SOWA, CÓRKA PIEKARZA
Staliśmy na środku korytarza, a ta dziewczyna płakała. Musiałem wyjąć chusteczkę
i otrzeć jej oczy; oczywiście starłem jej przy tym szminkę i wyglądała o wiele gorzej.
- Proszę nie płakać - powiedziałem. - To i tak nie pomoże. Jest pani przecież siostrą
i powinna pani o tym wiedzieć najlepiej. - Pan musi na siebie uważać - powiedziała.
- To także nie pomoże.
Korytarzem przeszło dwóch pielęgniarzy pchając wózek w kierunku sali
operacyjnej, a ja dojrzałem przerażoną twarz tego, którego miano operować.
Patrzyłem przez chwilę na jego bose stopy wystające spod prześcieradła; potem oni
wszyscy zniknęli za zakrętem korytarza. Nic obyło się bez tego, aby me zaczepili
bosymi nogami pacjenta o mur; teraz wszyscy mówili podniesionymi głosami, ale nie
widziałem ich już.
- Powinno się ich usypiać w pokoju - powiedziałem. - To chyba wcale nie jest
trudne. Dlaczego tego nie robicie? Nie widziałby wtedy zakrwawionych chirurgów i
tych wszystkich instrumentów.
- Muszę już iść - powiedziała.
- Chciałbym panią zobaczyć kiedyś bez tego kitla - powiedziałem. - I z pluszowym
niedźwiedziem na ręku.
Nie uśmiechnęła się; płakała w dalszym ciągu; objąłem ją i pocałowałem w
policzek.
- Będę panią pamiętać - powiedziałem. - Była pani dobra dla mnie. Ale teraz proszę
przestać płakać. Jeszcze się pani mnóstwo napłacze. A w ogóle wybrała pani zły
zawód.
Proszę na siebie uważać.
- Dobrze. Będę uważać.
Wziąłem walizkę i wyszedłem. Wprost ze szpitala pojechałem do redakcji, w której
pracowałem. Walizkę zostawiłem w korytarzu; poszedłem do swego pokoju i
napisałem prośbę o zwolnienie z pracy. Potem przeszedłem do Sekretariatu
naczelnego redaktora I podałem moją prośbę sekretarce.
- Dasz to staremu po zebraniu - powiedziałem. - Co to jest?
- A co ty myślisz? Sprawozdanie superintcndenta szkółki niedzielnej
Nie odpowiedziała. Schowała moje podanie cło szuflady, a potem popatrzyła na mnie.
- l co ty im powiesz na zebraniu? - Zapytała. - -To zależy, o co będą mnie pytać.
- Będą się -pytać, dlaczego Barbara i Jan nie żyją.
- Nie żyją dlatego, ponieważ otworzyli gaz w pokoju, w którym spali, a okna
uprzednio wkleili papierem - powiedziałem. - Wobec tego będą cię pytać, dlaczego
otworzyli gaz.
- Dziwne pytanie -- powiedziałem. - Przyjdź najlepiej na to zebranie. Nic będę o
tym musiał mówić dwa razy. Przeszedłem do drugiego pokoju, gdzie czekał już
naczelny redaktor i kierownicy poszczególnych sekcji. Kiedy wszedłem, nie
powiedzieli nic; wziąłem krzesło i usiadłem obok okna, które było uchylone. Przez
chwilę nikt nic mówił nic; otworzyłem okno nieco szerzej i poczułem się lepiej.
- Masz coś do powiedzenia, Grzegorzu? - zapytał naczelny redaktor.
- Nic - powiedziałem. - Myślałem, że to wy macie coś do powiedzenia jeśli
zwołujecie zebranie w mojej sprawie.
- Wiesz przecież, o co nam chodzi.
- Wiem. Usiłujecie zwalić na mnie winę za to, że tych dwoje popełniło
samobójstwo. Nie mam w tej sprawie nic do powiedzenia. To zresztą nie powinno
leżeć w waszej kompetencji. "To sprawa Gazowni Miejskiej. Jeśli zwrócą się do
mnie, zapłacę rachunek za gaz, który oni zużyli. Na pierwszym piętrze ktoś gotuje
pieczeń rzymską.
_ Proszę?
Na pierwszym piętrze ktoś gotuje pieczeń rzymską - po
wiedziałem. - Poznaję po zapachu. Moja matka zawsze to gotowała...
- Ja chcę mówić o Janie i Barbarze - powiedział naczelny redaktor.
- Mnie to się także nie podoba - powiedziałem. - Zawsze byłem przeciwny
samobójstwu w literaturze. Owszem, w bardzo rzadkich wypadkach to jest
prawdopodobne. Ale komu udają się takie opowiadania? Nie ma potrzeby o tym
mówić. - Podszedłem do okna i otworzyłem je na oścież. - Nie ma nawet potrzeby
rozwalania fasad tych domów - powiedziałem. - I tak wiadomo, jak ci ludzie żyją. A
jednak każdy z nich chce żyć i miewają na pewno jakieś chwile radości. Mnie się to
też nie podoba że Jan i Barbara ostudzili się razem. Powinni żyć dalej i nienawidzić
się. To by było o wiele lepsze z punktu widzenia opowiadania. Powinni i żyć i
pamiętać o tym, co zrobiła Barbara. Chryste, to byłoby bez porównania lepsze.
- Nie mówimy o opowiadaniu - powiedział naczelny redaktor. - Oczywiście to
nasza omyłka, iż zamieściliśmy to świństwo. Ale mówimy o fakcie. O tym, że
Barbara i Jan nie żyją, a ty jesteś przyczyną ich śmierci.
- Byłbym szczęśliwy, gdyby tak było - powiedziałem. - Nie należy mnie jednak
przeceniać. Nie żyją dlatego, że nie chcieli żyć z ludźmi takimi jak ty i ja. To
wszystko.
- Nie. To nie jest wszystko.
- Nic ma mowy o tym, abyście mnie mogli posadzić do więzienia - powiedziałem. -
Owszem, napisałem to opowiadanie, które wy wydrukowaliście. Owszem, żyłem z
Barbarą, kiedy Jan był w szpitalu, ale Jan był w szpitalu dlatego, że posadzili go naj-
pierw za zbrodnie, których nic popełnił. Po czym Jan wrócił, ujrzał straszliwą prawdę
i kres, prawda? Tak to się zawsze mówi w takich wypadkach. Kres. Cisza. Ciemność.
Tak można bez końca. Nie uda wam się z tego zrobić sprawy karnej. I nie opłaca się
wam. Jestem po dwóch zawałach serca i wróciłem ze szpitala przed godziną. I raz
jeszcze powtarzam: nic moja wina. Zawsze uważałem, że samobójstwo w literaturze
to rzecz ryzykowna. Jest o wiele silniej, jeśli człowieka zostawia się samego i
wplątanego we własne nieszczęście. Zawsze tak radziłem wszystkim młodym
pisarzom.
- A co powiesz o tych listach, które dyktowałeś Barbarze?
powiedział naczelny redaktor. - O tych listach, które pisała do męża pod twoje
dyktando?
- Barbara była idiotką. Nie potrafiła sklecić ani jednego listu sama. Dyktowałem
jej, to prawda. No i co z tego? Czyż to jest powód do samobójstwa? To przecież
rasowa komedia: mąż zdychający w szpitalu, ja leżę z nią w łóżku i dyktuję jej list do
jej męża, w którym ona mu opisuje i przypomina to, co czuła w chwili, kiedy on ją
rżnął po raz pierwszy.
- Tu są kobiety na sali - powiedział ktoś. Przyjrzałem mu się; był to chudy i
niemłody już człowiek prowadzący u nas dział satyry,
- Świetnie, że się pan odezwał - powiedziałem. - Pan jest przecież kierownikiem
działu satyry. Pan musi przyznać, że ta sytuacja jest równie zabawna jak i obrzydliwa.
To jest sytuacja z farsy. Często myślę nad tym, że tragedię podejrzanie łatwo
zamienić można w farsę. Nie mówię w tym wypadku o dramacie. Użyłem specjalnie
słowa „tragedia".
- To ohydne, co zrobiłeś - powiedziała jakaś kobieta.
- Ja wiem - powiedziałem. - Ale ja jestem przecież jednym z was. - Podszedłem do
drzwi; tam zatrzymałem się jeszcze i powiedziałem do naczelnego redaktora: -
Złożyłem podanie o zwolnienie. Jest u twojej sekretarki.
- To nie będzie potrzebne - powiedział. - Jesteś zwolniony karnie z trzydziestego
drugiego paragrafu.
- I cóż to jest trzydziesty drugi paragraf? - W twoim wypadku: brak moralności.
- I wy do mnie mówicie o moralności? - powiedziałem. Szkoda, że nie znacie słów
pewnego starego Amerykanina, który powiedział, że osiągnięcie można mierzyć
tylko rozmiarem klęski, jaką poniósł człowiek w stosunku do zamierzenia. Jeśli więc
wierzyć jego słowom, nie poniesiecie nigdy żadnej klęski. Obiecywaliście ludziom
wolność, braterstwo, chleb i wszystko, co było możliwe do obiecania. Lecz kto
obiecuje wszystko, nie dotrzymuje niczego. Tak więc jesteście w porządku. Dopóki
nie mówicie o moralności.
- Czy to, co powiedziałeś, ma być rozumiane jako krytyka naszej linii partyjnej? -
zapytał naczelny redaktor.
- A nawet gdyby tak było - powiedziałem. - Czy opłaca ci się donieść na kogoś, kto
jest już po dwóch zawałach serca?
- Jesteś zwolniony karnie. Złożymy również wniosek o odebranie ci legitymacji
dziennikarskiej. Niech ci nie przyjdzie ochota przyjść tu kiedykolwiek.
Wyszedłem; wziąłem swoją stojącą w korytarzu walizkę i po szedłem schodami w
dół. I tak skończyła się moja praca w redakcji pisma, którego nigdy nie czytałem.
Razem z pracą straciłem mieszkanie. Postanowiłem wyjechać do Wrocławia, gdzie
miałem nie cierpiącą mnie ciotkę; liczyłem więc na to, iż odstąpi mi pokój, potrzebny
do mej pracy, gdyż postanowiłem napisać książkę. Obszedłem więc wszystkich
znajomych i ile tylko się dało, pożyczyłem pieniędzy; po czym spakowałem walizkę i
wyruszyłem na dworzec. Pociąg do Wrocławia odchodził o godzinie dziesiątej
wieczór; aby znaleźć miejsce siedzące, przyszedłem o trzy kwadranse wcześniej i
zająłem pusty przedział. Usiadłem przy oknie i zacząłem czytać Przegląd Sportowy.
Po pięciu minutach wszedł do przedziału jakiś mężczyzna.
- Czy to miejsce jest wolne? - zapytał. - Cały przedział jest wolny.
- A miejsce przy oknie?
- Nie. Trzymam tam moje nogi.
Patrzył chwilę na mnie, po czym kopnięciem zrzucił moje nogi z ławki i usiadł.
- Dobry wieczór panu - powiedział.
- Dobry wieczór - powiedziałem i przyjrzawszy mu się dobrze, pomyślałem, iż nie
czuję do niego sympatii; miał obrzękłą twarz o niezdrowej cerze, rzadkie włosy i ani
jednego zęba. Wyglądał na pijaka, a ja nie lubiłem towarzystwa pijaków.
- Jedzie pan do Wrocławia? - zapytał. - Tak.
- Żeby tak znaleźć konduktora i dać mu ze sto złotych, toby mógł zamknąć
przedział i można by trochę wyciągnąć się i pospać. Potem napcha się tu ludzi i nie
zmrużymy oka.
- Pan cła pięćdziesiąt i ja pięćdziesiąt. - Dobrze.
Wyszedłem na korytarz i odnalazłszy konduktora, w słowach pełnych szlachetnej
prostoty zaproponowałem mu łapówkę. Konduktor milczał długo: nie wyglądał co
prawda na pijaka. ale za to ledwo trzymał się na nogach i proces myślenia wydawał
się na razie rzeczą dla niego nieosiągalną. Wreszcie wyciągnął rękę i powiedział:
- Ze mną do zgody jak do wody.
Zamknął przedział, nalepił na szybie kartkę: zarezerwowane dla wojska. Po czym
odszedł powiedziawszy, iż musi zgasić światło, więc nie mogłem czytać. Włożyłem
gazetę do walizki i wyciągnąłem się na ławce, a mój towarzysz uczynił to samo.
- Był pan w Warszawie w czasie mistrzostw bokserskich Europy? - zapytał.
- Byłem.
- I jak tam poszło?
- Zdobyliśmy siedem medali.
- Ale jak chłopcy naprawdę się bili? - :Nie czytał pan o tym w gazetach? - Nie
czytałem gazet przez siedem lat.
- Bili się dobrze, :tle ja nie lubię polskiej szkoły boksu. Może to i dobre, ale nic
jeden raz. Myślę, że z czasem nasi, boks zamieni się w balet. .A bokser... should be a
fightcr.
Przez chwilę nie mówiliśmy do siebie; na korytarzu zaczęło się już piekło i
pomyślałem, że tak czy inaczej czeka mnie bezsenna noc i niepotrzebnie daliśmy
konduktorowi pieniądze.
- Zna pan angielski? - zapytał mój towarzysz. - Mogę czytać, a o to mi właśnie
chodziło.
- Gdzie się pan nauczył?
- Nie pamiętam. Gdzieś, po pijanemu. Może zresztą jakoś inaczej. To bez
znaczenia.
- I ja także znam angielski.
- Miał pan angielską guwernantkę? - Byłem w czasie wojny w Anglii. - lotnik?
- Tak.
- To dlaczego nie czytał pan polskich gazet - powiedziałem. - W raca pan teraz z
Anglii?
- Wróciłem już dawno.
- Dlaczego nie czyta pan gazet? Ja także rzadko czytam gazety, ale sport to co
innego. Nie czytał pan nawet Przcglądu Sportowego?
- Nie.
- Przegląd Sportowy jest całkiem dobrym pismem. Oni wpadli teraz w euforię po
tym, jak złapaliśmy tych siedem medali, ale za jakiś czas znów zaczną pisać
normalnie. Mają dobrych reporterów.
Nic nie powiedział. Leżałem na twardej ławce i myślałem o tych mistrzostwach.
Wolałbym, abyśmy zamiast siedmiu medali złapali tylko cztery, ale żeby nasi
chłopcy byli bardziej agresywni i żeby przestali poruszać się tak pięknie.
- Czy ma pan zapałki? - Mam - powiedziałem. - Może pan zapalić jedną?
Zapaliłem zapałkę i wyciągnąłem ku niemu myśląc, iż chce zapalić papierosa, i
położyłem paczkę zapałek na stoliku między nami. Ale on nie zapalił papierosa;
podniósł się na ławce i popatrzył na mnie, a potem zapałka zgasła, a on położył się z
powrotem.
- Nie ma pan papierosów? - zapytałem. - Nie palę - powiedział.
- Po co pan mi kazał zapalić zapałkę?
- Chciałem się przyjrzeć panu lepiej. Pan mi przypomina kogoś. Kolegę z pułku.
Kredy tu wszedłem i popatrzyłem na pana, pomyślałem, że to złudzenie. Potem
konduktor wyłączył światło, a ja cały czas myślę: a gdyby, tak jeszcze raz spojrzeć
na Jego twarz? Tamten człowiek już me żyje. I to zawsze dziwi, jak ktoś umiera, a
potem spotyka się kogoś podobnego. To głupie. Przepraszam pana.
- Nie przejmowałbym się tym na pańskim miejscu. Zawsze jestem do kogoś
podobny. Albo do kogoś, kto umarł, albo do kogoś, kto pożyczył pieniądze i
zapomniał oddać. Czasem do narzeczonego, który zmyl się w dzień ślubu od ołtarza i
oczywiście z inną kobietą. Przyzwyczaiłem się.
- Może pan zapalić jeszcze jedną?
- Nie. Przyjemne to w końcu nie jest.
- Może napijemy się wódki? Mam ze sobą butelkę.
- Właśnie przysiągłem sobie, że nie będę już pić alkoholu powiedziałem. -
Postanowiłem odrodzić się moralnie.
- Rozumiem. Kiedy składał pan śluby? - Dwa dni temu.
- No, to już fan może. - I ja tak myślę.
Podał mi butelkę i pociągnąłem łyk; wódka była nieco ciepła, ale dałem temu radę.
Wreszcie skończyłem i podałem mu butelkę, a on pił przez chwilę i słyszałem pracę
jego krtani.
- Siedem lat me piłem - powiedział.
- I co jeszcze? Pewnie przez siedem lat unikał pan kobiet? - To nie było trudne.
- Pan nie czytał gazet przez siedem lat, pan nie pił przez siedem lat, pan gardził
kobietami - więc gdzie pan był? Zabłądził pan w czasie górskiej wycieczki?
- Byłem skazany na śmierć i czekałem na wykonanie wyroku - powiedział. -
Tydzień temu mnie zwolnili. Ot tak, bez słowa. Powiedzieli, że stała się pomyłka.
Powiedzieli, że nasza młoda ludowa sprawiedliwość popełniła omyłkę i zapytali, czy
mogę im to wybaczyć w imię lepszego jutra?
- A co pan powiedział?
- A co pan by powiedział?
- Powiedziałbym, że oczywiście. I że w ogóle było mi bardzo przyjemnie.
- Tak zrobiłem.
- Teraz wielu zwalniają. Ciągle się to słyszy.
- Ale wielu ludzi już nie wróci - powiedział. - Jeśli się tyle lat czekało na śmierć, to
gdzie można potem wrócić? Ja czekałem przez siedem lat. Kiedy ktoś szedł
korytarzem, myślałem, że idą właśnie po mnie. Nie wyprowadzali nas na spacery i
nie można buło nawet pukać w ścianę, bo skazanych na śmierć rozsadzają tak, aby
nie mogli się między sobą porozumiewać. Gazet też nie dawali, chociaż często
prosiłem. Nie mogłem wiedzieć, jak nasi wypadli w boksie.
- Bili się dobrze. Ale mnie się zdaje, że polski boks stał się zbyt defensywny. To
jest może i mądre, ale ja wolę prawdziwy boks, gdzie chodzi o knock-out.
- A jak u nas w ciężkich wagach?
- To nasze nieszczęście. Nigdy nie mieliśmy dobrych ciężkich. - Jakie najlepsze?
- Lekka i średnia.
- Widział pan wszystkie walki?
- Nie widziałem tylko ćwierćfinałów. Finały wypadły dobrze. Rosjanie nie dali
rady. Mieli jednego dobrego boksera. W średniej też był jeden dobry, ale w finałach
przegrał.
- Na punkty?
- Tak. W finałach nie było ani jednego KO. W ogóle za dużo tańczyli.
Konduktor wszedł nagle do przedziału.
- Proszę panów, tu jest jedna kobieta w ciąży. Już od dwóch godzin stoi na
korytarzu i nikt nie chce ustąpić jej miejsca. W siódmym miesiącu. Ja myślałem...
- Źle pan myślał - powiedział mój towarzysz. - Pan dostał forsę, a my chcemy
zostać sami. Zamknij pan drzwi z tamtej strony.
Konduktor wyszedł; słyszałem, jak tłumaczył ludziom stojącym w korytarzu, iż
przedział zarezerwowany jest dla wojska i nic na to poradzić nie można. Słyszałem
także słaby i zrozpaczony głos kobiety i myślałem o tym, czy miałem rację mówiąc,
iż polska szkoła boksu jest zbyt defensywna. Może byłem zbyt surowy, lecz lubiłem
bokserów o silnym ciosie i idących naprzód, a ci, których widziałem w czasie
mistrzostw, zbyt przypominali mi znajomych pederastów z baletu.
Mój towarzysz powiedział coś do mnie, lecz nie zrozumiałem go, a w ogóle ciężko
było mi zrozumieć, o czym mówi.
- Przepraszam - powiedziałem. - Nie zrozumiałem pana. - To przez zęby.
- Co przez zęby?
- Nie mam zębów, dlatego tak niewyraźnie mówię - powiedział. Milczał chwilę, po
czym rzekł: - Pan ma rację. W ciężkich wagach nie mieliśmy nigdy nic do
powiedzenia. A zęby wybili mi w śledztwie.
- Bardzo bili?
- Z początku. Potem, jak się już przyznałem, dali spokój. - Do czego się pan
przyznał?
- Do wszystkiego, czego chcieli. I tak wiedziałem, że mnie zgaszą. A tak
przynajmniej przestali bić. Chce pan jeszcze łyk? - Proszę.
Znów pociągnąłem łyk wódki ciepłej i słodkiej, i w ciemności podałem mu
butelkę, a byliśmy chyba .już w połowie drogi do Wrocławia. Słyszałem ludzi
stłoczonych w korytarzu; wszyscy przeklinali brak miejsca, a ktoś, pewnie pijany,
śpiewał, i głos jego silnie brzmiał i pewnie; on jeden nie przejmował się tłokiem i
znał tyle piosenek. A teraz śpiewał o lotnikach, którzy w deszczowy dzień, nie mając
nic do roboty, siedzą za stołem i piją.
- Trudno powiedzieć co robić w taki wieczór - powiedział mój towarzysz. - Ale
jeśli oni muszą jutro rano startować? Chryste Panie.
- Nie w tym rzecz. Piosenka jest dobra.
- Rosjanie mają dużo dobrych piosenek. Pamięta pan tę piosenkę o facecie, który
zaprosił dziewczynę na wino i cały czas prosi ją, aby wybaczyła, iż wino jest
kiepskie, ale nie ma pieniędzy na lepsze?
- Nie ma człowieka, który by nie rozumiał lepiej ode mnie powiedziałem. - Na tym
całym pierdolonym świecie.
- I ja go też rozumiem.
- Nie tak dobrze jak ja. Pan przecież nie pił przez siedem lat. - Racja. Były jakieś
dobre filmy ostatnio?
- Rzadko chodzę do kina. Dobrych filmów chyba nie było. - Nie mogę
przypomnieć sobie, jaki film widziałem ostatnio - powiedział. - To było chyba osiem
lat temu. To taki film o Irlandczyku, który walczył przeciw Anglikom. Ale jak się ten
człowiek nazywał?
- Marszałek Żukow?
- Ja myślałem, iż to Rosjanin.
- On też tak myśli. Ale pewnego dnia linia partii się zmieni i może się okazać, iż
urodził się w Dublinie i tam, już w latach młodzieńczych, wstąpił do kompartii.
- Przypomniałem sobie. Johnny McQuinn. Widział pan? - Nie pamiętam.
- Z czego pan żyje?
- Pracowałem w redakcji. Wywalili mnie. - Przykro mi.
- Nie powinno panu być przykro. Zawsze mnie wywalają. - I co teraz będzie?
- Wystarczy mi pieniędzy na trzy miesiące. Nie wiem, co będzie później.
- Mam we Wrocławiu kolegę z pułku. On prowadzi teraz, zdaje się, prywatny garaż
czy też mały warsztat. Gdyby panu było ciężko, proszę iść do niego. Pomoże, jeśli
tylko będzie mógł. - Jak on się nazywa?
- Samsonow. Kapitan. Rosyjskie nazwisko, on pochodzi gdzieś z tamtych stron.
Odważny człowiek. Nie wiem, gdzie mieszka, ale proszę się zapytać byle jakiego
taksówkarza.
- 1 mam powiedzieć, że od kogo przychodzę? - Ode mnie, rzecz jasna.
- Ale ja, rzecz jasna, nie znam pańskiego nazwiska. Nie przedstawiliśmy się sobie
wzajemnie.
- I nie trzeba. Proszę powiedzieć, iż przychodzi pan z polecenia tego kolegi z
eskadry, który miał siedem strąceń. On już będzie wiedzieć.
- Zestrzelił pan siedmiu?
- Może nawet dziewięciu, ale dwóch mi nie zaliczyli, bo kamera nie była w
porządku. Ale myślę, że tamte dwa też były moje. W czasie bitwy o Anglię.
- A w trzydziestym dziewiątym? - Jednego. Potem ja dostałem.
- Kto był najlepszym myśliwcem drugiej światówki?
- Tego nie dowiemy się nigdy. Niemcy fałszowali dane i Rosjanie też. A o naszych
po wojnie nie wolno było mówić, bo walczyli w Anglii. Myślę, że Niemcy mieli
dobrych. Jak się nazywał ich najlepszy?
- Marseilłe.
- Nie. Był jeszcze lepszy. - Pułkownik Galant?
- Właśnie.
- Kto go zestrzelił? - Nie wiem.
- A kto zestrzelił Marseille?
- Nikt go nie zestrzelił. Miał defekt silnika. Zresztą tego też nie można wiedzieć na
pewno. Może Niemcom chodziło o to, aby stworzyć legendę, że Marseiłle zginął
niepokonany. Podobno nawet Kanadyjczycy zrzucili wieńce na wrak jego samolotu.
Z tego jednak, co słyszałem, zatarł mu się silnik.
- Dlaczego nie skakał?
- Leciał za nisko i nie mógł już poderwać nosa. Był po prostu zbyt dobrym
lotnikiem, aby wierzyć, że uda mu się skok. Czasami nie warto być dobrym.
Pomyślałem sobie, iż teraz powie mi, że wtedy, kiedy jest się dobrym, to ciężej
umierać i dowiem się czegoś, o czym nie pomyślałem nigdy wcześniej, ale nie
powiedział niczego. Nie widziałem jego twarzy i nie mogłem przypomnieć sobie, jak
wygląda, a wiedziałem tylko, iż wygląda jak oni wszyscy; ci, których zapomnieli
zabić i którzy wracali teraz do domów. Spotykałem już wielu takich jak on; o
obrzękłych twarzach, rzadkich włosach i bezzębnych
. Wyglądali niby stare i chore małpy.
- Przeżył pan - powiedziałem. - To najważniejsze. - Co.•
- Życie. Tak mówią. Ja nie wiem. Ale przecież nawet mądrzy tak mówią.
- A pan tak nie myśli?
- Nie - powiedziałem. - Ale ja jestem tchórzem. Gdyby było inaczej...
- Nie wygłupiaj się pan.
- Raz miałem już nabity rewolwer w ręku. Wtedy zrozumiałem, że to nie dla mnie.
Nie dałem rady. I nigdy me dam.
- :Nie przejmuj się pan - powiedział. - Ja też boję się śmierci. Wiem tylko jedną
rzecz o ludziach: nie warto bać się tych, którzy nie boją się śmierci.
- Pan to przeczytał w kalendarzu?
- Nie pamiętam. Nie czytałem przecież przez tyle lat.
- Nie boję się śmierci - powiedziałem. - Boję się tylko umrzeć. To są dwie różne
rzeczy i tego nie wolno mieszać.
- Pan mi to właśnie wyjaśnił. Pan lubi mówić o sobie. - Pan też.
- Nie. Ja tylko dlatego z panem mówię, że przez siedem lat, pan rozumie. Zresztą
możemy nie mówić. Mnie wszystko jedno. - Jeśli o norie chodzi, będzie to strata
najmniej bolesna ze wszystkich - powiedziałem. - Spróbuj pan spać.
Odwróciłem się i próbowałem zasnąć, ale nie udało mi się; ci na korytarzu
krzyczeli zbyt głośno. I myślałem o tym, jak zeszłej wiosny szedłem przez sad pełen
białych drzew jabłoni i czereśni, a Barbara szła za mną i mówiła przez cały czas o
tym, iż zmarnowałem
jej życie, a jej chory mąż czekał na nią w szpitalu, a ja idąc pod białymi drzewami o
nim myślałem, a to było w takim małym mieście leżącym nad Wisłą, gdzie rankiem
wychodziłem na targ, aby kupować' od chłopów, którzy towary swoje wieźli przez
noc i których oczy czerwone były z braku snu; i pamiętam zapach rozkwitających
drzew, mokrej sierści i alkoholu, a teraz wiedziałem, że nie zobaczy nigdy tego
miasta, grubych korci i białych drzew,; ale mogłem jeszcze o tym myśleć. Mogłem
tylko tyle; i mogłem jeszcze myśleć o tym, że niczego mi nie żal. Szkoda mi było lata,
które zwarzą wkrótce chłody, i szkoda mi było tych białych drzew, ale to już
naprawdę wszystko.
- Śpi pan?
- Nie mogę usnąć - powiedziałem. - Niepotrzebnie posmarowaliśmy konduktora.
- Opowiadano mi jedną historię - powiedział. - Teraz, jak wyszedłem z więzienia.
O jednym więźniu, który był skazany na śmierć za zbrodnie polityczne. Był skazany
niewinnie. Tego więźnia wziął do siebie oficer specjalny...
- Kto to jest?
- W więzieniu więźniami rządzi tak zwany oficer specjalny z policji politycznej.
On jest prawdziwym panem więzienia. Oficer specjalny może więźnia przedstawić
do amnestii, ale może także postarać się, aby przedłużyli mu wyrok. Więc ten oficer
specjalny wezwał do siebie skazanego na śmierć więźnia, który czuł się niewinnym, i
powiedział mu: „Dzisiaj zostanie wykonana egzekucja na szpiegu. W naszej ludowej
sprawiedliwości nie powinno być kaca, ponieważ zlikwidowanie wroga ludu jest
obowiązkiem każdego. Jeśli zgodzicie się wykonać egzekucję, to będzie dla mnie
jasne, że zrozumieliście błędy, które popełniliście w przeszłości, i przedstawię was
do amnestii. Może zamienią wam karę śmierci na dożywocie, może tylko na
piętnaście łat; potem będzie następna amnestia i być może pożyjecie jeszcze trochę na
wolności. - I co zrobił ten więzień?
- Powiem panu. Ale proszę pamiętać, w jakiej on był sytuacji. Był człowiekiem
zupełnie niewinnym i słusznie miał prawo uważać się za niewinnego. Prezydent
odrzucił prośbę tamtego więźnia o łaskę, tak, że wyrok był już zatwierdzony i musiał
być wykonany. Jeśli więc nie on, to zrobi to kto inny. Może ktoś, kto istotnie jest
czegoś winien, i ocali w ten sposób swoje życie, będąc winnym.
- Zimne równanie - powiedziałem. - Zabijać, aby żyć? I tym chce mnie pan
zabawiać w czasie bezsennej nocy? Mnóstwo takich anegdot już- słyszałem.
- Był przecież człowiekiem niewinnym. A tamtego już nic nie mogło ocalić, gdyż
prezydent odrzucił, jego prośbę o łaskę. Był już tak czy owak martwy. A ten drugi
więzień mógł uratować swoje życie. Raz jeszcze powtarzam, że był zupełnie
niewinny.
- A ja raz jeszcze powtarzam, że mnóstwo tego rodzaju anegdot
w życiu słyszałem - rzekłem. - Nie od rzeczy będzie dodać, Kanał Białomorski
zbudowany został przez opowiadaczy takich właśnie anegdot.
- Pan pił moją wódkę.
- Dobrze. Więc co zrobił ten niewinny z tamtym winnym? Moja chora małpa
zamilkła nagle. Zamilkł był, gdyż musiał; nawet w ciągu tych siedmiu lat spędzonych
w więzieniu nie zapomniał, że ludzie występujący w filmach milkną, kiedy zadaje im
decydujące pytanie, i wpatrują się ponuro w złotą szczękę reżysera. Myślałem, że
moja chora małpa była teraz gościem, który nazywał się Humphrey Bogart; tak
myślałem, ponieważ i ja sam często bywałem Bogartem. Bogie zawsze milczał,
trzymając owłosioną łapę na szklance pełnej whisky, a uśmiechał się tylko wtedy,
kiedy widział wycelowany w siebie rewolwer.
- Strzelaj - powiedziałem. - Oddasz mi tylko przysługę. - Proszę?
- Bogie tak zawsze mówił - powiedziałem. - I wtedy podnosił szklankę do ust, a
nigger siedzący przy fortepianie mówił: Dosyć pan już pił tej nocy, szefie." Chodzi
tylko o to, aby życie toczyło się jakoś naprzód przy pozorach dramatyzmu. I tylko
to.
Podszedłem do okna, za którym podnosił się już dzień, i patrzyłem na samotną
gwiazdę jutrzenki, a potem przejechaliśmy przez jakąś osadę fabryczną i w
niektórych oknach paliły się już światła, a ja pomyślałem o tych wszystkich ludziach,
którzy wstali teraz i których oddechy gorzkie są od tytoniu, i widziałem także stado
porannych ptaków ciężkich i czarnych, i teraz dopiero poczułem zmęczenie.
- I co zrobił ten pański towarzysz cierpienia? - zapytałem. - On zrobił tylko to, co
pan by zrobił w jego sytuacji, przyjacielu.
- Chciałbym się napić wody - powiedziałem. - Ale jak wyjdę na korytarz, to tamci
mnie skończą. Historia jest niezła.
- O ile jest prawdziwa.
- Wszystko jest prawdziwe, jeśli człowiek się boi. Przyszedł dalszy ciąg do głowy.
On zabija i po jakimś czasie wychodzi na wolność. I dopiero wtedy przychodzi mu
do głowy pytanie: a co, jeśli ten, którego zabiłem, był tak samo niewinny jak ja?
- Dlaczego nie pomyślał o tym wtedy, kiedy tamten oficer dawał mu do ręki pistolet
z jedną kulą?
- Powiedziałem panu: wszystko wydaje się prawdziwe, kiedy człowiek się boi. A
więc i wina tamtego wydała mu się prawdziwa. Ale nie mówmy o tym teraz. On
wychodzi na wolność i zaczyna się bawić w detektywa. Odszukuje ludzi, których
znał tamten człowiek, rozmawia z nimi, śledzi jego życie i dochodzi do wniosku, że
tamten, którego zabił, był tak samo niewinny jak i on. Bo wtedy przestał się bać i
odzyskał wiarę w kłamstwo, co stanowi niestety przywilej ludzi wolnych.
- I jaki jest jego koniec?
- W imię kompozycji powinien popełnić samobójstwo. - A nie ma innego punktu
widzenia?
- Jest ich bez liku. Może także powiedzieć sobie: nie wiedziałem, nie miałem
innego wyjścia, teraz ożenię się, będę robić dzieci i uprawiać ogródek. Ale
mówiliśmy o literaturze.
- Pańskie rozumowanie jest kiepskie. Zapomniał pan o rzeczy najprostszej.
Człowiek, który wyszedł z więzienia, nie przestaje się bać.
- Mam nadzieję - powiedziałem. - Ale nie mieliśmy innego tematu do rozmowy. W
ogóle nie bardzo jest o czym mówić. Niech pan spojrzy na to z tej strony.
Pociąg wjechał na wrocławski Dworzec Główny. Wzięliśmy swoje walizki; kiedy
ludzie opuścili już korytarz, konduktor oswobodził nas i wyszliśmy na peron. Po
drodze zobaczyłem odbicie swojej twarzy w lustrze; nie ogolony, szary, wyglądałem
jak podlec.
- No - powiedziała małpa. - Proszę pamiętać: w razie czego do kapitana
Samsonowa. To dobry człowiek, tylko wariat. Przepraszam, że nie przedstawiłem się
panu, ale przy wyjściu z więzienia podpisałem zobowiązanie, że nie będę mówić o
niczym, co było w więzieniu. Nie znam pana i nie mogłem wiedzieć, czy mnie pan
nie zadenuncjuje.
- Bardzo słusznie z pańskiej strony - powiedziałem. Trzymaj się pan tego w
dalszym ciągu, jeśli nie chce pan mieć następnego, tak przecież przykrego okresu
abstynencji. A kiedy się pan powiesi?
Nie odpowiedział. Patrzyłem na niego i już wiedział, iż go nie zapamiętam; zbyt
wielu ich widziałem, aby ich pamiętać. Było mi
przykro, ale nic na to poradzić nie mogłem. On wreszcie ocknął się i spojrzał na
mnie.
- Dlaczego pan myśli, że ja się powieszę? - Pan przecież zabił tego zasrańca.
- Pochodzę jeszcze trochę i porozmawiam z ludźmi, którzy go znali - rzekł. -
Zabawię się w detektywa, jak pan to powiedział. Poczekam jeszcze. Nauczyłem się
czekać.
- I miał pan dobrych nauczycieli.
- Ten pogląd przynosi panu zaszczyt. I proszę pamiętać Samsonow, wariat.
Wziął walizkę i odszedł; nie wiem nawet, czy się odwrócił, tak jak ci wszyscy
odchodzący na zawsze w filmach. Tylko Humphrey Bogart zawsze przychodził
znikąd i wnikąd odchodził. Nie miał on jednak ciotki z dużym mieszkaniem i
obdarzonej temperamentem neapolitanki; Bóg i Natura ustrzegły go od tego, o ile
mnie dobrze poinformowano.
Odnalazłem dom mojej czcigodnej ciotki i zadzwoniłem. Po chwili otworzyła
drzwi; w rozchełstanym szlafroku i o oczach zapadniętych po bezsennej nocy
wyglądała wspaniale.
- Jesteś, łajdaku - powiedziała. - Dobrali się wuj z siostrzeńcem jak dwa diabły w
pustym młynie. Gdzie Józef?
- Właśnie przyjechałem z Warszawy - powiedziałem. Czterysta kilometrów.
- Wuj poszedł po pieniądze.
- Znam wuja już tyle czasu i nie pamiętam, aby kiedykolwiek miał pieniądze.
Złapała mnie za włosy.
- Sprzedaliśmy pianino i wuj poszedł po pieniądze. Nie ma go już dwa dni. Mów,
gdzie on jest.
Oswobodziłem się; położyłem rękę na sercu, a lewą nogę wysunąłem
naprzód i wiedziałem, iż wszystko jest już przegrane. Miałem
złe entree, lecz wspaniale postanowiłem zejść ze sceny.
- Jeśli suma jest znaczna, należy się liczyć z tym, że wuj chwilowo
zapomniał swego adresu - powiedziałem tak głośno, aby wszyscy mogli usłyszeć
mnie sąsiedzi. - Jest to chwilowa amnezja
spowodowana destrukcyjnym wpływem alkoholu. Tak to wygląda, jeśli się rzecz
naświetli z naukowego punktu widzenia. Można
to również nazwać przejściową psychodegradacją alkoholową. Mówiąc jednak po
ludzku, wuj na pewno znajduje się w świetnym
humorze i hula. Potem wróci, aby zacząć nowe życie, kiedy skończą się już dni róż i
wina.
- Wuj wróci wtedy, jak przepije ostatni grosz. - Ciocia to świetnie ujęła.
Sąsiedzi powystawiali już głowy; postąpiłem jeszcze o krok naprzód i
postanowiłem przemówić teraz żelaznym głosem, przypomniawszy sobie, iż
najbliższym sąsiadem ciotki jest pewien paralitvk przykuty od piętnastu lat do fotela i
władający jedną tylko ręką. Nie wiedziałem, czy rodzina dotaszczyła go do okna, ale
nie chciałem, aby uronił choć słowo.
Znów złapała mnie za włosy, lecz odczepiłem się. Tym razem chwyciłem ją zbyt
mono za przegub i zasyczała z bólu.
- Po co tu przyjechałeś?
- Chciałem, aby ciocia odstąpiła mi pokój.
- Mam cię wpuścić do mojego domu? Żebyście wszystko przepili z Józefem? Nie
dość mam tego jednego nędznika, który zmarnował mi życie? Jeszcze kiedy byłam
dziewczyną, ostrzegano mnie przed nim...
- To ciocia pamięta jeszcze te czasy? - zawyłem wprost ze zdziwieniem i
słyszałem już teraz tak miły sercu memu rechot paralityka. .
Zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Skłoniłem się sąsiadom; paralityk machnął
ręką; odszedłem. Po kilku moich krokach zawróciłem jednak i zadzwoniłem. Znów
ukazała się w drzwiach jak widmo boleści i zwątpienia.
- Chciałem tylko powiedzieć, że jak ciocię diabli porwą do piekła po śmierci,
proszę nie powoływać się na znajomość ze mną. J'ai di. Adieu.
Ruszyłem przed siebie i tuż obok przystanku tramwajowego zobaczyłem
restaurację; wszedłem. Podszedł do mnie kelner o wyglądzie aktora grającego
szlachetnego ojca.
- Wieprzowa z groszkiem i piwo - powiedziałem. - A wódeczka?
- Wódeczki nie będzie.
- Nie będzie? - powiedział z rozdzierającym jękiem. - Nie? - Nie.
- Jeden zasrany gość na sali i już jestem stratny z samego rana - powiedział
szlachetny ojciec i odszedł a ja myślałem o Wuju Józefie i o tym, jak po wojnie roku
tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego siedzieliśmy wszyscy w jednym pokoju;
babka, ciotka z dwiema córkami; moja matka i ja; oraz ordynans Wuja, który
opowiadał właśnie po raz setny szczegóły bohaterskiej śmierci Wuja. Wuj Józef, na
czele batalionu, krzycząc: „Dziękujemy Panu, iż mamy tylko jedno życie do
stracenia" ruszył do ataku, a wtedy wraża kula przeszyła serce jego. Wuj Józef, nim
skonał, ucałował był raz jeszcze ziemię ojczystą i odszedł drogą wszystkich ludzi. Or-
dynans opowiadał; ciotka płakała rozdzierająco; dwie córki Wuja także; babka od
czasu do czasu przytykała batystową chusteczkę do suchych oczu, gdyż wszystkie łzy
wypłakała była już uprzednio; matka moja zamarła na sposób, o jakim zapewne
myślała, iż przystoi posągowi boleści; światła elektrycznego wtedy nie mieliśmy i
płomienie świec rzucały upiorne cienie na ściany. Ordynans dyskretnie skręcał sobie
papierosa z zapasów pozostałych po Wuju Józefie i ciągnął dalej swą smutną
opowieść. Fotel, na którym Wuj Józef drzemał zazwyczaj po obiedzie, obciągnięto
czarnym kirem; tak samo portret Wuja, przed którym paliły się świece,'.
Ordynans zapalił papierosa, a ja wtedy powiedziałem do córki Wuja Józefa:
- Ten fotel, który teraz obciągnęliście kirem, jest ten sam, na którym Wuj Józef
zazwyczaj pierdolił pokojówkę po obiedzie, prawda?
- Tak - powiedziała.
- I ten sam, na którym zazwyczaj pierdolił krawcową mamusi, prawda?
- Tak.
Babka przerwała mi wspaniałym gestem.
- Majestat śmierci, Grzegorzu, jest czymś, czego jako niewinne dziecko nie
rozumiesz, ale zaufaj naszej boleści - rzekła.
- Tak, babciu - powiedziałem.
- Czy kapitan mówił coś o Bogu? - zapytała babka ordynansa. Wskazał ręką na
niebo.
- Dobrze - powiedziała babka. - Niech Bronisław opowiada dalej.
Opowieść potoczyła się wartko, a nagle drzwi otworzono z hukiem, a w drzwiach
ukazał się Wuj Józef. Ubrany był w melonik i w nowe futro z bobrowym kołnierzem.
Wuj Józef wyraźnie przytył był od czasu swej śmierci i od razu zauważyliśmy, że jest
wstawiony; lecz tylko w granicach ogólnie przyjętej przyzwoitości.
Zza ramienia Wuja Józefa ukazała się twarz młodej i ładnej kobiety; Wuj wyciągnął
ją na środek pokoju i zawołał piorunowym głosem:
- Na kolana przed nią! Wszyscy na kolana!
Padaliśmy na kolana; żona Wuja Józefa, jakkolwiek z wyraźnym ociąganiem się,
także padła na kolana, zachęcona przeszywającym spojrzeniem babki. Ordynans
chwycił resztkę tytoniu; wsadził ją do kieszeni i ciężko rymnął o ziemię.
- Ta kobieta ocaliła mi życie - rzekł surowym głosem Wuj Józef.
Pierwszego dnia nie udało nam się niczego dowiedzieć; ponieważ plątał się w
swoich opowieściach; jednakże w czasie dni następnych udało nam się uzyskać pełen
obraz grozy, przez którą przeszedł był Wuj Józef. Otóż kiedy Niemcy brali Polaków
do niewoli, Wujowi udało się wyłudzić ud niemieckiego żołnierza manierkę z wódką,
którą, spodziewając się męczeńskiej śmierci, natychmiast opróżnił. Upił się tak jakoś
specyficznie, że Niemcy zapomnieli o nim. Wieczorem obudził się wypoczęty i w
świetnym humorze, i natychmiast poczuł pragnienie. Udał się w kierunku miasta;
wszedł do najbliższej
:willi; zastał tam tylko młodą i wystraszoną kobietę, której mąż wyjechał przed
rozpoczęciem wojny za granicę i teraz miał odciętą już drogę powrotu. Kobieta ta
rzuciła się na pierś Wuja Józefa z łkaniom; Wuj ukoił jej rozpacz, zażądał koniaku i
tak tam pozostał, na razie ze względów bezpieczeństwa osobistego. Wypili i zjedli
wszystko, co było; Wuj postanowił wrócić do Warszawy. .Nie wiadome było jednak, w
jaki sposób w głowie Wuja powstała myśl, iż właśnie ta kobieta jest jogo
wybawicielką, i nie mogliśmy uzyskać" żadnych informacji od Wuja, który na
wszystkie pytania dotyczące młodej osoby z oburzeniem wołał: "Serca chyba nie
macie!" Wybrawszy co najcelniejsze sztuki z garderoby jej męża, wziął ją także ze
sobą i w ten sposób został posiadaczem dwóch żon.
Po krótkim czasie, naturalną rzeczy koleją, znudziła mu się również druga żona;
pierwsza znudziła mu się juz dawno. Obie żony Wuja Józefa, jakkolwiek
nienawidzące się wzajemnie, jednoczyły się w jednym względzie: surowo zabraniały
Wujowi alkoholu i hulanek. Wtedy Wuj wpadł na pomysł genialny w swej prostocie;
otóż zwierzył się wszystkim dramatycznym szeptem, że należy do organizacji
podziemnej walczącej z Niemcami. Nabył był nawet po temu odpowiedni strój, jak
każdy rasowy polski konspirator; był to
płaszcz przeciwdeszczowy, wysokie buty do konnej jazdy oraz począł używać słów
wulgarnych, używanych przed wojną przez mieszkańców przedmieść; jeśli jednak
chodzi o Wuja Józefa, celem jego plugawego języka była wyłącznie chęć
zademonstrowania oczywistej pogardy w stosunku do śmierci. Cele organizacji
wymagały od czasu do czasu udziału wuja w nocnych wyprawach. Odbywało się to z
całym należytym ceremoniałem; Wuj Józef klękał, całował ziemię; babka zdejmowała
ze ściany obraz Matki Boskiej i błogosławiła Wuja; następnie Wuj udzielał
ojcowskiego błogosławieństwa swoim córkom i mnie, mówiąc wreszcie po tym do
babki i do swych dwóch żon:
- Jeśli zginę, powiedzcie im, kim byłem. - I wskazywał przy tym na swoje córki.
Następnie Wuj Józef podchodził do ordynansa i całował się z nim po bratersku.
- Wybacz, jeśli uniosłem się kiedyś w stosunku do ciebie mówił Wuj Józef ze szczerą
pokorą w głosie.
- Wedle rozkazu, panie kapitanie - ponurym głosem odpowiadał ordynans.
Wtedy Wuj Józef raz jeszcze zawracał od progu i salutował; po czym odchodził.
Kobiety szlochały; ordynans posępnie patrzył w ziemię. Czasami udawało mi się
wymknąć za Wujem. Nie wysilał się zbytnio: szedł do najbliższego baru, gdzie czekała
już na niego kompania. Raźno zabierano się do wódki i ciepłych zakąsek. Po czym
Wuj Józef siadał do fortepianu i śpiewał piosenki.
I tak schodziły mu noce, a czasem przychodzili niemieccy żandarmi, aby, ich
wszystkich zaaresztować i rozstrzelać za nieprzestrzeganie godziny policyjnej; wtedy
spajano również Niemców. Zdarzało się i tak, że któryś z Niemców zasiadał do
fortepianu; wybierano wtedy piosenki, które znane były biesiadnikom w dwóch
językach; i tak pamiętam więc pewnego Bawarczyka śpiewającego pięknym tenorem;
pamiętam również esesmana w mistrzowski sposób naśladującego Lucienne Boyer.
Nad ranem Wuj wracał do domu i wtedy wszyscy całowali go po rękach, a babka
pytała surowo:
- Posłuchaj, Józefie. Żądam od ciebie, abyś mnie, matce twojej, odpowiedział jak
na spowiedzi świętej - czy przelałeś tej nocy krew ludzką?
- Wojna - odpowiadał Wuj Józef.
- Rozumiem, Józefie - powiadała babka. - Tajemnica wojskowa
zabrania ci czynienia wyznań. Jakkolwiek jest to bolesne dla mnie jako dla matki
twojej - jako Polka uznać muszę wolę twoich przełożonych. Musisz tylko jedno dla
mnie zrobić. Musisz iść do spowiedzi świętej.
Wuj całował dłoń babki i kładł się spać, a my chodziliśmy wszyscy na palcach i
musieliśmy mówić szeptem; mogło się przecież zdarzyć, iż tego samego wieczoru Wuj
Józef otrzyma rozkaz bojowy. Kiedy Wuj Józef otrzymywał zbyt wiele rozkazów
bojowych, gdyż zdarzało się i tak, iż tygodniami nie wracał do domu, zaniepokojona
babka pytała:
- Józefie, czy ty, który widzisz krew i przemoc, wierzysz jeszcze w Boga? Czy, nie
ogarniają cię wątpliwości? Czy ty, który musisz zabijać i mścić, potrafisz jeszcze
wierzyć w istnienie miłosierdzia? Wiesz, że w moim wieku każdy dzień podarowany
jest od Boga. Powiedz mi prawdę, zaklinam cię.
Wuj Józef z najwyższą czcią składał pocałunek na pomarszczonej dłoni matki
swojej.
- Kim by On nie był i jak by nie wyglądał, dziękuję Mu, iż dał mi niezwyciężoną
duszę - mówił.
Po pewnym czasie sytuacja uległa zmianie; pierwszej żonie Wuja udało się
wygryźć drugą, a Wujowi znudziły się nocne wypady i postanowił wrócić do
adwokatury; Wuj Józef był adwokatem w cywilu. Jego kancelaria prosperowała
dobrze i Wuj zarabiał dużo pieniędzy; opuścił go wtedy demon alkoholu, na którego
miejsce natychmiast logiczną rzeczy koleją pojawił się demon hazardu i Wuj Józef
począł grać w pokera dla odświeżenia wyobraźni, jak mi to wyznał. Po pewnym
czasie przegrał wszystko, co miał; potem przegrał pieniądze swego aplikanta,
któremu udało się coś niecoś przy Wuju zarobić; potem poszły pieniądze klientów;
pieniądze ordynansa i wtedy sprawa przybrała równie nieprzewidziany jak i
nieprzyjemny obrót: Wujowi groziło usunięcie z palestry. Jednak Natura i Bóg
obdarzyły Wuja Józefa umiejętnością prostego myślenia; pewnego dnia Wuj Józef
zebrał całą rodzinę i oświadczył, iż pragnie pożegnać się z nami. Na pytanie dokąd
jedzie, Wuj Józef powiedział sucho:
- To daleka droga. Ale nikt z was nie może iść za mną. - Józefie, cóż to znaczy? -
zapytała babka.
- Mamo, powiedziałem: tam, dokąd idę, żadne z was nie może iść za mną.
- Józefie, czyżbyś chciał popełnić jedyny grzech, za który nie ma odpuszczenia?
Wuj milczał; twarze patrzących na niego pokryły się bladością. Wreszcie Wuj
Józef powiedział, o co chodzi; musieliśmy jednak przedtem klęknąć" i przysiąc, że
nikt nigdy nie dowie się o drodze, w którą podążał. Otóż gestapo dowiedziało się o
jego działalności podziemnej i został skazany na śmierć. W obliczu czekających go
tortur postanowił odebrać sobie życie, gdyż jako człowiek, twór słaby, nie może
przewidzieć, czy w męczeńskim jego bełkocie nie wyrwie się przypadkiem słowo
zagrażające towarzyszom i jego Organizacji; niebezpiecznie jest wystawiać człowieka
na próby zbyt ciężkie. On, jako bojownik organizacji i żołnierz podziemia, uważa, że
nie ma prawa ryzykować poddania się torturom. Dlatego postanowił odebrać sobie
życie; nie jako człowiek cywilny, lecz jako żołnierz i oficer. W tej specyficznej
sytuacji nie będzie to samobójstwem, lecz tylko tym samym, co męczeńska śmierć z
ręki wroga. Skończył wreszcie i poprosił babkę, aby podała mu krzyż do
pocałowania; babka jednak upierała się przy tym, aby Wuj Józef pozostał przy życiu.
- Józefie: męczeńska śmierć z ręki wroga...
- Mamo - powiedział Wuj. - Tu nie chodzi o mnie. Jak powiada Pismo: z prochu
powstałeś i w proch się obrócisz. Ale jako żołnierz i oficer nie mam prawa. Być
może, iż pod wpływem tortur wyrwą ze mnie jedno tylko słowo, a wtedy dziesiątki
matek okryję żałobą. Jestem człowiekiem pełnym pokory i nie mam prawa myśleć, iż
zniosę to wszystko w sposób, w laki zniósł to Zbawiciel. Zresztą, jak mama wie,
Ewangelie różnią się co do szczegółów śmierci Pana. Ja, człowiek marny, nie chcę
krzyknąć, iż mnie opuszczono. Jestem tylko szarym żołnierzem i Bóg skarałby mnie za
pychę, gdybym myślał o sobie, iż jestem stworzony na bohatera. Myślę o sobie jako o
prochu; i tak o sobie zawsze myślałem.
