Hłasko Marek Felietony i recenzje

Marek Hłasko

FELIETONY I RECENZJE



PODRÓŻ W KRAINĘ NIEPOROZUMIEŃ

Wiem, że tych kilka skromnych uwag nie przysporzy mi niestety przyjaciół. Wiem także, że to, co napisałem, może być uważane za tzw.. „napad”. Pragnę od razu oświadczyć, iż każdy szczery wysiłek budzi we mnie szacunek, bez względu na rezultat ostateczny. Ale pragnę oświadczyć także, że to, co piszę, piszę z całą nienawiścią do tandety, szmiry, bełkotu i marnotrawstwa. Do szkodliwych i kiepskich „ersatzów”, które podaje się zamiast rzeczy pięknych i czystych.

Wiele ostatnio mówi się u nas o młodzieży, jej życiu i troskach. Pod adresem pewnej części tej młodzieży wytacza się potężne zarzuty: że chuligańska, zdemoralizowana, bezide­owa itd.., itd.. O niej chcę mówić. Jesienią zeszłego roku „Nowa Kultura”, po wydrukowaniu pamiętnika uczennicy z niezbyt szczęśliwym komentarzem, ogłosiła dyskusję na temat mło­dzieży. Pisali pedagodzy i działacze społeczni, rodzice, prze­chodnie z ulicy, pisała wreszcie młodzież sama o sobie. Z czasem dyskusja ta przeniosła się na inne pisma. Polemizo­wano zgadzając się na jedno: młodzieży trzeba pomóc, i to szybko. „młodzież - krzyczano - błądzi!”

Przeglądałem przed napisaniem niniejszego wiele wypowie­dzi i uwag na temat młodzieży. (Udostępniono mi archiwum w jednym z pism prowincjonalnych). Przyznaję, że wiele mnie to nauczyło, wiele zrozumiałem i dowiedziałem się z wypo­wiedzi. Pisano, że na młodzież patrzy się przez palce, że młodzież się nudzi, a przecież ma wszystko i prócz ptasiego mleka niczego jej nie brakuje. Inni pisali o niewystarczającej opiece nad młodzieżą i o tym, że pozostawiono ją samą sobie, że zarabia zbyt wiele pieniędzy itd.. Koncepcje były rozmaite: od słusznych do piramidalnie bzdurnych: „Znieść szkoły koedukacyjne” - pisała stroskana matka z Łomży. „Zbyt wiele swobód ma młodzież!” - grzmiał emerytowany pedagog z Ziem Odzyskanych. Niezawodny jak zwykle kler i tu znalazł swego przedstawiciela w postaci księdza z Mszczonowa, ten orzekł, że „upadek ducha, który zdąży ł zauważyć u młodzieży polskiej, ma swą przyczynę w niedostatku bojaźni bożej itd..” Na końcu swej epistoły dziarski proboszcz radzi: „Jeśli już mamy nawet pozostać państwem o strukturze socjalistycznej, to czemu odmawiać człowiekowi Boga, bez którego dusza ludzka nigdy nie jest zdolna przyjąć piękna w żadnej postaci”. Umyślnie cytuję tutaj tę garsteczkę egzotycznych niemal wypowiedzi, ponieważ na ogół we wszystkich wypowiedziach drukowanych w listach, które pozostały tylko dokumentem archiwalnym, nie doceniono jednej - i mam wrażenie - najwyższej rzeczy; nie doceniono, w jakich warunkach naprawdę żyje młodzież. Nie będę rozwodzić się tutaj nad warunkami materialnymi młodzieży, wiadomo bowiem, że takich trosk ona nie odczuwa. Chodzi mi o warunki rzędu moralnego. I śmiem twierdzić, że młodzież polska, jak i zresztą młodzież wielu krajów Europy, żyje jeszcze w ciężkich i trudnych warunkach. Złożyło się na to wiele przyczyn: ponura spuścizna sanacji, okupacji hit­lerowskiej, band UPA i NSZ; bałamutna agitacja kleru, a wreszcie i rodzina, najbliższe otoczenie, jakże często skłócone politycznie i światopoglądowo.

Często bywa tak, że syn jest marksistą, a ojciec „uczciwym demokratą, któremu chodzi tylko o dobro Polski”; matka rozrywana sprzecznościami między światopoglądem ojca a są­siada, dziadek zaś - jest monarchistą w stylu epoki Franciszka Józefa. W wielu wypadkach brak im siły do zajęcia jakiegokol­wiek stanowiska. To także ma swoje przyczyny, których łatwo się doszukać, zwłaszcza u ludzi starszych, dla których dziesięć pierwszych lat naszego życia jest niekiedy niczym więcej, jak tylko przerażającym eksperymentem. Dla tych ludzi Nowa Huta będzie tylko fabryką, nowa Warszawa - miastem, a dzień jutrzejszy - tylko dniem, w którym trzeba pójść do pracy. Podstawowa masa tych ludzi - pewni jesteśmy - przejdzie na naszą stronę, inni - dokończą życia w poczuciu niezawinionej krzywdy i niższości.

Ale młody człowiek? Młody 19- czy 20-letni człowiek, który ma przed sobą szmat życia, który chce w nie wierzyć i nie stracić z niego ani jednej sekundy, ani jednej dobrej chwili? Który chce prawd, za jakie warto oddać życie? Ktoś, kto te prawdy znalazł, nie chuligani się, nie pije, nie bumeluje, lecz swoim nieraz ciężkim życiem potwierdza ich wartość i wspaniałość.

Pomóc trzeba tamtym, tym, którzy patrząc na bezmyślne i pozbawione horyzontów życie swoich rodziców i bliskiego otoczenia, nie wiedzą, jak postępować, jak i czy w ogóle warto żyć. To łatwe - powie ktoś - po to istnieją uczelnie, organizacje ZMP-owskie, mury Warszawy, kombinat Nowej Huty. Ale zerwać z rodziną, z matką, z domem, w którym się przeżyło wiele złych, ale i dobrych chwil, iść do innych ludzi, którzy niejeden raz patrzeć będą nieufnie, pytać: „Gdzieś ty był do tej pory?” - to nie tak łatwo. Strachu przed samotnością, przed przegraną życiową nie przełamuje się po przeczytaniu wstępnego artykułu. To kwestia wielu dni, wielu bolesnych i strasznych chwil. A tymczasem życie bezlitośnie przechodzi obok. Człowiek młody, który nie zastanawia się nad sensem i celem swego życia, w związku z tym nie przeżywa udręk i wątpliwości - to człowiek małej wartości.

Nie rozumie się u nas tego, że młodzież boi się szarości życia. Nie rozumie się tego, że samo słowo życie przez wiele wieków w naszej ojczyźnie rozumiano jako ciężką drogę do śmierci i nic więcej. Nie rozumie się strachu przed przemija­niem młodości, przed brakiem dobrych wspomnień, miłości, szczęścia. Nie rozumie się strachu przed zaangażowaniem się politycznym - w tym kraju, gdzie słowo polityka przez wieki równoznaczne było ze słowem oszustwo.

U nas często się mówi: młodzież pije - zabronić młodzieży pić, mówi się: młodzież chuligańska - karać młodzież, młodzież się wałkoni, bumeluje - zmusić młodzież do pracy. Nie rozumie się w końcu najważniejszej rzeczy - że ta młodzież nie pojmuje marksizmu. Oczywiście, jeszcze raz zaznaczam, że używając słowa młodzież - nie generalizuję zagadnienia. Piszę o młodzieży będącej - można rzec - poza nawiasem naszego życia, choć w rzeczywistości nawiasy takie w ogóle nie istnieją. Piszę o tej młodzieży, której nareszcie trzeba pomóc.

Oto leży przede mną cały prawie rocznik. Barwne okładki, krzyczące tytuły, mnogość ilustracji, rysunków, ciekawostek wszelkiego rodzaju, jest i kącik mody, jest trochę porad technicznych: od razu więc wiem, że jest to pismo raczej nastawione na ilustrację niż tekst, raczej na łatwy do przyswaja­nia materiał niż na solidną, wymagającą skupienia i namysłu lekturę. W jednym z numerów napotykam na śliczną i barwną powiastkę o baronie Munchausenie, a raczej kilka małych o nim powiastek. Tego rodzaju naiwności wzbudzają uśmiech politowania i zażenowania. Podczas okupacji wyświetlano film o tymże samym baronie. Jestem rozczulony: cóż to był za dziarski człowiek ten baron Munchhausen! Iluż ludzi nadział na swój rapier, ilu wymordował, ile kobiet uwiódł, ile krajów zagarnął i uciemiężył, ilu niewolników zamęczył, rozstrzelał! I ta wytwórnia UFA, której tyle zawdzięczamy jako naród! Hej, łza się w oku kręci!

Cóż - powie ktoś - przecież hitlerowcy mogli nakręcić także „Hamleta”. Czy przez to skreślić raz na zawsze Szekspira z repertuaru naszych teatrów? Nie - Munchausen to tępy bursz, prusak, dziwkarz, samochwał, łajdak, dla którego ojczyzną jest pieniądz: będzie mordował za pieniądze każdego władcy. I najważniejsze - kogo wzruszą infantylne bajeczki, komu pomogą, czego nauczą?

Po chwili zdumienia przerzucam dalej. Natrafiam na histo­ryjkę pod pouczającym tytułem: „Kto się śmieje ostatni...” Otóż Rysiek i Hanka przygotowują się do matury. Rysiek - wałkoń, zabiera się do nauki na kilka dni przed egzaminem. Kuje jak szalony. (Istotnie, zdjęcie przedstawia człowieka o twarzy absolutnego szaleńca, pochylonego nad książką. Może by to samo zdjęcie wykorzystać do broszury propagującej walkę z alkoholizmem jako „sto ósme stadium delirium tremens”. I zręcznie wkomponować kilka białych myszek.). Oczywiście - z kucia nic nie wychodzi. Tutaj moralizuje redakcja: „Nie, Ryśku - ty się nie uczysz. Ty jedynie KUJESZ, a forsowny wysiłek okaże się najprawdopodobniej daremny. Czy nie byłoby lepiej, gdybyś się do nauki zabrał wcześniej?”

I po kilku takich: czy nie byłoby lepiej? - wniosek ostateczny: „No cóż - postąpiłeś po swojemu. Oto skutek: jesteś źle przygotowany do egzaminu... A pamiętasz, jak śmiałeś się przedtem z kolegów, którzy wcześniej przygotowy­wali się do matury?”

No cóż - „Płomyczek”? Nie - w „Płomyczku” byłoby to na miejscu.

Teraz Hania. Figlarna brunetka. Kilka zdjęć: Hania przy tablicy, Hania przy nauce, Hania pluskająca się wdzięcznie w basenie, Hania, Hania... w końcu Hania na schodach wołająca do Władka: „Zdałam! Taka jestem szczęśliwa!” Tu jednak redakcja, zapewne nie chcąc sugerować swym czytel­nikom łatwego szczęścia w życiu, komentuje z kamiennym spokojem okrzyki szczęśliwej maturzystki: „Ale to nie jest sprawa szczęścia! Zdecydowała o pomyślnym wyniku eg­zaminów dobrze zorganizowana nauka”. I na końcu wezwanie do Ryśka drukowane krwawymi literami: „Ryśku! Zastanów się! Jeszcze masz czas na naukę - matura dopiero w połowie czerwca!”

Jest to - jak widać - rzecz z morałem bardzo wyraźnie adresowanym. Być może, że to odniesie jakiś skutek. Ja się tylko osobiście obawiam, że maturzystom najpierw zrobi się nieprzyjemnie - nikt nie lubi być uważany za idiotę - a potem popukają palcem w czoło. Jest to rzecz na dwóch kolumnach druku z kilkoma sporymi fotografiami. Miejsce na solidny, dobrze napisany artykuł, który mógłby częściowo pomóc w nauce: jest to miejsce na piękny i ciekawy fotoreportaż, miejsce na opowiadanie współczesne, na piękne nowele Cze­chowa lub Maupassanta.

Wiele rewelacji w tym piśmie wprost zaskakuje i zdumiewa czytelnika. Jedną z nich jest subtelne stwierdzenie, że kto gra w karty, ten od czasu do czasu przegrywa. O straszliwych skutkach hazardu, wciągającego bezlitośnie w swe szpony, mówi nam opowiadanie Marka Zakrzewskiego pt.. „Cztery damy”. Pokrótce streszczenie wygląda tak:

Młody kreślarz z FSO - Mietek - ma przyjaciela o nazwisku Wojtas. Rzeczony Wojtas nigdzie nie pracuje, wychodząc z założenia, że można zarobić parę groszy nie pracując - trzeba mieć tylko głowę na karku. Ponieważ Wojtas takową posiada, więc po każdej sobotniej wypłacie czeka pod fabryką, gdzie z Mietkiem i jego kolegą z zakładu grywa w pokera. Tutaj głos ma autor.

Blajt po złotówce. Pierwsza gra nic. Nie szkodzi, to nawet pech wygrać pierwszą”.

Stwierdziwszy powyższe piękną i czytelną polszczyzną autor z dynamiką referuje tragiczne losy swego bohatera: pechowy Mieczysław przegrywa wszystko i w nastroju dość smętnym idzie do domu, gdzie nieszczęśliwa jego matka i równie nieszczęśliwa siostra czynią mu gorzkie wyrzuty, że nie dość perfekcyjnie opanował trudną sztukę gry w karty. Była to sobota. W niedzielę pechowy Miecio spotkał się z ukochaną kobietą, która... ,,Długo potem mówiła: albo, albo. Koniec z kartami lub koniec z Hanką. Co woli? Hanka z żadnym kanciarzem, pijakiem lub karciarzem tracić czasu nie będzie. Za dużo kłopotów jest na świecie, żeby jeszcze ten brać na siebie...”

Po tym stwierdzeniu szlachetna dziewczyna odchodzi, pozostawiając w duchowej rozterce pechowego Miecia, który: ,...Nie dopuszczał myśli, żeby mógł stracić dziewczynę. Wszystko, tylko nie to. Przecież będą mieli małe mieszkanie - koniecznie na praskim brzegu Wisły. Rano on jedzie do fabryki, a Hanka do swojego PDT na Jagiellońską. Mówią, że zdolny z niego kreślarz, że ma rękę i głowę nie od parady...”

Wstrząśnięty wizją utraty najdroższej kobiety i długami, które musi oddać, pechowy Mieczysław idzie w poniedziałek do fabryki. Stojąc przy tablicy kreślarskiej Mieczysław słyszy rozmowy kolegów o niedzielnych wycieczkach kajakiem, o meczu pingpongowym, o książkach przeczytanych na plaży i - czuje się beznadziejnie zagubiony. Próbuje kreślić, nie może jednak, ponieważ ręce drżą mu strasznie, co jest pomyślane przez autora w sensie efektu wstrząsającego. Dzięki wrodzonej wnikliwości Mieczysław dochodzi do wniosku, że upiorny Wojtas oszukuje go w grze, i w związku z tym ma poważne obiekcje, czy Wojtas jest jego prawdziwym przyjacielem. Mimo tych wątpliwości postanawia twardo, że z pokerem - koniec. I kiedy po pracy Wojtas kuszącym szeptem namawia go na pokera - Mieczysław odmawia. Wobec tego Wojtas - przedtem drogi przyjaciel - odsłania swe nędzne oblicze i żąda od Mieczysława zwrotu długów - pechowiec zadłużył się u niego. Nie tylko żąda - szantażuje, że pójdzie do matki Mieczysława, do jego drogiej, a na dobitek - do zwierzchnika zakładu pracy, i wszystkie te osoby poinformuje o specyficznych zamiłowaniach Mieczysława. Teraz, po krótkim rozumowaniu, Mieczy­sław dochodzi do wniosku, że Wojtas nie jest jednak jego przyjacielem. Dalej akcja toczy się galopem: kolega Mieczysła­wa - Kacper, poinformował zakładowego męża zaufania o kłopotach Mieczysława: mąż przychodzi do zbłąkanego i przeprowadza dramatyczną rozmowę, w wyniku której skruszony grzesznik przyznaje się do popełnionych nikczem­ności, omal nie rzuca się ze szlochem na proletariacką pierś, a następnie nabiera ochoty do lepszego życia. Potem - już we dwójkę z mężem zaufania - idą na spacer nad Wisłę, gdzie mąż zaufania czyni mu wstrząsające wyznanie, że w młodości także grywało się, hej, grywało się w karty. Ostatni akapit opowiada­nia wzrusza silnie swą artystyczną wymową.

Mrok zapadał na obu brzegach Wisły, tylko nad wodą unosi się jeszcze smuga zagubionej jasności dnia. Na jej tle widać sylwetki dwóch mężczyzn. Siedzą na skarpie i cicho gwarzą: siwy robotnik i młody kreślarz. Rozumieją się”.

Czy na pewno? Nie chcę się wdawać w rozważania na temat artystycznej strony opowiadania: jedynym nowym jego elemen­tem jest to, że sekretarza wymieniono na męża zaufania. To wszystko. Ale zapytam autora: czy jest pewien, że Mieczysław i mąż zaufania - rozumieją się?

Tym razem materiału do reportażu dostarczyli „Mordercy z ulicy Siennej” - tak bowiem brzmi tytuł tego reportażu, robionego według starych i dobrych wzorów „Tajnego Detek­tywa” - przedwojennego pisemka informującego czytelników o gwałtach, mordach, kradzieżach i tego rodzaju ciekawych wydarzeniach dnia codziennego.

Fotografia ławy oskarżonych, publiczności, świadków oraz matki chłopca zabitego przez chuliganów. Podtytuły: „Meto i spółka”, „Zabójstwo na placu Grzybowskim, „Proszę wstać,' sąd idzie!” Reportaż robiony pod dreszczyk zgrozy. Banda chuliganów z ulicy Siennej w Warszawie bije każdego, kto podpadnie pod rękę. Są to porachunki osobiste! - tak to można by nazwać - honorowo-dzielnicowe. (Przed wojną, jeśli mieszkaniec Woli poszedł na spacer na Marymont - bito go tylko dlatego, aby zobaczył, jak biją na Marymoncie. W na­stępną niedzielę Marymonciak szedł na Wolę, gdzie otrzymy­wał takąż samą lekcję. Jak widać, ulica Sienna należy do najbardziej konserwatywnych ulic Warszawy). Jest jeszcze wplątana tajemnicza piękność, o którą - według relacji starego dozorcy - od czasu do czasu odbywają się rozprawy nożowe. Autor reportażu sugeruje tutaj, iż banda małoletnich chuliga­nów do tego stopnia sterroryzowała ulicę Sienną i okolicę, że mieszkańcy boją się zawiadomić MO, a MO - także nie czuje się zbyt bohatersko w tym rejonie. (- Milicję? - mówi stary dozorca do żony, drgnąwszy z wrażenia. - Tyś chyba na głowę upadła. Żeby nas potem zatłukli...) Jest to oczywista bzdura: każdy komisariat wie, co się dzieje w jego rejonie, następnie - nie tacy znów ci ludzie z milicji słabiutcy i tchórzliwi, żeby się mieli przestraszyć bandy rozbestwionych gówniarzy. Za­miast rzetelnej prawdy został osiągnięty dreszczyk zgrozy. Po opisie krwawej bójki na kamienie i kastety, sali sądowej i bezczelnych „ironicznych” twarzy morderców - autor repor­tażu roztkliwia się nad matką zabitego chłopca. Na końcu, jak zwykle, trafna sentencja moralna: „Niech to będzie groźna i wymowna przestroga dla tych, których nęci swym pozornym urokiem życie na przekór społeczeństwu. Ten bowiem, kto zmierza ku przepaści, łatwo się może w nią osunąć”.

Nie pokusił się autor reportażu o zgłębienie tematu, nie ma ani jednego słowa o tym, dlaczego chłopcy ci, zamiast pracować czy uczyć się, bili się wieczorem nożami o dziwkę. Było morderstwo - był temat do reportażu, nic więcej. Była - sensacja, ta najgorsza, którą pamiętamy: „Kuba-rozpruwacz w potrzasku!” ,,Kto zabił: Gorgonowa, inżynier Zaremba czy tajemniczy znajomy?”, „Upiorny ojciec z Pelcowizny ugotował żywcem trzyletnią Mireczkę!!!”

Nie mam żadnej pretensji do tamtych: lecieli na pieniądze, zarabiali je, reszta była obojętna. Ale wielką pretensję mogę mieć do młodzieżowego pisma, pisma ZGZMP, pisma, które w dziesiątym roku Polski Ludowej karmi szmirą i sensacją. Tak jak człowieka, tak i pismo obowiązuje etyka moralna, w dodatku pismo, które ma budować serca i umysły młodzieży.

Nie gardzę ciekawym wydarzeniem, wspaniałym odkryciem, zdobyciem szczytu czy tytułu mistrza. Chciałbym, aby w naszej ojczyźnie coraz więcej działo się rzeczy sensacyjnych, cieka­wych - w tym najpiękniejszym znaczeniu. Ale sensacją dla sensacji mam prawo gardzić i gardzę nią. I mam prawo ją zwalczać.

Nienawidzę nudy i nudnych ludzi. Nienawidzę nudnych pism. I nie chcę, żeby ktoś pomyślał, że chodzi mi o to, aby z „Dookoła świata”, z barwnego tygodnika dla młodzieży, zrobić nudną piłę, której nikt nie będzie czytał. Kocham przygody, kocham fantazję Lema, chociaż jestem stary byk - śni mi się po nocach Grant, czasem odwiedza mnie samotny i szlachetny Unkas - ostatni Mohikanin. Ale kocham sprawy piękne i czyste, kocham sprawy, za które tracili ludzie życie, i kocham to, co ludziom żyć pomaga. Dzieje się wokół tyle pięknych rzeczy, że trudno je wszystkie przeżyć, widzieć, napisać o nich. Jako człowiek, który pragnąłby zostać w przy­szłości pisarzem, pisarzem-komunistą, mam prawo wszelkimi środkami bić się o to. Mam prawo walczyć o to, żeby nasza młodzież miała teksty, opowiadania, wiersze, filmy, sztuki - jak najpiękniejsze.

Jakich reportaży mam oczekiwać w „Dookoła świata”? Z zakładu pogrzebowego czy z „dintoiry”? Brak w Polsce domów publicznych uniemożliwia niestety zapoznanie czytel­ników z tą ciekawą dziedziną życia. Na jakiej podstawie pytam o to? Mam prawo być tak optymistycznie nastawiony, skoro dziś już czytam powieść rysunkową, ów znienawidzony, wyszydzony przez nas komiks. Teraz to się nazywa ,,Przegrana stawka”, a za dwa miesiące co? „Całuj krew na moich rękach” czy „Umieram codziennie o świcie”?

Nie ma pozytywnego komiksu - bzdura! Ja głęboko wierzę, że po przeczytaniu książki Igora Newerlego można zapragnąć oddać życie za komunizm, wiem, że po przeczytaniu książki Andrzejewskiego - ludzie wychodzili z podziemia, wiem, że Żeromski mimo swych błędów oczyścił sumienie narodu - ale wiem, te czytanie bzdurnych i szmirowatych komiksów nie przyniesie nikomu jednej chwili wzruszenia, nie popchnie go ani o milimetr w naszą stronę.

Powieść Fiodora Dostojewskiego „Zbrodnia i kara” jest wielkim dziełem, Szekspir jest największym dramatopisarzem w dziejach ludzkości, Victor Hugo jest przecież genialnym pisarzem - widzieliśmy wspaniałe dzieła tych twórców na wystawie „Oto Ameryka”, przerobione na komiksy -budziło to w nas gniew, oburzenie i pogardę dla duchowego chamstwa biznesmenów zza oceanu. Mam prawo przypuszczać, że nawet najświetniejszy tekst Wandy Melcer nie wniesie nic nowego w światową historię rysunkowych opowiastek, których nazwa -comics - stała się już dziś synonimem - nie trzeba pisać, czego.

Budujemy nowe i wielkie życie. Budujemy miasta - wielkie i wspaniałe miasta i fabryki, stadiony i uczelnie. Zasiewamy coraz więcej ziemi i coraz więcej chleba z niej zbierają nasi rolnicy. A czy człowieka, który do dziś dnia błąka się poza życiem i często poza prawem, chcemy budować malutkimi rzeczami?

Rozmawiałem niedawno z pewnym towarzyszem, którego serca jestem pewien jak tego, że słońce jutro wstanie. Sprze­czaliśmy się o to właśnie pismo. Mówił mi, iż od tłumaczenia tego, że jazz i barwny krawat są rzeczami bzdurnymi, trzeba zacząć najpierw. Nie zgadzam się. Nie można komuś pomóc, tłumacząc mu bzdurę drobniutkich akcesoriów jego życia, lecz trzeba mu wskazać rzeczy wielkie, dla których żyć i warto, i trzeba.

Trzeba pamiętać, że ludzie pragną rzeczy wielkich. My­ślałem, że uda mi się napisać o wiele szerzej i dokładniej o tekstach „Dookoła świata”. Niestety, brak miejsca zmusza mnie do powściągnięcia swych zapędów i jeszcze - mówiąc szczerze - boję się trochę swojej goryczy. Boję się goryczy, którą wzbudza we mnie pismo ubliżające młodzieży, infan­tylizujące ją. Za pomocą sztuczek można wychować szkockiego teriera - nie człowieka, któremu trzeba pomóc w osiągnięciu prawdy i piękna.

Przykro mi pisać w ten sposób o redakcji młodzieżowego pisma. Wolałbym pójść do nich ze słowami uznania. I wierzę w to, że pójdę jeszcze do nich, aby im podziękować za ich piękne i bogate pismo. Pójdę niedługo.

Mamy w Polsce wiele świetnych piór, wiele świetnych nazwisk. Mamy wielu znakomitych pisarzy, którzy nie zawa­hają się pomóc naszej młodzieży.

Mamy także nadzieję, nadzieję partyjną, która staje się piękną pewnością, że następne numery tego pisma przyniosą nam to, na co wszyscy czekamy.

Po prostu” 30/1954, Warszawa

NA MARGINESIE OPOWIEŚCI HEMINGWAYA, CZYLI O PIĘKNIE PRACY

Pozostawiając fachową ocenę opowiadania amerykańskiego pisarza krytykom (którzy i bez zachęty tak bardzo lubią się wypowiadać, że każdy kawałek przeczytanej w czasopiśmie prozy jest sukcesem i czytelnika, i pisarza, i redakcji) - pozwolę sobie na zupełnie uboczne uwagi nie dotyczące filozofii tego opowiadania. Wydaje mi się zresztą, iż jest to jedno z najpięk­niejszych opowiadań o sile, wytrwałości i charakterze człowie­ka; jakie zdarzyło mi się czytać. „Człowiek nie jest stworzony do klęski - monologuje stary rybak, kiedy nie pozostało mu już nic prócz szkieletu z takim trudem upolowanej ryby, ran na rękach i szczątków wioseł. - Człowieka można zniszczyć, ale nie można go złamać”.

Są to jednocześnie jedne z najpiękniejszych w literaturze kart, jakie napisano na temat ludzkiej pracy. I nie - jak mam wrażenie - w doczytywaniu się w tej opowieści olbrzymiej metafory, lecz w dosłowności tego opowiadania - zaklęta jest jego najwyższa wartość.

Odkąd tylko istnieje literatura, praca ludzka jest jednym z wiecznych jej tematów obok miłości, zdrady, zwycięstwa lub klęski. Mocarzy pracy opiewali pisarze starożytności i śred­niowiecza; lista tych, którzy o niej pisali, urosłaby do setek pozycji; o pracy mówili wielcy realiści wieku dziewiętnastego. Dziś właściwie trudno znaleźć - czy to w naszej, czy w za­chodniej literaturze - powieść, która nie byłaby silniej lub słabiej związana z zagadnieniem pracy. Dla wielu ludzi praca stała się natchnieniem lub przekleństwem.

Przypomnijmy sobie sugestywne, ponure w nastroju opisy pracy w „Germinalu”; ginących z wyczerpania ludzi, ciemne korytarze kopalń, szare, przeraźliwie wynędzniałe twarze robotników; od czasu do czasu - rozpaczliwe akty samoobrony przed przekleństwem pracy. Zoli - pisarzowi o ogromnie wrażliwym sercu - opisy męki robotników służyły konkretnym politycznym celom. Spędził on wśród górników północnej Francji szereg miesięcy, poznał ich rycie, nędzę i trud; krzyk protestu, jakim była cała twórczość Zoli, musiał wstrząsnąć niejednym z czytających wówczas Francuzów, a i dziś jeszcze nie tak łatwo odetchnąć po przeczytaniu której bądź z jego książek. Dlatego zapewne - aby zwrócić na nią oczy Francji - odebrał pisarz pracy ludzkiej jej piękno.

Porównajmy opis pracy górników w „Germinalu” z opisem pracy, jaki dał Żeromski w „Ludziach bezdomnych” - w opisie kuźni. W przeciwieństwie do opisu pracy w fabryce cygar Żeromski z uderzającego z niesłychaną siłą kowala - uczynił niemal antycznego bohatera; otoczył go snopem iskier, dymem i ogniem; ciosom jego młota kazał brzmieć niby uderzeniem dzwonu; był chyba Żeromski pierwszym w Polsce pisarzem współczesnym, który chciał pokazać nam piękno pracującego fizycznie człowieka. Dlatego też wybaczyć musimy Żerom­skiemu, że opis zakutego w antyczne piękno kowala nie ma - dalibóg! - zbyt wiele wspólnego z pracującymi ówcześnie w koszmarnych warunkach ludźmi.

Niesłychanie wiele pięknych i prawdziwych opisów pracy pozostawił nam Gorki - pisarz, który swoją tęsknotą i czystoś­cią wzruszać będzie za lat pięćset. Żaden chyba pisarz nie przekazał potomnym tyle prawdy o pracy swego narodu i czasu, w którym żył, jak uczynił to Gorki. Od pierwszych młodzieńczych opowiadań praca jest stałym tematem twór­czości pisarza; spław drzewa, barki na Wołdze, rzemieślnicze warsztaty, fabryki, chłopów w polu, pracownie świętych obrazów; o, znał ten pisarz prawdę i piękno pracy - żaden z pracowników w jego powieściach nie przestaje być ani na chwilę żywym człowiekiem. Opis ratowania barki w jednej z wczesnych swych powieści „Foma Gordiejew” - jest chyba do dziś najznakomitszym obrazem pracy, w której zmienia się wewnętrzny świat człowieka.

Twórcy naszych powieści produkcyjnych (nie używam tego terminu w znaczeniu ironicznym) poradzili sobie z zagad­nieniem pracy nieco inaczej. Ostatecznie nie ma nic łatwiej­szego dla człowieka inteligentnego - zważywszy, że istnieją także inteligentne papugi! - jak wyuczenie się w ciągu tygodnia setek terminów technicznych, którymi potem operować można w nieskończoność. Dla zwyczajnego czytelnika śrubka i tak pozostanie śrubką, a efekt można wywołać kolosalny: „Błażej Mordas silniej zacisnął ręce na głowicy. Całym ciałem czuł dygotanie transmisji; był teraz zespolony z maszyną w jedno. Zerknął nerwowo na suwmiarkę - w jej rozłożonych na dziesiątki milimetrach zamknięty był teraz jego los. Patrzyli na niego wszyscy; czuł to spojrzenie nie na plecach, lecz prosto w sercu (...) Odetchnął i drżącą nieco ręką włączył hebel; jęknęły tryby i tokarka poszła w ruch”. Dalej jednak nie wiadomo: czy Mordas kręci się wokół tokarki, czy tokarka wokół Mordasa.

Przesada? Nie - zmienione tylko nazwisko i imię bohatera; opis jest autentyczny - jednak uczucie zwykłej ludzkiej litości nie pozwala mi na cytowanie nazwiska twórcy tego produkcyj­niaka.

Efekt? Efekt jest: nic nie wiadomo, ale tryby się kręcą. Nie tylko tryby - autor także. Popełnia w tym krótkim zdaniu aż dwie nieścisłości. Kiedy można zacisnąć ręce na głowicy, nie można czuć jej dygotania - chyba że się ręce zacisnęło po raz ostatni w życiu. Drugą nieścisłość pozostawiam w sensie zagadki dla czytelników, nagrodę wręczy autor. Aby go odszukać, wystarczy przeczytać wszystkie produkcyjniaki. Niestety - nie jest to odosobniony wypadek „bełkotu tech­nicznego”; opisy pracy składają się w większości ze zdań bez sensu.

Kiedy jednak skończył się w naszej literaturze potok powieści produkcyjnych, w których człowiek był tylko dodatkiem do maszyny - pisarze popadli natychmiast w przeciwną skrajność. Opisów pracy zaczęto unikać jak ognia, a sam proces pracy stał się nieomal że czymś wstydliwym. To dobrze, że w literaturze naszej skończyły się idące w dziesiątki stronic opisy bezmyślnego układania cegieł, frezowania itd. Lecz śmiem twierdzić, że żadna - z jednym może wyjątkiem - z wydanych u nas książek nie przekazuje prawdy o pracy człowieka; nie są przecież prawdą wyżej wspomniane opisy. Wyjątkiem jest chyba powieść Brauna „Lewanty”: dramatycz­ne opisy wysiłku stoczniowców muszą zaciekawiać i wzruszać.

W naszym dziesięcioleciu praca jest tą najważniejszą sprawą, dzięki której wyrastają ludzie. Wyrastać - nie znaczy to przecież paradować z podobizną Pstrowskiego na piersi, zostać przodownikiem pracy lub dyrektorem fabryki, w której za sanacji czyściło się szambo. Wyrastać - to także uczyć się pracy, fachu, życia, mówienia, jedzenia: wszystkiego, co tylko może nauczyć człowieka codzienne obcowanie z wieloma innymi ludźmi. Mamy dziesiątki fabryk, mostów, domów, okrętów - nie ma jednak książek o pracy tych ludzi, którzy stworzyli mosty i drogi; nie ma prawdy o trudzie ich pracy.

Swego czasu brałem udział w walce o drzewo; były to lata 1949-1951. Drzewa potrzebowała Warszawa i Nowa Huta, fabryki i stocznie, kopalnie i wsie. Wszystko, co zdążyło się wyrąbać i „spuścić” - ginęło natychmiast. Praca w lesie - to jedna z najniebezpieczniejszych prac w ogóle; procent wypad­ków śmiertelnych jest o wiele większy niż gdziekolwiek indziej. „Paged” nie dysponował ani odpowiednim sprzętem, ani odpowiednio przeszkolonymi ludźmi. I ludzie ginęli. W czasie zrębu i w czasie transportu. Nie było odpowiednich do przewozu drzewa samochodów; jeździliśmy na starych Studebakerach i Dżemsach. Ponieważ jeździliśmy w górach, po ostrych zakrętach i bezdrożach - co kilka dni zdarzały się wypadki. Wielu ludzi zraniły i zabiły drzewa na moich oczach.

Mieszkaliśmy w lesie - w szałasach, chłopskich chałupach, a latem - bo tak kalkulowało się najtaniej i... najzdrowiej - pod gołym niebem, w szoferce. Byliśmy tylko z sobą, tygodniami nie widzieliśmy miasta, kina, książki. Można było nauczyć się pracować. Ale można było także nauczyć się pić, kraść, łajdaczyć; można było nienawidzić partii lub rozumieć ją i starać się jej pomóc. Tam, z „Pagedu” wyszli rozmaici ludzie. Lecz żaden z nich nie przypomina bohaterów książek, które wtedy powstały. Ani jeden dzień pracy w lasach - nie przypominał opisu dnia pracy, jakie potem przeczytałem. Literatura dziesięciolecia może poszczycić się takimi czy innymi osiągnięciami, lecz z prawdą o pracy rozminęła się chyba na zawsze. Żaden z dni, które przepracowaliśmy w kopalniach, lasach czy stoczniach - nie powróci do nas już nigdy; ani jeden z tych dni nie jest utrwalony w całej swej prawdzie. To nic. Będą inne budowy, inne dni.

Hemingway pokazał nam starego człowieka, który walczył samotnie z morzem. I rybak ten wygłaszający monologi godne Fausta - postać zgoła fantastyczna - jest prawdziwy tylko dzięki swemu stosunkowi do pracy.

Być może, że jest on jedynym pięknym robotnikiem we współczesnej literaturze amerykańskiej nie będącej literaturą postępową. Robotnikiem, dla którego życie straci sens dopiero, kiedy ręce jego nie będą silne i sprawne, aby dalej pracować. A my takich robotników mamy wielu. Może się mylę, ale wydaje mi się, że żadnej książki nie przeczytałbym tak zachłannie jak właśnie książkę o pracy. O prawdziwej pracy. Tokarki nie kręcą się same, nie kręci ich także socjalizm. I nie trzeba chyba dodawać, że prawdziwie potrafią pracować tylko prawdziwi ludzie. Literatura polska czeka na wielką powieść o pracy.

Po prostu” 18/1955, Warszawa

OKRUTNA WOJNA

,,Po wielkim zmęczeniu - nawet sukces wydaje się kosz­ marnym snem...” - mówi narrator filmu „Okrutne morze”. Dowódca bohaterskiego okrętu mówi do swego przyjaciela - pierwszego oficera: „Na początku wojny było inaczej. Byliśmy inni dla ludzi. Martwiliśmy się, czy nas rozumieją i lubią, opiekowaliśmy się nimi. A teraz po prostu zabijamy wrogów; wojna odbiera uczucie...” W innej sytuacji do tego samego dowódcy inny człowiek powiada: „Wojna się skończy. Ale o wojnie nikt nie potrafi zapomnieć. Skończy się wojna, ale myśli pozostaną...” W atmosferę filmu wprowadza nas narrator - Conradowskim zdaniem: „Jest to opowieść o garstce ludzi i o okrutnym morzu, które jeszcze okrutniejszym uczynił człowiek”.

Remarque w swojej książce „Na Zachodzie bez zmian” pokazał nam tysiące gnijących trupów, frontowe domy roz­pusty, w których ginący ludzie szukają zapomnienia u kobiet zepchniętych do roli materaca i oddających się mężczyźnie bez spojrzenia na jego twarz; deszcz spadających rąk, które szrapnel oberwał żołnierzom w sąsiednim okopie, potworną śmierć z twarzą we własnym kale i na końcu książki - śmierć bohatera, który ginie w przeddzień końca wojny, podczas gdy głośniki radiowe i gazety mówią sakramentalne słowa komu­nikatu powtarzającego się już od wielu miesięcy: „na Zachodzie bez zmian”. W swej następnej książce „Droga powrotna” mówi o ludziach, którzy opuścili okopy pierwszej wojny i - nie potrafią donikąd powrócić. Czują się niepotrzebni i zagubieni. Okłamali ich wszyscy, kłamstwem okazały się wszystkie słowa o wolności, krwi, honorze, w imię których szli na śmierć; wobec ogromu i koszmaru wojny wszystkie uczucia nie mają sensu: i zwycięstwo, i klęska tracą swój wymiar i sens wobec koszmarnych trudów i cierpień.

Inna jest wojna u Remarque'a, inna - na przykład - u Szo­łochowa. Remarque, klasyczny chyba przykład wrażliwego na cierpienia ludzkie pisarza pacyfisty, twierdzi - ustami swych bohaterów i pokazując ich losy - iż każda wojna jest wojną bez zwycięzcy. Lecz mieszczańscy pacyfiści wyrażając swój protest zamykają jednocześnie oczy, nie wierzą w ostateczny rachunek i ostateczną sprawiedliwość. Ich bohaterowie ponoszą nie­uchronną i straszliwą klęskę, gdyż przegrywając na wojnie stare pojęcia i oceny moralne nie zyskują nowych; nie jest przecież moralną i historyczną oceną wojny stwierdzenie, iż okłamano wszystkich - i tych, którzy zginęli, i tych, którzy - nie wiadomo właściwie po co - pozostali przy życiu.

Historia przyznaje jednak rację jednej ze stron; wiemy, że w ostatniej wojnie jedna ze stron walczyła o przemoc, a druga o wolność. Tej racji nie chcą lub nie mogą zobaczyć miesz­czańscy pacyfiści Zachodu; mieszczuch zawsze powie, że go okłamano, gdyż szersze widzenie świata jest dla niego zbyt groźne. I w tym wypadku krzyk protestu uderza w próżnię; może być nawet ogromnym krzykiem, lecz nieuchronnie musi rozbić się o każdą przeciwstawioną mu i popartą siłą rację. Prócz biologicznego protestu i zamętu moralnych pojęć, drobiazgowych opisów straszliwego okrucieństwa i braku odwagi spojrzenia w przyszłość - Remarque nie powiedział nam nic o wojnie. I taka przestroga jest tylko gorzkim przypomnieniem przeszłości, a nie siłą, o którą mogłaby się rozbić nowa zbrodnia.

