Julia Justiss
Przemytnik
i dama
Intrygi i tajemnice 05
Rozdział pierwszy
Sennlack Cove, Kornwalia, maj 1814 roku
Krzyki krążących nad głową mew zagłuszał huk fal rozbijających się o skały.
Lady Honoria przystanęła na skraju klifu i spojrzała w dół, ku zatoczce. Trwał od-
pływ. Wycofujące się morze odsłoniło długą łachę srebrzystego piasku. Ucieszyła się.
Zboczyła ze szlaku na wijącą się ścieżkę, wiodącą w dół, ku plaży.
To ustronne miejsce zauważyła już podczas jednego z pierwszych spacerów po
przybyciu miesiąc temu do Kornwalii. Posłuchała rady ciotki Foxe, żeby spożytkować
rozsadzającą ją energię na poznanie nadmorskiego klifu, nad którym stał ich kamienny
dwór, oddalony kilka mil od wioski Sennlack.
Uśmiechnęła się smutno. Opuszczając Londyn, marzyła o ucieczce od ludzi i izola-
cji. Znalazła je. Kiedy jej powóz mijał Penzance, a osiągnąwszy Land's End
*
, skręcał na
trakt biegnący do Foxeden, domu ciotki górującego nad morskim urwiskiem, miała wra-
żenie, że rzeczywiście znalazła się na końcu świata. A przynajmniej z dala od londyń-
skiej socjety i rodziny, która ją zdradziła i odrzuciła.
* Nazwa przylądka, najdalej na zachód wysuniętego punktu w Anglii. Po angielsku znaczy koniec, skraj
lądu (przyp. tłum.).
Rozpryśnięte o skały fale kołysały się pod wytworzonym na wierzchu kożuchem
piany. Czy jakiś ślad pozostanie na powierzchni, gdy ona zdobędzie się kiedyś na po-
składanie w całość swojego rozbitego życia? U stóp urwiska było dość zacisznie, Hono-
ria zsunęła na plecy szal, którym wcześniej był przewiązany jej kapelusz.
Woda obmywająca plażę w zatoczce wyglądała spokojnie, prawie zachęcająco.
Uśmiechnęła się na wspomnienie leniwych letnich popołudni w dzieciństwie. Namawiała
starszego brata, Hala, i każdego z jego przyjaciół, którzy akurat u nich gościli, aby razem
wymknąć się nad staw. Ubrana w pożyczone od chłopców spodnie i koszulę, uczyła się
pływać w gęstej od wodorostów toni, wynurzając się triumfalnie na powierzchnię cała
umazana mułem z dna.
T L
R
Któregoś lata - właśnie przypadały jej siódme urodziny - gościem brata był
Anthony. Honoria postanowiła nie myśleć o byłym narzeczonym. Nie będzie psuła sobie
przyjemności obcowania z bezkresem złymi wspomnieniami z przeszłości, której i tak
nie może odmienić.
Skupiła się na pięknym widoku, jaki roztaczał się w zatoczce. Było tu niemal siel-
sko i zastanawiała się, czy nie zdjąć butów i nie zamoczyć stóp. U schyłku wiosny woda
wpływająca z morza przez wąski otoczony skałami przesmyk musiała być, w odróżnie-
niu od nagrzanego letnim słońcem stawu w Stanegate Court, bardzo zimna.
Wzrok Honorii powędrował ku wejściu do zatoki. Jej uwagę przykuł błysk słońca
odbitego od białego żagla. Światło słoneczne raziło w oczy, ale przez zmrużone powieki
dostrzegła niewielką łódź płynącą w stronę brzegu.
W polu widzenia ukazała się druga łódź, najwidoczniej ścigająca tę pierwszą, która
w ostatniej chwili przed wejściem w przesmyk wykonała zwrot i umknęła na pełne mo-
rze. W następnej chwili ścigająca łódź wpadła między skały oddzielające zatoczkę od
morza i zatrzymała się gwałtownie. Pierwsza znikła z pola widzenia, z pokładu drugiej
zwaliła się w toń bezwładna postać ludzka.
Łódź musiała natrafić na podwodną skałę, domyśliła się Honoria. Przeniosła uwagę
z kołysanej falami łodzi na człowieka za burtą. Wypłynął na powierzchnię, chwilę bił
bezradnie ramionami, po czym zniknął pod wodą.
W porze odpływu zatoczka była dość płytka, jednak by dotknąć nogami dna, ów
człowiek powinien przepłynąć jeszcze dobrych kilka jardów. A jeśli został ranny podczas
upadku? Czy umiał pływać? Honoria obserwowała go. Wynurzył się ponownie, zniknął
pod wodą i wcale nie przybliżył się do brzegu.
Klnąc pod nosem - tych przekleństw nauczyła się od Hala - rozglądała się gorącz-
kowo po plaży. Zauważyła wyrzuconą na piasek deskę. Błyskawicznie zrzuciła pelerynę,
żakiet i buty, odpięła ciężką spódnicę amazonki. Zamierzała się dostać dostatecznie bli-
sko do tonącego, żeby podać mu deskę.
Straciła niemal nadzieję, że jej się to uda, gdy ze skał zamykających wejście do za-
toczki wskoczył do wody mężczyzna. Honoria zatrzymała się. Rozpryśnięta woda
chlupnęła nad jej głową. Mężczyzna ciął powierzchnię wody szybkimi, wprawnymi ru-
T L
R
chami, chwilę później uchwycił tonącego za ramię i zaczął go holować do brzegu. Ode-
tchnęła z ulgą i skierowała się ku plaży. Dopiero wtedy zauważyła sznur wozów podska-
kujących na nierównościach szlaku nad klifem sterczącym nad zatoczką. Nagle te „rega-
ty" nabrały sensu.
Przemytnicy! Zatoczka musiała służyć przemytnikom do przechowywania kontra-
bandy. W okolicy krążyły o tym legendy. Pierwsza łódź prawdopodobnie próbowała od-
ciągnąć drugą od miejsca, w którym pod osłoną nocy złożono trefny towar, by go potem
przewieźć w głąb lądu. Mokre ubranie hamowało swobodę ruchów Honorii. Zatrzymała
się na chwilę w płytkiej wodzie, by złapać oddech i popatrzeć, jak ratownik holuje do
brzegu swój ciężar.
Podziw nad jego brawurą przekształcił się w oszołomienie widokiem męskiej syl-
wetki. Nieznajomy podniósł się na nogi, gdy dotarł do płycizny. On także zrzucił z siebie
ubranie, zanim skoczył na ratunek tonącemu. Woda ściekała po nagim torsie, ramionach i
pięknie umięśnionej piersi na płaski brzuch. Mokre spodnie ściśle przylegały do ciała,
uwidoczniając wydatny kształt.
Rumieniec pokrył policzki Honorii. Spojrzała wyżej i dostrzegła białą bliznę prze-
cinającą żebra i drugą na lewym ramieniu, wreszcie popatrzyła na twarz i jej wzrok zde-
rzył się z przenikliwym spojrzeniem niebieskich oczu pływaka. Poczuła, jak jej wargi
unoszą się w uśmiechu, gdy patrzyła na tę wyraziście zarysowaną twarz i okalające ją
czarne włosy. Muskularnym ramieniem holował kaszlącego, plującego wodą niedoszłego
topielca.
Honoria zauważyła poniewczasie, że teraz on poddawał ją oględzinom równie
skrupulatnym, jak to ona czyniła przed chwilą.
- Hej, dziewczyno! - zawołał. Wyczuła ledwo słyszalny akcent irlandzki. - Czyżbyś
była wyłaniającą się z morskiej piany Afrodytą?
Honoria znowu spłonęła rumieńcem, albowiem uświadomiła sobie, że stoi po kost-
ki w wodzie, a mokra koszula oblepiająca jej nogi i brzuch jest prawdopodobnie prawie
przezroczysta.
- Dobrze się pan spisał - rzuciła.
T L
R
Odwróciła się i uciekła. Na brzegu w pośpiechu nakryła się zapiaszczoną peleryną.
Zdrętwiałe z zimna palce z trudem radziły sobie z zawiązaniem troczka. Schylając się, by
pozbierać żakiet, spódnicę i buty, zauważyła, że wąska plaża zaczyna się zaludniać. Lu-
dzie ci przyszli po ukrytą kontrabandę, by ją rozprowadzić w głąb lądu.
Honoria zdała sobie sprawę, że głównym przedmiotem ich zainteresowania nie jest
bohaterski pływak, nie są nim także skryte w skalnych załomach towary, lecz ona. Pra-
wie fizycznie czuła na sobie łakome spojrzenia mężczyzn, lustrujące jej postać od mo-
krych włosów po bose stopy.
Spanikowana, zerwała się z kamienia, na którym przysiadła, aby włożyć buty. Nie
zważając na wołanie przystojnego ratownika, żeby zaczekała, utorowała sobie drogę
przez otaczający ją krąg i pobiegła ku ścieżce wiodącej na szczyt urwiska.
Gabriel Hawksworth podążał wzrokiem za uciekającą z plaży płowowłosą dziew-
czyną. Porzucił na piasku plującego słoną morską wodą niedoszłego topielca. Chwilę po-
tem zajęli się nim wieśniacy. Odprowadzili w głąb lądu, przedtem jednak założyli opaskę
na oczy i skrępowali mu ręce.
Gabe otrząsnął się jak pies. Było mu zimno na wietrze. Ucieszył się, że wśród
zgromadzonych znalazł się Richard Kessel, dawny kolega z wojska, zwany Dickinem,
właściciel kutra, na którym Gabe sprawował tymczasowo funkcję szypra.
- Niezły z ciebie pływak - powitał Gabe'a Dickin, okrywając go kurtką. - Miejmy
nadzieję, że stary George tak się ucieszy, że uratowałeś jego człowieka, że weźmie
mniejszą dolę od przemyconego towaru. Nie spodziewaj się jednak aplauzu ze strony
miejscowych. Będąc nowicjuszem, nasz ociekający wodą przyjaciel - Kessel wskazał
głową odprowadzanego - jest wyjątkowo gorliwy; nie zawahałby się przyłożyć pistoletu
do głowy żadnemu z nas, nie wyłączając ciebie.
- Trzeba było pozwolić morzu, by go zabrało - odezwał się brat Dickina, John.
- Nie ma o czym mówić - odpowiedział Dickin.
- Można było naturze pomóc - mruknął pod nosem John.
T L
R
- Szkoda, że nie ty skoczyłeś za nim do wody, braciszku - odpalił Dickin. - A
swoją drogą, co za pomysł ściągać towar na ląd w biały dzień, wiedząc, że brzeg
patroluje ten nowy? To kuszenie losu.
- Zakładałem, że nawet jeśli ten strażnik nadąży za Thomasem, co było mało praw-
dopodobne, bo Anglicy nie znają wybrzeża, Thomas mimo wszystko zdoła go zgubić -
bronił się John.
- Tak, nawet gdyby przyszło mu go utopić - upierał się Dickin.
- Co cię obchodzi, że ubyłoby jednego agenta królewskiego? - zezłościł się John. -
Poza tym ja zajmuję się odbiorem towaru i decyduję, jak, kiedy i gdzie powinien on do-
trzeć.
- Jeśli masz narażać ludzi i łodzie na niebezpieczeństwo, to może nie powinieneś
się tym zajmować.
Gabe w milczeniu przysłuchiwał się kłótni braci, po czym powiedział:
- Obiecaj, Dickin, że strażnik bezpiecznie dotrze do miasta. Los człowieka na mo-
rzu jest w ręku Boga. Na lądzie jest inaczej. Nie chciałbym cię opuszczać, wiem, że po-
trzebujesz szypra na „Rybitwę", ale nie będę maczał palców w morderstwie.
- Wydelikatniało ci ostatnio sumienie, Gabe - zauważył Dickin.
- Mieliśmy kiedyś takie same skrupuły. Nie zastrzeliłeś francuskiego jeńca na woj-
nie. Nie zostawiłeś też żadnego partyzantom, choć Bóg świadkiem, że Hiszpanie mieli
swoje powody, aby nie cackać się z Francuzami. A teraz kupujesz od naszych dawnych
wrogów brandy, jedwab i koronki.
- Fakt. - Dickin zgodził się bez oporów. - Wojna to wojna, a handel to handel - za-
uważył sentencjonalnie. - Strażnik popełnił błąd, że ścigał Thomasa za dnia. Jak chce się
walczyć z przemytem, trzeba lepiej znać wybrzeże.
- Albo wypuszczać się na łowy nocą.
- Wątpię, by któryś z nich chciał się mierzyć z morzem po ciemku. Tylko nieliczni
Kornwalijczycy są takimi głupimi ryzykantami, jak wy, Irlandczycy. I takimi dobrymi
żeglarzami.
- Ignoruję przytyk do mego pochodzenia i akceptuję komplement - odparł ze śmie-
chem Gabe.
T L
R
- Wiesz co? Gdybyś kupił własną łódź, my dwaj moglibyśmy na stałe utworzyć
dobry zespół. Chyba że zmieniłeś zdanie i zamierzasz wrócić do domu, żeby siedzieć na
garnuszku u brata?
Gabe ujrzał oczyma wyobraźni rodzinny dwór w Ballyclarig, wśród smaganych
wiatrem irlandzkich wzgórz, i niezadowoloną twarz starszego brata.
- Jeszcze nie wiem, co zrobię, ale nie wybieram się z powrotem do Irlandii. Wła-
śnie się zastanawiałem, gdzie by osiąść, gdy złożyłeś mi propozycję.
- Dobrze się stało, bo jak byś całkowicie wylizał się z ran, to chyba z bratem poza-
bijalibyście się, jeśli on jest taki zasadniczy, jak go opisywałeś. - Kessel klepnął przyja-
ciela w ramię. - Nic w tym dziwnego. Bracia często ze sobą walczą. Popatrz na mnie i
Johna.
Jak Gabe sięgał pamięcią, brat krytykował wszystko, co on zrobił lub powiedział.
- Najlepiej zejdź mu z drogi - orzekł Dickin. - Czy ta twoja szacowna rodzinka nie
wyrzekłaby się ciebie na zawsze, gdyby się dowiedziała, w jaki sposób pomagasz stare-
mu druhowi z wojska?
Gabe wyobraził sobie zgorszenie, jakie zagościłoby na pełnej godności twarzy pe-
dantycznego sir Nigela Hawkswortha, gdyby odkrył, jakiemu zajęciu oddaje się jego nie-
odpowiedzialny brat. Nie dość, że wyrzekłby się go na zawsze, to jeszcze nasłałby na
niego agentów królewskich.
- Porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym - zaproponował. - Kim jest ta czarują-
ca Afrodyta, która rzuciła się do wody? Nigdy jej dotąd nie spotkałem. Sądząc po życz-
liwości okazanej celnikowi, nie przebywa na stałe w Kornwalii.
- Nie przebywa - potwierdził Dickin. - Nie wiem, jak się nazywa, ale to nie żadna
Afro... coś tam. Moja siostra, Tamsyn, która jest pokojówką we dworze Foxeden, mówi,
że przyjechała w gościnę do panny Foxe. To jej krewna. Czasami widuję ją spacerującą
po klifie.
Po raz pierwszy Gabe poczuł cień sympatii do zatrudnionego przez ojca nudnego
kleryka, który wbijał do głowy niezainteresowanemu nauką młodszemu synowi chlebo-
dawcy elementy wiedzy niezbędnej dżentelmenowi.
T L
R
To głównie dzięki temu nieuznającemu żadnych odstępstw od narzuconej przez
ojca dyscypliny guwernerowi Gabe przy pierwszej nadarzającej się sposobności uciekł
do wojska. Nieraz się zastanawiał, jak zdołałby się wymknąć spod ciężkiej ręki rodzica,
gdyby nie wybuchła wojna z Napoleonem.
- Krewna panny Foxe - powtórzył w zamyśleniu. - Na długo przyjechała? Nie
wiesz przypadkiem? - dociekał.
- Zapytam Tamsyn, może się dowie. Nie wystarczą ci wszystkie wzdychające do
ciebie w okolicy dziewczyny, pchające ci się na wyprzódki do łóżka? Chciałbyś upolo-
wać nową zdobycz?
- Co ja poradzę, że jestem piękny i młody - rzekł ze śmiechem Gabe, uchylając się
przed kuksańcem przyjaciela.
- Zaraz umrzesz z wychłodzenia, jeśli nie przebierzesz tego swojego pięknego i
młodego ciała w suche ubranie. Sprawisz mi kłopot, bo stracę nie tylko świeżo zatrud-
nionego szypra, ale i najbliższego kompana z wojska. Idź już, muszę pomóc chłopakom
załadować towar na wozy. Zobaczymy, jakie wiadomości przyniesie Tamsyn na temat tej
panny.
- Będę wdzięczny. - Gabe skłonił się z galanterią.
- Przekonamy się jak bardzo, gdy przyjdzie czas postawić mi kolejkę. Do zobacze-
nia w gospodzie.
Gabe ruszył ścieżką na szczyt klifu. Dobrze zorganizowana grupa marynarzy i lu-
dzi z wioski sprawnie uwijała się ze ściąganiem zatopionych beczek na brzeg, ładowa-
niem ich na taczki, wtoczeniem pod górę, gdzie już czekały wozy. Jeden czy drugi od-
powiedzieli kiwnięciem głową na pozdrowienie, większość ignorowała Gabe'a. Wiedział,
że to normalne. Przemytnicy nie przyglądają się sobie zbyt uważnie. Jeśli wpadniesz w
ręce władz, możesz z czystym sumieniem zapewnić, że nikogo nie widziałeś.
Gabe odnalazł konia i pojechał do domu - to jest do Sennlack, do gospody „Pod
Mewą", w której wynajmował pokój. Gospoda należała do Perrana, ojca Dickina i Johna.
Pół roku, które obiecał koledze spędzić jako szyper na „Rybitwie" w podzięce za
uratowanie życia pod Vittorią, wygaśnie pod koniec lata. Gabe jeszcze nie postanowił, co
będzie robił potem. Nie przyrzekł Nigelowi, że wróci do domu. Wyjeżdżając, nie wdawał
T L
R
się w szczegółowe wyjaśnienia. Na odjezdnym Nigel zauważył z przekąsem, że ma
dzieję, iż młodszy brat, udając się na morze, nie zniweczy niegodnym postępowaniem
zasług, którymi w chlubnej służbie wojskowej zmazał wszelkie niegodziwości, jakimi
wcześniej splamił honor rodziny.
Gdy Dickin przyjechał prosić o przysługę, która wymagała przymknięcia oka na
obowiązujące prawo, Gabe zgodził się bez wahania. Po wielomiesięcznej bezczynności,
w czasie której leczył wojenne rany, ucieszyła go możliwość spełnienia młodzieńczej mi-
łości do morza. Czuł, że ostry, południowo-zachodni wiatr przywróci mu w pełni zdro-
wie i siły, i znowu będzie miał cel w życiu, co z tego, że niezbyt zgodny z prawem.
Wprowadzając konia do stajni w gospodzie, Gabe doszedł do wniosku, że naj-
uczciwiej byłoby się przyznać, że po przeżyciach wojennych musiał uznać egzystencję w
Irlandii za niewyobrażalnie nudną. Na morzu, gdzie zza każdego załamania wybrzeża
mogło się wyłonić śmiertelne niebezpieczeństwo w postaci zdradzieckiej mielizny lub
przyczajonego strażnika, oddychał pełną piersią.
Chociaż dowódca królewskiej straży ochrony wybrzeża, George Marshall, był w
zmowie i przymykał oko na przemyt pod warunkiem, że regularnie miał udział w każdej
partii towaru, zawsze mógł się znaleźć jakiś nowy, jak ten, co nadział się dzisiaj na skałę,
który serio traktował obowiązek zwalczania wolnego handlu. Do procesów sądowych
dochodziło rzadko, a jeszcze rzadziej do skazania przez kornwalijską ławę przysięgłych,
istniało jednak niebezpieczeństwo dokonania żywota w Newgate ze stryczkiem na szyi
albo na najbliższym cmentarzu, z kulą nadgorliwego strażnika w plecach. Mimo wszyst-
ko Gabe był dobrej myśli, przekonany, że szczęście nie opuści go przynajmniej przez
sześć miesięcy.
Jak przystało na człowieka niepewnego, co będzie robił za pół roku, uważał za
rzecz rozsądną nie rozpalać najbardziej zagorzałych lokalnych wielbicielek - jedna w
drugą podziwiających mężczyzn trudniących się przemytem - i wszystkie traktował z
jednakową galanterią. Jednakże, gdy w grę wchodziła dama, której pobyt w tej okolicy
miał być jeszcze krótszy niż jego, nie wykluczał głębszego zainteresowania jej osobą.
Mogła to być nawet zabawna odmiana od ciągłego oganiania się od co śmielszych miej-
T L
R
scowych dziewcząt. Nieznajoma spotkana dzisiaj na plaży zadziwiła go urodą i niespoty-
kaną śmiałością, z jaką rzuciła się na ratunek tonącemu.
Gabe przypomniał sobie, jak stała po kostki w wodzie, a przez półprzezroczystą
koszulę przeświecały uwodzicielskie wysmukłe nogi, prześliczny krągły brzuszek i zło-
tawy cień w miejscu, gdzie łączą się uda.
Westchnąwszy, odpędził urokliwy obraz. Napotkanej w drodze na piętro pani
Kessel odpowiedział na powitanie machnięciem dłoni i poprosił o gorącą wodę do mycia.
Zastanawiał się, jak naprawdę nazywa się jego Afrodyta. Czy wie, że grecka bogini mi-
łości wyłoniła się naga z morskiej toni?
T L
R
Rozdział drugi
Szczękając z zimna zębami, Honoria zadzwoniła na Tamsyn. Potrzebowała pomo-
cy, by uwolnić się od przemoczonego ubrania. Tymczasem starała się ogrzać przy prawie
wygasłym kominku. Pokojowa nie nadchodziła. Honoria zadzwoniła ponownie i zaczęła
rozbierać się sama na tyle, na ile zdołała zdrętwiałymi palcami. Nie zdążyła zadzwonić
po raz trzeci, gdy do pokoju zapukała gospodyni.
- Panienka sobie życzy... - Zaniemówiła na widok mokrych ubrań na podłodze i
wilgotnych, potarganych na wietrze włosów Honorii. - Każę lokajowi przynieść wannę i
gorącą wodę - domyśliła się - i dodam trochę rumianku, żeby kąpiel panienkę rozgrzała.
- Dziękuję, pani Dawes.
Nawykła do karcenia za swoje impulsywne zachowanie, Honoria dziękowała Bo-
gu, że matka i Marcus są daleko. Mieliby o wiele więcej do powiedzenia na temat jej
ostatniego wyczynu niż powściągliwa w wyrażaniu emocji gospodyni.
Myśl o rodzinie, która tak łatwo się jej wyrzekła, napełniła Honorię smutkiem. Nie
potrzebowała ich opinii - niemej dezaprobaty ze strony pani Dawes również - by zdawać
sobie sprawę, że znowu zachowała się nie tak, jak przystało pannie z dobrego domu. Ho-
noria nie mogła sobie wyobrazić, by jej młodsza siostra rzuciła się bez zastanowienia do
morza, a potem w oblepiającej ciało na wpół przeźroczystej koszuli fundowała widowis-
ko lokalnej gawiedzi. Verity machałaby chusteczką i starała się sprowadzić na pomoc
jakiegoś dżentelmena.
Doświadczenie odarło Honorię z wiary w istnienie szlachetnych rycerzy gotowych
pospieszyć z pomocą damie w tarapatach. Jeszcze raz powróciła myślami do sceny na
plaży. W drodze do domu, kiedy opanowała nieracjonalną reakcję na zupełnie zrozumia-
łe zaciekawienie wieśniaków, odczuła dumę ze swojego wyczynu. Po męczącym miesią-
cu bezczynności w Kornwalii, kiedy nie miała czym zapełnić pustki po nieustającym ko-
rowodzie przejażdżek konnych, wizyt, herbatek, rautów, wieczorków muzycznych, bali i
innych rozrywek wypełniających jej życie w Londynie, zrobiła coś pożytecznego. Cho-
ciaż gdyby nieznajomy nie interweniował, jej wysiłki chyba zdałyby się na nic, pomyśla-
ła.
T L
R
Właśnie przypominała sobie jego na wskroś męską postać, gdy z zamyślenia
wyrwało ją kolejne pukanie do drzwi. Spodziewając się lokaja z wanną, ze zdziwieniem
ujrzała ciotkę Foxe. Starsza pani obrzuciła Honorię bacznym spojrzeniem od stóp do
głów. - Przyszłam zobaczyć, co z tobą, bo Dawes powiedziała mi, że kąpałaś się w mo-
rzu. Czy nie za wcześnie? Za miesiąc kąpiel byłaby równie odświeżająca, ale za to
znacznie przyjemniejsza. Należałoby też staranniej wybrać miejsce. Prądy w niektórych
zatoczkach są bardzo silne... i nie warto dostarczać widowiska rybakom.
- Prawdę powiedziawszy, nie zamierzałam się kąpać.
Honoria skrzywiła się lekko. Plotki już dotarły do ciotki. W krótkich zdaniach opi-
sała incydent i z niepokojem czekała na reakcję.
- Podziwiam twoją gotowość do pomagania ludziom w potrzebie - stwierdziła ciot-
ka i Honoria odetchnęła z ulgą. - Z twojej opowieści wynika, że próbowałaś dopomóc
strażnikowi służby celnej. Nie jest to czyn, którym zaskarbisz sobie sympatię tutejszej
ludności.
- Jest ciocia na mnie zła?
- Boże uchowaj! Dlaczego miałabym być zła. Uratowanie jednego strażnika nie
odbije się negatywnie na lokalnej gospodarce.
Brak krytyki był niezwykły, Honoria poczuła się zdezorientowana. Przepełniła ją
nagle sympatia dla ciotki. Instynkt dobrze jej podpowiedział, kiedy uparła się, by tu się
udać, zamiast w upokarzającym poniżeniu wycofać się do Stanegate Court, uznała.
- Źle się czujesz, dziecko? - zapytała starsza pani, widząc jej zdezorientowaną mi-
nę.
- Nie, wszystko w porządku. Jestem taka szczęśliwa, że do cioci przyjechałam -
oznajmiła Honoria, rzucając się, żeby uściskać starszą panią.
- Na Boga! Co robisz? - Lady Foxe ze śmiechem delikatnie uwolniła się z objęć
Honorii. - Ja też się cieszę, że przyjechałaś, ale wolałabym, żebyś powstrzymała się od
czułych gestów, dopóki się nie wykąpiesz. Na marginesie, Dawes mi powiedziała, że
rozstawiłaś dzisiaj bukiety kwiatów we wszystkich pokojach. Dziękuję ci, moja kochana.
Bardzo ładnie wyglądają.
T L
R
- Cieszę się. Dobrze ciocia zrobiła, że poprosiła panią Dawes, by mnie
zaprowadziła do ogrodu. Jestem zainteresowana zastosowaniem ziół. Ścinanie, układanie
i suszenie ich to świetny sposób na zabicie czasu. Chciałabym jeszcze bardziej się cioci
przydać, ale nie mam talentu do szycia i robótek ręcznych. Mogłabym za to narysować
parę widoczków, jeśli ciocia chce.
- Bardzo bym chciała. Nie dziwię się, że pełna energii młoda dama nie wie, co z
sobą tutaj począć. Bałam się, że się zanudzisz bez londyńskich teatrów, balów i przyjęć,
bez wizyt w sklepach i przyjaciółek, z którymi mogłabyś poplotkować.
Honoria poczuła wyrzuty sumienia. Kiedy otrząsnęła się z początkowego załama-
nia, rzeczywiście zaczęła się nudzić.
- Nie myśl, ciociu, że narzekam. Naprawdę nie brak mi Londynu. Może z wyjąt-
kiem sklepów.
To była prawda. W bolesny sposób odkryła, że niezależnie od grona przyjaciół był
w Londynie ktoś, kto skonstruował niewiarygodnie podłą intrygę, zmierzającą do zruj-
nowania reputacji Honorii. Tak przemyślną, że nawet jej własny brat nie uwierzył, iż ona
w niej nie uczestniczyła, oraz tak skuteczną, że nawet miesiąc później sama myśl o tam-
tej nocy napełniała ją poczuciem poniżenia i odrazy do ludzi.
- Może i nie ma tu wielu rozrywek, ale pokochałam Kornwalię. Klify, morze, wi-
doki, ich surowe piękno. Rozumiem, dlaczego ciocia tu osiadła.
- Jesteś pewna? Foxeden z jego wspaniałym widokiem na nieustannie zmieniające
się morze odpowiada mi, ale to nie jest dom dla każdego. Ta posiadłość utrudnia miesza-
nie się rodziny w moje sprawy, za co jestem wdzięczna losowi.
- A ja jestem wdzięczna cioci, że mnie przyjęła. Lady Foxe spojrzała na nią czule.
- My, grzesznicy, musimy się trzymać razem, czyż nie? - zażartowała.
Pierwszego popołudnia po przyjeździe Honoria wyznała ciotce ze szczegółami, co
spotkało ją w Londynie, pragnęła bowiem, by starsza pani zrozumiała pełnię jej upadku i
mogła ją natychmiast odesłać, jeśli nie życzyła sobie, by jej dom został splamiony skan-
dalem. Ciotka słuchała beznamiętnie, po czym uściskała Honorię, zaskarbiając sobie tym
jej bezgraniczną wdzięczność, i zapewniła ją, że może pozostać w Foxeden tak długo, jak
będzie chciała.
T L
R
Honorię kusiło, by zapytać teraz krewną, jak to się stało, że osiadła w Kornwalii.
Dochodziły do niej wcześniej słuchy o niedozwolonych zaręczynach, ucieczce z domu,
pochwyceniu, wygnaniu i śmierci kochanka na morzu. Mimo że w ostatnim miesiącu
Honoria bardzo zbliżyła się do zbuntowanej ciotki swojej matki, wciąż nie starczało jej
odwagi, by poprosić o wyjaśnienia, których starsza pani, osoba bardzo dyskretna, z wła-
snej woli nie zamierzała udzielać.
I tym razem okazja została stracona, albowiem lady Foxe ruszyła do wyjścia.
- Poproś Dawes o przyniesienie herbaty do mojej bawialni, kiedy już się przebie-
rzesz. Znajdziesz tam nowe żurnale z Londynu - rzuciła od progu.
- Nie wiedziałam, że ciocia prenumeruje żurnale. - Honoria nie zauważyła żadnych
pism poświęconych modzie, gdy mniej więcej tydzień po przyjeździe zajrzała do biblio-
teki w Foxeden.
- Muszę mieć coś dla gości. Czekam na ciebie.
Ciotka Foxe musiała zaabonować te pisma specjalnie dla mnie, pomyślała Honoria.
Życzliwość krewnej była zdumiewająca.
Kiedy nagle postanowiła udać się na wygnanie do ciotki, nie bardzo ją nawet znała.
W czasie niewielu wizyt złożonych przez jej rodzinę w Foxeden, kiedy Honoria była
dzieckiem, zauważyła, że panna Alexandre Foxe trzymała się od krewnych na dystans, a
jej stosunki z matką Honorii były raczej chłodne. W czasie, gdy rodzina debatowała nad
tym, dokąd ją wysłać z Londynu, Honoria, jak się okazało trafnie, wybrała Kornwalię.
Żywiła wdzięczność do ciotki nie tylko dlatego, że ją przyjęła pod swój dach, ale i
za to, że uwierzyła w jej historię. W odróżnieniu od najbliższych krewnych, wysłuchała
ją i dała jej wiarę, chociaż i ona nie potrafiła odpowiedzieć na pytanie, dlaczego komuś
mogłoby zależeć na kompromitacji Honorii Carlow.
Po miesiącu wspomnienie pożegnalnej rozmowy z Marcusem wciąż bolało. Przed-
tem takiej furii u niego nie widziała. Krzyczał na nią, że chociaż jest nierozważna, nie
spodziewał się, iż doprowadzi do skandalu, który okryje ją niesławą, zniweczy szanse
niewinnej młodszej siostry na korzystny związek małżeński i przysporzy zgryzoty jego
ciężarnej żonie. Nie przyjmował do wiadomości żadnych zapewnień z jej strony o nie-
winności, zamilkła więc i reszty tyrady słuchała z zaciśniętymi w proteście ustami.
T L
R
W przeszłości niejednokrotnie się sprzeczali, nie przypuszczała jednak, że on uzna
ją za zdolną do kłamstwa w tak ważnej sprawie. Jego brak wiary w jej uczciwość był bo-
leśniejszy od upokorzenia, jakiego doznała.
Marcus nie musiał jej nakazywać opuszczenia Londynu. Nie zamierzała pozosta-
wać w mieście w charakterze obiektu litości i spekulacji. Nie chciała być wytykana pal-
cami przez dziewczęta niedorównujące pod względem wdzięku i urody jej, nazywanej
Brylantem Londynu. Po odtrąceniu przez narzeczonego i zdradzie brata Honoria nie mo-
gła się doczekać chwili, w której pozostawi za sobą Londyn i rodzinę Carlowów.
Podeszła do okna, skąd widać było falujące morze. Co do Anthony'ego... Zaręczy-
ny z nim były błędem, co uwidoczniły w całej pełni wydarzenia, do których doszło w
ogrodzie.
To jej wina, że przyjmowała zaloty mężczyzny, którego nie kochała. Zaakceptowa-
ła go głównie dlatego, że sądziła, iż zaręczynami ugłaska sprzyjającego im Marcusa, któ-
ry przestanie śledzić każdy jej krok i przeniesie swoje zainteresowanie na Verity. Per-
spektywa wyjścia spod opiekuńczych skrzydeł Marcusa była nęcąca, a poza tym posta-
nowiła, że odwoła zaręczyny, gdyby Anthony okazał się męczący.
Wybrała Anthony'ego Prescotta, barona Readesdella, ignorując wielu wyżej upla-
sowanych w hierarchii socjety kandydatów do ręki, ponieważ sądziła, że on, który znał ją
od dziecka, doceni jej niezależny, dociekliwy umysł, a nie tylko urodę i koneksje ro-
dzinne. Pośpiech, z jakim Anthony uciekał od niej po wybuchu skandalu, dowodził, że
największym uznaniem w jego oczach cieszyła się perspektywa skoligacenia się z potęż-
nymi Carlowami i otrzymania pokaźnego posagu narzeczonej.
Jeśli ten bliski przyjaciel z dzieciństwa, znający ją tak dobrze, był niewłaściwym
mężczyzną, to kto mógłby się okazać właściwym? - zadała sobie w duchu pytanie.
Przed oczyma stanął jej niebieskooki, ciemnowłosy przemytnik. Był naprawdę
przystojny. Z gładkich i śliskich włosów opadających na kark, z szerokiej klatki piersio-
wej i ramion ściekała słona morska woda. Emanował nieposkromioną męską energią. Już
wtedy na plaży na jego widok przez całe ciało aż do najmniejszego palca u nogi przeszła
ją fala rozkosznego ciepła. Uśmiechnęła się do siebie. Marcus nie posiadałby się z obu-
T L
R
rzenia, gdyby dowiedział się, że takie wrażenie robi na niej jakiś nisko urodzony prze-
mytnik.
Całe szczęście, że ojciec o niczym się nie dowie. Honoria nie chciałaby, żeby z jej
powodu doznał kolejnego ataku. Matka często jej zarzucała, że swoim nie-
odpowiedzialnym zachowaniem przysparza ojcu zgryzoty i naraża go na utratę resztek
zdrowia. Rodzina nie wierzyła, że Honoria padła ofiarą czyjejś zaplanowanej podłości.
Marcus wyraźnie powiedział na pożegnanie, że cały klan Carlowów uważa ją za samo-
lubną, bezmyślną, nieokiełznaną dziewczynę, której obojętne jest, że jej wybryki okryją
wstydem najbliższych.
Z drugiej strony, jeśli taka ocena jej charakteru była słuszna, to może pochodzący z
nizin społecznych przestępca byłby dla niej najodpowiedniejszą partią. Chociaż bardzo
możliwe, że urodziwa twarz i męska sylwetka nieznajomego kryją perfidnego i kłamli-
wego łotra. Wszyscy mężczyźni są tacy sami. Z wyjątkiem może Hala. Ogarnęła ją tęsk-
nota za bratem, który był niewiele od niej starszy. Gdyby Hal był tamtego wieczoru w
Londynie, jakże inaczej potoczyłyby się wypadki. On by się jej nie wyrzekł, nie pozo-
stawił bez pomocy.
Teraz, kiedy Bonaparte przebywał na Elbie, Hal znajdował się zapewne w Paryżu
lub w Wiedniu, gdzie toczyły się prace nad warunkami pokoju. Poznawał nowe miasta,
uwodził szacowne mężatki i płoche pokojówki, jednym słowem prowadził tryb życia,
dzięki któremu zasługiwał w towarzystwie na miano rozbrykanego młodego źrebaka.
W przekonaniu Honorii, ojciec i Marcus, otwarcie taki tryb życia krytykujący, w
głębi duszy Hala podziwiali. Wybryki, których dziesiąta część zrujnowałaby reputację
każdej młodej kobiecie, uchodziły na sucho jej bratu.
Pukanie do drzwi poprzedziło wejście pani Dawes i dziewczyny kuchennej, ugina-
jącej się pod ciężarem wiader z gorącą wodą. Co robi lokaj zazwyczaj zatrudniany do
pomocy? Honoria ruszyła na pomoc kobietom, aby napełnić wodą miedzianą wannę
ustawioną przy kominku.
Pani Dawes została, żeby pomóc Honorii dokładnie wypłukać piasek i sól z wło-
sów. Po jakimś czasie przyszła pokojówka i zwolniła gospodynię do jej obowiązków.
T L
R
- Przepraszam, że mnie nie było, kiedy panienka mnie potrzebowała -
usprawiedliwiała się Tamsyn. - Jaka panienka dzielna! Nie mogłam uwierzyć własnym
oczom, kiedy zobaczyłam, jak panienka rzuca się do wody na ratunek.
- Widziałaś mnie? - Honoria nagle zrozumiała przyczynę nieobecności pokojówki i
lokaja. Musieli być zajęci przy przerzucaniu towaru w głąb lądu. - Tamsyn, chyba nie
brałaś udziału w żadnych nielegalnych operacjach?
- Oczywiście, że nie, panienko - zapewniła skwapliwie dziewczyna, czerwieniąc
się. - Słyszałam od Alana, naszego lokaja, który spotkał rybaków na drodze ze wsi. Pa-
nienka musi uważać. Woda w tych zatoczkach wygląda spokojnie, ale tam są silne prądy,
zwłaszcza między skałami. Gdyby panienka weszła głębiej, mogłaby być porwana na
otwarte morze.
- Na szczęście nie potrzebowałam wchodzić głębiej.
- I Bogu dzięki. Ach, czy on nie był wspaniały! Skoczył ze skał, tak łatwo poradził
sobie z prądem znoszącym go na morze i wyciągnął na brzeg tego łachudrę, agenta cel-
nego. Przysięgam, serce waliło mi jak młotem. Bałam się, że obaj utoną - paplała Tam-
syn, zapominając najwidoczniej, że przed chwilą zapewniała, że nie widziała tej sceny.
Rozbawiona Honoria walczyła z ciekawością, ale poddała się i zapytała od nie-
chcenia:
- Kim jest ów ratownik?
- Nie wie panienka? - zdziwiła się pokojówka. - To Jastrząb
*
! Mój brat Dickin,
który jest szyprem, mówi, że to najlepszy, najbardziej nieustraszony marynarz, jakiego
spotkał w życiu. Ma kocie oczy. W najczarniejszą noc potrafi znaleźć drogę między ska-
łami. Naprawdę nazywa się Gabriel Hawksworth. Żegluje na „Rybitwie" dopiero kilka
miesięcy, a nasi ludzie przezwali go Jastrząb, bo potrafi skierować kuter prosto na ląd, a
potem gwałtownie odskoczyć w morze, jak niektóre ptaki rzucające się na zdobycz.
- To on nie jest miejscowy?
* Jastrząb - po angielsku „hawk". Przydomek nawiązuje do nazwiska bohatera Hawksworth (przyp.
tłum.).
T L
R
- Nie, panienko. Nie wiem, skąd pochodzi, ale sądząc po akcencie, musi być Ir-
landczykiem.
- Irlandczycy także łowią na tych wodach? - zapytała Honoria. Mimo wszystko nie
posądzała Jastrzębia o to, że spędził całe życie na łodzi rybackiej. Był zbyt pewny siebie.
- Jest kolegą z wojska Dickina. Brat mówił mi, że gdy służyli pod Wellingtonem w
Hiszpanii, z dala od morza, często rozmawiali o żeglowaniu. A kiedy znaleźli się w Li-
zbonie, parę razy wypłynęli razem w morze i Dickin zobaczył, że mało kto potrafi że-
glować małym statkiem lepiej niż Jastrząb. Poprosił go więc, by przejął „Rybitwę", gdy
jej szyper został ranny.
Wojskowy. To tłumaczyłoby pewność siebie. Brat Honorii, Hal, również miał po-
dobnej pewności siebie pod dostatkiem.
- Jeśli on tak lubi morze, to dlaczego nie zgłosił się do marynarki wojennej?
- Nie wiem, dlaczego nie zrobił tego Jastrząb, ale Dickin nie chciał na długie mie-
siące znikać na morzu. Uważa, że gdyby ci z marynarki zorientowali się, jak dobrze so-
bie radzi z nawigacją, przykuliby go do steru na jakiejś fregacie i nie oglądałby lądu.
Kiedy robili zaciąg w naszej okolicy do armii lądowej, zgłosił się na ochotnika. Jak naj-
bardziej chciał walczyć z Bonapartem, ale wolał potem wrócić do domu, zaopiekować
się mamą i nami i doglądać rodzinnych interesów.
- Te rodzinne interesy to szmugiel? - zapytała domyślnie Honoria.
- To gospoda i połów ryb, panienko. A co do innych spraw... nasi ludzie powiadają,
że lepiej nie rozglądać się za bardzo i nie zadawać za dużo pytań. Na ogół celnicy nikogo
nie zaczepiają, póki stary pan Marshall regularnie dostaje swoją część. Ten człowiek, co
dzisiaj nadział się swoją łodzią na skałę, był nowy.
- Nie miałby możliwości się rozglądać i zadawać zbyt wielu pytań, gdyby nie in-
terwencja pana Hawkswortha.
- Fakt. Jastrząb jest tak dobrym szyprem, że ludzie go za to nie potępią.
Zanim Honoria zdążyła napomnieć dziewczynę, że na potępienie zasługiwałoby
raczej odebranie komuś życia niż go uratowanie, ta wykrzyknęła:
- A jaki on piękny! Wysoki, szeroki w barach, a oczy to ma takie niebieskie, jakby
znalazło się w nich całe niebo!
T L
R
- Tamsyn, poetka z ciebie.
- Nie przesadzam z tymi oczami. Wszystkie dziewczyny - nie tylko nasze, ale także
od Padstow do Polperro - umierają z miłości do niego. Ale on żadną się, jak do tej pory,
nie zainteresował - dodała zadowolona pokojówka.
Zatem Tamsyn należy do grona wielbicielek przystojnego kapitana, a jemu wcale
nie spieszyło się wyróżnić żadnej, zauważyła Honoria. Musiała przyznać, że Jastrząb w
pełni zasługiwał na zachwyty Tamsyn. Ona sama odczuwała przyjemny dreszcz na
wspomnienie śpiewnego głosu i intensywnie niebieskich oczu. Westchnęła, nie potrafiła
wzbudzić w sobie sympatii dla tych wszystkich zakochanych w nim dziewcząt.
Nie, żeby zamierzała pójść ich śladem. Poza tym, oprócz tego spotkania na plaży,
nie ma szansy na kolejne między krewną panny Foxe, dziedziczki z Foxeden Manor, a
kapitanem przemytniczego statku, choćby nie wiadomo jak bardzo podziwianym przez
miejscowych.
Wkładając koszulę na rozkosznie rozgrzane i czyste nagie ciało, przypomniała so-
bie spojrzenie niebieskich oczu, taksujące bez skrępowania jej piersi pod przylegającą
mokrą halką z cienkiego lnu. Szybko obiecała sobie, że nie będzie myślała o przybłędzie,
który tak na nią podziałał. Oddała się w ręce Tamsyn, która zabrała się do sznurowania
gorsetu.
T L
R
Rozdział trzeci
Dwa dni później, w niedzielę, nabożeństwo miał odprawiać biskup z Exeter. Był to
stary znajomy lady Foxe, postanowiła więc udać się na modły do kościoła, zamiast od-
prawiać je w zaciszu domowym, jak to czyniła we wszystkie poprzednie niedziele po
przyjeździe Honorii.
Po nabożeństwie pastor i biskup żegnali opuszczających kościół wiernych. Wśród
gromadzących się przed świątynią mieszkańców Honoria rozpoznała właściciela gospo-
dy, ojca Tamsyn. Kessel, bo tak brzmiało jego nazwisko, stał wraz z dwoma synami -
podobieństwo obu do ojca było wręcz uderzające - jednym z nich musiał być Dickin,
właściciel łodzi rybackiej.
- Nie mogę się nadziwić, że nasz duchowny jest w takich dobrych stosunkach z
przemytnikami - szepnęła ciotce do ucha Honoria, gdy opuszczały nawę kościelną.
- Jest Walijczykiem i lubi brandy i inne spirytualia tak samo, jak jego parafianie. W
tej okolicy nie znajdziesz nikogo, kto nie kupuje towarów z przemytu. Słyszałam nawet o
istnieniu tunelu przemytniczego kończącego się w piwnicy pod zakrystią kościoła.
- Niemożliwe! - Zgorszona Honoria spojrzała na ciotkę z niedowierzaniem.
W przedsionku musiały przejść obok biskupa. Honoria spodziewała się, że zostanie
mu przedstawiona przez ciotkę. Powinna też zawrzeć znajomość z kilkoma osobami z
lokalnej społeczności. W tym momencie przyszło jej do głowy, że, co prawda Exeter, a
co dopiero Sennlack, są znacznie oddalone od Londynu, jednak ze względu na jej znane
nazwisko, biskup być może słyszał o jej niełasce. Początkowy zapał do nawiązania sto-
sunków z miejscowymi zgasł i zatrzymała się, pozwalając ciotce na kilka minut prywat-
nej rozmowy z biskupem.
Nagle ktoś pociągnął ją za rękaw. Uśmiechnięta mała dziewczynka dygnęła przed
nią i podała jej bukiecik rozsiewających rozkoszną woń pierwiosnków.
- Dla mnie? - zapytała Honoria.
Dziewczynka pokiwała głową. Szczuplutka blondyneczka, w prostej spranej su-
kience, wyglądała na nie więcej niż dziesięć lat.
T L
R
Honorię uderzyło, że jedno niebieskie oko dziecka było wbite w nią, drugie zaś,
szare, błądziło w przestrzeni za jej plecami. Mała sprawiała wrażenie istoty jakby nie z
tego świata.
- Jak to miło z twojej strony... - wydukała wzruszona Honoria.
Spodziewała się, że dziewczynka powie, jak ma na imię, tak się jednak nie stało.
Do Honorii zbliżyła się kobieta.
- Przepraszam panienkę! Nie chciałam, żeby panienkę niepokoiła. Daj mamie rącz-
kę, Eva - zwróciła się do córki.
- Nic się nie stało. Kwiatki są naprawdę śliczne.
Dziewczynka wyrwała się matce. Wykonała palcami ruch imitujący falowanie po-
wierzchni morza, po czym zaczęła naśladować człowieka płynącego pieskiem.
- Przyniosła panience kwiatki, bo panienka była dzielna, rzucając się na ratunek to-
nącemu - wyjaśniła kobieta.
- Wcale nie jestem dzielna, ale dziękuję, Evo. Uwielbiam pierwiosnki.
Mała pogłaskała suknię Honorii.
- Ona uważa, że panienka jest bardzo ładna - dodała kobieta i nagle spochmurniała.
Honoria podążyła śladem jej spojrzenia i zauważyła, że jeden z synów właściciela
gospody obserwuje scenę, nie kryjąc złości.
- Myślałem, że zrozumiałaś, że masz jej tu nie przyprowadzać - zwrócił się nie-
grzecznym tonem do kobiety.
- Przepraszam, panie Johnie. - Matka Evy dygnęła i złapała córkę za rękę. - Już
idziemy.
- Nie powinna się pokazywać z tym półgłówkiem między normalnymi ludźmi. To
przynosi pecha - wyjaśnił Honorii.
- Nie sprawiała na mnie wrażenia nienormalnej - zaoponowała Honoria, zdziwiona
obcesowym zachowaniem mężczyzny wobec matki dziewczynki.
- Bez urazy, panienko - rzucił jej lekceważące spojrzenie - ale panienka jest tutaj
nowa i nie powinna mówić o rzeczach, o których nic nie wie.
Honoria zamierzała udzielić mu ostrej reprymendy, gdy tuż za plecami usłyszała
głos ciotki:
T L
R
- Chodź, moja droga, przedstawię cię jego eminencji i naszemu pastorowi. Oto
moja krewniaczka - zwróciła się do duchownych - panna...
- ...Foxe, Marie Foxe - dokończyła szybko za ciotkę Honoria.
Do kłamstwa popchnęła ją desperacja. Lepiej, uznała, żeby ani biskup, ani miesz-
kańcy Sennlack nie znali jej prawdziwego nazwiska, zawsze bowiem istniało niebezpie-
czeństwo, że wiadomość o skandalu dotrze z Londynu aż tutaj. Posłużyła się drugim
imieniem, Marie, ponieważ imię Honoria brzmiało jak urągowisko w jej sytuacji.
- Kuzynka przyjechała... z długą wizytą - poinformowała obu duchownych ciotka,
z lekka tylko dając wyraz zdziwieniu.
Honoria odetchnęła z ulgą. Korzystając z tego, że biskup i ciotka wdali się w oży-
wioną rozmowę na temat planowanego na lato festiwalu w Exeter, zagadnęła pastora o
dziewczynkę, która przyniosła jej bukiecik pierwiosnków.
- Ojcze, kim są ta mała i jej matka? - Wskazała ścieżkę, którą odchodziły.
Dziecko, jakby odgadło, że o nim mowa, zatrzymało się na zakręcie, odwróciło i
pomachało rączką Honorii, która spojrzała wyzywająco na syna karczmarza i odpowie-
działa tym samym gestem.
- To Eva Steavens - odparł wielebny Gryffd. - Jej matka świeżo owdowiała. Ojciec
był rybakiem, zeszłej zimy zaginął na morzu.
- Czy dziewczynka nie mówi?
- O ile wiem, nie.
- To jeszcze nie dowód, że jest nienormalna.
- To prawda - zgodził się pastor. - Tutejsi są przesądni. Podejrzewam, że to z po-
wodu dziwnych oczu dziecka. Jeśli czegoś nie rozumieją, to się boją. Niektórzy myślą, że
taka odmienność to znak szatana. Najbardziej przesądni są ludzie morza... Taki, na przy-
kład, John Kessel, ten, który je odpędził. On jest przekonany, że to z winy tej małej jego
przyjaciel, szyper łodzi... hm... rybackiej, nadział się na podwodną skałę. Kuter zatonął
wraz z całą załogą. Kessel uważa, że stało się to za sprawą złego uroku.
- To niedorzeczność - oburzyła się Honoria.
T L
R
- Zgadzam się, ale morze to kapryśna kochanka, nie dziwota, że ci, którzy mają z
nią do czynienia, chcieliby za wszelką cenę uniknąć wszystkiego, co zwiększa zagroże-
nie.
- Czy dziewczynka jest ograniczona umysłowo?
- Trudno powiedzieć, jeśli nie można z nią porozmawiać. Wydaje się inteligentna.
Zauważyła pani, jak zmyślnie komunikuje się z matką na migi.
- Jakie to niesprawiedliwe. - Honoria poczuła gwałtowny przypływ współczucia i
sympatii do dziecka. - Przecież to nie jej wina, że urodziła się z takimi oczami.
- Bywa, że niewinne istoty cierpią wskutek niesprawiedliwej oceny ze strony oto-
czenia - wtrąciła lady Foxe, która zakończyła konwersację z biskupem. - Niestety, nader
często.
- Człowiek może tylko żywić nadzieję, że sprawiedliwy Bóg wyrówna wszystko na
końcu - rzekł ojciec Gryffd.
- Amen - zakończyła lady Foxe.
- Ojcze Gryffd, panno Foxe, dzień dobry. Słyszałem, że mieliśmy gości na nabo-
żeństwie.
Honoria drgnęła na dźwięk śpiewnego głosu za plecami. Tylko raz słyszała ten
głos, ale go rozpoznawala. Odwróciła się i ujrzała śmiałka z plaży. Na widok jego szero-
ko uśmiechniętej twarzy całe jej ciało przebiegł dreszcz podniecenia. Nim opanowała tę
absurdalną reakcję, odezwał się ponownie, tym razem zwracając się do lady Foxe:
- Ośmielam się prosić o przedstawienie mnie pani kuzynce.
Honoria wstrzymała oddech w oczekiwaniu na reakcję ciotki. Przemytnik nie nale-
żał do kategorii osób godnych przedstawienia lady Honorii Carlow, był jednak w tej ma-
łej społeczności osobą popularną i nie zasługiwał na zlekceważenie, zwłaszcza ze strony
zwykłej panny Marie Foxe.
Ciotka prawdopodobnie doszła do tej samej konkluzji, bo z przewrotnym uśmie-
chem przystała na prośbę.
- Moja droga, pozwól, że ci przedstawię pana Gabriela Hawkswortha... człowieka
morza, który ostatnimi czasy zawitał na nasz brzeg. A oto moja kuzynka, panna Marie
Foxe.
T L
R
- Co za wspaniały nabytek dla naszej małej kongregacji, droga pani. Słyszałem, że
panna Foxe lubi ogrody. Pozwoli pani, że posunę się dalej w swej śmiałości i zaproponu-
ję pani kuzynce moje towarzystwo w celu obejrzenia róż na dziedzińcu za kościołem?
Właśnie zaczynają kwitnąć.
Honoria nie posiadała się z oburzenia. Tego rodzaju prośba byłaby nadmierną
śmiałością nawet w ustach dżentelmena równego jej rangą towarzyską, a co dopiero ze
strony zwykłego marynarza. Nie do wiary, że przyszło mu do głowy domagać się towa-
rzystwa córki hrabiego. Co powiedziałaby rodzina Carlowów, gdyby dowiedziała się, że
Honoria spaceruje z przemytnikiem?
- Nie sądzę, by zawiódł ją pan na manowce, spacerując w biały dzień po dziedziń-
cu kościelnym, panie Hawksworth - zauważyła lady Foxe. - Proszę pamiętać, że liczę na
pańską przyzwoitość. Moja droga, skorzystaj z okazji, by poznać lokalną ciekawostkę.
- Jestem pani dłużnikiem - odparł z ukłonem Gabe.
- Ciekawe, czy będzie pan o tym pamiętał przy okazji najbliższej dostawy towaru -
zauważyła lady Foxe.
