Felietony i recenzje
Podróż w krainę nieporozumień
Wiem, że tych kilka skromnych uwag nie przysporzy mi niestety przyjaciół. Wiem także, że to, co
napisałem, może być uważane za tzw.. „napad". Pragnę od razu oświadczyć, iż każdy szczery wysiłek
budzi we mnie szacunek, bez względu na rezultat ostateczny. Ale pragnę oświadczyć także, że to, co
piszę, piszę z całą nienawiścią do tandety, szmiry, bełkotu i marnotrawstwa. Do szkodliwych i
kiepskich „ersatzów", które podaje się zamiast rzeczy pięknych i czystych.
Wiele ostatnio mówi się u nas o młodzieży, jej życiu i troskach. Pod adresem pewnej części tej
młodzieży wytacza się potężne zarzuty: że chuligańska, zdemoralizowana, bezideowa itd.., itd.. O niej
chcę mówić. Jesienią zeszłego roku „Nowa Kultura", po wydrukowaniu pamiętnika uczennicy z
niezbyt szczęśliwym komentarzem, ogłosiła dyskusję na temat młodzieży. Pisali pedagodzy i
działacze społeczni, rodzice, przechodnie z ulicy, pisała wreszcie młodzież sama o sobie. Z czasem
dyskusja ta przeniosła się na inne pisma. Polemizowano zgadzając się na jedno: młodzieży trzeba
pomóc, i to szybko. „młodzież - krzyczano - błądzi!"
Przeglądałem przed napisaniem niniejszego wiele wypowiedzi i uwag na temat młodzieży.
(Udostępniono mi archiwum w jednym z pism prowincjonalnych). Przyznaję, że wiele mnie to
nauczyło, wiele zrozumiałem i dowiedziałem się z wypowiedzi. Pisano, że na młodzież patrzy się
przez palce, że młodzież się nudzi, a przecież ma wszystko i prócz ptasiego mleka niczego jej nie
brakuje. Inni pisali o niewystarczającej opiece nad młodzieżą i o tym, że pozostawiono ją samą sobie,
że zarabia zbyt wiele pieniędzy itd.. Koncepcje były rozmaite: od słusznych do piramidalnie
bzdurnych: „Znieść szkoły koedukacyjne" - pisała stroskana matka z Łomży. „Zbyt wiele swobód ma
młodzież!" - grzmiał emerytowany pedagog z Ziem Odzyskanych. Niezawodny jak zwykle kler i tu
znalazł swego przedstawiciela w postaci księdza z Mszczonowa, ten orzekł, że „upadek ducha, który
zdąży ł zauważyć u młodzieży polskiej, ma swą przyczynę w niedostatku bojaźni bożej itd.." Na
końcu swej epistoły dziarski proboszcz radzi: „Jeśli już mamy nawet pozostać państwem o strukturze
socjalistycznej, to czemu odmawiać człowiekowi Boga, bez którego dusza ludzka nigdy nie jest
zdolna przyjąć piękna w żadnej postaci". Umyślnie cytuję tutaj tę garsteczkę egzotycznych niemal
wypowiedzi, ponieważ na ogół we wszystkich wypowiedziach drukowanych w listach, które
pozostały tylko dokumentem archiwalnym, nie doceniono jednej - i mam wrażenie - najwyższej
rzeczy; nie doceniono, w jakich warunkach naprawdę żyje młodzież. Nie będę rozwodzić się tutaj
nad warunkami materialnymi młodzieży, wiadomo bowiem, że takich trosk ona nie odczuwa. Chodzi
mi o warunki rzędu moralnego. I śmiem twierdzić, że młodzież polska, jak i zresztą młodzież wielu
krajów Europy, żyje jeszcze w ciężkich i trudnych warunkach. Złożyło się na to wiele przyczyn:
ponura spuścizna sanacji, okupacji hitlerowskiej, band UPA i NSZ; bałamutna agitacja kleru, a
wreszcie i rodzina, najbliższe otoczenie, jakże często skłócone politycznie i światopoglądowo.
Często bywa tak, że syn jest marksistą, a ojciec „uczciwym demokratą, któremu chodzi tylko o
dobro Polski"; matka rozrywana sprzecznościami między światopoglądem ojca a sąsiada, dziadek zaś
- jest monarchistą w stylu epoki Franciszka Józefa. W wielu wypadkach brak im siły do zajęcia
jakiegokolwiek stanowiska. To także ma swoje przyczyny, których łatwo się doszukać, zwłaszcza u
ludzi starszych, dla których dziesięć pierwszych lat naszego życia jest niekiedy niczym więcej, jak
tylko przerażającym eksperymentem. Dla tych ludzi Nowa Huta będzie tylko fabryką, nowa Warszawa
- miastem, a dzień jutrzejszy - tylko dniem, w którym trzeba pójść do pracy. Podstawowa masa tych
ludzi - pewni jesteśmy - przejdzie na naszą stronę, inni - dokończą życia w poczuciu niezawinionej
krzywdy i niższości.
Ale młody człowiek? Młody 19- czy 20-letni człowiek, który ma przed sobą szmat życia, który chce
w nie wierzyć i nie stracić z niego ani jednej sekundy, ani jednej dobrej chwili? Który chce prawd, za
jakie warto oddać życie? Ktoś, kto te prawdy znalazł, nie chuligani się, nie pije, nie bumeluje, lecz
swoim nieraz ciężkim życiem potwierdza ich wartość i wspaniałość.
Pomóc trzeba tamtym, tym, którzy patrząc na bezmyślne i pozbawione horyzontów życie swoich
rodziców i bliskiego otoczenia, nie wiedzą, jak postępować, jak i czy w ogóle warto żyć. To łatwe -
powie ktoś - po to istnieją uczelnie, organizacje ZMP-owskie, mury Warszawy, kombinat Nowej
Huty. Ale zerwać z rodziną, z matką, z domem, w którym się przeżyło wiele złych, ale i dobrych
chwil, iść do innych ludzi, którzy niejeden raz patrzeć będą nieufnie, pytać: „Gdzieś ty był do tej
pory?" - to nie tak łatwo. Strachu przed samotnością, przed przegraną życiową nie przełamuje się po
przeczytaniu wstępnego artykułu. To kwestia wielu dni, wielu bolesnych i strasznych chwil. A
tymczasem życie bezlitośnie przechodzi obok. Człowiek młody, który nie zastanawia się nad sensem
i celem swego życia, w związku z tym nie przeżywa udręk i wątpliwości - to człowiek małej wartości.
Nie rozumie się u nas tego, że młodzież boi się szarości życia. Nie rozumie się tego, że samo słowo
życie przez wiele wieków w naszej ojczyźnie rozumiano jako ciężką drogę do śmierci i nic więcej.
Nie rozumie się strachu przed przemijaniem młodości, przed brakiem dobrych wspomnień, miłości,
szczęścia. Nie rozumie się strachu przed zaangażowaniem się politycznym - w tym kraju, gdzie słowo
polityka przez wieki równoznaczne było ze słowem oszustwo.
U nas często się mówi: młodzież pije - zabronić młodzieży pić, mówi się: młodzież chuligańska - karać
młodzież, młodzież się wałkoni, bumeluje - zmusić młodzież do pracy. Nie rozumie się w końcu
najważniejszej rzeczy - że ta młodzież nie pojmuje marksizmu. Oczywiście, jeszcze raz zaznaczam,
że używając słowa młodzież - nie generalizuję zagadnienia. Piszę o młodzieży będącej - można rzec -
poza nawiasem naszego życia, choć w rzeczywistości nawiasy takie w ogóle nie istnieją. Piszę o tej
młodzieży, której nareszcie trzeba pomóc.
Oto leży przede mną cały prawie rocznik. Barwne okładki, krzyczące tytuły, mnogość ilustracji,
rysunków, ciekawostek wszelkiego rodzaju, jest i kącik mody, jest trochę porad technicznych: od
razu więc wiem, że jest to pismo raczej nastawione na ilustrację niż tekst, raczej na łatwy do
przyswajania materiał niż na solidną, wymagającą skupienia i namysłu lekturę. W jednym z numerów
napotykam na śliczną i barwną powiastkę o baronie Munchausenie, a raczej kilka małych o nim
powiastek. Tego rodzaju naiwności wzbudzają uśmiech politowania i zażenowania. Podczas okupacji
wyświetlano film o tymże samym baronie. Jestem rozczulony: cóż to był za dziarski człowiek ten
baron Munchhausen! Iluż ludzi nadział na swój rapier, ilu wymordował, ile kobiet uwiódł, ile krajów
zagarnął i uciemiężył, ilu niewolników zamęczył, rozstrzelał! I ta wytwórnia UFA, której tyle
zawdzięczamy jako naród! Hej, łza się w oku kręci!
Cóż - powie ktoś - przecież hitlerowcy mogli nakręcić także „Hamleta". Czy przez to skreślić raz
na zawsze Szekspira z repertuaru naszych teatrów? Nie - Munchausen to tępy bursz, prusak,
dziwkarz, samochwał, łajdak, dla którego ojczyzną jest pieniądz: będzie mordował za pieniądze
każdego władcy. I najważniejsze - kogo wzruszą infantylne bajeczki, komu pomogą, czego nauczą?
Po chwili zdumienia przerzucam dalej. Natrafiam na historyjkę pod pouczającym tytułem: „Kto się
śmieje ostatni..." Otóż Rysiek i Hanka przygotowują się do matury. Rysiek
- wałkoń, zabiera się do nauki na kilka dni przed egzaminem. Kuje jak szalony. (Istotnie, zdjęcie
przedstawia człowieka o twarzy absolutnego szaleńca, pochylonego nad książką. Może by to samo
zdjęcie wykorzystać do broszury propagującej walkę z alkoholizmem jako „sto ósme stadium delirium
tremens". I zręcznie wkomponować kilka białych myszek.). Oczywiście - z kucia nic nie wychodzi.