Twórca ,,Cichego Donu” również każe nam pamiętać o prze­szłości i doprawdy trudno zapomnieć cokolwiek z tego, co się przeczytało na temat wojny, po zamknięciu tej książki. Lecz Szołochow - pisarz-komunista - wie, że przeszłość łączy się nierozerwalnie z przyszłością, w imię więc lepszej przyszłości nie wolno zapominać o tym, co było. Bohaterowie Szołochowa są ludźmi uzbrojonymi o wiele silniej od bohaterów Remar­que'a: są uzbrojeni w moralne racje, które stanowią największą ich siłę, i wierzą w rachunek ostateczny, który odbędzie się tutaj, na ziemi. W imię tego zabijają i giną; przegrywają stare racje zdobywając jednocześnie nowe. Wojna jest dla nich wielką szkołą.

Lecz wojna ma swój koniec. Jeśli zostało się przy życiu, ważne jest to, z czym się pozostało i w którą stronę uczyni się pierwszy krok. Melechow przegrywa swoją miłość, rodzinę, młodość, dawne racje, o które walczył, lecz musi - zmuszony przez historię - wybrać. Wybiera; jest bohaterem tragicznym; idzie w przeszłość i wie, że w okrutnym i podłym wciąż świecie prawda i wolność muszą wkraczać przemocą, muszą rozbijać wciąż po drodze napotykane barykady.

Bohaterowie Remarque'a nie mają nic prócz przeszłości, która kładzie im się kłodą pod nogi przy każdym nieśmiało uczynionym kroku. Są jak oglądane po latach, tragiczne maski nie znanych nam ludzi; wzrusza nas zawarte w nich cierpienie, lecz nie możemy usłyszeć od nich słowa. Pozostają niemi i zamarli: prawdę o przyczynie, która spowodowała klęskę ich życia, muszą nam przekazać inni.

Analogia między tymi pisarzami przyszła mi na myśl po obejrzeniu filmu „Okrutne morze”. Zabrakło mi w tym filmie racji; olbrzymiej racji, która musi być wyrażona tym silniej i goręcej; im okrutniejsze i wrogie człowiekowi jest to, co oglądamy, czytamy lub o czym słyszymy. Nie wiemy właściwie nic o bohaterach tego filmu prócz tego, iż potrafią być oni nadludzko odważni lub tchórzliwi, iż wszyscy oni wiedzą, że wojna jest ohydną i niepotrzebną rzeczą. Nie wiemy, jakie miejsce zajmą oni w rzeczywistym układzie sił na ziemi, kiedy skończy się wreszcie koszmarna wojna i powrócą do swych domów i bliskich. Nie wiemy rzeczy najważniejszej: czego nauczyła ich wojna.

Wartość tego filmu - jak mam wrażenie - nie polega na wyrażonej w nim moralnej racji, w imię której bohaterowie osiągnęli zwycięstwo nad faszyzmem, raczej - na jego moral­nym, czystym nurcie; na pokazaniu ludzkiej odwagi, przyjaźni i siły. Lecz jest to zbiór przypadkowych elementów wojny - czasem pięknych i wspaniałych - a nie wielka prawda o wojnie.

Morderca!” - krzyczy marynarz do dowódcy okrętu, który skazał na śmierć tonących rozbitków w imię zwy­cięstwa. Marynarz ten widział śmierć swoich rodaków, lecz nie zrozumiał jej sensu. Wszystkim bohaterom tego filmu wojna jest obca i moralnie nie do przyjęcia. Lecz poza rym - nie wiemy o nich nic.

I kiedy po raz pierwszy widzą swego wroga, ze zdziwieniem niejakim stwierdzają, iż nie różni się on od nich niczym. Ludzie zabijają ludzi - oto i wszystko. Po co? W imię czego? Kto kazał zabijać angielskich i niemieckich marynarzy? Komu żyjący po nich wolni i sprawiedliwi tego świata przyznają rację? Czy wojna potrzebna jest narodom, czy tylko garstce szaleńców? Z czym, z jakimi oczami i z jakim sercem wrócą do domu angielscy marynarze?

Tego nie wiemy; postępowość i demaskatorstwo tego filmu zatrzymują się w pewnym miejscu; ślepy krąg pozostaje zamknięty. Znów zwycięstwo nie ma sensu: ostatnie zdjęcie tego filmu to nieludzko zmęczone twarze marynarzy. Od­powiedź na pytanie - po co? - została nie wypowiedziana. I dlatego - mam wrażenie - film ten powie nam o wiele więcej niż widzowi angielskiemu: Polacy są chyba narodem, który najwięcej wie o wojnie.

Po prostu” 19/1955, Warszawa

O NIESPOKOJNYCH SERCACH

Od dłuższego czasu zafascynowany jestem genialnym pisarzem, którego samo nazwisko stało się pojęciem choroby, rozkładu i beznadziejności, przez które rzekomo każdy w mło­dości przejść musi, tak jak przechodzi się przez koklusz, odrę lub dyfteryt. Zapewne jest w tym i wiele racji. Jednak wokół pisarstwa i osoby Dostojewskiego narósł olbrzymi, fałszywy mit i dziwić się należy, iż nikt nie usiłował nawet w ciągu dziesięciu lat napisać choćby dwóch słów o osobie tego pisarza, który jest chyba najbardziej tragiczną postacią w hi­storii literatury rosyjskiej i którego pisarstwo tak olbrzymim ciężarem legło na literaturze świata.

Dostojewski nie wierzył w pozytywne szczęście człowieka na ziemi. Filozofia Dostojewskiego jest filozofią dziesięciolet­niego dziecka, jeśli w ogóle filozofią nazwać można to, co proponował człowiekowi Dostojewski. Gorki - ten najczystszy chyba w literaturze człowiek - pisał w swym pięknym szkicu >,O literaturze”:

Dostojewskiemu przypisuje się rolę poszukiwacza prawdy. Jeśli jej w ogóle szukał, to znalazł ją w zwierzęcych cechach człowieka i znalazł nie po to, by je obalić, lecz po to, by usprawiedliwić. (...) Trudno zrozumieć, czego właściwie szukał Dostojewski, ale pod koniec swego życia doszedł do wniosku, że jeden z najbardziej utalentowanych i szlachetnych Rosjan - Wissarion Bieliński, to «najbardziej śmierdzące, tępe i ha­niebne zjawisko w życiu rosyjskim, że trzeba Turkom odebrać Stambuł, że prawo pańszczyźniane sprzyja rozwojowi «najbardziej moralnego stosunku pomiędzy chłopem a obszarnikiem, i uznał wreszcie za swego mistrza Konstantego Pobiednoscewa - jedną z najbardziej ponurych postaci Rosji XIX wieku. Geniusz Dostojewskiego to fakt bezsporny; pod względem siły ekspresji talent jego porównać można tylko z talentem Szekspi­ra. Ale jako człowieka, jako «sędziego świata i ludzi bardzo łatwo go sobie wyobrazić w roli średniowiecznego inkwizytora”.

I oczywiście nie jego sądy moralne, nie sądzenie świata i ludzi - dziś jeszcze mogą pociągać nas w tym pisarzu, który chyba z taką pasją jak nikt inny na świecie przelał swe osobiste klęski i rozczarowania na kartki papieru i kazał wierzyć nam, że zarówno świat, jak i istniejące według niego życie przyszłe, to tylko „ciemny pokój o zamkniętych drzwiach i pełen pająków”. Dostojewski - tak jak pisał o nim w jednej ze swych „Niebieskich kartek” Adolf Rudnicki - pozostanie naprawdę przedsionkiem śmierci.

Nie czas tu zresztą i miejsce pisać o nim. Jednak w pisarstwie Dostojewskiego jest coś, co mimo wszystkich oporów moral­nych musi czytelnika pociągać i każe mu wierzyć, że Do­stojewski, szukając moralnych racji dla swych bohaterów, brzydził się jednocześnie nimi. Tym czymś, mam wrażenie, jest stały i ciągły niepokój Dostojewskiego, jego ciągłe po­szukiwanie prawdy i sądów moralnych dla każdego czynu człowieka. U Dostojewskiego każdy szuka prawdy: Iwan i Dymitr Karamazowie, Stawrogin, Raskolnikow, Myszkin; każda właściwie z epizodycznych nawet postaci bez przerwy miota się w poszukiwaniu czegoś, w imię czego należy żyć; żaden człowiek nie powstrzymuje się od sądzenia siebie i bliższych. Niestety - są to sądy zatruwające oddech, od­bierające sen i wstrzymujące bieg serca.

Literatura naszego kraju nie była nigdy literaturą spraw ostatecznych, spraw poszukiwania, spraw honoru i godności, spraw wielkiego wyboru. Mamy wiele książek obyczajowych i historycznych, lecz tak bardzo mało książek, w których wybierałby człowiek. W literaturze dwudziestolecia wybierają bohaterowie Żeromskiego - lecz któż jeszcze?

Być może, że „Ferdydurke” to ciekawy obrazeczek kar­kołomnej ekwilibrystyki umysłowej i tej czy innej postawy filozoficznej wobec świata, lecz śmiać i płakać chce się na myśl o tym, że książka ta powstała wtedy, kiedy pętało się po kraju kilka milionów bezrobotnych, kiedy w więzieniach zwyrodnialcy na rozkaz władz dusili komunistów i ludzie konali z głodu. W literaturze zostają tylko te książki, których bohaterowie w każdej chwili wybierać muszą pomiędzy prawdą a kłamstwem, wielkością a małością, pieśnią a sykiem, życiem a śmiercią. Inne pozostają tylko martwym morzem, po którym przepłynie wszystko to, co żywe i niespokojne. O nie - pisarze nasi nie byli pisarzami niespokojnego serca.

Literatura dziesięciolecia stworzyła kilka prawdziwych postaci ludzkich i my często w naszych myślach zwracamy się do nich, lecz nie stworzono dotąd bohatera rewolucji, bohatera ciągłej walki; nie ma dotąd w naszej współczesnej literaturze człowieka, który pomagałby nam żyć i przeszkadzał wtedy, kiedy chcemy postąpić inaczej niż on. To drugie jest równie ważne jak i pierwsze: ostatecznie zawsze sięgnąć można do Ali z elementarza i zjeść śniadanie równie grzecznie jak i ona, podczas gdy o wiele trudniej jest nie zrobić czegoś tylko dlatego, że nie zrobiłby tego ktoś, kogo kochamy w książce. Bohaterowie muszą przeszkadzać.

Słusznie pisał kiedyś Jerzy Putrament, że na pytanie: jak brzmi nazwisko zachłannego mieszczanina - odpowiadamy - Artamonow; jak się nazywa inteligent-utopista - odpowia­damy- Judym; jak brzmi imię człowieka, który niezdolny jest do powzięcia decyzji - Hamlet. Nie możemy w ten sposób określić bohatera współczesnej powieści. Kim jest np. Mro­czek? Odpowiadamy: Mroczek jest małorolnym chłopkiem z tragicznymi obciążeniami przeszłości, który waha się, czy ma, czy też nie ma przystąpić do spółdzielni produkcyjnej.

Cóż my naprawdę wiemy o marzeniach i cierpieniach bohaterów naszej literatury? Nic. Oni nie są wypełnieni myślami, oni są tylko nakręceni myślami. O, wewnętrzny świat tych ludzi podobny jest do dna garnka, po którym pęta się kilka ziarenek fasoli: przystąpić czy nie, zapisać się czy nie, przełamać się czy nie. Nie, nie mamy literatury spraw ostatecznych.

Gdybyśmy obliczyli wszystkich ludzi, których uśmiercono w naszej literaturze powojennej, cyfra przeraziłaby nas niewąt­pliwie: pod względem ilości zamordowanych; zatłamszonych, rozstrzelanych, tych, którzy padli na stanowisku, i tak dalej - nie mamy chyba równych sobie na świecie. Lecz czy pamiętamy, jak ginęli ci ludzie? Jedyną naprawdę chyba wstrząsającą sceną śmierci w naszej powojennej literaturze dotyczącej walki o władzę ludową jest chyba śmierć starego chłopa we „Władzy” Konwickiego. Mam wrażenie zresztą, że .książce tej wyrządzono dużą krzywdę; można mieć do Kon­wickiego miliony pretensji, lecz trudno książce jego odmówić żarliwości i pragnienia powiedzenia prawdy. U Konwickiego jest atmosfera niepokoju i poszukiwania; u innych świat podobny jest do małego mieszkanka na Mariensztacie, dokąd od czasu do czasu zakrada się ohydny wróg, aby wykraść plany fabryki sztucznych zębów.

Należę do tych najmłodszych debiutujących, do tych, na których nikt jeszcze nie postawi złamanego grosza, gdyż trudno stawiać jest na kogoś, kto napisał pięć wierszy lub pięć opowiadań: Ponieważ należę do nich, mam w końcu jakieś prawo pisać o dwudziestoletnich. I nie mogę oprzeć się myśli, że nasi starzy pisarze czas dziesięciolecia wypełnili milczeniem.

Zginęły tysiące ludzi w walce o władzę, zbudowano setki wspaniałych rzeczy i popełniono być może wiele omyłek, jedni się spodlili i poszli do więzień lub jak gnilne grzyby zatruwają ciało naszego społeczeństwa, a drugim będziemy stawiać pomniki na placach i ulicach naszych nowych miast; wychowaliśmy wspaniałą, ideową młodzież, a między nami wyrośli także chuligani, szpiedzy i bandyci; przez lata każda rodzina w Polsce składała się z kilku obozów, przez wiele lat cierpieliśmy niedostatek i rozmaite biedy nas dręczyły, błąka­liśmy się i często - mając lat dwadzieścia - myśleliśmy, że nie ma dla nas życia, że jesteśmy obcy i niepotrzebni; jednego dnia marzyliśmy o partii, drugiego - nie rozumieliśmy jej polityki; przegrywaliśmy nasze miłości dlatego, że druga strona nie chciała uznać naszej prawdy i naszego życia; szukaliśmy w literaturze tak samo niespokojnych serc, jak nasze - i w czym pomogli nam nasi starzy pisarze?

Pisali inteligenckie rachunki sumienia, wspomnienia z daw­nej Warszawy, mówili nam o swych udrękach sprzed lat trzydziestu, podczas gdy serca nasze były pokryte świeżymi ranami; mówili nam o miłościach, które przeżyli niegdyś, podczas gdy my nasze straciliśmy wczoraj; powtarzali nam anegdoty Franca Fiszera, a nie widzieli, jak wielu z naszego pokolenia stacza się i marnuje najlepsze lata swego życia; nie wiedzieli o tym, że my, często widząc i budując fabryki, miasta i huty - nie widzieliśmy w tym nic dla siebie, że często ciągnęła nas do przodu ogromna prawda naszych czasów, a nie mogliśmy postąpić do przodu ni kroku, gdyż do naszych rąk i serc uczepiły się te wszystkie sprawy i ci ludzie, których kochaliśmy od dziecka.

I cóż powiedzieli nam nowego oni? Wygrzebywali z głębi swych serc i dusz wątpliwości, które my - mając po lat dwadzieścia - musieliśmy mieć dawno poza sobą, by nasi rówieśnicy nie zarzucili nam, że jesteśmy starcami. I czy może nam się ktoś dziwić, że często ułamka prawdy o życiu, miłości czy śmierci szukaliśmy dla siebie w monologach bohaterów Szekspira, w bełkocie ludzi Dostojewskiego, że cierpiąc szukaliśmy prawdy naszego życia u Wertera, że szukaliśmy jej w pesymizmie bohaterów Żeromskiego. Podczas gdy nasi pisarze mówili nam o swych miłościach, jakie przeżyli w sło­necznej młodości przed laty - my traciliśmy nasze dziewczyny, nasze matki odwracały się od nas, gdyż nie chcieliśmy uznać Boga, a nasi ojcowie wyrzucali nas z domu i przeklinali na drogę, gdyż bardziej kochaliśmy życie od bomb atomowych.

Czyż może nam się dziwić ktoś, że popełniliśmy tysiące omyłek, jeśli o wszystkim, co działo się najtragiczniejszego na świecie - milczeli nasi najbliżsi? O, nie! Nasze czasy nie są czasami wesela na wsi i małego mieszkanka na Mariensztacie. Nasze czasy są czasami niespokojnych serc. Nikt z nas nie może być spokojny do chwili, kiedy w Polsce będzie źle choćby jednemu człowiekowi, jeśli wśród nas będzie choćby jeden podły. Teraz, jeśli nasze serca ustaną choćby na jedną chwilę w niepokoju - od tej chwili przestaniemy być komuni­stami. Jeśli jesteśmy komunistami, musimy mieć wielkie oczy: musimy mieć wiele oczu. Wsparci ogromną prawdą, musimy mówić o wszystkim, co wydaje nam się złe, i musimy się cieszyć, jeśli inni udowodnią nam, że popełnialiśmy omyłki tak czy inaczej osądzając.

Mamy ogromną prawdę, ogromniejszą od wszystkich po­mników i silniejszą od wszystkich mocy. Ona każe nam, abyśmy wobec wszystkiego pozostali niespokojni.

Po prostu” 20/1955, Warszawa

W DWADZIEŚCIA LAT PÓŹNIEJ

...Postanowiłem szukać pracy na własną rękę, lecz niestety po całodziennej tułaczce, wyśmiany i wyszydzony, wracam do domu... Idę zmęczony i znużony, ostatnim wysiłkiem woli staram się podnieść resztki energii, gdyż po całodziennym szarpaniu nerwów jestem osłabiony doszczętnie, nogi się plączą, w czole dziwna gorączka, pod piersiami uporczywy ból coraz mocniej i mocniej zaciska, staram się o rym nie pamiętać, lecz na próżno, głodowa kanalia nieubłagana...

Przechodzę Nowym Światem, gdzie tyle wystaw przepeł­nionych najrozmaitszymi potrawami i tyle barów, i restauracji, w których siedzą tacy sami ludzie, jak ja...”

Tak było. Było - 20 lat temu, tutaj: w tym samym kraju, w tej samej Warszawie.

20 lat temu warszawski dziennikarz, współpracownik „Ilu­strowanego Kuriera Codziennego” - Konrad Wrzos, odbył podróż po Polsce. Zaglądał do izb bezrobotnych, do urzędów pośrednictwa pracy, do rozmaitych bud, gdzie gorzej od bydła wegetowali ludzie, pod filary mostów. Gorzkim owocem tej podróży była książka pod tytułem „Oko w oko z kry­zysem”. Przyniosła ona obraz potwornej nędzy i bezrobocia. W 20 lat później, rym samym szlakiem - odszukując tych ludzi, te ulice i te domy, o których pisał K. Wrzos, wyruszył inny dziennikarz. Tak powstała niewielka książeczka „Kon­frontacje”, której autorem jest współpracownik „Życia War­szawy” - Jerzy Ros.

Ros to dziennikarz całą gębą; nie ględzi, nie moralizuje, nie pisze zdań w rodzaju „słońce wschodzi nad ojczyzną, od­słaniając coraz szersze pole bez miedzy” itp.. Ros posiada umiejętność chyba najważniejszą w dziennikarstwie: umiejęt­ność zestawiania faktów. Autor pozwala mówić faktom i - do­prawdy bez przesady chyba - z niewielkiej tej książeczki nauczyć się można o wiele więcej, niż z niejednego grubego podręcznika. Rosowi należy się za tę książkę podziękowanie. Aż dziwne, że nie doczekała się ona szerszego omówienia.

Niebogatą - jak dotąd - mamy literaturę o owych czasach, kiedy choćby najmarniej płatna praca była marzeniem wielu tysięcy ludzi u nas i wielu milionów na całym świecie. W większości, jak wiadomo, pisarze nasi zajęci byli pisaniem psychologicznych książek, w których z mniejszym lub więk­szym powodzeniem analizowali abstrakcyjne stany duszy ludzkiej, podczas gdy obok, na ulicach ginęli ludzie, którzy mieli zdrowe ręce i serca, a mimo to nikomu nie byli potrzebni. Jeśli już który z pisarzy „dotykał” się proletariatu i tzw.. „zagadnień społecznych”, co jak wiadomo jest tematem dość modnym od wielu już lat - pokazywał proletariat jako tłum oberwanych, głodnych, brodatych, dzikich i cuchnących postaci marzących o tym, aby opić się burżujską krwią.

Klasycznym przykładem idiotyzmu i zupełnego braku orientacji połączonego z dużą dozą cynizmu mogą być dwie powieści T. Dołęgi-Mostowicza pt.. „Dr Murek zredukowany” i „Drugie życie dra Murka”. Zdolny skądinąd i dostrzegający wiele schorzeń społecznych autor „Kariery Nikodema Dyzmy” i „Pamiętników pani Hanki” miał dość prostą receptę na - szczęście: bić frajerów. Niestety, sam Mostowicz nie przy­puszczał zapewne, iż jako jeden z pierwszych padnie ofiarą własnej filozofii: po opublikowaniu „Kariery Nikodema Dy­zmy” przebrani oficerowie „dwójki” zajęli się osobą autora i pobiwszy go do krwi wrzucili do Wolskich glinianek. Tak skończył swą karierę autor jednej ciekawej książki, gdyż trudno nazwać literaturą wszystkie jego następne książki.

Wielu pisarzy pociągała egzotyka nędzy i ochryple wrzaski w ciemnych zaułkach, uliczne dziewczyny w rodzaju „Czarnej Mańki” z Czerniakowa, podmiejscy opryszkowie załatwiający swoje skomplikowane porachunki za pomocą sprężynowych noży i kastetów, barwny i dziwny język itp.. Kiedy czyta się literaturę dwudziestolecia - ogarnia człowieka smutek, że większość piszących ówcześnie pisarzy nie dostrzegła, ile czystych, ludzkich cierpień, ile wstrząsających dramatów, ile bohaterstwa, poświęcenia i żarliwej miłości, do jakiej zdolni są prości ludzie - kryje się za ohydną, choć kolorową fasadą nędzy.

Zabrakło nam polskiego Gorkiego, który pokazując włóczęgę ryjącego na śmietniku z prostytutką wołał, abyśmy nie zapominali, że patrzymy na ludzi. Autorzy dwudziestolecia znali dobrze i czarne kamienice, i krzywe bruki, i ślepe latarnie, i plugawe szynki na przedmieściach, lecz nie potrafi zajrzeć nędzarzom pod łachmany.

Jedynym pisarzem, który naprawdę prócz głodu, chorób, nędzy, śmierci i katorgi znał także cierpienia proletariatu - jest Władysław Broniewski. Jedna tylko „Ulica Miła” więcej nam może powiedzieć o pragnieniach i marzeniach prostych ludzi, niż te wszystkie książki, w których - pozornie - tak wiele jest śmierci, rozpaczy i tragedii. Broniewski to człowiek czysty: jego słońce świecić będzie dotąd, dopóki żyć będzie spragniony piękna człowiek.

Jeśli nie czułem się zupełnie zagubiony - powiedział mi kiedyś pewien towarzysz - to dlatego, że był z nami Broniew­ski. Wtedy kiedy byłem jeszcze samotny i słaby, kiedy spałem pod filarami i w «Cyrku na Dzikiej”. Broniewski nie pisze, że głód „szczeka, wyje i skowycze”; Broniewski pisze, że głód bardzo boli. Towarzysz ten w parę lat potem trafił do KPP i wspinał się na komin Warszawskiej Elektrowni z czerwonym sztandarem - wtedy kiedy wybuchł tam pierwszy strajk.

Niestety, w większości wypadków tzw.. „proletariacka lite­ratura” dwudziestolecia jest literaturą nie moralnej, lecz tylko biologicznej udręki. I te wszystkie - szlachetne przecież w swej intencji książki jak: „Na zachód od Zanzibaru”, „Kwaśniakowie”, „Miejsce pod niebem”, „Bezrobotni War­szawy”, „Polski strajk” itd.., nie pokazują nam naprawdę prawdziwych cierpień i prawdziwej nadziei proletariatu: niewiele odnajdą w nich swoich prawdziwych uczuć ci, którzy wówczas szarpali się z życiem i z prawdą.

Kilka tych smutnych dygresji przyszło mi na myśl po skonfrontowaniu przez Jerzego Rosa przeszłości z teraźniej­szością. Budujemy nowe życie ogromnym wysiłkiem i ofiar­nością klasy robotniczej. Któż da świadectwo tym trudom? Trudom ludzi czystych.

Po prostu” 21/1955, Warszawa

W POGONI ZA SZCZĘŚCIEM

W dniu 24 maja pewien żyjący nad Donem Kozak ukończył lat pięćdziesiąt. Młodość miał trudną i płodną w czyny; wiek dojrzały zastał go w pięknej sławie. Kozak ten nazywa się Michał Szołochow, mieszka w stanicy, łowi ryby, poluje; jako delegat do Rady Najwyższej ZSRR nie narzeka zapewne na brak zajęć; dni jego są znojne, a sen niespokojny.

Jest pisarzem ogromnej siły, ogromnej czystości, wielkiej wiary i nadziei. Pokazuje czasy tragiczne, czasy krwi; stworzo­ny przez niego obraz rewolucji jest najwspanialszym: chyba obrazem walki, jaką toczy z sobą i z innymi człowiek. Grigorij Melechow - to ostatni chyba w literaturze bohater monumen­talny, soczewka, w której koncentruje się epoka, serce, w któ­rym biją tysiące serc, dusza, w której szaleje tysiąc piekieł; człowiek, który siłą swej namiętności i żarem swego uczucia mógłby obdarzyć setkę bohaterów innych powieści. Grigorij i Aksinia - to ostatnia chyba w literaturze para wielkich kochanków. Tak kochali się Tristan i Izolda, Romeo i Julia, Paweł i Wirginia, Manon Lescaut i kawaler De Grieux. Potem już nikt. Wielcy kochankowie odeszli, uczucie zastąpił tani erotyzm - na Zachodzie; bezmyślne dreptanie kapłona i pular­dy - u nas. Historię Grigorija i Aksinii powinni czytać ci, którzy czują, że opuszcza ich wszelka nadzieja; miłość tego prostego Kozaka i prostej Kozaczki to wielka rzeka życia, rzeka bólu, rzeka nadziei. To miłość namiętna, zmysłowa, dzika, miażdżąca przeszkody, obyczaje, religię; do diabła - ta miłość, przez swoją siłę, przez swoją wielkość, wytworzyła własną moralność. To miłość czysta, lecz pełna gniewu. Kochankowie są gniewni, wyzywają los; ich miłość nie traci formatu nawet w owych dniach, kiedy stepy wilgotne są od świeżej krwi, noce pełne mordu, a niebo złote od pożarów; kiedy świat podobny jest do okrutnej rzeki, która wyrwała się ze swego koryta i rwie naprzód, miażdżąc na swej drodze wszystko, co podłe i stare.

Lecz rewolucja u Szołochowa to nie tylko krew i pożary. Wielkość pisarza polega na tym, że ludzie walczą ze sobą w imię pełnych racji, że owe racje sprawdza dzień po dniu bieg rewolucji, że kruszą się one lub twardnieją, że po wielkiej szkole życia, jaką jest rewolucja - każdy wychodzi z cenzurą; są one różne, lecz nikt nie wychodzi pusty. Zapłacili olbrzymią cenę. I kiedy wreszcie milkną ostatnie strzały, kiedy pokój wkracza na zmaltretowaną Bońską ziemię, śmiertelnie zmę­czeni bohaterowie nie kończą walki - rewolucja trwa nadal.

Jest u Szołochowa jakaś wielka pogoń za szczęściem, za prawdą, za miłością. Jest u Melechowa i innych jakaś ogromna pasja znalezienia w życiu czegoś olbrzymiego, w imię czego warto żyć, kochać, nienawidzić. Po przeczytaniu tej epopei człowiek czuje się oczyszczony; zobaczył rzeczy największe; sam pragnie szukać, tak jak szukał Fabrycy del Dongo, Lucjan de Rubampre, Bezuchow. Są to postacie­-giganty. W nich odbijają się wszystkie sprzeczności, kon­flikty, przemiany epoki. Współczesna powieść nie pokazuje - tak jak wielka powieść XIX wieku lub powieść Oświecenia - konfliktów przez osobę jednego bohatera; osiąga to innymi środkami: przez dramatyzacje, fabułę. Lecz mniejsza z tymi Kilka tych uwag przyszło mi na myśl w związku z pro­wadzoną na łamach „Po prostu” dyskusją o szczęściu; przy­szło mi na myśl, gdyż owa „pogoń za szczęściem” jest jednym z odwiecznych tematów literatury, rzec można, że jest jej największym kamieniem fundamentalnym.

Niech nie zarzuca mi nikt, że we wspaniałym, wstrzą­sającym obrazie rewolucji, jakim jest „Cichy Don”, dopatruję się wyłącznie pogoni za miłością czy kobietą. Nie! Lecz czym w końcu jest rewolucja, jeśli nie największą pogonią za szczęściem, za prawdą? Rewolucja jest nadzieją milionów ludzi, jest szczęściem najtrudniejszym. I - na miłość Boską! - nie chcę tu mówić o jakiejś idealistycznej, ponadklasowej rewolucji. Mówię o naszej rewolucji.

Stendhal powiedział: „Pogoń za szczęściem jest przeważnie bezcelowa, lecz warto poświęcić dla niej życie”. Czy tak? Czy rzeczywiście bezcelowa? Nie mogę odpowiedzieć po prostu: >nie”, mogę mówić tylko we własnym imieniu, i wydaje mi się, że nie. Szczęście nie jest ogródkiem, po którym można chodzić, nie jest obrazkiem, który można powiesić na ścianie i oglądać. Szczęście to sprawa sumienia, szczęście to chyba także suma cierpień, rozgoryczeń, rozczarowań, przegranych miłości: i ten rachunek tylko wtedy nazwać możemy owym dziwnym słowem, jeśli przeciwstawimy mu sumę rzeczy dokonanych, pragnień, miłości i walk. Rozwścieczają i obrażają mnie - jako jednego z miliona ludzi - te formułki na szczęście: „Organizacja plus praca plus ukochany człowiek równa się szczęście”. I to jest szczęście? Nie wiem, co to ma wspólnego ze szczęściem. Twórcy formułek też chyba nie wiedzą.

Komunizm nie jest rajskim ogrodem i nigdy nim nie będzie. Dopóki żyją ludzie, nie skończy się nigdy walka o lepsze, o nowe. Ludzie nie są tacy sami. Mają różne twarze, sumienia, oczy i serca. Nowe serca muszą kruszyć zwapnienia w starych sercach, nowe oczy muszą dodawać blasku starym oczom. Ludzkość nie jest chórem aniołów i ogrodu rajskiego nie zbuduje nigdy. I nudno by chyba było w takim ogródku. Koncepcja szczęścia jest twarda i okrutna, trzeba walczyć. Codziennie, każdą myślą i czynem. Szczęście to sprawa nadziei, a także i przede wszystkim dnia dzisiejszego, a ci, którzy chcą być szczęśliwi, muszą iść za nadzieją. Komunizm, szczęście - nie są to sprawy dla małych ludzi, dla małych serc, dla malutkich sumień-lusterek. Formułki na szczęście nikt nie da. Czy my, którzy przez dziesięć lat w trudnych, nieraz tragicznie trudnych warunkach budowaliśmy nasze życie, nasze państwo, możemy już dzisiaj powiedzieć: oto zbudowaliś­my już pełne szczęście dla wszystkich. Nie. Lecz jesteśmy ludźmi, którzy budują, kochają, męczą się, nienawidzą w imię tego, co już osiągnęliśmy, czego dokonamy jutro, co stworzymy pojutrze. Ten tylko może być szczęśliwy, kto ma wielkie oczy i potrafi nimi daleko patrzeć, kto ma wielkie serce i potrafi nim wiele czuć, kto ma wielkie sumienie i potrafi nim nienawidzić wszystkiego, co jest podłe i przeciw szczęściu. Świat jest dziś wielkim ogniem i małe serduszka stopią się w nim jak grudki ołowiu. Autor „Pustelni Parmeńskiej” powiedział: „Bezcelowa jest pogoń za szczęściem, lecz warto poświęcić dla niej życie”. My wiemy, że jest ona celowa i tylko dla niej warto poświęcić życie. Ech, towarzysze! Nie śpiewajmy formułkami pieśni o szczęściu. To nie tango. Jeśli się chce być szczęśliwym, tym najtrudniejszym szczęściem, jakim jest komunizm, to częściej od śpiewu trzeba zacisnąć usta i roz­prostować plecy. Pieśnią jest chyba samo życie.

Po prostu” 23/1955, Warszawa

SHERLOCK HOLMES POTRZEBNY OD ZARAZ

I w ten sposób - powiedział do mnie Sherlock Holmes - tajemnica została wyjaśniona. Tajemnic zresztą nie ma.

- Nie ma? - zapytałem, podczas gdy przyjaciel mój zajęty był nabijaniem fajki.

- Oczywiście - odrzekł. - Istnieje tylko nieubłagana logika. Rozwiązanie każdej tajemnicy polega na tym, aby nie zgubić logicznego wątku. Oto wszystko.

Błysnęła mi pewna myśl: wyjąłem z kieszonki surduta srebrny zegarek i podałem go memu przyjacielowi.

- Ten zegarek - rzekłem - należał do mojego brata, który już nie żyje. Czy możesz roi coś powiedzieć o nim po obejrzeniu tego oto zegarka?

- Oczywiście - spokojnie odrzekł Holmes. Wziął ode mnie zegarek i począł go oglądać przez lupę, którą zawsze miał przy sobie. Po chwili rzekł:

- Twój brat był człowiekiem stale znajdującym się w opa­łach finansowych. Poza tym pił.

- Jak możesz! - zawołałem z oburzeniem odbierając mu zegarek. - Mój brat był nieszczęśliwym człowiekiem; znasz na pewno historię jego życia. Cóż mógł powiedzieć ci sam zegarek?

- Nie - rzekł Holmes. - Popatrz, proszę. Otwórz kopertę tego zegarka, a zobaczysz kilkanaście znaczków, jakie zawsze stawiają lombardy. Te kilkanaście znaczków świadczy o tym, że właściciel zegarka dość często popadał w tarapaty finansowe. Czy tak?

- Tak - odparłem zdumiony.

- A teraz - rzekł Holmes - popatrz. W miejscu, gdzie nakręca się zegarek kluczykiem, powierzchnia koperty jest porysowana, co świadczy o tym, że właścicielowi trzęsły się ręce. Idźmy dalej. Fakt, iż przedmiot oczywisty, codziennego użytku, jest co i raz zastawiany w lombardzie, i to dość pośledniej opinii, fakt, iż właścicielowi zegarka trzęsły się ręce... no i cóż więcej potrzeba? Dziecko domyśliłoby się, iż właściciel zegarka nadużywał alkoholu, i nietrudno sobie dopowiedzieć, jaki go spotkał los.

I spokojnie począł nabijać fajkę”.

Conan Doyle'a nazywa się ojcem powieści kryminalnej i chyba słusznie. Twórca znakomitej postaci angielskiego detektywa pierwszy w literaturze stworzył typ, który nazwał­bym „powieścią z tajemnicą”. Jest to powieść osnuta na tle jednego wypadku, wypadku zbrodniczego; powieść poszlakowa, zaczynająca się przeważnie od chwili, gdy detektyw przybywa na miejsce zbrodni. W dalszym ciągu akcji tok śledztwa rozwija się z nieubłaganą logiką: na ostatnich jej kartach dopiero dowiadujemy się, kto popełnił zbrodnię. Z reguły jest to osoba stojąca jakby w cieniu, podczas gdy podejrzenia skupiają się na kimś zupełnie innym. Jest to właśnie powieść kryminalna, powieść z tajemnicą - wszystkie karty odkryte zostają dopiero na końcu, przy zakończeniu śledztwa. Wtedy to właśnie Sherlock Holmes wyciągał nogi przy kominku i zapalał jedną ze swych ulubionych fajek; kolekcjonował je tak samo jak i zbrodnie. Powieść tego typu nazwać można powieścią pretekstu; sam czyn zbrodniczy jest tylko pretekstem do pokazania znakomitej, skomplikowanej, działającej z nie­ubłaganą logiką pracy ludzkiego mózgu; prawdziwym bohate­rem tej powieści jest ludzki umysł. Kiedy na kartkach spotykają się tu dwa znakomite ludzkie umysły - chytry zbrodniarz obdarzony niesłychaną inteligencją (jakim na przykład jest w powieściach Conan Doyle'a ów makabryczny profesor) z umysłem obrońcy prawa, jakim jest Sherlock Holmes - czytelnik otrzymuje wtedy piękną, pokazową lekcję racjonalnego myślenia logiki.

Lecz zmienił się czas: powieść z „wielką tajemnicą zastąpiła powieść sensacyjna; genialnego detektywa - szpicel i denun­cjacja; lupę, przez którą detektyw bada okruszynki i gatunek tytoniu - odciski daktyloskopijne i kartoteka policyjna; samotne wędrówki obrońcy prawa po mieście - policyjna obława i wymuszone zeznania. Zbrodniarz mający na sumieniu czterdzieści trupów w wannie jest dziś dżentelmenem w porów­naniu z pierwszym lepszym fabrykantem broni. Zbrodnie i tajemnice odarto z mitu; dobroduszni angielscy policjanci przestali bronić spokoju przy kominkach i rodowych pamiątek - zajęci są rozganianiem bezrobotnych i strajkujących; detek­tywi i cywilni wywiadowcy przestali biegać z lupami - nie pozwala im na to nadmiar zajęć wymagających też bądź co bądź inteligencji: montowanie politycznych procesów przeciw obrońcom pokoju, drobny i gruby szantaż, wymuszanie fał­szywych zeznań itd..

Sherlock Holmes odszedł w cień; w literaturze Zachodu przyszedł na jego miejsce superman, człowiek brutalny, sportowo wymierzający sprawiedliwość, działający poza pra­wem i społecznymi normami postępowania, zabójca z litości, z namiętności, nic mający nic wspólnego z policją, a ta z nim. Przyszła powieść sensacyjna. Gra toczy się cały czas w otwarte karty; patologia zastępuje tu „powolną pracę szarych komórek mózgu”, cios kastetem w zęby - inteligentną rozmowę niby to o niczym, a w której detektyw sonduje mordercę; i brutalne sceny gwałtów i perwersyjny seksualizm - mistrzowskie oddanie nastroju śledztwa. W państwie, gdzie rządzi pieniądz i przemoc, aparat prawa nie może opierać się na szlachetnym obrońcy prawa, na znakomitym detektywie i naiwnym kowboju z olbrzymim pistoletem w ręce - lecz na szantażu, denuncjacji, podłości i kłamstwie. Goodbye, mister Holmes!

Marna jest nasza literatura kryminalna. W dwudziestoleciu było kilku pisarzy, którzy robili co mogli, aby do reszty pogrzebać i wypaczyć ten gatunek. Mistrzostwo w tej dziedzi­nie osiągnął Antoni Marczyński - autor kilkudziesięciu powieści, twórca postaci Rafała Królika - zidiociałego człeczy­ny, który zawsze wplątany zostaje w jakieś zbrodnie i zawsze wychodzi na bohatera. Pisali Nasielski i Romański, Wotowski i niejaki pan Mirko Borkowicz, Paweł Staśko i inni. Niestety, nie pamiętam ani jednej z tych powieści i nie potrafię nic zacytować. Mniejsza z tym. Autorzy sami też chyba nie pamiętają. Doprawdy, daleko im do Oppenheima, Conan Doyle'a, Leroux czy choćby do Wallace'a, Agaty Christie czy Leblanca. Po wojnie tylko Zygmunt Sztaba napisał dwie powieści sensacyjne. Są to: „Eryk Muller poszukuje siostry” i „Giełda przestaje notować”. Oczywiście oprócz całego mnóst­wa powieści szpiegowsko-erotyczno-kryminalnych, których nie chce mi się nawet wymieniać.

,,Następny odchodzi 22.25” - Piotra Guzy to nowa próba powieści sensacyjnej. Jest to historia obławy, gdzie gra przez cały czas toczy się „na ostro” i w otwarte karty. Pogoń za ukrywającym się człowiekiem toczy się tutaj na dwóch płasz­czyznach. Pierwszą z nich jest pogoń przywódcy siatki szpie­gowskiej chcącego zlikwidować niewygodnego mu człowieka, który „zbyt dużo wie”; druga - jest pogonią dwóch wywiadow­ców Bezpieczeństwa za tymże człowiekiem. Mam wrażenie, iż jest to książka bardzo filmowa; można by zrobić z niej dobry film, oczywiście tylko wtedy, gdyby reżyser nie zląkł się wielu drastycznych momentów. Jednocześnie prawie „Sztandar Mło­dych” rozpoczął druk innej powieści tego autora, która nazywa się „Nocny zrzut”. Powieść zaczyna się bardzo ciekawie i jest witana przez czytelników z zainteresowaniem. „Następny odchodzi 22.25” - to pierwsza, choć jeszcze niezbyt udana, nie pozbawiona naiwności i uproszczeń, próba pokazania pracy naszego Bezpieczeństwa. Ta ciężka i żmudna praca znalazła dotychczas zaledwie znikome odbicie w literaturze. A może przydałby się nam Sherlock Holmes?