Wuj Józef skończył i zamarł w postawie na baczność. Jego piękna, poorana twarz
była spokojna spokojem wynikającym z zimnej i niewzruszonej decyzji; i może jeszcze
ja, chłopiec mały i słaby, widziałem na jego twarzy cień skrzydła śmierci. Nikt nic nie
mówił; słychać było tylko urywane oddechy patrzących na Wuja. Wuj wykona!
majestatyczny ruch ręką; jego córki i ja podeszliśmy ku niemu i Wuj Józef,
nakazawszy nam klęknąć; nakreślił nad nami znak krzyża.
- Ja, odchodzący już człowiek, błogosławię was na przyszłą drogę waszego życia -
zaczął.
Babka przerwała mu.
- Józefie, czy doprawdy nie ma ratunku?
Okazało się, iż istniał ratunek - ale to również stanowiło tajemnie; tak, że
klęknęliśmy znowu. W ogóle rzadko wstawaliśmy z kolan w tych czasach. Otóż w
gestapo siedział człowiek, który mógł był całą sprawę zatuszować. Wymagał jednak
poważnej sumy, a rodzina nasza była biedna i jedynym, co posiadaliśmy, był tylko
mały dom ze skrawkiem lasu koło Warszawy. Po naradzie rodzinnej postanowiono
dom i las sprzedać, aby wręczyć pieniądze szlachetnemu pośrednikowi z gestapo;
temu, który mógł uratować Wuja; był to osobisty przyjaciel Heidricha i Himmlera, bo
tylko na tym szczeblu można było coś osiągnąć. Wuj wzbraniał się z początku i
odmawiał przyjęcia pieniędzy twierdząc, iż jako żołnierz ma obowiązek być
przygotowanym na śmierć; ale kiedy wszyscy uklękliśmy przed nim całując jego
dłonie, zgodził się wbrew własnym przekonaniom, i tylko aby nam nie sprawiać bólu,
przyjąć ofiarę. Dom sprzedano jeszcze tego samego dnia jakiemuś Polaczkowi, który
wzbogacił się nagle, handlując mieniem zabitych Żydów, i Wuj Józef tegoż jeszcze
dnia otrzymał nowy rozkaz bojowy.
Po zakończeniu wojny Wuj Józef zapętał się gdzieś i nie było go dwa lata.
Wreszcie odnalazł się i otworzył kancelarię adwokacką we Wrocławiu. Powodziło mu
się nieźle aż do dnia, w którym musiał z urzędu bronić jakiegoś bandziora, który w
ubikacji kolejowej na ścianie wykaligrafował kwiat swoich myśli: JA PIERDOLĘ
ARMIĘ CZERWONĄ. Inni, podglądający go Polacy, zawiadomi li policję, która
wykazała zainteresowanie stroną polityczną jego grafiki. Na sprawie sądowej Wuj
Józef zjawił się w świetnym humorze, rozsiewając wokół siebie wykwintną woń
spirytualiów i okryty czarną togą wyglądał jak doża wenecki. Jak powiedziałem, nie
mnie chodzić jego stroną ulicy.
Zaczął prokurator po wstępnym badaniu świadków. Był to jednak idiota, który
skończył specjalny, skrócony kurs dla oskarżycieli i formułowanie własnych myśli
przychodziło mu z trudem.
- Oskarżam oskarżonego o to, że oskarżony pie... pie... - zająknął
się i potoczywszy przerażonym wzrokiem po sali powiedział: - Oskarżam tego
człowieka o uprawianie nierządu z Armią Radziecką.
Ludzie na sali poczęli się śmiać i sędziemu z trudem udało się opanować sytuację.
Oskarżony siedział nieruchomo i obojętnie oglądał swoje czarne pazury. Był
spokojny: wiedział, iż tak czy inaczej dostanie swoje pięć lat i nic nie może go
uratować. Wreszcie powstał Wuj Józef i zaczął od kreślenia świetlanej sylwetki
oskarżonego. A więc już jako dziecię opiekował się głodnymi psami; w latach
szkolnych podciągał kolegów słabszych w matematyce; skautem będąc przeprowadzał
ślepe staruszki przez jezdnię; ptakowi, którego znalazł zamarzniętego w ogrodzie,
wyleczył złamane skrzydło i wszystko szło dobrze, jednakże Wuj Józef zjawił się na
sali w błogosławionym nastroju i kiedy po długim i dramatycznym przemówieniu
doszedł do lat młodzieńczych oskarżonego, tragicznym gestem wskazał na ławę, na
której siedział nieszczęśnik, i zawołał:
- A kiedy w roku dwudziestym hordy bolszewickie runęły na Polskę, on pierwszy
stanął w potrzebie...
Chciał mówić dalej, lecz aplikant uwiesił się u jego ramienia i Wuj Józef usiadł.
Rodzina oskarżonego płakała rozdzierająco; sam oskarżony jak i poprzednio siedział
bez ruchu, poświęcając uwagę swym czarnym szponom. Sędzia musiał uciec się do
pomocy woźnego, aby uciszyć wrzawę; w międzyczasie zadzwoniono już po policję,
której przybył nowy delikwent. Sprawę jednak postanowiono doprowadzić do końca;
tak więc powstał sam oskarżony i odwróciwszy się w tył, patrzył przez długą chwilę
na pustą ścianę; wtedy w naszych sądach nie było już krzyży.
- Gdyby tu był krzyż - rzekł oskarżony po długiej chwili, wskazując wspaniałym
gestem pustą ścianę poza sobą - to bym wyłączył. A tak, pierdolę wszystkich. Wysoki
Sąd, pana prokuratora, pana sędziego...
Wuj Józef począł mu dawać rozpaczliwe znaki, chcąc jeszcze coś niecoś uratować.
Oskarżony skłonił się głęboko w jego stronę i wskazał na Wuja Józefa tym samym
gestem, który wykonał był Wuj, mówiąc o hordach. bolszewickich.
- 1 pana mecenasa także - dodał w sensie wyjaśnienia.
Tą oto rzeczy koleją Wuj Józef powędrował do więzienia razem ze swoim
klientem. Opowiadał mi potem, iż siedzieli w jednej celi, ale nie myślę, aby to było
prawdziwe; po prostu Wuj Józef jako artysta lubił rzeczy o kompozycji klasycznej; i
jak każdemu prawdziwemu artyście, prawda wydawała mu się rzeczą błahą, kiedy
chodziło o siłę opowieści. Pamiętam, jak po wojnie schwytano pewnego konfidenta
gestapo i ludzie zabierali się do tego, aby łyżeczką do herbaty. wydłubać mu oczy.
Wuj Józef przystanął i przez chwilę w skupieniu obserwował scenę; wreszcie rzekł
surowo: „Wydłubcie mu tylko jedno oko, panowie. Pamiętajcie o tym, iż symetria jest
estetyką głupców. Uchylił kapelusza i zadumany poszedł przed siebie.
Wuja zwolniono z więzienia po jakimś czasie i zamknięto do domu dla wariatów
pod pretekstem choroby umysłowej. Na nieszczęście lekarze nie znali Wuja Józefa w
stopniu dostatecznym i zamknięto go wraz z katatonikami, a wtedy Wuj Józef począł
ich ustawiać na rzeźby współczesne i antyczne, i dnia pewnego lekarze urządzający
obchód ujrzeli Apollo de Belvedere, Myśliciela Rodina Grupę Laokoona i Chopina
siedzącego pod wierzbą; wierzbą był inny wariat z długimi włosami, którego Wuj
Józef specjalnie wybrał był do tego celu. Wuja przeniesiono na oddział dla
odwykowców, ale już po paru dniach Wuj Józef przekonał w jemu tylko znany
sposób pielęgniarzy i słychać tam było wesołe pieśni i towarzyszący im brzęk
pucharów. Wuja Józefa uznano za wyleczonego i wypuszczono ze szpitala.
Kelner o wyglądzie szlachetnego ojca powrócił i przyniósł mi wieprzowinę z
groszkiem i piwo. Zacząłem jeść; jakiś mały chłopiec podszedł do mnie i zapytał:
- Chcesz pan zobaczyć, jak moja siostra umiera? - Nie - powiedziałem.
- Dwa domy stąd. - Co jej się stało?
- Odebrała sobie samobójstwo. Doktór powiedział, że za dwie godziny wykorkuje.
Dychę.
- Nie - powiedziałem.
- Ja pójdę - rzekł jakiś człowiek siedzący przy sąsiednim stoliku; szybko zapłacił i
wyszedł razem z chłopcem. Patrzyłem za nimi, jak przeszli przez ulicę i zniknęli za
rogiem, lecz zanim to się stało, stali przez chwilę naprzeciw siebie wymyślając sobie,
aż wreszcie ten mężczyzna dał chłopcu pieniądze i odeszli.
Im dalej myślałem o Wuju Józefie i o tym, że nie mnie chodzić jego stroną ulicy; i
o tym, iż wszyscy go kochali; jego żona, jego dzieci; ludzie, których widział raz tylko
w życiu; kobiety, które uwodził i porzucał nie wdając się w zbędne wyjaśnienia;
kelnerzy, którzy przynosili mu wódkę; myślę, że kochały go drzewa i gwiazdy, i rzeki,
w których się kąpał. A najbardziej ze wszystkich ludzi kochałem go ja. Nie pamiętam,
aby kiedykolwiek zwrócił na mnie u wagę.
Raz tylko doszła do niego świadomość, że w ogóle istnieję na świecie; wtedy,
kiedy doręczono mu akta sprawy, w których przeczytał ze znudzeniem, że jego
siostrzeniec staje przed sądem pod zarzutem usiłowania zabójstwa. Rodzina uprosiła
go, aby mnie bronił i aby zachował wstrzemięźliwość w dniu rozprawy.
Przypuszczam, iż nie cierpiał mnie właśnie z powodu siłą narzuconej mu trzeźwości;
mimo to podjął się obrony.
Nie była to sprawa skomplikowana. Ojciec mój zginął w roku tysiąc dziewięćset
trzydziestym dziewiątym; matka poznała innego mężczyznę. Nie rozumieliśmy się z
nim; uciekłem z domu i błąkałem się przez długi czas, lecz nie umiałem zniszczyć w
sobie miłości do matki i po jakimś czasie wróciłem, i poprosiłem matkę, aby po-
rzuciła tego człowieka.
- Są sprawy, których jeszcze nic rozumiesz - powiedziała matka moja. - Kiedy
dorośniesz, zrozumiesz, czym dla siebie są mężczyzna i kobieta. - I to było już
wszystko; i odszedłem z powrotem.
Wiedziałem, o czym mówi. Dziewczyny nie zwracały na mnie uwagi; wyglądałem
o wiele młodziej; byłem przesadnie wstydliwy i piłem nawet, lecz i to nie pomagało.
Były to jeszcze czasy okupacji i w knajpach Widywało się szesnastolatków pijących
na umór i mówiących językiem przedmieść, co miało im pomóc w chwili, kiedy spełni
się ich marzenie; nie zaznawszy jeszcze życia, mieli mało czasu, aby przyzwyczaić' się
do myśli o śmierci. Wszyscy oni mieli dziewczyny pijące tak samo i mówiące ich
językiem; one także miały im pomóc. No i Bóg miał im jeszcze pomóc; dobrze, że
sobie o tym przypomniałem.
Ale ja nie miałem dziewczyny i dnia tego po rozmowie z matką postanowiłem
zrozumieć; wieczorem poszedłem na, ulicę, po której chodziły ladacznice. Stałem w
deszczu, paląc papierosa; musiałem ochraniać go ręką, aby nie zmókł, i myślałem, iż
wszystko dzieje się, jak być powinno, a powinno się stać w deszczu, rozkraczywszy
szeroko nogi i paląc papierosa, patrząc na ludzi spojrzeniem zuchwałym a obojętnym;
i powinien być jeszcze ktoś śpiewający zachrypłym głosem piosenkę o czarnym kocie,
który jest wrogiem miłości; a one wszystkie powinny mieć twarze naznaczone
alkoholem i tymi
wszystkimi nocami, których nie przespały do końca, a zapach kiepskich ich perfum
powinien mieszać się z zapachem potu, mgły i tytoniu; z -zapachem rzadko pranych
koszul i wszystkich knajp, w których szuka się śmiechu, i chociaż nigdy tak nie bywa,
tak przecież jest naprawdę.
O tym myślałem, stojąc w deszczu i słuchając pieśni o kocie, którą ktoś tam
śpiewał dla mnie w niebie, a one wszystkie przechodziły obok mnie i śmiały się, a ja
patrzałem za nimi, jak idą kołysząc biodrami, i nie wiedziałem jeszcze, że one są
najświętsze ze wszystkich, bo świętym jest tylko to, za co człowiek musi zapłacić swoją
procą i swoim pożądaniem, a potem móc odejść i móc zapomnieć więc stałem
rozkraczony w deszczu i paliłem papierosa, który gryzł moje gardło, a ten biedny
skurwysyn śpiewał o czarnym, słodko mruczącym kocie, a one podchodziły do mnie i
śmiały się, i wstydziły się naprawdę, patrząc na moją okrągłą twarz; a ja wstydziłem
się także, gdyż żadna z nich nie chciała iść za mną. Wtedy odrzuciłem papierosa
pamiętając o tym, że niedopałek trzeba odrzucać ruchem lekkim i niedbałym, i
począłem do nich podchodzić, a one mówiły: „Z dzieckiem nie pójdę." Wtedy
zapalałem nowego papierosa i wciąż jeszcze szedłem za nimi poprzez deszcz i śpiew
tego tam z góry, aż wreszcie najstarsza z nich, czekająca już od rogu na klienta,
powiedziała:
- Mnie tam wszystko jedno. Klient jest klientem. Pokaż forsę, mój mały książę.
Pokazałem jej, a ona przeliczyła starannie i powoli jak chłop, który właśnie
sprzedał konia i który nie umie przestać się dziwić, iż jego ciężki, siwy koń jest tylko
zwitkiem zmiętych papierków, które przeszły już przez tysiące słabych i brudnych
rąk; potem schowała pieniądze do torebki, powiedziawszy:
- Trudno, nie mam selekcji. Ale idź trochę z tyłu za mną, bo koleżanki będą się
śmiać.
Przodem poszła, a ja szedłem kilka kroków za nią; i wciąż jeszcze padał deszcz tej
suchej sierpniowej niedzieli, a ten tam w górze, który mnie lubił, śpiewał dla mnie, a
ja mokłem jak pies. Zaprowadziła mnie do jakiegoś mieszkania; kiedy byliśmy już w
korytarzu, kazała mi czekać, więc stałem tam, wdychając zapach kurzu i naj-
ohydniejszy zapach świata, zapach małego dziecka, gdyż w kącie stał wózek
dziecinny pomalowany różową farbą, która straciła już blask i przybrała kolor
twarzy starej kobiety. 1 był tam jeszcze żelazny łom i zakurzone lustro; więc
otrząsnąwszy- się z deszczu podszedłem do lustra i raz jeszcze spojrzałem na swoją
okrągłą dziecinną twarz i suche, jasne włosy; i patrzyłem długo, wiedząc, że po raz
ostatni widzę tę okrągłą, jasną twarz, której nie zniszczył ani głód, ani noce
przespane w tramwajach; i stojąc w kurzu pożegnałem się z gorzką zielenią moich
drzew.
Z pokoju sąsiedniego dochodziły jakieś krzyki i śpiewy, a zobaczywszy, iż drzwi są
uchylone, podszedłem tam i patrzyłem na czarno ubranych gości, którzy siedzieli przy
stole i pili. Odbywała się stypa; ktoś widocznie przespacerował się przed psami i
goście ryczeli nieskładnie, lecz silnie.
Nędzniku! - wyrwała mu wiesło I rzuciła, hen, w spienioną dal.
Czy ty myślisz, że ja po to przyszłam, Byś mnie pieścić i całować mógł?...
Czarno ubrana kobieta, która musiała być matką tego idącego teraz przed psami,
nie zapomniała o tym, że przed trzydziestu pięciu laty grała w szkolnym
przedstawieniu Ofelię według Shakespeare'a, skróconą i poprawioną przez Kubę
Zyskmda; zrywała się od czasu do czasu i podbiegała do jakiegoś mężczyzny
siedzącego w kącie.
- I gdzie on teraz jest? - krzyczała nie zapominając o tym, że lewą stopę wystawia
się naprzód i że ręki nie unosi się zbyt wysoko, a tylko nieznacznie, gdyż ból i rozpacz
czynią człowieka niezgrabnym; i w tym jest właśnie piękno, jak je rozumiał Zyskind.
- Bóg go zawołał - odpowiadał czarno ubrany. - Któregoś dnia zawoła i nas.
Bo on siedział po prawej stronie księdza, a ja stałem wciąż w kurzu, aż wreszcie
ona zawołała mnie i przeszedłem przez pokój pełen żałobników, i poprzez rybio
słodki zapach śmierci, a ona zamknęła drzwi na klucz; zrzuciła z siebie sukienkę i
pokazała mi co mam robić, i usłuchałem jej; a potem wyszedłem do korytarza i wtedy
tamten na górze przestał już śpiewać, a ja czułem tylko jej straszny zapach.
Stałem więc w korytarzu i skończył się deszcz; i wiedziałem już, że nigdy nie
spotkam dziewczyny w deszczu, że nie dotknę jej nigdy i że one nie powiedzą mi
nigdy, dokąd idą; i wiedziałem już, że nikt nigdy nie spotkał dziewczyny w deszczu i
że mokre włosy dziewczyn
pachną straszniej niż śmierć; a potem do lustra podszedłem i patrzyłem na odbicie
swej twarzy, a moja twarz nie zmieniła się nic, a byłem przecież tak bardzo pewien, że
człowiek, który miał kobietę, musi przecież wyglądać inaczej niż poprzednio; bo
wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to nie my, a tylko one biorą nas, i kończą nas, a
wtedy idą dalej: aluminiowe, czyste i jasne. Ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem i
patrzyłem w odbicie swej twarzy jasnej, okrągłej i dziecinnej; i tak czystej jak
kobieta, bo tylko na nas zostaje ten ich brud, a one idą dalej. i tylko dla nich ktoś tam
śpiewa na górze. Więc powiedziałem sobie, starając się myśleć prosto i wyraźnie jak
w książce do nauki obcego języka: przecież jesteś już innym człowiekiem. Poznałeś
to, co dla wielu jest najważniejsze. Poznałeś tę rzecz, dla której twoja matka
wybrała innego człowieka i zostawiła ciebie. I właśnie przez to musiałeś odejść; a
teraz nie masz już domu; i nie dla ciebie pada deszcz; i nie dla ciebie ktoś tam
śpiewa na górze.
Moja czytanka skończyła się i wtedy wyszła ona, poprawiając sukienkę i nie
patrząc wcale na mnie i na twarz moją, naznaczoną rozpustą i wiedzą o wszystkich
matkach i wszystkich siostrach, i narzeczonych; chwyciłem za łom stojący w kącie; na
sprawie Wuj Józef bronił mnie i dostałem wyrok domu poprawczego do pełnoletności;
zwolniono mnie tuż przed końcem wojny.
Lecz nie wróciłem już do domu, pojechałem w góry rąbać las, a potem
przyjechałem do Wuja Józefa. Miałem trochę zaoszczędzonych pieniędzy i chciałem
kupić sobie motocykl; trafiał mi się dobry Harłey-Davidson, ale miałem zbyt mało;
tak więc raz jeszcze zawróciłem do lasu i wtedy nauczyłem się sprzedawać kradzione
drzewo chłopom, i kiedy uzbierałem już dość, aby kupić Harleya, z lasu odszedłem.
Chciałem zobaczyć się z Wujem Józefem; zadzwoniłem do niego i Wuj Józef
powiedział mi, abym czekał na niego w barze o czwartej.
Miałem jeszcze trochę czasu i poszedłem do kina; dzień był gorący, i na
katzenjammer najlepsze jest kino i dramat obyczajowy, gdyż strzały i piosenki
niedobre są w katzu. Siedzieliśmy wszyscy w rozchełstanych koszulach; widownia
pełna była wczorajszych, a Sir Laurence Olivier klęcząc całował miecz i wszystko
byłoby dobrze, lecz później zaczęli mówić trochę zbyt głośno nad grobem Ofełii i
wtedy jeden z wczorajszych powiedział mi, iż w kinie naprzeciw jest coś cichszego, i
poszliśmy tam razem, a Charles Boyer dusił żonę i wargi drżały mu tak pięknie, kiedy
mówił jej o tym, iż teraz wszystko się usrało i że dla niego nie ma już życia, i dusił ją,
przycisnąwszy nikczemną do ściany, a jej oczy wychodziły na nitkach jak kotom w
filmach Disneya, aż wreszcie osunęła się z jękiem, a on chwilę jeszcze patrzał na
drżące swoje dłonie, nim sięgnął po pistolet, aby skrócić mękę istnienia; szumiał
cicho wentylator i tak udało mi się wytrwać do czwartej; i płacząc wyszedłem w
słonce. Stałem przez chwilę na rogu ulicy i patrzyłem na psa przywiązanego do
latarni, którego kopal jakiś człowiek, a polem wszedłem do baru, w chłód i szum
wentylatora.
Tuż po czwartej wszedł do baru Wuj Józef i był jak zwykle wykwintny; miał na
sobie spodnie z lekkiej angielskiej flaneli; białą koszulę i ciemny krawat; tweedową
marynarkę i kapelusz trzymał w ręku. Zeszczuplał nieco, a może mi się tylko zdawało,
bo on stał w słońcu, a ja siedziałem w głębi baru obok dwóch lotników, którzy pili
nie mówiąc wcale ze sobą. Wuj Józef stał chwilę bez ruchu, rozglądając się
zmrużonymi oczyma, a kobiety przestały mówić i patrzyły na niego, a obok umie
siedziała jakaś wyjątkowo ładna dziewczyna i ona także patrzyła na niego, a Wuj
Józef spojrzał na nią, jak ktoś idący drogą patrzy na drzewo, które warto zapamię-
tać; starannie skontrolował wrażenie, jakie wywarł na patrzących, a potem podszedł
do umie.
- Po co dzwoniłoś do mnie?
- Chciałem się zapytać; co robić dalej.
- Niełatwo na to odpowiedzieć. Mało jest zajęć dla dorosłych ludzi.
- Czy można Wuja zaprosić na wódkę? - Trzeba - powiedział Wuj Józef.
Zamówiłem wódkę i zimnego śledzia w śmietanie, i wypiliśmy w milczeniu; ta
ładna dziewczyna wciąż patrzyła na niego.
-- Zamówić jeszcze pół litra?
- Proszę - powiedział Wuj Józef. - Z tym jednak, że ja nie płacę za wódkę.
- Nic się nie zmieniłeś; Wuju.
- Mało jest dzisiaj rzeczy, w których człowiek może wykazać charakter. Cieszę się,
że tak myślisz
- Chciałbym pojechać do Warszawy i zdać maturę jako ekstern. Potem chciałbym
zostać aktorem.
- Nie jesteś przecież ładny.
- Dzisiaj nikt nie wymaga od aktora urody. Wystarczy, aby musiał się schylić,
kiedy przechodzi pod krzesłem.
- Aktorem -- powiedział Wuj Józef. - Jak to tam jest? „Life's but a walking
shadow, a poor plaver..." i jak dalej?
„That struts and frets his hour upon the stage - and then is heard no more; it is a
tale 'told by an idiot, full of sound and fury, signifying nothing."
- No cóż - rzekł - zostań aktorem. Być może, iż będziesz sławny. Chociaż nie. Nie
jesteś inteligentny. Jesteś chytry. Ale nie chytrością mieszkańca wielkiego miasta.
Twoja chytrość jest chytrością wieśniaka. Mało ci jednak z tego przyjdzie, bo nie
masz charakteru.
- Tak myślisz?
- To nie stanowi powodu do niepokoju. Charakter- jest pojęciem elastycznym. Tak
czy owak nic by ci z tego nie przyszło.
- Chciałbym cię poprosić o pomoc w pewnej sprawie - rzekłem. - Tu jest pewien
lekarz, który ma motocykl do sprzedania. Czy chciałbyś sporządzić umowę kupna?
Wuj Józef który do tej chwili sprawiał wrażenie człowieka zmęczonego własną
szlachetnością, ożywił się mgle.
- Masz pieniądze? - Tak.
- Ile? Powiedziałem mu. - Masz przy sobie? - Tak.
- Lekkomyślnie z twojej strony. Mogłeś przecież zgubić. Pokaż. Wyciągnąłem z
kieszeni zwitek banknotów i pokazałem mu i to było tak, jakby kolorowy ptak, którego
nie dotknąłem, odleciał nagle i wiedziałem, że nie dotknę go już nigdy. Wuj Józef w
skupieniu przeliczył pieniądze i schował je do kieszeni.
- To moje honorarium - powiedział. - Twoje honorarium?
-- Jasne. To ja przecież byłem twoim obrońcą u sprawie. O co ty wtedy byłeś
oskarżony? Już nie pamiętam.
- Morderstwo - powiedziałem. - Artykuł dwieście dwadzieścia pięć kodeksu
karnego.
- Tyle biorę za tego rodzaju sprawę. W każdym razie to ładnie świadczy o tobie, że
nie zapomniałeś. Jeśli jeszcze nie masz charakteru, to nabędziesz go. Nabędziesz go -
jest zwrotem niefortunnym, ale czasami nie trzeba zwracać uwagi na słowa.
Niezdarność` pewnych form stanowi ich siłę. Douanier, Rousseau, Dostojewski, sztu-
ka ludów prymitywnych. Madonna Drezdeńska... Ważne są tylko akty i ich
interpretacja.
- Myślałem, iż jest odwrotnie.
- Miałeś rację - powiedział Wuj Józef. - Powiedziałem tak ze względów~
pedagogicznych. Nie pij za szybko, bo się upijesz. Nie lubię pijanych młodych ludzi.
Alkohol jest sprawą zdrowego rozsądku, a nie zdrowego żołądka.
- Nie upijam się - powiedziałem. - Tam, w lesie, nauczyłem się pić. A dlaczego ty
pijesz, Wuju?
- Żeby się wyrobić dramatycznie. Żeby wprowadzić w życie elementy baśniowe. Za
młody jesteś, aby to zrozumieć. W twoim wieku pije się przecież, żeby zapomnieć.
- Co robić, Wuju? Jak żyć?
Wuj Józef skrzywił się i spojrzał na zegarek.
- Rosyjskie pytanie - powiedział. - Ale odpowiem ci. Masz osiemnaście lat i
wypiliśmy po pół litra wódki prawie bez zakąski, a ty nic jesteś' zupełnie pijany. To
mnie całkowicie uspokaja co do twojej przyszłości. Zostań aktorem, zostań, kim
chcesz, i pamiętaj: ważne jest tylko wyrobienie dramatyczne i elementy baśniowe.
- Dlaczego mi nie chcesz odpowiedzieć?
- Ależ właśnie to robię - powiedział Wuj Józef. - Ty teraz myślisz, że jesteś
piekielnie nieszczęśliwy. ,Miałeś kiepską młodość i nikt cię nie kochał. To prawda.
Ale to ci się przyda później. Kiedy będziesz chciał zniszczyć jakiegoś człowieka czy
popełnić jakieś śmieszne łajdactwo, obróć się wstecz i znajdziesz na wszystko uspra-
wiedliwienie. I kiedy ktoś będzie płakał przez ciebie, ty będziesz mógł grać na cytrze.
W najgorszym razie na mandolinie. Daj kiedyś znak, jak ci idzie.
wyszedł; wkrótce potem straciłem przytomność i odniesiono mnie do najbliższego
komisariatu milicji, a następnego dnia odprowadzono do więzienia, gdzie
odsiedziałem trzy tygodnie za opilstwo i awantury w publicznym miejscu.
To było wiele lat temu; tymczasem szlachetny ojciec przyniósł rachunek;
zapłaciłem i wyszedłem. Nie bardzo wiedziałem, dokąd idę, ale wiedziałem, że o tym
trzeba myśleć dopiero wtedy, kiedy jest się już w drodze. Przypomniałem sobie nagle
tego człowieka
z pociągu i wariata, kapitana Samsonowa. Postanowiłem tedy pójść do niego i
powiedzieć mu wszystko.
Kierowca taksówki podał mi adres i garaż znalazłem bez trudu. Popatrzywszy
chwilę na niski, czerwony budynek wszedłem. Podwórze mokre było jeszcze od
wody; widocznie myto tu niedawno jakiś samochód. Przed drzwiami z napisem
BIURO siedział na krześle twarzą do słońca jakiś żylasty człowiek o suchej twarzy.
Podszedłem do niego i zajrzałem mu przez ramię; czytał tabelę wygranych loterii
państwowych.
- Czy pan Samsonow? - zapytałem. - Tak. Czym mogę służyć?
- To dłuższa sprawa. Niech pan sprawdzi swój los. Nie chciałbym przeszkadzać.
- Dobrze. Proszę przyjść później.
- Wolałbym poczekać tutaj, ponieważ pan mnie i tak wyrzuci. Nie ma sensu
przychodzić dwa razy w tej sprawie. Proszę sprawdzić swój los.
- Nie mam losu - powiedział Samsonow. - Tak tylko patrzę, czy przypadkiem nie
wygrałem. Czy pan zawsze okrąża człowieka z tyłu?
- Zawsze. Pan chciał wygrać nie kupiwszy uprzednio losu? - A cóż to za sztuka
wygrać, kiedy się kupiło los?
- Pan mnie zawstydza.
- Pan w sprawie samochodu? - W ogólnych sprawach.
- Zaczynaj pan.
- Mnie przysłał do pana pański kolega z Eskadry. Pan był w czasie wojny w
Anglii, prawda?
- A cóż to ma do rzeczy?
- Powiedział mi, że jak będzie źle, żebym przyszedł do pana. Jest źle.
- Jak on się nazywa?
- Nie wiem. Nie wymienił swojego nazwiska, kiedy go o to -zapytałem. Bał się, że
go zadenuncjuję. Powiedział mi, abym się powołał na tego, który miał siedem
strąceń.
- Myślałem, że stamtąd się nie wraca - powiedział Samsonow. - On jest chyba
pierwszym.
- Nie rozumiem.
- Przecież on nie żyje.
- Żyje. Wypuszczono go właśnie teraz. jechaliśmy razem przez całą noc. Dużo
opowiadał.
- A pan na niego nie doniósł? - Nie miałem czasu. Samsonow popatrzył na mnie.
- Przepraszam - powiedział. - Czy mógłby pan zapalić papierosa?
- Zapalić papierosa? - Pan pali, prawda?
Zapaliłem papierosa; tym samym ruchem, którym zapalałem zawsze, a potem
schowałem zapałki do kieszeni.
- To straszne - powiedział Samsonow.
- Wiem - powiedziałem. - Jest nawet monolog Czechowa „O szkodliwości nałogu
palenia". Nie pamiętam tego, niestety. Ale powiem panu wiersz Wiktora Hugo „Po
bitwie". Opracowany przeze mnie w celach wolnej deklamacji.
Wystąpiłem naprzód i lewą rękę położyłem na piersi. Przez chwilę milczałem.
- Zapomniałem - rzekłem. - Powiem panu co innego.
Obojętności jakże nie pragnąć na tym świecie, Gdzie wszystko niszczy się,
kruszeje, przemija, Gdzie nigdy razem nie bywa się przecie...
Samsonow powstrzymał mnie ruchem ręki.
- To potem - powiedział. - Użyłem niewłaściwego słowa. Pan mi kogoś
przypomina. Pan jest do niego niesamowicie podobny.
- Ten pański kolega z pułku też mi powiedział, że mu kogoś przypominam. „A
czas umierający odchodząc syczy jak żmija..."
- Proszę?
- Dalszy ciąg. - Czego?
- Wiersza, który zacząłem mówić - powiedziałem. - Każdy idiota by się tego
domyślił. To był wasz wspólny znajomy?
- Przyjaciel.
- 1 ten człowiek już nie żyje?
- Nie. Skazano go na śmierć, a potem zaproponowano podpisanie prośby o łaskę.
On podarł ten papier i rzucił im w twarz. - Tu jest jedna z tych rzeczy, których się nie
wie na pewno. - Tak mówią ludzie, a ja go znałem. To do niego podobne. - Niewiele
by go to kosztowało. I tak by mu wprowadzili ku
li w tył czaszki. Dla czego oni zabijają ludzi w tak mało zabawny sposób?
Przecież o wiele lepiej byłoby z plutonem egzekucyjnym, z kapelanem i z kotem. Bo
gdyby pański kolega miał kota, to mógłby go oddać kapelanowi do potrzymania,
kiedy by już stał przed plutonem egzekucyjnym. Osoby duchowne bardzo lubią
zwierzęta.
-Ten człowiek zrobił to chyba dla sławy - powiedział Samsonow. - Czy pawie mi
pan Wreszcie, po co pan tu przyszedł? - Potrzebuję mieszkania I lekkiej pracy.
wieczory muszę mieć
wolne. Ten pański kolega z pułku powiedział mi, że pan jest wariat. ,Ja też jestem
wariat. Rozumie pan?
Samsonow popatrzył na mnie. Byłem już zmęczony; chciałem, aby mi dał w zęby
i abym mógł już odejść. Myślałem, że będziemy się teraz bić przez parę minut i że
coś się będzie działo; a potem mógłbym zmyślić jakąś historię i wieczorem mógłbym
to już opowiadać siedząc w dymie i wrzasku; i mógłbym wszystkim mówić, że to
powiło o kobietę i pytałbym się słuchających o godzinę, a oni dziwiliby się wraz ze
mną, iż ta kobieta nic przyszła jeszcze. Ale kapitan Samsonow nic poruszył się
nawet.
- Odwróć się pan profilem - powiedział wreszcie. Odwróciłem się.
- Czekałem na pana - powiedział Samsonow. - Zawsze Wiedziałem, że pan
przyjdzie.
- Nie rozumiem.
- Wystarczy, że ja rozumiem.
Nie powiedziałem niczego; patrzyłem w jego szalone oczy i wiedziałem, że czeka
mnie jakaś Zabawa.
- Czy ma pan prawo jazdy? - zapytał Samsonow. - Mam.
- Dobrze pan jeździ?
- ,Jestem przyzwyczajony do ciężarówki. ,Jeżdżę nieźle. Raz wilku wjechałem w
chłopską chatę. Akurat zabierali się do kolacji i ten chłop prosił Boga, aby
pobłogosławił im przy wieczerzy. - A co pan chce robić wieczorami?
- Pisać książkę.
- O czym?
- O Szymonie Cyrenejczyku. O człowieku, który chciał się ubić, ale nie miał siły.
Zabił innego, gdyż myślał, iż z chwilą kiedy popełni zbrodnię, będzie miał siłę
skończyć z sobą. Ale również i potem nie miał siły. Wiedział, iż czekają go jeszcze
miesiące strachu, ucieczek i oczekiwania, zanim go nie złapią i nie stracą.
Wpadłem w patos i było mi dobrze; patrzyłem przed siebie myśląc o tym, aby
oczy moje były puste i bez blasku jak oczy posągu; to się niekiedy udaje, jeśli patrzy
się ponad głową swego rozmówcy i myśli o czymś zupełnie innym.
- Nie znam się na literaturze - powiedział Samsonow. Patrzył wysoko ponad moją
głową; również i jego oczy były puste i bez blasku. - Czy pan już dużo napisał?
- Nie - powiedziałem. Uniosłem głowę nieco wyżej. Samsonow także; musiałem
opuścić wzrok, wtedy on opuścił także. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie i nikt z
nas nie wiedział, co robić.
- Niech pan patrzy w lewo, a ja będę patrzyć w prawo powiedziałem wreszcie.
- Jak pan się w ogóle nazywa? - zapytał Samsonow, a ja mu powiedziałem. - Czy
to pan napisał takie opowiadanie o kobiecie, której mąż jest w szpitalu, a która ma
młodego kochanka? - Ja.
- I ten kochanek pisze listy o tej kobiecie do jej męża?
- On musiał -- powiedziałem. - Chodziło o to, aby mu pisać listy, gdyż to go
trzymało przy żuciu. Ta kobieta nie umiała pisać, więc ten chłopak jej dyktował.
Właśnie dlatego tu jestem. Rozumie
pan?
- Nie.
- Nie wymyśliłem tego opowiadania. Ci ludzie żyli naprawdę. Ten człowiek
siedział w więzieniu i dostał gruźlicy, po czym go wypuścili i poszedł do szpitala. Ja
żyłem z jego żoną i dyktowałem jej te listy. Po czym napisałem o tym opowiadanie,
bo mi się to wydało w jakiś sposób urocze. Po czym on wrócił, dowiedział sio o
wszystkim i popełnił samobójstwo. On i jego żona.
- To idiotyzm -rzekł Samsonow.
- Ja to samo mówię. Oni powinni żyć i dręczyć się nawzajem. To byłoby o wiele
lepsze. Samobójstwo to banał. Ale cóż mogę na to poradzić. .A w dodatku ten
człowiek był moim kolegą redakcyjnym tak jak: i jego żona, i dlatego wywalili mnie.
Mówić Wiktora Hugo? Przypomniałem sobie.
- Proszę?
- Czy mam mówić wiersz „Po bitwie" Wiktora Hugo?
- To potem -- powiedział Samsonow i podniósł się. - Tam, przy garażu jest pokój i
łóżko polowe. Sam tam czasem sypiam. Może pan tam mieszkać. Praca u mnie
lekka; umyć samochód, zmienić koło, nasmarować. Skomplikowane naprawy
przeprowadzam sam. Płacę marnie, bo i sam marnie zarabiam. Miałem tu chłopaka
do pomocy, ale odszedł, bo dostał lepszą pracę. Chodźmy, pokażę panu pokój.
Wziąłem walizko i poszedłem za Samsonowem. Pokój był mały i czysty, oprócz
składanego łóżka stała tam szafa i niewielki stół. - Przy tym stole może pan pisać
swoją książkę - powiedział Samsonow. - Wikt panu nie będzie przeszkadzać.
- Chciałbym w to wierzyć - powiedziałem. - Najgorsze, że nie mam dużo czasu.
Muszę się śpieszyć, a pisanie nie idzie mi lekko.
- Gdzie się pan spieszy? - O W m innym razem.
- Mów pan do mnie trochę grzeczniej, dobrze?
- Przepraszam - powiedziałem. - Nauczyłem się mówić w ten sposób w szkole
aktorskiej.
- Pan jest aktorem?
- Nie - powiedziałem. - Chciałem nim być. Mam zły głos. Nic się na to nie dało
poradzić.
- Chodźmy teraz do garażu - powiedział Samsonow. Przeszliśmy do garażu, a tam
stał samochód; sześciocylindrowy kabriolet o długiej masce przepasanej dwoma
rzemieniami. Opony były nowe; lakier i karoseria utrzymane były również w dobrym
stanie.
- Ładny wóz - powiedziałem. - To jest chyba rocznik trzydzieści osiem albo może
nawet trzydzieści sześć. Dobrze pan koło niego chodził.
- Jest jeszcze w porządku. - Ile pan za niego zapłacił?
- To nie mój samochód - powiedział Samsonow. - Niepotrzebny mi wcale. I tak nie
ma dokąd jechać.
Rozejrzałem się wokół.
- Rozumiem -- powiedziałem. - Pewnie dlatego pan nic ma telefonu. Bo nie ma do
kogo zadzwonić. A czarny garnitur- bodzie panu potrzebny tylko raz. I buty Z
papierowymi podeszwami. Spojrzał na mnie.
- Panu wpierw - powiedział. - A telefon mam. - Jak pan to poznał?
- Pańskie żyły na szyi są rozdęte. I wiąż trzyma się pan lewą ręką za serce.
Wygląda pan jak tragik teatru żydowskiego w Galicji. Czy dobrze pan jeździ?
- Mówiliśmy już o tym.
- Pokaż pan swoje prawo jazdy. - Nic potrzeba.
- Dlaczego?
- Ostemplowane dwa razy. Za nieostrożną jazdę. Do widzenia, kapitanie.
Powstrzymał mnie ruchem ręki.
- Proszę poczekać - powiedział. - Chcę zobaczyć pańskie prawo jazdy.
Pokazałem mu; obejrzał je dokładnie i uśmiechnął się przy tym, a ja patrzyłem na
niego.
- Więc jak to było? Pan pracował jako kierowca ciężarówki w górach, prawda?
- Tak - powiedziałem. - I kiedyś zjeżdżałem z przyczepą pełną drzewa, a nie
miałem na przyczepę hamulcy i tam siedział mój pomocnik, który miał hamulec
ślimakowy. Pan rozumie rączka i gwint, a on przed każdym zakrętem czekał na mój
wrzask i zaczynał hamować. Potem ja wrzeszczałem znowu i on odkręcał ślimak. A
kiedyś zjeżdżałem z góry i po zakręcie zacząłem wyrównywać, ale jemu zaciął się
gwint i zleciał. A ja patrzyłam za nim, jak leci trzysta metrów w dół, i krzyczałem z
całych sil: „Janek, chwyć się oburącz za jądra i wyrwij je energicznym
szarpnięciem."
- Dlaczego?
- Ponieważ i tak już nigdy nic byłyby mu potrzebne. Wtedy właśnie
ostemplowano mi prawo jardy po rai pierwszy.
- Więc kto był winien?
- Ja - powiedziałem. - Powinienem mu przypomnieć, aby nasmarował ślimak tak,
aby gwint nie zardzewiał.
- Bardzo dobrze - rzekł Samsonow. - Tylko pan
zapomniał, że ja jestem inżynierem od samochodów. Więc w tych przyczepach do
przewozu drzewa nie używa się hamulca o gwincie ślimakowym, tylko po prostu
drąga żelaznego, którym blokuje się szczęki. To jest prymitywne ale jeśli kierowca
zgra się z pomocnikiem, to można jakoś jeździć. Pan po prostu jechał za szubko
przez zakręt i pańskiego pomocnika diabli wzięli. Prawda?
- I nic jak tylko prawda - rzekłem. - Dobrze.
- Co dobrze?
- 7e pan tak potrafi kłamać.
- Ale czy zwrócił pan uwagę, jak szczerze patrzyłem panu przy tym w oczy i jak
smutny stawał się mój głos.
- Tak. Bardzo dobrze.
- A potem na koniec wymyśliłem tę trywialną historię o tym, że radziłem mu, aby
pozbył się genitalii. Pan rozumie, dlaczego? Ponieważ pomyślałem o jego młodym
życiu, które zakończył tak śmiesznie z mojej winu, i męka moja stała się nie do
wytrzymania. Dlatego skończyłem brutalnie i po chamsku. To po prostu tak, jakbym
włożył rękę do pieca. Pan rozumie?
- Tak. Bardzo słusznie. Pan to świetnie opowiedział. A więc wtedy ostemplowano
panu prawo jazdy po raz pierwszy za nieostrożną i zbyt szybką jazdę. Czy wyrażam
się ściśle?
- Tak.
- A za drugim razem?
- Drugim razem przejechałem przez most pełen ludzi. - Jechał pan szybko?
- Nie. Skierowano nas na kolektywizację i pojechałem ciężarówką do miasta, aby
zabrać agitatorów, a koło mnie siedział oficer bezpieki i gwarzyliśmy. A potem
dojechaliśmy do tej wsi, w której mieli przemawiać agitatorzy, a chłopi jakoś się o
tym przedtem dowiedzieli i wyszli na most, aby nie dopuścić tych szczekaczy na
wieś. I ja zatrzymałem wóz, gdyż nie chciałem przejechać po ludziach. Ten oficer
zaczął do nich przemawiać, ale chłopi nie chcieli słuchać i on kazał mi jechać przez
ten most pełen ludzi, a ja nie chciałem, więc on przyłożył mi rewolwer do głowy i
przejechałem przez nich jak przez błoto.
- To niedobrze.
Dlaczego? Świetna sytuacja.
- Kiedy ja myślałem, że odebrano panu prawo jazdy po raz drugi za nieostrożną
jazdę.
- Pan mi nie pozwolił skończyć. Wszystko było w porządku. Ten oficer
bezpieczeństwa pochodził właśnie z tej wsi i dlatego go tam wysłano, aby przemówił
jak swój do swoich. Więc kiedy oni wyszli na most, to ja się przejechałem po jego
braciach, którzy przyszli go witać z widłami. Świetna historia. Pointa, napięcie,
dramatyzm. Rasowa komedia. Nie rozumiem pana.
- Przecież nie dlatego panu ostemplowano prawo jazdy po raz drugi, że pan
przejechał po tych ludziach. Miał pan rewolwer przyłożony do głowy i musiał pan
słuchać.
- Tak, ale ja potem wiozłem ich z powrotem do miasta i byłem zupełnie pijany. I ci
agitatorzy również. I tak, ze śpiewem na ustach, wylecieliśmy z zakrętu. Wtedy
odebrano mi prawo jazdy na dwa lata, ale nie robiono mi sprawy sądowej. Pan
rozumie: kierowca, którego zmuszono do zabicia ludzi, mógł tego nie wytrzymać
nerwowo. Wszystko skończyło się dobrze.
- No i mógłby pan przez głupotę powiedzieć zbyt wiele na sprawie sądowej - rzekł
Samsonow.
- O to właśnie chodziło.
- Więc pan jeździ jak wariat? - Owszem, panie kapitanie.
Samsonow patrzył na mnie przez chwilę i uśmiechał się. W palcach lewej ręki
trzymał pasmo włosów i nie mówiliśmy nic; zdawało mi się, że zupełnie zapomniał o
moim istnieniu. Schowałem moje prawo jazdy do kieszeni i wyciągnąłem do niego
rękę, ale nie poruszył się nawet.
- Do widzenia - rzekłem. - Idę dalej. - Nigdzie pan nie idzie.
- A więc zostaję.
- Ten wóz ciągnie bardzo dobrze - rzekł wskazując na kabriolet.
- Nigdy nie jeździłem czymś takim.
Patrzyliśmy chwilę na siebie. Samsonow wciąż uśmiechał się w sposób, który
wydawał mi się wyjątkowo wstrętny. Pewien byłem, że chwilami nie pamiętał o mnie
wcale i myślał o czymś innym. Nagle ocknął się i zapytał:
- W'ięc pan chciał zostać aktorem? - Chciałem.
- Tym wozem będziesz pan jeździł od czasu do czasu - powiedział. - Dotychczas ja
nim jeździłem. Od jutra to pańska rzecz.
- Czy mógłbym wiedzieć, jaki to ma związek z tym, że chciałem zostać aktorem?
- W'ystarczy, że ja wiem.
- Pan to już mówi po raz drugi.
- I po raz ostatni. Jeśli pan tu naprawdę chce zostać i mieć wieczory wolne do
pracy.
Podszedłem do samochodu i oparłem się z całej siły o zderzak; amortyzatory były
dobre i twarde.
- Można zęby zgubić - powiedziałem.
- Jest za to dobry na zakrętach. :Niemcy wiedzą, jak budować sportowe wozy.
- Ile on jest wart?
- Tego się nie da zapłacić.
- Są przecież jeszcze ludzie z forsą.
Nie odpowiedział; wsiadłem do samochodu i położyłem ręce na kierownicy, i
poruszyłem nią patrząc na koła; nie było luzu ani w kierownicy, ani na sprzęgle.
Obejrzałem tablicę instrumentów; wsadziłem nawet rękę do skrzynki na rękawiczki,
a potem spojrzałem na Samsonowa i musiałem się wzdrygnąć.
- Czy pan jest pewien, że ja tu mogę zostać? - zapytałem. Mogę stąd odejść.
- Proszę zostać. Niech pan się trochę prześpi.
- To byłoby najlepsze ze wszystkiego - powiedziałem. Wziąłem swoją walizkę i
chciałem już odejść, lecz Samsonow powstrzymał mnie.
- Czy naprawdę ta kobieta zabiła się? - zapytał.
- Pan mówi o tej kobiecie, o której ja pisałem? Tak. Ona i jej mąż. Mówiłem panu
o tym. Ale nie myślę, abym ja był przyczyną. Zresztą, kto wie. Nie chciało im się po
prostu dłużej żyć z nami. - Trudno ich za to winić.
- Nie powinni się jednak zabijać - powiedziałem. - To zupełnie zmienia sprawę.
Widzi pan, w moim opowiadaniu oni się najpierw nienawidzą, a potem wspólnie
czytają te listy. Pan pamięta, że ona oddaje się temu chłopcu po raz pierwszy, kiedy
on jej dyktuje list do jej męża i pisze o tym, co ona czuła, kiedy oddawała się
mężowi po raz pierwszy. Potem kochanek odchodzi, wraca mąż i znów czytają ten
list, i jest im tak dobrze, jak nigdy przedtem.
- Pan mówi o swoim opowiadaniu - rzekł Samsonow. - To nieważne. Ja się pytam,
jak było naprawdę. Czy pan rzeczywiście przeżywał z nią jakby to samo, co z jej
mężem?
- O tak. W ten sposób zaczęły się nasze zabawy. Najpierw dyktowałem jej ten list,
udawałem jej męża... no i tak się to wszystko skończyło.
- Dobrze - powiedział Samsonow. - Niech pan pośpi trochę, a potem powiem panu,
co robić. - Odszedł już; w drzwiach przystanął jeszcze i obrócił się ku mnie. - To nie
będzie trudne - powiedział.
- Bardzo na to liczę. Zresztą pan kiepsko płaci. Uśmiechnął się.
- Zapłacę najlepiej, jak tylko potrafię - rzekł.
Rozebrałem się i położyłem na wąskim, polowym łóżku. Było gorąco i
oddychałem z trudem; wszystko pachniało benzyną i smarem. Mimo to wkrótce
zasnąłem.
Obudziłem się pod wieczór i wciąż jeszcze było bardzo gorąco. Tak gorącego lata
nie pamiętałem od dawna, a zanosiło się na to, że i jesień będzie ciepła. W'stalem;
obmyłem się trochę, a kiedy już skończyłem, zobaczyłem kartkę leżącą na stole.
Spałem tak mocno, że nie słyszałem Samsonowa. Napisał: „Wyszedłem. Piwo jest w
kanale. Proszę umyć BMW. Samsonow."
Poszedłem szukać piwa do kanału. Zapaliłem przenośną lampę i zszedłem w dół
schodami lepkimi od smaru. Podniosłem lampę i zobaczyłem stojące w kącie trzy
butelki piwa. Chciałem otworzyć jedną z nich, ale nie miałem klucza. Oparłem więc
korek butelki o jakąś wystającą cegłę i uderzyłem weń wierzchem dłoni; butelki nie
udało mi się otworzyć; uderzyłem silniej po raz drugi i wystająca cegła upadła.
Chciałem ją wsunąć na swoje miejsce i uniósłszy cegłę na wysokość swojej twarzy
zobaczyłem, że jest ona przykrywką do dość kiepsko pomyślanego schowka. Leżał
tam rewolwer w naoliwionej szmacie; nic więcej. Włożyłem cegłę na swoje miejsce i
wszedłem na górę. Niedobre było to piwo i pijąc je pomyślałem, że trzeba będzie
powiedzieć o schowku mojemu kapitanowi.
Ktoś wszedł na podwórko. Myślałem, że to Samsonow, lecz był to jakiś człowiek,
którego nie znałem.
- Czy tu mieszka Dorota? - zawołał tubalnym basem. - Dorota? - powiedziałem. -
Chyba nie.
- Dorota, ta kurwa - powiedział bas.
- Nic. Tu mieszka kapitan Samsonow, dyplomowany inżynier od naprawy
samochodów.
- A to najmocniej pana przepraszam - powiedział bas.
- Proszę pana uprzejmie - powiedziałem i patrzyłem chwilę za nim. Szedł
trzymając się muru i pomyślałem sobie, co nastąpi, kiedy skończy się mur. Tylko
.Anioł Stróż byłby w stanic przeprowadzić go przez jezdnię i roześmiałem się
przypomniawszy sobie o tym, jak kiedyś ksiądz w szkole zapytał mnie o to, jak wyo-
brażam sobie Anioła Stróża. Poprosiłem go o dzień zwłoki i w dwa dni później, za
radą Wuja Józefa, powiedziałem mu, że Anioł Stróż to taki gość ze skrzydłami, który
prowadzi mnie, kiedy idę pijamy przez kładkę ponad przepaścią. Ksiądz zrobił
straszną awanturę i omal mnie wtedy nie wyrzucono; wyrzucono mnie zresztą w dwa
miesiące później, oczywiście nie bez sprawy Wuja Józefa. Kiedyś w czasie lekcji nie
uważałem i zniecierpliwiony nauczyciel uderzył mnie w twarz, a ja powiedziałem to
Wujowi, który zjawił się w szkole następnego dnia, przyprowadziwszy z sobą jakichś
dwóch panów o wyglądzie zawodowych dusicieli. Wszyscy mej byli w świetnych
humorach; wszyscy trzej trzymali w rękach długie bykowce
z solidnego rzemienia.
- Czy to pan uderzył mojego siostrzeńca w twarz? - zapytał Wuj Józef nauczyciela.
Nauczyciel począł się usprawiedliwiać; Wuj przerwał mu jednak wspaniałym
gestem.
- To nieładnie bić dzieci po twarzy - powiedział zamachnąwszy się, bykowcem. -
Czy umie pan śpiewać?
- Śpiewać?
- Tak. Proszę śpiewać, dopóki ja nie skończ.
Wuj rozpiął rozporek i swobodnie odlał się na środek klasy, a nauczyciel śpiewał
tenorem, zachęcany przez dusicieli czyniących odpowiednie gesty. Wreszcie Wuj
skończył i zapiąwszy starannie rozporek sprawdził, czy wszystkie guziki są zapięte; i
wyglądał przy tym jak aktor wstępujący na scen.
- Teraz może pan wziąć ścierkę i wytrzeć to - powiedział do nauczyciela. - Jeśli już
pan tak dba o wychowanie dzieci, to niech pan je również przyzwyczaja do porządku.