Tutaj moralizuje redakcja: „Nie, Ryśku - ty się nie uczysz. Ty jedynie KUJESZ, a forsowny wysiłek
okaże się najprawdopodobniej daremny. Czy nie byłoby lepiej, gdybyś się do nauki zabrał
wcześniej?"
I po kilku takich: czy nie byłoby lepiej? - wniosek ostateczny: „No cóż - postąpiłeś po swojemu.
Oto skutek: jesteś źle przygotowany do egzaminu... A pamiętasz, jak śmiałeś się przedtem z kolegów,
którzy wcześniej przygotowywali się do matury?"
No cóż - „Płomyczek"? Nie - w „Płomyczku" byłoby to na miejscu.
Teraz Hania. Figlarna brunetka. Kilka zdjęć: Hania przy tablicy, Hania przy nauce, Hania
pluskająca się wdzięcznie w basenie, Hania, Hania... w końcu Hania na schodach wołająca do
Władka: „Zdałam! Taka jestem szczęśliwa!" Tu jednak redakcja, zapewne nie chcąc sugerować swym
czytelnikom łatwego szczęścia w życiu, komentuje z kamiennym spokojem okrzyki szczęśliwej
maturzystki: „Ale to nie jest sprawa szczęścia! Zdecydowała o pomyślnym wyniku egzaminów dobrze
zorganizowana nauka". I na końcu wezwanie do Ryśka drukowane krwawymi literami: „Ryśku!
Zastanów się! Jeszcze masz czas na naukę - matura dopiero w połowie czerwca!"
Jest to - jak widać - rzecz z morałem bardzo wyraźnie adresowanym. Być może, że to odniesie jakiś
skutek. Ja się tylko osobiście obawiam, że maturzystom najpierw zrobi się nieprzyjemnie - nikt nie
lubi być uważany za idiotę - a potem popukają palcem w czoło. Jest to rzecz na dwóch kolumnach
druku z kilkoma sporymi fotografiami. Miejsce na solidny, dobrze napisany artykuł, który mógłby
częściowo pomóc w nauce: jest to miejsce na piękny i ciekawy fotoreportaż, miejsce na opowiadanie
współczesne, na piękne nowele Czechowa lub Maupassanta.
Wiele rewelacji w tym piśmie wprost zaskakuje i zdumiewa czytelnika. Jedną z nich jest subtelne
stwierdzenie, że kto gra w karty, ten od czasu do czasu przegrywa. O straszliwych skutkach hazardu,
wciągającego bezlitośnie w swe szpony, mówi nam opowiadanie Marka Zakrzewskiego pt.. „Cztery
damy". Pokrótce streszczenie wygląda tak:
Młody kreślarz z FSO - Mietek - ma przyjaciela o nazwisku Wojtas. Rzeczony Wojtas nigdzie nie
pracuje, wychodząc z założenia, że można zarobić parę groszy nie pracując - trzeba mieć tylko głowę
na karku. Ponieważ Wojtas takową posiada, więc po każdej sobotniej wypłacie czeka pod fabryką,
gdzie z Mietkiem i jego kolegą z zakładu grywa w pokera. Tutaj głos ma autor.
„Blajt po złotówce. Pierwsza gra nic. Nie szkodzi, to nawet pech wygrać pierwszą".
Stwierdziwszy powyższe piękną i czytelną polszczyzną autor z dynamiką referuje tragiczne losy
swego bohatera: pechowy Mieczysław przegrywa wszystko i w nastroju dość smętnym idzie do
domu, gdzie nieszczęśliwa jego matka i równie nieszczęśliwa siostra czynią mu gorzkie wyrzuty, że
nie dość perfekcyjnie opanował trudną sztukę gry w karty. Była to sobota. W niedzielę pechowy
Miecio spotkał się z ukochaną kobietą, która... ,,Długo potem mówiła: albo, albo. Koniec z kartami
lub koniec z Hanką. Co woli? Hanka z żadnym kanciarzem, pijakiem lub karciarzem tracić czasu nie
będzie. Za dużo kłopotów jest na świecie, żeby jeszcze ten brać na siebie..."
Po tym stwierdzeniu szlachetna dziewczyna odchodzi, pozostawiając w duchowej rozterce
pechowego Miecia, który: ,...Nie dopuszczał myśli, żeby mógł stracić dziewczynę. Wszystko, tylko
nie to. Przecież będą mieli małe mieszkanie - koniecznie na praskim brzegu Wisły. Rano on jedzie do
fabryki, a Hanka do swojego PDT na Jagiellońską. Mówią, że zdolny z niego kreślarz, że ma rękę i
głowę nie od parady..."
Wstrząśnięty wizją utraty najdroższej kobiety i długami, które musi oddać, pechowy Mieczysław
idzie w poniedziałek do fabryki. Stojąc przy tablicy kreślarskiej Mieczysław słyszy rozmowy
kolegów o niedzielnych wycieczkach kajakiem, o meczu pingpongowym, o książkach przeczytanych
na plaży i - czuje się beznadziejnie zagubiony. Próbuje kreślić, nie może jednak, ponieważ ręce drżą
mu strasznie, co jest pomyślane przez autora w sensie efektu wstrząsającego. Dzięki wrodzonej
wnikliwości Mieczysław dochodzi do wniosku, że upiorny Wojtas oszukuje go w grze, i w związku z
tym ma poważne obiekcje, czy Wojtas jest jego prawdziwym przyjacielem. Mimo tych wątpliwości
postanawia twardo, że z pokerem - koniec. I kiedy po pracy Wojtas kuszącym szeptem namawia go na
pokera - Mieczysław odmawia. Wobec tego Wojtas - przedtem drogi przyjaciel - odsłania swe nędzne
oblicze i żąda od Mieczysława zwrotu długów - pechowiec zadłużył się u niego. Nie tylko żąda -
szantażuje, że pójdzie do matki Mieczysława, do jego drogiej, a na dobitek - do zwierzchnika zakładu
pracy, i wszystkie te osoby poinformuje o specyficznych zamiłowaniach Mieczysława. Teraz, po
krótkim rozumowaniu, Mieczysław dochodzi do wniosku, że Wojtas nie jest jednak jego
przyjacielem. Dalej akcja toczy się galopem: kolega Mieczysława - Kacper, poinformował
zakładowego męża zaufania o kłopotach Mieczysława: mąż przychodzi do zbłąkanego i
przeprowadza dramatyczną rozmowę, w wyniku której skruszony grzesznik przyznaje się do
popełnionych nikczemności, omal nie rzuca się ze szlochem na proletariacką pierś, a następnie nabiera
ochoty do lepszego życia. Potem - już we dwójkę z mężem zaufania - idą na spacer nad Wisłę, gdzie
mąż zaufania czyni mu wstrząsające wyznanie, że w młodości także grywało się, hej, grywało się w
karty. Ostatni akapit opowiadania wzrusza silnie swą artystyczną wymową.
„Mrok zapadał na obu brzegach Wisły, tylko nad wodą unosi się jeszcze smuga zagubionej jasności
dnia. Na jej tle widać sylwetki dwóch mężczyzn. Siedzą na skarpie i cicho gwarzą: siwy robotnik i
młody kreślarz. Rozumieją się".
Czy na pewno? Nie chcę się wdawać w rozważania na temat artystycznej strony opowiadania:
jedynym nowym jego elementem jest to, że sekretarza wymieniono na męża zaufania. To wszystko.
Ale zapytam autora: czy jest pewien, że Mieczysław i mąż zaufania - rozumieją się?
Tym razem materiału do reportażu dostarczyli „Mordercy z ulicy Siennej" - tak bowiem brzmi tytuł
tego reportażu, robionego według starych i dobrych wzorów „Tajnego Detektywa" - przedwojennego
pisemka informującego czytelników o gwałtach, mordach, kradzieżach i tego rodzaju ciekawych
wydarzeniach dnia codziennego.
Fotografia ławy oskarżonych, publiczności, świadków oraz matki chłopca zabitego przez
chuliganów. Podtytuły: „Meto i spółka", „Zabójstwo na placu Grzybowskim, „Proszę wstać,' sąd
idzie!" Reportaż robiony pod dreszczyk zgrozy. Banda chuliganów z ulicy Siennej w Warszawie bije
każdego, kto podpadnie pod rękę. Są to porachunki osobiste! - tak to można by nazwać - honorowo-
dzielnicowe. (Przed wojną, jeśli mieszkaniec Woli poszedł na spacer na Marymont - bito go tylko
dlatego, aby zobaczył, jak biją na Marymoncie. W następną niedzielę Marymonciak szedł na Wolę,
gdzie otrzymywał takąż samą lekcję. Jak widać, ulica Sienna należy do najbardziej konserwatywnych
ulic Warszawy). Jest jeszcze wplątana tajemnicza piękność, o którą - według relacji starego dozorcy -
od czasu do czasu odbywają się rozprawy nożowe. Autor reportażu sugeruje tutaj, iż banda
małoletnich chuliganów do tego stopnia sterroryzowała ulicę Sienną i okolicę, że mieszkańcy boją się
zawiadomić MO, a MO - także nie czuje się zbyt bohatersko w tym rejonie. (- Milicję? - mówi stary
dozorca do żony, drgnąwszy z wrażenia. - Tyś chyba na głowę upadła. Żeby nas potem zatłukli...) Jest
to oczywista bzdura: każdy komisariat wie, co się dzieje w jego rejonie, następnie - nie tacy znów ci
ludzie z milicji słabiutcy i tchórzliwi, żeby się mieli przestraszyć bandy rozbestwionych gówniarzy.
Zamiast rzetelnej prawdy został osiągnięty dreszczyk zgrozy. Po opisie krwawej bójki na kamienie i
kastety, sali sądowej i bezczelnych „ironicznych" twarzy morderców - autor reportażu roztkliwia się
nad matką zabitego chłopca. Na końcu, jak zwykle, trafna sentencja moralna: „Niech to będzie groźna
i wymowna przestroga dla tych, których nęci swym pozornym urokiem życie na przekór
społeczeństwu. Ten bowiem, kto zmierza ku przepaści, łatwo się może w nią osunąć".