Po prostu” 24/'1955, Warszawa

PODRÓŻ DO KRESU SZMIRY

List szaleńca do redaktora „Po prostu”

Towarzyszu Redaktorze! Znacie mnie - jestem człowiekiem spokojnym, trunkowym - lecz w miarę; zgubnym namiętnoś­ciom nie ulegam, pożyczki oddaję w terminie, żony nie zdradzam, egzystencjalistycznych ciągotek nie odczuwam, w dzieciństwie nie uległem żadnemu nieszczęśliwemu wypad­kowi, który mógłby odbić się potem na moim umyśle - a mimo to popełniłem czyn straszny. Pogryzłem sześć osób, w tym jednego kapitana marynarki, jednego inwalidę (60 proc.) i jednego starszego, siwego pana, który podczas wgryzania mu się w rękę - bił mnie po głowie pamiątkową papierośnicą, powtarzając: „A kysz! a kysz!” Przez czterdzieści osiem godzin siedziałem w komisariacie z pewnym szaleńcem, który wypa­troszył swoją babunię tylko dlatego, że ta fałszowała narodowe tango Polaków pt.. „Pierwszy siwy włos”. Rozmawiało ze mną trzech psychiatrów i jeden neurolog. Wypuszczono mnie w końcu na wolność. Jeśli interesuje Was moja tragedia - pozwólcie, oto kilka słów.

Towarzyszu Redaktorze! Człowiek - że tak powiem - żądny jest rozrywki. Godziwa rozrywka nie jest rzeczą złą; można się o tym przekonać popatrzywszy choćby na publiczność w na­szych teatrach satyryków wybuchającą od czasu do czasu cmentarnym śmiechem. Zrozumiałe jest to, że nasi ludzie, którzy ciężko pracują, chcą się od czasu do czasu zabawić, pójść do teatru, do kina, do cyrku czy nocnego lokalu. I właśnie tam - towarzyszu Redaktorze - zdarzyło się to, o czym pisałem Wam powyżej.

Pewnego dnia czułem się bardzo zmęczony i głodny. Było późno - coś około godziny 23. Zapragnąłem przejść się po mieście, przewietrzyć i zjeść coś przy tej okazji. Mieszkam na Pradze, udałem się wobec tego do lokalu „Oaza”, który mieści się przy ulicy Targowej. Na ulicy było już pusto, ruch zamierał, miasto spokojniało. Do „Oazy” doszedłem spokojnie i nic szczególnego nie przy­darzyło mi się po drodze - bo o tym, że parę razy zaczepili mnie chuligani, dwa razy pijani i raz grupka pewnych panów, którzy zaświecili mi ślepą latarką w oczy ze słowami: „To ten? - Nie, to nie ten. Tamten był kindziorowaty, idź pan dalej - nie ma chyba co wspominać. To doprawdy drobiazg; warszawiacy są narodem żywiołowym.

Nie dostałem się jednak do „Oazy”, w ,,Oazie” wrzało, „Oaza” była żarliwa i lepka od pijaństwa, w „Oazie człowiek trzeźwy faktem swego istnienia popełniał nieprzyzwoitość. Stłamszone pary tłoczyły się na parkiecie, rozlegały się wycia i krzyki entuzjazmu; odchodzono w sedesy po to tylko, aby powrócić i zacząć od nowa to, co w języku naszego narodu nazywa się zabawą, a co w języku każdego innego narodu nazywa się mordownią, usiłowaniem popełnienia zbiorowego samobójstwa, psychozą, drgawkami przedśmiertnymi itd.. „Nie - pomyślałem - mam temperament żaby. Gorąca temperatura «Oazy zbyt mnie podnieca. Lepiej będzie, jeśli odejdę stąd nie psując swoją ponurą twarzą tej oto żywiołowej zabawy”. I odszedłem, towarzyszu Redaktorze.

Pojechałem do „Bristolu”. W „Bristolu” było normalnie, to znaczy nie było nic, bo salę zajęli zagraniczni goście. Trudno - pomyślałem. I poszedłem dalej - do „Kameralnej”.

Przed „Kameralną” stała grupka ludzi wyjąc: ,,Otworzyć! Otworzyć!” Drzwi jednak pozostawały zamknięte; ktoś propo­nował, aby je wyważyć i do tego celu użyć małego staruszka z olbrzymią głową (przy czym głowa miała odgrywać rolę taranu), lecz staruszek zaprotestował przeciw temu uderzając projektodawcę pięścią między oczy i kwestionując jego legalne przyjście na świat. Ponieważ nie było pod ręką dynamitu ani nitrogliceryny - kopano i walono w drzwi pięściami w dalszym ciągu wołając o litość, stolik; miejsce przy bufecie itd.. Nagle drzwi otworzyły się; wyleciał przez nie człowiek, przy czym szybkość, z jaką przebywał przestrzeń, niezbicie wskazywała na to, że wchodził tu w grę tzw.. czynnik ruchu przyspieszo­nego. Za nim - w tenże sposób - opuściło lokal kilka innych osób i pozbierawszy się po drugiej stronie ulicy Foksal ruszyli w dalszą drogę.

W tym czasie przy drzwiach rozgrywało się coś, wobec czego „Bitwa pod Grunwaldem” mistrza Jana Matejki wyda­wała się być zabawą dla dzieci pozbawionych fantazji. Kopa­no i gryziono, ćwiartowano się wzajemnie i pożerano; sły­chać było trzask łamanych kości, jęki konających i wołania o litość; powietrze nory' zapachniało mordem. W tym samo­tnym pojedynku zwyciężył jednak portier; drzwi zatrzaś­nięto ucinając nimi niby gilotyną olbrzymią głowę owego krwistego staruszka. Trzeba było iść dalej. Poszedłem do „Stolicy”: jeszcze raz podkreślam, że chciałem tylko zjeść kolację i przez godzinę posłuchać muzyki.

Nie będę Wam już spisywać tego, jak usiłowano mnie zlinczować na rogu Nowego Światu; nie będę opisywać Wam tego, jak zagapiłem się i poszedłem ulicą Chmielną, bo nie ma to zbyt wiele wspólnego z koszmarem, jaki przeżyłem później. Zresztą, jak wiecie, niewiele zmieniło się na ulicy Chmielnej w stosunku do roku przypuśćmy 39. Wtedy na ulicy Chmielnej mówiono: ,,Chodź, chłopczyku, powiem ci coś”, podczas gdy dzisiaj używany jest zwrot: „Obywatelu, pozwólcie: postawię wam tezę”. Mniejsza z tym. Doszedłem przecież w końcu do ,,Stolicy”. I danym było mi zaznać, że opowieści o włosach stających na głowie nie są pozbawione jądra realizmu.

Najpierw wyszedł magik. Magik był smutny i blady; miał twarz uduchowionego intelektualisty z Piotrkowa, który chciał­by obwieścić światu jego tragiczny koniec, nie jest jednak pewien daty. Magik pokazywał sztuczki z gołębiami, z mysza­mi, królikami i cylindrem; wyjmował pudełka i flaszki, robił przykre, błazeńskie miny; pokazywał sztuczki, na widok których uśmiechnąłby się z pobłażaniem 5-letni dzieciak. Potem wyszła pani o budowie Zbyszka Cyganiewicza i od­śpiewała slow-foxa: „Ja jestem taka mała”, po nim - przebój mistrza Fogga pt.. „Tamara”. Jest to, towarzyszu Redaktorze - jak niezbicie wynika z treści - hymn TPPR na szczeblu, że się tak wyrażę, lirycznym. Potem były brawa i myślałem, że nastąpi już koniec. Lecz długa jest droga męki ludzkiej. Był jeszcze chór rewelersów: jak Wam wiadomo, głównym elemen­tem śpiewu rewelersów jest subtelne miauczenie, z cicha wycie: przy „Marynice” improwizowanej z powagą pogrzebo­wego marsza - wyszedłem. W oczach moich czaiły się już wtedy ponure błyski.

Lecz człowiek jest mocny; potęga jego hartuje się w klęs­kach. Poszedłem „Pod kandelabry”; byłem już coraz głodniej­szy i chciałem coś zjeść. Wszedłem na salę. Znacie tę salę? Jak Wam wiadomo, nasi architekci wnętrz wypracowali pewien swoisty styl, polegający na harmonijnym łączeniu elementów dna basenu i remizy straży pożarnej; na tej sali można było grać w piłkę nożną i latać samolotem. Zamówiłem kolację; orkiestra grała tango, zacząłem już pomału odzyskiwać rów­nowagę - lecz na estradę wyszła śpiewaczka. Styl jej śpiewu był równie daleki od artyzmu, wdzięku i prostoty, jak dalekie było to wszystko, co dane mi było potem przeżyć: I przykro mi było, towarzyszu Redaktorze, gdy patrzyłem na tę młodą i ładną dziewczynę, jak usiłowała robić z siebie dziwkę. Czułem się jakoś przykro upokorzony. Kocham śpiew tak jak i Wy, kocham dobre wzruszenia, lecz cóż to miało wspólnego ze śpiewem, z pięknem, wzruszeniem? Skończyła. Teraz było tango z kastanietami w wykonaniu jakiejś pani, która zapo­wiedziana była jako „tancerka”. Potem młodziutki chłopiec z drugą tancerką wykonał tango hiszpańskie. Skończyli, rozległy się ogłuszające brawa i dzikie okrzyki; klaskała już połowa sali, ulegli nawet najniewinniejsi; wszak oto publicznie bezczeszczono to wszystko, co nazywa się pięknem i sztuką - czyż można było nie wyć z zachwytu? Wtedy pomyślałem sobie: wiem już teraz, dlaczego oficerowie kiedyś popełniali samobójstwa w lokalach. Dlatego iż były tam artystyczne występy. Potem ugryzłem, rozbiłem, szczekałem. Potem już wiecie.

Z poważaniem - Szaleniec

P.S. (pisane już po dojściu do równowagi). Towarzyszu Redaktorze! Te - napisane powyżej - żartobliwe słowa ani w jednej dziesiątej nie oddają ponurości i koszmaru tych artystycznych produkcji. Nie jestem wykwintnym iro­nistą; słowa te nie perlą się dowcipem wysokiej klasy. Czytelnicy wybaczą mi zapewne, gdyż działałem jednak w słusznej sprawie. Mamy prawo bić się o to, aby wszystko, co nazywają w naszym kraju sztuką - było piękne i czyste; mamy prawo dobijać szmirę; szmirę, która rozpleniła się dzisiaj jak fałszywe grzyby po deszczu, która wyje z pla­katów, okładek książkowych, filmów i rozmaitych - tego rodzaju - występów artystycznych. Nie napisałbym w spra­wie owych nieszczęsnych nocnych lokali ani słowa, gdyby były to lokale odwiedzane wyłącznie przez ludzi, którzy potrafią rozróżnić szmirę od sztuki: są sprawy, które należy pozostawić własnemu sądowi człowieka. Tam jednak przy­chodzą ludzie, dla których dziesięć lat Polski Ludowej - jest jednocześnie pierwszymi dziesięcioma latami kultury. Przychodzą tam, gdyż wierzą, że otrzymują rozrywkę - pod­czas gdy karmi się ich szmirą. Przychodzą tam, gdzie należy im się rozrywka po dniu pełnym pracy, wysiłku, nauki. I nie można dopuścić do tego, by ludzi tych nabijano w butelkę; szmira jest co prawda niestrawna, lecz wymioty nie są natychmiastowe. Czy po to, towarzyszu Redaktorze, przez dziesięć lat trud był codziennym chlebem, abyśmy powiedzieć teraz mogli: oto pracowaliśmy nad rozwojem kultury przez dziesięć lat i nareszcie mamy to samo co... przed wojną?

P.S. 2. Podnieście mi z łaski swojej honorarium za ten felieton o dwieście złotych, gdyż tyle wydałem na ,,wstępy”, „dopłaty za występy artystyczne'', „konsumpcyjne” itd.. W prak­tyce oznacza to, że dwoje młodych czy starych (jak tam kto chce), lecz skromnie sytuowanych ludzi, którzy chcą napić się czarnej kawy czy kieliszek wina i posłuchać trochę muzyki, i mogą na to poświęcić przypuśćmy maksimum zł 30 - nie mają po co wybierać się do lokalu. Nie zapomnijcie, proszę!

Po prostu” 25/1955, Warszawa

TRZY WYGRANE I TROCHĘ MARZEŃ

Na początek warto przypomnieć sobie, jak wygląda schemat pewnej kategorii (o, jakże licznej) filmów sportowych, którymi raczą nas od lat tak wielu. Schemat ten wygląda mniej więcej tak oto:

Jest młody facet, który genialnie gra w piłkę, w hokeja lub zajmuje się nokautowaniem przeciwników. Facet ten jest championem. Tłumy kochają go, koledzy podziwiają i za­zdroszczą mu sławy oraz licznych nagród w postaci radiood­biorników, kryształowych pucharów lub kuponów stuprocen­towej wełny, które tak chętnie oglądamy z daleka. Champion ma dziewczynę; dziewczyna jest blondynką i świetnie śpiewa ludowe piosenki. Kochają się, lecz niezbyt głęboko; w filmach tego rodzaju twórcy wychodzą z założenia, że nie warto tracić czasu na psychologiczne pogłębianie ludzkich wątków - można wszystko załatwić piłeczkami na boisku. Champion pracuje w fabryce; nieistotne już, czy jest tokarzem, sprzątaczem, czy nocnym stróżem.

Champion zaniedbuje się w pracy - sport - co jest zupełnie zrozumiałe, gdyż mamy do czynienia z championem - zajmuje mu dużo czasu i chłopak źle toczy swoje wałki czy też zbyt rzadko oliwi maszynę, przy której aktualnie ustawia go reżyser. Jest źle; zakład nie wykonuje planu. Koledzy przychodzą do championa. „Słuchaj - mówią - daj spokój, trzeba się wziąć za robotę. A poza tym: Zrobiłeś się zarozumiały, nieuprzejmy, coraz rzadziej przychodzisz na zebrania naszego kółka wiel­bicieli chrząszczy. Weź się, bracie, za siebie - w sporcie trzeba być przede wszystkim człowiekiem!” Champion wpada we wściekłość i wyrzuca ich za drzwi. Ukochana dziewczyna zaczyna chodzić na przechadzki do parku z pewnym młodym człowiekiem - nie trzeba dodawać już, iż ten młody człowiek jest rywalem championa na boisku. Zdawałoby się, iż cham­pion został już zdruzgotany ostatecznie. Lecz od czego mądry, siwiejący trener! Mądry, siwiejący trener bierze championa pod pachę i przeprowadza z nim decydującą rozmowę na pustym oczywiście boisku. „Nie tak, kochanku - mówi trener. - Sport - to nie tylko sprawa wygranej na boisku. Sport - to przede wszystkim sprawa charakteru. Kto nie ma charakteru - nie może być sportowcem”.

Wzruszony champion ze łzami w oczach ściska dłoń mądrego trenera i idzie do domu myśląc o meczu, który czeka go w niedzielę. Na pustej ulicy spotyka swoją dziewczynę. Dziewczyna mówi: „Z tym długodystansowcem to ja do parku chodziłam nocami tylko dlatego, by poruszyć w tobie charak­ter. Kto nie ma charakteru... itd..” Champion odpycha ją: wraca do domu samotny, rzecz jasna nie może sprawić zawodu siwiejącemu trenerowi. Po meczu podbiega do niego dziew­czyna; razem idą do szatni, gdzie champion przebierze się w osobnej kabinie, potem pójdą na spacer, a od poniedziałku champion ze zdwojoną energią będzie wkręcać swoje śrubki. Koniec.

Na sali zapala się światło. Publiczność ziewając wychodzi z kina, mówiąc: ,,Nie ma to, panie, jak było kiedyś. W cyrku Staniewskich Sztekker pewnego razu tak kopnął pewnego Włocha w d..., że tamtemu mózg wyleciał przez żebra jak małpa przez kraty. To byli czasy!...”

W „Trzech startach” nie ma championa przy śrubkach. Bohaterką pierwszej noweli - pływackiej - jest młodziutka dziewczyna, która dopiero co zaczęła pływać, osiągnęła dobry czas i troszeczkę jej się przewróciło w głowie. Na decydujących mistrzostwach w Bielsku przegrywa i idzie do szatni spłakana. Ponieważ nie ma tu wielkich słów o charakterze, sporcie itd.. - wierzymy, że dziewczyna na drugi raz wygra i jeśli nawet nie zostanie wielką pływaczką, to przynajmniej będzie w przyszłości chodzić z mądrym chłopakiem, który nie zmarnuje jej kilku miesięcy życia. Prawdziwe? Prawdziwe. Ludzkie? Ludz­kie. Czy wystarczające? Na pewno. Czy uczy czegoś? Chyba tak; jednej ze starych prawd życiowych - kochani, uważajcie, czas płynie, nie traćcie go, nie zadawajcie się z idiotami; nie ma gwiazdorstwa - poprzez solidną pracę dochodzi się do dobrych wyników. To bardzo dobrze, że w „Trzech startach” nie ma „gwiazd”, że pokazano nam początkujących i ich skromne perypetie.

Dlatego z takim entuzjazmem piszę o tym filmie, który już zszedł z warszawskich ekranów, bo czuję tam kawał prawdy o sporcie. Nie trzeba zapominać, że film ten robili debiutanci - absolwenci PWSF. Być może, iż jak każde dzieło młodzieńcze ma on milion wad i błędów, lecz nikt nie zaprzeczy, iż aktywa są tu wyższe od pasywów, i to o wiele. Można by było wiele ciepłych i miłych słów napisać o części kolarskiej, którą reżyserował Stanisław Lenartowicz, lecz po co? Lud - jak pisze w swoim felietonie Jacek Bocheński - jest sprawiedliwy i sam potrafi oceniać. Wytworzyła się u nas niestety taka sytuacja, że o dobrych filmach lepiej nie pisać dobrze, aby nie wzbudzać nieufności widza.

Chociaż część trzecia - kolarska - była chyba najlepsza jako całość. Częścią najwięcej dającą do myślenia jest druga - bokserska. Powiedziałbym, iż jest ona najbardziej ambitna. Twórca tej części najgłębiej zapuścił sondę w doznania ludzkie. Historia jest prosta; słabego fizycznie chłopaka zgnoił w oczach dziewczyny chuligan - pierwszy zresztą prawdziwy w filmie polskim. Słabeusz zaczyna się uczyć boksu, tylko po to, aby obić rywalowi mordę, co mu się w końcu znakomicie udaje. Jest to co prawda chwyt klasyczny dla powieści bokserskiej; podobne rzeczy czytałem już dwieście razy. Raz było to w Chicago, gdzie przypadkowo młody bezrobotny w gangster­skiej knajpie znokautował mistrza świata, aby następnie samemu zająć jego miejsce; raz nad Tamizą, raz w spelunkach Paryża - zawsze była kobieta podstawiona przez konkurentów i nie trzeba dodawać, iż jedynym zadaniem owej szlachetnej dziewczyny było skuteczne osłabienie championa za pomocą znanych skądinąd sposobów.

Jakże jednak prawdziwie wygląda sprawa owego słabeusza na tle Nowej Huty. Ośmielam się twierdzić, że Petelski pierwszy w polskim filmie pokazał prawdziwych chuliganów. Pokazał ich antypatyczne mordy, ich głupotę, ich styl bycia, styl zabawy, bezmyślność - te wszystkie rzeczy, które często w piekło zamieniają nasze codzienne życie. Znakomity jest trener; warto zwrócić uwagę na aktora, który gra jednego z trenujących chłopaków i którego przypadkowo nokautuje bohater - słabeusz. Aktor ten nie jest chyba wymieniony w czołówce; nazywa się Ryszard Kotas, grał już w „Pokoleniu” i zdaje się, że jest piekielnie zdolny. Ma on w każdym razie twarz, twarz przez wielkie ,”T”, co się zowie aktorską; mocną, brutalną, męską - dla tego chłopaka warto by napisać scena­riusz, niech pokaże, co potrafi! Mój Boże, gdyby było więcej takich twarzy jak ta; gdyby nareszcie mogły ubrać z powrotem swoje sukienki te wszystkie otyłe kobiety grające mężczyzn w polskich filmach. Cóż pisać więcej? Trzy starty - trzy wygrane. Wszystkiego dobrego na przyszłość!

Jeśli wspomnieliśmy już o chuliganach, warto by zastanowić się marginesowo nad sprawą filmu o chuliganach. Nie trzeba pisać, czym jest chuligaństwo; jest ono chorobą społeczną, tym samym czym alkoholizm, jeśli nie o wiele groźniejszą. Wydaje mi się, że dobry film o chuliganach mógłby stać się dużą pomocą w zwalczaniu tej przeklętej choroby. Oczywiście - nie dydaktyczna bajeczka z usunięciem z organizacji jako morałem. Nie. Zrobić ostry, maksymalnie brutalny i okrutny film o chuliganach. Pokazać mordobicie, czyszczenie jelit za pomocą sprężynowca, pokazać rozmamłane dziwki, zaplute podwórka, pijaństwo, rzyganie - pokazać im ich samych.

I pokazać konsekwencje; można się przejechać kamerą po Mielęcinie, Mokotowie, więzieniu nr 1 na Klęczkowskiej we Wrocławiu - władze bezpieczeństwa pójdą na to, słowo daję. Krótko - przestraszyć ich trochę, pertraktacje z nimi nie przydadzą się na nic. Pokazać to, co pokazał w swojej części Petelski - kochany, nie narywaj się, pomyśl trzy razy, zanim wywołasz drakę, bo dostaniesz w mordę tak, że ci się trudno będzie pozbierać.

Jeśli chodzi o zagadnienie chuligaństwa, to śmiało można stwierdzić, że popadliśmy w typową polską chorobę - w prze­sadę. Łamy gazet uginają się pod naporem makabry, chuligani wyparli wszystko - robi się z nich niezwyciężonych, strasz­nych, brutalnych, demagogicznych facetów. Pisze się o ich niesłychanej odwadze, o tchórzostwie milicji itd.. Sprawa doprawdy nie tak wygląda; wystarczy choćby popatrzeć na staruszka-portiera z kina „Moskwa”, aby przekonać się, że groźba chuligaństwa powszechnego różni się jednak nieco od powszechnej zagłady atomowej - ten staruszek potrafi sobie z nimi radzić. Nie dajmy się obijać - chuligani są tchórzami, są mocni tylko wtedy, kiedy ich jest wielu przeciw jednemu człowiekowi. A u nas - z chuliganów robi się mafię, camorrę, Ku-Klux-Klan itd.. Wielu z nich można jeszcze nawrócić po niewielkich - doprawdy - zabiegach pedagogicznych.

Spróbujmy zrobić dla nich film, film, który dałby im cokolwiek do myślenia. Ale to wtedy będzie miało sens, jeśli film taki pokaże im ich samych - w całej ohydzie, w całej głupocie i ze wszystkimi konsekwencjami. Niechże ten film zacznie się od zwykłej pijackiej zabawy; pokażmy wszystkie jej koleje, pójdźmy z nimi na dziwki, pod kino na handelek, na drakę - i zostańmy z drugiej strony drutów kolczastych. Takim filmem - być może - będziemy w stanie im dopomóc, na inny szkoda taśmy. Chuligaństwo w tej chwili przybrało takie rozmiary, że nie pomogą ani karykatury, ani satyryczne wierszyki, ani najlepsze artykuły. Lecz - mówiąc językiem ich samych - nie pękajmy przed nimi. Film, jako sztuka najbar­dziej masowa, może zrobić kawał dobrej roboty. Parę dobrych filmów, a nie byłoby może pp. Paramonowa i Gaszczyńskiego. Teraz zresztą zaćmił ich pan Mazurkiewicz z Krakowa.

Po prostu” 3,11956, Warszawa

B-PICTURES

W najmniejszej sali projekcyjnej jednej z wielkich wytwórni Hollywood siedzą trzej mężczyźni: producent, reżyser i scenarzysta B-Pictures, które mają być nakręcone w przy­szłym tygodniu. Już od paru godzin patrzą na fragmenty starych kronik filmowych, głównie na eksplozje, pożary, katastrofy kolejowe, trzęsienia ziemi, walki byków, wielkie uroczystości, przemówienia polityków oraz na cały serwis ryczący się mórz południowych.

Ale z punktu widzenia tematyki i przydatności dla ewentualnego filmu nic nie zadowala tych trzech panów. Bo nawet B-Picture musi od czasu do czasu mieć pozór autentyzmu, a najtańszy sposób pokazania autentyzmu to wycięcie całych scen ze starych kronik aktualności, pod warunkiem, by sceny te przemawiały do widza. W pewnej chwili producent naciska guzik, na którym widnieje napis „powtórzyć”. Trojka patrzy po raz drugi na ekran, na którym przesuwa się 800 metrów katastrofy kolejowej. Producent każe wreszcie zapalić światła. Temat został wybrany.

- Masz główną scenę - mówi do zobojętniałego na wszystko scenarzysty. - Zrób mi scenariusz do tej przeklętej bzdury na pojutrze.

Reżyser, któremu kontrakt zabrania zabierać głos w tej sprawie i który spał przez większą część pokazu, zsuwa na tył głowy swoje sombrero (reżyserzy B-Pictures noszą bowiem kapelusze sombrera) i wychodzi bez słowa. W trzy dni później zaczyna się kręcenie.

Tym razem odwieczny Bob gra rolę pierwszego oficera na pięknym, dużym i oczywiście eleganckim jachcie, podczas gdy Sally jest dla odmiany córką właściciela tego jachtu. Spotykają się po raz pierwszy w małej, bocznej uliczce, gdzie Sally zbłądziła, bo tak było wygodniej scenarzyście, i została zaczepiona przez brudnego Meksykanina z bokobrodami. Meksykanin na widok pełnych kształtów Sally dopada ją i obejmuje z lubieżnym wyrazem twarzy. Bob zjawia się w samą porę, aby uratować Sally od „przyszłości gorszej niż śmierć. Czarny charakter przegrywa przez K.O. Rezultat: teraz Bob może liczyć na to, co przyciągało Meksykanina - na ekranie zbliżenie: Bob i Sally całują się.

Następnym razem spotykają się na jachcie jej ojca, gdzie Sally organizuje wieczór taneczny. Bob patrzy na nią z mostka kapitańskiego i jest strasznie zazdrosny o szczeniaka, który jej nadskakuje.

Bob i tym razem zabiera się ostro do nowego konkurenta, ale Sally odrzuca jego pomoc i przeto rycerstwo jego idzie na marne. Bob odchodzi wściekły, podczas gdy Sally jest coraz to weselsza. Jednak od czasu do czasu podkład muzyczny powraca do jednego z lajtmotywów Wagnera, co w Hollywood oznacza nadchodzące niebezpieczeństwo. Jest to wystar­czający powód, aby jacht nagle doznał silnego wstrząsu i z jakichkolwiek powodów zaczął gwałtownie tonąć. Fatygant Sally okazuje się niesłychanym tchórzem, ale Bob ratuje po prostu wszystkich. Sally pomaga mu, będąc w siódmych potach. Jej ponuremu ojcu drżą kąciki ust.

Pomiędzy tymi wzruszającymi scenami widać najwspanialsze zatonięcie okrętu, jakie sobie można wyobrazić, zmontowane z nieskazitelnie wyglądającym pierwszym oficerem, który ani na chwilę nie opuścił atelier; z fontannami wody pryskającymi na doskonale uczesanego ponurego ojca oraz ze scenami paniki umiejętnie splecionymi z głupkowatą twarzą nieszczęś­liwego szczeniaka.

Wszystko jednak kończy się dobrze. Bob nie tylko dostaje medal imienia Carnegi za ratowanie rycia, wręczony przez prezydenta w Białym Domu, ale ponadto wcale niezły czek od nadal ponurego ojca Sally. Jako dodatek naturalnie dostaje Sally (wraz z jej pełnymi kształtami), bo po to w ogóle istnieją Bob i Sally.

I oto jeszcze jeden B-Picture gotów. B-Pictures tak bowiem nazywają się drugorzędne filmy produkowane w Hollywood masowo, wyłącznie na wewnętrzny rynek Stanów Zjedno­czonych A.P.”

Powyższy cytat, którym się „podparłem”, pochodzi z repor­tażu Raymonda Regulskiego zamieszczonego w 116 numerze tygodnika „Przekrój” z dnia 29 VI 1947 roku. Mam wrażenie, że cytat ten wystarczyłby od biedy zamiast recenzji z filmu „Sprawa pilota Maresza” i mógłbym na nim śmiało poprzestać, gdyby nie patologiczne skąpstwo naczelnego redaktora.

Bolesław Michałek słusznie nazywa ten film ,,samolotem w różowych obłokach”; tak samo słusznie bohaterów tego filmu nazywa Aleksander Jackiewicz „chłopcami malowany­mi”. Istotnie. Oglądając ten film, raz po raz przecierałem ze zdumieniem oczy - dokąd uniósł mnie sen i życie? Te luksusowe wnętrza, ci skromni pracownicy „Lotu” będący właścicielami samochodów i motocykli, ten blichtr - w jakimś to dzieje się kraju? Mamy więc film - odtrutkę. Odtrutkę przeciw zatłoczonym tramwajom, kolejkom po mięso, pijakom i chuliganom na ulicy, wściekłości na parę dni przed pierw­szym; i w tych ponadziemskich kategoriach „Maresz” jest na pewno dobrym filmem. „Maresz” stwarza pewne wzory, za którymi tak okropnie i beznadziejnie tęskni publiczność; mamy romantycznego mężczyznę, mamy coś w rodzaju trój­kąta, coś w rodzaju zazdrości; coś w rodzaju miłosnej udręki, coś w rodzaju szlachetnej dziewczyny - w sumie jednak nie tworzy to prawdy o żadnej udręce, o żadnej miłości, o żadnych konfliktach i o żadnym czasie. Mój Boże jakże daleko film ten jest od „Skarbu” będącego filmem tego samego reżysera. „Skarb” oglądany teraz zyskuje nieporównanie, jest naprawdę komedią realistyczną, filmem o prawdziwych ludziach i o praw­dziwych troskach. „Maresz” jest tylko schematyzmem na różowo, schematyzmem w obłokach. Na ziemi dzieje się wiele smutnych i ciemnych spraw, ale niebo jest za to różowe. Mamy więc film o różowym niebie.

Jest jednak w tym filmie nadzieja, i to chyba duża. Nadzieją tą jest Wieńczysław Gliński. Przyznam się, że patrzyłem na tego aktora z wielką przyjemnością. Skromny, naturalny i prosty, stworzył w sumie przekonywającą sylwetkę; pierwszy chyba raz widziałem w filmie polskim człowieka zachowują­cego się i mówiącego normalnie. Życzę mu, aby następny film. w którym będzie grał, mimo wszystko rozgrywał się na ziemi.

Po prostu” 19;1956, Warszawa

DOPÓKI ŻYJE CZŁOWIEK

Siedemdziesiąt pięć lat temu, dnia dziewiątego lutego 1881 roku, sto tysięcy mieszkańców St. Petersburga odprowadzało na miejsce wiecznego spoczynku trumnę ze zwłokami czło­wieka, którego życie było pasmem udręki i upokorzeń, nędzy i cierpień, samotności i klęsk. Człowiek ten nazywał się Fiodor Michajłowicz Dostojewski. Historia nie przekazała potomnym nic prócz daty; nie wiadomo, czy był to dzień deszczowy, czy chmurny, mroźny i czysty, czy też ponury i pełen mgieł; obok daty pogrzebu Dostojewskiego historia nie przekazała nic, prócz okrutnie ironicznego faktu, że pomiatanego i cierpiącego nędzę przez całe życie człowieka odprowadzało pół miasta - w tym kwiat ówczesnej arystokracji rosyjskiej. Jeśli istniałoby życie wieczne, Dostojewski - ta najbardziej w historii literatury rosyjskiej tragiczna postać - nie zaznałby jednak spokoju w owej krainie, którą sam nazwał ,,ciemnym pokojem o zamkniętych drzwiach i oknach, pełnym pająków”. Żadnego chyba pisarza nie odczytywano tak różnorodnie, tak niesprawiedliwie i fałszywie; wokół żadnego pisarstwa nie narosło tyle najrozmaitszych mitów; o żadnym pisarzu inni pisarze nie pisali w sposób tak różnoraki.

Trudno jest znaleźć prawdę o Dostojewskim, trudno jest pojąć prawdę, którą on sam chciał dać ludziom.

Cała twórczość Dostojewskiego to właściwie monolog roz­pisany na głosy, monolog traktujący o prawdzie. U Dostojew­skiego, począwszy od głównych bohaterów, skończywszy na postaciach epizodycznych, wszyscy szukają prawdy; ci ludzie, którzy nigdy nie żyli i żyć nie będą, bez przerwy miotają się rozpaczliwie w poszukiwaniu jakiejś prawdy, jakiejś idei, która wyjaśniłaby im zagadkę życia i usprawiedliwiła ich byt na ziemi. U żadnego z pisarzy, których znam, to pragnienie prawdy nie występuje z tak wściekłą namiętnością. Dostojew­skiego nie da się porównać ani do Szekspira, ani do Balzaka, ani do Conrada. Dostojewski to osobna wielka literatura będąca jednocześnie jej zaprzeczeniem; nie ma bowiem dru­giego pisarza, którego styl byłby tak szary, tak nieefektowny, tak rozpaczliwie gazeciarski. Dostojewski nie potrafił od­tworzyć świata zewnętrznego. Czasem usiłuje sklecić jakiś pejzaż, czasem usiłuje opisać księżyc jakiejś nocy, zaułek czy schody, lecz natychmiast, rozdzierając całą zewnętrzną po­włokę, wdziera się w każdą myśl i uczynek człowieka.

Dostojewski - to monolog jednego człowieka, wciąż tego samego, w najrozmaitszych przypadkach tego samego. Czło­wiek Dostojewskiego jest monomanem - monomanem jest opętany samobójca Kiryłow i monomanem jest Alosza Kara­mazow, monomanem jest Raskolnikow i monomanem jest Nastazja Filipowna; człowiek Dostojewskiego jest człowiekiem wołającym z samego środka piekła o gwiazdę prawdy. Szuka jej w zbrodniach, własnej udręce, hulankach, miłości i cier­pieniach; w zatraceniu siebie szuka jej obłąkany i piękny Mikołaj Stawrogin, w dzikiej miłości goni za nią Karamazow, po omacku, w biblijnej dobroci pragnie osiągnąć ją Idiota, w plugawej zbrodni - zbuntowany Raskolnikow. Urzędnicy, kupcy, sługusy i łapownicy, zbrodniarze i oszalałe z miłości kobiety wciąż wyciągają ręce po prawdę. I tu kończy się geniusz Dostojewskiego: pochylony nad mikroskopem życia Dostojewski daje swym ludziom prawdę, której nie zechce przyjąć nawet pięcioletnie dziecko. On sam, uwrażliwiony jak nikt na krzywdę i poniżenie człowieka, okazuje się dzieckiem, kiedy chce wyrwać człowieka z piekła, w którym żyje. Proponuje człowiekowi filozofię, którą przyjąć można tylko w delirium, i tylko w delirium z niej korzystać - w życiu jest ona szmacianym strachem na wróble. Tak jak i Tołstoj, Dostojewski widział noc swego narodu - może nawet widział, jak nikt przed nim - lecz gwiazdy wskazać nie potrafił.

Jak każdy człowiek, który łamie się w walce o jakąś ideę i zdradza ją, Dostojewski nienawidził rewolucji. Zatruty cierpieniem i klęskami, pamiętny do końca życia luf plutonu egzekucyjnego, Dostojewski przestał rozumieć dążenia swego narodu. „Biesy” ta najpotworniejsza i najwspanialsza chyba powieść na świecie, jest tylko karykaturą, i to karykaturą zrobioną przez rysownika, który nienawidzi swego modelu i złośliwie traci proporcje. Dostojewski nie rozumiał rewolucji; przedstawił ją tak, jak przedstawiają ją stare ciotki na prowincji swym cnotliwym siostrzenicom, wmawiając im, że bolszewik to samo, co podpalacz i gwałciciel, anarchista i morderca, podpalacz kościołów i głosiciel wolnej miłości. Dostojewski przegrał swą szansę napisania genialnej powieści o ruchu rewolucyjnym; Dostojewski przestaje być genialnym artystą, przestaje być wyrazicielem cierpień swego narodu - jest tylko małym sklepikarzem, który boi się o swój kramik i strach usiłuje pokryć frazesami, w które sam nie wierzy. Jego „Szigalewszczyzna”, jego wizja przyszłego świata podobna jest do bełkotu Orwella - mordy, pożary, zniszczenie indywidual­ności ludzkiej, kajdany, oszustwo i świst bata. „W szigalewszczyźnie nie będzie pragnień - woła Wierchowienski. Prag­nienia i cierpienia - dla nas; dla niewolników - Szigalewszczyzna”. I znów Dostojewski przestaje być geniuszem: jest sześcioletnim chłopcem, który jest słaby i nie mając sił na stoczenie bójek z rówieśnikami - zabawia się wyrywaniem skrzydeł muchom w przekonaniu, że płynie stąd jednakowa satysfakcja. Aż dziw bierze, że ten geniusz, tak wrażliwy na każde cierpienie człowieka, okazuje się dzieckiem wtedy, kiedy chodzi o najświętszą sprawę świata.

Nie wiem, czy Dostojewski fascynuje współczesnych dzisiaj z taką samą siłą, z jaką ich fascynował lat trzydzieści temu czy czterdzieści. Czas się zmienił: ludzkość przeszła od tego czasu przez dziesięć wojen, przez obozy koncen­tracyjne, pacyfikacje i najstraszniejszy terror; ludzkość otrzy­mała już swoją porcję, wobec której Dostojewski ze swymi ciemnościami jest figlarnym pacholęciem. Dzisiejszy człowiek inaczej odczyta książkę Dostojewskiego, niżby odczytał ją lat temu trzydzieści czy nawet dwadzieścia. Człowiek jest uodporniony na grozę - codziennie na świecie giną ludzie, codziennie świat jest widowiskiem nowych zbrodni, nowych aktów przemocy i bezprawia. Ludzkość, sterroryzowana bom­bą I3, ludzkość, rozpaczliwie broniąca się przed „A-day”, stracha już proporcje cierpienia i nie wiem, czy obłęd Stawrogina, miłosna udręka Karamazowa, cierpienie My­szkina wstrząsną dzisiaj kimś do tego stopnia, aby przyłożyć sobie pistolet do skroni. Wiek XX jest epoką innych na­miętności - Dostojewski leży przed nami odarty ze zgrozy. Lecz myślę, że należy on do nieśmiertelnych, tak jak Dante, Szekspir czy Leonardo da Vinci. Czas, który pozbawił Do­stojewskiego grozy, uwypuklił inne jego wartości, które potrafią przejmująco przemówić do ludzi rozumnych wieku dwudziestego. Wartość Dostojewskiego polega nie tej filozofii przez niego wyrażonej, lecz na sile pragnień jego bohaterów, na ich dążeniach do prawdy, szczęścia i miłości. Dostojewski - to dokument hańby, w której żył najpotężniejszy dziś naród świata. Hańby swego narodu nikt nie pokazał tak jak on; cierpień swego narodu żyjącego wówczas w cieniach szubienic, w strachu przed ciosem bicza - nikt z równą wściekłością i pasją nie przekazał tak jak on. A przez to - Dostojewski mimo woli może stał się ostrzeżeniem przed dnem, na jakie wpaść może człowiek. Ostrzeżeniem, a więc - znowu mimo woli apelem o wyzwolenie człowieka z koszmaru.

I w tym - według mnie - kryje się wielkość tego człowieka, którego przez trzy ćwierci wieku bezustannie pomawiało się o chorobę i rozkładowość.