Honoria zaczynała wierzyć, że ciotka to takie samo ziółko, jak mężczyzna, pod
którego opiekę ją oddawała. Zanim zdążyła zaprotestować, pan Hawksworth podał jej
dłoń i ruszyli. Zdradzieckie nogi dość posłusznie niosły ją ścieżką, którą ją wiódł, co tyl-
ko wzmagało jej rozdrażnienie.
- To uprowadzenie - odezwała się półgłosem.
- W żadnym razie! Przyrzekłem, że zachowam się przykładnie. Nie wymienię na-
wet ze szczegółami wszelkich bezeceństw, jakich można by dopuścić się w ogrodzie.
Ta żartobliwa uwaga zgasiła irytację Honorii równie skutecznie, jak zimna morska
woda. Doskonale wiedziała, do jakich bezeceństw może dojść w ogrodzie. Z ich powodu
przestała być lady Honorią, rozrywaną towarzysko panną z dobrego domu, która mogła
sobie bezkarnie pozwolić na kaprysy, kogo obdarzać, a kogo nie obdarzać swoim za-
szczytnym towarzystwem.
Mimo że faktycznie znajdowała się dzisiaj w sytuacji gorszej niż zwykła panna
Foxe, nie oznaczało to jeszcze, że musi schlebiać próżności tego mężczyzny i słać mu się
do stóp, choćby nie wiadomo jak silnie działał jej na zmysły.
T L
R
Doszła do wniosku, że najlepszą metodą zachowania w jego obecności będzie
okazywanie mu, jak niewielkie wrażenie wywierają na niej jego urok osobisty i grzeczne
maniery. Mężczyzna, do którego wzdychają wszystkie panny od Padstow do Polperro,
otrzyma lekcję skromności.
- Do tego potrzebowałby pan zainteresowanej słuchaczki - rzekła wreszcie.
Zatrzymał się w pół kroku i spojrzał na nią z uniesioną jedną brwią.
- Sądzi pani, że jej by to nie zainteresowało?
- Z całą pewnością nie - odrzekła najbardziej lekceważącym tonem, na jaki potrafi-
ła się zdobyć. Jednak uporczywe spojrzenie, które tak dobrze zapamiętała z plaży, wy-
warło na niej wrażenie.
- Sądziłem, że ma pani słabość do marynarzy. Tak mi się przynajmniej zdawało,
kiedy ujrzałem panią przy brzegu zatoki przedziwnie ubraną - zauważył, omiatając
wzrokiem jej nogi i brzuch.
Honoria poczuła, że się czerwieni.
- Prawdziwy dżentelmen zapomniałby o tym nieodpowiednim odzieniu.
Wybuchnął głośnym śmiechem równie zaraźliwym, jak jego uśmiech. Niech go!
- Myślałem, że to już ustalone: nie jestem dżentelmenem. Chociaż nie zasługuję na
pani towarzystwo, chciałem się z panią przespacerować. Dobrze urodzona młoda dama,
która umie pływać, jest zjawiskiem rzadkim. Jeszcze trudniej o taką, która byłaby gotowa
narazić życie i godność, spiesząc na ratunek obcemu człowiekowi.
Nieoczekiwany podziw, jak i to, że porzucił dotychczasową galanterię w głosie i
zachowaniu, sprawiły, że trudno jej było nadal traktować go z góry.
- Mam nadzieję, że każdy dobry chrześcijanin zrobiłby to samo - powiedziała.
- Ma pani lepsze zdanie o chrześcijanach niż ja. Dlaczego więc o mnie myśli pani z
dezaprobatą?
- A nie jest pan szmuglerem? Nie łamie pan prawa? Oceniam pańską inteligencję
zbyt wysoko, żeby sam nie odgadł pan przyczyny - wyjaśniła, specjalnie używając słow-
nictwa świadczącego o tym, że otrzymała odpowiednie wychowanie, co powinno wska-
zać należne mu miejsce.
Znowu się roześmiał.
T L
R
- Panno Foxe, dopiero co tu pani przyjechała. Taki zarzut, a w najlepszym razie za-
rzut współdziałania i podżegania do tego rodzaju naruszenia prawa, dałoby się wysunąć
pod adresem połowy tutejszej kongregacji. Nie zapamiętała pani twarzy ludzi spotkanych
w zatoczce?
Honoria powinna uczciwie przyznać, że takie właśnie wrażenie odniosła podczas
nabożeństwa.
- Biorą na siebie wielkie ryzyko. I po co? Dla kawałka koronki?
- Mentorski ton jak na kogoś, kto, jeśli się nie mylę, bo nie znam się na detalach
damskiej garderoby, nie nosi ani skrawka koronki.
Osłupiała Honoria spojrzała na swoją narzutkę. Okrycie pożyczone od ciotki, która
była mniej więcej tego samego wzrostu, co ona, cieplejsze i cięższe od pelerynki, którą
przywiozła z Londynu, miało bogate koronkowe obszycia przy kołnierzu i na mankie-
tach.
- Będę uważała na przyszłość - powiedziała urażona. - Nie zamierzam napędzać
pieniędzy do kieszeni zwykłym przestępcom.
Ku jej zdenerwowaniu, tylko się uśmiechnął.
- Panno Foxe, wcale nie jesteśmy tacy zwykli. Ludzie morza są zahartowani przez
trudności, niesprzyjającą pogodę, przeciwne prądy i sztormy, a ci, którzy na dodatek po-
trafią zmylić za sobą pogoń, są jeszcze bardziej pomysłowi. Nie chcę się chełpić, ale jest
tutaj kilka pań, które nas za to podziwiają.
- Pań? Teraz wiem, że pan żartuje.
- Ależ skąd! Nie słyszała pani o dziedziczce z West Looe, która, gdy służba celna
szukała kontrabandy w jej domostwie, ukryła baryłkę pod spódnicami i siedziała spokoj-
nie, robiąc na drutach, dopóki agenci nie wyszli? Nawet szef komory celnej w Penzance
często nazywa przemytników „najuczciwszymi ludźmi w tym, co robią".
Honoria bacznie przyjrzała się jego twarzy, próbując się zorientować, czy on mówi
prawdę.
- Podejrzewam, że pan mnie oszukuje.
- Gdzieżbym śmiał! Proszę popytać naokoło. Ludzie trudniący się przemytem cie-
szą się w okolicy szacunkiem. Powiadają, że nawet wieża kościoła Świętego Krzysztofa -
T L
R
wskazał w górę na budowlę, w której cieniu spacerowali - została ufundowana przez
miejscowych właścicieli ziemskich po to, żeby stanowić znak nawigacyjny dla ludzi mo-
rza.
- Wieża kościelna?! - wykrzyknęła Honoria. - Teraz już wiem, że pan nie mówi
poważnie.
- Od czasu, kiedy wywożono stąd wełnę do Flandrii, przemyt pozostał częścią tu-
tejszego życia. Prawie każdy jest w to zaangażowany albo jako dostawca, albo jako
klient. Od górników, kupujących najtańszy alkohol, po bogatych dziedziców, zaopatrują-
cych się w kosztowne brandy. Nawet pani ciotka.
- Kto jak kto, ale nie moja ciotka!
- A skąd miejscowa krawcowa wzięła koronkę zdobiącą te rękawy? A skąd w skle-
pie w wiosce bierze się bordeaux, które ciotka podaje do kolacji? Albo koniak, którym
rozgrzewa się jej stangret w zimne wieczory? Gdyby Korona rzeczywiście chciała poło-
żyć kres nielegalnemu handlowi, zniosłaby taryfy celne.
Musiał dostrzec zmieszanie w oczach Honorii, bo kontynuował:
- Nie powinna pani źle myśleć o ciotce. Chyba sam Wszechmogący tego chciał,
stwarzając Kornwalię tak blisko Francji i Irlandii i wyposażając w taką obfitość natural-
nych portów dających osłonę przemytnikom. Nie należy winić miejscowych, że chcą ku-
pować towary po rozsądnych cenach, jak również pomagać tym, którzy je dostarczają.
Ciężkie jest życie w kopalniach, nie łatwiejszy też los tych, którzy usiłują wydrzeć plon
tej kamienistej i osmaganej wichrami ziemi czy trochę ryby kapryśnemu i często niebez-
piecznemu morzu. Nie powinna pani potępiać ludzi za to, że chcą w nieco łatwiejszy
sposób zarobić parę pensów.
- Wcale nie łatwiejszy, jeśli mogą dokonać żywota na szubienicy albo na dnie mo-
rza.
- Życie jest niebezpieczne. To statek miotany wiatrem i prądami morskimi. Nie
można się wycofać. Trzeba zrefować żagle i do przodu.
A jak żeglować do przodu, gdy się popadło w niełaskę? - zadała sobie w duchu py-
tanie Honoria. Mężczyznom łatwiej tak mówić, oni rządzą światem.
T L
R
- Oto i róże. Piękne, prawda? Słyszałem, że w Kornwalii, w miejscach osłoniętych
od wiatru i wystawionych na południe, zakwitają wcześniej niż gdziekolwiek indziej w
całej Anglii.
Honoria też je zauważyła. Krzyknęła z zachwytu. Jej nozdrza wypełnił bogaty, in-
tensywny aromat. Zamknęła oczy. Na moment zapomniała o obecności stojącego obok
mężczyzny.
- Przepiękne - przyznała. - Przynajmniej ta część pańskiej opowieści jest prawdzi-
wa. Czy zaśpiew, który słyszę w pańskim głosie, to akcent irlandzki?
- Nie myli się pani. - Skłonił się. - Ma pani czułe ucho, panno Foxe, co oznacza, że
pasuje do całości.
Zaczęła ją piec małżowina lewego ucha, nad którym jego oddech wprawiał w drże-
nie cieniutki kosmyk włosów. Co za człowiek! Trudno się oprzeć jego urokowi. W Lon-
dynie nie miała z tym problemów, nawet w towarzystwie najbardziej wyrafinowanych
bawidamków. Nic dziwnego, że miejscowe panny kochały się w nim na zabój.
- Jestem przekonana, że połowa tego, co pan opowiada, to czysta fantazja, ale
przyznaję, że ma pan talent do wymyślania ciekawych historii. Brat twierdzi, że Irland-
czycy są z tego znani w armii.
- Pani brat służy w wojsku? W którym pułku?
Honoria poniewczasie zorientowała się, że popełniła błąd.
- Nie pamiętam numeru - odparła wymijająco. W rzeczywistości nawet wiedziała,
ilu ma po sobą podkomendnych Hal służący w 11 Pułku Dragonów. - Słyszałam, że pan
jest byłym wojskowym.
- Tak.
Czekała, żeby powiedział coś więcej, ale się nie kwapił.
- To dziwne jak na kogoś, kto kocha morze - rzekła więc.
- To chwilowe zajęcie.
- Do czasu?
- Do czasu, aż znajdę stałe.
Nie był skłonny do opowiadania o sobie, tak jak i ona. On także uciekał przed
czymś lub przed kimś? - zastanawiała się. Ścigały go władze irlandzkie za jakiś niecny
T L
R
uczynek? A może ukrywał się przed zemstą męża, któremu przyprawił rogi? Honoria
zdawała sobie sprawę z tego, że powinna się trzymać z dala od osoby, o której wiedziała,
że jest na bakier z prawem. Jednak nie wyczuwała ze strony tego niebieskookiego i cza-
rującego mężczyzny żadnego zagrożenia.
Czy jednak powinna ufać sobie? Myślała przecież, że upora się z lordem Barwic-
kiem w ogrodzie. Oczywiście liczyła na pomoc i lojalność ze strony Anthony'ego. Z tych
nieprzyjemnych refleksji wyrwał ją głos Jastrzębia:
- Jakie ma pani plany, panno Foxe? Pani pobyt u ciotki będzie długi? Lato dopiero
się zaczyna, a to szczególnie piękna pora roku w Kornwalii.
- To prawda, bardzo piękna - przyznała, pomijając milczeniem pytanie. - Na mar-
ginesie, skąd pan wie, że lubię kwiaty?
- Mam swoje źródła informacji.
Czy Tamsyn z nim rozmawiała? Honoria nie mogła uwierzyć, by dziewczyna traci-
ła czas na plotkowanie o kuzynce chlebodawczyni.
- Większość kobiet lubi róże. Ciotka ma jeden z piękniejszych ogrodów w całej
okolicy, ale takiego gatunku róży u niej nie widziałam. Może wezmę stąd sadzonkę do
Foxeden. Na osłoniętych rabatach powinna pięknie rozkwitnąć.
- W pani rękach wszystko rozkwitnie.
Rzuciła mu gniewne spojrzenie. Znowu próbował flirtować, a nie powinien ze
względu na ich odmienny status społeczny. Nie brał tego pod uwagę. Powinna być zła, ta
jego bezpośredniość zmuszała ją niemal do traktowania go z góry, czego nie chciała ro-
bić. Nie chciała również złościć się na niego.
W odróżnieniu od znanych jej mężczyzn nie udawał kogoś innego, niż jest. Pod
tym względem był uczciwy. Jeśli był draniem, to uczciwym draniem. Co za odświeżająca
odmiana po londyńczykach, którzy schlebiają prosto w twarz, a za plecami knują nie-
godziwe intrygi!
Nie powinna ufać żadnemu mężczyźnie, ale czy mały flirt mógłby jej bardzo za-
szkodzić? Ucięła te rozważania. Co też jej przychodzi do głowy? Czy dopiero co nie
utraciła życia, do którego się urodziła, dlatego tylko, że nie uciekła w porę od kogoś, o
kim wiedziała, że jest draniem?
T L
R
Znając swoją zdradziecką słabość do mężczyzn, powinna przezornie usunąć się
spod złego wpływu tego przemytnika.
- Dziękuję, że pokazał mi pan te piękne róże, panie Hawksworth. Nie powinnam
już dłużej wstrzymywać odjazdu ciotki do domu.
Szybkim krokiem ruszyła w stronę ulicy, na której czekał powóz. Jak się obawiała,
podążył za nią.
- Istotnie są piękne, ale nie one są najpiękniejsze.
- Pan mi pochlebia, panie Hawksworth, proszę jednak zachować swoje komple-
menty dla osób bardziej ich spragnionych.
- Pani do nich nie należy?
- W żadnym wypadku, mój panie. Wolę prawdę.
- W takim razie jest pani, panno Foxe, zupełnie wyjątkowa. Do tej pory nie udało
mi się spotkać takiej kobiety.
- Trudno w to uwierzyć - zdążyła odpowiedzieć Honoria, zanim wyszli na ulicę.
Ciotka stała przed powozem, nadal rozmawiając z pastorem. Niespodziewanie poczuła,
że Hawksworth dotyka jej rękawa.
- Dziękuję za miłe towarzystwo. Do widzenia, panno Foxe - powiedział z ukłonem.
Grzeczność wymagała równie kurtuazyjnego pożegnania.
- Do widzenia, panie Hawksworth. - Honoria dygnęła, pochylając głowę. Wsiada-
jąc do powozu, czuła na plecach jego wzrok.
Była sobą zdegustowana. Przed chwilą zapewniała, że nade wszystko ceni prawdę,
a trochę wcześniej przedstawiła się całej tutejszej społeczności pod fałszywym nazwi-
skiem. Czy mogłaby mieć za złe panu Hawksworthowi, że coś ukrywa, skoro ona nie
zdradziła nikomu, oprócz ciotki, prawdziwego powodu pobytu w Kornwalii? Poczuła, że
musi wyjrzeć przez okienko powozu, żeby popatrzeć na Gabriela Hawkswortha.
T L
R
Rozdział czwarty
Gabe obserwował, jak wdzięczna postać panny Foxe znika we wnętrzu powozu.
Było zbyt wiele ostentacji w jej udawaniu, że nie zamierza odwrócić głowy w jego stro-
nę, gdy pojazd ruszył. Był przekonany, że się jej spodobał. Mogła nie chcieć się do tego
przyznać, ale on był zanadto doświadczony, by tego nie wyczytać z cichego westchnie-
nia, które wymknęło się z jej warg, i z drżenia, które ją przeniknęło, kiedy jej dotknął.
Uzbrojony w tę wiedzę, nie potrafił się powstrzymać, by jej trochę nie prowoko-
wać. Przyjemność sprawił mu rumieniec, jaki pojawił się na jej twarzy, gdy błądził
wzrokiem po tych częściach ciała, które prześwitywały przez mokrą bieliznę tamtego
dnia na plaży. Chciałby ich dotknąć, mocje pogłaskać, pocałować. Gdy tak na nią patrzy-
ł, oblała się rumieńcem, jakby wiedziała, jakie myśli plączą mu się po głowie. Może pra-
gnęła tego samego, co on?
Szkoda, że panna Foxe nie jest Sadie, dziewczyną z gospody „Pod Mewą", od któ-
rej miłosnych awansów coraz trudniej było się opędzać. Nie, żeby miał coś przeciwko
obfitym kształtom i temperamentowi dziewczyny. Mieszkał jednak w gospodzie prowa-
dzonej przez dobrego znajomego ojca Sadie i w wiosce, gdzie praktycznie wszyscy byli
ze sobą skoligaceni, a cnoty dziewczyny strzegło trzech, niewyglądających bynajmniej
na cherlaków, braci. Sadie nie stanowiła dlań aż tak wielkiej pokusy, zwłaszcza od dnia,
w którym po raz pierwszy ujrzał prześliczną Marie Foxe. W każdym razie, przyjemność
z pokątnej przygody z Sadie nie była warta kłopotów, jakich prawdopodobnie by mu
przysporzyła.
Gabe podejrzewał, że gdyby to panna Foxe zagięła na niego parol, najpewniej nie
opierałby się jej, bez względu na spodziewane problemy. Na to jednak się nie zanosiło.
Nie miał pojęcia, jaką pozycję zajmowała rodzina Foxe w hierarchii towarzyskiej, sądząc
jednak po arogancji panny Marie, kapitan statku przemytniczego byłby uważany przez
jej krewnych za osobę niedorównującą jej stanem. Reakcja na jego śmiałe zachowanie,
objawiająca się zasadniczym tonem w rozmowie, bez wątpienia miała na celu zniechęce-
nie go.
T L
R
Co taka atrakcyjna panna robi w Sennlack? To nie miejsce, w którym urodziwa,
niezamężna młoda kobieta zabawiłaby dłużej niż kilka dni niezbędnych, żeby okazać
szacunek ukochanej cioci. Czy nie o tej porze roku londyński sezon jest w pełnym roz-
kwicie? Dlaczego młoda dama, która powinna koncentrować się na poszukiwaniu odpo-
wiedniego kandydata na męża - a jeśli nie ona sama, to jej rodzina - spaceruje z takim
podejrzanym osobnikiem jak on, zamiast przebywać w towarzystwie starannie wyselek-
cjonowanych dżentelmenów w Londynie?
A może rodzina, nie mogąc wysupłać środków na posag niezbędny do wydania jej
za mąż, wysłała ją do Kornwalii, by została rezydentką u boku zamożnej ciotki?
Gabe odrzucił ten pomysł, kiedy przypomniał sobie wyniosłe zachowanie panny
Foxe, świadczące o tym, że ona jest raczej osobą, której zachcianki są zawsze spełniane,
niż taką, która byłaby gotowa spełniać zachcianki innych. To nie jest potulna, posłuszna
istota gotowa ulegać woli rodziny. Zadziwiające było również to, że przyjechała bez wła-
snej pokojówki.
A może jakiś kataklizm pozbawił pannę Marie wszelkiej rodziny, poza starą panną
Foxe? Gabe był mocno zdziwiony, odkrywając w sobie obcą mu dotychczas chęć za-
troszczenia się o słabszą od siebie istotę.
Już pierwszego dnia, kiedy się spotkali, przyszła mu do głowy myśl, że pościg za
tą nimfą wodną byłby zajęciem całkiem przyjemnym. Potem doszedł do przekonania, że
o wiele bardziej satysfakcjonujące byłoby rozbudzenie w niej zainteresowania jego oso-
bą.
Gabe wyczuwał, że jej niechęć do niego wynikała bardziej ze snobizmu niż z oba-
wy. Tymczasem nawet dla zabawy nie ubiegałby się o względy naprawdę niechętnej mu
kobiety. Gdyby się omylił i gdyby nie udało mu się przełamać lodów, po kilku próbach
by się wycofał. Tymczasem zamierzał użyć całego arsenału osobistego uroku, by panna
Marie ujawniła prawdziwe pragnienia.
Przed oczyma stanęła mu jej twarz. Aksamitna cera aż prosiła się o dotknięcie.
Wielkie oczy, raz niebieskie jak pogodne wiosenne niebo, gdy zachwycała się różami, to
znów szare niczym burzowa chmura, gdy stanowczo odrzucała jego awanse. Zmysłowe
usta, które zdawały się domagać pocałunku - może nawet dwóch albo trzech.
T L
R
Naraz pożądanie, które w nim wzbudziła od pierwszego wejrzenia, dopadło go z
wielką siłą. Nawet jeden pocałunek jest wart zachodu.
Cały wieczór grały z ciotką w trik traka i Honoria starała się przekonać samą sie-
bie, że skutecznie zakazała sobie myśleć o przystojnym kapitanie Hawksworcie. Prawda
była niestety taka, że udało się jej tego dokonać z umiarkowanym sukcesem. Jeszcze go-
rzej było następnego dnia, gdy Tamsyn, która w niedzielę wieczorem poszła odwiedzić
rodzinę, przyniosła jej poranną czekoladę.
- Dickin mi powiedział, że po wczorajszym nabożeństwie rozmawiała panienka z
Jastrzębiem i że nawet spacerował z panienką po dziedzińcu kościelnym. - Głos dziew-
czyny przepełniał podziw dla Honorii, że spotkało ją tak wielkie wyróżnienie. - Czy on
nie jest najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego panienka kiedykolwiek poznała?
Wiedząc o zadurzeniu dziewczyny, Honoria mogła się spodziewać okazania zawi-
ści. Tymczasem uderzające było to, że w jej głosie nie było słychać nuty zazdrości. Być
może dla Tamsyn przyjaciel brata, mężczyzna, którym mogła wzgardzić lady Honoria,
wydawał się osobistością zbyt wielkiego kalibru, by zwracać uwagę na prostą dziewczy-
nę z Sennlack.
- Tak. On jest nie tylko przystojny, ale i ujmujący. Niestety, podejrzewam, że jego
celem jest zawrócenie w głowach wszystkim dziewczętom w Kornwalii.
- Już mu się to udało. Jest dla mnie bardzo grzeczny, kiedy przychodzi do Dickina,
ale nie zwraca na mnie większej uwagi. Chyba bym zemdlała, gdyby to zrobił! Czy pa-
nienka myśli, że on panienkę odwiedzi?
Honoria odetchnęła z ulgą. Uznała, że jeśli Tamsyn przyszło to do głowy, najwy-
raźniej jej tożsamość nie wzbudza podejrzeń. Nawet skromna dziewczyna z małej korn-
walijskiej wioski, z głową nabitą romantycznymi mrzonkami, wiedziałaby, że pospolity
przemytnik nie będzie miał dość śmiałości, by szukać towarzystwa kogoś tak dla niego
niedostępnego, jak lady Honoria Carlow. Z drugiej strony, niewykluczone, że kapitan
Hawksworth zechce oddać szacunek „pannie Foxe", zwłaszcza że został jej przedstawio-
ny przez rodzoną ciotkę owej panny. Honoria nie była pewna, czy powinna się z tego
cieszyć, czy tym niepokoić.
T L
R
Zastanawiając się nad słowami Tamsyn, Honoria tym razem dopatrzyła się w nich
śladu zaniepokojenia. Może pokojówka wciąż liczyła na to, że zostanie dostrzeżona
przez kapitana? Czyżby próbowała wybadać, czy panna Foxe jest zainteresowana jego
względami?
- Starał się okazać uprzejmość nowo przybyłej osobie, nic więcej. Wydaje mi się,
że on zanadto chce się podobać wszystkim kobietom, aby skoncentrować zainteresowa-
nie na jednej.
Najwidoczniej udało się jej utrafić we właściwy ton, bo Tamsyn się rozpromieniła.
- Chyba ma panienka rację. W takim razie nie powinnam tracić nadziei.
Pokojówka wyszła, gdy poranna toaleta jej pani dobiegła końca. Również Honoria
wkrótce opuściła pokój. Po drodze zauważyła pierwiosnki od Evy wstawione do kryszta-
łowego wazonika. W ogrodzie w Foxeden Honoria nie dostrzegła pierwiosnków. Cieka-
we, czy rosną gdzieś dalej na terenie posiadłości? Westchnęła. Po przygodzie na plaży i
poznaniu pana Hawkswortha dzień, w którym nie czekało żadne ciekawsze zadanie prócz
uzbierania paru bukiecików kwiatków, wydawał się mało zajmujący.
Nie powinnam narzekać, skarciła się w duchu. Gdyby ciotka odmówiła jej gościny,
siedziałaby w Stanegate Court, gdzie byłaby obiektem litości służby i sąsiadów. Musia-
łaby w milczeniu wysłuchiwać uwag Marcusa za każdym razem, gdy odwiedzałby po-
siadłość. Wolała nie myśleć, co mieliby jej do powiedzenia mama, papa i młodsza sio-
stra. Należy dziękować opatrzności, że znalazła się w Kornwalii pod wyrozumiałym
okiem ciotki.
Po obfitym śniadaniu zjedzonym w samotności, ponieważ lady Foxe jak zwykle
spożywała ten posiłek w swoim pokoju, Honoria odszukała gospodynię. Pani Dawes
przygotowywała w spiżarni pęczki zielonych przypraw do zasuszenia.
- Chciałabym nazbierać trochę pierwiosnków. Czy znajdę je na terenie posiadłości?
- Nie sądzę, panienko. Jeśli jakieś są, to rosną w korycie wyschniętego strumienia
na skraju zagajnika. Od dawna myślałam o założeniu ogródka z miętą, naparstnicą i in-
nymi leczniczymi ziołami, ale utrzymanie warzywniaka jest tak pracochłonne, że nawet
nie spróbowałam. Niech panienka zacznie poszukiwanie od strumyka za kościołem Świę-
tego Krzysztofa.
T L
R
- Jak je tam znajdę, poproszę ojca Gryffda o pozwolenie wykopania kilku kępek i
posadzę je w naszym ogrodzie.
- Na pewno nie będzie miał nic przeciwko temu. Widzę, że zainteresowała się pa-
nienka roślinami. Wszyscy podziwiamy bukiety, jakie panienka układa. Zaraz znajdę łu-
biankę na kwiatki.
Spacer był bardzo przyjemny. Osłonięta od wiatru dróżka, którą Honoria znalazła
za stajniami, wiła się pomiędzy porośniętymi mchem kamiennymi murkami. Na niskiej
łące przeciętej strumieniem, gdzie grunt stał się grząski, nie było pierwiosnków. Honoria
postanowiła wrócić do domu i poprosić ciotkę o pożyczenie klaczki, aby konno pojechać
do wioski i na plebanię. Bardzo lubiła drogę na skraju klifu, ale spacerowała nią głównie
dlatego, że szansa spotkania tam kogokolwiek była niewielka.
Teraz sytuacja zmieniła się. Mieszkańcy wioski nie wiedzieli, że mają do czynienia
z lady Honorią Carlow, lecz z panną Marie Foxe, krewną ogólnie szanowanej dziedziczki
z Foxeden. Honoria mogła przestać unikać ludzi, spotykać wieśniaków, rybaków, roz-
mawiać z pastorem i sklepikarzami bez obawy, że ktoś ją rozpozna i wprawi w zakłopo-
tanie.
Po miesiącu życia w cieniu skandalu i potępienia rozpierało ją oszałamiające po-
czucie wolności. Śmiała się na cały głos i wirowała radośnie po łące, aż wypłoszyła wę-
drownego sokoła, który wzbił się w niebo, gwałtownie trzepocząc skrzydłami.
Naturalnie, nie zostanie tu pod fałszywym nazwiskiem na zawsze, rozmyślała. Jed-
nak dzięki niewinnemu kłamstwu będzie mogła jakiś czas cieszyć się swobodą, zanim
postanowi, co zrobić z resztą życia. Niewykluczone, że ta „reszta" będzie oznaczała po-
wrót do Stanegate i zawarcie pod przymusem małżeństwa z nikomu nieznanym mężczy-
zną z głębokiej prowincji, który będzie skłonny poślubić pannę z dużym posagiem i
zszarganą reputacją. Równie dobrze może to być samotny los z dala od towarzystwa.
Na razie nie będzie się nad tym zastanawiała. Teraz czeka ją wyprawa do wioski i
wizyta u pastora. Honoria w doskonałym nastroju wróciła do dworu. Ciotkę znalazła w
bawialni, pochyloną nad książką.
T L
R
- Ciociu, czy mogłabym wziąć twoją klaczkę i pojechać na plebanię? Chciałabym
poprosić ojca Gryffda o zgodę na wykopanie paru kępek pierwiosnków rosnących przy
drodze obok kościoła.
- Naturalnie, moja droga. Taki spacer zrobi dobrze i tobie, i Psotce. Cieszę się, że
poweselałaś. Będąc w wiosce, kup kilka drobiazgów i pójdź do pani Kessel spróbować
jej cydru. Dziewczyna taka jak ty nie powinna żyć z dala od ludzi.
Honoria po raz kolejny zastanowiła się, dlaczego ciotka postanowiła żyć samotnie.
Jednak nadal nie śmiała o to zapytać.
- Panna Marie Foxe nie musi się obawiać wyprawy do wioski - powiedziała. -
Dziękuję, ciociu, że pozwoliłaś mi na to małe kłamstewko.
- Wrócisz do swojego nazwiska wtedy, gdy uznasz za stosowne.
- Czy mogę pojechać do wioski teraz? - spytała i po namyśle dodała: - Chociaż
może lepiej poczekam. Wszyscy lokaje są zajęci, Tamsyn też nie uporała się ze swoją
pracą.
- Tutaj nawet lady Honoria nie musiałaby się martwić o to, że nie ma kto jej towa-
rzyszyć. Moją klaczkę wszyscy znają. Naturalnie, nie radziłabym ci jechać samej po
ciemku ani przejeżdżać koło gospody nawet za dnia, bo tam zbierają się górnicy. Oni
mają ciężkie życie, wielu szuka pocieszenia w alkoholu, a mężczyźni, których rozum lub
morale przytępił trunek, bywają nieprzewidywalni, a nawet groźni.
- Wybiorę się więc bez zwłoki i będę omijała port.
- Możesz wyświadczyć mi przysługę? Mam przygotowane zamówienie dla kupca
tekstylnego, trzeba je dostarczyć i odebrać listy z poczty.
- Chętnie to zrobię.
- W takim razie jedź, moja droga. Zobaczymy się na kolacji.
Niedługo potem Honoria zmierzała do wioski. Klaczka rwała się do galopu, a Ho-
noria nie powstrzymała zwierzęcia, upajając się ciepłym słonecznym dniem. Dawno nie
odczuwała takiej radości. Jeszcze miesiąc temu beztroski galop byłby czymś tak zwyk-
łym, że byłby źródłem zaledwie zadowolenia.
T L
R
Zwolniła do kłusa. Jechała teraz drogą, którą wczoraj odbyła w powozie. Zbliżała
się do wioski. Chociaż wmawiała sobie, że wcale nie jest tym zainteresowana, miała na-
dzieję, że spotka tam pewnego przystojnego przemytnika.
T L
R
Rozdział piąty
Zatrzymała konia przed plebanią. Już miała zadzwonić, gdy zauważyła pastora
Gryffda schodzącego ze stopni kościoła.
- Witam, panno Foxe. - Wyszedł jej naprzeciw. - Wstąpi pani na filiżankę herbaty?
- Dziękuję, ojcze, ale mam kilka spraw do załatwienia dla cioci. Zastanawiałyśmy
się z panią Dawes, gdzie Eva Steavens mogła znaleźć pierwiosnki, które przyniosła do
kościoła. Czy nie nad strumieniem?
- W zeszłym tygodniu widziałem ich tam całe mnóstwo.
- Jeśli tak, to czy mogłabym wziąć kilka kępek, aby posadzić je w ogrodzie cioci?
- Naturalnie. Ile tylko sobie pani życzy. Mógłbym pani towarzyszyć? Tak się wła-
śnie składa, że myślałem o pani.
Honoria zmartwiała. Czyżby duchowny odkrył jej kłamstwo?
- Proszę bardzo - powiedziała stropiona.
- Od pewnego czasu krąży mi po głowie pewien pomysł. Gdyby pani zdecydowała
się pomóc, mógłbym przystąpić do jego realizacji.
- Co to za pomysł? - spytała z ulgą Honoria.
- W Sennlack, odkąd wycofał się stary nauczyciel, nie ma szkoły. Niektórzy chłop-
cy uczęszczają do szkoły w St Just, ale dziewczynki nie mają dokąd pójść. Myślałem o
założeniu dla nich szkoły, w której mogłyby się uczyć czytać, pisać i prostej arytmetyki.
Wbrew temu, co sądzą niektórzy, dziewczęta, podobnie jak chłopcy, powinny rozumieć
warunki zatrudnienia i potrafić obliczyć zarobki. Tym bardziej że do kopalń i fabryk
przyjmuje się teraz robotników obojga płci. Już nie wspomnę o umiejętności czytania
Biblii, jeśli zarobią dość, by ją sobie kupić.
- Widzę, że nie jest ojcu obca ideologia metodystów. Nauka dziewcząt to znakomi-
ty pomysł. Jak mogłabym ojcu pomóc? - Honoria natychmiast podchwyciła projekt, któ-
ry zmierzał do poprawy doli kobiet.
- Wiem, że jest pani osobą wykształconą i dobrą, sądząc po współczuciu okazanym
Evie Steavens. Czy zgodziłaby się pani nauczyć dziewczynek alfabetu? Jestem pewien,
że przykładałyby się do lekcji, żeby zasłużyć na pani pochwałę.
T L
R
Honoria o mało się nie roześmiała. Oto ironia losu: ona, niesforna podopieczna
licznych guwernantek, miałaby zostać nauczycielką? Pastor źle rozumiał jej milczenie.
- Może pani sądzić, że to zajęcie poniżej pani godności, ale to tylko inna forma do-
broczynności, w którą zawsze angażowały się panie z wyższych sfer.
- Ależ skąd, wcale tak nie uważam - zapewniła Honoria.
O tej porze dnia lady Honoria Carlow, ozdoba salonów, ziewałaby nad filiżanką
czekolady, przeglądając stos zaproszeń, wszystkie dopraszające się jej obecności na naj-
wytworniejszych zgromadzeniach towarzyskich socjety. Potem ubrałaby się i złożyła pa-
rę wizyt, odwiedziła kilka sklepów, a wieczorem udałaby się na spotkanie, na którym
otaczałby ją wianuszek admirujących ją dżentelmenów i zazdrosnych pań, próbujących
skierować na siebie choć część zainteresowania owych dżentelmenów.
W gruncie rzeczy uczenie dzieci czytania było zajęciem o wiele bardziej pożytecz-
nym niż słuchanie arii wyśpiewywanych przez jakąś otyłą sopranistkę lub niedorzecz-
nych wierszy skleconych przez zakochanych domorosłych poetów. Równie wartościo-
wym, jak próba ratowania tonącego. Honoria znowu poczuła satysfakcję, która ją prze-
pełniła po incydencie na plaży.
Wprowadzenie wiejskich dziewcząt w świat słowa pisanego w pewnym stopniu
przyczyni się do ich samodzielności. Dla istot rodzaju żeńskiego jeszcze bardziej uzależ-
nionych od męskich kaprysów niż ona, był to naprawdę cenny podarunek.
- Czy Eva Steavens będzie mogła chodzić do szkoły? - zainteresowała się.
- Nie widzę przeszkód - odparł pastor - chociaż pozostałe dzieci mogą jej doku-
czać, a ich rodzice zgłaszać obiekcje.
Honoria przypomniała sobie człowieka, który wypędził Evę z kościoła.
- Czy poglądy Johna Kessela są podzielane przez ogół tutejszych mieszkańców?
- Niestety, obawiam się, że częściej, niż życzyłby sobie tego dobry chrześcijanin.
Honoria podejrzewała, że trudno będzie wyrugować głęboko zakorzenione uprze-
dzenia.
- A jeśli Eva przychodziłaby do szkoły po lekcjach? - podsunęła.
- Nie wiemy, czy Eva jest w ogóle zdolna do nauki - przypomniał pastor.
T L
R
- Przecież ojciec twierdził, że ona nie jest niedorozwinięta. Komunikuje się z
matką, chociaż w sposób tylko dla nich zrozumiały. Myślę, że szybko by się uczyła.
- Ma pani rację, należy pomyśleć o tym, co dobre dla niej, zamiast się przejmować
uprzedzeniami mieszkańców wioski. Jak już pani wykopie te kwiatki, czy zechce pani
towarzyszyć mi do gospody „Pod Mewą"? Pracuje tam siostra Evy, Laurie. Możemy ją
zapytać, czy mała będzie chodziła do szkoły, a potem zapraszam panią na szklaneczkę
cydru, by podziękować za pomoc. Myślę, że starczy pani czasu na załatwienie sprawun-
ków dla ciotki.
Tak też się stało. Po wykopaniu kilku dorodnych okazów pierwiosnków, które go-
spodyni pastora zawinęła w gazetę, żeby nie obeschły przed dowiezieniem do Foxeden,
Honoria i ojciec Gryffd poszli do gospody.
Ze swoim niskim belkowanym sufitem, wielkim kominkiem, beczkami z piwem za
barem i zachęcającym zapachem pieczonego mięsa dochodzącym z kuchni, gospoda
przypominała Honorii tę, którą kiedyś widziała we wsi w sąsiedztwie Stanegate Court.
Naprzeciwko nim wybiegł właściciel, pan Kessel, po drodze wołając na służącą, by
podała pastorowi kufel piwa i szklaneczkę cydru Honorii. Po wymianie powitalnych
grzeczności pastor zapytał Kessela, czy pozwoliłby oderwać się od pracy Laurie, gdyż on
chce z nią porozmawiać.
- Jeśli chce ją ojciec upominać, to zapewniam, że nie mam nic wspólnego...
- Nie o tym zamierzam rozmawiać - przerwał mu pastor. - Chyba nie uważasz, że
czyniłbym cię odpowiedzialnym za słabości innych ludzi?
- Święta racja. - Szynkarz poczerwieniał na twarzy. - Przepraszam ojca. Poślę żonę,
żeby przyprowadziła Laurie. Sadie - zawołał do służącej - dopilnuj, żeby goście mieli co
pić.
Kilka minut później do pomieszczenia weszła, ocierając czerwone dłonie o far-
tuch, zgrabna, jasnowłosa i niebieskooka dziewczyna. Była w niej słodycz, która przy-
pominała Honorii jej młodszą siostrę.
- Ojciec chciał mnie widzieć?
- Tak, Laurie. Chciałem ci zadać kilka pytań o Evę.
- Stało się coś?
T L
R
- Nie, wszystko w porządku. Przynajmniej było, kiedy ją widziałem wczoraj po
nabożeństwie.
- Dzięki Bogu. Martwię się o nią bez przerwy. W tamtym tygodniu chłopcy ze wsi
obrzucili ją kamieniami. - Zniżyła głos. - Ten hultaj, John Kessel, kazał im to zrobić.
Niechęć Honorii do syna karczmarza pogłębiła się. Pastor pokręcił niedowierzająco
głową.
- Przykro mi, Laurie, porozmawiam z nim - obiecał solennie.
- Niech ojciec to zrobi, chociaż to i tak nie pomoże. On nikogo nie słucha i nikomu
nie pozwoli się wtrącać w swoje sprawy. A co z Evą?
- Otwieram szkołę dla dziewczynek z wioski i chcę, by Eva do niej chodziła, może
po lekcjach, żeby dzieciaki jej nie dokuczały. Jak myślisz, czy siostra będzie zdolna do
nauki?
- Och, byłaby zachwycona! - zawołała Laurie. - Ona jest o wiele zdolniejsza, niż
ludzie uważają. Mama się ucieszy. Tylko, ojcze... nas na to nie stać. Ja ledwie zarabiam
na jedzenie, a na dodatek nie płacą nam regularnie.
- Nie będzie opłaty za szkołę.
- Pozwoli jej ojciec przychodzić za darmo?
- Dzięki pannie Foxe nie będziemy musieli płacić nauczycielce.
- A czy panna Foxe wie, na czym polega kłopot z moją siostrą?
- Wczoraj spotkałam Evę w kościele - wtrąciła się do rozmowy Honoria.
- Pani chce ją uczyć? Dlaczego?
- Wydała mi się dość rozgarnięta. Powinna dostać taką samą szansę, jak inne
dziewczęta.
Laurie badawczo przyjrzała się Honorii.
- Nie rozumiem, dlaczego bogata, urodzona we dworze pani to robi, ale niech bę-
dzie. Dziękuję, i ojcu też - dodała.
- Naszym zadaniem jest pomaganie bliźnim, Laurie. W sercu Boga jest miejsce dla
każdego.
- Ostatnio Bóg i ja nie rozmawiamy ze sobą, ojcze, ale skoro ojciec chce tyle zrobić
dla Evy, może sobie to przemyślę.
T L
R
- Mam nadzieję, że to zrobisz. Tymczasem porozmawiasz z matką o szkole dla
Evy?
- Porozmawiam. Teraz muszę wracać do pracy.
Dziewczyna znikła za drzwiami, pastor zaś zwrócił się do Honorii:
- Wstąpię na górę porozmawiać z chorą matką pani Kessel. Poczeka pani na mnie,
panno Foxe?
- Proszę się nie martwić, znajdę drogę powrotną. W Sennlack trudno zabłądzić. Za-
łatwię sprawy ciotki i wrócę na plebanię po konia.
Umówili się, że o otwarciu szkoły porozmawiają po nabożeństwie w najbliższą
niedzielę. Pastor Gryffd podziękował Honorii i skierował się na piętro. Patrząc za odcho-
dzącym, Honoria pomyślała z rozbawieniem, że chociaż duchowny jej podziękował, to
on wyświadczał jej przysługę.
Przepełniała ją radość, że żyjąc na tej zabitej deskami prowincji, niepewna własnej
przyszłości, może pomóc innym dziewczętom, zwłaszcza Evie. Dziewczynka przypadła
jej do serca może dlatego, że obie zostały odrzucone przez społeczeństwo z powodu oko-
liczności, na które żadna z nich nie miała wpływu.
Honoria była zaskoczona odkryciem, jaką radość może sprawiać człowiekowi
myśl, że jest potrzebny. Nie uważała siebie za osobę szczególnie egocentryczną. Do nie-
dawna jako córka, siostra, dama należąca do londyńskiej socjety, wreszcie krewna miej-
scowej pani ze dworu była stale zajęta, ale, o ile mogła sobie przypomnieć, nie robiła
czegoś naprawdę użytecznego. Kiedy jej prawdziwa tożsamość zostanie odkryta, ojciec
Gryffd dwa razy się zastanowi, czy zatrudniać ją w szkole dla dziewczynek. Honoria
chciała się przyczynić do poprawy doli Evy, zanim to nastąpi.
Sączyła resztki cydru zadumana nad nieoczekiwanym zrządzeniem losu, który ją
związał z biednym kornwalijskim dzieckiem, gdy nad jej uchem odezwał się głęboki,
melodyjny głos:
- Kogo widzę? Panna Foxe! Jakże się cieszę.
T L
R
Rozdział szósty
Cały ranek Gabe doglądał naprawy olinowania na „Rybitwie". Potem wrócił do go-
spody i tam zobaczył kobietę, która od jakiegoś czasu pochłaniała wszystkie jego myśli.
Niepoślednią rolę odgrywała także w niektórych szczególnie miłych snach, ale o tym po-
winien na razie zapomnieć, jeśli chce ją skłonić do nawiązania z nim rozmowy. Alterna-
tywą była lektura londyńskich gazet sprzed tygodnia. Gabe nie miał wątpliwości, która
forma spędzenia czasu jest atrakcyjniejsza: spróbuje oczarować tę pociągającą i oporną
młodą damę.
Najwidoczniej nie zdawała sobie sprawy, że on mieszka w gospodzie, bo kiedy
wykrzyknął słowa powitania, drgnęła. Z uznaniem zauważył, że szybko odzyskała kon-
tenans i przybrała wyniosły wyraz twarzy, który demonstrowała podczas poprzedniego
spotkania. Stłumił uśmiech. Zachowywała się zgodnie z przewidywaniem. Nie mógł się
doczekać, kiedy ruszy do ataku.
- Pan Hawksworth - odezwała się. - Czy nie powinien pan czatować gdzieś na dro-
dze, by kogoś obrabować?
- Nie za dnia, dziewczyno. Zbrodniczą działalność prowadzę po zapadnięciu zmro-
ku.
Wyraźnie zesztywniała, usłyszawszy słowo „dziewczyno". Na jej twarzy malowało
się święte oburzenie, które sprawiało, że trudno mu było utrzymać powagę. Była w tym
podobna do jego brata, który dawał się łatwo prowokować. Zanim zdążyła sformułować
ciętą odpowiedź, mówił dalej:
- Pani Kessel robi wyborny cydr. Napije się pani ze mną szklaneczkę przed wyj-
ściem? Nie będzie w tym nic niestosownego, zapewniam panią.
- Zwłaszcza że nikogo oprócz nas tu nie ma.
Niestety, ich tète-à-tète praktycznie się skończyło, zanim jeszcze się na dobre za-
częło. Do sali wparowała Sadie.
- Co podać, panie Hawksworth? Piwo? Gospodyni przygotowuje smaczną pieczeń.
Gdyby miał pan ochotę, poproszę, by ukroiła panu spory kawałek.
T L
R
Gabe podejrzewał, że Sadie polowała na niego na korytarzu; ostatnio nabrała tego
irytującego zwyczaju. Do obsłużenia innych gości nie spieszyła z taką ochotą.
- Tylko kufelek tego, co masz najlepsze, Sadie. A dla pani jeszcze jedną szklanecz-
kę cydru.
Wyraźnie nieprzyjazne spojrzenie, jakim Sadie obrzuciła pannę Foxe, potwierdziło
podejrzenia Gabe'a.
- Myślałam, że ta pani wychodzi.
- Nie, ta pani nie może się oprzeć chęci wypicia jeszcze jednej szklaneczki wy-
śmienitego napoju pani Kessel. Rezygnacja byłaby niewybaczalnym aktem obrazy pod
adresem właścicielki gospody. Jestem pewien, że nie chciałaby pani obrazić żony nasze-
go karczmarza, panno Foxe. Nie mylę się?
Wyraz twarzy Honorii świadczył o tym, że właśnie zamierza to zrobić, gdy do sali
weszła statecznym krokiem pani Kessel.
- Dzień dobry, panie Gabe. O, i panience także. Jak tam prace na „Rybitwie"?
- Wieczorem będzie można podnieść żagle, gdyby zaszła potrzeba.
- Dickin mówi, że jego statek też będzie gotowy na dniach i tylko czeka na wiado-
mość. Co panu podać?
- Poproszę piwo. Poznała już pani pannę Marie Foxe, kuzynkę panny Foxe?
- Och, nie! Panienka wybaczy, nie miałam pojęcia... - Żona karczmarza dygnęła
przed Honorią, wyraźnie zaniepokojona, że być może obraziła kuzynkę takiej ważnej lo-
kalnej osobistości, jak dziedziczka z Foxeden. - Ciotka panienki często zaszczyca nas
swoją obecnością.
- Powtarzam pannie Foxe, że potrzebuje jeszcze jednej szklaneczki pani wyśmieni-
tego cydru, najlepszego na całym wybrzeżu. Co pani o tym myśli, panno Foxe?
- Cydr pani Kessel nie ma sobie równych, chętnie się napiję - oświadczyła Hono-
ria, posyłając mu mordercze spojrzenie, a karczmarce promienny uśmiech.
- Dziękuję panience. Sadie! - Pani Kessel zawołała niezadowoloną służącą, krząta-
jącą się za barem. - Szklaneczka cydru dla panny Foxe, tylko żywo!
Gabe uzmysłowił sobie, że takiego radosnego uśmiechu jeszcze nie widział u pan-
ny Foxe. Za taki uśmiech połowa dżentelmenów z Kornwalii rzuciłaby się na siebie z
T L
R
pięściami, gdyby zwycięzca tej walki miał dostąpić zaszczytu pocałowania jej stopy. Jak
jej się udało uciec z Londynu w panieńskim stanie?
Z niejakim zdziwieniem Gabe stwierdził, że potrafiłby być o nią zazdrosny. Cał-
kiem zrozumiałe, wytłumaczył sobie. On ujrzał boginię pierwszy i niechęć do innych
akolitów, usiłujących dołączyć do orszaku, byłaby zupełnie naturalna.
Na szczęście, zreflektował się, w okolicy mieszka zaledwie garstka dżentelmenów,
połowa żonatych, a druga połowa bawiących z okazji sezonu w Penzance lub Londynie.
Jego jedynymi konkurentami mogli być rybacy, wieśniacy i fornale.
Sadie przyniosła piwo i cydr.
- Proszę, panie Hawksworth. Jak pan zechce jeszcze czegoś, niech mnie pan zawo-
ła. - Oblizała wargi. - Czegokolwiek...
Gabe zerknął na pannę Foxe. Najwyraźniej zrozumiała, co się kryło za propozycją
Sadie. Nie wiedział nic o przeszłości panny Foxe, ale chyba nie była taka niewinna, za
jaką chciała uchodzić. Jej ciotkę ta konstatacja mogłaby zaniepokoić, dla Gabe'a była to
wiadomość dobrze rokująca na przyszłość. Był teraz pewny, że jakiś dżentelmen - lub
łajdak - odegrał pewną rolę w jej edukacji. Rozpustny brat? Przyjaciel rodziny? Perspek-
tywa romansu rysowała się coraz lepiej.
Wyniosły wyraz zniknął z twarzy panny Foxe.
- Nie potrafię zrozumieć, dlaczego marnuje pan czas dla mnie, gdy jest ktoś bar-
dziej ode mnie panem zainteresowany - zauważyła cierpko.
- Skoro zaakceptowała pani kolejną porcję cydru, żeby nie ranić uczuć pani Kessel,
może pani równie dobrze porozmawiać ze mną. Na marginesie, miło, że tak pani postąpi-
ła, mimo że wolałaby pani wyjść.
Uniosła pytająco brwi, ale Gabe naprawdę szczerze chciał wyrazić jej swoje uzna-
nie. Znał bardzo wielu ludzi - łącznie z jego bratem i tą poślubioną przez niego wysoko
urodzoną wiedźmą - którzy ani przez sekundę nie zawahaliby się wzgardzić poczęstun-
kiem, żeby zrobić afront mężczyźnie, który go zaproponował. Sir Nigelowi i lady
Hawksworth nie przyszłoby do głowy przejmować się uczuciami karczmarki.
T L
R
Wrażliwość, którą właśnie zademonstrowała panna Foxe, na równi z niezwykłą
odwagą, z którą rzuciła się na ratunek tonącemu, jej urzekający uśmiech, a także widocz-
na chęć utrzymania go na dystans tylko zaostrzyły apetyt Gabe'a.
Delikatny rumieniec zabarwił jej policzki.
- Dziękuję panu. Mam nadzieję, że nigdy nie zranię kogoś dla własnej wygody.
- Jest pani nie tylko piękna, ale i dobra. To raczej rzadka kombinacja, panno Foxe.
Tak rzadka jak umiejętność pływania. Gdzie pani ją nabyła? Gdyby nie potrafiła pani
pływać, raczej nie miałaby pani odwagi zapuścić się tak daleko od brzegu, nawet w za-
toczce. Jest tam silny prąd powrotny.
Zachęcając ją do wypowiedzi, takiej jak przed chwilą, Gabe uważał tym razem, że-
by nie zirytować jej aluzją do niekompletnego stroju tamtego dnia na plaży.
Panna Foxe obracała w palcach szklaneczkę, jakby niepewna, czy potraktować go z
góry, czy udzielić szczerej odpowiedzi. W końcu uśmiechnęła się i powiedziała:
- Pływam dość dobrze i nie wiedziałam o prądzie powrotnym.
Panna Foxe była bez wątpienia jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie Gabe do tej
pory widział, a zdarzało mu się spotykać wiele czarnookich uwodzicielek w Hiszpanii i
Portugalii. W Anglii i Irlandii widywał często piękności, jak wystudiowanym ruchem
odwracają nienagannie ufryzowane głowy, strzelają świetlistym spojrzeniem i odpychają
zjadliwą uwagą lub zachęcają życzliwym słówkiem w zależności od pozycji towarzyskiej
dżentelmena, który się do nich zwraca. Jednym słowem, zachowują tak jak panna Foxe
wobec niego do tej pory.
Może właśnie dlatego jej uśmiech ugodził go mocno. Oznaka słabości u pewnej
siebie wyniosłej damy zrobiła na nim piorunujące wrażenie, zniweczyła żartobliwą pozę,
którą przybrał, aby się zabawić, a jej dokuczyć. Zamroczyło go na chwilę, świat zakoły-
sał się, jak na „Rybitwie", gdy nagle zwala się na nią potężna fala. Natychmiast też dał o
sobie znać instynkt samozachowawczy, niczym werbel mobilizujący marynarzy do bi-
twy. Poruszony do głębi Gabe zignorował ten sygnał.
- Weszłaby pani głębiej, mimo wszystko?
T L
R
- Nie wiem. Chyba. Bałam się, że on utonie. Dziwi mnie, jak niewielu marynarzy
potrafi pływać. Być może dlatego, że ich ubiór i tak pociągnąłby ich na dno, gdyby spa-
dli z olinowania. Wydaje mi się, że dla ludzi morza pływanie nie jest przyjemnością.
- A dla pani?
- Kiedyś było. Nauczył mnie w dzieciństwie starszy brat. Chodziłam za nim wszę-
dzie i żałowałam, że nie urodziłam się chłopcem, mogłabym wtedy uczestniczyć we
wszystkich jego zabawach. Było mu mnie żal i dopuszczał mnie do niektórych. Bardzo
przyjemnie było dać nurka do stawu w upalny letni dzień.
- Wyobrażam sobie, że pani mama tak nie uważała - wtrącił żartobliwie.
Roześmiała się i Gabe omal nie spadł z krzesła porażony emanującą z niej rado-
ścią. Miał ochotę ją uściskać i łaskotać, aby śmiała się przez cały dzień po to, żeby on
mógł się zachwycać jej radosnym śmiechem.
- Zgadł pan. Wracałam do domu w zabłoconych pończochach, z wodorostami we
włosach i dostawałam porządne bury od mamy lub guwernantki. Pan pływa znacznie le-
piej ode mnie i chyba pływanie sprawia panu przyjemność. To niezwykłe jak na żoł-
nierza. Tamsyn mówiła mi, że służył pan w armii razem z jej bratem Dickinem.
Ach, więc wypytywała o mnie! - ucieszył się w duchu Gabe.
- Wychowywałem się na południu Irlandii. Żeglowałem małymi i wielkimi ło-
dziami oraz pływałem, jak tylko sięgnę pamięcią. Kocham majestat morza, wolność, któ-
rą daje jego przestwór.
- I niebezpieczeństwa.
- Tak, niebezpieczeństwa także. - Rzucił jej przelotne spojrzenie.
Czyżby był taki łatwy do rozszyfrowania? - zaniepokoił się.
- Mimo to wstąpił pan do armii, nie do marynarki?