Nie pokusił się autor reportażu o zgłębienie tematu, nie ma ani jednego słowa o tym, dlaczego
chłopcy ci, zamiast pracować czy uczyć się, bili się wieczorem nożami o dziwkę. Było morderstwo -
był temat do reportażu, nic więcej. Była - sensacja, ta najgorsza, którą pamiętamy: „Kuba-rozpruwacz
w potrzasku!" ,,Kto zabił: Gorgonowa, inżynier Zaremba czy tajemniczy znajomy?", „Upiorny ojciec
z Pelcowizny ugotował żywcem trzyletnią Mireczkę!!!"
Nie mam żadnej pretensji do tamtych: lecieli na pieniądze, zarabiali je, reszta była obojętna. Ale
wielką pretensję mogę mieć do młodzieżowego pisma, pisma ZGZMP, pisma, które w dziesiątym
roku Polski Ludowej karmi szmirą i sensacją. Tak jak człowieka, tak i pismo obowiązuje etyka
moralna, w dodatku pismo, które ma budować serca i umysły młodzieży.
Nie gardzę ciekawym wydarzeniem, wspaniałym odkryciem, zdobyciem szczytu czy tytułu mistrza.
Chciałbym, aby w naszej ojczyźnie coraz więcej działo się rzeczy sensacyjnych, ciekawych - w tym
najpiękniejszym znaczeniu. Ale sensacją dla sensacji mam prawo gardzić i gardzę nią. I mam prawo
ją zwalczać.
Nienawidzę nudy i nudnych ludzi. Nienawidzę nudnych pism. I nie chcę, żeby ktoś pomyślał, że
chodzi mi o to, aby z „Dookoła świata", z barwnego tygodnika dla młodzieży, zrobić nudną piłę,
której nikt nie będzie czytał. Kocham przygody, kocham fantazję Lema, chociaż jestem stary byk -
śni mi się po nocach Grant, czasem odwiedza mnie samotny i szlachetny Unkas - ostatni Mohikanin.
Ale kocham sprawy piękne i czyste, kocham sprawy, za które tracili ludzie życie, i kocham to, co
ludziom żyć pomaga. Dzieje się wokół tyle pięknych rzeczy, że trudno je wszystkie przeżyć, widzieć,
napisać o nich. Jako człowiek, który pragnąłby zostać w przyszłości pisarzem, pisarzem-komunistą,
mam prawo wszelkimi środkami bić się o to. Mam prawo walczyć o to, żeby nasza młodzież miała
teksty, opowiadania, wiersze, filmy, sztuki - jak najpiękniejsze.
Jakich reportaży mam oczekiwać w „Dookoła świata"? Z zakładu pogrzebowego czy z „dintoiry"?
Brak w Polsce domów publicznych uniemożliwia niestety zapoznanie czytelników z tą ciekawą
dziedziną życia. Na jakiej podstawie pytam o to? Mam prawo być tak optymistycznie nastawiony,
skoro dziś już czytam powieść rysunkową, ów znienawidzony, wyszydzony przez nas komiks. Teraz
to się nazywa ,,Przegrana stawka", a za dwa miesiące co? „Całuj krew na moich rękach" czy
„Umieram codziennie o świcie"?
Nie ma pozytywnego komiksu - bzdura! Ja głęboko wierzę, że po przeczytaniu książki Igora
Newerlego można zapragnąć oddać życie za komunizm, wiem, że po przeczytaniu książki
Andrzejewskiego - ludzie wychodzili z podziemia, wiem, że Żeromski mimo swych błędów oczyścił
sumienie narodu - ale wiem, te czytanie bzdurnych i szmirowatych komiksów nie przyniesie nikomu
jednej chwili wzruszenia, nie popchnie go ani o milimetr w naszą stronę.
Powieść Fiodora Dostojewskiego „Zbrodnia i kara" jest wielkim dziełem, Szekspir jest
największym dramatopisarzem w dziejach ludzkości, Victor Hugo jest przecież genialnym pisarzem -
widzieliśmy wspaniałe dzieła tych twórców na wystawie „Oto Ameryka", przerobione na komiksy -
budziło to w nas gniew, oburzenie i pogardę dla duchowego chamstwa biznesmenów zza oceanu.
Mam prawo przypuszczać, że nawet najświetniejszy tekst Wandy Melcer nie wniesie nic nowego w
światową historię rysunkowych opowiastek, których nazwa -comics - stała się już dziś synonimem -
nie trzeba pisać, czego.
Budujemy nowe i wielkie życie. Budujemy miasta - wielkie i wspaniałe miasta i fabryki, stadiony i
uczelnie. Zasiewamy coraz więcej ziemi i coraz więcej chleba z niej zbierają nasi rolnicy. A czy
człowieka, który do dziś dnia błąka się poza życiem i często poza prawem, chcemy budować
malutkimi rzeczami?
Rozmawiałem niedawno z pewnym towarzyszem, którego serca jestem pewien jak tego, że słońce
jutro wstanie. Sprzeczaliśmy się o to właśnie pismo. Mówił mi, iż od tłumaczenia tego, że jazz i
barwny krawat są rzeczami bzdurnymi, trzeba zacząć najpierw. Nie zgadzam się. Nie można komuś
pomóc, tłumacząc mu bzdurę drobniutkich akcesoriów jego życia, lecz trzeba mu wskazać rzeczy
wielkie, dla których żyć i warto, i trzeba.
Trzeba pamiętać, że ludzie pragną rzeczy wielkich. Myślałem, że uda mi się napisać o wiele szerzej i
dokładniej o tekstach „Dookoła świata". Niestety, brak miejsca zmusza mnie do powściągnięcia
swych zapędów i jeszcze - mówiąc szczerze - boję się trochę swojej goryczy. Boję się goryczy, którą
wzbudza we mnie pismo ubliżające młodzieży, infantylizujące ją. Za pomocą sztuczek można
wychować szkockiego teriera - nie człowieka, któremu trzeba pomóc w osiągnięciu prawdy i piękna.
Przykro mi pisać w ten sposób o redakcji młodzieżowego pisma. Wolałbym pójść do nich ze
słowami uznania. I wierzę w to, że pójdę jeszcze do nich, aby im podziękować za ich piękne i bogate
pismo. Pójdę niedługo.
Mamy w Polsce wiele świetnych piór, wiele świetnych nazwisk. Mamy wielu znakomitych pisarzy,
którzy nie zawahają się pomóc naszej młodzieży.
Mamy także nadzieję, nadzieję partyjną, która staje się piękną pewnością, że następne numery tego
pisma przyniosą nam to, na co wszyscy czekamy.
„Po prostu" 30/1954, Warszawa
Na marginesie opowieści Hemingwaya, czyli o pięknie pracy
Pozostawiając fachową ocenę opowiadania amerykańskiego pisarza krytykom (którzy i bez zachęty
tak bardzo lubią się wypowiadać, że każdy kawałek przeczytanej w czasopiśmie prozy jest sukcesem
i czytelnika, i pisarza, i redakcji) - pozwolę sobie na zupełnie uboczne uwagi nie dotyczące filozofii
tego opowiadania. Wydaje mi się zresztą, iż jest to jedno z najpiękniejszych opowiadań o sile,
wytrwałości i charakterze człowieka; jakie zdarzyło mi się czytać. „Człowiek nie jest stworzony do
klęski - monologuje stary rybak, kiedy nie pozostało mu już nic prócz szkieletu z takim trudem
upolowanej ryby, ran na rękach i szczątków wioseł. - Człowieka można zniszczyć, ale nie można go
złamać".
Są to jednocześnie jedne z najpiękniejszych w literaturze kart, jakie napisano na temat ludzkiej
pracy. I nie - jak mam wrażenie - w doczytywaniu się w tej opowieści olbrzymiej metafory, lecz w
dosłowności tego opowiadania - zaklęta jest jego najwyższa wartość.
Odkąd tylko istnieje literatura, praca ludzka jest jednym z wiecznych jej tematów obok miłości,
zdrady, zwycięstwa lub klęski. Mocarzy pracy opiewali pisarze starożytności i średniowiecza; lista
tych, którzy o niej pisali, urosłaby do setek pozycji; o pracy mówili wielcy realiści wieku
dziewiętnastego. Dziś właściwie trudno znaleźć - czy to w naszej, czy w zachodniej literaturze -
powieść, która nie byłaby silniej lub słabiej związana z zagadnieniem pracy. Dla wielu ludzi praca
stała się natchnieniem lub przekleństwem.
Przypomnijmy sobie sugestywne, ponure w nastroju opisy pracy w „Germinalu"; ginących z
wyczerpania ludzi, ciemne korytarze kopalń, szare, przeraźliwie wynędzniałe twarze robotników; od
czasu do czasu - rozpaczliwe akty samoobrony przed przekleństwem pracy. Zoli - pisarzowi o
ogromnie wrażliwym sercu - opisy męki robotników służyły konkretnym politycznym celom. Spędził
on wśród górników północnej Francji szereg miesięcy, poznał ich rycie, nędzę i trud; krzyk protestu,
jakim była cała twórczość Zoli, musiał wstrząsnąć niejednym z czytających wówczas Francuzów, a i
dziś jeszcze nie tak łatwo odetchnąć po przeczytaniu której bądź z jego książek. Dlatego zapewne -
aby zwrócić na nią oczy Francji - odebrał pisarz pracy ludzkiej jej piękno.
Porównajmy opis pracy górników w „Germinalu" z opisem pracy, jaki dał Żeromski w „Ludziach
bezdomnych" - w opisie kuźni. W przeciwieństwie do opisu pracy w fabryce cygar Żeromski z
uderzającego z niesłychaną siłą kowala - uczynił niemal antycznego bohatera; otoczył go snopem
iskier, dymem i ogniem; ciosom jego młota kazał brzmieć niby uderzeniem dzwonu; był chyba
Żeromski pierwszym w Polsce pisarzem współczesnym, który chciał pokazać nam piękno pracującego
fizycznie człowieka. Dlatego też wybaczyć musimy Żeromskiemu, że opis zakutego w antyczne
piękno kowala nie ma - dalibóg! - zbyt wiele wspólnego z pracującymi ówcześnie w koszmarnych
warunkach ludźmi.