W imię tego, co jest przed nami, nie wolno zapominać o świecie dnia wczorajszego. W polskiej literaturze dziesięcio­lecia jest między innymi dlatego tak niewiele wartości, że tak mało jest w niej prawdziwych cierpień, bólu i klęsk, jakie poniósł w tym czasie człowiek. Jej świadectwo o cierpieniach ludzkich jest równie nikłe jak stroje tancerek w variete. I nigdy już czytelnik nasz, który otworzy jedną z tych książek za lat dwadzieścia, nie dowie się, jak wyglądał miłosny obłęd w sześciolatce, co czuł samotny, pod jakimś względem zakom­pleksiony człowiek podczas budowy Huty Lenina i jak wyglądała prawdziwa ludzka nienawiść w okresie budowy

Świadectwo naszej literatury o zmaganiu się człowieka z nocą życia jest świadectwem na miarę szkółki niedzielnej. Dostojewski jest nocą i temu zaprzeczyć się nie da; jest on nocą, o której trzeba pamiętać, trzeba pamiętać, by zyskać sprawiedliwą proporcję czasu; trzeba pamiętać o niej wtedy, kiedy do serca wkrada się strach i zwątpienie. Jest nieśmiertelny przez to, że najwięcej powiedział o wiecznych sprawach człowieka. Błądził, gdyż żył podczas najokrutniejszej nocy, a nie potrafił odnaleźć światła; błądził, gdyż rył w nocy co krok napotykając na nieszczęścia i cierpienia, które przy­gniotły go i zmyliły mu drogę do światła. Dostojewski jest krzykiem znad ciemnej rzeki; lecz dopóki żyje na świecie człowiek pożądający miłości, sprawiedliwości i honoru, czytać będą Dostojewskiego choćby po to, aby nigdy nie popadło w odrętwiający sen ludzkie sumienie.

Polska” 7/1956, Warszawa

ESEJE MARKA HŁASKI DLA „DIE WELTWOCHE”

W latach 1965-66 Marek Hłasko opublikował cztery eseje szwajcarskim tygodniku „Die Weltwoche” wychodzącym w Zu­rychu. Były to kolejno: „Pięć rubli i Kozak z riazańskiej guberni - Stracone szanse polskiej literatury'; 4 czerwca 1965 (nr 1647); „Od Ikara do ,Jamesa Bonda. Mit wyzwolonego człowieka'; 17 września 1965 (nr 1662j; „Straszni i śmieszni'; 26 listopa­da 1965 (nr 1672); „Powojenny film w Polsce ; 13 maja 1966 (nr 1696j.

Przypuszczalnie teksty te powstały podczas pirania .,Pięknych dwudziestoletnich”. W każdym z nich znajdziemy bowiem tematy i wątki znane z tej książki, które jednakże zostały rozwinięte lub zmienione, zapewne z uwagi na odmiennego adresata - czytelnika niemieckojęzycznego. Ponieważ Hłasko nie władał biegle niemie­ckim, przekładu dokonał, Janusz von Pilecki, tłumacz z Monachium, który przełożył na niemiecki również inne utwory Hłaski.

O esejach Hłaski w „Die Weltwoche” kilkakrotnie informowały w rubryce „W oczach Zachodu” londyńskie „Wiadomości'; a w no­tatce „Hłasko w roli Hostowca” („Wiadomości'; Londyn 1965, nr 43, s. S) ubolewano, iż szansy publikowania w „Die Weltwoche” nie znalazł Pazaet Hostowiec (Jerzy Stempowski), „król polskiego eseju'; także mieszkający w Szwajcarii. Autor notatki przyczyn tego dopatrywał się w „niefotogeniczności” Hostowca i mało pociągającej dla massmediów, nie szukającej rozgłosu, „zwykłości” jego osoby. ,hak czytelnik za chwilę się dowie, przyczyna nieobecności Hostowca na łamach „Die Weltwoche” była inna.

Mieczysław Grydzewski, redaktor naczelny „Wiadomości” pro­ponował Hłasce publikację polskich oryginałów artykułów. Nie doszło do tego. Hłasko najwyraźniej traktował owe teksty jako nieistotny margines własnej twórczości. Świadczą o tym fragmenty dwóch listów do Grydzewskiego, tyczące tej sprawy:

List z 5 X 1965: „(...)O ile pamiętam, napisałem dla „Die Weltwoche” artykuł o bohaterze filmów szpiegowskich imieniem James Bond. Przy okazji wspomniałem o tym, że Paweł Hostowiec opowiadał mi o zamachu na cara, którego dokonał Sawinkow. (...)Rękopisu nie mam; nie przywiązuję do tego rodzaju artykułów żadnej wagi; na film z Bondem musiałem iść, gdyż tak mi kazał mój szef - publiczność w Szwajcarii szaleje za Bondem (...)”.

List z 20 X 1965: „(... j W ostatnich „Wiadomościach „przeczyta­łem o sobie i o tym idiocie, Jamesie Bandzie. Dziękuję za mile sława. ,Ja sam ten esej uważam za idiotyzm - to jest dla, jak to się mówi, popularnego czytelnika i pisząc dla nich nie należy ani chwili zapominać o tym, że poza skandalami z życia gwiazd filmowych i giełdą nic tych ludzi nie interesuje. I jeszcze jedno - ja mam do dyspozycji cztery strony maszynopisu, i jeśli napiszę trochę drożej - skreślają nie pytając mnie wcale o radę. To, co czytam potem, nie ma nic wspólnego z esejem napisanym przeze mnie. Dlaczego nazywają mnie buntownikiem? Żeby mieć małpę grającą na pianinie. To wszystko. Wybierają zawsze fotografie, na których wyglądam jak kryminalista - dobre niszczą natychmiast z szatańskim śmiechem. Jeśli Pan wierzy w Boga - proszę tego nie drukować. Pan ośmieszy mnie tylko. Powtarzam - to jest dla matołów, to nie jest dla poważnego tygodnika literackiego. Pan uczyni mi krzywdę. Po co? Ja to przecież piszę dla pieniędzy, to wszystko. Natomiast nie ma Pan racji co do Szwajcarów. Redaktor ”Die Weltwoche” zaproponował; Hostowcowi współpracę i bardzo się na to cieszył - Hostowiec przeczytał jeden numer „Die Weltwoche” i oświadczył, że mu się gazeta nie podoba. Mimo moich i mojego redaktora nalegań - Hostowiec nie zmienił swojej decyzji. Cóż można w takim wypadku zrobić (...)”1

Pomimo tej opinii o własnych tekstach, dodajmy - niewątpliwie przesadzonej z charakterystyczną dla Hłaski autoironię, chyba warto po latach przypomnieć polskim czytelnikom te zapomniane eseje, oddające gusta, zapatrywania, temperament polemiczny i poczucie humoru ich autora. Próby odnalezienia polskich orygina­łów okazały się bezowocne (wszystko wskazuje na to, że zaginęły albo po prostu zostały zniszczone przez samego Hłaskę), pozostała więc tylko możliwość ponownego ich spolszczenia ze świadomością, iż będzie to jedynie przybliżona wersja oryginału. Obok tekstów drukowanych w prasie izraelskiej i przedruków prasowych wcześniej wydanych opowiadań, eseje pisane dla „Die Weltwoche” należę do najobszerniejszych publikacji Marka Hłaski w prasie zachodniej po wyjeździe Autora z Polski.

Krzysztof Bodanko

PIĘĆ RUBLI I KOZAK Z RIAZAŃSKIEJ GUBERNI
STRACONE SZANSE POLSKIEJ LITERATURY

Przed wielu laty, kiedy rządził jeszcze car Mikołaj II, w pewnym szynku zapytano Kozaka, którego niezbadany los rzucił do riazańskiej guberni: „Co byś zrobił, gdyby uczyniono cię carem?” Kozak pogrążył się w posępnym zamyśleniu i rzekł po długiej chwili: ,,Buchnąłbym pięć rubli i zwiał”. Taka była w przybliżeniu sytuacja, z którą skonfrontowana została po wojnie polska literatura. Obiektywnie patrząc pisarze polscy byli i są jeszcze w idealnym położeniu. W ich kraju jest wszystko - cierpienie, jakiego próżno by szukać na całym świecie, procesy przeciw heretykom, szpiegom, nędza, upadek moralny, zdziczenie, pijaństwo, tortury policji politycznej, ogólna rezygnacja i ostateczna rozpacz. Przypuszczalnie nie­wiele jest krajów na naszej planecie, gdzie nieszczęście przybrało tak koszmarne formy, że jakakolwiek walka o zmianę panujących stosunków d priori wydaje się bez sensu. Jestem zdania, iż ten fakt nawet nie dotarł do świadomości większości mieszkańców. Dla pisarza taka konstelacja jest wyśmienita - tylko usiąść i pisać o rzeczach rozgrywających się wokół. Nie potrzeba wielkiego talentu epickiego, jak się na ogół uważa, aby przedstawić koszmary swoich czasów. Solidna praca kronikarza w zupełności wystarczy. Wrażenie wywiera całość, jeśli spojrzeć obiektywnie. Niestety, ponad obiektywizmem znajdują się jeszcze dwie instytucje zabraniające pisarzom w pełni zakosztować słodyczy ich czasów. Nazywają się one: cenzura i partia.

Jak to możliwe, że renesans - okres trwający stosunkowo krótko, epoka morderstw, intryg i sztyletów, i czas wzlotu i upadku wielu władców - że ten krótki czas przyniósł tak bogaty zastęp mistrzów pędzla i dłuta, iż wyliczenie tylko najwybitniejszych spośród nich mogłoby wypełnić całą książ­kę, a z drugiej strony - rewolucja i późniejszy kult Stalina nie przyniosły żadnego naprawdę wielkiego pisarza, rzeźbiarza, malarza czy poety? Przy czym zbyteczne byłoby pisać o okro­pnościach owego okresu, nawet ci czytelnicy bowiem, którzy nie interesują się specjalnie sprawami Europy Wschodniej są stosunkowo dobrze zorientowani, jak rozegrała się rewolucja i kolektywizacja w Rosji i czym była era Stalina dla ludzi w Rosji i Europie Wschodniej.

Fascynujący problem - nawet dla mnie, urodzonego w kraju, który w owym czasie przypominał kupę śmieci otoczoną drutem kolczastym. Spośród pisarzy rosyjskich jednemu tylko udało się przedstawić wielką rozpacz czasów, w których przyszło mu żyć: Michaiłowi Szołochowowi. Ale dotyczy to tylko jego pierwszej książki. Już następne są zakłamane.

Powstały w strachu, w myśl receptury partii, tej samej zresztą partii, która wcześniej wyniosła go na piedestał proroczo­-wizjonerskiego geniusza i mianowała członkiem Rady Najwyż­szej ZSRR Biedny Szołochow. Jak nietrudno zobaczyć w następ­nych książkach, wcale nie czuje się dobrze na swoich koturnach (myślę tu o ,,Zaoranym ugorze”). Dzieła pozostałych radzieckich autorów czasu rewolucji - książki Fadiejewa, Leonowa i innych mistrzów z Gorkim na czele nie mają artystycznej rangi ,,Cichego Donu” Szołochowa (z jednym wyjątkiem nigdy nie wydanego oficjalnie w języku rosyjskim ,,Doktora Żiwago” Borysa Pasternaka) i nawet ich wartość dokumentalna wydaje się przeciętna. Myślę, że przyszłemu kronikarzowi, który miałby podjąć próbę opisu naszych nieszczęsnych czasów, książki te niewiele pomogą. Ale może mylę się, może mają one wartość właśnie dokumentów zakłamania. A jeśli tak, to tylko zakłama­nia, nigdy świadectw rozpaczy. Partia trzyma mózgi swoich bardów w stalowej łapie i nie ma wątpliwości, iż ten makabrycz­ny kontredans trwać będzie aż do końca sowieckiego imperium. Zająłem się nieco dłużej literaturą sowiecką dlatego, że wydaje mi się niemożliwe zrozumienie polskich pisarzy bez uprzedniego zaznajomienia się z tym, przez co przeszli autorzy radzieccy.

Wbrew temu, o czym donosiły zachodnie gazety, w Polsce nigdy nie było żadnej rewolucji. Wszystko dokonało się szybko i gładko - jedni okupanci odeszli a na ich miejsce pojawili się nowi. Tym razem były to czołgi radzieckie. Niestety, Rosjanie przywieźli w czołgach także rząd polski, złożony z wyszkolonych w Moskwie niedobitków polskiej partii komunistycznej. Byli to ludzie, którzy po rozwiązaniu KPP w 1938 ratowali się przejściem do Rosji, a których Stalin zapomniał zlikwidować albo też zachowaj na okazję przyszłych wypadków. A może postąpił po prostu jak owi ludzie, którzy z niepojętego dla nich samych impulsu przechowują różne zupełnie bezużyteczne przedmioty, na przykład stare rondle, kalendarze dawno minionego czasu, popsute żelazka i tym podobne rupiecie.

To byli ludzie, którzy w 1945 tworzyli rząd polski, i w kie­szeni mieli już plany przyszłego systemu. Miała to być ludowa demokracja; po upływie pewnego czasu mima się ona prze­mienić w socjalizm, a ostatecznie w komunizm. Na początku jednak dozwolone było pisanie, o czym się chciało, partia spoglądała łaskawie i życzliwie na poczynania duchów twór­czych, rozpoczęto nawet flirt z katolikami. I, jak można się spodziewać, literatura owego okresu obfituje w okupacyjne koszmary, opowiadania partyzanckie i wspomnienia z obozów koncentracyjnych, gdzie miliony spędziły lata okupacji. Naj­lepszą książką o prześladowanych ludziach jest „Pożegnanie z Marią” Tadeusza Borowskiego. Chciałbym się zatrzymać przy osobie tego autora i jego utworach, ponieważ ukazały się one w języku niemieckim, a ponadto Borowski może posłużyć jako nader interesujący i typowy przykład.

Zaczynał jako poeta w czasie okupacji. W' Polsce nie było wówczas gazet ani innych pism, nie licząc oficjalnej niemie­ckiej prasy propagandowej. Mam tu na myśli wydawnictwa legalne, bo oczywiście wychodziła cała masa pisemek pod­ziemnych i właśnie na łamach tych pism (czasem były to tylko zatłuszczone, świeżo powielone kawałki papieru) debiu­tuje Borowski. Już w pierwszych wersach odnajduje swój własny ton, co u początkującego pisarza raczej zadziwia; z reguły bowiem nowicjusz szuka sobie mistrza, którego kopiuje, albo za którym co najmniej podąża. Borowski jest od początku wierny tylko sobie i swojej mrocznej wizji świata, w którym nie ma i nie będzie ładu i miłości. Podczas gdy inni poeci owego czasu rozdzierając szaty opiewali nieszczęście, mrok nocy, patriotyzm i wierność, Borowski pisze: „zostanie po nas złom żelazny / i głuchy, drwiący śmiech pokoleń”.

W 1942 zostaje aresztowany przez gestapo i wywieziony do Oświęcimia, gdzie trzymano go aż do końca wojny. Po kapitulacji pozostaje w Monachium i wydaje wspólnie z dwo­ma innymi autorami książkę pod tytułem „Byliśmy w Oświę­cimiu”. Jest ona dedykowana 7 Armii Amerykańskiej, która przyniosła Borowskiemu wolność. (Tu trzeba dodać, że krótko przed końcem wojny został on wraz z innymi więźniami wywieziony do obozu w głąb Rzeszy, gdzie wyzwolili go Amerykanie). Książkę Borowskiego trudno jest sklasyfikować. Nawet określenie ,,wspaniała” byłoby niewy­starczające. Z drugiej zaś strony książka ta jest wyrazem tak skrajnej niemoralności, iż język ludzki wydaje się zbyt ubogi, by umieścić ją w ramach jakiejkolwiek istniejącej hierarchii moralnej. Borowski spędził trzy lata w piekle i przechwala się, iż te trzy lata przeżył. Był świadkiem powszedniego brutalnego uśmiercania, a przetrwaj tylko dzięki własnemu sprytowi i umiejętności przystosowania się do życia w tym piekle. Kiedy inni pożerali się nawzajem, on dobrze wiedział, gdzie znaleźć słoninę i francuski koniak - teraz chełpi się swoim sprytem. Donosił współwięźniom o wydanych na nich wyrokach śmierci, był wielokrotnie świadkiem ich śmierci - sam przeżył i teraz pyszni się tym. Widział, jak miliony ludzi pędzono nago do komór gazowych, jego oszczędzono. Był twardy, przebiegły, służalczy i podły, gdy trzeba - czaru­jący dla katów, posłuszny oprawcom chwali się tym, nawet więcej, czyni to z szatańską przyjemnością. Nic więc dziw­nego, iż książka ta uderzyła niczym bomba.

Literatura Polski zawsze cierpiała na idiotyzm i patriotyzm, na frazesy o miłości bliźniego, miłości do ziemi i Boga, głupie zwroty o męskiej odwadze i stwierdzenia typu: „Polska została wybrana na Chrystusa narodów” i podobne bzdury - i oto naraz pojawia się chłopak ledwo dwudziestoletni z umysłem niczym miotacz płomieni.

Polacy byli bezradni wobec Borowskiego i jego książki, zupełnie nie odpowiadała ona zwłaszcza ich idiotyczno-pa­triotycznemu pojmowaniu cierpień ludzkich, których wymiaru nie potrafiła oddać jakimkolwiek innym frazesem.

Ale nawet Oświęcim ze swoim piekłem nie jest w stanie wyleczyć Borowskiego z jego polskości, owego »idiotyzmu”, z którego sam tak chętnie drwi. Wraca do Polski i wydaje drugą książkę, „Kamienny świat”. Są to wspaniałe krótkie opowiadania całkiem w stylu Celine'a i Hemingwaya, przeważ­nie dwu-, czterostronicowe, w których opluwa wszystko i wszystkich. Mimo to jest to wspaniała książka i wydaje mi się nawet - wbrew powszechnej opinii - lepsza od pierwszej. Jednak Borowski zaczyna w niej marzyć i naraz przestaje być pisarzem, jest Polakiem. Marzy o szczęściu bliźniego, o świecie sadu i miłości, o sprawiedliwości dla ludzi i o nowym porządku losu ludzkiego w ogólności.

W Polsce ówczesnej nie ma żadnej siły społecznej zdolnej realizować tego typu ideały. Kraj jest zrujnowany, wymęczony wojną, pozostawiony na łasce losu przez sojuszników, jednym słowem: pokonany. Jedyną liczącą się siłą społeczną jest partia. Borowski zostaje członkiem partii i odtąd pisze to, co dyktują bonzowie. Powstają opowiadania bez literackiej rangi i trudno rozpoznać w nich dawnego Borowskiego. Oto na przykład szef oddziału partyzanckiego zabija wyrostka, którego matka jest jego kochanką, i skoro tylko to zrobił, donosi jej o tym i idzie z nią do łóżka. Cala historia rozgrywa się pod patronatem nędznego i łajdackiego klechy, który to wszystko widocznie finansuje, a na końcu podaje mordercom święty sakrament. Takie i podobne bzdury mnoży teraz pióro Borow­skiego. Następnie porzuca on prozę na rzecz publicystyki; w swoich artykułach nazywa Amerykanów bandytami i mor­dercami, tych samych Amerykanów, którzy przynieśli mu wolność i którym zadedykował swoją pierwszą młodzieńczą książkę. Teraz są dla niego bestiami, niosącymi śmierć i zniszczenie rodzajowi ludzkiemu itp.. W końcu Borowski rozpoczyna miażdżenie całej współczesnej literatury Zachodu i czyni to bez uprzednich lektur i choćby ogólnego zapoznania się z nią. Sartre, rzeczywiście niezły cwaniak, zostaje przez Borowskiego obdarzony mianem lokaja imperializmu (tu biedak się myli, bo Sartre jest co najwyżej lokajem swojej popularności i własnego konta bankowego). Faulkner, naj­większy spośród pisarzy amerykańskich, człowiek, którego jedyną pasją jest sprawiedliwość wobec bliźniego, nazwany zostaje faszystą, rzecz jasna bez przeczytania choćby jednej jego książki. Hemingway, świetlisty wzór jego pierwszych opowiadań, teraz jest dla Borowskiego niczym więcej, jak bydlakiem działającym na rzecz bomby atomowej, która mogłaby dobrym i kochanym Rosjanom przynieść śmierć i zniszczenie itd.. Wszystko, co pisze, jest pełne nienawiści i jednocześnie przerażająco bezsilne. Partyjni bonzowie są zadowoleni i Borowski urasta do symbolu pisarza zaangażo­wanego, w sensie pożądanym przez partię. Na końcu jednak idylla pryska. Borowski umiera w stylu bohaterów Dostojew­skiego, jakkolwiek śmierć jego nie pozbawiona jest humorys­tycznego posmaku; w nocy, kiedy rodzi się jego pierwsze dziecko, otwiera kurek od gazu i rozstaje się ze światem, który w tak osobliwy sposób ukochał. Partia funduje mu wystawny pogrzeb, a oficjalny komunikat lekarski oznajmia, iż śmierć Borowskiego spowodowały nieuniknione następstwa męczeń­skich przeżyć w Oświęcimiu.

Jak już wspomniałem, nie było wówczas w Polsce siły społecznej będącej w stanie przywrócić spokój i rozsądek - oprócz partii. Katolicka organizacja „Pax”, której zarząd kontrolowany jest aż do dziś przez służbę bezpieczeństwa, miała i ma tak odpychający charakter, że żaden człowiek zachowujący choć odrobinę poczucia własnej godności, nie mógłby być jej członkiem. Inne grupy nigdy się nie liczyły i nie liczą, także dzisiaj. A więc pozostaje jedynie partia komunistyczna jako reprezentująca silę i dynamizm - przynaj­mniej, gdy chodzi o iluzje pisarzy. Zakochują się tedy pisarze bez wyjątku w partii - a nie zapominajmy, że Polska jest pokonana i zniszczona, że inteligencja jest wytępiona częściowo przez Hitlera, częściowo przez wielkiego nauczyciela Stalina - bo partia jest symbolem siły i ona obiecuje pomoc w uciąż­liwym poszukiwaniu wyjścia z błędnego koła.

Drugim prototypem nieszczęśliwie zakochanego jest Jerzy Andrzejewski, także od dawna znany czytelnikowi niemie­ckojęzycznemu. (Ograniczam się w tym artykule ze względów oczywistych do tych tylko pisarzy polskich, których utwory zostały przełożone na niemiecki, francuski lub włoski, ponie­waż chciałbym, aby zainteresowani czytelnicy szwajcarscy sami mogli zapoznać się z książkami wymienionych autorów).

Jerzy Andrzejewski debiutował przed wojną i nosił wów­czas stempel pisarza katolickiego z powodów dla mnie oso­biście zupełnie niezrozumiałych, może dlatego, iż nie po­trafiono znaleźć dla niego żadnej innej etykietki, a może dlatego, iż my, Polacy, lubimy nawzajem się szufladkować, klasyfikować, katalogować i oskarżać, gdy tylko nadarzy się okazja. Równie dobrze można było tego autora tytułować szpiegiem japońskim albo przybić mu stempel przewod­niczącego Zjednoczenia Magików Cyrkowych Holandii - ka­tolickim pisarzem nie był nigdy. Ale nie to jest najważniejsze. Andrzejewski był i jest dla mnie największym talentem wśród pisarzy swego pokolenia.

Pierwsza jego (przedwojenna) powieść zatytułowana jest „Ład serca”. Po wojnie opublikował tom opowiadań „Noc”. Znakomite opowiadania, w których autor artystycznie dojrzałymi środkami oddaje patos i grozę czasów, w jakich przyszło mu było żyć. Są to wstrząsające i piękne historie; jedna z nich pozostanie mi w pamięci na zawsze: młody chłopak skazany przez Niemców na śmierć denuncjuje swego jedynego przyjaciela jako wspólnika nie popełnionego prze­stępstwa - ze strachu przed samotną śmiercią. Giną razem, a w obliczu plutonu egzekucyjnego zdradzony podaje rękę zdrajcy niosąc mu pociechę przed śmiercią. W 1948 wychodzi powieść Andrzejewskiego „Popiół i diament” (znana na Zachodzie także dzięki filmowi Andrzeja Wajdy pod tym samym tytułem). Opowiada ona o młodym konspiratorze, który zgodnie z rozkazem swoich wojskowych przełożonych po zakończeniu wojny ma nadal działać i zabijać. Przybywa on do miasteczka, aby wykonać wyrok na komuniście - osobis­tości o istotnym dla partii znaczeniu - i zakochuje się w młodej kobiecie. Najchętniej wyrzuciłby broń i rozpoczął nowe życie z ukochaną, ale rozkaz organizacji brzmi: zabijać dalej. W sporze z przełożonym udaje mu się uzyskać zapew­nienie, że po zabiciu komunisty będzie mógł powrócić do cywilnego życia, które tak chętnie rozpocząłby u boku swojej kochanki. Zabija więc, ale w końcu sam ginie trafiony przypadkowymi kulami patrolu, który o jego zamachu nic nie wie i nie mógł wiedzieć.

Jest to opowieść o ostatnich trzech dniach młodego terrorysty, więc nasuwa się skojarzenie z trzema ostatnimi dniami Roberta Jordana, bohatera „Komu bije dzwon” Hemingwaya. On także spędza trzy ostatnie dni i noce swojego życia z kobietą, którą właśnie poznał; jednakże utwór Andrzejewskiego jest o wiele lepszy od powieści Hemingwaya, której nieznośny patos z trudem tylko można wytrzymać. Powieść Andrzejewskiego wywołała w pewnych kręgach społecznych znaczne i zrozumiale poruszenie - był to czas, kiedy sława bojowników podziemia była jeszcze świeża i mocna. Postać młodego człowieka została ukazana autentycznie i prawdziwie (w przeciwieństwie do postaci komunisty) i wielu dostrzegało w jego dylemacie swój własny los lub też swoich braci i dzieci. Partia zaczęła interesować się Andrzejewskim i przystąpił do niej, podob­nie jak przed nim Borowski. Został posłem na Sejm - przy­puszczam, iż do dzisiaj nie wie, z jakiego okręgu wyborczego został wybrany, najważniejsze, że go wybrano - odtąd pisał tak, jak partia uważa za przydatne dla siebie. I stało się z nim to samo, co już wcześniej stało się z Borowskim: napisał niedorzeczną, niegodną swojego talentu broszurę o „ludziach radzieckich” po jednorazowym, zaledwie kilkudniowym pobycie w Moskwie. W swoim idiotyzmie poszedł jeszcze dalej niż Borowski - poddał najlepsze swoje utwory druz­gocącej krytyce partyjnej i przysiągł pisać lepiej i mądrzej. Pozostało to tylko przysięgą. Przez następne lata nie pisał niczego, a jego ulubionym zajęciem były popijawy z niżej podpisanym. W końcu, w roku 1956 wystąpił z partii, cisnął partyjną legitymacją i zaczął znów pisać. Wydaje cienką powieść o równie typowym co patetycznym tytule: „Ciemno­ści kryją ziemię”, alegoryczną historię o Wielkim Inkwizytorze, który skazuje ludzi na śmierć, tortury i rozpacz oraz o jego wiernym uczniu. Na końcu inkwizytor umiera, a uczeń opluwa jego zwłoki - albo coś w tym stylu. Nietrudno zgadnąć, o co tutaj chodziło: Partia = Inkwizytor; Andrzejew­ski = wierny pomocnik Inkwizytora, który buntuje się na końcu przeciwko swemu nauczycielowi.

Pozwolę sobie tu na małą uwagę: literatura, rzeczywiście prawdziwa literatura nigdy nie pełniła żadnej choćby naj­mniejszej funkcji społecznej, nie czyni tego także dzisiaj i na szczęście nie będzie mogła uczynić tego również w przyszłości. Literatura, rzeczywiście prawdziwa literatura jest zawsze dziełem szaleńców, skąpców, opojów, pederastów, jest wspól­nym osiągnięciem zbieraniny dziwaków rozmaitego koloru i asortymentu i uchowaj Boże, aby miała kiedyś mieć wpływ na życie społeczne. Na szczęście jest to zupełnie wykluczone. Zwolennicy Tołstoja lubowali się w bieganiu z brodami i w lnianych portkach. Czemu nie - w końcu rekrutowali się bez wyjątku z tzw.. warstw wykształconych i mogli sobie pozwolić na takie ekstrawagancje. Sam Tołstoj oszalał przed śmiercią i wypowiedział wojnę lekarzom twierdząc, że są oszustami i szarlatanami. Dostojewski nie potrzebował wcale udawać się do obłąkanych, bo sam był całe życie pomylony i notorycznie grał w ruletkę. Gdyby chciano jego idee społecz­ne zrealizować w praktyce, wpierw należałoby całą ludzkość powiesić na drzewach, a tych, którzy by jakimś cudem ocaleli, musiano by wygnać na pustynię, aby tam cierpieli głód pogrążeni w masochizmie. Lermontow zginął w pojedynku, tak samo Puszkin. Jesienin - wielki poeta - powiesił się w toalecie, przedtem nagryzmoliwszy własną krwią wiersz na ścianie. Majakowski napisał po śmierci Jesienina wiersz, w którym potępił jego samobójstwo, dwa lata później sam wpakował sobie kulę w łeb. Faulkner był nałogowym al­koholikiem. Kiedy pracowałem w Madrycie, opowiadano mi, że Hemingway spędził wojnę hiszpańską w barach i knaj­pach, uwikłany w romans z jedną ze swoich licznych żon (która to była w kolejności, niestety, zapomniałem), a potem napisał swój patetyczny „Komu bije dzwon”. W krajach zachodnich nikt przecież - jeśli w ogóle można to przeoczyć - nie twierdzi, iż pisarz ma do spełnienia zaszczytną misję. Pozostawia się go całkiem po prostu samemu sobie, co w rzeczy samej jest dla niego najlepsze. Inaczej, niestety, sprawa przedstawia się w Polsce, gdzie zawsze oczekuje się od człowieka piszącego, aby swoją namiętność twórczą pojmował jako zaszczytne posłannictwo w służbie większej chwały kraju, programowanej przez administrację państwową. Komunizm jest niczym innym jak nieustannym procesem sądowym wytoczonym ludziom; procesem przeciwko tradycji wolnej myśli i wolności osobistej. W tym procesie literatura powinna przyjąć rolę świadka obrony - w krajach stalinow­skich stała się świadkiem oskarżenia. Dlatego też klęska wymienionych przeze mnie autorów jest oczywista i defini­tywna. Nawet gdyby dziś napisali o tym wszystkim jeszcze raz, nawet gdyby uczynili to krwią swoją lub swoich dzieci - cóż by to zmieniło? Kto chciałby im uwierzyć, iż się pomylili, że zbłądzili w intelektualny sposób - w czasach gdy śmierć, więzienie i terror stały się nieodłącznymi towarzysza­mi człowieka? Niektórzy - wśród nich Andrzejewski usiłują nadrobić to znikomą cząstką prawdy, cóż z tego, skoro jest to tylko okruch, dokładnie owe pięć rubli, które nasz Kozak tak chętnie by ukradł. Partia w krajach komunistycznych bardzo dobrze wyczuwa bezradność swoich intelektualistów. W koń­cu są oni bezradni od dawna i nic dziwnego, że w cichości nachodzą ich myśli: idź razem, buduj razem, bądź wielki, podążaj, by zrozumieć konieczność historyczną czasu, w któ­rym żyjesz, bo tylko to uratuje cię przed śmiesznością i uchroni przed artystyczną klęską. A więc chodź z nami. Tak, ale dokąd?

Brak miejsca nie pozwala mi zająć się pozostałymi auto­rami. Z garści około dziesięciu wybrałem czterech istotniej­szych. O dwóch z nich napisałem powyżej: jeden skończył śmiercią samobójczą, drugiego uratował talent. Notabene ostatnia jego książka jest zadziwiająca; jest to historia starze­jącego się malarza, który tworzy genialne obrazy i kocha swoją własną modelkę. Doprawdy Bóg jeden wie, co Andrzejewski chciał nam tą książką powiedzieć.

Adolf Rudnicki jest rówieśnikiem Andrzejewskiego, lecz nigdy nie dał się uwieść partii. Jego popularność, którą zawdzięczał okupacyjnym opowiadaniom, była tuż po wojnie ogromna. Mimo to pozostał twardy i wierny tylko sobie. Nie napisał nic, czego dzisiaj musiałby się wstydzić. Ale jest on przykładem gatunku, który zaczyna wymierać: pogrążony w swoich mrocznych wizjach ginącego świata i prześladowa­nych ludzi pisze wyłącznie o zniszczeniu i piecach krematoryj­nych. Przez lata nie był drukowany, partia robiła wszystko, aby popadł w zapomnienie. Nie zapomniano go; jego opowia­dania żyją i są czytane. Lecz, jak już powiedziałem, jako świadectwo gatunku na wymarciu.

Stanisław Dygał jest, o ile wiem, czytelnikom szwajcarskim prawie zupełnie nie znany. Jego książki są osobliwe i pełne uroku i - co może dziwnie zabrzmieć - pełne życzliwości wobec otoczenia. Dla Dygała wszystko, co wydarza się na świecie jest dziwaczną, niekiedy męczącą zabawą, w której wziąłby chętnie udział. Niestety, nie udaje mu się to. Nie­zwykłe, jak się znalazł ten zdolny człowiek w polskiej literaturze współczesnej, pełnej łez, patosu i okrzyków roz­paczy. Zaprawdę, Dygał zasługuje na to, aby mieć u swego boku krasnoludki, które przygrywałyby mu na złotych harfach albo przynajmniej sentymentalnego diabełka w butelce, co z wnętrza szklanego więzienia opowiadałby mu swoje dziwne przygody - niczym bohaterowi z powieści Lesage'a. Jego wyśmienite książki są tak zabawne i osobliwe, że muszę skapitulować wobec pokusy opisu ich treści. A jednak ukazują one - jak już powiedziałem - tylko smutne igraszki człowieka, który nieustannie dziwi się, jak beznadziejnie głupi i po­zbawieni humoru mogą być dorośli, jak mało serdeczności sobie okazują; dziwi się też, jak mogą spędzać czas zajmując się tylko polityką, wojną i wszelką rozpaczą, gdy przecież Bóg wie, iż trochę zabawy, trochę nieszkodliwego pobajdurzenia i, przy okazji, rozkoszowania się tym, a o ileż byłoby przyjemniej i ładniej. I tym samym także on pozostaje - podobnie jak Adolf Rudnicki - przedstawicielem wymierającego gatunku.

Die Weltwoche” 4 czerwca 1965, Zurych

Z niemieckiego przełożył i opracował Krzysztof Bodanko

OD IKARA DO JAMESA BONDA

MIT WYZWOLONEGO CZŁOWIEKA

Najróżniejsze są drogi, którymi człowiek zdąża ku swojej wolności osobistej. Na pewno - rodzaj jego dążeń zmienia się zależnie od epoki, w której żyje - cel pozostaje ten sam.

Według starych przekazów Ikar skleił skrzydła woskiem i wzniósł się ku słońcu. Po co to uczynił? Przypuszczalnie dla­tego, że akt wyzwolenia od ziemi, na której zmuszony był żyć - choćby tylko na krótką chwilę - oznaczał dla niego najwyższy z możliwych wymiarów wolności. Istnieje obraz Brueghla, którego tematem jest upadek Ikara. Orzący chłop, statek wol­no posuwający się w dół rzeki - wszystko toczy się zwykłym biegiem, podczas gdy biedny Ikar spada z nieba, aby w chwilę później roztrzaskać się na ziemi, i nikt nie dostrzega nawet jego wzlotu i upadku. Jak więc widzimy, dla Brueghla Ikar był nie tyle wolnym, ile raczej samotnym człowiekiem. Tak, ale w tym jest szczególny sens, bo wolność zbyt często chodzi w parze z samotnością, oznacza oddalenie od ludzkiego stada i jego praw. Herostratesowi chodziło także, w jego szaleńczym czynie, o jedną chwilę absolutnej wolności - widział ją w sławie, którą jego szaleństwo miało mu zapewnić po wsze czasy.

Stefan Z., mój młodszy polski kolega po piórze, napisał odę na cześć Stalina, zainkasował honorarium, napompował się pieniędzmi, i urządził orgię. W chwili gdy jego żona już już miała oddać się jakiemuś przypadkowemu uczestnikowi im­prezy, Stefan wśliznął się do szafy i tam się powiesił, jak to sobie uprzednio zaplanował Dlaczego w szafie? Czemu sprowokował żonę do tak obrzydliwego postępku? Bo, jak się domyślam, chciał swojej śmierci nadać postać możliwie naj­fantastyczniejszą i najohydniejszą. Choć głośno zapowiedział swoje samobójstwo, nikt z pijaków w jego domu - z własną żoną włącznie - nie potraktował tej groźby poważnie. Na pewno szło mu o nadanie swojej śmierci elementu fantastycz­ności, widział w tym poświadczenie swej własnej osobistej wolności. Trzeba dodać, że wypadło mu żyć w czasach Stalina, nie mógł więc w rzeczy samej wpaść na lepszy pomysł.

Dla ludzi pióra samobójstwo ma wręcz fascynującą siłę przyciągania. Również Camus uważał je przez pewien czas za najwyższą manifestację wolności osobistej. Jednocześnie śmierć budziła w nim odrazę i wstręt, co skłoniło go do wypowiedzenia się przeciwko karze śmierci. Ale mimo to zachował podziw wobec szaleńców i w książce „Człowiek zbuntowany” trwoni mnóstwo miejsca i serdeczności dla rosyjskich nihilistów, którzy rzucają bomby na carów i mi­nistrów. Termin „nihilista” nie jest dość precyzyjny, o ile wiem, został ukuty przez rosyjskiego pisarza Iwana Tur­gieniewa. Jak można nazwać nihilistami ludzi, których jedynym marzeniem jest pozbycie się tyranii cara albo ministra? We Francji tych, co obrzucali bombami Napoleo­na III, nazwano anarchistami. Tradycja ta sięga do począt­ków XIX wieku. Jeden z nich został opisany przez francu­skiego komunistę Louisa Aragona w powieści „Dzwony Bazylei”. Portret konwencjonalny: chudy, ubrany na czarno człowiek z płonącym wzrokiem. Tak wyobrażały sobie „anarchistę” nasze babki, tylko że »ich” anarchista nosił oprócz tego długą czarną pelerynę, pod którą ukrywał śmiercionośną bombę.

Paweł Hostowiec, znany polski pisarz, opowiadał mi, że znal osobiście rosyjskiego terrorystę Borysa Sawinkowa. Tego samego Sawinkowa, który rzucił bombę na cara Mikołaja II zabijając przy tym czterdzieści osób carskiej eskorty. Sam car wyszedł cało i po eksplozji tkwił pełen dostojeństwa pośrodku rumowiska żałosnych szczątków dopiero co tak pełnej przepy­chu karocy. Przedtem bomby rzucano na obu Aleksandrów. Trudno oszacować liczbę zamachów i ilu ludzi z ich powodu zaciągnięto na szubienicę. Prawie za każdym razem zamacho­wiec płacił życiem. Kiedy myśli się dzisiaj o tych ludziach i ich działalności, ich program polityczny wydaje się wręcz dziecinny. Zabicie tyrana - no dobrze, ale co dalej? Czyżby nie byli świadomi, że następny tyran wyłoni się z ich własnych szeregów i dalej będzie posyłał ludzi do więzień i na szubie­nicę? Wydaje się, iż z taką możliwością nie liczyli się ani przez chwilę.

Druga wojna światowa musiała jasno uprzytomnić ludzkości, że zamachy na życie nie są już wystarczająco silnym środkiem w walce z tyranami. Za czasów hitlerowskiej okupacji doko­nano w centrum Warszawy tysięcy zamachów na gestapowców i kolaborantów - po zakończeniu wojny, gdy rząd sowiecki osadził mocno w Warszawie swoją hołotę, nie było już ani jednego zamachu. Co prawda organizacje podziemne porywały się czasem na ataki na drobnych funkcjonariuszy partyjnych i członków policji politycznej, brakło jednak zamachu w wiel­kim stylu, na najwyższe figury państwowe. Pewien członek polskiej policji politycznej, łajdak, który zwykł był torturować ludzi osobiście - jego szczególną specjalnością było bicie ofiary stalowym prętem między rozstawionymi nogami - nie­jaki pułkownik Rotański opowiadał mi chełpliwie, że dzień w dzień bez broni i bez eskorty udaje się do gmachu urzędu policji politycznej i dotąd nie podjęto nawet próby zastrzelenia go, jakkolwiek byli jeszcze ludzie mający broń i na pewno znalazłoby się bardzo wielu ochotników. „Jak to się więc dzieje, że w ciągu tylu lat nikt pana nie rozwalił?” - zapytałem zaciekawiony. „Widzi pan, czasy się zmieniły - wyjaśniał melancholijnie. - Nie ma już dziś w Polsce ani jednego terrorysty. Gdyby się jednak taki naprawdę znalazł, byłby to, moim zdaniem, przypadek dla psychiatrów, lecz nie dla policji politycznej. Aparat biurokracji i terroru jest tak potężny, że nawet setka celnie rzuconych bomb nie wywarłaby naj­mniejszego skutku”.