- Ponieważ nie potrafiłbym się pogodzić z faktem, że to nie ja jestem dowódcą
okrętu, prawdopodobnie szybko doczekałbym się zachłostania na śmierć lub wyrzucenia
ze służby za niesubordynację. Nie dosłużyłbym się rangi kapitana.
- Zatem jest pan raczej piratem niż marynarzem?
- Nie do końca. Mogę ignorować przepisy celne, ale mam dość śmierci, na którą
napatrzyłem się podczas wojny. Może pani trudno w to uwierzyć, ale robię, co mogę, że-
T L
R
by unikać konfrontacji. Nie ryzykuję bezpieczeństwa załogi, nie wdaję się też w potyczki
z celnikami, jeśli mogę ich uniknąć. Muszę po prostu dostarczyć towar na ląd i otrzymać
zapłatę.
Patrzyła na niego, jakby nie wiedziała, czy może dać wiarę tym słowom.
- Wierzę - rzekła wreszcie Honoria. - Inaczej nie zadawałby pan sobie trudu, by
wyciągnąć z wody tonącego celnika. Pomimo tych skrupułów cieszy się pan tutaj ogól-
nym uznaniem. Trudno się gdziekolwiek obrócić, żeby nie słyszeć opowieści o pana
umiejętnościach i odwadze.
Radość Gabe'a nieco przygasła. Może wcale nie wypytywała o niego; może tylko
ustawicznie obijały się jej o uszy różne wyolbrzymione historie, krążące po małych miej-
scowościach, w których niewiele jest ciekawych tematów do plotek.
- Myślę, że to przyjemne, jeśli można się cieszyć dobrą opinią.
- Pan ma na pewno powód do zadowolenia, bo jest tu niezliczone grono pana admi-
ratorów - wszyscy równie żarliwi, jak młoda osoba, która podawała panu piwo. Tamsyn
mówiła mi, że przyjechał pan tutaj na prośbę jej brata. Przypuszczam, że niezłe pienią-
dze, które pan tu zarabia, przydają się pana krewnym w domu.
Gabe ujrzał w wyobraźni wiecznie skrzywioną twarz brata.
- Raczej nie. Moi krewni nie byliby zadowoleni, gdyby wiedzieli, co tu porabiam.
Prawdę mówiąc, wybuchłby skandal i rodzina wyrzekłaby się mnie na zawsze.
Honoria uśmiechała się w odpowiedzi na żartobliwy ton Gabe'a, ale gdy usłyszała
ostatnie zdanie, jej dobry humor się ulotnił.
- Dziękuję za miłą pogawędkę, kapitanie. Muszę załatwić kilka sprawunków dla
cioci. Do widzenia.
Zerwała się z krzesła, zanim zdążył się podnieść, i wybiegła z gospody. Gabe pa-
trzył za nią speszony. W jednej chwili udało mu się skłonić ją do otwartości, a w następ-
nej uciekła z gospody. Sączył piwo i rozważał ostatnie fragmenty rozmowy. Jego siostra,
żona baroneta w okolicy Corku, twierdziła, że cechuje go wrażliwość skały. Mimo to
nawet on zauważył, że panna Foxe poderwała się do wyjścia, gdy wspomniał o skandalu
i wykluczeniu z rodziny.
T L
R
Już wcześniej doszedł do przekonania, że trudno uwierzyć, by panna Foxe nadawa-
ła się na damę do towarzystwa starszej wiekiem krewnej. Przyjechała w środku sezonu i,
jak twierdziła Tamsyn, bez zapowiedzi. We dworze nie poczyniono przygotowań, nie
zatrudniono dodatkowej pokojówki. Gabe nie widział logicznego wytłumaczenia pobytu
panny Foxe na prowincji poza nagłą i katastrofalną odmianą losu jej rodziny albo zamie-
szania w skandal.
Wziął pod uwagę obie możliwości. Gdyby jej ojciec utracił majątek i zastrzelił się,
zareagowałaby gwałtownie na wzmiankę o skandalu. Tymczasem ona była najbardziej
poruszona wtedy, gdy wspomniał o wykluczeniu z rodziny. Wyglądało na to, że skandal
dotyczył jej osobiście, a nie rodziny.
W przypadku tak urodziwej istoty jak panna Foxe mogłoby to oznaczać tylko jed-
no: nieostrożność, której dopuściła się z jakimś łajdakiem, i utratę cnoty. Czy możliwe,
że specjalnie wysłano ją na prowincję? Kornwalia była idealnym miejscem zsyłki dla
młodej damy, która nie okazała się rozważna. Gabe nie pochwalał uwodzenia niewin-
nych dziewcząt, czy to służących, czy utytułowanych dam. Jednak gdy pomyślał o złoci-
stych włosach panny Foxe, jej krągłych piersiach, pełnych ustach i aksamitnej cerze, po
części rozumiał osobnika, który się do niej zalecał czy nawet narzucał. Mając na widoku
taką nagrodę, mężczyzna upojony jej radością życia i urodą mógł się zapomnieć.
Pytanie - czy ona się zapomniała?
Nie miał żadnego dowodu, że ona się zapomniała i utraciła cnotę, tylko podejrzenia
oparte na znajomości jej żywej natury i nagłym przyjeździe do Kornwalii. Pociągało go
w niej wszystko: uśmiech, inteligencja i połączenie dumy z wrażliwością. Od samego
początku działała mu na zmysły. Gdyby nie była niewinną dziewicą, może okazałaby się
skłonna nawiązać romans z kolejnym nicponiem. Był gotów to sprawdzić.
Nagle dni wolno następujące po sobie w sennym Sennlack, wypełnione czekaniem
na kolejną partię towaru, przestały być nudne.
T L
R
Rozdział siódmy
Honoria niemal pobiegła do drzwi, czując na sobie zdziwiony wzrok Hawkswor-
tha. Lekko rzucone przez niego słowa nieoczekiwanie mocno ją ugodziły. „Wybuchłby
skandal i rodzina wyrzekłaby się mnie na zawsze".
Za drzwiami przystanęła, żeby się uspokoić. Kapitan musi pochodzić z „odpo-
wiedniej sfery", uznała. To jedno zdanie, przypadkowo wtrącone do rozmowy, uwiary-
godniało jego dobry charakter bardziej niż wszystko inne, co by powiedział. Złoczyńca
wyjęty spod prawa nie zdobyłby się na taką uwagę i tylko ktoś pewny wsparcia rodziny
mógł lekko mówić o utracie tego poparcia.
Zachowała się okropnie, zrywając się do ucieczki. Zniechęcała go do siebie wynio-
słym, lekceważącym sposobem bycia, co nie znaczy, że chciała wyjść na wariatkę. Po-
stanowiła na razie o niczym nie myśleć i załatwić wreszcie zlecenia ciotki.
Ostatnią była wizyta u kupca tekstylnego, którego sklep znajdował się na wznie-
sieniu w północnej części wioski, skąd roztaczał się widok na port. Po złożeniu zamó-
wienia na materiał i koronkę - miała teraz podejrzenia co do pochodzenia owych towa-
rów - stanęła przed sklepem, żeby popatrzeć na zatoczkę, w której kołysało się na kotwi-
cach z tuzin łodzi. Były wśród nich typowe kutry rybackie, ale także opływowej budowy
żaglowce, które czaiły się ze zrefowanymi żaglami, jakby tylko czekały na moment rzu-
cenia cum i wyjścia w morze. Jednym z nich musiała być „Rybitwa".
Przed oczyma Honorii stanęła nieproszona przystojna twarz kapitana. Co ją skusi-
ło, żeby rozmawiać z nim tak otwarcie? Przecież powinna zniechęcać tego nieodpowied-
niego mężczyznę, niedorównującego jej pozycją towarzyską. A właściwie czy zdeklaso-
wana hrabianka jest wciąż hrabianką?
Hawksworth nie dawał się łatwo zniechęcić. Teraz, kiedy o tym spokojnie myślała,
musiała przyznać, że kapitan wyrażał się jak człowiek wykształcony. Na pewno lepiej
niż przeciętny marynarz czy żołnierz. Mógł być synem dżentelmena. Miał dystyngowane
maniery, co Honoria zauważyła, gdy rozmawiał z ciotką Foxe i właścicielką gospody.
Konkluzja nasuwała się sama: musi pochodzić ze szlachty.
T L
R
Zapewne nie był zbyt wysoko urodzony, albowiem nie zostałby kapitanem łodzi
przemytników. Chociaż wspominał o tym z humorem, to, co mówił o wykluczeniu z ro-
dziny, wskazywałoby na fakt, że mógł być czarną owcą wśród synów baroneta lub dzie-
dzica. A może był spokrewniony z parem, tylko pochodził z nieprawego łoża?
Naturalny los bastarda - związanego węzłem krwi z bogactwem i władzą, a jednak
niemogącego rościć sobie do nich pretensji - mógł wyjaśniać dziwną rozbieżność jego
sposobu myślenia: żadnych wyrzutów sumienia z powodu łamania prawa, jednocześnie
wyznaczenie granicy, poza którą nie wolno się posunąć przy uprawianiu nielegalnego
procederu.
Co ją skłoniło do zwierzeń? Dość łatwo radziła sobie z jego natarczywością, gdy
uciekał się do żartobliwie przesadnej galanterii. Kiedy jednak przerzucił się na szczere
pochwały i zaczął zadawać poważne pytania sugerujące, że naprawdę był ciekaw, co za
dziewczyna kryje się pod zewnętrzną maską, udało mu się skłonić ją do otwartości.
W jego uśmiechu było coś, co sprawiało, że pragnęła podzielać jego wesołość. Co
do niesamowicie niebieskich oczu, to mogła zrozumieć trafność poetyckich przenośni
Tamsyn. Jego wzrok przenikał pod powierzchnię, sięgał głęboko i docierał do wnętrza.
Na dodatek podobało mu się to, co dostrzegł. Honorię przepełniało instynktowne poczu-
cie łączności, wrażenie, że on zna ją i rozumie jak nikt oprócz Hala.
Faktem jest, że kapitan Hawksworth żywo przypominał jej brata: silny, pewny sie-
bie, chodzący własnymi drogami, umiejętnie balansujący na cienkiej linii między tym, co
wypada, a co kompromituje. Czy Jastrząb mógłby się stać równie dobrym przyjacielem,
jakim był Hal? - zadała sobie w duchu pytanie Honoria i szybko odpowiedziała: Non-
sens. Doskwiera jej samotność, stąd absurdalne pomysły. Za długo obywa się bez rówie-
śniczek, którym mogłaby się zwierzyć. Chyba oszalała, obsadzając irlandzkiego prze-
mytnika w roli przyjaciela i zaufanego.
Zwłaszcza że on nie tylko zdołał z zawstydzającą łatwością przełamać jej dumę,
lecz także obudził w niej potężny fizyczny pociąg, nasilający się ze spotkania na spotka-
nie. Godzinę wcześniej, w gospodzie, nawet nie wiedząc, kim on jest, pragnęła dotknąć
jego ręki, by sprawdzić, czy znowu poczuje dreszcz. Mocno ściskała w palcach szkla-
neczkę, by nie ulec pokusie.
T L
R
Ze względu na swój niestabilny stan emocjonalny oraz rzucającą się w oczy
niezdolność oparcia się jego urokowi, musi unikać spoufalania się z Gabrielem
Hawksworthem. Nie była pewna, czy zniosłaby rozczarowanie, które przyjaźń z nim
nieuchronnie by jej przyniosła.
Włożyła rękę do małej kieszeni ukrytej w podszewce peleryny. Wyczuła kamyk,
który ktoś wsadził w noc jej hańby. Mały kawałek przezroczystego, wypolerowanego
szkła, po jednej stronie oszlifowanego jak brylant, nieoszlifowanego po drugiej. Kamyk
odkryła kilka dni po tamtych wydarzeniach. Natychmiast zrozumiała jego wymowę. Ona,
którą nazywano Brylantem Londynu, była teraz bezwartościowa jak zwykłe szkiełko.
Kamyk musiała umieścić w jej kieszeni ta sama osoba, która zadała sobie tyle tru-
du, by zorganizować zasadzkę w ogrodzie. Osoba ta dobrze wszystko wykalkulowała i
dopilnowała, żeby jej hańba była kompletna. Musiała też znać jej rodzinę, żeby sprowo-
kować oczekiwaną przez siebie ich reakcję.
Kto to taki? Po raz pierwszy od tamtego czasu znalazła w sobie dość siły, by wró-
cić myślami do przeżyć tak bolesnych, że aż do tej chwili nie była zdolna do ich grun-
townej analizy.
Wcześniej tego dnia pokłócili się z Anthonym. Nalegał, by przyjęła jako podaru-
nek zaręczynowy ciężki, ozdobny komplet z brylantów, będący w posiadaniu jego rodzi-
ny od pokoleń. Honoria wiedziała, że w końcu i tak nie będzie mogła mu odmówić, ale
upierała się, że nie chce takiego prezentu. Szczególnie że u jubilera znalazła inny - deli-
katniejszy i o wiele precyzyjniej wykonany. W kłótni padły ostre słowa. Ona mu zarzu-
cała, że nie liczy się z jej zdaniem, on miał pretensję, że zawsze myśli tylko o sobie i lek-
ceważy jego rodzinę.
Była na niego zła i postanowiła odegrać się na nim, otwarcie flirtując z innymi
mężczyznami na balu, na który oboje wybierali się owego dnia. Anthony, wściekły na
nią i zazdrosny, zrujnował te plany, nie przyjeżdżając na bal. Z ulgą więc przyjęła wia-
domość przekazaną ustnie przez lokaja, że Anthony błaga o spotkanie w ogrodzie, gdzie
zamierza zrobić jej niespodziankę, z której ona się ucieszy.
W poczuciu triumfu, bo domyślała się, że ustąpił i spełni jej życzenie, pobiegła na
miejsce schadzki opisane przez lokaja, do małej altanki na końcu nieoświetlonej alejki
T L
R
prowadzącej w głąb ogrodu wprost spod sali balowej. Tam zamiast Anthony'ego zastała
lorda Vickersa Barwicka, znanego uwodziciela, mającego w towarzystwie jak najgorszą
opinię człowieka pozbawionego wszelkich zasad.
W pierwszej chwili była zbyt zaskoczona, by protestować, gdy Barwick, najpraw-
dopodobniej pijany, bełkotał, że ucieszyła go wiadomość, że ona jest zainteresowana
nawiązaniem z nim romansu. A potem przeszedł do czynu...
Kto to zaaranżował? Ta osoba musiała wiedzieć, że Honoria nie opuściłaby sali ba-
lowej, świadoma, kto na nią czeka w altanie. Inna młoda kobieta, zazdrosna o jej sukcesy
towarzyskie? Honoria nie potrafiła sobie wyobrazić, by jakaś jej rywalka miała tyle spry-
tu i możliwości, żeby uknuć skomplikowaną intrygę. Któryś z odrzuconych konkurentów
wydawał się bardziej prawdopodobny. Czy możliwe, że znalazł się wśród nich mściwy
łajdak, który uznał, iż skoro on nie może jej mieć, to postara się, by żaden uczciwy dżen-
telmen też jej nie miał?
Sprawca wykonał swoje zadanie bezbłędnie. Bez względu na powód, który skłonił
ją do udania się na schadzkę do altanki, tylko bardzo lekkomyślna dziewczyna - zauwa-
żył Marcus - zgodziłaby się na spotkanie z mężczyzną, nawet z narzeczonym, o północy
w ciemnym ogrodzie, bez przyzwoitki. Przyłapanie Honorii w ramionach znanego kobie-
ciarza przypieczętowało jej los i nie ma znaczenia, jak mocno mu się opierała.
Intrygant musiał wiedzieć, że naciągała zasady obowiązujące młode damy z socje-
ty, że cieszyła się opinią panny balansującej na granicy tego, co wypada, i nie wypada, za
co nieraz zbierała bury od brata, matki i przyzwoitek.
Honoria nie zamierzała burzyć ustalonego porządku, ale uważała, że zasady są zbyt
restrykcyjne. Marcus słyszał, jak odgrażała się przed balem, że jeśli Anthony nie zechce
spełnić jej zachcianki, to ona pokaże mu, iż są mężczyźni gotowi to zrobić. Nic dziw-
nego, że jej nie uwierzył. Hal był daleko, tylko Marcus dysponował środkami, które
umożliwiały mu wyśledzenie autora planu.
Pogardliwe słowa Anthony'ego, że nie ożeni się z kobietą, którą inny mężczyzna
potraktował jak ladacznicę, upokorzyły ją i zraniły tym boleśniej, że wierzyła w zapew-
nienia narzeczonego o głębokim uczuciu. Marcus nie twierdził, że jej wygnanie będzie
trwało wiecznie. Honoria uważała jednak, że jej upadek jest nieodwracalny. W dniu, w
T L
R
którym opuściła Londyn, postanowiła, że bez względu na to, co przyniesie los, nie wróci
do dawnego życia.
Co ze sobą pocznie? Jak na razie, pomoże temu owładniętemu ideami pracy u pod-
staw pastorowi w zorganizowaniu szkoły. A co potem? Może za jakiś czas, gdy nie bę-
dzie się czuła poniżona i bezradna, zdobędzie się na energiczne działanie, a wraz z nim
na determinację i odkryje, kto i w jaki sposób, oprócz jej naiwności i próżności, dopro-
wadził ją do obecnego stanu. Tymczasem musi pohamować zaciekawienie mężczyzną,
który tak niedługo po jej upadku zaczął ją kusić. Nie wolno ufać żadnemu przedstawicie-
lowi jego płci.
Z tym postanowieniem zamierzała się udać na plebanię, gdy zaalarmował ją krzyk
kobiety.
T L
R
Rozdział ósmy
Krzyk przeniknął ją do głębi, rozbrzmiewał echem krzyku, który wyrywał się z jej
gardła w tamtą feralną noc. Honoria spojrzała w stronę portu. Przed małym kamiennym
domkiem dziewczyna wyrywała się mężczyźnie, drugi zbliżał się do tej dwójki. Honoria
rozpoznała dziewczynę. To Laurie Steavens, siostra małej Evy. Spojrzała w górę i w dół
uliczki. Była opustoszała. Honoria wiedziała, że nie może odejść i zostawić Laurie bez
pomocy. Zbiegła ze wzniesienia.
Jest ich tylko dwóch, pomyślała, a niżej, w porcie muszą być marynarze. Jeśli ona
zatrzyma się w bezpiecznej odległości i również zacznie krzyczeć, może ktoś usłyszy i
pomoże Laurie.
- Hej, ty tam! - wrzasnęła - Puść ją natychmiast!
Napastnik nie wypuścił Laurie, ale się odwrócił.
- Nie wtrącaj się. Zabawimy się i zapłacimy jej, prawda, Hal? - zwrócił się do ko-
legi.
Fakt, że jeden ze złoczyńców nosił imię jej ukochanego brata, rozsierdził Honorię.
- Ona nie jest zainteresowana. Puść ją.
Mężczyzna nazwany Halem, wysoki i chudy, cmoknął z podziwu na widok Hono-
rii.
- Ta blondynka też jest niezła, Davy. Co powiesz, jeśli zajmę się nią, a tobie zo-
stawię tę, którą trzymasz?
Obaj byli podpici. Hal miał trudności z zachowaniem równowagi, omal nie upadł,
kiedy się odwrócił. Solidnie popchnięci, sturlaliby z pochyłości. Nikogo jednak nie było
w pobliżu, kto mógłby to zrobić. Honoria zaryzykowała i podeszła bliżej.
- Idźcie stąd! Chodź, Laurie! - Złapała dziewczynę za rękę i mocno pociągnęła.
- Niech panienka ucieka, zanim będzie za późno! - krzyknęła Laurie.
Honoria nie na darmo siłowała się z braćmi, o czym nie wiedziała ani matka, ani
guwernantki. Gdy Hal znalazł się w odpowiedniej odległości, wymierzyła mu z całej siły,
na jaką mogła się zdobyć, cios w szczękę.
T L
R
Ból pięści był niemal nie do zniesienia, ale łajdak runął na ziemię jak kłoda. Ko-
rzystając z zaskoczenia, spróbowała uwolnić Laurie. Jednak napastujący ją mężczyzna
okazał się silniejszy od kolegi albo lepiej znosił alkohol.
- Nie zabierzesz mi mojej kobiety, ty dziwko. - Jednym ramieniem przytrzymywał
Laurie, drugim zamachnął się na Honorię.
Nagle prześladowcę Laurie zaatakował kapitan Hawksworth. Wyrwał mu dziew-
czynę, ogłuszył go potężnym ciosem w żuchwę, po czym zepchnął w dół zbocza. Zaata-
kowany turlał się dłuższy czas, zatrzymał się dopiero na wystającym z ziemi głazie jakieś
dwadzieścia kroków niżej. Gabe skupił teraz uwagę na Halu.
- Mam się tobą zająć, kolego?
Hal nie czekał, bełkocząc niezrozumiale, pokuśtykał w dół do leżącego pod skałą
kolegi.
- Panno Laurie, wszystko w porządku? Nie zrobił pani krzywdy? A pani, panno
Foxe? - zwrócił się do uratowanych kobiet ich wybawca.
- Wielkie dzięki, panie Gabe! - zawołała Laurie. - Nic mi nie jest.
- Ani mnie, panie Hawksworth. Dziękuję za przybycie na czas. Jeśli to pana stały
obyczaj, pochwalam go. - Mimo żartobliwego tonu Honoria trzęsła się ze zdenerwowa-
nia.
Podziękowania zostały skwitowane jedynie krótkim kiwnięciem głową.
- Chodźmy stąd, moje panie. Panno Laurie, mógłbym odprowadzić panią do domu
najpierw?
- Nie, proszę pana, pójdę do domu sama - odparła zdecydowanie. - Panno Foxe, nie
zapomnę, że panienka przyszła mi z pomocą, ale nie powinna panienka ryzykować. To
było niebezpieczne. Gdyby zrobili panience krzywdę, nie darowałabym sobie do końca
życia. Dziękuję. I panu też. Pójdę już. Matka czeka.
Dziewczyna mówiła bardzo spokojnie, ciągle jednak była przerażona. Na pewno
będzie miała siniaki na ramionach i nadgarstkach, pomyślała Honoria, podświadomie po-
cierając własne, z których sińce dawno zniknęły. Podobnie jak Laurie, incydent bardziej
nią wstrząsnął, niż była gotowa przyznać. Kiedy nauczy się dwa razy pomyśleć, zanim
podejmie działanie?
T L
R
Czy jednak mogła stać i patrzeć, jak Laurie molestuje jakiś pijany prostak?
- Odprowadzę panią, jeśli pani pozwoli, panno Foxe - usłyszała głos Gabe'a. - Co
pani tu robiła? Myślałem, że zamierzała pani wrócić na plebanię.
- Zamierzałam po załatwieniu spraw.
- Odprowadzę panią - powtórzył.
Honoria była wdzięczna kapitanowi za interwencję, postanowiła jednak nie przyj-
mować propozycji. Jeszcze przyjdzie jej do głowy coś głupiego, na przykład rzuci mu się
w ramiona i rozpłacze, ponieważ jej emocje były rozchwiane i on bardzo się jej podobał.
- Dziękuję, ale to zbytek uprzejmości. Chyba Sennlack nie jest zamieszkane wy-
łącznie przez łotrów, którzy atakują niewinne kobiety?
- Pani ciotka nigdy by mi nie wybaczyła, gdybym po takim przerażającym do-
świadczeniu nie zaopiekował się jej kuzynką. Będę pani towarzyszył na plebanię, czy
pani tego chce, czy nie chce.
Honoria nie odpowiedziała, ruszyła pod górę, mając nadzieję zyskać na czasie i
wziąć się w garść. Dogonił ją, nie odzywał się przez jakiś czas, jednak długo nie wy-
trzymał w milczeniu.
- Pani chęć przyjścia z pomocą Laurie była godna podziwu, niemniej zastanawiam
się, co panią do tego skłoniło, przecież nie mogła pani liczyć na niczyje wsparcie. Gdy-
bym przypadkiem nie wracał na „Rybitwę", ten łajdak mógłby zaciągnąć panią... -
Urwał, po czym dodał: - Czy szanowna ciocia nie ostrzegała, by omijała pani okolicę
portu? Nie powinna pani tam chodzić nawet za dnia. Górnicy generalnie nie są złymi
ludźmi, ale w dniu wypłaty, kiedy sobie popiją... Dla nich jest bez znaczenia, że pani na-
zywa się Foxe i pochodzi ze dworu Foxeden. Liczy się tylko to, że jest pani całkiem ład-
ną dziewczyną.
Właściwie przyjęła jego krytycyzm z ulgą, bo wzbudził w niej głębokie oburzenie
rugujące nieznośną słabość.
- A co miałam robić? Stać i patrzeć, jak ci pijacy krzywdzą Laurie?
- Dlaczego nie wezwała pani pomocy? Sklep kupca tekstylnego jest najbliżej miej-
sca zdarzenia.
T L
R
- Zanim zdążyłabym wrócić i przekonać kupca, żeby mi pomógł, oni uciekliby z
Laurie. Obie krzyczałyśmy wniebogłosy, jednak nikogo nie było w pobliżu. Myśli pan,
że nie przyjęłabym niczyjej pomocy, nie użyła jakiejś broni, gdyby ktoś taki lub coś ta-
kiego było pod ręką? Wbrew temu, co pan wydaje się sądzić, nie jestem kompletnie bez-
rozumna.
- Wolałbym tego nie komentować. Powinna pani jednak wiedzieć, że nie należy
wchodzić w paradę pijanym mężczyznom.
- Nie wiedziałam, że w tamtym domu jest wyszynk. Widziałam tylko, że siostrę
Evy zaczepili dwaj mężczyźni. Czy fakt, że byli pijani, usprawiedliwia ich niecne za-
chowanie? Jakimi bestiami są mężczyźni! - wybuchnęła.
- Zgadzam się, że jesteśmy, przynajmniej czasami. Zanim jednak pani skaże
wszystkich mężczyzn jako niepoprawnych złoczyńców, powinna pani dowiedzieć się, że
Laurie Steavens nie tylko pracuje w gospodzie, ale... zarabia pieniądze w inny sposób,
związany z wymianą na brzęczącą monetę... usług intymnej natury.
Honoria zatrzymała się, gdy dotarł do niej sens jego słów.
- Mówi pan, że...
- Niestety, tak.
Krew napłynęła jej do twarzy. Okazała się beznadziejnie głupia, odpędzając Laurie
klientelę? Pokręciła głową z niedowierzaniem.
- Ale... ona nie wygląda na... kobietę lekkich obyczajów.
- Zna je pani, skoro potrafi rozpoznawać?
- Nieważne, czy jest taką kobietą. Zdecydowanie próbowała się wyrwać. Nawet je-
śli sprzedaje się, wciąż ma prawo do odmowy. Żadna kobieta nie może być zmuszana
wbrew jej woli.
- Taka opinia w ustach damy świadczy o rzadkiej wyrozumiałości dla córy biblijnej
Ewy. Większość uważa, że takie jak ona mają, na co zasłużyły.
„Potrzebujesz więcej, niż może ci dać Anthony Prescott. Taka temperamentna ko-
bieta jak ty potrzebuje...".
Honorii zabrakło powietrza, potknęła się i mało brakowało, a by upadła.
- Dobrze się pani czuje, panno Foxe? - usłyszała jakby z daleka.
T L
R
Czyjaś ręka podtrzymała ją za łokieć.
- T-tak, d-dobrze - odparła, starając się opanować drżenie.
- Plebania już blisko. Czy dalej pójdzie pani sama? Mógłbym panią zanieść, ale nie
sądzę, żeby to było właściwe. Jeśli woli pani tu zaczekać, to sprowadzę z gospody dwu-
kółkę.
- Nie, już mi dobrze. Proszę wybaczyć moją przesadną reakcję. - Była zawstydzo-
na, że ujawniła słabość. - Miał pan rację, interweniowałam zbyt pospiesznie. Dziękuję za
przyjście z pomocą, chociaż wiedział pan... Teraz myśli pan zapewne, że nie mam o ni-
czym pojęcia i jestem naiwna.
- Nie, miała pani rację. Laurie wyrywała się. Ja także uważam, że żadnej kobiety
nie wolno przymuszać, bez względu na jej prowadzenie się. Oto i plebania. Może wej-
dzie pani do środka i poprosi gospodynię o zaparzenie herbaty? Proszę wybaczyć, że to
mówię, ale jest pani bardzo blada. Ten incydent musiał kosztować panią sporo nerwów.
- Nie, ciotka czeka na mnie. Wezmę konia i pojadę do Foxeden.
- Jest pani pewna, że chce jechać konno? Mógłbym pójść po dwukółkę i odwieźć
panią.
- Bardzo to uprzejme z pana strony, panie Hawksworth, ale zbyteczne.
Jedyne, czego pragnęła Honoria, to jak najszybciej znaleźć się w Foxeden, gdzie
będzie mogła spokojnie przemyśleć, co się wydarzyło. Chciała się pozbyć towarzystwa
kapitana Hawkswortha, zanim jeszcze bardziej się zbłaźni.
Służący pastora musiał ich obserwować, bo jak tylko zbliżyli się do stajni, wypro-
wadził konia Honorii. Pomógł jej usadowić się w siodle. Honoria przytroczyła torbę z
roślinami wykopanymi z parowu. Obejrzała się. Kapitan stał i patrzył.
- Jeszcze raz dziękuję, panie Hawksworth, za pomoc oraz informację. W przyszło-
ści muszę bardziej uważać. Do widzenia.
Odjeżdżając, czuła na plecach wzrok Gabe'a. Po przejechaniu mili równy chód ko-
nia i chłodne powietrze owiewające twarz pozwoliły się uspokoić Honorii. Mimo
wszystko nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. Siostra Evy prostytutką!
Honoria widywała córy Koryntu paradujące po Hyde Parku w eleganckich ekwipa-
żach, otoczone tłumem złotych młodzieńców. Albo afiszujące się w lożach operowych
T L
R
wytwornymi sukniami i klejnotami. Honoria ze swoimi przyjaciółkami chichotały zza
wachlarzy, plotkując i odgadując, która z tych obwieszonych brylantami piękności jest
utrzymanką tego lub innego arystokraty.
Czasami, gdy wsiadała do powozu po teatrze, zanim lokaj zamknął drzwiczki, zdą-
żyła zauważyć w świetle latarni szczupłe postacie dziewczęce w alejkach sąsiadujących z
Covent Garden. Wyglądały jak mieszkanki ciemnego i złowrogiego świata niemającego
żadnej styczności z jej światem.
Laurie, siostra małej Evy, córka zniszczonej pracą wdowy po rybaku, miałaby być
prostytutką? Dziewczyna, która wyglądała tak zwyczajnie? Co zepchnęło Laurie na taką
drogę? Czy ją też, tak jak Honorię, zgubił jakiś łajdak? Czy porzucił kochanek, aby sama
musiała ponosić konsekwencje swojej niedyskrecji? Jeśli utraciła cnotę - a wraz z tym
widoki na przyzwoite zamążpójście - jej szanse są zaiste marne. Ojciec nie żył, możliwo-
ści zarobkowe mizerne, żadnych zasobów. Jak inaczej mogłaby pomóc przetrwać rodzi-
nie?
Nie miała prawa sądzić Laurie. Przez ostatni miesiąc użalała się nad swoim losem.
Teraz po raz pierwszy uświadomiła sobie, jaką jest szczęściarą mimo tego wszystkiego,
co ją spotkało. Gdyby nie przypadek, że urodziła się w takiej a nie innej sferze, to ona, a
nie panna Steavens, mogłaby się wyrywać pijanemu górnikowi.
W poczuciu winy dziękowała Bogu, że oszczędził jej takiego losu. Przepełniło ją
współczucie dla rodziny Laurie, zmuszonej zmagać się z rzeczywistością, i poprzysięgła
sobie, że zrobi wszystko, co w jej mocy, by im pomóc.
Rozdział dziewiąty
Honoria nie wybierała się do wioski przed niedzielą, ale dostała od pastora Gryffda
list, w którym pytał, czy nazajutrz mogłaby przyjechać na plebanię, aby omówić pilne
sprawy związane z otwarciem szkoły. Na poczcie czekała paczka dla ciotki, a niecierpli-
wa natura Honorii nie pozwalała jej usiedzieć w miejscu, chętnie skorzystała z okazji do
wyruszenia z domu. Mogła również znacznie przyspieszyć realizację planu mającego do-
pomóc Evie i jej rodzinie.
Tym razem wzięła dwukółkę. Wielebny Gryffd musiał jej wypatrywać, bo gdy tyl-
ko podjechała pod plebanię, wysłał służącego, żeby zajął się koniem, a sam wyszedł
przed dom na powitanie.
- Wymyśliłem, gdzie moglibyśmy pomieścić szkołę - zaczął natychmiast po wy-
mianie grzeczności. - Zanim przystąpimy do dalszych kroków, chciałbym, by pani obej-
rzała to miejsce i powiedziała, co o nim sądzi. Proszę za mną.
Poprowadził Honorię w głąb ogrodu. Zapach kwitnących róż skierował myśli Ho-
norii ku kapitanowi Hawksworthowi, z którym kilka dni temu przechadzała się tu po na-
bożeństwie. Co porabia? Wypróbowuje na morzu łódź? Siedzi nad kuflem piwa w gos-
podzie, flirtując z nudów z dziewczętami?
- Proszę spojrzeć - przerwał rozmyślania Honorii głos pastora.
Ręką wskazywał za żywopłot, na niewielki kamienny budynek z przeszkloną połu-
dniową ścianą.
- Poprzedni pastor, wielki miłośnik ogrodów, kazał zbudować domek, w którym od
tyłu trzymał narzędzia ogrodnicze, a od frontu, gdzie było dużo światła, urządził rozsad-
nik. Tutaj wysiewał i flancował rośliny przeznaczone do ogrodu. Budynek stoi nie-
używany, ale kiedy sobie o nim przypomniałem, kazałem go wysprzątać. Pomieści się tu
więcej niż tuzin dzieci. Co pani na to?
Miejsce spodobało się Honorii; było przestronne i widne.
Wielebny promieniał.
- Dopilnuję, aby klasa została jak najszybciej odpowiednio urządzona. A teraz za-
praszam panią na plebanię. Napijemy się herbaty.
T L
R
- Z miłą chęcią. Będziemy mieli okazję porozmawiać o tym, czego ojciec oczekuje
ode mnie jako nauczycielki.
Na dziedzińcu kościelnym zaszła im drogę Laurie Steavens.
- Proszę wybaczyć, ojcze i panno Foxe. - Dygnęła. - Robbie Lowe mówił w gospo-
dzie, że widział dwukółkę z Foxeden przed plebanią. Pomyślałam, że najpewniej będzie
rozmowa o szkole, więc pospieszyłam, by powiedzieć, że mama chciałaby posłać Evę do
szkoły, jeśli pastor i panna Foxe są pewni, że obecność Evy nie będzie ludziom prze-
szkadzała.
- Nikomu nie pozwolę skrzywdzić niewinnego dziecka, panno Laurie - odezwał się
pastor. - Jesteśmy wdzięczni pani mamie, że powierzy nam Evę na kilka godzin dziennie.
Prześlę pani wiadomość, kiedy rozpoczynamy lekcje.
Honoria obserwowała Laurie i nie wiedziała, co powiedzieć i jak się zachować.
Dziewczyna wyglądała świeżo i schludnie. Honorii trudno było uwierzyć w to, że się
sprzedawała. Niewiara, litość i odraza walczyły w niej z dziwną fascynacją. Kiedy się
otrząsnęła z zamyślenia, zauważyła lekki rumieniec na policzkach Laurie i jej pokornie
opuszczoną głowę. Najwyraźniej dziewczyna domyśliła się, że ktoś poinformował pannę
Foxe o tym, iż zarabia na życie, nie tylko służąc w gospodzie. Honoria także się zaczer-
wieniła. Nie chciała, by Laurie uznała, że ona ją potępia.
- Cieszę, że Eva przyjdzie do szkoły. Niestety, nie znamy jej sposobu komuniko-
wania się z matką. Czy podpowiesz nam, jak można się z nią porozumieć? - spytała.
- Ona słyszy tak dobrze jak każdy. A jej gestykulacja jest łatwa do rozszyfrowania.
- Laurie uśmiechnęła się blado. - Tak wyrozumiała osoba jak panienka nie powinna mieć
trudności.
- Gdy nauczy się pisać, będzie jej łatwiej przekazywać otoczeniu, co myśli i czuje,
nawet jeśli nigdy nie przemówi. Jak się wydaje, ona już teraz wykazuje wielką wrażli-
wość. Może zostanie poetką i zacznie opisywać piękno kornwalijskiego krajobrazu, aby
ludzie z odległych części kraju spojrzeli na nie jej oczami.
- Może i tak - zgodziła się Laurie. - Ona jest taka mądra i dobra. Lepsza ode mnie.
- Mieliśmy napić się herbaty. Może dołączysz do nas? - odezwał się pastor.
T L
R
Ojciec Gryffd, jako dobry pasterz, powinien dbać również o zagubione owieczki.
Honorię zbulwersowało jednak zaproszenie dziewczyny obwinianej o taki poważny
grzech. Zdziwienie Honorii było niczym przy zdumieniu Laurie Steavens. Nie mogła
uwierzyć własnym uszom. Otarła ukradkiem gromadzące się w kącikach oczu łzy.
- To wielka uprzejmość z ojca strony - powiedziała cicho - ale nie mogę. Proszę
sobie wyobrazić, co powiedzieliby parafianie, gdyby się o tym dowiedzieli.
- Mam nadzieję, że pochwaliliby gościnność wobec sąsiadki - odparł pastor.
- Dziękuję ojcu, ale nie wypada. Zresztą, muszę wracać do gospody. Zanim pójdę,
chciałabym dać coś panience od mojej matki.
Wyciągnęła z kieszeni fartucha parę zrobionych na drutach rękawiczek. Podała je
nieśmiało Honorii, jakby bała się, że odtrąci ona podarunek. Tymczasem Honoria nie po-
trzebowała spojrzenia pastora zachęcającego ją do przyjęcia daru.
- To niekonieczne, ale bardzo miłe ze strony twojej matki.
Rękawiczki, zrobione z grubej wełnianej włóczki, musiały być bardzo ciepłe. Zdo-
bił je kunsztownie przeplatany wzór.
- Twoja matka jest bardzo uzdolniona.
- Papa twierdził, że mama robi najpiękniejsze rękawiczki i swetry w całej Kornwa-
lii. To dobra wełna, nasączona lanoliną; rękawiczki zatrzymują ciepło nawet wtedy, gdy
są przemoczone.
- Podziękuj matce i powiedz, że cieszę się, że Eva będzie chodziła do szkoły.
Honoria z troską odprowadziła wzrokiem oddalającą się dziewczynę. Kiedy od-
wróciła się do pastora, zauważyła, że on patrzył za Laurie z zainteresowaniem graniczą-
cym z sympatią. Czy wielebny zastanawiał się, jak sprowadzić tę zagubioną owieczkę na
drogę cnoty? Czy może jego zainteresowanie ładną kornwalijską dziewczyną miało bar-
dziej osobisty charakter?
- Mieliśmy wypić herbatę - przypomniała.
Pastor zaczerwienił się, najwidoczniej czując się przyłapany przez Honorię.
- Tak, tak, zaraz poproszę panią Wells, żeby nam ją podała.
Siedzieli w przytulnej bawialni nad rozgrzewającym naparem i raczyli się świeżo
wyjętymi z pieca ciasteczkami, gdy gospodyni ponownie weszła do środka, oznajmiając:
T L
R
- Ojcze Gryffd, przyszedł pan Hawksworth. Pyta, czy mógłby przyłączyć się do
państwa. Mam go wprowadzić?
- Oczywiście. Chyba nie ma pani nic przeciwko temu, panno Foxe?
Honorii zrobiło się gorąco, jej puls przyspieszył. Modliła się, by podniecenie nie
objawiło się rumieńcem na twarzy.
- Jak ojciec sobie życzy - odparła z udawanym spokojem.
Kapitan wszedł śmiałym krokiem, wnosząc powiew chłodnego powietrza z dworu i
niemal namacalną energię.
- Dziękuję, że ojciec mnie przyjął - rzekł od progu. - Muszę przyznać, że kiedy
Lowe wspomniał, że zauważył przed plebanią dwukółkę panny Foxe, postanowiłem
wstąpić i dowiedzieć się, jak się ona czuje po owym godnym pożałowania incydencie
sprzed kilku dni.
Wzrok kapitana sprawiał, że jej cera stała się niezwykle wrażliwa. Honoria miała
wrażenie, jakby muskały ją opuszki czyichś palców.
- Czuję się dobrze, kapitanie Hawksworth. Dziękuję za troskę.
- Wspomniał pan o incydencie? - zainteresował się pastor. - Czy coś złego panią
spotkało po wyjściu z gospody? Jeśli tak, będę niepocieszony, że panią zostawiłem samą.
- Mniej więcej to, co przytrafiło się Laurie. - Honoria wyjaśniła, co się wydarzyło
podczas jej poprzedniego pobytu w wiosce.
Duchowny kręcił głową zmartwiony.
- Szynki są wylęgarnią wszelakiego zła. Jak to dobrze, kapitanie, że znalazł się pan
pod ręką i zapobiegł gorszemu nieszczęściu.
- Też błogosławię przypadek, który sprawił, że byłem w pobliżu. Skoro pastor
wspomniał o rękach, to widzę, że ma pani ładne rękawiczki, panno Foxe. Zgaduję, że
miejscowy wyrób.
- Tak. Zrobiła je pani Steavens. Ojcze, zastanawiam się nad jednym. Dziewczęta na
pewno warto uczyć czytania i liczenia. Jeśli nie podejmą pracy w fabryce, umiejętność ta
nie będzie przydatna do przysporzenia dodatkowych dochodów ich rodzinom. A gdyby-
śmy nauczyli je wytwarzać rękawiczki, takie ciepłe i ładne jak te? Czy nie można by
sprzedawać ich w większych targowych miastach, być może nawet w Londynie?
T L
R
- To bardzo ładne rękodzieło - przyznał pastor. - Rodzinom naszych dziewcząt
przydałyby się każde pieniądze. Tutejsze kobiety, głównie żony rybaków, od zawsze wy-
rabiają na drutach robocze rękawice i swetry dla swoich mężczyzn. Nie wiem, czy znala-
złby się zbyt dla takich wyrobów.
- Nie znam się na handlu, ale potrafię docenić dobre wykonawstwo, kiedy mam z
nim do czynienia - powiedziała Honoria.
Rozmowę przerwało pukanie do drzwi, po czym weszła pani Wells, informując pa-
stora, że ktoś się o niego dopytuje.
- Dziękuję pani. - Pastor podniósł się z krzesła. - Czy mogę zostawić państwa na
chwilę? - zwrócił się do Honorii i Gabe'a.
Honoria nie mogła się nadziwić, dlaczego poczuła się speszona w towarzystwie
kapitana. W Londynie nie traciła rezonu w towarzyskich słownych utarczkach z najbar-
dziej elokwentnymi dżentelmenami socjety, a teraz nie potrafiła złożyć sensownego zda-
nia.
- Chyba jakiś żebrak - odezwał się kapitan Hawksworth, przerywając milczenie,
jakie zapadło po wyjściu pastora. - Cała okolica doskonale wie, że pastor nie odprawi z
kwitkiem żadnego potrzebującego. Ojciec Gryffd jest świętym człowiekiem, godnym
swego powołania.
Honoria pomyślała o życzliwości pastora wobec Evy i Laurie.
- Wygląda na to, że nie osądza słabości innych ludzi. Nie jest to tak powszechna
cecha wśród duchownych, jak byśmy sobie tego życzyli.
Nagle poczuła się niekomfortowo. Jak zareagowałby ojciec Gryffd, gdyby poznał
historię damy, do której zwraca się o rady w sprawie wychowania dziewcząt? Występo-
wanie pod fałszywym nazwiskiem coraz bardziej jej przeszkadzało. Czuła, że jest winna
pastorowi szczerość na temat swojej sytuacji, zanim zaangażuje się w organizację szkoły.
Nie chciała, żeby jej skandal obciążył tutejsze dziewczęta, tak samo jak wolała nie rzucać
cienia na reputację siostry.
- Mówiła pani, że przydałoby się nauczyć dziewczęta robić na drutach, a następnie
poszukać rynków zbytu dla ich wyrobów? - zapytał kapitan, przerywając rozmyślania
T L
R
Honorii. - Wydaje mi się, że to doskonały pomysł. Ma pani jakieś kontakty, które mog-
łyby być pomocne w Londynie? Jeśli nie, to może ja mógłbym się przydać.
- Nie wiedziałam, że ma pan coś wspólnego z dystrybucją legalnych towarów.
Roześmiał się.
- Większość tutejszych uważa nas za uczciwszych od tych, którzy sprzedają towary
ze stemplem celnym, jako że nasze ceny lepiej odzwierciedlają prawdziwy koszt wytwo-
rzenia zbywanych artykułów. Może pani wyrażać się z przekąsem o moim do-
świadczeniu, ale zapewniam, że znam się na finansowaniu produkcji, wytwarzaniu, znaj-
dowaniu rynku i sprzedawaniu. Jak pani sobie to wyobraża?
- Najpierw musielibyśmy znaleźć wysokiej jakości wełnę, potem poprosić panią
Steavens, żeby nauczyła nasze dziewczęta wyrabiać artykuły nadające się na rynek. Jak
już opanują tę sztukę, zwrócimy się do kupców i przekonamy ich, żeby zainteresowali się
sprzedażą tych wyrobów, a wtedy pomyślimy o uruchomieniu dostaw.
- Widzę, że sama ma pani zadatki na dobrego kupca, panno Foxe.
Gdyby jej matka słyszała tę dyskusję, padłaby trupem, pomyślała Honoria. Według
Carlowów, paranie się handlem byłoby większym skandalem niż utrata reputacji. Nie
zamierzała jeszcze bardziej plamić rodzinnego nazwiska, chciała jednak pomóc dziew-
czętom. Może ciotka ma jakieś kontakty w Londynie?
- Mam pewne znajomości w Londynie - odezwał się kapitan, jakby czytając w my-
ślach Honorii. - Mógłbym, jeśli pani sobie tego życzy, porozmawiać na temat obrotu tym
rękodziełem, dowiedzieć się o koszty transportu i znaleźć wełnę.
Honoria wahała się, czy rozwijać działalność, w wyniku której łączyłyby ją bliższe
stosunki z kapitanem Hawksworthem.
- To zupełnie legalne kontakty - dodał ze śmiechem. - Ostatnim razem, gdy to
sprawdzałem, rękawiczki wytwarzane przez kornwalijskie uczennice nie znajdowały się
na liście towarów wymagających oclenia.
- Wszelkie działania są przedwczesne, ale byłabym wdzięczna, gdyby pan dokonał
wstępnej orientacji. Porozmawiam o tym z ciotką. Mieszka w Kornwalii od wielu lat, ale
prowadzi obfitą korespondencję z przyjaciółmi w Londynie i poza Londynem również -
dodała.
T L
R
Wrócił pastor, informując:
- Ten biedak był bardzo głodny i zziębnięty.
- Może trzeba go było poczęstować łykiem brandy. - Kapitan puścił oko do du-
chownego, czym wprawił go w zakłopotanie.
- Może. Wiem, że metodyści są wielkimi przeciwnikami wolnego handlu, wyznam
jednak, że proceder ten przynosi parafii więcej korzyści niż szkody.
- Jak ludziom tłumaczyć, żeby zaprzestali robienia czegoś, co jest tak bardzo zgod-
ne z ich najlepiej pojętym interesem?
- Trudno zaprzeczyć, że tego rodzaju handel pozwala tym biedakom dorzucić parę
pensów do budżetu rodzinnego, lecz import taniego dżinu z Irlandii przyczynia się do
upowszechnienia pijaństwa, czego opłakanych skutków właśnie doświadczyła panna
Laurie. Zachęcanie do nieposłuszeństwa wobec prawa nie jest mądre.
- Nawet jeśli chodzi o kropelkę lub dwie od czasu do czasu dla siebie - dodał żar-
tobliwym tonem kapitan.
- Czy moglibyśmy wrócić do rękawiczek? - Honoria miała kapitanowi za złe, że
żartuje z pastora. - Rozmawialiśmy właśnie o tym z kapitanem. Sugeruje, żebyśmy spró-
bowali sprzedawać rękawiczki w Londynie.
- To dobry pomysł - uznał zadowolony gospodarz - wywozić je gdzieś dalej. Tutej-
si ludzie znają kobiety, które je wytwarzają, o ile sami się tym nie zajmują. Nie wiem,
jak jest w mieście. Nie mam żadnych znajomości w Londynie. A pani, panno Foxe?
Honoria znowu poczuła wyrzuty sumienia. Wyznałaby pastorowi, w jaki skandal
była zamieszana, ale nie mogła tego uczynić ze względu na obecność Hawkswortha.
- Kapitan powiedział przed chwilą, że zna kogoś.
- Chodzi o kupców sprzedających wyłącznie legalny towar - zapewnił solennie Ga-
be.
- Tak powinno być - powiedziała Honoria. - Nie wolno angażować dzieci w handel
na pańską modłę.
- Nigdy by mi to nie przyszło do głowy - zadeklarował Hawksworth.
Honoria nie była pewna, czy można uwierzyć w każde słowo kapitana, ale potrak-
towała zapewnienie serio.
T L
R
- Cieszę się, że to słyszę.
Odstawiając filiżankę, odważnie spojrzała prosto w te niepokojące, badawczo
przyglądające się jej oczy. Kapitan się uśmiechnął, a Honoria doznała zadziwiającego
wrażenia, że budzi się z długiego snu. Spłoszona odwróciła głowę, uwalniając się spod
władzy magnetycznego spojrzenia Gabe'a. W tym momencie poczuła zawrót głowy.
Herbata musiała być za mocna, pomyślała. Powinnam wyjść, zanim powiem coś głupie-
go, zdecydowała. Wstała raptownie.
- Dziękuję ojcu za poczęstunek i proszę przekazać pani Wells wyrazy uznania za
znakomite ciasteczka. Muszę wracać do Foxeden.
Hawksworth natychmiast również się podniósł z krzesła.
- Ja także muszę już iść, ojcze Gryffd. Dziękuję za gościnność.
Jeśli myślała, że uniknie jego towarzystwa, to musiała być rozczarowana, bo kapi-
tan odradził pastorowi wyjście z domu z powodu ostrego wiatru, i sam odprowadził ją do
dwukółki.
- Nie powinien pan się droczyć z wielebnym na temat konsumpcji spirytualiów. To
porządny człowiek, jeden najlepszych pastorów, jakich znam.
Ku jej rozdrażnieniu, natychmiast przyznał jej rację.
- To rzeczywiście dobry człowiek. Nie popisałem się. Z drugiej strony, trudno musi
być Walijczykowi nawoływać do przestrzegania angielskiego prawa. Zwłaszcza takiego,
które jest niekorzystne dla Kornwalijczyków.
- Prawo jest po to, by je przestrzegać.
- Zapewne, ale jak taki rybak albo robotnik sezonowy ma zarobić dodatkowe pie-
niądze, za które mógłby kupić sobie herbaty albo szklaneczkę alkoholu i ciepły posiłek w
gospodzie pana Kessela? Nie może pani mieć za złe człowiekowi, że chce choć trochę
uprzyjemnić sobie ciężkie życie. Albo oczekiwać, że będzie pałał sympatią do władz usi-
łujących mu w tym przeszkodzić, w skrajnych przypadkach nawet siłą, wyłącznie z my-
ślą o przysporzeniu dochodów rządowi.
- Słuchając pańskich wyjaśnień, można dojść do przekonania, że nieposłuszeństwo
wobec prawa jest czymś najsłuszniejszym pod słońcem.
T L
R
- Ponieważ tak jest - zapewnił. Widząc, że Honoria zamierza zaprotestować, roze-
śmiał się i wyciągnął do niej rękę. - Pax!
*
Widzę, że w tej sprawie nie osiągniemy poro-
zumienia. Jak pani wie, Irlandczyk odczuwa taką samą zdrową pogardę dla angielskiego
prawa, jak jego walijscy kuzyni.
* Pax - (łac.) pokój (przyp. tłum.).
- W to łatwo mogę uwierzyć. Przypuszczam, że pan zawsze był mąciwodą. To dla-
tego znalazł się pan w Kornwalii?
- Prawdę powiedziawszy, chciałem oddać przysługę przyjacielowi. Muszę panią
poinformować, że mam za sobą uczciwą służbę wojskową.
- Bez wątpienia z okresu służby datują się pańskie uczciwe kontakty w Londynie?
Znowu uległa urokowi jego uśmiechu. Oblała ją fala gorąca, pobudzając zmysły.
Wydawało się, że jej umysł wyłącza się całkowicie i jedyne, co może robić, to wpatry-
wać się w te utkwione w nią oczy i drżeć w oczekiwaniu.
Doczekała się. Uniósł jej okrytą rękawiczką dłoń do ust.
- Rozmowa z panią sprawiła mi większą przyjemność niż wspaniała herbata pasto-
ra. Rozeznam się w możliwości zbytu rękawiczek pani uczennic, panno Foxe, i zrobię
wszystko, co w mej mocy, by pani nie rozczarować.
Honoria nie miała pojęcia, jak to się mogło stać, że nie potrafi sformułować jakiej-
kolwiek odpowiedzi. Wszystko, czego była świadoma, to zwrócona ku niej twarz kapita-
na, jego lekko rozchylone usta, gotowe do zniżenia się ku jej wargom. Puls Honorii galo-
pował jak zwycięzca z Newmarket
*
, nie mogła się doczekać, żeby kapitan pokonał nie-
wielką dzielącą ich przestrzeń i ją pocałował. Musiała mimowolnie zamknąć powieki, bo
w następnej chwili zamiast spodziewanego pocałunku w usta poczuła na swojej talii jego
dłonie, unoszące ją na siedzenie.
* Newmarket - miasto w hrabstwie Suffolk, na północ od Londynu, uważane za kolebkę wyścigów
konnych z udziałem koni pełnej krwi angielskiej. Największy ośrodek hodowli koni w Wielkiej Brytanii
(przyp. tłum.).
T L
R
Nawet przez ubranie dotknięcie paliło jej skórę niczym ogień i chociaż była grubo
odziana, a koń, pojazd i służący pastora znajdowali się zaledwie na wyciągnięcie ręki,
miała wrażenie, jakby byli zupełnie sami w jej sypialni i kapitan unosił ją do łóżka.
Szokujący obraz wstrząsnął nią do tego stopnia, że gdyby nie chwyciła poręczy,
upadłaby. Stajenny wsunął lejce w jej odrętwiałe dłonie, a kapitan Hawksworth złożył
pożegnalny ukłon.
- Mam nadzieję przynieść pani wkrótce dobre wiadomości. Do widzenia, panno
Foxe.
Służący klepnął konia, by ten ruszył. Na szczęście koń znał drogę do domu, gdyż
Honoria była niezdolna do pokierowania nim. Dopiero po wyjeździe z wioski oprzytom-
niała na tyle, by ocenić, co się wydarzyło.