Niesłychanie wiele pięknych i prawdziwych opisów pracy pozostawił nam Gorki - pisarz, który
swoją tęsknotą i czystością wzruszać będzie za lat pięćset. Żaden chyba pisarz nie przekazał
potomnym tyle prawdy o pracy swego narodu i czasu, w którym żył, jak uczynił to Gorki. Od
pierwszych młodzieńczych opowiadań praca jest stałym tematem twórczości pisarza; spław drzewa,
barki na Wołdze, rzemieślnicze warsztaty, fabryki, chłopów w polu, pracownie świętych obrazów; o,
znał ten pisarz prawdę i piękno pracy - żaden z pracowników w jego powieściach nie przestaje być ani
na chwilę żywym człowiekiem. Opis ratowania barki w jednej z wczesnych swych powieści >,Foma
Gordiejew" - jest chyba do dziś najznakomitszym obrazem pracy, w której zmienia się wewnętrzny
świat człowieka.
Twórcy naszych powieści produkcyjnych (nie używam tego terminu w znaczeniu ironicznym)
poradzili sobie z zagadnieniem pracy nieco inaczej. Ostatecznie nie ma nic łatwiejszego dla człowieka
inteligentnego - zważywszy, że istnieją także inteligentne papugi! - jak wyuczenie się w ciągu
tygodnia setek terminów technicznych, którymi potem operować można w nieskończoność. Dla
zwyczajnego czytelnika śrubka i tak pozostanie śrubką, a efekt można wywołać kolosalny: „Błażej
Mordas silniej zacisnął ręce na głowicy. Całym ciałem czuł dygotanie transmisji; był teraz zespolony z
maszyną w jedno. Zerknął nerwowo na suwmiarkę - w jej rozłożonych na dziesiątki milimetrach
zamknięty był teraz jego los. Patrzyli na niego wszyscy; czuł to spojrzenie nie na plecach, lecz prosto
w sercu (...) Odetchnął i drżącą nieco ręką włączył hebel; jęknęły tryby i tokarka poszła w ruch".
Dalej jednak nie wiadomo: czy Mordas kręci się wokół tokarki, czy tokarka wokół Mordasa.
Przesada? Nie - zmienione tylko nazwisko i imię bohatera; opis jest autentyczny - jednak uczucie
zwykłej ludzkiej litości nie pozwala mi na cytowanie nazwiska twórcy tego produkcyjniaka.
Efekt? Efekt jest: nic nie wiadomo, ale tryby się kręcą. Nie tylko tryby - autor także. Popełnia w
tym krótkim zdaniu aż dwie nieścisłości. Kiedy można zacisnąć ręce na głowicy, nie można czuć jej
dygotania - chyba że się ręce zacisnęło po raz ostatni w życiu. Drugą nieścisłość pozostawiam w
sensie zagadki dla czytelników, nagrodę wręczy autor. Aby go odszukać, wystarczy przeczytać
wszystkie produkcyjniaki. Niestety - nie jest to odosobniony wypadek „bełkotu technicznego"; opisy
pracy składają się w większości ze zdań bez sensu.
Kiedy jednak skończył się w naszej literaturze potok powieści produkcyjnych, w których człowiek był
tylko dodatkiem do maszyny - pisarze popadli natychmiast w przeciwną skrajność. Opisów pracy
zaczęto unikać jak ognia, a sam proces pracy stał się nieomal że czymś wstydliwym. To dobrze, że w
literaturze naszej skończyły się idące w dziesiątki stronic opisy bezmyślnego układania cegieł,
frezowania itd. Lecz śmiem twierdzić, że żadna - z jednym może wyjątkiem - z wydanych u nas
książek nie przekazuje prawdy o pracy człowieka; nie są przecież prawdą wyżej wspomniane opisy.
Wyjątkiem jest chyba powieść Brauna „Lewanty": dramatyczne opisy wysiłku stoczniowców muszą
zaciekawiać i wzruszać.
W naszym dziesięcioleciu praca jest tą najważniejszą sprawą, dzięki której wyrastają ludzie.
Wyrastać - nie znaczy to przecież paradować z podobizną Pstrowskiego na piersi, zostać
przodownikiem pracy lub dyrektorem fabryki, w której za sanacji czyściło się szambo. Wyrastać - to
także uczyć się pracy, fachu, życia, mówienia, jedzenia: wszystkiego, co tylko może nauczyć
człowieka codzienne obcowanie z wieloma innymi ludźmi. Mamy dziesiątki fabryk, mostów, domów,
okrętów - nie ma jednak książek o pracy tych ludzi, którzy stworzyli mosty i drogi; nie ma prawdy o
trudzie ich pracy.
Swego czasu brałem udział w walce o drzewo; były to lata 1949-1951. Drzewa potrzebowała
Warszawa i Nowa Huta, fabryki i stocznie, kopalnie i wsie. Wszystko, co zdążyło się wyrąbać i
„spuścić" - ginęło natychmiast. Praca w lesie - to jedna z najniebezpieczniejszych prac w ogóle;
procent wypadków śmiertelnych jest o wiele większy niż gdziekolwiek indziej. „Paged" nie
dysponował ani odpowiednim sprzętem, ani odpowiednio przeszkolonymi ludźmi. I ludzie ginęli. W
czasie zrębu i w czasie transportu. Nie było odpowiednich do przewozu drzewa samochodów;
jeździliśmy na starych Studebakerach i Dżemsach. Ponieważ jeździliśmy w górach, po ostrych
zakrętach i bezdrożach - co kilka dni zdarzały się wypadki. Wielu ludzi zraniły i zabiły drzewa na
moich oczach.
Mieszkaliśmy w lesie - w szałasach, chłopskich chałupach, a latem - bo tak kalkulowało się
najtaniej i... najzdrowiej - pod gołym niebem, w szoferce. Byliśmy tylko z sobą, tygodniami nie
widzieliśmy miasta, kina, książki. Można było nauczyć się pracować. Ale można było także nauczyć
się pić, kraść, łajdaczyć; można było nienawidzić partii lub rozumieć ją i starać się jej pomóc. Tam, z
„Pagedu" wyszli rozmaici ludzie. Lecz żaden z nich nie przypomina bohaterów książek, które wtedy
powstały. Ani jeden dzień pracy w lasach - nie przypominał opisu dnia pracy, jakie potem
przeczytałem. Literatura dziesięciolecia może poszczycić się takimi czy innymi osiągnięciami, lecz z
prawdą o pracy rozminęła się chyba na zawsze. Żaden z dni, które przepracowaliśmy w kopalniach,
lasach czy stoczniach - nie powróci do nas już nigdy; ani jeden z tych dni nie jest utrwalony w całej
swej prawdzie. To nic. Będą inne budowy, inne dni.
Hemingway pokazał nam starego człowieka, który walczył samotnie z morzem. I rybak ten
wygłaszający monologi godne Fausta - postać zgoła fantastyczna - jest prawdziwy tylko dzięki
swemu stosunkowi do pracy.
Być może, że jest on jedynym pięknym robotnikiem we współczesnej literaturze amerykańskiej nie
będącej literaturą postępową. Robotnikiem, dla którego życie straci sens dopiero, kiedy ręce jego nie
będą silne i sprawne, aby dalej pracować. A my takich robotników mamy wielu. Może się mylę, ale
wydaje mi się, że żadnej książki nie przeczytałbym tak zachłannie jak właśnie książkę o pracy. O
prawdziwej pracy. Tokarki nie kręcą się same, nie kręci ich także socjalizm. I nie trzeba chyba
dodawać, że prawdziwie potrafią pracować tylko prawdziwi ludzie. Literatura polska czeka na wielką
powieść o pracy.
„Po prostu" 18/1955, Warszawa
Okrutna wojna
,,Po wielkim zmęczeniu - nawet sukces wydaje się kosz marnym snem..." - mówi narrator filmu
„Okrutne morze". Dowódca bohaterskiego okrętu mówi do swego przyjaciela - pierwszego oficera:
„Na początku wojny było inaczej. Byliśmy inni dla ludzi. Martwiliśmy się, czy nas rozumieją i lubią,
opiekowaliśmy się nimi. A teraz po prostu zabijamy wrogów; wojna odbiera uczucie..." W innej
sytuacji do tego samego dowódcy inny człowiek powiada: „Wojna się skończy. Ale o wojnie nikt nie
potrafi zapomnieć. Skończy się wojna, ale myśli pozostaną..." W atmosferę filmu wprowadza nas
narrator - Conradowskim zdaniem: „Jest to opowieść o garstce ludzi i o okrutnym morzu, które
jeszcze okrutniejszym uczynił człowiek".
Remarque w swojej książce „Na Zachodzie bez zmian" pokazał nam tysiące gnijących trupów,
frontowe domy rozpusty, w których ginący ludzie szukają zapomnienia u kobiet zepchniętych do roli
materaca i oddających się mężczyźnie bez spojrzenia na jego twarz; deszcz spadających rąk, które
szrapnel oberwał żołnierzom w sąsiednim okopie, potworną śmierć z twarzą we własnym kale i na
końcu książki - śmierć bohatera, który ginie w przeddzień końca wojny, podczas gdy głośniki
radiowe i gazety mówią sakramentalne słowa komunikatu powtarzającego się już od wielu miesięcy:
„na Zachodzie bez zmian". W swej następnej książce „Droga powrotna" mówi o ludziach, którzy
opuścili okopy pierwszej wojny i - nie potrafią donikąd powrócić. Czują się niepotrzebni i zagubieni.
