jej dom i dołożył starań, by ze-

trzeć z niego ślady poprzednich właścicieli.

Tymczasem było tak, jakby jakaś część jej gniewu znikła wskutek tej zmiany. To

już nie był jej dom. Nawet gdyby wróciła, proste przestawienie mebli nie przywróciłoby

przeszłości. Nie mogło też zmienić niczego, co już się zdarzyło.

Drzwi się otworzyły i bez zapowiedzi wszedł Nathan Wardale. Uśmiechnął się do

niej, jakby nic się między nimi nie zmieniło.

- Witaj, Diano. - Wyciągnął rękę. - Benton nie wziął od ciebie peleryny? Proszę,

pozwól mi to zrobić. Może kieliszek wina?

T L

R

background image

Wściekłość zakipiała w niej na nowo. Jak on śmiał udawać, że to zwyczajna wizyta

i że ona oczekuje jego gościnności?

- Wino nie będzie konieczne. Załatwmy nasze interesy - powiedziała przez zaci-

śnięte zęby. - Dorożka czeka, a ja zamierzam wrócić do domu przed dziesiątą.

- Powiedziałaś woźnicy, żeby zaczekał? - Spojrzał na nią dziwnie, a potem

uśmiechnął się, jakby z litością. - Odeślę go. Posłałbym służącego, ale prawie wszystkim

dałem wolne na ten wieczór. Pomyślałem, że tak będziesz wolała.

- Wieczór? - Bezczelność tego mężczyzny była zdumiewająca. - Nie potrzebuję ty-

le czasu, żeby załatwić sprawę.

- A jednak potrzebujesz. - Nathan znów się uśmiechnął. - Jesteś wyjątkowo naiw-

na. Musisz jednak uznać, że jestem bardziej doświadczony w sprawach, które zajdą dzi-

siejszego wieczoru, i pozwolić, żebym to ja ustalał warunki.

Zanim zdołała się odezwać, wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Diana od-

ciągnęła zasłonę i wyjrzała przez frontowe okno w samą porę, by zobaczyć, jak podaje

woźnicy banknot, po czym daje mu znak, by odjechał. Ulica wyglądała tak, jak zapamię-

tała, ale czerwony jedwab, z którego uszyto zasłony, nie miał nic wspólnego z zielonym,

którego się spodziewała. Zamknęła oczy na widok tego dysonansu i próbowała ustalić,

czy władcze zachowanie Nathana doprowadza ją do większej furii, czy też powoduje

wzrost nerwowości.

Łatwo było spiskować przeciwko niemu, kiedy się nie patrzyło w ciemnozielone

oczy. Można było zapomnieć, że ten mężczyzna jest mistrzem hazardu i potrafi ukryć

prawdziwe uczucia. Inaczej nie zdołałby odzierać innych z ich skarbów. Musiała zacho-

wać czujność, bo gdyby zaczęła myśleć o nim jako o prawowitym właścicielu tego do-

mu, jak mogłaby być na niego zła?

Kiedy powrócił, znów się uśmiechał, zupełnie jakby uznał jej nieuchronnie zbliża-

jący się upadek za zabawny.

- Chciałaś zatrzymać dorożkę, jakbyś załatwiała drobną sprawę. Ile czasu może to

zająć, jak uważasz?

Zastanawiała się, czy to pytanie miało ukryty cel, czy stanowiło jedynie próbę

przeciągnięcia spotkania.

T L

R

background image

W podobny sposób rozmyślała nad jego wszystkimi innymi pytaniami od dnia,

kiedy się poznali.

- Najmniej jak to możliwe. Już zabrało mi dziesięć lat życia. Nie zamierzam stracić

nawet chwili więcej, niż to konieczne.

Chciała, by te słowa go zabolały, ale jeśli tak było, nie pokazał tego po sobie.

Wzruszył ramionami.

- Zajmie tyle, ile trzeba. Nie tak mało, jak ty byś chciała. Nie tak dużo, jak ja bym

chciał. Gdybym był niezdarny, samolubny albo okrutny, już teraz mogłabyś siedzieć w

dorożce. Moglibyśmy załatwić nasze interesy tutaj na dywanie albo przy ścianie i nawet

nie musielibyśmy sobie zawracać głowy rozbieraniem.

Nathan objął Dianę czułym spojrzeniem i przez chwilę osłabła, pragnąc, by ten

mężczyzna mógł stać się na powrót Nathanem Dale'em.

- Słyszałem opowieści o sułtanach w seraju, którym ta sprawa zajmowała całe dnie,

a nawet tygodnie. Powolne zdejmowanie szat, pozbywanie się zahamowań, przygotowa-

nie umysłów i ciał obojga uczestników, wyostrzanie zmysłów. A wszystko po to, by do-

cenić finał. To nie jest coś, z czym należy się spieszyć.

Ściszył głos i mówił coraz wolniej, zatrzymując się na każdym słowie. Czy to jej

wyobraźnia, czy naprawdę czuła zapach trociczek, słyszała egzotyczną muzykę i sma-

kowała daktyle? Widziała siebie leżącą na jedwabnych poduszkach, a on pochylał się nad

nią, pieszcząc i perfumując jej nagie ciało.

Wstrzymała oddech, bo ten obraz był przyjemny, i próbowała ponownie przywołać

gniew. Spostrzegła, jak wyraz twarzy Nathana zmienił się, jakby odgadł, co sobie wy-

obraziła, i spodobało mu się to.

- Wrócisz do domu przed świtem. Nie za późno, by zniszczyć sobie reputację, jeśli

udało ci się ukryć nieobecność. - Przerwał i po chwili dodał: - Naturalnie jeśli wciąż

chcesz przez to przejść. Nie zamierzam zmuszać cię do robienia czegokolwiek, co uwa-

żasz za wstrętne. Nie jest za późno, żebyś zmieniła zdanie.

- Nie. Jestem zdecydowana. - Głos nie zabrzmiał pewnie nawet w jej uszach.

T L

R

background image

Dał jej szansę wycofania się. Dlaczego z niej nie skorzystała i nie uciekła? Albo

nie potraktowała jej jak zwycięstwa? Wystarczyło powiedzieć: „Tylko mnie dotknij, a

nigdy nie zobaczysz Heleny".

Tymczasem jej zdradziecki umysł zastanawiał się nad tym, jak by to było, gdyby

nieuchronnie zbliżający się rytuał zajął całe tygodnie. Nathan działał tak metodycznie, że

każda myśl, każdy uśmiech, każde słowo wydawało się zajmować godziny, zanim dotar-

ło do niej. Upłynęło jeszcze parę uderzeń serca, nim powiedział:

- W porządku. W takim razie zaczynajmy.

Położył dłonie na jej ramionach i zsunął pelerynę.

Kiedy się odwrócił i zobaczył Dianę w zielonej sukni, zamarł w bezruchu, jedynie

jego spojrzenie wędrowało po całym jej ciele, zatrzymując się dłużej na ramionach i na

wpół obnażonych piersiach.

- Taka piękna, ale za dużo, za szybko - szepnął. - Jesteś jak uczta, a ja umieram z

głodu. Przychodzisz tak do mnie, wiedząc, że poza przypadkowym muśnięciem pierw-

szego dnia nigdy nie dotknąłem twojej dłoni bez rękawiczki?

Z czułością położył ręce na ramionach Diany, powiódł nimi do dłoni i uniósł je do

ust. Następnie powoli zsunął długie białe rękawiczki, odsłaniając wrażliwą skórę przed-

ramion cal po calu. Rękawiczki upadły na podłogę, a on znów uniósł jej dłonie. Potarł je

zamkniętymi wargami, a potem otaczając palcami nadgarstki, całował ich wnętrza.

Wreszcie dotarł ustami do jej nadgarstka i językiem dotykał jej skóry w rytmie pul-

sowania krwi.

Gdzieś głęboko w niej pojawił się nieoczekiwany dreszcz rozkoszy.

Uśmiechnął się.

- To dlatego nie wolno się zbytnio spieszyć. - Trzymał ją za czubki palców, idąc

tyłem do drzwi. - Musimy tak wiele się nauczyć. - Ani na moment nie odrywał od niej

wzroku, kiedy prowadził, pociągając ją za sobą po schodach i dalej korytarzem, aż do

apartamentów pana domu.

Diana poszła za nim, nie będąc w stanie się opierać, jakby pocałunki składane na

jej rękach przywiązały ją do niego bardziej niż jakiekolwiek okowy. Rozglądając się

wokół, zobaczyła, że w ciągu tych dziesięciu lat wystrój holu też się zmienił. Kolory,

T L

R

background image

meble i ozdoby wiszące na ścianach były inne albo stały w innych miejscach. Dom różnił

się od tego, który kiedyś opuściła, tak samo jak ona nie była tamtą osobą. Również

Nathan Wardale był innym człowiekiem od tego, którego spodziewała się tu znaleźć.

Jednak nie. To mężczyzna, który zrujnował jej ojca. Nie wolno jej o tym zapo-

mnieć. Opowieści Nathana Dale'a o ciężkim życiu i stracie rodziny nic dla niej nie zna-

czyły. Nie usprawiedliwiały tego, co zrobił. Różni ludzie cierpieli, a jednak nie kupowali

i nie sprzedawali niewinnych dziewcząt przy karcianym stoliku.

Tymczasem on wciąż patrzył na nią w zachwycie, jakby nic takiego się nie wyda-

rzyło. Patrzył tak, jak mógłby patrzeć zakochany mężczyzna, zupełnie jakby nie istniała

przeszłość ani przyszłość poza ramionami kochanki.

Przestąpili próg i weszli do sypialni. Nathan puścił dłonie Diany i zamknął drzwi,

odcinając ich od reszty świata. Po chwili wrócił. Stanął bardzo blisko i pocałował ją w

kark tak jak wtedy w parku. To było słodkie i delikatne. Na pewno nie tak wyobrażała

sobie pocałunki tego, który miał ją ograbić z cnoty.

- Chciałbym dotknąć twoich włosów.

Podeszła do lustra stojącego na wysokiej toaletce i wyciągnęła pozostałe szpilki z

włosów, gotowa je uwolnić. Napotkała jego odbicie. Patrzył na nią jak zahipnotyzowany.

Pławiła się w cieple tego spojrzenia, bo było tak łagodne jak dotyk jego rąk, kiedy ją tu

prowadził. Chociaż słowa były uwodzicielskie, wszystko w jego działaniach było obli-

czone na to, by ją uspokoić. Nie grozić, a stopniowo nakłaniać do reakcji. Gdy obserwo-

wała Nathana, poczuła, jak gniew ją opuszcza, a on wyczytał to w jej spojrzeniu, bo za-

czerpnął głęboki oddech i zaproponował:

- Rozbierzmy się.

Ogarnął ją niepokój i złość. Jak ma zastawić pułapkę, skoro sama staje się przynę-

tą? Wprawdzie wyjęcie kilku szpilek i zdjęcie rękawiczek nie czyniło szkody na jej ho-

norze, ale jak długo jeszcze będzie bawić się w tę grę, zanim ją zakończy? Nie spostrze-

gła nigdzie weksla, po który przyszła. Coraz trudniej jej też było widzieć przeciwnika w

mężczyźnie stojącym przed nią z takim szacunkiem. Zebrała się na odwagę i sięgnęła do

tyłu, by rozpiąć pierwszy z maleńkich haczyków stanika sukni.

- Rozbierzmy się nawzajem - zaproponował Nathan i ujął dłonie Diany.

T L

R

background image

Zbliżył je do swoich warg i tak długo je nimi drażnił, aż poczuł, jak jej palce się

odprężają, a potem poprowadził je do swojego fularu.

Zastygła w bezruchu, niepewna, wciąż czekając na atak, który dałby jej powód do

odepchnięcia Nathana. Po chwili ujęła fular pewniej i pociągnęła delikatnie, patrząc, jak

elegancki węzeł znika, a pasek jedwabiu upada na podłogę.

Nigdy przedtem nie przyszło jej do głowy przyglądać się męskiej szyi. Wyciągnęła

rękę. Miał gładką skórę, dokładnie ogoloną, choć był późny wieczór. Może zrobił to dla

niej? Rozpięła kołnierzyk jego koszuli i pozwoliła sobie dotknąć palcami wgłębienia po-

niżej gardła.

Zamknął oczy i napawał się urokiem chwili. Znów pocałował Dianę, jedną ręką

przytrzymując jej kark. Tym razem był śmielszy, otworzył jej usta i zaczął pieścić ich

wnętrze językiem, a potem wciągał jej język w swoje usta. Nie powinno jej się to podo-

bać, a jednak się podobało. Wciąż opierała dłoń na jego szyi i czuła, jak puls Nathana

przyspieszył, kiedy stał się bardziej namiętny. Oderwał się, by ucałować zagłębienie po-

niżej jej szyi, a potem odchylił jej głowę do tyłu, by oprzeć policzek o jej dekolt i przy-

cisnąć usta do wzgórków piersi. To było oszałamiające. Ledwo zdała sobie sprawę z le-

ciutkiego dotknięcia palców na plecach. A kiedy się wycofał, jej suknia była rozpięta i

nie przylegała do ciała, a rękawy zsuwały się z ramion.

Uniósł jej brodę tak, by ich usta znowu się zetknęły. Gdy pocałunek dobiegł końca,

szepnął:

- Jesteś taka piękna. Równie piękna w tej jedwabnej sukni, jak pod nią. Przysię-

gam, że jeśli mi się oddasz, nie będziesz tego żałowała. - Obsypał pocałunkami twarz,

włosy i szyję Diany, obejmując ją mocno ramionami.

W pewnym momencie poprosił:

- Pomożesz mi zdjąć surdut?

Nie było trudno przejechać dłońmi w górę jego ciała, dotrzeć do ramion i zrzucić z

nich surdut. Upadł na podłogę.

- To nieważne - odezwał się Nathan, widząc, że Diana zamierza podnieść surdut.

T L

R

background image

Trzymał dłonie na jej plecach. Rozpostarł palce, by objąć nimi jak najwięcej i po-

cierał delikatnie, a drugą ręką gładził ją po karku i włosach. Guziki jego kamizelki uci-

skały ją w pierś, więc odpięła je, jeden po drugim.

Całował ją, przejeżdżając językiem po jej zamkniętych wargach, aż znów je roz-

chyliła. Wyglądało na to, że nie może się nim nasycić. Kiedy Diana przerwała pocałunek,

by zaczerpnąć tchu, uświadomiła sobie, że przez ten czas zdążył ściągnąć jej suknię do

bioder, a jego kamizelka poszła w ślad za surdutem i znalazła się na podłodze.

Spojrzał w dół i roześmiał się niepewnie.

- Mój lokaj będzie zdegustowany. - Znów przygarnął ją do siebie. - Żartuję. Jeste-

śmy sami. Całkiem sami. - Zsunął suknię. - Nikt niczego nie zobaczy ani nie usłyszy. A

ja nie zdradzę się słowem o tym, co tu zajdzie. - Sięgnął ku jej plecom i rozwiązał sznu-

rówkę gorsetu.