Pierwsza konstatacja była taka, że kapitan jest niebezpieczniejszy, niż początkowo
sądziła. Na przykład prawie ją - osobę, której rodzina zajmowała wysokie stanowiska
rządowe - przekonał, że przepisy celne są szkodliwe. Zachęcał ją do obmyślania planów
działalności na niwie handlowej, co, gdyby się w taką działalność zaangażowała, wywo-
łałoby zgorszenie wśród jej znajomych z towarzystwa.
A, co najgorsze, pociągał ją. Wyczuwała w nim niespokojną, buntowniczą naturę,
podobną do jej własnej. Kapitan, podobnie jej brat Hal, był wojskowym, człowiekiem
bywałym w obcych krajach, mającym okazję wypróbować swoją odwagę w straceńczych
bitwach. Uwielbiał wyzwania, żył pełnią życia.
Największe niebezpieczeństwo, zdaniem Honorii, kryło się w tym, że kapitan dzia-
łał na jej zmysły. W przeszłości zaśmiewała się do rozpuku nad romansami, których he-
roiny topniały w objęciach bohaterów, myśląc tylko o jednym: żeby je ten jedyny po-
całował.
Teraz nie było jej do śmiechu.
Chciała, żeby ją pocałował. Dawniej pozwalała na to niektórym galantom, bardziej
z ciekawości niż z prawdziwej ochoty. Tamte pocałunki miały smak owocu zakazanego,
sprawiały przyjemność, ale nigdy nie wprawiały jej w podobny stan, co teraz. Już na sa-
mo wyobrażenie dotyku jego warg wstrzymywała oddech, a serce zaczynało bić szaleń-
T L
R
czym rytmem. Wiedziała, nie doświadczywszy tego do tej pory, że będzie to najrado-
śniejsze doznanie w jej życiu.
Gwałtowność chęci przeżycia tego przerażała ją. Uciekła w pohańbieniu z Londy-
nu po to, aby dać się wciągnąć w romans, który wygna ją z ostatniego schronienia, jakie
jej pozostało?
Ta myśl otrzeźwiła Honorię. Uwolni się od wpływu, jaki kapitan wywiera na jej
zmysły. Od dzisiaj musi się trzymać od niego z daleka. Zwykła panna Foxe nie mogła
liczyć na to, co zabezpieczało lady Honorię, a mianowicie, na jej wysoką pozycję w to-
warzystwie.
Zaczynała rozumieć, że kapitan jest mistrzem w grze, o której zasadach ona nie
miała najmniejszego pojęcia. W tej sytuacji najbezpieczniej będzie zgarnąć żetony ze
stołu i uciekać.
T L
R
Rozdział dziesiąty
Gabe patrzył za odjeżdżającą dwukółką, dopóki nie zniknęła za zakrętem. Tym ra-
zem wybrał dłuższą drogę powrotną do gospody. Chciał poczuć wiatr we włosach, usły-
szeć w uszach odgłos fal rozbijających się o skały. Musiał uspokoić bijące szaleńczym
rytmem serce i ożywione zmysły. Właściwie, uznał, nie zaszkodziłoby dać nurka w zim-
ną morską wodę.
Z ulgą stwierdził, że panna Foxe odzyskała równowagę psychiczną po incydencie z
pijanymi górnikami. Podziwiał jej odważną interwencję w obronie Laurie Steavens, ale
myśl o tym, że któryś z tych łotrów mógł zrobić jej coś złego, przyprawiała go o wście-
kłość.
Swoją drogą, Gabe nie mógł uwierzyć własnym oczom, widząc, jak skutecznie
rozprawiła się z jednym z nich, powalając go na ziemię ciosem, którego nie powstydziłby
się mężczyzna. Czy panna Foxe zaskoczy go jeszcze w inny sposób?
Była dzisiaj wyjątkowo przystępna - może nawet zanadto. W pewnym momencie,
gdy podjechała dwukółka, omal nie zniszczył wszystkiego pocałunkiem, o który zdawały
się prosić jej usta, i to na oczach bezczelnie gapiącego się stajennego. Co mu strzeliło do
głowy?
Gdy unosił ją na siedzenie, musiał stoczyć ze sobą walkę, by ją wypuścić z rąk.
Opanowała go silna i gwałtowna chęć, by usiąść obok, chwycić lejce i zawieźć pannę
Foxe do jakiejś opustoszałej chatki rybackiej, zdjąć z niej ubranie warstwa po warstwie,
rozpalić ją pieszczotami i zatracić się w miłości.
Przypuszczał, że pojechałaby z nim.
Im lepiej ją poznawał, im bardziej podziwiał, tym silniej odczuwał potrzebę wzię-
cia za nią odpowiedzialności. Pragnął ją posiąść, ale jednocześnie coraz bardziej ją sza-
nował. Nawet jeśli nie jest już niewinną dziewczyną, to wciąż jest panną z dobrego do-
mu. Kobiety z wyższych sfer, z którymi dotychczas romansował, były albo wdowami,
albo żonami obojętnych mężów. Z wyjątkiem jednego, z którym musieli sobie wyjaśnić
pewne sprawy o świcie, przy użyciu pistoletów.
T L
R
Jaka jest jej pisana przyszłość, zakładając, że nie przyjechała tu, aby na zawsze to-
warzyszyć ciotce? Gdyby rzeczywiście była skompromitowana, mogłaby liczyć na mał-
żeństwo z jakimś dżentelmenem, który uprzejmie zapomni o braku cnoty w zamian za
odpowiednio szczodry posag. Z mężczyzną, który nie pozwoli jej zapomnieć, że była to-
warem ze skazą.
A może skończy jako bezpłatna służąca rodziny, przerzucana z jednego domu do
drugiego, w miarę przychodzenia na świat kolejnych dzieci i pojawiania się chorych
wymagających pielęgnacji? Czy zostanie pozbawioną szacunku rezydentką narażoną na
protekcjonalne traktowanie, a może nawet na niegodne propozycje ze strony przebywają-
cych w gościach u państwa domu lordów o dużym apetycie i małych skrupułach?
Gabe żachnął się na myśl o takim smutnym końcu damy o jej charakterze i inteli-
gencji. Skompromitowana czy nieskalana, zasługiwała na mężczyznę, który by ją docenił
i uszanował. Kogoś takiego jak on? W głowie Gabe'a odezwał się dzwonek alarmowy.
Romans to romans, ale rozmyślanie o czymś trwalszym zazwyczaj wywoływało u niego
natychmiastową chęć ustawienia żagli i wykonania zwrotu w przeciwnym kierunku.
Stanowczo za długo obywa się bez kobiety i za bardzo podoba mu się panna Foxe.
Tak bardzo, że nie działają na niego inne. Odkrycie to przyjął z mieszanymi uczuciami.
Do tej pory nie zdarzyło mu się tak upodobać sobie jakąś damę, żeby utracić zaintereso-
wanie innymi. Stopień zauroczenia panną Foxe i siła pożądania, które w nim wzbudziła,
różniły się nad wyraz niepokojąco od wszystkiego, czego dotychczas doświadczył.
Mimo to nie potrafił wyobrazić sobie innej przyszłości poza romansem z panną
Foxe. Czy rzeczywiście? - zastanowił się.
Do licha, zbaczał z kursu jak łódź szarpana kapryśnym wiatrem. Trzeba zrezygno-
wać z wyciągnięcia ostatecznego wniosku na temat natury jego stosunków z panną Foxe
i skoncentrować się na pomocy przy realizacji pomysłu zaktywizowania tutejszych ko-
biet. Zasłuży na jej wdzięczność. Jeśli później wyniknie z tego coś przyjemnego dla nich
obojga i nieszkodliwego dla niej, tym lepiej. Na razie nie będzie szukał okazji do spotka-
nia z panną Foxe.
Dobrze byłoby wyprawić się z „Rybitwą" w morze, żeby wytrwać w tym postano-
wieniu. Pożeglować i wystawić na sztormowy wiatr jej nowe olinowanie, upewnić się, że
T L
R
wytrzyma napór wyjącego wiatru i wzburzonego morza - naturalnych sprzymierzeńców
przemytnika.
Miał nadzieję, że gdy go nie będzie, linka, którą przerzucił w stronę panny Foxe,
również wytrzyma.
T L
R
Rozdział jedenasty
Tydzień później Honoria siedziała przy stole w przekształconym w klasę szkolną
domku ogrodnika, podczas gdy pastor Gryffd przerabiał z dziewczynkami kolejną stronę
z elementarza. Duchownemu udało się w zadziwiająco krótkim czasie przekonać rodzi-
ców pięciu dziewczynek w wieku od sześciu do jedenastu lat do posłania ich na kilka po-
rannych godzin do szkoły.
Zajęcia zaczynały się od lekcji alfabetu, potem pastor odczytywał na głos czytankę,
ucząc kojarzenia zgłosek ze znakami graficznymi. Następnie przechodził do cyfr i pro-
stego dodawania, a przed południowym posiłkiem przychodziła pani Steavens z Evą, któ-
ra czekała z Honorią w ogrodzie, aż matka skończy lekcję prac ręcznych. Okazało się, że
starsze dziewczynki znały już podstawowe ściegi.
Ponieważ Eva nie potrafiła wymówić poszczególnych zgłosek i słów, wielebny
uczył ją inną metodą niż pozostałe podopieczne. Trudno było orzec, czy Eva rozumie
wszystko, bez wątpienia jednak wykazywała zainteresowanie nauką i potrafiła się skon-
centrować, o czym świadczyło widoczne na twarzy skupienie, od czasu do czasu okra-
szane promiennym uśmiechem.
Honoria była bardzo zadowolona, że projekt otwarcia szkoły tak szybko nabrał re-
alnych kształtów. Spodziewała się, że kapitan, którego dotąd widywała codziennie, po-
każe się, ale upłynął tydzień, a jego wciąż nie było. Poczuła się zawiedziona. Brakowało
jej okazji do żartobliwych słownych potyczek, ale przede wszystkim pociągającego męż-
czyzny, w obecności którego ogarniało ją zmysłowe podekscytowanie.
Rozważna część jej natury ostrzegała, by nie pozwoliła się sprowokować do popeł-
nienia błędu. Jednakże jego nieobecność i jej samotność tłumiły głos rozsądku. Poza tym
tłumaczyła sobie, że w jej sytuacji, gdy i tak jest skompromitowana, nadmiar ostrożności
jest zbędny. Przecież jest na tyle rozsądna, że nie pozwoli, aby sprawy posunęły się za
daleko, uznała. Dlaczego więc nie miałaby cieszyć się większą swobodą, jaką ma na wsi?
Spacerować, rozmawiać i przekomarzać się z nim, nieskrępowana poirytowaną przyzwo-
itką, której obecność byłaby nie do uniknięcia w Londynie. Jako królowa salonów przy-
T L
R
wykła do towarzystwa przystojnych młodych mężczyzn; byłoby całkiem naturalne, gdy-
by teraz nie odmówiła sobie przyjemności, które kiedyś wypełniały jej życie.
Z drugiej strony, przez cały miesiąc po przybyciu do Kornwalii, gdy kapitana jesz-
cze nie znała, całkiem nieźle obywała się bez widoku młodych i przystojnych mężczyzn.
- Panno Foxe, napijemy się herbaty, zanim przyjdzie Eva? - Głęboki baryton pasto-
ra zakłócił wewnętrzny monolog Honorii.
Odwróciła się zmieszana w jego stronę. Jej zakłoporanie wzrosło, gdy zauważyła,
że klasa opustoszała. Była tak zamyślona, że z obłoków nie ściągnął jej na ziemię nawet
gwar towarzyszący wychodzącym uczennicom.
- Z przyjemnością. Dziękuję. Może zdążę przedtem sprawdzić, czy już przyszła.
- Dobrze, niech pani rozprostuje nogi. Dam znać, kiedy herbata będzie gotowa.
Wyszli razem, pastor skierował się na plebanię, a Honoria do ogrodu. Powróciła do
rozważań i postanowiła, że udzieli sobie rozgrzeszenia za to, że tęskni za kapitanem
Hawksworthem. Energicznym krokiem okrążyła warzywniak i zauważyła zbliżającą się
postać. Serce Honorii zabiło nadzieją, ale dość szybko zorientowała się, że to kobieta.
Poczuła rozczarowanie. Okazało się, że to Laurie Steavens. Wyglądała bardzo ładnie w
nowej narzutce i kapelusiku.
- Coś się stało? - zaniepokoiła się Honoria. - Eva zachorowała?
- Nie, ona i mama są zdrowe. - Rzuciła ukradkowe spojrzenie w stronę plebanii. -
Cieszę się, że jest pani sama, panno Foxe. Przyszłam powiedzieć, że jeśli będzie pani
chciała coś przekazać przeze mnie Evie lub mamie, nie znajdzie mnie pani w gospodzie,
ale nadal będzie mogła zostawić tam dla mnie wiadomość.
- Straciłaś pracę?
- Niezupełnie. - Laurie starannie unikała wzroku Honorii. - Jestem teraz z panem
Johnem. On nie życzy sobie, bym nadal pracowała w gospodzie i sprzątała męskie poko-
je.
- Jestem zaskoczona - odparła Honoria. - Myślałam, że on ma awersję do Evy, i
odniosłam wrażenie, że nie za bardzo go lubisz.
Przez twarz Laurie przemknął przelotny uśmiech.
T L
R
- Ale on mnie lubi i nie przeszkadza mu Eva, jeśli schodzi mu z drogi. Obiecał, że
będzie dla mnie hojny, i jest. Mogłam kupić mamie ładny wełniany materiał na nowy
płaszcz oraz buty dla niej i dla Evy. Przysłał nam cały udziec wołowy od rzeźnika. Nie
potrafię sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz jadłyśmy mięso poza tymi resztkami gula-
szu, które pani Kessel pozwoliła mi czasami zabierać do domu z gospody. - Laurie popa-
trzyła błagalnie na Honorię, dopraszając się zrozumienia. - Nie mogłam mu odmówić.
- Zapewne nie - przyznała Honoria. Nie mogła jednak zapomnieć, jak ten człowiek
zachował się po nabożeństwie wobec Evy. Pamiętała zacięte usta i złe oczy młodego
Kessela. - Czy on cię dobrze traktuje?
- Chyba nieźle. - Laurie wzruszyła ramionami.
Honorii to nie uspokoiło. Ogarnęły ją nagle złe przeczucia.
- Jeśli wyniknie... jakiś problem, obiecujesz przyjść do mnie?
- A co pani poradzi? Co ma być, to będzie. Jeśli będę mogła pomóc mamie i Evie,
będę to robiła tak długo, jak się da. Nie powie pani ojcu Gryffdowi, dobrze? Wiem, że i
tak się w końcu dowie, ale niech to będzie później niż wcześniej. To głupie, bo nie po-
stępuję gorzej niż do tej pory, a może niektórzy pomyślą, że wręcz lepiej. Jednak wolała-
bym, żeby się jeszcze nie dowiedział.
Honoria całą duszą żałowała dziewczyny, ale Laurie miała rację. Honoria nie mo-
gła nic dla niej zrobić. Nawet ciotka, jak by nie było liberalna w poglądach, nie zatrudni-
łaby w swoim domu osoby prowadzącej się tak jak Laurie. Honoria nie dysponowała
pieniędzmi, które mogłaby zaproponować dziewczynie jako rekompensatę za odrzucenie
protekcji syna właściciela gospody. Poza tym, prawdę powiedziawszy, nie miała żadnego
prawa ingerować w życie Laurie. Mimo wszystko czuła bezsilny gniew na los, który
zmusił nieszczęsną do obrania takiej drogi.
- Muszę już iść, panienko - powiedziała Laurie.
Honoria w porywie współczucia przytrzymała ją za rękaw.
- Dasz mi znać, jeśli wpadniesz w kłopoty?
- To miłe ze strony panienki, ale lepiej, żeby panienka się tym nie interesowała.
Pan John ma porywczy charakter i nie lubi, jak ktoś miesza się w jego sprawy. - Zamil-
T L
R
kła, po czym dodała ze zdziwieniem: - Zresztą dlaczego panienka miałaby się martwić o
kogoś takiego jak ja?
- Żałuję, że nie mogę zrobić więcej.
- Jedyne, co możemy my, kobiety, to cierpieć i starać się przetrwać. Do widzenia,
panienko.
Lekkie piórko u kapelusika podrygiwało w rytm kroków Laurie kierującej się w
stronę gospody. Honoria z troską patrzyła jej śladem. Żałowała, że nie może podzielić się
swoim zmartwieniem z pastorem Gryffdem, który przejawiał wiele dbałości o parafian i,
jak się wydawało, specjalnym zainteresowaniem darzył Laurie. Jednak ona poprosiła
Honorię o zachowanie sekretu. Nie mogła zawieść zaufania dziewczyny dlatego, że nie
lubiła syna karczmarza.
Laurie znikła z jej oczu i w tym momencie w otwartych drzwiach plebanii pojawił
się pastor, wołając, że niesie herbatę i świeżo wyjęte z pieca makaroniki. Przyszła też
Eva. Widok jej ożywionej twarzyczki sprawiał przyjemność Honorii. Dziewczynka uści-
skała ją i zaczęła gwałtownie gestykulować.
- Wolniej, Eva, wolniej! - Honoria przytrzymała jej rękę. - Nie jestem taka mądra
jak ty.
Dziecko spojrzało zdziwione, po czym uśmiechnęło się radośnie. Serce Honorii
ścisnęło się z bólu. Jak często w krótkim życiu Evy inteligentny umysł uwięziony w jej
niemym ciele był obrażany oskarżeniami, że dziecko to jest niedorozwinięte? - zasta-
nowiła się.
Po wypiciu herbaty wielebny zabrał się do pracy z Evą. Honoria przysłuchiwała się
lekcji, szybko jednak znowu opanowała ją nerwowość, która towarzyszyła jej w ostatnich
dniach. Postanowiła, że w drodze powrotnej do Foxeden zatrzyma się nad morzem i wy-
kona kilka szkiców. Do tej pory zdążyła niemal ogołocić ogród. Wszystkie wiosenne
kwiaty pyszniły się w wazonach, a spiżarka została obwieszona wiązkami ziół do zasu-
szenia. W bibliotece znalazła węgiel i papier do rysunków, które ciotka pozwoliła jej
używać do woli.
Honoria miała nadzieję, że zajęcie to zaabsorbuje ją przynajmniej na jakiś czas i
odciągnie jej uwagę od mocno doskwierającego uczucia zawieszenia w próżni, które co-
T L
R
raz częściej ją nawiedzało, w miarę jak oddalały się wspomnienia owej nocy, od której
datowało się jej wygnanie. Rosły również obawy o przyszłość.
Ponieważ pastor i Eva byli zajęci pracą, do której nie mogła wnieść niczego poży-
tecznego, Honoria postanowiła wymknąć się wcześniej. Nieoczekiwanie do klasy zajrza-
ła pani Wells z wiadomością, że przyszedł pan Hawksworth i pyta, czy mógłby zoba-
czyć, jak wygląda nowo urządzona szkoła.
Honoria natychmiast się ożywiła, a rozdrażnienie znikło, jakby rozproszone przez
gwałtowny podmuch południowo-wschodniego wiatru uderzającego w kornwalijskie kli-
fy.
- Ojcze Gryffd, dzisiaj rano dowiedziałem się od pani Kessel, że nauka ruszyła -
rozległ się głos kapitana - pomyślałem więc, że wpadnę zobaczyć, jak radzą sobie nasze
przyszłe rękodzielniczki.
- Proszę, niech pan wejdzie. Jak widać, większość uczennic poszła do domu. Pań-
stwo pozwolą, że dokończę lekcję z Evą, a panna Foxe tymczasem zaznajomi pana ze
stanem realizacji naszego pomysłu.
Honoria nie przypominała sobie, by wstała na powitanie kapitana, stwierdziła jed-
nak, że stoi, na dodatek wpatrzona w jego twarz. On skłonił się jej i uśmiechnął na swój
przekorny, radosny sposób.
- Panno Foxe, cieszę się, że panią widzę - powiedział. - Chociaż ślizgająca się po
powierzchni morza „Rybitwa" przedstawia ładny widok, nie może się on równać z pięk-
nem czekającym na mnie na lądzie.
- Ach, więc to dlatego nie widziałam... - Honoria urwała, aby nie sprawić wrażenia,
że durzy się w nim niczym jedna z miejscowych dziewcząt. - Ja też się cieszę, że pana
widzę, kapitanie. Stwierdzam, że słona morska woda nie wypłukała słodyczy z pańskiego
języka.
Znowu się uśmiechnął, jak gdyby przejrzał ją na wylot. Po co wspominała o języ-
ku? W tym momencie zaczęła się bowiem zastanawiać, jak smakowałyby jego usta, gdy-
by go pocałowała. Honoria potrząsnęła głową, jakby chciała tym sposobem usunąć z niej
podobne myśli.
- Więc szkoła ruszyła? - zapytał i to pytanie przywróciło ją do przytomności.
T L
R
Zauważyła, że patrzy na nią z sympatią, jakby litował się nad jej chwilową nie-
możnością doboru właściwych słów. Co się z nią dzieje? Kiedyś w Londynie śmiała się
zza wachlarza, widząc, jak niektóre panny nie potrafią wykrztusić słowa w obecności
przystojnego młodego kawalera.
- Dziewczynki robią szybkie postępy w poznawaniu alfabetu i prostym dodawaniu.
Pani Steavens stwierdziła, że część zna już podstawowe ściegi. Okaże się, czy któraś z
nich osiągnie poziom zaawansowania konieczny do wykonania bardziej skompliko-
wanego ściegu, który na pewno będzie łatwiej się sprzedawał. Ciotka zgodziła się napi-
sać do przyjaciół w Londynie i zapytać o ich zdanie na temat możliwości realizacji na-
szych planów.
- Ciekaw jestem, jakie będą ich opinie. Wiem, że wyrażała pani obawy, czy ele-
ganckie panie zechcą kupować proste wełniane rękawiczki. Doszedłem do wniosku, że
nawet jeśli damy z towarzystwa nie będą zainteresowane, to w Londynie mieszka mnó-
stwo pokojówek, panien sklepowych i guwernantek, myślących nie tylko o modzie, ale i
wygodzie, zmuszonych do wychodzenia z domu w każdą pogodę. Przypuszczam, że bę-
dą zadowolone z możliwości kupienia ciepłych rękawiczek za dobrą cenę.
- Wspaniale! Moglibyśmy oferować nie tylko rękawiczki, ale również szale, pele-
rynki, a nawet torebki wykonane tym samym ściegiem.
- Ma pani talent do handlu - zauważył z uśmiechem kapitan, widząc entuzjazm
Honorii. - Podziwiam panią, choć, jak podejrzewam, ani pani rodzina, ani moja nie po-
dzielałaby mojego uznania. Wkrótce wybieram się do Londynu - kontynuował - zbadam,
jak przedstawiają się koszty transportu, i postaram się poszukać kupców, którzy wzięliby
taki towar. A jak Evie idzie robota na drutach?
- Obawiam się, że bardziej jest zainteresowana nauką czytania. Niech pan na nią
popatrzy. Myślę, że muszę się wziąć za robótki, wtedy i ona będzie się do tego przykła-
dać. Pastor Gryffd zauważył, że ona mnie we wszystkim naśladuje.
- To oczywiste, że ona panią naśladuje. Ma pani wyrazistą osobowość, wywiera
pani wpływ na otoczenie, gdziekolwiek pani przebywa. Daru wzbudzania zaufania u in-
nych nie można się nauczyć. Dawno zaobserwowałem, że nie wszystkich mężczyzn cha-
T L
R
rakteryzują cechy przywódcze, i nie ma znaczenia liczba złotych galonów, którymi są
obszyte ich mundury.
- Marzyłam o tym, żeby być żołnierzem jak mój brat - zwierzyła się Honoria i do-
dała z goryczą: - Głupio się do tego przyznawać. Tylko mężczyźni cieszą się swobodą
wyboru. Kobiety, i to ze wszystkich sfer, muszą podążać wąską ścieżką, na której moż-
liwości są bardzo ograniczone, a za zboczenie z wyznaczonej drogi spotyka je kara.
Wezbrały w niej emocje tak silne, że przestraszyła się, że się rozpłacze. Nagle za-
pragnęła wyjść, wziąć szkicownik i uciec na skraj klifu, gdzie wycie wiatru i huk przybo-
ju odwróciłyby jej uwagę od własnego stanu ducha. Nie powinna pozwolić, by ten atrak-
cyjny mężczyzna wabił ją ku niebezpieczeństwu albo kusił ją perspektywami, które nig-
dy się nie ziszczą. Zanim zdążyła zapanować nad głosem na tyle, by poinformować, że
wychodzi, kapitan złapał ją za rękaw i zmusił do popatrzenia mu w twarz.
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałem - powiedział - gdyż moja siostra jest, jak
myślę, szczęśliwa w roli żony i matki, ale przyznaję pani rację. Kobiety mają ograniczo-
ny wybór, i to nie jest w porządku.
Sympatia, którą dostrzegła w jego twarzy i oczach, przyciągała ją do niego silniej
niż przytrzymująca ją za rękaw dłoń. Znowu nawiedziło ją poczucie łączącej go z nim
wspólnoty duchowej. Nawet gdy Hawksworth ją puścił, stała bez ruchu, wpatrując się w
niego. Zmagała się wewnętrznie, nie wiedząc, czy dać pierwszeństwo racjonalnym ar-
gumentom, czy instynktowi pchającemu ją w ramiona kapitana. Ponownie zwyciężyła
ostrożność.
- Być może. Nie warto jednak się użalać nad tym, czego i tak nie da się zmienić.
Ojcze Gryffd, jeśli nie ma ojciec nic przeciwko temu, pójdę już. Obiecałam ciotce kilka
szkiców przedstawiających pejzaż nadmorski. Spróbuję narysować je dzisiaj, korzystając
z ładnej pogody. Eva, zobaczymy się jutro.
- Naturalnie, panno Foxe. Zresztą skończyliśmy już z Evą na dzisiaj.
Dziewczynka zerwała się z krzesła i podbiegła do
Honorii. Pociągnęła ją za spódnicę, gestykulując gwałtownie. Zupełnie czytelny
był ruch rąk imitujących wodę obmywającą brzeg. Potem pokazywała na siebie.
- Chcesz pójść ze mną? - zapytała ze śmiechem Honoria.
T L
R
Dziecko skinęło głową.
- Widzę, że całkiem nieźle opanowała już pani jej język - stwierdził kapitan.
- Jesteśmy przyjaciółkami - odpowiedziała Honoria, po czym zwróciła się do
dziecka: - Naturalnie, że możesz. - Pierwotnie zamierzała pójść sama, ale nie chciała za-
wieść dziewczynki.
Eva podskoczyła z radości, po czym skłoniła głowę na bok, podłożyła jedną dłoń
pod policzek, drugą pokazała na Honorię.
- A to co ma znaczyć? - zainteresował się Hawksworth.
- Brzeg morski jest piękny jak panna Foxe - odparł ze śmiechem pastor.
- Mądre stworzenie - orzekł kapitan.
Eva zaskoczyła Honorię, gdyż chichocząc, złapała kapitana za rękę i powtórzyła
gest imitujący wodę i brzeg.
- Myślę, że ona chce, bym poszedł z wami - domyślił się rozbawiony. - Chętnie -
zwrócił się do dziewczynki - pod warunkiem, że panna Foxe nie ma nic przeciwko temu.
Honoria zawahała się. Już sam fakt, że tak bardzo ucieszyła ją ta perspektywa, po-
winien być wystarczającym powodem, by znaleźć uprzejmy sposób odrzucenia tego po-
mysłu. Jednak nie znalazła w sobie dość siły, żeby to zrobić. Zresztą, tłumaczyła samej
sobie, nie będziemy sami. Co niestosownego mogłoby się zdarzyć w towarzystwie dziec-
ka?
- Dobrze, kapitanie, jeśli nie boi się pan, że się pan zanudzi.
- Niemożliwe! Jedyne, co nam grozi, to że forsowny spacer wywoła u nas wilczy
głód. Proponuję, żebyście panie poszły ze mną do gospody. Poproszę panią Kessel, by
przygotowała dla nas jedzenie i cydr. Weźmiemy też dwukółkę. Chciałabyś, Eva?
Dziewczynka pokiwała głową z radością. Honoria zdusiła resztki wciąż trapiących
ją wątpliwości i również wyraziła zgodę. Zamierzała się cieszyć bez zastrzeżeń z towa-
rzystwa tego spontanicznie reagującego dziecka i bardzo przystojnego mężczyzny, a tak-
że z uroków pięknego kornwalijskiego krajobrazu. Kiedy była na takiej miło zapowiada-
jącej się wycieczce? Stanowczo zbyt dawno temu. Przestanie zawracać sobie głowę kwe-
stiami, co wypada, a co nie wypada, i po prostu potraktuje ten dzień jako dar łaskawej
opatrzności.
T L
R
Rozdział dwunasty
Trzy kwadranse później Gabe pomagał swoim towarzyszkom zająć miejsca w
dwukółce. Nieodporna na jego pochlebstwa pani Kessel nie tylko wyposażyła ich na dro-
gę w herbatniki i cydr, ale dodała jeszcze szynkę i ser, a także butelkę piwa i koc, który
mogli rozłożyć na ziemi.
Eva chciała jechać na południe, w stronę przylądka Land's End. Spełnili jej życze-
nie i podążali kilka mil wzdłuż brzegu morza, aż dała znak, by się zatrzymali. Zaprowa-
dziła ich do wielkiej skały, równej jak stół, na samym skraju urwiska, u podnóża którego
pieniła się woda.
- Idealne miejsce na rozłożenie naszych wiktuałów! - wykrzyknęła Honoria. - Mą-
dra z ciebie dziewczynka, Eva.
- Spróbujemy specjałów pani Kessel, zanim zabierze się pani do rysowania? - za-
pytał Gabe.
- Ciotka twierdzi, że przepis pani Kessel na szynkę jest niezrównany.
- Potwierdzam. - Gabe podał koc.
Kiedy ścieliły go na kamiennej płaszczyźnie, Gabe rozpakował jedzenie. Usiedli.
Eva patrzyła zgłodniałym wzrokiem na zastawiony „stół", ale nie śmiała nic wziąć do
ust.
- Spróbuj szynki - poprosił Gabe, zachęcając dziewczynkę gestem.
Eva przezwyciężyła skrępowanie i sięgnęła po poczęstunek dopiero po usilnych
zachętach ze strony Honorii i kapitana. Oboje z przyjemnością obserwowali, z jakim ape-
tytem pochłania smakołyki pani Kessel. Wesołość Evy wzbudziła pomarańcza znale-
ziona przez nią na dnie koszyka. Bawiła się krągłym owocem przez chwilę, po czym wy-
konała zamach, jakby zamierzała rzucić nim w stronę Honorii.
- Nie, Eva, to nie piłka. To jest do jedzenia - pouczyła ją Honoria.
Wzięła od dziewczynki owoc i dała jej go powąchać, następnie zaczęła obierać ze
skórki. Eva obserwowała ją bacznie.
- Spróbuj, to bardzo smaczne. - Honoria podała dziecku cząstkę pomarańczy.
T L
R
Eva nie była tego taka pewna, ale ponieważ tak twierdziła Honoria, będąca dla niej
wzorem do naśladowania, posłuchała.
- Dobre, prawda? To się nazywa pomarańcza. Znasz kolor pomarańczowy? Taki,
jaki ma ta skórka. Rośnie na drzewach w dalekich, ciepłych krajach - tłumaczyła dziew-
czynce Honoria.
Gabe, choć nie był szczególnie zainteresowany losem tego dziecka, poczuł się
wzruszony radością, jaką objawiało, próbując nieznanego owocu. Potrafił sobie wyobra-
zić, jakie wzruszenie musiała odczuwać panna Foxe. Ogarnęło go zadowolenie, że wpadł
na pomysł pikniku, który sprawił tyle przyjemności upośledzonemu dziecku i chcącej mu
z dobrego serca pomóc pięknej i dobrej kobiecie.
Honoria była taka uszczęśliwiona obserwowaniem Evy, że dopiero po jakimś cza-
sie przypomniała sobie o pozostałych cząstkach pomarańczy, które trzymała na dłoni.
- Przepraszam - powiedziała. - Zapomniałam o panu.
Wyciągnęła ku niemu pomarańczę. Zamiast po prostu wziąć od niej cząstkę, pod-
łożył swoją dłoń pod jej rękę, przyciągnął ją do ust i zjadł kawałek pomarańczy bezpo-
średnio z jej palców. Dzięki wyczulonym zmysłom usłyszał mimowolne westchnienie,
które wyrwało się z jej ust, kiedy jego wargi i język musnęły koniuszki jej palców. Przez
kilka cudownych minut trzymał jej bezwolną dłoń przy ustach, a gdy przełknął cząstkę
owocu, zlizał każdą kroplę soku, która na tę dłoń ściekła. Przedłużał tę sytuację ponad
wszelką miarę i kiedy nic już nie usprawiedliwiało jej trwania, niechętnie puścił pachną-
cą pomarańczą rękę.
Panna Foxe, z zaróżowionymi policzkami, oczami bardziej niebieskimi od tańczą-
cych u stóp urwiska fal i lekko rozchylonymi ustami, wyglądała na przestraszoną, zasko-
czoną, ale także podnieconą. Gabe zapragnął złożyć pocałunek na miękkich i prosząco
rozchylonych ustach niezwykle pociągającej go piękności. O ile jednak gest z pomarań-
czą był spontaniczny, to teraz Gabe zapanował nad sobą na tyle, by nie gorszyć wpatrzo-
nej w nich dziewczynki. Ponadto instynkt podpowiadał mu, że chociaż panna Foxe była
równie poruszona, jak on, nie dojrzała jeszcze do pocałunku.
Wkrótce, pocieszył się. Inaczej czeka go wiele kąpieli w zimnej morskiej wodzie.
Stracił rezon, nie potrafił wypowiedzieć żadnej celnej uwagi, prawdę mówiąc, nie był w
T L
R
ogóle zdolny wydobyć głosu. To Eva przerwała wreszcie tę czarodziejską chwilę, gdy
oboje zapomnieli o bożym świecie. Musiała przez dłuższy czas ciągnąć pannę Foxe za
rękaw, by ta zwróciła na nią uwagę.
- Chcesz mi coś pokazać? - zapytała wciąż jeszcze oszołomiona Honoria.
Eva wskazywała to na szkicownik, to na skały.
- Idźcie we dwie. Ja spakuję koszyk i zaniosę go do dwukółki - odzyskał mowę ka-
pitan.
Panna Foxe wzięła szkicownik i podążyła za Evą, która niosła pudełko z węglem.
Gabe był zachwycony intensywnym zmysłowym doznaniem, które wywołały jedno za-
mglone spojrzenie i smak lepkich od pomarańczowego soku palców panny Foxe. Miał
chęć posmakować reszty, pochłonąć ją całą, od stopy po delikatną konchę ucha. Czuł się
teraz tak, jak musiała się czuć Eva, zgłodniałym wzrokiem wpatrzona w smakowite je-
dzenie, którego nie wolno jej tknąć.
Kiedyż wreszcie panna Foxe zaprosi go na ucztę!
Wydawało mu się, że uczynił postęp w złagodzeniu jej podejrzeń, w wabieniu jej
ku sobie. Instynkt podpowiadał jednak, że nie dotarł na tyle blisko, by podjąć konkretne
działania. Poza tym, u licha, wciąż nic o niej nie wiedział.
Choćby miał spłonąć z pożądania, nie będzie spijał nektaru z ledwo rozkwitłego,
świeżego kwiatu, a jeżeli ktoś już tego spróbował, on nie będzie przykładał się do jego
zniszczenia, skoro chciał go podziwiać i wielbić.
Wielbić?
To chyba za wiele powiedziane. Umieścił koszyk w dwukółce i ruszył za panną
Foxe i Evą. Ku jego zdziwieniu, dziewczynka nie prowadziła swej opiekunki w kierunku
klifu, lecz w przeciwną stronę. Przyspieszył, żeby ich nie zgubić. Eva szła skrajem głę-
bokiej rozpadliny, omijając wielki głaz narzutowy, po czym znikła. Gabe widział teraz
tylko czubek kapelusza schodzącej w głąb parowu panny Foxe.
Dotarł na skraj rozpadliny. Wąska ścieżka wiodąca w dół, zwężała się dalej jeszcze
bardziej, wreszcie znikała za wystającą ze zbocza rozległą formacją skalną. Miał już wo-
łać swe towarzyszki, by się zatrzymały, gdyż ścieżka stawała się bardzo śliska i niebez-
pieczna, kiedy za zakrętem nagle otworzył się widok na zatoczkę, oddzieloną od morza
T L
R
wąskim przesmykiem między skałami. Eva wiodła pannę Foxe stromo w dół, gdzie roz-
ciągała się półksiężycowata łacha piasku.
Wejście do zatoczki było jeszcze węższe niż do tamtej, w którym utknęła łódź
agenta celnego. Fale z otwartego morza piętrzyły się w niebezpiecznie ciasnym prze-
smyku, po czym rozlewały się po szerokiej i płytkiej lagunie i pieszczotliwie obmywały
piaszczystą plażę.
Jeszcze lepszy punkt do lądowania z towarem niż tamten, pomyślał Gabe, starając
się zapamiętać znak szczególny linii brzegowej, sygnalizujący obecność dostępu do za-
toczki. Dogonił panie na plaży, a ponieważ panna Foxe nie rozkładała szkicownika, od-
gadł, że to jeszcze nie to miejsce, które chciała pokazać im Eva. Rzeczywiście, gdy tylko
do nich dołączył, ruszyła w stronę, jak się wydawało, wielkiej ściany skalnej.
Dopiero kilka kroków od tej ściany Gabe spostrzegł wąskie wejście do groty,
otwierające się skośnie do plaży, więc trudne do zauważenia. Eva zatrzymała się, macha-
jąc, aby się pospieszyli.
- Myśli pan, że to bezpieczne? - zapytała panna Foxe.
- Eva nie ma wątpliwości. Chce pani zostać na zewnątrz? Ja mogę pójść za nią
sam.
- I potem powiecie, że stchórzyłam? Nigdy! Może i nie przepadam za jaskiniami,
ale poradzę sobie.
- Dobrze. - Gabe odnotował w myślach, że panna Foxe nie cofa się powodowana
strachem. Cechę tę u niej podziwiał, sam ją również miał. - Eva, prowadź! - zawołał.
W głębi groty leżała sterta gałęzi, złożonych widocznie celowo. Gabe złożył je w
wiązkę i zapalił. W oświetlonym wnętrzu odnaleźli niski tunel wznoszący się stopniowo
w górę. Jego w miarę regularny, kwadratowy przekrój oraz odwadniający kanalik po jed-
nej stronie świadczyły o tym, że był wykonany ręką ludzką. Wykop zaprowadził ich do
niewielkiego kamiennego domku. Na zewnątrz, jak okiem sięgnąć, rozciągało się wietrz-
ne wrzosowisko.
- Tunel przemytniczy! - wykrzyknęła panna Foxe. - Domek to idealne miejsce do
składowania kontrabandy, zanim zostanie rozprowadzona w głąb lądu. Eva, jakie to
piękne miejsce! My z moim bratem bylibyśmy w siódmym niebie, gdybyśmy coś takiego
T L
R
odkryli za naszych dziecięcych lat. Słyszałam o podziemnych korytarzach, ale myślałam,
że to tylko legendy.
- Nie legendy, jak pani widzi. - Gabe'a bawił niemal dziecięcy zachwyt panny
Foxe. - Są i inne, jeszcze bardziej wyszukane od tej skromnej budowli, wiodące do piw-
nic domów mieszkalnych, nawet do krypt kościelnych.
- Krypt kościelnych? - powtórzyła, podejrzewając, że to jeszcze jedna przemytni-
cza legenda.
- Święta prawda. W jednej wiosce tunel kończy się w stajniach, gdzie stoją konie
miejscowego koronera, a on nawet łaskawie pozwala ich używać do przewożenia kontra-
bandy w głąb kraju.
- Zaczynam wierzyć w pańskie opowieści, że cała Kornwalia zajmuje się szmu-
glem.
Gabe tymczasem rozglądał się, aby ocenić położenie punktu, w którym się znajdo-
wali. Biorąc pod uwagę dystans, który przejechali na południe od Sennlack, miejsce to
musiało znajdować się kilka mil od miasteczka, ale nie przy głównej drodze, jeśli na ta-
kie miano zasługiwał wyboisty szlak wijący się wzdłuż linii brzegowej. Brak świeżych
kolein na porośniętej bujną trawą przestrzeni wokół domku świadczył o tym, że nie był
ostatnio wykorzystywany. Wznoszący się nad skrajem wrzosowiska słup stanowił cha-
rakterystyczny znak topograficzny, łatwy do zapamiętania.
Gabe wrócił do towarzyszek eskapady.
- Ładnie tu, ale wolałabym naszkicować widok z zatoczki. Podoba mi się skalna
przewieszka nad wejściem do niej. Wracamy? - Panna Foxe skierowała te słowa do Evy.
Dziewczynka nie sprzeciwiała się, zadowolona, że podzieliła się sekretem. Gabe
ponownie zapalił pochodnię i ruszyli w drogę powrotną na plażę. Podczas gdy panna
Foxe szukała idealnego miejsca do rozłożenia się ze swoim szkicownikiem, Gabe wspiął
się wąską ścieżką na skraj rozpadliny. Stojąc tam, studiował okiem marynarza konfigura-
cję skał tworzących wejście do zatoczki, przyglądał się, w jaki sposób rozbijają się fale i
skąd wieje wiatr.
Po tej inspekcji wrócił na zalaną słońcem plażę, gdzie znalazł pannę Foxe usado-
wioną na wielkim kamieniu i Evę leżącą na piasku obok niej, obserwującą postępy w
T L
R
powstawaniu rysunku. Wyglądały, jakby upozował je artysta przygotowujący się do na-
malowania obrazu przedstawiającego matkę i dziecko. Widok chwytał za serce.
Gabe zatrzymał się, zdumiony własną reakcją. Nie potrafił sobie przypomnieć, czy
kiedykolwiek emocjonował się podobnymi scenami. Może poruszająca była widoczna
łączność duchowa między niemą córeczką rybaka a kobietą ze szlacheckiego dworu, któ-
re w oczach postronnych nie powinny mieć nic ze sobą wspólnego. Tymczasem były do
siebie podobne pod względem spontaniczności, wyizolowania od otoczenia i umiejętno-
ści okazywania nieskrępowanej radości.
Chciał posiąść pannę Foxe, ale obok pożądania czuł podziw dla jej niezłomnego
charakteru, który kazał jej wstawić się za dzieckiem odrzuconym przez własną społecz-
ność, ruszyć z pomocą bezbronnej kobiecie zaatakowanej przez pijanego górnika i sko-
czyć do morza dla uratowania tonącego człowieka.
A kto ją uratuje?
Zagalopował się. Przecież nawet nie wie na pewno, czy panna Foxe potrzebuje ra-
tunku. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że ciesząc się z panującej o nim wśród lokalnej spo-
łeczności opinii chwackiego kapitana, pragnął odgrywać tę samą rolę wobec panny Foxe.
Niechby ujrzała w nim dzielnego rycerza, któremu będzie gotowa powierzyć swój los i
do którego będzie gotowa żywić dozgonną wdzięczność za jego opiekę.
Puścił wodze wyobraźni. Przyprowadzi ją na klif pewnego pięknego dnia, takiego
jak dzisiejszy. Pocałuje ją, tak jak o tym marzył, subtelnymi pieszczotami obudzi drze-
miące w niej pragnienie miłości, położy ją na kobiercu z maleńkich polnych kwiatów i
będą się kochali w ciepłych promieniach słońca przy akompaniamencie powiewów wia-
tru znad wrzosowiska i huku fal przyboju. Ona odpowie mu z niehamowaną pasją, którą
będzie w niej podsycał i radował się, gdy rozbłyśnie pełnią blasku.
Zrozumiał, że pożądanie i podziw stają się nierozłącznie ze sobą związane. Podziw
dla jej nieustraszonej natury prowadził do pożądania jej, a pożądanie pogłębiało podziw.
Tego jeszcze nie doświadczył. Dotychczas „kobiety godne podziwu" i „kobiety godne
pożądania" umieszczał w dwóch zupełnie odrębnych kategoriach. Możliwość spotkania
obu w jednej była podniecająca. Nie miał pojęcia, co z tym począć, ale jedno wiedział na
T L
R
pewno: zdobycie pięknej duszy zawartej w zmysłowym ciele warte było poświęcenia
czasu i wysiłku.
Był już na plaży, ale panna Foxe i Eva, zaabsorbowane szkicowaniem, nie słyszały
jego kroków, zwłaszcza że tłumił je mokry piasek, szum wiatru i huk fal. Nie chcąc ich
zaskakiwać, zatrzymał się w pewnej odległości.
- Przepraszam, że przeszkadzam! Widzę, że rację miał poeta, gdy pisał: „Nie ma
miejsca dla barier we wspólnej dwojga serc przestrzeni".
Panna Foxe uniosła głowę znad szkicownika i uśmiechnęła się.
- Ładnie powiedziane. Szekspir, prawda?
- Tak, z sonetów
*
. - Przysiadając za nią na kamieniu, Gabe zastanawiał się, czy
pamiętała dalszy ciąg. Była tam mowa o gorącej, niezłomnej miłości dwóch pokrewnych
dusz.
- Studiował pan naszego barda z książką w jednej dłoni i kołem sterowym statku w
drugiej? - zapytała, odkładając szkicownik i węgiel.
- Nie, w wojsku. Nie było zbyt wiele do roboty na zimowych leżach w Portugalii.
Niektórzy mieli książki, więc je pożyczałem. Moi biedni guwernerzy, usiłujący trzciną
wbić mi trochę wiedzy do głowy w chłopięcych latach, byliby mocno zdziwieni.
- Ja też jako dziecko nie miałam inklinacji do książek. Bardziej interesowały mnie
konie, psy i psoty z bratem.
* William Szekspir, Sonet CXVI, tłumaczenie Stanisław Barańczak (przyp. tłum.).
Spojrzała na Evę. Dziewczynka w skupieniu przesuwała węglem po białej kartce.
Zauważyła, że panna Foxe i Gabe patrzą na nią, wydała nieartykułowany okrzyk strachu,
upuściła szkic na ziemię i zasłoniła głowę rękami, jakby spodziewała się uderzenia.
Panna Foxe rzuciła Gabe'owi wymowne spojrzenie mówiące: proszę zobaczyć, jak
to dziecko jest traktowane. Łagodnym głosem zaczęła zapewniać dziewczynkę, że nie
zrobiła nic złego i że może używać jej szkicownika do woli.
Gabe odwrócił upuszczony rysunek Evy.
- Panno Foxe, niech pani spojrzy.
T L
R
- Przecież... to ja! - wykrzyknęła Honoria.
- Znakomicie uchwycone podobieństwo - stwierdził zdumiony Gabe.
Dziewczynce wystarczyło zaledwie kilka kresek węglem. Szkic przedstawiał twarz
z profilu i bezbłędnie oddawał kształt nosa, wygięcie warg oraz podbródka, zarys łuku
brwiowego, a nawet mgiełkę koronki pod szyją i maleńkie loczki rozwiewane przez po-
dmuch.
- Niesłychane - zachwyciła się Honoria. - Evo, to jest bardzo dobry rysunek.
Dziewczynka nie potrafiła wprost uwierzyć, że nie zostanie skarcona. Po chwili za-
częła energicznie gestykulować.
- Co ona mówi? - zainteresował się Gabe.
- Nie za dobrze rozumiem, ale przypuszczam, że chce nam powiedzieć, że lubi
przychodzić na tę plażę, bo tu może rysować na piasku, jak nikt nie widzi. Tak, Evo?
Dziecko pokiwało głową.
- Lubisz rysować? - zapytał Gabe, któremu przyszła pewna myśl do głowy.
Eva potwierdziła skwapliwie.
- Lubisz rysować plażę, grotę i ładne panie, jak panna Foxe?
Dziewczynka otoczyła wyciągniętym ramieniem cały nadmorski krajobraz wraz z
panną Foxe.
- Jeżeli Eva potrafi tak wiernie oddać skały, morze, zatoczki, porty, kościoły i ło-
dzie rybackie, będzie w stanie wyprodukować coś o wiele lepiej się sprzedającego niż
wełniane rękawiczki - powiedział Gabe do Honorii. - Moi koledzy z wojska chętnie ku-
powali w Portugalii i Hiszpanii rysowane widoczki i przywozili je do domu w charakte-
rze prezentów dla żon i narzeczonych.
Pannie Foxe udzielił się entuzjazm Gabe'a.
- Widywałam podobne szkice w domach rodziny i przyjaciół. Kolorowe rysunki
mogą cieszyć się jeszcze większym wzięciem, na przykład uwiecznione kwiaty. Evo -
zwróciła się do dziewczynki - chciałabyś malować farbami albo pastelami?
Dziewczynka nie zrozumiała.
T L
R
- Na Boga, o co ja pytam? - zreflektowała się Honoria. - Ona chyba nie widziała na
oczy ani farb, ani pastelowych kredek. Zmienimy to. Może ciotka Foxe je ma, a jeżeli
nie, sprowadzimy je z Londynu.
Chwyciła małą za rękę i pochwaliła:
- Pięknie narysowałaś. Będziesz mogła rysować, ile chcesz.
Dziecko przytuliło się do Honorii, która odpowiedziała równie spontanicznym
uściskiem. Gabe poczuł lekkie ukłucie zazdrości, ale gdy panna Foxe posłała mu pro-
mienny uśmiech, rozpłynął się w zachwycie.
- Dziękuję, panie Hawksworth, że pan nas tu przywiózł. Inaczej nie odkrylibyśmy
talentu Evy. Naprawdę myśli pan, że będziemy mogli sprzedawać jej rysunki?
Patrząc na jej rozradowaną twarz, Gabe zapragnął, by ta magiczna chwila trwała
bez końca. Jednakże był marynarzem wyczulonym na najlżejszą zmianę warunków po-
godowych, zauważył więc, jak wydłużają się cienie w zatoczce.
- Dzisiejsze popołudnie było zachwycające. Niestety, obawiam się, że musimy
wracać.
- Ma pan rację. Prawie cała plaża jest w cieniu. Ciotka pewnie się martwi. Nie mo-
gę się doczekać, by opowiedzieć jej o Evie i naszych planach.
- Mam jedną prośbę, zanim pójdziemy - powiedział Gabe, gdy wspinali się ścieżką
na skraj urwiska. - Czy mogę zatrzymać rysunek, Evo? Oczywiście, za pani pozwole-
niem, panno Foxe.
Eva zezwoliła ruchem głowy, zarumieniona z radości.
- Jak pan sobie życzy - szepnęła Honoria.
- Dziękuję - mruknął, a w myślach dodał: wolałbym oryginał.
Gdy panna Foxe i Eva usadowiły się w dwukółce, ostrożnie wydarł rysunek ze
szkicownika, po czym wskoczył na ławkę i ruszyli.
Po godzinie dotarli do gospody. Panna Foxe odjechała konno do Foxeden, Eva
wróciła do domu, a Gabe usiadł przy stole i zamówił kufel piwa.
Wyprawa do Londynu stawała się coraz bardziej nagląca. Panna Foxe miała rację,
kolorowe pejzaże i portrety będą się lepiej sprzedawały i uzyskają wyższe ceny niż weł-
T L
R
niane rękawiczki. Należało zatem sprawdzić, czy Eva będzie potrafiła namalować tego
rodzaju prace równie swobodnie i udatnie, jak szkicowała węglem.
Ponadto zamierzał znaleźć ramkę, w którą oprawi portrecik panny Foxe, leżący
obecnie przed nim na stole, starannie zrolowany. Rozwinął go. Jeśli Eva okaże się rów-
nie utalentowana, posługując się pędzlem, Gabe zamówi u niej portret panny Foxe, ta-
kiej, jaką zapamiętał z dzisiejszego popołudnia - na tle klifowego brzegu i błękitnego
nieba, uśmiechającej się do niego.
Wyglądało na to, że na stałe owładnęła nim potrzeba wywoływania coraz to no-
wych, olśniewających uśmiechów panny Marie Foxe. Uśmiechów, które na równi z jej
spontaniczną i nienasyconą naturą, a także niekwestionowanym wdziękiem, wypalały jej
obraz w jego umyśle i sercu.
Jako że był mężczyzną, który nie znosił przymusu pozostawania w jednym miejscu
i zajmowania się jedną rzeczą zbyt długo, konstatacja ta powinna go przerazić, skłonić do
odpłynięcia z Kornwalii. Tymczasem nie odczuwał potrzeby ucieczki.
T L
R
Rozdział trzynasty
Honoria jechała do Foxeden galopem i udało się jej dotrzeć do dworu przed zacho-
dem słońca, tak że ani ciotka, ani służba nie zdążyły zmartwić się jej nieobecnością. Po-
biegła do pokoju, aby się przebrać do kolacji. Postanowiła o przyszłości Evy porozma-
wiać z ciotką, zanim zasiądą do stołu. Posłała do niej Tamsyn z prośbą o spotkanie w bi-
bliotece, tam bowiem mogły porozmawiać w cztery oczy. Honoria nie chciała, żeby
służba zaczęła plotkować na temat planów dotyczących Evy, sama bowiem nie miała
pewności, czy uda się je zrealizować.
Matrony o bardziej konserwatywnym nastawieniu niż ciotka mogłyby niezbyt
przychylnym okiem patrzeć na zamiary Honorii lub wręcz na wstępie kwestionowałyby
ich celowość. Honoria wiedziała, że ciotka Foxe bez uprzedzeń rozważy sprawę, zanim
oznajmi, co myśli o szansie na powodzenie.
Chociaż Honorii bardzo zależało na zagwarantowaniu przyzwoitego dochodu ro-
dzinie Steavensów, umożliwiłoby to bowiem uwolnienie się Laurie spod protekcji anty-
patycznego Johna Kessela, zdawała sobie sprawę z tego, że nie to było głównym powo-
dem jej rozgorączkowania, lecz piknik z urzekającym kapitanem.
Bliskość kapitana niezmiennie na nią działała, ale nigdy tak silnie jak dzisiejszego
popołudnia. Gdyby nie zaciekawiony wzrok Evy, wbity w nich oboje, uległaby przemoż-
nej chęci i zarzuciłaby Gabe'owi ręce na szyję, przyciągnęłaby go do siebie, spragniona
pocałunków i czułości.
Honoria nie była zżyta z matką na tyle, by bez skrępowania rozmawiać z nią o in-
tymnych sprawach. Nawet zaręczyny nie dały ku temu sposobności. Była nawet zadowo-
lona, że nie doszło do krępujących dla niej wyjaśnień ze strony rodzicielki, czego może
się spodziewać po nocy poślubnej. Będąc dziewczyną wychowaną na wsi, dobrze wie-
działa, jak to wygląda między zwierzętami, i mogła sobie wyobrazić, że gatunek ludzki
zachowuje się podobnie.
W krótkim okresie zaręczyn nieraz zastanawiała się, jak będzie się układało jej po-
życie małżeńskie z Anthonym. Był od niej tylko o kilka lat starszy i uchodził za przy-
stojnego, ale kiedy wyobrażała sobie, że zaczną nawzajem odkrywać swoje ciała, od-
T L
R
czuwała umiarkowane podniecenie. Doznawała podobnych, niezbyt intensywnych wra-
żeń, gdy narzeczony ją całował.