Okłamali ich wszyscy, kłamstwem okazały się wszystkie słowa o wolności, krwi, honorze, w imię
których szli na śmierć; wobec ogromu i koszmaru wojny wszystkie uczucia nie mają sensu: i
zwycięstwo, i klęska tracą swój wymiar i sens wobec koszmarnych trudów i cierpień.
Inna jest wojna u Remarque'a, inna - na przykład - u Szołochowa. Remarque, klasyczny chyba
przykład wrażliwego na cierpienia ludzkie pisarza pacyfisty, twierdzi - ustami swych bohaterów i
pokazując ich losy - iż każda wojna jest wojną bez zwycięzcy. Lecz mieszczańscy pacyfiści wyrażając
swój protest zamykają jednocześnie oczy, nie wierzą w ostateczny rachunek i ostateczną
sprawiedliwość. Ich bohaterowie ponoszą nieuchronną i straszliwą klęskę, gdyż przegrywając na
wojnie stare pojęcia i oceny moralne nie zyskują nowych; nie jest przecież moralną i historyczną
oceną wojny stwierdzenie, iż okłamano wszystkich - i tych, którzy zginęli, i tych, którzy - nie
wiadomo właściwie po co - pozostali przy życiu.
Historia przyznaje jednak rację jednej ze stron; wiemy, że w ostatniej wojnie jedna ze stron
walczyła o przemoc, a druga o wolność. Tej racji nie chcą lub nie mogą zobaczyć mieszczańscy
pacyfiści Zachodu; mieszczuch zawsze powie, że go okłamano, gdyż szersze widzenie świata jest dla
niego zbyt groźne. I w tym wypadku krzyk protestu uderza w próżnię; może być nawet ogromnym
krzykiem, lecz nieuchronnie musi rozbić się o każdą przeciwstawioną mu i popartą siłą rację. Prócz
biologicznego protestu i zamętu moralnych pojęć, drobiazgowych opisów straszliwego okrucieństwa i
braku odwagi spojrzenia w przyszłość - Remarque nie powiedział nam nic o wojnie. I taka przestroga
jest tylko gorzkim przypomnieniem przeszłości, a nie siłą, o którą mogłaby się rozbić nowa zbrodnia.
Twórca ,,Cichego Donu" również każe nam pamiętać o przeszłości i doprawdy trudno zapomnieć
cokolwiek z tego, co się przeczytało na temat wojny, po zamknięciu tej książki. Lecz Szołochow -
pisarz-komunista - wie, że przeszłość łączy się nierozerwalnie z przyszłością, w imię więc lepszej
przyszłości nie wolno zapominać o tym, co było. Bohaterowie Szołochowa są ludźmi uzbrojonymi o
wiele silniej od bohaterów Remarque'a: są uzbrojeni w moralne racje, które stanowią największą ich
siłę, i wierzą w rachunek ostateczny, który odbędzie się tutaj, na ziemi. W imię tego zabijają i giną;
przegrywają stare racje zdobywając jednocześnie nowe. Wojna jest dla nich wielką szkołą.
Lecz wojna ma swój koniec. Jeśli zostało się przy życiu, ważne jest to, z czym się pozostało i w
którą stronę uczyni się pierwszy krok. Melechow przegrywa swoją miłość, rodzinę, młodość, dawne
racje, o które walczył, lecz musi - zmuszony przez historię - wybrać. Wybiera; jest bohaterem
tragicznym; idzie w przeszłość i wie, że w okrutnym i podłym wciąż świecie prawda i wolność muszą
wkraczać przemocą, muszą rozbijać wciąż po drodze napotykane barykady.
Bohaterowie Remarque'a nie mają nic prócz przeszłości, która kładzie im się kłodą pod nogi przy
każdym nieśmiało uczynionym kroku. Są jak oglądane po latach, tragiczne maski nie znanych nam
ludzi; wzrusza nas zawarte w nich cierpienie, lecz nie możemy usłyszeć od nich słowa. Pozostają
niemi i zamarli: prawdę o przyczynie, która spowodowała klęskę ich życia, muszą nam przekazać
inni.
Analogia między tymi pisarzami przyszła mi na myśl po obejrzeniu filmu „Okrutne morze".
Zabrakło mi w tym filmie racji; olbrzymiej racji, która musi być wyrażona tym silniej i goręcej; im
okrutniejsze i wrogie człowiekowi jest to, co oglądamy, czytamy lub o czym słyszymy. Nie wiemy
właściwie nic o bohaterach tego filmu prócz tego, iż potrafią być oni nadludzko odważni lub
tchórzliwi, iż wszyscy oni wiedzą, że wojna jest ohydną i niepotrzebną rzeczą. Nie wiemy, jakie
miejsce zajmą oni w rzeczywistym układzie sił na ziemi, kiedy skończy się wreszcie koszmarna wojna
i powrócą do swych domów i bliskich. Nie wiemy rzeczy najważniejszej: czego nauczyła ich wojna.
Wartość tego filmu - jak mam wrażenie - nie polega na wyrażonej w nim moralnej racji, w imię
której bohaterowie osiągnęli zwycięstwo nad faszyzmem, raczej - na jego moralnym, czystym nurcie;
na pokazaniu ludzkiej odwagi, przyjaźni i siły. Lecz jest to zbiór przypadkowych elementów wojny -
czasem pięknych i wspaniałych - a nie wielka prawda o wojnie.
„Morderca!" - krzyczy marynarz do dowódcy okrętu, który skazał na śmierć tonących rozbitków w
imię zwycięstwa. Marynarz ten widział śmierć swoich rodaków, lecz nie zrozumiał jej sensu.
Wszystkim bohaterom tego filmu wojna jest obca i moralnie nie do przyjęcia. Lecz poza rym - nie
wiemy o nich nic.
I kiedy po raz pierwszy widzą swego wroga, ze zdziwieniem niejakim stwierdzają, iż nie różni się
on od nich niczym. Ludzie zabijają ludzi - oto i wszystko. Po co? W imię czego? Kto kazał zabijać
angielskich i niemieckich marynarzy? Komu żyjący po nich wolni i sprawiedliwi tego świata
przyznają rację? Czy wojna potrzebna jest narodom, czy tylko garstce szaleńców? Z czym, z jakimi
oczami i z jakim sercem wrócą do domu angielscy marynarze?
Tego nie wiemy; postępowość i demaskatorstwo tego filmu zatrzymują się w pewnym miejscu;
ślepy krąg pozostaje zamknięty. Znów zwycięstwo nie ma sensu: ostatnie zdjęcie tego filmu to
nieludzko zmęczone twarze marynarzy. Odpowiedź na pytanie - po co? - została nie wypowiedziana. I
dlatego - mam wrażenie - film ten powie nam o wiele więcej niż widzowi angielskiemu: Polacy są
chyba narodem, który najwięcej wie o wojnie.
„Po prostu" 19/1955, Warszawa
O niespokojnych sercach
Od dłuższego czasu zafascynowany jestem genialnym pisarzem, którego samo nazwisko stało się
pojęciem choroby, rozkładu i beznadziejności, przez które rzekomo każdy w młodości przejść musi,
tak jak przechodzi się przez koklusz, odrę lub dyfteryt. Zapewne jest w tym i wiele racji. Jednak
wokół pisarstwa i osoby Dostojewskiego narósł olbrzymi, fałszywy mit i dziwić się należy, iż nikt nie
usiłował nawet w ciągu dziesięciu lat napisać choćby dwóch słów o osobie tego pisarza, który jest
chyba najbardziej tragiczną postacią w historii literatury rosyjskiej i którego pisarstwo tak olbrzymim
ciężarem legło na literaturze świata.
Dostojewski nie wierzył w pozytywne szczęście człowieka na ziemi. Filozofia Dostojewskiego jest
filozofią dziesięcioletniego dziecka, jeśli w ogóle filozofią nazwać można to, co proponował
człowiekowi Dostojewski. Gorki - ten najczystszy chyba w literaturze człowiek - pisał w swym
pięknym szkicu >,O literaturze":
„Dostojewskiemu przypisuje się rolę poszukiwacza prawdy. Jeśli jej w ogóle szukał, to znalazł ją w
zwierzęcych cechach człowieka i znalazł nie po to, by je obalić, lecz po to, by usprawiedliwić. (...)
Trudno zrozumieć, czego właściwie szukał Dostojewski, ale pod koniec swego życia doszedł do
wniosku, że jeden z najbardziej utalentowanych i szlachetnych Rosjan - Wissarion Bieliński, to
«najbardziej śmierdzące, tępe i haniebne zjawisko w życiu rosyjskim, że trzeba Turkom odebrać
Stambuł, że prawo pańszczyźniane sprzyja rozwojowi «najbardziej moralnego stosunku pomiędzy
chłopem a obszarnikiem, i uznał wreszcie za swego mistrza Konstantego Pobiednoscewa - jedną z
najbardziej ponurych postaci Rosji XIX wieku. Geniusz Dostojewskiego to fakt bezsporny; pod
względem siły ekspresji talent jego porównać można tylko z talentem Szekspira. Ale jako człowieka,
jako «sędziego świata i ludzi bardzo łatwo go sobie wyobrazić w roli średniowiecznego inkwizytora".
I oczywiście nie jego sądy moralne, nie sądzenie świata i ludzi - dziś jeszcze mogą pociągać nas w
tym pisarzu, który chyba z taką pasją jak nikt inny na świecie przelał swe osobiste klęski i
rozczarowania na kartki papieru i kazał wierzyć nam, że zarówno świat, jak i istniejące według niego
życie przyszłe, to tylko „ciemny pokój o zamkniętych drzwiach i pełen pająków". Dostojewski - tak
jak pisał o nim w jednej ze swych „Niebieskich kartek" Adolf Rudnicki - pozostanie naprawdę
przedsionkiem śmierci.