W rzeczy samej doprawdy trudno jest w dzisiejszych czasach przeciw czemuś się zbuntować zarówno we Wschodniej Euro­pie jak i na zachodzie kontynentu. Przed kilku laty pojawił się nagle na ekranie amerykański aktor James Dean; pokolenie dwudziestolatków zobaczyło w nim „swojego” buntownika i swojego idola. Jeśli przestudiować jego życie, wprost trudno uwierzyć, by chciał się rzeczywiście i prawdziwie przeciw czemuś buntować. Uwielbiał rzeźbiarstwo, szybką jazdę samo­chodem i jazz. Nie widzę w tym żadnego buntu. Krytyk filmowy Edgar Morin napisał dużą rozprawę naukową dowo­dząc, że Dean byt buntownikiem. Nakręcony został z nim film pod tytułem „Buntownik bez powodu”; mimo najlepszych chęci, w filmie tym nie potrafię dopatrzyć się buntu. Dean zawsze robił na mnie wrażenie człowieka, który odczuwa wstyd wobec głupoty innych; wstyd wobec głupoty, jaką ujawniają towarzysze jego zabaw, może też wobec ograniczono­ści swoich własnych rozrywek - ale od buntu wydawał mi się on daleki. Byt reprezentantem wstydu, a nie buntu. Nicholas Ray, amerykański reżyser, powiedział mi, że Dean ponoć przez całe swoje życie nie tknął alkoholu - przy czym najgenialniejszy był, gdy grat pijanego. Nie ma wątpliwości, że byt aktorskim geniuszem. Nawet fizycznie nie robił wrażenia supermana, raczej niepozorny, o twarzy młodzieńczej, pozbawionej surowości. Pod względem typu był raczej pyk­nikiem aniżeli astenikiem. Gdyby żył dłużej, z pewnością byłby przedwcześnie wyłysiały i otyły. Studium jego biografii nie pozwala więc nazwać Deana buntownikiem, jak już wspomniałem powyżej. Szybka jazda samochodem? No cóż, w Szwajcarii wnet by go z tego wyleczono przez pozbawienie prawa jazdy. Policjanci są tu bardziej na miejscu niż psycho­analitycy. Co dalej? Gdzie miejsce na bunt?

Istnieje książka Dostojewskiego, w której przedstawiona jest inna odmiana podżegacza. To chory umysłowo Kiryłlow, który postanowił pozbawić się życia. Jego teoria jest ogro­mnie skomplikowana. Co to jest Bóg? Odpowiedź Kiryłłowa brzmi: Bóg jest bólem, zrodzonym przez śmiertelny strach.

W chwili, w której się zastrzelę, sam stanę się Bogiem”. Kiryłłow postanawia zamienić się w Boga, zabija się pozo­stawiając list podpisany: Kiryłłow, rosyjski szlachcic i obywa­tel świata. Ostatni fragment napisany jest po francusku. A dlaczego? Może dlatego, że człowiek, który chce pozbawić się życia, nie uważa już języka ojczystego za wystarczający. A może dlatego, że rosyjska szlachta zwykła była posługiwać się językiem francuskim. Ale czy ta różnica gra jakąkolwiek rolę u człowieka, który postanowił zostać Bogiem? Nie wiem. W innej powieści Dostojewskiego pewien biedny student powziął decyzję zamienienia się w Boga i aby osiągnąć ten cel postanawia zabić starą lichwiarkę, powołując się przy tym na to, że przecież Napoleon zgładził tysiące ludzi. Zabija ją, zabiera jej pieniądze, a następnie zgłasza się na policję, aby zostać zesłanym na Syberię i tam w cierpieniu szukać zbawie­nia dla swojej duszy. W tej samej powieści inny obłąkaniec popełnia samobójstwo, aby uciec od stałych i uporczywych koszmarów sennych o jednoznacznie erotycznym wydźwięku - przedtem jednak zabija swoją żonę. Krótko przed śmiertel­nym zakończeniem mówi do pewnego, przypadkiem obecnego Żyda: „Jadę do Ameryki”. Dlaczego do Ameryki? Przecież jeszcze dalej.

W opowiadaniu Stendhala trafiamy na szaleńca, który obmyśla zabicie księcia Parmy, tyrana i rozpustnika. Zabija go i, sam ginąc, woła: „Patrzcie, tak umiera wolny człowiek!” Polacy, rozstrzeliwani przez Niemców na ulicach Warszawy, mieli zwyczaj wykrzykiwać „Niech żyje!” na cześć własnej ojczyzny. Wówczas Niemcy udoskonalili swoją technikę eg­zekucji i poczęli dostarczać ofiary z zagipsowanymi ustami na miejsce zagłady. W ten sposób pozbawiono ludzi także możliwości patosu, który dla nieszczęśliwych często miewa tak duże znaczenie.

W czasie lektury tego typu książek ujawnia się coś za­stanawiającego: żaden spośród sprawców nie widzi wolności w działaniu, które trwa - wszyscy szukają jej w jednorazowej, spontanicznej akcji. Przyznać trzeba, że samobójstwo ukoro­nowane sukcesem nie daje się już powtórzyć. Nie można także tego samego człowieka zabić więcej niż raz. Jednakowoż wszystko to razem daje powód do zastanowienia. Psycho­terapeuci skręcają się przy lekturze książek napisanych, na przykład, przez Dostojewskiego, twierdzą bowiem, że skłon­ności samobójcze są w większości świadectwem obciążenia dziedzicznego i po prostu zaliczają ludzi odbierających sobie życie do grupy maniaków depresyjnych, którzy z reguły kończą śmiercią samobójczą. Wymienić tu jeszcze trzeba powieść Andre Malraux, której bohater - terrorysta - wie bardzo dobrze, że zginie, a mimo to postanawia rzucić bombę na samochód Czang Kajszeka, aby w ten sposób pozbawić się życia. Rzuca bombę nie zabijając nikogo, za to ginie sam. Terroryści od dawna cieszyli się dużą popularnością w euro­pejskiej literaturze, a także i w filmie. Najbardziej znaczące spośród filmów to The Informer Johna Forda, Old Man Out z Jamesem Masonem i Shake Hands with the Devil. Osobliwe, że człowiekowi, który walczył przeciw Hitlerowi nie został poświęcony żaden niemiecki film, podczas gdy jedyny na­prawdę dobry film na ten temat - Siódmy krzyż według powieści Anny Seghers wyprodukowany został w Hollywood z amerykańskimi aktorami i w amerykańskiej reżyserii.

Tyle o zamachowcach i terrorystach. Ale teraz pojawia się na scenie nowa postać. Żaden rewolucjonista, żaden terrorysta - sentymentalny angielski tajny agent, którego nieskom­plikowane przygody wprawiają wszystkich w ogromne pod­niecenie. Kiedy kupuję rano gazetę, jego twarz wpatruje się we mnie z okładek co najmniej trzech nowych tygodników ilustrowanych. Ten człowiek stał się nowym idolem. Jego małżonka stwierdza w jakimś wywiadzie Every girl wants to make love to him - but how can he? Zapewne - dla zwykłego śmiertelnika takie zadanie wydaje się niemal niewykonalne. Inna gazeta nazywa go „najbardziej pożądanym mężczyzną świata”. I tak dalej, i tak dalej. Najbardziej jednak po­szkodowaną ofiarą tego człowieka jestem ja sam. Mieszkam nad kinem i codziennie od czwartej po południu do jedenastej w nocy jestem świadkiem - bo ściany budynku są stosunkowo cienkie - dwudziestu do trzydziestu zabójstw, strzelanin, porażeń prądem elektrycznym i podobnych okrucieństw. I jakby tego wszystkiego, co ma związek z rym człowiekiem, było jeszcze mało, moja żona również postradała rozum na jego punkcie i zmusiła mnie do obejrzenia jego filmów. W filmie From Russia with love Bond operuje: a) pistoletem, b) stryczkiem, c) płonącą benzyną, d) dynamitem i, na koniec, e) sztyletem. Oprócz tego rozdaje ciosy systemem karate, po których inni partnerzy zostają z miejsca wykluczeni. Jak mogło do tego dojść, tego rodzaju zwykle, nieskomplikowane przeżycia stały się przedmiotem gigantycznego podziwu? Właśnie ich popularność zmusza do głębszego zastanowienia się. Przedtem idolem był Eddie Constantine. Eddie nigdy nie uderza w twarz zaciśniętą pięścią, lecz zawsze otwartą dłonią, a ponieważ często występuje także jako producent własnych filmów, może się wyżywać na biednych przeciwnikach, kiedy tylko przyjdzie mu na to ochota.

Nieżyjący już reżyser niemiecki Jacobi opowiadał mi, te filmy z Constantine długi czas produkowane były w myśl zasady, iż nie może on się zakochać ani ożenić. Motyw takich handlowo-twórczych manipulacji jest cackiem prosty: Con­stantine musiał dla wszystkich pozostać wolnym człowiekiem. Jego serce miało należeć do wszystkich kobiet, które zakupiły bilety do kina. Bond jest inny. Jest sentymentalny, zakochuje się bez przerwy. A jednak stoi ponad prawem. W pewnej głupawej powieści historycznej, której tytułu nie pamiętam, trafiłem na następujące zdanie: „Każdy może zabić, ale tylko król jest w stanie darować komuś życie”. Bond jest królem. Może zabić, ale może także oszczędzić. Zależy to jedynie i wyłącznie od jego widzenia rzeczy. Czasami też tylko od jego nastroju, od tego, czy dziewczyna, z którą spędził noc podobała mu się, czy nie. Ciągle zagrożenie życia, wiszące nad nim dzień w dzień, uwalnia go od więzów zobowiązań moralnych. Może uwodzić, zabijać, robić z ludzi inwalidów itp.. Prawo i moralność - to dla innych, dla Bonda - jedynie jego własna wolna wola. Ma on wprost nieograniczone możliwości finan­sowe. Jeździ najelegantszymi samochodami, na jakie mogą sobie pozwolić tylko milionerzy. Swojego przełożonego trak­tuje jak idiotę, ale w tym przypadku trzeba mu jednak przyznać rację. Producenci i autorzy scenariuszy filmów z Bondem mogli w całym swoim życiu nie przeczytać ani jednej książki, oprócz własnej książeczki czekowej. Mimo to udał im się z wprost fenomenalną celnością strzał w dziesiątkę. Cel jest niebywale interesujący: to mit wolnego człowieka. Stąd też i popularność. Nie ma w tym nic nowego (w końcu od dawna wiadomo, jak bardzo ludzie filmu boją się nowego). A więc nic ponad stary mit o wyzwolonym człowieku - od Ikara, może Herostratesa. Opowiadania o terrorystach i kon­spiratorach teraz powracają do nas, lecz w jakże głupiej i prymitywnej scenografii. Nie możemy nic na to poradzić. Mit wyzwolonego człowieka będzie trwał tak długo jak ludzkość. W chwili obecnej uosabia go prostoduszny, sen­tymentalny szpieg.

Die Weltwoche” 17 września 1965, Zurych

Z niemieckiego przełożył i opracował Krzysztof Bodanko

STRASZNI I ŚMIESZNI

My, którzy próbowaliśmy w Polsce pisać, często zadawaliśmy sobie pytanie, jak też będzie wyglądała w przyszłości literatura obozu komunistycznego. Stawialiśmy sobie również często teoretyczne pytanie: co będzie, kiedy pozwoli się nam otworzyć pyski i pisać to, co chcemy? Co prawda nie widzieliś­my wśród nas nikogo, kto byłby w stanie podołać temu zadaniu - napisaniu książki o epoce terroru i rozpaczy.

Mówiliśmy sobie: jeden tylko człowiek, Fiodor Michaj­łowicz Dostojewski, byłby do tego zdolny. Cóż, myliliśmy się wierząc, że w chwili uwolnienia od cenzury staniemy się świadkami zmartwychwstania literatury, która będzie bardziej tragiczna niż wszystkie inne literatury świata.

Nadszedł rok 1956, Chruszczow wygłosił swoją słynną mowę, odbył się XX zjazd partii bolszewickiej. Znowu zaczęto pisać. Niektóre z powstałych wówczas utworów są wartościowe, inne nie. Polacy nie stworzyli nic dobrego; w literaturze rosyjskiej panuje powszechne i obowiązujące przekonanie, że „myśl była słuszna”, a tylko „wykonanie złe”.

Oczywiście, dopóki ta opinia obowiązuje, powstanie poważ­nej literatury nie będzie możliwe. Mówię tu o książkach i opowiadaniach, które ukazują się w Związku Sowieckim, głównie o powieściach o lojalnych bolszewikach, o obozach na północy, o figlach płatanych przez NKWD obywatelom sowieckim w czasach kultu Stalina.

Właśnie niedawno czytałem antologię pod tytułem „We własnych oczach”. Są to opowiadania sowieckich pisarzy wydane w języku polskim. Książka nie wnosi nic nowego do naszej wiedzy na ten temat. „Księga lata”, jak mówi Pismo Święte.

Interesuje mnie szczególnie literatura sowiecka, która jest nielegalnie wywożona i wydawana poza Rosją. Nie dowiemy się, jacy pisarze ukrywają się pod pseudonimami, które zmuszeni byli przyjąć. Ale nie to jest tu istotne. Moje zdziwienie obudziło coś zupełnie innego: miałem nadzieję zetknąć się z literaturą tragizmu i zasad moralnych, z opowia­daniami o walce i wyrokach skazujących.

Wyszło inaczej - we wszystkich opowiadaniach przeważają elementy groteski i nieprawdopodobieństwa.

W jednym z nich występuje młody człowiek, który twierdzi, że potrafi zapładniać kobiety w sposób gwarantujący synów. Tytuł innego opowiadania brzmi „Czy istnieje życie na Marsie?”

W trzeciej historii młody chłopak woła do dręczącego go przesłuchaniem sędziego śledczego: „Rozmawiajcie ze mną grzeczniej. Jestem tylko podejrzany, a nie skazany”. Sędzia śledczy uśmiecha się łagodnie, bierze chłopaka pod ramię i prowadzi do okna, za którym rozciąga się Plac Czerwony. Stoją tak chwilę i patrzą na nieprzebrane tłumy spieszących ludzi. W końcu sędzia stwierdza: „Ci tam na dole są podejrzani, ale ty, ty jesteś już skazany.”

Jesteśmy świadkami zjawiska, które - choć jest osobliwe - to nietrudno je zrozumieć. Istnieje taki stopień grozy, przy którym traci ona swój tragizm i działa jedynie śmiesznie i odrażająco.

Wcale nie jest powiedziane, że widzowie oglądający w kinie na przykład „Cenę strachu” dziko się zaśmiewają, tylko dlatego, że Peter Van Eyck kończy golenie w ciężarówce, przy tym opiera tyłek na dwóch tysiącach litrów nitrogliceryny, by niedługo potem - świeżo ogolony i pachnący wodą kolońską - polecieć w zaświaty.

Tak samo jest z prozą; istnieje pewna granica realizmu, której przekroczenie musi pociągnąć najbardziej tragiczną sprawę w śmieszność. Wyobraźmy sobie tego typu idiotyczną sytuację jak ta:

Pewien niedźwiedź pożarł człowieka, a następnie udał się do kina, by obejrzeć film o życiu sycylijskich rybaków. Tam szlocha, wzruszony nędzą ich losu, i płacze tak głośno, że zostaje wyproszony z sali; jego zachowanie przeszkadza innym. W tej strasznej bez wątpienia historii przeważa element groteski. Nie ważne, czy niedźwiedź pożarł człowieka - ważne jest, że teraz siedzi w kinie i szlocha. Pewne story - lecz, niestety, tylko zabawne.

Byli więźniowie sowieckich obozów pracy opowiadali mi, że zdarzali się ludzie próbujący ucieczek. W trakcie przeprawy przez śnieżną pustynię ciągnącą się tysiącami kilometrów potrzebna była żywność, pozyskiwali więc dodatkowego towa­rzysza, brali go ze sobą, a po drodze zabijali i żywili się jego mięsem.

Wiem, że to prawda, a mimo to trudno w to uwierzyć. Czytałem niedawno ponownie „Zmartwychwstanie” Lwa Toł­stoja. Trafiłem tam na podobną historię. Istnieje bowiem pewna miara grozy i okropności, powyżej której wszystko przemienia się z tragizmu w groteskę.

Ci, którzy to czytają, wstydzą się za nas, Rosjan lub Polaków. A może tylko się śmieją. Po ucieczce z Polski opowiadałem w wywiadach o wszystkim, co widziałem i słyszałem. Ludzie słuchali mnie życzliwie i z uwagą, ale w rzeczywistości nie traktowali tego wcale poważnie. Nienawidziłem ich potem bez miary. Później jednak pomyślałem: jakim prawem miałbym oczekiwać od ludzi wiary w rzeczy straszne i okropne. Czy niezłomna wiara człowieka w okropności i okrucieństwa jest dowodem jego moralności. Nie, z pewnością nie.

Następne pytanie: a jak jest z doświadczeniem? Oczywiście, doświadczenia istnieją, ale są one nieprzekazywalne. Komu­niści wiedzą to najlepiej. Tyle że o tym pomyślałem dopiero później. Jakim prawem miałbym oczekiwać od mieszkańca Teksasu wiary w ludożerstwo? Jakim prawem miałbym ocze­kiwać od kogoś, kto mieszka przy Bahnhofstrasse w Zurychu, by wszystkich ludzi spacerujących pod jego oknem uważał za podejrzanych? Wówczas przestałem mówić.

Przyjrzyjmy się kilku książkom. Pierwszy tytuł: „Ciemność w południe”. Drugi: „Inny świat”. Trzeci: „Rok 1984”. Czwarty: „Na bezludnej gwieździe”. Piąty: „Czy istnieje życie na Marsie?”.

Już samo zestawienie tytułów wskazuje, że mamy tu do czynienia ze sprawami przekraczającymi granicę między rzeczywistością a fantazją. Można odnieść wrażenie, że autorzy czuli się nieswojo w obliczu tematów, które podejmowali, że jak gdyby próbowali „podmurować” koszmar tematyki.

Czy są to więc rzeczywiście książki „tragiczne”?

Weźmy pierwszą, „Ciemność w południe”. Bohaterowi - Rubaszowowi, staremu lojalnemu bolszewikowi - zostają przedstawione zarzuty popełnienia czynów, których nie dopuś­cił się nawet w myślach. Aby ocalić autorytet partii, bierze na siebie winę i dobrowolnie wybiera śmierć. Jego sędzia śledczy jest również starym i lojalnym bolszewikiem. Miesiącami - dzień i noc - Rubaszow próbuje polemizować z sędzią, lecz jego argumenty - zwłaszcza jeden, że autorytet partii jest nietykalny i nie podlega żadnym wątpliwościom - pozostają niepodważalne. Rubaszow nadal twierdzi, że jest niewinny. Pewnego dnia pojawia się nowy sędzia - poprzedni został rozstrzelany z powodu opieszałości w prowadzeniu sprawy. Następca nazywa się Gletkin. Należy do nowego pokolenia komunistów; jest niejako ideologicznym dzieckiem Rubaszo­wa. Niestety, rozmowa „ojca” z „synem” okazuje się niemoż­liwa. Rubaszow bierze winę na siebie i ginie; od kuli w poty­licę. Przed samą śmiercią uświadamia sobie, że wszystko było daremne i nie ma sposobu na uratowanie pogrążonej w chaosie ludzkości.

The hut got full of rain.

Widzimy więc, że tragedia w antycznym rozumieniu - albo jak ją pojmował Szekspir - jest niemożliwa.

Kto przekroczył bramy piekła niemieckiego obozu koncen­tracyjnego, ten wiedział, że istnieją tylko dwie drogi wy­zwolenia: pierwsza przez komin krematorium, druga to ewentualne wkroczenie oddziałów amerykańskich.

Konflikt, miejsce i osoby dramatu pozostają od początku do końca te same. Więzień pozostaje więźniem, sędzia sędzią, kat katem.

Więzień wkraczający do obozu sowieckiego nie wie nic. Być może zostanie jutro rozstrzelany, być może zostanie tam na następne dziesięć lat po odcierpieniu dziesięciu.

Ale być może stanie się i tak, że partia z jakichś powodów zmieni taktykę i więzień zostanie uwolniony, zrehabilitowa­ny, by w rezultacie stać się samemu dręczycielem i siepa­czem i porachować się z tymi, którzy niedawno go osądzali. Podstawowe elementy tragedii zostały zachwiane - wkracza­my w świat Kafki, świat groteski, fantazji i koszmaru. Brak jednak najistotniejszego elementu tragedii - katharsis. Kaf­ka, autor opowiadania o człowieku, który zostaje skazany i prześladowany, sam nie wiedząc, czy jest winny, czy nie, cieszył się w powojennej Polsce ogromną popularnością. „Proces” Orsona Wellesa dobitnie pokazuje, że reżyser zrozumiał Kafkę jak nikt inny i posiadł umiejętność nadania filmowego kształtu kafkowskiej sile wyobraźni. Pałac Spra­wiedliwości, w którym odbywa się sąd nad Józefem K., jest barwnym zlepkiem różnych stylów architektonicznych - tam kawałek dworca St. Lazare w Paryżu, tu elementy nowoczes­nej architektury, zakurzone korytarze, poczekalnie, kawałek baroku, trochę współczesnych mebli. Jako całość Pałac Sprawiedliwości jest bezsensem.

Orson Welles, od lat dwudziestu moja równie beznadziej­na, co nieodwzajemniona miłość, udowodnił, że wie, o co chodziło biednemu Żydowi z Pragi. Przeczytałem masę recenzji o „Procesie”, ale żaden z krytyków nie poświęcił uwagi temu najważniejszemu elementowi dzieła filmowego, choć zawiera on w sobie własną filozofię i klucz do interpretacji - a mianowicie architekturze Pałacu Sprawied­liwości. Szkoda, że Orson Welles nie jest Rosjaninem. Uważam go za człowieka, który potrafi mówić, nie kłamiąc.

Skoro weszliśmy już do kraju Kafki, to wędrujmy po nim dalej. Jeden z moich przyjaciół, w czasie wojny więzień w sowieckim obozie, został po pewnym czasie przeniesiony do pracy przy połowie ryb, oczywiście jako więzień. Pewnego dnia złapała ich burza i rzuciła na ląd setki kilometrów od macierzystego portu. I cóż zrobili ci współcześni galernicy? Czy próbowali uciekać? Albo się ratować? Bynajmniej. Jak jeden mąż pobiegli do miejscowego więzienia NKWD, doma­gając się od komendanta, by ich aresztował. Naczelnik więzie­nia odprawił ich jednak z kwitkiem; była wojna i głód. Więźniowie ryczeli: „Jesteśmy skazani, waszym obowiązkiem jest nas aresztować!” Od czasu do czasu naczelnik wystawiał głowę z okna i wołał: „Poszli won!” I tak to trwało od rana do wieczora; w końcu przegoniono ich kopniakami. Zroz­paczeni więźniowie, dobijający się z zewnątrz do bram swego więziennego piekła - to całkiem niezły temat dla człowieka nazwiskiem Franz Kafka. Dla innego człowieka, niejakiego Charliego Chaplina - także nie najgorszy.

Przypominam sobie pewne, odległe już w czasie, przyjęcie urodzinowe. Gospodarzem i głównym bohaterem był człowiek, który dopiero co odsiedział trzy lata w pudle, ponieważ był nieostrożny w wyrażaniu poglądów na temat Rosji. Piło się ostro, co jest zrozumiałym samo przez się. Najwięcej bez wątpienia pił gospodarz, któremu po uwolnieniu nie zdążyły jeszcze odrosnąć włosy. Nagle zjawia się nowy gość; powitano go z wyrazami najwyższego szacunku, a następnie wręczono mu pełną szklanicę - tak jak nakazuje polska gościnność. Trąciłem się szkłem z nieznajomym i zaczęliśmy jakąś błahą rozmowę, kiedy nagle zobaczyłem, że gospodarz daje roi znak. Wyszedłem więc za nim do sąsiedniego pokoju. Tam złapał mnie za klapy marynarki.

- Błagam pana - szeptał - niech pan będzie ostrożny z tym człowiekiem. To on mnie zadenuncjował. Przez tą kanalię musiałem spędzić trzy lata w więzieniu. Ostrożnie, ostrożnie, ani jednego zbędnego słowa. Osłupiałem. - I teraz zjawia się nieproszony na pańskich urodzinach - powiedziałem. - To niepojęte.

Dał mi do zrozumienia, że się nie zgadza.

- Ależ skądże - rzekł. - Ja go zaprosiłem, on jest wprawdzie donosicielem, ale to elegancki, dobrze wychowany człowiek. Bez zaproszenie nigdy by nic przyszedł.

Coraz mniej rozumiałem, o co w tym wszystkim chodzi.

- Jak to? - spytałem. - On pana wsypał, a pan zaprasza go na swoje urodziny? Dlaczego? Chyba tylko dlatego, że się pan boi.

Ponownie zaprzeczył.

- Nie, nie boję się niczego. Sprawa wygląda inaczej. Widzi pan, ten człowiek nauczył mnie picia. Już w gim­nazjum.

Wiedziałem, że brakuje mu właściwych słów. Poza tym był lekko wstawiony; zrozumiale, zważywszy na tak długą i nie­przyjemną abstynencję.

- A więc z wdzięczności? - powiedziałem. - Czy dobrze pana zrozumiałem?

Rozpromienia się.

- Tak jest. Wspaniale pan to określił. Z wdzięczności. Niech pan zrozumie: w gimnazjum piliśmy z tej samej butelki. Młodość, siano w głowie, romantyzm. A teraz wróćmy do reszty gości. On już i tak pomyślał, że mówimy o nim.

Po wojnie, a właściwie po roku 1956 - mam na myśli referat Chruszczowa - Beckett, Ionesco i W'itold Gombrowicz stali się w Polsce ulubionymi autorami.

Wszyscy trzej tworzą niejako poza czasem i przestrzenią. Postacie ich dramatów przybywają z nicości i znikają w nicości. Jeśli od czasu do czasu wylania się prawdziwy element grozy, to natychmiast zostaje zneutralizowany przez groteskę; na końcu wszystko jest komedią.

W pewnej książce Gustawa Herlinga Grudzińskiego znala­złem anegdotę, która jest bez wątpienia ukoronowaniem wszystkich jakie tu opowiedziałem. Autor spędził wiele lat w obozach karnych ojca narodów, Stalina, i spotkał tam więźnia, który był w swoim czasie wybitnym aktorem filmowym. Teraz był pełnym godności starcem w ostatnim stadium wycieńczenia. Trafia do obozu, bo w filmie o Iwanie Groźnym musiał grać rolę bojara, przesadził jednak w szla­chetności i wypaczył swoimi środkami aktorskimi linię ideologiczną filmu. Dostał dziesięć lat. Po pewnym czasie obóz odwiedziło kino objazdowe, pokazano film, w którym nasz dostojny starzec zagrał rolę ulubieńca Iwana Groźnego. Stary - teraz już tylko wyniszczony głodem wrak - miał okazję podziwiania siebie za carskim stołem; oglądał siebie spożywającego kawior, ryby, drób, szynkę i wędzonego i łososia oraz pijącego wino ze srebrnych pucharów. Film się skończył i wygłodzonego starca pognano z powrotem do I baraku.

Zabawne czy tragiczne? Nie czekajmy więc dłużej na prawdziwie tragiczną literaturę o Polsce i Rosji. Być może mylę się, być może nadejdzie jeszcze na to czas - przedtem jednak będzie śmiech i szyderstwo i pogarda dla własnej podlej postawy. Tragedia bez katharsis jest niemożliwa. Lecz jak miałoby tu wyglądać katharsis? Świadectwo rehabilitacji wystawione przez policję polityczną komuś, kto z powodu fałszywych oskarżeń od dawna nie żyje? Bo czegóż można by jeszcze oczekiwać?

Gogol, klasyk literatury rosyjskiej, trafia w sedno w swoich „Martwych duszach”. Oto rozmawiają dwaj Rosjanie. Jeden jest rozmowny, drugi ponury i milczący. Pierwszy opowiada o ludziach spotkanych w stolicy guberni, rozpływając się przy tym z zachwytu. Drugi krzywi się i komentuje używając określeń takich jak: bydlak, świntuch, zdrajca, drań. Wreszcie pierwszy uważa temat za wyczerpany i daje za wygraną. Drugi milczy zawzięcie przez chwilę i w końcu mówi: „Jeden u nas porządny człowiek - prokurator; ale i ten, prawdę mówiąc, świnia.”

A więc? Bawmy się, bo nie ma nikogo, kto nam w to uwierzy i potraktuje poważnie. Lepiej być błaznem grającym przed pełną salą niż Hamletem przemawiającym do pustych krzeseł.

Przepowiednie Dostojewskiego, że Bóg wyzwoli ziemię rosyjską, nie spełniły się, lecz ziściła się inna z jego wizji dotyczących przyszłości Rosji.

Posłuchajmy rozmowy dwóch członków tajnej organizacji spiskowej, podczas której jeden wyjaśnia drugiemu, co będzie, jeśli tezy ich przywódcy partyjnego nazwiskiem Szygalew znajdą zastosowanie w praktycznym życiu.

Posłuchajmy Dostojewskiego:

- Tam, w jego kajecie, jest sama prawda - ciągnąc dalej Wierchowieński. - Tam jest szpiegostwo. U niego każdy członek społeczeństwa pilnuje drugiego i ma obowiązek denuncjować go. Każdy należy do wszystkich, wszyscy do każdego. Wszyscy są niewolnikami, równymi w niewolnictwie. W wyjątkowych wypadkach - oszczerstwo i zabójstwo. Lecz zawsze równość. Zaczyna się od zniżenia poziomu wykształce­nia, wiedzy, talentów. Wysoki poziom wiedzy i talentu dobry jest tylko dla uzdolnionych. Nie trzeba ludzi uzdolnionych! Bardziej uzdolnieni zawsze zdobywali władzę i byli tyranami. Nie mogli nie być tyranami. Więcej deprawowali, niż przynosi­li korzyści. Tam, w dziele Szygalewa, wypędza się ich i skazuje na śmierć. Cyceronowi odcina się język. Kopernikowi wykłuwa się oczy. Szekspira się kamienuje! Oto jest szygalewszczyzna!” I nieco dalej:

Góry zrównać - to piękna myśl, wcale nie śmieszna. Jestem za Szygalewem! Nie trzeba wykształcenia, dość już wiedzy! Bez nauki wystarczy materiału na tysiące lat, trzeba jednak, aby utrwaliło się posłuszeństwo. Żądza wiedzy jest żądzą artystokratyczną. Byle rodzina, byle miłość - a już rodzi się pragnienie własności. Zabijemy to pragnienie. Puścimy w ruch pijaństwo, oszczerstwo, denuncjację. Rozplenimy niesłychaną rozpustę! Każdego geniusza zgasimy w kolebce. Wszystko pod jeden strychulec! Równość całkowita!

Niedawno robotnicy angielscy powiedzieli: »Mamy rzemios­ło, jesteśmy uczciwymi ludźmi, nic nam więcej nie potrzeba!« Od dziś hasłem kuli ziemskiej będzie: potrzebne jest tylko to, co niezbędne. Potrzebne są jednak i dreszcze, a o tym my pomyślimy, my, władcy! Niewolnicy muszą mieć panów! Całkowite posłuszeństwo, całkowite zabicie jednostki, lecz raz na trzydzieści lat Szygalew puszcza dreszcze, a wtedy jedni zaczynają pożerać drugich; tylko do pewnych granic, byle się tłum nie nudził; nuda jest uczuciem arystokratycznym. W szy­galewszczyźnie nie będzie pragnień. Pragnienia i cierpienia dla nas; dla niewolników - szygalewszczyzna.”

Dostojewski pisał „Biesy” w roku 1870. Mogę powiedzieć o sobie, że zaliczam się do najlepszych znawców życia Dostojewskiego. Ani lektura jego książek, ani dokładna znajomość jego biografii, nie pozwalają na wyciągnięcie innego wniosku: Dostojewski - jeśli chodzi o tę tematykę - nie czytał nic poza klasykami socjalizmu utopijnego, a więc książkami Proudhoma, Czernyszewskiego, Fouriera, Bielińskiego i Her­cena. Mimo to jego wizje przyszłego świata są mocniejsze od wszystkiego, co powiedzieli Koestler i Orwell. Dostojewski tworząc postać Szygalewa, ogarniętego szaleństwem fanatyka mówiącego o swoim systemie, wcale nie traktował jej poważnie; co więcej, szydził z niej. A przecież ta właśnie jego przepowied­nia stała się ciałem i krwią.

W życiu każdego z nas są dwa straszne dni. Pierwszy - w którym zaczynamy rozpaczać. Drugi - w którym ogarnia nas śmiech. Ten drugi jest o wiele straszniejszy.2

Die Weltwoche” 26 listopada 1965, Zurych

Z niemieckiego przełożył i opracował Krzysztof Bodanko

POWOJENNY FILM W POLSCE

Pewien pisarz rosyjski, który wyemigrował i mieszka w Paryżu, opowiadał mi kiedyś, jak to swego czasu postanowio­no w Związku Sowieckim zrobić f Im uwieczniający bohater­skie czyny armii konnej marszałka Budionnego. Przedsięwzię­cie zaiste ogromne, w końcu oddziały liczyły dobre 20000 ludzi, a są i tacy, co przypuszczają, że było ich jeszcze więcej. Napisano więc scenariusz, zaangażowano najsłynniejszych aktorów, do tego tysiące statystów obznajomionych ze sztuką jeździecką i rozpoczęto zdjęcia. Na końcu film wyświetlono - jak to jest w zwyczaju w Rosji sowieckiej i państwach satelickich - najwyższym dygnitarzom partyjnym i wojsko­wym. Po projekcji marszałek Budionny wstał i powiedział z oburzeniem: „Niedokładności pod względem historycznym”. Zniszczono więc film, rozstrzelano reżysera i scenarzystę, aktorów pognano batami na Syberię - tak zakończyła się historia sfilmowania kozaków Budionnego. Nawiasem mówiąc wydaje się, że Budionny, który cudem przeżył czystki stalinow­skie był wyjątkowo wrażliwy, gdy chodziło o honor żołnierski jego kozaków. Wiąże się go także ze sprawą uwięzienia Izaaka Babla, pisarza sowieckiego, autora „Armii konnej”. W książce tej nie brakuje przykładów bestialskich okrucieństw, jakich dopuszczali się w porywie bojowego zapału dzielni Kozacy.

Nie miałbym żadnego powodu, aby o tym wszystkim wspominać, gdyby nie to, że w Polsce wydarzyła się zupełnie podobna historia. Mianowicie, powzięto tam plan nakręcenia filmu o generale Karolu Świerczewskim. Był to komunista, w czasie rewolucji walczył po stronie bolszewików, później brał udział w wojnie hiszpańskiej, po czym, już po II wojnie, zabito go w Polsce. Według wersji oficjalnej zrobili to faszystowscy partyzanci. Kręcenie filmu o Świerczewskim trwało dobre cztery lata i kosztowało co niemiara. Historia rozgrywała się w Polsce, Rosji, Hiszpanii, Niemczech hitlerowskich, Londy­nie - nie licząc innych miejsc akcji. Film okazał się artystycz­nym niewypałem i nie warto by było przypominać go, gdyby nie okoliczność, iż występuje w nim agent nazwiskiem Marian Spychalski dający się z kolei podjudzić innemu agentowi nazwiskiem Władysław Gomułka 3. Wyjątkowy to pech twór­ców filmu, że dzisiaj Gomułka jest szefem państwa, a Spychal­ski - marszałkiem Polski. Tym sposobem marksistowscy inter­pretatorzy „historii w sztuce” padli ofiarą wysoce niestosownego żartu. Trzeba jednakże nadmienić, że Gomułka nie tylko wzgardził pokusą wyciągnięcia konsekwencji wobec twórców firnu, ale nawet pozwolił im dalej bez przeszkód tworzyć. O Gomułce można sądzić, co się chce, ale jedno jest pewne - nie jest to człowiek mściwy. Gdyby tak było, połowa polskich pisarzy i twórców kultury siedziałaby dzisiaj w kryminale.

Pierwsze lata powojenne nie przyniosły żadnych wybitnych filmów. Pierwszym filmem nakręconym po wojnie były „Zakazane piosenki”. Film tak głupi, że streszczanie go wydaje się zbyteczne. Uosabiał jednak hurrapatriotyzm i miał ogromne powodzenie. W tym miejscu konieczne jest pewne stwierdze­nie. Po wojnie literatura polska wiała bardzo dobry start. Powstawały wówczas utwory Adolfa Rudnickiego, Jerzego Andrzejewskiego, Jarosława Iwaszkiewicza, Tadeusza Borow­skiego i innych. Jakoś udawało się rym książkom ujść partyjnej cenzurze; w owym czasie każdy pisał jeszcze, jak chciał i jak rzeczy widział. Z filmem było inaczej; na nim od początku spoczęła żelazna łapa partii, w tym punkcie realizując bez wątpienia przykazanie Lenina: film jest jednym z najważniej­szych środków wpływania na masy. Naprawdę znakomitym filmem była „Ulica Graniczna” Aleksandra Forda. Film powstał w 1949, ukazuje losy kilku polskich i żydowskich rodzin; akcja obejmuje wiele lat i dlatego nie jest łatwo pokrótce go streścić. W filmie tym aktor Władysław Godik odtwarza z wprost wstrząsającą przenikliwością postać Żyda. Przypominam sobie scenę jego śmierci w podpalonym przez Niemców domu; z głową nakrytą do modlitwy białym tałesem, otoczony płomieniami i dymem modli się do Boga, który go opuścił. Mimo wszystkich obrazów grozy jest to prawdziwie humanistyczny film, ukazujący, że ludzkie braterstwo, często tak trudne i tak pełne bólu, przecież warte jest walki i nawet, gdy ta walka okaże się daremna, powinno się je zachować na zawsze w pamięci. Następnym filmem Forda była „Młodość Chopina”. Niestety, film ten nie osiągnął poziomu „Ulicy Granicznej”. Była to młodość Chopina w interpretacji mark­sisty, chodziło tutaj przede wszystkim o pokazanie, jak Chopin -melancholijny i kapryśny artysta-czerpał inspirację z nędzy i rozpaczy ludu ciemiężonego przez carską Rosję i obszar­ników. Ostatnie sceny filmu odpowiadają stylowi obrazu Delacroix - kobieta z odsłoniętą piersią, sztandar powstania w rękach. Miłośnikom Chopina tego typu interpretacja jego bycia i działalności musiała wydać się dziwna, a najosobliwsze wydaje się w tym związku bezceremonialne wrzucenie Chopina i Delacroix do jednego worka. Nastąpiły bezpłodne lata. Kręcone były wyłącznie filmy socrealistyczne. Jest w nich wszystko - od angielskich agentów i polskich faszystów poprzez hitlerowskich zbrodniarzy aż do dzielnych sekretarzy partyjnych wszystko, z wyjątkiem żywej prawdy. Przedstawię treść dwóch takich filmów, aby ukazać, czym karmiona była pokorna i cierpliwa publiczność polska.

Jeden z nich nazywa się „Pościg”. Historia rozgrywa się w państwowej stadninie. Pojawia się tam angielski agent - być może amerykański, niestety, zapomniałem, skąd po­chodzie - z tajną misją wytrucia wszystkich koni. Wydawało­ by się, że Anglicy mieliby dość, Bóg wie jakich, własnych kłopotów i bohaterskie czyny w rodzaju skrytobójczego wytru­cia szlachetnych polskich rumaków nie należałyby dla nich do najpilniejszych spraw. Twórcy tego Filmowego dzieła sztuki byli innego zdania. Kierownik stadniny jest człowiekiem poczciwego, ale i miękkiego charakteru - prototyp polskiego inteligenta, któremu nie udało się całkiem bez zastrzeżeń stanąć po stronie partii. Co więcej, zawiera on przyjaźń z niecnym agentem i gdyby nie nader czujne oczy sekretarza partyjnego, powiodłoby się owemu ciemnemu typowi gładkie i całkowite wytrucie szkap - dzielnych budowniczych socjalizmu. Film kończy się w najlepszym westernowym stylu: agent ucieka na koniu grzmiąc dziko z rewolwerów, za nim galopuje odważny sekretarz, atakuje go gołą ręką i odstawia do milicji. Agent zgrzytając zębami przyznaje, że pracuje dla Anglików. Polityka zagraniczna Wielkiej Brytanii ponosi druzgocącą porażkę.