Jeśli chodzi o Hawkswortha, to jej reakcje były tak odmienne od tego, czego do-
świadczyła poprzednio, że wydawało się jej, iż jej życie uczuciowe podzieliło się na dwie
połówki: w jednej mieściło się wszystko, z czym miała do czynienia przed przyjazdem
do Kornwalii, a w drugiej to, co wzbudzał w niej kapitan.
Jeśli dotyk jego dłoni, muśnięcie wargami jej palców, tak intensywnie na nią po-
działały, to co odczuwałaby w trakcie pocałunku? Honoria zaczynała się obawiać, że
kontrola, jaką zamierzała sobie narzucić, zniknie w ciągu kilku sekund, jeśli wcześniej
nie zemdleje z wrażenia.
Jak ma postępować wobec kapitana Hawkswortha? - zastanowiła się.
Jeśli się obawia, że nie zdoła zachować się z należytą skromnością i umiarem,
przezorność nakazywałaby unikać go. Ale przecież nie chce go unikać. Jej natura, spra-
gniona życia i radości, namiętna i żądna przygód, rwała się do niego, domagała się
wszystkiego, co ta śmiała i najwyraźniej pokrewna dusza mogła jej zaoferować.
Co tu dużo mówić, chciała być z kapitanem. Dotykać go, całować i pieścić. Marzy-
ła o tym, żeby on całował ją i pieścił, a także doprowadził do całkowitego zbliżenia. A
jeśli na świat przyjdzie dziecko? - odezwał się głos rozsądku. Do końca życia będzie no-
siło piętno bastarda. A może kapitan nosi to piętno? To wyjaśniałoby, dlaczego człowiek
prawdopodobnie szlacheckiego pochodzenia skończył za sterem statku przemytniczego.
Nie, postanowiła Honoria, świadomie nie obciąży w taki sposób niewinnej istoty.
Rozsądek nakazywał więc unikać kapitana, choćby jej dusza i ciało krzyczały w
proteście. Chyba że on byłby skłonny poprosić ją o rękę. A co wtedy?
Małżeństwo z przemytnikiem, o którym nie wiedziała dosłownie nic poza tym, że
jest nieźle wykształcony, służył w wojsku i chyba wyznawał zasady, które ona podziela-
ła? Jak mogła nawet rozważać poślubienie człowieka, który jest obcy? Otóż to! Czy mo-
że być coś bardziej nieracjonalnego niż instynktowne, zdradliwe poczucie łączności z
mężczyzną, o którym wie tak niewiele? Powinna się tego poczucia pozbyć. Tymczasem
wcale nie chce.
Dosyć, nie będzie o tym więcej myśleć.
T L
R
Zaczęła bezradnie krążyć po bibliotece, gdy wzrok jej padł na ładnie oprawioną
książkę, ustawioną w szafce z pracami traktującymi o naukach przyrodniczych. Machi-
nalnie zdjęła ją z półki, uważając, że zaplątała się nie na swoje miejsce. Już miała ją
odłożyć do szafki z dziełami literackimi, gdy przeczytała podtytuł: „Objaśnienie sekre-
tów natury". Otworzyła tom i stwierdziła ze zdziwieniem, że treść nie ma nic wspólnego
z literaturą. Dobrze wychowana, skromna panienka, jak jej siostra Verity, zamknęłaby
książkę. Natomiast Honoria zaczęła czytać. Pod kominkiem nie było rozpalone, ale Ho-
norii wydało się nagle, że w pokoju jest bardzo gorąco. Z wypiekami na twarzy przerzu-
cała kolejne kartki.
- Pouczająca lektura, prawda, kochanie?
Zaskoczona Honoria wypuściła wolumin z rąk.
Uniosła skonsternowane spojrzenie i ze zdumieniem ujrzała śmiejące się oczy ciot-
ki. Starsza pani podniosła księgę i starannie ją zamknęła.
- Całkiem rzeczowe wyjaśnienie intymnych funkcji ciała. Szkoda, że takie infor-
macje, dostępne dla mężczyzn, nie mogą być upowszechniane wśród dziewcząt. Przej-
ście ze stanu panieńskiego w dojrzałość nie byłoby zaskakujące i przerażające dla wielu
młodych mężatek. Znalazłaś tę lekturę pouczającą?
- T-tak - wyjąkała Honoria.
Była pewna, że jej policzki są tak samo czerwone jak zasłony w oknach biblioteki.
- Nie ma się czego wstydzić, dziecko. Przecież miałaś wyjść za mąż. Musiałaś my-
śleć o takich sprawach. Czy twoja matka...
- Nie - pospieszyła z odpowiedzią Honoria - matka nie poruszała ze mną podob-
nych tematów.
- Nie jestem zdziwiona - odrzekła z przekąsem lady Foxe. - Skąd dziewczęta mają
wiedzieć, czego oczekiwać, skoro nikt im niczego nie wyjaśnia? Prawdopodobnie chcia-
łabyś zapytać, skąd u mnie ta książka, skoro jestem niezamężna?
- Nie ośmieliłabym się - zapewniła Honoria.
- Wiem, że nie. Jesteś miłym i dyskretnym dzieckiem, przy całej swojej namiętnej
naturze. Sądzę, że czas najwyższy, byś poznała moją historię. Usiądź, kochanie.
T L
R
Wciąż zdenerwowana, że została przyłapana na niestosownej lekturze, Honoria za-
jęła miejsce na kanapie. Lady Foxe przez dłuższy czas w milczeniu błądziła wzrokiem po
widocznym za oknem morzu. Honoria zaczęła się obawiać, że starsza pani zmieniła zda-
nie i nic nie powie, jednak w tym momencie ciotka zaczęła mówić.
- Mój debiut towarzyski odbył się wiele lat temu, gdy twoja matka była jeszcze
małą dziewczynką. Miałam pokaźny posag, jeden z największych na małżeńskiej gieł-
dzie, choć wtedy jeszcze takiej nazwy nie używano. Byłam rozchwytywana. Marzyłam o
mężczyźnie, który zapragnie nie tylko mojego wiana i koneksji z ustosunkowaną rodziną.
Chciałam dostać za męża kogoś, kto zaakceptuje mnie taką, jaka jestem: ciekawą nowo-
ści i gotową do podejmowania wyzwań. Naturalnie, matka starała się wtłoczyć mnie w
uznane w naszej sferze szablony zachowania. - Zamilkła i spojrzała na Honorię. - Brzmi
znajomo?
- O tak! - wykrzyknęła Honoria.
- Pewnego dnia, kiedy jechałyśmy z guwernantką na Bond Street, jakiś powóz
chciał nas wyprzedzić zbyt blisko i sczepił się z kołami naszego pojazdu. Mimo prote-
stów guwernantki wyskoczyłam na zewnątrz, aby popatrzeć, jak stangreci poradzą sobie
w tej sytuacji. Oni tymczasem zaczęli się kłócić i ulica szybko się zakorkowała. Wtedy z
tłumu wystąpił przystojny młodzieniec w mundurze marynarki wojennej i wydając od-
powiednie polecenia stangretom, doprowadził do rozdzielenia sczepionych ekwipaży.
Ponieważ stałam mu na drodze, przechodząc obok mnie, ukłonił się, a ja odpowiedziałam
dygnięciem.
- Podziękowała mu ciocia za interwencję?
- Zamierzałam, ale on nie czekał na podziękowanie - odparła ciotka.
- Co za zawód!
- Istotnie, czułam się zawiedziona. Poszłam więc za nim do sklepu, w którego wnę-
trzu zniknął, i tam mu podziękowałam. W pierwszej chwili wahał się, czy może rozma-
wiać z młodą damą z wyższych sfer, której nie został przedstawiony. Znając mnie obec-
nie, możesz nie uwierzyć, ale w tamtym czasie byłam uderzająco piękna.
- Ależ wierzę cioci!
T L
R
- Przekonałam go nie tylko do zawarcia znajomości, lecz także do towarzyszenia
mi i mojej guwernantce na lody, gdzie umiejętnie go wypytując, dowiedziałam się, że
właśnie dostał awans na kapitana i pod komendę pierwszy statek. - Uśmiechnęła się do
siebie. - W jego rodzinie była długa tradycja służby w marynarce, lecz chociaż byli
szlachcicami, nie dorównywali pozycją towarzyską Foxe'om. Po tym jednym spotkaniu
wiedziałam, że to mężczyzna przeznaczony mi przez los. On był również zauroczony,
jednak dzielące nas różnice społeczne działały hamująco na jego sposób okazywania
emocji.
- Wkrótce jednak udało się cioci to odmienić?
- Naturalnie. Moja matka, poinformowana o naszych uczuciach, bo nie zamierza-
łam ich ukrywać, była przerażona. Spodziewała się, że z moim posagiem, inteligencją i
urodą znajdę lepszą partię - jeśli nie księcia, to przynajmniej hrabiego. Zrobiła więc
awanturę mnie i mojej biednej guwernantce i zabroniła mi widywać kapitana Phillipa
Manninga, bo tak się nazywał. Oczywiście nie posłuchałam i najszybciej, jak zdołałam,
wysłałam mu liścik z propozycją spotkania. Podczas jednej z naszych sekretnych randek
oświadczył mi się i podarował tę książkę.
Honoria spróbowała wyobrazić sobie, jak Anthony przynosi taki podarunek. Bez
powodzenia.
- Kapitan Manning był równie nieszablonową postacią, co ciocia! - zauważyła ze
śmiechem.
- Dobraliśmy się jak w korcu maku. Na początku Phillip miał nadzieję pokonać
opór mamy, był w końcu dżentelmenem z urodzenia i nie można go było uważać za zu-
pełnie nieodpowiednią dla mnie partię. Papa był skłonny dać zgodę na nasz związek, ale
mama uparła się, twierdząc, że Phillip jest zwykłym łowcą posagów. Panowała opinia, że
oficerowie marynarki szukali zamożnych panien, których majątek mógłby wspierać ich
karierę. Przekonani, że nie pomogą żadne argumenty, Phillip bowiem wyraził gotowość
poślubienia mnie nawet bez pieniędzy, w obliczu nieuchronnego rozstania, jako że jego
okręt dostał rozkaz wyjścia w morze, uciekliśmy do Gretna Green
*
.
* Gretna Green - wioska na pograniczu angielsko-szkockim, do dzisiaj jedno z najpopularniejszych
miejsc zawierania związków małżeńskich na świecie. Każdego roku staje tam na ślubnym kobiercu ponad pięć
T L
R
tysięcy par. „Kariera" ta zaczęła się w połowie XVIII w., gdy w Anglii wprowadzono ustawę nakładającą obo-
wiązek uzyskania zgody rodziców na zawarcie małżeństwa, jeśli któraś ze stron nie osiągnęła 21. roku życia.
Ustawa nie obowiązywała w Szkocji, gdzie ślubów udzielano bez zbędnych formalności (przyp. tłum.).
- Złapano was w drodze?
Lady Foxe skinęła głową.
- Brat mamy pod groźbą użycia pistoletu odebrał mnie Phillipowi. Zostałam w nie-
sławie odesłana na wieś, a Phillip wypłynął na morze. Mama nie traciła nadziei, że dzięki
mojemu posagowi uda się, mimo że moja reputacja była zrujnowana, wydać mnie za mąż
za jakiegoś szlachcica, ale ja nie chciałam o tym słyszeć. Przebywałam w rodzinnym ma-
jątku w odległym Northumberland i oznajmiłam, że nie wrócę do Londynu i nie wyjdę za
nikogo poza Phillipem. A gdy matka uwięziła mnie w pokoju, by skruszyć mój opór,
uciekłam przez okno, włamałam się do biura naszego rządcy, skąd wzięłam pieniądze.
Następnie udałam się do Portsmouth, zdecydowana wynająć jakieś lokum i czekać na
powrót Phillipa. Planowałam też kupić bilet na inny statek, który dowiezie mnie do por-
tu, w którym zatrzyma się okręt Phillipa, jeśli uda mi się dowiedzieć, gdzie to nastąpi.
- Udało się?
- Ojciec odnalazł mnie i namówił do powrotu do Northumberland, obiecując, że
przekona mamę do zmiany stanowiska. Małżeństwo moich rodziców nie było szczęśliwe.
Papa nie chciał dla mnie zaaranżowanego związku bez miłości, bo sam został do takiego
zmuszony. - Uśmiech znikł z twarzy lady Foxe. - Nie mieliśmy okazji wypróbować jego
siły perswazji. Okręt Phillipa poszedł na dno w czasie sztormu. - Wskazała ręką za okno
w stronę pomarszczonej przez wiatr tafli morza. - To stało się gdzieś tutaj, po okrążeniu
lądu na kursie do Irlandii. Z katastrofy nikt nie ocalał. Gdy wydobrzałam na tyle, by móc
myśleć, poprosiłam papę, żeby przywiózł mnie na Land's End, żebym mogła być blisko
miejsca, w którym ostatni raz mój Phillip znajdował się wśród żywych. Spędziliśmy kil-
ka tygodni w gospodzie w Sennlack. Codzienny widok morza przyniósł mi ukojenie i
chociaż wciąż cierpiałam, pokochałam morze i to skaliste wybrzeże. Przekonana, że nig-
dy nie wyjdę za mąż, postanowiłam tu osiąść.
- Ojciec się zgodził?
T L
R
- Nie od razu. Mama była zbulwersowana i protestowała, ale papa pozostał nie-
ugięty. Oznajmił, że jeśli po upływie roku nie zmienię zdania, spełni moje życzenie. Rok
później przekazał mi połowę mojego posagu. Mogłam nim dysponować sama bez udzia-
łu prawnych opiekunów. Zbudowałam ten dom i mieszkam tu od tamtej pory.
- Nie spotkała ciocia nikogo, kogo chciałaby poślubić?
- Nikogo, na czyją rzecz byłabym gotowa zrzec się niezależności, którą papa w
swojej łaskawości mi podarował. - Zamyśliła się. - Dopóki się tu nie osiedliłam i nie pod-
jęłam samodzielnego życia, nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak byłam skrępowana
konwenansami, które społeczeństwo narzuca dziewczętom z dobrych rodzin. To jeszcze
jedna nasza wspólna cecha, prawda?
Honoria przypomniała sobie, ile razy zazdrościła swobody i otwartych możliwości,
jakie miał jej brat Hal.
- Prawda.
- Jednakże, chociaż nastawiłam się przeciwko małżeństwu, nie były mi obce tęsk-
noty cielesne. Tylko dlatego, że nie chciałam wychodzić za mąż, miałam się wyrzec na
stałe przyjemności?
- Ciociu Foxe! - wykrzyknęła Honoria.
- Daj spokój, co cię tak dziwi? Myślisz, że twój najstarszy brat wstępował do mał-
żeńskiego łoża czysty jak łza? Dlaczego społeczeństwo zabrania kobietom folgowania
namiętności, a mężczyznom daje w tym zakresie swobodę? Namiętności, której, o ile się
nie mylę, sama doświadczyłaś. Mam rację?
- Tak - przyznała Honoria.
- Podejrzewam, że te emocje wzbudził w tobie pewien przystojny młody kapitan.
Przypuszczam, że jest on tak samo zajęty tobą, jak ty nim. Wierzę, że spacer po klifie z
kapitanem i tą dziewczynką sprawił ci wielką przyjemność.
- Ciocia już wie?
- Tamsyn jest córką właściciela gospody, a kapitan mieszka w gospodzie. Ona jest
osobiście zainteresowana śledzeniem Hawkswortha.
- Mam nadzieję, że nie będzie miała ciocia kłopotów ze służbą.
T L
R
- Nie spodziewam się żadnych kłopotów. Dla Tamsyn kapitan zawsze był kimś po-
za zasięgiem, a ciebie lubi i podziwia. Problem polega na tym, co ty zamierzasz uczynić
z tą... skłonnością.
- Nie wiem. Czy ciocia słyszała coś o rodzinie kapitana?
- Nic a nic. Przypuszczam, że jest szlachcicem, ale jego rodzina z pewnością nie
dorównuje znaczeniem Carlowom.
- Tak podejrzewałam. Co gorsza, on jest przemytnikiem. To byłoby nie do przyję-
cia dla papy, mamy, Marcusa, i chyba nawet dla Hala.
- Nie należy przeceniać więzi rodzinnych, jeśli separują cię od mężczyzny, którego
naprawdę kochasz. Czy kapitan Hawksworth znaczy coś dla ciebie?
- Nie wiem - odparła szczerze Honoria, nie ukrywając dręczącej ją niepewności,
niezdolności do podjęcia decyzji, tęsknoty i zmieszania. - Podziwiam go i szanuję. Ce-
chuje go poczucie honoru i prawość, których istnienia nie spodziewałabym się u kogoś,
kto jest praktycznie wyjęty spod prawa.
- Nie w oczach Kornwalijczyków.
- On też tak twierdzi. Niezależnie od tego, bardzo mnie pociąga. Jest w tym fascy-
nacja i... pożądanie. Do tej pory nie czułam tego do żadnego mężczyzny. On... chyba jest
tym jedynym - powiedziała Honoria, przyznając się do tego po raz pierwszy wobec sa-
mej siebie. - Wiem, że mu się podobam, ale nie otrzymuję od niego żadnych sygnałów,
że interesuje go coś więcej niż flirt.
- I co zamierzasz z tym zrobić?
- Wiem, czego nie chcę, ale do tej pory nie nabrałam pewności, czego chcę. Nawet
nie mam pewności, co jest osiągalne. Stanowczo nie zamierzam wracać do Londynu.
Ani, jak ciocia, nie zamierzam wychodzić za mąż za kogoś wynalezionego przez Marcu-
sa lub mamę, kto łaskawie zechce wziąć za żonę dziewczynę z plamą na honorze, lecz
dużym posagiem.
- Zdaję sobie sprawę z tego, że twój ojciec jest zbyt chory, by wziąć sprawy w
swoje ręce. Marcus zrobił na mnie wrażenie rozsądnego. Nie myślę, by zmuszał cię do
postępowania wbrew twojej woli. Och, skoro o nim mowa, przypomniałam sobie, że
właśnie nadszedł od niego list do ciebie. Może powinnaś go przeczytać.
T L
R
Honoria nie była pewna, czy jest gotowa na lekturę pisma od brata.
- Znalazł mnie. Wiedziałam, że nie zajmie mu to dużo czasu.
- Sądzę, że stangret, który cię tu przywiózł, powiedział mu, gdzie jesteś, zaraz po
powrocie do Londynu.
Honoria zaniepokoiła się.
- Ciocia przyjęła list adresowany na moje nazwisko? Służba i na poczcie wiedzą...
- Dziecko, masz mnie za głupią? Pani Dawes, gdy przyniosła mi list, zapytała, czy
spodziewamy się przyjazdu lady Honorii. Odpowiedziałam, że niewykluczone i że poin-
formuję ją zawczasu, gdy to będzie miało nastąpić. Twój sekret jest bezpieczny.
- Dziękuję. - Honoria odetchnęła z ulgą. - Nie wiem, czy kiedykolwiek zdołam się
cioci odwdzięczyć za jej dobroć.
- My, czarne owce, musimy się trzymać razem. Kiedy będziesz decydować, co
zrobić ze swoją przyszłością, bądź ostrożna - przestrzegła lady Foxe. - Namiętność bywa
bardzo silna.
- To, że nie mam nic do stracenia, jeśli chodzi o reputację, osłabia moją determina-
cję nieulegania pokusom.
- Najlepiej będzie, jeśli najpierw zdecydujesz - może razem z kapitanem
Hawksworthem - do czego zmierzasz. Na pewno możesz liczyć na wszelką pomoc z mo-
jej strony, nie sądzę jednak, byś chciała wydać na świat dziecko, którego nie będziesz
mogła zatrzymać. Bądź więc rozsądna.
Starsza pani wstała, podeszła do okna i znowu zapatrzyła się w morze.
- Mogę zaświadczyć, że miłość to rzadki dar. Młodzi myślą, że mają czas. To nie-
prawda. Chociaż przestrzegam cię przed lekkomyślnością, radzę ci również: nie strać
okazji doświadczenia czegoś cennego, co niektórym zdarza się tylko raz.
- A ciocia, gdyby mogła przeżyć życie jeszcze raz... postąpiłaby tak samo?
- Czy żałuję, że pokochałam Phillipa? Nie. Czy jeszcze raz bym z nim uciekła? Bez
wahania. Czy powinnam była otworzyć się na nową miłość? W tym przypadku mam
wątpliwości, czy postępowałam słusznie. Czasami czułam się bardzo samotna. - Podeszła
do Honorii i ujęła jej dłonie. - Wiem, że jestem szczęśliwsza, niż byłabym, gdybym pod
przymusem pozwoliła się wydać za mąż za niekochanego mężczyznę. Żywię bezgra-
T L
R
niczną wdzięczność dla ojca, że do tego nie dopuścił. Jeśli Marcus nie okaże się taki
wspaniałomyślny, obiecuję, że ja go zastąpię.
- Dziękuję cioci. - Honorii napłynęły łzy do oczu.
- Nie ma za co, kochanie. - Oczy lady Foxe również podejrzanie zwilgotniały. -
Twoja obecność u mnie jest dla mnie niespodziewanym darem. Po tylu latach odkryłam,
że jest w rodzinie ktoś, czyje towarzystwo sprawia mi prawdziwą przyjemność. Wiedz,
że jeśli zechcesz, możesz zostać w Foxeden na stałe. Chodźmy na kolację. Pani Dawes
chyba się już bardzo niecierpliwi.
Starsza pani pogłaskała Honorię po dłoni i wyszła.
Honoria poczuła ulgę. Nie była bliżej decyzji, co zrobić ze swoją przyszłością.
Jednak, mając oparcie w ciotce, poczuła, że ciężar niepewności, który od miesiąca przy-
gniatał jej barki, zelżał nieco. Jeśli nic się nie wydarzy, będzie mogła spędzić resztę życia
w towarzystwie krewnej, patrząc na morze, spacerując po klifie, uprawiając zioła i może
pomagając małym dziewczynkom, takim jak Eva.
Właśnie! Zupełnie zapomniała powiedzieć ciotce o odkryciu jej talentu. Musi zro-
bić to po kolacji i przy okazji zapytać, czy ciotka ma farby, które mogłaby pożyczyć dla
Evy. Czy kapitan Hawksworth zajdzie jutro do szkoły, aby porozmawiać o planach doty-
czących Evy? Zadrżała na myśl o tym, że znowu go zobaczy.
Jeśli chodzi o jej plany, to na razie nie wiedziała, jakie miejsce zajmie w nich kapi-
tan, ale zyskała pewność, że nie rozstrzygnie o swojej przyszłości bez rozważenia, co
zrobić z uczuciem, które ją do niego zbliżało. Możliwości, jakie się rysowały, były nie-
pokojące i ekscytujące.
Przyjaźń? Kilka skradzionych pocałunków? Skandaliczny romans? Małżeństwo?
Krótkie momenty spędzone sam na sam z Hawksworthem wystarczyły, by przeko-
nała się, jak potężna jest siła, która ją pcha w jego ramiona. Musi nabrać przekonania, że
potrafi nad nią zapanować, jeśli ma nadal cieszyć się jego towarzystwem. Na razie nie
zyskała takiej pewności, więc dopóki nie postanowi co dalej, będzie starała się widywać
Gabriela tylko w obecności osób trzecich.
T L
R
Rozdział czternasty
Nazajutrz przed południem Gabe zmierzał na plebanię. Chciał zapytać ojca
Gryffda, gdzie zastanie, niejakiego Williama Darby'ego, urzędnika parafialnego, który w
Sennlack, jak w wielu kornwalijskich miejscowościach, księgował operacje przemytni-
ków. Właściciel gospody, Perren Kessel, ojciec Dickina, był tym, który zbierał zamó-
wienia i zadatek na towar, a wszystko zapisywał William. Ciekawe, czy pastor wiedział,
czym zajmował się w wolnych chwilach jego pisarz.
Dzisiaj z rana Kessel powiedział Gabe'owi, że zebrał dość zamówień i uprzedził
swoich kontrahentów we Francji, żeby przygotowali kolejną partię towaru. W tej sytuacji
wkrótce „Rybitwa" wypłynie w morze.
Perspektywa zmierzenia się z wiatrem, falami i, być może, pościgiem przedstawi-
ciela służb celnych, zawsze działała podniecająco na Gabe'a, ale tym razem nie zepchnę-
ła w cień innych spraw, które zaprzątały mu głowę. O podróż się nie martwił. Uważał, że
co ma być, to będzie. Jeśli ma zostać zatrzymany gdzieś na wzburzonych wodach między
Anglią a Francją, zamartwianie się tym na zapas niczego nie zmieni. Swoją drogą, w jego
przekonaniu, nie było statku, który zdołałby dogonić na morzu „Rybitwę", gdy szła pod
pełnymi żaglami i z nim u steru.
Zatem co zaprzątało jego myśli? Otóż po raz pierwszy zdarzyło się, że był w Anglii
ktoś, czyja opinia o jego zajęciu się liczyła - panna Foxe. W odróżnieniu od Kornwalij-
czyków, nie lekceważyła przepisów celnych i konsekwencji ich nieprzestrzegania.
Wątpliwości, jakie od początku nachodziły go w związku z obecnym zajęciem,
ostatnio się nasiliły. Wybranek panny Foxe, choć prawdopodobnie mógłby spodziewać
się rozgrzeszenia, bo lekceważąc prawo celne, działał w interesie biednych i maluczkich
powinien kierować się równie szlachetnym celem, tyle że zgodnym z prawem.
Im dłużej Gabe uprawiał przemytnicze rzemiosło tym jaśniej widział, że oprócz
Dickina i jego ojca, ludzi porządnych, procederem tym zajmowali się na ogół ci, dla któ-
rych najważniejsze było napchanie własnej kabzy, a nie dobro ogółu. Tacy ludzie nie
zawahaliby się skrzywdzić każdego, kto wszedłby im w paradę.
Nasunął mu się na myśl brat Dickina, John.
T L
R
Gabe zadał sobie pytanie, jakiemu godniejszemu zajęciu mógłby się poświęcić.
Zauważył, że panna Foxe z aprobatą odniosła się do propozycji poszukania zbytu dla ar-
tykułów, które będą wytwarzały uczennice. Jednak handel byłby traktowany z równym
obrzydzeniem przez każdą rodzinę szlachecką w tym jego własną, co przemyt.
Mimo namowy Dickina do nawiązania stałego partnerstwa w interesach, Gabe od
początku traktował obecne zajęcie jako tymczasowe. Chciał spłacić dług wdzięczności
zaciągnięty u przyjaciela i przeżyć ekscytującą przygodę, wypełniającą lukę między re-
konwalescencją po kontuzjach odniesionych na wojnie a czymś innym. W latach chło-
pięcych buntował się przeciwko władzy despotycznego ojca, potem w okupowanej przez
Francuzów Hiszpanii widział, do czego prowadzi pogarda dla prawa i porządku, z kolei
w wojsku przekonał się, jak użyteczne są dyscyplina i posłuszeństwo.
Mimo wszystko wciąż nie potrafił jasno sformułować swoich poglądów w tych
kwestiach. Tymczasem pojawiła się panna Foxe i jeszcze bardziej zmąciła i tak już męt-
ne wody. Na początku jego intencje, były dość nieskomplikowane: poflirtuje z ładną
młodą kobietą dla zabicia czasu i po to, aby opędzić się od natarczywości niektórych
miejscowych dziewcząt. Kiedy ten prosty cel zaczął się komplikować i zmieniać w co...
zadurzenie? A jeżeli namiętność, którą budziła w nim panna Foxe, nie przeminęłaby, jak
to wielokrotnie bywało, gdy durzył się w innych kobietach? A gdyby postanowił, że chce
się z nią związać na stałe, co miałby jej do zaoferowania?
Niepokojąca odpowiedź brzmiała: nie za wiele. Nie miał zawodu, ziemi, znaczniej-
szego dochodu. Był doświadczonym żeglarzem, ale nie pociągała go służba w marynarce
wojennej. Nie żałował czasu spędzonego na wojnach, których celem było uwolnienie
świata od dyktatury Bonapartego, ale nie interesowała go kariera w armii.
Przez większą część życia uciekał od pójścia w ślady ojca i brata, nie uśmiechał mu
się nudny los wiejskiego dziedzica. Marzył o przygodach, których służba wojskowa do-
starczyła aż nadto. Coraz częściej jednak zaczynała go męczyć myśl, natrętna jak ból
brzucha po zjedzeniu czegoś niestrawnego, że czas najwyższy postanowić o przyszłości,
znaleźć swoje miejsce na ziemi, które można by dzielić z kimś innym niż przejściowa
kochanka.
T L
R
Uśmiechnął się do siebie. Nie będzie się oszukiwał, po co idzie na plebanię: spo-
dziewa się, że spotka pannę Foxe. Na szczęście, nie musi decydować o przyszłości już
teraz. Spędzi kilka miesięcy na „Rybitwie". W taki piękny wiosenny poranek nie warto
zaprzątać sobie głowy poważnymi sprawami. Należy się cieszyć perspektywą miłej po-
gawędki z panną Foxe. Pchany ku niej z taką samą stałością, z jaką igła kompasu na
„Rybitwie" wskazuje północ, skręcił na ścieżkę wiodącą do plebanii.
Był już w ogrodzie, gdy zauważył pannę Foxe i parobka pastora, który prowadził
jej konia ze stajni. Nie potrafił oderwać od niej zgłodniałego wzroku. Ciemnoniebieska
amazonka nadawała jej oczom kolor akwamarynu, wdzięcznie opinała figurę. Spod kape-
lusza połyskiwały w słońcu złociste, kunsztownie upięte warkocze. Wiedział, w którym
momencie go spostrzegła. Jakby na jakiś sygnał nagle się odwróciła. Ze zdziwienia lekko
rozchyliła różowe usta, po chwili wygięła je w tym samym olśniewającym uśmiechu,
który poraził go na wrzosowisku. Jak zaczarowany podszedł do niej, uniósł do ust dłoń,
którą mu podała, i musnął wargami osłonięte rękawiczką palce. Jego czujne ucho wy-
chwyciło leciutkie westchnienie wydobywające się z jej uniesionej gwałtownym odde-
chem piersi.
Był tak pochłonięty jej bliskością, że na dźwięk głosu pastora Gryffda aż podsko-
czył. Ona musiała być równie nim zajęta, miał taką nadzieję, bo także drgnęła.
- Kapitanie - odezwał się pastor - jeśli przyszedł pan przekonać się o postępach
Evy, to się pan spóźnił. Jestem jednak pewien, że panna Foxe opowie panu ze szczegó-
łami.
- T-tak - wyjąkał wciąż oszołomiony. - W istocie rzeczy, panno Foxe, właśnie za-
mierzałem o to zapytać. Czy znalazła pani u ciotki farby, które mogłaby pożyczyć Evie?
- Niestety, nie. Ciotka użyczyła mi tylko pudełko pastelowych kredek i Eva udo-
wodniła, że wkrótce będzie się nimi posługiwała równie sprawnie, jak węglem. Czy mam
panu pokazać jej dzisiejsze rysunki? Ojcze, mogę? - Wskazała w stronę klasy.
- Przykro mi, mam niecierpiące zwłoki sprawy parafialne do załatwienia, ale wy
oboje możecie wrócić do klasy i obejrzeć prace Evy. Czy mam poprosić panią Wells, by
przyniosła wam herbatę?
T L
R
- Dziękuję, ale spieszę się - powiedziała panna Foxe. - Ciotka spodziewa się mnie
dzisiaj wcześniej w domu.
Gabe był zawiedziony. Nie będzie tête-à-tête. Szkoda. Jeśli tak, zadowoli się krót-
ką rozmową.
- Chętnie obejrzę rysunki, jeśli zechce pani poświęcić mi trochę czasu, panno Foxe
- powiedział.
Zdziwiło go, że nagle się zawahała. Uśmiech, którym go powitała przed chwilą,
był szczery. Skąd ten chłód? Nie wątpił, że wczoraj czuła to samo, co on, tę samą zmy-
słową więź między nimi. Czyżby przerażała ją świadomość istnienia tej więzi? Musi za-
pewnić pannę Foxe, że nie wykorzysta jej skłonności ku niemu i nie skusi do postąpienia
w sposób, którego by później żałowała.
- Chyba mogę zostać dłużej - powiedziała po dłuższym milczeniu. - Idziemy?
W drodze do klasy i potem, gdy oglądali rysunki, zachowywała się bardzo po-
wściągliwie. Powrót do chłodnej uprzejmości, z którą traktowała Gabe'a na początku
znajomości, zaczynał go niepokoić. Na szczęście, entuzjazm dla talentu Evy rozproszył
tę rezerwę.
Rzeczywiście prace zasługiwały na uznanie. Mimo że ich autorka nieumiejętnie
operowała kolorami, przejawiała naturalną łatwość oddawania światła i cienia, dorównu-
jącą swobodzie kreślenia linii.
- Naprawdę myśli pan, że znajdziemy kogoś, kto będzie zainteresowany sprzeda-
waniem tych obrazków? - spytała.
- Naprawdę - odparł Gabe zadowolony, że do słownika panny Foxe wróciło słowo
„my". - Porozmawiam z niektórymi kupcami w Londynie. Spodziewam się, że najwięcej
nabywców znajdziemy właśnie tam.
- To nie jest najlepszy temat miłej konserwacji, ale muszę panu powiedzieć, że zna-
lezienie dodatkowego źródła dochodu dla rodziny Evy stało się rzeczą pilniejszą niż kie-
dykolwiek. - Poczerwieniała, lecz dzielnie kontynuowała: - Jak pan zapewne wie, jej sio-
stra przyjęła opiekę Johna Kessela. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że on nie będzie jej
dobrze traktował. Na dodatek nie lubi Evy.
- Jest pani pewna? - zdziwił się Gabe.
T L
R
- Laurie sama to wczoraj potwierdziła. Gdy wyraziłam zatroskanie tym faktem,
powiedziała, żebym się nie martwiła. Zresztą i tak nic na to nie mogę poradzić i chyba
ona ma rację. Gdyby jej rodzina znalazła jakieś źródło dochodu...
Gabe wahał się, ale uznał, że panna Foxe zasłużyła na prawdę.
- Obawiam się, że pani zaniepokojenie jest usprawiedliwione. John Kessel jest nie-
bezpieczny. Człowiek, z którym Laurie szarpała się przed szynkiem, ten sam, którego
pani od niej odpędzała, został znaleziony martwy w zatoce. Jego ciało unosiło się na wo-
dzie twarzą w dół. Ludzie mówią, że upił się, wpadł do wody i utonął. Kessela stać na
pozbycie się kogoś, kto uchybił kobiecie, która wpadła mu w oko.
- Sprawa jest jeszcze poważniejsza, niż przypuszczałam. - Honoria pobladła.
- Prawdopodobnie jeszcze nie w tej chwili - uspokoił ją Gabe. Zaczął się gorącz-
kowo zastanawiać, jak można by wyrwać Laurie Steavens ze szponów Johna Kessela. -
Dopóki Laurie jest nowością dla Johna, nie będzie jej traktował źle, a ona jest zbyt by-
stra, by swoim postępowaniem go rozzłościć. Jednak zapewnienie tej rodzinie dochodu
staje się bardzo pilne.
Gabe podjął już decyzję, teraz tylko upewnił się co do tego, że zanim wyruszy w
morze, będzie musiał odbyć podróż do Londynu. Zrobi to bezzwłocznie, jak tylko wyda
bosmanowi ostateczne polecenia w związku z przygotowaniem „Rybitwy" do zbliżającej
się wyprawy.
Może wykorzysta pobyt w Londynie do zorientowania się, czy nie znalazłoby się
dla niego jakieś zajęcie, które mógłby podjąć, kiedy ostatecznie opuści Kornwalię.
- Byłabym wdzięczna za wszelką pomoc. Bardzo zależy mi na bezpieczeństwie
Laurie. Muszę wracać do domu - dodała z wyraźnym ociąganiem.
Rozproszyło to obawy Gabe'a, że mógłby ją nieodwracalnie odstraszyć, zanim zde-
cyduje, jak długo chciałby zatrzymać przy sobie pannę Foxe. Gorączkowo szukał pretek-
stu, gdy nagle przyszedł mu do głowy wyśmienity pomysł.
- Eva pokazała pani wczoraj swoje ulubione miejsce na brzegu morskim. Czy mogę
zaprowadzić panią do mojego? Znajduje się ono po drodze do Foxeden, nie opóźni więc
pani powrotu do domu. Sądzę, że bardzo nadaje się do przedstawienia na jej obrazkach.
Sam taki widoczek kupię na pamiątkę.
T L
R
Cień przemknął przez twarz panny Foxe.
- Kiedy pan stąd wyjedzie?
- Tak - potwierdził, zadowolony, że nadarzyła się okazja dać jej do zrozumienia, że
nie zamierza trudnić się przemytem na zawsze. - Od początku planowałem być tymcza-
sowo szyprem na „Rybitwie", do czasu powrotu do zdrowia jej stałego kapitana, który
został ranny podczas poprzedniego rejsu. A pani? - zapytał, mając nadzieję dowiedzieć
się czegoś o jej planach. - Długo jeszcze będzie pani przebywać u ciotki?
- Nie jestem pewna - uchyliła się od odpowiedzi. - Naprawdę muszę wracać.
Niech tak będzie, dość tego sondowania, pomyślał, zaalarmowany nagłym wyraź-
nym chłodem w jej zachowaniu.
- Czy zgodziłaby się pani, abym jej towarzyszył i po drodze pokazał to miejsce, o
którym wspominałem? Sąsiaduje z głównym traktem. Jest tam stary celtycki kościółek.
Wzmianka o takiej budowli zaciekawiła Honorię.
- To nie potrwa długo - przekonywał Gabe. - Kościółek dominuje nad ukrytym w
skalnym rumowisku wejściem do maleńkiej zatoczki, nad którą zwisa obrośnięta poro-
stami grań. Na jej szczycie zawsze odnoszę wrażenie, że za chwilę ujrzę Irlandię, a za nią
Nowy Świat. Na plaży panuje cudowny spokój.
Panna Foxe rzuciła mu sceptyczne spojrzenie, które tak u niej lubił, mówiące, że
ten obrazowy opis jest zapewne przesadzony.
- Dobrze... jeśli to rzeczywiście jest po drodze...
- Świetnie - ucieszył się. - Chodźmy do gospody, gdzie w stajni trzymam konia.
Gdy dotarli na miejsce, Honoria pogawędziła chwilę z panią Kessel, która poczę-
stowała ją szklaneczką cydru, a kapitan zajął się przygotowaniem wierzchowca do drogi.
Wkrótce wyruszyli w stronę Foxeden. Jechali jakieś pół godziny drogą, która po okrąże-
niu wielkiego skupiska głazów, wiodła na skraj skalistego cypla.
- Teraz pójdziemy pieszo - oznajmił Gabe, ściągając wodze.
Kiedy pomagał zsiadać pannie Foxe, starał się zachować obojętność stajennego,
choć bliskość jej burzyła mu krew.
T L
R
- Odkryłem to miejsce tuż po przybyciu w tę okolicę. Ten fragment klifu nazwałem
Klifem Irlandzkim, bo skały są zwrócone na północ, ku Irlandii, a nie ku otwartemu mo-
rzu. O, widać już kościółek.
Zza kępy ciernistego janowca wyłoniła się niska, pokryta kopulastym dachem bu-
dowla, stojąca niemal na skraju klifu. Zbudowana z nieregularnych, nieociosanych ka-
mieni, wyglądała tak, jakby miała się w każdej chwili rozpaść, a jednak wytrzymała na-
pór sztormowych wichrów, atakujących ją od przeszło siedmiuset lat.
- Co za cudowny widok! - wykrzyknęła zachwycona Honoria. - Miał pan rację, to
urzekające miejsce
- Zobaczymy, co pani powie, jak zejdziemy do zatoczki.
Ruszyła ścieżką w dół pierwsza i zatrzymała się u końca kamienistej ścieżki. Dalej
zaczynała się plaża.
- O, jak tu pięknie! - Honoria przemierzyła piaszczystą przestrzeń, stanęła obok
wielkiego, wygładzonego przez wodę morską głazu i wyjrzała w stronę otwartego morza.
- Tak sobie wyobrażam Karaiby. Złocisty brzeg, turkusowa, przezroczysta toń. Chciała-
bym, żeby Eva to narysowała. Sama bym u niej nabyła taki widoczek. Miał pan rację. Ta
łagodna bryza potrafi wywiać wszelkie troski.
Co to za troski, które chciałaby powierzyć wiatrowi? - zadał sobie w duchu pytanie
Gabe.
- Może pani usiądzie - zaproponował. Honoria zrobiła, o co prosił.
Wdrapała się na głaz i starannie utknęła spódnice wokół podkurczonych kolan,
zdjęła kapelusz i wystawiła twarz na wiatr i słońce. Gabe przysiadł obok. Korzystając z
tego, że miała zamknięte oczy, wpatrywał się w nią bez skrępowania. Odsłonięta szyja,
uroczo zadarty koniuszek nosa pszeniczno-złote włosy rozwiane na wietrze... Poskromił
niecierpliwe dłonie i spragnione usta, pomny swojego szlachetnego postanowienia: jeśli
zostaną sami, nie będzie próbował jej uwieść.
Jednak co byłoby złego w jednym pocałunku, o którym marzył? Czy wstrząsnąłby
nim? Chyba nie. To tylko przesadnie wyolbrzymione oczekiwania, spowodowane długim
okresem obywania się bez kobiety i grą, którą z nią od początku znajomości prowadził.
Jeden krótki pocałunek udowodniłby, że panna Foxe nie działa na jego zmysły inaczej
T L
R
niż inne damy, że nie musi zmieniać swojego życia, żeby zrobić w nim miejsce dla niej.
Gdyby zapomniał się w trakcie pocałunku, ona przywróciłaby go do przytomności jed-
nym uderzeniem w policzek. A gdyby tego nie zrobiła...
Nagle zdał sobie sprawę z tego, że jego twarz znalazła się tuż przy jej twarzy. Jak
urzeczony wpatrywał się w jej usta. W zmieniającym natężenie świetle słonecznym to
lśniły jak jedwab, to matowiały jak welur. Gorący oddech panny Foxe muskał go po po-
liczku. Gabe położył dłoń na jej ramieniu.
Otworzyła oczy, zaskoczona, ale odchyliła głowę, by przyjąć pocałunek. Wargi
panny Foxe były słodkie, gorące i pachniały cydrem. Gabe mocniej przywarł do jej ust,
wolną ręką objął ją i przygarnął do niebie. Upajał się jej bliskością i smakiem jej warg.
Zapragnął więcej.
Nagle panna Foxe go odepchnęła. Potrzebował kilku sekund, żeby dotarło do nie-
go, że ona już go nie zachęca. Wypuścił ją, a ona szybko się od niego odsunęła i upadła
na piasek. Wstała i cofając się, dłonią zakryła usta.
Ta reakcja podziałała na niego jak kubeł zimnej wody. Czyżby się przestraszyła, że
chciał ją zniewolić? Nim zdążył zebrać myśli na tyle, by znaleźć właściwe słowa uspra-
wiedliwienia, panna Foxe powiedziała podniesionym głosem:
- Przepraszam! Nie chciałam pana odpychać, ale kiedy przyciągnął mnie pan tak
blisko, wróciły okropne wspomnienia. Nie mogłam inaczej. Przepraszam. Pan pewnie
pomyślał, że jestem wariatką.
- Ależ skąd! To ja panią przepraszam. Nie zamierzałem pani przestraszyć.
- To wyłącznie moja wina. Chciałam, żeby mnie pan pocałował. Pragnęłam tego
praktycznie od dnia, w którym się poznaliśmy. Kiedy pan to zrobił, byłam w ekstazie, ale
potem... Proszę o wybaczenie.
Gabe wszystkiego się domyślił. Podszedł do panny Foxe i delikatnie ujął ją za ra-
mię. Wielką przykrość sprawiło mu to, że się wzdrygnęła.
- Zrobił pani krzywdę? - zapytał.
Nie odpowiedziała od razu, zapatrzona w dal niewidzącym spojrzeniem.
- Nie - odrzekła wreszcie. - Właściwie nie.
Z kącików jej oczu stoczyły się łzy.
T L
R
- Bydlak! - Teraz on nie wytrzymał. - Zabiłbym go, gdybym mógł.
- Bardzo to rycerskie z pana strony, ale zło się stało i ponieważ się nie odstanie, nie
ma to już większego znaczenia.
- Jeśli z tego powodu wzdryga się pani ze wstrętem, gdy panią dotykam, dla mnie
ma to znaczenie.
- Czasami myślę, że chętnie bym go zabiła - wyznała Honoria. Schyliła się i pod-
niosła kawałek drewna wyrzucony na brzeg przez fale. - W jakąś bezksiężycową noc za-
czaiłabym się w ciemnej alejce i uderzyłabym, o, tak. - Wykonała drewnem pchnięcie jak
szpadą. - I jeszcze raz, i jeszcze raz! - Uderzała w pokrytą porostami skałę tak długo, aż z
drewna posypały się drzazgi. Rzuciła resztę na ziemię, uklękła na piasku i się rozpłakała.
W pierwszym odruchu Gabe zamierzał się wycofać, dać jej czas na odzyskanie pa-
nowania nad sobą. Jednak jej udręka była tak przejmująca, że nie potrafił tego zrobić.
Na myśl o tym, że jakiś lekkomyślny, znudzony życiem, pozbawiony zasad i ha-
mulców łotr zwabił w odosobnione miejsce i siłą zniewolił tę dumną istotę, skazał na
niesławę i zesłanie, ogarnął go gniew. Bardziej nieoczekiwane wszakże dla niego samego
było to, że zapragnął pocieszyć pannę Foxe. Choć obawiał się, że ona może go ode-
pchnąć, otoczył ją ramionami. Nie oponowała, przeciwnie przywarła do niego.
Czuł jej ciepło i zapach, wyobraził sobie, jak ściąga z niej ubranie, sztuka po sztu-
ce, jak pieści jej ciało - usta, ręce, nogi, piersi. Wezbrało w nim pożądanie, rzecz nie-
unikniona, ale chęć ukojenia jej smutku górowała nad cielesnymi pragnieniami.
Nie wyobrażał sobie, że mógłby wykorzystać jej rozpacz i uczynić coś, co stawia-
łoby go na równi z łajdakiem, który jej uchybił. Jednak nie zdołał się powstrzymać i po-
głaskał jedwabiste włosy panny Foxe, pocałował ją w czubek głowy. Ona wciąż płakała.
Teraz, gdy czuł ją tak blisko, pragnął jej jeszcze bardziej niż kiedykolwiek. Jeśli
miała mu się oddać, chciał, żeby to był jej wybór, dokonany z radością i w pełnym za-
ufaniu, a nie w akcie rozpaczy. Gdy szloch przeszedł w ciche pochlipywanie, a potem
ustał zupełnie, pozwolił jej odejść.
Szła chwiejnym krokiem. Musiała być zawstydzona uczynionym wyznaniem i sła-
bością, którą przed nim ujawniła. Czuł, że powinien ją zapewnić, że z tego powodu wca-
le nie myśli o niej gorzej.
T L
R
Odwróciła się do niego.
- Mam nadzieję, że mi pan wybaczy. Proszę mi wierzyć, zazwyczaj nie płaczę.
- Wiem, że nie. - Przypomniał sobie, jak dzielnie rzuciła się na ratunek tonącemu, a
potem w obronie Laurie. - Czuję się wyróżniony tym, że pozwoliła mi pani zobaczyć, jak
głęboko została zraniona.
- Fakt, że zmoczyłam panu fular i kamizelkę, obliguje mnie, jak sądzę, do wyja-
śnienia całej sprawy. Tym samym zrzucę wreszcie kamień z serca.
- Jeśli zechce pani mi o tym opowiedzieć, będę zaszczycony i chętnie wysłucham.
Wskazała kamień, na którym wcześniej siedzieli. Usiedli.
- Mam wrażenie, że już się pan domyślił, że powodem mojego pośpiesznego wy-
jazdu z Londynu był skandal. To długa i skomplikowana historia. Zacznę od tego, że
miałam narzeczonego, z którym się pokłóciłam. Wybieraliśmy się na bal. Powiedziałam
swojemu najstarszemu bratu, że jeśli narzeczony nie postąpi tak, jak sobie życzę, udo-
wodnię mu, że są inni mężczyźni gotowi spełniać moje zachcianki. Ku mojemu rozcza-
rowaniu, narzeczony nie przyszedł na bal, na którym zamierzałam flirtować z innymi,
aby wzbudzić jego zazdrość.
Gabe poczuł niejakie współczucie dla byłego narzeczonego panny Foxe.
- Późnym wieczorem lokaj przekazał mi ustną wiadomość, że mój narzeczony,
Anthony, czeka na mnie w ogrodowej altance. Pewna, że chce mnie przeprosić, pospie-
szyłam na spotkanie. W ogrodzie czekał jednak ktoś inny, nie Anthony. Na końcu ciem-
nej i odosobnionej alejki stał słynny w całym Londynie uwodziciel, mający najgorszą
sławę w towarzystwie z powodu licznych miłosnych podbojów. Pomyślałam, że pomyli-
łam drogę, i chciałam uciec, ale dogonił mnie i złapał. - Zadrżała. - W jednej chwili
związał mi ręce jedwabną linką i powiedział, że cieszy go, iż zdecydowałam się na tę
grę, zanim wsiąknę w małżeństwo z nudnym wybrankiem. Protestowałam, że nie wiem,
o czym mówi, i próbowałam się uwolnić. A on na to, że jeśli lubię, żeby było brutalnie,
to on z radością mnie zadowoli.
- Co za drań! - wykrzyknął Gabe, nie mogąc pohamować wściekłości. - Niech mi
pani wyjawi jego nazwisko, a wpakuję mu kulę w łeb!
T L
R
- Niestety, choć to zły człowiek, nie była to wyłącznie jego wina, Nieraz
przekraczałam granicę tego, co wypada młodym damom. Nie robiłam nic szczególnie
nagannego, ale potrafię zrozumieć, dlaczego miał prawo uważać, że liścik, który
rzekomo ode mnie otrzymał, był prawdziwy.
- Liścik? Od kogo?
- Nie wiem. Liścik, w którym zachęcam go do nawiązania ze mną romansu, zapra-
szam na bal i każę czekać na sygnał, który mu dam za pośrednictwem, lokaja, wyznacza-
jący godzinę spotkania w ogrodzie. Liścikowi towarzyszyła jedwabna linka.
- Myśli pani, że uczestniczyła w tym gospodyni balu?
- Nie sądzę. Ktoś, kto zorganizował tę intrygę, posłużył się osobą przebraną za lo-
kaja gospodyni nie tylko po to, żeby zwabić mnie do ogrodu na spotkanie z owym męż-
czyzną. Chodziło o to, aby powiadomić o naszym rzekomym tète-à-tète mojego brata i
narzeczonego. Chociaż mnie wydawało się, że walczę z prześladowcą całą wieczność, w
rzeczywistości musiało upłynąć niewiele czasu, gdy w alejce znaleźli się mój brat
Marcus, Anthony i kilku ich przyjaciół. Marcus potwierdził potem, że dostał za pośred-
nictwem tego lokaja wiadomość od swojego przyjaciela, który widział, jak wymykam się
do ogrodu w towarzystwie obcego mężczyzny.
- Pospieszyli pani na ratunek?
- Tak, ale było już za późno, żeby uratować moja reputację. Bo widzi pan, kiedy
on... - Głos jej się załamał.
- Wystarczy. - Złapał ją za ramiona, wstrząśnięty opowieścią. - Niech pani nie koń-
czy!
- Ale ja... muszę skończyć.
- Kiedy mnie związał, opierałam się ze wszystkich sił. Wyrywałam się, kopałam,
gryzłam, ale to chyba rozpalało go jeszcze bardziej. Kiedy nas odkryto, miałam podarty
stanik sukni i poszarpaną spódnicę.
- Czy pani brat nie położył go na miejscu trupem?
- Myślę, że pierwsze, co przyszło mu do głowy, to osłonić mnie przed wzrokiem
towarzyszących mu dżentelmenów. A po drugie, kiedy Marcus zażądał wyjaśnień, on
oznajmił na cały głos, że sama zaproponowałam spotkanie, a on, będąc dżentelmenem,
T L
R
nie odmówił kobiecie. Muszę dodać, że słysząc nadbiegających, rozwiązał pętlę
cą moje ręce. Śmieszki i kąśliwe uwagi, z jakimi przyjęte zostało to wyjaśnienie, świad-
czyły o tym, że mu uwierzono.
- Brat zabrał panią do domu? - Gabe pomyślał, że przynajmniej pod tym względem
brat panny Foxe zrobił, co należało.
- Tak. Marcus okrył mnie frakiem i przeprowadził przez krąg zgromadzonych
mężczyzn... a oni stali i patrzyli.
- A gdy już panią stamtąd wyprowadził, nie wrócił, żeby rozprawić się z tym łajda-
kiem?
- Był wściekły na mnie. Wiedział, że chciałam dokuczyć Anthony'emu, i uwierzył,
że rzeczywiście umówiłam się na spotkanie. Zapewniałam go o swojej niewinności, ale
nie dał się przekonać. Uznał za niemożliwe, by ktoś zastawił na mnie pułapkę. Zarzucił
mi, że kłamię, chcąc uniknąć kary za okrycie rodziny hańbą. To mnie bolało najbardziej.
Przyznaję, wiele razy popełniałam różne głupstwa, ale nie kłamałam.
Honoria zeskoczyła z kamienia i ruszyła skrajem plaży. Gdy chwilę później stanęła
i się obejrzała, była spokojniejsza.
- Natychmiast po tym incydencie wyjechałam z Londynu, ale nie do naszej wiej-
skiej posiadłości, jak nakazał mi Marcus - podjęła zwierzenia. - Poszukałam schronienia
u ciotki mojej matki. Ma buntowniczą naturę, jak zapewne pan słyszał, więc przygarnęła
mnie bez wahania. Tak się tu znalazłam. Skompromitowana i opuszczona przez rodzinę.
- Narzeczony nie stanął po pani stronie?
- Nie. Należał do tych, którzy naigrawali się ze mnie tamtego wieczoru. Nie mógł
się doczekać zerwania.
- W takim razie jest niewiele lepszy od tamtego łajdaka - orzekł Gabe, zdegusto-
wany zachowaniem mężczyzny, który nie udzielił wsparcia przyrzeczonej sobie kobiecie.
- Zasługuje pani na kogoś lepszego.
- Możliwe. - Honoria machnęła lekceważąco ręką. - W każdym razie, dziękuję pa-
nu za cierpliwość, z jaką wysłuchał pan mojej smutnej opowieści. - Uśmiechnęła się bla-
do. - Chociaż może zamiast użyczać mi ramienia, na którym mogłam się wypłakać, trze-
ba było puknąć mnie w głowę, bym się opamiętała. Lepiej wracajmy.
T L
R
Zawróciła na ścieżkę wiodącą na szczyt klifu. Gabe jednak nie zamierzał zlekce-
ważyć tego, co usłyszał.
- Jeszcze nie jest za późno - powiedział.
- Nie za późno? Na co? - Przystanęła.