Nie czas tu zresztą i miejsce pisać o nim. Jednak w pisarstwie Dostojewskiego jest coś, co mimo
wszystkich oporów moralnych musi czytelnika pociągać i każe mu wierzyć, że Dostojewski, szukając
moralnych racji dla swych bohaterów, brzydził się jednocześnie nimi. Tym czymś, mam wrażenie,
jest stały i ciągły niepokój Dostojewskiego, jego ciągłe poszukiwanie prawdy i sądów moralnych dla
każdego czynu człowieka. U Dostojewskiego każdy szuka prawdy: Iwan i Dymitr Karamazowie,
Stawrogin, Raskolnikow, Myszkin; każda właściwie z epizodycznych nawet postaci bez przerwy
miota się w poszukiwaniu czegoś, w imię czego należy żyć; żaden człowiek nie powstrzymuje się od
sądzenia siebie i bliższych. Niestety - są to sądy zatruwające oddech, odbierające sen i wstrzymujące
bieg serca.
Literatura naszego kraju nie była nigdy literaturą spraw ostatecznych, spraw poszukiwania, spraw
honoru i godności, spraw wielkiego wyboru. Mamy wiele książek obyczajowych i historycznych,
lecz tak bardzo mało książek, w których wybierałby człowiek. W literaturze dwudziestolecia
wybierają bohaterowie Żeromskiego - lecz któż jeszcze?
Być może, że „Ferdydurke" to ciekawy obrazeczek karkołomnej ekwilibrystyki umysłowej i tej czy
innej postawy filozoficznej wobec świata, lecz śmiać i płakać chce się na myśl o tym, że książka ta
powstała wtedy, kiedy pętało się po kraju kilka milionów bezrobotnych, kiedy w więzieniach
zwyrodnialcy na rozkaz władz dusili komunistów i ludzie konali z głodu. W literaturze zostają tylko te
książki, których bohaterowie w każdej chwili wybierać muszą pomiędzy prawdą a kłamstwem,
wielkością a małością, pieśnią a sykiem, życiem a śmiercią. Inne pozostają tylko martwym morzem,
po którym przepłynie wszystko to, co żywe i niespokojne. O nie - pisarze nasi nie byli pisarzami
niespokojnego serca.
Literatura dziesięciolecia stworzyła kilka prawdziwych postaci ludzkich i my często w naszych
myślach zwracamy się do nich, lecz nie stworzono dotąd bohatera rewolucji, bohatera ciągłej walki;
nie ma dotąd w naszej współczesnej literaturze człowieka, który pomagałby nam żyć i przeszkadzał
wtedy, kiedy chcemy postąpić inaczej niż on. To drugie jest równie ważne jak i pierwsze: ostatecznie
zawsze sięgnąć można do Ali z elementarza i zjeść śniadanie równie grzecznie jak i ona, podczas gdy
o wiele trudniej jest nie zrobić czegoś tylko dlatego, że nie zrobiłby tego ktoś, kogo kochamy w
książce. Bohaterowie muszą przeszkadzać.
Słusznie pisał kiedyś Jerzy Putrament, że na pytanie: jak brzmi nazwisko zachłannego mieszczanina
- odpowiadamy - Artamonow; jak się nazywa inteligent-utopista - odpowiadamy- Judym; jak brzmi
imię człowieka, który niezdolny jest do powzięcia decyzji - Hamlet. Nie możemy w ten sposób
określić bohatera współczesnej powieści. Kim jest np. Mroczek? Odpowiadamy: Mroczek jest
małorolnym chłopkiem z tragicznymi obciążeniami przeszłości, który waha się, czy ma, czy też nie
ma przystąpić do spółdzielni produkcyjnej.
Cóż my naprawdę wiemy o marzeniach i cierpieniach bohaterów naszej literatury? Nic. Oni nie są
wypełnieni myślami, oni są tylko nakręceni myślami. O, wewnętrzny świat tych ludzi podobny jest
do dna garnka, po którym pęta się kilka ziarenek fasoli: przystąpić czy nie, zapisać się czy nie,
przełamać się czy nie. Nie, nie mamy literatury spraw ostatecznych.
Gdybyśmy obliczyli wszystkich ludzi, których uśmiercono w naszej literaturze powojennej, cyfra
przeraziłaby nas niewątpliwie: pod względem ilości zamordowanych; zatłamszonych, rozstrzelanych,
tych, którzy padli na stanowisku, i tak dalej - nie mamy chyba równych sobie na świecie. Lecz czy
pamiętamy, jak ginęli ci ludzie? Jedyną naprawdę chyba wstrząsającą sceną śmierci w naszej
powojennej literaturze dotyczącej walki o władzę ludową jest chyba śmierć starego chłopa we
„Władzy" Konwickiego. Mam wrażenie zresztą, że .książce tej wyrządzono dużą krzywdę; można
mieć do Konwickiego miliony pretensji, lecz trudno książce jego odmówić żarliwości i pragnienia
powiedzenia prawdy. U Konwickiego jest atmosfera niepokoju i poszukiwania; u innych świat
podobny jest do małego mieszkanka na Mariensztacie, dokąd od czasu do czasu zakrada się ohydny
wróg, aby wykraść plany fabryki sztucznych zębów.
Należę do tych najmłodszych debiutujących, do tych, na których nikt jeszcze nie postawi
złamanego grosza, gdyż trudno stawiać jest na kogoś, kto napisał pięć wierszy lub pięć opowiadań:
Ponieważ należę do nich, mam w końcu jakieś prawo pisać o dwudziestoletnich. I nie mogę oprzeć się
myśli, że nasi starzy pisarze czas dziesięciolecia wypełnili milczeniem.
Zginęły tysiące ludzi w walce o władzę, zbudowano setki wspaniałych rzeczy i popełniono być
może wiele omyłek, jedni się spodlili i poszli do więzień lub jak gnilne grzyby zatruwają ciało
naszego społeczeństwa, a drugim będziemy stawiać pomniki na placach i ulicach naszych nowych
miast; wychowaliśmy wspaniałą, ideową młodzież, a między nami wyrośli także chuligani, szpiedzy i
bandyci; przez lata każda rodzina w Polsce składała się z kilku obozów, przez wiele lat cierpieliśmy
niedostatek i rozmaite biedy nas dręczyły, błąkaliśmy się i często - mając lat dwadzieścia - myśleliśmy,
że nie ma dla nas życia, że jesteśmy obcy i niepotrzebni; jednego dnia marzyliśmy o partii, drugiego -
nie rozumieliśmy jej polityki; przegrywaliśmy nasze miłości dlatego, że druga strona nie chciała
uznać naszej prawdy i naszego życia; szukaliśmy w literaturze tak samo niespokojnych serc, jak
nasze - i w czym pomogli nam nasi starzy pisarze?
Pisali inteligenckie rachunki sumienia, wspomnienia z dawnej Warszawy, mówili nam o swych
udrękach sprzed lat trzydziestu, podczas gdy serca nasze były pokryte świeżymi ranami; mówili nam
o miłościach, które przeżyli niegdyś, podczas gdy my nasze straciliśmy wczoraj; powtarzali nam
anegdoty Franca Fiszera, a nie widzieli, jak wielu z naszego pokolenia stacza się i marnuje najlepsze
lata swego życia; nie wiedzieli o tym, że my, często widząc i budując fabryki, miasta i huty - nie
widzieliśmy w tym nic dla siebie, że często ciągnęła nas do przodu ogromna prawda naszych czasów,
a nie mogliśmy postąpić do przodu ni kroku, gdyż do naszych rąk i serc uczepiły się te wszystkie
sprawy i ci ludzie, których kochaliśmy od dziecka.
I cóż powiedzieli nam nowego oni? Wygrzebywali z głębi swych serc i dusz wątpliwości, które my
- mając po lat dwadzieścia - musieliśmy mieć dawno poza sobą, by nasi rówieśnicy nie zarzucili nam,
że jesteśmy starcami. I czy może nam się ktoś dziwić, że często ułamka prawdy o życiu, miłości czy
śmierci szukaliśmy dla siebie w monologach bohaterów Szekspira, w bełkocie ludzi Dostojewskiego,
że cierpiąc szukaliśmy prawdy naszego życia u Wertera, że szukaliśmy jej w pesymizmie bohaterów
Żeromskiego. Podczas gdy nasi pisarze mówili nam o swych miłościach, jakie przeżyli w słonecznej
młodości przed laty - my traciliśmy nasze dziewczyny, nasze matki odwracały się od nas, gdyż nie
chcieliśmy uznać Boga, a nasi ojcowie wyrzucali nas z domu i przeklinali na drogę, gdyż bardziej
kochaliśmy życie od bomb atomowych.
Czyż może nam się dziwić ktoś, że popełniliśmy tysiące omyłek, jeśli o wszystkim, co działo się
najtragiczniejszego na świecie - milczeli nasi najbliżsi? O, nie! Nasze czasy nie są czasami wesela na
wsi i małego mieszkanka na Mariensztacie. Nasze czasy są czasami niespokojnych serc. Nikt z nas nie
może być spokojny do chwili, kiedy w Polsce będzie źle choćby jednemu człowiekowi, jeśli wśród
nas będzie choćby jeden podły. Teraz, jeśli nasze serca ustaną choćby na jedną chwilę w niepokoju -
od tej chwili przestaniemy być komunistami. Jeśli jesteśmy komunistami, musimy mieć wielkie oczy:
musimy mieć wiele oczu. Wsparci ogromną prawdą, musimy mówić o wszystkim, co wydaje nam się
złe, i musimy się cieszyć, jeśli inni udowodnią nam, że popełnialiśmy omyłki tak czy inaczej
osądzając.
Mamy ogromną prawdę, ogromniejszą od wszystkich pomników i silniejszą od wszystkich mocy.
Ona każe nam, abyśmy wobec wszystkiego pozostali niespokojni.
„Po prostu" 20/1955, Warszawa
W dwadzieścia lat później
...Postanowiłem szukać pracy na własną rękę, lecz niestety po całodziennej tułaczce, wyśmiany i
wyszydzony, wracam do domu... Idę zmęczony i znużony, ostatnim wysiłkiem woli staram się
podnieść resztki energii, gdyż po całodziennym szarpaniu nerwów jestem osłabiony doszczętnie, nogi
się plączą, w czole dziwna gorączka, pod piersiami uporczywy ból coraz mocniej i mocniej zaciska,
staram się o rym nie pamiętać, lecz na próżno, głodowa kanalia nieubłagana...