Przez chwilę zatęskniła za jego pierwszą sugestią, żeby zrobili to szybko, nie za-

wracając sobie głowy zdejmowaniem ubrania. To wymykało się spod kontroli, a jej my-

śli skupiały się tylko po to, by znów się rozproszyć. Niewiele myśląc, powędrowała dło-

nią po ciele Nathana i przez płótno poczuła miękkość włosów, gładkość skóry i twarde

płaskie brodawki jego piersi.

Uśmiechnął się do niej i westchnął.

- Twój dotyk jest tak delikatny. Nie jestem przyzwyczajony do delikatności.

Zastanowiła się, czy chciał przez to powiedzieć, by była śmielsza. Zaskoczyła sa-

mą siebie, że dba o to, czego on sobie może życzyć. W ich umowie nie było niczego, co

by ją obligowało do działania.

- Dotykaj mnie tak, jak ty chciałabyś być dotykana, tak bym wiedział, co ci spra-

wia przyjemność. - Położył dłonie na jej piersiach, ale nie próbując robić niczego więcej.

To było nie do wytrzymania. Skóra pod jego dłońmi zaczęła ją palić, a sutki na-

pięły się, jakby jej ciało wyobrażało sobie dotknięcia jego palców i ich siłę. Na twarzy

Nathana pojawił się leniwy uwodzicielski uśmiech, gdy pochylił się, by pocałować Dia-

nę, chwytając jej dolną wargę zębami i delikatnie ją ssąc.

T L

R

background image

W Dianie rozgorzała namiętność. Właśnie tego chciała. Poczuć, jak Nathan jej do-

tyka, jak ją bierze. Uchyliła się od pocałunku i ukryła twarz na jego torsie. Przytknęła do

niego wargi, liżąc płótno koszuli, aż zrobiło się wilgotne i przylgnęło do jego skóry.

Wziął głęboki oddech i zaczął intensywniej pieścić jej piersi. Po chwili oderwał

dłonie i ujął nimi twarz Diany, przyciągając ją do swoich ust i całując je z oszałamiającą

siłą, napierając, aż poczuła to wtargnięcie w głębi swego ciała. Uczucie oczekiwania na-

rastało. W pewnym momencie Nathan zdarł z Diany halkę, a potem przyciągnął jej bio-

dra do swoich. Uświadomiła sobie, że to, co robili, jest niczym w porównaniu z tym, co

zrobią.

Wtedy doznała wrażenia, że tonie. Ciało jej drżało, mięśnie same się napinały,

jakby chciała całkiem poddać się temu uczuciu, zagarnąć je w siebie i zatrzymać na

zawsze. Nathan ujął jej pierś i pieścił ją tak długo, aż Diana doświadczyła rozkoszy.

Kiedy uniesienie przeminęło, osłabła szepnęła:

- Co się ze mną dzieje?

Uniósł głowę i uśmiechnął się do niej.

- Nic, co nie powinno się dziać. I nic, co nie stanie się znów. Oto powód, dla któ-

rego uznałem, że nie ma potrzeby kazać woźnicy czekać. Nie chciałem, żeby to nasze

sam na sam ograniczyło się do kilku minut, podczas których tylko brałbym, zamiast da-

wać. - Padł przed nią na kolana, pozwalając, by dłonie zsuwały się wzdłuż jej ciała, aż do

kostek, a potem powoli przesuwał je w górę nóg, dotykając pończoch, aż dotarł do ich

końca. - Rozumiem twoje poświęcenie i chcę stać się go wart.

Rozpinał podwiązki, od czasu do czasu gładząc odsłonięte nogi. Za każdym razem

Diana czuła, jak przechodzi przez nią dreszcz, jakby ciało pamiętało spełnienie, którego

niedawno doświadczyła. Nathan zsunął powoli pończochy do kostek, nie szczędząc jej

przy tym pieszczot, a potem uniósł jedną nogę i po chwili drugą, by zdjąć pantofle i

pończochy.

Zanim znów zdołał ją pocałować, Diana sięgnęła do jego koszuli i ściągnęła mu ją

przez głowę, by móc go podziwiać w pełni. Wciąż klęczał przed nią i przez chwilę wy-

obrażała go sobie bezbronnego, jakby istotnie byli w seraju, a on istniał jedynie dla jej

T L

R

background image

przyjemności. Na próbę uniosła gołą stopę i przesunęła nią po wewnętrznym szwie jego

spodni, czując, jak napinają się mięśnie jego uda.

Pogładził lekko jej podbicie, aż się roześmiała, i pozwolił, by wyrwała stopę, uni-

kając dalszego łaskotania. Oparła ją o jego ciało, musnęła nią jego męskość. Patrzyła, jak

twarz Nathana zmienia się pod wpływem tych doznań.

Nagle pochylił się, złapał Dianę pod kolanami, zagarnął w objęcia i wielkim kro-

kami przeszedł przez pokój do łóżka, gdzie położył ją na stosie poduszek. Koszulka pod-

jechała wysoko, odsłaniając jej nogi i on stał, patrząc na nią - leżącą z rozsuniętymi uda-

mi i piersiami napierającymi na delikatną tkaninę.

W ciągu godziny sam na sam z tym mężczyzną stała się rozpustnicą. Podobało jej

się to. Chwyciła brzeżek koszuli, by pociągnąć ją wyżej w niemym zaproszeniu.

Uniósł dłoń, by ją powstrzymać, a potem oparł się o jeden ze słupków łóżka, ścią-

gając buty i pończochy i sięgając do guzików spodni.

- Rozumiesz, co ze mną robisz, panno Price? Jeszcze trochę tej zabawy i dojdę, za-

nim cię dotknę. A wtedy będziemy musieli zaczynać od nowa.

Stał przed nią nagi, podniecony, a ona zrzuciła z siebie ostatnią część garderoby i

ulokowała się na powrót na poduszkach, czekając na to, co nastąpi.

Ukląkł na łóżku, a potem nakrył ją swoim ciałem, całując jej usta, oczy, podbró-

dek, powoli wytyczając gorący szlak aż do nabrzmiałych piersi, a kiedy niemal oszalała z

pożądania, zsunął się jeszcze niżej, by pieścić ją, aż nie była w stanie się bronić i całe jej

ciało drżało w falach ekstazy, błagając o to, by je napełnił. Zrobił to ze słowami:

- Moja miłości.

T L

R

background image

Rozdział szesnasty

Gdzie się podziały jej rękawiczki?

Na podłodze, gdzie je rzuciła? Nerwowo obmacywała dywan. Salon był pogrążony

w mroku. Świece się dawno wypaliły, ogień w kominku wygasł i było jej zimno, a świt

jeszcze nie nadszedł.

- Dobrze się pani czuje, panno Diano?

Drgnęła i próbowała odruchowo poprawić włosy, suknię, cokolwiek... bezładnie

trzepotała rękami wokół siebie niczym spłoszony ptak, rozpaczliwie starając się zapew-

nić samą siebie, że nic w jej powierzchowności się nie zmieniło, a kwit dłużny spoczywa

bezpiecznie w jej kieszeni, gdzie wcisnęła go, zanim wyśliznęła się z sypialni w poszu-

kiwaniu peleryny.

Głos dochodził zza jej pleców, z holu. Jeśli kamerdyner nie domyślił się celu jej

wizyty, kiedy się pojawiła, teraz nie powinien mieć wątpliwości. Odwróciła się do niego,

próbując się uśmiechnąć. Udawała, że jest opanowana, choć było jej do tego daleko.

- Czy dobrze? Oczywiście, Benton. Nic mi nie jest.

Patrzył na nią, ale w jego wzroku nie wyczytała dezaprobaty, tylko niepokój.

- Jest pani pewna, panno Diano? Nie zrobił pani krzywdy?

Nagle nabrała pewności, że wystarczyłoby tylko podnieść głos i wszcząć alarm.

Nathan zostałby wyciągnięty z łóżka i pobity do krwi przez własnych służących.

Posłała Bentonowi kolejny fałszywy uśmiech.

- Czy nie zrobił mi krzywdy? Oczywiście, że nie. Nie musisz się martwić, ale

mógłbyś mi sprowadzić dorożkę, jeśli łaska. Chciałabym wrócić do domu hrabiego Na-

rborough. Dyskretnie, o ile to możliwe.

- Bardzo dobrze, panienko. Nie trzeba wołać dorożki, powóz pana Wardale'a jest

do pani dyspozycji. Natychmiast się tym zajmę. A druga rękawiczka leży pod stolikiem.

Proszę bardzo.

Schylił się i podał rękawiczkę, po czym poprowadził Dianę do frontowych drzwi i

wyszedł na zewnątrz, żeby przywołać woźnicę.

T L

R

background image

Jak tylko znalazła się w powozie, opadła bezwładnie na siedzenie, z nogami osła-

błymi z ulgi. Była zadowolona, że ojciec nie dożył tego dnia: jego jedyna córka stała się

kochanką mężczyzny, który go doprowadził do ruiny.

Tymczasem Nathan Wardale spał w swoim łóżku, nie mając pojęcia, że jedna z

jego sióstr jest cała i zdrowa. Diana nie powiedziała mu o tym nawet w formie złośliwej

aluzji. Zaledwie parę godzin temu czerpała wielkie zadowolenie z faktu, że kontroluje

stopień jego cierpienia, ale stała się tak samo winna wszystkiemu, co się między nimi

wydarzyło. Mogła udawać, że to zostało na niej wymuszone przez złego człowieka, który

zasługiwał na najgorsze nieszczęścia, jakie mogła na niego sprowadzić. Za pierwszym

razem, być może.

Ale to, co wydarzyło się później...

Znów poczuła słabość w nogach. Nie rozdzielając się, drzemali w swoich objęciach

przez krótki czas. Potem ona obudziła się, niespokojna, a wszystkie myśli o zemście

pierzchły. Trąciła go w ramię żartobliwie i przekręciła się tak, że Nathan znalazł się pod

nią. Pocałowała go w usta, a on oddał pocałunek, ale nie zrobił żadnego ruchu, by ją

przytrzymać, choć czuła, jak rośnie w niej. Usiadła na nim i zaczęła się kołysać, a on

zgiął kolana, podtrzymując jej plecy. Po falach ekstazy zacisnęła uda na jego ciele, aż

odpowiedział krótkimi, mocnymi pchnięciami, uśmiechając się, kiedy doprowadzał się

do spełnienia.

Patrząc, jak zapada w sen, leżąc pod nią, poczuła się mocna, a ta moc nie miała nic

wspólnego z zemstą. Gdyby to była bitwa, wyszłaby z niej zwycięsko. A gdyby chciała,

mogłaby uczcić to zwycięstwo, biorąc go znów.

Wówczas wkradły się wątpliwości. Kiedy była pewna, że on się nie obudzi,

ostrożnie ześliznęła się z łóżka, ubrała się, jakby nic się nie zmieniło, i wzięła skrypt

dłużny. Leżał na nocnym stoliku, tak jak obiecał Nathan. Zamknęła drzwi tak cicho, jak

zdołała, i zeszła do salonu.

Mało brakowało, a rozpadłaby się na kawałki. Na szczęście Benton był pomocny,

stangret grzeczny, a podróż krótka. Wśliznęła się do domu Carlowów, nie napotykając po

drodze ani służby, ani nikogo z rodziny. Bezpiecznie dotarła do swojego pokoju. Przez

szyby zaczynał sączyć się świt. Mogła poleżeć jedynie przez parę chwil, a powinna zo-

T L

R

background image

stać w łóżku przynajmniej na tyle długo, by pognieść pościel. Inaczej na pewno pojawią

się pytania o to, gdzie spędziła noc. Umyje się i wróci do dawnego życia, jakby nic się

nie wydarzyło.

Najpierw jednak wyrzuci ten przeklęty kawałek papieru do kominka i będzie pa-

trzyć, jak płonie. Będzie trącać w niego pogrzebaczem, aż zostanie z niego popiół, a po-

tem porozrzuca popiół i zostanie tylko pył.

Wreszcie będzie wolna.

Zamknęła drzwi za sobą, po czym wyjęła papier z kieszeni i spojrzała na drżące

pismo zrozpaczonego ojca. Uświadomiła sobie, tak samo jak poprzednio Nathan, że nie

może go wyrzucić. Nie był to dług honorowy; danie go czy wzięcie nie miało nic wspól-

nego z honorem. Było to osobliwe, smutne przypomnienie nocy, podczas której wszystko

się zmieniło. To dlatego Nathan go zatrzymał, była tego pewna. Nie jako groźbę i nie ja-

ko karę. Rzeczywiście nigdy nie zamierzał jej odnaleźć i domagać się spłaty. Trzymał

go, bo nie chciał zapomnieć o tym, co się stało, bo nie chciał powtórzyć tego błędu.

Obracała zobowiązanie ojca w rękach, składając wzdłuż dawnych zagięć. Teraz to

ona nie chciała zapomnieć. Ten papier doprowadził ją do Nathana Wardale'a. Byłoby

wyjątkową głupotą wrócić do niego i poświęcić się niepoprawnemu hazardziście, który

nie był lepszy od jej ojca. Nie chciała jednak zapomnieć chwil, które z nim spędziła, tak

jak nie chciała powtórzyć błędu i zakochać się w nieodpowiednim mężczyźnie.

Wzięła głęboki oddech na wspomnienie głębokiej satysfakcji, jakiej doznała pod-

czas minionych godzin. Tego, jak się czuła, kiedy po wszystkim czule ją obejmował, pa-

trząc jej w oczy. Było to równie przerażające, co słodkie. Jak dobrze byłoby mieć życie

pełne podobnych doznań.

Jednak co bardziej prawdopodobne, gdyby wróciła do Nathana Wardale'a, jej życie

wypełniłoby się samotnymi nocami, wrzeszczącymi dziećmi, złym i zdystansowanym

mężem, który dbałby bardziej o karty niż o nią. Pamiętała, jak jej matka płakała, kiedy

myślała, że nikt jej nie słyszy, i jak rozpaczała, gdy ojciec nie chciał odejść od zielonego

stolika. Szczęście Nathana w końcu się od niego odwróci. Potem pojawią się długi, lu-

dzie, który je egzekwują, i całkowita ruina. Wystarczyło tylko spojrzeć na ten papier, by

wiedzieć, dlaczego nie może być z Nathanem.

T L

R

background image

Schowa go gdzieś. W szafie, razem z banknotami, a może między stronami książki,

gdzie będzie tkwił zapomniany. Na nocnym stoliku leżał tomik poezji. Nie musiała

otwierać go ponownie, by zdać sobie sprawę, skąd pochodził, czy się upewnić, że

wstążka służąca jako zakładka jest jej własnością. Nathan wziął książkę z jej dawnej sy-

pialni.

Próbował powiedzieć jej prawdę. Przed tą notką, nim odszukała dla niego dziennik.

Nawet przed pierwszym pocałunkiem. Szukał sposobu, żeby jej wyjawić tak delikatnie,

jak się da, kim jest, i zapewnić, że ona nie musi się go bać. To ona nie widziała tego, co

było przed samym nosem, bo była zaślepiona wyobrażeniami związanymi z jego osobą.

Nawet jeśli nie mogła przebaczyć mu tego, co stało się dawniej, zasługiwał przecież

na odrobinę zaufania i życzliwości za to, że próbował być miły. W jej mocy było położyć

kres przynajmniej części jego cierpienia. I cierpienia Nell. Jednak tego nie uczyniła.