- l znów zamachnął się bykowcem. Nauczyciel wziął z kąta jakąś szmatę i wykonał
polecenie Wuja. - To już znacznie lepiej - powiedział Wuj. - Jeśli panu kiedykolwiek
przyjdzie ochota uderzyć mojego siostrzeńca w twarz, proszę pamiętać, że zjawię się
tutaj znów. Zobaczymy, co okaże się silniejsze; pańska bezmyślność czy moja
pomysłowość. Uchylił kapelusza i wyszedł; dusiciele poszli za nim.
Stałem pod drzewem, którego liście twarde były od kurzu, i piłem piwo wprost z
butelki. Chciałem już iść po następną, lecz usłyszałem zbliżające się kroki i
zobaczyłem Samsonowa. Przez chwilę myślałem, że i on jest pijany; szedł
mamrocząc coś do siebie i kiedy wszedł w krąg światła, zobaczyłem jego tak wstrętny
mi uśmiech. Samsonow podszedł do mnie, oparł się ciężko o wątłe drzewo, a wtedy
osypało się nieco kurzu na nasze twarze. - Wyspał się pan?
- Dziękuję. Pan był tak uprzejmy i zostawił mi kartkę. - Znalazł pan piwo?
- Znalazłem i rewolwer. Cegła wypadła.
Milczał; znów potrącił gałązki drzewa i znów osypał się kurz. - Gorąco tutaj -
rzekł po chwili Samsonow. - Beton nagrzewa się w ciągu dnia. Bierz pan szlauch;
polejemy podwórko wodą.
- Skończę najpierw moje piwo - rzekłem. - Przynieś pan i dla mnie butelkę.
- Sam pan sobie przynieś - powiedziałem. - I weź pan ze sobą lampę elektryczną. I
zaplącz pan kabel tak, żeby nastąpiło krótkie spięcie i żeby pana szlag trafił za
pańską głupotę. Wytrącił mi butelkę z ręki.
- Proszę wziąć swoją walizkę i wynosić się stąd - powiedział. - To szkło zamiotę
sam.
Zgarnąłem szkło nogą na bok, potem odwróciłem się ku niemu. - Jeśli ja wezmę
swoją walizkę, to pan nie będzie mógł zabrać swojej - powiedziałem.
- Nie wybieram się nigdzie.
- To nie będzie zależało od pana, jeśli ja doniosę. Nielegalne posiadanie broni. W,
niektórych wypadkach piętnaście lat. Tam dostanie pan wszystko; ubranie, wikt i
opierunek. A teraz przynieś pan i dla mnie butelkę. Pan rozlał moje piwo.
Patrzyliśmy chwilę na siebie, potem Samsonow wziął lampę i odszedł. Stałem
wciąż pod drzewem patrząc za nim i wdychając gorzki zapach piwa rozlanego na
ciepłym betonie, a skądś dochodził glos radia i tam śpiewano, że w deszczowy
wieczór piloci usiądą za stołem i wypiją, gdyż niewiele rzeczy można robić w
deszcz. Wtedy raz jeszcze pomyślałem, że niedługo przyjdzie deszcz i zabije zapach
drzew, gorącej smoły i wiatru; i tylko psy pachnąć będą w deszczu.
Również i ten człowiek, który zginął przeze mnie, bał się deszczu, gdyż pochodził
ze wsi i jak każdy człowiek ze wsi był przesadny, i bał się, że deszcz go zabije, jak
zabijał zawsze tych wszystkich chorych na gruźlicę, a ja dyktowałem te listy jego
żonie i prosiłem go, aby nie bal się deszczu i aby nie myślał wcale o tym, gdyż teraz
już medycyna poszła tak daleko naprzód, iż będzie mógł śmiało żyć, nawet gdyby
deszcz padał każdego dnia; i prosiłem go, aby myślał tylko o tym, jak pierwszy raz
był razem z żonę w łóżku; i o tym, jak bardzo była z nim szczęśliwa, i jak bardzo
zawsze będzie z nim szczęśliwa, kiedy już wróci ze szpitala. I o tym, co ona czuła; a
potem przerywaliśmy pisanie i kochaliśmy się znowu; a potem to weszło już nam w
przyzwyczajenie. A teraz nie ma już ani Barbary, ani Jana; teraz czekałem już sam
na deszcz, którego on sil bał.
My wszyscy byliśmy biednymi ludźmi; i on, i ja, i Barbara. I nasz kraj był biedny;
i tylko dlatego jego lekarz wpadł na ten pomysł z listami, gdyż nie mieli telefonu.
Więc lekarz powiedział do Barbary, aby pisała do niego codziennie, gdyż stan
psychiczny gruźlików
jest czasem decydujący, jeśli chodzi o ich stan fizyczny; i tak Barbara zaczęła
pisać te listy, a ja kiedyś spotkałem ją idącą do domu i ona powiedziała mi, że
każdego dnia musi pisać jeden cholerny list, i że ma tego dosyć, a wtedy ja jej
powiedziałem, iż jej pomogę, i ona smiała sil ze mnie; a pewnego dnia zacząłem jej
dyktować list i mówiłem o tym, co ona czuła, idąc po raz pierwszy z nim spać, i
patrzyłem na jej pełne usta, które zrobiły się nagle suche, i tak to się zaczęło.
Samsonow wrócił i podał mi butelkę.
- Pan ma dziwne poczucie humoru - rzekł.
- Wiem. Ja jeszcze w grobie będę bawić się grzechotką. - I cóż pan zamierza?
- Nic nie zamierzam. Po cóż panu broń? Nie trzymałby pan tego, gdyby pan nie
miał pozwolenia.
- Jeśli się ma broń i wie się, jak jej używać, to nic trzeba pozwolenia.
- Nie moja rzecz - powiedziałem. - Ja się wyprę w razie czego. Ale pan się nie
wyprze. Ten garaż należy do pana. - Staliśmy przez chwilę w milczeniu, a ja
słuchałem wciąż tej piosenki o pilotach dobiegającej z otwartego okna; pomyślałem
sobie, iż to nic było radio, a tylko płyta gramofonowa. Powiedziałem do Samsonowa:
- Zapomnielśmy się trącić. - I wyciągnąłem ku niemu swoją butelkę.
- To nie moja broń - powiedział Samsonow. - To broń mojego kolegi. Pamiątka z
wojny. Pan tego nie zrozumie. Pan nie był na wojnie. 1 nic jest pan oficerem.
- A on panu powiedział: „nie komuniści mi dali broń, i nie komunistom ją
oddam."
- Tak było.
- Dlaczego nie trzyma jej u siebie? - Nie wziął ze sobą walizki.
- Oddaj mu pan to, kiedy wróci.
- Nie wierza w duchy - powiedział Samsonow. - I panu bym także nic radził.
- Dlaczego pan go chce pamiętać? - Był dla mnie jak brat.
- Pan go aż tak kochał?
- Pan mnie nic zrozumiał - powiedział Samsonow. - Nic zna pan tej opowieści o
dwóch braciach, z których potem jeden musiał nosić piętno na czole?
- Ale który z was jest Kainem?
- On.
- Przecież go już nie ma - powiedziałem. - Sam pan to oświadczył. A może pana
nie zrozumiałem dobrze?
- Pan mnie dobrze zrozumiał - powiedział Samsonow. Dobranoc.
Odszedł; wróciłem do swego pokoju i rozpakowałem walizko. Miałem tam obraz
Madonny, na którym Wuj Józef napisał kiedyś: „Kochanemu Grzegorzowi na
pamiątko wspólnie spędzonych nory i dni w Górnej Galilei - Maria." Dedykacji nie
dało się niczym zmyć. Powiesiłem obraz na ścianie i położyłem się, lecz długo
jeszcze
nie mogłem usnąć. Wciąż jeszcze było gorąco i słyszałem tę pieśń o pilotach
dochodzącą do mnie przez okno, a kiedy je zamknąłem, nie było wcale lepiej; a
potem nagle spadł deszcz i usnąłem.
Obudziłem się następnego dnia dość późno, szybko dokonałem ablucji i
wyszedłem na podwórze. Samsonow stał w cieniu drzewa i patrzył w niebo, a
poszedłszy za wzrokiem jego, zobaczyłem klucz odchodzących na południe ptaków.
- Odlatują już - powiedział Samsonow. - Za miesiąc nie będzie ani jednego.
- Nie - powiedziałem. - Tym razem potrwa to dłużej. Myślę, że aż do października.
Lato było gorące.
Samsonow nalał sobie herbaty, po czym podał mi kartkę wydartą z notatnika.
- Zna pan dobrze Wrocław? - zapytał. - Mieszkałem tutaj.
- Pojedzie pan na Parkową dwa. Tu jest nazwisko tej osoby. Przeczytałem:
Weronika Rackmann.
- Niemieckie nazwisko - powiedziałem. - Zabawne. Pan ma rosyjskie, ta pani
niemieckie, moje także nie jest polskie.
- Proszę uważać na panią Rackmann. Pije za dużo. - Czy to ona będzie prowadzić
wóz?
- Pan. Mimo to proszę uważać. Ona będzie chciała z panem pić.
- Skąd pan to wie? Pani Rackmann nie widziała mnie nigdy na oczy.
- Będzie tak, jak ja mówię. Czy pan wie, gdzie jest miasto B.? - Znam drogę.
- Wieczorem pan wróci. I proszę powiedzieć pani Rackmann, że od dzisiaj pan ją
będzie wozić, o ile ona sobie tego życzy. Z tym, że oczywiście ja będę panu płacił.
Wsiadłem do samochodu i paląc papierosa czekałem, aż rozgrzeje się silnik.
Samsonow patrzył na mnie uśmiechając się tym swoim dziwnym uśmiechem.
- Dlaczego pan chciał zostać aktorem? - zapytał nagle. - Żeby się ukryć między
ludźmi.
- Byłby pan chyba niezłym aktorem.
- Mam zły głos. Tego się nie dało naprawić.
- Proszę już jechać. Dzień jest ładny, szkoda czasu. I proszę
jej koniecznie powiedzieć, że od dzisiaj pan ją będzie wozić, a nie ja. To bardzo
ważne. Nie zapomni pan?
- Nie - powiedziałem.
Wyjechałem; jadąc powoli, patrzyłem na drzewa, które były jeszcze zielone, i
oczywiście zabłąkałem się; tak, iż musiałem przystanąć i spytać o drogę. Wreszcie
znalazłem ulicę Parkową. W narożnym kiosku kupiłem parę gazet i idąc poprzez
ulicę zobaczyłem zabawną scenę; chodnikiem naprzeciw siebie szło dwóch ślepców i
zderzyli się ze sobą, ale żaden z nich nie powiedział ani słowa; poczęli się tylko
ostukiwać laskami i rozeszli się bez słowa.
.Znalazłszy dom, wszedłem po schodach i zadzwoniłem; nikt jednak nie
odpowiadał. Musiałem zmrużyć oczy, gdyż światło padające przez okno klatki
schodowej oślepiało mnie. Czekałem przez długą chwilę; wreszcie zadzwoniłem po
raz drugi. Wtedy nagle otworzono drzwi sąsiedniego mieszkania; jakiś staruszek
popatrzył na mnie i szepnął:
- To pan? To pan?
- Tak, to ja - powiedziałem. Każdy człowiek na moim miejscu powiedziałby tak
samo. Tylko Wuj Józef nie. Wuja Józefa nakryła kiedyś ciotka z inną kobietą w łóżku
i Wuj Józef powiedział, że to po prostu nie on.
Ten staruszek znów popatrzył na mnie.
- To pomyłka - powiedział. - Pan, rzecz prosta, zechce mi wybaczyć.
Wrócił do siebie zatrzasnąwszy drzwi. Zadzwoniłem po raz trzeci i otworzyła mi
dziewczynka.
- Dzień dobry, Małgosiu - powiedziałem. - Chciałbym mówić z panią Rackmann.
- Skąd wiesz, że nazywam się Małgosia?
- Na ścianie ktoś napisał: „Małgosia to skarżypyta." Stoję tu już od pięciu minut i
przeczytałem wszystko, co napisane jest na ścianach. A teraz idź i poproś panią
Rackmann.
Małgosia odeszła; usłyszałem kroki na korytarzu i jakaś kobieta stanęła w
drzwiach, ale nie widziałem jej twarzy, gdyż słońce padające z boku oślepiało mnie.
- Pani Rackmann? - zapytałem.
Nie odpowiedziała, a ja stałem rozkraczony, ze zmrużonymi oczami i pamiętałem
o tym, że ona mnie widzi, i nie wiem dlaczego myślałem o tym filmie, w którym jakiś
dezerter zginął w obronie dziewczyny, której nikt nie znał i nikt nie kochał; a potem
myślałem o ornym jeszcze filmie, w którym jakiś buntownik ginął o sto kroków od
statku, na którym uciec miał z Irlandii; więc odszedłem jeszcze o krok w tył, aby jej
nie widzieć i aby ona mogła zobaczyć mnie lepiej, i zapytałem:
- Czy to pani Rackmann?
- Tak - powiedziała. - Proszę wejść.
Wszedłem za nią i przyjrzałem jej się; była młoda i dość nawet ładna, lecz
zdziwiło mnie jej uczesanie; tak czesały się kobiety przed pięcioma laty. Nie
wiedziałem, ile ma lat; przypuszczałem, iż wygląda na starszą, niż jest. Nie mogłem
tego wiedzieć; Wuj Józef uczył, że o kobiecie nie wie się niczego, jeśli nie patrzy się
na nią przez mężczyznę, z którym żyje.
- Przysłał mnie tutaj pan Samsonow - powiedziałem. - Samochód jest na dole.
Inżynier Samsonow powiedział, że mam z panią jechać do miasta B.
Nie odezwała się; stała przypatrując mi się w milczeniu i trzymała w palcach
pasmo włosów, tarmosząc je tym samym ruchem, jak to czynił Samsonow.
- Myślałem, że pani na mnie czeka.
- Tak panu powiedział inżynier Samsonow?
- Źle się wyraziłem. Myślałem, że pani czeka na Samsonowa. Pan Samsonow
powiedział mi, że pani czeka na niego, więc myślałem, że pani czeka na mnie
czekając na Samsonowa, ponieważ nie mogła pani wiedzieć, że zamiast Samsonowa,
na którego pani czekała, przyjadę ja; więc myślałem, że czeka pani na mnie. Czy
wyrażam się jasno?
- Pan pracuje dla niego? - Od wczoraj.
- Proszę, niech pan wejdzie do pokoju.
Przeszedłem z korytarza do pokoju; było tam jeszcze nie posprzątane, ale nie to
mnie zdziwiło; ten czysty i biały pokój nie pachniał kobietą, a przecież widziałem nie
zasłane jeszcze łóżko, a ona stała o krok ode mnie i nie czułem wcale jej zapachu, i
tego mi brakowało. Nad łóżkiem wisiała jakaś fotografia; ktoś tam wypinał pierś
pokrytą medalami, ale nie przyjrzałem się temu bliżej.
- Proszę, niech pan przejdzie do drugiego pokoju - powiedziała. - Ja tu tymczasem
posprzątam.
- Pojedziemy do miasta B.? - zapytałem.
- Tak. Muszę się tylko przygotować.
- Nie musi pani brać płaszcza. Dzień jest ładny. Możemy nawet opuścić dach.
Przeszedłem do następnego pokoju i usiadłem w fotelu, a za chwilę weszła
Małgosia i usiadłszy na podłodze poczęła mi się przyglądać czarnymi oczkami.
- Masz oczy jak węgielki - powiedziałem. - Wiem o tym.
- Tak? To świetnie. Możemy uważać temat za wyczerpany, a ja tymczasem
przeczytam gazetę.
- Zreperuj mi skakankę - powiedziała. Wziąłem skakankę i obejrzałem ją.
- Wyrzuć to - powiedziałem. - Kupię ci inną. Tej nie opłaca się już reperować. A
teraz daj mi czytać, kochanie. Małgosia wyszła, a ja zacząłem czytać gazetę i
przeczytałem sprawozdanie z procesu jakichś ludzi, którzy w czasie wojny walczyli w
podziemiu przeciw komunistom i teraz dopiero zostaną powieszeni; i nie mogłem
powstrzymać się od śmiechu, myśląc o Wuju Józefie, który przed samym Powstaniem
Warszawskim wstąpi! wreszcie do jakiejś organizacji podziemnej i otrzyma! pewnego
dnia rozkaz zlikwidowania bojówki komunistycznej i spotkawszy się ze swymi
druhami-bojownikami ustalił, iż rozpoczną działania o godzinie dwunastej w nocy,
lecz była dopiero czwarta; tak wiec udano sil wraz z karabinami maszynowymi,
granatami i dynamitem do najbliższej restauracji, aby posilić się przed akcją
skromnym, żołnierskim poczęstunkiem, który przeciągną! się w dwutygodniowe
pijaństwo połączone z występami o charakterze artystycznym, a kiedy wreszcie
otrzeźwieli, okazało się, iż komunistów zlikwidowała inna, konkurencyjna
organizacja polityczna i tylko dlatego Wuj Józef żył jeszcze teraz z nami; zdrowy,
piękny i udzielający nam przy każdej okazji moralnych rad i wskazówek.
Myślałem o tym wszystkim siedząc w fotelu i wtedy nareszcie Weronika
Rackmann wróciła.
- Jest jeszcze jedna rzecz - powiedziałem. - Inżynier Samsonow kazał mi
powiedzieć, że od dzisiaj ja panią będę wozić gdzie trzeba, z tym oczywiście, że on
będzie płacić.
- Samsonow kazał to panu powtórzyć? - Jestem przecież jego pracownikiem.
- I powiedział, że to on będzie panu płacić?
- Mówił mi o tym dwa razy i kazał mi to powarzyć. Nic nie powiedziała; patrzyła
na mnie długo i uporczywie, i widziałem w jej oczach wyraz nienawiści, ale
wiedziałem już, że nie była to nienawiść w stosunku do Samsonowa.
- Zawsze przypuszczałam, że Samsonow jest podły - powiedziała wreszcie. -- Nic
wiedziałam jednak, że aż do tego stopnia. - Mam mu tu powtórzyć? - zapytałem. -
Będę bardzo
szczęśliwy. .
- To dla mnie obojętne. Niech pan teraz przejdzie do pierwszego
pokoju, a ja tu tymczasem posprzątam.
Przeszedłem do pokoju, w którym uprzednio byłem, i podszedłszy do okna
Oparłem się o framug, i patrząc na pełną słońca ulicę uświadomiłem sobie, że coś się
tutaj zmieniło w ciągu tego czasu, kiedy myślałem o Wuju Józefie; tak więc
odwróciłem się i popatrzyłem na pokój, i wtedy zrozumiałem, iż fotografia tego z
medalami na piersiach znikła nagle ze ściany; wisiała tam teraz reprodukcja
Matisse'a. I teraz pomyślałem sobie, że się już o niej nic dowiem niczego.
Ona wróciła ubrana w jasny płaszcz., a głowę owiązaną miała chustką i wyglądała
lepiej niż poprzednio.
- Możemy jechać - powiedziała. Nic ruszyłem się z miejsca.
- Pani lubi kwiaty?
- Kwiaty? Nie wiem. Chyba tak jak każdy.
- Na oknie pełno kwiatów - powiedziałem. - I na ścianie także kwiaty. -
Wskazałem ręką na reprodukcjo Matisse'a wiszącą ponad łóżkiem. - Te kwiaty
wyglądają zupełnie jak nowe. - Chciał pan powiedzieć: jak świeże.
- Nic. Chciałem powiedzieć: jak nowe. I tak właśnie powiedziałem. Żyjemy pod
Słońcem Stalinowskiej Konstytucji I mam zagwarantowaną wolność słowa. Nich
pani zdejmie tego Matisse'a i powiesi z powrotem fotografię. Reprodukcja niedobra.
Patrzyła na mnie spokojnie i bez obrazy; jej włosy wysunęły się nagle spod
chustki i kosmyk opadł jej na czoło, i wtedy pomyślałem
sobie, że powinienem ten kosmyk z powrotem wsunąć pod chustkę i tak też
uczyniłem.
- Tak będzie lepiej - powiedziałem. - Mały niezgrabny ruch. Te małe rzeczy
najwięcej znaczą.
- A co znaczy ten mały i niezgrabny ruch?
- Tego jeszcze nie wiem - powiedziałem. - Pani to wie lepiej. To przecież pani
mnie nie cierpi. A ja się tylko dowiem, dlaczego.
Poszliśmy do samochodu; otworzyłem jej drzwi i zamknąłem je za nią, kiedy już
wsiadła. Silnik był już chłodny; czekałem więc przez chwilo i patrzyłem w lusterko
nastawiając je tak, aby widzieć jej twarz; i manewrowałem tym lusterkiem tak długo,
aby ona widziała, iż chcę ją widzieć i że to idzie mi niezgrabnie.
- Jedźmy już - powiedziała.
- Silnik jest jeszcze chłodny. Inżynier Samsonow kazał mi dbać o ten wóz.
- Pan nie jest zawodowym kierowcą? - Dorabiam sobie w ten sposób.
- Kim pan jest z zawodu?
- Świadkiem.
- Czy to dobry zawód?
- Świetny. Jestem świadkiem w procesie przeciwko człowiekowi.
Uśmiechnęła się.
- Pan pisuje opowiadania? - Próbuję.
- Jeśli pan rzeczywiście jest świadkiem w procesie przeciwko człowiekowi, nie
myślę, aby pańskie rzeczy ukazały się drukiem.
- Pani mi to właśnie wyjaśniła.
- Więc dla kogo pan pisze?
- Zapomniałem pani powiedzieć, że jestem idiotą. - I dlatego pan właśnie pisze?
- Przedtem chciałem zostać aktorem. Nie udało mi, się nigdy. Opowiem pani o
tym kiedy indziej.
- Pan nie może wiedzieć, czy spotkamy się jeszcze.
- Więc opowiem pani wtedy, kiedy pani już nie będzie. Mnie tylko n to chodzi,
aby opowiadać.
- I aby grać?
- Tak. Czy pani pije herbatę z cukrem? - Tak.
- To dobrze. Ale ja piję bez cukru. Możemy teras pojechać na kawę, pani zamówi
swoją kawę, a ja pani oddam swej kawałek cukru. Potem ja wyjadę z tego miasta,
wrócę tutaj za pół roku, znów się spotkamy i pójdziemy na kawę, a wtedy ja w
milczeniu
położę przed panią kostkę cukru. I nie odezwę się ani słowem, a pani już będzie
wszystko wiedzieć o tym, co przeżyłem w ciągu tego pół roku. Dobrze?
- Pójdziemy na kawę w mieście B.
Przejechaliśmy w milczeniu parę kilometrów, a droga przed nami prosta była i
obsadzona drzewami, a ja pomyślałem sobie, że dobrze by było jechać tędy za
miesiąc lub dwa, kiedy drzewa, zielone teraz i lekkie, ugną się już pod ciężarem rdzy.
- Nie lubię tego wszystkiego - powiedziałem do niej. - Za ładnie tu i za czysto.
Nie ma ściernisk. Nikt tu pewnie nie pali ognisk. Chciałbym kiedyś pójść
ścierniskiem i zjeść trochę pieczonych kartofli. I zapytać się pastuchów, jaka jutro
będzie pogoda, i dostać od nich po głowie.
- Dlaczego?
- Dla kompozycji - powiedziałem. - Żeby w jakiś sposób zamknąć zdanie. Niech
pani na mnie nie zwraca uwagi.
- Dlaczego pan chce pisać?
- Pani mnie o to pyta poważnie?
- Nie. Dla kompozycji. Pan prowadzi wóz, a ja z panem rozmawiam. Pan patrzy na
mijane drzewa i wypowiada swoje myśli. Obraz się zamyka.
Nic nie odpowiedziałem. Uśmiechnąłem się gorzko i popatrzyłem na drzewo
rosnące u skrzyżowania dróg.
- Nie lubię tych drzew - powiedziałem. - Nie wiem, co pani odpowiedzieć.
Postanowiłem poświęcić życie głupstwu... Czy pani patrzy na mnie?
- Tak.
- Czy oczy moje są puste? - Tak. Proszę mówić.
Nie zdążyłem jej odpowiedzieć; o mało nie wyrwało mi kierownicy z rąk; całe
szczęście, iż trzymałem ją mocno i udało mi się ją odepchnąć od siebie; zjechałem na
bok i popatrzyłem na Weronikę. Była blada, lecz trzymała się dzielnie.
- Guma poszła - powiedziałem. - Szczęście, że nikt nie nadjeżdżał, bo rzucało
mną. Dziękuję pani.
- Za co?
- Że nie chwyciła mnie pani za rękę. Byłoby z nami kiepsko. A w ogóle mało jest
zajęć dla dorosłych ludzi.
- Tego już nie rozumiem.
- Pani mnie pytała, dlaczego wziąłem się do pisania. Być może, iż mogłem tego
nie robić. Tak czy owak teraz jest zbyt późno. aby' o tym mówić.
Wysiadłem z wozu i od razu dostrzegłem, co się stało; jakiś koń zgubił podkowę z
hacelami; podkowa tkwiła teraz w mojej przedniej gumie. Wyrwałem podkowę i
pokazałem ją Weronice.
- Śmiało - powiedziała. - Zaczynaj pan.
- Powiadają, że podkowa przynosi szczęście. Czasem to różnie wygląda.
- Mogłoby być gorzej.
- Ale zawsze się tak przecież mówi w takich wypadkach. Zdjąłem marynarkę i
rzuciłem ją na siedzenie; otworzyłem bagażnik, i wyjąłem stamtąd zapasowe koło i
lewar. ,
- Nie musi pani wysiadać - powiedziałem. - Za pięć minut jedziemy dalej. .
- Niech pan weźmie rękawice -. powiedziała. . Podszedłem do niej i wziąłem
grube, skórzane rękawice; wciągnąłem je, lecz nie umiawszy poradzić sobie z
zatrzaskiem, wyciągnąłem ku niej ręce.
- Proszę zapiać - powiedziałem.
Patrzyła na mnie i twarz jej nagle stała się biała, a ja wciąż
jeszcze .stałem z wyciągniętymi rękami. .
- Już po wszystkim - powiedziałem. - Nie musi się pani bać. Najważniejsze, że
nikt nie nadjeżdżał z przodu.
- Dlaczego pan chciał zostać aktorem?
- Żeby się schronić przed ludźmi - powiedziałem. - Nie wiem, dokąd przed nimi
można uciec, a boję się żyć z tymi ludźmi.
- Dlaczego? ,
- Są tacy jak ja - powiedziałem. - Proszę zapiąć te zatrzaski.
Wróciłem do bagażnika i wziąłem stamtąd korbę od lewara; a potem, kiedy
zmieniłem już koło i zamknąłem bagażnik, usiadłem przy Weronice i począłem
ściągać rękawiczki.
- Proszę nie ściągać rękawic - powiedziała Weronika. Niech Pan prowadzi wóz w
rękawicach.
- Są brudne.
-To bez znaczenia. W rękawicach lepiej prowadzić. Kierownica nie wyslizguje się
z rąk.
- Baśnie. To może ważna rzecz dla kierowców wyścigowych, ale mnie nie wolno
jechać więcej niż siedemdziesiąt. Pobrudzę kierownicę i właściciel zrobi mi piekło.
Nawet nie wiem, kto to jest.
- Nikt panu nie zrobi piekła. Ten wóz jest mój. - Dlaczego pani sama nie
prowadzi?
- Nie nauczyłam się nigdy. Uważałam, że tak jest zabawniej. Położyłem ręce na
kierownicy i wtedy znów dojrzałem jej wzrok, i ten dziwny wyraz nienawiści w
stosunku do mnie, a przecież znaliśmy się tylko od dwóch godzin i jadąc teraz, i
rozmawiając z nią myślałem, że jest wszystko w porządku.
- Dlaczego pani na mnie patrzy tak cholernie? - zapytałem. - Nie jestem przecież
inspektorem z urzędu podatkowego. A w dodatku pani wcale nie ma pieniędzy.
Uśmiechnęła się.
- Ten uśmiech też już znam - powiedziałem. - Znam człowieka, który uśmiecha się
cały czas tak jak pani, kiedy na mnie patrzy. Nie wiedziałem, że jestem aż tak
zabawny. Dotychczas mówiono mi co innego.
- Panu się zdaje - powiedziała. - Jedźmy już.
- Nic mi się nie zdaje. Nie wiem, co jest pomiędzy panią a Samsonowem. Nie
wiem, dlaczego patrzycie na mnie tak, jakbyście mieli jedną parę oczu do spółki.
Wiem natomiast co innego: nic mnie to wszystko nie obchodzi.
- A więc proszę się nie zajmować moją osobą - powiedziała. - Pańska rzecz to
prowadzenie samochodu. Za to właśnie będzie pan płacony.
Wyszedłem z samochodu i zatrzasnąłem drzwi; przeszedłem na drugą stronę i
usiadłszy tam na kamieniu, zapaliłem papierosa. - Zabiorę się jakoś do Wrocławia -
powiedziałem. - Kapitanowi powiem, gdzie pani stoi. Na wieczór panią ściągnie.
Z daleka nadjeżdżała jakaś ciężarówka; stanąłem na skraju drogi i podniosłem
rękę. Wtedy Weronika wyszła z samochodu i podeszła do mnie.
- Proszę mi poprawić włosy - powiedziała.
Poprawiłem jej włosy; ten kosmyk, który wymykał się wciąż spod chustki.
Kierowca ciężarówki zahamował.
- Nawalił panu wóz? - zapytał.
- Nie. Pokłóciłem się z żoną. A teraz już jest wszystko dobrze. Na jakiś czas,.
- Babę trzeba trzymać krótko przy zębach - powiedział kierowca i odjechał.
- Pani ma ładne włosy - powiedziałem. - Wiem o tym.
- Wszyscy mówią to samo? - Tak. Jedźmy dalej.
- A ja mam prowadzić w rękawiczkach?
Wiatr od pola rozrzucił włosy Weroniki i pochyliła się ku mnie; więc poprawiłem
znów jej włosy i staliśmy przez chwilę naprzeciw siebie, a potem znów nadeszła fala
wiatru.
- Pobrudzę pani włosy - powiedziałem. - Czy on zawsze robił tak samo?
- Jedźmy już - powiedziała. - Przykro mi, że się uniosłam. Nie odpowiedziałem i
nie rozmawialiśmy już, a ja przez cały czas czułem jej wzrok na moich rękach
opartych na kierownicy i tak przyjechaliśmy do tego miasta, które zostało zburzone
podczas wojny i którego nie odbudowano jeszcze. W środku miasta, gdzie niegdyś
znajdował się rynek, umiejscowił się jakiś przejezdny cyrk i przejeżdżałem teraz obok
karuzeli. Dyrektor cyrku doszedł do przekonania, iż miasto jest tak czy owak nędzne,
i nie obudował karuzeli; w takt hałaśliwej muzyki okręcał się szkielet.
- Dobre - powiedziałem. - Jak się nazywał ten, który malował pijanych ślepców?
- Breugel?
- Jego tu trzeba. Gdzie jedziemy?
- Przy końcu ulicy jest gospoda - powiedziała. - Tam jest zawsze jeden pijany
ślepiec. To pana zabawi na jakiś czas.
- Jak długo mam na panią czekać? - Wrócę wieczorem.
- Będę się świetnie bawić - powiedziałem. - Nawet nie wziąłem niczego do
czytania.
- Tak czy owak spędzi pan miło czas.
- Nie będę pić z tym ślepcem, jeśli o to pani chodzi. A po za tym mam uważać na
panią.
- Nie myślałam o wódce.
- Rozumiem. Mam z nim grać w szachy. A w ogóle nie powinienem za dużo
wiedzieć, prawda?
Zatrzymałem samochód przed gospodą; ona odeszła. Zamknąłem dach i drzwi,
potem wszedłem do gospody. O tej porze było tu pusto; w kącie przy stoliku spał
jakiś staruszek z głową wspartą na pięściach. Podeszła do mnie kelnerka.
- Macie tutaj porter? - zapytałem. - Na pewno nie macie porteru. A najlepszy
harmonista wyjechał do Warszawy, żeby się wyuczyć na inżyniera. Szlag by wasze
miasto trafił. Dzień dobry.
- Znów ten biały wóz - powiedziała kelnerka, patrząc przez okno na samochód
stojący w ciepłym cieniu zielonego drzewa. Nasze dzieci lubią pana samochód.
- Często go pani widuje?
- Ten pan, który tu nim przyjeżdżał, siedział zawsze przy tym stole - powiedziała.
- I pił herbatę. Nigdy nie powiedział ani jednego miłego słowa. Czasami siedział
przez parę godzin. Potem przychodziła ta kobieta i odjeżdżali.
- Czy dostano mój porter?
Odwróciła się od okna i popatrzyłem na nią. Nie miała w sobie tej bezczelności,
jaką miewają zazwyczaj kelnerki przyzwyczajone do obsługiwania pijaków.
Patrzyłem na jej skośne oczy i pełne usta, ale nie było na sali ani jednego mężczyzny,
więc nie widziałem jej dobrze. Staruszka nie brałem w rachubę; był ślepy; biała laska
leżała przed nim na stole.
- Co będzie pan pić? - Porter.
- Jest tylko zwyczajne piwo. - Dobrze. Pomyślę nad tym.
Odeszła, a ja podszedłem do staruszka i potrząsnąłem nim, a on poderwał głowę
niespodziewanie rześki i radosny.
- Co wiesz o tej dziewczynie, tato? - zapytałem. - Jest ładna.
- Ale jak tam dalej z nią?
Dotknął mojej ręki; przesunął po niej palcami szukając zapewne śladów
reumatyzmu, a potem splótł dłonie.
- Jesteś jeszcze młody - powiedział. - Dasz radę. - Jak ty to wszystko wiesz?
Uniósł swoją dłoń i przejechał nią po mojej twarzy; czułem na ustach gorzki smak
tytoniu; po czym lego palce cofnęły się znów. - Twarz nic nie znaczy - powiedział. -
Człowieka najlepiej poznaje się po rękach.
- Dlaczego ona się nie uczy, tato?
- Matka nie chce jej puścić z domu. Jest jedyną córką. Wiesz, jak to jest z
rodzicami. Myślą, że w dużym mieście to Bóg wie co. - Jak długo ona tu pracuje?
- Dwa lata. A mnie jej żal. Jest taka ładna.
- Co wy tu robicie wieczorami? Jest chociaż kino?
- Nie. Teraz przyjechało Wesołe Miasteczko. A wieczorami nie robi się nic.
- Czasem ktoś kogoś dźgnie nożem i to wszystko, prawda? - Zdarza się i tak.
Nieczęsto. Ludzie nie mają pieniędzy na wódkę. Weźmiesz ją stąd?
- Nie. Nie mam domu.
- Szkoda jej - powtórzył. - To najładniejsza dziewczyna. Jej matka boi się o nią.
Weź ją stąd.
Nie odpowiedziałem mu; już teraz wiedziałem, że jest ładna, młoda i ciepła jak
kot śpiący w cieniu drzewa zmęczonego sierpniem, a ten staruszek znów wyciągnął
ku mnie rękę i znów uczułem na ustach cierpki smak tytoniu. Pewnie nie kupował
gotowych papierosów; musiał je skręcać sam.
- Nie - powiedział. - Zostaw ją tutaj. Szkoda jej dla ciebie. Idź z nią, ale nie
zabieraj jej.
- Dobrze - powiedziałem. - Nie wezmę jej. - Szkoda jej dla ciebie.
- Nie wezmę jej - powtórzyłem. - Co tu jeszcze macie oprócz Wesołego
Miasteczka?
- Więzień.
- Macie i to?
- Tu jest największy więzień na Dolnym Śląsku. Nie wiedziałeś o tym? Nikt nawet
nie wie, ile tu ich siedzi.
- Więzienie to już coś jest. Kupić ci piwo, tato? - Dobrze. Nic, nie mów do mnie
„tato".
- A to dlaczego?
- Nie chcę, żeby ktoś, kto wygląda jak ty, mówił do mnie „tato". Kup mi piwo i
idź.
Wróciłem do swego stolika; czekałem chwilę, potem dziewczyna podeszła do
mnie.
- Jeśli pan chce coś zamówić, to teraz - powiedziała spojrzawszy na zegarek. -
Teraz będę miała trzy godziny przerwy. Pracuję od szóstej rano.
- Ja miałem trzy lata przerwy - powiedziałem. Pochyliła się ku mnie.
- Byłeś tutaj? - Tak.
- f jak?
- Powiedziałem ci: trzy lata przerwy. - Było ciężko?
- Sama zobaczysz. Uśmiechnęła się.
- Jakie chcesz piwo?
- Jasne. Dla starego też jasne.
Odeszła, a ja patrzyłem za nią i wiedziałem, iż ona czuje mój wzrok. Poruszała się
z gracją dziewczyny z Via Venetto i to było zabawne, gdyż ja pamiętałem ten film;
była to historia o telefonistkach i o tym, że życic byłoby piękne, gdyby nie tam coś,
czego już nie pamiętałem. Pamiętałem tylko te dziewczyny; i ona pamiętała je także.
Wróciła i postawiła przede mną piwo. - Ty tu mieszkasz?
- Nie - powiedziała. - Mieszkam przy rodzicach. Śpię tylko tutaj w czasie
przerwy.
- Na pierwszym piętrze? Trzecie drzwi z korytarza na lewo? - Na drugim.
- Nic zamykaj drzwi. wypiję piwo i pójdę. Nic chcę, żeby ten stary o tym
wiedział.
- On wic wszystko o mnie.
- Opowiada innym, a jemu stawiają? - Ty postawiłeś mu już przedtem.
- Postawię nut jeszcze raz. Miałem trzy lata przerwy. Odeszła, a ja pomyślałem
sobie o tym, że dobrze by było napisać opowiadanie o tej dziewczynie i o tych
ludziach, którzy wychodzą z więzienia i idą do tej gospody, aby się napić, i ją tu
spotykają, i mówią jej o tym, że siedzieli po parę lat, patrząc przy tym n a jej usta,
które stają się suche. Pewno było już tutaj cale mnóstwo takich cwaniaków
mówiących jej, iż wyszli z więzienia, a ona przygarniała ich wszystkich; ciepła, silna
i mocna. Tylko Wuj Józef nie potrzebowałby kłamać; on rozegrałby to wszystko
inaczej; ludzie zaczęliby biegać, przysięgać i kłamać; i o Nim myśląc, do niej
poszedłem na górę.
Obudziło nas pukanie do drzwi i musiał to już być wieczór. - Kto tam? -- zapytała
dziewczyna.
- Proszę mu powiedzieć, że czekam na dole - powiedziała Weronika Rackmann i
odeszła.
- Tak dobrze mi się spało - powiedziałem. - Teraz znów nie będę spać w nocy. Ze
mną zawsze tak.
- A jak będzie dziecko?
- Już twoja w tym, siostro, głowa, żeby nie było. - Przyjedziesz tu jeszcze kiedyś?
- Może. Przywieźć ci coś?
- Idź do kina, a potem opowiesz mi. Tu był taki jeden, co dobrze opowiadał, ale
zabił się na motocyklu. Ten opowiadał najlepiej.
- Dobrze. Pójdę do kina. Ale teraz muszę już iść. Będę myśleć o tobie.
- Nie jedź za szybko - powiedziała. - Uważaj na siebie. - Do tamtego też tak
mówiłaś, prawda?
- To był mój pierwszy.
- Dobrze. Będę jechał powoli.
Wyszedłem; Weronika Rackmann czekała przy samochodzie, uśmiechając się do
mnie. Ktoś zapalił światło na górze i wtedy zobaczyłem, iż palto jej i suknia są
ubrudzone błotem.
- Upadła pani?
- Wszyscy upadają - powiedziała. - Jedźmy.
Znów przejechaliśmy przez ten plac, gdzie okręcał się szkielet karuzeli, a potem
wyjechaliśmy na prostą drogę i tam było jeszcze trochę światła; a ja znów patrzyłem
na cienie drzew.
- Co robi pani córka cały dzień?
- Pan myśli o Małgosi? To nie jest moje dziecko. Sąsiedzi ją u mnie zostawiają.
- Ciekaw jestem, skąd pani mogła wiedzieć, że jestem u tej dziewczyny -
powiedziałem. - Pewnie mnie ten staruszek wyśpiewał. To najweselszy inwalida w
całej Polsce Ludowej.
- Nie widziałam tam żadnego staruszka - powiedziała. Jakaś kobieta myła podłogę,
a ja ją zapytałam, gdzie mieszka ta dziewczyna. To wszystko.
- Skąd pani wiedziała, że z nią pójdę?
- Widziałam ją parę razy. Myślałam, że się panu będzie podobać. Musiał pan
przecież spędzić jakoś czas, prawda?
Odwróciłem się ku niej i znów poprawiłem jej włosy; ten zabawny kosmyk, który
wciąż wysuwał się spod chustki chociaż nie opuściłem teraz. dachu i nie było już
wiatru. Patrzyłem na nią; siedziała uśmiechnięta i spokojna.
- Oboje musieliśmy spędzić jakoś czas - powiedziałem. Pani i ja. Pani powinna
wstąpić gdzieś i oczyścić swoją sukienkę. Co pani zrobi, jeśli pani mąż to zobaczy.
Nic nie odpowiedziała.
- Pani jest oczywiście zadowolona, że ja poszedłem z tą dziewczyną -
powiedziałem. - Pani wiedziała, że ja to zrobię.
- Wiedziałam.
- A może pani kazała mi specjalnie czekać w tej gospodzie. a nie w innej-.• .Jest
tam pewnie i jakaś inna gospoda w tym mieście? Tylko że tam nie ma takiej
dziewczyny.
- Jest keIner-psycholog.
- Pani mi kazała specjalnie tam czekać?
- Rozmawialiśmy już na ten temat. I doszliśmy' do wniosków, musimy oboje jakoś
spędzić czas. Pan Poszedł z tą dziewczyną, a ja poszłam w swoją stronę. Potem
spotkaliśmy się, pan obejrzał moją suknię i wyciągnął pan odpowiednie w nioski.
Czy musimy o tym ciągle mówić?
Nic nie odpowiedziałem, wciąż myślałem o tej dziewczynie; o tych wszystkich
cwaniakach, którzy opowiedzieli jej, iż wyszli właśnie z więzienia; a ona brała ich
wszystkich ze sobą do swego małego pokoju pełnego suchych kwiatów, świętych
obrazów i ciepłego od słońca. I pewnie wszyscy mówili jej podobne słowa; i ona
mówiła im to samo, co mówiła mnie; a ja, jadą teraz samochodem, nie umiałem
myśleć o niej źle; nie obchodziło mnie to wcale; i pomyślałem sobie po raz pierwszy,
że to jest właśnie początek starości, która przyszła zbyt szybko. Byłem z nią; dużo o
niej wiedziałem: ona dużo umiała, a ja nie myślałem o niej źle.
Wtedy nagle złapał mnie ból; zjechałem na skraj drogi i począłem szukać swojej
nitrogliceryny.
- Chryste. - powiedziałem. - Musiałem ją zostawić u niej. - Co to było?
Nie odpowiedziałem jej. starałem się oddychać spokojnie i niezbyt głęboko, i po
chwili ból minął. Nie ruszałem się jeszcze z miejsca i po chwili dopiero położyłem
rękę na lewarku.
- Co to było?
- Portmonetka z pieniędzmi - powiedziałem. - I co to panią w ogóle obchodzi, jeśli
już mówimy na cen temat? Cóż panią mogą obchodzić moje przygody tego typu?
Jeśli mi się pani dobrze przyjrzy, zrozumie pani bez trudu, że nucie samego nie ob-
chodzi to wcale. I dlaczego mnie pani tak nie cierpi? Nie poprawię pani włosów tym
razem. Dlaczego pani pozwala mi się dotykać?
Odsunęła się ode norie, a ja patrzyłem na ciemne pasemko włosów
przekreślające jej twarz.
- Czy pani często robi tego rodzaju eksperymenty z ludźmi? - Nie - powiedziała, a
ja, przyjrzawszy hej się, wiedziałem, iż powiedziała prawdę.
- Więc ja jestem pierwszym przedmiotem pani arcyciekawych doświadczeń z
zakresu psychologii poznawczej?
- "Tak.
- To dziwne.
- 1 ja myślę, że to dziwne.
- A może to wcale nie jest dziwne. Może to jest prostsze, niżby się zdawało?
- Być może jest i tak.
- Być może jest to tak proste, iż trudno po prostu w to uwierzyć? - rzekłem.
- Pewnego dnia zrozumie pan, że we wszystko można uwierzyć - powiedziała. - t
zrozumie pan ku swojemu ubolewaniu, iż nie jest to kwestia Inteligencji ani
wyobraźni, a tylko czasu.
- Ja już wierzę - powiedziałem. - Uwierzę zawsze we wszystko, co usłyszę o
kobiecie.
Przystanąłem przed jej domem; ale tam na górze nie paliło się światło.
- Obiecałem Małgosi kupić nową skakankę - powiedziałem. - Teraz już jest za
późno. Zrobię to jutro.
- Nie - powiedziała. - Nie będzie pan miał okazji. Zechce pan powtórzyć swojemu
kapitanowi, że nie będzie mi pan więcej potrzebny. Samochód sprzedam w
najbliższych dniach. To wszystko.
Wysiadła z samochodu, a ja poszedłem za nią; przeszedł obok nas ~tary• człowiek
z długim kijem i zapalił latarnię gazową, a wtedy znów powrócił z mroku cień
kasztana.
- Wiem, dlaczego mnie pani nie cierpi - powiedziałem. Nie wiem jeszcze, dlaczego
Samsonow przysłał mnie tutaj; ale
dowiem się także i tego. Nie jestem niczemu winien. To tylko zbieg okoliczności,
który w innym wypadku byłby po prostu zabawny. Nienawidzę tych ludzi tak samo
jak i pani.
- Myślałam właśnie, że powie pan coś w tym stylu. Pan jeszcze powinien dodać, że
niekiedy farsa staje się koszmarem.
- Tak też i jest - powiedziałem. - I powiem pani jeszcze coś zabawnego; będę się
modlił za panią.
Odwróciła się ku mnie. - Pan jest wierzący?
- Powiedziałem tylko, że będę się modlił za panią.
- Ja wierzyłam do dzisiejszego dnia - powiedziała. - Ale teraz nie umiem już
dłużej.
- Któregoś dnia uwierzy pani znów - powiedziałem. - To będzie straszny dzień. I
jeszcze jedno: to ja właśnie będę wtedy przy pani. Ale jak powiedziałem, to będzie
najgorszy dzień, a ja nic bodę umiał pomóc.
Odeszła; ja wróciłem do garażu. Samsonowa nic było; zastałem tylko kartko:
„Piwo tam gdzie wczoraj. Garaż proszę zamknąć na klucz. Niech pan się na nią nie
gniewa. Zostawiam panu dwie aspiryny; weź pan przed zaśnięciem; nie ma się
podobno katza. Samsonow." Aspirynę położyłem na nocnym stoliku; potem wy-
prowadziłem samochód z garażu i pojechałem w kierunku miasta.
Zatrzymałem samochód przed restauracją ,Monopol" gdyż myślałem, iż spotkam
tam Wuja Józefa; nie było go jednak. Podszedłem do baru, a barman zapytał mnie:
- Co pan pije?
- Jeden dalekobieżny'.
Nalał mi; wypiłem i poprosiłem o drugi.
- Pan z Warszawy? - zapytał ktoś z tyłu. Nic chciało mi się odwracać; patrząc
przed siebie powiedziałem: - Tak.
- Bardzo przyjemnie.
Nic odwróciłem się i tym razem. Wypiłem pół kieliszka i patrząc na odbicie swej
twarzy w' lustrze poza barem, zapytałem: - Komu?
- Za to właśnie pana lubię - powiedział ten człowiek i podszedł do mnie. - Można
pana zaprosić?
Był dobrze odżywiony i wyglądał na całkowicie zadowolonego z siebie. Poznałem
go: był dobrze prosperującym ginekologiem czerpiącym zyski z wiadomego
procederu. Tak właśnie sobie po
myślałem: z wiadomego procederu, gdyż takiego zwrotu używaliśmy w naszej
redakcji, a ja tam jednak pracowałem.
- Dobry wieczór panie doktorze - powiedziałem. - Nie poznałem pana. Nie było
mnie tu przez jakiś czas.
- Nie wygląda pan dobrze - powiedział. - Dalej to samo? - Pan przecież wie, że z
tego się nie wyłazi.
- Kiedy pan miał zrobiony po raz ostatni EKG?
- To bez znaczenia. Wiem, że nie będę robił następnego. I pan to także wie.
- Szybka jazda samochodem nie jest dla pana. - O czym pan mówi?
- Widziałem pana dzisiaj z tą idiotką. Znów ją pan wiózł do więzienia?
- Nie wiem, czego ona tam szuka.
- Ona sama tego nie wie. Major Rackmann został skazany na śmierć. Czy pan wie,
że już nawet strażnicy przestali ją przeganiać? Ona tam włóczy się godzinami, a
dzieci łażą za nią i śmieją się z niej. Uważają ją za wariatkę.
- Pan powiedział przed chwilą: idiotka.
- Ludzie skazani za zbrodnie polityczne nie wracają - powiedział. - Mogę pana
zapewnić o tym jako lekarz.
- Dlaczego pan ją nazywa idiotką?
- Dzieci rzucają w nią błotem. Całe miasto śmieje się z tej kobiety.
- Pan też.
- Wierzę w konieczność historyczną. Przyszłe pokolenia nie będą mieć tego
rodzaju problemów.
- Kiedy byłem tu po raz ostatni, był pan katolikiem - powiedziałem. - We
wszystkich czterech Ewangeliach nie ma ani słowa o konieczności historycznej. Za
to jest dużo o miłosierdziu.
- Nic mam podstaw po temu, aby wątpić w praworządność powiedział. - Nie
radziłbym tego i panu. Żyjemy w trudnych czasach. Natychmiastowy osąd jest często
bez wartości. Na to trzeba poczekać.
- On się już nie doczeka - powiedziałem. - Pan mnie zapewnił o tym przed chwilą
jako lekarz.
- Nie będę rozmawiał n tego rodzaju sprawach w nocnym lokalu.
- Porozmawiajmy o innych. - Rozejrzałem się; barman od
szedł gdzieś i byliśmy sami. - Moja mała ma kłopoty - powiedziałem.
- Moja cena trzy tysiące.
- Dobrze. Zgłoszę się do pana. Po to tu między innymi przyjechałem. Moja cena
sto tysięcy. Pańska ręka zawiodła. Ona już nigdy nic będzie rodzić. A teraz
przestańmy już o tym mówić. Barman wraca.
Popatrzył na mnie.
- Mój biedny przyjacielu - powiedział. - Pan jest jedynym człowiekiem, któremu
się wydaje, iż, jego żarty są zabawne.
- W-' mojej sytuacji dobre i to. Żyję sam.
- I jeszcze jedna rzecz - powiedział. - Chcę kupić ten samochód. Od lat marzę o
wozie. Pan był kiedyś zawodowym kierowcą, prawda?
- Dwa lata. W górach.
- W jakim stanie jest to BMW?
- W najlepszym. Czy to właśnie panu pani Rackmann chce sprzedać ten
samochód?
- Rozmawialiśmy parę razy na ten temat. Bardzo długo nie chciała o tym słyszeć.
Przedwczoraj powiedziała mi, że chyba jednak sprzeda. jest pusta.
Nic nie powiedziałem; patrzyłem na barmana obracając swój kieliszek w ręku.
- Więc pan powiada, że dzieci rzucają w nią kamieniami powiedziałem.
- Tak mi opowiadano.
- I pewnie psy szczekają za nią, kiedy idzie. jak za Ryszardem, który był wstrętny.
Ale on był tylko garbusem. I tylko królem. - Odwróciłem się ku niemu i zapytałem: -
Pan naprawdę wierzy w konieczność historyczną, panie doktorze?
- Powiedziałem panu: przyszłe pokolenia nie będą miały tych problemów.
- Dobrze. Dlaczego pan chce kupić ten samochód? To sportowy wóz. Nie bardzo
nadaje się dla pana. Dlaczego pan sobie nie kupi jakiejś limuzyny?
- Marzę o sportowym samochodzie.
- Czy pani Rackmann powiedziała panu swoją cenę?
- Dwieście tysięcy. To dużo. Wpłacę sto dwadzieścia, a resztę później.
- Postaram się to panu załatwić. A teraz muszę już iść. Odwróciłem się do
barmana: - Proszę o rachunek.
- Ja zapłacę - powiedział doktor.
- Tym razem ja zapłacę za pana - powiedziałem. - Panu będą bardzo potrzebne
pieniądze.
Wyszedłem; wciąż jeszcze było ciepło; więc pojechałem nad Odrę, aby popływać
trochę przed snem, ale w połowie drogi zawróciłem i pojechałem na ulicę Parkową;
odszukałem dom Weroniki i wszedłem tam na podwórze. Stałem chwilę w ciemności,
patrząc na jej sukienkę suszącą się na sznurze; była już teraz uprana i me było na niej
śladów błota. Dotknąłem jej; była już prawie sucha i nie zachowała nic z jej zapachu,
i stałem tak chwilę, trzymając w ręku cienki materiał, a ktoś pijany na dworze
wrzeszczał: „Ty jesteś moje słodkie kochanie i ja będę cię pierdolić..." Potem
wróciłem do domu.
Samsonow zjawił się dopiero około południa ubrany w płaszcz, chociaż dzień
znów był gorący. Wyglądał na zmęczonego; oczy jego były podkrążone i wpadły.