- Aby się dowiedzieć, kto zwabił panią i tego łajdaka do ogrodu i zaalarmował to-
warzystwo. Nie za późno, żeby go znaleźć i ukarać. Jestem nawet gotów pożyczyć pani
szpadę, choć będzie pani chyba musiała siłą mnie hamować, bym pierwszy nie przeszył
go nią na wylot.
- Sugeruje pan, że moglibyśmy...
- Przeprowadzić dochodzenie? Dowiedzieć się, kto to zaplanował i zrealizował?
Tak. Ktoś zadał sobie trud, żeby zniszczyć pani dobre imię.
Honoria patrzyła z niedowierzaniem na kapitana.
- Pan zrobiłby to dla mnie?
- Niech pani założy, że to dla mnie kwestia honoru. Proszę się zastanowić, z kim,
oprócz narzeczonego, była pani pokłócona. Kto mógł zyskać na pani upadku? Kogo za-
uważyła pani w ogrodzie tamtego wieczoru? Proszę mi powiedzieć wszystko, co pani
pamięta.
T L
R
Rozdział piętnasty
Powinnam się czuć upokorzona, pomyślała Honoria. Otworzyłam się przed męż-
czyzną, na którego podziwie bardzo mi zależy. Opowiedziałam historię swojego upadku,
ale wcale nie czuję się upokorzona, tylko... wolna.
Napad panicznego strachu, któremu nie potrafiła się oprzeć, gdy kapitan wziął ją w
ramiona, zaskoczył Honorię. Najwyraźniej lord Barwick zranił ją głębiej, niż sądziła.
Być może źle robiła, że starała się wyprzeć z pamięci wydarzenia tamtego wieczoru.
Okazało się, że w chwili słabości mogą powrócić, jak to stało się dzisiaj.
Opowiadając kapitanowi ze wszystkimi detalami to, co do tej pory kryła przed
światem, poczuła się oczyszczona. Wbrew oczekiwaniom, on zamiast patrzeć na nią ze
wstrętem, był poruszony niesprawiedliwością, która ją spotkała. Co więcej, oferował jej
nie tylko współczucie, lecz także coś, czego nie proponowała nawet ciotka Foxe, która
jej wierzyła i współczuła, a mianowicie pomoc w rozwikłaniu zagadki, kto i dlaczego
wyrządził jej krzywdę.
Honoria poczuła, że zamiast być bezbronną ofiarą, pionkiem w czyjejś grze, może
działać. Nawet gdyby wymierzenie sprawiedliwości okazało się poza zasięgiem, mogła
przynajmniej mieć nadzieję, że spojrzy z pogardą w twarz osoby, która zniszczyła jej ży-
cie.
- Rzecz w tym, że nie jestem pewna, co zapamiętałam - powiedziała.
- Ponieważ ciotka czeka na panią, lepiej będzie, jeśli pani zacznie od razu.
- Z kim byłam pokłócona w tamtych dniach w Londynie? Nie potrafię sobie przy-
pomnieć nikogo poza Anthonym. Nie sądzę także, by ktoś skorzystał na mojej kompro-
mitacji. Oczywiście, były młode kobiety, które zazdrościły mi powodzenia wśród męż-
czyzn, ale ja byłam zaręczona. Żadnej z nich nie sprzątnęłam sprzed nosa księcia czy
markiza. Zastanawiałam się nad tym długo i doszłam do wniosku, że musiał się za tym
kryć jakiś mężczyzna. Nie mam pojęcia, z jakiego powodu to zrobił.
- Może jakiś zazdrosny odrzucony konkurent chciał się zemścić za to, że wybrała
pani innego?
T L
R
- Brałam to pod uwagę. Jednakże, chociaż miałam wielu starających się, a niektó-
rzy twierdzili, że nie otrząsną się ze smutku po moich zaręczynach, uważam, że mówili
tak ze zwykłej galanterii. Większość z nich to nieopierzeni młodzieńcy, którzy lubili po-
flirtować, ale wcale nie było im spieszno do ołtarza. Nie przypominam sobie żadnego,
który mógłby się poczuć na tyle wzgardzony, żeby uknuć intrygę.
- A może pani rodzina miała wrogów, którzy postanowili uderzyć poprzez panią?
Może ktoś mścił uwiedzioną siostrę? Albo jakaś mężatka szukała rewanżu za kompromi-
tację w oczach męża i własnej rodziny?
W pierwszej chwili Honorię rozśmieszyła absurdalność podobnego zarzutu, ale za-
stanowiła się nad nim głębiej.
- Nie sądzę - odrzekła. - Mój ojciec od lat niedomagał, zresztą, jest bardzo oddany
matce. Najstarszy brat to chodzący wzór poprawności, nie potrafię sobie wyobrazić, by
wykorzystał jakąś kobietę, bez względu na to, czy pannę, czy mężatkę. Jeśli zaś chodzi o
drugiego...
- Tego, który jest w wojsku?
- Tak. - Uśmiechnęła się. Zrobiło się jej ciepło na sercu jak zawsze, gdy myślała o
Halu. - On cieszy się co prawda opinią hulaki i uwodziciela, ale o ile wiem, ograniczał
się do wdów i kobiet dość swobodnych obyczajów.
- A może zaistniał spór z inną rodziną?
- Był pewien skandal - odparła po głębszym zastanowieniu - sięgający młodych lat
ojca. Chyba mnie nie było jeszcze na świecie. Jakiś odprysk tej sprawy dał o sobie znać
kilka miesięcy temu, ale potem wszystko ucichło. Nam, dzieciom, nigdy o takich spra-
wach nie mówiono, a jeśli cokolwiek mówiono, to niczego istotnego nie zapamiętałam.
Może zapytam ciotkę Foxe.
- To dobry pomysł. Może też sama pani sobie cos przypomni później. Wróćmy do
wieczoru, kiedy odbywał się bal. Czyją obecność pani zapamiętała, oprócz brata i narze-
czonego?
- Papa nie czuł się dobrze, mama została więc z nim w domu. Nasza dotychczaso-
wa guwernantka, panna Price, uciekła od nas i wyszła za mąż, a mama nie zdążyła zaan-
gażować nowej, więc mnie i mojej siostrze Verity towarzyszył brat Marcus. U lady Dar-
T L
R
lington było to samo towarzystwo, co zazwyczaj. Nie zauważyłam, by ktoś mi się spe-
cjalnie przyglądał. Nikt nie był na mnie zły. Przykro mi, ale z tego niewiele wynika.
- Kto, oprócz pani brata i narzeczonego, wybiegł szukać pani w ogrodzie?
Honoria wytężyła pamięć, ale wszystko, co wydarzyło się od chwili, gdy Barwick
przestał ją krępować, spowijała mgła, zupełnie jak w złym śnie.
- Nie potrafię powiedzieć. Myślę, że przyjaciele Anthony'ego. - Zadrżała, bo jedna
postać wyłoniła się z owej mgły. - Wicehrabia Keddinton, bliski znajomy ojca, którego
nie lubiłam. Patrzył, jakby chciał mnie przewiercić wzrokiem na wylot.
- Czy mogły dzielić go z pani ojcem jakieś nieporozumienia? - drążył Gabe.
- Wątpię. Od dawna przyjaźnił się z naszą rodziną. Był nawet ojcem chrzestnym
mojej siostry.
Honoria uzmysłowiła sobie, że obie z Verity, gdy już dorosły, uważały, iż jest coś
krępującego w sposobie, w jaki im się przypatrywał lord Keddinton. Ponieważ nigdy nie
zrobił niczego niestosownego, nie wspominały o tym bratu.
- Marcus prawdopodobnie poprosił go o pomoc - ciągnęła. - Jeśli mnie z niewia-
domego powodu nie lubił, nie potrafię sobie wyobrazić, jaką korzyść przyniosłaby mu
moja publiczna kompromitacja.
- Nikogo oprócz niego pani nie pamięta? - Gdy potrząsnęła głową, Gabe zadał ko-
lejne pytanie: - Co się wydarzyło, gdy pojawił się pani brat?
Okazało się, że przypomnieć sobie sekwencje wypadków jest jeszcze trudniej, niż
rozpoznać blade twarze wyłaniające się z ciemności.
- Walczyłam desperacko i nagle byłam wolna. Marcus znalazł się przy mnie, zdjął
frak i okrył mnie. Krzyczał coś do tego łajdaka, po czym pośpiesznie zaprowadził mnie
do szatni. Drżałam na całym ciele, gdy odbierał moje okrycie. Oddałam mu frak i otuli-
łam się peleryną, żeby nie było widać podartej sukni. Peleryna! - Przypomniała sobie
Honoria w nagłym przebłysku pamięci. - Odkryłam to dopiero kilka dni później, w dro-
dze z Londynu, kiedy szukałam chusteczki, którą nosiłam zazwyczaj w kieszonce ukrytej
w podszewce. Było tam małe szkiełko. Ktoś je tam umieścił, bym je znalazła po pewnym
czasie.
- Szkiełko?
T L
R
- Tak. Znaczenie było dość łatwe do odcyfrowania. Było oszlifowane jak drogi
kamień i wypolerowane po jednej stronie, a po drugiej surowe, niewykończone. Miało mi
przypominać, że ja, którą zwano Brylantem Londynu, jestem teraz warta w oczach socje-
ty i własnej rodziny tyle, co bezwartościowy kawałek szkła.
Kapitan pokręcił głową z niedowierzaniem. Nagle nasunęła mu się pewna myśl.
- Twierdzi pani, że szkiełko z jednej strony było oszlifowane jak brylant? Czy na-
zwisko Carlow mówi coś pani?
Honoria oniemiała. Odgadł jej tożsamość? Jakim sposobem?
- Jestem... spokrewniona z Carlowami. Dlaczego pan pyta?
- Spotkałem kiedyś w naszej gospodzie Cygana nazwiskiem Stephano Beshaley.
Chwalił się, że specjalizuje się w handlu brylantami i ma klientów w wysokich sferach
Londynu. Twierdził, że łączą go koneksje z prominentną londyńską rodziną Carlowów.
Wysoki, szczupły, elegancki, ubiera się dość krzykliwie. Maniery angielskie, ale śniada
cera i nieuchwytny obcy rys w wyglądzie wskazują na cygańskie pochodzenie.
Opis przypomniał Honorii pewne zdarzenie.
- Handlarz drogimi kamieniami? Tak, przypominam sobie, że kogoś takiego spo-
tkałam u jubilera w dniu, w którym pokłóciliśmy się z Anthonym. Dostarczył kamienie,
które pokazywał nam złotnik. Ten komplet bardzo mi się podobał, bo oprawa była na-
prawdę kunsztowna, a brylanty doskonałej jakości. Jubiler przedstawił dostawcę, który
nam się ukłonił, ale nie przypominam sobie, by podano nam jego nazwisko.
Nagle przed oczyma stanął jej jeszcze inny obraz. Pewien szczegół, którego do-
tychczas nie wyłowiła z zamętu wydarzeń owego nieszczęsnego wieczoru.
- W ogrodzie był ktoś taki! - wykrzyknęła. - Na samym końcu tłumu gapiów. Śnia-
da cera, lekko egzotyczne rysy twarzy. Nie zdawałam sobie z tego sprawy aż do teraz.
Może to on umieścił szkiełko w kieszeni peleryny?
- Mógł stać za całą intrygą?
- Ale jaki miałby powód? To człowiek spoza naszej sfery. Jestem pewna, że był w
ogrodzie lady i Darlington. Mógł zostać wynajęty do podrzucenia tego szkiełka przez tę
samą osobę, która zaangażowała fałszywego lokaja, aby dostarczał komu trzeba wiado-
mości. Przez człowieka, który to wszystko zaplanował i zrealizował.
T L
R
- Jeśli ma cygańską krew w żyłach, to prawdopodobnie stać go na zemstę. Może
ktoś z pani rodziny wyrządził krzywdę jemu lub komuś z jego klanu.
- Niewykluczone, ale trudno mi sobie wyobrazić, kto i dlaczego. Matka posiada bi-
żuterię wielkiej wartości, ale to przeważnie przedmioty przechodzące z pokolenia na po-
kolenie w rodzinie. Marcus mógł coś kupować dla swojej młodej żony i prawdopodobnie
Hal też nieraz robił zakupy dla kolejnych przyjaciółek, nie wyobrażam sobie jednak, by
nie płacili odpowiedniej ceny lub w ogóle nie regulowali rachunków, A jeśli nawet?
Zrujnowanie reputacji siostry za odmowę spłaty długów to przesada, nawet jak na Cyga-
na.
- A więc jest pani pewna, że handlarz brylantów był w ogrodzie owej feralnej no-
cy?
- Tak, jestem pewna.
- W takim razie zaczniemy od tego. Trzeba porozmawiać z pani bratem. Gdyby od
razu zaczął dochodzenie, nie musielibyśmy szukać śladu, który zdążył wystygnąć.
- Jeszcze kilka tygodni temu nie przypuszczałam, że będę broniła brata, ale teraz
widzę te sprawy jaśniej niż wtedy. Mając żonę w odmiennym stanie i chorego ojca, mu-
siał się martwić, że skandal niekorzystnie wpłynie na ich zdrowie. Niepokoił się także o
to, jak zaważy on na przyszłości mojej młodszej siostry. Honoria uprzytomniła sobie, że
nadal nie rozpieczętowała listu od Marcusa. Uśmiechnęła się blado. Gdybym nie była
lekkomyślna i samowolna, nie przysparzała bratu kłopotów, może by uwierzył w moje
zapewnienia o niewinności. Mnie samej trudno było we wszystko, co się zdarzyło, uwie-
rzyć.
- Niekiedy prawda wydaje się kłamstwem.
Mówił o niej, czy o sobie? - zadała sobie w duchu pytanie Honoria.
- W każdym razie nie winię Marcusa, że skazał mnie na wygnanie. Nałożona na
mnie kara jest usprawiedliwiona - stwierdziła.
- Bez względu na błędy, jakie pani popełniała w przeszłości, brat powinien ufać
pani poczuciu honoru - zauważył.
Wzruszył ją wiarą w jej honor.
T L
R
- Nie miałam nic przeciwko wyjazdowi z Londynu, bo to mogło uratować szanse
mojej siostry. Ona jest tak stateczna, że czasami doprowadzała mnie do rozpaczy, ale jest
także lojalna i szczera. Teraz widzę, że jej nie doceniałam. Może trzeba coś utracić, żeby
to docenić.
- Na przykład pozycję w społeczeństwie?
- Gdyby pan wiedział, jak nisko ją cenię! Natomiast honor, poczucie bezpieczeń-
stwa wśród bliskich, które traktowało się jako oczywistość... Ich utrata ogromnie boli.
Kapitan wydawał się uderzony tą uwagą, jakby po raz pierwszy dotarła do niego
prosta prawda.
- Domyślam się, że nie wyjawi mi pani nazwiska swojego uwodziciela?
- Nie wyjawię. Na przekór temu, co mówiłam wcześniej, sądzę, że ukaranie go nic
by nie dało. Nie, żebym pomniejszała jego winę, ale w całej tej intrydze on także był
pionkiem, podobnie jak ja.
- Z tą różnicą, że wyszedł bez szwanku.
- Ten świat jest tak urządzony. Rozpustnik uchodzi cało, bo ściganie go oznaczało-
by dalsze nagłaśnianie skandalu, a prawdziwy winny i tak nie zostałby ujawniony.
- Niestety. Chociaż możliwość dobrania mu się do skóry poprawiłaby samopoczu-
cie.
- Jeśli zagadka kiedykolwiek zostanie wyjaśniona, zastrzegam sobie prawo pierw-
szeństwa do osobistego pomszczenia krzywdy - powiedziała Honoria.
Odczuła wielką ulgę, że zdobyła się na wyznanie. Zrzuciła brzemię udręki, jakby
uwolniła się od podartej sukni, w której wymykała się w niesławie z balu. Nagle kapitan
wydał się jej bliższy niż ktokolwiek.
Oto mężczyzna, który wysłuchał jej zwierzeń i nie odwrócił się od niej. Mężczy-
zna, który, jak się wydaje, uwierzył jej bez zastrzeżeń i potępił zło, które jej wyrządzono,
jak nikt z jej rodziny, z wyjątkiem ciotki. Mężczyzna ten trzymał ją w ramionach tak sa-
mo jak lord Barwick i pożądał jej, ale wypuścił ją bez słowa sprzeciwu. Ofiarował jej po-
cieszenie. Nie musiała się obawiać, że będzie próbował wykorzystać jej strapienie.
T L
R
Nagle zapragnęła go pocałować. Nie tylko po to, aby znowu poczuć na wargach
jego usta, ale także dlatego, żeby udowodnić sobie i jemu, że potrafi się schronić w jego
ramionach bez obawy.
- Dziękuję, że pan mi uwierzył - powiedziała miękko, po czym przybliżyła twarz
do jego twarzy i wargami dotknęła jego ust.
T L
R
Rozdział szesnasty
Gabe nie mógł uwierzyć, mając w świeżej pamięci jej wcześniejszą reakcję, że
panna Foxe sama zechciała go pocałować. Potrzebował dobrej chwili, by jego ospały
umysł upewnił go, że to prawda, a nie wybryk fantazji. Tym razem nie zawiedzie jej za-
ufania. Obejmie ją tak delikatnie i niewinnie, że koszmarne wspomnienie walki o uwol-
nienie się z uścisków niechcianego mężczyzny pochłonie niepamięć. Splótł ręce za ple-
cami, żeby nie ulec pokusie i nie otoczyć jej ramionami, nie przyciągnąć do piersi. Po-
stanowił ograniczyć się do pocałunku; wziąć tylko to, co mu była gotowa dać. Wiedział,
że dzisiaj nie zaspokoi pożądania, które w nim rozpaliła.
Stykali się tylko ustami dopóty, dopóki panna Foxe nie zarzuciła mu rąk na szyję.
Powoli, żeby jej nie spłoszyć, otoczył ją ramionami i przyciągnął do siebie. Z westchnie-
niem przywarła do niego całym ciałem i wtedy Gabe pogłębił pocałunek. W pewnym
momencie uzmysłowił sobie, że jeśli się od niej natychmiast nie odsunie, będzie zgubio-
ny. Zmusił się do wykonania kroku w tył.
- Teraz moja kolej na podziękowanie - powiedział głuchym głosem.
- Myślę, że wdzięczność powinna być obopólna.
- Nawet sobie pani nie wyobraża, jak chciałbym panią namówić, by została tu ze
mną, ale musi pani wracać do domu, zanim ciotka zacznie się martwić.
- Chyba tak - przyznała z westchnieniem. Gabe'a niewymownie ucieszył żal po-
brzmiewający w jej głosie. - Jeszcze raz dziękuję, że był pan taki miły i rozważny. Jak
już pan wie, rozwaga nie należy do moich zalet - dodała ze śmiechem.
- Ani do moich. Może pomożemy sobie nawzajem udoskonalić swoje charaktery.
- Podoba mi się ten pomysł.
- Zaczniemy? - Podał jej ramię.
Wciąż pod wrażeniem chwili, wspinali się ścieżką wiodącą do kamiennego ko-
ściółka w zgodnym milczeniu. Odnaleźli swoje uwiązane konie.
- Zamierza pan przeprowadzić dochodzenie? - zapytała Honoria, siedząc w siodle i
ustawiając Psotkę w kierunku Foxeden.
T L
R
- Tak. Pierwszym krokiem będzie odnalezienie handlarza brylantów. Na margine-
sie, jak się nazywał jubiler, u którego spotkała pani tego handlarza?
- Phillips, z Bond Street. - Popatrzyła na Gabe'a z wahaniem, wreszcie zapytała: -
Będąc w Londynie, nie skontaktuje się pan z Carlowami? Zapewne domyśla się pan, że
nie jestem z nimi obecnie w najlepszych stosunkach.
- Nie skontaktuję się z pani znamienitymi krewnymi bez pani zgody. Z całą pew-
nością nie wcześniej niż wtedy, gdy będę miał w ręku coś więcej poza podejrzeniami
niepopartymi dowodami.
- Dziękuję - odparła z widoczną ulgą. - Myślę, że z czasem pogodzę się z nimi, te-
raz jednak nie jestem na to gotowa.
- Jeśli nie udzielili pani lepszego wsparcia niż pani brat, to potrafię zrozumieć pani
niechęć do utrzymywania z nimi kontaktów.
- Zapewniam pana, że tak właśnie było - zapewniła sucho. Klacz przestępowała
niecierpliwie z nogi na nogę. Panna Foxe uspokoiła ją ściągnięciem wodzy. - Jeszcze raz
chcę panu podziękować za pana uprzejmość i za pokazanie mi tego miejsca. Jeśli nie ma
pan nic przeciwko temu, przyprowadzę tu Evę, żeby je naszkicowała.
- Proszę bardzo. Chętnie zobaczę rezultat jej pracy. Postaram się dostarczyć pani
wkrótce potrzebne informacje.
Panna Foxe nie wyglądała na przekonaną, ale uśmiechnęła się i odjechała. Gabe
patrzył w ślad za nią dopóty, dopóki nie znikła za zakrętem. W drodze do gospody nie
zwracał uwagi na piękno nadmorskiego klifu, tylko sporządzał w myślach listę spraw do
załatwienia w związku z wyjazdem.
Rozmowa utwierdziła go w przekonaniu, że powinien udać się do Londynu bez-
zwłocznie. Pocztowym dyliżansem obróci tam i z powrotem w ciągu niecałego tygodnia.
Uśmiechnął się do siebie z przekąsem. Był tak zajęty panną Foxe, że zupełnie zapomniał,
po co szedł na plebanię, No cóż, spotkanie z Williamem Darbym w sprawie interesów
musi zaczekać.
Panna Foxe wspomniała o zamiarze wypytania ciotki o stary skandal w rodzinie
Carlowów. Może on także powinien zadać jej kilka pytań na ten temat. W Londynie by-
wał rzadko, nie znał tam nikogo z bardziej prominentnych rodzin. Prawdopodobnie nie
T L
R
uda mu się poznać kogoś, kto mógłby coś wiedzieć o sprawie. Jeśli nawet taką osobę po-
zna, to wątpliwe, czy zechce ona o tym rozmawiać z kimś, kto nie ma żadnego związku z
Carlowami.
Wybiorę się do Foxeden nazajutrz, postanowił.
Lady Foxe, najznamienitsza dama w całej okolicy, zawsze traktowała go życzliwie,
gdy widywali się w kościele albo w gospodzie, gdzie zatrzymywała się, by się napić cy-
dru. Gabe nie żywił złudzeń, że zostanie przyjęty jako gość albo jako mile widziany zna-
jomy kuzynki. Zauważył jednak, że starsza pani była bardzo przywiązana do młodszej
krewniaczki, więc jeśli on wyjaśni swoje zamiary, prawdopodobnie uzyska od niej in-
formacje, które mogłyby mu pomóc ustalić, kto skrzywdził Marie Foxe.
Starej damie byłoby niewątpliwie łatwiej zaaprobować jego przyjaźń z kuzynką,
gdyby ujawnił, kim naprawdę jest, ale im mniej ludzi w Kornwalii to wiedziało, tym
mniejsza szansa, że plotki o jego zajęciu dotrą do brata. Gdyby Nigel dowiedział się,
czym trudni się jego młodszy brat, nie miałby skrupułów, by nasłać na niego szpiegów,
którzy uprowadziliby go do Irlandii, zanim uwięzienie w Anglii okryłoby hańbą rodzinę.
Wieczór Gabe spędził na „Rybitwie", ustalając z załogą ostatnie szczegóły czeka-
jącego ich rejsu, oraz na pakowaniu. Do Foxeden wyruszył następnego dnia bliżej połu-
dnia.
Ładna zarumieniona z radości pokojówka, w której rozpoznał siostrę Dickina,
Tamsyn, zaprowadziła go do niewielkiego salonu na tyłach domu. W pokoju tym praw-
dopodobnie pani domu przyjmowała prawników i dostawców, domyślił się Gabe. Miłym
zaskoczeniem był fakt, że gospodyni nie kazała na siebie czekać.
- Wizyta przystojnego i cieszącego się dobrą opinią w okolicy młodego człowieka
pochlebia mi - zaczęła od drzwi. - Ponieważ zdarzało się już panu przejeżdżać w pobliżu
i nie wstąpić do Foxeden, mniemam, że dzisiejsze odwiedziny są związane z goszczącą u
mnie kuzynką.
- Tak jest istotnie, szanowna pani - potwierdził Gabe i się ukłonił. - Jak pani za-
pewne wie, panna Foxe i ja zawarliśmy znajomość przy okazji wspólnej pracy w szkole
pastora Gryffda. Czuję się uprzywilejowany tym, że zaoferowała mi swoją przyjaźń, a
wczoraj wyróżniła mnie jeszcze bardziej, udzielając informacji o wydarzeniach, które
T L
R
sprowadziły ją do Kornwalii. Informacji, które, jestem tego pewny, wstrząsnęły panią,
gdy je pani poznała, tak samo głęboko jak mną.
- Kuzynka wyjawiła panu, w jakich okolicznościach znalazła się w Kornwalii? -
Lady Foxe uniosła ze zdziwienia brwi.
- Tak, szanowna pani. Odnoszę wrażenie i przypuszczam, że pani musiała myśleć
tak samo, że pani kuzynkę haniebnie wykorzystano. Jako człowiek honoru, oburzony ta-
ką niesprawiedliwością, uważam, że ktoś powinien podjąć próbę naprawienia wyrzą-
dzonego jej zła lub przynajmniej ujawnić tożsamość osoby lub osób za to odpowiedzial-
nych. Zwracam się do pani z prośbą o umożliwienie mi tego zadania.
Lady Foxe przez dłuższą chwilę w milczeniu przypatrywała się kapitanowi.
- Co powiedziała panu moja kuzynka? - zapytała wreszcie.
Gabe był pełen uznania dla jej ostrożności. Zrelacjonował zwięźle fakty, które
ujawniła mu panna Honoria. Starsza pani kiwała głową, słuchając. Na koniec podzielił
się z nią informacją o cygańskim handlarzu brylantów, którego panna Foxe spotkała u
jubilera.
- Najwyraźniej zdobył pan zaufanie kuzynki, kapitanie Hawksworth. Wielkie to
osiągniecie, zważywszy na jej ostatnie doświadczenia - odezwała się lady Foxe. - Co za-
mierza pan z tym uczynić?
- Przynajmniej wyjaśnić okoliczności, w jakich przygotowano tę intrygę, i wyśle-
dzić jej sprawcę. Nie mam wystarczającej wiedzy prawniczej, by orzec, czy pani kuzynce
przysługuje droga prawna, nie mam też odpowiednich znajomości, by wysondować, czy
w przypadku udowodnienia jej niewinności odzyska ona dawną pozycję towarzyską.
Jednak zamierzam zrobić, co się da.
- To prawda, że byłam tak samo poruszona jak pan, kiedy kuzynka wprowadziła
mnie w okoliczności towarzyszące jej ucieczce do Kornwalii. Z wielką ochotą pomogę
panu w prowadzonym śledztwie. Czego pan oczekuje?
- Wydaje mi się, że ten Cygan został wynajęty przez prześladowcę panny Foxe.
Nie przychodzi jej do głowy nikt, kto czułby do niej tak wielką animozję, by chciał ją
zniszczyć. Skłaniam się ku takiemu samemu wnioskowi. Uważam, że musi być inne wy-
jaśnienie. Może ktoś ma pretensję do jej rodziny. Wspominała o pewnym skandalu z cza-
T L
R
sów młodości jej ojca, dotyczącym krewnych, Carlowów, ale nie znała bliższych szcze-
gółów. Czy pani wie coś na ten temat?
- Chodzi o skandal dotyczący... krewnych, Carlowów? - zapytała lady Foxe. - Nig-
dy nie skojarzyłabym wydarzeń sprzed kilku tygodni z tym, co miało miejsce przed laty.
- A co takiego miało miejsce?
- Przykro mi, ale wiem tylko tyle, że moja siostrzenica Anne... to jest matka panny
Marie, była tym mocno poruszona. Aby zejść z oczu londyńskim plotkarzom, odwiedziła
mnie z dziećmi, co zdarzało się niezmiernie rzadko. Żyjąc tak daleko od Londynu, nie
miałam wyczerpujących informacji, a ponieważ nie byłyśmy zanadto zżyte z Anne, nig-
dy jej o nic nie pytałam, a i ona nie kwapiła się z wprowadzeniem mnie w szczegóły.
- Cóż, i tak pojadę do Londynu. Czy mogłaby pani polecić mnie komuś, kto pamię-
tałby, co się wtedy wydarzyło?
- Mogę pana odesłać do mojej przyjaciółki, lady Alicii Porter. Mieszka w Londynie
i zna każdego, kto się liczy w towarzystwie. Lady Alicia na pewno wie o każdym więk-
szym skandalu, a jeśli sama nie wie, to zna kogoś, kto wie. Proszę zaczekać, napiszę pa-
nu list polecający. Zaraz wracam.
Czekając na lady Foxe, Gabe chodził tam i z powrotem po salonie. Poczuł przy-
pływ nadziei, że uda mu się dotrzeć do osób, mogących udzielić pożytecznych informa-
cji.
- Jestem niezmiernie zobowiązany - podziękował za opieczętowaną kopertę, którą
po powrocie do salonu wręczyła mu lady Foxe.
- Leży mi na sercu dobro kuzynki. Mogę pana zapytać, kapitanie Hawksworth, dla-
czego pan to robi?
- Podziwiam ją. Oburza mnie niesprawiedliwość dotykająca niewinną osobę. Na-
wet jeśli zło okaże się nie do naprawienia, to wyjaśnienie całej sprawy, o ile do tego doj-
dzie, pomoże pannie Foxe w dalszym życiu.
- Powiada pan, że ją podziwia. Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, że jeśli panu się
powiedzie, jeśli jej niewinność zostanie udowodniona i odzyska ona utraconą pozycję
towarzyską, przywróci ją pan do życia, które was rozdzieli i prawdopodobnie na zawsze
utraci pan jej przyjaźń?
T L
R
- Mówi pani, że panna Marie Foxe, krewna wpływowej rodziny Carlowów, znaj-
dzie się poza zasięgiem niejakiego kapitana Hawkswortha z „Rybitwy"? - wypalił prosto
z mostu. - Tak, zdaję sobie z tego sprawę.
- Myślę, że czuje pan do niej coś więcej niż podziw - powiedziała łagodnym gło-
sem lady Foxe.
Gabe nie wiedział, jak głębokie są jego uczucia. Jedno było pewne: bardzo zależało
mu na szczęściu panny Foxe i był gotów zrobić wiele, by jej pomóc. Ponieważ jego po-
zycja społeczna była o wiele wyższa, niż mogła przypuszczać lady Foxe, miał nadzieję,
że kiedy jej kuzynka odzyska dobrą reputację, a on nie zniszczy swojej przed opuszcze-
niem Kornwalii, będzie mógł liczyć na wspólną przyszłość. Na razie nie był gotowy
ujawniać swojej rzeczywistej sytuacji.
- Czy możliwe, by mężczyzna, który spotka tak dzielną i ekscytującą istotę, mógł
nie ulec jej czarowi? - zapytał.
- Istotnie, jest ona dzielną, urodziwą i mądrą dziewczyną, ale została głęboko zra-
niona. Byłabym tak samo zagniewana, jak pan wydaje się zagniewany teraz, gdyby ja-
kiś... lekkomyślny hulaka ponownie ją zranił.
Gabe zrozumiał zawoalowaną groźbę.
- Przysięgam uroczyście, że pragnę jedynie szczęścia pani kuzynki.
Wytrzymał badawcze spojrzenie lady Foxe.
- Wierzę - rzekła po dłuższej chwili. - Życzę panu powodzenia, kapitanie, we
wszystkich pańskich przedsięwzięciach.
- Dziękuję szanownej pani. Proszę przekazać moje uszanowania kuzynce. Ponie-
waż moja obecność w Kornwalii stanie się wkrótce niezbędna, zamierzam wyjechać do
Londynu jeszcze dzisiaj i nie będę miał okazji się z nią pożegnać.
- Nie porozmawia pan z nią przed wyjazdem?
- Nie, zamierzam wyruszyć bezzwłocznie. Coś nie w porządku? - Gabe wyczuwał
niepokój starszej pani. - Jest jakiś powód, żebym nie wyjeżdżał zaraz?
- Nie - zaprzeczyła lady Foxe. - Nie będę się wtrącać. Jeśli powinien pan o czymś
usłyszeć, to tylko bezpośrednio od mojej kuzynki. Mam jej przekazać jedynie uszanowa-
nie?
T L
R
- Proszę jej powiedzieć, że czuję się zaszczycony jej przyjaźnią i że zrobię
wszystko, co w mojej mocy.
Lady Foxe wyciągnęła doń rękę.
- Gdy odnajdzie pan tego łotra, kapitanie, proszę go poczęstować dodatkowym cio-
sem w szczękę ode mnie.
- Uczynię to z wielką przyjemnością. - Hawksworth uśmiechnął się od ucha do
ucha.
Odprowadziła go do drzwi. W progu przyjrzała mu się uważnie.
- Mam nadzieję, że okaże się pan przygotowany na wszystko, czegokolwiek się
pan dowie.
- Spodziewam się znieść każdą prawdę, jaką odsłoni moje śledztwo.
- Dziękuję za przyjaźń, którą obdarza pan moją kuzynkę. Jest warta pańskiego wy-
siłku i poświęcenia.
- Wiem - powiedział wzruszony Gabe.
T L
R
Rozdział siedemnasty
Tydzień później Gabe czekał wczesnym popołudniem w przedpokoju eleganckiego
domu w londyńskiej dzielnicy Mayfair na rozmowę z lady Alicią Porter. Podekscytowa-
ny faktem, że jest być może bliski uzyskania informacji, które naprowadzą go na ślad in-
tryganta, który zgubił pannę Foxe, nie mógł usiedzieć, tylko spacerował tam i z powro-
tem.
Pragnąc dotrzeć do stolicy jak najszybciej, udał się w drogę dyliżansem poczto-
wym, a nie pasażerskim. Zapłacił za dwa miejsca, żeby nie być narażonym na zbyt bli-
skie sąsiedztwo jakiegoś cuchnącego cebulą farmera. Po ponad trzydziestu sześciu go-
dzinach od wyruszenia z Penzance, wysiadał pod zajazdem „Pod Byczą Głową" w St
Martins-le-Grand w Londynie.
W zajeździe zdrzemnął się i wykąpał, po czym wyruszył pod wskazany przez lady
Foxe adres, by stwierdzić, że pani domu wyjechała do przyjaciół i wróci najwcześniej za
trzy dni. Wolny czas wykorzystał na odwiedzenie Bond Street i wybadanie zainteresowa-
nia tamtejszych sklepikarzy wyrobami rękodzielniczymi wytwarzanym przez dziewczęta
z Sennlack. Zgodnie z jego przewidywaniami, kupcy nie widzieli możliwości handlowa-
nia takim towarem.
Kierując się radą żony właściciela zajazdu, Gabe udał się na targowisko Shepherd's
Market. Tutaj miał więcej szczęścia. Znalazł kilku kupców, którym spodobały się wyro-
by pani Steavens i którzy wyrazili gotowość przyjęcia części do sprzedaży.
Kontakty z handlarzami przedmiotów sztuki okazały się bardziej obiecujące. Za-
inwestował szylinga w bilet wstępu do Galerii Malarstwa Europejskiego na Haymarket,
w której sprzedawano zarówno obrazy olejne znanych artystów, jak też grafiki oraz ry-
sunki. Właściciel galerii, pan Avery, był pod wrażeniem wykonanego przez Evę węglem
na papierze portretu panny Foxe, a kiedy dowiedział się, że ta sama osoba gotowa jest
dostarczyć pejzaże kornwalijskie, wpadł w zapał. Rozgadał się na temat cieszącego się
rosnącym uznaniem młodego artysty, pana Turnera
*
, który spędził kilka miesięcy w St
Ives, gdzie namalował serię pejzaży kornwalijskich, rozchwytywanych obecnie przez ko-
lekcjonerów. Avery miał liczną klientelę, która byłaby z całą pewnością zainteresowana
T L
R
nabyciem podobnych prac. Gabe nie miał wątpliwości, że cena, którą byłby gotów zapła-
cić Avery, uradowałaby pannę Foxe. Dysponując takimi pieniędzmi, rodzina Evy byłaby
uniezależniona od odpychającego Johna Kessela.
* Joseph Mallord William Turner (1775-1851) - artysta angielski, znany przede wszystkim z roman-
tycznych pejzaży, zarówno olejnych, jak i akwareli, zwany „malarzem światła", uważany za prekursora impre-
sjonizmu (przyp. tłum.).
Zdążył dojść do tej konkluzji, gdy do pokoju wszedł kamerdyner lady Alicii z wia-
domością, że pani czeka. Zaprowadził Gabe'a do wykwintnie umeblowanego salonu,
gdzie na kanapce przy kominku siedziała starsza dama w eleganckiej sukni.
Gabe skłonił się i pocałował podaną mu dłoń.
- Dziękuję, że zechciała mnie pani przyjąć.
- Z wielką przyjemnością oferuję gościnność młodemu człowiekowi poleconemu
przez jedną z moich najserdeczniejszych przyjaciółek. Alexandre widuję rzadko, odkąd
zamieszkała na końcu świata, ale nie wątpię, że wciąż zachowała przenikliwe oko, co
mogę potwierdzić sama. Jest pan przystojnym nicponiem.
Gabe zaczerwienił się.
- Kapitanie Hawksworth, jak mogę panu pomóc? Alexandre wspomina, że chodzi
panu o pewne informacje - dodała lady Porter.
- Tak, szanowna pani. O szczegóły pewnego skandalu sprzed mniej więcej dwu-
dziestu lat, w który zamieszana była rodzina Carlowów.
- Carlowów? Nikt w Londynie o tym nie zapomni! Smakowity kąsek. Wzajemne
oskarżenia, potajemne romanse, proces sądowy zakończony karą śmierci i wyjęciem ro-
dziny skazanego spod prawa. Muszę wszakże podkreślić, że w odróżnieniu od najśwież-
szego skandalu, przyjaciele hrabiego byli wtedy mocniej uwikłani niż on.
- Hrabiego? - powtórzył Gabe. - Nie znam londyńskiej socjety - usprawiedliwił się,
gdy lady Alicia uniosła pytająco brwi.
- George Carlow, głowa rodziny, jest hrabią Narborough. Zechce pan usiąść,
kapitanie, to poproszę o przyniesienie poczęstunku. Nasza rozmowa trochę potrwa. Jak
T L
R
to miło ze strony Alexandre, że mi pana przysłała. Uwielbiam opowiadać takie pikantne
historie.
Gabe odpowiedział, że chętnie poczęstuje się winem, i usiadł nieco speszony,
albowiem wyglądało na to, że Marie Foxe była spokrewniona z rodziną o wiele wyżej
uplasowaną w towarzystwie, niż sobie wyobrażał. Choć, prawdę powiedziawszy, nie
powinien być zaskoczony. Wspominała przecież, że nazywano ją Brylantem Londynu.
Wiedział, że musi się nastawić na długą rozmowę, i nie powinien ponaglać starszej
pani pytaniami. W odróżnieniu od swojej przyjaciółki, lady Alicia najwyraźniej żyła
plotkami i nie miała żadnych zahamowań, by je powtarzać, nie zamierzała też czynić te-
go w krótkiej i zwięzłej formie.
Cierpliwie odpowiadał więc na pytania o zdrowie i samopoczucie lady Foxe, a gdy
wreszcie lokaj, który przyniósł herbatę dla pani domu i wino dla niego, zamknął za sobą
drzwi, lady Alicia zaczęła opowieść.
- Od tamtej pory musiało już upłynąć ze dwadzieścia lat. George Carlow, hrabia
Narborough, wraz z najlepszym przyjacielem Williamem Wardale'em, hrabią Le-
ybourne'em, pracowali w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. O ile wiem, zajmowali
się jakąś działalnością wywiadowczą. Taką samą pracę chciał podjąć Christopher Heb-
den, baron Framlingham, człowiek błyskotliwy, acz chwiejnego charakteru. Mówiono, że
Wardale stanowczo sprzeciwiał się zaangażowaniu Hebdena. Miał przekonywać Carlo-
wa, że Hebden jest zbyt chełpliwy i niedyskretny. Nie chodziło jednak tylko o sprawy
służbowe. Wardale zalecał się kiedyś do żony Hebdena, Amandy, zanim wyszła za mąż, i
nie podobało mu się, jak Hebden, rozwiązły przed ślubem i po ślubie, traktował jego byłą
ukochaną. Okazało się, że Hebden miał nieślubnego syna z pewną Cyganką i zmusił żo-
nę, by zajęła się wychowaniem tego bękarta.
Lady Alicia sięgnęła po filiżankę z herbatą. Gabe pomyślał, że jeśli w sprawę są
zamieszani Cyganie, motyw zemsty przechodzącej z generacji na generację byłby
uprawniony. Niecierpliwie czekał na dalszy ciąg.
- Jakby powodów do nieporozumień było mało, Wardale nawiązał dyskretny ro-
mans z Amandą. Dokładny przebieg wydarzeń nigdy nie doczekał się wyjaśnienia, ale
T L
R
gwałtowna kłótnia Wardale'a z Hebdenem zaledwie na dwa dni przed morderstwem była
udowodniona.
- Morderstwem?! - wykrzyknął Gabe.
- Tak, morderstwem! Pewnego wieczoru wszyscy trzej mieli się spotkać u Carlo-
wa, by omówić jakieś sprawy służbowe. Carlow wrócił do domu późno i zastał Warda-
le'a z zakrwawionym nożem w rękach. Hebden nie żył. Scena, którą ujrzał Carlow, nie
pozostawiała żadnych wątpliwości co do przebiegu zdarzenia, choć Wardale zapewniał,
że jest niewinny.
Odświeżyła gardło łykiem herbaty. Zaciekawiony Gabe powstrzymał się od ja-
kichkolwiek komentarzy, by nie odwlekać zakończenia opowieści.
- Wardale, który nie mógł dostarczyć alibi na potwierdzenie tego, co robił przez ca-
ły wieczór, nie potrafił też wskazać nazwiska ani dowieść istnienia osoby trzeciej, odpo-
wiedzialnej za morderstwo. Choć twierdził, że zastał Hebdena umierającego, został ska-
zany na śmierć przez ławę przysięgłych. Pozbawiony arystokratycznego tytułu, został
powieszony, jego dobra skonfiskowano. W czasie śledztwa i procesu jego najlepszy
przyjaciel Carlow nie zrobił nic, by mu pomóc, choć Wardale uparcie twierdził, że jest
niewinny.
- Poważna sprawa - przyznał Gabe. Wystarczająco poważna, by skrzywdzona ro-
dzina Wardale'a chciała się zemścić na rodzinie Carlowów za to, że hrabia nie bronił
przyjaciela. Tylko dlaczego zemsta dotknęła panny Foxe?
- To nie wszystko - ciągnęła lady Alicia. - Dzień przed wykonaniem kary śmierci
Cyganka, kochanka Hebdena, najwyraźniej obłąkana z rozpaczy, rzuciła klątwę na
wszystkie rodziny zamieszane w morderstwo jej kochanka, a potem się powiesiła.
Czyżby handlarz brylantów był spokrewniony z cygańską kochanką Hebdena? -
zadał sobie w duchu pytanie Gabe. Jeśli należy do tego samego klanu, to miałby powód
do zemsty na tych, którzy doprowadzili do samobójstwa jego krewniaczkę. Każda osoba
związana z rodzinami odpowiedzialnymi za to nieszczęście mogłaby być odpowiednim
celem. Jednak cygański handlarz nie miałby wstępu na bal w wysokich londyńskich sfe-
rach. Może ktoś z rodu Wardale'a, żyjący na obrzeżach wielkiego świata, współdziałał z
Cyganem?
T L
R
Gabe nabierał coraz większej pewności, w miarę jak lady Alicia rozwijała przed
nim opowieść, że to, co przytrafiło się pannie Foxe, musi mieć związek z dawnym skan-
dalem.
- Czy wiadomo, co stało się z cygańskim synem Hebdena? - zapytał.
- Amanda Hebden, baronowa Framlingham, była w ciąży, gdy wydarzyła się trage-
dia. Niezbyt zdrowa, załamała się kompletnie i popadła w apatię. Zajęli się nią Heriar-
dowie, a cygańskiego bękarta odesłali do przytułku. Później sierociniec spalił się do fun-
damentów i wszyscy jego wychowankowie zginęli.
- Co się stało z rodziną Williama Wardale'a, hrabiego Leybourne'a?
- Naturalnie wdowa wycofała się ze świata. Mówiono, że George Carlow próbował
jej pomagać, ale odrzuciła jego pomoc. Dzieci muszą być dorosłe. Nie mam pojęcia,
gdzie mieszkają i jak im się powodzi.
- Czy pamięta pani jeszcze coś, co mogłoby mieć związek z tą sprawą?
- Raczej nie. Po wykonaniu kary śmierci stopniowo przestano mówić o skandalu.
Amanda wyszła ponownie za mąż za kogoś z kręgów akademickich. Jej mąż nie udzielał
się w towarzystwie. George Carlow kontynuował pracę w rządzie, dopóki nie podupadł
na zdrowiu.
Lady Alicia spojrzała z ukosa na Gabe'a.
- Nie chce pan chyba powiedzieć, że ten stary skandal wiąże się z najnowszym? Z
tego, co słyszałam, ta dziewczyna doprowadziła się do kompromitacji przez własną lek-
komyślność.
- Otóż nie. Została zwabiona do ogrodu pod fałszywym pretekstem, co zamierzam
udowodnić. Przyznaję, że na pierwszy rzut oka wydaje się mało prawdopodobne, że ktoś
uknuł skomplikowaną intrygę po to, by ją zdyskredytować z powodu dawno zapomnia-
nego skandalu.
- Została zwabiona, powiada pan? Jest pan pewien?
- Jak najbardziej. Spotkała ją monstrualna niesprawiedliwość, którą będę chciał na-
prawić!
T L
R
- Na Boga, co też pan mówi! Ktoś z rozmysłem ściągnął hańbę na córkę Carlowa!
Nigdy nie słyszałam o takiej podłości. Lady Honoria musiała być dzieckiem, kiedy te
wydarzenia miały miejsce.
Gabe był zdezorientowany.
- Lady Honoria? - powtórzył.
- Tak. Przecież o tym pan mówi, prawda? O tej wprost niewiarygodnej sprawie
sprzed ponad miesiąca, kiedy to starsza córka Carlowa, lady Honoria, została przyłapana
w ogrodzie z osławionym lubieżnikiem, lordem Barwickiem, podczas balu u lady Dar-
lington?
Gabe, mimo że prawda biła w oczy, wciąż nie chciał uwierzyć.
- Ja... myślałem, że tą skompromitowaną damą była panna Foxe.
- Nie, musiał pan pomylić nazwiska, może dlatego, że to krewna Alexandre. Sam
pan przyznał, że nie zna pan londyńskiego towarzystwa. Matka lady Honorii, Anne, jest
siostrzenicą mojej przyjaciółki, ta pannica nazywa się Carlow. Przypuszczam, że Alek-
sandre prosiła pana o wyjaśnienie jej sprawy. Wiem, że ma słabość do lady Honorii. My-
ślę, że dziewczyna przebywa obecnie w Stanegate Court, wiejskiej posiadłości Carlowów
w Hertfordshire. Chyba tam zesłał ją najstarszy syn Carlowa, Marcus, wicehrabia Stane-
gate, który przejął obowiązki głowy rodziny po ostatnim ataku ojca.
- Tak, mogłem je pomylić - przyznał Gabe.
W uszach dźwięczały mu słowa: „Mój najstarszy brat Marcus".
- Mam wiele sympatii dla tej dziewczyny, choć mówiono, że była trudna do okieł-
znania. Biedactwo. Skompromitowana i odtrącona przez narzeczonego, barona Reade-
sdella, chyba nigdy nie wyjdzie za mąż.
Gabe słuchał dalszych ubolewań nad upadkiem córki Carlowa jednym uchem. Po-
wtarzał w myślach trzy słowa: lady Honoria Carlow.
Był wściekły. Mógł zrozumieć, dlaczego chciała ukryć swoją tożsamość po przy-
jeździe do Kornwalii. Kiedy upadają wielcy tego świata, wolą, by przygodni obserwato-
rzy nie naigrawali się z ich nieszczęścia. Dlaczego jednak nie wyznała mu, kim jest,
zwłaszcza gdy powiedział, że wybiera się do Londynu? Musiała przecież wiedzieć, że on
nieuchronnie odkryje prawdę.
T L
R
Dziwne słowa wypowiedziane przez lady Foxe na pożegnanie nabrały teraz sensu.
„Jeśli powinien pan o czymś usłyszeć, to tylko bezpośrednio od mojej kuzynki". I „nie
będę się wtrącać", a także „mam nadzieję, że okaże się pan przygotowany na wszystko,
czegokolwiek się dowie".
Przygotowany, dobre sobie! Tak kończy się piękny sen o przyszłości z panną Foxe
- nie, z lady Honorią.
Lady Honoria!
Chciało mu się śmiać z powodu własnej głupoty. Miał nadzieję, że po przekazaniu
„Rybitwy" w ręce jej prawdziwego kapitana, nadal będzie mógł przyjaźnić się z panną
Marie Foxe. Był w końcu synem dżentelmena, a jego brat, sir Nigel, bardzo dobrze się
ożenił, bo z córką wicehrabiego. Nijak to się jednak miało do możliwości związania się z
córką angielskiego hrabiego, bardzo ważnej figury w kołach rządowych.
Przecież mimo przynależności do odmiennych kręgów społecznych istniała między
nimi silna więź. Ona również była świadoma łączącego ich pokrewieństwa duchowego i
budzącego się między nimi pragnienia bliskości fizycznej. Taka więź nie występowała w
jego kontaktach z innymi kobietami. Może ta spójnia była czymś cennym, ale wyłącznie
tam, w Kornwalii. Dla szerszego świata nie znaczyła nic. Nawet gdyby chodziło o po-
wszechnie szanowanego Gabriela Hawkswortha, młodszego brata irlandzkiego barona.
Nic dziwnego, że lady Foxe zapytała go, czy jest gotowy na to, czego może się
dowiedzieć. Znowu dopadła go złość. Dlaczego panna Foxe - nie, lady Honoria - pozwo-
liła mu jechać do Londynu bez ostrzeżenia? Może myślała, że obietnica pomszczenia jej
krzywdy jest pustą przechwałką. Może sądziła, że nawet gdyby chciał przeprowadzić to,
co obiecywał, i tak mu się nie uda.
Na jej usprawiedliwienie przemawiał fakt, że nie wiedziała, iż on wyruszy W drogę
tak szybko, ani że przed wyjazdem porozmawia z lady Foxe. Bez listu polecającego do
lady Alicii prawdopodobnie nie dowiedziałby się o szczegółach starego skandalu oraz nie
odkryłby jej tożsamości.
Musiał przyznać, acz niechętnie, że rozumie jej niechęć do ujawnienia prawdziwe-
go nazwiska, jeśli nie da się nic zrobić dla poprawy jej sytuacji. A po tym wszystkim, co
ją spotkało, miała pełne prawo zachować ostrożność.
T L
R
To i tak bez znaczenia, skoro nie ma dla nich przyszłości. Chyba że jej reputacja
jest zniszczona bezpowrotnie, a towarzyska banicja nieodwracalna. W takim przypadku
będą mogli stworzyć własny świat, w którym ona nie będzie nieosiągalna dla młodszego
brata irlandzkiego barona.
Mimo wszystko Gabe postanowił dotrzeć do Cygana i zmusić go do wyjawienia,
kto go wynajął. Potem skonfrontuje się z tym kimś, kto bezwzględnie zniszczył reputację
młodej, niewinnej kobiety.
- Panie Hawksworth, dobrze się pan czuje? - Z zadumy wyrwał go zatroskany głos
lady Alicii.
- Ależ tak, szanowna pani. Zastanawiałem się tylko nad następnymi krokami.
- Wspomniał pan, że zamierza przywrócić lady Honorii jej utracone dobre imię. W
tym kierunku będą zmierzały pana następne poczynania?
- Tak, szanowna pani.
- Szczytny cel. Niestety, obawiam się, że moja opowieść nie na wiele się panu
przyda.
- Przeciwnie. Okazała się bardzo pomocna. Jeszcze raz dziękuję, że zechciała pani
przyjąć osobę kompletnie pani obcą.
Przed wyjściem Gabe musiał obiecać starej damie, że poinformuje ją o wynikach
dochodzenia i o tym, czy powiodła się próba odzyskania reputacji lady Honorii.
Odkrycie prawdziwego nazwiska panny Foxe zachęciło Gabe'a do dalszych ener-
gicznych poszukiwań.
Postanowił udać się natychmiast do sklepu jubilera Phillipsa, od którego miał na-
dzieję dowiedzieć się, jak znaleźć Cygana.
Po krótkiej podróży dorożką znalazł się na Bond Street przed sklepem jubilerskim.
Jak należało się spodziewać po sklepie, którego klientką była lady Honoria - Gabe wciąż
nie mógł się oswoić z tym imieniem - był to elegancko umeblowany lokal, oferujący gu-
stownie oprawione i niewątpliwie kosztowne cacka.
Powiedział sprzedawcy, że przyszedł porozmawiać z panem Phillipsem w czysto
prywatnej sprawie. Właściciel sklepu nie kazał na siebie długo czekać. Wysoki, szczupły,
budzący zaufanie wyglądem, zaprosił Gabe'a do gabinetu.
T L
R
- Czemu zawdzięczam pańską wizytę, panie... - zagadnął.
- Hawksworth - przedstawił się Gabe. - Poznałem niedawno handlarza brylantów,
który zachęcił mnie do inwestowania w te drogie kamienie. Jego towar wyglądał na
pierwszy rzut oka dobrze, ale ja, nie będąc ekspertem, chciałbym skonsultować się z
kimś, kto ekspertem jest, zanim zdecyduję się na zakup. Ten handlarz twierdził, że panu
dostarcza kamienie. Wysoki, szczupły, elegancki, z lekka egzotyczna uroda, niejaki Ste...
- Steven Hebden - wtrącił Phillips. - Zgadza się. Kupowałem od niego brylanty.
Hawksworth zaniemówił. Po raz drugi w dniu dzisiejszym.
- Mówi pan Hebden? Steven Hebden? - powtarzał machinalnie.
- Tak. Rozumiem pańską ostrożność, gdyż jest coś niezwykłego w jego wyglądzie,
ale proszę mi wierzyć, że brylanty, które mi dostarczał, były zawsze najwyższej jakości.
Mieszka przy Bloomsbury Square, o ile wiem. Posyłałem tam po niego, ile razy zamie-
rzałem dokonać kolejnego zakupu.
Jubiler uśmiechnął się przymilnie do Gabe'a.
- Wspominał pan o zamiarze zainwestowania w brylanty? Mógłbym pana zapew-
nić, że zakup oprawionych kamieni stanowiłby równie rozsądną lokatę kapitału. Mam
obecnie kilka pięknych kompletów, mogących zadowolić najwykwintniejszy gust.