Ogarnął ją wstyd. Cokolwiek się zdarzy w przyszłości, nic dobrego nie przyjdzie z

zachowywania urazy albo wymierzania kary za dawne błędy. Kiedy Marcus i Nell wrócą

z Northumberland, ona znajdzie sposób, by powiedzieć na tyle dużo, żeby Nell mogła

odnaleźć brata. Bez względu na to, kim się stał, on i jego siostra wystarczająco długo byli

rozdzieleni, nie wiedząc o sobie nawzajem. Ona, Diana, nigdy go już nie zobaczy, natu-

ralnie. To byłoby zbyt bolesne. Nie może jednak być tą, która pozostawi ich w nieświa-

domości.

Wcisnęła weksel w książkę wraz z resztą pieniędzy i obwiązała całość wstążką,

jakby było można zamknąć ten rozdział jej życia, a może po to, by otworzyć go znowu w

dniu, w którym cała historia nie będzie tak świeża i bolesna.

Nathan poderwał się ze snu nagle, jakby brak Diany dotarł do jego świadomości.

Zamierzał się zdrzemnąć, a zasnął jak kamień. Tymczasem Diana wymknęła się z jego

łóżka. Pomacał prześcieradło obok siebie, próbując ocenić, czy jest jeszcze ciepłe od do-

tyku jej ciała. Weksel z szafki nocnej zniknął.

Wyskoczył z łóżka i otworzył drzwi na oścież, gotów złapać Dianę, zanim dojdzie

do frontowych drzwi.

- Zaczekaj!

T L

R

background image

Pokojówka wrzasnęła zaskoczona widokiem nagiego pana stojącego w korytarzu.

Skonfundowany, cofnął się o krok i zatrzasnął drzwi, mamrocząc przez nie przeprosiny.

Następnie poprosił tak łagodnie, jak zdołał, by pokojówka natychmiast przysłała do nie-

go Bentona. Zakłopotany własnym zachowaniem, wrócił do łóżka, owinął się prześciera-

dłem i zadzwonił po osobistego służącego.

Czyżby Diana nie zrozumiała po tym, co razem zrobili, że chodziło o coś więcej

niż kilka słów naskrobanych pospiesznie przez jej ojca całe lata przed ich spotkaniem?

Przecież uczynił wszystko, co w jego mocy, by jej to okazać, kochać ją i udowodnić, że

nie kłamał. A jednak zostawiła go. Poczuł się bardziej samotny niż po nocy spędzonej

przy stoliku do gry.

Podczas gdy lokaj pomagał Nathanowi się ubrać, Benton wyjaśnił, że panna Price

w nadzwyczajnym pośpiechu opuściła dom przed świtem. Twierdziła, że nic jej nie jest i

że nie ma najmniejszego powodu do niepokoju. Kamerdyner wygłosił swoje kwestie z

wyraźną dezaprobatą. Zupełnie jakby i bez tego nie było wystarczająco jasne, że uznał

postępowanie swojego pana wobec młodej damy za wysoce naganne.

Nathan wyobraził sobie, że jego umiejętności kochanka wystarczą, by zatrzymać

Dianę. Tymczasem odchodząc, dała mu wyraźnie do zrozumienia, że nim gardzi, i nie

wybaczy mu tego, co zrobił. Jeśli przypuszczał, że ona odrzuci te głęboko zakorzenione

przekonania po paru godzinach spędzonych z nim w łóżku, musi być tak podły, za jakie-

go go uważała.

Do diabła z obietnicą, że nie będzie szukał Diany, kiedy ona odejdzie. Jeśli miał

odrobinę honoru, nie mógł cofnąć danego słowa, lepiej było błagać o wybaczenie na sa-

mym początku. Powinien był paść przed nią na kolana i poprosić o jeszcze jedną szansę.

To nie byłoby takie trudne, bo kiedy ją zobaczył, olśniewającą w zielonym jedwabiu, z

pełnymi ustami i wielkimi, niewinnymi oczami, był gotów błagać. A potem ona z nim

pograła...

Była aniołem czy dręczycielką?

Nieważne. Była ideałem. Nie powinien pozwolić jej odejść.

Nie najlepszą opinię, jaką miał o sobie, potwierdził mimowolnie lokaj, który tak

mocno pociągnął za fular, zawiązując go wokół szyi Nathana, że o mało go nie udusił.

T L

R

background image

Choć ten mężczyzna nie był służącym w domu Price'a, bo przybył tu razem z Nathanem,

widać dołączył do pozostałych. Z drugiej strony, bez trudu przychodziło im brać od nie-

go pieniądze, kiedy nadchodził czas wypłaty. A on wciąż grał, mówiąc sobie, że od tej

gry zależy ich wynagrodzenie. To był jego obowiązek, od którego nie mógł odstąpić.

Czy naprawdę tak wiele potrzebował? Jego postępowanie było niemal uczciwe,

kiedy miał matkę i siostry, którymi się opiekował, najlepiej jak potrafił. Ale odkąd je

stracił? Zarobił wystarczająco dużo, by żyć w luksusie przez resztę swoich dni. Gra stała

się niczym więcej jak sposobem spędzania czasu i będzie tak aż do chwili, gdy jakiś nie-

szczęsny gracz postanowi wpakować mu kulkę.

Co mu zostało w życiu bez Diany? Może nie potrafił przestać grać, ale mógł prze-

stać gromadzić swoją kolekcję. Spojrzał na pudełko na komodzie pełne sygnetów, bre-

loków i innych klejnotów, które stały się symbolami. Każdy przedmiot stanowił wspo-

mnienie czyjegoś losu, który zmienił.

Nie było to jego winą. Grał i wygrywał, naturalnie. Oni też grali, chociaż wiedzieli,

że przegrana jest nieunikniona. Czy zasługiwali na to, by ponosić odpowiedzialność za

swoje postępowanie? A jeśli nie było w tym jego winy, dlaczego zatrzymał te rzeczy? Co

dobrego mogło przynieść mu przechowywanie świecidełek, które nic dla niego nie zna-

czyły? I ten przeklęty weksel. Gdyby go nie przyjął albo gdyby go oddał? Nie byłby te-

raz w takiej sytuacji.

Może nigdy nie spotkałby Diany, ale też nie straciłby jej z powodu tych bzdur.

- Benton, przynieś mi papier i sznurek. Może też kilka małych pudełek. Chcę wy-

słać kilka paczek.

Wziął pudło i usiadł przy biurku w swoim gabinecie. Nie było trudno przypomnieć

sobie właścicieli tych rzeczy. W wielu przypadkach nazwiska były wygrawerowane na

przedmiotach. Jeszcze mocniej wyryte były w jego pamięci okoliczności towarzyszące

przegranej. Brylantowe spinki księcia, który przysiągł, że potem się zastrzeli. Rubinowy

naszyjnik markizy. Przy kolejnym rozdaniu chciała postawić swoje wdzięki, a kiedy za-

miast nich zażądał naszyjnika, tupnęła nogą i wydęła wargi.

Dostanie go z powrotem. Wszyscy mogli zabrać te cholerne rzeczy. Nie dbał o to,

czy ich zwrot będzie dla nich błogosławieństwem, czy przekleństwem. Nie będzie się

T L

R

background image

tym przejmował dopóty, dopóki nikogo z nich ponownie nie zobaczy. Z każdą paczką

robiło mu się lżej na sercu, a kiedy pudło było puste, została tylko jedna rzecz do zrobie-

nia.

Uniósł głowę, spojrzał na kamerdynera i uśmiechnął się szeroko.

- Benton, przynieś mi z sejfu akt własności domu.

Kamerdyner wyglądał na zaniepokojonego, ale zrobił, co mu polecono. Kiedy

wrócił z dokumentem, Nathan przepisał go na pannę Dianę Price. Następnie go zapie-

czętował, zaadresował do domu Carlowów i odłożył na stosik wraz z resztą przesyłek,

czekających na poranną pocztę.

T L

R

background image

Rozdział siedemnasty

Po kilku godzinach snu Diana nie czuła się wypoczęta. Dziewczęta musiały się

położyć niemal równie późno, jak ona, bo gdy wstała o dziewiątej, w domu panowała

cisza. Dało jej to odrobinę czasu na przygotowanie się do nowego dnia, a przede wszyst-

kim na wymazanie siadów nocnych przeżyć. Ubrała się skromnie, wetknęła szpilki we

włosy, aż były tak ciasno i gładko ułożone, że nawet jedno pasmo nie śmiało się wysu-

nąć. Kiedy skończyła, była pewna, że wygląda dokładnie tak samo jak układna, opano-

wana kobieta, która opiekuje się nimi od lat.

Nagle rozległo się głośne pukanie do drzwi sypialni. Po chwili do pokoju wszedł

Peters, który oznajmił, że wicehrabia Stanegate życzy sobie widzieć ją w swoim gabine-

cie, i to natychmiast.

Marcus tutaj? Czyżby przyjechał, kiedy spała? A może przybył w nocy, zanim ona

wróciła? Należało się liczyć z tym, że powrót do domu bez żadnego kłopotu był niemoż-

liwy. Wyglądało na to, że czeka ją rozmowa z synem pracodawcy. Właśnie tego dnia,

kiedy potrzebowała jeszcze kilka godzin, aby zrozumieć zmiany w swoim życiu.

Kiedy zeszła na parter, w domu panowało zamieszanie z powodu nagłego przyjaz-

du, jakby służba bała się, że we wzorowym prowadzeniu domu można znaleźć błędy.

Było to niecodzienne zachowanie. A fakt, że osobą, która tak ich przestraszyła, był

Marcus Carlow, czynił całą sytuację niezwykłą. Pospieszyła do gabinetu, by dowiedzieć

się, o co w tym wszystkim chodzi.

Drzwi do pokoju były otwarte. Gdy przestąpiła próg, zobaczyła Marcusa. Nie był

już tym szczęśliwym nowożeńcem, który tak niedawno wyjeżdżał z Londynu. Przeszył ją

wzrokiem i polecił ostrym tonem:

- Proszę zamknąć drzwi, panno Price. Musimy porozmawiać na osobności.

Zaniepokojona, że nie zwraca się do niej po imieniu jak dawniej, zrobiła, jak jej

kazano, i podeszła do biurka, za którym siedział.

- Czy coś się stało? Mam nadzieję, że nie chodzi o Nell?

- Zostawiłem ją w Northumberland. Ta sprawa dotyczy pani, panno Price, i pani

zachowania podczas mojej nieobecności.

T L

R

background image

- Nie rozumiem... - skłamała Diana.

Marcus sięgnął do szuflady biurka i wyjął dziennik, który zabrała ze Stanegate Co-

urt.

- Wie pani, co to jest?

- T... tak. - Była pewna, że jąkanie wystarczyło, by ją zdradzić.

- Może mi pani wyjaśnić, dlaczego ten tom nie stoi wraz z innymi na półce w do-

mu mojego ojca?

Gdy poznała Nathana jako Wardale'a, zrozumiała, że jego obsesja na punkcie

dziennika miała większy sens. Mimo to bała się pomyśleć, że wziąwszy go od niej, po-

pędził do hrabiego Narborough, by dokonać konfrontacji.

- Skąd go masz?

- To nie jest odpowiedź na moje pytanie, panno Price. - Znów posłużył się jej na-

zwiskiem, jakby była kimś obcym, a nie zaufaną przyjaciółką. - Dostałem go od przyja-

ciela rodziny, który pracuje w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Podejrzewam, że on

otrzymał go od mężczyzny, który od lat jest wrogiem naszej rodziny. Tego samego męż-

czyzny, za przyczyną którego moja biedna Nell tyle wycierpiała. W jaki sposób dziennik

opuścił Stangate Court, panno Price?

W jaki sposób Cygan wszedł w posiadanie dziennika? Czy Nathan był jego przyja-

cielem? Czy działał, nie wiedząc, że przyniesie szkodę siostrze? Dlaczego nic nie po-

wiedziałam, kiedy miałam szansę? Bo to było zbyt okrutne...

- Panno Price, czekam na odpowiedź.

Nie było powodu udawać. Wiedział, że to ona go ukradła. Odgadł albo zdołał wy-

czytać to w jej oczach.

- Kiedy brałam go z półki, nie miałam pojęcia...

Marcus pokręcił głową.

- To wystarczy. Mógłbym wybaczyć ci tę kradzież, Diano, i uszkodzenie książki...

- Ale ona już była...

Ciągnął, nie zważając na jej słowa:

T L

R

background image

- Wygląda na to, że zostawiłem siostry pod opieką kobiety, która daje się łatwo

nabrać takiemu mężczyźnie, przed jakim chciałem chronić siostry. - Pokręcił głową. -

Proszę natychmiast opuścić ten dom, panno Price. Pani praca u nas dobiegła końca.

- Ale mogę wyjaśnić... - Miała mu tak wiele do powiedzenia.

Ważniejsze jednak było, żeby mogła wytłumaczyć wszystko Nell, która byłaby

znacznie mniej skłonna do potępienia, gdyby poznała szczegóły.

- Wyobrażam sobie, że możesz. - Spojrzenie jego oczu było smutne, bo oznaczało

kres ich przyjaźni. - Nie zmienię mojej decyzji. - Patrzył na nią teraz tak, jakby czytał w

otwartej księdze. - Jesteś zaangażowana uczuciowo, prawda?

- Tak - wyszeptała, pozwalając mu myśleć, co mu się podobało.

Lepiej, jeśli będzie podejrzewał Cygana niż mężczyznę, który był teraz jego szwa-

grem.

- W takim razie dokonałaś wyboru. Znam cię na tyle dawno, by zdawać sobie

sprawę, że nie oddałabyś serca łatwo. Chociaż nie jest to twoja sprawa, panno Price, mo-

ja rodzina jest z tym mężczyzną w stanie wojny. Nie opowiedziałaś się za nami. Proszę,

idź do swego pokoju i spakuj rzeczy. Sam wyjaśnię wszystko siostrom. Jesteś zwolniona.

Diana powoli poszła do siebie. Co mogłaby powiedzieć Marcusowi, żeby naprawić

sytuację? Już wystarczająco złe było to, że podejrzewał ją o kradzież. A jeśli myślał, że

nie zachowała cnoty? Jakiego rodzaju referencji mogła się spodziewać w takim przy-

padku?

A dlaczego nie pomyślała, że Nathan Wardale mówił o Cyganie, kiedy powiedział,

że wróg odkryje jego przeszłość? Był tak samo zagrożony przez tego człowieka jak Car-

lowowie.

Sięgnęła do szafy i wyjęła kuferek. Postawiła go na łóżku i zaczęła do niego wrzu-

cać te nieliczne rzeczy, które miała.

W drzwiach pojawił się cień, a po chwili rozległo się z daleka wołanie Marcusa:

- Nie, Verity.

- Jak mogłaś, Diano? - Verity westchnęła rozdzierająco, a potem wybuchnęła łza-

mi. - Myślałam, że ty nigdy... A ojciec jest taki chory...

Honoria pojawiła się przy niej i wzięła siostrę w objęcia.