Przechodzę Nowym Światem, gdzie tyle wystaw przepełnionych najrozmaitszymi potrawami i tyle
barów, i restauracji, w których siedzą tacy sami ludzie, jak ja..."
Tak było. Było - 20 lat temu, tutaj: w tym samym kraju, w tej samej Warszawie.
20 lat temu warszawski dziennikarz, współpracownik „Ilustrowanego Kuriera Codziennego" - Konrad
Wrzos, odbył podróż po Polsce. Zaglądał do izb bezrobotnych, do urzędów pośrednictwa pracy, do
rozmaitych bud, gdzie gorzej od bydła wegetowali ludzie, pod filary mostów. Gorzkim owocem tej
podróży była książka pod tytułem „Oko w oko z kryzysem". Przyniosła ona obraz potwornej nędzy i
bezrobocia. W 20 lat później, rym samym szlakiem - odszukując tych ludzi, te ulice i te domy, o
których pisał K. Wrzos, wyruszył inny dziennikarz. Tak powstała niewielka książeczka „Kon-
frontacje", której autorem jest współpracownik „Życia Warszawy" - Jerzy Ros.
Ros to dziennikarz całą gębą; nie ględzi, nie moralizuje, nie pisze zdań w rodzaju „słońce wschodzi
nad ojczyzną, odsłaniając coraz szersze pole bez miedzy" itp.. Ros posiada umiejętność chyba
najważniejszą w dziennikarstwie: umiejętność zestawiania faktów. Autor pozwala mówić faktom i -
doprawdy bez przesady chyba - z niewielkiej tej książeczki nauczyć się można o wiele więcej, niż z
niejednego grubego podręcznika. Rosowi należy się za tę książkę podziękowanie. Aż dziwne, że nie
doczekała się ona szerszego omówienia.
Niebogatą - jak dotąd - mamy literaturę o owych czasach, kiedy choćby najmarniej płatna praca
była marzeniem wielu tysięcy ludzi u nas i wielu milionów na całym świecie. W większości, jak
wiadomo, pisarze nasi zajęci byli pisaniem psychologicznych książek, w których z mniejszym lub
większym powodzeniem analizowali abstrakcyjne stany duszy ludzkiej, podczas gdy obok, na ulicach
ginęli ludzie, którzy mieli zdrowe ręce i serca, a mimo to nikomu nie byli potrzebni. Jeśli już który z
pisarzy „dotykał" się proletariatu i tzw.. „zagadnień społecznych", co jak wiadomo jest tematem dość
modnym od wielu już lat - pokazywał proletariat jako tłum oberwanych, głodnych, brodatych, dzikich
i cuchnących postaci marzących o tym, aby opić się burżujską krwią.
Klasycznym przykładem idiotyzmu i zupełnego braku orientacji połączonego z dużą dozą cynizmu
mogą być dwie powieści T. Dołęgi-Mostowicza pt.. „Dr Murek zredukowany" i „Drugie życie dra
Murka". Zdolny skądinąd i dostrzegający wiele schorzeń społecznych autor „Kariery Nikodema
Dyzmy" i „Pamiętników pani Hanki" miał dość prostą receptę na - szczęście: bić frajerów. Niestety,
sam Mostowicz nie przypuszczał zapewne, iż jako jeden z pierwszych padnie ofiarą własnej filozofii:
po opublikowaniu „Kariery Nikodema Dyzmy" przebrani oficerowie „dwójki" zajęli się osobą autora i
pobiwszy go do krwi wrzucili do Wolskich glinianek. Tak skończył swą karierę autor jednej ciekawej
książki, gdyż trudno nazwać literaturą wszystkie jego następne książki.
Wielu pisarzy pociągała egzotyka nędzy i ochryple wrzaski w ciemnych zaułkach, uliczne
dziewczyny w rodzaju „Czarnej Mańki" z Czerniakowa, podmiejscy opryszkowie załatwiający swoje
skomplikowane porachunki za pomocą sprężynowych noży i kastetów, barwny i dziwny język itp..
Kiedy czyta się literaturę dwudziestolecia - ogarnia człowieka smutek, że większość piszących
ówcześnie pisarzy nie dostrzegła, ile czystych, ludzkich cierpień, ile wstrząsających dramatów, ile
bohaterstwa, poświęcenia i żarliwej miłości, do jakiej zdolni są prości ludzie - kryje się za ohydną,
choć kolorową fasadą nędzy.
Zabrakło nam polskiego Gorkiego, który pokazując włóczęgę ryjącego na śmietniku z prostytutką
wołał, abyśmy nie zapominali, że patrzymy na ludzi. Autorzy dwudziestolecia znali dobrze i czarne
kamienice, i krzywe bruki, i ślepe latarnie, i plugawe szynki na przedmieściach, lecz nie potrafi
zajrzeć nędzarzom pod łachmany.
Jedynym pisarzem, który naprawdę prócz głodu, chorób, nędzy, śmierci i katorgi znał także
cierpienia proletariatu - jest Władysław Broniewski. Jedna tylko „Ulica Miła" więcej nam może
powiedzieć o pragnieniach i marzeniach prostych ludzi, niż te wszystkie książki, w których - pozornie
- tak wiele jest śmierci, rozpaczy i tragedii. Broniewski to człowiek czysty: jego słońce świecić
będzie dotąd, dopóki żyć będzie spragniony piękna człowiek.
„Jeśli nie czułem się zupełnie zagubiony - powiedział mi kiedyś pewien towarzysz - to dlatego, że
był z nami Broniewski. Wtedy kiedy byłem jeszcze samotny i słaby, kiedy spałem pod filarami i w
«Cyrku na Dzikiej". Broniewski nie pisze, że głód „szczeka, wyje i skowycze"; Broniewski pisze, że
głód bardzo boli. Towarzysz ten w parę lat potem trafił do KPP i wspinał się na komin Warszawskiej
Elektrowni z czerwonym sztandarem - wtedy kiedy wybuchł tam pierwszy strajk.
Niestety, w większości wypadków tzw.. „proletariacka literatura" dwudziestolecia jest literaturą nie
moralnej, lecz tylko biologicznej udręki. I te wszystkie - szlachetne przecież w swej intencji książki
jak: >,Na zachód od Zanzibaru", „Kwaśniakowie", „Miejsce pod niebem", „Bezrobotni Warszawy",
„Polski strajk" itd.., nie pokazują nam naprawdę prawdziwych cierpień i prawdziwej nadziei
proletariatu: niewiele odnajdą w nich swoich prawdziwych uczuć ci, którzy wówczas szarpali się z
życiem i z prawdą.
Kilka tych smutnych dygresji przyszło mi na myśl po skonfrontowaniu przez Jerzego Rosa
przeszłości z teraźniejszością. Budujemy nowe życie ogromnym wysiłkiem i ofiarnością klasy
robotniczej. Któż da świadectwo tym trudom? Trudom ludzi czystych.
Po prostu" 21/1955, Warszawa
W Pogoni za szczęściem
W dniu 24 maja pewien żyjący nad Donem Kozak ukończył lat pięćdziesiąt. Młodość miał trudną i
płodną w czyny; wiek dojrzały zastał go w pięknej sławie. Kozak ten nazywa się Michał Szołochow,
mieszka w stanicy, łowi ryby, poluje; jako delegat do Rady Najwyższej ZSRR nie narzeka zapewne
na brak zajęć; dni jego są znojne, a sen niespokojny.
Jest pisarzem ogromnej siły, ogromnej czystości, wielkiej wiary i nadziei. Pokazuje czasy tragiczne,
czasy krwi; stworzony przez niego obraz rewolucji jest najwspanialszym: chyba obrazem walki, jaką
toczy z sobą i z innymi człowiek. Grigorij Melechow - to ostatni chyba w literaturze bohater
monumentalny, soczewka, w której koncentruje się epoka, serce, w którym biją tysiące serc, dusza, w
której szaleje tysiąc piekieł; człowiek, który siłą swej namiętności i żarem swego uczucia mógłby
obdarzyć setkę bohaterów innych powieści. Grigorij i Aksinia - to ostatnia chyba w literaturze para
wielkich kochanków. Tak kochali się Tristan i Izolda, Romeo i Julia, Paweł i Wirginia, Manon
Lescaut i kawaler De Grieux. Potem już nikt. Wielcy kochankowie odeszli, uczucie zastąpił tani
erotyzm - na Zachodzie; bezmyślne dreptanie kapłona i pulardy - u nas. Historię Grigorija i Aksinii
powinni czytać ci, którzy czują, że opuszcza ich wszelka nadzieja; miłość tego prostego Kozaka i
prostej Kozaczki to wielka rzeka życia, rzeka bólu, rzeka nadziei. To miłość namiętna, zmysłowa,
dzika, miażdżąca przeszkody, obyczaje, religię; do diabła - ta miłość, przez swoją siłę, przez swoją
wielkość, wytworzyła własną moralność. To miłość czysta, lecz pełna gniewu. Kochankowie są
gniewni, wyzywają los; ich miłość nie traci formatu nawet w owych dniach, kiedy stepy wilgotne są
od świeżej krwi, noce pełne mordu, a niebo złote od pożarów; kiedy świat podobny jest do okrutnej
rzeki, która wyrwała się ze swego koryta i rwie naprzód, miażdżąc na swej drodze wszystko, co podłe
i stare.
Lecz rewolucja u Szołochowa to nie tylko krew i pożary. Wielkość pisarza polega na tym, że ludzie
walczą ze sobą w imię pełnych racji, że owe racje sprawdza dzień po dniu bieg rewolucji, że kruszą
się one lub twardnieją, że po wielkiej szkole życia, jaką jest rewolucja - każdy wychodzi z cenzurą; są
one różne, lecz nikt nie wychodzi pusty. Zapłacili olbrzymią cenę. I kiedy wreszcie milkną ostatnie
strzały, kiedy pokój wkracza na zmaltretowaną Bońską ziemię, śmiertelnie zmęczeni bohaterowie nie
kończą walki - rewolucja trwa nadal.