- Dzisiaj spieszę się, może innym razem - wykręcił się Gabe, wciąż nie mogąc
ochłonąć ze zdziwienia. - Pamięta pan, który to dom na Bloomsbury Square? - Położył
na biurku przed jubilerem złotą gwineę.
Złotnik bez słowa schował monetę do kieszeni.
- Zapytam asystenta. On wzywał Hebdena.
Po wyjściu ze sklepu Gabe złapał na najbliższym postoju kolejną dorożkę. W dro-
dze na Bloomsbury Square porządkował myśli.
Hebden! Dlaczego Cygan posługuje się rodowym nazwiskiem barona Framlin-
ghama? Może nieślubny syn barona nie zginął w pożarze sierocińca.
Lady Alicia mówiła, że Cyganka przed popełnieniem samobójstwa rzuciła klątwę
na wszystkie rodziny zamieszane w skandal. Znając temperament Cyganów, Gabe mógł
z łatwością wyobrazić sobie, że dorosły syn zamordowanego ojca i pchniętej do samo-
T L
R
bójstwa matki pozwoli użyć się jako narzędzie zemsty na wyklętych przez matkę rodzi-
nach.
Czy działał sam? Czy tylko on jest odpowiedzialny za zniszczenie życia niewinnej
dziewczyny? Nieistotne, czy Cygan miał słuszny powód do zemsty, czy nie. Gabe repre-
zentował inne rozumienie honoru i zamierzał zademonstrować je nawet przy użyciu pię-
ści jako decydującego argumentu.
Ulice londyńskie były o tej porze dnia mocno zatłoczone, ruch zwalniał co chwila.
Gabe już miał wystawić głowę za okno i ponaglić dorożkarza do szybszej jazdy, gdy do-
rożka nagle zatrzymała się.
- Musi to być ten dom, gubernatorze - oznajmił usłużnie dorożkarz.
Gabe rzucił mu garść monet i wyskoczył z pojazdu.
W stanie ducha, w jakim był - podniecony czekającą go rozmową i wciąż nie mo-
gąc się pogodzić z rewelacjami na temat panny Foxe - stukał do drzwi kołatką głośniej,
niż wypadało. Drzwi otwarły się powoli, stał w nich wysoki, śniady mężczyzna w orien-
talnym stroju i zawoju na głowie.
- Chciałbym rozmawiać z panem Hebdenem w sprawie niecierpiącej zwłoki.
Mężczyzna nie odzywał się wystarczająco długo, by Gabe poczytał to za urazę i zi-
rytował się jeszcze bardziej. Zauważył jego sztylety z rękojeścią wysadzaną drogimi ka-
mieniami, zatknięte za szarfę przepasaną w stanie.
- Tysiąckrotnie przepraszam, Sahib, ale pana nie ma - powiedział wreszcie sługa.
- Nie ma go czy nie przyjmuje?
- Nie ma go w domu.
- To prawda? Może się rozejrzę, by się osobiście upewnić!
- Jeśli Sahib spróbuje, ja go zatrzymam.
Lokaj wyglądał na sprawnego fizycznie i chyba umiał posługiwać się sztyletem.
Gabe miał chęć zmierzyć się z nim, jednak się opanował. Awantura i interwencja konsta-
bla policji, który postawiłby mu zarzut naruszenia miru domowego londyńskiego dżen-
telmena, nie stanowiłyby dobrej rekomendacji w oczach znakomitej rodzinny lady Hono-
rii, jeśli kiedykolwiek przyjdzie mu ją spotkać, jakkolwiek mało prawdopodobne to się
wydaje.
T L
R
Niechętnie odstąpił od progu.
- Kiedy spodziewasz się powrotu pana? - spytał niezadowolony, że umyka mu oka-
zja do stoczenia satysfakcjonującej bójki.
- Nie wiem, Sahib.
- Coś musisz wiedzieć. Jeszcze dzisiaj? Jutro? W przyszłym tygodniu?
Człowiek w turbanie był kompletnie odporny na zaczepne zachowanie Gabe'a.
- Nie wiem, Sahib - powtórzył.
- Lepiej przyznaj się, że nie chcesz powiedzieć - mruknął Gabe. Zrozumiał, że zo-
stawienie wiadomości będzie bezcelowe. Jeśli chce spotkać Cygana, musi przyjść póź-
niej. - W porządku, jeszcze tu wrócę.
- Spodziewam się, że będzie pan godnym przeciwnikiem, Sahib. - Przez twarz
Hindusa przemknął cień uśmiechu. - A zatem do następnego razu?
- Niewykluczone. - Gabe był mimo wszystko ubawiony sytuacją.
Doszedł do wniosku, że wiele osiągnął. Odkrył, że kobieta, która go fascynuje, jest
poza jego zasięgiem, a jej upadek mógł być zaplanowany przez cygańskiego bastarda
dawno zmarłego angielskiego barona, i że uzbrojony w sztylet hinduski służący uważa
go za odpowiedniego przeciwnika.
Irytacja, niecierpliwość i natarczywość na nic się już dzisiaj nie przydadzą.
T L
R
Rozdział osiemnasty
Tydzień później Honoria, jak co dzień, wybierała się przed południem do szkoły
pastora Gryffda. Eva czyniła wielkie postępy w rysunku pastelami, pozostałe dziewczęta
też dostarczały wielu powodów do satysfakcji. Czy mogłaby sobie to wcześniej wyob-
razić? Rozkapryszona lady Honoria, która kiedyś z trudem wytrzymywała dwie godziny
zajęć z guwernantkami, teraz spędza całe przedpołudnia jako nauczycielka w wiejskiej
szkółce. Żadna z jej londyńskich przyjaciółek by w to nie uwierzyła.
Choć obecne zajęcie sprawiało jej dużą przyjemność, odczuwała pewien dyskom-
fort. Zdawała sobie sprawę z tego, że tęskni za nieobecnym Gabrielem Hawksworthem.
W czasie pamiętnej rozmowy w zatoczce powiedział, że zamierza przeprowadzić do-
chodzenie w jej sprawie, była jednak zaskoczona i rozczarowana, gdy okazało się, że
opuścił Kornwalię bez pożegnania. Poczuła się wręcz rozżalona, a nawet odrobinę za-
zdrosna na wieść, że kapitan znalazł przed wyjazdem czas, by porozmawiać z lady Foxe.
Ciotka uspokoiła ją, że dotrzymała tajemnicy. Zdaniem lady Foxe, Honoria powin-
na była wyjawić kapitanowi prawdziwe nazwisko wtedy, gdy powierzyła mu sekrety do-
tyczące okoliczności przyjazdu do Kornwalii. Ponieważ tego nie uczyniła, lady Foxe nie
czuła się upoważniona do zrobienia tego w jej imieniu. Natomiast dała mu list polecający
do swojej londyńskiej przyjaciółki, lady Alicii, ponieważ kapitana interesował dawny
skandal. Obecnie, dodała lady Foxe, kapitan zna już przebieg wydarzeń sprzed lat, a tak-
że prawdziwe nazwisko Honorii. Nie omieszkała też powiedzieć, że nie byłaby zdziwio-
na, gdyby Gabriel Hawksworth miał żal do Honorii o to, że nie zaufała mu całkowicie,
zwłaszcza że, o czym lady Foxe była przekonana, darzy Honorię uczuciem.
Czy rzeczywiście? Honoria zadawała sobie to pytanie raz po raz, jadąc samotnie do
Sennlack. Jeśli to prawda, to czy uczucie przetrwa, gdy Gabriel się dowie, że nie była z
nim do końca szczera? Wróciła myślami do rozmowy w zatoczce. Nie potrafiła zde-
cydować, dlaczego wyjawiła skrzętnie skrywany sekret, jednocześnie zachowując w ta-
jemnicy swoje prawdziwe nazwisko. Może powstrzymała ją ostrożność podyktowana
złym doświadczeniem. Czy okaże się, że popełniła fatalny błąd? Czy gdyby wiedziała, że
T L
R
kapitan tak szybko wyjedzie do Londynu, znalazłaby w sobie dość odwagi, by wyznać
mu wszystko?
Zrozumiała, że zależy jej na opinii Gabe'a Hawkswortha. Ten niezwykle pociąga-
jący mężczyzna nie ograniczył się do okazania zainteresowania i czułych pocałunków,
ale zamierzał jej pomóc w odzyskaniu dobrego imienia, a także ukarać winnego. Przez
ostatni tydzień miała dość czasu na zastanowienie się nad tym, co czuje do kapitana. By-
ła przekonana, że z żadnym mężczyzną nie połączyła jej tak niezwykle silna więź zarów-
no duchowa, jak i cielesna. Wiedziała, że rozpaczałaby, gdyby doszło do rozstania z Ga-
brielem rozżalonym jej postępowaniem.
Prawdopodobnie nie ma powodu do niepokoju, uspokoiła się, zbliżając się do za-
budowań plebanii. Wjechała na podwórze przed stajnią. Postanowiła, że zabierze Evę do
zatoczki kapitana, by utalentowana dziewczynka naszkicowała tamtejsze zapierające
dech widoki. Miała nadzieję, że malownicza sceneria zainspiruje nie tylko artystyczną
wyobraźnię Evy, lecz także ją do bardziej optymistycznego patrzenia na świat.
Oddała parobkowi wodze klaczy i energicznym krokiem ruszyła do klasy. Nikogo
w niej nie zastała. Zaniepokojona zawróciła w stronę wikarówki. Na jej pukanie otwo-
rzyła gospodyni.
- Dzień dobry, pani Wells. Czyżbym się pomyliła? Czy dzisiaj wypada jakieś świę-
to?
- To panienka nie słyszała? Zawołam pastora, zanim wyjdzie.
Pokazał się wielebny Gryffd. Na jego zazwyczaj pogodnej twarzy malował się nie-
pokój.
- Co się dzieje? - zagadnęła bez żadnego wstępu Honoria. - Coś złego spotkało
dzieci?
- Nie. Przejeżdżający tędy górnik powiedział nam, że widział, jak przemytnicy w
biały dzień przerzucają na ląd kontrabandę ze statku. Myślałem, że po ostatniej wpadce z
nowym strażnikiem celnym, ludzie zrozumieli, że jest to zanadto niebezpieczne, ale naj-
widoczniej ktoś postanowił robić to nadal. Boję się, że patrol straży zorientuje się w sy-
tuacji i dojdzie do konfrontacji. W przenoszeniu towarów pomagają zarówno mężczyźni,
T L
R
jak i kobiety, dlatego dzieci musiały zostać w domach. Spieszę się, bo chciałbym prze-
mówić ludziom do rozumu. Może uda się zapobiec rozlewowi krwi.
- Nie obawia się pastor o siebie?
- Pozostawiam to Wszechmogącemu. Wiem tyle, że muszę tam jechać.
- Czy... to kapitan Hawksworth przypłynął z towarem? - przestraszyła się nagle
Honoria.
- Tamsyn wspomniała, że „Rybitwa" wyszła z portu przed kilkoma dniami. Cał-
kiem możliwe, że rozładowują statek dowodzony przez kapitana.
Honorię ogarnął strach.
- W takim razie ja też jadę - powiedziała.
- To nierozsądne, moja droga...
- Pojadę. Nie zamierzam się mieszać do tego, co robią przemytnicy. Z bezpiecznej
odległości, zza jakiejś skały, będę obserwowała to, co tam się dzieje. Jeśli Gabe, to jest
kapitan Hawksworth, w tym uczestniczy, muszę tam być.
Pastor przestał oponować.
- Dobrze. Zatem bierzmy konie.
- Czy ojciec wie, gdzie odbywa się wyładunek? - zapytała po drodze do stajni.
- W zatoczce, nad którą dominuje wieża na wrzosowisku, obok starego kamienne-
go domku. W ubiegłym stuleciu ktoś połączył tunelem plażę z domkiem. Ostatnio nie
korzystano z tego miejsca. Ludzie widocznie uznali, że straż go nie zna, dlatego zostało
wybrane właśnie teraz.
Honoria pomyślała, że pastor wie zadziwiająco dużo o procederze przemytniczym.
Uprzytomniła sobie, że opis podany przez pastora pasuje do zatoczki, którą Eva pokazała
jej i kapitanowi.
- Kto organizuje przerzut towaru? - spytała.
Pastor nie odpowiedział od razu. Najwyraźniej doszedł jednak do wniosku, że wy-
starczająco dużo ujawnił na temat obecnej akcji i głupio byłoby udawać, że nie wie.
- John Kessel. Przeważnie on zajmuje się ściąganiem na ląd towaru ze statków bra-
ta.
T L
R
Droga z Sennlack wiodła na południe. Wiał silny południowy wiatr. Honoria do-
myśliła się, że przy takim wietrze fale będą się piętrzyły w wąskim wejściu do zatoczki,
co sprawi, że stanie się ono wyjątkowo niebezpieczne.
Zastanawiała się, na co zdecydują się agenci celni: zaczają się na plaży czy w po-
bliżu wylotu z tunelu, gotowi ostrzelać przemytników, gdyby ci stawiali opór. Wezmą na
cel Gabe'a jako kapitana?
Droga dłużyła się jej niemiłosiernie. Gnębiły ją złe przeczucia, żołądek podchodził
do gardła ze strachu. Uzmysłowiła sobie prawdę, której nie chciała do siebie dopuścić.
Pokochała Gabriela Hawkswortha. Człowieka, którego przyszłość rozstrzygnie się za kil-
ka godzin w taki sposób, że albo zarobi worek złota, albo zostanie schwytany i na resztę
życia wtrącony do więzienia, jeśli wcześniej nie dostanie kulki między oczy z ręki goto-
wego na wszystko strażnika.
Zrozumiała, że niezależnie od swojego urodzenia i obecnego zajęcia, kapitan jest
prawdziwym dżentelmenem, ceniącym honor, troszczącym się o zależnych od siebie lu-
dzi, okazującym bliźnim współczucie. Obnoszący się ze swymi tytułami znudzeni ary-
stokraci, których spotykała w salonach, nie dorastali mu do pięt. Jeśli on kocha ją tak jak
ona jego, rozmyślała Honoria, to jej przeznaczeniem jest życie u jego boku, bez względu
na to, dokąd on pójdzie i co zechce robić.
Mimo wszystko miała nadzieję, że mówił poważnie o zamiarze porzucenia obec-
nego zajęcia. Chciała móc liczyć na długie lata wspólnego życia, bez obawy, że za kolej-
nym zakrętem czeka agent celny z wymierzoną bronią, albo że za następną zatoczką pły-
nie okręt marynarki królewskiej, gotowy zepchnąć jego statek na skały.
Wyczuwała, że popycha go w jej stronę potężna siła, ale nie miała pewności, czy
kapitan będzie zainteresowany czymś więcej ponad przelotny romans. Jeśli zależało mu
na niej tak bardzo, że wybrał się do Londynu, by znaleźć dowody jej niewinności, to
chyba musiał żywić do niej głębsze uczucie? A może podjął się tego zadania, bo tak na-
kazywało mu silnie zakorzenione poczucie sprawiedliwości, cecha dżentelmena?
Czy ukrywając przed nim prawdziwe nazwisko zraniła go, okazując brak zaufania?
Zapewne tak, ale jeśli mu na niej rzeczywiście zależy, to chyba okaże się gotowy wyba-
czyć jej ten nadmiar ostrożności.
T L
R
Takiego rodzaju myśli oraz obawy o to, co zastaną na miejscu wyładunku kontra-
bandy, zajmowały Honorię zmierzającą wraz z pastorem drogą na południe. Próbowała
zachować zimną krew, tłumacząc sobie, że jest przewrażliwiona, ale okazała się zupełnie
nieprzygotowana na to, co ujrzała, gdy wjechali na szczyt wzniesienia, skąd widać było
kamienny domek. Wyłaniał się z niej sznur ludzi - kobiet i mężczyzn - niosących baryłki,
które składali na czekających wiejskich wozach, a w wejściu do domku stała Eva. Pilno-
wała wylotu z tunelu.
Na ten widok pierwotny plan Honorii trzymania się w ukryciu wziął w łeb. Ogar-
nęła ją wściekłość, że szmuglerzy zaangażowali dziecko. Nie miała przy tym wątpliwo-
ści, czyja to sprawka. Zmusiła klacz do galopu, głucha na okrzyki próbującego ją po-
wstrzymać pastora. Gdy znalazła się przed domkiem, zeskoczyła z siodła. Objęła wolną
ręką Evę, która do niej podbiegła.
- Zabieram cię do domu. Tu jest niebezpiecznie.
Zdenerwowana dziewczynka właśnie zaczęła sygnalizować dłońmi, że musi zostać,
gdy z chaty wyłonił się John Kessel.
- Co ten bachor robi? Wracaj na miejsce!
- Ona nie wróci - oznajmiła stanowczo Honoria. - Pojedzie ze mną.
- A kto pannie dał prawo do mieszania się w nasze sprawy? Jej matka wie, że ona
tu jest, i chętnie zgarnie forsę, którą jej zapłacę. Założę się, że jest szczęśliwa, iż ktoś za-
dbał o to, by jej niedorozwinięta córka okazała się użyteczna. Strażnicy, jeśli wpadnie w
ich łapy, nie wydobędą z niej wielu informacji - dodał ze śmiechem.
Honoria nie zamierzała dyskutować, choć Kessel wypowiedział wiele krzywdzą-
cych Evę słów.
- Tu nie jest bezpiecznie dla dziecka - powiedziała. - Znajdź sobie kogoś innego na
jej miejsce. Ja zabieram Evę ze sobą.
- To nie panny interes, co tu się dzieje. Niech panna wraca na tej swojej zgrabnej
kobyłce do cioci i zajmie się robótkami. A jeśli panna ma rozum, to jak spotka po drodze
patrol straży przybrzeżnej, zapomni o tym, co tu widziała.
Narastająca złość kazała Honorii porzucić wszelką ostrożność. W zaciętej twarzy
Johna Kessela ujrzała kolejnego złego mężczyznę, zdecydowanego osiągnąć egoistyczny
T L
R
cel, choćby po drodze przyszło mu narazić bezbronną istotę. Prawo angielskie było suro-
we, może nawet za surowe. Dzieci niewiele starsze od Evy były deportowane z kraju za
mniej poważne czyny niż obłożony najwyższymi karami przemyt. Honoria nie zamierza-
ła pozwolić na to, by Eva zapłaciła taką cenę za niewinność.
- Przykro mi, że się sprzeciwiam, Kessel, ale Eva nie może zostać. Eva, usiądziesz
za mną.
Dziewczynka stała bez ruchu, przestraszona i zdezorientowana.
Kessel złapał ją za rękę.
- A ja mówię, że nigdzie jej panna nie zabierze, dopóki nie skończymy. Rozumie
panna?
- A jak nie, to co?! - Honoria kipiała z gniewu. - Pobijesz mnie? Uderzysz bez-
bronną kobietę? Bardzo to do ciebie podobne.
Kessel puścił rękę dziewczynki i ruszył w stronę Honorii. Zaczęła się cofać, go-
rączkowo rozglądając się za jakimś narzędziem, które mogłoby posłużyć do obrony, kie-
dy padł pierwszy strzał.
T L
R
Rozdział dziewiętnasty
Niespokojny z powodu opóźnionego o pięć dni powrotu do Kornwalii, spowodo-
wanego złą pogodą i awariami dyliżansów, Gabe pokonywał ostatni odcinek drogi do
Sennlack na koniu wynajętym w Penzance. Przed odstawieniem zmęczonego zwierzęcia
do stajni w gospodzie postanowił zajrzeć do portu i sprawdzić, co dzieje się z „Rybitwą".
Statek był niemal gotowy do wyjścia w morze przed jego wyjazdem do Londynu.
Gabe spodziewał się, że wypłynie jeszcze dzisiaj. Zanim to nastąpi, będzie musiał
wykroić czas na spotkanie z pewną damą. Miał do opowiedzenia historię, która niewąt-
pliwie ją zainteresuje, choć niepełną. Uzupełni ją po dotarciu do Cygana; był wściekły,
że spotkanie z nim był zmuszony odłożyć na później.
Jak ona zareaguje, gdy dowie się, że on zna prawdę? Jak on postąpi, kiedy stanie
przed nią twarzą w twarz? O tym, jak będzie wyglądało ich spotkanie, rozmyślał niemal
przez całą długą i nudną podróż z Londynu. Mimo to nie był bliższy decyzji, jak się za-
chować w tej nowej sytuacji, niż wtedy, gdy niczym grom z jasnego nieba spadła na nie-
go wiadomość, że panna Foxe to lady Honoria Carlow. Zatrzymał konia w miejscu, skąd
widać było port. Czy powinien zachować uprzejmy, pełen uszanowania dystans należny
córce hrabiego ze strony młodszego syna ziemiańskiej rodziny? - zastanawiał się Gabe.
A może uściskać ją gorąco na powitanie jak mężczyzna, któremu ona pozwoliła zakosz-
tować smaku swoich ust?
Bił się z myślami, ale wzrokiem szukał „Rybitwy". Miejsce, w którym zazwyczaj
stała na kotwicy, było puste. Rozejrzał się raz jeszcze, próbując przebić wzrokiem gęst-
niejącą mżawkę. „Rybitwy" nie było w porcie. Pognał konia do wioski. Kto śmiał wy-
prowadzić bez niego statek w morze? Nie miał czystego sumienia, wszak opóźnił powrót
do Kornwalii, co tylko potęgowało jego złość, niemniej czuł się zdradzony.
Złe przeczucia nasiliły się, gdy zeskoczył z siodła na podwórzu gospody i nikt nie
wyszedł ze stajni, by zająć się jego koniem. Zajrzał do wnętrza, by stwierdzić, że nikogo
tam nie ma. W tej sytuacji sam rozsiodłał i wytarł konia, po czym skierował kroki do go-
spody. Tu również, jak się obawiał, nie było żywego ducha. Wyszedł na pomost, z które-
T L
R
go rozciągał się widok na zatokę. Stary rybak Jory siedział na swoim zwykłym miejscu,
palił fajkę i niewidzącymi oczami patrzył w morze.
- Gdzie wyładowują? - zagadnął bez powitania Gabe.
- Na równinie, będzie ze cztery mile od wioski. Jest tam tunel wykopany od za-
toczki do starego kamiennego domku. Z drogi widać kamienną wieżę na wrzosowisku.
Opis pasował do miejsca, gdzie zaprowadziła ich Eva, pomyślał Gabe i poczuł się
nieswojo. Wrócił pospiesznie do stajni, zadowolony, że został tam jeden wypoczęty koń.
Pół godziny później zbliżał się do wzniesienia, zza którego widział czubek wieży, gdy
ciszę rozdał ostry dźwięk. Gabe był żołnierzem. Rozpoznał odgłos wystrzału z karabinu
tak nieomylnie jak po zawodzeniu wiatru w żaglach wnioskował, że nadszedł moment
stosowny do wykonania zwrotu statku.
Popędził konia, wjechał na szczyt wzniesienia i zatrzymał się, by zorientować się
w sytuacji poniżej. Tylko świeży rekrut pcha się do bitwy na oślep. Postanowienie za-
chowania się zgodnego z tą ponadczasową mądrością legło w gruzach, gdy w oddali uj-
rzał drobną postać w ciemnoniebieskiej amazonce, przykucniętą za ścianą kamiennego
domku. Po chwili przemknęła obok niego klacz, którą lady Foxe użyczyła kuzynce.
W obliczu niebezpieczeństwa przestało mieć znaczenie, jak zostanie przyjęty, ser-
decznie czy ze wzgardą. Gabe zmusił konia do galopu. Pędząc, zauważył, że było tylko
czterech, najwyżej pięciu agentów straży celnej, ostrzeliwujących konwój wozów far-
merskich załadowanych kontrabandą. Widocznie nie dostali informacji o lądowaniu ła-
dunku dostatecznie wcześnie, by wezwać na pomoc piechotę stacjonującą w pobliskim
garnizonie wojskowym.
Gabe zdołał się zorientować, że strażnikami celnymi dowodzi ów nowy agent, któ-
rego wyłowił z wody na wpół podtopionego w zatoce. Być może chciał wziąć odwet za
upokorzenie oraz niepowodzenie w przechwyceniu tamtej partii towaru i postanowił nie
czekać na posiłki. Gabe bez trudu domyślił się, kto był tak głupi i bezczelny, żeby po
tamtym zakończonym niemal katastrofą lądowaniu, zarządzić kolejne w biały dzień.
Czy nie przestrzegał Dickina przed skutkami lekkomyślności brata? Jak przyjaciel
mógł pozwolić Johnowi wydać rozkaz wyjścia „Rybitwy" w morze pod nieobecność jego
kapitana? To przecież jego statek.
T L
R
Będąc już całkiem blisko domku, Gabe słyszał gorączkowe nawoływania tych, któ-
rzy nie zdążyli załadować towaru na wozy, by się cofnąć do domku. Niewątpliwie po to,
by uciec tunelem. Agenci celni widocznie zrozumieli to również, bo skoncentrowali
ogień na ludziach zajmujących się ładowaniem beczułek z towarem na wozy. Ci schronili
się za wozami, chaotycznie ostrzeliwując się z garłaczy i wszelkiej innej broni, jaką tylko
mieli, inni zaś zbroili się naprędce w drągi, pałki i widły, gotując się do odparcia ataku
wręcz w obronie towaru.
Gabe zauważył z zadowoleniem, że panna Foxe, korzystając z zamieszania, zacią-
gnęła Evę w miejsce osłonięte od kul przez wystające z ziemi rumowisko skalne. Gdyby
jemu udało się przejechać za domek, co było możliwe, gdyż strażnicy nadal koncentro-
wali wysiłki na próbie zawładnięcia towarem złożonym na wozach, miałby szansę wy-
prowadzenia panny Foxe i Evy na skraj klifu, gdzie wsadziłby je na konia i wywiózł po-
za zagrożenie. Potem mógłby wrócić i policzyć się z braćmi Kesselami.
Obejrzał się za siebie. Nie zanosiło się na przełom w potyczce między agentami
celnymi a ludźmi z Sennlack. Ci pierwsi mieli przewagę ogniową, ale tych drugich było
więcej i wozy dawały im doskonałą osłonę.
Gabe skoncentrował uwagę na sytuacji wokół domku. W drzwiach pokazał się
John Kessel. Wyjrzał z tunelu, by ocenić stan walki o towar. Zauważył go również młody
oficer, którego Gabe uratował z wody, i zaszarżował z pistoletem wyciągniętym do strza-
łu.
Gabe'owi pozostało do rumowiska skalnego mniej niż sto kroków, gdy Kessel rzu-
cił się w tamtą stronę i Gabe mógł tylko patrzeć bezsilnie, jak chwycił Evę i zasłonił się
nią niczym tarczą.
- Masz tylko jeden strzał, sukinsynu! - wrzasnął Kessel do oficera. - Strzelaj, a tra-
fisz bachora.
Oficer zatrzymał konia, zdezorientowany, ciągle jednak mierzył w stronę Kessela.
Eva wyrywała się Johnowi, ale to wcale nie przeszkadzało mu nadal się nią zasłaniać.
- Radzę ci odjechać, zanim dopadną cię moi ludzie! - wołał.
W tym momencie z domku wybiegła Laurie.
- Puść ją! - krzyknęła rozpaczliwie i rzuciła się w stronę siostry.
T L
R
Oficer nie wiedział, co robić. Nie chciał strzelać do dziecka i dziewczyny. Gabe
zeskoczył z siodła. Kilka kroków dzielących go od Kessela pokonał w ułamku sekundy.
Wyrwał Evę zdezorientowanemu Johnowi, pchnął ją ku siostrze, a sam z impetem wpadł
na niego, zwalając go z nóg.
- Zabieraj ją i uciekajcie! - krzyknął do Laurie. - Daj kobietom odejść. Nic do nich
nie masz - zwrócił się do oficera.
Tymczasem w walce o wozy górę brała strona liczebniejsza. Kiedy agentom cel-
nym zaczęło brakować amunicji, przemytnicy uzbrojeni w drągi i pałki wychodzili zza
wozów, okrążyli strażników, a zaraz potem ruszyli do bezpośredniego natarcia. Jeden z
agentów, przyparty do wozu, był bezlitośnie okładany po głowie i plecach przez dwóch
rozsierdzonych wieśniaków.
Młody oficer ciągle mierzył z broni to do Gabe'a, to do Kessela.
- Nie strzelaj - starał się przemówić mu do rozsądku Gabe. - Masz tylko jeden
strzał. Wierz mi, jest was za mało. Zachowaj kulę, by wyprowadzić z pola bitwy swoich
ludzi, zanim wieśniacy, upojeni przewagą i darmową whisky, rozniosą was na strzępy.
Oficer wreszcie zrozumiał. Pchnął konia do galopu i zaszarżował na grupę znęca-
jących się nad przypartym do wozu agencie, oddając w tamtą stronę swój jedyny strzał.
Wieśniacy rozbiegli się, oficer wciągnął rannego na siodło i zaczął wycofywać się z rów-
niny. Widząc, co się dzieje, pozostali czterej poszli jego śladem.
Gabe podniósł się z ziemi i podbiegł do panny Foxe.
- Co z panią?
- W porządku. Brak mi słów, by wyrazić moją i Laurie wdzięczność za pana inter-
wencję. Gdyby nie pan, nie udałoby się wydrzeć Kesselowi Evy. Ale co z panem? Pan
jest ranny!
Gabe obejrzał swoje dłonie. Krew sączyła się z rozcięć i otarć skóry powstałych,
gdy padł na skalisty grunt, rzucając się na Kessela.
- Drobiazg. Proszę wziąć mojego konia, zawieźć Evę do domu i wracać do
Foxeden. Jeśli się pani pospieszy, przyjedzie tylko trochę później niż pani klacz i oszczę-
dzi ciotce zmartwienia, że spadła pani z siodła i zabiła się.
Zauważył, że chce protestować, ale ostatni argument przemówił jej do przekonania.
T L
R
- Słusznie. Ciotka zmartwi się, kiedy się dowie, że Psotka wróciła do stajni beze
mnie. Jednak bardzo chciałabym z panem porozmawiać. Mam panu tyle do powiedzenia.
- Ja pani również. Bardzo wiele! - Teraz, gdy zagrożenie minęło, pozwolił sobie
popatrzeć zgłodniałym wzrokiem na jej kształtną postać. - Nie czas i miejsce na rozmo-
wy. Mam rachunki do uregulowania z panem Kesselem. Przyjedzie pani jutro do szkoły?
- Jutro? - W głosie Honorii dał się wyczuć zawód. - Tak. Sądzę, że wytrzymam do
jutra.
Gabe pozwolił sobie na jeszcze jedną przyjemność: dotknął jej dłoni.
- Doskonale. Niech pani zajmie się Evą. Trzeba ją uspokoić po tych przeżyciach.
- Zawieziemy ją najpierw na plebanię - dał się słyszeć głos pastora Gryffda.
Gabe odwrócił się zaskoczony. Duchowny zbliżał się, prowadząc jego konia. Pan-
na Foxe nie wydawała się zaskoczona obecnością wielebnego Gryffda.
- Wykazałaś, dziewczyno, wielką odwagę, chroniąc Evę przed Kesselem - pochwa-
lił pannę Foxe pastor. - Dziękuję Bogu, że obie wyszłyście z tego bez szwanku.
Dołączyła do nich Laurie.
- Chciałam go powstrzymać, ojcze - powiedziała przez łzy - ale on nie słuchał. On
nikogo nie słucha. Dickin przekonywał go, by nie organizował przerzutu za dnia, lecz
John mimo to zwołał ludzi. - Machinalnie roztarła siniaka na policzku. - Idę z Evą do
domu. On groził, że mnie zabije, jeśli spróbuję od niego odejść, ale mnie już wszystko
jedno. Nie wrócę do niego.
Pastor Gryffd pokiwał współczująco głową.
- Zostaniecie obie na plebanii. Wasza matka również. Eva będzie kontynuowała
naukę i będziecie bezpieczne do czasu, aż zdecydujecie co dalej.
- To niemożliwe. - Oczy Laurie najpierw rozbłysły nadzieją, po czym zgasły. - To
wielka dobroć ze strony ojca, nie możemy jednak wciągać ojca w nasze kłopoty.
- Jesteś jedną z moich owieczek. To także moje kłopoty - odparł miękko pastor. - A
poza tym uważasz, że John Kessel ośmieli się zwrócić przeciwko duchownemu?
- Mnie się zdaje, że on uważa się za potężniejszego od Boga - powiedziała Laurie.
- Nikt nie jest potężniejszy od Boga. Jednak Wszechmocny najchętniej pomaga
tym, którzy sami sobie pomagają. Zapewniam cię, że nie ma Kornwalijczyka, który oka-
T L
R
załby się silniejszy od Walijczyka, gdy ten wpadnie w gniew. Chyba wiesz, że nie uro-
dziłem się pastorem. Musicie się przenieść na plebanię. Chociażby ze względu na bez-
pieczeństwo dziecka i waszej matki. Zdajesz sobie sprawę, że John Kessel, oby Bóg oca-
lił jego grzeszną duszę, nie cofnie się przed niczym, by nagiąć cię do swojej woli.
Nikt z obecnych tego nie kwestionował.
- A więc zostaniemy - zgodziła się Laurie. Po jej posiniaczonym policzku płynęły
łzy. - Jak my się ojcu odwdzięczymy?
Gabe ze zdumieniem zauważył, że pastor puszcza oko do dziewczyny.
- Pomyślę o tym - mruknął. - A pani - zwrócił się do panny Foxe - może jechać
prosto do Foxeden. Evą zajmie się panna Laurie. Kapitan miał rację. Klacz na pewno po-
biegła prosto do stajni. Oszczędźmy zatem lady Foxe niepotrzebnego zmartwienia.
- Cóż... skoro Eva zostaje z siostrą, to chyba ja jestem zbędna - przyznała Honoria.
- Jeśli wezmę konia kapitana, to jak on wróci do miasteczka?
- Muszę odnaleźć Richarda Kessela i załatwić pewne sprawy. Wrócę z nim do go-
spody - powiedział Gabe.
- Dobrze, a więc do jutra.
- Do jutra, panno Foxe - odparł, akcentując dwa ostatnie słowa.
Rzuciła mu czujne spojrzenie, świadczące o tym, że zrozumiała, iż jej prawdziwe
nazwisko nie stanowi dla niego tajemnicy. Skinęła nieznacznie głową, jak się domyślił,
w podzięce, że nie zdradził jej przed innymi.
Gabe przypuszczał, że znajdzie Dickina na plaży, gdzie prawdopodobnie nadzoro-
wał wyładunek towarów na ląd. Zawrócił w stronę kamiennego domku. Po krótkiej wę-
drówce tunelem wyszedł na plażę.
- Jesteś - powitał go Dickin. - Dasz mi w mordę czy najpierw wysłuchasz wyja-
śnienia?
- Wyjaśniaj, byle przekonująco.
- Nie mam ci za złe, że jesteś wściekły, ale przecież wiedziałeś, że wyprawa była
gotowa, jeszcze zanim wyjechałeś do Londynu. Jak dostaliśmy sygnał, że towar czeka na
odbiór we Francji, wyjście w morze było tylko kwestią odpowiedniej pogody. Zwleka-
łem z tym, jak mogłem, ale kiedy z południowego wschodu dmuchnął śliczny mały
T L
R
sztorm, a John nalegał, by dłużej nie czekać, musiałem ustąpić. Conan Willes dowodził
„Rybitwą" już wcześniej. Jest prawie całkiem zdrowy, a po pięciu miesiącach spędzo-
nych na lądzie aż się palił do wyjścia w morze. Więc mu pozwoliłem. To była bardzo
pomyślna wyprawa.
- A lądowanie?
- Myślałem, że John zgodził się, iż nie należy sprowadzać kolejnej partii towaru za
dnia. Wyładunek już trwał, gdy się dowiedziałem, że nie posłuchał. Było za późno, by
cokolwiek odwołać. Jestem pewny, że po dzisiejszym incydencie John nie będzie już te-
go próbował. Jake Dawes dostał kulę w łopatkę i jest wielu innych z obrażeniami.
- Tak. To pewnie ci, co we trójkę kopali i bili jednego agenta - zauważył z przeką-
sem rzucił Gabe.
- Chłopaków czasami ponosi - zlekceważył incydent Dickin.
- Chłopaki biorą przykład ze swojego szefa. Dickin, twój brat jest poza kontrolą.
Nie! - zaprotestował, gdy przyjaciel próbował negować. - Nie uciszysz mnie. Tu nie cho-
dzi o to, że przejął mój statek i moją załogę. John gwiżdże na niebezpieczeństwo, na ja-
kie naraża ludzi, i krzywdę, jaką wyrządza. Widziałeś posiniaczoną twarz Laurie
Steavens?
- Zwracałem mu uwagę. - Dickin poczerwieniał ze wstydu.
- I jak zareagował?
Dickin czuł się coraz mniej komfortowo.
- Powiedział, że to jego dziwka i zrobi z nią to, co mu się podoba.
- Ona nie jest dziwką! To córka człowieka, który przez lata pracował u twojego oj-
ca! Będziesz czekał, aż ją znajdziesz któregoś ranka dryfującą w porcie twarzą do dna,
jak ten górnik, który kiedyś wszedł w paradę Johnowi?
- Nie wiemy, czy to zrobił John. - Dickin bronił brata.
- Dickin, traktujesz go wciąż jak małego braciszka. Jesteś ślepy. Gdybyś mógł wi-
dzieć, jak się zasłaniał Evą i prowokował oficera, by do niej strzelił...
- Jest młody. - Dickin patrzył w bok. - Wyrośnie z tego. Przywrócę go do pionu.
- Potrafisz? - Gabe zapytał miękko. - Nie jestem pewien. Nawet, jeśli ci się to kie-
dyś uda, wielu ludzi zginie do tej pory. Ja nie mogę brać w tym udziału, Dickin.
T L
R
- Nie przesadzaj. Wasze irlandzkie waśnie kończą się jeszcze bardziej krwawo.
- Nie znasz mojego miłującego prawo i porządek brata! Może jednak zgadzam się z
Nigelem co do jednego. Dotrzymam danego słowa i odsłużę obiecanych sześć miesięcy.
Potem wyjeżdżam. Dla twojego własnego dobra i spokoju sumienia radzę ci, wycofaj się
z tego także.
- I zostawić interes Johnowi? - Dickin pokręcił smutno głową. - Nie, przyjacielu.
Muszę utrzymać ojca i gospodę, Tamsyn i resztę rodziny. Mam próbować zarobić na ży-
cie na morzu? Łowić ryby i liczyć na to, że kolejny sezon przyniesie lepsze połowy?
Możesz się czuć zwolniony z obowiązku. Conan poradził sobie, choć morze było niespo-
kojne. Myślę, że wyzdrowiał dostatecznie, by przejąć „Rybitwę". Jesteś wolny, Gabe,
możesz jechać, gdzie chcesz. Nasze rachunki są wyrównane.
- Nigdy nie będą wyrównane. Nie da się spłacić człowieka, który ocalił ci życie.
- Jeśli potrafimy rozstać się w przyjaźni, będzie to wystarczająca spłata. Ale po-
wiedz - Dickin obrzucił przyjaciela zaciekawionym spojrzeniem - co zamierzasz robić?
- Nie czułem się dobrze, łamiąc prawo. Prawdę powiedziawszy, wstydziłem się. A
i widmo szubienicy za każdym zakrętem też nie było zabawne. Cygańskie przysłowie
powiada, że nie da się iść prosto, gdy droga skręca. Z drugiej strony, kocham wyzwanie,
jakie rzuca morze. Odkryłem też w sobie żyłkę do handlu. Myślę, że sprawię sobie statek
i będę przewoził towary, ale legalnie.
- Osiądziesz zatem w Londynie czy w Dublinie?
- W Dublinie chyba nie. Moja rodzina byłaby zgorszona, że trudnię się kupiec-
twem, bardziej nawet niż gdyby obwożono mnie po mieście skutego łańcuchem i skaza-
nego za przemyt. Być może zamieszkam na swoim statku.
Myśli Gabe'a poszybowały ku pannie Foxe, do lady Honorii Carlow, poprawił się
w duchu.
- Mam tu jeszcze do załatwienia pewną osobistą sprawę. Zejdzie mi na to parę dni.
Dickin szeroko się uśmiechnął.
- Przekaż tej osobistej sprawie moje najgorętsze pozdrowienia. Jeśli zabraknie jej
rozumu, żeby się z tobą związać, połowa dziewcząt w Kornwalii z radością zajmie jej
miejsce!
T L
R
- Mógłbyś pożyczyć mi konia? Oddałem swojego pannie Foxe.
- Większość towaru jest już na lądzie. Powiedz ludziom na górze, żeby dali ci naj-
mniej zmęczonego.
Uścisnęli sobie dłonie.
- Jeszcze raz dzięki za pomoc, stary przyjacielu. I życzę ci powodzenia.
Gabe poczuł się dziwnie lekko teraz, gdy zapadła decyzja o opuszczeniu Kornwa-
lii. Następne zadanie, czyli jutrzejsza rozmowa z lady Honorią, będzie znacznie trudniej-
sze. W obliczu zagrożenia niewinne kłamstwo dotyczące jej nazwiska wydawało się
czymś trywialnym. Gabe nie potrafił już wzbudzić w sobie oburzenia. Wiedział, że dzi-
siaj nadstawiłby pierś na kule, by ją uratować. Wzbierające w nim uczucie wypełniało go
pełniej niż porywisty wiatr wzdymający żagle dziobowe „Rybitwy". Z takim napędem
dałoby się dopłynąć do Ameryki.
Musiał to sobie wyraźnie powiedzieć: on, który nie zamierzał się wikłać w związek
z żadną kobietą przez najbliższych dziesięć lat, albo i dłużej, zakochał się w pannie Foxe,
czyli w lady Honorii Carlow, kobiecie spoza jego sfery. Gabriel Hawksworth, nawet
gdyby był szanowanym, zamożnym kupcem, nie zdołałby zaoferować lady Honorii wy-
gód i pozycji towarzyskiej, należących się jej z racji urodzenia, jako córce hrabiego Na-
rborough.
Szlachetny mężczyzna odnalazłby Cygana, ujawnił prawdę, która uwolniłaby ją z
niesprawiedliwego wygnania, a potem odszedł i pozwolił jej spełnić przynależny jej
świetny los. Czy on jest dostatecznie szlachetny, by tak postąpić?
T L
R
Rozdział dwudziesty
Po niespokojnie przespanej nocy Honoria obudziła się przed świtem. Zatrzymała
służącą, która przyszła rozniecić wygasły pod kominkiem ogień, i kazała sobie pomóc
włożyć strój do konnej jazdy. Nie potrafiła usiedzieć w swoim pokoju, choć od umówio-
nego spotkania z kapitanem Hawksworthem dzieliło ją jeszcze wiele godzin.
Przez cały wieczór miotała się po sypialni, ponieważ nie mogła się skoncentrować
na żadnym zajęciu. W czasie kolacji siedziała przy stole bez apetytu. Niewiele brakowa-
ło, a wstałaby od posiłku, osiodłała Psotkę i pojechała do wioski, aby porozmawiać w
gospodzie z kapitanem. Było ogromnie ciekawa, co udało mu się ustalić w Londynie.
Chciała też się przekonać, co sądzi o tym, że zataiła przed nim prawdziwe nazwisko.
Uwagi Honorii nie umknął subtelny nacisk, jaki położył na słowa „panno Foxe", gdy że-
gnał się z nią na wrzosowisku. Na pociechę przypominała sobie, że nie sprawiał przy tym
wrażenia zagniewanego. Może jednak udało się nie zepsuć nieodwracalnie ich wzajem-
nych stosunków, pomyślała z nadzieją.
Perspektywa rozmowy z Gabrielem w czterech ścianach jego pokoju w gospodzie
wyglądała tak samo pociągająco w świetle poranka, jak i o północy. Pragnęła Gabriela i
była zdecydowana na ostateczny krok, nawet gdyby miało się okazać, że połączy ich tyl-
ko chwilowa namiętność. Honoria nie wzbraniała się przyznać, że kocha kapitana.
Ostrożność, która nakazywała jej do tej pory nie ujawniać uczucia, wydawała się niepo-
trzebną przeszkodą.
W głowie huczały wyczytane w książce metafory. Ich żeglarskie odniesienie wy-
dawało się jakby pomyślane specjalnie dla niej i dla kapitana. Od niepamiętnych czasów
kobiety zatrzymywały przy sobie mężczyzn przy użyciu rozmaitych sztuczek. Czy jej,
współczesnej syrenie, uda się zwabić Hawkswortha i przywiązać go do siebie, aż prze-
stanie myśleć o wyjeździe?
Wejście Tamsyn z naręczem filiżanek i spodków spłoszyło Honorię. Zauważyła, że
dziewczyna była zapłakana. Ogarnął ją nagły lęk. Opuściła wrzosowisko, zanim dobiegł
końca załadunek kontrabandy na wozy. Nie znała rezultatu potyczki z agentami służby
T L
R
celnej. Czyżby ktoś z rodziny lub bliskich Tamsyn został ranny podczas strzelaniny?
Może strażnicy otrzymali posiłki? Czy kapitan Hawksworth jest cały i zdrowy?
- Tamsyn, co się stało?
- Och, panienko, okropna wiadomość. Nie wiem, jak to przeżyję.
- Co za wiadomość? - Honoria była niemal bliska omdlenia.
- Chodzi o kapitana! On i mój brat John pokłócili się wczoraj wieczorem i teraz
on... wyjeżdża! Opuszcza gospodę i w ogóle Kornwalię! Chyba pęknie mi serce! - Tam-
syn zalała się łzami.
Honoria wpadła w panikę. Gabriel wyjeżdża? Co robić? Ile czasu jej zostało?
- Tamsyn! - Potrząsnęła dziewczyną. - Powiedz, kiedy kapitan Hawksworth wyjeż-
dża?
- Nie wiem - odparła pokojówka. - Dickin mówi, że wkrótce. Conan Willes wraca
na „Rybitwę" i przejmuje ją od kapitana.
Honoria spojrzała na zegar stojący na półce nad kominkiem. Za wcześnie, w szkole
nikogo nie zastanie. Nie mogła jednak, szczególnie w tej sytuacji, ani minuty dłużej
usiedzieć w domu. Postanowiła natychmiast osiodłać Psotkę. Pogalopuje wzdłuż klifu na
wrzosowisko, a potem pojedzie do Sennlack i w ogrodzie plebanii poczeka na kapitana.
Była przekonana, że on nie wyruszy bez rozmowy z nią. Przepełniona obawą, że mógłby
zniknąć z jej życia na zawsze, zdawała sobie jednocześnie sprawę z tego, że jeśli Gabriel
zamierza wyjechać, nic i nikt go nie zatrzyma.
Nie chciała o tym dłużej myśleć. Zostawiła chlipiącą Tamsyn, szybkim krokiem
poszła do stajni, gdzie chłopak stajenny pomógł jej osiodłać klacz. Gdy Psotka galopo-
wała przez wrzosowisko, pęd powietrza owiewającego twarz Honorii nie ochłodził jej
rozpalonych policzków. Szybka jazda, która zazwyczaj wyzwalała radość i poczucie
wolności, tym razem nie pomogła Honorii pozbyć się niepokoju. Sądziła, że ma czas -
tygodnie, jeśli nie miesiące - by przekonać kapitana do pozostania w Kornwalii. Czy
właśnie straciła szansę na wspólną przyszłość?
Kiedy klacz się zmęczyła, Honoria ściągnęła jej wodze i skierowała ją ku Senn-
lack. Znajdowała się na zakręcie, za którym odgałęziała się droga do zatoczki, którą po-
kazał jej kapitan. Miejsce ciągnęło ją nieodparcie z siłą równą tej, z jaką fala odpływu
T L
R
ściąga wodę morską z brzegu. Tam otworzyła duszę przed Gabrielem, wyjawiła mu swo-
ją hańbę, tam odkryła istnienie namiętności, której trudno się oprzeć.
Gabriel nie może tak po prostu odwrócić się i odejść. Przecież musi odczuwać, tak
samo mocno jak ona, że łączy ich niezwykle silna więź.
Kierowana nadzieją, że w zatoczce, która była świadkiem zrodzenia się ich wyjąt-
kowego poczucia wspólnoty, znajdzie ukojenie dla skołatanej duszy, zsiadła z konia i za-
częła schodzić ścieżką wiodącą do starego kościółka. Zatrzymała się ucieszona i prze-
straszona zarazem, bo nagle dostrzegła uwiązanego konia. Nie widziała go przedtem, ale
przecież kapitan używał różnych wierzchowców ze stajni w gospodzie. To musiał być
on. Ruszyła w dół, ślizgając się na kamieniach wąskiej skalistej ścieżki dopóty, dopóki
nie zeszła na plażę.
Serce mało nie uleciało jej z piersi w niebo, po którym krążyły rozkrzyczane me-
wy. Na głazie, tym samym, na którym rozmawiali i całowali się, siedział Gabriel
Hawksworth.
Podbiegła i zatrzymała się za jego plecami. Odwrócił się z uśmiechem, który po-
działał jak balsam na jej skołatane obawą i niepewnością serce. Usiadła obok, a wtedy on
ujął jej dłoń i złożył na niej pocałunek.
- Lady Honorio - powiedział z lekką nutą pretensji - więc pani też nie mogła dłużej
czekać?
- Nie mogłam. Mało brakowało, a wczoraj wieczorem pojechałabym zobaczyć się z
panem w gospodzie. Proszę mi natychmiast powiedzieć...
- Co odkryłem? - wszedł jej w słowo.
- Ależ, nie! - wykrzyknęła zniecierpliwiona. - Czy wybaczył mi pan, że nie powie-
działam panu wszystkiego i nie wyjawiłam prawdziwego nazwiska?
- Dlaczego pani tego nie zrobiła? - zapytał łagodnie, chowając jej dłoń w swojej.
- Ze strachu. Bałam się, że pan się pogniewa, że udawałam przed panem kogoś in-
nego. Także ze wstydu - dodała ciszej. - Po tym, co się wydarzyło w Londynie, imię Ho-
noria brzmiałoby jak kiepski żart. Dlatego podałam panu swoje drugie imię, Marie.
- Honoria... Pasuje do pani. Założę się, że każdy, kto panią dobrze zna, nigdy by w
pani honor nie zwątpił - zapewnił.
T L
R
- Mój własny brat zwątpił - przypomniała mu. - Czy rozumie pan, dlaczego wola-
łam nie występować pod prawdziwym imieniem? Nie chciałam, by skandal ścigał mnie
aż tutaj i postawił ciotkę w kłopotliwej sytuacji. Wyjechałam z Londynu, żeby ta historia
nie odbiła się na przyszłości mojej siostry. Pan wie już wszystko o mojej rodzinie, jak się
domyślam.
- Tak. Nie chce się pani dowiedzieć, co jeszcze odkryłem?
- Dla mnie najważniejsze jest to, że nie utraciłam pana... przyjaźni - wyznała Hono-
ria, w ostatniej chwili cofając się przed użyciem słowa „miłości".
Swoich uczuć była pewna, ale nie miała pojęcia, co kapitan do niej czuje. Czy w
grę wchodzi coś więcej niż pożądanie?
Gabriel uśmiechnął się i zapewnił:
- Nie utraciła pani. Proszę pozwolić mi powiedzieć, jakie informacje udało mi się
zebrać.
Opowieść brzmiała wprost niewiarygodnie. Cygan, którego Gabe spotkał w gospo-
dzie, okazał się zaginionym od dawna synem zamordowanego Kita Hebdena, barona
Framlinghama.
- Nieznane są losy dzieci Williama Wardale'a, hrabiego Leybourne'a, skazanego na
śmierć przez powieszenie - dodał Gabe. - Moim zdaniem, jest wielce prawdopodobne, że
ktoś z jego krewnych, przekonany o jego niewinności i mający za złe pani ojcu, że go nie
uratował, mógł wynająć Cygana. Zwłaszcza że on też może chcieć się zemścić na pani
ojcu, George'u Carlowie, hrabim Narborough. To, że akurat pani, a nie inny członek wa-
szej rodziny, została wybrana jako narzędzie zemsty, to czysty przypadek.
- Nieuzasadnione pozbawienie życia człowieka to dostatecznie ważny powód, aby
podjąć nadzwyczajne środki. Rozumiem, że można dążyć do ukarania domniemanego
winnego czy osoby, która przez zaniechanie doprowadziła do śmierci - powiedziała Ho-
noria. - Minęło jednak dwadzieścia lat. Jak ten ktoś, kto za tym stoi, mógł oczekiwać, że
zostanie dostrzeżony związek pomiędzy współczesnym skandalem i dawnym?
- Muszę jeszcze dotrzeć do Cygana, Stephena Hebdena, jak nazwał go jubiler. To
jedyne wspólne ogniwo. Wiemy na pewno, że był tamtej nocy w ogrodzie. W jego ręku
T L
R
musi być klucz do wyjaśnienia zagadki. Zamierzam zmusić go, by udostępnił nam ten
klucz.
- A potem... opuści pan Kornwalię na dobre?
- Skąd pani wie? - spytał Gabe, uważnie patrząc na twarz Honorii.
- Tamsyn była tym zmartwiona. Ja... też jestem.
Nie miała możliwości się przekonać, czy odważy się wyznać miłość kapitanowi, bo
położył jej palec na wargach.
- Niech pani nic nie mówi. Jeszcze nie. Proszę dać mi czas na ujawnienie wszyst-
kiego, co sprawi, że lady Honoria odzyska utraconą cześć, a zarazem możliwość wyboru,
co zrobić ze swoją przyszłością.
- Utraconej czci nie da się odzyskać.
- Tego pani nie wie. Zasługuje pani na lepszy los niż wygnanie na odległej prowin-
cji i towarzyski bojkot.
Gabe podniósł się na nogi.
- Lepiej wracajmy - powiedział.
Honoria nie potrafiła się pogodzić z myślą, że straci ukochanego mężczyznę. Mu-
siała go zatrzymać. Jak go skusić, by pozostał? Zrobić to, co od dawna chodziło jej po
głowie, czego on również pragnął - była o tym przekonana - nawet jeśli jej nie kochał?
Może to ostatnia szansa, żeby rzucić na niego czar, tak jak on rzucił czar na nią? Z bi-
jącym sercem, rozedrganymi nerwami, drżąca z oczekiwania, pochwyciła jego dłoń, za-
nim zdążył odejść.
- Ma pan rację, zasługuję na więcej. Zasługuję na mężczyznę gotowego chronić
mnie przed kulami agentów celnych i kłamstwami Cygana. Mężczyznę, który wierzy w
mój honor i uczciwość bardziej niż moi krewni. Gotowego dotrzeć do prawdy, która
oczyści moje imię. Zasługuję na takiego mężczyznę i właśnie jego pragnę. Ciebie pragnę,
Gabe. Tylko ciebie.
Trzymając jedną ręką jego dłoń, drugą przesunęła ku jego piersi, następnie ku szyi,
koniuszkiem palca muskała odsłoniętą skórę nad fularem. Ogarnęła ją radość, gdy poczu-
ła, że jego puls przyspieszył.
T L
R
Uniósł wolną rękę, jakby chciał usunąć jej dłoń ze swojej szyi, ale zamiast tego
przykrył ją swoją dłonią.
- To szaleństwo - szepnął zduszonym głosem. - Chcę przywrócić pani cześć.