T L

R

background image

- Traktowałyśmy cię jak członka rodziny. Byłaś dla nas jak siostra. A ty tak za to

odpłaciłaś. Chodź, Verity. - Powiedziała te słowa na tyle głośno, by Marcus je usłyszał, a

potem odwróciła się do Diany i podała jej list.

Diana niemal wyrwała go jej z ręki, ledwo dostrzegalnie skinęła z wdzięcznością

głową i pomachała na pożegnanie. Dziewczęta jej odpowiedziały, jakby rozumiały, że

sprawy nie są takimi, jakimi się wydają. Honoria wyciągnęła siostrę z pokoju do wtóru

mamrotanych protestów.

Diana powróciła do pakowania. Verity miała rację. Hrabia Narborough był zbyt

chory, by zmierzyć się z najnowszym problemem, i bolało ją, że stała się tego przyczyną.

Może to on zabił Hebdena, a może tylko fałszywie oskarżył ojca Nathana. Cokolwiek się

wydarzyło, to on ponosił winę za los rodziny Wardale'ów. To z jego powodu cierpieli,

zarówno Nell, jak i Nathan.

Marcus miał rację, kiedy oskarżył ją o to, że opowiedziała się po drugiej stronie.

Nie mając takiego zamiaru, oddała swoje serce i lojalność Nathanowi Wardale'owi. Bez

względu na to, jak była przywiązana do rodziny Carlowów, nie chciała z nimi zostać aż

do wyjaśnienia prawdy.

Podeszła powoli do szafy i popatrzyła na stosik rzeczy, które zgromadziła w ciągu

paru lat spędzonych w tym domu. To był cały dorobek jej życia, które jeszcze wczoraj

wydawało się stabilne. Dziś wyglądało na to, że musi zacząć od nowa.

Zaczęła wpychać suknie do torby podróżnej, nie myśląc o tym, że je pogniecie.

Wzięła do ręki piękną toaletę, którą nosiła ubiegłego wieczoru, i wzdrygnęła się. Bardzo

głupio z jej strony, że roztrwoniła część pieniędzy przeznaczonych na czarną godzinę i

kupiła coś, czego nie miała powodu nosić. Został jeszcze mały tomik na dnie szafy.

Wszystko, co jej dał, dało się zapakować w paczuszkę. I był jeszcze list, który Ho-

noria przed chwilą jej wręczyła. Była pewna, że napisał go Nathan. Nie był tak gruby, by

zawierać plik banknotów, które pewnie by jej się przydały, skoro straciła pracę.

Żałowała, że nie ma na tyle siły, by wrzucić go w ogień, pokazać, co myśli o po-

darunkach mężczyzny takiego jak Nathan: gracza, kłamcy, zdrajcy...

Pohamowała gniew. Jeśli była choć odrobina nadziei, że list jednak zawiera pie-

niądze, będzie musiała go otworzyć. Kwota, którą zaoszczędziła podczas dziesięciu lat

T L

R

background image

pracy, była mniejsza od podarunku Nathana. Przewidując, że taki dzień jak dzisiejszy

może nadejść, ofiarował jej tym samym czas niezbędny dla zdobycia nowej posady.

Wzdrygnęła się. Jeśli list zawierał pieniądze, będzie to wyglądało jak zapłata za

ostatnią noc. Zbytnia duma jednak nie popłaca. Potrzebowała w tej chwili wszelkiej po-

mocy. Przy swoich ograniczonych możliwościach nie miała wyboru.

Przygotowała się, by go odczytać, świadoma, że będzie bolało. Niezależnie od te-

go, czy słowa będą zawierać zapewnienia miłości, przeprosiny czy komentarz łajdaka.

To było bez znaczenia.

Kartka była czysta tak samo jak za pierwszym razem. Wysunął się z niej i upadł na

podłogę jeszcze jeden papier. Ręce jej drżały, kiedy brała go do ręki. Akt własności do-

mu jej ojca przepisany na nią, Dianę Price. Oddał jej dom!

Na pewno nie zamierzał dawać go jej bez zobowiązań, bo był zbyt duży i cenny.

Coś musiałby dostać w zamian. Chociaż podejrzewała, że Nathan był zadowolony z

ostatniej nocy, jej pragmatyczny umysł wątpił, by to, co zrobiła, było warte całego domu.

Próbował przyciągnąć ją do siebie, i to działało.

Jak we śnie wstała, odwróciła się i wyszła z pokoju, zostawiając swoje rzeczy. Ze-

szła po schodach i opuściła frontowymi drzwiami dom Carlowów, nie zawracając sobie

głowy mówieniem komukolwiek dlaczego. Marcus jasno dał jej do zrozumienia, że chce,

by odeszła. Jak i dokąd było nieważne.

Nie byłoby mądrze wrócić do Nathana Wardale'a. Na dodatek tak szybko. Musiała

jednak dowiedzieć się, dlaczego przepisał dom. Czy oczekiwał, że będzie jego oficjalną

kochanką? Z pewnością nie. Przekonała się, że takie zachowanie do niego nie pasuje.

Czegokolwiek Nathan chciał od niej, nie mogła przyjąć aktu własności domu.

Przebyła drogę z Albermarle Street na Hans Place, nawet o tym nie myśląc, cho-

ciaż długo unikała tej okolicy z powodu bolesnych wspomnień, które się z nią wiązały. I

oto wyrosły przed nią jej dawne frontowe drzwi, takie same jak przed dziesięciu laty,

kiedy opuszczała dom, i takie same tego ranka, kiedy ponownie przez nie wyszła. Bez

wahania uniosła rękę, ujęła kołatkę i pozwoliła, by ta głośno uderzyła o drewniane drzwi.

Benton otworzył i ruchem, który zupełnie do niego nie pasował, wciągnął ją do

środka, obejmując ojcowskim uściskiem, zanim zdołała przemówić.

T L

R

background image

- Panienka Diana. Nareszcie w domu! Kiedy powiedział mi, co zrobił, nie ośmiela-

łem się mieć nadziei. Ale jest pani tutaj. - Wypuścił Dianę, wyprostował się i powiedział

z pełnym szacunku ukłonem: - Pani.

- Chciałabym rozmawiać z panem Wardale'em.

- To jest niemożliwie, przykro mi.

- Jeśli nie ma go w domu, zaczekam.

Benton pokręcił głową.

- Czekanie na nic się zda, panno Diano. Dzisiejszego ranka dał nam do zrozumie-

nia, że zakończył sprawy związane z tym miejscem i że nie wróci. Powiedział, że pani

jest właścicielką tego domu i że mamy słuchać pani.

Benton poprowadził Dianę do salonu i pomógł jej usiąść w fotelu.

- Odszedł i zostawił mi dom - powiedziała zdumiona Diana.

- Powiedział mi: „Przez cały ten czas należał do niej". Odesłał rzeczy, które wygrał

od innych. Pamiętał właścicieli, więc szybko spakował je wszystkie i wysłał z poranną

pocztą. Potem wyszedł w tym, co miał na sobie, i z niewielką torbą.

Uważał, że dom należy do niej? Chciała mieć dom, a raczej mały domek, gdzie

mogłaby czuć się bezpiecznie, nie będąc zależna od nikogo. Ale ten budynek? To była

niemal rezydencja. W dzieciństwie słyszała, jak rodzice rozmawiają, że jest o wiele za

duży dla małżeństwa z jedną córką. Z tymi wszystkimi sypialniami był odpowiednim

miejscem dla dużej rodziny. Rodziny, której nigdy nie będzie miała. Spojrzała bezradnie

na kamerdynera.

- Nie mogę sobie pozwolić na utrzymanie tego domu. Nie jestem w lepszej sytuacji

niż służąca.

Poklepał ją po ręku.

- Proszę się o to nie martwić. Już na początku pan Wardale wszystko uporządko-

wał. Mamy takie zapasy, że przez całe lata nieobecności pana dom funkcjonował bardzo

dobrze. Podejrzewam, że w pani przypadku może to trwać jeszcze dłużej, bo pani po-

trzeby na pewno są mniejsze niż pana Wardale'a. Tak czy inaczej, nie ma powodu do

zmartwienia. Nawet gdyby nie było gotówki, są tu rzeczy, które są sporo warte i jeszcze

za czasów pani ojca zostałyby sprzedane, żeby utrzymać to miejsce, gdyby dawny pan

T L

R

background image

nie przegrał domu na rzecz pana Wardale'a. Teraz znów należą do pani i może z nimi

zrobić, co się pani podoba. Znajdzie pani jakiś sposób, a ja we wszystkim pomogę.

- Benton, nie rozumiem, dlaczego pan Wardale tak postąpił, i nie chcę nic od nie-

go. To byłoby tak, jakbym przyznawała... - Pokręciła głową i spróbowała wstać, ale nogi

odmówiły jej posłuszeństwa. Była wyczerpana, bo za dużo się działo. - Na razie muszę

wrócić tam, gdzie pracowałam, i zabrać swoje rzeczy. Potem zostanę tu dopóty, dopóki

wszystkiego nie uporządkuję. To był wyjątkowo męczący dzień, a ja nie mam już sił.

- Pani. - Skłonił się krótko. - Poślę lokaja i rzeczy zostaną przeniesione do pani

dawnego pokoju. Powinna pani się napić herbaty i zjeść niewielki lunch, a później

smaczną kolację dla uczenia powrotu. Jeśli gust się pani nie zmienił, kucharka będzie

wiedziała, co sprawi pani największą przyjemność.

- Kucharka? Wciąż tutaj? - Na wspomnienie szczęśliwych chwil z dzieciństwa

Dianę ogarnęło wzruszenie.

- Znajdzie tu pani wiele znajomych twarzy, panienko. Pan Wardale nie mieszkał tu

długo. Myślę, że podróżował. Nawet będąc w Londynie, rzadko tutaj zaglądał. Domem

zarządzał jego człowiek, który nie widział potrzeby zmiany personelu w większym stop-

niu, niż było to konieczne. Zaraz przyniosę herbatę.

- Benton! - zawołała Diana odchodzącego kamerdynera. - Jaki on był?

- Pan Wardale? - Benton wyglądał na zaskoczonego jej pytaniem.

- Tak. Znam go od niedawna. To wszystko było bardzo zagmatwane. Jaki on był?

Kamerdyner posłał jej pełne namysłu spojrzenie, jakby próbował zdecydować, co

jest winien mężczyźnie, który nie jest już jego pracodawcą.

- Płacił regularnie. Był uprzejmy dla służby. Chociaż bywał w domu o różnych

porach, nie wymagał od nas, byśmy byli na każde jego zawołanie. W jedzeniu i piciu

zachowywał umiar, tak samo jak w stroju i zachowaniu.

- Taki był jako wasz pan. Ale jakim był człowiekiem? - spytała niecierpliwie.

- Był... - Benton zmarszczył czoło. - Nie taki, jak się spodziewałem. Już wcześniej

spotykałem ludzi tej samej profesji. - Lekko odchrząknął. - Kiedy pracowałem u pani oj-

ca.

T L

R

background image

- Czy mój ojciec miał innych wrogów? - Nie przypominała sobie żadnego, ale była

młodziutka i chroniono ją przed najgorszym.

- Tak, panienko Diano, bo tracił więcej, niż wygrywał. Podejrzani dżentelmeni,

którzy grywali dla rozrywki, przychodzili tutaj i brali weksle albo sygnety, a potem zo-

stawiali go w spokoju. Ale mężczyźni, dla których hazard był jedynym zajęciem? Prę-

dzej zabraliby kawałek ciała, niż dopuścili do niezapłacenia długu. Podejrzane typy co do

jednego. Brutalni. Twardzi. Nieodpowiedni, by wchodzić frontowymi drzwiami takiego

domu jak ten. To byli ludzie pozbawieni honoru. Widziałem ich zbyt często pod koniec,

bo - pani wybaczy, że to powiem, panienko - pani ojciec nie należał do tych, którym

rozsądek nie pozwoli usiąść przy stoliku do gry.

Tak długo winą za ruinę ojca obarczała wyłącznie Nathana Wardale'a, że nigdy nie

przyszło jej do głowy, iż nie był pierwszym, który zagroził jej ojcu przytułkiem dla ubo-

gich. Nie mogła też oskarżyć go o to, że posłużył się podstępem, by nakłonić ojca do gry,

która okazała się ostatnią. Korzystał chętnie z każdej okazji.

Zmarszczka Bentona pogłębiła się.

- Pan Wardale był inny. Może to dlatego, że zanim rozpoczęły się kłopoty jego ro-

dziny, został wychowany jako dżentelmen. Znał życie z obydwu stron. Był głęboko

świadomy wpływu, jaki jego gra miała na innych, i to go martwiło. Wątpię, czy spędził

choć jedną spokojną noc w tym domu, wiedząc, w jaki sposób go zdobył. Krótko mó-

wiąc, panienko Diano, był nieszczęśliwy. Nie miał przyjaciół, za to wielu wrogów. Nie

wyglądało na to, że czerpie zadowolenie ze swoich dokonań, ale było to jedyne życie,

jakie mógł prowadzić. Dopiero ostatnio zauważyłem w nim zmianę. Wydawał się po-

godniejszy.

Z mojego powodu? - zadała sobie w duchu pytanie Diana.

Pomyślała o spacerach w parku i o tym, jak szybko biło jej serce na jego widok.

Zastanowiła się, czy odczuwał to samo. A może dla niego było to trudniejsze? Kiedy za-

uroczony nią siedział w Białym Salonie domu Carlowów i potem naprzeciwko niej w

powozie, wiedząc, kim ona jest, i myśląc, jak zareagowałaby na wiadomość, kim on jest

naprawdę. Nic dziwnego, że był tak skrępowany podczas ich pierwszych spotkań. Zro-

zumiała, że traktował ją z najwyższą troską i niepokojem o jej dobro, nie zdradzając ni-

T L

R

background image

czego. Otwierał się przed nią stopniowo, przewidując, jak to najprawdopodobniej się

skończy.

Pamiętała, jak podczas ostatniej nocy powiedział „Nie znałem dotąd delikatno-

ści...".

Nagle ogarnęło ją pragnienie, by zostać razem z Nathanem w łóżku i siedzieć

wspólnie przy kominku w salonie tak długo, jak pozwoli życie. Wybrała się na wędrów-

kę po domu, wspominając przeszłość - szczęśliwe chwile z matką, niewinną młodość.

Ale były też ślady jej ojca, tu czy tam. Jego ulubiony fotel wciąż znajdował się w salonie,

chociaż Nathan chyba wolał nowy, stojący najbliżej kominka.

Doszła do gabinetu. Wzięła głęboki oddech i pchnęła drzwi. Ślady, jakie tutaj mo-

gła znaleźć, zostawił wyłącznie mężczyzna, którego chciała zapomnieć. Ściany miały ten

sam przydymiony złoty kolor, jaki pamiętała z młodości, także biurko i półki były te sa-

me, ale ich zawartość była inna. Jej ojciec lubił atlasy, oglądał je, jakby chciał uciec w

nieznane. Wyglądało na to, że Nathan Wardale ma dość podróży. Mapy zastąpiły prace

historyczne i książki o sztuce i rysowaniu.