Oto druga próbka; film pod tytułem: „Sprawa pilota Maresza”. Bohater tej historii był w czasie wojny pilotem RAF-u, jak wiemy, wielu polskich pilotów służyło podczas wojny w RAF-ie, i podczas bitwy o Anglię zdobyli najwyższe uznanie. Po wojnie Maresz wraca do Polski i lata teraz na samolotach pasażerskich. I oto zdarza się, iż jeden z jego byłych kolegów z RAF-u zwraca się do niego z propozycją wspólnej ucieczki wykradzioną maszyną, co Maresz miałby ułatwić. Lecz odważny Maresz policzkuje go i wyrzuca. Niegodziwiec nie daje jednak za wygraną. Ukrywa się w sa­molocie pilotowanym przez Maresza i próbuje teraz zmusić go za pomocą pistoletu do zmiany kursu w stronę zdradzieckiego Zachodu. Ale i tym razem Maresz zwycięża: robi maszyną nagły looping i obezwładnia przeciwnika. Następnie ląduje i przekazuje go milicji. Przez lata produkowano tego typu filmy i nie szczędzono na nie ani czasu, ani pieniędzy.

Muszę tutaj krótko odbiec od tematu. Otóż wielu Polaków, którzy walczyli w szeregach RAF-u, po wojnie aresztowano i wsadzono do więzień pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Anglii. Stało się tak być może dlatego, iż ludzie ci cieszyli się ogromną popularnością, a więc należało ich skompromitować. Jeden z takich lotników, major S. skazany został na śmierć i spędził siedem lat w celi śmierci w oczekiwaniu na egzekucję. Kiedy zaproponowano mu wniesienie prośby o ułaskawienie, major S. podarł formularz na kawałki i rzucił je w twarz oficerowi policji politycznej. Jak widzimy, film próbował w sposób głupi i prymitywny szkalować ludzi, z których Polacy byli dumni.

W 1954 wydano w Rosji „Odwilż” Ilii Erenburga, przeciętną książkę, o której dziś mało kto pamięta. Termin „odwilż” zrobił jednak karierę. Jeszcze w tym samym roku powstaje film Wajdy, „Pokolenie”. Andrzej Wajda, uczeń wyżej wymie­nionego reżysera Aleksandra Forda (nazwanego przez polską krytykę rewolucyjnym romantykiem) zrywa ze swoim nau­czycielem i tworzy czerpiąc pełną garścią z rogu obfitości włoskiej szkoły filmowej. Nie ma to być bynajmniej zarzut; Polacy i Włosi mają wiele wspólnego - ten sam nieporządek, skłonność do komedianctwa, łez i świętych przysiąg; te same brudne, małe podmiejskie uliczki z suszącą się bielizną, a sami obijający się bez pracy i pieniędzy mężczyźni, ten sam pociąg do pijackiego śpiewu, do „zakochiwania się po same uszy” i do bójek. Wszystko to tworzyło tło w filmie Wajdy „Pokolenie” i zrobione było mistrzowsko. Na treść filmu składała się historia młodego konspiratora, przekształcającego się w ciągu lat wojny z lumpenproletariusza w komunistę, dla którego jest jasne, że toczona przez niego walka nie jest ślepym buntem, lecz walką klasową. Ale jeśli nawet film ten był w pewnym sensie „prawdziwy”, nie ukazywał w żadnym wypadku prototypu podziemnego konspiratora. W czasie wojny za główny cel wszystkich żołnierzy podziemia uchodziła walka z Niemcami i każda organizacja dająca komuś rozkaz i rewol­wer do ręki traktowana była jako prawdziwie pro polska. W filmie Wajdy chodzi jednak, niestety, o to, aby ukazać, że komuniści górują nad innymi ugrupowaniami. W rzeczywi­stości zaś organizacji podziemnej komunistów nie udało się w czasie wojny osiągnąć zbyt wiele i ten fakt stał się dla niej czymś w rodzaju pięty achillesowej. Chodziło więc wyłącznie o stworzenie odpowiedniego mitu. Kolejnym filmem Wajdy był „Kanał”. Jest on znany szwajcarskiej publiczności, toteż nie będę go streszczał. Film zasługujący bez wątpienia na uwagę. Następnie w reżyserii Wajdy powstaje „Lotna”. Przytoczę treść tego filmu, ponieważ uważam go za makabryczny i groteskowy zarazem. Historia dzieje się podczas walk niemiecko-polskich w 1939 roku. Lotna jest koniem należącym do podchorążego oddziału kawalerii. Jest pięknym koniem, wszyscy zazdroszczą podchorążemu. Kiedy podchorąży ginie, Lotna przechodzi do następnego kawalerzysty - teraz na nim skupia się zawiść kompanów. Dookoła szaleje wojna, rozbite oddziały polskie cofają się w bezładzie, machina państwowa przestaje istnieć, tysiące uciekinierów ratuje się ucieczką - naszych żołnierzy interesuje wyłącznie wspaniały koń, nienawidzą się nawzajem, intrygują, posyłają jeden drugiego na śmierć - a robią to tylko po to, by zdobyć pięknego rumaka. Aby pojąć szczególny urok tego filmu, trzeba znać Polaków i ich stosunek do armii. Polacy zawsze byli dumni ze swoich żołnierzy, ich rycerskości, odwagi i pogardy dla śmierci - i teraz nagle taki osobliwy obraz wojny. Temu, kto interesuje się kampania niemiecko-polską, powinien być znany fakt, że w 1939 podstępni Polacy podejmowali kawaleryjskie ataki przeciwko czołgom niemieckim. Być może w tym właśnie należy szukać początku owej smutnej i zarazem groteskowej historii. W 1944, podczas Powstania Warszawskie­go posyłano przeciwko niemieckim czołgom dwunastoletnie dzieci z butelkami benzyny.

Wajda jako twórca filmowy jest interesujący, ale nierówny. Po świetnym „Kanale” nastąpiła kontrowersyjna „Lotna”, po czym zrobił film raczej na przeciętnym poziomie; nosi on tytuł „Samson” i opiera się na przeżyciach prześladowanego Żyda w czasie okupacji. Po tym nastąpił znów bardzo dobry film. Byli to „Niewinni czarodzieje”, historia przypadkowej nocy miłosnej przeradzającej się niespodziewanie w prawdziwą miłość. Trzeba przyznać, że trudny to temat, ale przyznajmy, także wspaniałe wykonanie reżyserskie. Po owym mistrzow­skimi figlu Wajda nakręcił „Popiół i diament” 4; moim niemiarodajnym zdaniem, dzieło to nie wyszło przekonywająco. Jest to historia konspiratora, który na rozkaz swojej organizacji musi po zakończeniu działań wojennych nadal zabijać. Tymcza­sem on zakochuje się i postanawia wrócić do życia cywilnego. Najchętniej wyrzuciłby broń i rozpocząłby życie u boku swojej kochanki, lecz rozkaz organizacji brzmi: zabijać dalej. Wajdzie nie udało się skoncentrować na temacie. Jego celem był rodzaj fresku. W filmie jest wszystko: zabójstwo polityczne, policja polityczna, prawdziwi i fałszywi komuniści. Przeróżne składni­ki niezbyt dobrze trzymają się razem. Myślę, że film ten był dla zachodniego widza swego rodzaju novum: po raz pierwszy pokazano w filmie z tamtej strony żelaznej kurtyny człowieka, który z bronią w ręku walczy przeciwko komunizmowi i po raz pierwszy pokazano jego tragiczny los. Chciałbym zwrócić uwagę czytelnika na pewien interesujący punkt. Otóż Wajda w jakimś wywiadzie przyznaje, że w chwili wybuchu wojny miał trzynaście lat i w związku z rym nie walczył w ruchu oporu. Przy czym jego najlepsze filmy, jak „Pokolenie”, ,,Lotna”, „Kanał”, „Popiół i diament” a także >,Samson” są filmami o czasach wojny i terroru. Wajda jest zdania, iż tematyka ta dlatego tak go pociąga, ponieważ nie był mu dany osobisty udział w walce. Natrafiamy tutaj na typową zdolność Polaka, któremu odebrana została szansa postrzelania z rewolweru i zginięcia za ojczyznę.

Za innego interesującego twórcę filmowego uważam Jerzego Kawalerowicza. Debiutował bardzo słabym filmem „Gromada” nakręconym według socrealistycznej recepty. Następnie podjął się sfilmowania książki pt.. „Pamiątka z Celulozy”. Książka należała, według opinii krytyków marksistowskich, do najlep­szych dzieł realizmu socjalistycznego w dziale prozy. Temat przypominał historię z „Pokolenia” Wajdy: lumpenproleta­riusz zmienia się w świadomego rewolucjonistę. Różnica polega na tym, że „Pamiątka z Celulozy” rozgrywa się przed wojną. O ile Wajda zdawał się być przez pewien czas zafas­cynowany włoską szkołą neorealizmu, o tyle Kawalerowicz od początku odnalazł swój własny styl i pozostał mu wierny. Kawalerowicz posiada silne wyczucie głębi plastycznej obrazu. Kamera w jego filmach nie spełnia roli skrupulatnego kroni­karza, lecz jest pełnym pasji narratorem; malarskość i mi­strzowska technika kompozycyjna jego zdjęć są zadziwiające. Widzowie szwajcarscy z pewnością jeszcze pamiętają to, co Kawalerowicz pokazał w swojej „Matce Joannie od aniołów”, przy czym nie jest to najlepszy film tego reżysera. Był nim bez wątpienia „Pociąg”; i także on, przy całej prostocie akcji, zdumiewa bogactwem malarskich pomysłów.

Swego czasu pisano bardzo wiele o tak zwanej polskiej szkole w filmie. Co oznacza ta szkoła i jakie były jej najbardziej znamienne cechy? Wydaje mi się, że chodzi tu w istocie o paralelę do włoskiego neorealizmu. Zamierzony cel to prostota akcji pyry jednoczesnej wielostronnej obserwacji codzienności. Nazwa „neorealizm” jest już sama w sobie osobliwa, bo jak należałoby rozdzielić realizm „stary” i „nowy”? Czy filmy Marcela Carne'a były „staro realistyczne”? Czy Los Olvidados jest neo-, albo całkiem po prostu filmem realistycznym? A do jakiej grupy należałoby zaliczyć „Obywatela Cane”, przez ogromną większość krytyków uznanego za największy film wszystkich czasów? Podobieństwo między polską i włoską szkołą daje się wyjaśnić okolicznością, iż w Polsce przez wiele lat nie oglądano niczego prócz włoskich filmów - mówię tu o filmach współczesnych. Ponieważ filmy włoskie pokazywały nędzę ludności, uchodziły za postępowe. Był to wystarczający powód, aby je pokazywać Polakom. „La Strada” Felliniego miała swoją polską premierę dopiero w 1958 roku, a polscy krytycy, na ogól zgodni co do artystycznego mistrzostwa tego filmu, mieli odmienne opinie o tendencji filozoficznej. I jeszcze inny szczegół: Włosi wychodzi­li z kamerą na ulice swoich miast i pokazywali lumpów i nędzarzy, z kolei malowniczy tubylcy z polskich przedmieść od dawna byli ulubionym tematem pisarzy różnych epok, a więc Iwaszkiewicza, Uniłowskiego, Andrzejewskiego, Rudnickiego, Neverlego i innych. Postacie podmiejskich opryszków trak­towano jako romantyczne i godne uwiecznienia. Spotyka się je na okładkach wielu polskich książek. Fałszywie pojmowany „człowiek z ludu”, żyjący swoim własnym życiem według własnych nieskomplikowanych reguł moralnych i etycznych, był dla pisarzy polskich, żyjących we własnym getcie i wy­kłócających się na tematy polityki i estetyki, od dawna przed­miotem fascynacji i podziwu. Nawet w literaturze powojennej, w utworach np. Marka Nowakowskiego, autora wychowanego już w nowym społeczeństwie, natrafiamy wyłącznie na nożow­ników, alkoholików i złodziei. Można odnieść wrażenie, że autor zastygł w zachwycie nad opisywanym przez siebie tematem. To samo dotyczy utworów Andrzeja Brychta. I tu te same ciemne podwórza, ulice pełne śmieci, nędznie ubrani ludzie z twarzami naznaczonymi głębokim smutkiem; spoty­kamy ich zarówno we włoskich jak i polskich filmach. Te same nikłe nadzieje i małe radości, tutaj i tam.

Nieodżałowanym i niezastąpionym reprezentantem pol­skiego filmu by Andrzej Munk, który zginął w wypadku samochodowym. Jego obydwa najwspanialsze filmy: „Eroica” i „Zezowate szczęście” pozwalają na wniosek, że Munk nie uległ żadnym wpływom z jakiegokolwiek kierunku i że wytrwale szukał własnego wyrazu, co w owym czasie nie było ani łatwe, ani wygodne. Oto treść drugiej części filmu „Eroica”: W obozie jenieckim wypełnionym polskimi żołnierzami do­chodzi do ucieczki oficera znanego ze swojej brawurowej odwagi. W rzeczywistości jednak ów oficer wcale nie uciekł, tylko ukrył się na strychu i tam czeka na sprzyjającą okazję ucieczki. Ale wbrew pierwotnym nadziejom, okazja taka się nie nadarza. W tym czasie on sam przestał być żywym człowiekiem: już stał się dla innych legendą i nadzieją. Aby zachować tę nadzieję i morale pozostałych, decyduje się na samobójstwo i to na dodatek w porozumieniu z niemieckim komendantem obozu. Jego trumna zostaje po cichu i w tajem­nicy wywieziona z obozu. Legenda może trwać dalej; więź­niowie otoczeni drutem kolczastym żyją znowu zwykłym dniem czerpiąc nadzieję z jego brawurowego wyczynu. Munk zginął nie mając jeszcze czterdziestu lat. Jestem zdania, że ze wszystkich reżyserów on właśnie wywarł największy wpływ na tzw.. polską szkołę. Jego filmy były oszczędne w wyrazie, gorzkie i pozbawione jakiegokolwiek patosu.

Po długich bezpłodnych latach w końcu powraca Aleksander Ford. Robi film pod tytułem „Ósmy dzień tygodnia”. Opowia­danie, na podstawie którego nakręcono ten film jest całkiem proste: młoda dziewczyna, żyjąca w potwornych warunkach mieszkaniowych, ma narzeczonego i szuka dla swojej miłości godnego i pięknego początku, w jej wyobrażeniu bowiem miłość jest jedyną rzeczą będącą w stanie nadać sens jej ponurej egzystencji. W interpretacji Forda chodzi jednak cacy czas tylko o to, jak załatwić odpowiednie Lóżko, w którym mógłby się odbyć akt miłosny. Ford nie zrozumiał, o co w gruncie rzeczy chodziło dziewczynie, a mianowicie o romantyczność i czystość miłości, rzeczy trudne do znalezienia w kraju, gdzie rozpacz i brutalność przybrały wyjątkowo drastyczne formy. Tylko wyborne kreacje aktorskie uratowały film przed całkowitym fiaskiem. Film ten zasługuje, moim zdaniem, na inne zakończe­nie - powinien zakończyć się publicznym powieszeniem reżyse­ra. Sceneria filmu jest całkowicie niewiarygodna: akcja rozgry­wa się w wąskich uliczkach starej Warszawy, które ogromnym kosztem odbudowano po wojnie; przy czym te bardzo urokliwe uliczki wcale nie tworzą sylwetki Warszawy, ponieważ obecna Warszawa wygląda jak stolica sowieckiej prowincji.

Mówiłem tutaj o „polskiej szkole” i wyraziłem wątpliwość co do oryginalności tej szkoły. Można mówić o włoskiej, francuskiej, amerykańskiej szkole lat pięćdziesiątych, kiedy powstawały takie dzieła jak Asphalt Jungle, Big Knife, Bumerang, Dig Carnavale i inne. Ale o szkole polskiej? Osobliwym zjawiskiem jest tzw.. nowa fala w filmie francuskim. Jej twórcy nakręcili tylko trzy albo cztery pierwszorzędne filmy (arcydzieł nie było wśród nich żadnych) a następnie popadli w manie­ryzm, zaczęli się powtarzać, nawzajem kopiować, a inni nudzić.

To samo spotkało „polską szkołę”. Jeden z polskich krytyków, do którego mam zaufanie - chodzi o Andrzeja Kijowskiego - napisał kiedyś: „Jeśli polska szkoła rzeczywiście istnieje, powinna być wyklęta”. Ocena nowych polskich filmów nie napawająca optymizmem.

Za najlepszy nowy polski film uważam „Nóż w wodzie” młodego Romana Polańskiego. Film jest znany w Szwajcarii. Pozwolę sobie jednak przy tej okazji zwrócić uwagę na pewien interesujący fakt: Jeden z bohaterów tego filmu to stosunkowo młody mężczyzna, właściciel samochodu i jachtu. Dla szwaj­carskiego widza człowiek posiadający samochód i jacht nie jest na pewno niczym niezwykłym. Ktoś taki uchodzi za zdolnego i pracowitego człowieka, toteż stać go na rozrywki. Dla polskiej publiczności człowiek rozporządzający podobnymi akcesoriami to drań i spekulant. W końcu wie się, iż w Polsce żaden uczciwy człowiek nie może sobie na nic pozwolić. Jeśli porównać przeciętny poziom płacy urzędnika w Polsce (ok. 1200-1600 zł) z ceną kupna samochodu, wynoszącą, przy całej lichości wykonania, ok. 160000 zł, łatwo obliczyć, że „człowiek pracy”, który chciałby kupić samochód, musiałby w tym celu przez cale okrągłe dziesięć lat oszczędzać i tylko oszczędzać, tj.. nie mógłby jeść, pić ani też wydawać na mieszkanie i ubranie. Toteż na widok szczęśliwego posiadacza samochodu polski widz myśli albo o spekulancie zarabiającym pieniądze nielegalnie, albo o członku uprzywilejowanej warstwy. Z Zu­rychu do Warszawy leci się około dwóch godzin - trasa stosunkowo krótka - a jednak jaka ogromna różnica w ocenie bohatera: w jednym kraju drań, w drugim wzbudzający sympatię normalny współczesny człowiek.

Podobne myśli nasunęły mi się, kiedy oglądałem rosyjski film „Lecą żurawie”. Akcja filmu dzieje się w czasie wojny i jeden z bohaterów - studiujący muzyk - woła w przy­pływie wściekłości: „Gdyby nie ta przeklęta wojna siedział­bym teraz w sali konserwatorium i grał Czajkowskiego”. Myślimy oczywiście, że każdy normalny człowiek chętniej będzie grat na fortepianie, aniżeli latał po polach z karabi­nem, czołgał się w błocie i zabijał bliźnich. Ale sprawa wygląda inaczej, kiedy prowadzi się wojnę z rozkazu ojca narodów Stalina. Te same filmy są zupełnie inaczej od­bierane przez reprezentantów różnych narodów: twórcom filmu radzieckiego chodziło o skompromitowanie bohatera, widz zachodni przyjmie to jako wyraz najbardziej ludzkiego i cackiem zrozumiałego rozgoryczenia. Temat zasługujący na pewno na oddzielne studium.

W filmie Polańskiego mamy do czynienia z młodym buntownikiem. Pętak porusza się jak James Dean i ma składany nóż. Ale o co właściwie chodzi temu młodemu gniewnemu człowiekowi? W czasach stalinowskich, kiedy terror przybrał najstraszniejsze formy, ludzie wierzyli, że sytuacja musi się zmienić, bo ucisk o takim rozmiarze doprowadzi niechybnie prędzej czy później do załamania i katastrofy. Nadszedł rok 1956, Gomułka doszedł do władzy, przez pewien czas wydawało się, że nastąpiło odprężenie. Lecz w gruncie rzeczy nie zmieniło się nic. W historii narodów nieznany jest przekaz, aby tyran znajdujący się u władzy nagle oświadczył, iż wprawdzie do dzisiaj byt zły, ale od teraz będzie się starał być aniołem - a taki wypadek miał przecież miejsce w Rosji sowieckiej i Polsce. Był to manewr taktyczny, żadna rewolucja; manewr, który zrodził się w tonie partii w chwili, gdy czuła się ona zagrożona. Po 1956 roku ludzie przestali wierzyć w jakąkolwiek zmianę na lepsze. Oczywiście, terror policji politycznej zelżał nieco, pozwolono ludziom podróżować za granicę, znowu można malować abstrakcyjne obrazy - lecz demokracja, jaką sobie Polacy wymarzyli, jest dzisiaj tak samo odległa jak w roku 1950. Nastał czas wielkiej nudy.

Przeciw czemu więc buntuje się ów młody łobuz z filmu „Nóż w wodzie”? Jego bunt wyraża się w zręcznym operowaniu składanym nożem, może też w fakcie, iż podrywa żonę bohatera. Zresztą właśnie ona mówi chłopakowi o swoim mężu: „On byt kiedyś taki jak ty, a ty także będziesz kiedyś taki jak on”. Jest to kompromitujące zdemaskowanie rewolucji, która nie ma żadnego celu. Pozbawiono Polaków wolności osobistej i prawa wyrażania opinii - i oni marzą zamiast o wolności - o własnym samochodzie, o lodówkach i telewi­zorach, krótko mówiąc o życiu w stylu ich zachodnich sąsiadów. Jest to dla nich jedyna dostępna forma buntu i naprawdę nie wiem, czy jest to tylko śmieszne, czy też godne współczucia. Być może jedno i drugie.

Główną sprawą, o jaką chodzi w każdym, nawet głupiutkim filmie amerykańskim, którego bohater to sprawnie operujący rewolwerem kowboj, jest w gruncie rzeczy praworządność. Człowiek, który w połowie zeszłego stulecia jechał do Arizony lub Teksasu, był pionierem w pełnym tego słowa znaczeniu. Walczył o ziemię i bezpieczeństwo swojej rodziny; musiał bronić się przed bandytami, posługującymi się rewolwerem co najmniej tak samo umiejętnie jak on. Bohaterem o podobnym charakterze mógłby być komunista, który w zrujnowanym kraju próbuje wprowadzić porządek i dobrobyt, i jest w stanie walczyć o nową moralność i nową sprawiedliwość. Wiemy jednak, że komunistom chodzi o coś zupełnie innego. W ,,pol­skiej szkole” filmowej brakuje podstawowej sprawy; kręci się filmy o partyzantach, wojnie, agentach i Bóg wie o czym jeszcze, lecz reżyserom brakuje określonego specyficznego typu charakteru. Nie stworzyli jeszcze reprezentatywnego bohatera swoich czasów. Ale kto w końcu byłby w stanie takiego bohatera reprezentować? Kto mógłby nim być? Może od biedy ów wyczerpany człowiek, który wie, że jakakolwiek walka przeciwko otoczeniu jest bezowocna i musi skończyć się tragicznie; i co najgorsze - uczyni go tylko śmiesznym. Człowiek taki jak do tej pory nie został pokazany w polskim filmie i wątpliwe, czy kiedyś nastanie chwila, że zobaczymy go na ekranie.

Die Weltwoche” l3 maja 1966, Zurych

Z niemieckiego przełożył i opracował Krzysztof Bodanko

MAREK HŁASKO A „TRYBUNA LUDU”

Do Redaktora „Kultury”

Szanowny Panie!

Zwracam się do Pana, jako do redaktora „Kultury” i Wydawcy mojej książki „Cmentarze” i „Następny'; z prośbą o udzielenie mi kilku szpalt.

Jak Pan wie, książka moja wydana przez Pana, spotkała się z gwałtownym atakiem „Trybuny Ludu „. Nie wchodząc w polemikę z oceną artystyczną książki, pragnę jednak zaznaczyć, iż rzeczony atak nosi niedwuznaczny charakter donosu policyjnego - co sugeruje sam tylu! „Primadonna jednego tygodnia” - jak również pragnę podkreślić, że natychmiast po przeczytaniu „Trybuny Ludu” napi­sałem w tej sprawie list otwarty do redakcji, który jednak do dzisiejszego dnia nie został opublikowany. Ponieważ w donosie policyjnym, który spowoduje prawdopodobnie moją śmierć cywilną w Polsce, autor nazywa mnie zdrajcą i przemytnikiem broni przeciwko komunizmowi - muszę starać się bronić za pośrednictwem pisma wydawanego przez Pana i liczyć na to, że choćby w ten sposób moi czytelnicy w Polsce będą mogli się dowiedzieć, co sądzę o publikowaniu w „Trybunie Ludu” donosu policyjnego. Używam tego terminu świadomie, ponieważ artykuł ten nie zasługuje na inną nazwę; używam tego terminu świadomie, ponieważ zdaję sobie sprawę, że artykuł ten pozostanie hańbą redakcji „Trybuny Ludu używam tego terminu świadomie, bez względu na to, przez kogo ten artykuł jest inspirowany i kto kryje się pod pseudonimem „SKIZ”.

Nie mam zbyt wysokiego pojęcia o własnej osobie, pragnę jednak podkreślić, że książkę, w której starałem się porachować ze złym czasem, miałem jednak odwagę podpisać własnym nazwiskiem. Nie wydaje mi się rzeczą godną uznania, aby wyrok śmierci cywilnej na pisarza ferować pod pseudonimem. Trudno mi bowiem uwierzyć, aby donos policyjny podpisany przez SKIZA był wyrazem poglądów całej redakcji.

Zainteresuje Pana może również fakt, iż to samo opowiadanie „Cmentarze'; dzięki któremu zarobiłem na epitet zdrajcy i przemyt­nika broni przeciwko komunizmowi - zostało zakupione - w grudniu 1956 r. - przez redakcję „Trybuny”. ,hak więc Pan widzi, kariera pisarza w totalizmie jest rzeczą niebezpieczną. Zbyt szybko człowiek staje się ze współpracownika organu partii - zdrajcą i nikczem­nikiem, którego piętnuje anonimowy donosiciel, i któremu redakcja nie daje szansy obrony. Proszę Pana więc, aby wydrukował mój list do „Trybuny Ludu”.

Marek Hłasko

PRIMADONNA JEDNEGO TYGODNIA?

Najpierw suche stwierdzenie: na międzynarodowym rynku literatury antykomunistycznej pojawiło się nowe nazwisko - Marka Hłaski. Pupil znacznej części naszej zdezorientowanej krytyki. Laureat Nagrody Wydawców, opublikował w Paryżu, u emigracyjnego nakładcy książkę złożoną z dwu opowiadań: „Cmentarze” i „Następny do raju”. Szum, jaki w związku z rym zaczynają podnosić pisma i rozgłośnie zachodnie, każe przypuszczać, że będziemy świadkami zwykłego w takich wypadkach spektaklu, z huczną reklamą beniaminka w całej prasie kapitalistycznej i zgiełkliwą radością wszystkich wrogów komunizmu od Bonn do Nowego Orleanu. Hłasko wyciągnął „wielki los”: ma szansę stać się na Zachodzie primadonną jednego politycznego tygodnia.

Od dłuższego już czasu rozważni czytelnicy Hłaski zwracali uwagę na fałszywy kierunek jego rozwoju. Nagroda Wydawców spotkała się z bardzo niejednolitym przyjęciem. Było wielu poważnych przeciwników wieńczenia tak dostojnym laurem debiutanta, którego wprawdzie pierwsza książka przynosiła jeszcze protest przeciw bezduszności w stosunkach między ludźmi, złu i obłudzie, w obronie czystych uczuć ludzkich - ale w dalszej praktyce pisarskiej protest ten - przeradzał się w manifestację postawy nihilistycznej w stosunku do wszelkich wartości. Epatowanie brutalności szczegółów, silenie się na opisy stanów patologicznych, lakiernictwo „na odwrót”, pozerska imitacja ,,czarnej” literatury Zachodu - to była widoczna już w roku 1957 aktualna rzeczywistość pisarstwa Hłaski, której jeszcze w styczniu 1958 nie chcieli widzieć niektórzy krytycy i jurorzy Nagrody Wydawców. A jeszcze w marcu br.. dokładnie w tym samym dniu, kiedy w Paryżu schodziły z maszyny ostatnie egzemplarze „Cmentarzy”, w Warszawie ukazał się numer „Nowej Kultury”, w którym pisarze i publicyści tego tygodnika rozpływali się nad słusznością uwieńczenia Hłaski. Żałosne widowisko!

...Szli krzycząc: talent! talent! Olśnieni talentem zaciskali mocno powieki, nie chcieli dostrzegać postępującej degren­golady ideowej pisarza. Nawoływali do pozostawienia go samego sobie - niech dojrzewa w ciszy! Niech krystalizuje swe „prawdy wewnętrzne”! „Nikt z nas nie ma danych przypuszczać - pisał w lutym jeden z bezkrytycznych apolo­getów »Wielkiego Marka« - że wie lepiej niż Hłasko, jak on sam ma żyć i pisać”. Przezorniej byłoby nie udzielać mu żadnych dobrych rad i jeszcze przezorniej nie rzucać mu żadnych niepotrzebnych kłód pod nogi. „Trzymaj się, Marek!” Okrzyk ten powtórzyli następnie autorzy Kroniki Filmowej.

Dziś chyba i Henryk Bereza widzi już, do czego do­prowadziła ta „przezorność”. Jeśli był naprawdę przyjacielem Hłaski i wielbicielem jego talentu, powinien byt wołać: „Ratuj się, Marek!” Nie wołał. Przeszkadzał innym wołać. Jakie tego skutki?

Mówi o tym nowa książka Hłaski. Opowiadanie „Następny do raju” czytelnik polski zna z lektury w jednym z popular­nych tygodników, gdzie nosiło ono wymowny tytuł „Głupcy wierzą w poranek” (domyślne: tylko głupcy...). Artur San­dauer nazwał to opowiadanie „pisanym lewą nogą i ob­liczonym na najbardziej brukowy efekt”, „groteskowym amalgamatem wieszczych pretensyj z naśladownictwem za­chodnich bestsellerów”. Utwór, powstający zdaje się z odcinka na odcinek, zawiera moc niechlujności kompozycyjnych i stylistycznych; autor zapominał w następnym tygodniu, na czym skończył w poprzednim, powoływał do życia uśmier­cone już postacie... W wydaniu książkowym był czas usunąć te niekonsekwencje, wygładzić całość. Gdzie tam, wszystko zostało bez zmiany! Czy tak bardzo śpieszyło się Hłasce po nowe laury z rąk nowych mecenasów?

Ale nie w tych szczegółach rzecz, lecz w wymowie, w „filo­zofii” ,,Następnego do raju”. Hurrapesymizm znany już z „Ósmego dnia tygodnia°, łamiący wszelkie prawdopodobień­stwa akcji, naginający ją do powziętych z góry, modnie „czarnych” założeń osiąga tutaj już wyraźne ostrze i sens polityczny, który w pełni ujawni się i rozwinie w „Cmen­tarzach”. Najkrócej mówiąc, polega on tu na zaprzeczeniu humanistycznego sensu socjalizmu i możliwości jego realizacji; na propagowaniu niewiary w samego człowieka, w jego zdolności, siłę i wartości moralne.

Lecz dopiero „Cmentarze”, opowieść z gruntu polityczna, ukazują aktualny punkt dojścia Hłaski. Dopiero w „Cmen­tarzach” czyta się wpływ nie Hemingwaya, patrona wielu opowiadań z „Pierwszego kroku w chmurach”, nie Dostojew­skiego, ojca „Pętli” nawet nie Arnauda - jawnym naśladowni­ctwem jego „Ceny strachu” jest „Następny do raju - ale wprost i bezpośrednio samego Orwella, klasyka i mistrza współczesnego paszkwilu antykomunistycznego. Orwell na każdym kroku, na każdej karcie! Wymowna jest ta zmiana patronów - na coraz podrzędniejszych, lecz za to coraz „celniejszych” politycznie.

Nie będę tu referował treści Hłaskowego paszkwilu. Wy­starczy, jeśli podam scenerię utworu i morały autora. Rzecz dzieje się w Warszawie. Ale Warszawa to szczególna: War­szawa zarzyganych pijaków w rynsztokach, prostytutek, wabiących z bram przechodniów, nędznych, zastraszonych ludzi przemykających się między patrolami wojska i milicji, kłamliwych plakatów na parkanach, Warszawa ponurego bezuśmiechu i błota, błota, lepkiego, wsysającego błota, oświetlona jednym krwawym neonem „Sztandaru Młodych” - wykrzyknikiem beznadziejności i grozy. Tak widzi Hłasko swoje miasto.

A Polska? Polska to strach, podłość, oszustwo, terror, nienawiść i obłuda, rozpacz i pijaństwo, ruiny domów i ludzi, pustynie uczuć cmentarze zaufania, „nadziei, wszystkich słów, wszystkich pojęć, wszystkich marzeń o wyzwoleniu człowie­ka...” Tak widzi Hłasko swój kraj i naród. To już jest paszkwil, nie tylko na ustrój, lecz na społeczeństwo.

Co zostaje ludziom? Wódka.

A myśl? Jasny promień marzenia? Krzepiąca moc idei?... Nie łudźcie się, naiwni! Idea jest przekleństwem, lecz „ludzie nie obejdą się bez idei. Nigdy. Łatwo byłoby zdychać, gdyby to był już ostatni wielki mit ludzkości... ZEBY LUDZIE JUŻ NIGDY NIE UWIERZYLI W ŻADNE SŁOŃCE”!

Nie ma już więcej słów. Nie mówmy o czarnym lakierze, o czarnych okularach, skoro wszystko zostało do dna powie­dziane. I niech mi nikt nie przypomina, że akcja „Cmentarzy” toczy się w roku 1952, bo Hłasko pisze je w roku 1957 z pasją najwspółcześniejszą, a w roku 1958 sprzedaje je poza krajem w ręce międzynarodowych handlarzy bronią przeciw komuniz­mowi. „Trzymaj się Marek!” - „Nieźle się trzymam”: to fragment nie udzielonego wywiadu Marka Hłaski.

Talent?... Talent nie wystarcza. Potrzebne są jeszcze - rozum i charakter. A tych zabrakło.

Trybuna Ludu” 95-97/1958, Warszawa

CHWILECZKĘ, GRABARZE...

Nie leży to w dobrych obyczajach pisarskich - bronić się samemu przed zarzutami i napaściami krytyki. Niżej pod­pisany nigdy nie próbował walki tym systemem; tym razem jednak ze względu na powagę zarzutów, na powagę i znaczenie pisma, które te zarzuty przeciw mnie wytoczyło, oraz ze względu na głęboką pewność, że nikt nie podniesie ręki w mojej obronie - proszę, w imię sprawiedliwości i szczerości, aby udzielono mi kilku szpalt „Trybuny”.

Nie będę się bronił przed zarzutami natury artystycznej - każdemu wolno oceniać książkę, tak jak to uważa za słuszne i właściwe. Nie powinien pisarz bronić swojej książki: jeśli jest coś warta, obroni się sama. Dla mnie ważny jest jedynie zarzut fałszowania rzeczywistości. Od początku mojej pracy, od chwili kiedy pierwsze podpisane przeze mnie opowiadanie ujrzało światło dzienne - sprawa mojego pisarstwa została zafałszowana i zmitologizowana. Nazywano mnie reprezentantem młodego pokolenia; nazy­wano mnie cynikiem i deprawatorem; nazywano mnie mora­listą i „rozczarowanym Zetempowcem” - w końcu doczeka­łem się tego, że przebywając w Paryżu przeczytałem, że w wojewódzkim mieście, w drugiej połowie wieku XX, w piętnastym roku Polski Ludowej, ułożono na rynku stos z książek, które niektórym ludziom, ludziom mającym wpływ na życie innych obywateli, wydały się - jakiegoż tu użyć określenia? - i podpalono ten stos. Nie będę pisał o tym, jaka złowroga analogia nasuwa się w tym miejscu; ale każdy i tak wie, co w rym wypadku można pomyśleć i jaki przykład przywołuje ludzka pamięć i wyobraźnia. Nie wiem, kto pierwszy rzucił zapałkę i nie znam twarzy tych, którzy tańczyli wokół tego stosu - ale każdy, kto ma choć odrobinę wyobraźni, może domyślić się tego, co wtedy czułem i my­ślałem. To nie moją książkę spalono w tym mieście. To spalono resztę mojej wiary i miłości do człowieka. To spalono resztkę - niewielką zresztą, co przyznaję szczerze - mojego zaufania do godności i rozumu ludzkiego i - na miłość boską - każdy wie przecież, że nie chodzi tu o książ­kę dwudziestokilkuletniego debiutanta nazwiskiem Marek Hłasko.

O tym, że istnieje „hłaskoizm” w literaturze - dowiedziałem się z gazet. O rym, że istnieją „hłaskoidzi” - dowiedziałem się z gazet. Nie ja ukułem ten termin. Obojętne jak nazywają rozczarowanych, to nie zmienia faktu. Mogą pisać lepiej czy gorzej ode mnie, mogą być bardziej podobni czy podobni mniej - faktem jest, że oni istnieją, i faktem jest, że bez względu na to, czy ich książki będą się ukazywać, czy nie - oni będą istnieć. Ja osobiście sam nie wierzę w przyszłość tego typu literatury, ale jestem przekonany o aktualnej jej konieczności. Nie wierzę w cynizm. Cynizm jest niemożliwą do przyjęcia i stosowania postawą i nigdy nie byłem cynikiem, mało - gardzę cynizmem tak jak niczym może; mało, cynizm mnie śmieszy, a to jest najgorsze. Ale wierzę w bunt, wierzę w bunt jako punkt wyjścia do znalezienia sobie miejsca w życiu i społeczeństwie. Wierzę w bunt jako w najwyższą wartość młodości. Wierzę w bunt, jako w najwyższą formę miłości do życia młodych. Wierzę w bunt jako w najwyższą formę nienawiści do terroru, ucisku i niesprawiedliwości i wierzę również w to, że nie ma buntu bez celu, chociaż w interesie świata, który kocha swoich buntowni­ków, leży to, aby ich zabić. A bunt nie może być sprawiedliwy, tak jak nie jest sprawiedliwy świat, w którym rodzi się bunt. „Hłaskoizm” dla sprawy pokolenia - jakże to śmieszny i żałosny termin. I kto to bierze poważnie? Pokolenie? Ja sam?

Czy trzeba pisać, przeciwko czemu zrodził się bunt pokole­nia? Czy trzeba pisać, przeciwko czemu zbuntowali się dwudziestoletni? Uczynili to przywódcy naszego kraju i na­szego bloku i odsłonięto przed światem kurtynę, za którą ukazał się obraz zupełnie niewesoły. Tak uczynili przywódcy, ale literaturze trzeba lat, aby uporać się z tą sprawą, aby uczynić z nią wszystko, co leży w możliwościach literatury - aby ją oskarżyć i uwznioślić, aby ją ośmieszyć i uszlachetnić - a nie jest to sprawa jednego roku i jednego referatu.

Krytyka polska jest krytyką morderczą: każdy, kto pisze o jednej sprawie trochę dłużej, niż sprawia to przyjemność kilkunastu snobom - jest uważany za pogrzebanego. A mnie się wydaje, że nie napisałem jeszcze nic z tego, co pragnąłbym napisać, że wszystko to nie oddało ani w jednej setnej mojej nienawiści do istniejącego porządku rzeczy, że ciągle mówiłem za cicho i że życie, którego byłem świadkiem przez tyle lat - było o wiele straszniejsze i o wiele bardziej ponure niż wszystko, co napisałem. I niech będą przeklęci ci, którzy o tym milczą. To nie ja wymyśliłem Warszawę, tę Warszawę, która przez wiele lat była miastem bez uśmiechu; to nie ja wymyśliłem Warszawę, w której ludzie trzęśli się ze strachu; to nie ja wymyśliłem Warszawę, w której najwyższym dobrem biedaków była butelka wódki; ta nie ja wymyśliłem Warszawę, w której dziewczyna była tańsza od butelki wódki - to ta Warszawa wymyśliła mnie. Kto i jakim prawem każe mi o tym milczeć? Dla mnie moja młodość - ta pierwsza, pełna romantycznych wzlotów i upadków - będzie zawsze pustynią bez litości. Pustynią pełną rozpaczy i wściekłości, w której każdy przyjazny gest mógł stać się gestem samozniszczenia. I dla mnie zawsze Warszawa, miasto mojej młodości, młodości, którą przeżyłem samotnie, wilczo, nie kochany i nie kochający, młodości której najwyższym dobrem była butelka wódki i zapomnienie i jakaś przypadkowa dziwka, której twarzy nie pamiętałem już po pięciu minutach - będzie miastem bez uśmiechu, miastem, którego ulicą idzie pijany i nieszczęśliwy, miastem, w którym oszukany człowiek bezrozumnie dąży do śmierci. Apostołom nowoczesności niewygodnie o tym myśleć. O ileż efektowniejszy jest Beckett i jego włóczędzy, wy­głaszający błyskotliwe monologi o bycie i niebycie. O ileż efektowniejszy jest i Jonesco, i Gombrowicz, i bohaterowie „Mandarynów” i mętny Fellini wraz z swoją całą sentymen­talną filozofią zaufania - o ileż to wszystko efektowniejsze od faceta, który narażając się na długoterminowe więzienie kradnie z budowy parę cegieł, aby kupić za nie butelkę wódki. Lepiej o tej Warszawie nic myśleć i lepiej traktować grotes­kowo katastroficzną sztukę Zachodu - sztukę zresztą znako­mitą, lecz wyrastającą z innych doświadczeń - jako klucz do poznania rzeczywistości. Każdy, kto w tym przeszkadza, jest niepotrzebny. Trzeba go opluć, zdyskryminować i pogrzebać. Można go również - jak to się dzieje w moim przypadku - oskarżyć o zdradę i zaprezentować jako zdrajcę.