- Dzień dobry - powiedziałem. - I noc do świtania przepłacze z kochania,
Małgorzata z... nie pamiętam skąd. Z jakiegoś francuskiego miasta.
- Wyjeżdżam na parę dni - powiedział. - Wrócę pod koniec tygodnia. Będzie pan
myć i smarować samochody. Jeśli się trafi jakaś skomplikowana naprawa, proszę
powiedzieć, że musiałem wyjechać.
- Tak zrobię -- powiedziałem. - Widzę, że jest pan w świetnym nastroju, kapitanie.
Zupełnie jak Judasz w czasie ostatniej wieczerzy. Życzę panu szczęśliwej podróży.
- Czy bardzo pana przeklinała wczoraj?
- Wszystko odbyło się tak, jak pan sobie tego życzył. Powiedziała mi, żebym już
nigdy...
- Rozumiem. Czy powiedziała coś więcej? - MA zamiar sprzedać samochód.
- Będzie jej potrzebny jeszcze dzisiaj. Proszę go wymyć i zatankować. - Podał mi
kopertę; schowałem ją do kieszeni. - To pieniądze na benzynę - powiedział. - Umyj
pan teraz wóz i zdejm pan kombinezon. To jej się nie będzie podobać.
- Myśli pan, że ona przyjdzie tak szybko?
- Pewnie jest już w drodze. Będzie pana błagać o przebaczenie za wczorajszy
dzień.
- To nie w jej stylu.
- Mimo to będzie pana błagać - rzekł Samsonow. - Przebacz pan jej.
- Pan niepotrzebnie taszczy ze sobą tę walizkę. Pan nigdzie nie wyjeżdża i nie ma
pan żadnych interesów do załatwienia. Ale jeśli pan już tyle rzeczy potrafi
przewidzieć, powinien pan wiedzieć, że w niczym pan nie umie nam przeszkodzić.
Ani jej, ani mnie.
- Myśl, że ja tu jestem, będzie dla niej przykra. Proszę jej powiedzieć, że
wyjechałem.
- Powiem jej. To zresztą bez znaczenia. Ta kobieta jest obłąkana i nic może
sprawić jej przykrości. I jeszcze jedno: chciałbym pojechać a dzień do Warszawy.
Czy mogę wziąć ten samochód?
- Pan chce mnie zostawić? - zapytał Samsonow. Jego twarz drgnęła. - Nie. Chcę
pojechać tylko na jeden dzień i wrócić.
- Dobrze. Do widzenia.
- 1 jeszcze jedno. Pan powinien zamieścić w gazecie ogłoszenie następującej
treści: „Wszystkie ciosy życia przyjmuję z szyderczym uśmiechem. Samsonow."
Mogę to panu załatwić.
Samsonow zatrzymał się. Wiedziałem, że tak zrobi, większość ludzi idzie w
kierunku drzwi, po czym zatrzymują się nagle i odwracają.
- Panu się naprawdę zdaje, że jest pan lepszy ode mnie? zapytał. - Przecież pan
również wie o wszystkim, co się dzieje dokoła, a mimo to śpi pan, je pan i na pewno
chciałby pan mieć jakąś małą słodką kobietkę i być z nią szczęśliwy, prawda?
- Nic. Wszyscy marzą o szczęściu. To wystarczający powód dla mnie, aby
trzymać się od tego z daleka - powiedziałem. Ale ma pan rację. Dziś nic ma gorszych
ani lepszych. A świętych tak czy owak zawsze wszyscy uważali za wariatów.
Poszedłem do swego pokoju; umyłem się i zdjąłem kombinezon. Nie usłyszałem
pukania do drzwi, a kiedy odwróciłem się, ona patrzyła na mnie z uśmiechem, o
którym zapewne myślała, iż jest żartobliwy. To nie jej wina, iż nie mogła widzieć w
tej chwili własnej twarzy.
- Dzień dobry - powiedziałem. - Niech pani usiądzie na tym krześle. Muszę umyć
ręce benzyną. Zaraz poprawię pani włosy.
- Pan wiedział, że ja przyjdę? - Nie.
Znów się uśmiechnęła. - Pan nie umie kłamać.
- TO nie moja wina.
- Przykro mi, że uniosłam się wczoraj. Pan to chyba rozumie. - Ja już wiele rzeczy
rozumiem. Nie rozumiem jeszcze tylko Samsonowa. Ale i w tym nit ma nic
szczególnego.
- Nic - powiedziała. - O Samsonowie powiem panu sama. Może już dzisiaj.
- Proszę nic mówić. To za wcześnie.
- Samsonow na pewno wyjechał, prawda?
- Miał do załatwienia sprawy nic cierpiące zwłoki. Pani to powinna rozumieć.
Podszedłem do niej i chciałem poprawić jej włosy, ale odsunęła moją rękę.
- Przepraszam - powiedziałem. - To na pewno nic stało się tutaj.
- Pomysł Samsonowa jest dobry' - powiedziała. - Ale dużo dobrych pomysłów nit
udaje się później.
- To tak jak z pisaniem - powiedziałem. - Na początku jest pomysł i wtedy
wszystko jest świetne. Potem zarzyna się pism i wtedy jest już gorzej. A kiedy
człowiek wreszcie skończy, widzi się tylko zmarnowany pomysł i nic więcej.
- I co się wtedy robi?
- Przychodzi czas wstydu. Niektórzy piją, inni zamykają się w domu. Każdy się
dręczy na SWÓJ sposób. A potem przychodzi nowy pomysł i znów zaczyna się
zabawa od początku.
- Z takim samym końcem?
- Przeważnie. Miernoty Pocieszają się szybciej. - Samsonow nic jest miernotą.
- l ja tak myśl. Alt teraz jest jego najpiękniejszy czas. Teraz jest pewny, że uda mu
się wszystko, Oczywiście nie uda mu się nic. Tylko on o tym jeszcze nic nit wir.
Chce pani herbaty?
- Proszę - powiedziała, a kiedy' wróciłem z herbatą, zapytała mnie: - Dlaczego pan
chciał zostać aktorem?
- Mówiłem pani już o tym. Chciałem schować się przed ludźmi. Czy major
Rackmann nie pragnął tego samego?
- Miał kiepskie życie - powiedziała. - Nie myślę, aby mu ktoś powiedział coś
dobrego.
- I pani także nic? - Nie umiałam.
- Kiedy go skazano?
- W czterdziestym dziewiątym roku.
- Oczywiście skazano go za szpiegostwo na rzecz obcego mocarstwa? .
- Tak.
Dostała pani zawiadomienie o wykonaniu wyroku?
- Nie. To niczego nit dowodzi. Czasem przysyłają w parę lat później. Znam kilka
takich wypadków.
- Tak.
- Czy on to właśnie odrzucił prośbę o łaskę? - Tak.
- Głupio.
- Bez znaczenia. Zabiliby go i tak. Odstawiła szklankę i wstała.
- Chciałbym wziąć samochód pani na jeden dzień - powiedziałem. - Chcę pojechać
do Warszawy i wrócić. Dobrze?
- To jest teraz pański samochód - powiedziała. - Czy możemy spotkać się na
moście Grunwaldzkim dziś o siódmej wieczór?
-Dobrze.
- Proszę wziąć ze sobą samochód.
- Na moście nie wolno mi parkować.
- Przyjdę punktualnie - powiedziała i wyciągnęła do mnie rękę. , - Nie żegnajmy
się - powiedziałem. - Lepiej się witać niż
żegnać. On przecież na pewno tak mówił. Słyszałem, że piloci są przesądni.
Staliśmy naprzeciw siebie i było bardzo gorąco; I widziałem małe kropelki potu na
jej twarzy, lecz nie szpeciło jej to i uśmiechnąłem się do niej raz jeszcze,
pomyślawszy o tej dziewczynie, którą spotkałem wczoraj, w dniu. w którym
przeszedłem wzgórze.
- Przykro mi, że nie potrafię pani kochać - powiedziałem. - Mnie także przykro. I
ja nie umiem pana kochać.
- Spotykałem już różnych ludzi. Było wśród nich wielu dziwnych. Ale nie
spotkałem jeszcze nikogo, kto chciałby zabawić się w Pana Boga. No cóż, niechaj
nam Pan Bóg dopomaga przy wieczerzy. Powiadają przecież, że sowa jest córką
młynarza.
- Piekarza.
- Oczywiście, piekarza. O siódmej będę na panią czekać. Weronika odeszła, a ja
patrzyłem jeszcze przez chwilę za jej białą sukienką i pomyślałem sobie, że wszystko
to szybko zapomnę, lecz nie zapomnę tej jej białej sukienki brudnej wczoraj od błota.
I o tych wszystkich dzieciach myślałem, biegnących za nią z wrzaskiem i śmiechem,
kiedy szła sama poprzez miasto, który zadręczyła głupotą.
O szóstej zamknąłem garaż, a o siódmej byłem punktualnie na moście
Grunwaldzkim; spojrzałem na swój zegarek i w tej samej chwili rozległ się dźwięk
dzwonów. Stałem przez chwilę obok samochodu
, rozglądając się za nią, a potem otworzyłem maskę i wziąłem do ręki śrubokręt.
W% minutę później podjechał do mnie milicjant.
- Nie wiecie, że na moście nic wolno parkować? - Silnik się zagrzał -
powiedziałem.
- Żeby was tu nic buło - powiedział. Kopnął rozrusznik swego motocykla i
odjechał. Zobaczyłem Weronikę; jechała na damskim rowerze. Musiała widzieć mnie
z daleka, bo tylko jeden Samochód stał na moście; jej własny. Widziałem, że jedzie
dobrze; a mimo to wpadła z rozmachem na bok samochodu zarysowując lewe drzwi
pedałem swego roweru.
- Zarysowała pani mój samochód - powiedziałem. - Mając w dodatku do
dyspozycji całą szerokość mostu.
- Pan powinien wiedzieć, że na moście nie wolno parkować. - Wcale nic parkuję.
Musiałem poprawić coś w silniku. Proszę do norie nic mówić podniesionym tonem.
- Nie widziałam pańskiego samochodu. Myślałam o czym innym.
- ,Jadąc na rowerze najlepiej myśleć o tym, co się widzi przed sobą. A teraz
pojedziemy do najbliższego garażu i tam powiedzą nam, ile będzie kosztować lakier.
A pani będzie tak uprzejma i zapłaci.
- Nic nie zapłacę. Panu nie wolno parkować na moście. Wyszarpnąłem jej rower z
ręki.
- Wobec tego poczekamy na milicjanta.
Staliśmy naprzeciwko siebie; w tej chwili zapaliła się latarnia i światło rzuciło
nasze cienie poprzez most. Patrzyłem na jej twarz i nie wiedziałem, co robić dalej.
Ona patrzyła na swój rower; był zupełnie nowy; kupiła go dziś po południu; na ramie
nalepiona była kartka z ceną. Wtedy zrozumiałem; wyciągnąłem rękę i wysunąłem
spod chustki pasmo jej włosów; tak, aby opadło na twarz.
- Tak jest lepiej - powiedziałem - chciałem zobaczyć, jak pani wyglądać będzie z
tym cienkim skrzydełkiem na twarzy. Pani powinna się źle czesać. Nikt pani nie
powiedział tego, prawda? - Nie.
Otworzyłem delikatnie jej dłonie zaciśnięte na ramie roweru; uniosłem go wysoko
ponad głową i przerzuciłem poprzez poręcz mostu. Widziałem rozbiegające się kręgi;
potem woda ucichła. - Dlaczego pan to zrobił?
- A po cóż nam rower - powiedziałem wskazując ręką na samochód. - Mamy
przecież ten wóz.
- Jest pański.
- Od tej chwili będzie nasz. Proszę, niech pani siada. Odwiozę panią do domu.
Wsiadła.
- Nie jadę wcale do domu - powiedziała. - Odwiozę panią, dokąd pani chce.
- Proszę jechać na ulicę Nożowniczą. - Dobrze. Jak pani na imię?
- Weronika.
- Nazywam się Rackmann. Edward Rackmann - powiedziałem. - Może pojedziemy
napić się czegoś?
Wyciągnąłem ze schowka rękawiczki i wciągnąłem je na dłonie. - Dlaczego pan
nosi rękawiczki? - zapytała Weronika. Przecież jest ciepło?
- Lubię prowadzić w rękawiczkach. - To pretensjonalne.
- Nie Test to wcale takie głupie. W rękawiczkach trzyma się silniej kierownicę.
- Niech pan je zdejmie.
Zdjąłem rękawiczki i włożyłem je do schowka.
- Pojedziemy napić się czegoś?
- Nie. Pojedziemy na Nożowniczą. Mój narzeczony czeka na mnie.
- Świetnie - powiedziałem. - Pojedziemy na Nożowniczą, a potem pójdziemy
napić się czegoś.
- Przecież powiedziałam panu, że mam tam narzeczonego. - Właśnie po to tam
jedziemy. Powiedzieć mu, że od tej chwili nic jest pani jego narzeczoną, a potem
pójdziemy się upić.
- Pan podejmuje szybkie decyzje.
- W mojej sytuacji, muszę. Jestem myśliwcem. Majorom. A poza tym nie mam
czasu być czarujący. Wszyscy moi koledzy już siedzą czekając na krawat.
Obróciła się ku mnie.
- Pan był w Anglii w czasie wojny? - Tak.
- To zabawne.
- Rozmaicie można myśleć o wojnie.
- Mój narzeczony jest także lotnikiem. Inżynierem lotnikiem. - 'Zaraz będziemy
na Nożowniczej - powiedziałem.
- Mój narzeczony przeprowadzi z panem długą serdeczną rozmowę na temat mego
roweru.
- Będziemy mówić krótko.
- Nie lubię tej oficerskiej pozy.
- Powiedziałem już pani; nic mam czasu, aby być czarującym. Nie wierzę, aby
commies zapomnieli o mnie. Pozerem też nic jestem. Bywam tylko przesadnie
bezczelny jak każdy nieśmiały człowiek. Który numer?
- Nożownicza dwa. Zatrzymałem wóz przed domem.
- Proszę tu poczekać - powiedziałem. - Nie będę nawet wchodził na piętro. Jest
ciepło, wszystkie okna są otwarte. Usłyszy mnie.
Nie odchodziłem jeszcze; wziąłem w dwa palce pasmo jej włosów i bawiłem się
nimi.
- Pan bardzo staro wygląda, majorze - powiedziała Weronika. - Wiem. Proszę
wysiąść i iść tam do niego.
- Panu zabrakło odwagi?
- Nie będziemy ze sobą długo - powiedziałem. - Nie chcę, aby mnie ktoś pamiętał
i płakał za nucą. Lepiej niech pani idzie do niego.
Nie powiedziała niczego; wzruszyłem ramionami i przeszedłszy przez bramę
wszedłem na podwórko. Okna domu były ciemne; z wyjątkiem dwóch oświetlonych.
- Samsonow - powiedziałem głośno. - Nie czekaj na Weronikę. Nie przyjdzie do
ciebie ani dziś, ani jutro. Przykro mi, ale tak jest.
Stałem oparty o ciepłą ścianę domu i czekałem. W chwilę później dojrzałem bladą
twarz Samsonowa.
- Przykro mi - powiedziałem. - To ja, Rackmann. - Czy wiesz, co ciebie czeka? -
zapytał Samsonow. - Wiem. La późno, aby to zmienić.
- Nie możesz jej wziąć ze sobą tam, gdzie idziesz - powiedział Samsonow. - Czy
ona o tym wie?
- Powiedziałem jej o tym.
Samsonow nic odpowiadał; patrzałem z dołu na twarz jego majaczącą w
teatralnym kręgu lampy.
- Przykro mi - powiedziałem. - To wszystko, co umiem powiedzieć.
- I dlaczego mnie to spotkało? - zawołał nagle Samsonow. - A dlaczego nucie
spotka to, co ma norie spotkać? - powiedziałem. - W tym miejscu krąg się zamyka.
- A ona będzie teraz wlec się za tobą, prawda? „Choćbym też chodził w dolinie
śmierci, nie będę się bał złego, albowiem tyś ze mną laska twoja i kij twój, te mnie
cieszą..." Po to ci jest potrzebna, prawda?
- Myśl o tym, jak tylko chcesz - powiedziałem. Podwórzem poszedłem ku bramie;
światło na górze zgasło.
Poszedłem do samochodu; wsiadłem i powiedziałem do niej: - Teraz pojedziemy
gdzieś potańczyć?
- Nie przypuszczałam, że umie pan raczyć - powiedziała Weronika. - Wygląda
pan tak niezgrabnie.
- Oczywiście, źle się wyraziłem. Nie umiem tańczyć. Uczono mnie co prawda, ale
nie nauczyłem się nigdy. Zagadka życia. - Za to dobrze pan jeździ. Jak długo pan ma
ten samochód? - Krótko. Nic jest nowy, ale w zupełnie dobrym stanie.
- Czy w Anglii trudno było panu jeździć po lewej stronie? - Nie. Ja i tak jeżdżę
zawsze pijany. Nie widzę doprawdy wielkiej różnicy.
Dojechaliśmy na miejsce, a była to mała restauracja nad Odrą
i przypuszczam, iż był tam niegdyś Klub Wioślarski. Usiedliśmy przy stoliku
obok wody, w której odbijały się już gwiazdy, a ja poprosiłem kelnera o wódkę.
- Słyszy pani? - Co?
- To granie? - Kto gra?
- Jak się nazywają te zielone zwierzęta, co grają na skrzypkach i skaczą wysoko?
- Polne koniki - powiedziała i uśmiechnęła się. - Jak można zapomnieć, że zwierzę
ze skrzypkami jest polnym konikiem, panie majorze?
- Przecież nie było mnie tu tyle lat - powiedziałem. - I dużo się mówiło po
angielsku. Nic rozmawialiśmy wtedy o polnych konikach. Proszę, niech pani nie
poprawia włosów.
- Zawsze myślałam, że ludzie z dala od kraju myślą właśnie o takich rzeczach, o
których opowiadano im w dzieciństwie powiedziała Weronika. - O tych wszystkich
bajkach o rycerzach i zwierzętach... Czy ja wiem? O wąskich ulicach, po których
straszno chodzić. Czy nie było tak?
- Tak było - powiedziałem. - Powiem pani, o czym ja myślałem. ,Jako dziecko
chodziłem do szkoły taką ulicą, gdzie był wąski parkan o długości może stu metrów.
Latami chodziłem tą ulicą i nigdy nie przyszło mi na myśl, co kryje się za tym
parkanem. Potem dorosłem i zapomniałem. Dopiero w czasie wojny przypomniałem
sobie o tym i zacząłem myśleć co, na Boga, mogło by za tym płotem? Myślałem o
tym w dzień i w noc, i myślałem często, iż zginę i nigdy się nie dowiem. I to było dla
mnie straszne.
Umilkłem, było teraz cicho; brzegiem rzeki szedł jakiś stary człowiek w
podkasanych spodniach, niosąc dwa puste wiadra. - Niedobry dla nas znak -
powiedziała Weronika. - Puste wiadra przynoszą nieszczęście.
- Krótko będziemy razem - powiedziałem. - Nie będzie na to czasu.
- I co było dalej?
- Po powrocie do kraju wróciłem najpierw do Warszawy. I oczywiście pobiegłem
na tę ulicę, aby zobaczyć, co było za tym płotem.
- I co tam było?
- Pusty plac.. Nigdy nie było tam niczego.
Kelner przyniósł wódkę. Nalałem; uniosłem swej kieliszek i ona także uniosła.
Ręka jej drżała i para kropel upadło na obrus. - 'Ty się boisz - powiedziałem. -
Przecież jestem przy' tobie. I zostanę przy tobie.
Wypiła wódkę, ale wciąż jeszcze nie odstawiała kieliszka. Patrzyła na norie;
wyjąłem kieliszek z jej dłoni i postawiłem na stole. - Ty nie wiesz, jak to jest z tymi,
co wracają z Zachodu
powiedziała. - Pewnego dnia commies przychodzą po nich i nigdy nie wracają.
- "Tak jest na całym świecie - powiedziałem. - Jeśli mężczyzna idzie na wojnę, to
nigdy już nie wraca. Może zresztą nie przyjdą po ranie.
- Każdy z tych, którzy nie wrócili do domu, myślał tak sarno. - Najlepiej nic myśl
o tym.
- Dlaczego musiałam ciebie spotkać?
- To śmieszne pytanie. Każda kobieta w tym mieście mogłaby mnie o to samo
spytać. Jestem niewinny.
- Nie mów, że jesteś niewinny - powiedziała Weronika. To nic nie znaczy. "teraz
mówisz to ty, a potem powiedzą to ci ludzie, którzy cię zabiorą. A potem na ich
miejsce przyjdą jeszcze inni i powiedzą to samo. Jeśli powiesz jednym, że jesteś
niewinny, stajesz się winnym wobec innych. Nikt nie jest niewinnym wobec
wszystkich.
- Dobrze, że o tym wiesz - powiedziałem. Znów wyciągnąłem ku niej rękę i
pochyliła głowę, a ciężkie jej włosy opadły. Oczywiście, że pewnego dnia przyjdą i
po omie. Jeśli chcesz, to zawiozę cię do domu, a potem pójdę do twego narzeczonego
i powiem mu, że to był tylko głupi żart. 1 oczywiście odkupię ci rower. Wstań i
odejdź.
Nic poruszyła się; patrzyła na mnie, ale jej ręce nie drżały jak przed chwilą.
- Dlaczego jesteś taka spokojna? - gestem zdecydowana.
- Tu nie ty będziesz decydować i nie ja. Niczego nie możemy uczynić, aby sobie
dopomóc. Nie wiem, dlaczego wybrałem sobie ten zawód, ale tak się już stało. Ja
zabijałem innych, a pewnego dnia oni przyjdą i zabiją mnie.
- Ale do tego dnia zostaniemy razem.
Wypiła; ja także wypiłem swój kieliszek i nalałem znowu. - Dlaczego masz starą
twarz? - zapytała.
- Nie wiem. Wielu ludzi pytało mnie o to i nigdy nie potrafiłem odpowiedzieć.
- Piłeś dużo?
- W Anglii piłem dużo. Wszyscy pili. Podobno łatwiej się umiera. Tak mówią.
- Ale ty będziesz trzeźwy - powiedziała. - To nie to samo, kiedy w nocy wolno ci
pić w kantynie, a rano zginąć. Będziesz trzeźwy przez wiele miesięcy. I na końcu też
będziesz trzeźwy.
- Ale za to już po wszystkim nie będę miał katza. To już coś jest.
- Nie chcę mieć z tobą dziecka - powiedziała. - Musiałoby być podobne do ciebie,
a ja musiałabym patrzyć, lak rośnie, i myśleć o tobie.
- Nie chcesz mnie pamiętać?
- Nie. ,Jeśli cię zabiorą, będę się starała nie myśleć więcej o tobie.
- Krótko będziemy razem - powtórzyłem. - Może zdarzyć się i tak, że nie będziesz
mogła czasu mule zapamiętać.
- Jeśli oni rzeczywiście mają przyjść po ciebie, to dobrze, aby przyszli jak
najprędzej.
- Oni mają czas - powiedziałem. - Rzecz w tym, że my go nie mamy. Nie mówmy
już o tym.
- Teraz? Jest godzina jedenasta.
- Chciałabym się wykąpać - powiedziała Weronika. - Zapłać i chodźmy. Znam
tutaj takie jedno miejsce. Dużo piasku, płytka woda i na pewno nikogo nie będzie.
- Dobrze - powiedziałem. - ,Jedźmy się kąpać. Zapłaciłem i wyszliśmy. Szedłem z
nią brzegiem rzeki i wydawało mi się, iż słyszałem, jak rzeka oddychała, a gdzieś
przed nami szedł ten człowiek niosący dwa wiadra i słyszałem również ich cichy
brzęk; a potem z miasta przypłynął ciężki jęk dzwonów i nie słyszałem już ani rzeki,
ani kroków starego.
- To tutaj - powiedziała Weronika.
- Chyba nie wejdę do wody. Nie mam kąpielówek. - Ja też nie mam kostiumu. Ale
jest ciepło.
Zdjęliśmy nasze ubrania i wypłynęliśmy na środek rzeki, a potem chcieliśmy
wrócić, ;tle prąd zniósł nas o kilkadziesiąt metrów i leżeliśmy obok siebie zmęczeni i
mokrzy, i byłe mi zimno, więc ona położyła się na mnie.
- Nie jest ci chłodno?
- ,Już teraz nie -- powiedziałem. - ,Jesteś taki szczupły.
- Teraz nie czuję już chłodu.
Dlaczego oni tam każą rozbierać się ludziom? - zapytała. - Mają głupie pomysły.
Nagi człowiek zawsze wstydzi się ubranych. Pewnie o to im chodzi.
- I mnie nie będzie wtedy - powiedziała. - I nie będę mogła się położyć na tobie,
aby cię o chronić przed zimnem i przed wstydem. W będziesz trząsł się z zimna, a
oni będą się śmiać. Czy będziesz wtedy pamiętać, że położyłam się na tobie i że było
ciepło? .
- Tak - powiedziałem. -- Będę pamiętać.
- Teraz ty połóż się na mnie - powiedziała. - .Jeśli to już wszystko ma .się stać, to
niech to stanie się teraz i tak. Chcę widzieć gwiazdy i te drzewa po drugiej stronie
rzeki, kiedy odwrócę głowę. I czuć ziemię pod sobą, a nie jakiś skrzeczący tapczan
czy łóżko. Twardą i ciepłą ziemię.
Wzięła liść, który zerwała uprzednio, i trzymała go w ustach, a potem leżałem
koło niej i całowałem jej usta gorzkie od zieleni, i paląc papierosa patrzyłem na
chwiejące się po drugiej stronie rzeki srebrne teraz trzciny.
- Jeśli cię zabiorą, to przyjdę tu jeszcze kiedyś z innym mężczyzną - powiedziała. -
Na to samo miejsce. I będę z nim robić to samo, co z tobą. Pamiętaj, że ja ci o tym
powiedziałam.
Powiedziałaś przecież, że' nie chcesz mnie pamiętać.
- Myślałam, że mi się uda. Ale teraz już wiem, że nie uda mi się nic. Muszę cię
pamiętać. Więc przyjdę tutaj z innym człowiekiem, na tę samą twardą i ciepłą ziemię,
i będę z nim robić to canto, co z tobą. I będę tak samo gorąca i mokra. Czy jestem
bardzo mokra?
-Dotknij mojego brzucha. - Widzisz tę wodę?
- Cały czas patrzę na nią. - I o czym myślisz teraz?
- O tym, że jesteś gorąca i mokra jak rzeka.
- I będziesz o tym pamiętać, że ja tu przyjdę?
- Tak - powiedziałem. - I o tym także będę pamiętać. Będę myśleć o twoim
brzuchu, o tej rzece i o tym, że ziemia była gorąca i twarda. I będę także pamiętać, że
robiąc to z innym mężczyzną myślisz o mnie.
- Będę mu mówić te same słowa. - Nie mówiłaś ich wiele.
- Mój Boże, nie znam ich wiele. Powiem mu, że go czuję i że nie mogę uciec, bo
ziemia jest twarda i nie da się oszukać jak jakiś cholerny tapczan. 1 będę robiła
wszystko; aby przychodził, a kiedy się zmęczy, będę go budzić. Czy będziesz o tym
myśleć?
- Jeśli jeszcze w ogóle będę mógł myśleć - powiedziałem. - Więc tam nie było
nic? Tam, za tym płotem?
- Nie, Weroniko - powiedziałem. - Tam nie było niczego. Po prostu pusty plac.
Dlatego nic możesz zostać sama, kiedy mnie nic będzie. Pamięć jest głupstwem jak
każda idea. Człowieka można tylko pamiętać poprzez innych ludzi.
I w milczeniu wróciliśmy do domu.
Po całonocnej jeździe przyjechałem do Warszawy i poszedłem do szpitala, w
którym zmarli Jan i Barbara; poprosiłem o odpis ich aktu zgonu stwierdzający, iż
przyczyną śmierci był gaz; poszedłem z tym do znajomego lekarza i pokazałem mu
to.
- Potrzebuję od ciebie świadectwa - powiedziałem. - Oni się ostudzili w maju; daj
mi obdukcję datowaną w kwietniu, że ta kobieta nie mogła mieć już dzieci. Powód -
źle przeprowadzony zabieg przerwania ciąży.
- Po co ci to jest potrzebne?
- Tysiąc złotych - powiedziałem. - Ona nie zapłaciłaby ci więcej. . Napisał i podał
mi to; schowałem świadectwo i dałem mu tysiąc złotych.
- Dlaczego ta kobieta się zabiła? - zapytał.
- To proste -- powiedziałem. - Nie chciała żyć z takimi ludźmi jak ty. Do
widzenia.
Napiłem się kawy i pojechałem z powrotem do Wrocławia, i myślałem o niej i o
jej mężu, i myślałem, dlaczego się zabili. Wielu ludzi, których znałem, zabiło się;
zabita się moja stryjeczna siostra, gdyż nie chciała po prostu żyć z nami; i napisała to
nam w liście, który znaleziono przy niej. I jedna z moich kuzynek zabiła się także; i
także to samo napisała w swoim liście, jakby to rzeczywiście było potrzebne i
jakbyśmy tego nie byli w stanie pojąć bez jej listu, który przykryła nie wiadomo
dlaczego szklanym talerzem. Obie były ładne i młode, i po prostu nie chciały zostać
z nami i patrzyć na to, co dzieje się z tym krajem.
W połowie drogi przystanąłem; kupiłem benzyny, znów napiłem się kawy i jadąc
myślałem o tym dniu, kiedy przyszedłem do Barbary i w którym się to wszystko
zaczęło; a potem już nic chciało mi się o tym myśleć i patrzyłem na słońce, i na coraz
dłuższe cienie drzew; na ludzi pracujących w polu; i wymijałem wozy ze zbożem; a
potem przyszedł wieczór i droga pełna była pijanych chłopów, i musiałem zwolnić i
jechać uważnie; ale i tak przed samym Wrocławiem wpakował mi się pijany chłop
pod maskę samochodu; następnego dnia była niedziela, a chłopi wiedzieli, jak nie
marnować czasu.
Z poczty zadzwoniłem do doktora.
- Pani Rackmann jest gotowa sprzedać ten samochód - powiedziałem. - Mogę
przyjść do pana teraz?
- Oczywiście. Czy ma pan jej pełnomocnictwo? - Jasne.
- Będę czekać na pana.
Pojechałem do garażu; ogoliłem się i włożyłem czystą koszulę. Po nie przespanej
znów nocy bolała mnie głowa i musiałem wziąć dwa proszki. Poszedłem potem do
doktora i musiałem chwilę czekać w poczekalni; a potem on wyszedł i powitał mnie
uśmiechem, i przeszliśmy do gabinetu.
- Czy to upoważnienie jest potwierdzone rejentalnie? - Nie - powiedziałem.
- Czym więc mogę panu służyć? Czyżby pani Rackmann rozmyśliła się?
- O tym nie mogę wiedzieć - powiedziałem. - Nigdy jej nie pytałem o to. Przed
paroma dniami spotkaliśmy się w restauracji i uprzedziłem pana, że przyjdę po
pieniądze.
- Dzisiaj me jest pierwszego kwietnia, przyjacielu.
- Dzisiaj jest trzynastego września. Trzynastka nie dla wszystkich jest szczęśliwa.
- Dla pana na pewno nie będzie - powiedział; podszedł do drzwi i zamknął je na
klucz; klucz wsadził do kieszeni. - Teraz proszę się zachowywać spokojnie -
powiedział. - Jako student boksowałem w wadze półciężkiej. Czasem i teraz trenuję.
Tak, dla zabawy.
- Słusznie pan robi. Nigdy nie wiadomo, na co się to może przydać.
- Cieszy mnie, że pan tak myśli.
- Ze mną nie będzie pan miał kłopotów - powiedziałem. Jestem niezgrabny.
Umiem się bić, ale po chamsku.
Doktór wziął słuchawkę i począł nakręcać jakiś numer; przysunął sobie ołówek i
notatnik. Czekaliśmy chwilę.
- Proszę o numer Komendy Głównej Milicji - powiedział: zapisał numer na kartce
i powiedział: - Dziękuję. - Odłożył słuchawkę i zapytał: - Poda pan mi swoje
nazwisko teraz, czy dopiero jak tu przyjadą?
- Teraz - powiedziałem; wyciągnąłem z kieszeni dowód osobisty i podałem mu.
- Świetnie, że się tak rozumiemy. Dostanie pan za to coś ode mnie. Czy pan pali?
- Niestety.
Otworzył szufladę biurka i wyjął stamtąd karton papierosów. Podał mi, a ja
przyjąłem.
- Czterysta sztuk - powiedział. - Na pierwszy okres panu wystarczy. Potem pan
będzie niestety musiał odzwyczaić się od palenia.
- Słyszałem, że to bardzo trudno.
- Ma pan chyba kogoś z rodziny, kto panu podrzuci paczkę tytoniu od czasu do
czasu?
- Nie utrzymuję stosunków z rodziną - powiedziałem. Pan rozumie: różnice
światopoglądów, różnice charakterów. W każdym razie dziękuję za papierosy. To
zabawne, że palimy tę samą markę.
- Będzie pan miał dość czasu, aby przemyśleć ten zbieg okoliczności, który wydaje
się panu tak szczególny - powiedział. Znów ujął słuchawkę i nakręcił numer. - Zajęty
- powiedział.
- Panie doktorze - powiedziałem. - Interesuje mnie jedna sprawa: jakie jest
stanowisko współczesnej psychiatrii, jeśli chodzi o rozwód?
- Nie zawsze pozytywne. Psychiatrzy zachodni uważają że rozwód nie rozwiązuje
podstawowych zagadnień, ponieważ ludzie wciąż szukają tych samych ludzi. Pewien
określony typ kobiety szuka określonego typu mężczyzny i vice versa.
- Tak myślałem - rzekłem. - Myślałem o pewnej sprawie, która wydawała mi się
sentymentalna, ale teraz rozumiem to lepiej. Numer wciąż zajęty?
- Tak.
- Zechce pan i ode mnie przyjąć prezent - powiedziałem. Wyjąłem z portfelu
świadectwo śmierci Barbary i podałem mu. Przeczytał i roześmiał się.
- Nigdy nie miałem pacjentki o tym nazwisku - powiedział. - Bo też pańskie
pacjentki rzadko podają swoje prawdziwe nazwiska - rzekłem. - Niektóre się
wstydzą, niektóre mają narzeczonych. A niektóre nie chcą obarczać pana
odpowiedzialnością. Tak jak ta biedna mała. Jej mąż siedział w więzieniu, a ona...
dalej pan już sam rozumie. Ale mam dla pana również i inny prezent.
Podałem mu obdukcję lekarską stwierdzającą, że Barbara nie może zostać matką.
- Pozwoli pan skorzystać z telefonu? - zapytałem. - Przysunąłem sobie telefon i
nakręciłem numer informacji. - Proszę o numer Prokuratury Wojewódzkiej -
powiedziałem. Podano mi numer i zapisałem go. - Pan wie, że ja jestem siostrzeńcem
Wuja Józefa - powiedziałem. - Mogę go panu polecić. Znakomity karniak.
Dzwoniąc do policji nie domyślał się pan o najprostszym takcie: pan nie-ma ani
jednego świadka na fakt szantażu, a ja panu znajdę stu świadków na fakt, że pan jest
entuzjastą idei Malthusa. Niestety, nie z idealizmu.
- Dotychczas zawsze myślałem, że ludzie dzielą się na dwie kategorie -
powiedział.
- Mianowicie?
- Owce. To pierwsza. Druga - wilki.
- Istnieje również trzecia kategoria. Dziwne, że pan o tym nie pomyślał.
- A więc?
- Szakale. Tych jest najwięcej. I powiem panu, dlaczego: to jest właśnie ta
konieczność historyczna, o której pan mnie informował. Pamięta pan o tym, jak
powiedziałem panu, że major Rackmann został niesłusznie skazany na śmierć? Pan
mi odpowiedział, iż nie widzi pan podstaw, aby wątpić w praworządność.
Proszę, niech pan dzwoni po policję, a każdy z nas powie, co wie. A
praworządność będzie już wiedziała, co z nami zrobić.
- Ile pan chce? - Kasę.
- Jaką mam pewność, że nie przyjdzie pan tu po raz drugi? - Pański charakter
stwarza tę pewność. I mój także. Jestem tchórzem. Wiem, że zabiłby mnie pan nie
myśląc o tym, co pan robi. Wiem, jak pan korba pieniądze i jak bardzo pan
ryzykował. - Schowałem pieniądze do kieszeni; podszedłem do okna i odsunąłem
firankę. - Proszę, niech pan popatrzy na ten samochód powiedziałem. - Zanim uzbiera
pan znowu tyle forsy, ten samochód stanie się wrakiem. Ręczę za to. Sam nim jeżdżę.
- I po cóż panu te pieniądze? Jakiś mały interesik, prawda? - Nie - powiedziałem.
- Nie wyglądam chyba na człowieka, który potrafi robić pieniądze? I co do tego
muszę pana rozczarować. Przepuszczę te pieniądze w najgłupszy sposób. I będę przy
tym myślał, jak cholernie pan ryzykował. - Wyjąłem z paczki pieniędzy jeden tysiąc i
położyłem go na stole. - To na dzisiejszy wieczór - powiedziałem. - Żeby pan miał
się za co upić.
- Czy pan ma broń? - zapytał.
- V to się zawsze mogę postarać. Zwłaszcza teraz, kiedy mam pieniądze.
- Myśli pan czasami o samobójstwie?
- To jest jedyny problem, jaki może mieć uczciwy człowiek w dzisiejszych
czasach.
- Niech pan o tym nie myśli - powiedział. - Tak czy owak sznur czeka gdzieś na
pana.
Wyszedłem; zszedłem już o piętro niżej i zawróciłem z powrotem, i znów
zadzwoniłem do jego drzwi.
- Pan ofiarował mi karton papierosów - powiedziałem. Żegnając się z panem
zapomniałem je zabrać. Leżą na biurku po lewej stronie. Obok pańskiego telefonu...
Poszedłem przed siebie; samochód zostawiłem przed jego domem i postanowiłem
zabrać go po jakimś czasie. Wróciłem do garażu; nastawiłem budzik na dziewiątą i
zasypiając myślałem o tym, co zrobi dziś wieczór mój doktór. Być może upije się jak
kowal po wypłacie i wywoła awanturę tak, że na resztę nocy znajdzie przytulisko w
komisariacie. Rzeczywiście wyglądał jak były bokser o niezłym refleksie i dobrej
prawej; ale nie wierzyłem w to, że boksował w półciężkiej. Był zapewne niezły, lecz
najwyżej w półśredniej.
Samochód zostawiłem na całą noc i cały następny dzień przed oknem jego, a
wieczorem pojechałem na stację benzynową.
- Pełen bak - powiedziałem do sprzedającego.
- Znam ten samochód - powiedział. - To wóz pana majora. - Teraz jest mój.
- Naprawdę?
- Nie ja to wymyśliłem w tej chwili, aby uprzyjemnić panu ciepły, spokojny
wieczór.
- Dobry był gość z pana majora - powiedział. - Szybko jeździł i nie było miesiąca
bez wypadku. I lubił się bawić, a chodził zawsze tam. - I wskazał ręką na przeciwną
stronę ulicy. - Pan go znał?
- Nie. Mówili mi o nim. I co się z nim stało? - Ostudzili go.
- Ludzie go nic lubili - powiedział sprzedający. - Miał podobno nieprzyjemną
twarz. ,
- Pan mi to właśnie wyjaśnił - powiedziałem; przeszedłem przez ulico i wszedłem
do lokalu. Było tam jeszcze pusto; na stolikach leżały krzesła odwrócone do góry
nogami, a muzykanci przygotowywali się dopiero do wieczornych występów i
sprawdzali rozporki. Wróciłem do szatni i odnalazłem portiera.
- Życzy pan kupić papierosów? - zapytał. Dałem mu sto złotych.
- Przyjdę tu za jakieś dwa, trzy dni z jedną panią -- powiedziałem. - Jest u was
dobra orkiestra, nie? Nic zapomnij pan powiedzieć do norie „panie majorze". ,Jasne?
- Tak.
- Tak, panie majorze. - Tak, panie majorze.
Wsiadłem do samochodu i pojechałem na most Grunwaldzki, a Weronika czekała
tam już i jak zawsze, wjeżdżając na ten drewniany i cichy most, pomyślałem o niej, iż
wgląda jak drzewo; i nie umiałem o niej pomyśleć inaczej. Była smukła i jasna, i
giętka niby drzewo.
- Po co wzięłaś ze sobą walizkę? - zapytałem.
- Pojedziemy za miasto. Znam mały, dobry hotel. Przenocujemy tam. Tu nic
można spać w taki upał.
- Dawno nic było tak gorącego lata.
- Czy w Anglii nigdy nie bywa gorąco?
- Nie. Ale w tym, co opowiadają o mgle i o brzydkiej pogodzie, jest dużo
przesady. Bywają i tam piękne dni. Dokąd jedziemy?
Powiedziała mi; i znów, lak i pierwszego dnia, kiedy z nią jechałem
wśród zielonych drzew, pomyślałem sobie, iż dobrze by tu buło jechać za miesiąc
lub dwa, kiedy drzewa umierać będą pod złotem i szronem. I być może będzie tu
jeszcze trochę słonecznego
blasku w powietrzu jasnym i jak metal chłodnym.
- Skręć na prawo - powiedziała Weronika.
- To droga do miasta B. - powiedziałem. - Po co mamy tam jechać?
- Zobaczysz. Dlaczego jeździsz tak szybko? I dlaczego w tych cholernych
rękawiczkach. Wyglądasz jak gość z pisma ilustrowanego. Fotografia, a pod nią
podpis: Five o'clock - your time for Martini.
- To nie tak - powiedziałem. - Guiness is good for you. - To na Piccadilly Circus.
Czy możesz zdjąć te rękawiczki? - To naprawdę nic takie głupie, jakby się zdawało.
Kiedy rąbie ci guma i wozem rzuca w bok, lepiej możesz trzymać kierownicę. Czy
naprawdę uważasz, że wszystko, co ludzie wymyślili, uczynili to tylko dlatego, aby
cię osobiście obrazie?
- Zatrzymaj się - powiedziała.
Zatrzymałem się; wzięła swoją walizkę i przeszła na drugą stronę drogi. Usiadła
tam na białym kamieniu i wyciągnęła przed siebie swoje brązowe nogi.
- Zapomniałaś jeszcze rozczochrać sobie włosy - powiedziałem.
Potrząsnęła głową i ciemne skrzydełko spłynęło na jej twarz o dziwnym i
pięknym kolorze, jakby spływało na nią światło przez matową szybę.
- Guiness is good for you - powiedziała. - Nie masz racji.
- Guiness is good for you.
Więc co mam z nimi robić?
- Daj mi je.
- Najpierw wsiądź do samochodu.
- Najpierw dasz mi rękawiczki.
Rzuciłem, a ona złapała je w powietrzu. Drogą jechał śpiący chłop wozem
zaprzęgniętym w parę brunatnych koni o olbrzymich kopytach.
- Obudźcie się, gospodarzu! - krzyknęła Weronika i chłop wyprostował się nagle.
- Tu macie rękawiczki - powiedziała. - Bóg zapłać - rzekł chłop. - Chcecie jabłek?
- Macie dobre jabłka? - Dobre.
- Ale to nic to samo co przed wojną, prawda?
- Świta prawda - powiedział chłop. Dał nam kilka jabłek i odjechał, a Weronika
usiadła przy mnie i ruszyłem.
- Jestem pewna, że jak mnie nic będzie, to wyciągniesz skądś drugą parę
rękawiczek i będziesz dalej gościem z gazety - powiedziała.
- Schowam je dobrze przed tobą i nigdy ich nie znajdziesz. - Dlaczego przed
wojną wszystko było lepsze?
- Wszystko jest dobre pewnego dnia, jeśli się już dokładnie nic pamięta. To jest
właśnie ta mądrość starców, o której się uczyłaś w szkole.
- Wypowiedziałeś myśl otchłannie głęboką.
- Odpowiedź rodzi się wskutek zadanego pytania. - A kobiety?
- Kobiety rodzą się...
- Chodzi mi o to, czy kobiety, których się dokładnie nic pamięta, także wydają się
dobre.
- Nie wiem tego. Zbyt mało ich miałem i nigdy o nich nie myślę.
- A ta narzeczona twego kolegi? - Która?
- Narzeczona twojego kolegi, którą poznałeś na jej zaręczynach i uwiodłeś tej
samej nocy. O niej mi wczoraj mówiłeś.
- Nic pamiętam. Byłem trochę pijany. Opowiem ci wszystko dzisiaj wieczór.
- I o twoim dziadku opowiesz mi także? O tym, który był rosyjskim
pułkownikiem i zastrzelił swoją żon ę w noc poślubną, ponieważ nie była dziewicą.
- Będę o nim mówił przez cały wieczór - powiedziałem, a ona przytuliła się do
mnie I czułem zapach jej włosów, i czerstwy zapach zboża.
- To dobrze, że mnie nie musiałeś zabijać - powiedziała. - Nie myślałem, że tak
będzie. Jesteś już przecież dorosła.
Wszystkiego mogłem się spodziewać z wyjątkiem tej właśnie rzeczy.
- I ja nie myślałam, że to się stanie z kimś, kogo poznam pierwszego wieczora.
- Żałujesz tego?
- Niczego nie żałuję. - Jeszcze nie.
- Tak - powiedziała. - Jeszcze nie, ale i na to przyjdzie czas. Musimy żyć szybko.
Musimy wszystko przeżyć szybciej od innych. Miłość, gniew i te wszystkie rzeczy,
na które Inni mają tyle lat. Nawet ten twój samochód musimy zajeździć na śmierć.
Trzeba wszystko zrobić tak, żeby w dniu, w którym oni przyjdą, nie zostało nic.
Nic nie powiedziałem; jechaliśmy szybko, a droga biegła wśród tych drzew, o
których myśląc nie mogłem o niej myśleć.
- Gdyby całe życie można było sprowadzić do jednej godziny - powiedziała. - To
wszystko, na co inni mają trzydzieści czy dwadzieścia lat. Wszystko zmieścić w
jednej godzinie, aby potem nie zostało już niczego.
- Nawet smutku? - Nie.
- Wielu ludzi chyba pragnie tego - powiedziałem. - Nikt tego nie potrafi.
- Wszyscy przecież marnują czas. Każdy biegnie sam przez całą drogę i każdy się
spóźnia.
- A wszystko, co czeka na końcu, to ten pusty plac poza parkanem - powiedziała
Weronika. - Prawda?
- Trzeba tylko przejść przez tę furtkę i wtedy właśnie widzisz, że nie było tam
nigdy niczego - powiedziałem. - Tylko wtedy nie można już wrócić.
- Nie. Musimy tylko biec szybciej od innych. Ale i nasza droga jest krótsza. A
potem przyjdą oni.
- Ale to nie będzie pewnego dnia - powiedziała. - Oni zawsze przychodzą nocą.
- Ponieważ są głupcami i wierzą w to, że można jeszcze uciec. Ale nikt nie ucieka.
Cały kraj zamienili w więzienie i nawet tego nie rozumieją. Niepotrzebnie się
szwendają po nocy. Mogliby spokojnie spać ze swoimi kurwami i przychodzić po nas
rano, ogoleni i po wypiciu herbaty.
Dojechaliśmy do miasta i znów przejechałem obok szkieletu karuzeli
obracającego się w takt fokstrota.
- Znam dużo ładniejszych miast - powiedziałem. - Przecież tu nigdy nie byłeś.
- Jestem tu po raz pierwszy. - Wrócisz tu jeszcze.
- Ale nie wrócę już stąd - powiedziałem. - O to ci przecież chodzi, prawda?
Zostawiliśmy samochód i wziąwszy się za ręce poszliśmy ulicą, a gmach
więzienia był niedaleko i strażnik stojący na rogu dał nam znak, abyśmy przeszli na
drugą stronę ulicy.
- Popatrz na tego strażnika - powiedziała. - Ma taką jasną głowę. Ma pewnie
matkę gdzieś na wsi i ta modli się o jego jasną głowę.
- Skąd wiesz, że wezmą mnie właśnie tutaj?
- To jest możliwe - powiedziała. - To największe więzienie dla politycznych na
Dolnym Śląsku.
- Pewnie nie wolno im palić i czytać. - "Ty dużo palisz?
- I dużo czytam.
Staliśmy na rogu ulicy; dzieci bawiące się piłką kopnęły ją zbyt wysoko i strażnik
odkopnął ją z powrotem. A potem rzuciły piłką we mnie, a ja podałem ją Weronice i
ona ją im odrzuciła.
- I jak się to wszystko stanie? - powiedziała. - I po co chcesz to wiedzieć?
- Chcę wiedzieć wszystko.
- Chcesz iść za mną aż tak daleko? - powiedziałem i położywszy. jej rękę na
ramionach przyciągnąłem ją ku sobie patrząc w jej ciemne oczy. - Wyglądają, jakby
były pełne miodowych gwiazd - powiedziałem.
- Powiedziałeś przecież, że to krótka droga.
- Dopóki idziemy razem, a pewnego dnia stanie się daleka, a ty nie będziesz
mogła iść za mną.
- Mogę iść sama za tobą.
- Nie myśl o tym. Dopóki będzie żyło jedno z nas, żyć będzie nasze utrapienie.
Tak długo, jak będziesz mnie pamiętać.
- Powiedz mi. żak to będzie.
- Pewnej nocy obudzą mnie i będzie ich czterech albo pięciu - powiedziałem. -
Dwaj rzucą się na mnie, aby mnie trzymać, co nie będzie wcale potrzebne, a potem
jeden z nich zaproponuje mi papierosa i przeczyta mi potwierdzenie .wyroku przez
Sąd Najwyższy. Myślę, że wezmę tego papierosa i wtedy dwaj z nich ujmą mnie pod
ręce i zaczniemy iść korytarzami. Więzienie ma zapach podobny do szpitalnego i ja
wtedy będę myślał o tobie, i o tym, jak pachniała ta gorąca ziemia, i o tym, jak ty
pachniałaś, Weroniko, kiedy byłaś już zmęczona. I o tym, jak cię to bolało, kiedy
byliśmy ze sobą po raz pierwszy, i o tym, jak rozgryzłaś ten liść i jak gorzko
pachniały twoje ciepłe usta. I wtedy już chyba zaczniemy schodzić schodami w dół i
będzie tam stało jakieś wiadro, które jakiś z nich potrąci nogą, i to wiadro pocznie to-
czyć się w dół z takim blaszanym hałasem. I wtedy om spojrzą po sobie, a ci dwaj
jeszcze mocniej chwycą mnie pod ręce, jakby się przestraszyli tego blaszanego
hałasu. I wtedy ten trzeci zstępujący za nami wyciągnie swój pistolet, a oni odskoczą
w bok. I wtedy będę miał jeszcze ostatnią sekundę, aby myśleć o tobie, i może zdążę
raz jeszcze pomyśleć, że wracam teraz do ziemi, w której jest twoja krew, a potem
ten stojący na górze strzeli, a ja już będę tam, gdzie kończą się wszystkie schody. I
wtedy cen trzeci strzeli jeszcze raz, ale będzie musiał przykucnąć i strzelić w moją
głowo z boku, aby nie było rykoszetu. A potem jeden do drugiego powie:
Sierżancie, skąd do cholery wzięło się to wiadro? I to będzie już wszystko.
- A ty nie powiesz im niczego? - Nie.
- Nie powiesz im nic o Bogu?
- Do nich nie będę mówić o Bogu. Jak w tej murzyńskiej pieśni o Chrystusie,
którego przybili do krzyża i który nie poskarżył się nawet jednym słowem.
- Ale przecież poskarżył się nawet i On - powiedziała Weronika. - Powiedz im coś
o Bogu.
- Nie. To o tobie będę myśleć do ostatka.
Nie odpowiedziała mi; patrzyła za dziećmi goniącymi piłkę w kurzu i w resztce
słońca.
- Dlaczego mi nie wierzysz? - zapytałem. - Wierzę ci. Nie o tym myślałam.
- Więc o czym?
- Czego pragnę najwięcej. Aby Bóg mi dał silę. - Aby pamiętać?
- Aby im me przebaczyć. Tego się boję.
- Nie są warci przebaczenia. Każdy umie zabić, ale tylko prawdziwi ludzie umieją
darować życie. - Zamilkłem na chwilę; przypomniałem sobie, iż nie mam zapasowej
koszuli i że jutro będę musiał włożyć tę samą; i to mnie gniewało, gdyż mogłem
przecież wziąć koszulę Samsonowa, byliśmy bowiem jednakowego wzrostu. Potem
powiedziałem: - Nie myśl o nich. Nie są tego warci. Być może stanie się i tak, że
pewnego dnia zdobędą świat i zginą. Po nich przyjdą mrówki, co byłoby najlepsze ze
wszystkiego.
- Może szczury?
- Nie. Szczury to temat banalny, oklepany. To ich myślenie. Strzeż się tego.
Mrówki i tylko mrówki.
- Skąd ci przyszło to wiadro do głowy?
- Znam commies. Żadnej sprawy nie potrafią załatwić porządnie, a dobrych chęci
im nie brakuje.
Wróciliśmy do samochodu i jadąc już z powrotem, spotkaliśmy na drodze
wiejskie wesele; młodych ludzi i młode kobiety pachnących wódką i zbożem, i
potem; a ja wciąż patrzyłem na zielone drzewa i nie mogłem tego zrozumieć, gdyż
czułem także zapach ściernisk i dymu, którego nie widziałem; i myślę, że tak jest ze
wszystkimi, którzy wiedzą, że nie zobaczą już tego, co by chcieli. Tego dnia wziąłem
trzy pastylki nitrogliceryny i wiedziałem, że nie potrwa to już długo; i to chyba było
tak, jakbym musiał z jednego ciemnego pokoju przejść w drugi ciemny pokój; i chyba
tylko tak.