Podeszła do biurka. Na blacie nie było papierów, a stary szklany kałamarz ojca za-

stał zastąpiony ciężkim srebrnym zestawem. To tutaj nauczyła się, jak ważna jest umie-

jętność otwierania prostych zamków, kiedy próbowała znaleźć pieniądze na opłacenie

bieżących rachunków. W biurku była mała zamknięta szuflada, w której ojciec trzymał

sakiewkę i pamiątki. Były tam listy, miniaturowy portret w srebrnej ramce i pukiel wło-

sów matki przewiązany jedwabną nitką.

Niewiele myśląc, wyjęła szpilkę z włosów i zaczęła ją wyginać na kształt klucza.

Potem wsunęła ją do zamka i poruszała przez chwilę, aż poczuła, że mechanizm się ob-

raca.

Zastanowiło ją, czemu to zrobiła. Czy chciała udowodnić, że nadal to potrafi? Nie

było przecież potrzeby przeglądania biurka Nathana Wardale'a, skoro w banku zostawił

dla niej pieniądze. Może to ta sama ciekawość, która nakłoniła ją do przeczytania jego

liściku do Marcusa. Wprawdzie utrzymywała, że nie chce od niego więcej, ale wciąż

pragnęła poznać stan jego umysłu.

T L

R

background image

W szufladzie leżała jedynie talia kart. Jak widać, pod tym względem nie różnił się

od jej ojca. W miejscu, gdzie ojciec ukrywał swoje najcenniejsze skarby, Nathan trzymał

karty. Wzięła je do ręki i pogładziła, myśląc ze smutkiem o mężczyźnie, który był wła-

ścicielem tego domu. Potem usiadła, potasowała je i zaczęła stawiać pasjansa.

Kiedy odwróciła pierwszą kartę, zatrzymała się zdumiona. Najwyraźniej Nathan

był artystą. Przekształcił karty, zostawiając małe rysunki wzdłuż symboli. Ogrody kwia-

towe otaczały trefle, psy i koty biegały wśród kar, piki zmieniły się w ryby.

I kiery. To była ona. Była tego pewna. Podobieństwo nie było idealne, ale to była

ona, w dawnej sypialni, czytająca książkę, z sercami fruwającymi wokół niej jak wspo-

mnienia. Na piątce, z sercami ukrytymi wśród kwiatków, był czepek, który nosiła pod-

czas ich spotkań w Hyde Parku. Na dziesiątce jej wyciągnięta ręka z sercem na dłoni.

Kiedy przyglądała się tej ostatniej karcie, narastało w niej przekonanie, że to jego

serce tak trzyma. Nie uwierzyłaby, gdyby powiedział jej to prosto w oczy. Ściskała kartę

w dłoni jeszcze przez chwilę, a potem zgarnęła talię i wrzuciła z powrotem do szuflady,

tak by nikt ich nie zobaczył. To był sekret Nathana. Wybiegła do holu i zawołała kamer-

dynera.

Benton pospieszył na jej wezwanie, najwyraźniej obawiając się, że coś się stało.

- Panienka Diana?

- Dokąd on poszedł? Gdybym chciała go odszukać...

- To nie byłoby rozsądne, panienko.

- Niewiele rzeczy, które robiłam ostatnio, było rozsądne. Zamierzam zrobić to, tak

czy inaczej. Proszę, powiedz mi, Benton. Gdzie jest Nathan Wardale?

- Jeśli nie ma go tutaj, myślę, że jest tam gdzie zawsze, panienko Diano. Wrócił do

domu gry.

T L

R

background image

Rozdział osiemnasty

Nathan spojrzał na idealny układ kart przed sobą i przeniósł wzrok na zaszokowaną

minę mężczyzny siedzącego po drugiej stronie stołu. Po chwili uśmiechnął się krzywo i

powiedział:

- Jeszcze jedno rozdanie?

- Jedno rozdanie za dużo, tak sądzę. - Przeciwnik skrzywił się lekko. - Powinienem

być mądrzejszy, Nathanie. Ty i twoje przeklęte szczęście. - Westchnął i dodał z nadzieją:

- Może w przyszłym tygodniu?

Nathan skinął głową, zagarniając wygraną na równy stosik przed sobą.

- Może - potwierdził, z ulgą przyjmując koniec gry.

Szkoda, że nie ma więcej graczy takich jak ten, pomyślał. Mężczyzna siedzący

przed nim wiedział, kiedy odejść od stolika. Może któregoś dnia wróci w poszukiwaniu

rozrywki. Albo i nie. Na pewno nie pojawi się tu przygnany przemożną potrzebą odegra-

nia się czy wyrównania rachunków. Dzisiejszą wygraną Nathan mógł zagarnąć z czy-

stym sumieniem.

Jak tylko miejsce na krześle się zwolniło, zajął je kolejny mężczyzna. Kiedy Na-

than uniósł głowę, zobaczył Cygana.

- W jakiej roli dziś występujesz? Hebdena czy Beshaleya? - spytał.

- Jak wolisz. - Cygan ledwie dostrzegalnie skinął głową na powitanie.

- Wolę, byś odszedł, żebyście obaj odeszli. Jeśli musisz zostać, w takim razie za-

grajmy o coś, co ma dla ciebie wartość. Bardzo chciałbym widzieć, jak cierpisz, kiedy to

stracisz.

- Mścisz się, Nathanie?

- Jeśli zdołam.

- Jak udało się spotkanie z lordem Keddintonem?

- Dokładnie tak jak podejrzewałeś. Zapiski w dzienniku nie zrobiły na nim wraże-

nia, bo wcale nie chciał mi pomóc. Prawdę mówiąc, oczekiwał, że będę dla niego praco-

wał i jeszcze bardziej, o ile to możliwe, splamię imię mojego ojca. Zamierzam wziąć

T L

R

background image

sprawy we własne ręce i dopaść George'a Carlowa, jak tylko Diana opuści jego dom i

będzie bezpieczna.

- Zemsta nie jest ani łatwa, ani prosta. Gdy twierdzę, że zabiera tak samo dużo

skrzywdzonemu, jak i krzywdzącemu, przemawia przeze mnie doświadczenie.

- Ciekawe stwierdzenie, Beshaley, jednak w twoim przypadku pozbawione treści.

Po tym wszystkim, co mi zrobiłeś, mówisz tak, jakby moja przyszłość miała dla ciebie

znaczenie.

Cygan przyjrzał mu się bacznie.

- A więc nic się nie zmieniło? Wciąż dopisuje ci szczęście?

- Jak zawsze - odparł Nathan. - Nie dziękuję za to tobie i twoim ludziom.

- A więc klątwa działa w dalszym ciągu. - Cygan wydawał się tym zaskoczony.

- Myślałeś, że przestanie?

- Szczerze mówiąc, tak.

- Może w takim razie mam szczęście w kartach i to wszystko było bzdurą. Jeśli tak,

nie mam ochoty się z nim rozstawać. Zabranie mi ojca, rodziny, domu i kobiety powinno

wystarczyć dla zaspokojenia chęci zemsty twojej matki. Zrujnowałeś lepszą część moje-

go życia i pozostawiłeś mnie bez nadziei na przyszłość. Zostaw mi przynajmniej karty.

Cygan uniósł ręce w geście poddania.

- Jeśli chodzi o mnie, zapłaciłeś wystarczająco dużo. Jesteś wolny w każdy sposób,

w jaki ja mogę cię uwolnić. To, co zostało - szczęście czy pech - zależy od ciebie.

- Za mało i za późno, ale to już coś.

Grali w milczeniu przez jakiś czas i przed Nathanem wyrósł stos monet.

- Czy są inni, którzy teraz dostaną twój „dar"?

Cygan potarł skroń, jakby bolała go głowa.

- Niestety, tak. Chociaż dla ciebie ta sprawa może być zamknięta, dla mnie wciąż

pozostaje do załatwienia. - Wzruszył ramionami. - Cień przesuwa się wraz ze słońcem.

Pójdę tam, gdzie poprowadzi mnie los, a sprawa się zakończy wtedy, gdy przyjdzie na to

czas.

- A jeśli znajdziesz dowód, że Narborough wiedział, iż mój ojciec był niewinny?

T L

R

background image

- To będzie znaczyło, że zamordował mojego. Myśl sobie, co chcesz, ale jego dług

wobec mnie jest większy niż wobec ciebie. To zakończy się krwawo.

- Jeśli zdołasz udowodnić, że George Carlow maczał w tym palce, powiedz mi o

tym. Dopadniemy go razem.

Cygan wykrzywił usta.

- Razem? Niczym przyjaciele?

- Nazwanie cię przyjacielem to za dużo po tym, co uczyniłeś. Może sojusznikiem.

Powiedzmy, że mamy wspólny cel.

Stephano uniósł kieliszek.

- Za honor i sprawiedliwość dla naszych rodzin.

Nie dałoby się wywnioskować z jego miny, którą rodzinę miał na myśli, Hebde-

nów czy Beshaleyów, więc Nathan odparł:

- Za nasze rodziny. Kimkolwiek są.

Cygan się zaśmiał.

- Bardzo dobrze. Jeśli będę miał dla ciebie jakieś informacje, nie omieszkam ich

przekazać. - Po chwili dodał, zerkając z ukosa: - O ile, kiedy nadejdzie czas, będziesz

wciąż chętny ryzykować życie w imię przeszłości. - Rzucił karty na stół i wstał. Uniósł

rękę w dziwacznym geście i dodał: - Niech Bóg cię strzeże, Nathanie. Może zatańczę na

twoim weselu. - Szybko odszedł, więc nie usłyszał, jak Nathan zaklął w odpowiedzi.

Potarł skronie, zastanawiając się, czy ból głowy Cygana nie jest przypadkiem za-

raźliwy. Powietrze było męczące, ciężkie od dymu tytoniowego, zapachu whisky i wielu

rozgrzanych ciał. Zatęsknił za świeżym zapachem parku, chłodnym powiewem wiatru.

Gdyby był uczciwy, przyznałby także, że tęskni za bliskością pewnej kobiety. Nie

ośmielał się jednak wracać do przeszłości. Nie miał już niczego, co mógłby jej zaofero-

wać. Dał wszystko i nie doczekał się podziękowań. Musi się z tym pogodzić. Jego dom

jest teraz tutaj, w Fourth Circle.

Od wejścia do sali dobiegł go sprośny śmiech, a potem tłum się rozdzielił i do jego

stolika nieśmiało podeszła kobieta.

- Diana!

T L

R

background image

Karty wysunęły się Nathanowi z ręki. Pozbierał je szybko i zaczął tasować, zręcz-

nie i nonszalancko, żeby nie dostrzegła, jak się zdenerwował na jej widok. Dlaczego tu

przyszła akurat wtedy, gdy próbował pogodzić się z jej stratą? Pragnął zerwać się na

równe nogi, ukryć karty za plecami i wyjąkać przeprosiny, że przyłapała go w tak pod-

łym miejscu.

Nie przyniosłoby to jednak niczego dobrego. Skoro wiedziała, gdzie go szukać, nie

było sposobu, aby jej wmówić, że jego obecność tutaj jest najzupełniej przypadkowa. Nie

mógł udawać, że nie jest nałogowym graczem, który czuł się w salonie gry tak samo u

siebie, jak ona przy kominku w salonie swojego domu.

- Proszę o wybaczenie, panno Price.

Wstał, aby przywitać się jak należy, skłonił się i uśmiechnął, dokładając starań, by

patrzący na nich nie odnieśli wrażenia, że ona jest dla niego kimś więcej niż zwykłą zna-

jomą.

- Panie Dale.

Zauważył, że wygląda na zdenerwowaną. Czy to sala gry spowodowała, że czuła

się nieswojo, czy jego obecność? Tęsknił za widokiem Diany, ale widok jej nieszczęśli-

wej miny bardzo go zmartwił.

- Wardale - poprawił. - Jeśli pani łaskawa.

- A więc zdecydowałeś się powrócić do dawnego nazwiska? - Jej wargi ułożyły się

w coś, co od biedy można było potraktować jak uśmiech aprobaty.

- Już czas, nie sądzi pani? W końcu tamto nazwisko przysporzyło mi więcej pro-

blemów, niż było warte.

- A co z twoimi problemami z marynarką wojenną?

- Zamierzam dopilnować, aby stały się problemami marynarki ze mną. Nie mieli

prawa mnie wziąć, muszą to uznać.

Skinęła głową.

- Cieszy mnie, że jesteś gotów zmierzyć się ze swoją przeszłością.

Co dobrego przychodziło mu z tego, że ją to cieszyło?

- Zapewniam panią, to nie magiczna transformacja mojego charakteru. Bez wzglę-

du na to, co sądzę o mojej przeszłości, teraźniejszość najpewniej będzie wyglądała wła-

T L

R

background image

śnie tak. - Zatoczył ręką krąg po sali, by przypomnieć jej, w jakim otoczeniu się znajdują.

- Nie spodziewałem się, że zobaczę panią znowu, a już z pewnością nie w takim miejscu.

Mam nadzieję, że nie uznała pani mojej obecności tutaj za złamanie wcześniejszej obiet-

nicy, że zostawię panią w spokoju. Wyjadę z miasta, jeśli to stanowi problem.

- To nie będzie konieczne. Londyn jest bardzo dużym miastem, prawda?

Diana usiadła naprzeciwko Nathana na wolnym krześle. Miała na sobie suknię z

zielonego jedwabiu, którą włożyła, by go uwieść. Zastanawiał się, czy zrobiła to z jakimś

ukrytym zamiarem, czy tylko próbowała dostosować się w ten sposób do krzykliwego

wyglądu otoczenia.

Pochyliła się ku przodowi, niemal w zaufaniu, a sądząc po niewinnym wyrazie jej

oczu, nie zdawała sobie sprawy, jak wyglądał w tym momencie jej dekolt.

- W Londynie jest aż nadto miejsca dla nas dwojga. Nas dwojga.

Gdyby choć raz jego życie ułożyło się tak, jak tego chciał, potrzebowaliby bardzo

niewiele miejsca. Odpowiedział jej spojrzeniem, starając się pamiętać, że dom gry to nie

najlepsze miejsce do okazywania emocji. Patrzył jej prosto w oczy, czekając, aż prze-

mówi.

Wówczas, bez słowa, wyjęła plik złożonych banknotów z ozdobnej torebki, poło-

żyła je na stole i przesunęła w jego stronę.

- Zdaje się, że należą do ciebie.

- Już nie. Kiedyś należały do twojego ojca, a ja nie zamierzam ich zatrzymać.

- Jeśli chciałeś wynagrodzić mi to, co mój ojciec przegrał do ciebie, to za mało.

Wzruszył ramionami.

- Miałem wydatki. - Po tych słowach przesunął wygraną tego wieczoru przez stół

w jej kierunku. - Jeśli chcesz więcej, weź. Mogę też wypisać ci czek.

- Nie dlatego tu jestem. Przyszłam oddać to, co mi przekazałeś, bo wygrałeś to

uczciwie. - Sięgnęła głębiej do torebki i wyciągnęła akt własności domu. - To też.

- Dom należy do ciebie.

- Należał do mnie, a właściwie do mojego ojca, ale dawno temu.