To ciężki zarzut. Parę lat temu było to równoznaczne z wyrokiem śmierci, Nie mam nic na swoje usprawie­dliwienie, nic poza tym, że boję się ideologii wyradzającej się w totalizm i że na 25 lat swojego życia - przez pięć lat byłem w niewoli niemieckiej, a przez wiele następnych lat, w okresie, nad którym historia przejdzie do porządku dziennego jako nad okresem „wypaczeń i błędów stali­nowskich”, a który w języku ludzi żyjących nie został jeszcze nazwany w sposób odpowiadający sercu i rozumowi. Jeśli żyło się w takim okresie - tylko pamięć może stanowić odpowiednią broń, a człowiek, który nie chce sądzić - jest osądzony. Każdy ma prawo do omyłki w osądzie spraw, ale nikt nie ma prawa do milczenia, gdyż najwyższą formą zdrady wobec życia jest milczenie i niepamięć. Posępny ton w artykule „Skiza” - ratuj się Marek! - odsądzający mnie od sumienia i charakteru, nie może zmienić mojego punktu widzenia na sprawy, które opisałem w „Cmentarzach” i triumfalne stwierdzenie, że Orwell woła z każdej strony mojej książki, nie może mi przynieść ujmy i to nie dlatego, abym uważał Orwella za nauczyciela życia, ale dlatego że stworzył on wizję świata, przed którą pragnę się obronić. I nie ma to nic wspólnego z handlem bronią przeciwko komunizmowi, i od sprawiedliwości świata i życia, od tej sprawiedliwości, o której zwątpiłem i o której wątpię - zależy, abym się pomylił. „Skiz” powinien wiedzieć, że pisząc o mnie jako o przemytniku broni przeciwko komunizmowi - wydaje na mnie wyrok śmierci cywilnej w Polsce. Niech sięgnie pamięcią wstecz i niech rozważy w swoim sumieniu, czy oskarżony winien jest śmierci. Pisarz bez ojczyzny jest niczym i nie widzę takiej możliwości, takiego zarzutu i takiej konsekwencji, która mogłaby oderwać mnie od mojej ziemi i od mojej strony. Ale obowiązkiem moim jest pamiętać o tym, że zmartwychwstanie jest tylko terminem, ale nigdy nie staje się faktem.

Obowiązkiem moim jest podanie kilku wiadomości natury technicznej. Nie popełniłem wobec polskiej literatury żadnej nielojalności i „Cmentarze” i „Następny...” były złożone w polskich wydawnictwach. Wydawcy jednak nie mogli się zdecydować na ich wydanie. W imię czego? Czy przypuszczali, iż nie ma ludzi, którzy mogliby wystąpić przeciwko tej książce uzbrojeni w inne oręże poza milczeniem? Czekałem długi rok, ale wolę ponosić wszelkie konsekwencje wynikające z opub­likowania niż konsekwencje wynikające z milczenia - gdyż przed nimi człowiek piszący nie jest w stanie znaleźć obrony.

Niech mi będzie darowany patos tych kilku stronic, ale tu chodzi o coś więcej niż o nieprzychylną recenzję. Tak jak „Skiz” zaczął swój artykuł suchym stwierdzeniem, że na rynku literatury antykomunistycznej pojawiło się jeszcze jedno nazwisko, tak i ja swój skończę równie suchym stwierdzeniem, że przekleństwo zwane również życiem jest człowiekowi dane tylko raz i że wtedy umiera się naprawdę, jeśli człowiek staje wobec nieprawości, smutku i rozpaczy i jeśli patrzy na to żyjącymi oczami, a jego serce bije z sercami innych - i mimo to zachowuje milczenie. Zacząłem pisać swoje opowiadanie jeszcze wtedy, kiedy nic nie wskazywało, że będę mógł myśleć inaczej i nie rozumiem zarzutu, że „pisane jest z pasją współczesną”. Jeśli tak - to dziękuję za ten jedyny kom­plement.

Paryż, 9 kwietnia 1958

BOHATEROWIE SĄ ZNUŻENI

Mój przyjaciel - młody i zdolny publicysta - tak często mówi do mnie: Literatura - myślę o prozie artystycznej - jest w tej chwili zabawą bez przyszłości. Tempo i dramatyzm życia w wieku dwudziestym mordują literaturę. Zanim zdążysz uporządkować w jakikolwiek poprawny kształt artystyczny swoją wizję dnia dzisiejszego, czas popędzi siedmiomilowymi krokami naprzód,. ty zostaniesz w miejscu trzymając swoją kupkę papieru i najwyżej możesz ze smutkiem spoglądać we własne, puste wnętrze. Człowiekowi dzisiejszemu nie odpowiesz literaturą na dzień dzisiejszy: Mann pisał przez ładnych kilka lat „Doktora Faustusa”,. Szolochow przez czternaście lat ślęczał nad „ Cichym Donem „,. praca Aleksego Tołstoja nad „Drogą przez mękę” trwała dwa dziesiątki lat. Nie, mój drogi! Człowiek wieku dwudziestego chce odpowiedzi dziś już na to, co stało się w dniu wczorajszym. Chce odpowiedzi bezbłędnej, przekonywającej i logicznej,. chce odpowiedzi takiej, jakiej nigdy w stanie nie jest mu dać literatura - zawsze maniakalna w większym czy mniejszym stopniu, zawsze jakoś wykrzywiona, zawsze obarczona ciężarem indywidualnej wizji świata i ludzkich poczynań. Rola literatury sprowadza się obecnie do dokumentaryzmu - ludzie chcą dobrej, jasnej i ciekawej publicystyki. Zresztą, czy naprawdę myślisz, że w drugiej połowie dwudziestego wieku literatura jest w stanie spełniać rolę taką, jaką spełniała w swoim złotym wieku dziewiętnastym? Wtedy, kiedy ludzie tworzyli kolonię Tolstojowców, zapijali się udręczeni wizją Dostojewskiego,. kiedy nieszczęśliwi młodzi ludzie strzelali sobie bez pudła w głowę po prześledzeniu cierpień Wertera ?

Nie jesteś chyba naiwny, aby tak przypuszczać. Wydaje mi się, że obecnie literatura jest bezradna wobec życia i że przez długi czas tak będzie. Dzieją się na świecie takie tragedie, o jakich nie śniło się bohaterom Szekspira i Stendhala. Czy trzeba ci przykładów? W każdej gazecie znajdziesz ich tysiące. Chcesz dramatów? Ja dziś nie wiem, co jest dramatem, a co nie. Chcesz tragedii na miarę antyczną? Wydaje mi się, że jesteśmy świadkami tragedii wyrastających ponad każdą, dotąd przyjętą miarę. Komunista niewinnie więziony we własnym kraju,. rewolucjonista, który wszystkie swe siły poświęcił sprawie wyzwolenia człowieka i od którego odwraca się własny naród, oskarżony o nikczemność i zdradę - czy znany ci jest w historii świata czas, w którym tego typu tragedia stałaby się - tak jak dziś- tragedią dnia codziennego? Czymże wobec ogromu i tragizmu tych spraw jest literatura? Śmieszną zabawą, w którą trudno będzie uwierzyć komukolwiek. Na jakim papierze, na jakich kamieniach, na jakiej taśmie filmowej i na deskach jakiego teatru uda się utrwalić te cierpienia? Są one - jak myślę - poza kręgiem tego wszystkiego, co dotąd nazywało się literaturą... Mniejsza z tym, czy przyjaciel mój - mówiąc o sprawach literatury - ma rację, czy też jej nie ma. Literatura stawała już wobec niejednej zbrodni i niejednego szaleństwa dając sobie jakoś radę; ludzie zawsze będą chcieli czytać o losach innych ludzi i dowiadywać się o ich życiu i cierpieniach nie z suchej publicystyki, lecz z kart książek pięknych i mądrych, bolesnych i świadomych - tak mu wtedy odpowiadałem.

Nie chodzi mi tu jednak o sprawy literatury. Kilka tygodni temu w Warszawie gościł studencki teatr satyryków z Gdańska „Bim-Bom”. Teatr ów wystąpił z programem „Radość poważna”. Przez wiele dni ludzie odchodzili z niczym od kas sympatycznych studentów; widownia zapchana była do ostatniego możliwego miejsca, a gazety pełne entuzjastycznych recenzji. „Bim-Bom” nazwano „teatrem wielkiej metafory”, „siedmio-milowym krokiem naprzód”; mówiono o nim jako o najbardziej współczesnej - jeśli chodzi o środki wyrazu - scenie w Polsce; zachwycano się jego wdziękiem, filozofią i odwagą. Przypuszczam, że studentom z Gdańska wyrządzono wielką krzywdę i teraz będą przez długi czas musieli stąpać twardym krokiem po ziemi, aby im woda sodowa nie uderzyła do głowy. Tak zresztą zawsze dzieje się w Polsce; wystarczy tylko, aby zaistniało jakieś wartościowe zjawisko, aby natychmiast zniszczyć je i pogrzebać przesadą, niesprawiedliwością i brakiem proporcji. Nie czas tu ani miejsce, aby wyliczyć tych wszystkich mistrzów palety, pióra i sportu, którym wyrządzono niedźwiedzią przysługę wynosząc ich pod niebiosa i następnie ściągając brutalnie na kamienną ziemię. Teatr „Bim-Bom” nie jest teatrem wielkiej mądrości, a przed filozofią jego nie należy klękać jak przed wschodzącym słońcem - boję się, że efektowne baloniki i mydlane bańki puszczane przez uroczą dziewczynkę w istocie przykrywają pustkę. Trudno orzec - i dziwić się należy bezkrytycznym ocenom naszych recenzentów - czy „Bim-Bom” jest teatrem par excellence nowoczesnym, bo teatru nowoczesnego Polska nie widziała od dawien dawna - jest to więc gadanie ślepego o tęczy. „Bim-Bom” - to przede wszystkim zespół młodych świetnych ludzi, którym należy jak najprędzej i jak najkonkretniej pomóc w znalezieniu klucza do rozumienia dzisiejszego życia. Bohaterami ich spektaklu są: smutek, rozgoryczenie, niewiara i przygnębienie. To nie był teatr satyryków. To był teatrzyk przegranych złudzeń, nadziei i pragnień. Nie była to szczedrynowska satyra - ostra, bezwzględna i brutalna, sięgająca do samych korzeni społecznego zła. To był tylko - rozmieniony na efektowne, mydlane bańki - smutek. Smutek, owo uczucie, któremu oddawać się można z niejaką nawet przyjemnością pijąc wódkę w dorożkarskiej knajpie lub patrząc z ciepłego pokoju przez okno na świat smagany jesiennym deszczem; smutek, owo uczucie, którego doznaje mężczyzna na widok przechodzącej, ładnej kobiety; owo uczucie, które jest raz mniej, a raz bardziej dręczące, lecz idąc po którego szlakach trafić można tylko na ciemną rzekę zwątpienia, aby tam do reszty pogrzebać swoje nadzieje i pragnienie walki. Walczyć nim jednak nie można o żadną sprawę. Walczy się pragnieniami, miłością lub nienawiścią - tym wszystkim właśnie, czego nie potrafili czy też nie chcieli pokazać w swoim teatrze studenci z Gdańska. Vive la tristesse!

Zadziwiającą rzeczą jest nasze najmłodsze pokolenie - owi ludzie, którzy dobiegają pierwszej dwudziestki swego życia lub zaledwie ją przekroczyli. Zadziwiającą rzeczą jest znikomy hart tego pokolenia. Wypisano już tysiące kart na temat ich cynizmu, okrucieństwa, demoralizacji, rozwydrzenia i moralnej nędzy. W rzeczy samej sprawa wygląda inaczej. Oni są zmęczeni; dwudziestoletni bohaterowie socjalizmu, którzy wojnę znają z opowiadań, kiepskich filmów i książek, głód - z relacji ludzi, którym nigdy się nie wierzy; dla których takie słowa jak „strajk”, „więzienie” są tylko nic nieznaczącymi pojęciami; pokolenie wychuchane i wydmuchane w inkubatorach rewolucji; pokolenia, które w istocie miało wszystko począwszy od stypendiów, a skończywszy na dziwkach i knajpach; pokolenie, w które władowano miliardy złotych; pokolenie o bezgranicznych wprost przywilejach - choć w to nigdy nie uwierzą - jest zmęczone, przeżywa kolosalny katzenjammer. Wystarczyło kilka przykrych, bolesnych prawd, które odsłoniła historia; wystarczyło kilka lat trudów, które są jednak kaszką z mleczkiem w porównaniu z tym, co mieli ludzie radzieccy podczas pierwszych pięciolatek; wystarczyło kilka klęsk, wystarczyło, aby słusznie rozwalono mit Wielkiego Nauczyciela, a pokolenie upadło bez sił na mordę. Pokolenie jest skacowane i zmęczone; pokolenie czuje się oszukane przez rewolucję. Pije, rozrabia na ponuro; młodociani poeci piszą o bezsensie życia; osiemnastoletnie oddają się kilku mężczyznom na raz, gdyż nie wierzą w miłość; malutki, nie dający się nawet w połowie realizować cynizm - naiwna forma obrony przed życiem - na co dzień; smutek od święta i co dalej? - Ja mam czoło pochylone - pisze w liście otwartym do „Nowej Kultury” osiemnastoletni student II roku Politechniki Warszawskiej. - Za moich starszych kolegów, za partię całą, Za tych wszystkich, którzy węszyli, oglądali się, za tych wszystkich, którzy oszukiwali i za tych, którzy dali się oszukać. Za tych, co świadomie, czy też nieświadomie pomagali złu, Mam czoło pochylone za was, drobnomieszczanie na ministerialnych stanowiskach, za was, dobrze odżywieni literaci, za was bezkonfliktowi pisarze, Wstydzę się za was wszystkich, a przede wszystkim za siebie, za swoją głupotę i łatwowierność, Ja nie potrafię już podnieść czoła, a jeśli je kiedyś podniosę”, Zresztą to niemożliwe, bo nie mam żadnych podstaw, aby wierzyć czemukolwiek, Idee, gdy nie można wierzyć ludziom, stają się niczym: („,) My 18-i 20-latki, choć wzrastamy w nowych warunkach, nie jesteśmy szczęśliwi, bolesne jest bowiem zrozumieć, że to nowe tak bardzo jest stare, tak bardzo do naszego wymarzonego niepodobne, Bolesne jest tracić wszystko, w co się wierzyło”, Vive la tristesse!

No i jacyż oni są, ci dwudziestoletni ludzie, którzy przegrali już wszystko, zrezygnowali ze wszystkiego i biernie oczekują na dalsze ciemne i niepotrzebne życie, Tragiczni czy komiczni? Może jedno i drugie? Oni są słabi; nie tragiczni i nie śmieszni, tylko tragicznie, przeraźliwie słabi, Pokolenie potrzebuje wapna i fosforu; tranu i witamin, Trzeba wzmocnić ich kręgosłupy, mięśnie i głowy, Trzeba im powiedzieć, że nie przeżyli jeszcze niczego, a wszystko, co najszczerzej wycierpieli do tej pory, może okazać się niczym w porównaniu do tego, co danym im będzie jeszcze przeżyć, Trzeba to pokolenie smutnych i rozpieszczonych dzieci, które utraciły wiarę w bociana, przygotować do życia - oni nie są przygotowani, Wystarczyło parę błędów, do których przyznała się partia, aby zmiażdżyć nimi siły pokolenia; wystarczyło kilka lat stania w ogonkach po bilety do kina czy mięso, aby wypruć z nich wszystkie siły; wystarczyło otworzenie w Warszawie kilkunastu specjalnych sklepów, aby ugruntowało się w pokoleniu poczucie krzywdy i niesprawiedliwości - w zmęczonym pokoleniu bez walk i klęsk, trwogi i śmierci na co dzień; w pokoleniu, które w istocie nie ma pojęcia, czym jest szarpanina ideologiczna; w pokoleniu, które dla marksizmu nie wyrzekało się żadnej innej ideologii; w pokoleniu, które nigdy nie dowie się na własnej skórze, co przeżyli ludzie z AK lub z NSZ, Cóż mają mówić ci, którzy przeszli przez piekło getta, których gnojono w Oświęcimiu, którzy przeszli przez lasy partyzantki; cóż mają powiedzieć nieliczni ocaleni z KZM-u; cóż mają w końcu powiedzieć ci, którzy po latach niesłusznego więzienia stanęli znów do pracy odrzucając gorycz? Żyjemy w czasach ogromnych; w czasach, które trudno ogarnąć najtęższym nawet rozumem, Oni pochylają swoje czoła ogarnięte mrokiem smutku i zwątpienia, Sprawa wyzwolenia człowieka przechodzi wielkie katharsis - marzenia wielu tysięcy komunistów; oni - przechodzą katzenjammer, Vive la tristesse!

Czy trzeba przykładów? Czy trzeba cytować te wszystkie gorzkie wiersze, smutne wypowiedzi; czyż trzeba - na tym miejscu - wylewać całą masę zwątpienia i goryczy? A może by im tak pomóc zrozumieć życie i czas? Może by im w końcu wytłumaczyć, gdzie żyją i w czym uczestniczą? Może by ich tak wreszcie nauczyć czegokolwiek choć o rewolucji - w sposób mądry i prawdziwy? Może by im tak dać jakiegoś potężnego klina na katzenjammer? Nie byłoby to bez pożytku, Wierzę w siłę rozpaczy, lecz ich rozpacz jest głupia; można tylko walić łbem o ścianę, jeśli rozpacza się z zamkniętymi oczyma, Trzeba pokoleniu otworzyć oczy, Siłę daje tylko rozum; z tym tutaj nie najlepiej,

Do diabła z tym smutkiem! Nie jestem wróżbitą i nie zajmuję się przewidywaniem przyszłości, Ale jeśli pokolenie nie otrząśnie się ze smutku; jeśli pokolenie nie zacznie się uczyć od początku, od podstaw, solidnie życia, to koniec pokolenia będzie nieporównanie smutniejszy i nieporównanie bardziej groteskowy od końca kolorowych baloników w teatrze „Bim-Bom”,

Czyżby wiara pokolenia była tak krucha?

Po raz pierwszy ukazało się w „Obywatelu Warszawy” nr 5, 1956 r,

DWAJ MĘŻCZYŹNI NA DRODZE

Ain't many guys travel around together. I don't know why. Maybe ever'body in the whole damn world is scared of each other. John Steinbeck - „Of Mice and Men”.

W naszym życiu nie tylko ludzie opuszczają nas i od­chodzą. Opuszczają nas także słowa, pojęcia, które z cza­sem stają się blade i martwe: czas odbiera im siłę i treść. Jeśli po latach napotykamy je, są jak dawno odlane maski i nie możemy w nich poznać niczego. co nas kiedyś wzruszyło lub przyprawiało o gniew. Istnieją słowa-za­klęcia, słowa-pieśni, słowa silne jak nadzieja, lecz istnieją także słowa-wyroki. Takim słowem jest r a j z e r. Rajzer to włóczęga, człowiek gościńca, człowiek szukający pracy, wędrujący przez noce i dni, padający z głodu, proszący o nocleg, chleb i wodę; człowiek, dla którego życie ma tylko wymiar jutrzejszego dnia. Rajzer to człowiek, które­go jedynym słońcem jest rozpacz.

Słowo w ł ó c z ę g a budzi dziś pogardę; dwadzieścia lat temu budziło ono czasem i litość. Na dachach i bre­kach wagonów, gościńcami i bocznymi drogami, wzdłuż kolejowych torów, omijając większe miasta i policyjne posterunki - wędrowali rajzerzy. Ginęli od kul policyj­nych, znajdowali śmierć w tunelach i pod kołami wago­nów, trafiali do więzień, ginęli na drodze od chorób i z wyczerpania, zabijał ich głód, czas i nadzieja. Czasem także otrzymywali pracę.

Działo się to w miesiącu maju. Pewnego ranka dwaj mężczyźni, mrużąc oczy z bezsenności i silnego słońca, wkroczyli na rynek małego miasteczka. Byli zmęczeni i wyczerpani - jak im się zdawało - do kresu swych sił; noc spędzili nie opodal kolejowego dworca, skąd kilka razy przeganiała ich policja. Kiedy patrzyło się na tych dwóch, nie można było oprzeć się wesołości, nie można było nie porównać ich do Pata i Patachona. Byli wyjątko­wo niedobrani: jeden z nich był wysoki. silny i ładny, wciąż się uśmiechał poprawiając opadające na czoło wło­sy; drugi był niski, brzydki jak małpa, chuderlawy, a pa­trząc na niego, nikt nie przypuszczał, aby człowiek ten miał choć pięć deka muskulatury; nędzne ubranie wisiało na nim jak szmata na zeschniętej żerdzi. Był co się zowie chuderlawy i brzydki. Miał niesympatyczną twarz zastra­chanego króliczka. Kiedy patrzyło się na tych dwóch, odnosiło się wrażenie, że mały jest tylko zniekształconym cieniem wysokiego.

Ranek był pełen słońca i ciepła. Głośno turkocząc po krzywym bruku, przejeżdżały chłopskie furmanki. Z okien kamienic wychylały się rozkudłane od snu głowy; wynoszono pościeli wymieniano pozdrowienia. Nad rynkiem uparcie kołowała chmurka gołębi i kilku chłopców strze­lało do nich z procy. Właściciele otwierali sklepy odsta­wiając z hałasem deski. Przed zakładem fryzjerskim stał tęgi mężczyzna w brudnym kitlu i gryząc pestki słonecz­nika pluł łupinami z nonszalancją championa; w mosięż­nym talerzu złowrogo świeciło oko słońca. Niebo nad miastem wyglądało jak rozpalona emalia.

Wyższy mężczyzna powiedział:

- Jak myślisz? Czy to daleko stąd? - Do tartaku?

- Nie pytam przecież o drogę do nieba.

- Wiem - rzekł mały. - Do nieba zresztą nie jest tak daleko, jak to się niektórym wydaje. Można zajechać na kawałku sznurka. A do tartaku także nie powinno być daleko. Ten facet powiedział przecież, że nie dalej jak trzy kilometry.

- Chodźmy - powiedział wyższy.

Pogapił się na wieżę ratusza i splunął. Potem ruszyli. Wyższy szedł przodem, niższy pozostawał o parę kroków w tyle. Zerwał się jakiś pies i głośno szczekając pobiegł za nimi; niższy kopnął go z całej siły w bok i pies, skowycząc boleśnie, zawrócił. Upał potężniał z minuty na minutę, powietrze stało się żarliwe, lekki, suchy wiatr udręką napełniał nawet cienie.

- Cholera - powiedział wyższy. - Czuję się tak, jakbym miał w kościach rozpalone żelazo. Jeśli się ma pusty żołądek, upał dręczy tym bardziej. Człowiek jest pusty od środka i nie ma w nim nic prócz przeklętego rozpalonego powietrza. Tak?

Mały milczał. Przeszli kilkanaście kroków i wysoki zapytał:

- Czemu nic nie mówisz, do diabła?

- Zaschło mi w gardle - wycharczał mały. - Muszę napić się wody, potem będę mógł gadać. Mnie także się zdaje, że nie mam w środku nic prócz rozpalonego po­wietrza.

- Nie wolno pić wody, kiedy człowiek jest głodny ­powiedział surowo wyższy. - Woda wtedy wysusza tym bardziej. Lepiej zapalić papierosa i starać się wciągać dym bez powietrza. Żołądek wtedy drętwieje i na jakiś czas masz spokój.

- Drętwi zawsze mają spokój - powiedział mały. ­Drętwym jest dobrze. Drętwi nie mają nic prócz spokoju. - Jeśli nie potrzebują szukać pracy - powiedział wyższy.

- Tam? Tam nie potrzeba pracować. Ani szukać pracy. Można leżeć i przyglądać się z góry, jak męczą się tutaj.

Idąc przodem, wysoki zapytał: - I to jest niebo?

- Tak - rzekł mały. - Niebo jest wtedy, jeśli może­my z daleka patrzeć, jak męczą się inni, a nas to nic a nic nie obchodzi.

Przez jakiś czas szli w milczeniu, potem wyższy rzekł ze wściekłością:

- Jeśli nie przestaniesz gadać o niebie i o śmierci, to zmasakruję cię kiedy. Nie mogę już tego słuchać. Tak jakby naprawdę istniało jakieś niebo. Jeśli wierzysz w nie­bo, to dlaczego, u diabła, nie wybierzesz się tam? Możesz się przecież wystarać o kawałek sznurka.

Mały milczał; na jego pomarszczonej twarzyczce uka­zał się wyraz zawstydzenia. Wyższy szedł w dalszym ciągu przodem, nie obejrzał się ani razu do tyłu; od czasu do czasu klął tylko, ocierając pot z czoła. Liście drzew więdły z upału. Droga przed oczami drżała; razem z powietrzem wciągało się do płuc tysiące ostrych nożyków. Mały głoś­no jęczał i wzdychał; kilkakrotnie prosił wyższego, aby pozwolił mu odpocząć, gdyż bał się upaść, lecz wysoki, nie wzruszywszy nawet ramionami, szedł nie zwalniając kroku.

- Mam chore serce - mówił mały. - Przecież ty wiesz, że ja mam chore serce. Jestem bardzo chory na serce już od dziecka. Doktor mi powiedział, że powinienem mieć lekką pracę i nie męczyć się. Przecież lekarze wiedzą, co mówią, oni znają się na chorobach. Czasem w nocy budzę się z przerażenia, że umarłem już, że już mnie nie ma. Proszę cię, abyś pozwolił mi od­począć. To potrwa chwilę. Tylko chwilkę. Potem pod­niosę się i znów pójdziemy. Nie chcesz przecież, abym upadł na drodze i zdechł jak pies. Każdy człowiek po­winien mieć przyzwoity grób. Powinien leżeć w prawdzi­wej trumnie, aby nie pożarły go robaki i nie zgnoiła wilgoć. Jeśli nie ma się miejsca na ziemi, powinno się mieć przynajmniej dobre miejsce w ziemi. Proszę cię, pozwól mi odpocząć. Odpoczniemy razem przez chwilkę, a po­tem znów pójdziemy razem. Jesteś przecież moim przyja­cielem. Mężczyzna z mężczyzną nie powinien tak postę­pować. - Zapłakał nagle i powtórzył: - Och, proszę cię, pozwól mi odpocząć.

- Ty ścierwo - mówił wysoki mężczyzna ani na chwilę nie zwalniając kroku. - Ty głupie, słabe ścierwo! Czy ty myślisz, że moim obowiązkiem jest ciągnąć za sobą takiego przeklętego łamagę jak ty? Chyba tak nie myślisz, ty tchórzliwy, słaby króliku! Nie mam żadnego obowiąz­ku!' Nikt mnie do tego nie zmuszał i nikt nigdy nie zmusiłby mnie do tego. Nienawidzę słabych, tchórzliwych facetów. Mam całe nogi pokryte bąblami, przy każdym kroku mam ochotę skowyczeć, a mimo to idę. Musimy tam dojść przed dziesiątą, bo jeśli się spóźnimy, to inni wydrą nam tę robotę sprzed nosa. Tu całe miasto pełne jest głodnych cwaniaków. Rozumiesz? No, powiedz, czy rozumiesz?

- Rozumiem - mówił mały. - Ale przecież chwilkę możemy odpocząć. Dosłownie jedną chwilkę. Ani się obej­rzysz, i już pójdziemy dalej.

- A jeśli nam wydrą tę robotę - ciągnął wyższy mężczyzna przyśpieszając kroku - to znów przez wiele dni nie będziemy mieli co żryć. Znów będziesz próbował ukraść, bo jesteś słaby i chory i nie wytrzymasz głodu. Pamiętasz przecież, jak próbowałeś kraść. Wtedy na dworcu w tym przeklętym mieście, gdzie także szukaliśmy pracy. Pamiętasz, jak chciałeś ukraść tę bułkę z kiełbasą?

- Z salcesonem - powiedział smutno mały mężczyz­na. - Bułka z kiełbasą kosztuje dużo drożej od bułki z salcesonem. Ja widziałem tam bułki z kiełbasą, lecz specjalnie wziąłem bułkę z salcesonem, gdyż była ona o wiele tańsza.

- Z salcesonem. I czy pamiętasz, jak bił cię wtedy właściciel bufetu? Bili cię razem ze swoją przeklętą żoną. Jeśli nie pamiętasz, to ja ci chętnie przypomnę. Tłukli cię jak psa przez kilkanaście minut, potem przyleciała jakaś stara wiedźma z piekła rodem i szarpała cię za włosy. A wielu ludzi stało wokół ciebie i wszyscy śmiali się, że taki stary mężczyzna pozwala się bić i płacze, i wszyscy śmiali się z tego, że jesteś taki słaby i chuderlawy, i nikt nie miał dla ciebie nic prócz pogardy i lekceważenia. A ty płakałeś i słaniałeś się na nogach...

- Przestań - prosił cicho mały.

- A ja stałem z boku - mówił wysoki mężczyzna. ­Stałem z boku i nie mogłem ci w niczym pomóc. Nie mo­głem ci pomóc, bo nie chciałem się mieszać do tej przeklę­tej awantury; wiesz przecież, że policja ma oko na takich jak my. Wiesz, że jak nas złapią, to wsadzą do kryminału i będziemy musieli przez wiele, wiele dni pracować dar­mo. Ty też nie mogłeś sobie w niczym pomóc, bo jesteś chory i słaby. Tak? Jesteś niedołężny. Tak? Jesteś choler­nie słaby. I dlatego musisz teraz iść ze mną i musisz starać się iść jeszcze szybciej, aby nie ubiegli nas inni głodni, i dlatego uważać musisz, abyśmy znowu nie wpadli w ja­kąś cholerną awanturę. Inaczej będą znów tłuc cię po mordzie. Musimy iść bardzo szybko. Czy chcesz, żeby każdy, komu to się tylko spodoba, mógł cię tłuc w zęby? Nie chcesz chyba tego? Więc musisz iść ze mną.

- Już w tak wiele miejsc szliśmy razem - rzekł mały, z trudem łapiąc powietrze. - I wszędzie czekała na nas nadzieja. Szliśmy już do tartaków, młynów, i fabryk; szliśmy przez wsie, miasta i miasteczka. Za każdym razem myśleliśmy, że to już właśnie tu, że to już ostatnia nasza droga i że zostaniemy teraz na długo. I za każdym razem nikt na nas nie czekał. I zawsze mimo to idziemy i idzie­my. Myślimy, że zastaniemy las lub ogród, a zastajemy tylko pusty plac. Czy naprawdę zawsze musimy tylko iść i iść?

- Musimy iść. Jeśli staniemy w miejscu, to tym bar­dziej nikt do nas nie przyjdzie. Musimy iść nawet wtedy, kiedy ty masz chore serce, a ja poranione nogi. Biednym ludziom nie wolno nigdy czekać.

Skręcili z gościńca i ruszyli w stronę tartaku. Był to niewielki murowany budynek. Mimo wczesnej pory krę­ciło się już wielu ludzi i wiele furmanek. Wysoki i ostry śpiew mechanicznych pił dochodził aż do gościńca. Silnie pachniało świeżo ścięte drzewo; było tutaj bardzo wiele drzewa poukładanego w stosy bali, drągów i błyszczą­cych od żywicy desek. Wióry, którymi grubo usłane było całe podwórko, złociły się w słońcu.

Wysoki rzekł:

- Zapach świeżo ściętego drzewa zawsze działa na mnie tak jak zapach pieczonego chleba. Wiele przypomi­na. Tam, gdzie mieszkałem w młodości, było wiele lasów. Lasy płonęły czasem i często zabijały ludzi, którzy tam pracowali. Kiedy palą się lasy, niebo wygląda tak, jakby było odlane ze złota; wtedy nawet tym przeklętym świę­tym musi być gorąco.

Odwrócił się do małego i rzekł:

- Teraz pójdziemy do właściciela. Będziemy go pro­sić, żeby nas przyjął do roboty. Jemu potrzeba dwóch silnych mężczyzn. On będzie z nami rozmawiać. Ty musisz stać prosto. Rozumiesz? Musisz stać bardzo prosto. I głowę masz trzymać do góry. Musisz patrzeć na niego z pewnością, lecz nie bezczelnie. I staraj się stać nieznacz­nie na palcach; staraj się wydać wyższym niż rzeczywiś­cie, Rozumiesz?

- Oczywiście - przytaknął mały. - A ręce? Czy pomyślałeś o moich rękach? W jaki sposób trzymać mam ręce?

- Musisz trzymać je tak, aby on chciał je kupić. Musisz starać się, aby on pomyślał, że jesteś silny, o wiele silniejszy niż w rzeczywistości. Jeśli pokapuje, że jesteś taki słaby, jak jesteś, nie będzie chciał nawet z nami gadać. Powtarzali nam wyraźnie, że jemu potrzeba do pomocy dwóch silnych chłopów. Rozumiesz? Inaczej przepadnie wszystko. On musi myśleć, że jesteś małym, krępym, silnym mężczyzną.

- Tak - odrzekł mały. - Nabiorę w klatkę piersiową powietrza. Czy mam nadąć policzki?

- Po co?

- Mam przecież taką chudą mordkę jak sam święty Łazarz.

- Nie - rzekł bardzo łagodnie wysoki. - Nie myślę, aby to było konieczne. Twarz nie świadczy o niczym. On tylko nie może poznać, że jesteś słabym, wymęczonym włóczęgą. Musi myśleć, że stoi przed nim silny i zdrowy mężczyzna. I wtedy on nas przyjmie. Chodźmy.

Ruszyli. Wysoki nie szedł jak przedtem - z przodu; szli teraz ramię w ramię, jak dwaj równi sobie siłą męż­czyźni. Mały zacisnął kciuki i schował je wewnątrz dłoni - słyszał, że to pomaga; modlił się do Boga, lecz bez­nadziejnie mylił słowa i w pewnym momencie przerwał. Wysoki spojrzał na niego z niepokojem.

- Wyprostuj się - rzekł.

- Nie mogę już więcej - powiedział mały. - Już naprawdę nie mogę się więcej wyprostować. I tak czuję, jakby mi ktoś wsadził w środek pogrzebacz.

Wysoki przystanął. Twarz miał skurczoną przeraże­niem.

Czy wiesz - rzekł - co będzie, jeśli nie znajdziemy tu pracy? Znów będziemy iść wiele kilometrów przez upał i przez deszcze; będziesz zdychać z głodu i wyczerpania; sto razy na minutę będziesz myślał, że nawali ci serce. I nie podejdzie do nas żaden człowiek z kawałkiem chleba, będziemy tylko my dwaj i głód. Będziesz znowu usiłował kraść. Czy pamiętasz, jak pobił cię ojciec tego chłopca, któremu wyrwałeś szkolne śniadanie? Potem kazał podejść swojemu synkowi i kazał mu uderzyć cię w twarz, i mó­wił: „Oto w jaki sposób powinno się traktować złodziei!” I ten dziesięcioletni chłopiec uderzył cię w twarz.

- Po co? - szepnął mały. - Po cóż mi o tym przy­pominasz?

Wysoki ścisnął go za ramię.

- Trzymaj się prosto - szepnął. - Błagam cię, trzy­maj się prosto.

Weszli na podwórko. Chwilę stali bezradnie, oszoło­mieni hałasem i mnogością obcych ludzi, którzy nieustan­nie przelatywali wzdłuż i wszerz placu. Jakiś woźnica krzyknął na nich z wysokości swego czubato naładowane­go wozu, aby się usunęli z drogi, i przejechał obok nich, popędzając konie klątwami. Pod niskim mężczyzną trzęsły się nogi z przerażenia, wysoki przełykał ślinę, poruszając wystającą grdyką. Potem wyższy rzekł:

- Musimy poszukać właściciela.

Jakiś człowiek przechodził obok nich, dźwigając na ra­mieniu kilka desek, i charczał z wysiłku. Wyższy mężczyz­na rzekł do niego:

- Gdzie jest gospodarz?

Człowiek dźwigający przystanął i splunął im pod nogi gęstą śliną. Patrzył na nich przekrwionymi z wysiłku oczyma.

- Gdzieś tu się kręci - rzekł. - Widziałem go przed chwilą. Nie będzie przecież stał w miejscu i czekał. - Jak go poznać? - zapytał niski.

- Gospodarza zawsze można poznać - odparł czło­wiek z deskami i splunął powtórnie. - Majowy z ciebie robotnik, jeśli nie potrafisz poznać gospodarza, mój miły. Szukacie tu roboty?

- Niczegośmy tu nie zgubili - odpowiedział wyższy. - Chcemy zarobić po parę groszy i wynieść się do wszystkich diabłów. To wszystko.

Człowiek z deskami roześmiał się ochryple i ruszył dalej. Oni podeszli aż pod budynek tartaku i tam stanęli, zupełnie ogłuszeni histerycznym jazgotem pił. Od huku trząsł się cały budynek.

- Niczego nie znajdziemy tutaj - powiedział żałośnie mały.

Wysoki spojrzał w jego załzawione oczy i warknął: - Zamknij mordę! O, Chryste! Czy ty naprawdę nie potrafisz przestać mówić?

- Nie będę już nic mówić - przytaknął posłusznie mały. - A jak przyjdzie gospodarz, czy mam udawać wyższego?

Wysoki nie zdążył odpowiedzieć, gdyż podszedł do nich jakiś mężczyzna. Był niski i krępy jak niedźwiedź, miał krwistą cerę rzeźnika, szorstkie siwe włosy i puszyste brwi. Ubrany był w czystą, niebieską bluzę robotnika.

- Na co czekacie, chłopcy? - zapytał i brzmiało to przyjaźnie.

Niższy otworzył już usta, lecz wysoki ze straszną siłą ścisnął go za ramię.

- Przyszliśmy się dowiedzieć o pracę, panie gospo­darzu - rzekł.

- Skąd wiesz - zapytał tamten - że to ja tu jestem gospodarzem? Widziałeś mnie?

- Coś przecież muszę wiedzieć - powiedział wysoki - jeśli chcę żryć.

- Znajdzie się chyba coś dla was - powiedział gospo­darz. - Jestem dobrym gospodarzem, u dobrego gospo­darza nie powinno zabraknąć pracy. Kto wam powiedział o tym?

- Mówił nam w miasteczku jakiś gość. Mówił, że potrzeba panu ludzi do ładowania drzewa na wagony. Robiliśmy już tę robotę.

Gospodarz patrzył na nich uważnie, kołysząc się z nogi na nogę.

- Do diabła - powiedział. - W tych małych mias­teczkach jeden o drugim wie o wiele za dużo. Złoty dwadzieścia za dniówkę. Zgadzacie się, tak?

Nie czekał wcale na odpowiedź, odwrócił się i krzyknął na furmana.

- Tak - pośpiesznie powiedział mały. - Jasne, że się zgadzamy.

Gospodarz spojrzał na niego i mały skurczył się.

- Cholera - powiedział gospodarz. - Nie wyglądasz pan za zdrowo. Zmęczony pan chyba jesteś, co?

- Nie - odpowiedział pośpiesznie mały. - Skąd? Ja zawsze tak wyglądam. Moja twarz nie świadczy o ni­czym. Jestem silny jak byk, tylko mam taką szczupłą twarz już od urodzenia.