Przyjechaliśmy do innego małego miasta; do jednego z ruch czystych śląskich
miast o domach wyglądających jak zabawki dla dzieci i pomyślałem sobie, iż nie
lubię śląskich miast. Lubiłem te w okolicy Warszawy, te, w których odbywają się
jarmarki; wrzaskliwe końskie targi; płaczliwe procesje pełne wesołych złodziei, a
wszystko to dzieje się w zapachu nawozu, czarnego chleba i kiszonej kapusty; i
zawsze znajdzie się tam bezczelny inwalida o drewnianej nodze, który potrafi grać na
harmonii i który jest wiecznie pijany i bezzębny.
Walizkę wniosłem na górę i poszliśmy coś zjeść, a buła tu miła gospoda nad
jeziorem i tam usiedliśmy w ogrodzie. Nie czułem
się dobrze; nie słyszałem rżenia koni; modlitw straszliwych żebraków i pijackich
pieśni; a jezioro, na które patrzyłem, było spokojne i ciche jak sen dziecka, i pewien
jestem, że nie utopił się tu nigdy nikt.
- Dlaczego tu nie ma żab? - powiedziałem. - Czy po to jechaliśmy pięćdziesiąt
kilometrów?
- Po co ci żaby?
- Żaby powinny być w jeziorze. - Żeby skrzeczeć?
- Tak. Właśnie po to, aby skrzeczały - powiedziałem, a kiedy do nas podszedł
kelner, rzekłem mu: - Chciałbym mówić z kierownikiem lokalu. - Kelner odszedł. -
Za grzeczny jesteś, sukinsynu - powiedziałem. - Nic podoba mi się to miasto.
Kierownik lokalu przyszedł po chwili w towarzystwie kelnera i usiłował
zachować powagę i dostojeństwo, lecz skłonił się zbyt głęboko i gdyby nie ramię
kelnera, wpadłby do sadzawki wraz ze stolikiem.
- Chwała Bogu, że pan jest przynajmniej pijany. Cały czas się wściekałem, że nie
ma tu u was harmonisty z drewnianą nogą. Takiego harmonistę nazywają zawszy
„Olek Hulajnoga", prawda? Co można zjeść?
- ,Jest cielęcina na zimno. - Dobrze.
- Wódki nic będzie? - Będzie.
Odeszli, a popatrzywszy na wężowy ślad ich kroków poczułem się weselszy. .
- Słyszysz? - powiedziała Weronika. - Zielone zwierzęta grające na skrzypcach i
skaczące wysoko. Czy jest ci teraz lepiej? - Tak - powiedziałem. - Teraz jest lepiej.
Oparłem głowę na rękach i patrzyłem na jezioro, lecz nie czułem się dobrze; moje
serce pracowało ciężko i wiedziałem, iż zaraz przyjdzie ból. A potem ponad las
popatrzyłem i widziałem ciężką chmurę ku nam nadchodzącą i pomyślałem, iż trzeba
mi rzeczy, której nic lubi najbardziej: deszczu. Wtedy mógłbym oddychać bez bólu i
może nie musiałbym brać nitrogliceryny.
- O czym myślisz? - O deszczu.
- Nic chcesz mi powiedzieć?
y4
- Mogę ci powiedzieć - powiedziałem. - ludzie myślą, że technika terroru jest
straszna i skomplikowana. Wcale tak nie jest. Kiedy się pierwszy raz uderzy
bezbronnego człowieka w twarz, to trzeba albo zabić siebie, albo uderzyć po raz
drugi. Za pierwszym razem nie ma się racji; ale kiedy uderzysz po raz drugi, to masz
ją na pewno, ale nie masz już żadnej innej. I nic więcej nic da się powiedzieć na ten
temat.
- Czy będziesz tak samo myśleć, kiedy będą bić ciebie? Czy też będzie to proste i
jasne jak teraz, kiedy siedzisz ze nutą? Nic odpowiedziałem jej. Ta chmura,
potrzebna mi tak bard-no,
przeszła bokiem i widziałem już wspinający się na niebo księżyc. - Dlaczego nic
nie mówisz?
Ująłem jej twarz w swoje dłonie i uniosłem ku górze.
- Wróć między żywych - powiedziałem. - Wróć do Samsonowa, wróć, do kogo
chcesz, ale wróć do żywych. Nie wierz w to, że uda ci się mnie zapamiętać.
- Może zostawią clę w spokoju. Może przecież być i tak. - Nie - powiedziałem. -
Wróć między żywych. Wstań, odejdź stąd i zapomnij o mnie. To nieprawda, że
Istnieją rzeczy, których się nie zapomina. Zapomina się i matkę, i ulicę, którą
chodziło się do szkoły, i ulicę, przy której był kościół. A potem zapomina się
pierwszego mężczyznę i ból, który ci sprawił, i śmierć rodziców, i grób rodziców.
Zapomina się miasta, które zostały spalone, i miliony ludzi, którzy zginęli w
przekonaniu, iż są niewinni. I zapomina się nawet to ich głupie i święte przekonanie
o własnej niewinności. Dlaczego myślisz, że uda ci się zapamiętać jednego
człowieka? Wstań i odejdź.
Zastanawiałem się przez chwilę, czy to wszystko nie było zbyt patetyczne; to o
miastach i o ludziach, którzy zginęli. Gdzieś o tym tak przeczytałem; nie pamiętałem
już gdzie. Postanowiłem powiedzieć to samo, ująwszy rzecz lekko i wykwintnie.
- I jeszcze coś ci powiem - powiedziałem. - Powiem ci, jak wygląda płonące
miasto z góry. Jak kupa tlejących się szmat. I to wszystko. A przecież wiesz, że tam,
w dole, palą się ludzie, a inni szwendają się w dymie i szukają swoich sztucznych
szczęk, które wypadły im w czasie wstrząsu. I co to w ogóle jest? Nadlatując na cel
nie myślisz o nich wcale, gdyż cel jest rzeczą bezosobową. Tylko słyszysz, jak twój
nawigator mówi: „Four", , Three", „Two", „One", a potem już sobie dopowiadasz:
„Zero". I to jest wszystko, co pamiętasz, a potem idziesz do kantyny i twój kolega,
który dzisiaj nie latał, upił się i mówi ci: „'twoja Shirley rozmawiała dzisiaj bardzo
długo z kapitanem Mellerey. Mellerey powiedział
jej, że ma w domu kolekcję biletów tramwajowych i Shirley bardzo chciałaby to
obejrzeć." I wtedy nie obchodzą cię już nic ci na dole. Wstań i odejdź stąd.
- Musi być jednak coś, czego się nie zapomina - powiedziała Weronika, a ja
patrzyłem w jej oczy i były tam już te miodowe gwiazdki; i światło jeziora, i resztka
słonecznego blasku od chodzącego już od nas; a usta jej były niby listki, a ja
siedziałem z nią tutaj, trzymając jej gorącą i kruchą rękę; i nudziłem się jak pies.
- O tym gdzieś przeczytałaś - rzekłem. - ja ci tego nie powiedziałem.
Wzięła moją rękę i pocałowała ją. Nie powiedziałem nic; potem delikatnie
wyciągnąłem swoją dłoń i poprawiłem jej ciemne i sypkie skrzydełko włosów.
- Gdybym przynajmniej był innym człowiekiem - powiedziałem. - Ale i to nie.
jestem najzwyklejszym z ludzi i nie umiem popełniać rzeczy szalonych. Nie umiem
przejść przez. życie jak burza, mnożąc nienawiść możnych i rozpacz biedaków. Nie
umiem nit z tych rzeczy, które zachowują człowieka w pamięci innych. Lubię tylko
szybko jeździć, czytać książki i trochę alkoholu od czasu do czasu. Ale to już twoja
rzecz, jeśli ci to wystarcza
. Pamiętaj, że ja ci sam o tym powiedziałem.
- Dobrze - rzekła. - Będę o tym pamiętać.
Nalałem jej i sobie, a wódka była zimna jak lód i nie w gardle, ale w żołądku
dopiero poczułem ten jasny i giętki płomień. Wiedziałem, iż upiję się dziś wieczorem
i było mi dobrze, gdyż lubiłem ten ciemny wiatr, który niósł moją wyobraźnię jak
piasek i prowadził mnie przez całą drogę; lecz wiedziałem, iż pewnego dnia
ucichnie ten wiatr.
- O Nim teraz myślę - powiedziałem. - jeśli On naprawdę istnieje, wierzę w to, że
nie pozwoli mi umrzeć na trzeźwo. To moja jedyna sprawa z Nim. A resztą mogą
zająć się diabli.
I nie byłoby mi wcale źle, gdyby nie myśl, że nie umiałem Mu dać nic, a On dał
mi tyle; tyle książek, tyle samochodów, którymi jeździłem; i tyle górskich dróg, które
przejechałem wylatując z zakrętów i łamiąc żebra cudze i swoje; i dał mi ciemne
jeziora i chłodne lasy; i dał mi ten piękny kraj, n którym można było myśleć bez
końca i nad którym można było płakać i wyć; a ja nie miałem nic dla Niego, tylko
moje zniszczone serce, którego naczynia wieńcowe nie przyjmowały krwi, i to tylko
mogłem Mu odda. I dał mi jeszcze Weronikę, która zostanie sama, zdrowa i silna;
pełna ciepłej i jasnej krwi, i która nigdy nie będzie nosić mego dziecka pod swym
serem dzikim i głupim. A dał mi to wszystko na moje: utrapienie.
- Ciągle myślisz o tym, że nie ma żab w jeziorze? -- zapytała Weronika.
- Myślę, że chciałbym ci tyle powiedzieć. Coś, co mogłabyś naprawdę
zapamiętać, ale nie znam takich słów i nigdy ich nie znałem. Kiedyś może skończy
sio ten hałas i terror, ale twoja miłość i twoje serce zostanie. I te parę dni, które
spędzimy ze sobą. "to tak, kiedy czasami budują dom. I przyjdzie dziecko, i dotknie
wilgotnego betonu ręką. Potem w tym domu zamieszkują ludzie, i rodzą się, i
umierają, i przychodzą nowi, ale ten mały ślad ręki zostaje na zawsze. To chyba
jakoś tak... Nie umiem mówić o miłości.
Byłem już trochę pijany nalałem jej i sobie, i znów wypiliśmy, a przy sąsiednim
stoliku także pili i hałasowali jacyś ludzie, a spojrzawszy w ich stronę zobaczyłem, iż
pokazują sobie jakieś papiery i dokumenty.
- Pijani Polacy zawsze pokazują sobie dokumenty - powiedziałem do Weroniki. -
Nie wiem, dlaczego tak jest. Przepraszam cię na chwilę.
Wstałem i podszedłem do nich, i wyrwawszy z kieszeni portfel pokazałem im
swoją książeczkę wojskową.
- To wszystko, co mam przy sobie - powiedziałem. - Prawo jazdy zostawiłem w
samochodzie.
jeden z nich porwał sio ku mnie chwyciwszy nóż, lecz kompani osadzili go na
miejscu. Skłoniłem się i wróciłem do Weroniki. - Kocham cię - powiedziała.
- I po co było mi rodzić się człowiekiem - powiedziałem. Gdybym był kroplą w
morzu, żyłbym wiecznie w chłodnej czy też cieplej wodzie, ale wiecznie żywej,
wiecznie rozkołysanej, a ty przychodziłabyś do mnie. Bo ty jesteś jak rzeka. Teraz
wiem, skąd mi to przyszło do głowy. I tak byśmy się spotykali.
- Obiecałeś mi coś - powiedziała. - Opowiedzieć o twoim dziadku. O tym, który
zastrzelił swoją żonę w noc poślubną.
- Chryste - powiedziałem. - Na pewno miał rację, ale już zapomniałem, czym to
umotywował.
- Ponieważ nie była niewierna. Twój dziadek był rosyjskim pułkownikiem. No i
czasy były inne.
- My, Rackmannowie,. niechętnie o tym mówimy. Każda rodzina ma kościotrupa
w kredensie. To zresztą wcale niezabawne. - Kiedy ja się muszę śmiać - powiedziała
Weronika. - Myślę o tym, jak twój dziadek przyłożył jej rewolwer do skroni i po-
wiedział: Giń, nieszczęsna. Albo coś równie idiotycznego. Jak jej było na imię?
Tatiana?
- Tatiana.
- A może zapytał: Czy modliłaś się już dzisiaj wieczór, Tatiano? I potem dopiero
strzelił?
- Nie myślę, aby tak powiedział. To był wesoły hulaka i doprawdy nie wiem, czy
czytał książki. Pamiętam, że w salonie u babki wisiał jego portret: twarz sołdata,
włosy siwe i gęste.
- Przecież wczoraj mówiłeś, że golił głowę. Tak jak pruscy oficerowie.
- W młodości. A więc zabił ją, a potem poszedł do swego dowódcy i zameldowało
tym. Dowódca zapytał dziadka, dlaczego to zrobił; powiedział, iż doznał ujmy na
honorze. Wtedy dowódca zawezwał lekarza pułkowego, aby dokonał obdukcji zwłok.
Dziadek odrzucił propozycję.
- Dlaczego?
- Ponieważ, choć martwa, była wciąż jego żoną. I doznał nowej obrazy: nie
uwierzono przecież jego słowu. Wróciwszy do domu zabarykadował się i wzięto go
siłą. Zdegradowano go i zesłano do twierdzy, potem znów się ożenił.
Wuj Józef poszedł przed wojną do domu publicznego, a potem odmówił zapłaty
motywując to tym, iż panienka nie była niewinna i wyszła z tego heca, a potem
wszystkie kurwy goniły Wuja Józefa miotając klątwy, a Wuj Józef wbiegł do kościoła
i powiedział księdzu, że jest prześladowany za wiarę w kobietę i miłość, i ksiądz
wyszedł do tych kurew, i zaczął mówić do nich pięknie o miłości i przebaczeniu; i
niektóre z kurew aż się popłakały; i potem Wuj Józef pił razem z tym księdzem, który
też płakał i mówił, że to najpiękniejszy dzień w jego życiu; a potem obaj wrócili do
tego burdelu. Ale o tym opowiadał Wuj Józef i ja nie wiedziałem, czy to prawda, i
powiedziałem mu to, na co Wuj Józef powiedział mi surowym głosem, iż prawda jest
zawsze po strome piękna i musi być kształcąca; i wtedy oczywiście uwierzyłem mu.
- Opowiedz mi teraz o tej dziewczynie, którą uwiodłeś w dniu hej zaręczyn -
powiedziała Weronika.
- Nie chcę mówić o innych kobietach, kiedy jestem z tobą powiedziałem. - Nie
chcę ich wcale pamiętać.
- Sam powiedziałeś, że nie mamy dużo czasu - rzekła. A ja chciałabym wiedzieć
wszystko o tobie.
- Dlaczego pytasz o rzeczy śmieszne? Uśmiechnęła się.
- To, co jest śmieszne dzisiaj, nie musi być śmieszne jutro powiedziala. - Nie
wiem, czy to będzie śmieszne, kiedy już ciebie zabiorą.
- Opowiem ci o tym innym razem.
- Chcę, żebyś opowiedział to teraz. Nie chcę, żebyś myślał o innych kobietach,
kiedy już będziesz tam. Pójdę z tobą tak daleko, hak tylko będą mogła, ale kiedy już
będziesz tam, nie myśl o nich już więcej.
- Jeśli w ogóle będę mógł myśleć - powiedziałem. - Może to wszystko odbędzie
się zupełnie inaczej. Może po prostu będę się tylko dziwić przez cały czas i nie będę
czuć nic prócz zdziwienia. Kiedy po raz pierwszy ktoś zacznie rozdeptywać ci palce,
myślisz, że to nieprawda; a potem przychodzi zdziwienie, że człowiek może coś
takiego zrobić z drugim człowiekiem. Ale nie bardzo masz czas to przemyśleć, bo
właśnie oddają ci mocz na twarz i ty znowu myślisz, że to nieprawda, bo przecież ten
człowiek rozkraczony nad tobą ma takie samo serce, nerki i ten sam wstyd. Kiedy
mam więc o tobie myśleć, Weroniko? Może wtedy, kiedy każą mi stać na czubkach
palców przez wiele godzin i będą uważać, abym nie stanął całą stopą na ziemi? Albo
wtedy, kiedy zaczną mnie bić żelaznym prętem między nogi? Nie, Weroniko. Będę
starał się jakoś wykręcać, jeśli to możliwe, a jeśli to będzie niemożliwe, to będę
myśleć o tym, aby poddawać się tym uderzeniom i unikać ich wściekłości. O tym
będę myśleć. Ale kiedy mnie postawią po kolana w wodzie, to będę tylko myśleć o
tym, aby trzymać się ściany i nie upaść. Nie umiem ci przysiąc wierności, kochanie.
- I nie będziesz w ogóle o mnie myśleć?
- Któregoś dnia przestaną mnie bić i odczytają mi wyrok śmierci. Wtedy będę
znowu mógł myśleć o tobie, bo zostanie mi jeszcze trochę czasu.
Dotknęła mojej twarzy.
- To nieprawda - powiedziała. -- Co?
- Że będą ci oddawać mocz na twarz.
Nic nie odpowiedziałem; przypomniałem sobie Jana który mi o tym mówił. 1
przypomniałem sobie, co mówiła mi Barbara o tym, jak budził się w nocy i ryczał;
tak, iż trzeba było kupować mu proszki nasenne, a on brał je każdego wieczoru i
przyzwyczaił się do nich, a lekarz nie chciał mu dawać więcej niż dwa dziennie i
wszyscy ludzie z naszej redakcji chodzili do lekarza i skarżyli się na bezsenność, i
kupowaliśmy te proszki w różnych aptekach, używając różnych nazwisk. 1 myślałem
o tym, że kiedy Barbara jeździła czasem do matki, to ja chodziłem do Jana i spałem z
nim, ponieważ bał się nocy. A potem poszedł do szpitala psychiatrycznego i tam go
podleczyli, a potem znów musiał się leczyć w sanatorium dla gruźlików; i krążył
między szpitalem dla wariatów a szpitalem dla gruźlików
, i w końcu Barbara zeszła się ze mną. Tylko że to wszystko razem było bardzo
kiepskim opowiadaniem; i dopiero ja, wziąwszy te pieniądze od mego kochanego,
zwariowanego, wysportowanego doktora-automobilisty, dorobiłem do tej opowieści
pointę; i udało mi się zrobić z melodramatu groteskę, a nie było to wcale rzeczą
prostą i łatwą. .
- Nie - powiedziałem. - To nieprawda.
Poszliśmy do hotelu i ona wkrótce usnęła, a ja nie mogąc spać zszedłem na dół i
obudziłem portiera.
- Ma pan papierosy? - zapytałem.
- Nie te jednak, które pan zawsze palił - powiedział, a ja przypomniałem sobie, iż
mód dowód osobisty leży w samochodzie, i zrozumiałem, że zameldowała mnie pod
swoim nazwiskiem.
- Jak tam było? - zapytał portier. - Męczyli?
- Kto myśli takie rzeczy, nie powinien o nich głośno mówić - powiedziałem.
- Nie czuje się bólu - powiedział jakiś człowiek, a ja odwróciłem się ku niemu i
zobaczyłem bladą twarz i ciemne oczy Samsonowa, który siedział w mroku i
wyglądał teatralnie. - To jest
jedna z pomyłek, o których ludzie nie wiedzą - powiedział. Ponieważ biją tak
bardzo, że już naprawdę nie boli.
Podszedłem ku niemu i oparłszy się o ścianę zapaliłem papierosa, a zapałkę w
ciemność odrzuciłem.
- Czego tu chcesz, Samsonow - powiedziałem. - Przecież wiesz, że ona nie wróci
do ciebie.
- Chcę być blisko niej - powiedział. - Tylko że człowiek taki jak ty nie może tego
zrozumieć. Odejdź stąd. Nie przyszedłem tu do ciebie.
- Ona ciebie nie zawoła.
- Zawoła. Kiedy ciebie już nie będzie.
- Nie - odpowiedziałem. - Nigdy do ciebie nie wróci. Chodź ze mną.
Schodami poszedłem na górę, czując na szyi gorący oddech jego, a potem
otworzyłem drzwi do pokoju, w którym ona spala i w którym było trochę światła; i
stałem tam w milczeniu, czując na szyi gorący jego oddech, i patrzyłem na jej twardy
i brązowy brzuch, i na jej smukłe nogi, które kiedyś, kiedy była mała, musiały być
cienkie i śmieszne.
- Może to ci pomoże zapomnieć - powiedziałem. - Nie.
- To dziwne, jak ona zasypia - powiedziałem. - Spokojnie i cicho jak dziecko. I
wygląda tak samo jak za dnia. Zawsze bałem patrzyć się na śpiące kobiety. W'iesz,
niektóre mają takie jasne twarze, które stają się straszne w czasie ich snu. Myślałeś
kiedyś o tym?
- Zostaw ją - powiedział Samsonow. - Jest jeszcze czas dla niej. Tylko ty już nie
masz czasu. Wszystkich z naszego pułku aresztowali. Z wyjątkiem dwóch tylko
ludzi.
- Dlaczego mam ją zostawić? - powiedziałem. - Daje mi sen, daje mi spokój i
lubię na nią patrzyć. Chcę o niej myśleć wtedy, kiedy już będą mnie zabijać.
- Czy pomyślałeś, co się stanie z nią?
- Nic. Zapomni. Nie mam prawa myśleć, że jestem lepszy od innych.
- Odejdź od niej - powiedział Samsonow. - Tak czy owak musisz od niej odejść. I
nawet w nią nie wierzysz.
- W nikogo nie wierzę - powiedziałem. - Nie wierzę w żadnego człowieka,
ponieważ znam prawdziwą historię ludzi, a jest nią lęk. Tak więc jedni uciekają, a
inni usiłują zdobyć władzę nad ludźmi, aby ich dręczyć.
- Czy czujesz rozpacz?
- Nie - powiedziałem. - Jestem już poza rozpaczą. Samsonow począł się śmiać;
zamknąłem drzwi; podszedłem do niego i spojrzałem mu w twarz.
- Myślę o tym, co oni tam z tobą będą robić - powiedział. Czy ty wiesz, że po tym
wszystkim, kiedy już cię będą prowadzić na śmierć, nawet nie będziesz pamiętać, co
oni z tobą robili? Właśnie dlatego, iż jesteś już poza rozpaczą. I nawet gdybyś kiedyś
wrócił, to nie będziesz wcale pamiętać, co oni z tobą robili. Ale ty nie potrafisz
nawet zginąć hak człowiek.
- Ile razy ty ginąłeś, Samsonow?
- Ty tego nie zrozumiesz - powiedział szeptem i począł schodzić w dół schodami.
- Ty tego nigdy nie zrozumiesz. Wyszedł na dwór, a ja poszedłem za nim i
zapaliwszy papierosa
pomyślałem sobie, iż dobrze by było mieć samochód i wyjechać stąd na zawsze,
skończywszy z tą idiotką śpiącą teraz na górze i skończywszy ze wszystkimi tutaj
pojechać tam, gdzie żyją ludzie śródziemnomorscy; ciemnowłosi, cienkokostni i
cwani. Tam żyć i tam jeździć samochodem z jednego miasta do drugiego; wciąż
jednak brzegiem morza, aby wieczorami czuć zapach soli, ryb i zapach smoły idący
od przewróconych dnem do góry łodzi. I jeszcze czuć zapach tanich kobiet i
zmęczonych pracą mężczyzn; i tam pić z nimi piwo, i wino, i opowiadać im o sobie
zmyślone rzeczy, i zmyślać dalej w trakcie rozmowy.
I byłbym radzieckim lotnikiem, który uciekł na Korei do Amerykanów; ale o trzy
kilometry dalej byłbym synem milionera z Texasu wyklętym przez ojca, z którego
drugą żoną gorszący dla całego miasta miałem romans; i mówiłbym im, iż potrzebny
mi rewolwer, aby skończyć ze sobą, gdyż mam raka i porzuciła mnie żona; lecz trzy
kilometry dalej byłbym człowiekiem pracującym dla firmy filmowej i szukałbym
najładniejszej dziewczyny, aby uczynić z niej gwiazdę; i nie skłamałbym nigdy i
nikomu. Dano ci życie, które jest tylko opowieścią; ale to już twoja sprawa, jak ty ją
opowiesz i czy umrzesz pełen dni.
Odrzuciłem papierosa i wróciwszy do Weroniki patrzyłem przez chwilę na jej
twarz czystą i jasną, a potem położyłem się
koło niej i uczułem na swej twarzy jej włosy, a potem jej rękę. - To nieprawda -
powiedziała.
- Co?
- Że będą ci oddawać mocz na twarz.
Nic nie powiedziałem i czułem już tylko na ustach jej włosy, i kruchą jeb dłoń, i
mokry twardy jej brzuch; powiedziałem wreszcie:
- Tak mówią ludzie. Ale nikt nie wie, co jest prawdą, a co nie, dopóki się tam nie
jest.
Wszystko pachniało teraz nią; ten pokój o drewnianym suficie; koszmarne
papierowe kwiaty o kolorze krwi wciśnięte w wazon; i kot, który przypętał tu się i
patrzył na mnie żółtymi oczami, mrucząc słodko, a ja wdychałem jej zapach leżąc na
hej mokrym, gorącym i twardym brzuchu, gorętszym, twardszym i bardziej mokrym
od wszystkiego, co zaznałem, i pomyślałem sobie, iż to jest tak, jakbym szedł za nią
brzegiem rzeki przez dolinę.
Obudziliśmy się późno i poszliśmy na śniadanie do tej samej knajpy, w której
jedliśmy kolację, a tego ranka ujrzałem pierwsze żółte liście. Chłodne przeświecało
je słońce i wydawały się delikatne i kruche jak dłonie dziecka.
- Dobrze spałeś? - zapytała; twarz jej wciąż była jeszcze pełna snu, nieco bardziej
okrągła, i to było ładne.
- Dobrze.
- Ja też dobrze spałam. Wolałabym spać jeszcze godzinę dłużej.
- Prowadzimy świetną rozmowę.
- Nie myśl o tym. Dlaczego by tak nie mówić? Inni ludzie mówią tak przez
trzydzieści lat. O pogodzie. O tym, że kawa jest zimna. O tym, że nie ma niedzieli
bez deszczu. Ja też chciałabym tak mówić. To nasza sprawa; że nie mamy czasu.
Idziemy po wypalonej ziemi i szkoda każdego łyka wody.
Kelner przyszedł i przyniósł nam jajka w szklance. Twarz miał posiniaczoną i oko
podbite.
- To miasto wcale nie jest takie złe - powiedziałem.
- Taki rok na moich wrogów - rzekł kelner. - Mogłoby być gorzej.
- Wczoraj wieczorem, kiedy przyjechaliśmy tutaj, widziałam kościół - powiedziała
Weronika. - Widziałam schody prowadzące do głównego wejścia. W nocy obudziłam
się i myślałam o tym, żeby wziąć skądś jakieś wiadro, a ty wszedłbyś na schody i
strącił je kopnięciem. Chciałam cię obudzić.
- Dlaczego tego nie zrobiłaś?
- Nie wiem, co żyje dłużej - powiedziała. - Opowieść czy obraz.
- Nie myśl o tym - powiedziałem.
- Lubię patrzyć na ciebie, kiedy mówisz te swoje idiotyzmy - powiedziała. --
Masz nieruchomą twarz i martwe oczy. Mam ci powiedzieć, jak wyglądasz?
- Powiedz.
- Jak maska pośmiertna kogoś, kto męczył się długo. - - Już mi o tym kiedyś
powiedziano.
- I kim była ta kobieta?
- Skąd wiesz, że to była kobieta?
- Nikt nie potrafi tak obrazić jak kobieta, z którą się żyje i o której się myśli, że cię
kocha - powiedziała Weronika.
- Irlandka.
- Opowiedz mi o niej.
- Nie umiem od rana sięgać do skarbnicy wspomnień - powiedziałem. - Muszę się
napić jeszcze trochę kawy.
- Nie mamy wiele czasu.
- Mimo to opowiem ci jeszcze trochę. Nazbiera się tych rzeczy dość, aby
zwariować. Pochyliła się ku mnie.
- Ty masz broń? - Nie.
- Wczoraj powiedziałeś mi, że masz broń, którą dałeś komuś do przechowania.
Może byłeś trochę pijany.
- Nie byłem pijany. Mam u kogoś broń.
- Moglibyśmy pójść nad rzekę - powiedziała. - Kiedyś, kiedy wieczorem nie
będzie już tam nikogo.
- Nie. i - Więc nie boisz się ich wcale?
- Nie - powiedziałem. - Nie boję się ich wcale. Nie umiem ci powiedzieć,
dlaczego. Można powiedzieć, że człowiek w niebezpieczeństwie boi się tylko rzeczy
nieznanych, i to będzie prawda. Można również powiedzieć, że człowiek
prześladowany boi się, ponieważ wie, co go czeka. I to też będzie się zgadzać.
Istnieje również trzeci wariant: człowiek boi się po prostu wszystkiego, jeśli żyje w
odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu. Ten wariant jest najgłupszy. Ale jest
także najprawdziwszy.
Znów uśmiechnęła się, a ja po raz pierwszy tego poranka poprawiłem jej włosy.
- I ty, który przez sześć lat zabijałeś innych ludzi, będziesz teraz czekać, aż
przyjdą, aby zabić ciebie? Po prostu czekać i myśleć o tym, że którejś nocy zjawi się
dwóch urzędników, którzy nawet nie pokażą ci swojej broni, ponieważ i tak bodą
pewni, że nie poruszysz się nawet? Takich dwóch niedożywionych urzędników
o popsutych zębach i nieświeżych oddechach jak ci wszyscy, którzy zbyt mało
śpią. Bo nie będzie przecież niczego więcej. Tylko tych dwóch łapsów i ich
ziewający szofer na dole. I może jeszcze trzeci łaps, który będzie tak miły i powie:
„Tylko bez głupich kawałów" i klepnie się tam, gdzie porządni ludzie mają tyłek.
Ale jestem pewna, iż nie będzie to nawet aż tak ciekawe.
- Pewnie masz racy - powiedziałem. - Pewnie nie bodzie i tego.
Patrzyłem ponad jej głową na liście jasne i żółte, a kiedy zegar począł
wydzwaniać godzinę, spojrzeliśmy w stronę kościoła, ponad którym kluczem
odlatywało stado ptaków.
- Im dobrze -- powiedziałem. - A my zostaniemy z tobą, ziemio ojczysta, na
wieki.
- Cóż to takiego?
- Radziecka piosenka o odlatujących ptakach. To śpiewa żołnierz, który czołgał się
z karabinem po błocie i zamarzaj na jodzie. Dobre słowa. I dalej jest jeszcze o tym, że
on to wszystko przejdzie raz jeszcze, kiedy go ziemia zawoła.
Znów pochyliła się ku mnie; ptaki odleciały już i tylko domyślałem się jeszcze
szumu ich skrzydeł.
- Weź rewolwer od tego człowieka - powiedziała. - Dzisiaj nie. Jutro też nie. Ale
może pojutrze.
Wróciwszy do hotelu zapłaciłem rachunek i zniosłem na dój walizkę. Weronika
stała przy samochodzie i zawiązywała chustko; naturalnie nie umiała dać sobie rady
z włosami, a ja na nią patrzyłem przez chwilę.
- To jest najgorsze - powiedziałem. - Co?
- Ktoś inny poprawiać będzie twoje włosy. Nie wiem, dlaczego nie myślę o innych
rzeczach.
Nie odpowiedziała mi; otworzyłem bagażnik i położyłem tam walizkę, i wtedy
nagle jakiś stary człowiek o wyglądzie wieśniaka podszedł do Weroniki.
- Czy pani mnie pamięta?
- Mój Boże, nie wiem - powiedziała. - Zdaje się...
- Pan major wstał kiedyś w nocy i zawiózł moją synową do szpitala - powiedział
stary. - Wiem, co się stało z panem majorem.
Nie odpowiedziała; widziałem tylko, że zbladła, a ten stary człowiek począł
zdejmować ze swojej szyi krzyż z łańcuszkiem. Trwało to długo, a ja patrzyłem na
jego czarne i od reumatyzmu poskręcane ręce. Zdjął wreszcie łańcuszek i podszedł
do niej; widziałem, iż chciała się cofnąć, ale nie zrobiła tego; ona także patrzyła na
jego czarne dłonie i wyglądała jak ktoś dotknięty przez płaza. Skończył był wreszcie
i ten zwyczajny chłopski krzyżyk wisiał na jej szyi.
- Niech im Pan Bóg wybaczy - powiedział.
Chciałem podejść, lecz nie zdążyłem: zamachnęła się i z całej siły uderzyła go w
twarz.
Wróciłem do Wrocławia i po południu poszedłem napić się kawy. Samochód
postawiłem pod oknem mojego doktora i piechotą poszedłem do restauracji
„Monopol". Wciąż jeszcze gorąco było i idąc do restauracji zatrzymałem się i
patrzyłem na robotników reperujących jezdnię; ich ciężkie ramiona lśniły od potu.
Jeden z nich pił piwo wprost z butelki; zobaczył mnie, otarł szyjkę i podał mi
flaszkę. Wypiłem łyk i oddałem mu butelkę; nie powiedzieliśmy ani słowa do siebie i
ruszyłem dalej.
Wszedłem do restauracji i skierowałem się wprosi do baru, było tam cicho i
chłodno, i dwóch tylko ludzi siedziało przy stoliku; Wuj Józef i jego ordynans. Nie
bardzo wiedziałem, z czego ten ordynans żyje i przypuszczam, że nikt tego nie
wiedział. Myślałem, iż załatwiał jakieś ciemne sprawy i utrzymywał Wuja Józefa.
Rozmawiali o czymś, a ja przystanąłem z boku.
- Czego się napijemy, Bronek? - zapytał Wuj Józef. - Wiśniówki, panie
mecenasie.
- Myśl dobra. A co weźmiemy na zakąskę? - Sałatę śledziową, panie mecenasie.
- Sałatę śledziową do wiśniówki?
- Na befsztyk za gorąco.
- Sałatę śledziową do wiśniówki - powiedział Wuj Józef nie wierząc sobie. - Won
od mojego stolika. Za piętnaście minut możesz wrócić.
- Tak jest, panie mecenasie - powiedział ordynans. Wstał i odszedł.
Podszedłem do Wuja.
- Siadaj - powiedział Wuj Józef. - Chcesz się napić wiśniówki?
- Za wcześnie. Proszę o kawę.
Barman podał nam kawę i kieliszek wiśniówki.
- Byłem parę dni temu u ciebie - powiedziałem. - To wtedy, kiedy poszedłeś
inkasować pieniądze za pianino. Znam kogoś, kto czeka na ciebie. Już od wielu dni
jesteś w drodze. Widzę to po twojej twarzy.
- I cóż z tego, że wyszedłem na parę dni - powiedział Wuj Józef z rozdrażnieniem.
- Mojżesza gnano przez pustynię lat czterdzieści, ale i on nie doszedł. Ukazano mu
tylko ziemię, ku której szedł, i powiedziano: „Tać jest ziemia, którąm przysiągł
Abrahamowi, Izaakowi i Jakubowi, mówiąc: «Nasieniu twemu oddam ją; pokazałem
ją oczom twoim, ale ty do niej, nie wejdziesz..." Czymże jest to pianino i parę dni
wobec wizgi tej sprawy? A zresztą czas jest ideą, którą zajmują się głupcy. Ważne
jest tylko najbliższe pięć minut, w czasie których nie wiadomo, co z sobą począć.
- Zawstydzasz mnie jak zwykle - powiedziałem. - Teraz napiję się z tobą
wiśniówki.
Patrzyłem na Wuja Józefa, który nie zmienił się nic; wychudł nieco i bruzdy na
jego pięknej twarzy pogłębiły się nieco. I był jak zwykle wykwintny:
ciemnopopielate ubranie, biała koszula i czarny krawat.
-.Jest coś, czego nie rozumiem - powiedziałem. - Od tygodnia hulasz noc i dzień, a
wyglądasz, jakbyś przed chwilą wyszedł od krawca.
Nie odpowiedział mi.
- Pan mecenas ma u nas w garderobie parę zapasowych ubrań i koszul -
powiedział barman. - O piątej pan mecenas przebierze się w wieczorowe ubranie.
Zresztą, o ile wiem, pan mecenas ma w wielu lokalach dyżurne ubrania.
- O tym nie pomyślałem.
Wuj Józef zwrócił się nagle ku mnie.
- Nasz kochany doktór poinformował mnie, że zająłeś się szantażem - powiedział.
- Jako twój ewentualny obrońca nie będę cię zawracał z drogi, którą obrałeś. O ile
masz oczywiście na pokrycie kosztów obrony.
- To rzecz zrozumiała, Wuju.
- Jednak pamiętaj o tym, że zbrodnia, tak jak i sztuka, ma swoją logikę i do
wyników naprawdę zastanawiających można dojść tylko wtedy, kiedy się tę logikę
odrzuci. Pamiętaj także o tym, że przestępca jak i artysta przechodzi upadki właśnie
wtedy, kiedy inni myślą, iż znajduje się u szczytu. I pamiętaj o najważniejszym:
nadchodzi dzień, w którym zbrodnia staje się cnotą jak każde z nędznych, ludzkich
przyzwyczajeń, a wtedy nastaje czas nudy. I po cóż ci potrzebne te pieniądze?
- Nie wziąłem tych pieniędzy dlatego, iż mi są potrzebne powiedziałem. - Nie są
mi potrzebne do niczego i wziąłem je właśnie dlatego. Nie wiem nawet, czy zdążę je
przepić w sposób stosowny.
Popatrzył na mnie.
- Więc jest aż tak źle?
- O ile lekarzom można wierzyć.
- Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego pijesz - powiedział Wuj Józef. -
Pijaństwo to rzecz dobra, nawet wskazana, ale dla umysłów wytwornych. Pijąc,
należy strzec się w rozmowie tematów wulgarnych; nie należy jednak wpadać w
ekstazę religijną. Ty zaś pijesz i milczysz. Zawsze byłeś starcem. Pamiętam dobrze,
że już jako dziecko byłeś starym człowiekiem. I nie zmieniłeś się wcale. Masz
trochę siwych włosów. I to także przyszło zbyt szybko. A teraz, jak słyszałem,
wdałeś się w romans z wdową po poruczniku kirasjerów. To w twoim stylu.
- Nie ma już kirasjerów, wuju. Ten człowiek był majorem lotnictwa.
- Wdowa - powiedział Wuj Józef jakby w zamyśleniu. - W tym jest pewna myśl.
Już od wielu lat marzę o tym, aby zostać czarującym wdowcem, i jak każdy
marzyciel skazany jestem na klęskę. Ale i w klęsce można znaleźć smak, jeśli
pragnęło się silnie. I cóż z twoim majorem?
- Ostudzili go. Jak idą twoje sprawy, wuju?
- Źle. Mam teraz klienta, który zarąbał siekierą całą rodzinę, a potem podpalił
chatę. Zabawny człowiek. Wrócił niedawno z .Rosji, nieźle opowiada.
- Wszyscy, którzy wracają z Rosji, nieźle opowiadają - powiedziałem. - Rosja we
wszystkich rozwija talent gawędziarski.
- Właśnie. Opowiadał mi, że w czasie wojny pracował jako więzień na barce. W'
czasie burzy zniosło ich o kilkadziesiąt kilometrów. Nikomu z nich nawet nie
przyszło do głowy uciekać. Poszli do najbliższego więzienia i błagali, aby ich
zamknęli, gdyż zdyhali już z głodu. Ponieważ? był to czas wojny, przegnano ich
stamtąd kopniakami. Przyznasz, że w tym coś jest: więzień dobijający się z rozpaczą
do bramy więzienia od strony ulicy. Można by o tym napisać tragedię, ale Charlie
Chaplin też by z tego zrobił dobrą rzecz. Starzejąc się, przestanę wierzyć założeniom
sztuki.
- I co będzie z tym człowiekiem?
- Powiedziałem ci: zarąbał całą rodzinę. Poszło im o jakąś krowę. Nie, nie o
krowę. O młotek.
- Zrobisz coś dla niego?
- Bez wątpienia. Jeśli będę miał dobry dzień, to czterokrotną karę śmierci
zamienią mu na dwukrotną. Dziwny człowiek. Bardzo boi się umierać i wciąż o tym
mówi, i pyta.
- I co mu powiedziałeś?
- Powiedziałem: „Drogi panie, nawet jeśli uczynią to niezręcznie, to i tak się pan
na tym nie pozna, gdyż wieszają pana po raz pierwszy."
- Nieładnie opowiadać człowiekowi cudze fraszki w takiej chwili. Czy będziesz
musiał być obecny przy jego egzekucji? - Jako jego obrońca, tak. O ile wyrazi
życzenie.
- Piąta godzina, panie mecenasie - powiedział barman. Wuj Józef wstał.
- Trzeba się przebrać w ciemne ubranie - powiedział. Żegnaj, Grzegorzu. Jeśli
chcesz mnie spotkać, me szukaj mnie nigdy w domu. Czasy, w których ludzie mieli
domy, skończyły się i nigdy już nie wrócą. Znajdziesz mnie zawsze tam, gdzie tańczą
i śpiewają. Przykro mi, że nie mogę ci poświęcić więcej czasu.
- Nigdy mnie przecież nie lubiłeś - powiedziałem. - Na litość boską, nie mów, iż
jest ci przykro...
- Widziałem w tobie człowieka naszych czasów - powiedział Wuj Józef. - Ani
specjalnie mądrego, ani specjalnie głupiego. Umiejącego mówić o wszystkim, nie
znając przy tym samego siebie. Być może, iż mylę się zresztą. Być może zdarzy się i
tak, że zaznasz w życiu powodzenia i tego, o czym będziesz myślał, iż jest miłością.
Ale nie zaznasz nigdy rozpaczy, bez której nie można kochać świata i siebie
naprawdę. I nie zrozumiesz nigdy, iż życie powinno być opisem buntu. - Podał mi
rękę, którą ucałowałem ze czcią; wiedziałem, że pod wieczór Wuj Józef zamienia się
w moralistę, jak to zwykle bywa z sadystami. - A teraz żegnaj - powiedział Wuj
Józef kreśląc nade mną znak krzyża. - Jest już godzina piąta. Jeśli spotkasz kiedyś
twoją ciotkę a moją żonę, pozdrów ją ode mnie słowami pełnymi szacunku. Kiedyś
przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec. Brzęk
kajdan, którymi skuty jesteś z drugim człowiekiem, milszy jest czasem od samotnej
pieśni na drodze. Jeśli nadał kroczyć będziesz po drodze zbrodni, zabaw się czasem w
filantropię, aby pomnożyć rozpacz biedaków. To niezbędne dla odświeżenia wy-
obraźni. Idę teraz do klozetu, aby się przebrać. Pierwsi chrześcijanie zstępowali do
katakumb, aby chwalić Pana; ja muszę swoich obrządków dokonywać w pisuarze.
Również i na to nie ma rady. Zostaje przynajmniej iluzja, iż właściwy porządek
świata trudny jest do zakłócenia. Zegnaj. Zapłać rachunek.
Nucąc począł zstępować schodami w dół; zapłaciłem i poszedłem na Wzgórze
Partyzantów, i mając jeszcze trochę czasu do spotkania z Weroniką, oparłem się o
poręcz mostu i patrzyłem na wodę. Pracowałem kiedyś jako rybak i to był dobry
czas. Wstawaliśmy o trzeciej rano, kiedy noc dopala się jeszcze, oczekując chłodnej
jasności dnia, i wypływaliśmy płosząc dzikie łabędzie unoszące się ciężkim i długim
lotem spośród trzcin, i zdawało nam się niekiedy, iż czujemy na naszych zmęczonych
twarzach pęd powietrza wzniecony ich twardymi skrzydłami. Odlatywały zawsze w
kierunku wschodzącego słońca, a ich zawodzenie odbijało się od wody ciężkiej
jeszcze pod mrokiem nocy. Lubiłem te ptaki i lubiłem ich śpiew; a potem
pracowaliśmy na innym jeziorze.
Tam wypływaliśmy po węgorze; nasze ręce stwardniały od sieci i wioseł; nasz
zarobek był marny i ledwo starczało na jedzenie i papierosy. W sobotę wieczorem
chodziliśmy do gospody, aby napić się piwa, i tam pokazano nam chłopka o
jastrzębiej twarzy; wiejskiego
zucha potrafiącego w mig pracować, zaśpiewać i wsadzić nóż pod żebra z
zimnym, rozważnym spokojem chłopa. Był to wiejski Casanova; wróci! był z wojska i
już po trzech miesiącach dwie dziewczyny były przy nadziei. Przyszło mu się żenić, jak
sam powiada!. I jak sam powiada!, postanowił sprawę rozstrzygnąć po bożemu. Po-
wiedział tym dziewczynom, iż wypłynie łódką na jezioro, a która pierwsza do niego
dopłynie, z tą się ożeni. I tak też zrobi!; pod wieczór wszyscy poszli na jezioro; on
wypłynął tyłem ku zachodzącemu słońcu i odpływał coraz dalej, podczas gdy one
oślepione słońcem
nie widziały ruchu jego wioseł.
Ten chłopak lubił o tym opowiadać, a opowiadał dobrze i spokojnie, rozważnie
dobierając słowa, aby jego opowieść była prosta jak słowa Ewangelii i ci wszyscy
słuchający go chłopi o czerwonych od piwa twarzach i zimnych, zmęczonych oczach
mogli go zrozumieć. Nie pamiętam już, jak się nazywał, lecz pamiętam jego jastrzębią
twarz i ciężkie dłonie, które trzymał przed sobą splecione na stole i które rozchylał
od czasu do czasu, opowiadając o zachodzącym nad jeziorem słońcu. I jego uśmiech
pamiętam; jasny i szczęśliwy uśmiech d-niecka, któremu dobrą opowiedziano bajkę. I
o nim teraz myślałem, przechylony poprzez poręcz mostu, i patrząc na odbicie swej
twarzy w wodzie, usłyszałem bicie zegarów.
Poszedłem po samochód stojący. pod oknem mego doktora, a potem pojechałem
do garażu, a Samsonow siedział na krześle grzejąc się w słońcu i czytając gazetę.
- Sprawdza pan wyniki loterii państwowej? - zapytałem. - Właśnie.
- I jak?
- Nic nie wygrałem. Proszę cni nie przeszkadzać. Nie przeczytałem jeszcze tabeli
do końca.
- Czy pan gra w pokera? - Czasami.
- Możemy kiedyś zagrać.
- We dwójkę nie ma gry w pokera.
- Wszystkiego, co nam trzeba, to ten trzeci - powiedziałem. - Ale gdyby on się
zjawił, to zabrakłoby wtedy jednego z nas. Jak tam pański rewolwer? Znalazł pan już
inny schowek?
- Jeszcze nie.
- Będzie mi potrzebny. - Proszę tylko uważać.
- Udała się pańska podróż? Gdzie pan w ogóle był?
- Kupiłem silnik do samochodu. Jest w garażu. Może pan go obejrzeć.
Usiadłem obok niego i zapaliłem papierosa, a potem przyjrzałem mu się i
pomyślałem, że nie spał chyba od wielu dni i nieprędko mu się to uda.
- Czy to się panu opłaca? - zapytałem. - Nie zapłaciłem drogo. To dobry silnik.
- Myślałem o panu. Wiem, o co panu chodzi w tej zabawie. Nie wiem, czy to się
panu opłaci. Proszę pomyśleć, ile już czasu przeszło. Nie jestem wcale pewien, czy
to się zmieni dla pana na lepsze.
- Czasami nie chodzi o to, aby się zmieniło na lepsze. Najczęściej chodzi o to, aby
zmieniło się cokolwiek.
- Nawet i tego nie jestem pewien.
- Pewność jest śmiesznością ciężką do ukrycia.
- Panu nie udało się nawet i to. Zrozumiałem pana wcześniej, niżbym tego
pragnął. I nie ma w tym mojej winy.
- Pan zbyt mało znaczy w tej sprawie, aby być czemukolwiek winnym -
powiedział Samsonow.
- Pan dobrze wie, że ja nie znaczę mało w tej sprawie - powiedziałem. - Ja w tej
sprawie nie znaczę po prostu nic.
- Dobrze, że pan to tak pojmuje.
- Ale znaczę również i wszystko. Widzi pan tę chmurkę? Wygląda jak wielbłąd,
prawda?
- Nie pamiętam już, co mówi Poloniusz w tym momencie. - Poloniusz zgadza się
na wszystko, ponieważ ma w tym swój cel. Tylko ja w tym wszystkim nic mam celu.
Ale też nigdy go nie pragnąłem. Można napić się piwa?
- To moja ostatnia butelka.
- Mnie to nie przeszkadza - powiedziałem. Wziąłem butelkę i napiłem się trochę. -
Nie każdy człowiek potrafi być tak podły jak pan - powiedziałem. - Ale też nie każdy
potrafi się tak męczyć jak pan. - Upuściłem butelkę i szkło rozsypało się po betonie.
- Stłukł pan butelkę: - powiedział Samsonow. - Pan pozamiata.
Patrzyliśmy chwilę na siebie, a potem wykonałem uspokajający ruch ręką i
powiedziałem:
- Mnie nie musi być przy tym.
- Zbliża się siódma - powiedział Samsonow. - Ona tam już pewnie czeka na
moście.
- Spóźnię się trochę. Czy on się nigdy nie spóźniał? - Nie wiem. Nie pytałem go
to.
- Na pańskie szczęście, me będzie pan już miał po temu okazji. Dobrze. Jadę na
most.
Wsiadłem do samochodu i zapuściłem silnik, i wciąż jeszcze patrzyłem na
Samsonowa.
- „A ja go wytnę z miejsca jego, tego się miejsce zaprze, mówiąc: «Nie widziałem
go.>>" Hiob. Osiem, dziewięć. Albo: „Takim ja prawem dziedzicznym wziął miejsce
próżne, a noce boleśnie są mi naznaczone." Także Hiob. Nieco wcześniej.
Nie powiedział nic i dopiero jak roześmiałem się, spojrzał na mnie i zapytał:
- Panu się rzeczywiście pańskie słowa wydają zabawne?
- Ani przez chwilę. Myślałem o tym, jak bardzo mnie pan nie lubi. I o tym, że
słowa moje muszą w panu budzić wstręt. A mimo to nie wyrzuci mnie pan stąd.
- Jest już dziesięć po siódmej - powiedział Samsonow.
- Są kobiety, które nie przestają czekać. Pan o tym wie najlepiej.
- Jedź pan już.
- Nie mogę. Na podwórku leży rozsypane szkło. Poprzecinam gumy. Tam w kącie
stoi miotła.
Samsonow wstał z krzesła i podszedł ku mnie. - Wysiadaj pan z tego wozu -
powiedział. Wyłączyłem silnik i staliśmy naprzeciw siebie.
- Dobrze - powiedziałem. - Chętnie stąd pójdę. Mnie to nudzi. Czy pan nie
rozumie, że ten człowiek był miernotą? Że nic było w nim niczego takiego, co
człowiek mógłby pamiętać? Że to był nudny, zwyczajny oficer lotnictwa, który stał
się interesujący w chwili, kiedy wiedział, że przyjdą po niego, aby go ostudzić. Ze
cała ich wielka miłość jest czymś najbanalniejszym, o czym słyszałem. I jeżeli ja się
w to bawię, to tylko po to, aby panu sprawi przyjemność, ponieważ nie spotkałem
nigdy człowieka tak podłego jak pan, a czasy są takie, że o inną rozrywkę trudno. A
jeśli ja stąd odejdę, to gdzie pan znajdzie takiego drugiego?
Samsonow poszedł do kąta; wziął stamtąd miotło i zamiótł
podwórze. Wyjechałem, przy drugiej przecznicy zatrzymał mnie milicjant, a ja
przyjrzawszy mu się, ucieszyłem się szczerze. Wyglądał tak, jak powinien był
wyglądać łaps: zimne oczy sadysty, twarda szczęka i uśmiech, który nie pasował do
tej twarzy, ale bez którego już nie można by sobie tej twarzy wyobrazić.
- Jechałem za szybko?
- Pan leciał za nisko - powiedział milicjant. - Macie prawo jazdy?
- Zapomniałem winnej marynarce - powiedziałem.
- Tak właśnie myślałem - rzekł. - A teraz pryskaj pan i bądź pan u mnie jak
sprężyna.
Wjechałem na most o godzinie wpół do ósmej i już z daleka widziałem jej białą
chustę. Nie było tu ludzi i znów pomyślałem o niej to, co myślałem o niej zawsze:
wyglądała jak samotne białe drzewo.
- Policjant mnie zatrzymał - powiedziałem. - Zapomniałem wziąć z sobą prawo
jazdy.
- Wtedy, kiedy jechałeś z Shirley, też zapomniałeś prawa jazdy.
- Wtedy też mi się udało.
- Czy to było wtedy, kiedy wzięliście z sobą jej kota?
- Właśnie. Policjant mnie poprosił o prawo jazdy, a ja mu powiedziałem, iż nie
mam przy sobie, i ten policjant był bardzo zakłopotany, i nie wiedział, czy ma mi
wierzyć, czy też nie. Wtedy Shirley wściekła się i pokazała mu kota, który spał na jej
kolanach. Powiedziała mu: „Sergeant, I hope you don't think that I will take rny cat
with me if I know that major has not got his driving licence." I była wściekła.