- Jak się szczęśliwie złożyło, że znów go masz - powiedział, udając, że ta sprawa

go nie dotyczy.

T L

R

background image

- Nie chcę go już. To dlatego próbuję ci go zwrócić. - Patrzyła prosto na niego, a

jej stworzone do pocałunków usta ułożyły się w uśmiech.

- Ja też nie. Dlatego nie wezmę go z powrotem.

- Rozumiem, co próbujesz zrobić, oddając mi go. Nie musisz. Miło z twojej strony,

że chcesz odmienić mój los, ale na to za późno. Możesz nauczyć się z tym żyć, ale nie

możesz zmienić przeszłości, Nathanie.

Nazwała go Nathanem. Inne słowa stały się nieważne, zostało tylko słodkie

brzmienie jej głosu i dźwięk jego imienia...

- Jeśli jest jakiś sposób przytłumienia pamięci o minionych dniach, spróbuję. Albo

sprawię, że zapomnisz o nich całkiem. - Zmarszczył czoło. - Choć chciałbym, byś pa-

miętała w każdym szczególe przebieg pewnej nocy.

Na jej policzkach nie pojawił się nawet ślad rumieńca. Może pozbyła się wstydu, a

może była to oznaka jej opanowania i umiejętności zachowania spokoju w każdej sytu-

acji.

Zignorowała jego uwagę i kontynuowała:

- Twoje życie było trudniejsze niż moje i jesteś z niego mniej zadowolony niż ja ze

swojego. Z pewnością też chodzi o coś więcej niż jedną noc. Nie można przywiązywać

zbyt wielkiej wagi do wydarzeń jednego dnia, bez względu na to czy były dobre, czy złe.

Czy miała na myśli noc, którą spędzili razem? Czy tę noc, podczas której dopro-

wadził jej ojca do ruiny przy stoliku do gry? A może obie?

- Cokolwiek działo się między nami w przeszłości, ofiarowanie mi domu i pienię-

dzy nie oznacza niczego. Nie o to chodzi. Takie posunięcie nie świadczy o tym, że czyjś

charakter się zmienił. - Pchnęła pieniądze i papier przez stół.

Spojrzał na papier i wstrząsnął nim dreszcz na widok dokumentu leżącego przed

nim na zielonym suknie tak samo jak przed laty.

- Mój charakter zmienił się na lepsze w porównaniu z tym, co było kiedyś. Przykro

mi, jeśli ta zmiana jest dla ciebie niewystarczająca i nie podobam ci się taki, jaki jestem.

Jeśli nie wierzysz w moją stałość, powiedz mi, co mam zrobić, by cię przekonać.

- Z pewnością nie musisz robić... - machnęła ręką nad dokumentem - ... tego.

- A jednak muszę. - Znowu rozbolała go głowa.

T L

R

background image

Chciał, żeby wzięła papier i zostawiła go z tą resztką spokoju, jaka mu pozostała,

zamiast przychodzić i od nowa przypominać mu, że jest dla niej nieodpowiedni. - Nie

wezmę go. Żałuję, że nie dałem ci go od razu pierwszego dnia, kiedy uświadomiłem so-

bie, kim jesteś. To, ten przeklęty weksel i wszystko inne. Potem mógłbym odejść od cie-

bie, nic nie mówiąc, z czystym sumieniem.

Zdaje się, że to wreszcie wywarło na niej wrażenie. Nie zdołał się powstrzymać i

pospieszył złagodzić cios.

- Nie zrozum mnie źle. Moja znajomość z tobą była miła. Bardziej niż miła. Ale to

był błąd. Czuję ból na samą myśl o wspólnych chwilach, bo wiem, że należą do prze-

szłości. Zaoszczędziłbym wiele cierpienia nam obojgu, gdybym podarł weksel twego oj-

ca w noc, kiedy mi go dał. - Wskazał gestem na pieniądze i akt własności domu. - Zosta-

ło mi tylko tyle i chcę ci to dać. Proszę, weź to ze stołu. Jeśli nie są stawkami w grze, nie

tu jest ich miejsce.

- Stawkami? - W jej oczach pojawił się błysk. - Tym to wszystko jest dla ciebie?

Niczym więcej? W takim razie ja... chcę je postawić.

Roześmiał się.

- Nie masz pojęcia, o czym mówisz. Nie wiesz nic o kartach i grze.

- Przeciwnie. Może nie znam się na kartach, ale o grze i graczach wiem więcej, niż

myślisz. Przyjmiesz moje wyzwanie, bo nie zdołasz się powstrzymać. To jest jak szaleń-

stwo, prawda? Nie masz nad tym kontroli.

Jednak był w stanie nad tym zapanować, gdyby usiłował, był tego pewny. Tyle że

rzadko miał powód, by próbować.

- Nie napracowałeś się, kiedy za pierwszym razem wygrałeś dom od mojej rodziny.

Boisz się, że za drugim razem ci się nie uda? - Jej głos nie przypominał już układnego

głosu damy do towarzystwa; był zmysłowy.

Zebrani wokół stołu mężczyźni wybuchnęli śmiechem. Diana zmusiłaby do reakcji

każdego mężczyznę, zarzucając mu tchórzostwo. Nathan słyszał coraz głośniejsze szme-

ry, bo tłum zaczął się gromadzić, by popatrzeć na spektakl, w którym jakaś nieznajoma

przyszła rzucić wyzwanie słynnemu niepokonanemu hazardziście. Nie mógł pozostawić

tej zniewagi bez odpowiedzi, ale nie chciał też grać przeciwko Dianie.

T L

R

background image

- Po prostu nie chcę ci go odebrać. To byłoby nie w porządku. - Słowa, które w

zamyśle miały wyrażać pewność siebie, wypowiedziane na głos, zabrzmiały pyszałko-

wato i lekceważąco.

- Od kiedy to porzuciłeś grę? - Była teraz słodka i przymilna. Gdyby wzywała go

do łóżka, poszedłby natychmiast. - To wyjątkowo nie fair twierdzić, że ograsz mnie w

losową grę. Chyba że zamierzasz oszukiwać.

Tłum westchnął.

Znów go obraziła. Choć była kobietą, nie mógł puścić tego płazem.

- Dobrze więc - powiedział ostrzej, niż zamierzał. Po chwili zapytał, już spokojniej:

- W co chcesz grać?

- Co proponujesz?

- Panno Price, pierwsza lekcja, której musisz się nauczyć, to nie pozwolić, bym

wybrał sposób zniszczenia ciebie. - Tasował szybko karty, mając nadzieję, że ta zręcz-

ność ją odstraszy. - Zagramy w makao. Zakładam, że znasz zasady? Twój dom i pienią-

dze przeciwko zawartości mojej sakiewki.

- To mi odpowiada. Dziękuję.

Do diabła! Gdyby chciał wygrać, ten zakład byłby wyjątkowo nie fair. Dlaczego

Diana się nie wycofała? Wprawdzie należała jej się nauczka, bo go obraziła. Mógłby jej

zabrać wszystko. Była zbyt zielona, by zdawać sobie sprawę z przebiegu gry. Jeśli mu się

uda, przegra na jej rzecz. A jeśli nie? Przynajmniej wszystko skończy się szybko.

- Możemy zaczynać?

Był gotów zagrać tak niewprawnie, jak to możliwe bez wzbudzania podejrzeń.

Tymczasem okazało się to niepotrzebne. Niewiarygodne szczęście nagle go opuściło;

karty nie ułożyły się na jego korzyść. Za to jej sprzyjały i Diana z łatwością go pobiła.

Uśmiechnął się z ulgą, że jego sumienia nie obciąży wina. Teraz mogła wziąć wszystko,

co jej dał do tej pory, wiedząc, że na to zarobiła. Opróżnił zawartość sakiewki na stosik

banknotów leżących na stole.

- Proszę bardzo. Pokonałaś mnie. Dom i pieniądze są twoje, wygrane uczciwie i

możesz zrobić z nimi, co ci się podoba.

T L

R

background image

Zmarszczyła czoło na widok pieniędzy przed sobą i jej mina nie różniła się od tych,

które widział przez te wszystkie lata. Pierwszy raz jednak wyrażała niezadowolenie z

wygranej, a nie - jak wszystkie inne - z przegranej.

- Nawet nie próbowałeś.

- Nie wystarczy ci, że grasz własnymi kartami? Musisz grać też moimi? - Odpo-

wiedział nieco zgryźliwie, bo w końcu nie miał okazji nauczyć się przegrywać. Zagrał

najlepiej, jak się dało kartami, które sam rozdał, i mimo to nie był w stanie jej pokonać. -

Starałem się wystarczająco jak na grę z tak niedoświadczonym przeciwnikiem jak ty. Na

tyle, że mogłaś mieć szansę zwycięstwa jedynie wówczas, gdyby dopisało ci szczęście. I

tak się stało. - Pchnął plik banknotów z powrotem na jej stronę stołu.

- Obrażasz mnie. Nie posłużyłeś się wszystkim swoimi umiejętnościami przy sto-

liku. To nie jest o wiele lepsze od oszukiwania.

Znów padło to słowo.

- Oszukuję? Ja?

- Skoro celem jest wygrana, a ty próbowałeś przegrać, to tak. Żądam, żebyśmy za-

grali jeszcze jedną rundę.

- Partię - poprawił. - Nie oszukuję w kartach, zapamiętaj to sobie.

- W takim razie jeszcze jedna partia. Jeśli nie oszukujesz, to znaczy, że nie jesteś w

tej grze tak dobry, jak się spodziewałam. Rozdawaj, panie Wardale.

- Teraz pani kolej, panno Price, co powinno pomóc pani przekonać się, że nie

oszukuję. - Powiedział to na tyle głośno, by wszyscy obecni w sali go usłyszeli. - Słowo

daję, nigdy nie miałem takich kłopotów z powodu przegranej partii.

Zebrani roześmieli się, kiedy Diana zaczęła żmudnie powolny proces tasowania

kart i ostrożnego rozdawania. Uniosła głowę i spojrzała na Nathana.

- Chcę postawić wszystko, co mam. - Pchnęła stosik w jego stronę.

- W takim razie ja postawię coś o takiej samej wartości, tym razem, by udowodnić,

że traktuję naszą grę poważnie. - Myślał przez chwilę. - Prócz domu w mieście mam dom

na wsi. Chciałem tam osiąść na stare lata. Dostaniesz go, kiedy ta partia dobiegnie końca.

- Jeśli przegrasz - zastrzegła. - Spodziewam się, że zrobisz wszystko, by mnie po-

konać.

T L

R

background image

- Wszystko?

Nie rozumiała, o co go prosi.

- Nie obrażaj mnie. Graj tak, jakbyś grał z nieznajomym, i pozwól, by los zadecy-

dował o zwycięstwie.

Los ma zadecydować? Czy ona zdaje sobie sprawę z tego, co mówi? Ostatnia gra

to fuks. Nie było szans na kolejny, był tego pewien.

- Jeśli zmusisz mnie, bym przy tym stole zrujnował kolejną osobę o nazwisku Pri-

ce, to nie rozumiesz, ile tamta gra mnie kosztowała.

Spojrzała na niego.

- Nie doprowadzisz mnie do ruiny, bo ja, w przeciwieństwie do mego ojca, mam na

tyle rozsądku, by przerwać, kiedy będę zadowolona z wyników. Zostawisz mnie taką,

jaką mnie znalazłeś, z moimi niewielkimi oszczędnościami. Ostatnio nie byłam sobą, a

zmiana nastąpiła w chwili, kiedy otworzyłam pierwszą kopertę od ciebie.

Myślała, że to pieniądze spowodowały w niej zmianę, a nie co innego? Nathan ży-

wił nadzieję, że tak jak jego, odmienił ją dzień, w którym się spotkali. Nie mówiąc o

dalszym przebiegu wydarzeń. W porównaniu z tym pieniądze były nieważne. Westchnął.

Jeśli chciał być całkiem uczciwy, musiał przyznać, że nie było sposobu, aby ją zostawił

taką, jaką znalazł.

- Jeśli naprawdę zależy ci na tym, by ponownie przegrać dom, jestem pewien, że

kolejna partia załatwi sprawę. - Pochylił się w skupieniu nad kartami.

I znów przegrał.

To niesłychane, przegrać dwa rozdania z rzędu. Niesłychane dla niego, naturalnie.

Diana miała rację: to gra losowa. Wszystko może się zdarzyć.

Diana była wściekła.

- Jak śmiesz?! Wystawiasz na próbę moją... moją cierpliwość.

Wpatrywał się w karty, które wybrały sobie najdziwniejszy czas na zdradę.

- Nic podobnego. Naprawdę lubiłem ten dom. Gdybym wiedział, że karty nie ułożą

się po mojej myśli, postawiłbym coś innego. Na przykład stajnię. Parę siwków, faeton i

kurykiel. Wszystko na stół, panno Price. Proszę zrobić mi tę przysługę i zatrzymać to, co

pani postawiła na początku, ale proszę dać mi szansę odzyskania domu na wsi.

T L

R

background image

- Wszystko albo nic, sir.

- Do diabła!

Syknęła, słysząc przekleństwo.

- Proszę o wybaczenie, panno Price. - Przeszył ją wzrokiem, co prawdopodobnie

zepsuło cały efekt przeprosin.

Pokusa, by pozwolić jej wygrać jeszcze raz, znikła. Oddanie londyńskiego domu to

jedno, ale nie mieć domu w ogóle? Nie tak widział swoją karę. Po tylu latach gry złościło

go, że straci dom podczas gry w karty na rzecz niewprawnej kobiety. I to w makao, grę

niegodną jego umiejętności. Poza tym musiał mieć na względzie swoją reputację. Ich

pojedynek przyciągnął spory tłum gapiów. Jeśli teraz zrezygnuje, nie pozwolą mu zapo-

mnieć o klęsce.

Szczęście na pewno wróci do niego przy kolejnym rozdaniu, tak jak zawsze, uznał

Nathan.

- W takim razie zgoda. Moja stajnia przeciwko pani domom.

Rozdał karty i popatrzył na te, które trzymał w ręku, nienadające się do niczego. W

duchu pożegnał się z końmi i domami. Ona zaś odłożyła karty bez radości i zawołała

„Makao!", jakby wymawianie tego słowa sprawiło jej ból. Jeśli już musiała pobić go ze

szczętem, mogła przynajmniej okazać zadowolenie, pomyślał z goryczą.

- Proszę tylko nie ważyć się mówić, że uknułem to dla pani korzyści, panno Price.

Nie zasługuję na taki kredyt zaufania.

Spojrzała na niego wyraźnie zaniepokojona.

- Jeśli to nie dla mojej korzyści, to dlaczego tak się dzieje?

- Nie mam pojęcia. Proszę rozdawać.

- Nie. To zaszło za daleko i nie tak, jak planowałam. - Wstała, gotowa odejść.

- Proszę siadać! - rzucił rozkazującym tonem Nathan.

Diana natychmiast go posłuchała. Usiłował opanować emocje, próbując przypo-

mnieć sobie, czy kiedykolwiek był tak zdenerwowany przy stoliku do gry. Kłopoty przy-

trafiały się jego przeciwnikom, a nie jemu. Wziął głęboki oddech.