- Jak byk? - powtórzył gospodarz i zaśmiał się. ­Żeby wszystkie byki były takie jak pan, nie urodziłoby się ani jedno cielę. Po co pan zalewasz? Musiałeś się pan dobrze nagłodować, przecież ja to rozumiem. To żaden wstyd, dziś wielu ludzi jest głodnych. Głód jest dziś w po­wietrzu. Tylko po co pan zalewasz? Jestem starym żołnierzem i nie lubię, jak mi ktoś zalewa. Lubię ludzi, którzy walą prawdę. Tu był taki jeden, który opowiadał, że jest synem hrabiego Potockiego. Wywaliłem go na zbity pysk i nie zatrzymał się, aż na dziesiątej wsi. Nie lubię, żeby mi zalewać. Rozumie pan?

- Ja nie zalewam - powiedział mały. Oczy zaszkliły mu się łzami i zatrzęsła głowa. Nagle krzyknął: - Co pan sobie myślisz, do cholery? Ja jestem mały, ale silny jak byk. Jestem krępowszczak. W zeszłym tygodniu na jednej zabawie pobiłem trzech takich jak pan, panie gospodarzu. Nacięli się na mnie, bo jestem niski i oni myśleli, że jestem słaby. Teraz nie chcą ich przyjąć do żadnego szpitala. Niech się pań zapyta kobiet, jak ja im potrafię dogodzić. Niech on panu powie - szarpnął wysokiego za rękę. Wysoki milczał.

- Powiedz! - krzyknął histerycznie niski mężczyzna. - Powiedz panu gospodarzowi.

Lecz wysoki milczał w dalszym ciągu. Twarz gospoda­rza poczerwieniała i był teraz podobny do rozzłoszczonego raka.

- Do diabła - powiedział gniewnie. - Czy pan kpisz ze mnie? Co pan w ogóle wyprawia? Nie lubię, jak ktoś staje na palcach i zagląda mi w twarz, cholernie tego nie lubię. Po jakiego diabła pan robi te wszystkie głupie rzeczy? Co pan wyprawia ze swoją gębą? Nie jesteś pan przecież pajacem, tylko robotnikiem. Jestem starym żoł­nierzem i nie lubię, jak mi ktoś zalewa. Byłem sierżantem w szesnastym pułku, gdzie przysłano samych kryminalis­tów, i patrz pan - podsunął małemu pod nos ogromną czerwoną pięść - patrz pan, jak ja ich potrafiłem trzy­mać. W' tym ręku stawali się miękcy jak szmaciane kukiełki. Jeszcze raz panu mówię, abyś mi pan nie zalewał. Nie sądzę, aby kobieta miała z pana choć chwilę pożytku. Rozumie pan? Lubię pomagać biednym ludziom, ale tylko takim, którzy mówią prawdę w oczy. Nie bądź pan durniem. Nie lubię, jak ktoś ze starego żołnierza robi idiotę, a ja sam jestem starym żołnierzem. Znam się na ludziach, cholernie się znam na ludziach, rozumie pan to?

Mały stał przed nim i trząsł się. Wyższy milczał. Na jego twarzy malowało się rozpaczliwe postanowienie, aby nie powiedzieć ani słowa. Patrzył na wierzchołki zakurzo­nych lip i na stadko wróbli kołujących nad tartakiem... „To koniec - myślał wysoki, silny mężczyzna - to już koniec. Boże, ty widzisz, że to już koniec.. Ja wiem przecież, że jeśli będę z nim chodzić, to zdechnę, ale nigdy przedtem się nie najem. Chciałbym się nażryć. Ja już nigdy i nigdzie z nim nie pójdę. On ma głód w oczach i ci, którzy rozdają pracę, nie chcą tego widzieć. Boże, przecież wiesz, że zdechnę, jeśli dalej będę z nim chodzić”.

Nagle umilkło w nim wszystko i uśmiechnął się. Po­dwórkiem wciąż przejeżdżały naładowane wozy i warczał gdzieś samochód. Gospodarz mówił:

- Nie lubię, jak ktoś mnie buja. Nigdy pan nie bujaj. Oduczyłem kłamać cały pułk, to oduczę i pana. Chcę panu udowodnić, że pan kłamał.

- Nie kłamałem! - krzyczał mały i tupał nogami jak rozzłoszczony chłopiec.

Stała już wokół nich grupka ludzi i przysłuchiwali się uważnie. Gospodarz zwrócił się do nich:

- Patrzcie - powiedział - Ten mały mówi, że jest silny jak jasna cholera. Mówi, że w zeszłym tygodniu pobił trzech silnych chłopów... - Nagle zajrzał małemu w oczy i rzekł: - Podaj mi pan swoją rękę. Mały usłuchał i posłusznie podał mu rękę. Przysiedli, oparli łokcie na olbrzymim, spiłowanym klocu. Gospo­darz powiedział:

- No, zobaczymy.

- Nie jestem wcale słaby - powiedział rozpaczliwie mały i zamrugał oczami. - Nie jestem wcale słaby! ­krzyknął z całych sił i wybuchnął płaczem.

- Ho-op! - zawołał gospodarz i w jednej chwili uporał się z jego ręką.

Ludzie stojący wokół wybuchnęli grzmiącym śmie­chem. Mały zakrył oczy rękami, lecz podcięty ludzkim śmiechem, skoczył nagle i uderzył w twarz gospodarza.

Nadszedł wieczór. Błądzili po pustawych ulicach miasta. Była to godzina prostytutek, pijanych i głosu harmonii. Na gładkie, ślepe niebo wspiął się czerwony księżyc. Przed domami siedzieli ludzie i obserwowali prze­chodniów. Gdzieś zza miasta niósł się głos żołnierzy. Zapalały się gwiazdy: dachami przemykały koty; ulice pachniały kapustą, wiosną i perfumami pośledniego ga­tunku. Księżyc złocił bruki; przejeżdżały z turkotem do­rożki; przed którymś z domów siedział pijany dozorca i śpiewał baranim tenorem.

- Dlaczego? - zapytał wysoki mężczyzna - dlaczego mówiłeś mu o tych kobietach?

- Ach, daj mi spokój - powiedział mały. Małemu wciąż puchło oko; krwawił, syczał z bólu. Dzwony na kościołach poczęły bić godzinę dziewiątą; ludzie ziewali i wracali do domów; z narożnego baru „Pod Motylem” wyrzucono pijaka i szurnięto za nim kapelusz. Pijany wskazał ręką na niebo i powiedział: „A Mańka jest kurwa, jakiej gorszej nie ma”. Potem podeptał swój kapelusz i zapłakał. Przeszli obok niego, przeszli przez wiele ulic i znaleźli się za miastem. Od wil­gotnych łąk nadciągało świeże powietrze; w ciemnościach przelatywały nocne ptaki. Niedaleko były mokradła: tam lubieżnie wrzeszczały żaby.

Daleko przed nimi majaczył krzyż; ludzie wiejscy zawsze stawiają krzyż na rozstajnych drogach, aby Bóg prowadził ich tam, dokąd idą. Tam, dokąd podążają, prowadzi ich bolesna twarz Chrystusa. Niski, słaby' męż­czyzna dojrzał ten krzyż i szedł ku niemu; kiedy zaś doszli do krzyża, przystanął i powiedział do wysokiego, silnego mężczyzny:

- Ja tu odpocznę.

Upadł natychmiast na ziemię i przytulił poranioną twarz do chłodnej i perlistej trawy. Wysoki powiedział: - Ja idę dalej. Musimy iść dalej, słyszysz?

Mały wstał i poszedł za wysokim. Lecz po kilkunastu krokach znów usiadł na ziemi.

- Idź - rzekł. - Ja już nie pójdę dalej. Wysoki usiadł koło niego. Mały mówił:

- Ja już dalej nie pójdę. I nie ruszę się stąd. Idziemy już wiele nocy i nie widać kresu tej drogi. Dalej musisz iść sam. Ja tu zostanę.

Wysoki mężczyzna milczał, a po chwili rzekł bardzo cicho:

- Tak, ja myślałem o tym, już bardzo dawno. To chy­ba lepsze dla ciebie. Tam nikt już nie będzie cię mógł uderzyć ani odepchnąć. Nikogo nie będziesz potrzebował prosić o pracę. Nikt nie zapyta cię o papiery, nikogo nie będziesz potrzebował prosić o nocleg, chleb lub wodę. Myślałem o tym już dawno, lecz nie chciałem ci tego powiedzieć. Chciałem, abyś zrozumiał to sam.

- A Bóg? - rzekł mały. - Tam jeszcze będzie Bóg. A jeśli tam trzeba będzie prosić o nocleg i pracę Boga? A Bóg będzie odpowiadać: „Nie mam wolnych miejsc, nie mam dla ciebie żadnej pracy, nie mogę cię przenocować, musisz iść dalej”, to co wtedy?

- Był kiedyś Bóg - powiedział wysoki. - Szło się tam i tam był Bóg. Lecz nie ma już Boga. Zabito Go i pogrzebano. Teraz trzeba tam iść samemu; przedtem był On, niewiadomy i straszny, ale szedłeś do kogoś. Teraz idzie się samemu. Nie ma tam ani bliskich, ani przyjaciół, ani wrogów. Dzisiaj już nie ma Boga. Gdyby dzisiaj zszedł na ziemię Chrystus, nie potrzeba by Go krzyżować; dziś Chrystus skonałby z głodu.

- Bóg - mówił w zamyśleniu mały i słaby mężczyzna - Bóg nie przyszedł do nas z Jeruzalem; On przyszedł stąd, z tego miasteczka, z przedmieścia, gdzie mieszkają najbiedniejsi, bezrobotni i bezdomni. Szedł tą samą dro­gą, co i my; może pytał o pracę w tym samym tartaku? I Jemu także mówili, że nie mają nic dla Niego. A po­tem zabili Go bogaci. Był przecież słaby i chorowity jak ja. Chociaż nie. On był wysoki, silny i ładny jak ty. Dlatego Go zabito. Mnie nikt nie chciałby krzyżować. Milczeli. Po chwili mały rzekł:

- Bogowie także umierają z głodu, prawda? - Tak - odparł wysoki.

- Tam już nikt nie przegna mnie z miejsca, które wybiorę do snu - mówił mały. - Nikt nie zapyta mnie o dokumenty. Ani o kartę redukcyjną. Nikt mi nie powie: „Młody jeszcze mężczyzna, a nie wstydzi się żebrać”. Nikt nie uderzy mnie w twarz. Nie będę nikogo prosić o za­pomogę. Nikt już nie spuści na mnie psa. Nikt nie zawoła na mnie policji. Tam już nie będzie policji, prawda? - Tak. Tam policja nie ma nic do gadania.

- I nikt już nie będzie gonić mnie dalej, abym znów szedł w deszcz, śnieg czy upał, dlatego że gdzieś tam jest ktoś, kto potrzebuje człowieka, aby mu porąbał przez dwie godziny kupę drzewa. Prawda?

- Tak - potwierdził wysoki silny mężczyzna.

- I o tobie nikt mi nie będzie już mówił: „Jak on się nie wstydzi włóczyć, ten pański kolega, ten wysoki, silny, ładny mężczyzna”. Prawda?

- Tak. Nikt ci tego nie powie.

- I nie oszuka mnie już żadna kobieta. Nie powie mi, że mnie kocha, nawet jeśli dam jej pięć złotych. Prawda? - Tak.

- I nikt - ciągnął w zachwycie mały - nikt mnie już nie przegna. Może będę widzieć coś stamtąd. Może będę widzieć to, czego nie wiemy my, dwaj mężczyźni na drodze. Teraz ty odejdziesz, a zanim dojdziesz do tego młyna, gdzie masz dostać pracę, ja już będę tam.

Wysoki milczał. Po chwili rzekł: - Wybacz mi.

- Co?

- To, co mówiłem. Że powinieneś tam pójść. Ja tak nie myślałem. My, ludzie, musimy iść do końca. Nawet wtedy, kiedy nas gonią i kiedy nikt nas nie kocha. Musisz mi to wybaczyć. My, dwaj mężczyźni na drodze, musimy iść dalej.

Wstał. - Nigdzie stąd nie pójdę - rzekł mały.

- Chodź! - krzyknął wysoki i brutalnie chwycił ma­łego za rękę. A kiedy uszli już kawałek drogi, objął go ramieniem i rzekł: - W tym młynie na pewno dostanie­my pracę.

- Trzymać głowę prosto? - zapytał mały. - A jeśli on znów pozna?

- Nie pozna - powiedział wysoki. - My, ludzie, musimy mieć coś dla siebie takiego, aby nie poznali w nas tego inni. Czy inni ludzie wiedzą i poznają to, że my, dwaj mężczyźni na drodze, jesteśmy obaj silni i zdrowi?

1955

MORDERCY SĄ WŚRÓD NAS, CZYLI O OBOJĘTNOŚCI

Oto historia prawdziwa, choć piszący nie może otrząsnąć się z wrażenia, że wszystko to jest koszmarnym snem, po którym nastąpi czysty poranek, kiedy można będzie odetchnąć świeżym powietrzem.

Działo się to w Lublinie, rok 1955. Był styczniowy dzień; padał deszcz pomieszany ze śniegiem, niebo miało kolor ołowiu i ciężkim ogromem leżało nad miastem. Ulicami, rozchlapując brudny śnieg, szybko przejeżdżały samochody, szybko przechodzili zmarznięci ludzie. Parowała mokra końska sierść, miasto pustoszało. Przed Państwowym Domem Młodzieży przy ulicy Narutowicza 32 stało dwóch chłopców. Jeden z nich nazywał się Antoni Wójcik i miał lat 17, drugi był od niego o dwa lata starszy i nazywał się Czesław Bąk; ani jednego, ani drugiego - jak to się później okazało - nie pocałowała jeszcze kobieta. I jeśli któraś z kobiet zdecyduje się pocałować któregoś z nich - nastąpi to dopiero za lat 15.

Intendentem PDM przy ulicy Narutowicza był niejaki Stanisław Kita, człowiek 65-letni, ukochany przez młodzież, mieszkający samotnie na poddaszu. Tam też skierowali swe kroki czekający przed bramą. N a schodach Wójcik wręczył Bąkowi młotek szewski, który uprzednio zabrał z domu. Potem zapukali do drzwi. Kiedy Kita wyszedł, Wójcik - do niedawna mieszkaniec PDM - przedstawił mu swego kolegę jako wysłannika miejscowej gazety „Sztandar Ludu”. Kita wyraził chęć zejścia na dół do kancelarii, aby tam udzielić „dziennikarzowi” wyjaśnień. Wtedy Bąk błyskawicznie wyciągnął z kieszeni młotek i kilkakrotnie uderzył starca w głowę; Kita krzyknął przeraźliwie i po jego twarzy poczęła spływać krew. Bąk uderzył raz jeszcze, młotek złamał się przy nasadzie i uderzył z rozmachu w sufit; osypało się nieco tynku. Dziewiętnastoletni chłopiec nie wytrzymał i rzucił się do ucieczki. Pozostał młodszy, siedemnastoletni. Powalił Kitę na ziemię, skrępował go przyniesionymi sznurkami i zadał mu jeszcze około dwudziestu uderzeń głowicą młotka w czaszkę. Nastąpiło pęknięcie kości sklepieniowej i zmiażdżenie lewej gałki ocznej; w kilka chwil potem starzec skonał - wtedy Wójcik przystąpił do rabunku. Zbrodnia była przemyślana ze szczegółami. Wójcik - jako ulubieniec Kity - dobrze znał rozkład jego mieszkania i skromniutkie „skarby” staruszka. W kilka chwil potem jechał już taksówką ulicami Lublina, miał przy sobie aparat fotograficzny leica, przeszło 2000 złotych w gotówce, zegarek na rękę, kilka brzytew, parę butów i kilka koszul starego człowieka.

Mniejsza z tym, w jaki sposób wykryto zbrodnię; odbył się proces i zapadł wyrok. Wójcik i Bąk skazani zostali na 15 lat więzienia. Zaskoczony ohydą i niecodziennością zbrodni sąd lubelski sprowadził biegłych rzeczoznawców - psychiatrę, neurologa i pedagoga. Wszyscy trzej biegli - wybitni w swej dziedzinie rzeczoznawcy - orzekli, iż podsądni są zupełnie normalni i że zbrodnia nie ma żadnego tła patologicznego. Jeden z rzeczoznawców, profesor-pedagog, oświadczył:

... Wychodząc z założenia nauk Pawłowa stwierdzić należy, że efekt końcowy czynu nie stoi w żadnym związku z przesłankami pedagogicznymi, materialnymi i logicznymi. Zbrodni tej nie zrodziła żadna konkretna potrzeba; zbrodnię tę zrodziła atmosfera. U oskarżonych daje się stwierdzić absolutny brak hamulców moralnych, bezideowość, pustkę, brak jakichkolwiek zainteresowań...

Od wielu tysięcy lat żyjący na świecie popełniają zbrodnie. Zabijają, rabują, podpalają, gwałcą i kradną. Każda z tych zbrodni ma przyczynę. Każda zbrodnia ma swą specyficzną „moralność”, pewne kategorie oceny, dające się jakoś zaszeregować nawet wtedy, kiedy są straszliwe i wrogie człowiekowi. Głodujący zabija sytego, aby się utrzymać przy życiu, mąż zabija niewierną żonę; ludzie zabijają broniąc swej godności i honoru, zabijają z rozpaczy, wściekłości lub w obronie swego życia - w tej czy innej dającej się ocenić sytuacji. Obok miłości, zdrady, nienawiści - zbrodnia jest jednym z odwiecznych tematów literatury. Pomińmy tragedie starożytnych i tragedie Szekspira; sięgnijmy do czasów bliższych nam. Bohater „Zbrodni i kary” - Raskolnikow - jest zdolnym, przymierającym z głodu studentem, który zabija starą lichwiarkę i złodziejkę, aby zdobyć środki do życia. Ma w tym swoją okrutną moralną rację; zostając mordercą zabija jednego ze szkodzących społeczeństwu ludzi; jego zbrodnia jest jednocześnie protestem przeciw ustrojowi społecznemu. Stawrogin - człowiek bez ojczyzny, honoru i pragnień - popełnia zbrodnię, aby obudzić w sobie działanie sumienia i serca, gdyż jest człowiekiem, któremu „niczego się nie chce” i przez zbrodnię pragnie wyrwać się z kręgu moralnej pustki. Iwan Karamazow staje się moralnym sprawcą śmierci swego ojca, gdyż twierdzi, że „wszystko jest dozwolone”. Bohater powieści Gide'a, Lafcadio, popełnia zbrodnię, aby „realizować w sobie człowieka”; jest właściwie faszystą, zadaje samemu sobie sadystyczne tortury, aby potwierdzić własne męstwo i hart; popełnia mord tylko dlatego, aby utwierdzić w sobie mit silniejszego. Długa jest lista morderców potępionych lub gloryfikowanych przez literaturę. Bohaterowie współczesnych powieści amerykańskich sami „wymierzają sprawiedliwość”, działając poza prawem i normami społeczny-mi.

Nie ma sensu - w tym miejscu - wymieniać i cytować. Lecz powtarzam: każda z tych zbrodni ma swą okrutną „filozofię”, „moralność”; czynnik usprawiedliwienia, którym operuje morderca. Nie wchodzę tu w dziedzinę zbrodni popełnianych przez zboczeńców lub obłąkanych - zbrodni patologicznych.

Zbrodnia lubelska nie miała nic wspólnego z patologią. Nie miała także nic wspólnego z owymi „racjami moralnymi”, w imię których zabija się człowieka. Młodociani mordercy nie potrafili odpowiedzieć na pytanie: dlaczego zabiłem? Ludzie obserwujący proces kurczyli się zdjęci przerażeniem i ohydą, kiedy mordercy na pytanie sądu wyjaśnili, że chcieli zdobyć trochę pieniędzy na zabawy i drobne przyjemności.

Zjawiska konkretne rodzą się z przyczyn, przyczyny rodzą się z potrzeb, potrzeby z konieczności. Cóż zmusiło tych chłopców, by zamordowali samotnego starca? Nie nędza, nie głód. Nawet nie potrzeba wyżycia się. Zbrodnię tę zrodziła atmosfera. Atmosfera bezideowości, nudy, marazmu, moralnej nędzy, braku zainteresowań, niedostatecznej opieki. Piszący te słowa żyje w państwie, które w ciągu lat dziesięciu z pustyni ruin - ruin domów i ruin ludzkich - stało się potężnym państwem, w którym uczciwy człowiek, po raz pierwszy w historii swego narodu, może realizować swe życie w zgodzie z sumieniem i moralnością wolnego człowieka. Piszący wierzy w moralną siłę swego państwa, w jego praworządność, w jedyną słuszność jego polityki - i fakt ten uprawnia piszącego do twierdzenia, że zbrodni lubelskiej, w jakiejś części, winni jesteśmy wszyscy. Nasza częsta obojętność moralna wobec tych czy innych zaobserwowanych wykroczeń przeciw praworządności, nasza obojętność, gdy z daleka patrzymy na chuligana - zrodziła w wielu poczucie bezkarności, daje grunt mniemaniu, że silny da sobie zawsze radę. Chłopiec, który awanturuje się w tramwaju po pijanemu, jutro zaczepi nas na ulicy, pojutrze stać się może mordercą, jeśli będzie działał nie ujarzmiony, w poczuciu własnej bezkarności.

Nie wolno nam być obojętnymi. Musimy rozpocząć walkę. Tu nie pomogą surowe wyroki sądów, nie pomogą nowe mundury milicyjne, nie pomogą gumowe pałki i zradiofonizowane samochody. Tu pomóc możemy tylko my sami, jeśli sami obudzimy się z moralnej drętwoty.

Chuligaństwo dawno przestało być tematem karykatur i skeczów na satyrycznych estradach; stało się groźną chorobą społeczną wypaczającą nasze życie i zagrażającą naszemu życiu. Zbyt długo nie odróżniano u nas terminu „przestępca”, „złodziej”, „morderca”. Zbyt długo pisaliśmy o amerykańskim stylu życia, nie widząc, jak na naszych oczach rodzi się nasze własne zło, nasz rodzimy bandytyzm. Popełniamy błąd za błędem. Moralizowaliśmy licząc, że chuligani czytać będą nasze płomienne artykuły, a zbyt mało robiliśmy naprawdę. Trudno, mamy wrogów na zewnątrz kraju i tępimy ich; tępijmy także naszych wrogów wewnątrz naszego kraju. Musimy bronić naszego państwa, naszego prawa, naszej moralności; musimy bronić ich samych. Musimy wydać temu walkę. Musimy bronić tego wszystkiego, co wymarzyli i wywal-czyli dla nas inni ludzie - ci, z których wielu nie ma już dziś wśród nas.

Między nami, w gronie ludzi żywych, pozostali dwaj mordercy z Lublina. Niech ta zbrodnia stanie się dzwonkiem alarmowym, niech szarpie ona nasze sumienia. Przez dziesięć lat dawaliśmy możność wyboru pomiędzy życiem uczciwego człowieka a życiem bandyty. Dajemy ją dalej. Lecz pamiętajmy, że opieszałość i obojętność nasza rodzi morderców. Dziś jeszcze są oni między nami.

Oto ostatnie słowo oskarżonego Wójcika:

Ujawniłem kolegów, gdyż zrozumiałem, że są oni na złej drodze, dlatego aby przeżyli swój wstrząs głęboko, aby nie spotkał ich mój los, aby nie zasiedli na ławie oskarżonych; zrozumiałem krzywdę wyrządzoną społeczeństwu i rodzinie Kity. Mimo umowy, że na kradzież więcej nie pójdziemy, obawiałem się, że Bąk nadal pozostanie na złej drodze i dlatego go wydałem, a nie dlatego, że jestem „chytrym lisem”. Od dwudziestego drugiego stycznia (data aresztowania Wójcika) zacząłem sobie zdawać sprawę z czynu; uważam, że nie ma takiego wymiaru kary, z którym można by równoważyć życie człowieka, takiego zwłaszcza, jakim był Kita. Pragnę wkroczyć na drogę życia zgodnie z prawem. Jeśli sąd wierzy moim słowom i jeśli widzi tę zmianę, jaka we mnie zachodzi - proszę umożliwić mi powrót do społeczeństwa dla zrehabilitowania się; a jeżeli nie, proszę o karę śmierci, bo nie chcę być pasożytem społeczeństwa...”

Nie potrzeba niczego ujmować ani też dodawać. Mam wrażenie, że o skomplikowanych przyczynach chuligaństwa można by napisać teraz już parę pokaźnych tomów. Ja zwracam uwagę na jedną tylko z przyczyn - na naszą obojętność. Lecz uwaga: mordercy są wśród nas.

Po raz pierwszy ukazało się w „Po prostu” nr 22, 1955 r.

RIO BZDURO

Nie mogę zrozumieć, w jaki sposób kraj, który ma tak fantastyczną grafikę: grafikę, która jest sztuką co się zowie walczącą, bolesną, mocną, budzącą nienawiść i gniew ludzi sprawiedliwych do wszystkiego, co podłe i nikczemne - w jaki sposób w kraju tym mogą powstawać tak łzawe kicze, jak te dwa filmy o egzotycznych tytułach: „Rio Escondido” i „Maclovia”, które obejrzałem ostatnio.

Filmy wyprodukowane w krajach egzotycznych działają u nas jakby na specjalnych prawach. Krytyka fachowa pobłażliwie przymruża oko, mówi się: „Film jest wprawdzie do kitu, ale widzieliście aktorkę? Co za nogi. Boże drogi!” Stanowisko takie jest co najmniej niesłuszne, wprowadzające w błąd zwykłego widza, który przeczytawszy pozytywną recenzję idzie na film, potem wychodzi i podąża na wódkę, gdyż nie może powiązać tego, co czytał, z tym, co widział. Wódka zaś w narodzie polskim spełnia rolę uniwersalną, po wódce można godzić nawet światopoglądy.

Historia pięknej nauczycielki na ciemnej i dzikiej prowincji, jaką jest film „Rio Escondido”, to historia pozbawiona chyba w stu procentach prawdopodobieństwa psychologicznego i społecznego. Zaczyna się ten film od chwili, w której prezydent Meksyku osobiście wysyła nauczycielkę, aby prowadziła dwu-klasową szkółkę. Twórcy filmu nadali jednak tej chwili taki patos, jakby od pracy tej nauczycielki zależało co najmniej zbawienie świata.

Nauczycielka płacze, ze ścian patrzą portrety dostojników, prezydent wyciąga rękę i grzmiącym głosem zapewnia, że chodzi tu o losy ojczyzny, nie precyzując jednak realiów, tak że widz mimo wszystko odnosi wrażenie, że piękna Maria Felix jedzie rozegrać bitwę morską z przeciwnikiem formatu Nelsona. Następnie, aby nie było wątpliwości, że bohaterska kobieta jedzie spełnić zaszczytny obowiązek - widzimy jadący pociąg, smugę dymu itd.

Pewnym osiągnięciem technicznym w tym filmie jest gra Marii Felix: obliczyłem, że podczas dwugodzinnej projekcji płacze ona około czterdziestu razy; to nie kobieta - to jest, jak by powiedzieli panowie z Targówka - „wodotrysk Niagara”. Następnie przybywa ona do miasteczka, którego burmistrzem jest bardzo interesujący facet. Można śmiało powiedzieć, że najkrwawsze postacie z Przybyszewskiego wypadają na jego tle infantylnie. Sympatyczny ten gentleman prócz zajęć służbowych zajmuje się głównie ujeżdżaniem koni, gwałceniem ponętnych Meksykanek, biciem za pomocą harapa oraz strzelaniem z pistoletu wielkości małej zenitówki. Należy tu dodać, że o wiele lepiej od niego czynili to samo Henry Fonda i Ken Maynard; ów burmistrz robi to zupełnie bez wdzięku, co jest tym bardziej przykre, iż w Meksyku zabijają wciąż jeszcze bardzo efektownie. W epoce atomu i wodoru jest to cenne i świeże.

Skoro już mamy okrutnego burmistrza i piękna nauczycielką, nietrudno się domyślić, w jakim kierunku pójdą wysiłki realizatorów. Demon z Przybyszewskiego zakochuje się w Marii Felix i jest „na musie”; łazi za nią z pistoletem w łapie, błagając i grożąc na przemian; nauczycielka płacze w efektownych zbliżeniach, gromady Meksykanów w olbrzymich kapeluszach grają na gitarach i śpiewają pieśni drżące i parne od namiętności. W tym czasie wybucha zaraza, co romantycznym usiłowaniom burmistrza dodaje specyficznej pikanterii. Zaraza zostaje zlikwidowana dzięki wysiłkom młodego i szlachetnego lekarza; nie trzeba dodawać, że i on zakochuje się w Marii Felix. Akcja toczy się galopem: ciałem burmistrza miotają chucie i na skutek tego udaje się pewnej nocy do sypialni Marii Felix, aby ją zgwałcić w sposób niespotykany dotychczas w literaturze. Zamiast oczekiwanych rozkoszy spotyka go jednak przykra niespodzianka: oto niewinne dziewczę wyciąga pistolet tychże samych rozmiarów i szpikuje ołowiem burmistrza; ponieważ zaś pistolety są jedyną rzeczą działającą logicznie w tym filmie, demon z charkotem oddaje ducha. Płacz, łzy, wiwaty: wszystko byłoby już dobrze, gdyby nie to, że nauczycielka nie wytrzymała nerwowo i przez przyzwoitość postanawia także oddać ducha, co jej się zresztą całkiem nieźle udaje. Jeszcze na łożu śmierci wyznają sobie miłość z młodym lekarzem, który zjawia się zawsze deus ex machina; jej drogi do nieba realizatorzy, kierując się subtelnymi pobudkami, nam nie pokazują. Zresztą po drodze płakałaby na pewno także.

Teraz poważnie: cóż z tego, iż Figueroa z każdego kadru robi wspaniały obraz? Cóż z tego, iż realizatorzy zapewniają nas, że w Meksyku jest źle, że lud pragnie sprawiedliwości, chleba i praworządności? Tych rzeczy nie da się pokazać w kiczu: prawdy o losach ludzkich, o cierpieniu narodu, o pięknej i szlachetnej dziewczynie nie da się przekazać za pomocą pistoletów i postaci operetkowego brutala. Po co nam takie filmy sprowadzają? Niech pokażą „Los Olvidados” - wstrząsający, znakomity obraz o młodocianych przestępcach, obraz, wobec którego „Cena strachu” jest zabawą dla grzecznych dzieci. Po cóż nam kicze egzotyczne - czyż mało mamy własnych?

Po raz pierwszy ukazało się w „Po prostu” nr 28, 1955 r.

RZEKA CIERPIENIA

Kilka miesięcy temu na tym samym miejscu, korzystając z bezgranicznej i nadludzkiej dobroci redaktora działu „Pokrzyw”, opublikowałem felieton pt. „Rio Bzduro”, w którym z wrodzoną sobie skromnością i powagą usiłowałem dowieść, iż wyświetlany u nas niedawno film pod dźwięcznym tytułem „Rio Escondido” nie jest arcydziełem, a przeciwnie - należy do jakże rozpowszechnionego gatunku sztuki zwanego kiczem. Bogowie jednak nie udzielili mi daru przewidywania. Od tego czasu życie moje zmieniło się w ponury koszmar; otrzymałem kilka ton listów oraz kilkanaście przesyłek, w tym trzy wyroki śmierci, kilka kilogramów zepsutych jaj, osiem zdechłych kotów, trumnę z mosiężnym okuciem (nr osiem i pół) oraz noworodka, przy którym znalazłem kartkę następującej treści: „Nędzniku! Prze-czytałam w „Po prostu” to, co ośmieliłeś się napisać o tym genialnym filmie, i doszłam do wniosku, że tylko ty mogłeś mnie tak unieszczęśliwić. Wiem na pewno, że to ty, chociaż wtedy było zupełnie ciemno i podawałeś się za szwedzkiego marynarza. Patrz na to nieszczęsne dziecię i niech ono stanie się wiecznym wyrzutem dla twego znikczemniałego serca. Ta, której złamałeś życie”. Przyjąłem już sekretarkę osobistą, lecz ponieważ i ona nie nadąża z odpisywaniem na listy, a mnie i moją rodzinę zrujnowały zupełnie koszty znaczków pocztowych, pozwolę sobie znów zbezcześcić to miejsce i odpowiedzieć swoim korespondentom w syntetycznym skrócie.

R.S. z R a d o m i a. Szalenie mi przykro, lecz nie mogę uczynić zadość Pańskiej prośbie i powiesić się natychmiast z powodu - jak to Pan raczył mistrzowsko sformułować - „targających mną wyrzutów sumienia, iż ośmieliłem się podnieść splugawioną dłoń na wielkie dzieło sztuki”. Nie mogę się powiesić, gdyż w końcu listopada staję przed komisją wojskową i moje stawienie się w charakterze nie zmaterializowanej zjawy wywołałoby słuszne niezadowolenie władz wojskowych. Łączę pozdrowienia.

Rozgoryczona z Sandomierza. Pisze Pani: „Mam szesnaście lat, miałam już dwóch mężów, lecz teraz poznałem trzeciego, który jest młodszy ode mnie o dwa lata i mówi, że mnie kocha, błagając, abym z nim złączyła na zawsze swój los. Na dowód swej miłości przynosi mi codziennie śniadanie, które mu mama szykuje do szkoły. Niech pan poradzi, co robić. A w ogóle - dochodzę do wniosku, że miłości nie ma”. Łaskawa Pani! Doprawdy nie wiem, co Pani poradzić, gdyż sprawa jest niesłychanie trudna. Lecz odwagi! Wszystko - jak powiada kamerdyner z „Anny Kareniny” - ukształtuje się. Sam jestem w trudnej sytuacji, gdyż mój dwunastoletni sąsiad chce rozwieść ze mną moją żonę i w dowód swej miłości przynosi jej codziennie wszystkie guziki, które wygrywa w szkole od swych kolegów w cymbergaja. Muszę się w tej sprawie udać do dziewięcioletniego syna dozorcy, który właśnie się rozwiódł po raz szósty i jest najbardziej doświadczonym mężczyzną w naszej dzielnicy. Cieszę się, że film „Rio Escondido” zrobił na Pani wrażenie „mało życiowego”. Na mnie także. Wszystkiego dobrego.

Pan J.W. London.42-streat,314.0.W.W.Pyta Pan, czy wracać? A wracaj Pan, co Panu zależy?! Zdezorientowany. Nie, drogi Panie, Meksyk nie jest demokracją ludową. To tylko film Pana zmylił.

Ż y c z l i w y z R a d o m i a. W związku z moją recenzją o filmie „Rio Escondido” pyta Pan, ilu miałem w rodzinie pijaków, morderców, paranoików, zboczeńców, fałszerzy, oportunistów, cynicznych łgarzy, krzywoprzysięzców, spekulantów i świetokradców. Tylko jednego.

Sympatycy z Tworek, pawilon B. Tak jest, mają Panowie zupełną rację: Adama Ważyka rozstrzelano, a na księżycu należy natychmiast zainstalować szalety marki Rogers Co. Pytają Panowie, kiedy się zjawię. Jeśli na naszych ekranach będzie więcej takich filmów jak „Rio Escondido”, to bardzo niedługo. Na razie!

J.Z. z K ł o d z k a. Nie, Tadeusz Konwicki nie jest autorem książki „ Tristan i Izolda”. Pomyliło się Panu.

H e n i e k z k o l e g a m i z W r o c ł a w i a. Tak, bicie przechodniów za pomocą specjalnej pałeczki z lanego żelaza jest - jak dotąd - niekaralne. Przykro mi, lecz zaproszenia Panów na razie przyjąć nie mogę. Cieszę się, że zgadzamy się w ocenie tego filmu. Nie, to nie ja byłem tym milicjantem, który obronił Was przed rozwścieczonym tłumem.

H e l a z Ł o d z i. Oto żądany przez Panią przepis na keks socjologiczny: 2 żółtka, 5 dkg smalcu, kilo mąki, śledzie, goździki i wiele innych rzeczy, których chwilowo nie jestem w stanie wymienić. Wyjdzie mniej więcej to samo, co z filmem „Rio Escondido”, gdzie pomieszano folklor, banał, melodramat, sentymentalizm z prawdziwymi przeżyciami ludzkimi. Smacznego!

H a r c e r z e z K u t n a. Dystrybucją prezerwatyw nie zajmujemy się. Cieszę się, że lektura „Życia Warszawy” wywarła na Was tak wstrząsające wrażenie. Wniosek Panów, aby utworzyć domy publiczne, postawię na kolegium redakcyjnym - a nuż da się coś zrobić. Czuwaj !

K.S. S p a r t a z M o g i e l n i c y. Oczywiście, że zawodnika, który podczas meczu nie położy przynajmniej jednego z drużyny przeciwnej, należy bezwzględnie usunąć z klubu. Albo jesteśmy, albo nas nie ma. Cieszę się, że Panowie połamali żebra swemu skarbnikowi, który o filmie „Rio Escondido” był przeciwnego zdania niż ja.

A n o n i m o w y ż e b r a k. Oczywiście, że obowiązuje Pana dyscyplina pracy. A pan myślał, że nie, stary figlarzu? Absolwent z Muranowa. Nie mogę Panu, niestety, pożyczyć stu złotych do pierwszego. Sam nie mam, naczelny redaktor jest skąpy jak szatan. Jednocześnie surowo zabraniam Panu ogryzania kory z drzew w miejscach publicznych. Ofertę matrymonialną Pańskiej siostry w stosunku do naczelnego redaktora przekazałem mu. Jeszcze nie przeczytał. Moich materiałów też nie czyta miesiącami.

P o l a k z C z ę s t o c h o w y. Myli się Pan: ani Marta Mirska nie jest Rebeką, ani Mieczysław Fogg nie jest stryjecznym dziadkiem Napoleona. Pański dziadek, który twierdzi, że jego praszczur brał udział razem z Foggiem w wojnie trzydziestoletniej, jest - niestety - blagierem. O tym, że będę wisiał za profanację dzieł sztuki, wiem sam. Nie bądź Pan taki dowcipny!

W i e l u c z y t e l n i k ó w, którzy przysłali listy pełne Świętego oburzenia z powodu mojej recenzji o „Rio Escondido”: Nie dajcie się oszukać! Potęga kiczu jest niezmierzona! Niech nie mylą Was Wasze łzy. „Rio Escondido” nie jest wielkim dramatem ludowym, jakimi są - na przykład - niektóre filmy włoskie. „Rio Escondido” jest kiczem. Są tego Świadectwem Wasze łzy, na które się powołujecie. Na wielkim dramacie człowiek milczy; skutek jest cierpieniem. Wejdą teraz na ekrany nowe znakomite filmy: „Dzieci Hiroszimy”, „Sól ziemi”, „Uciekinierzy”. Na tych filmach będziecie milczeć, a Wasze suche oczy będą Was bardziej boleć, niż gdybyście wylali po wiadrze łez. Kicze mają to do siebie, że powodują działanie gruczołów śluzowych. Wielkie ludzkie dramaty mają to do siebie, że powodują zamieranie serca i skurcz krtani. Do widzenia na sali projekcyjnej.

Po raz pierwszy ukazało się w „Po prostu” nr 32, 1955 r.

1 Oba listy znajdujące się w archiwum „Wiadomości” uprzejmie udostępniła mi p. red. Stefania Kossowska, za co dziękuję.

2 cytowane fragmenty pochodzą z: „Biesów” Fiodora Dostojew­skiego, PIW, Warszawa 1977, przelożyli: T. Zagórski, Z. Podgórzec.

3 „Żołnierz Zwycięstwa”; cz. 1 „Lata walki”, cz. 2 „Zwycięstwo”. Scenariusz i reżyseria: Wanda Jakubowska. Premiera: Warszawa, 2.05.1953 - przypis tłumacza.

4 Błąd w kolejności: „Popiół i diament” powstał wcześniej (1958) niż „Lotna” (1959), „Niewinni czarodzieje” (1960) i „Samson” (1961) - przypis tłumacza.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hłasko Marek Felietony i recenzje
Hlasko Marek Felietony i recenzje
Hlasko Marek Felietony i recenzje
Hlasko Marek Felietony i recenzje
Hłasko Marek Felietony i recenzje
Hłasko Felietony i recenzje
Hłasko Marek List (rtf)
Hłasko Marek Najświętsze słowa naszego życia (rtf)
Hłasko Marek Dom mojej matki
Hłasko Marek Miesiąc Matki Boskiej
Hłasko Marek Pamiętasz Wanda
Hłasko Marek Pamiętasz Wanda
Hłasko Marek Najświętsze słowa naszego życia
Hłasko, Marek Namiętności
Hłasko Marek Listy z Ameryki
Hłasko Marek Wszyscy byli odwróceni
Hłasko Marek Śliczna Dziewczyna
Hłasko, Marek opowiadania

więcej podobnych podstron