Oczywiście, puścił nas natychmiast.
Przyjechaliśmy do restauracji; tam, gdzie przedwczoraj uprzedziłem szatniarza, by
nie zapomniał o moim wojskowym tytule. Kiedy weszliśmy, szatniarz skłonił się i
powiedział:
- Dobry wieczór, panie majorze.
- Dobry wieczór, sierżancie - powiedziałem. - Jak pańska noga?
- Pan ma na myśli moją przestrzeloną rękę? Boli, kiedy pada deszcz.
Usiedliśmy przy stoliku z dala od orkiestry. O tej porze było jeszcze dość pusto;
wokół baru siedziało kilku wczorajszych; zamówiłem co trzeba i kelner odszedł.
- Opowiedz mi jeszcze coś o Shirley - powiedziała Weronika.
- Ze mną jest bieda, jeśli chodzi o te rzeczy - powiedziałem. - Nie umiem mówić o
kobietach. Było ich tak śmiesznie mało. A teraz nie odrobię już czasu. I nawet nie
myślę, abym tego specjalnie żałował.
- A jednak ta narzeczona twego kolegi... Przerwałem jej:
- To niczego nie dowodzi. Nie mam nic do powiedzenia z wyjątkiem tego, co
powiedziałem już kiedyś: uwierzę we wszystko, co mi powiedzą o kobiecie.
- Powiesz mi wreszcie coś o Shirley?
- Shirley uciekła od swego męża twierdząc, iż on znęca się nad nią bez przerwy.
Jestem pewien, że działo się odwrotnie. Po co o niej mówić? Shirley przeszła i żyje
gdzieś ze swym nowym mężem, jeśli udało jej się znaleźć idiotę aż tak
nieszczęśliwego. To wszystko.
- Zacznij mówić o Shirley albo wstanę i odejdę stąd.
Nic nie powiedziałem. Ponuro utkwiłem wzrok w maselniczce, a potem
przypomniałem sobie, iż dzień przeszedł, a znów nie oddałem swojej bielizny do
prania i myślałem o tym, że jutro będę musiał taszczyć walizkę pełną brudnych
koszul, a ekspedientka w pralni będzie nieuprzejma; prawdopodobnie będę musiał
tam czekać dwadzieścia minut, a kiedy wreszcie dojdę do kontuaru, ekspedientka
będzie przekręcać moje nazwisko; i nie wolno będzie palić. Nikt nie me, dlaczego w
pralni nie wolno palić papierosów; i wtedy ogarnęła mnie złość.
- I po cóż ci ta wiedza o mnie, Weroniko? - powiedziałem. - Jestem człowiekiem
najbardziej zwykłym i powiedziałem ci o tym. Czy kochasz mnie aż tak bardzo, iż
myślisz, że uda ci się zapamiętać wszystkie moje wczoraj?
Nie odpowiedziała mi i nagle przypomniałem sobie, że wcale nie potrzebuję
oddawać bielizny do prania; miałem przecież dużo pieniędzy od mego kochanego i
zwariowanego automobilisty-doktora i mogłem sobie kupić przynajmniej dziesięć
nowych koszul. Położyłem swoją dłoń na lej rękach, pamiętając o tym, aby ruch
wypadł niezgrabnie, i zrzuciłem maselniczkę, lecz me podniosłem hej, gdyż tak było
trzeba.
- Dobrze, będę ci mówić wszystko o sobie. Ale po co ci to?
Któregoś dnia poznasz innego człowieka i pójdziesz za nim, a wtedy palić się
będziesz ze wstydu na myśl o tym, jak głupio ze mną marnowałaś swój czas.
- Szkoda, że tak mało znasz kobiety - powiedziała Weronika. - Wiedziałbyś wtedy,
że nie potrafią ani tracić czasu, ani wstydzić się czegokolwiek.
- Shirley - powiedziałem. - Któregoś dnia poczułem bóle serca i poszedłem do
lekarza pułkowego. Zbadał mnie, zrobił EKG i powiedział, iż obawia się anginy
pectoris. Powiedziałem o tym Shirley, a Shirley ucieszyła się jak dziecko.
Powiedziała mi: „Chciałabym, abyś umarł w tym momencie" - rozumiesz. To tylko
jeden z jej pomysłów. Abym zasnął w pani.
- Rzeczywiście jesteś chory?
- Nie. Po wojnie byłem na obserwacji w klinice chorób serca i lekarze odrzucili
stanowczo tezę o anginie pectoris. Byłem po prostu przemęczony i brałem zbyt wiele
benzedryny.
- Po co?
- W czasie nocnych lotów. Nie wiem, po co. Aby nie zasnąć i nie zwalić się na
głowę jakiemuś Niemcowi.
- Napijmy się za twoją Shirley - powiedziała. - Myślę, że ją kocham. Kocham
wszystkie kobiety, które były dla ciebie dobre. - Panuj nad sobą - powiedziałem. - Za
szybko się upijasz. - Czy wierzysz mi, że ją kocham?
- Dobrze, że chociaż jedno z nas tak o niej myśli.
- Szkoda, że nie umiem się modlić - powiedziała. - Mogłabym modlić się za nią i
za wszystkie, które były dla ciebie dobre. Nawet jeśli to trwało tylko przez jedną noc
w jakimś przeklętym hotelu. I co było dalej?
- Przeniesiono mnie do innego miasta i nie widziałem jej już nigdy. Dostałem od
niej tylko jeden list, ale za to bardzo długi. Napisany potwornym stylem, lecz pełen
świeżości uczuć. Było to wiosną i tu następował szczegółowy opis kwitnących drzew
i kwiatów. Jej sąsiadka, pani McCormick, wyprowadziła się, ponieważ przeszkadzał
jej hałas samochodów. Innej sąsiadce okociła się angora i, o ile dobrze pamiętam, ta
angielska rodzina powiększyła sig o sześć kociąt. Buldog pana Cagney widzi już
bardzo źle, ponieważ skończył czternaście lat. Tydzień temu Shirley widziała, jak
dwa autobusy zderzyły się ze sobą. Było to frontalne zderzenie, ale na szczęście
nikomu nic się nie stało, tylko jednemu z kierowców zginęła fajka i potem wszyscy
pasażerowie szukali tej fajki czekając na policję. Ona, Shirley, myśli, iż kierowca nie
powinien palić w czasie jazdy i powiedziała mu to. Kierowca powiedział jej na to, że
wcale nie palił fajki, lecz tylko trzymał ją w zębach i dodał, że to jedno z tych
przeklętych przyzwyczajeń, które człowieka wpędza w kłopoty. Shirley przemyślała
tę sprawę i przyznała mu rację. A w ogóle wszystko byłoby dobrze, tylko że popsuła
się jezdnia i robotnicy rozpoczynają pracę o szóstej rano, i oszaleć można od hałasu.
Ona przypuszcza, iż hałas powoduje używanie młota pneumatycznego, ponieważ
młot jako taki jest narzędziem hałaśliwym. I w tym stylu sześć kartek. Podpis:
„Yours for ever, Shirley." Data. Potem następowało postscriptum: „Daddy drunk
himself to death."
Kelner podszedł do nas i powiedział mi, abym poszedł za nim do szatni, a tam
podniosłem czekającą na mnie słuchawkę telefonu i usłyszałem glos Samsonowa:
- Przepraszam, że pana fatyguję. Zdawało mi się, że pan poszedł do innej
restauracji, i wolałem się upewnić.
- Jestem tutaj - powiedziałem. - Prędko pan będzie? Chciałbym położyć się
wcześnie spać.
- Postaram się być jak najprędzej - powiedział Samsonow i odłożył słuchawkę.
Wróciłem na salę i usiadłem obok Weroniki. - Teraz opowiedz mi o tej dziewczynie,
przez którą wyrzucili cię ze szkoły - powiedziała Weronika.
- To nie tyle przez nią, ile przez Wuja Józefa. - Przecież twój wuj nazywa się
Hieronim.
- To jego pierwsze imię. Hieronim to dobre imię dla jegomościa, który gra na
trąbie i ciągle mylą mu się nuty. Jego prawdziwe imię to Józef. I tak będziemy go
nazywać.
- A więc jak to było?
Ująłem jej głowę i przyciągnąłem ku sobie, patrząc wysoko na sufit, który
zaciekał, i pomyślałem sobie, iż pewnie popsuła się rura wodociągowa. To odkrycie
dokonane samodzielnie, przy którym nie pomagał mi nikt, dodało mi sił i wiary w
giętkość mego umysłu i potęgę wyobraźni; powiedziałem więc:
- Dlaczego mam ci ciągle opowiadać o tym, co było? Miałem najzwyklejsze życie
i nic nie zdarzyło się ważnego. Nie było ani miłości, ani smutku, ani złości. Wstań i
odejdź. Tak będzie najlepiej. Nie miałem innego życia i mogę ci opowiedzieć tylko
to, co
było, i nie będę już mieć innego życia. Któregoś dnia oni zlitują się wreszcie i
przypomną sobie o mnie, a wtedy zostaniesz sama i nawet nie będziesz mogła się
śmiać, bo też nie będzie z czego.
Odsunęła się ode mnie, a ja znów popatrzyłem na cen zaciek na suficie i
uskrzydlony poprzednim odkryciem, pomyślałem sobie, iż pewnie na pierwszym
piętrze popsuł się klozet. Kiedyś miałem przyjaciółkę i kiedy w nocy wrócił jej mąż,
zamknęła mnie w klozecie, a po godzinie rozległo się pukanie do drzwi i ona
wepchnęła do klozetu innego człowieka, który również postanowił ją odwiedzić tej
samej nocy. Człowiekiem tym był Wuj Józef; cichym, lecz pełnym powagi szeptem
skłonił mnie, abym odstąpił mu miejsce siedzące i tak też zrobiłem, a potem do rana
rozmawialiśmy o rzeczach ważnych i smutnych.
- Powiedz mi, jak było z tą dziewczyną - rzekła Weronika. - To było w ostatniej
klasie gimnazjum. Miałem sympatię, do której przystawiał się nauczyciel. Kiedyś
zaczepił ją na korytarzu i powiedział jej coś nieprzyzwoitego, a ona mi co
powtórzyła. Wtedy ja mu powiedziałem, iż jest chamem. Poskarżył się dyrektorowi
gimnazjum, a ten powiedział mi, iż zostanę 'wyrzucony, jeśli nie przeproszę tego
durnia wobec grona nauczycielskiego. Zgodziłem się, a następnie odbyłem naradę z
Wujem. Następnego dnia wezwano mnie do gabinetu dyrektora, gdzie wszyscy
czekali już uroczyści i nadęci. Wszedłem, ukłoniłem się, wolnym krokiem
podszedłem do mego rywala i z całej siły strzeliłem go w pysk.
Była to moja prawdziwa historia i nie miałem tu zaiste wiele do zmyślenia.
Rzeczywiście odbyłem naradę z Wujem Józefem i podsunął mi on myśl, w jaki sposób
rozstrzygnąć tę sprawę. Z powodów niewiadomych mi jednak do dziś Wuj Józef uparł
się, aby nauczyciela mego zdzielić szpicrutą. Tłumaczyłem Wujowi, iż nie mogę
przecież wejść do pokoju nauczycielskiego trzymając w ręku szpicrutę, lecz Wuj
pozostał głuchy wobec mych argumentów twierdząc, iż tylko szpicruta ma tu prawo
bytu i może stanowić zadośćuczynienie. Ustaliliśmy wreszcie, iż wejdę do pokoju
nauczycielskiego trzymając szpicrutę ukrytą w rękawie, skłonię się w pozie pełnej
szacunku gronu pedagogów i dokonam egzekucji.
Nie mieliśmy jednak szpicruty i poszliśmy na miasto w celu jej 'nabycia, lecz
sklepy były już zamknięte, a czas upływał; egzekucja miała odbyć się nazajutrz przed
lekcjami. Nigdy nie widziałem Wuja Józefa tak wściekłego jak wtedy, kiedy
wędrowaliśmy miastem w poszukiwaniu rózgi gniewu mego; trząsł się ze złości i na
próżno tłumaczyłem mu, że uderzenie otwartą dłonią w twarz obleczoną wyrazem
godności i powagi jest sprawą godną uznania już choćby tylko ze względu na efekt
akustyczny; i na próżno błagałem go, aby zgodził się na pięść, jeśli nie odpowiada
mu dłoń otwarta. Wuj Józef nie chciał był nawet słyszeć o tym; jak każdy prawdziwy
artysta, szedł za obrazem powstałym w wyobraźni jego i tylko obrazowi temu potrafił
być wierny. Szliśmy więc przez miasto i gołoręcy, aż wreszcie zobaczyliśmy starca
spacerującego z psem i starzec ten zabawiał się szpicrutą. Starzec zgodził się na
sprzedaż szpicruty, pokonany kunsztem oratorskim Wuja Józefa; obstawał jednak przy
tym, aby sprzedać również psa i żądał wygórowanej ceny. I tak załatwiliśmy sprawę;
i teraz myślałem wciąż o Wuju Józefie, coraz częściej i dłużej każdego dnia, i
siedząc z Weroniką pomyślałem sobie, iż umierając chciałbym zobaczyć raz jeszcze
piękną twarz jego w świetle moich twardniejących oczu. I pewny byłem, iż nie dane
będzie mi nawet tyle.
- O czym myślisz? - zapytała. - Już od dziesięciu minut trzymasz kieliszek w ręku i
nie pijesz.
- Myślę o jednym człowieku - powiedziałem. - Kim jest ten człowiek?
- Mój Wuj Józef. Nie wiem, dlaczego kochał mnie nad życie i często mówił o tym.
Może właściwie on jeden kochał mnie naprawdę ze wszystkich ludzi...
- A ty?
- Nie kochałem go ani trochę. Nie wiem, dlaczego musiało być akurat tak. Wiem
tylko, że cierpiał nad tym bardzo. Nie musiałem mu nawet powiedzieć, że go kocham,
i nigdy tego nie zrobiłem. Był zresztą zbyt mądry, aby w to uwierzyć.
Byłem dzisiaj w złej formie i nie wychodziły mi melodeklamacje. Być może byłem
po prostu przemęczony i nie wiedziałem, co człowiek powinien czynić, siedząc w
restauracji z żoną i wiedząc o tym, iż wkrótce ulegnie likwidacji fizycznej. Czy
trzeba trzymać się za ręce; pochylać ku sobie głowy dziko wbijając się wzrokiem we
wzrok; miażdżyć kieliszki w ręku; wszystko to nie było łatwe i zaczynało mnie
nudzić; myślę także, że mojego majora-norie nudziło to także, jeśli był w tym
przynajmniej stopniu inteligentny, aby zdać sobie sprawę, że jego własne umieranie
jest nudną dla innych sprawą. I pomyślałem sobie, iż mógłbym teraz wstać od stolika
i wyjechać z tego miasta; znaleźć sobie jakąś dziewczynę i chodzić z nią po nocach, i
dręczyć ją czy też. kochać ją; i mógłbym ją budzić po nocach i opowiadać jej o
Weronice; o tym, że tylko z Weroniką byłem szczęśliwy i że tylko przy Weronice
mogłem spać spokojnie; i mówiłbym o tym, jakie książki lubiła Weronika i co lubiła
jeść, i żądałbym tych samych potraw; i jeszcze mógłbym mówić jej o tym, że
pamiętam do dziś zapach sukienek Weroniki, a nawet kupiłbym gdzieś jakąś starą
sukienkę i powiesił do szafy między sukienkami tej dziewczyny, i nie pozwoliłbym
jej tknąć tej sukienki, a ona robiłaby mi straszliwe sceny i życie toczyłoby się
naprzód przy pozorach dramatyzmu. Myślałem, iż mógłbym to wszystko zrobić, ale
wtedy znów poczułem ból zaczynający się poniżej mego serca i przecinający nucie
wpół do łokcia; i przypomniałem sobie, że gdziekolwiek bym nie poszedł, zabrać z
sobą muszę serce moje, przez które nie chce przepływać krew. O tym na chwilę
zapomniałem, a teraz znów siedziałem naprzeciw niej i w końcu to wszystko nic
byłoby rozrywką aż tak złą, gdyby nie fakt, iż moje własne umieranie także
zaczynało mnie nudzić.
- Dobrze - powiedziałem. - Dlaczego mnie nie zapytasz, o czym teraz myślę? O
niczym nie myślę. Nic chce mi się o niczym myśleć. Całe życie nudziłem się, a teraz
nudzę się jeszcze bardziej i będę się nudzić aż do chwili, kiedy oni przyjdą. Nudzi-
łem się bez ciebie, teraz nudzę się z tobą, a potem znów będę się nudzić bez ciebie. -
Nalałem sobie kieliszek wódki i wypiłem go; powiedziałem: - I cala ta wojna była
nudna. I nawet o wojnie nie potrafię ci niczego opowiedzieć, bo wszystko już
zapomniałem, a w ogóle nie chcę tego pamiętać i nigdy nie chciałem. Dopiero oni
przypomną mi o tym wszystkim.
- Nie będziesz myśleć o mnie?
- O tym mówiliśmy już także. Będę myśleć o tobie, jeśli zdolny będę do myślenia.
Będę myśleć, że jesteś ze mną i że jesteś mokra i pachnąca jak rzeka. Sama mi tak
powiedziałaś. 'Paka powinna być kobieta. Aby móc oczyścić twoje ciało i mózg. Aby
móc położyć się koło ciebie i umieć o niczym nic myśleć. A jeśli zdarzy ci się coś z
jakąś inną kobietą, o 'której już potem nic chcesz myśleć, móc wrócić do ciebie i
oczyścić się poprzez twoje ciało jak poprzez wodę. - Znów wypiłem kieliszek wódki
i powiedziałem: - No i będę się dziwić, kiedy oni już tam zaczną szczać mi na mordę,
pluć w twarz i wyrywać włosy. To mnie najbardziej wścieka, gdyż nie przestanę
dziwić się nigdy, że człowiek, który sam ma ciału, tak dużo potrafi z innym ciałem. I
ta myśl, iż nie przestanę się dziwić nigdy, doprowadza mnie do rozpaczy. - To
nieprawda - powiedziała Weronika.
- Ależ tak.
- Nie będą ci oddawać moczu na twarz.
- A cóż w tym złego z ich punktu widzenia? I cóż w tym dziwnego dla ciebie?
Przecież powiedziałaś, iż chcesz pamiętać wszystko. Pamiętaj i to. Pomyśl o kimś,
kto będzie stał rozkraczony nade mną i szczał na mnie. To będzie jakiś człowiek. I
pomyśl o tym, który będzie leżał na ziemi. Ja będę tym człowiekiem. To w końcu
lepsze od bólu. Żołnierze w czasie wojny często szczali na swoje rany wierząc, iż
mocz dezynfekuje.
-. Nie mogę myśleć o tym.
- Nic będziemy więc o tym myśleć. Ale właśnie wtedy, kiedy jeden z nich będzie
stał nade mną i szczał na mnie, będę mógł myśleć o tobie. l n tym, że jesteś jak rzeka.
- "Tu jest taka ulica, po której chodzą prostytutki - powiedziała. - Idź tam, a potem
wrócisz do mnie i będziesz to samo robić ze nutą, i ja cię oczyszczę. I wtedy, kiedy
będziesz już leżał obok mnie, nie będziesz już więcej myśleć o niej.
- Nie cierpię prostytutek.
- To nic. Ale tylko ja jedna mogę cię oczyścić. Jeśli naprawdę myślisz o mnie, że
jestem jak rzeka.
- Tak - powiedziałem. - Ze wszystkich, które znani, ty właśnie jesteś jak rzeka.
Jeśli commies pomieszają coś w rachubach i zapomną o mnie, odejdziesz ode mnie
któregoś dnia i już nie wrócisz, jak i rzeki nie wracają.
- Wracają i rzeki.
- W Biblii. Nie w kodeksie karnym komunistycznego państwa.
- Więc pójdziesz?
- Upiję się i pójdę. Lecz po co?
- Nie mamy czasu, idioto - powiedziała. - Tylko dlatego. Jeślibyś się upił któregoś
dnia i poszedł na tę ulicę, to potem i tak wróciłbyś do mnie. Ale nie mamy przecież
czasu, aby czekać, iż kiedyś pokłócimy sio przypadkowo i ty upijesz się, i pójdziesz
na dziewczynki jak każdy idiota, który pokłócił się z żoną i myśli, iż robi jej na
złość, płacąc własnymi pieniędzmi innej kobiecie. Nie mamy czasu. Dlaczego nie
masz odwagi iść naprzeciw? Krótko będziemy razem i sam mi to powiedziałeś.
Starajmy się przeżyć nawet i świństwo. Żeby- już niczego nie brakowało, kiedy
przyjdą po ciebie.
- Dobrze, upiję się i pójdę. I każę jej opowiedzieć sobie tragiczną historię jej życia.
Tak się przecież robi, prawda? Ale dlaczego tak bardzo pragniesz czuć swoją siłę? To
choroba tytanów, od której wielu zginęło. I po co ci ta siła?
- Idź, a potem opowiesz mi wszystko.
Orkiestra rozpoczęła produkcję i Weronika odwróciła się ode mnie, i poczęła
patrzyć w tył. Samsonow wstał od stolika i podszedł ku nam, i skłonił się przede mną.
- Pozwoli pan? - zapytał.
- Odejdź stąd, Samsonow - powiedziałem. - Ona i tak nie wróci do ciebie.
Dalszego ciągu nie będzie.
- Pozwoli pan? - powtórzył Samsonow. - Jeśli ona tego chce - powiedziałem.
Weronika wstała i odeszli, a ja patrzyłem za nimi przez chwilę. Muzykanci grali
tak, że to ich, a nie mojego majora, powinni rozstrzelać, a potem skończyli i
Weronika wróciła do mnie, a Samsonow skłonił się sztywno i odszedł.
- Bądź tak uprzejmy i daj mu w zęby - powiedziała Weronika. - Sama bym to
chętnie zrobiła, ale nie wiem, dlaczego ludzie uważają, iż jest to sprawą mężczyzny.
- Cóż on ci powiedział?
- A cóż może powiedzieć człowiek, któremu narzeczoną zabrał inny człowiek po
półgodzinnej znajomości?
Wstałem i podszedłem do Samsonowa, i ukłoniłem mu się położywszy mu rękę na
ramieniu.
- Dziękuję - powiedział Samsonow. - Właśnie tańczyłem. - ,[a nie w tej sprawie.
Czy nie ma pan czasem obustronnej przepukliny?
- Nie.
- A czegoś, co by mogło panu przeszkodzić w odbyciu zasadniczej służby
wojskowej?
- Powinienem o tym wiedzieć, że nie - powiedział Samsonow. - Gdyby tak było,
nie mógłbym cię wynieść na własnych
plecach pod obstrzałem, kiedy na lotnisku dostałeś swoje pierwsze trzy kule.
- Zapomniałem o tym. Wstań. - Dlaczego?
- Nie będę bić kogoś, kto siedzi.
Spojrzał na mnie i na jego twarzy odbił się martwy uśmiech. Wstał; zamknąłem
oczy i uderzyłem go w twarz, tak, iż przewrócił się wraz ze stolikiem, a muzykanci
nie zawiedli mnie tym razem, gdyż w chwili, gdy rozległ się brzęk szkła, chwyciwszy
za swe instrumenty zagrali znów. Wróciłem do stolika, a po chwili podszedł do mnie
kelner.
- Kierownik lokalu prosi pana do siebie.
Wstałem i poszedłem za nim; Samsonowa trzymało za ramiona dwóch kelnerów,
gdyż rwał się ku mnie. Kelner zaprowadził mnie do biura, a kierownikiem lokalu był
jakiś starszy i milo wyglądający człowiek.
- Dlaczego pan uderzył tego człowieka? - zapytał. - To nie należy do pana.
Zapłacę za rozbite szkło.
- Czy robił pańskiej towarzyszce nieprzyzwoite propozycje? - Być może działo się
i tak - powiedziałem. - Wiem, że gdybym przyszedł do pana i powiedział o tym,
kazałby mu pan opuścić lokal. Przypuszczam jednak, że ma pan dosyć kłopotów z
prowadzeniem tego zasranego interesu tak, aby się wszystko zgadzało i żeby mógł
pan coś przy tym ukraść dla siebie. Chciałem panu oszczędzić fatygi. Spójrz pan na to
z tej strony.
- Gdyby nie to, iż mówimy o nieszczęściu, jakie spotkało panią Rackmann,
zadzwoniłbym po policję - powiedział. - Chcę jej oszczędzić tego.
- Dlaczego pan mówi o nieszczęściu - powiedziałem. Może ten major był
rzeczywiście czemuś winien i dlatego go usztywnili? I kto pana prosił o współczucie
dla pani Rackmann? Nie radziłbym panu używać słów takich jak nieszczęście w sto-
sunku do ludzi skazanych politycznie. Pewnego dnia usłyszy pana ktoś mało
dowcipny i pańska kariera w branży rozrywkowej skończy się na zawsze. O ile
wiem, w więzieniach nie ma nocnych lokali z muzyką i będzie pan musiał zająć się
klejeniem torebek albo czymś takim.
- Najbliższy komisariat znajduje się o dwieście metrów stąd - powiedział.
- Proszę zrobić z tego użytek. Nie zaprzeczę. Być może rzeczywiście nie spotkało
go nieszczęście. Być może stało się dobrze, iż nie musi dłużej żyć z ludźmi takimi
jak pan.
- . To dla nas obu jasne.
- To wszystko. Nie sprawi mi pan przyjemności, jeśli zobaczę pana tu raz jeszcze.
- To jeszcze nie wszystko - powiedziałem. Podszedłszy do drzwi, zamknąłem je na
klucz, a potem chwyciłem go za krawat i przygniotłem do ściany. - Teraz, powiedz
mi jeszcze, że obaj twoi synowie zginęli na wojnie i że twoją kurwę przysypało pod-
czas bombardowania. I że miałeś kiedyś ładny dom, c że żyłeś jak człowiek
kulturalny. Wtedy ja ci powiem, że masz przynajmniej czego żałować. Wtedy
powiem ci, że ci zazdroszczę, bo nie mam ani po kim płakać, ani czego żałować. Ale
nie baw się we współczucie, kiedy nikt cię o to nie prosi. Ten człowiek zginął przez
swoją głupotę, gdyż niepotrzebnie tu wracał. Śmiej się z niego.
Puściłem go i opadł na krzesło; nalałem mu trochę wody i wypił ją, rozlewając
część na koszulę.
- Pamiętam majora Rackmana - powiedział. - Kiedy tu był po raz ostatni...
Przerwałem mu:
- Wiem. Również i on uważał, że ktoś sprowokował jego w czasie tańca i dał temu
komuś po zębach. Nie było tak?
- Mądry z pana chłopak - powiedział. - Zdaje się, że zrobił pan ze mnie głupca.
- To jeszcze nie czyni mnie mądrym - powiedziałem. Zamknąłem za sobą drzwi i
wróciłem na salę, lecz nie było jej tam; znów przeszedłem obok Samsonowa,
któremu zalepiano plastrem czoło, i wyszedłem na ulic, a ona już czekała na mnie
siedząc w samochodzie i uśmiechnąłem się patrząc na ciemne skrzydełko włosów
przekreślające jej twarz.
- A teraz - powiedziałem - pojedziemy pewnie na tę ulicę, po której chodzą córy
Koryntu. Tak się przecież kiedyś mówiło, prawda?
Było to niedaleko stąd i one patrzyły na nas ze zdumieniem, a wreszcie jedna z
nich podeszła do samochodu.
- We trójkę? - zapytała.
- Nie - powiedziałem. - żona poczeka na dole. - O - powiedziała.
Poszedłem za nią, a ona do swojej zaprowadziła mnie nory, gdzie wszystko było
tak, jak być powinno, i gdzie obrazy świętych namalowane przez malarzy-
alkoholików majaczyły nad światłem lampek; i była tam nawet gipsowa figura
świętego Antoniego. Dałem jej pieniądze i ona zaczęła się rozbierać.
Wziąłem przyniesioną z sobą gazetę i zacząłem ją czytać, lecz na nic nie
natrafiłem ciekawego, choć nieco zabawił mnie proces dwóch chłopów będących
braćmi, którzy zamordowali żonę jednego z nich, gdyż nie miała dość sił do pracy;
uderzyli ją siekierą w głowę i podrzucili w stajni, okrwawiszy kopyto konia krwią z
jej głowy, a potem żyli zgodnie przez lat dziesięć z żoną drugiego z nich, która co
roku dawała dziecko; raz jednemu, raz drugiemu. A teraz pokłócili się o jakieś
drobne pieniądze; w złości jeden zaskarżył drugiego i obaj zostaną powieszeni.
Odłożyłem gazetę; historia była dobra, lecz czegoś tam brakowało i pomyślałem
sobie, iż w szóstym roku tego stadła we troje jeden z nich nagle powinien odczuwać
zazdrość c postanowił pozbyć się brata swego; a tamten drugi nie powinien czuć do
tej kobiety nic prócz obrzydzenia i żył tylko z nią ze strachu, aby nie zadenuncjował
go brat; i obaj przepadliby przez nic i wtedy dopiero historia byłaby zabawna.
Odłożyłem gazetę i westchnąłem. - Będziemy katować to dupsko? - zapytała ona.
- Dostałaś forsę, nie?
- Przyjdziesz tu jeszcze kiedy?
- Tak. Przyjdę tu pewnie z tą kobietą i z jeszcze jednym mężczyzną.
- Możesz przyjść z własną matką, jeśli tylko zapłacisz - powiedziała.
Zszedłem na dół i wsiadłem do samochodu. Nie patrzyłem na Weronikę; Bóg
jeden wie, czy powinienem na nią patrzyć, czy nie; w końcu nie dokazałem tam
niczego prócz przeczytania starego numeru gazety a Weronika nie powiedziała do
mnie przez długi czas niczego i dopiero kiedy zasypiała, powiedziała do mnie cicho:
- Jesteś teraz znów czysty?
- Tak.
Leżałem wsparty na jej ramieniu i wciąż myślałem o tych braciach i byłem
wściekły na nich, iż pokłócili się o coś konkretnego, a nie o coś, czego w ogóle nie
było i nie powinno być, aby historia była dobra. Wyszedłem po chwili na balkon i
patrząc na stojącego w cieniu drzewa Samsonowa myślałem o tym, jak oni tam
wszyscy leżą w jednej izbie przez lat dziesięć i słuchają swoich oddechów, i modlą
się każdy o śmierć każdego; dzień nadchodzi po nocy i oni patrzą na siebie z sobą
pracując, a potem znów przychodzi noc i Bóg słucha ich błagań o śmierć brata
swego; a teraz pójdą obok siebie ze związanymi w tył rękami i wytrącą im spod nóg
stołki, i tak to się skończy, a skończyć się mogłoby o wiele lepiej.
Weronika spala już, kiedy ubrawszy się zszedłem na dół do Samsonowa. Nie
widziałem dobrze jego twarzy; stał w mroku i tylko czerwony ogienek papierosa
rozświetlał nieco jego chudą twarz i mocną szyję.
- Idź spać - powiedziałem. - Nie myśl o niej. Nie będzie dalszego ciągu.
- Każdemu wolno stać na ulicy. - Ta kobieta cię nie kocha.
Zapalił nowego papierosa i uśmiechnął się.
- Kim jesteś, aby mnie uczyć o kobietach? - zapytał.
- Kim jesteś, aby czekać na moją śmierć? - powiedziałem. I skąd wiesz, że ona
wróci potem do ciebie?
- Nie ma powodu myśleć, że różni się od innych kobiet. - Nie - powiedziałem. -
Ale dlaczego włóczysz się za mną? Dlaczego nie pozwalasz mi spać?
-. Któregoś dnia oni przyjdą po ciebie - powiedział cicho Samsonow. - A wtedy ja
będę tym człowiekiem, który będzie jej o tobie opowiadać. I wtedy powiem jej, że tej
nocy zszedłeś do mnie i że było ci mnie żal. Czy nie rozumiesz tego?
- Nie wiem, co ci powiedzieć.
- Niczego mi nie mów - powiedział. - To ja chcę ci coś powiedzieć: kiedy będziesz
już tam, i kiedy będziesz bity, staraj się im zazdrościć. Staraj się wyobrazić sobie, że
to ty bijesz innego człowieka. To ci pomoże.
- Pomoże w czym? - Wytrwać.
- Dokąd?
- Do dnia, w którym przestaną cię bić - powiedział. - Czy mam ci to inaczej
objaśnić?
- Nie. A więc ja mam wyobrażać sobie, iż to ja biję innego niewinnego człowieka,
i to ma mi pomóc?
- To jedyne, co może ci pomóc - powiedział Samsonow.
Po prostu zazdrość im. Jeśli będziesz im naprawdę zazdrościć, pewnego dnia
uwierzysz w to, że to ty jesteś nimi, a oni są tobą. - I to jest właśnie to, co czuje bity
człowiek?
- Tak.
- Twoja myśl jest świeża - powiedziałem. - Przynajmniej z punktu widzenia
moralności.
- Ile masz lat, majorze?
- Trzydzieści trzy - powiedziałem. - Wiesz o tym tak samo dobrze jak i ja. Czy
myślisz teraz o tym człowieku, którego ukrzyżowano, kiedy miał trzydzieści trzy
lata? Powinienem się tego domyślić. I ty myślisz, że on czuł to samo?
- ,Jeśli był człowiekiem, musiał czuć to samo - powiedział Samsonow. - A jeśli był
synem Boga, nie ma potrzeby, aby w niego wierzyć.
- A ty myślisz, że kim on był? - Człowiekiem.
- Dlaczego? - Skarżył się.
- W tym jest pewien sens - rzekłem i wróciłem na górę; tam, oparłszy się o poręcz
balkonu, nie patrzyłem już na cień Samsonowa; patrzyłem na cień drzewa
obrysowany żółtym światłem latarni gazowych, a najbardziej ze wszystkich drzew
lubiłem kasztany. Od czasu jak spadający kasztan ugodził moją babkę w głowę, która
śmiertelnie się przeraziwszy, trupem padła; babka była chora na serce i żarła
kilogramami czekoladę, a ręce jej, które my, dzieci, musiałyśmy całować, lepkie były
zawsze od słodyczy.
Do pracy późnym przyszedłem popołudniem i dnia tego po raz . pierwszy chmury
ujrzałem ponad miastem; i nie były to jasne i pełne blasku chmury lata; te, które
zobaczyłem dzisiaj, jesień przynosiły i deszcz.
- Spóźnił się pan do pracy - powiedział Samsonow.
- Mam po temu swój powód - powiedziałem. - Zrób pan trochę kawy do picia. -
Podszedłem do niego; czoło jego wciąż jeszcze zalepione było plastrem. - Miał pan
wypadek? - zapytałem.
- Tak.
- Zrobi pan kawę?
- Sam pan sobie zrobię.
Wziąłem krzesło i przysunąwszy je ku niemu, usiadłem patrząc w jego oczy.
- Jestem zmęczony - powiedziałem. - Proszę, niech pan spojrzy na mnie. -
Samsonow odwrócił ku mnie swą kamienną, kabotyńską twarz i pomyślałem sobie,
iż znów spędził noc bez snu. - Kobieta, z którą żyję, ma nieludzkie wymagania - po-
wiedziałem.
Wstał i poszedł do garażu, a po chwili wrócił z kubkiem kawy i podał mi go.
- Czy byłby pan łaskaw zamieszać cukier - powiedziałem. Ręce mi się trzęsą.
Samsonow nie odpowiedział; patrzył przed siebie, a ja zapytałem go po chwili:
- Pan ciągle się łudzi?
- Nie łudzę się. Pewnego dnia ona nie wytrzyma. To wszystko.
- Ona nie należy do tych, które wracają.
- To, że pan spędza czas w ten właśnie sposób, świadczy, iż się pan myli. Przecież
ona właśnie wraca. - Odsunął się; polałem kawą jego spodnie, a potem wyciągnąłem
kubek pusty już i trzymałem go w trzęsącej się ręce tak długo, aż znów odwrócił
głowę.
- To nie to samo - powiedziałem. - Ona wraca do innego. I to także nieprawda.
- Któregoś dnia nie starczy jej sił - powiedział Samsonow. - Wtedy wróci.
Wszystkie wracają. Dziwne, że nie nauczył się pan tego. Jeśli kobieta nie była dobrą
żoną dla jednego mężczyzny, nie będzie nią również dla drugiego. Dlatego wróci.
- Nie była dla niego dobra?
- Za bardzo kochała. Te właśnie psują wszystko najszybciej i najdokładniej. Chcą
dostać tyle samo, ile dają, i pewnego dnia wali się wszystko. Wtedy odchodzą.
- I wtedy wracają?
- Tak. I znów wszystko kończy się tak samo.
- Tu nie będzie końca - powiedziałem. - ludzka mądrość kończy się pewnego dnia.
Kiedy człowiek jest już stary lub kiedy za dużo pił. Szaleństwo nie ma końca. Tego
pan nie przemyślał.
- Owszem. I szaleństwo ma swój koniec. To pan nie przemyślał tego, przyjacielu.
Znów spojrzałem na niego, a twarz jego wydała mi się pusta i pełna strachu niby
twarz idącego przez nieznanej głębi wodę. - Nie wydawało mi się to możliwe, jeśli
chodzi o pana - powiedziałem. - Zdaje się, że zaczynam pana lubić.
- Nie umiem powiedzieć tego o panu.
- Nie przejmuj się pan. Jestem jak guma do żucia, którą pan zużyje i wypluje.
- Pan musi już iść. Ona tam czeka na moście. - Muszę wziąć rewolwer.
- Proszę nie zgubić.
- Jakże mógłbym zgubić coś, co panu będzie niezbędnie potrzebne - powiedziałem.
Podałem mu kubek po kawie: - Lepiej będzie, jeśli pan go odstawi - powiedziałem. -
To zawsze warte parę groszy.
Stał trzymając w ręku pusty kubek i patrzył, jak wsiadałem do samochodu i
męczyłem się przez chwilę; zimny silnik ciężko zaskakiwał.
- Pan mnie nie zostawi, prawda? - powiedział Samsonow. - Nie - powiedziałem. -
Zostanę tu z panem i zobaczę, jak ta dziwka przybiegnie tu kiedyś i rzuci się panu na
szyję. I zaczniecie nowe życie. I rozlegną się nad nami chóry aniołów.
I już poprzez miasto jadąc myślałem o tym, jakby Samsonow wyglądał w stroju
tenora operetkowego i jakby to było, gdyby wyszedł na scenę ukazując ludziom
swoją twarz człowieka na zawsze znieważonego i pragnącego pomsty dla swej
zniewagi, gdyż taki zapewne byłby tekst tej opery, a kiedy by już stał w świetle
rampy, ludzie wybuchnęliby śmiechem, lecz twarz jego kamienna pozostałaby
twarda; i tak stałby przed nimi z ręką przyłożoną do serca, czekając, aż przebrzmi ich
śmiech.
Również w stroju toreadora wyglądałby nieźle. Wtedy wszedłby na arenę, a na jego
kamiennej kabotyńskiej twarzy spoczęłyby spojrzenia pięćdziesięciu tysięcy kobiet
podnieconych widokiem krwi i możliwością śmierci mężczyzny; i wtedy
dyplomowany kapitan lotnictwa zabiłby byka, wspięty lekko na czubkach palców i
patrząc w jego czerwone oczy, a byk począłby się osuwać powoli przed nim, a
Samsonow wykonałby krótki rozkazujący ruch ręką w dół i byk ze szpadą twardo
wbitą w serce skonałby nie wydawszy dźwięku, a szalejący z zachwytu ludzie
myśleliby przez moment, iż to nie szpada zabiła byka, lecz krótki niedbały ruch dłoni
mężczyzny stojącego w pełnym świetle areny. I odniesionoby mojego kapitana n a
ramionach do samochodu.
Tyle zabawnych rzeczy mógłby robić Samsonow, lecz uparł się przy jednej tylko
sprawie. I teraz jadąc szybko poprzez miasto przepływające na srebrnych nitkach
babiego lata z ciepła w jesień, odkryłem nagle w czym rzecz. Zatrzymałem się przed
najbliższą budką telefoniczną i połączywszy się z Samsonowem, powiedziałem do
niego:
- Teraz już wiem, o co tu chodzi. Pan po prostu jest kobietą, bo tylko one potrafią
uprzeć się przeciw czasowi i logice, i uczuciu innego człowieka. I niszczyć wszystko,
i wszystkich dokoła tylko po to, aby spełniła się ich wola w jakiejś najgłupszej
sprawie. Tu prawda, co wy same o sobie mównic, że gdybyście rządziły' światem, to
nic byłoby wojen między ludźmi. Ale nie byłoby także ludzi na świecie, gdyż
wszyscy' zginęliby tak samo, iż nie zachowałoby się nawet o nas wspomnienie. Czy
nie mam racji, moja mała?
- Skąd pan dzwoni?
- Jestem blisko placu Grunwaldzkiego.
- To jeszcze kilometr - powiedział Samsonow i odłożył słuchawkę.
Byłem nic więcej niż. pięćset kroków od mostu, gdy nagle ból naszedł z taką mnie
silą, iż musiałem zjechać w bok, potrącając jakiegoś cyklistę. On mi wymyślał, a ja
oddychałem z trudem i ręce skrzyżowałem na kierownicy, oparłszy na nich głowę;
rozgryzłem już nitroglicerynę i wiedziałem, iż jeśli mi się uda przetrzymać dwie lub
trzy minut, to pojadę dalej; lecz ból twardniał, opasawszy lewą struno mej piersi, i
nic miałem wody do popicia, a ten człowiek stał nade nutą, trzymając w ręku
złamany pedał swojego roweru, i wymyślał mi.
- Nic czuj żalu do nikogo - powiedziałem. - Nikt mi nic zreperuje roweru za
darmo...
- Nic czuj żalu do nikogo, kiedy będziesz zdychać - powiedziałem. - Ani do tego
miejsca, które zostawisz za sobą. To miejsce nic jest warte ani jednej minuty żalu. I
jeśli będziesz mógł, tu nic zostawiaj za sobą nawet pustego miejsca, gdyż puste
miejsce może coś omarzać, a ty i ja nie oznaczamy niczego. Poczekaj chwilę, a
potem weź forsę z mojej lewej kieszeni.
Znów opuściłem głowę; pot spływał wzdłuż mego dała, a potem nitrogliceryna
zaczęła działać i ból przeszedł. Uniosłem głowę i otarłszy ją z potu powiedziałem do
rowerzysty:
- Przepraszam. Zrobiło mi się niedobrze. Mam nawalone serce.
- Cholera mi do pańskiego serca - powiedział. - Pan mi połamał pedał. To będzie
kosztować, a ja nie mam pieniędzy. - Nie mam przy sobie - powiedziałem.
Uśmiechnął się do mnie.
- Kto ma takie ładne auto, musi być ładowany - powiedział. - Daj mi pan coś.
Czasem dobre chęci wystarczą, aby coś się znalazło.
Popatrzyłem na jego zabiedzoną twarz rozmazującą się w uśmiechu.
- Dobrych chęci też nie mam - powiedziałem. - Chociaż, kto wie. Pokaż pan ten
pedał. - Podał mi pedał; ważyłem go przez chwilę w ręku, a potem uderzyłem nim w
głowę tego człowieka. - To panu pomoże zastanowić się nad faktem, iż życie kryje w
sobie niepojęte głębie, o których pan nie myślał, pobierając lekcję jazdy na
welocypedzie - powiedziałem i pojechałem w kierunku mostu.
Czekałem na nią przez chwilę, a potem ujrzałem ją idącą ku mnie i patrzyłem na
ciemne włosy zwinięte wiatrem wokół jej brązowej i mocnej szyi, i pomyślałem
sobie, iż w dniu, w którym już wreszcie przejdę górę, tego mi będzie szkoda;
kruchego pasemka włosów, z którymi nikt nie mógł dać sobie rady i na którego widok
ogarniał norie zawsze niepokój, jeśli trzymały się choć przez chwilę.
- Byłam tu już - powiedziała. - Dlaczegóż jesteś dziś tak późno?
- Serce.
- Czy to wciąż pozostałość po dozach benzedryny?
- Do dzisiaj nie wiem, po Co mi ją dawano - powiedziałem. - I tak bym nie mógł
zasnąć ze strachu.
- Pojedziemy do fryzjera - powiedziała Weronika. - Prawda?
- To przyjdzie później - powiedziałem. - Do sprawy nie zgolą mi włosów. Dopiero
po wyroku.
- Nie chcę, żeby zrobił to ktoś obcy. Chcę być przy tynt. - Nie wszystko będziesz
mogla zobaczyć.
- Chcę zobaczyć wszystko, co mogę.
- Nie będzie tego wiele - powiedziałem i pojechawszy do fryzjera wyłuszczyłem
mu swoją prośbę, a potem wyszliśmy stamtąd i Weronika powiedziała:
- Śmiesznie wyglądasz.
- Każdy, kto przygotowuje się aż tak starannie do tej sprawy, nie wygląda mądrze.
To tylko jeden krok. A wszyscy myślą o tym przez całą drogę.
Patrzyła na mnie oparta o samochód, a ja stałem o krok przed nią i nie mówiłem
nic.
- Wyglądasz inaczej - powiedziała. - Tylko trochę.
Pokręciła głową.
- Wyciągnij do mnie rękę - powiedziała. - I powiedz, że to ty.
Wyciągnąłem ku niej rękę, a jej palce gorące były i suche, i tak staliśmy naprzeciw
siebie w żółtym i łagodnym świetle latarni gazowej, której płomień szumiał cicho w
górze nad nami niby wspomnienie gorącego lata, które przeszło już, oddawszy ziemi
liście suche i żółte.
- I dlaczego to akurat ja musiałam cię spotkać?
- Pytałaś mnie już o to - powiedziałem. - I powiedziałem ci wtedy, że każda
kobieta w tym kraju spytałaby mnie o to samo i pewnie tak samo. Nie myśl o tym. Po
prostu myśl o tym, że jechałaś przez most, a ja stałem na moście.
- Mogłam pojechać innym mostem. Miałabym tę samą drogę. - Nie ma dwóch
takich samych dróg. Niewielka to mądrość, ale tak jest.
- Nie - powiedziała Weronika. - Tam mogła stać inna kobieta.
- Powiedziałem ci: jechałem przez most. A przedtem była wojna i ja byłem po
tamtej stronie. A potem wróciłem myśląc, iż ziemia, na której urodził się człowiek,
ważniejsza jest od tego, kto nią rządzi. I źle myślałem, i niepotrzebnie wróciłem, i
jechałem przez ten most, a ty tam także jechałaś, i to już wszystko.
- Nie umiem odejść.
- Nie umiem uczynić nic podłego akurat w tej chwili - powiedziałem. - Wiem, że
chciałabyś mnie nienawidzić.
- Ale ja chcę odejść - powiedziała. - Nie umiesz być mądry, nie umiesz być podły,
więc czego się właściwie nauczyłeś? Powiedz mi przynajmniej, dlaczego to akurat ja
muszę zostać przy tobie? Za szybko się upijasz, za szybko zasypiasz, więc dlaczego
nie umiem odejść? Czy to jest miłość? To wszystko, na co czekałam? To uczucie tak
słabe, którego nawet nie umiem opisać, czy to właśnie jest tym?
- Do widzenia, Weroniko - powiedziałem.
- Gdzie idziesz teraz? - powiedziała. - Czy znowu jedziesz na ten most?
- Będę nim przejeżdżał - powiedziałem. - Ale idę dalej. - Gdzie?
- Tym razem nie możesz iść ze mną - powiedziałem i wsiadłem do samochodu.
- Więc to już dzisiaj?
- Tak - powiedziałem. - Wziąłem ze sobą broń.
Skinęła głową i wsiadła; zawróciłem i znów przejechałem poprzez most; i było już
chłodno; i tak nadszedł ten pierwszy dzień jesieni.
- Chcesz popatrzeć na ten most? - zapytałem. - Nie.
- Naprawdę nie? - Nie.
Pojechałem wzdłuż Odry i tam znalazłem miejsce na pozostawienie samochodu.
Wziąłem rękę Weroniki i poszliśmy wzdłuż brzegu rzeki, a potem znalazłem to
miejsce, gdzie byłem z nią po raz pierwszy, i zostawiwszy ją tam, wróciłem do
samochodu i z bagażnika wyjąłem broń. Wtedy znów poczułem obecność Sam-
sonowa; zbliżył się ku mnie i czułem na szyi gorący i szybki oddech jego.
- Czuję cię jak psa - powiedziałem. - Przysiągłbym, że pachniesz w deszczu.
- Masz jakąś rodzinę albo kogoś, komu to wszystko powiedzieć? - zapytał
Samsonow.
- Wszystko?
- Wszystko, co przeżułeś.
- Nie mam nikogo, kto będzie mnie pamiętał - powiedziałem. - Ale jeśli chcesz coś
dla mnie zrobić, powiedz: kim ja jestem?
- Lepiej będzie: kim byłem.
- Kim więc byłem?
- Nic wiem - powiedział Samsonow. - Często myślałem o tobie tam, w Anglii.
Kiedy wracałeś z lotów i mówiłeś, że zestrzeliłeś jednego lub dwóch. Sam
powinieneś powiedzieć, kim byłeś wtedy.
- Nie myślałem o tym nigdy - powiedziałem.
- Człowiek taki jak ty nie myśli o tym, kim jest, i nigdy tego nie wie naprawdę -
powiedział Samsonow. - Tylko miernoty wiedzą o sobie wszystko. Człowiek taki jak
ty zrozumie to wtedy, kiedy będziesz już wiedział, że nie uda ci się tego nikomu
powiedzieć. - Ujął moją rękę i otworzywszy ją patrzył na płaski rewolwer. - Dowiesz
się tego teraz - powiedział. - Tak przynajmniej o tym teraz myślisz.
- A ty nie myślisz tak?
- Nie starczy ci siły. Czy ona też... zgodziła się? - Tak.
- Nie będziesz umiał tego zrobić.
- Ty powiesz mi, co mam zrobić, aby starczyło mi siły.
- Zabij mnie - powiedział. - Potem nie będziesz już miał odwrotu. Potem możesz
zrobić z sobą, co chcesz. Inaczej nie dasz rady. Inaczej ona będzie wlec się za tobą aż
do końca i nigdy nie przestanie cię pamiętać. Zrób to dla niej.
- Dobranoc, Samsonow - powiedziałem. - Szkoda, żeśmy wszyscy zgłupieli na tak
długo przed starością. Skąd wiesz, że przyjdę akurat tutaj?
- Patrzyłem na ciebie, jak brałeś moją dziewczynę - powiedział. - Wiedziałem, iż
wrócisz tu jeszcze, aby popełnić nowe świństwo.
Odszedł; pobiegłem za nim i złapałem go za rękaw.
- Nie mogłem dzisiaj nigdzie dostać oleju dwadzieścia-czterdzieści -
powiedziałem. - Co mam zrobić?
- Kup pan trzydzieści-dziesięć - powiedział. - Jutro musi pan być wcześniej w
garażu. Mam dużo spraw do załatwienia. Olej musi mieć napis „Heavy Duty".
Uważaj pan, żeby panu nie wkleili jakiegoś świństwa. Dobranoc.
- Dobranoc, panie kapitanie.
Wróciłem do Weroniki, gdy było już ciemno i nie widzieliśmy drugiego brzegu.
- Połóż się po mojej prawej stronie - powiedziała.
- Dlaczego?
- Jesteś przecież mańkutem. Będziesz mógł wziąć broń w lewą rękę. Czy nie
umiesz strzelić z lewej ręki?
Położyłem się po jej prawej stronie i czułem na policzku jej oddech, i myślałem o
tym, iż ikt nie pachniał tak jak ona, a potem myśleć począłem o pewnym filmie, który
widziałem będąc dzieckiem, i tam właśnie jakiś oficer zabijał na plaży swoją ko-
chankę; fale syczały zalewając suchy piasek, a jemu tak pięknie drżały wargi, kiedy
mówił jej o tym, że teraz już na zawsze będą razem i Bóg im wybaczy, ponieważ nikt
nigdy nie kochał tak bardzo, jak oni siebie, i jej także drżały warg, aż wreszcie mewy
podniosły się na odgłos dwóch strzałów i odleciały w niebo, a wszyscy alkoholicy
siedzący na widowni wybuchnęli płaczem i idąc ku wyjściu ocierali łzy, aż wreszcie
zabłysło światło i ucichł syk fal. Postanowiłem ciągnąć w tym stylu; byłem przecież
majorem lotnictwa i nie musiałem wysilać się zbytnio.
- Potem już nie patrz więcej na mnie - powiedziała. - Dobrze.
- Przyrzekasz mi?
- Tak, kochanie. Nie będę już potem patrzyć na ciebie. - Boisz się, że zabraknie ci
odwagi?
- Nie zabraknie mi odwagi.
- Poczekamy jeszcze chwilę, dobrze?
- Tak, kochanie. Tak czy owak nikt tam na nas nie czeka. - Czy widzisz tamten
brzeg?
- Nie. Jest już ciemno.
- Może po tamtej stronie też jest takie samo miejsce - powiedziała Weronika. - I
jest tam jakiś mężczyzna z jakąś kobietą.
- Na pewno.
- Może też się kochają. - I co jest możliwe.
- Tylko że oni mają jeszcze dwadzieścia lat przed sobą. A my nie mamy już nic.
- Nie - powiedziałem, pomyślawszy sobie o tym filmie i o mewach, które uniosły
się na odgłos dwóch strzałów. I pewnie ten reżyser krzyczał do swego pomocnika:
„Rappaport, te ptaki są do niczego. Tak się mewy nie podnoszą. Poszukaj sobie od
jutra innego zajęcia"; a Rappaport milczał, ponuro wpatrując się w złotą szczękę
swego mistrza, a potem raz jeszcze spróbowali i mewy się podniosły; i tysiące ludzi
spragnionych wiedzy o miłości płakało. - Nie - powiedziałem myśląc o Rappaporcie.