- Przepraszam. Proszę siedzieć. Musi pani dać mi szansę rewanżu, przynajmniej

tyle. Jeszcze jedno rozdanie, proszę.

T L

R

background image

Pokręciła przecząco głową.

- Przypuszczam, że tak właśnie powiedział mój ojciec, kiedy grał z panem. Zakła-

dał do samego końca, że jego szczęście wróci.

Tak właśnie myśleli wszyscy przeciwnicy Nathana, ale nie wiedzieli tego co on:

nie ma nadziei, żeby którykolwiek z nim wygrał, dopóki działa klątwa. Ta gra też nie

będzie trwała długo. Jeszcze jedno rozdanie i sprawy potoczą się na jego korzyść, tak jak

zawsze.

Chyba że...

- Proszę - powiedział z naciskiem. - Jeszcze jedna partia, panno Price. Dla zaspo-

kojenia mojej ciekawości, jeśli nie z innego powodu. Zawartość mojego konta banko-

wego przeciwko wszystkiemu, co pani ma.

Spojrzała na niego ze zdumieniem.

- A co panu zostanie, jeśli wygram?

- Bardzo mało, jak sądzę. - Uśmiechnął się do niej szeroko. - Jednak nie ma to dla

mnie najmniejszego znaczenia.

- Z czego będzie pan żył?

- Znajdę kogoś, kto mi pożyczy, i zagram z kimś innym. Dopóki będę miał coś

wartościowego, dopóty będę wracał do stolika i grał, panno Price.

Odpowiedziała mu spojrzeniem, w którym malowało się niekłamane przerażenie.

- Pan jest szalony.

- Musiałem, decydując się na życie hazardzisty. Kiedy już zacząłem, niemożliwe

było powiedzieć „stop". Ale nie lubiłem tego. - Spojrzał na nią bardzo poważnie. - Jedy-

ne szczęście, jakiego doznałem, zdarzyło się niedawno. I to, obawiam się, było przemi-

jające. Najwyraźniej moje uczucia dla pewnej młodej damy nie zostały odwzajemniane.

Nie spodobał jej się mój zawód.

- To nie jest zawód godny szacunku.

- Wiem o tym. Chcę mieć powód, by położyć kres grze, tak jak zrobił to pani oj-

ciec. Stało się to dopiero wówczas, kiedy stracił wszystko i postawił coś bezcennego,

czego nie miał prawa oferować, a potem uświadomił sobie, co zrobił, i zmienił swoje ży-

cie.

T L

R

background image

- Tak było - przyznała, zupełnie jakby nigdy nie przyszło jej do głowy, że to ona

była powodem tej przemiany.

- Przypuszczam, że ostatecznie wpłynęło na niego pani gorące oddanie. Jest w pani

coś takiego, panno Price, co może spowodować, że mężczyzna zmieni wszystko. Teraz,

jeśli łaska, proszę rozdać karty.

Ręce jej drżały, kiedy popychała prostokątne kartoniki na jego stronę stołu. Marze-

nie Nathana się ziściło. Nie miał w ręku żadnej dobrej karty, nie miał też sposobu, by

udać przed nią, że jest inaczej. Uśmiechnięty i przygotowany do przegranej, rozsiadł się

wygodniej.

- Proszę się tak do mnie nie uśmiechać. To mnie niepokoi.

Uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Wygląda na to, że nie przeszkadza pani w grze.

- To po prostu szczęście i pan o tym wie.

- Ponieważ nigdy nie widziałem go po drugiej stronie stołu, nie poznaję go. - Rzu-

cił karty na stół. - Stało się, panowie. Ta dama mnie zrujnowała.

Diana wyglądała tak, jakby miała się rozpłakać.

- Nie chciałam tego. Chciałam tylko oddać ci dom i pieniądze. Pomyślałam, że tak

będzie najłatwiej.

- Przykro mi, kochanie, że sprawy między nami nigdy nie układały się gładko. Od

początku uczyniłem twoje życie ciężkim i z tego powodu ucierpiałem. To, co stało się

tutaj, to sprawiedliwość losu. - Zebrał karty i znów zaczął tasować, patrząc na właściciela

lokalu. - Proszę o pióro i papier. Jeśli dama zagra jeszcze jedną partię, przeciwko memu

wekslowi, zobaczymy, czy szczęście całkiem mnie opuściło.

- Nie! Nie chcę tego! Dość już graliśmy. Pozwól mi odejść.

Nathan wiedział, że musi przemówić jak najłagodniej do Diany, żeby go posłucha-

ła. Odłożył karty i przykrył swoją dłonią jej ręce, zanim zdążyła wstać od stolika.

- Diano, błagam. Nie odchodź. Jeszcze nie. Mam do zaoferowania jeszcze jedno.

Chociaż, ośmielam się twierdzić, to jest już twoje. A skoro należy do ciebie, nic złego się

nie stanie. - Wziął pióro i przez chwilę skrobał na brzeżku karty, próbując znaleźć odpo-

wiednie słowa.

T L

R

background image

- Do Diany Price. Obiecuję, że jeśli przegram tę partię, będę cię czcił, i zapisuję ci

wszystkie moje doczesne dobra. - Uniósł głowę. - Chociaż wygląda na to, że już to zro-

biłem. Nieważne. Rozumiesz, o co chodzi.

- Nathanie Wardale, nie kpij ze mnie.

- Nie kpię, kochanie. Moje serce należy do ciebie, czy tego chcesz, czy nie, tak

samo jak mój majątek. Złożę wszystko u twoich stóp, jeśli mi pozwolisz. Jeśli wątpisz w

szczerość daru, to weź karty, które rozdałem, i wygraj go ode mnie. - Spojrzał na ludzi

zgromadzonych wokół stołu. - Wszyscy tutaj mogą za mnie zaświadczyć. Kiedy gram,

moje słowo jest coś warte. Jeśli znów wygrasz, będziesz mogła odejść od tego stolika, a

ja pójdę za tobą, posłuszny każdemu twojemu życzeniu.

Bał się, że ona nie chce ani jego, ani jego serca. Nie chciała nawet jego pieniędzy.

A teraz udowodni mu to przed tymi ludźmi. Odepchnie karty na bok i wyjdzie. Utkwiła

w nim wzrok, szukając w jego twarzy oznak, że blefuje, i próbowała przełamać jego

skupienie, tak jak on przez lata robił ze swymi przeciwnikami. Poczuł, że zaczyna się

pocić. Chciał zamknąć oczy i odwrócić się przed jej bacznym wzrokiem. Był gotów za-

wołać, że powinna mieć litość i skończyć z nim, jeśli nie chce grać, że powinna wziąć

wszystko, co wygrała, i odejść, a on będzie udawał, że nigdy nie złożył tej oferty i nigdy

więcej nie będzie próbował się z nią skontaktować. Wreszcie, że przykro mu, iż w ogóle

zawracał jej głowę. I jej ojcu też. I komukolwiek w tej sali.

Kiedy pomyślał, że ta męka nigdy się nie skończy usłyszał jej pytanie:

- Odszedłbyś od stolika?

- Jeśli takie jest twoje życzenie.

- I nigdy nie wrócił?

Odruchowo otworzył usta, gotów zaprotestować, bo myśl, że mógłby przestać,

nigdy dotąd nie postała mu w głowie. Nie widział zresztą, dokąd mógłby pójść.

Diana ciągnęła:

- Nie ma miejsca w moim życiu na gracza, panie Wardale. A już z pewnością nie

pragnę związać się z mężczyzną, który doprowadziłby nas oboje do ruiny.

Nagle stało się dla niego jasne, jak trudną decyzję podjęła, przychodząc tutaj, i jak

bardzo się bała, że jej życie jako mężatki byłoby powtórzeniem losu jej matki. Nathan

T L

R

background image

zrozumiał, że stoi na rozdrożu. Mógł zatrzymać życie, jakie znał, i spędzić kolejne dni

przy stolikach i kolejne noce w samotności. Albo mógł iść z Dianą w nieznane, nie wie-

dząc, jak będzie zarabiać na utrzymanie, jeśli pieniądze, które zarobił dotychczas, nie

starczą na pokrycie wydatków. Czy miał jakieś umiejętności prócz gry w karty i kości?

Na pewno nie był żeglarzem. I nie mógł być hrabią. Dopóki znów nie odnajdzie swego

miejsca w świecie, każdy dzień będzie grą. Przecież od zawsze był graczem, pocieszył

się w duchu.

- Ten budynek był dla mnie niczym kościół przez wiele lat. Kiedy jestem przy sto-

liku, chociaż mogę blefować, nie kłamię, nie oszukuję i wywiązuję się z zakładu. Jeśli

wygrasz, odejdę stąd i przysięgam, że nigdy nie wrócę.

Diana skinęła głową, a potem uśmiechnęła się i sięgnęła po karty.

- W takim razie zgoda. To przecież gra losowa. Nie ma gwarancji wyniku. Powie-

działeś, że dopisuje ci szczęście. Zobaczymy, jak się potoczy tym razem.

Spojrzał na karty i wiedział, że nie zdoła nic z nimi zrobić. Poczuł narastające

uczucie ulgi, że czeka go ostateczna przegrana.

- Myślę, że mam naprawdę wielkie szczęście.

Popatrzyła w swoje karty i nie zrobiła niczego, by ukryć zaskoczenie, które mógłby

wykorzystać na swoją korzyść, gdyby pomyślał, by posłużyć się blefem. Gra się rozpo-

częła i tak samo jak w poprzednich rozdaniach, Diana pokonała go z łatwością. Patrzyła

na kartkę na stole, zaszokowana.

- Wygrałam.

- Tak. - Uśmiechnął się do niej szeroko, czując lekkość ducha, której brakowało

mu od dzieciństwa, jakby ktoś zdjął mu z pleców wielki ciężar.

- Ale to nie znaczy... Naprawdę wciąż chcesz... - Diana nie wiedziała, co powie-

dzieć.

- Bardzo. Panno Price, czy uczyni mi pani ten honor i przyjmie moją ofertę? Diano,

zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby stać się takim mężem, jakiego mogłabyś sobie

życzyć. - Wstał od stolika i zbliżył się do niej, podając jej rękę.

- Ja... tak. Przyjmuję.

T L

R

background image

Pomógł jej wstać z krzesła i wziął ją w objęcia, a potem ją pocałował. Zrazu deli-

katnie, potem żarliwie, namiętnie. Poczuł, jak odpowiada mu pocałunkiem, początku z

wahaniem, a potem tak jak wczorajszej nocy, którą spędzili razem, jakby nie chciała, by

ta chwila dobiegła końca. Kiedy się rozdzielili, uniosła głowę i spojrzała na niego z bły-

skiem w oku.

- Panie Wardale, doprawdy. Jesteśmy w miejscu publicznym. To wyjątkowo nie-

właściwe.

Roześmiał się.

- To miejsce jest również wysoce niewłaściwe, panno Price. Jeśli pani chce mnie

stąd wyrwać, moje zachowanie się zmieni. Chodźmy, wróćmy do wielkiego świata. Jeśli

sobie życzysz, stanę się kimś w rodzaju fajtłapy, który nie ośmieli się wziąć cię w ra-

miona i całować do utraty zmysłów.

Pochyliła się i zagarnęła wygraną do swojej torebki. Po namyśle wzięła jego kwit,

złożyła go starannie i wsunęła za stanik sukni.

- Mam nadzieję, że tak nie będzie, panie Wardale. Dla dobra nas obojga. Mamy

wiele do omówienia. Sprawę Nell, na przykład.

- A kto to jest?

Wydawała się zaskoczona jego reakcją, ale po chwili powiedziała:

- Może znasz ją pod imieniem Heleny, chociaż go nie lubi.

- Helena? Skąd ją znasz? I skąd wiesz, co lubi? Z pewnością nic ci nie mówiłem.

Dotknęła jego ramienia i przytuliła się do niego, szepcząc mu do ucha:

- Jest bezpieczna. Wyszła za mąż za mojego przyjaciela. Chociaż pogodzenie się z

nim może być trudne ze względu na ostatnie wypadki. Ale jeśli się weźmie pod uwagę

to, co zaszło między nami, wszystko jest możliwe, czyż nie?

- Moja siostra bezpieczna? - Nathan spróbował się opanować, bo uczucie ulgi omal

nie zwaliło go z nóg.

- Muszę ci wiele wyjaśnić. Przepraszam, że trzymałam to w sekrecie. Wiedziałam

przecież, jakie to dla ciebie ważne, ale przez czas jakiś chciałam, żebyś cierpiał, a po-

tem... To wszystko jest tak bardzo skomplikowane...

Powstrzymał jej słowa pocałunkiem.

T L

R

background image

- Nie zamartwiaj się. Jestem ostatnim człowiekiem, który mógłby wyrzucać ci

ukrywanie trudnej prawdy. - Znów ją pocałował. - Jeśli Helena jest bezpieczna, ta świa-

domość jest dla mnie darem. Powiesz mi resztę w swoim czasie. A wkrótce będziemy

mieli tyle czasu, ile zechcemy. Wyjdź za mnie, Diano Price, a ja stanę się najszczęśliw-

szym człowiekiem w Anglii.

Nathan zerknął na stojącą w cieniu postać w pobliżu drzwi i objął swoją przyszłą

żonę opiekuńczym ramieniem. Cygan skinął głową z aprobatą, wzruszył ramionami i

wykonał gest, który mógł być pożegnaniem, i odszedł.

T L

R

background image

Epilog

Diana szła korytarzem do gabinetu świeżo poślubionego męża. Spędzał tu mnó-

stwo czasu zajęty przeglądaniem starych papierów w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby

naprowadzić go na ślad prawdziwego mordercy Christophera Hebdena, albo prowadził

dyskretne śledztwo, mające na celu odnalezienie zagubionej siostry, Rosalind. Czasem

posyłał pełne oddania listy do Nell, próbując nie zasmucać jej podejrzeniami, które żywił

wobec jej nowej rodziny.

Diana miała nadzieję, że Nathanowi się powiedzie. Niemniej nieliczne informacje,

które udało jej się zebrać, nie wróżyły Carlowom dobrze. Chociaż dziewczęta otrzymały

zakaz kontaktowania się z Dianą, Verity zignorowała polecenie Marcusa i przysłała jej

kilka krótkich liścików, nakłaniając ją do poszukania sposobu szybkiego pojednania

obydwu rodzin. Pod nieobecność Diany Honoria robiła się coraz bardziej lekkomyślna.

Wprawdzie w obecnym stanie rzeczy Diana nie mogła powrócić jako ich przyzwoitka,

ale może łagodzący wpływ dawnej przyjaciółki wystarczyłby, by sprawy poszły właści-

wym torem.

Pewną pociechą był dla niej fakt, że i Nathana, i ją w takim samym stopniu mar-

twiła przyszłość tej rodziny. Gdyby nie jego miękkie serce, nie byłby lepszy od Cygana.

Na pewno dobrze mu zrobi, kiedy dowie się, co znalazła, bez względu na to, jak mogło

to być dla niego nieprzyjemne.

- Nathanie - stanęła w drzwiach gabinetu i wyciągnęła rękę do męża - chodź ze

mną. Chciałabym ci coś pokazać.