- Nic mi jej nie przywróci. Z tego punktu widzenia to bez znaczenia, co pan odkry-
je. Pozbawiona czci, zyskuję wolność. Nie mam nic do stracenia. Nic nie stoi na prze-
szkodzie, żeby przeżyć coś, czego pragnę z całego serca. Wierzę, że pan także tego pra-
gnie.
- Nie chcę kraść pani niewinności.
Honorię uderzyła ironia losu. Niewiele brakowało, a zostałaby zgwałcona przez
szlachcica, którego w towarzystwie nazywano dżentelmenem. Tymczasem kapitan, któ-
rym prawdopodobnie gardzono by w wysokich sferach, okazał się zbyt honorowy, by
przyjąć to, co mu dobrowolnie proponowała, i czego najwyraźniej pożądał.
Może jedno małe kłamstewko im pomoże?
- Nie mogę utracić niewinności, bo jej nie mam - szepnęła, głaszcząc Gabriela po
twarzy.
- Myślałem... że pani brat zdążył na czas.
- Zło już się stało.
Co było prawdą, ale nie w takim sensie, jaki Honoria sugerowała.
Nie omyliła się. Zrozumiał, że tamtego wieczoru utraciła dziewictwo.
- Jest pani pewna?
Nie odpowiedziała, tylko pocałowała go prosto w usta.
T L
R
Rozdział dwudziesty pierwszy
Trzy tygodnie później Gabe w ponurym nastroju wracał do Londynu. Wypytywał o
Cygana we wszystkich miejscowościach między Penzance a Falmouth, między Truro a
Bodmin i między Launceston a Exeter i na całym szlaku z Kornwalii do Londynu. Wszę-
dzie napotykał ślady kontaktów Cygana z lokalnymi kupcami, jednak jego samego nig-
dzie nie spotkał.
Sprawdził też, czy Hebden nie ukrywał się wśród swoich ziomków. Mogło to
oznaczać, że jeśli nie wyjechał za granicę - Gabe pamiętał jego egzotycznego służącego -
to powinien być w Londynie. Tym razem, obiecywał sobie kapitan, gdy pójdzie na Blo-
omsbury Square, nie zadowoli się odpowiedzią, że „pana nie ma w domu".
Przez cały czas nie schodziła mu sprzed oczu śliczna twarz Honorii, a w uszach
dźwięczał jej perlisty śmiech. Zastanawiał się, gdzie ona teraz jest i co porabia. Za każ-
dym razem, gdy nieposłuszne myśli uparcie wracały do ukochanej, odżywała nadzieja, że
nadejdzie dzień, gdy Honoria zostanie jego żoną.
Nocami, kiedy kładł się na krótki wypoczynek, nawiedzały go sny, w których wra-
cał do zatoczki. Znowu leżał na omszałym od porostów skalnym łożu, wypełniał sobą
delikatne ciało Honorii przy wtórze jej radosnych okrzyków. Czasami nawiedzało go po-
czucie winy, że jej uległ. Jeśli skutkiem jego lekkomyślności pojawi się dziecko, ona nie
będzie miała innego wyjścia, jak związać z nim swój los. Będzie zmuszona zrezygnować
z możliwości powrotu do dawnego życia, o co on tak usilnie się starał.
Dałby cały statek załadowany złotem za to, by móc budzić się rankiem przy Hono-
rii i kochać się z nią. Odgadł, co chciała mu powiedzieć, te same słowa dyktowało mu
jego serce. Lepiej się jednak stało, że nie padły wiążące obietnice.
Choć wiedział, że nigdy nie zdoła wzbudzić w sobie żalu, że się z nią kochał, ro-
zumiał, iż nie było to rozsądne. Obiecał sobie, że w razie gdyby udało mu się dostarczyć
dowód jej niewinności, to, co ich połączyło, pozostanie jego słodką tajemnicą.
Nawet jeśli, jak niedawno, rozmyślnie wprowadziła go w błąd. Był niemal pewny,
że był jej pierwszym mężczyzną. Dobrze go znała. Wiedziała, że on nie ulegnie jej uwo-
dzicielskiemu urokowi, jeśli będzie przekonany, że ona wciąż jest dziewicą.
T L
R
Znowu wezbrała w nim wielka pokora. Honoria nie tylko pragnęła go, lecz także
obdarzyła go takim wspaniałym darem. Świadczyło to również i o tym, jak słaba była jej
nadzieja na odzyskanie utraconej reputacji. Konstatacja ta wzmogła tylko jego deter-
minację uczynienia wszystkiego, co możliwe, by to nastąpiło. Nie ma znaczenia, jak bar-
dzo pragnął, żeby czekała ich wspólna przyszłość.
Jeśli Honoria ma rodzinę godną tego miana, to jej najbliżsi uznają dowody świad-
czące o tym, że ich córka i siostra padła ofiarą podłości, i postarają się o przywrócenie
należnego jej miejsca w ich sferze. Kiedy się kochali, świadomie nie wyznał Honorii mi-
łości. Nie chciał jej zmuszać do składania obietnic, których później czułaby się w obo-
wiązku dotrzymać. Gdyby zaczął rościć sobie do niej jakieś prawa z tytułu pierwszeń-
stwa, ona mogłaby uznać, że honor nakazuje jej odrzucić pomoc rodziny, choć na pewno
nie byłaby pierwszą panną młodą wychodzącą za mąż bez mirtowego wianka.
Dlatego nie wyjawił Honorii, jak bardzo ją kocha. Zrobił wszystko, by nie pozba-
wiać jej prawa wyboru, co zrobić ze swoim życiem. Starał się ignorować wewnętrzny
głos podpowiadający, że powinien się postarać, by jej wybór padł na niego.
Po trzech tygodniach bezowocnych poszukiwań Cygana ten sam głos wewnętrzny
zaczął mu podsuwać myśl o zaprzestaniu dalszych wysiłków. Przecież uczynił, co mógł,
i więcej zrobić się nie da. Kusił go, by wrócił do Kornwalii, i rozbudzał w nim nadzieję,
że arystokratyczna rodzina Honorii mogłaby okazać się skłonna zaakceptować kogoś ta-
kiego jak on jako kandydata na męża ich krewniaczki.
Gabe przywołał się do porządku. Nie będzie zaprzątał sobie głowy przyszłością ani
snuł planów dopóty, dopóki nie wytropi Hebdena. Jeśli nie ma go obecnie w Londynie,
to przecież kiedyś wróci. Gabe uznał, że zaczeka. Czy ma coś innego do roboty, skoro
„Rybitwę" przejął poprzedni kapitan? Czekając na zakończenie sprawy Honorii, może
się bliżej zainteresować kupnem własnego statku, nawiązać kontakty handlowe, zasta-
nowić się, gdzie ulokować firmę, aby nie wprawiać w zakłopotanie rodziny.
Załóżmy, że uda mu się w końcu udowodnić niewinność Honorii, wskutek czego
odzyska ona dawny status. Czy powinien się zachować honorowo i po prostu odejść?
Przecież należą do siebie, są sobie przeznaczeni. Był coraz silniej przekonany, że wiąże
ich nierozerwalna nić. Faktem jest, że nie będzie w stanie zapewnić jej pozycji należnej z
T L
R
tytułu urodzenia, a jednak narastało w nim przekonanie, że nie powinien odejść bez wy-
znania Honorii, że ją kocha.
Zamiast najpierw zająć pokój w hotelu, Gabe pojechał do sklepu jubilera Phillipsa,
mieszczącego się na Bond Street. Tam się dowiedział, że Hebden jest w Londynie. Złot-
nik właśnie zakupił u niego kilka wysokiej jakości kamieni i chętnie je pokaże Gabe'owi,
gdyby zechciał je zobaczyć.
Gabe obiecał wrócić kiedy indziej i skierował się wprost na Bloomsbury Square.
Po drodze nastawiał się na konfrontację, tak że gdy kołatał do drzwi skromnego domu,
był gotowy wszcząć awanturę. Niech tylko ten służący spróbuje go odprawić z kwitkiem,
pomyślał. Już on nie omieszka wypróbować, jak sprawnie Hindus włada sztyletem.
- Czy zastałem pana Hebdena?
- Przykro mi, Sahiba nie ma w domu - odpowiedział służący, przyjrzawszy się ba-
dawczo gościowi.
Gabe odepchnął go i wdarł się do środka, co udało się tylko dlatego, że sługa nie
przewidział, że będzie go stać na podobne zachowanie.
- Mnie też przykro, ale nie przyjmuję tego do wiadomości. Bądź uprzejmy powie-
dzieć „Sahibowi", że przyszedł Gabriel Hawksworth w imieniu lady Honorii Carlow. Je-
żeli naprawdę nie ma go w domu, to zaczekam. Jak chcesz, możesz spróbować mi tego
zabronić - oznajmił dobitnie Gabe, po czym opuścił ręce wzdłuż boków, gotowy do od-
parowania ciosu.
Zanim atak nastąpił, z głębi domu dał się słyszeć głos:
- Daj spokój, Akshat, przyjmę kapitana Hawkswortha.
Do holu wszedł Stephen Hebden, ubrany w nienaganny czarny surdut i obcisłe skó-
rzane bryczesy. Gdyby nie lekki zaśpiew w wymowie i śniada cera, wyglądałby jak ra-
sowy angielski dżentelmen.
- Zapraszam do biblioteki, kapitanie. Akshat, przynieś wino.
- Nie ma potrzeby - szorstko rzekł Gabe. - Nie zamierzam siedzieć długo.
Hebden wprowadził Gabe'a do skąpo umeblowanego pokoju. Na półkach ustawio-
nych za ogromnym biurkiem stało zaledwie kilka oprawnych w skórę książek.
T L
R
- Domyślam się, że pańska wizyta nie jest związana z zakupem brylantów - zagaił
Cygan.
- Nie.
- Sprytnie pan mnie wyśledził. Powiada pan, że przychodzi w imieniu lady Honorii
Carlow. Co ma pan z nią wspólnego?
- To ja powinienem raczej pana o to zapytać. Spotkałem ją w Sennlack, gdzie wy-
stępowała jako panna Marie Foxe.
Z satysfakcją odnotował zdziwienie, które pojawiło się na twarzy Hebdena, zanim
przybrała poprzedni wyraz pełnej wyższości ironii.
- Marie Foxe? Udawała krewną starszej panny Foxe z Foxeden? Interesujące.
- Być może. Dla mnie jednak bardziej interesująca jest rola, którą pan odegrał w
wywołaniu skandalu mającego skompromitować lady Honorię. Zresztą, dopiął pan celu i
dlatego musiała ona opuścić Londyn i ukryć się na prowincji. Co się zdarzyło podczas
balu u lady Darlington? Kto pana wynajął do zwabienia lady Honorii do ogrodu na rze-
komo umówioną schadzkę? Jestem gotowy zapłacić za informację albo wydrzeć ją z pa-
na siłą.
Hebden skrzywił się z niesmakiem.
- Kapitanie, obraża mnie pańska propozycja zapłaty. Nie jestem takim zwykłym
kupcem ani czyimś lokajem do wynajęcia.
Ostatnia uwaga zastanowiła Gabe'a.
- Jeśli pana nie wynajęto, to co pan tam robił? Wciągnął pana w to ktoś z rodziny
hrabiego Leybourne'a? - drążył.
- O, widzę, że jest pan poinformowany o dawnym skandalu. Chyba nie doceniałem
pana, kapitanie. Zdarza się, że mnie też niektórzy nie doceniają, dodajmy, z opłakanym
dla nich skutkiem.
Hebden spoglądał na Gabe'a protekcjonalnie. Kapitan chętnie pokazałby mu, gdzie
raki zimują, ale powstrzymał się z uwagi na konieczność doprowadzenia do końca spra-
wy Honorii.
- Ten plan to był majstersztyk. Nie widzę powodu, by się do niego nie przyznawać.
Nikt mnie nie wciągnął. Pomysł był wyłącznie mój od początku do końca.
T L
R
- Wyłącznie pana? - powtórzył z niedowierzaniem Gabe.
- Trudno uwierzyć? Widzę, że muszę to wyjaśnić. Wszystko zaczęło się w momen-
cie zamordowania mojego ojca.
- Jest pan zaginionym synem barona Framlinghama! - zawołał Gabe.
- Tak. - Hebden skłonił głowę. - Cygańskim bękartem Kita Hebdena, jego nieślub-
nym bachorem. Dzieckiem, które po brutalnym zamordowaniu ojca, zostało odarte ze
wszystkich praw i odesłane do sierocińca. Ma pan pojęcie, kapitanie, jak wygląda życie
w przytułku?
- Niewątpliwie gorzej niż w szlacheckim domu.
- Znacznie gorzej.
- Mówiono mi, że sierociniec spalił się i nikt nie ocalał.
- Kilkorgu z nas udało się uciec. Potem przyszło mi spędzić parę trudnych lat na
ulicy. Następnie odbyłem podróże do obcych krajów, gdzie zająłem się handlem drogimi
kamieniami. Wiedziałem, że nadejdzie dzień, gdy, wierny słowom matki, ukarzę tych,
którzy doprowadzili do śmierci mojego ojca. Właśnie spełnia się to, co przepowiedziała.
Poczucie winy zżera ich żywcem. Poznał pan ojca lady Honorii, hrabiego Narborough?
Jest umierający. Dzieci płacą za grzechy ojców, sprawiedliwości staje się zadość.
- Co to za sprawiedliwość! - wykrzyknął oburzony Gabe. - Czy to sprawiedliwe, że
ktoś niewinny ma płacić za rzekome zbrodnie ojca? Lady Honoria była wtedy małym
dzieckiem!
- Ja też, gdy mnie rodzina żony mojego ojca oddawała do przytułku! Idealna syme-
tria, nie uważa pan? Syn Hebdena traci dom i miejsce w społeczeństwie, to samo spotyka
córkę George'a Carlowa.
- Pan to wszystko zaplanował?
- Byłem w sklepie jubilera w tym dniu, w którym pokłóciła się z narzeczonym, ba-
ronem Readesdellem. Zepsuta, samolubna dziewucha. Wszyscy wiedzieli, że robiła, co
tylko jej się podobało. Każdy głupi mógł przewidzieć, że będzie chciała się odegrać na
przyszłym mężu. Wciągnięcie w to Barwicka nie nastręczało trudności, jako że od dawna
miał na nią chrapkę.
T L
R
- Jak pan go wplątał w tę podłą intrygę? - Gabe z trudem panował nad gniewem,
który go wprost rozsadzał. Zależało mu jednak na dotarciu do prawdy. Myślał, że będzie
siłą musiał wydrzeć ją z Hebdena, tymczasem on z zadowoleniem relacjonował przebieg
wydarzeń.
- Całkiem łatwo! William Wardale, hrabia Leybourne, został powieszony na je-
dwabnym sznurze. Taki jest zwyczaj, gdy wiesza się parów Anglii. To dodatkowa oko-
liczność, z powodu której wybrałem Barwicka, bo jego skłonności do miłosnych perwer-
sji są powszechnie znane. Wystarczyło dołączyć kawałek jedwabnego sznurka do liściku
napisanego na kartce z papeterii opatrzonej herbem Carlowów, w którym lady Honoria
proponuje, oględnie mówiąc, nieco niecodzienne rendez-vous. Pozostało wynająć lokaja,
który zaniósłby najpierw jemu, potem jej wiadomość o spotkaniu w ogrodzie, a na koniec
zadbać o to, by zostali przyłapani. Zręczne, czyż nie?
- Jak pan mógł z zimną krwią skompromitować niewinną dziewczynę? Pan, który
wie najlepiej, jak to jest, gdy cierpi niewinny!
- Och, wcale nie była taka niewinna. Gdyby wcześniej nie pozwoliła sobie na gra-
niczące ze skandalem wybryki, o których było głośno w towarzystwie, Barwick nie
uwierzyłby w zaproszenie. Również jej świętoszkowaty brat Marcus nie dopuściłby po-
dejrzenia, że była zdolna zaaranżować spotkanie z Barwickiem. Sprawiedliwy Bóg, któ-
rego byłem narzędziem, karze tylko winnych.
Hebden roześmiał się, jeszcze bardziej rozdrażniając Gabe'a.
- Czy to ona uraczyła pana jakąś wzruszającą historyjką o swojej czystości? Jej
prawdopodobnie podobały się zaloty Barwicka.
Gabe'owi mignął przed oczyma obraz Honorii z pobielałą twarzą, wyrywającej się
z jego ramion. Nigdy nie zapomni udręczenia, z jakim opowiadała, co robił z nią Bar-
wick. Rzucił się w stronę Hebdena z pięściami. Nim go dopadł, Hebden skulił się, obie-
ma rękami zakrywając głowę. Zdezorientowany Gabe zatrzymał się, a Cygan zatoczył się
w tył, potknął o fotel i upadł.
Gabe nie potrafił uderzyć leżącego, choć chętnie rozkwasiłby mu nos. Do bibliote-
ki wpadł Hindus ze sztyletem w dłoni, za nim dwóch innych mężczyzn. Gabe szykował
T L
R
się do odparcia pierwszego cięcia, gdy z kąta, w którym leżał Hebden, doszedł cichy
głos:
- Nie... Akshat. Wyrzuć go tylko.
- Sam wyjdę - powiedział Gabe.
Przed domem stwierdził, że dopiero minęło południe. Poznał już wszystkie fakty, a
miał jeszcze dużo czasu, by doprowadzić sprawę do końca. Pojechał na Albemarle Street,
przy której, jak się dowiedział, znajdowała się rezydencja Carlowów.
T L
R
Rozdział dwudziesty drugi
Lokaj najpierw próbował go zbyć, mówiąc, że ani hrabia Narborough, ani lord Sta-
negate nie przyjmują. Kiedy jednak Gabe powiedział mu krótko, że przyszedł w sprawie
lady Honorii, służący zmienił front. Zaprowadził go do małego saloniku na parterze i
powiedział, że poinformuje lorda Stanegate'a o jego przybyciu.
Czekając na brata Honorii, Gabe zatrzymał się przy oknie wychodzącym na nie-
wielki ogród na tyłach domu, tonący o tej porze roku w kwitnących różach. Ogarnęła go
melancholia. Stanął mu przed oczyma dzień, w którym poznał Honorię. Przypomniał so-
bie, jak zuchwale wyprowadził ją do ogrodu przy plebanii pod pretekstem, że pragnie jej
pokazać rozkwitające róże. Od czasu, gdy po raz pierwszy ujrzał ją w zatoczce w Senn-
lack, był pod jej urokiem.
Teraz znajdował się w jej domu rodzinnym urządzonym z wyszukanym smakiem,
wiele mówiącym o długim rodowodzie i starym bogactwie jego mieszkańców. Tutaj spę-
dzała dni, spacerowała po ogrodzie, przyjmowała admiratorów, których zapewne wpro-
wadzano, nie tak jak jego, do głównych salonów recepcyjnych na piętrze.
Jego pewność, że może rościć prawa do Honorii, zaczynała maleć. Skąd ta myśl, że
mógłby jej zaoferować egzystencję w warunkach choćby zbliżonych do tego, co tu wi-
dział?
Do pokoju wszedł wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Gabe próbował odna-
leźć w jego rysach podobieństwo do Honorii. Było nieznaczne. Skłonił się sztywno,
świadomy, że lord Stanegate poddaje go skrupulatnym oględzinom. Poczuł przypływ
niechęci do brata Honorii. Ten nieprzystępny człowiek zwiększył upokorzenie i poczucie
krzywdy własnej siostry, bo nie chciał uwierzyć jej słowom.
Może on, Gabe, ma mimo wszystko więcej do zaoferowania Honorii niż Carlowo-
wie?
- Kapitan Hawksworth, jeśli się nie mylę - pierwszy odezwał się Marcus Carlow. -
Nie sądzę, bym miał honor pana poznać. Jestem, rzecz jasna, Stanegate. Lokaj poinfor-
mował mnie, że przybył pan w sprawie dotyczącej lady Honorii. Co pan ma wspólnego z
moją siostrą?
T L
R
Wyniosły sposób bycia wicehrabiego Stanegate'a mógł być może zbić z tropu ko-
goś mniej pewnego siebie, jednak cztery lata dowodzenia żołnierzami i zagrożenie na
polu bitewnym uczyniły z Gabe'a człowieka niedającego łatwo się onieśmielić.
- Na pewno jestem jej bardziej pomocny niż pan - odparł chłodnym tonem. - Spo-
tkałem pańską siostrę w Sennlack, gdzie, nawiasem mówiąc, uchodzi za pannę Foxe. Zo-
staliśmy sobie przedstawieni przez jej ciotkę i zaprzyjaźniliśmy się. Charakter pańskiej
siostry szybko wzbudził mój podziw.
- Jeśli to są oświadczyny - przerwał mu Stanegate - to proszę sobie oszczędzić tru-
du. Nie zniosę...
- Milordzie, prosiłbym, by pan nie wyciągał przedwczesnych wniosków, to częsty
błąd. Niech pan wysłucha mnie, zanim odpowie - uciął Gabe.
W oczach Stanegate'a błysnął gniew, jednak chęć dowiedzenia się czegoś o siostrze
przemogła. Najwyraźniej postanowił, przynajmniej na razie, darować zuchwalstwo.
- Przepraszam - odezwał się ironicznym tonem - i proszę, niech pan kontynuuje.
- Jak wspomniałem, pańska siostra i ja zaprzyjaźniliśmy się na tyle, że wyznała mi,
w jakich okolicznościach znalazła się w Kornwalii. Mimo że jej historia najwyraźniej nie
została uznana za wiarygodną ze strony jej najbliższej rodziny i mimo naszej nader krót-
kiej znajomości, od razu nabrałem przekonania, że pańska siostra padła ofiarą podłej in-
trygi. Postawiłem sobie za cel odkrycie prawdy i dzisiaj ten cel zrealizowałem.
Na twarzy Stanegate'a odbijały się mieszane uczucia; początkowe rozdrażnienie, a
potem zdziwienie przeszło w zainteresowanie.
- Proszę mi opowiedzieć, co pan odkrył, kapitanie - odezwał się.
- Na balu u lady Darlington, jak twierdziła lady Honoria, podszedł do niej lokaj i
powiedział, że jej narzeczony, z którym, jak wiemy, pokłóciła się wcześniej, prosi o spo-
tkanie w cztery oczy w ogrodzie, bo pragnie ją przeprosić. Pańska siostra, chcąc załago-
dzić spór, pospieszyła do ogrodu, gdzie zaczepił ją otoczony najgorszą sławą uwodziciel,
który związał jej dłonie jedwabną linką...
- Jedwabną linką, powiada pan? - wtrącił Stanegate. - Niczego takiego nie zauwa-
żyłem, gdy ich znalazłem.
T L
R
- Barwick rozwiązał linkę i wyrzucił, gdy usłyszał, że zbliżają się ludzie. Zapew-
niał, nikczemny rozpustnik, że został zaproszony przez pańską siostrę do ogrodu. Na li-
tość boską! - wybuchnął Gabe - Jak pan mógł pozwolić, by ten człowiek mówił takie rze-
czy o Honorii, i nie podbił mu z miejsca oka!
- Była przestraszona, miała podartą spódnicę, rozpięty stanik sukni - odpowiedział
Stanegate. - Jedyne, o czym myślałem, to jak ją osłonić przed lubieżnym wzrokiem męż-
czyzn i zawieźć czym prędzej do domu. Oczywiście widziałem się później z Barwi-
ckiem, byłem gotowy wyzwać go na pojedynek. Ubolewał, że siostra została narażona na
upokorzenie, stanowczo jednak zapewniał, że jest niewinny, albowiem to ona listownie
na papeterii z herbem Carlowów zaproponowała mu spotkanie w ogrodzie lady Darling-
ton. W tym liście instruowała go, że przekaże mu przez lokaja wiadomość o momencie,
w którym wymknie się z sali balowej. I tak właśnie się stało. Barwick jest może niepo-
prawnym uwodzicielem, ale nie kłamie.
- Pańska siostra również, lordzie Stanegate - gorąco zapewnił Gabe.
- Cała ta afera to jedno wielkie nieszczęście! Nawet pan musi przyznać, że dzi-
wacznie to brzmiało. Moja żona była w odmiennym stanie, życie schorowanego ojca wi-
siało na włosku, a młodsza siostra musiała znaleźć odpowiednią partię, by wyjść za mąż.
Sądząc, że to kolejny, nieodpowiedzialny wybryk Honorii, straciłem panowanie nad so-
bą. Prawie natychmiast pożałowałem popędliwości, z jaką odsądziłem ją od czci i wiary.
Zamierzałem prosić ją o wybaczenie, ale w natłoku spraw związanych z sesją par-
lamentarną nie zdążyłem. Kiedy chciałem to zrobić, już wyjechała z Londynu. Wiedzia-
łem, że czuła się bardzo urażona, bo zamiast do Stanegate Court pojechała do Kornwalii,
jak się później dowiedziałem. Pisałem do niej, ale nie odpowiadała na moje listy. Teraz -
kontynuował Marcus - pan twierdzi, że ma dowód, iż ktoś rozmyślnie doprowadził do
spotkania z Barwickiem, żeby skompromitować moją siostrę. Zna pan nazwisko owego
niegodziwca?
- Właśnie od niego wracam. Przyznał się, a właściwie pochwalił, że zaplanował ten
podstęp, i nie objawiał wyrzutów sumienia. On uważa się za coś w rodzaju ręki sprawie-
dliwości.
T L
R
- To Stephen Hebden - powiedział nieoczekiwanie Stanegate. - Jeśli w grę wcho-
dził jedwabny sznurek, musiał to być Hebden. Może podawał się za Stephana Beshaleya.
- Czy już wcześniej próbował zaszkodzić pana rodzinie? - Stanegate pokiwał gło-
wą. - Dlaczego nie kazał pan zakuć go w żelazo?
- Mieliśmy nadzieję, że więcej go nie zobaczymy. A co miałoby być podstawą
oskarżeń w przypadku Honorii? Barwick powiedział, że spalił inkryminowany list zaraz
po przeczytaniu. Czy był sens odwoływać się do sądu przeciwko niemu lub Hebdenowi?
Po pierwsze, wątpię, by znalazł się adwokat przekonany, że dałoby się wygrać taką
sprawę, a po drugie, rozgłos związany z procesem nie pozwoliłby wygasnąć plotkom, a
nam przecież zależało, żeby ucichły jak najszybciej.
- Pan wolałby raczej oszczędzić wstydu rodzinie, niż bronić honoru siostry? - zapy-
tał oburzony Gabe.
- Widzę, że pan nie ma pojęcia o tym, jak funkcjonuje londyńska socjeta. Gdyby
pan miał, musiałbym pana wyzwać za taką obrazę! Nie wyobraża pan sobie, co taki pro-
ces oznaczałby dla Honorii. Jej karykatury wisiałyby w witrynie każdego sklepu z gaze-
tami, imię znajdowałoby się na ustach każdego nikczemnika w Londynie. Jej reputacja
ległaby w gruzach. Nie miałaby szansy na powrót, nawet gdyby jej niewinność została
dowiedziona.
- Dopuszczam myśl, że lepiej potrafi pan przewidzieć reakcję londyńskiego towa-
rzystwa niż ja - powiedział nieco udobruchany Gabe.
- Jeśli dysponuje pan dowodem zaangażowania Hebdena, mogę się postarać po-
wstrzymać go, choć będę prawdopodobnie musiał działać poza prawem. Gdzie pan go
spotkał?
- Ma dom przy Bloomsbury Square.
- Skontaktuję się z kimś z Bow Street
*
, zajmą się nim natychmiast.
- Kiedy już się pan z nim rozliczy, mam nadzieję, że uczyni pan wszystko, co w
pana mocy, aby przywrócić siostrze należne miejsce w pańskiej sferze.
* Bow Street Runners - pierwsza zawodowa policja londyńska, założona w 1749 roku przez braci Johna
i Henry'ego Fieldingów. Henry Fielding był pisarzem, autorem poczytnej powieści „Historia życia Toma Jone-
T L
R
sa, czyli dzieje podrzutka". Na jej wątkach powstała w 1963 roku nagrodzona czterema Oscarami komedia fil-
mowa „Przygody Toma Jonesa", (przyp. tłum.).
- Wbrew temu, co pan może sądzić, taką miałem intencję od samego początku.
Czekałem tylko na stosowny moment. - Stanegate wbił badawcze spojrzenie w Gabe'a. -
A jaki jest pański plan, kapitanie?
- Jestem przyjacielem pana siostry. Byłem poruszony niesprawiedliwością, jaka ją
spotkała, i chciałbym, by jej sprawca poniósł zasłużoną karę.
- I to wszystko? - Lord Stanegate uniósł pytająco brew.
- Wszystko. - Gabe nie chciał ujawniać bratu Honorii nic więcej. Przynajmniej nie
teraz. - Czy mogę panu zaufać, że zrobi pan, co należy?
- Daję panu moje słowo.
- A zatem zadanie, jakie sobie postawiłem, zostało wykonane. - Gabe wstał i skło-
nił się gospodarzowi.
- Dziękuję panu w imieniu siostry - rzekł Stanegate, odprowadzając Gabe'a do
drzwi. - Miał pan rację. Okazał się pan lepszym obrońcą mojej siostry niż ja. Uwierzy
pan albo nie, ale zachowam dla pana wdzięczność.
Gabe skwitował ostatnią uwagę sztywnym skinieniem głowy. Nie miał nic więcej
do powiedzenia. Nagle dopadło go zmęczenie nagromadzone w ciągu dni i nocy spędzo-
nych w drodze. Po wyjściu z rezydencji Carlowów pojechał wprost do hotelu. Zsiadając
z konia, omal nie spadł z siodła z wyczerpania. Oddał wodze stajennemu i na chwiejnych
nogach wszedł do środka.
T L
R
Rozdział dwudziesty trzeci
Tydzień później Honoria na kolanach pieliła kwiatową rabatę w ogrodzie i obrywa-
ła główki przekwitłym fiołkom. Kapitana Hawkswortha nie było już miesiąc, a ona nie
miała żadnych wiadomości.
Kornwalijska wiosna ustępowała latu z jego charakterystycznymi południowo-
wschodnimi powiewami znad oceanu. Nadejście nowej pory roku uzmysłowiło w pełni
Honorii tymczasowość sytuacji, w której się znajdowała. Każdy dzień pogłębiał jej nie-
pewność i napawał obawą o przyszłość.
Tłumaczyła sobie, że przedłużająca się nieobecność kapitana jest całkiem natural-
na, że wytropienie Cygana i wydobycie z niego prawdy nie jest rzeczą prostą. Cokolwiek
do niej czuł, przyjaźń czy namiętność, wróci przynajmniej po to, by opowiedzieć, czego
się dowiedział.
Czekała więc. Tymczasem odkrywała, że realizowanie ukrytych pragnień nie zaw-
sze jest rzeczą mądrą. Zakosztowała rozkoszy obcowania z Gabrielem i nie potrafiła wy-
obrazić sobie, że mogłaby należeć do innego mężczyzny. Nawet gdyby odzyskała utra-
coną reputację i na powrót stała się lady Honorią, mającą pokaźny posag i ustosunkowa-
ną rodzinę.
Gdyby tylko mogła dowiedzieć się, co Gabriel do niej czuje. Niemożliwe, uspoka-
jała się, by miał ją za płochą, rozwiązłą kobietę, z którą spędza się mile czas, ale z którą
rozstaje się bez żalu. Wierzyła, że traktuje ich znajomość poważnie. Skoro tak, czy by-
łoby lepiej, rozmyślała dalej Honoria, gdyby trzymała na wodzy uczucia i czekała, aż
Marcus przyjmie oświadczyny kapitana Hawkswortha? Zdecydowanie nie. Przecież jej
brat, usilnie zabiegający o właściwy wizerunek rodziny, nie zgodziłby się na ten mariaż.
Byłoby lepiej nigdy nie doświadczyć cudownego uczucia zespolenia i nie przeżyć rozko-
szy w ramionach ukochanego?
Ależ nie! Honoria wzięła się w garść. Choć upłynął już prawie miesiąc, nie okaże
słabości ducha. Nie zwątpi w moc i czystość swoich uczuć do Gabriela ani w szlachet-
ność jego intencji oraz jego prawość. Będzie czekała, pewna, że on do niej powróci.
Westchnęła. Cierpliwość nigdy nie była jej mocna stroną.
T L
R
Nawiedziła ją nagle elektryzująca myśl. Jeśli przedłużająca się nieobecność kapita-
na oznacza, że jest mu trudno odnaleźć Cygana i dowieść jej niewinności, to odzyskanie
przez nią dawnej pozycji towarzyskiej może się okazać niemożliwe. A to mogłoby być
błogosławieństwem w ich sytuacji. Jako dżentelmen, kapitan mógłby mieć niepotrzebne
skrupuły, uważając, że lady Honoria popełniłaby mezalians, wychodząc za niego za mąż.
Taka przeszkoda nie wchodziłaby w rachubę, gdyby ona pozostała panną Foxe.
A jeśli on będzie się wahał, jeśli nie odważy się dokonać wyboru między nią a sta-
nem kawalerskim... Rola syreny wabiącej zagubionego żeglarza wcale nie była niemiła.
Zamiast czekać, sama może zrobić pierwszy krok. Uśmiechnęła się do swoich wspo-
mnień. Ponownie stanęła jej przed oczami w najdrobniejszych nawet szczegółach cała
droga od pokusy do spełnienia.
Nagle pojawił się ogrodnik ciotki, stary Myghal.
- Przepraszam, jakiś pan czeka na jaśnie panienkę - odezwał się.
- Kapitan Hawksworth?
- Nie wiem, panienko. Pani Dawes powiedziała, że czeka w południowym saloni-
ku.
Gabe! To on! Honorię ogarnęła niewypowiedziana radość. Ojej! Ma na sobie starą
suknię, potargane włosy przykrywa tani słomkowy kapelusz. Wygląda jak dójka wraca-
jąca z pastwiska.
W holu stanęła na chwilę przed lustrem, zmazała brud z policzka. Nie ma czasu na
wyszczotkowanie włosów i wyszorowanie rąk. Z bijącym sercem i nagle ogarnięta nie-
śmiałością, wkroczyła do salonu.
Słowa radosnego powitania zamarły jej na ustach.
- Marcus! - wykrzyknęła. - Co tu robisz? Z ojcem wszystko dobrze?
- Nie takiego powitania spodziewałem się po długiej drodze z Londynu - odezwał
się brat, zbliżając się, by uściskać Honorię. - Wszyscy zdrowi. A jak ty się czujesz?
- Uważaj, bo się pobrudzisz. - Wysunęła się z uścisku brata. - Byłam w ogrodzie.
Spodziewałam się kogoś innego, inaczej doprowadziłabym się do porządku. Jak widzisz,
ciągle ze mnie rozpuszczona pannica - dodała z przekąsem.
- Wnioskuję, że nie czytałaś moich listów - stwierdził Marcus.
T L
R
Wszystkie listy od brata leżały nierozpieczętowane w sypialni Honorii.
- Nie - przyznała.
- Gdybyś to zrobiła, może przyjęłabyś mnie serdeczniej. Wielokrotnie cię przepra-
szałem. Skoro jednak nie chciałaś mieć ze mną nic wspólnego, zrozumiałem, że jeśli za-
mierzam się z tobą pogodzić, to muszę przyjechać do Kornwalii. I oto jestem. Wyba-
czysz mi?
Zdała sobie sprawę, że od początku czekała na te słowa.
- Oczywiście, że ci wybaczam.
- Przepraszam, że zwątpiłem w twoją prawdomówność. Żałuję, że pozwoliłem ci
odjechać w stanie wzburzenia i przekonania, że przestała mnie interesować twoja przy-
szłość. Przepraszam, że straciłem panowanie nad sobą i cię zraniłem.
Honoria poczuła, jak do jej oczu napływają łzy.
- Kiedy doszedłeś do wniosku, że nie kłamałam?
- Prawie natychmiast. Postanowiłem cię przeprosić i gdyby ojciec nie wysłał mnie
w pilnej sprawie do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, zrobiłbym to następnego dnia.
Kiedy wróciłem do domu, ciebie już nie było. Powiedziano mi, że wyjechałaś z Londy-
nu. Jeszcze tego samego wieczoru rozmawiałem z Barwickiem. Był pijany, bał się, że
wsadzę mu kulę w łeb.
- On był tylko narzędziem. Podobnie jak ja.
- Zapłaciliśmy nie za swoje winy. Skoro mowa o zapłacie - Marcus się uśmiechnął
- to chciałbym ci powiedzieć, że odwiedził mnie kapitan Hawksworth. Porządnie mnie
zwymyślał za to, jak ciebie potraktowałem. Był tak napastliwy, że wyzwałbym go na
pięści, gdyby prawie wszystko, co mi zarzucał, nie było słuszne.
- Prawie wszystko?
- Sądził, że nie kiwnąłem palcem w twojej obronie i zostawiłem cię kompletnie
samą z poważnym problemem. Wracając do aktualnej sytuacji... Wydaje mi się, że twój
powrót do Londynu na razie jest niewskazany, przynajmniej dopóki nie rozstrzygnie się
przyszłość Verity. Nawet gdybyś była winna, a tak przecież nie jest, nosisz nazwisko
Carlowów. Londyn to twój świat i tam jest twoje miejsce.
Honorię ucieszyły słowa brata, ale pokręciła przecząco głową.
T L
R
- Już nie. Powinnam trzymać się z dala od londyńskiego towarzystwa. Nie chcę
jeszcze bardziej niż do tej pory zaszkodzić Verity.
- Prosiła, żebym przekazał ci list, który napisała do ciebie. - Marcus sięgnął do kie-
szeni kamizelki. - Tęskni za tobą, tak samo jak ja. Wszyscy pragniemy twojego powrotu.
Chodzi tylko o twoje bezpieczeństwo.
- Moje bezpieczeństwo?
- Tak. Kiedy plotkarze rzucą się na inny temat i zapomną o tobie, mama poprosi
lady Jersey lub inną ze swoich licznych przyjaciółek, aby ponownie wprowadziły cię...
- Nie, Marcusie - wpadła bratu w słowo Honoria. - Nie wrócę. Nie jestem tą samą
dziewczyną, która wiosną opuściła Londyn. Jestem lepsza. Chcę teraz czegoś innego.
- Czego?
Spojrzała w bok. Na razie zachowa ostrożność i nie powie bratu tego, czego i tak
zapewne nie chciałby usłyszeć. Uczyni to dopiero wtedy, gdy zyska pewność, jak poto-
czą się jej losy. Najpierw musi się spotkać z kapitanem Hawksworthem.
- Nie mogę teraz ci tego wyjawić.
- Czy się pomylę, jeśli stwierdzę, że ma to związek z pewnym kąpanym w gorącej
wodzie młodym kapitanem?
- A jeśli tak? - Honoria obrzuciła twarz brata uważnym spojrzeniem.
- Nie stanę ci na drodze do szczęścia, bez względu na to, co postanowisz.
- Dziękuję - odparła cicho Honoria.
Wiedziała, że niezależnie od tego, jaką drogę wybierze, nie chciałaby zrywać z ro-
dziną.
- Mówiłaś, że zamierzałaś się przebrać. Pójdę się rozpakować, a potem przywitam
się z ciotką Foxe. Zobaczymy się na kolacji?
- Dobrze.
Marcus uśmiechnął się serdecznie, pocałował ją w czoło i wyszedł. Honoria podą-
żyła jego śladem. Chociaż pogodziła się z bratem, wciąż nie odzyskała spokoju. A do ko-
lacji tyle jeszcze godzin...
T L
R
Postanowiła przejść się po klifie. Przeczyta list od Verity i jeszcze raz zastanowi
się nad słowami brata. Wetknęła kopertę do rękawa, narzuciła pelerynę i kuchennymi
drzwiami wymknęła się z domu.
Gabe jechał do Foxeden. Przedłużył pobyt w Londynie o jeszcze jeden dzień, który
poświęcił na rozmowy z inwestorami w sprawie zakupu statku. Właściwie powinien zo-
stać w Londynie dłużej, jeśli chciał wystartować do nowej kupieckiej kariery, ale nie wi-
dział Honorii prawie miesiąc i nie mógł się doczekać spotkania.
Wizyta w domu Carlowów przekonała go, że Marcus Carlow, wicehrabia Stanega-
te, zamierza wprowadzić siostrę na powrót w kręgi londyńskiej socjety. Gabe życzył wi-
cehrabiemu powodzenia. Mając dużo czasu do namysłu podczas długiej drogi z Londy-
nu, doszedł do wniosku, że nie zachowa szlachetnej obojętności i nie dopuści, by Hono-
ria tak po prostu odjechała. Wiedział, że w oczach rodziny Honorii nie jest i nie będzie
odpowiednim kandydatem do jej ręki, ani jako przemytnik, ani jako kupiec. Mimo to,
uznał, nie pozwoli jej wrócić do dawnego życia, nie podjąwszy próby przekonania jej, by
została jego żoną.
Być może ona przedłoży swoją pozycję towarzyską nad to, co on może jej zaofia-
rować. Nie przypuszczał jednak, by tak się stało. Ożywiony taką nadzieją, przed wyjaz-
dem z Londynu udał się do kancelarii arcybiskupa Canterbury, gdzie wymógł, aby mu od
ręki wydano zezwolenie na szybki ślub. Gdyby zdołał przekonać Honorię, aby go ze-
chciała - wyobrażał sobie, jak będzie to robił, obsypując ukochaną pocałunkami - zamie-
rzał zawrzeć małżeństwo bez zwłoki.
Kołatał do dworu w Foxeden, starając się opanować nerwowość wynikającą z fak-
tu, że wkrótce położy na szali swoją przyszłość. Jakie było jego zdumienie, gdy do holu
wyszedł z salonu brat Honorii.
- Stanegate, witam pana. - Gabe skłonił się. - Nie wiedziałem, że zamierzał pan
przyjechać do Kornwalii.
- Ponieważ siostra nie wybierała się do mnie, byłem zmuszony złożyć jej wizytę. -
Wicehrabia odkłonił się. - Ja zaś wcale nie jestem zaskoczony pańską obecnością.
- Chcę prosić Honorię o rękę - wypalił Gabe.
T L
R
- Potrzebuje pan mojego pozwolenia?
- Nie. Informuję pana tylko grzecznościowo. Honoria jest pełnoletnia i możemy się
pobrać. Z pańską zgodą lub bez niej. Chociaż byłem przemytnikiem...
- O ile wiem, przemytnicy są otoczeni wielką estymą w Kornwalii - wtrącił Stane-
gate.
- Jestem z urodzenia szlachcicem. Mój brat zaś to...
- Sir Nigel Hawksworth z Ballyclarig Manor - wpadł kapitanowi w słowo Marcus.
- Jest sędzią zasiadającym w sądzie hrabstwa Cork. Żonaty ze szlachetnie urodzoną pan-
ną Chastain, córką lorda Chastaina z Parnell Hall. Pan służył cztery lata w Dwudziestym
Siódmym Batalionie Trzeciego Pułku Piechoty Inniskilling, awansując do stopnia po-
rucznika zanim został pan ranny w bitwie pod Orthes.
- Skąd pan to wie? - zdumiał się Gabe.
- Mój sekretarz jest bardzo skrupulatny. Sądzę, że nie uważa mnie pan za troskli-
wego brata, ale kiedy nieznajomy młody człowiek wpada do mojego domu, wymachuje
mi przed nosem szpadą i rusza w obronie honoru mojej siostry, potrafię to zauważyć.
Gabe stracił rezon.
- Moja rodzina ma na własność niezły kawał ziemi w południowej Irlandii, ale ja
od dawna wiedziałem, że nie zadowolę się gospodarowaniem na którymś z folwarków
mojego brata. Ostatnio trudniłem się wolnym handlem, skończyłem z tym jednak, bo nie
chcę ryzykować, żeby Honoria owdowiała. Zamierzam jednak pozostać na morzu.
- Będzie się pan ubiegał o patent oficera marynarki? - zapytał Marcus.
- Nie. Rozkazów nasłuchałem się dość w armii. Udało mi się zainteresować pewną
grupę inwestorów i za ich pieniądze oraz własne zamierzam kupić statek. Niewielki na
początek, ale wystarczająco solidnej budowy, żeby pożeglować nim na oceany i dość
przestronny, aby pomieścić spory ładunek legalnych towarów. Udam się wszędzie, gdzie
są towary wymagające przewiezienia z miejsca produkcji tam, gdzie kupcy są gotowi je
nabyć.
- Zamierza pan zaproponować mojej siostrze życie wagabundy?
- Jeśli mnie zechce. Równie dobrze może się zdecydować na powrót do dobrze
znanego jej środowiska i sposobu funkcjonowania, a także zawrzeć konwencjonalne
T L
R
małżeństwo z szanowanym dżentelmenem z pańskiej sfery. Bardzo ją kocham, ale nigdy
kimś takim nie będę. Mogę jej zaoferować odbicie tarczy księżyca na powierzchni morza
i fosforyzującą biel żagli na tle czerni aksamitnego nocnego nieba. Zamierzam być bar-
dzo przekonujący - zakończył Gabe, nie precyzując, jakich argumentów chce użyć.
- Mnie pan przekonał - rzekł z uśmiechem Marcus. - Dopuściłby pan mnie do spół-
ki? Swoją drogą, myślę, że dobraliście się jak w korcu maku. Honorię korciło przekra-
czanie granic wytyczonych dla panien z dobrych domów. Pragnęła takiej wolności, jaką
cieszą się mężczyźni, szukała przygód. Gdy wróci pan do Londynu, by usankcjonować
porozumienie z inwestorami, proszę wpaść do mnie. W końcu, jeśli moja siostra ma za-
mieszkać w kabinie kapitana, to ja muszę zadbać o to, aby statek był pierwszej klasy.
- Nie sprzeciwi się pan?
- Nie. - Marcus wyciągnął rękę. - Moje błogosławieństwo zapewne nie jest panu
potrzebne, ale je panu daję. Życzę szczęścia z moją siostrą, kapitanie. Ona na pewno pa-
nu nie odmówi.
- Ja także życzę panu wszystkiego najlepszego, milordzie. A na marginesie, udało
się panu znaleźć Hebdena?
- Nie. Kiedy mój agent dotarł na Bloomsbury Square, dom był już pusty, nawet ko-
łatkę zdjęli z drzwi. Będę szukał nadal. Dopadnę go, jeśli wciąż przebywa w Anglii.
- Dobrze. Nie sądzę bowiem, by on poprzestał na tym, co zrobił dotychczas.
Gabe nie zapomniał, jakie wrażenie zrobiło na nim głębokie przekonanie Hebdena,
że jest narzędziem sprawiedliwości.
- Niestety, ma pan rację - przyznał ponuro wicehrabia Stanegate.
Do salonu weszła Tamsyn. Na widok Gabriela stanęła jak wryta.
- Kapitan Hawksworth! - wykrzyknęła.
- Witam, Tamsyn. - Gabe skłonił się. - Przyszedłem do panny Marie. Powiesz jej,
że jestem?
- Panienki nie ma w domu, kapitanie. Będzie pół godziny, jak wyszła pospacero-
wać na klifie.
Gabe obejrzał się na Stanegate'a.
- Do zobaczenia później, milordzie. Wygląda na to, że też się przespaceruję.
T L
R
Rozdział dwudziesty czwarty
Na spłaszczonej skale, z której rozciągał się widok na zatokę, było bardzo wietrz-
nie. Honoria musiała przytrzymywać list Verity obiema dłońmi. Widok znajomego cha-
rakteru pisma wzbudził w jej sercu wielką tęsknotę za młodszą siostrą. Choć Verity wy-
rażała nadzieję, że siostra wkrótce powróci na łono rodziny, Honoria zdawała sobie
sprawę z tego, że każda z nich pójdzie własną drogą.
Zadała sobie w duchu pytanie, jaką przyszłość zgotuje los jej niewinnej i dzielnej
siostrze, która w ludziach dostrzegała wyłącznie dobro i z determinacją broniła tych, któ-
rych kochała, nawet jeśli nie byli doskonali i często jej nie doceniali? Verity na pewno
zasługiwała na szlachetnego mężczyznę, który będzie ją wielbił z takim samym odda-
niem, jakie ona oferowała każdemu, kogo kochała.
Honoria zrozumiała nagle prawdę tak oczywistą, że jej uzmysłowienie sobie przy-
ćmiło wszystkie dotychczasowe wątpliwości i rozproszyło gnębiące ją poczucie niepew-
ności. Chce być kochana miłością czystą i pozbawioną lęku, szlachetną. Żadne inne
uczucie nie przetrwa; żadne inne jej nie zadowoli. Nie zmieni zdania, nawet gdyby miała
patrzeć, jak Gabriel Hawksworth odpływa w dal, pozostawiając ją samotną do końca jej
dni.
Słuszność podjętej decyzji podziałała uspokajająco na skłębione uczucia Honorii.
Wizja syreny wabiącej zbłąkanego żeglarza przybladła, straciła na atrakcyjności. Czy
kapitan będzie mógł zaoferować jej prawdziwą miłość? Och, niechby już wreszcie wró-
cił!
Nagle na trzymaną w dłoniach kartkę papieru padł cień. Honoria uniosła wzrok i
ujrzała ukochanego.
Wstała raptownie. Już miała rzucić się mu w ramiona, kiedy przypomniała sobie,
co przed chwilą postanowiła. Nie połączy ich wyłącznie pożądanie. Chce być kochana.
Wszystko albo nic.
- O, kapitan Hawksworth! Jakże się cieszę, że pana widzę!
- Panno Foxe - wyciągnął rękę, pogłaskał ją po policzku, musnął opuszkiem palca
jej usta - ja też jestem niezmiernie rad ze spotkania.
T L
R
- Niech mi pan opowie, co odkrył w Londynie - powiedziała, próbując się nie pod-
dawać urokowi chwili.
Gabe gestem poprosił ją, by z powrotem usiadła. Sam stał, oparłszy nogę na skale.
- Odkryłem wszystko, o czym moglibyśmy zamarzyć. To Stephen Hebden zapla-
nował pani upadek. On uważa się za wyznaczonego przez los wykonawcę wyroku, jaki
jego matka rzuciła na rodziny zamieszane w śmierć jego ojca. Był świadkiem pani
sprzeczki z narzeczonym u jubilera. Kiedy dowiedział się, kim pani jest, uznał, że nada-
rza się doskonała sposobność uderzenia w Carlowów.
- Postanowił zniszczyć moje życie, bo jego to spotkało.
- Rozmawiałem z pani bratem - kontynuował kapitan. - Wynajął ludzi do śledzenia
Hebdena, jak na razie bez powodzenia. Obiecał też zrobić wszystko, by umożliwić pani
powrót do Londynu.
- To samo i mnie powiedział. Tyle że ja nie chcę wracać, nawet jeśli Marcus zdoła
do tego doprowadzić. Pokochałam Kornwalię i polubiłam się czuć użyteczna. Chcę po-
magać dziewczętom i Evie. Aha, byłabym zapomniała. Nie wyobraża pan sobie, co spo-
tkało Laurie! Po potyczce na wrzosowisku pastor Gryffd nalegał, by ona wraz z matką i
Evą zamieszkały na plebanii. Chciał uchronić je przed możliwą zemstą Johna Kessela.
Pastor, jak się okazało, od dawna czuł słabość do Laurie, więc poprosił ją o rękę. Odma-
wiała długo, twierdząc, że to niemożliwe, ale ją w końcu przekonał. Zdając sobie sprawę
z tego, że miejscowym ludziom trudno będzie obdarzyć Laurie szacunkiem należnym
żonie duchownego, ojciec Gryffd oznajmił ostatniej niedzieli, że przyjął propozycję me-
todystów głoszących słowo boże w Ameryce. Ponieważ Laurie nie wyjechałaby bez
matki i siostry, one wyruszą do Ameryki także.
- Cieszy mnie, że tak się stało. Będą mieć szansę rozpoczęcia nowego życia. Ale co
z panią?
- Nawet gdybym chciała wrócić, nie wyobrażam sobie, by moja obecność obeszła
się bez rozgłosu i odnowienia skandalu, który zaszkodziłby przyszłości Verity. A tego
bym sobie nie życzyła.
- Będzie pani szczęśliwa, pozostając poza swoją sferą towarzyską?
T L
R
- Myślę, że mnie potrzebna jest do szczęścia odmiana pewnego szmuglera. Po tym,
czego byłam świadkiem na wrzosowisku, drżę o wszystkich zajmujących się wolnym
handlem. Słyszałam od Tamsyn, że pan się z tego wycofał, czy to prawda?
- Tak. Przekazałem „Rybitwę" jej właściwemu kapitanowi.
Honoria chciała, żeby tak się stało, i teraz, gdy usłyszała potwierdzenie z ust kapi-
tana, kamień spadł jej z serca.
- Wspaniale! Co pan zamierza? - starała się, by nie zabrzmiało to zbyt natarczywie.
- Pozostanę na morzu, ale jako kupiec. Będę kupował, transportował i sprzedawał
towary wszędzie tam, gdzie znajdę kontrahentów. Popłynę, gdzie zawieje mnie wiatr. W
tropiki, do Orientu, Brazylii, Ameryki. - Mówiąc to, wpatrywał się w Honorię. - Pani brat
jest chyba zdania, że takie życie mogłoby się pani spodobać.
- Uznałabym takie życie za doskonałe, gdyby pewien kapitan zaprosił mnie, bym z
nim pożeglowała.
- Czy mówi pani to, co wydaje mi się, że pani mówi?
- Mówię panu to, co powiedziałabym tamtego dnia w zatoczce, kiedy zabronił mi
pan składania obietnic, których mogłabym żałować. Moje szczęście zależy od pana.
Ciotka Foxe kazała mi zapamiętać, że miłość jest rzadkim i cennym darem. Jeśli komuś
dopisało szczęście i ją znalazł, nie powinien wypuszczać jej z rąk. Kocham pana, Gabrie-
lu Hawksworcie. Chcę być z panem.
Uszczęśliwiony Gabriel ujął dłonie Honorii i zaczął pokrywać je pocałunkami. Ro-
ześmiała się. Rozsadzała ją radość, bo zrozumiała, że Gabe ją kocha.
- Ja też chcę spędzić z panią życie! Nie mam do zaoferowania nic, co mogłoby wy-
nagrodzić pani utratę pozycji towarzyskiej i rodziny, ale ofiaruję moje serce, moją wier-
ność i moje oddanie. Udowodnię, że jestem pani wart. Czy poślubisz mnie, najdroższa?
- To ja muszę się okazać godna mężczyzny, który mi zaufał i uwierzył w moje za-
pewnienia, że nie zawiniłam zaistniałej sytuacji, chociaż nawet rodzina nie dała mi wia-
ry. Mężczyzny, który postanowił wyśledzić podłego intryganta, i tego dokonał. Mężczy-
zny, który przywrócił mi dobre imię niezasłużenie stracone. Chcę dzielić życie z męż-
czyzną, który pokochał mnie nie dlatego, że jestem córką hrabiego, lecz dla mnie samej.
I w dodatku pokaże mi świat, jakiego nie miałabym szansy poznać bez niego.
T L
R
Ogromnie wzruszony tym wyznaniem Gabe wziął ukochaną w ramiona.
- Najdroższa, jesteś wspaniałą kobietą i brak mi słów, aby wyrazić, jak bardzo je-
stem szczęśliwy.
T L
R