- Nie mamy już nic.
- Dwadzieścia lat mogą się kochać noc w noc - powiedziała Weronika. - Dopóki
starość nie zniszczy w nich tego, a potem mogą się jeszcze kłócić i wmawiać jedno
drugiemu, iż zmarnowali sobie nawzajem życie. My też mamy dwadzieścia lat. Ale
nie możemy ich wziąć.
- Nie myśl o tym.
- Więc gdzie będziemy za chwilę? - I o tym także nie myśl.
- Nigdzie?
- Może być i tak.
- Powiedz do mnie: ty kurwo. Nikt mi tego nigdy nie powiedział. Chciałabym to
choć raz usłyszeć. I niech to będzie moje pożegnanie.
- Ty kurwo.
- A teraz połóż mi ten rewolwer na brzuchu. - Po co, kochanie?
- We wszystkich operach wciąż śpiewają, że zimna stał przeszyje im serce. Nie
chcę, aby ten rewolwer był zimny jak stal. Niech będzie ciepły.
Położyłem rewolwer między jej mocne uda i czułem, iż zaciska je z całych sił.
- Śmieszne - powiedziała Weronika. - Taki kawałek żelaza. Czy wszystko, co
widzieliśmy w życiu, także przestanie istnieć? - Tak myślę.
- Kiedy byłam dzieckiem, widziałam góry - powiedziała po chwili. - Czy nawet i
tego nie będzie?
- Nie.
- Ale przecież to, na co patrzy dziecko, które nie zrobiło jeszcze nic złego, powinno
pozostać.
- Nie zostanie nic.
- Ze wszystkich rzeczy, które żeśmy widzieli? - Na Boga, nie.
- Więc gdzie idziemy?
- Nie idziemy już nigdzie.
- Słuchaj - powiedziała. - Chodź, przejdźmy na drugą
stronę rzeki i znajdziemy tam jakiegoś mężczyznę i jakąś kobietę, którzy się
kochają. I powiemy im, co chcemy zrobić. Może oni nam powiedzą coś więcej od
tego, co wiemy sami.
- Nikt nam nie powie niczego. - Więc zostaje tylko zdziwienie? - Tak długo, jak
człowiek myśli.
Nie widziałem w ciemności ruchu jej głowy, ale czułem, iż pokręciła nią niby
krnąbrne dziecko, a skrzydełko jej włosów spłynęło na moją twarz.
- Ale przecież musi być coś potem.
- Nie. Weroniko. Potem już nie ma niczego. - Jak mówią idioci: cisza i ciemność?
- Tak.
- I to jest ta jedyna prawdziwa wolność?
- Innej nigdy nie było - powiedziałem, patrząc w ciemność i widząc najsmutniejszą
w świecie twarz Rappaporta patrzącego na niezgrabny lot ptaków; tak więc dodałem
w stylu jego mistrza: - Innej nigdy nie było. Ale zawsze będą o niej mówić i zabijać
się.
- Jest już chyba ciepły - powiedziała. - To jedno nam się przynajmniej udało: jak
uniknąć zimnej stali.
Wziąłem broń do ręki pamiętając o tym, aby wziąć ją ruchem powolnym i
niechętnym, jak stolarz bierze dłuto do ręki, aby pracować nim przez wiele godzin.
- A jeśli nie będziemy tam razem? - powiedziała Weronika. - Na pewno nie.
- Tutaj także nie możemy być razem. - Ty wiesz, że nie.
- Więc gdzie bywa się razem?
- Nie ma takiego miejsca dla nas, ludzi. - W szczęściu?
- Nie byłem szczęśliwy. – W nieszczęściu?
- Nie miałem i na to czasu, Weroniko - powiedziałem. Cały czas myślałem tylko o
tym, aby nie dać zabić się przez innego lotnika. I tylko po to zabijałem tych, którzy
myśleli dokładnie to samo, co ja.
- Więc kiedy bywa się razem?
-- Nie wiem. Może wtedy, kiedy jest się samemu. I kiedy tego drugiego człowieka
już nie ma, i kiedy wiesz, że nigdy już nie wróci do ciebie. Może wtedy jesteś z nim
naprawdę i na zawsze. Jeśli umiesz go pamiętać.
- Czy to prawda?
- Nie - powiedziałem. - Teraz już nie czekaj.
Uniosłem rewolwer i odciągnąłem kurek do tyłu, a ona ujęła moją drżącą rękę.
- Nie czekaj - powtórzyła. - Już i tak niczego nie wymyślimy. Pewnego dnia oni
zrobią to z tobą tak czy owak. Ale nie plącz się dłużej między ludźmi. Każdy
człowiek, który pomoże ci, musi zaszkodzić sobie. Nie czekaj.
Nic nić powiedziałem.
- To łatwo zabijać innych - powiedziała. - Prawda. I dają ci za to krzyże i awanse, i
koledzy w kantynie ściskają ci dłoń, jeśli im powiesz, pamiętając o tym, aby to rzec
niedbale, iż właśnie dzisiaj zestrzeliłeś jednego więcej. Dlaczego czekasz? Przecież
chodzi o to samo.
- Właśnie - powiedziałem. - Tylko o to samo. Tamci także chcieli żyć.
- Jesteś tchórzem, majorze. - Zawsze o tym wiedziałem.
- l pewnie dlatego biłeś się tak dobrze.
- Jasne. Ale po co o tym wszystkim mówić? Nic nie możemy dla siebie uczynić i
nie możemy sobie pomóc. Możemy tylko spróbować odpowiedzi na to wszystko, co
nas czeka. A jedyną odpowiedź na to wszystko może stanowić miłość.
- Chcę iść z tobą - powiedziała. - A ty jesteś tchórzem. Ty po prostu chcesz żyć
jeszcze trochę. A ja będę żyć z tobą.
- Ukryję się - powiedziałem. - I tak przyjdą.
- Więc przyjdą później.
- Dobrze - powiedziała. - Znam takiego księdza na wsi. Może on cię ukryje.
Jechaliśmy brzegiem w kierunku miasta, a rzeką płynął jakiś holownik wlokący za
sobą trzy barki i marnie oświetlony, a my słyszeliśmy
harmonię i skłócone glosy marynarzy; usiłowali coś śpiewać, lecz jeden drugiemu
przeszkadzał, i powiedziałem do Weroniki:
- Pewnie są o suchych pyskach. Inaczej wyszłaby im ta pieśń.
- Myślałam, że mam więcej siły - powiedziała. - Ale nie jest tak. Niech to się
wreszcie skończy. Chciałabym, aby już przyszli.
- I ja bym chciał - powiedziałem. - Ale oni mają czas i jest ich tak wielu, i mogą
się zmieniać. Cała bieda w tym, że nas nikt nie może zmienić. Musimy czekać.
- Nie - powiedziała. - Nie musimy. Chcemy. - I kim jest ten ksiądz, o którym
mówiłaś?
- Dawał mi komunię świętą - powiedziała. - Pójdziemy do niego i on cię ukryje. -
Roześmiała się nagle i powiedziała: Zawsze o tym myślałam, że jesteś tchórzem,
który zgodzi się na to, aby oddawali mu mocz na twarz i aby na niego pluli tylko po
to, aby pożyć jeszcze trochę. Przez cały czas bałam się, że nie ma w tobie niczego, co
mogłabym pamiętać. Teraz wiem, że jest coś, czego nie zapomnę. Dobre i to.
Spała już, kiedy wyszedłem na balkon i zapaliwszy papierosa oparłem się o poręcz
balkonu, myśląc o nim i o tym, jak bardzo żałował był tej chwili, w której nic miał
sił, aby spuścić kurek. I na pewno w to wierzył, iż mógł był to uczynić, a nie uczynił
tego tylko ze względu na nią; i pewnie tak czuł i myślał naprawdę, jeśli jego
storturowany i ogłupiały mózg zdolny był do myślenia. A potem w ciemność
odrzuciłem papierosa, przez chwilę deszcze patrzyłem na cień kasztana i wróciłem
do pokoju.
Lecz długo jeszcze nie mogłem usnąć. Nie byłem zadowolony z tego, co
powiedziałem jej tam nad rzeką; o tym, iż tylko miłość może stanowić próbę
odpowiedzi wobec tego, co czeka nas, ludzi. O tym, iż tylko miłość może zmusić nas
do myślenia; i o tym, że tylko miłość może uchronić nas od sądzenia ludzi. Lecz nie
umiałem tego powiedzieć inaczej; majora Królewskich Sił Lotniczych opuścił był
Bóg, a mnie opuścił Rappaport.
Rano spakowałem walizkę; klucz od samochodu i rewolwer oddałem
Samsonowowi, po mym, wróciwszy do Weroniki, napiłem się kawy i siedząc w
kuchni słyszałem, jak otwiera moją walizkę i sprawdza, czy aby wziąłem wszystko,
co trzeba.
- Co stanie się z twoim samochodem? - zapytała.
- Nie wiem. Nam już niepotrzebny. Nikt przecież nie stara ukryć sio, ciągnąc za
sobą sportowy samochód. Pewnie go zarekwirują.
- Lubiłam ten twój wóz.
- ,Ja też. Ale nie ma sensu o tym mówić dłużej.
Pociąg zapchany był ludźmi, a kilku robotników piło wódkę wprost z butelki i
jeden z nich śpiewał:
A Judas pijacka dusa
Kiedy chciał se zalać pałę
Namówił Pana Jezusa
Żeby z wina zrobił gorzałę...
Roześmiałem się.
- Czy to rzeczywiście takie zabawne?
- Nie wiem - powiedziałem. - Ale ten obraz Judasza, który czyha, kiedy Chrystus
jest lekko wstawiony... może zresztą rzeczywiście nie śmieszne. Mój znajomy
Amerykanin...
- Ten, którego poznałeś w Londynie?
- Nie - powiedziałem. - Tamtego z Londynu nie pamiętam już. Ten, o którym
mówię, nazywał się Flynn i pracował przed wojną jako drugi reżyser. Opowiadał mi,
iż pewnego razu kręcono film z jakimś wybitnym aktorem, który grał rolę
kochającego ojca. Było więc oczywiście i dziecko. I ten wybitny aktor był
niesłychanie dobry dla tego malczvszki, i kupował mu lodu i zabawki, i tak było
przez cały okres kręcenia filmu. Wreszcie film skończono, a wtedy ten wielki aktor
odszukał chłopczyka i z całej siły kopnął go w tyłek. Zapytano go: „Dlaczego kopnął
pan to nieszczęśliwe, kochane dziecko?" Pomyślał przez chwilę i powiedział: „Ha,
kto wie, co jest naprawdę zabawne." Tak i jest z tą piosenką.
Robotnik śpiewający pieśń skończył; popatrzyliśmy na siebie i on podał mi
butelkę. Napiłem się trochę.
- Dobrze pan śpiewa - powiedziała do niego Weronika. - Miałem czas, aby się
nauczyć - powiedział.
- I gdzie się pan uczył śpiewu?
Zdjął czapkę, jego włosy były tak samo krótko ostrzyżone jak i moje.
- Pięć lat - powiedział.
- Czy to ładnie śpiewać takie piosenki o Chrystusie? - powiedziała Weronika. - Pan
chyba nie wierzy w Boga, prawda? - Wierzę - powiedział chłopak. - Ale wie pani,
nie wiem,
czy jestem dobrym katolikiem. Czasami, kiedy widzę ładną dziewczynę, mówię do
siebie: Chciałbym ją wziąć na spych i tak mi dopomóż Bóg. - Wziął butelkę i
odszedł.
- Jeśli nawet nie jest myślicielem chrześcijańskim na miarę Pascala czy Tomasza -
powiedziałem - to w każdym razie trudno odmówić mu formułowania siły swych
pragnień bez wpadania w ekstazę religijną. Podoba ci się ta historia o kochającym
ojcu?
- Nie myślałam o tym. Myślałam o twoim wuju Hieronimie. O tym, jak przepijał
palto.
- Nie mów o nim Hieronim Mów o nim Józef. On nie przepił tego palta, tylko
przegrał je w pokera.
- Nie pamiętam już, jak to było - odpowiedziała Weronika. - Opowiadałeś mi o
tym krótko po swoim powrocie, ale wtedy najczęściej mówiłeś o wojnie. Powiedz mi
to jeszcze raz.
- W trzaskający mróz spotkałem Wuja Józefa idącego z syfonem wody sodowej w
ręku. Ubrany był tylko w garnitur. Zapytałem go, dlaczego idzie po wodę sodową
ubrany tylko w garnitur. Powiedział mi, że szedł nie po wodę sodową, a z jednego
krańca miasta na drugi; palto przegrał w pokera, a teraz wziął z sobą cen syfon, aby
ludzie widzący go myśleli, iż idzie tylko na róg do sklepu i niepotrzebne mu palto.
„W ten sposób," powiedział Wuj Józef, „możesz przejść przez miasto i zachować
twarz. Jeśli nie udało ci się zachować palta."
Była to moja własna historia; istotnie spotkałem Wuja Józefa idącego w mróz z
syfonem. l o krótkiej wymianie grzeczności Wuj Józef zabrał mi palto i wręczył syfon;
i rozeszliśmy się w sobie tylko wiadomych kierunkach. I nie widziałem go przez trzy
tygodnie, a potem w dzień Wigilii Wuj Józef przyszedł, przyprowadziwszy z sobą
jakiegoś plugawego i ziejącego alkoholem karła o długiej brodzie, i powiedział nam,
dzieciom, iż jest to krasnoludek, którego kupi!; tak wiec karzeł ten siedział z nami w
czasie Wigilii, a potem ukradł krzesło i uciekł, a Wuj Józef, skonstatowawszy brak
krzesła, powiedział, iż każdemu Bóg daje Łuk Tryumfalny akurat tej wielkości, aby
nie przewróciło mu się w głowie.
Obudziłem Weronikę; wysiedliśmy na stacji i szedłem obok niej polną drogą, a
wtedy zobaczyłem znów stado ptaków kluczem odlatujących na południe i
przystanęliśmy.
- Popatrz na nie - powiedziała. - Mogą lecieć z miasta do miasta, z kraju do kraju i
nic im się nie stanie. 1 wracają na ziemię tylko raz.
- Aby umrzeć.
- A ty musisz tu zostać - powiedziała. - Dlatego ich nienawidzę.
- Gdzie jest ten kościół?
- Na końcu t:j drogi. Poczekam na ciebie w gospodzie. Odeszła; szedłem sam
teraz, czując już jesień i zapach twardych, krótko ściętych ściernisk, a potem
spotkawszy jakiegoś człowieka zapytałem go:
- O której ksiądz je obiad? - O drugiej.
Miałem więc jeszcze pół godziny czasu; stałem paląc papierosa, a kiedy wybiła
druga, zapukałem do drzwi zakrystii i otworzyła mi gospodyni.
- Czegój?
- Chcę mówić z księdzem. - Je obiad.
- Nawet Chrystusowi przeszkodzono w czasie ostatniej wieczerzy - powiedziałem.
Ksiądz wyszedł do mnie, a ja popatrzyłem na jego brodę ociekającą tłuszczem.
- Czy mogę wejść? - zapytałem.
- Proszę - powiedział; przeszedłem za nim do kościoła i powiedziałem mu:
- Potrzebuję pomocy:
- Pieniędzy?
- Grozi mi aresztowanie.
- Co mogę zrobić dla ciebie, synu? - Ukryj mnie, ojcze.
- Przecież jeśli zaczną cię szukać, to przyjdą najpierw tutaj. Ktoś cię zobaczy i
powie im, a wtedy przyjdą tutaj.
Milczałem podparłszy głowę rękami; miałem katza i dopiero teraz poczułem się
lepiej; chłód i spokój kościoła dobre są na katza, tak więc często chodziliśmy do
świątyń z Wujem Józefem i wyglądaliśmy dobrze kiedy ludzie szemrzący modlitwy
patrzyli na nasze pochylone głowy: piękną głowę starszego pana i głowę młodzieńca
pogrążonego w kontemplacji.
- Co a grozi, synu? - zapytał ksiądz.
- Likwidacja fizyczna. Tak to się nazywa w ich języku.
- Panie - rzekł złożywszy ręce. - Czy naprawdę nie istnieje miłosierdzie?
- Z punktu widzenia ludzi istnieją tylko winni i niewinni. - Mogę cię tylko
pocieszyć, synu.
- Dobrze - powiedziałem. - Pociesz mnie.
Sięgnął po Pismo Święte, a wtedy ja uśmiechnąłem się i powstrzymałem rękę jego.
- Wiem, co chcesz przeczytać, ojcze - powiedziałem. - Ja także znam księgi Hioba.
Pamiętaj jednak, że Hiob miał towarzyszy, którzy przychodzili do niego rozprawiać i
pocieszać. Kto przyjdzie do mnie, kiedy będę już tam z nimi?
- Nie wierzysz już w Boga, synu? - zapytał ksiądz, zręcznie spojrzawszy na
zegarek.
- Wierzę - powiedziałem. - Ale nie widzę Go.
- Jego zobaczyć można tylko w oczach drugiego człowieka. - A więc ten maleńki
człowieczek, którego ujrzę w źrenicach tych, którzy przyjdą mnie zabić, także będzie
Bogiem?
- Jeśli wierzysz, tak.
- Wolę przestać wierzyć, jeśli w ich oczach także będzie On. - On jest w oczach
wszystkich ludzi - powiedział ksiądz. A więc także w oczach tych, którzy przyjdą cię
zabić.
- I to jest jedyną pociechą? - Innej nie ma, synu.
- Patrzyć w ich oczy i myśleć o tym, iż nikt nie jest aż na tyle nędzny, aby opuścił
go Bóg? I to jest tym, czym mnie chciałeś pocieszyć? Tylko tyle?
- Nie, synu - powiedział znów spojrzawszy na zegarek. To aż tak wiele.
- Przeżegnaj mnie - powiedziałem. - Będę pamiętać o tobie, ojcze.
Wziął moją rękę i ucałował ją, a potem przeżegnał omie, a ja przez pusty
przeszedłem kościół i przyklęknąłem przed ołtarzem ukrywszy twarz w dłoniach, a
on stał za mną, a jego kura w garnku traciła już ciepło i smak, a ja o tym myśląc
padłem krzyżem i dotknąłem twarzą zimnej posadzki; i tak mijały minuty i mijał
mój katzenjammer, a potem pomyślałem sobie o tym, iż Wuj Józef opowiadał kiedyś
o Chrystusie, który szedł z krzyżem, nie zatrzymując się na stacjach swej męki, i
zapytany, dlaczego tak czyni, wyjaśnił, iż jest Chrystusem pośpiesznym; i o tym
myśląc śmiać się zacząłem i brzmiało to jak szloch.
- Synu - powiedział ksiądz.
Podniosłem się i podszedłem ku niemu, wciąż jeszcze kryjąc w dłoniach swoją
twarz.
- Idź do kierownika szkoły - powiedział. - Nie teraz. Kiedy skończą się lekcje. To
odważny człowiek, były partyzant. I powiedz mu, że przychodzisz ode mnie.
Wróciłem do gospody, a idąc tam popatrzyłem raz jeszcze na księdza, który
podkasawszy sutannę biegł; lecz byłem pewien, iż kura wystygła.
- I co, kochanie? - zapytała Weronika.
- Dał mi adres. Kierownik szkoły. Musimy jednak poczekać, aż skończą się lekcje.
- Zaraz przyjdzie tu człowiek z dubeltówką - powiedziała Weronika. - Zapłaciłam
mu już.
- Piwo jest kiepskie, ale mimo to nie zastrzelę kelnera.
- Nienawidzę ich - powiedziała Weronika. - Kiedy patrzę na nich, zawsze myślę,
iż ty musisz tu zostać.
Wszedł jakiś dorodny chłop z dubeltówką; zapłaciłem za rachunek i wyszliśmy.
- Ma pan pozwoleństwo na broń, panie? - zapytał chłop. Żeby tylko nie było
kłopotów.
- Strzelimy parę razy i koniec - powiedziałem. - Nie będzie żadnych kłopotów.
- Dla zabawy?
- Tak - powiedziała Weronika.
Nadlatywało stado. Podał mi dubeltówkę; przyłożyłem się trochę, przed kluczem i
strzeliłem raz po raz. Ptaki odleciały; w jakiejś odległości za nimi leciał jeden,
samotny.
- 'Ten nie doleci - powiedział chłop. - Zostawiły go. Zresztą idą za wysoko.
Znów nadleciały; i jak poprzednim razem, przyłożywszy się przed kluczem,
strzeliłem nic trafiając żadnego.
- Nie da rady - powiedziałem. - Idą za wysoko. To nie kaczki.
- Zabij chociaż jednego z nich - powiedziała Weronika. - Idą za wysoko. Nic nie
mogę zrobić. To tak jak w tej piosence, o której ci mówiłem. O żołnierzu, który
przeszedł lód
i błoto, i który to przejdzie raz jeszcze, jeśli go ziemia zawoła. Milczała przez
chwilę, a wiatr rozwiewał jej włosy i okręcał sukienkę wokół nóg jej, które wciąż
jeszcze barwę lata zachowały. - Ciebie też ziemia zawoła - powiedziała.
- Nie myślałem o tym w tej chwili. Patrzyłem na twoje nogi. Zupełnie jak u
chłopca. W takich chłopcach kochają się homoseksualiści. Chryste Panie, rozumiem
ich chyba.
- Strzel jeszcze raz - powiedziała.
Chłop wyjął z komory dwa naboje i złamawszy dubeltówkę wprowadził je do
komory.
- Ostatnie dwa - powiedział.
Tym razem szły niżej, lecz kiedy przebrzmiał huk, zobaczyłem, iż także i tym
razem nie trafiłem żadnego z nich; równym spokojnym kluczem odchodziły na
południe. Oddałem chłopu dubeltówkę; zapłaciłem mu i odszedł.
- Nawet i to nam się nie udało - powiedziała.
- Nic nam się nie może udać, Weroniko - powiedziałem. Wiedziałaś o tym
przecież. Powiedziałem ci.
Patrzyła na mnie przez chwilę, a potem odwróciła głowę i znów widziałem jej
włosy wiatrem okręcane wokół szyi jej, brązowej wciąż jeszcze jak i nogi jej, a
czując zapach wiatru czułem także skóry jej zapach; i był to jedyny zapach lata,
pozostały jeszcze dla mnie w tym wilgotnym i ciemnym świecie.
- Bardzo mnie nienawidzisz? - zapytałem. Odwróciła się.
- Jeśli kiedyś zajdę w ciążę, pójdę do najgorszej akuszerki w mieście -
powiedziała. - I dam jej się zepsuć. Tak, aby nic zostało we mnie nawet wspomnienie
mężczyzny. I dam jej się zepsuć tak, aby nigdy nie urodzić innego mężczyzny, który
będzie wlókł za sobą inną kobietę w śmieszność. Do takiej akuszerki, która kładzie
cię na kanapie i rozkracza między dwoma krzesłami, i mówi przy tym: „Nic się nie
bój, aniołku, wszystko będzie dobrze." Ale nigdy nie jest dobrze. Chcę być pusta na
zawsze i dla każdego.
- Ale przecież chcesz mnie pamiętać.
- Nie chcę, żeby pamięć o tobie żyła w innym człowieku. Nawet jeśli miałabym
dziecko z innym, myślałabym, iż to jest twoje. Nie rozumiesz tego, idioto?
- To dlatego, iż nie umiałem się zabić - powiedziałem. – O to ci chodzi, prawda?
Nie umiałaś niczego zachować, więc chcesz wszystko zniszczyć. Ale nie uda ci się
nawet i to.
- Jestem taka sama jak i ty - powiedziała. - Jestem najzwyklejsza ze wszystkich. Ty
jesteś miernotą i ja jestem miernotą. Tylko że ja to będę dłużej od ciebie rozumieć i
czuć. A teraz idź już.
Nie odchodziłem jeszcze; wciąż patrzyłem na brązowe jej nogi i sypkie włosy,
czując silny i piękny zapach jej skóry, i nie umiałem wyobrazić sobie Weroniki w
czasie zimy i chłodu; i myślałem o tym, czy zapach śniegu zniszczy zapach jej skóry,
i nie wierzyłem, aby to mogło być możliwe. I pomyślałem sobie jeszcze, co by było,
gdyby do twarzy Weroniki przyłożyć garść kruchego śniegu; lecz i wtedy chyba
zimna jej skóra pachniałaby jak i teraz, kiedy stała obok mnie brązowa, smukła i
sypkowłosa.
Poszedłem i odnalazłszy dom przylegający do szkoły, zapukałem do drzwi, a
mężczyzna, który otworzył mi je po chwili, wyglądał na lat pięćdziesiąt.
- Przysłał mnie tu ksiądz - powiedziałem i poszedłem za nim, a kiedy usiedliśmy,
zapytał:
- Czym mogę pomóc księdzu? - Nie księdzu. Mnie.
- Nie znamy się wcale.
- Spodziewam się aresztowania.
- Ja pana aresztować nie będę - powiedział. - A więc? - Ksiądz mi mówił, iż pan
jest człowiekiem odważnym i może mnie pan ukryć.
Uśmiechnął się.
- Kto panu dał prawo, aby myśleć, iż jestem lepszy od innych ludzi?
- Sam sobie wziąłem to prawo, pukając do pańskich drzwi. Pan powinien mnie
jeszcze zapytać: dlaczego przyszedłem akurat do pana? Słyszałem to pytanie tak
często, iż zapomniałem już odpowiedzi.
- Pan się spodziewa kary głównej? - Kary? Pan to także tak nazywa? - A więc
znajdą pana tak czy owak. - Najpierw mnie będą szukać.
- Ja także na nich czekam - powiedział. - O ile pana to interesuje.
Podniosłem się.
- Nie zabrałem panu wiele czasu - powiedziałem. - Proszę zamknąć drzwi i
zapomnieć o mnie.
- Proszę poczekać - powiedział. Wyszedł, a po chwili wrócił, a ja patrzyłem na
płatek owinięty w folię, leżący w jego dłoni. Mam to od czasów wojny - powiedział. -
Osiemdziesiąt sekund. Podobno bezbolesne. ?Nie trzeba wody.
- Dziękuję - powiedziałem.
- Dziwne - powiedział. - Przed paroma laty przyszedł do mnie jakiś człowiek,
któremu to samo groziło, i także nie chciał wziąć. Był zdaje się majorem lotnictwa.
Potem słyszałem, iż rozstrzelano go. .
- Nie ma w tym może nic dziwnego, iż nie chciał wziąć powiedziałem. - Może miał
żonę, którą kochał, i łudził się, że o nim zapomną.
- Bierze pan czy nie? - Nie.
Wyrwał kartę z notatnika; napisał coś na niej i podał mi ją. - Ten człowiek panu
pomoże, o ile będzie mógł - powiedział.
- Żyć czy umrzeć?
- Oczywiście, że żyć - powiedział. - Ale każdy człowiek, który będzie starał się
pomóc panu...
- Nie musi pan kończyć - powiedziałem. Wyszedłem i wróciłem do gospody, i
stałem chwilę przed nią, patrząc na białą teraz jej twarz.
- Niepotrzebnie tak dużo pijesz - powiedziałem. - Posłał cię dalej?
- O tym wiedzieliśmy, zanim tam poszedłem. Dał mi adres innego człowieka.
- A ten także pośle cię dalej?
- Pewnie będzie właśnie tak. Tylko zapyta mnie jeszcze: dlaczego przyszedł pan
akurat do mnie. A ja mu powiem to samo, co zawsze mówię tobie.
- Tak - powiedziała. - I to jest właśnie ten naród, za który się biłeś, prawda?
Poszliśmy do stacji, lecz ostatni pociąg odszedł już i wrócić musieliśmy na drogę,
skąd kierowca ciężarówki zabrał nas do najbliższego miasta i tam wysiedliśmy przy
głównej ulicy.
- Ile? - zapytałem. - Nic.
- Przecież nie wolno ci brać łebków. Dotknął ręką mojej ostrzyżonej głowy.
- Mój brat też siedzi - powiedział. - Nie wezmę nic od ciebie.
Odjechał; znalazłszy miejsce w hotelu poszliśmy na górę, a ja chciałem otworzyć
okno, lecz musiałem zamknąć je zaraz; pod oknami hotelu kłócili się ludzie i krzyki
ich słychać było aż tutaj.
- Kiedy pójdziesz do tego człowieka! - zapytała Weronika. - Jutro. Teraz jest już
za późno.
- A jeśli on nie pośle cię dalej?
- Oczywiście, że pośle mnie dalej - powiedziałem. - Skąd o tym wiesz?
- Sam bym to zrobił, będąc nim.
Podeszła do okna, a ja patrzyłem na nią, widząc teraz delikatne zmarszczki wokół
jej oczu, niewidoczni w świetle dnia; i widziałem także zmarszczki na jej szyi, lecz
nie przeszkadzało mi to, gdyż wiedziałem, iż za dziesięć minut ten brudny i tani
pokój hotelowy przejmie zapach jej skóry i włosów; i to jest chyba właśnie tym,
czego najbardziej musiało brakować jemu, oddychającemu zapachem karbolu, moczu
i czującemu na swej twarzy ich wstrętne i gorzkie oddechy.
I znów pomyślałem o tym, iż przyjdzie zima, i nie wiedziałem, czy chłód i śnieg
zabiorą zapach jej włosów; i pomyślałem o tym, co stałoby się gdyby garść śniegu
przytknąć do jej twarzy; i chyba śnicę przejąłby jej zapach, a ja patrząc na białe
drzewa i ziemi gwiazdy, myślałbym o tym, iż zima pachnie Weroniką. A wtedy
mógłbym pójść do jakiejś gospody i upić się po to, aby wracając wężowym do domu
krokiem, innych zaczepiać mężczyzn i mówić im o tym, że mógłbym iść poprzez
miasto za nią i odnaleźć ją po zapachu.
- Słuchaj - powiedziała. - Przecież gdzieś musi być człowiek, który ci pomoże.
- Więc gdzie on jest?
- Może gdzieś między' murami tego miasta.
- Nie mam nikogo poza tobą - powiedziałem. - A właśnie od ciebie zaczną mnie
szukać.
- Chciałabym, żeby już przyszli - powiedziała. - Zacznę się chyba modlić, aby
wreszcie przyszli. Nie mogę już tego wytrzymać.
- Nie, Weroniko. Nawet wyobrażenia nie masz, ile można wytrzymać. Kiedy
będzie już po wszystkim, będziesz się dziwić, iż tyle wytrzymałaś.
Nie odpowiedziała mi, wciąż stała obok okna, a ja patrzyłem na jej profil i cień
drzewa.
- Nienawidzę ich - powiedziała. - Pokaż mi kogoś, kto ich lubi. - Nie myślę o
nich.
- A więc znowu ptaki?
- Dlaczego nawet tyle nam się nie udało? Nie umiesz strzelać? Czy ta dubeltówka
była do niczego?
- Szły za wysoko. To wszystko. - Jak wysoko?
- Bóg to jeden wie - powiedziałem. - Nie mam ochoty mówić więcej o tych
ptakach. Ani o ziemi, która mnie woła. Jestem zmęczony, a jutro będę jeszcze
bardziej zmęczony. I ty także. Ale na twoją pociechę, czerwoni są także zmęczeni.
Nic tak nie męczy jak głupota, z chwilą, kiedy uznało się ją za mądrość.
Położyła się koło mnie, a ja leżałem z głową wspartą na jej ramieniu i myślałem o
niej, kiedy stała tam w polu, i o tym, iż widziałem zachodzące słota e w jej oczach; i
o tym, że usta tego chłopa, który patrzył na nią, stały się nagle suche i wiedziałam
dobrze, o czym myślał, wprowadzając trzęsącymi się rękami naboje do komory i
myśląc, iż stoję tylko dwa kroki od niego; a ja brałem dubeltówkę z jego rąk i patrząc
na jego suche usta, i nos pokryty potem uśmiechałem się, gdyż wtedy, po raz
pierwszy, naprawdę zrozumiałem, jak wygląda ona, kiedy stał między nami inny
mężczyzna; wściekły, poniżony i zdychający z pożądania. - Powiedz coś, na litość
boską - powiedziała.
- Przecież mówię przez cały czas.
- Powiedz coś, czego nie mogłabym zapomnieć. - Nie znam takich słów.
- Powiedz coś o Bogu.
- Kim by On nie był i jak by nie wyglądał, dziękuję Mu, iż dał mi niezwyciężoną
duszę.
- To twoje słowa?
- Gdzieś przeczytałem.
- Dlaczego jesteś taki głupi? Dlaczego nie umiem z tobą zrobić czegoś, co żaden
mężczyzna nic robił z żadną kobietą?
- Nie jestem swoim własnym patentem. To także głupie, prawda? Ale to także nie
moje słowa. Gdzieś przeczytałem.
- Żebyś był przynajmniej szalonym człowiekiem - powiedziała. - Może byłoby
potem łatwiej. Ale powiedz mi, co mam właściwie pamiętać? Twoją twarz? Twoje
słowa? Chcę pamiętać. Jestem tak samo marna jak i ty. Więc co zostanie? I jak to
właściwie będzie?
- Z początku będziesz płakać - powiedziałem. - Potem przez jakiś czas będziesz
mieć miłosne afery. Potem spotkasz takiego samego idiotę jak ja i zmusisz go, aby
ożenił się z tobą, aby po jakimś Czasie zacząć dręczyć go opowieściami o tym, jak
wspaniałym człowiekiem byłem ja, i będziesz wypominać mu jego marność. Koniec.
- To nie będzie tak.
- Będzie zupełnie inaczej. Po prostu nic się nie stanie. Po prostu mnie zapomnisz i
to wszystko. Dlaczego miałbym prawo myśleć, że będzie inaczej?
Usiadła nagle na skraju łóżka.
- Chcę zobaczyć twoją krew - powiedziała.
- Istnieje pewna granica złego smaku, której nie wolno przekraczać nawet wtedy,
kiedy znają cię wieszać - powiedziałem. - Chcę ją zobaczyć - powiedziała. - Zatnij
się żyletką w rękę. Chcę widzieć chociaż tylko kilka kropel. Może to będzie właśnie
tym, co uda mi się pamiętać?
Wyciągnęła mój aparat do golenia; wyjęła żyletkę i chlasnęła mnie po ramieniu.
patrząc na sączące się krople krwi z napięciem, a potem twarz je; wykrzywiła się.
- Jeszcze jedno rozczarowanie, prawda? - powiedziałem. - Wygląda Cale jak każda
inna krew - powiedziała, ale nie odpowiedziałem jej i wtedy potrząsnęła mym
ramieniem. - Dlaczego nie powiesz, że krew wszystkich ludzi wygląda tak samo -
powiedziała. - I że to jedna z tych rzeczy, której ludzie nie domyślili się nigdy? I że
nigdy się tego nic domyślą? Dlaczego nie powiesz tego lub czegoś, co byłoby równie
idiotyczne?
- Tak - powiedziałem. - Krew wszystkich ludzi wygląda tak samo. I ludzie się tego
nigdy nie domyślą.
- Ile miałeś kobiet?
- Mało.
- Shirley, narzeczona twego kolegi i ile jeszcze?
- Powiedziałem ci: mało. Tak czy inaczej, nie nadrobię już tego.
- Chcę, żebyś miał ich jeszcze trochę. Przecież niczego nie miałeś naprawdę w
swoim życiu. Wojnę, ten stary samochód i teraz mnie. Jeśli już mają ciebie zabić, to
niech zabiją więcej. Niech inne także płaczą po tobie.
- Przed czterema godzinami powiedziałaś, że nie chcesz, aby wspomnienie o mnie
żyło w innych ludziach. A teraz chcesz, aby inne kobiety także płakały.
- To zawsze więcej niż moja rozpacz. Chcę, żeby one także płakały po tobie.
- I nienawidziły mnie, prawda? To jest ten pomysł? - To też.
- Ale to nie będzie rozpacz. To tylko twój własny wstyd, że jestem tym, kim
jestem, i że ty idziesz za mną.
- Tak - powiedziała. - To tylko wstyd, że człowiek przeszedł i nic się nie stało.
- Chcesz, aby one wstydziły się razem z tobą?
- Zniszczą tak mało, a ty nawet nie będziesz .umiał czuć do nich żalu -
powiedziała. - Gdybyś miał wiele kobiet, nowe samochody i pieniądze, może łatwiej
byłoby ci, kiedy będziesz już szedł tymi schodami w dół.
- Dowiem się i tego. Tylko ty już tego nie będziesz wiedzieć. - Czy twoi rodzice
byli bogaci?
- Gdyby tak było, nie byłbym zawodowym oficerem. - Czy lubiłeś latać?
- Ze wszystkich rzeczy na świecie tę właśnie najmniej.
- Więc czego będziesz żałować, kiedy będą cię prowadzić w dół?
- Niczego - powiedziałem. - Tylko tego, że zmarnowałem ci trochę życia. Ale i
tego nie potrafiłem zrobić z hukiem i porządnie. Po prostu cię zanudziłem. Ale mogę
spróbować żalu, iż niczego mi nie żal.
Deszcz począł padać i leżeliśmy przez chwilę w milczeniu, a szum dochodził do
nas i ja myślałem o zakurzonych liściach drzew tego miasta, które zaczną teraz
pachnąć.
- Musi być chyba zimno na dworze - powiedziała.
- Chcesz iść na spacer? - W deszcz?
- Będziemy się kochać w deszczu - powiedziała. - Nigdy o tym nie myślałam.
Znajdziemy jakieś mokre miejsce i ty będziesz mnie kochać.
- Dobrze - powiedziałem i poszliśmy poprzez deszcz, a ja patrząc w górę me
widziałem nawet nieba.
- Czy jest ci już zimno? - zapytała. - Tak. .
- Poczekamy jeszcze trochę - powiedziała. - Dobrze? Będziemy szli tak długo, aż
zmokniemy zupełnie, i wtedy zobaczymy, czy ten cholerny deszcz przeszkodzi nam
w tym.
- Dobrze - powiedziałem i szliśmy teraz drogą, a mijające nas ciężarówki
opryskiwały nas wodą i było nam zimniej i zimniej, lecz szliśmy dalej aż do krańca
miasta, a potem położyliśmy się pod drzewem i wiatr zrzucał na nas krople, a
przytuliwszy się do siebie czuliśmy własne zimno. ? - powiedziała.
- Czy możesz to robić teraz. - Tak.
- Poczekajmy jeszcze trochę - powiedziała. - Może niepotrzebnie mówiliśmy tak
dużo o wszystkim. Nasze ciała nas nie okłamią. - Wzięła moją rękę i położyła ją
między swoje nogi. Czujesz? - zapytała. - To me jest deszcz.
- Wiem o tym.
- Potem powiesz mi, co czułeś? - Będę się starał.
- Czy możesz już?
I to było tak, jakbym szedł ku światłu; jakbym zbliżał się do światła, a potem znów
powracał w ciemność i ciszę, aby raz. jeszcze iść ku światłu będącym w jej mokrym i
zimnym ciele; lecz będącym tam i czekającym na mnie, aby ogarnąć mnie ciepłem i
wilgocią; i patrzyłem na jej otwarte usta, i otwarte oczy, po których spływały krople
deszczu, lecz ona nic czuła tego, a potem jakiś samochód przystanął i oświetlił nas,
lecz ona me wypuściła mnie; i wreszcie przyszliśmy oboje, aby znów powrócić w
ciemność, spokój i deszcz.
- Widzisz - powiedziała. - Jestem silniejsza od deszczu. Mogłabym co robić na
oczach wszystkich ludzi. - Znów ujęła etolą rękę i czułem jej zapach nawet poprzez
deszcz, i znów poło
żyła moją rękę między swe uda. - To nie deszcz - powiedziała. - To my.
- Wróćmy do hotelu - powiedziałem. - Zaziębisz się.
- Nie ja - powiedziała. - Nie umiem być silniejszą od tych, którzy przyjdą po
ciebie, ale umiem być silniejszą od deszczu. Umiem kończyć w deszczu. Czy miałeś
kiedyś kurwę, którą rżnąłeś w deszczu i która naprawdę kończyła? - Nie
odpowiedziałem jej; przytuliła się do mnie i powiedziała: - Powiedz mi, że jestem
silniejsza od deszczu.
- Tak - powiedziałem. - Jesteś silniejsza od deszczu.
- Nie cierpię łóżka - powiedziała. - Mogę to robić w deszczu, w śniegu, w kościele,
lecz nie cierpię łóżka. Chcę patrzyć na gwiazdy, na drzewa, lecz nie w sufit.
Dlaczego tak jest?
- Nie wiem.
- Czasem chciałabym to robić przed wszystkimi ludźmi powiedziała. - A potem
pokazałabym im swoją mokrą i białą rękę, i powiedziałabym: To z mojego brzucha,
panie i panowie. A teraz która z was, kurew, to potrafi? I chciałabym, aby podniosły
swoje sukienki i pokazały mi swoje suche, zimne brzuchy. I powiedziałabym im:
Wracajcie do swoich trzeszczących łóżek, ale pozwólcie mi pierdolić się tu na ziemi.
- Deszcz spływał po jej policzkach, ale czułem zapach jej brzucha poprzez deszcz.
- Boję się, że deszcz zmyje twój zapach - powiedziałem. Chodźmy do hotelu. Chcę
go czuć przez całą noc.
Potrząsnęła głową.
- Nie - powiedziała. - Niech to zostanie tutaj. - Deszcz spływał po jej brzuchu, a
potem wyciągnąłem ręce przed siebie i czułem jej zapach odchodzący ode mnie.
- Niech to wszystko zostanie tutaj - powiedziała. - Nie chcę, żeby czuł mnie jakiś
brudny skurwysyn, a potem szedł do swojej żony i myślał o tym, że widział mnie,
czy czuł mój zapach. Niech to wszystko zabierze deszcz. Czy czujesz mnie jeszcze?
- Nie - powiedziałem. Lecz nie było to prawdą; czułem zapach jej brzucha poprzez
całą drogę w deszczu, kiedy szliśmy już do hotelu; i czułem go jeszcze, kiedy
zasypiała już; i to było tak, jakbym szedł przez pole dojrzałego w słońcu i deszczu
zboża.
- Słuchaj - powiedziała sennym głosem. - Kiedy ciebie już nie będzie, to wezmę z
sobą jakiegoś gościa i pójdę z nim przez deszcz, i powiem mu, aby mnie rżnął, a on
nie będzie mógł i wtedy powiem mu, że ty, to umiałeś.
- Pewien jestem, że mu się to uda - powiedziałem. - Ty jesteś silniejsza od
deszczu. O cym zapomniałaś.
- Jak myślisz, czy on bardzo zmókł?
- Samsonow? Niepotrzebnie wysiadł z tego samochodu. Mógł na nas patrzyć tak
czy inaczej. Może on także chciał czuć ten deszcz i myśleć, że to nie woda, a twój
brzuch. Ja bym tak myślał. - Czy z Shirley też chodziłeś w deszczu?
-- Nie.
- Powiedz mi po angielsku: umiałam zrobić tak, abyś kochał mnie w deszczu.
- You made me make love to you in the rain. - Nie możesz tego powiedzieć
inaczej?
- Mogę - powiedziałem. - You made me fuck you in the rain.
Rankiem poszedłem do tego człowieka, którego adres dostałem, i on powiedział:
- Dobrze, ukryję pana. Ale najpierw pan musi sam o czymś zadecydować.
Wyszliśmy na ulicę i on wskazał mi dzieci bawiące się w niebo i piekło.
- Proszę spojrzeć - powiedział. - Ten ma siedem lat. Młodszy sześć. Najstarszy ma
czternaście i powinien wrócić do domu niedługo. Poszedł do sklepu. Żona moja
umarła, rodziny nie mam. Jeśli pana tu nakryją, zabiorą mnie z panem, a moje dzieci
wychowają po swojemu. Jeśli zostanę, to może uda mi się...
- Wiem - powiedziałem. - Nie uda się panu. Wróciliśmy do pokoju, a ja
patrzywszy na niego, siedzącego z twarzą skrytą w dłoniach, pomyślałem sobie, iż ja
będąc nim też. bym ukrył twarz w dłoniach i stukałbym miarowo stopą o ziemię, co
znamionuje rozterkę i zdenerwowanie; i pomyślałem sobie, iż nie odezwę się ani
słowem do niego, dopóki nie zacznie stukać butem o ziemię; milczałem więc patrząc
przez okno i widziałem rosłego chłopca wchodzącego do domu. Wreszcie on począł
stukać stopą o podłogę, a ja powiedziałem:
- Tam ktoś jest za ścianą.
- To mój najstarszy przyszedł ze sklepu - powiedział. Decyzja należy do pana.
- Oczywiście, że stąd pójdę - powiedziałem. - Ale jak pan właściwie chce je
wychować? Czy byłby pan łaskaw przestać stukać butem o ziemię. Mam zupełnie
skołatane nerwy.
Przestał; a ja pomyślałem sobie, iż gdyby był łysy, mógłby pocierać ciemię
miarowym ruchem, ale w jego sytuacji pozostawało mu tylko bębnienie palcami po
stole.
- Pan chciał powiedzieć: po co je unieszczęśliwiać? - rzekł do mnie. - Nie umiem
odpowiedzieć na to pytanie. - Palce jego poczęły wybijać rytm marsza o
powierzchnię stołu. - Wolę dla nich nieszczęście w imię tego, co człowiek naprawdę
stracił, od szczęścia w imię tego, co dano mu siłą.
Teraz ja zacząłem stukać butem o ziemię i powiedziałem:
- A więc raz jeszcze Bóg, cierpienie i pokuta? Przykro mi, że zabrałem panu czas.
Zabrałem dużo czasu innym ludziom, aby ratować własny. Pocieszano mnie, dawano
mi truciznę, teraz pan oświadczył mi, iż pragnie pan nieszczęścia dla własnych
dzieci. N!e pójdę już dalej.
Nie patrzył na mnie, a ja słyszałem bębnienie jego palców o powierzchnię stołu i
nie chciałem jeszcze odchodzić. Powiedziałem:
- Proszę nie pukać palcami. Moje nerwy są do niczego.
- Przepraszam pana - powiedział, a ja myślałem, iż teraz od początku zacznie się
wszystko tak samo; teraz znów ukryje twarz w dłoniach.
Oderwał ręce od twarzy i powiedział:
- To jednak bardzo dziwne, że spodziewa się pan aresztowania akurat teraz, kiedy
tylu ludzi wychodzi na wolność.
- Ty, skurwysynu - powiedziałem. - Ze wszystkich, których spotkałem, jesteś
najpodlejszy. Kazałeś mi dokonać wyboru wiedząc, że nie !nogę go dokonać.
Chciałeś zachować twarz, prawda? Ale po co ci ona? Nie znajdziesz już nawet
takich, którzy by na nią pluli.
- Pan wygląda na mocnego człowieka - powiedział. - Niech pan się nie załamuje w
śledztwie.
- Dobrze - powiedziałem; porwałem nagle wazon stojący na stole między nami i
rzuciłem w jego kierunku.
- To na temat niezałamywania się w śledztwie - powiedziałem. - Pan nie złapał
tego wazonu, a nie jest pan ani zmęczony, ani niewyspany, a ja będę zmęczony,
skatowany i niewyspany, a oni będą mnie pytać i pytać, i zmieniać jeden drugiego,
tylko mnie nikt nie będzie mógł zmienić, i przedstawią mi tylu fałszywych
świadków, ilu tylko będą chcieli, aż pewnego dnia ja sam stracę refleks i nie będę już
wiedział, co jest prawdą, a co nie.
Znów usłyszałem kroki w sąsiednim pokoju; ktoś podszedł do ściany i nie
odchodził już od niej.
- Ile lat ma pański najstarszy syn? - Czternaście.
Wstałem i wyciągnąłem do niego rękę.
- Niech pan spróbuje jeszcze raz - powiedział. - Dam panu adres pewnego
człowieka.
- Mam znów pukać do jeszcze jednych drzwi?
- On otworzy. Znam tego człowieka. Ukryje pana. Przez wiele lat on sam
spodziewał się aresztowania, ale zostawili go w spokoju. W ten sposób wytwarza się
sytuacja paradoksalna. Oni są zbyt mało dowcipni, aby szukać pana akurat tam, gdzie
już ktoś inny na nich czeka.
- To nie jest całkiem bez sensu - powiedziałem. - A więc jedynym bezpiecznym
miejscem dla jednego skazańca jest cela drugiego?
Wziąłem od niego adres i poszedłem do niej, czekającej na mnie w gospodzie, i
idąc myślałem o tym, iż pewnie będzie już pijana i włosy opadną jej na twarz; i
myślałem o tym, iż niedługo zjawią się deszcze i wtedy włosy jej stracą sypkość i
staną się cięższe; lecz nie wiedziałem, czy przejmą zapach deszczu. Nie myślałem o
tym nigdy, jak pachnie deszcz, a teraz nie wiedziałem, czy nauczę się tego tak, jak
nauczyłem się zapachu jej włosów w czasie lata; w czasie nory i w czasie mgły. I
wszystko, co wiedziałem; całą moją uciułaną o miastach, ludziach i książkach wiedzę
oddałbym za nauczenie się zapachu jej włosów w czasie deszczu.
Ktoś położył mi rękę na ramieniu i odwróciłem się, a był to jakiś chłopiec na
rowerze.
- Czego chcesz? - zapytałem. - Kasę - powiedział.
- Kim jesteś, przyjacielu?
- Słyszałem pańską rozmowę z ojcem - powiedział. Wiem, że chce się pan ukryć. .
- Na rogu ulicy jest komisariat - powiedziałem. - Tam się rozmówimy.
- Nie, proszę pana - powiedział. - Nie rozmówimy się tam, gdyż ja tam będę przed
panem. Dlatego wziąłem rower. A jeśli pan mnie uderzy, to pójdę tam i powiem, że
chciałem pana zatrzymać, a pan uciekał.
- A czy powiesz o tym, że chciałeś ode mnie pieniędzy?
- Nie, proszę pana. A jeśli pan powie, to nikt panu nie uwierzy. Wierzy się zawsze
pierwszemu. Dlatego wziąłem rower. Patrzyłem na niego, a on stał przede mną i
uśmiechał się; i pomyślałem sobie, iż stało się dobrze, iż spotkałem go, gdyż nie
potrzebowałem już żałować, iż nie nauczę się zapachu jej włosów w deszczu.
Niepotrzebna mi była ta wiedza, gdyż dziecko stojące przede mną uwolniło mnie od
tego; dałem mu wszystko, co miałem przy sobie, i poszedłem do niej.
Wziąłem ją za rękę i poszliśmy w kierunku stacji, a wtedy znów zobaczyłem stado
ptaków odchodzące na południe; i jak i wczoraj, patrzyłem na samotnego ptaka, który
odłączył się od stada i bezradnie kołował nad ciężkimi od chłodu głowami ciemnych
drzew.
- To już ostatnie tego lata - powiedziałem. - Nie zobaczysz ich więcej, ale i nie
musisz o nich myśleć. Dostałem adres człowieka, który ukryje mnie na pewno.
- Jak on się nazywa?
Wyjąłem kartkę z kieszeni i przeczytałem ją, i podarłszy odrzuciłem szczątki
papieru, patrząc, jak nikną niesione wiatrem.
- Dlaczego to zrobiłeś?
- Nie zapomnę jego nazwiska - powiedziałem. - Może z nim się uda - powiedziała.
Milczałem przez chwilę, ściskając jej dłoń i szliśmy patrząc na gasnące słońce, a
ja czułem zapach ziemi i mokrych ściernisk; i jeszcze ten zapach dymu, który
lubiłem tak bardzo, i ten jej zapach, o którym myślałem, iż przeniknie skórę moją i
stanie się mym własnym.
- Z żadnym nie udaje się nic - powiedziałem. - Ten czlowiek nazywa się Konstanty
Samsonow.
I wróciliśmy do miasta.
Wieczorem poszedłem do niej, lecz drzwi otworzyła cni jakaś nieznana
dziewczyna i była ładna; i to tylko było ważne, gdyż inaczej nie sprowadziłaby jej
tutaj Weronika.
- Proszę, niech pan wejdzie - powiedziała. - Maże pan z tego coś zrozumie.
- Nic z tego nie rozumiem - powiedziałem. - Ale nie dlatego, iż to jest trudne. Tu
nie ma nic do rozumienia.
- Przysłała mi telegram, abym natychmiast przyjeżdżała. Przyjeżdżam i zastaję
kartkę, że musiała wyjechać do chorej matki. - Weronika nie napisała pani, iż ja
przyjdę? - zapytałem. - Owszem. I żebym się panem zaopiekowała. Właśnie zrobiłam
kawę. Chce pan?
- Proszę.
- Zostawiła dla pana ten list - powiedziała; podała troi zaklejoną kopertę i wyszła
do kuchni. Przeczytałem: „Kobieta, którą pan spotka, jest mężatką od trzech lat;
przyjeżdża tu czasem do kochanka, o czym jej mąż nie wie. Jej kochankiem jest
doktór Józef Baron. Ona nazywa się Magdalena Deutscher. Weronika." Wróciła
moja towarzyszka z kawą.
- Dla pana z cukrem?
- Tak samo jak dla niego - powiedziałem. - O kim pan mówi?
- O majorze Edwardzie Rackmannie - powiedziałem. Trzysta trzeci dywizjon
Royal Air Force. Virtuti Militari, dwa Krzyże Walecznych, dwadzieścia siedem
strąceń i kara śmierci w trybie doraźnym.