Uśmiechnął się do niej i posłusznie ruszył za żoną na piętro. Kiedy zatrzymał się

przy drzwiach do sypialni, poczuła, że krew jej się burzy, ale musieli iść dalej.

- Później - szepnęła.

Uniósł brwi, zaskoczony.

- Oczywiście, że później, ale teraz też byłoby miło.

- Później.

- Dokąd w takim razie idziemy? Włożyłaś zieloną suknię, a wiesz, jak to na mnie

działa.

T L

R

background image

- To codzienna suknia i nie ma w niej nic nadzwyczajnego - pouczyła go. - Często

noszę zielony, bo twierdzisz, że lubisz ten kolor. Jeśli to ci przeszkadza, przebiorę się.

- Nie określiłbym tego w ten sposób. Moje odczucia na twój widok można napra-

wić najłatwiej pod słońcem. Jeśli jednak chcesz się przebrać, pozwól, że coś zasugeruję.

Wyglądasz bardzo apetycznie w zielonej sukni, ale jeszcze apetyczniej bez niej. - Objął

ją czule.

Jak mogła kiedykolwiek się obawiać, że Nathan będzie wolał grę w karty czy kości

od żony i rodziny? To, że dawał jej pierwszeństwo, było oczywiste, zaś jego entuzjazm

sprawił, że stworzenie rodziny było nieuniknione. Diana pozwoliła się objąć mężowi, po

czym odsunęła jego ręce i powiedziała:

- Stanowczo później. Przede wszystkim musimy coś zobaczyć.

Westchnął.

- Twój ton nie wróży dobrze, kochanie. Podejrzewam, że włożyłaś zieloną suknię,

żeby złagodzić coś na kształt ciosu.

Spojrzała na niego z niepokojem.

- Obawiam się, że możesz mieć rację. Wiem jednak, że to coś, co cię zainteresuje,

a skoro to znalazłam, muszę ci o tym powiedzieć. Wreszcie nie ma między nami sekre-

tów.

- Żadnych - zapewnił ją.

Poprowadziła go do końca korytarza i na schody wiodące na strych.

- A jaki powód mamy, by tam iść?

- Wzięłam klucze od Bentona i ruszyłam na poszukiwania. Pomyślałam, że może

są tam jakieś rzeczy, które pamiętam z dzieciństwa, i miło byłoby znów je zobaczyć. -

Starała się, aby ta sugestia brzmiała zdawkowo, bo nie chciała, by Nathan myślał, że ona

zatapia się we wspomnieniach o przeszłości, którą mu, tak jak obiecała, wybaczyła.

- Jeśli chcesz je widzieć, nie pozwolę, byś krążyła wśród rupieci i pogrążała się w

melancholii. Jednak utrzymujesz, że nie chcesz zmienić wystroju domu...

- Nie chcę. Jest uroczy taki jak teraz i pasuje do twojego charakteru. - Choć nie był

to dom, jaki pamiętała, był to port mężczyzny, którego kochała najbardziej na świecie.

T L

R

background image

- W takim razie będziemy musieli przenieść twoje skarby w miejsce, gdzie bę-

dziesz mogła cieszyć się nimi w pełni.

- Do wiejskiego domu?

Pojechali tam w podróż poślubną. Dom był równie czarujący, jak rezydencja przy

Hans Place. Choć Diana cieszyła się jazdą konną i spacerami po polach, wydawał się

bardzo odległy od tego, do czego przywykła.

Nathan pokręcił przecząco głową.

- Jakiś czas temu pomyślałem, że moglibyśmy kupić wiejski domek. Znalazłem ta-

kie miejsce, Hammersmith. Jest tam zaledwie kilka pokoików, ale także piękny ogród.

Akt własności jest na twoje nazwisko. Jeśli zechcesz przenieść swoje znaleziska tam, bę-

dziesz mogła je odwiedzać, kiedy tylko przyjdzie ci na to ochota.

- Domek? - spytała zakłopotana. - Dla mnie?

- I dla mnie też, jeśli mnie wpuścisz. Albo nie, jeśli takie będzie twoje życzenie.

Tak czy inaczej, w świetle prawa należy tylko do ciebie.

- Skąd wiedziałeś, że...

- Szukałem godnego ciebie prezentu ślubnego, a ponieważ zupełnie nie znam się na

tym, co może spodobać się dobrze wychowanej młodej damie, spytałem siostrę, która z

kolei spytała panny Carlow, a one wydawały się sądzić, że ten pomysł ci się spodoba.

Biorąc pod uwagę moją historię, to ma sens. Wprawdzie nie zamierzam wracać do kar-

cianego stolika, ale niech ten podarunek będzie dowodem dla ciebie i dla tych, którzy cię

kochają, że nigdy nie staniesz się bezdomna z mego powodu. - Sięgnął do kieszeni i wy-

jął najzwyklejszy w świecie klucz, który wsunął jej w dłoń, po czym zacisnął na nim jej

palce. - Czy ten prezent ci się podoba?

Przełknęła łzy wdzięczności i rzuciła mu się w ramiona, całując go namiętnie, a

potem wyszeptała:

- Jak długo będzie tam wystarczająco dużo miejsca dla nas dwojga, bardzo mi się

podoba. - Wsunęła klucz do kieszeni. - Wkrótce się tam wybierzemy, a kiedy tam bę-

dziemy, będę nosiła wyłącznie zielone stroje. Najpierw jednak muszę ci coś pokazać.

Obawiam się, że nie jest to tak przyjemne jak podarunek od ciebie.

T L

R

background image

Diana zauważyła, że mąż się zawahał, zanim ruszył za nią na górę. Biorąc pod

uwagę to, jak wyglądało do tej pory jego życie, nie chciał widzieć więcej nieszczęścia,

chociaż była pewna, że zrobiłby to, gdyby ona go poprosiła.

Poprowadziła go do pokoiku na tyłach, gdzie pod oknem stał mały kufer z inicja-

łami NW wyrzeźbionymi w skórze pokrywającej wierzch.

- Szukając własnej przeszłości, znalazłam część twojej.

Zatrzymał się i wpatrzył w kufer.

- Myślałem, że zaginął. - Spojrzał na nią, nagle zmartwiony. - Czy wiesz, co jest w

środku?

Przytaknęła, bo ciekawość już wcześniej skłoniła ją do otwarcia wieka.

- Lepiej stanąć z tym twarzą w twarz, prawda? Tam są dokumenty.

- Jeśli chcę udowodnić niewinność ojca, powinienem je zobaczyć - stwierdził Na-

than, uśmiechając się do żony. - Cieszę się, że nie muszę tego robić sam. - Pochylił się i

przyciągnął ją do siebie tak, by móc oprzeć podbródek na jej skroni. - Razem?

- Tak. - Usiadła na podłodze obok niego i obserwowała, jak przygląda się niewiel-

kiemu kufrowi.

Pogładził drewno i przejechał palcami po miedzianych okuciach.

- Nie widziałem go od lat. Był wszystkim, co mi zostało, zanim wcielono mnie siłą

do marynarki. Nawet nie pamiętam, jak przyniosłem go do domu, ale najwyraźniej tak

zrobiłem.

- Benton go tutaj schował. Czekał na ciebie.

- Cieszę się, że nie wiedziałem. To, czego szuka Veryan, może się kryć jedynie tu-

taj.

Diana patrzyła, jak Nathan otwiera skrzynię.

Na samym wierzchu leżał czarny sznur. Jakże inny od kolorowej imitacji, którą

dostał od Cygana i pokazał Dianie. Po tych wszystkich latach znów trzymał go w ręku.

Dla Diany nie różnił się od innych sznurów. Wyciągnęła palec i dotknęła go ostrożnie.

Był miękki w dotyku, prawdziwy jedwab.

Nathan uśmiechnął się smutno.

T L

R

background image

- Zupełnie jakby było lepiej być powieszonym delikatnie. Ciekaw jestem, czy ci,

którzy wymyślili, by szlachtę wieszać na jedwabnym sznurze, rozumieli ironię. A może

naprawdę myśleli, że to oznaka szacunku?

Wzdrygnęła się.

- Tak czy inaczej, to obrzydliwe.

- Lepiej go zatrzymać, niż widzieć, jak jest cięty na kawałki i sprzedawany kolek-

cjonerom. To jedyne dziedzictwo, które mi zostało do przekazania naszym dzieciom. -

Wziął go do ręki i odłożył ostrożnie na bok, by dostać się do rzeczy leżących pod nim.

Była tam srebrna spinka do kołnierzyka, z wygrawerowaną literą L, nóż do papieru

i fajka. Wyjął wszystko, przytknął fajkę do nosa i poczuł zapach stęchłego tytoniu.

- To należało do ojca. - Uśmiechnął się z nostalgią, a Diana położyła mu współ-

czująco dłoń na ramieniu.

- A to do mnie. - Obok nich leżał samotny mały ołowiany żołnierzyk.

Wziął go do ręki i odłożył na bok z innymi rzeczami.

Wreszcie znalazł plik dokumentów.

- Po to przyszliśmy. - Szybko podzielił je na dwa stosiki, w zależności od charak-

teru pisma, jakim je napisano. Potem wskazał na jeden z nich. - To są papiery pisane

przez ojca. Wśród reszty nie widzę niczego, co mógłby napisać Hebden. Obawiam się, że

nasze poszukiwania niczego nie przyniosły. Tak zresztą przypuszczałem. - Szybko prze-

rzucał papiery. - Na pewno kiedyś czytałem je wszystkie, szukając pocieszenia. Nie

przypominam sobie niczego, co skojarzyłoby mi się z szyfrem. - Wzruszył ramionami. -

Oczywiście byłem wtedy bardzo młody. Niemal wszystko, co pisali dorośli, mogło mi się

wydawać swego rodzaju szyfrem, jeśli się weźmie pod uwagę to, co z tego rozumiałem. -

Nathan położył sobie listy ojca na kolanach, by czytać je przy świetle padającym z

okienka na strychu.

Czytał w milczeniu, zatopiony we własnej przeszłości. Diana, nie mając wiele do

zrobienia, zajęła się całą resztą. Serce jej pękało na myśl o małym chłopcu, który zebrał

wszystko, co zdołał znaleźć, w nadziei zachowania kilku wspomnień o ojcu. Był tu ra-

chunek od krawca. Liścik od dawnego przyjaciela z podziękowaniem za weekend spę-

T L

R

background image

dzony na polowaniu w posiadłości Leybourne'a. I liścik pisany kobiecą ręką. Przeczytała,

a potem powiedziała:

- Nathan, to od Amandy.

Zobaczyła, jak jej mąż drgnął na dźwięk tego imienia.

- Żony Kita Hebdena. Widziałaś dziennik. Musisz wiedzieć, co o nich wtedy mó-

wiono. Ta notka nie przyniesie nam nic dobrego, o ile dobrze pamiętam. Napisała do

niego, kiedy był w więzieniu. Myślę, że chciała, by się przyznał. Dał mi list i kazał obie-

cać, że matka się o nim nie dowie, bo, jak mówił, mogłoby ją to zmartwić. Ukryłem więc

list wśród moich rzeczy.

Spojrzała na niego ze zdziwieniem.

- Byłeś małym chłopcem, kiedy go czytałeś. Na pewno przerwałeś po przeczytaniu

linijki czy dwóch. Co mogłeś wówczas wiedzieć o takich sprawach? Powiedz mi, czy

teraz nie widzisz tego inaczej. - Wzięła list do ręki i zaczęła czytać na głos.

Powiedz im, Williamie. Mój mąż nie żyje, a mnie nie obchodzi, kto o tym wie. Nie

ma powodu, byś musiał dochowywać sekretu w sprawie tego, co wydarzyło się między

nami tamtej nocy. Nie, jeśli dla ciebie oznacza to śmierć. Kit nie miałby do ciebie o to

pretensji, bo wiesz równie dobrze, jak ja, że znał prawdę i nie zrobił w tej sprawie nic za

życia. Możesz myśleć, że dochowywanie sekretów jest honorowe, ale jeśli to oznacza, że

zachowam reputację po to tylko, by zobaczyć, jak zawisasz na sznurze, w takim razie, co

wart jest mój honor dla nas obojga?

Nathan ze zdziwieniem spojrzał na żonę.

- Nie rozumiesz tego nawet teraz? - zapytała. - Był z nią w noc morderstwa. Przy-

najmniej część nocy. To dlatego twój ojciec tak chciał, byś ukrył list. Próbował chronić i

Amandę, i twoją matkę. Ona pisze, że Kit Hebden nie miał nic przeciwko temu, a więc

nie była to zbrodnia z namiętności. Cokolwiek chodziło twojemu ojcu po głowie tamtej

nocy, nie miało to nic wspólnego z szyframi, kluczami do szyfru ani szpiegowaniem. Nie

miał powodu zabijać męża swojej kochanki. Ta sytuacja odpowiadała im wszystkim.

Nathan sięgnął po list.

T L

R

background image

- Masz rację, Diano. Nie wiem, co zrobi z tym Veryan, jeśli cokolwiek zrobi. Nie

wiem także, czy odważę się pokazać list Cyganowi, bo jeśli została mu odrobina uczucia

dla macochy, nie przyjmie tej informacji z radością. Ale masz rację. Nic tutaj nie wyka-

zuje, że mój ojciec był zdrajcą.

Uśmiechnęła się.

- A ty myślałeś, że tu nic nie będzie.

Odpowiedział uśmiechem.

- To tylko strzępek informacji, ale wystarczy, by na tym budować poszukiwanie

prawdy o wydarzeniach sprzed lat. - Nathan wstał i otrzepał spodnie z kurzu. - Na nowo

budzi we mnie nadzieję. Mój ojciec był niewinny, tak jak mówił.

- A jeśli to jest prawda...

- W takim razie cokolwiek ludzie o nim mówią, jestem dumny, będąc jego synem.

Oczyszczę swoje imię, jego też. Choćby mi to miało zająć całe życie, zrobię z ciebie hra-

binę Leybourne, moja droga. - Wyciągnął rękę, pomógł Dianie wstać i poprowadził w

dół schodów do ich apartamentów.

T L

R


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
091 Nicola Cornick Kapitan i dama do towarzystwa (Tajemnica Opactwa Steepwood 04)
Cornick Nicola Tajemnice Opactwa Steepwood 04 Kapitan i dama do towarzystwa
04 Kapitan i dama do towarzystwa
Justiss Julia Intrygi i tajemnice 03 Przemytnik i dama
Stec Dominika Mężczyzna do towarzstwa 02 Kobieca intuicja
Mroczne Tajemnice 2 02 Solucja(1)
14 02 Maszyny do robot budowlanychid 15607
88 Nw 02 Przystawka do pomiaru temperatury
88 Nw 02 Drzwi do garazu
83 Nw 02 Imadlo do drewna
02 Wprowadzenie do Visual Basic cwiczenia przygotowujace
2006 02 Aparaty do laseroterapii
02. Ułożenia do zdieć RTG celowanych reki
87 Nw 02 Przystawka do wiertarki
A Mostowski Zarys teorii Galois cz 02 Zastosowanie do równań algebraicznych
Badanie właściwości statystycznych elektronów emitoawany 02, Tabela do sprawozdań

więcej podobnych podstron