Usiadła i patrzyliśmy przez chwilę na siebie, a mnie nie bardzo chciało się mówić,
gdyż wiedziałem, po co sprowadziła ją tu Weronika. Wziąłem do ręki gazetę i
otworzyłem ją.
- Chciałbym się dowiedzieć, w jakiej formie są nasi chłopcy powiedziałem. - Ale
teraz, po mistrzostwach Europy, nie można wierzyć dziennikarzom.
- Nie jest pan zbyt rozmowny.
- Mnóstwo z tego powodu w życiu wycierpiałem. - Mój mąż interesuje się
boksem.
- Pani mąż?
- Jestem żoną doktora Deutschera - powiedziała. - Jego i innych - powiedziałem.
- Co się stało z matką Weroniki? - spytała. - Czy to coś poważnego?
- Zależy tylko od punktu widzenia. Matka Weroniki leży od lat na małym,
zielonym cmentarzu. - Rozpiąłem koszulę; głowa bolała mnie od rana i nic nie
pomagało, chociaż spędziliśmy parę godzin w Kostnicy Miejskiej z Wujem Józefem
twierdzącym, iż na katzenjammer najlepsza jest kostnica; chłód, spokój i dużo lodu: -
Głowa mnie boli - powiedziałem.
- Więc matka Weroniki nie żyje? - Nie.
- Cóż to wszystko znaczy? - Powiem pani później.
- Czy wtedy, kiedy skończy pan czytanie gazety?
- Chciałem dowiedzieć się, w jakiej formie są nasi chłopcy. - Zawsze wiedziałam,
że Weronika jest szalona - powiedziała. - Czy ona wciąż rozpacza po tym idiocie?
- Nie powinna pani nazywać idiotą człowieka, z którym pani spała -
powiedziałem. - I który został rozstrzelany. Mogło się zdarzyć t tak, że myślał o pani
wtedy, kiedy był już tam sam. Prawda?
- Skąd pan o tym wie?
- Wiem wszystko o nim - powiedziałem. - A może to nieprawda? A może major
Rackmann jest homoseksualistą, a ja jestem jego małą, zachwycającą kobietką? I
może myśli pani, że Urząd Bezpieczeństwa woził mnie co wieczór do mamra i ja tam
zostawałem na noc z nim i dopiero rankiem rozstawaliśmy się w pocałunkach? Nie?
Nie myślała pani tego?
Odwróciła się ku mnie, a ja patrzyłem na jej anielski pyszczek i musiałem się
roześmiać.
- Proszę nie zwracać na mnie uwagi - powiedziałem. - Pan jest podobny do kogoś,
kto w życiu Weroniki... - Pani mi to właśnie wyjaśniła.
- Może pan mi wyjaśni, po co ja tu przyjechałam? - Powiem pani o tym jutro rano.
- Przyjdzie pan na śniadanie? - Po prostu stąd nie wyjdę. Wstała.
- Pójdę spakować swoje rzeczy - powiedziała. - O której odchodzi pociąg do
Warszawy?
- Około jedenastej. Zdąży pani. Mam samochód. Odstawię panią na dworzec.
- Samochód majora Rackmanna?
- Wszystko, co tu jest, należało do niego. Samochód, mieszkanie, Weronika. I pani
także.
- Nie wiem, dlaczego Weronika powiedziała panu o tym. - Nikt mi o niczym nie
powiedział. Kiedy wszedłem tutaj, zobaczyłem to na pani twarzy. Pomyślałem sobie,
że pani hula z nim. I chyba nawet wiem, dlaczego. Powiedział pani, że oczekuje
śmierci i że nicy ma czasu być romantyczny.
- Było mi go żal.
- To pani tak mówi - powiedziałem. - Ale nie było tak. To się pani podobało.
Śmierć, łóżko, trochę alkoholu. Można o tym opowiadać koleżankom. Albo myśleć o
tym, czując innego mężczyznę. A więc nie było go pani żal. Ciekawość, nic więcej.
Przepraszam, zaraz przyjdę. Głowa mnie boli, muszę się czegoś napić.
Poszedłem do kuchni i nalałem sobie trochę piwa, a wypiwszy je lepiej się
poczułem i wróciwszy do pokoju usiadłem w fotelu, i rozłożyłem przed sobą gazetę,
a ona wtedy rozpłakała się jak dziecko i musiałem dać jej swoją chustkę do nosa.
- Przez jakiś czas myślałam, że kochałam go nawet - powiedziała.
- Nikt go nigdy nie kochał. - A Weronika?
- Zabiła go jeszcze wcześniej, niż zrobili to tamci. Tak jest naprawdę, chociaż ona
sama myśli, iż jest inaczej. Jechała przez most i tak to się zaczęło. Gdyby jej nie
spotkał, może łatwiej byłoby mu umrzeć, a tak wiedział do końca, że zostawia ją
samą. - Skąd pan to wszystko wie?
- Nie ma rzeczy skrytych, które nie stałyby się jawnymi. Ale to, niestety, nie mole
słowa. Pamiętam je tylko dlatego, iż powiedział je jeden człowiek, który naprawdę
przeszedł swoją drogę do końca.
- Pan wie, jak on zginął?
- Myślę, że wiem - powiedziałem. - Mam to pani opowiedzieć?
- Nic.
- Ja świetnie opowiadam.
- Dlaczego pan mnie męczy?
- Pani mi nie pozwala czytać mojej gazety. Opowiem pani, jak zginął. Ale proszę
wziąć moją dłoń w swoje dłonie. W obie dłonie. Wtedy pani opowiem.
- Dlaczego mam trzymać pańską rękę?
- Przepraszam - powiedziałem. - Muszę się znów czegoś napić. Wczoraj bawiłem
się ze swoim wujem. Chce pani kieliszek? - Chcę się zalać - powiedziała.
Poszedłem do kuchni; nalałem jej i sobie, i wypiliśmy. - Napijmy się jeszcze po
jednym - powiedziała.
- Nie mogę pić więcej. Muszę jeszcze prowadzić wóz. Ale niech pani pije.
- Dlaczego pan chciał, abym trzymała pańską dłoń?
- To tylko drobna przyjemność. Tym razem dla nucie. Ale niech pani weźmie moją
rękę między swoje uda. Chcę po prostu czuć, jak staje się mokra. - Otarłem twarz i
powiedziałem: - To głupie z pani strony. I szkoda wódki. Nie uderzę pani. Pani jed-
nak dużo straci. Już opowiadałem Weronice, jak to wygląda, ale nie powiedziałem jej
prawdy. Pani powiem całą prawdo i przysięgam, że skończymy jednocześnie.
Wyszedłem na balkon i oparłszy się o poręcz patrzyłem w dół na kasztan w
świetle lampy; i czułem już jesień w powietrzu, ale nie ten smutny i zgniły zapach
dni deszczowych, lecz pierwszy i czerstwy zapach zimnego i jasnego października, i
pachniał dla mnie tak, jak pachnie grube, na słońcu suszące się sukno chłopskie, i
trochę jak chłopski chleb pieczony na liściach łopianu. Stałem czekając, a ona
zawołała mnie wcześniej, niż myślałem, więc odrzuciłem papierosa i usiadłem koło
niej, raz jeszcze spojrzawszy na jej buzię, a ona wyglądała jak barokowy aniołek z
wiejskiego kościoła.
- Ja będę mówić, ale ty przez cały czas musisz pamiętać, że byłaś z tym
człowiekiem - powiedziałem. - Tutaj, w tym mieście, w tym domu, w tym łóżku. I o
tym, że leżał kolo ciebie, kiedy był zmęczony. Nie zapominaj o tym. Inaczej cała
opowieść nie zda się na nic.
Przerwałem i patrzyłem na małe krople potu u nasady jej nosa, a ciepłe jej nogi
rozsuwały się.
- Zmienić temat?
Pokręciła przecząco głową, a ja opowiadałem:
- W noc przed egzekucją próbują zwykle sznur szubienicy.
Do tego celu bierze się worek z piaskiem o wadze delikwenta i spuszcza się go
trzy razy, aby sprawdzić, czy wytrzyma sznur. Potem kat idzie do skazanego i
dokonuje oględzin badając jego wago, grubość jogo kości; bierze nawet pod uwagę
jego zawód i siłę fizyczną, a to wszystko po to, aby dobrać odpowiednią pęt1ę. Za
cienki sznur' może się zerwać, a grubym nic przerwą mu kręgosłupa. A więc ogląda
go i mierzy grubość jego szyi centymetrem; potem prowadzą go na wagę i ważą w
obecności dyrektora więzienia po raz drugi. To jest pierwsza część ceremonii. Potem
biorą wór, napełniają go piaskiem i patrzą, czy wytrzyma sznur; jeśli sznur jest w
porządku, zostaje komisyjnie zapieczętowany w kopercie i oddany na przechowanie
dyrektorowi więzienia. Potem następuje ranek; wchodzą do jego celi i wyprowadzają
go, i idą korytarzami, które muszą być puste, ponieważ do idącego na śmierć nie
wolno się odzywać, i nawet jeśli stoją tam strażnicy, muszą się odwrócić twarzami
do ściany. Więc nikogo już nic zobaczył i niczego nie usłyszał, i nawet nikt nic
uśmiechnął się do niego i nic skinął mu głową. Potem krępują mu ręce i wtedy jest
już koniec. Zakładają mu maskę i dopiero potem, poprzez maskę, zakładają mu na
szyjo sznur, którego pętla musi być ponad lewym uchem. Kiedyś dyrektor więzienia
mówił do kata: „Przekazuję panu tego oto człowieka, by za pomocą szubienicy
przeprowadził go pan od życia do śmierci." Teraz już tego nic robią i w chwilę
potem zostaje po nim tylko zapach ekskrementów; i to jest wszystko, co oni tam o
nas, ludziach, pamiętają.
Dłoń moja stała się ciepła i wilgotna, a wtedy wstałem i sięgnąłem po papierosy, a
ona stała obok omie z otwartymi ustami i nic wyglądała już teraz jak barokowy
aniołek, lecz jak ryba wyrzucona na piasek i chwytająca powietrze.
- Weź omie - powiedziała.
- Ależ skąd - powiedziałem. - Ja tylko przyrzekłem ci, że skończymy jednocześnie,
z tym, że ja skończę opowieść. Tylko opowieść. Bierz swoje rzeczy i wynieś się stąd.
Przyjemnie mi, że sprawa mego majora przydała ci się na roś. Mnie samemu nic
przydała się na nic.
Wyszedłszy pojechałem do miasta B. i jechałem nie więcej niż trzy kwadranse,
gdyż tylko dwie po drodze spotkałem furmanki. Woźnica jednej spał; musiałem
zatrzymać samochód i sprowadzić konia na skraj szosy, a śpiący chłop nic poruszył
się nawet, a ja, poczuwszy oddech jego, odgadłem tajemnicę mocy człowieka tego;
wziąłem leżący obok niego bat i uderzyłem go dwa razy, a potem pojechałem dalej.
Przejechałem przez rynek, gdzie wciąż jeszcze obracał się szkielet karuzeli, i
zatrzymałem się na chwilę przed więzieniem. Nie mogłem dojrzeć, czy w celach pali
się światło; na oknach umieszczone były żelazne zasłony w taki sposób, aby światło
padało do cel z góry i aby więzień nic mógł wydrzeć na zewnątrz. Siedziałem w
samochodzie piląc papierosa i patrząc na ten ciemny gmach, a wtedy ktoś dotknął
mego ramienia, a ja obróciwszy się ku niemu ujrzałem, iż był to strażnik.
- Tu nie wolno się zatrzymywać - powiedział. - Jedźcie dalej.
Nie odpowiedziałem mu i znów mną potrząsnął. - Co jest z wami? Macie tu
kogoś?
- Ja tam jestem - powiedziałem. - I ty tam jesteś.
- Jedziecie dalej, czy mam zawołać policjanta? - Odszedł o krok w tył i popatrzył
na mój samochód. - Znam ten cholerny wóz - powiedział. -A teraz zmyj się pan stąd.
Pojechałem dalej i przejechawszy obok kościoła zatrzymałem się przed gospodą i
wszedłszy tam zobaczyłem ją od razu poprzez dym; twarz jej była już bardzo blada.
- Chodź - powiedziałem do niej. - Dosyć już wypiłaś. Jutro też jest dzień.
- Usiądź - powiedziała i przysiadłem obok niej, a chłopi pijący piwo patrzyli na
nas bez zdziwienia i znów myślałem sobie o tym, jak Idzie samotna i głucha poprzez
to miasto, nic słysząc śmiechu dzieci i nie czując spadających na nią grudek błota.
Nie miałem przy sobie chusteczki do nosa, począłem czyścić jej suknię połą
marynarki, ale nie zdało się to na nic; siedziała blada i pijana w sukni brudnej od
grudek błota, a włosy opadały jej na czoło.
- Nie myśl źle o tych dzieciach - powiedziałem. - To dlatego, iż myślą, że jesteś
szalona. Chodź. Jutro będzie znowu dzień. Mamy dosyć pieniędzy, aby pić.
Wzięła łyżeczkę leżącą na stole i podniosła ją.
- Czy wiesz, co oni tam robią - powiedziała. - Oni łamią łyżeczki I widelce, i
szlifują je o podłogę, a potem połykają je. I kładą się na ziemi, i walą nogami w
drzwi celi, a wtedy muszą ich wziąć do szpitala i otworzyć żołądek. Po dwóch
miesiącach wrócisz znów do celi. I znów połkniesz, i znów pójdziesz na operację.
- I co z tego?
- Będziesz dłużej żyć. Według prawa nie wolno dokonać egzekucji na chorym
człowieku. Musisz być zdrowy, aby mieć zimną głowę i rozumieć, że cię zabijają.
- Stary sposób. Tym, którzy to zrobili raz, dają już potem jeść pod nadzorem. A po
jedzeniu zabierają wszystkie łyżki z celi. Dlaczego nie pomyślałaś o tym?
- Chcę jeszcze jedną wódkę. - Piłaś już dosyć.
- Chcę jeszcze jedną wódkę.
Zawołałem tę dziewczynę, z którą byłem kiedyś, i ona przyniosła mi wódkę i
kawę.
- Nie mamy szans, kochanie - powiedziałem. - Oni już wiedzą, jak to urządzić. Z
nimi niewiele rzeczy się udaje. Ta jedna udaje się zawsze. Nie myśl już o tych
łyżeczkach.
- Byłeś z Magdaleną? - Tak.
Pochyliła się ku mnie; rozpięła mą koszulę i położyła mi głowę na piersi, a ja
widziałem, jak rozszerzają się jej oczy i nozdrza. - Pachniesz jeszcze tą kobietą -
powiedziała Weronika.
Znam Magdę. To dobra dziewczyna. Ona będzie cię pamiętać. Czy powiedziała
ci, że cię kocha?
- One to zawsze mówią.
- Ona nie kłamie. Wiem, że będzie cię kochać. Czy myślisz, że zakochała się w
tobie?
- Nie myślę o niej w ogóle.
- Chciałabym, żeby cię wszystkie kochały. - I żeby wszystkie były nieszczęśliwe?
- Wszystkie, które żyją. I tak długo, jak będą żyć. Znów położyła głowę na mojej
piersi.
- Czy myłeś się po tym? - Nie.
- Nie umyłeś nawet rąk?
- Skończmy z tym - powiedziałem. - Śpieszyłem się do ciebie.
- Daj mi swoją dłoń.
Podałem jej swoją rękę, a ona poczęła wodzić po niej ustami, a ci chłopi pijący
piwo przy sąsiednim stole śmieli się.
- Ta kobieta nie pachnie dobrze - powiedziała Weronika. - Nie każda jest taka jak
ty.
- Ja jestem jak rzeka. Sam to powiedziałeś. - Odepchnęła nagle moją rękę i uniosła
głowę. - Jestem pijana - powiedziała. - Opowiedz mi, jak to było, kiedy wuj
Hieronim przepił z tobą brązowe popiersie Beethovena.
- Jesteś pijana. Opowiem ci, jak wytrzeźwiejesz.
- Skąd ci to przyszło do głowy, że będąc trzeźwą będę miała ochotę wysłuchiwać
opowieści człowieka takiego jak ty? - powiedziała. - Opowiedz mi albo zamówię
jeszcze jedną wódkę. Zaczynaj: pewnego dnia wuj Hieronim i ja...
- Wuj Józef. Ale nie było to popiersie Beethovena, lecz Fryderyka Chopina.
Kiedyś, kiedy byłem jeszcze w podchorążówce, ciotka wyjechała, a my z wujem
chcieliśmy się napić, ale nie było, za co. Sprzedaliśmy Chopina i spędziliśmy wesoło
noc, a rano zjawiła się ciotka. Szybko rozejrzawszy sig o mieszkaniu, krzyknęła:
„Józefie, gdzie Chopin?" Wuj Józef opowiedział spokojnie: „W' sercu każdego
Polaka."
Weronika uśmiechnęła się; przez chwilę milczała, a potem spojrzała nagle w
kierunku stołu, za którym siedzieli chłopi.
- Gdybym chciała, to umiałabym was pierdolić nawet w deszczu - powiedziała
spokojnym i trzeźwym głosem. - Zapytajcie jego - powiedziała wskazując na mnie, a
potem pochyliwszy się ku mnie, rzekła: - Ja czasem myślę, że Wuj Józef nigdy nie
istniał. Ty go po prostu wymyśliłeś.
- I ja tak czasami myślę. - I on cię kochał?
- Tak - powiedziałem. - Wuj Józef kochał mnie naprawdę. - Kiedy byłam
dzieckiem, strasznie chciałam mieć brata powiedziała Weronika. - Jestem jedynaczką.
Nie wiem, dlaczego wstydziłam się okropnie, że nie mam brata. Więc wymyśliłam
go. Wymyśliłam jego imię i rozmaite historie o nim, i opowiadałam to wszystkim. A
kiedy nie wierzono mi, płakałam. Czy mówiłam ci kiedyś o tym?
- To ja cały czas mówię o sobie.
- Czy mówiłam ci, że miałam ojczyma? Mój ojciec umarł, kiedy byłam jeszcze
dzieckiem. Czy mówiłam ci o tym?
- Nie.
- A jeszcze przedtem, zanim umarł mój ojciec, moja matka miała jakiś romans z
innym mężczyzna, a mój ojciec wziął mnie kiedyś za rękę i zaprowadził do jego
domu, i weszliśmy do pokoju, kiedy ceni byli ze sobą w łóżku, i powiedział do mnie:
„Patrz I pamiętaj." A potem zaczęli się bić między sobą i ten obcy mężczyzna pobił
mego ojca, bo był silniejszy, a ja przestałam kochać ojca, a zaczęłam kochać tamtego
i nigdy już ojca nic kochałam. - Po co mi o tym mówisz?
- A potem moja matka wyszła po raz drugi za mąż i bardzo kochała mego
ojczyma, a on mnie nie cierpiał. Kiedyś uderzył mnie w twarz, a ja poszłam do matki
i poskarżyłam się. W tedy kazała mi pocałować go w tę samą rękę, którą mnie
uderzył, a ja musiałam to zrobić. A on uderzył mnie raz jeszcze i znów musiałam go
pocałować. A potem weszło im to w zwyczaj.
- Nie mów o tym.
- Wiem, o czym chcę mówić. Dzieci pamiętają najdłużej i potem to zawsze do nich
wracać. Ja patrzę czasem na tę dziewczynkę, którą się opiekuję, na Małgosię, i wtedy
zawsze muszę myśleć o tym.
- O tym i jeszcze o innych rzeczach. Znów pochyliła się ku mnie.
- Weźmy ją do łóżka, aby patrzyła na nas - powiedziała. - Słuchaj, próbowaliśmy
przecież wszystkiego. Ucieczki, śmierci, nawet nie znamy słów, które moglibyśmy
pamiętać. Może Magdalena będzie cię pamiętać, ale też niedługo. I ja też zapomnę cię
pewnego dnia. Dlaczego miałeś tak mało kobiet?
- Nie miałem czasu.
- Gdzie jest twoja matka? - Nie mam nikogo.
- Więc nikt cię nie będzie pamiętać?
- Tego nie można przewidzieć. Może właśnie będzie mnie pamiętać ktoś, po kim
nie mogłem się tego spodziewać.
-- Weźmiemy Małgosię i każemy jej patrzyć na to - powiedziała. - I każemy jej
robić różne rzeczy razem z nami. Ty wiesz., że ona ma już trochę włosów na
brzuszku? Ty przecież sam powiedziałeś, że kiedy cię już nie będzie, ja zacznę się
kurwić. Ale dlaczego masz. zostawić po sobie tylko jedną kurwę? Niech
ona na to patrzy i niech to pamięta, i niech wyrośnie na kurwę, i niech rodzi inne.
Niech rośnie i pamięta, a my będziemy robić takie rzeczy, których ona nie zapomni.
- Robiliśmy już wszystko - powiedziałem.
- Jest jeszcze wiele rzeczy, które można zrobić. Nie wiem tego jeszcze teraz, ale na
pewno będę umiała, kiedy patrzyć będzie na mnie dziecko. Dziecko, które niczego
jeszcze nie rozumie. Nie wierzysz mi, że będę umiała coś wymyślić?
- A jeśli po prostu zacznie się śmiać? A potem weźmie swoją skakankę i pójdzie
na podwórze, i w pięć minut zapomni o wszystkim?
- Minęło już tyle lat, a ja pamiętam tego mężczyznę leżącego w łóżku z moją
matką.
- Tak czy owak, nie zrobisz kurew ze wszystkich dziewczynek - powiedziałem. -
Być może Małgosia zostanie kurwą i bez naszej pomocy. Ty bardzo pięknie mówisz,
ale zapominasz o jednej rzeczy: tobie także twój ojciec kazał patrzyć na własną
mackę z innym mężczyzną, a ja byłem twoim pierwszym. Dlaczego nie zostałaś
kurwą, Weroniko?
Odsunęła się ode mnie.
- Dlaczego chcesz rozpaczy dla wszystkich ludzi? - zapytałem. - Może wcale nie
jestem tego wart? - Nie odpowiedziała mi, więc ja powiedziałem do niej: - Ja ci to
wytłumaczę. To po prostu dlatego, że mnie nie kochasz. I nigdy mnie nie kochałaś.
Wiesz tylko jedną rzecz: że zabiorą ci coś, co należy do ciebie. Jesteś tylko kobietą i
nie umiesz przebaczać, tak jak oni nie potrafią przebaczać. Dlatego chcesz się
zemścić na wszystkim i na wszystkich. Na ptakach, na kobietach, na dzieciach. Na
całym mieście. Ale jeśli kogoś naprawdę nienawidzisz, to ja jestem tym
człowiekiem. Czy me jest tak, Weroniko?
- Tak - powiedziała. - Ale mimo to pójdę za tobą. Tylko chciałabym, żeby już
przyszli.
- I ty myślisz, że rzeczywiście mnie kochasz? - Kocham. To wszystko.
- Tak - powiedziałem; wyszliśmy, a ja powiedziałem do tej dziewczyny, z którą
byłem kiedyś: - Daj mi swój klucz. I przyjdź tam za chwilę.
Zaprowadziłem Weronikę do pokoju tej dziewczyny, a sam zszedłem na dół i
wtedy zobaczyłem jego; stał nieruchomo w mroku, a ogienek papierosa rozświetlał
jego twardą szyję i mocną szczękę.
- To już koniec - powiedziałem. - Jutro przyjdą po mnie. - Skąd o tym wiesz?
- Dostałem cynk. Ktoś mi to powiedział. - Będziesz uciekać?
- Nie. Chcę tylko, aby ona o mnie zapomniała. I żebyś wziął moją broń. Jest W
bagażniku.
- Dobrze.
- Chodź ze mną.
Poszedł za mną, a ja czułem jego oddech na swojej szyi, a spotkawszy po drodze tę
dziewczynę powiedziałem do niej:
- Chodź ze mną. Zarobisz okrągłe koło. - Nic mam teraz czasu - powiedziała.
- To zajmie ci tylko minutę - powiedziałem i wszyscy troje weszliśmy do pokoju,
a wtedy Weronika odwróciła się od okna. - Teraz zobacz, jak to będzie wyglądało -
powiedziałem.
"Teraz zobacz, kogo kochałaś. Połóż się na podłodze, Samsonow. Samsonow
położył się na podłodze, a ja powiedziałem do tej dziewczyny:
- Szczyj mu na mordę. - Co?
- Robiłaś to już przedtem - powiedziałem. - Wiem o tym. Twoja rzecz naszczać
mu na mordę, wziąć tysiąc złotych i wynieść się stąd. - A kiedy ta dziewczyna już
odeszła, powiedziałem do Weroniki: - A teraz podejdź do tego człowieka i powiedz
mu choć jedno dobre słowo. Przecież kochałaś go kiedyś, prawda? Przecież to ja
jestem tym człowiekiem. Nie rozumiesz tego? To ja. Ja, który mogłem się zabić, ale
nic zrobiłem tego. Podejdź do niego i powiedz mu, że nic się nie stało.
- Nie kochałam cię nigdy - powiedziała.
- Ja wiem - powiedziałem. - Wiem, kogo naprawdę kochasz. Tych, którzy po mnie
przyjdą. To nie inteligencja, nie wyobraźnia, ale siła jest tym, co kochasz. Czy nie
jest tak?
- Tak - powiedziała Weronika.
Nie wróciłem do niej tej nocy; tego dnia musiałem rozgryźć sześć tabletek
nitrogliceryny i jadąc teraz pod zimnymi gwiazdami jesieni, i czując jeszcze zapach
lata, myśląc n zapachu jej skóry, wiedziałem, iż tak skończył się mój październik z
Weroniką. I długo zasnąć nie mogłem tej nocy, myśląc o tym, iż jutro przyjdzie mi
pożegnać się z Wujem Józefem i że nie zobaczę go już pewnie nigdy, i myślałem o
tym czasie, kiedy ja wraz z całą rodziną powędrowałem do Wrocławia i wieczorami
siadaliśmy w dużym pokoju, i patrząc na portret Wuja Józefa obciągnięty czarną
krepę płakaliśmy po nim; Wuj Józef poległ śmiercią bohatera w Powstaniu
Warszawskim. O tym opowiadał nam ordynans Wuja; Wuj był dowódcą obrony
jednego z dworców i dostawszy rozkaz odwrotu postanowił sprawdzić, czy wszyscy
ludzie jego odeszli już, aby samemu odejść" na końcu, a wtedy niemiecki strzelec
wyborowy, strzelający z karabinu z lunetą, zastrzelił wuja. Wuj Józef zdążył jeszcze
ucałować ziemię i skonał. Ordynans opowiada) nam to każdego dnia - aż do dnia, w
którym drzwi otworzyły się z hałasem i wszedł brodaty człowiek w łachmanach.
Nieszczęśnik mimo nędzy swego położenia znajdował się najwidoczniej w świetnym
humorze; za nim weszła jakaś młoda i ładna dziewczyna, a brodaty człowiek wskazał
na nią i zawołał piorunowym głosem:
- Na kolcem przed nią! Ta kobieta ocaliła mi życie!
Po czym padł na lóżko i zasnął głębokim snem. Brodaczem okazał się Wuj Józef, a
historia jego była zagmatwana i obfitowała w niejasności, których sam Wuj Józef nie
był w stanie wytłumaczyć, zgnębiony dziwacznością swoich przejść`. Rzeczywiście,
będąc dowódcą obrony jednego z dworców, otrzymał rozkaz odwrotu i kazawszy
opuścić placówkę swym ludziom, postanowił sprawdzić; czy wszyscy wykonali jego
rozkaz. Znalazł gdzieś żołnierza, który skryty;, kącie konsumował w pośpiechu butelkę
spirytusu; Wuj Józef wezwał go do raportu, wyrwawszy mu jednak uprzednio butelkę
i dokończywszy konsumpcji. Okazało się jednak, iż sprytny żołnierz zgromadził
większe zapasy alkoholu zdobyte prostym sposobem rabunku i to przypieczętowało ich
los; rozpoczęli pijaństwo w sercu płonącego miasta, a kiedy otrzeźwieli, Warszawa
skapitulowała. a wtedy Wuj Józef postanowił nie iść do niewoli niemieckiej, lecz
opuścić miasto wraz z ludnością cywilną i dnia trzeciego października
wyruszyli z Warszawy. Wuj Józef niósł na plecach olbrzymi obraz świętego
Franciszka z Asyżu, przedstawiający scenę karmienia gołębi przez świątobliwego
męża, podczas gdy towarzyszący mu żołnierz dla kontrastu niósł olbrzymi
staroświecki gramofon o olbrzymiej miedzianej trąbie. Niemcy, zobaczywszy dwóch
kompletnie pijanych osobników niosących tak dziwne akcesoria, machnęli na nich
ręką i w ten oto sposób Wuj Józef opuścił płonące miasto, lecz nie danym mu było
odrzucenie oręża.
Kiedy Rosjanie wkroczyli, Wuj Józef przypomniał sobie o jakichś ludziach, którzy
winni mu byli pieniądze, i wyruszył na dworzec, a tam spotkał był milicjanta
konwojującego więźnia i z nudów wdawszy się z nim w pełną powagi rozmowę,
dowiedział się, iż milicjant konwojuje więźnia do tego samego miasta, do którego po-
dążał Wuj. Pociąg nadszedł; Wuj Józef miał przy sobie niezbędne zapasy
spirytualiów i nad ranem wszyscy trzej wysiedli w znakomitych humorach, przy czym
najbardziej wesołym okazał się więzień, którego właśnie miano wieszać za fakt
kolaboracji z Niemcami; wymieniono grzeczności i rozstali się w pocałunkach.
Wuj Józef wyruszył na poszukiwanie swoich dłużników, lecz życzliwi ludzie
poinformowali go, że nikt z nich nie przeżył wojny, tak więc zgnębiony Wuj wrócił na
dworzec, gdzie spotkał swego druha podróży - milicjanta, który w międzyczasie
odprowadził był więźnia i teraz oczekiwał pociągu do Warszawy. Obaj panowie
znów wdali się w pełną serdeczności rozmowę, rozważając możliwość zabawienia się
butelką, co okazało się trudne; milicjant pieniędzy nie potrzebował, gdyż odbywał
podróż w mundurze; Wuj Józef należał do ludzi obdarzonych prostym myślenia
sposobem i pomysł jego o tyle był genialny, jak i zwykły; kupiono niezbędne
spirytualia i skonsumowano ,je, po czym milicjant skuł swoją dłoń z dłonią Wuja i
wsiedli do pociągu w charakterze więźnia i konwojującego go strażnika;
oswobodzenie nastąpić miało w klozecie dworca Warszawa Główna.
Milicjant szybko zasnął, a Wuj Józef pogrążył się w rozmyślaniach, patrząc przez
okno na białe drzewa styczniowym skute mrozem i noc mijała mu na myślach
społeczno filozoficznych, których ciągłość przerwało wejście trzech młodych ludzi;
młodzieńcy, obrzuciwszy spojrzeniem Wuja Józefa i skutego z nim milicjanta, zapytali
Wuja, czy jest zbrodniarzem politycznym, czy pospolitym, na co Wuj Józef wyniośle i
z pewnym rozdrażnieniem odparł, iż tylko ze względu na ich młody wiek me bierze
tego pytania za obrazę, a młodzi ludzie znów spojrzeli po sobie i jeden z nich rzekł:
- Niech pan poczeka do najbliższej stacji.
Kiedy pociąg zatrzymał się, młodzi ludzie dobywszy broni za
strzelili milicjanta, po czym uprowadzili z sobą Wuja; byli to członkowie
organizacji podziemnej walczącej przeciw komunistom i w ten sposób Wuj Józef
sięgnął po oręż, a dnia któregoś uciekł i dostał się w podwójny ogień; z jednej strony
poszukiwali go komuniści, aby stracić go pod zarzutem kontrrewolucji; druga strona
wydała na niego wyrok śmierci za dezercję i zdradę. Wuj Józef tułał się po lasach
przez czas jakiś, żywiąc się korzonkami i mchem, aż wreszcie spotkał kobiet, która
postanowiła go ukryć, a po dwóch latach bojowników podziemia wybito ogłoszono
amnestię dla więźniów politycznych; Wuj Józef ujawnił się - i oto znów był z nami;
brodaty, z nową żoną i zaiste nic w tym nie byłoby dziwnego, gdyby nie fakt, że
kobiety ratujące mu życie zawsze były ładne i młodsze przynajmniej o lat
dwadzieścia od żony Wuja. Wysłuchaliśmy tej opowieści; po czym Wuj pozwolił
nam podnieść się z kolan i wszystko dawnym poszło trybem.
O nim myślałem teraz, wiedząc, iż jutro pójdę pożegnać się z nim, jeśli w
międzyczasie nie stanie się z nim coś, co znów pozwoliłoby jakiejś kobiecie na
złożenie życia w ofierze dla ojczyzny i Wuja; a co było możliwe.
Rano znów pojawił się ból i jadąc do kardiologa, musiałem zatrzymać samochód
dwa razy i odpoczywać, nie chcąc brać nitrogliceryny, aby doktór mógł lepiej
zorientować się w obecnym stanie mego serca. Doktora znałem; był ojcem mej
koleżanki szkolnej i przyjął mnie od razu.
- Jak dawno cierpi pan na anginę pectoris? - zapytał. - Od dwudziestego
dziewiątego roku życia. ' - I miał pan już dwa zawały serca?
- Ostatni przed ośmioma miesiącami.
- Zrobimy jeszcze jeden elektrokardiogram - powiedział profesor. - Tym razem z
obciążeniem. - Przerwał i w okno patrząc rzekł: - Niech pan, proszę, spojrzy na to
drzewo. Jeszcze dużo zielonych liści. - Odwrócił się ku mnie. - Muszę pana uprze-
dzić, że trzeci zawał serca jest zwykle najniebezpieczniejszy powiedział. - Ale to nie
stanowi oczywiście reguły.
- Wiem, panie profesorze - powiedziałem, a on znów odwrócił się i patrzył przez
okno, a ja nie mogłem mówić, gdyż zmęczyło mnie robienie przysiadów; wreszcie
podszedł do aparatu i odczytał rolkę elektrokardiogramu.
- Niech pan stara się używać jak najmniej nitrogliceryny powiedział. - To pana
skończy szybciej, niż pan myśl. Pod wpływem działania nitrogliceryny naczynia
wieńcowe rozszerzają się gwałtownie i wtedy atak dusznicy bolesnej przechodzi. Ale
serce nie jest, niestety, zrobione z gumy.
- Jaka jest pańska rada? . .
- Leczenie szpitalne. Trzy, może cztery miesiące. Być może, iż porządne leczenie
kliniczne odwlecze zawał.
Włożyłem już koszulę i zawiązałem krawat; siostra pobrała mi krew z żył, a on
obracał w ręku probówkę, oceniając gęstość krwi; po czym wzruszywszy ramionami
oddał siostrze probówkę i znów odwrócił się ku oknu.
- Pan profesor użył określenia „odwlecze"?
- Nic jest wcale powiedziane, że trzeci zawał musi nastąpić. - Byłbym jednak
wdzięczny, gdyby pan profesor odwrócił się ku mnie - powiedziałem. - Jak długo
jeszcze?
- Tego me można przewidzieć - powiedział. - Ale pan jest ciężko chory. I
oczywiście musi pan być przygotowany na wszystko.
- Wolę powiedzieć, że jestem przygotowany na nie - powiedziałem.
Wyszedłem ze szpitala i pojechałem do garażu, a tam, omywszy samochód i
odłączywszy akumulator, ustawiłem go na klockach i patrzyłem przez chwilę na
długą, białą maskę przepasaną dwoma skórzanymi pasami, a potem taksówką
pojechałem do Weroniki i spotkałem ją na schodach. .
- Wróć - powiedziałem. - Muszę z tobą pomówić. - Mam zamówioną kolejkę u
fryzjera.
- Wróć - powtórzyłem.
Weszliśmy do mieszkania, a ja wyjąłem skakankę, którą kupiłem dla Małgosi, i
położyłem ją na stole, a potem nalałem sobie kawy.
- Weronika - powiedziałem. - Będę mówić krótko i chciałbym
, aby pani wysłuchała mnie uważnie. Dziś w nocy jadę do Warszawy i nigdy nie
wrócę już do pani.
Patrzyła na mnie spokojnie i bez zdziwienia, a jej oczy pełne były teraz światła
płynącego z okna, jak i wtedy, kiedy zobaczyłem
ją po raz pierwszy. .
- Pamięta pani, iż powiedziałem pani kiedyś, że uda się pani
odzyskać wiarę w Boga? - zapytałem. - To dzisiaj właśnie jest ten dzień. Jestem
po dwóch zawałach serca, a teraz czeka mnie trzeci. Doktór, u którego byłem, nawet
nie wysilał się, aby ukryć przede mną, iż tym razem trafi mnie szlag. Muszę iść do
szpitala i to na długo. Nasze melodeklamacje skończyły się. Przykro mi, iż nie mogę
zostać z panią i pobawić się jeszcze trochę. Bawiłem się dobrze. Umierałem przecież
za dwóch ludzi. But now the circus is over, Weronika.
- Cóż to znaczy?
- Przedstawienie się skończyło. Jeśli Bóg postanowił zabić jednego ze swych
ludzi, to zabija go w jednym człowieku, i zabija go również w tym drugim który
chciał stać się pierwszym. Ja testem tym drugim człowiekiem. Czy wierzy pani teraz
w Boga?
- Więc to jest właśnie tym, co ludzie nazywają wiarą? - Nie ma innej.
- Więc tylko w nieszczęściu można Go znaleźć?
- Tak myślę. Dlatego On żył, żyje i zawsze będzie żyć. Wstała, a ja podszedłem
do niej i objąłem ją ramieniem, chwilę na nią patrzywszy, lecz nie poruszyła się
nawet i to było tak, jakbym dotknął kogo obcego.
- Przykro mi, że nie umiałem pani kochać - powiedziałem. - I mnie jest przykro.
- Może któregoś dnia spotka pani jakiegoś człowieka i pokocha go - powiedziałem.
- Może zdarzy się i tak. Uśmiechnęła się.
- Jaka szkoda, że pan nie umie kłamać - powiedziała. Wzięła swój płaszcz z
poręczy fotela. - Wrócę około ósmej - powiedziała. - Chciałabym, aby pana tu już nie
było.
- Dobrze - powiedziałem. - Chciałbym tylko pospać ze dwie godziny, a potem
pójdę.
Odeszła, a ja stałem trzymając filiżankę kawy i patrzyłem za nią, a będąc koło
drzwi odwróciła się ku mnie i wtedy znów dojrzałem na twarzy jej tak dobrze
znajomy mi wyraz; i to było tak, jakby wyrwano ją z pełnego przerażeń snu.
- A może właśnie kochałam tylko pana? - powiedziała. Może zgubiliśmy się
obydwoje?
- Ani na chwilę - powiedziałem. - Pani także nie umie kłamać. Nie kochała pani
nikogo. To jeszcze jedno kłamstwo. Tym razem, aby mnie ciężej było umierać. Ale
nie będzie mi ciężej. Nie umiem kochać kobiet. Nie kochałem nigdy żadnej. Dlatego
nam nieźle wychodziły nasze melodeklamacje. Ale to nie jest najgorsze, jeśli chodzi
o mnie. Nie umiałem tego, co pani. Nie umiałem nigdy okłamać samego siebie. A
teraz proszę iść.
Wyszła, a ja położyłem się na tapczanie i zasnąłem prawie natychmiast, i obudziło
mnie walenie do drzwi.
- Ależ pan ma sen - powiedział ten człowiek. - To dlatego, że nie spałem w nocy.
Wszedł; walizkę zostawił w przedpokoju, a sam usiadł w fotelu i chwilę na mnie
popatrzywszy, roześmiał się.
- Tylko moja Weronika mogła wymyślić coś takiego - powiedział. - Czy pan
czasem nie jest moim zmarłym bratem? - Na co umarł pański brat?
- Zapalenie płuc. - Nie, to nie ja.
- Jest w domu coś do picia? W pociągu był piekielny tłok i musiałem stać przez
całą drogę. Bardzo mi się chce pić.
- Zdaje się, że powinno być jeszcze parę butelek piwa.
- Będzie pan tak grzeczny i przyniesie mi jedną? - zapytał. - Jestem naprawdę
zmęczony. Tę ostatnią noc w więzieniu śpi się najgorzej, a ja nie spałem w ogóle.
Czy mogę pana o to prosić?
Poszedłem do kuchni i wydąłem z lodówki butelkę piwa, a szklankę przepłukałem
zimną wodą i wróciłem do pokoju.
- Przed sześcioma laty powiedziałem Weronice, aby kupiła kufle do piwa -
powiedział biorąc w rękę szklankę. - W cienkim szkle piwo szybko traci smak. Ale
Weronika nie kupiła kufli. Niewiele się zmieniło przez ten czas.
- Nie zmieniło się nic - powiedziałem. - Gdzie ona jest?
- Wróci około ósmej - powiedziałem. - A więc uniewinnili pana?
- Uniewinnili i zrehabilitowali. Być może nawet wrócę do lotnictwa. Wielu ludzi
wychodzi teraz z więzień. Wygląda na to, że czasy się zmieniają.
- Zaczyna być lepiej - powiedziałem. - Pan w to wierzy?
- Nie. I panu bym także nie radził.
- Nie wie pan czasem, co stało się z moim samochodem? - Pański samochód stoi
w garażu u kapitana Samsonowa. Jest w najlepszym porządku. Może pan siadać i
jechać choćby dzisiaj.
- To jasne - powiedział. - Ktoś musi pana zmienić. Pan jeździł moim wozem do
dzisiaj, prawda?
- Jestem dobrym kierowcą, panie majorze. - Ma pan własny samochód?
- Nie.
- Przykro mi. Dlaczego nie przyniósł pan sobie szklanki? Poszedłem i
przyniósłszy sobie szklankę usiadłem obok niego, a on nalał mi piwa.
- Bili?
- Pan chce mi wyrazić współczucie?
- Nic, panie majorze. Tak się zwykle mówi w tego rodzaju wypadkach.
- Bili. Ale to nie ich wina. Nie potrafią po prostu inaczej. - Więc czyja wina?
- Za późno, aby o tym mówić. Był pan podczas mistrzostw Europy w Warszawie?
- Nie widziałem tylko ćwierćfinałów. - I jak tam było?
- Nie mamy ciężkich wag. Do półśredniej wszystko w porządku. Ale w wyższych
nie ma nas na ringu.
- Tak było i przedtem.
- Powiedziałem panu: nic się nie zmieniło.
Spojrzał na mnie i postawił szklankę na stole, a kiedy ku mnie się pochylił,
zobaczyłem, iż siwe są włosy jego.
- Naprawdę nic?
- Nie - powiedziałem.
Przyszedłem, aby się z nią pożegnać.
- Ja już się pożegnałem.
- Pan myśl, że powinienem zostać?
- Pan stąd nigdy nie odszedł, panie majorze. Ani na chwilę. Ani na jeden dzień i
ani na jedną noc.
- Bóg jeden wie, dlaczego panu wierzę, ale wierzę panu powiedział. - Pan spakuje
teraz swoje rzeczy, prawda? Jeśli ona ma rzeczywiście wrócić koło ósmej, to nie
trzeba scen.
- Ale nie trzeba też pakować moich rzeczy - powiedziałem. - Są już spakowane.
- Kłótnia?
- Nie. Tym razem ja idę umierać.
- Cóż to jest? Rak?
- Serce. Byłem dzisiaj u kardiologa. Skierował mnie do szpitala.
- Może wylezie pan z tego - powiedział. - Człowiek potrafi wiele wytrzymać.
Gdyby nie to, h ona niedługo wróci, pogawędziłbym z panem na ten temat. - Podniósł
się. - Idę się ogolić - powiedział. - Czy byłby pan łaskaw pożyczyć mi swej maszynki
do golenia?
- Nie ma pan po temu żadnej potrzeby, panie majorze - powiedziałem. - Pańska
maszynka do golenia leży na tym samym miejscu, w którym pan ją zostawił. Może
pan jej używać bez obawy. Ja nie użyłem jej ani razu.
- To szlachetnie z pańskiej strony - powiedział.
- Któregoś dnia zrozumie pan, że był pan tutaj przez cały czas - powiedziałem. - I
zrozumie pan to szybciej, niż pan przypuszcza. .
Wszedł do łazienki, a ja patrzyłem za mm, jak stał przed lustrem i patrzył na
szklankę, w której były dwie szczoteczki do zębów; Weroniki i moja. Widziałem
krople potu spływające po jego twarzy i milczeliśmy chwilę, a potem on wyjął moją
szczotkę do zębów i patrząc na nią powiedział:
„Yeah, though l walk through the valley of the shadow of death. I will fear no
er,~ił: for thou art with me; the rod and thy Staff comfort me..." - Podał mi szczotkę.
- Ta jest pańska - powiedział.
- Czerwony nigdy nic był kolorem Weroniki.
Wyszedłem, a gdzieś na rogu ulicy złapał mnie deszcz i poprzez brudne i mokre
miasto poszedłem do Samsonowa. Nie brałem taksówki; krople deszczu ociekały po
twarzy mojej, ale szedłem wolno i myślałem o tym, że nic ma po co się śpieszyć; i
nigdy nie było po co się śpieszyć, i nigdy nie będzie po co. Ale teraz była jesień;
pora deszczu i chłodu, a ja szedłem pod nagimi drzewami, a przecież tego dnia doktór
w klinice powiedział mi, że drzewo, na które patrzy, pełne jest jeszcze liści zielonych,
i teraz, idąc w wieczornym deszczu, zrozumiałem, iż tak trzeba było żyć. I że ten
człowiek patrzący na moją czerwoną, ciepłą krew i na zimne, ciemne drzewa poza
oknem powiedział prawdę.
Samsonow siedział przy stole czytając gazetę i ja zacząłem pakować swoje
książki.
- Odchodzi pan?
- Tak.
- Zabawne. A ja wygrałem. - Co pan wygrał?
- Pieniądze. Kupiłem los za pańską radą i wygrałem. Proszę, może pan sprawdzić.
Podszedłem do niego i spojrzawszy na numer losu i na numer tabeli zobaczyłem,
iż numery się zgadzały.
- Wygrał pan o wiele więcej, niż pan myśli - powiedziałem. - Teraz nareszcie
wygrał pan spokój.
- Zawsze byłem spokojny - powiedział.
- Ale teraz będzie pan najspokojniejszym z ludzi, idioto. Odwrócił się ku mnie, a
jego twarz była martwa jak zwykle i jak zwykle pełna wyrazu zniewagi jak twarz
tenora, któremu w czasie arii zerwał się głos i zamiast oklasków śmiech otrzymał; ale
wiedziałem teraz, patrząc na niego, iż ten wyraz teatralnej zniewagi widzę na jego
twarzy po raz ostatni i roześmiałem się.
- Wasza piesenka spieta - powiedziałem. - Mów pan po polsku.
- Major Rackmann wrócił przed dwiema godzinami do domu. Uwolniony i
zrehabilitowany. Ma nawet nadzieję, że powróci do lotnictwa. Wielu teraz wraca. -
Popatrzyłem na niego i podszedłem o krok jeszcze bliżej. - Tylko ona już nie wróci -
powiedziałem.
- Nie.
Patrzyłem, jak Samsonow bierze swój los i drze go na strzępy, a potem podpala.
- Właśnie myślałem, że pan to zrobi - rzekłem. - W operach tak właśnie bywa. Ale
za te pieniądze mógł pan przecież żyć pięć lat. Nie będzie pan przecież wiecznie
śpiewać tenorem.
- Nie będę także żyć wiecznie.
Wziąłem swoją walizkę i chciałem już odejść, ale zatrzymałem się w drzwiach i
raz jeszcze popatrzyłem na niego.
- Gdyby ten człowiek przyszedł do pana przed swoim aresztowaniem i poprosił
pana o pomoc - pomógłby mu pan?
- Tak.
- A ta kobieta przychodziłaby w nocy do niego? Pan by to już jakoś urządził,
prawda?
- Pan wie najlepiej, że ja wiele rzeczy potrafię urządzić.
- Ten człowiek przyjdzie, aby upomnieć się o swoją własność. I
- Wiem. Czekał przecież przez tyle lat. - Pan też.
- Ja jeszcze dłużej od niego - powiedział Samsonow. - Znałem ją przed nim. Ale
teraz przestanę czekać, a on zacznie.
- On?
- Skazani na śmierć nigdy nie wracają - powiedział Samsonow; zapalił papierosa i
długo patrzył na płonącą zapałkę, a ja widziałem, iż płomień parzy mu palce, ale on
nie czuł bólu. Oni zostają już na zawsze tam - powiedział wreszcie. - A jeśli wracają
do domu, to po to, aby czekać na nich znowu. Ten człowiek ma dużo czasu, ale nic z
tym nie zrobi.
- Za to pan go nie ma wcale - powiedziałem. - On przyjdzie upomnieć się o swój
rewolwer.
Wziąłem walizkę i wyszedłem, a on dogonił mnie już na podwórzu i złapał za
ramię.
- A pańska książka? - krzyknął głosem wariata. - Ta o Szymonie Cyrenejczyku?
Przystanąłem i powiedziałem do niego:
- Nie napiszę jej nigdy. Pan ma rację. Gdyby naprawdę istniało miłosierdzie, ten
człowiek nie wróciłby do domu dziś wieczorem.
W deszcz wyszedłem i zatrzymawszy taksówkę kazałem zawieźć się do restauracji
„Monopol." I nie pomyliłem się; Wuj Józef siedział samotnie przy stoliku, a nieco
dalej siedział ordynans Wuja, gdyż widocznie spotkała go kara za jakieś
przewinienie. - Przyszedłem się pożegnać - powiedziałem.
- Dobrze - rzekł Wuj Józef. - Ale mów krótko. Mam zmartwienia.
Usiadłem przy nim i poprosiłem barmana o piwo.
Jak wdowa po poruczniku kirasjerów? - zapytał Wuj Józef.
Już nie jest wdową. Wrócił.
I zastał cię w domu?
- Śpiącego.
- To zbyt jaskrawy zbieg okoliczności - powiedział Wuj Józef po chwili namysłu. -
Ale w końcu co może stanowić nagrodę za siedem lat spędzonych w celi śmierci? To
jedna z tych rzeczy, których się naprawdę nie wie. Biedny porucznik i biedna jego
głowa. Wczoraj jeszcze nosił koronę męczeństwa, a teraz rogi.
W każdym razie to stanowi jakąś pointę w jego banalnej skądinąd sprawie. Czasy
są dziwne i trzeba umieć cieszyć się wszystkim. Jeśli nie można się cieszyć choćby
jedną rzeczą, lecz prawdziwie. - Powiedziałeś, że masz zmartwienia.
- Rozchodzę się z ciotką. - Dlaczego?
- Z jej winy. - Cóż zrobiła? - Zestarzała się.
- Nie bardzo właściwie rozumiem, dlaczego ożeniłeś się z kochaną ciotką.
- To było jeszcze za czasów studenckich, synu - powiedział wyniośle Wuj Józef. -
Nie jadłem już od dwóch tygodni i miałem jedyną szansę najeść się na własnym
weselu.
Spojrzałem na zegarek.
- Muszę już iść - powiedziałem. - Zawsze chciałem ci powiedzieć, jak bardzo cię
kocham, i nigdy tego nie umiałem. A teraz to już bez znaczenia. Idę do szpitala.
Lekarze spodziewają się trzeciego zawału.
Nic nie powiedział; pochylił tylko głowę, a ja patrzyłem na jego piękną twarz i nie
widziałem na niej nic prócz wstrętu.
- To lepiej dla ciebie - powiedział po chwili. - Nie umiałeś być szczęśliwy. I nigdy
nie będziesz, Grzesiu. Nie umiałeś żyć w wyzwaniu i nie nauczysz się tego nigdy.
- Nie - powiedziałem. - Po prostu biegłem przez całą drogę. To wszystko. A teraz
muszę już iść. Mój pociąg odchodzi niedługo. - Wstałem i przez chwilę nie mówiłem
nic, myśląc o tym, iż może nie zobaczę go już nigdy. - Szkoda, że nie kochałeś mnie
nigdy, wuju - rzekłem.
Wtedy Wuj Józef spojrzał na mnie raz jeszcze.
- Synu - powiedział. - Czy życzyłbym ci śmierci, gdybym cię nie kochał?
Lecz przebiegłem i przez to; trzy miesiące przebywałem w szpitalu, po czym
lekarze orzekli, iż na razie nie ma niebezpieczeństwa. Opuściłem więc miasto i
wyjechałem na wieś; tam chodziłem pełnymi śniegu drogami, a wieczorami
próbowałem pracować, a kiedy nie szło mi to, zachodziłem do gospody, aby napić się
piwa i posłuchać, o czym mówią senni i zmęczeni chłopi. I nie zmieniło się nic; Wuj
Józef ożenił się był po raz drugi, aby po miesiącu wrócić do swej pierwszej żony, a
następnie kazał zamknąć się w szpitalu dla wariatów; rzecz jasna, ku odświeżeniu
wyobraźni, jak mi o tym napisał Samsonow nadał prowadzi swe nikczemne interesy;
rozhulał się i rozpił, nawet zapuścił wąsy a la Adolf Menjou, a tak liczyłem na niego,
iż zabije się, strzelając sobie nie w czaszkę, lecz w serce, niby aktor operowy
umierający każdego wieczoru wśród kurzu papierowych dekoracji i wyżebranych
oklasków. O Weronice i jej mężu nie słyszałem niczego i postanowiłem o nich nigdy
nie mówić, i nigdy nie myśleć. Nie było zresztą po co, tak czy inaczej, czekało ich
jeszcze jakieś dwadzieścia lat nudy.