Jest u Szołochowa jakaś wielka pogoń za szczęściem, za prawdą, za miłością. Jest u Melechowa i
innych jakaś ogromna pasja znalezienia w życiu czegoś olbrzymiego, w imię czego warto żyć,
kochać, nienawidzić. Po przeczytaniu tej epopei człowiek czuje się oczyszczony; zobaczył rzeczy
największe; sam pragnie szukać, tak jak szukał Fabrycy del Dongo, Lucjan de Rubampre, Bezuchow.
Są to postacie-giganty. W nich odbijają się wszystkie sprzeczności, konflikty, przemiany epoki.
Współczesna powieść nie pokazuje - tak jak wielka powieść XIX wieku lub powieść Oświecenia -
konfliktów przez osobę jednego bohatera; osiąga to innymi środkami: przez dramatyzacje, fabułę.
Lecz mniejsza z tymi Kilka tych uwag przyszło mi na myśl w związku z prowadzoną na łamach „Po
prostu" dyskusją o szczęściu; przyszło mi na myśl, gdyż owa „pogoń za szczęściem" jest jednym z
odwiecznych tematów literatury, rzec można, że jest jej największym kamieniem fundamentalnym.
Niech nie zarzuca mi nikt, że we wspaniałym, wstrząsającym obrazie rewolucji, jakim jest „Cichy
Don", dopatruję się wyłącznie pogoni za miłością czy kobietą. Nie! Lecz czym w końcu jest
rewolucja, jeśli nie największą pogonią za szczęściem, za prawdą? Rewolucja jest nadzieją milionów
ludzi, jest szczęściem najtrudniejszym. I - na miłość Boską! - nie chcę tu mówić o jakiejś
idealistycznej, ponadklasowej rewolucji. Mówię o naszej rewolucji.
Stendhal powiedział: „Pogoń za szczęściem jest przeważnie bezcelowa, lecz warto poświęcić dla
niej życie". Czy tak? Czy rzeczywiście bezcelowa? Nie mogę odpowiedzieć po prostu: >nie", mogę
mówić tylko we własnym imieniu, i wydaje mi się, że nie. Szczęście nie jest ogródkiem, po którym
można chodzić, nie jest obrazkiem, który można powiesić na ścianie i oglądać. Szczęście to sprawa
sumienia, szczęście to chyba także suma cierpień, rozgoryczeń, rozczarowań, przegranych miłości: i
ten rachunek tylko wtedy nazwać możemy owym dziwnym słowem, jeśli przeciwstawimy mu sumę
rzeczy dokonanych, pragnień, miłości i walk. Rozwścieczają i obrażają mnie - jako jednego z miliona
ludzi - te formułki na szczęście: „Organizacja plus praca plus ukochany człowiek równa się
szczęście". I to jest szczęście? Nie wiem, co to ma wspólnego ze szczęściem. Twórcy formułek też
chyba nie wiedzą.
Komunizm nie jest rajskim ogrodem i nigdy nim nie będzie. Dopóki żyją ludzie, nie skończy się
nigdy walka o lepsze, o nowe. Ludzie nie są tacy sami. Mają różne twarze, sumienia, oczy i serca.
Nowe serca muszą kruszyć zwapnienia w starych sercach, nowe oczy muszą dodawać blasku starym
oczom. Ludzkość nie jest chórem aniołów i ogrodu rajskiego nie zbuduje nigdy. I nudno by chyba
było w takim ogródku. Koncepcja szczęścia jest twarda i okrutna, trzeba walczyć. Codziennie, każdą
myślą i czynem. Szczęście to sprawa nadziei, a także i przede wszystkim dnia dzisiejszego, a ci,
którzy chcą być szczęśliwi, muszą iść za nadzieją. Komunizm, szczęście - nie są to sprawy dla
małych ludzi, dla małych serc, dla malutkich sumień-lusterek. Formułki na szczęście nikt nie da. Czy
my, którzy przez dziesięć lat w trudnych, nieraz tragicznie trudnych warunkach budowaliśmy nasze
życie, nasze państwo, możemy już dzisiaj powiedzieć: oto zbudowaliśmy już pełne szczęście dla
wszystkich. Nie. Lecz jesteśmy ludźmi, którzy budują, kochają, męczą się, nienawidzą w imię tego,
co już osiągnęliśmy, czego dokonamy jutro, co stworzymy pojutrze. Ten tylko może być szczęśliwy,
kto ma wielkie oczy i potrafi nimi daleko patrzeć, kto ma wielkie serce i potrafi nim wiele czuć, kto
ma wielkie sumienie i potrafi nim nienawidzić wszystkiego, co jest podłe i przeciw szczęściu. Świat
jest dziś wielkim ogniem i małe serduszka stopią się w nim jak grudki ołowiu. Autor „Pustelni
Parmeńskiej" powiedział: „Bezcelowa jest pogoń za szczęściem, lecz warto poświęcić dla niej życie".
My wiemy, że jest ona celowa i tylko dla niej warto poświęcić życie. Ech, towarzysze! Nie śpiewajmy
formułkami pieśni o szczęściu. To nie tango. Jeśli się chce być szczęśliwym, tym najtrudniejszym
szczęściem, jakim jest komunizm, to częściej od śpiewu trzeba zacisnąć usta i rozprostować plecy.
Pieśnią jest chyba samo życie.
„Po prostu" 23/1955, Warszawa
Sherlock Holmes potrzebny od zaraz
„I w ten sposób - powiedział do mnie Sherlock Holmes - tajemnica została wyjaśniona. Tajemnic
zresztą nie ma.
- Nie ma? - zapytałem, podczas gdy przyjaciel mój zajęty był nabijaniem fajki.
- Oczywiście - odrzekł. - Istnieje tylko nieubłagana logika. Rozwiązanie każdej tajemnicy polega na
tym, aby nie zgubić logicznego wątku. Oto wszystko.
Błysnęła mi pewna myśl: wyjąłem z kieszonki surduta srebrny zegarek i podałem go memu
przyjacielowi.
- Ten zegarek - rzekłem - należał do mojego brata, który już nie żyje. Czy możesz roi coś
powiedzieć o nim po obejrzeniu tego oto zegarka?
- Oczywiście - spokojnie odrzekł Holmes. Wziął ode mnie zegarek i począł go oglądać przez lupę,
którą zawsze miał przy sobie. Po chwili rzekł:
- Twój brat był człowiekiem stale znajdującym się w opałach finansowych. Poza tym pił.
- Jak możesz! - zawołałem z oburzeniem odbierając mu zegarek. - Mój brat był nieszczęśliwym
człowiekiem; znasz na pewno historię jego życia. Cóż mógł powiedzieć ci sam zegarek?
- Nie - rzekł Holmes. - Popatrz, proszę. Otwórz kopertę tego zegarka, a zobaczysz kilkanaście
znaczków, jakie zawsze stawiają lombardy. Te kilkanaście znaczków świadczy o tym, że właściciel
zegarka dość często popadał w tarapaty finansowe. Czy tak?
- Tak - odparłem zdumiony.
- A teraz - rzekł Holmes - popatrz. W miejscu, gdzie nakręca się zegarek kluczykiem, powierzchnia
koperty jest porysowana, co świadczy o tym, że właścicielowi trzęsły się ręce. Idźmy dalej. Fakt, iż
przedmiot oczywisty, codziennego użytku, jest co i raz zastawiany w lombardzie, i to dość pośledniej
opinii, fakt, iż właścicielowi zegarka trzęsły się ręce... no i cóż więcej potrzeba? Dziecko domyśliłoby
się, iż właściciel zegarka nadużywał alkoholu, i nietrudno sobie dopowiedzieć, jaki go spotkał los.
I spokojnie począł nabijać fajkę".
Conan Doyle'a nazywa się ojcem powieści kryminalnej i chyba słusznie. Twórca znakomitej postaci
angielskiego detektywa pierwszy w literaturze stworzył typ, który nazwałbym „powieścią z
tajemnicą". Jest to powieść osnuta na tle jednego wypadku, wypadku zbrodniczego; powieść
poszlakowa, zaczynająca się przeważnie od chwili, gdy detektyw przybywa na miejsce zbrodni. W
dalszym ciągu akcji tok śledztwa rozwija się z nieubłaganą logiką: na ostatnich jej kartach dopiero
dowiadujemy się, kto popełnił zbrodnię. Z reguły jest to osoba stojąca jakby w cieniu, podczas gdy
podejrzenia skupiają się na kimś zupełnie innym. Jest to właśnie powieść kryminalna, powieść z
tajemnicą - wszystkie karty odkryte zostają dopiero na końcu, przy zakończeniu śledztwa. Wtedy to
właśnie Sherlock Holmes wyciągał nogi przy kominku i zapalał jedną ze swych ulubionych fajek;
kolekcjonował je tak samo jak i zbrodnie. Powieść tego typu nazwać można powieścią pretekstu; sam
czyn zbrodniczy jest tylko pretekstem do pokazania znakomitej, skomplikowanej, działającej z nie-
ubłaganą logiką pracy ludzkiego mózgu; prawdziwym bohaterem tej powieści jest ludzki umysł. Kiedy
na kartkach spotykają się tu dwa znakomite ludzkie umysły - chytry zbrodniarz obdarzony
niesłychaną inteligencją (jakim na przykład jest w powieściach Conan Doyle'a ów makabryczny
profesor) z umysłem obrońcy prawa, jakim jest Sherlock Holmes - czytelnik otrzymuje wtedy piękną,
pokazową lekcję racjonalnego myślenia logiki.
Lecz zmienił się czas: powieść z „wielką tajemnicą zastąpiła powieść sensacyjna; genialnego
detektywa - szpicel i denuncjacja; lupę, przez którą detektyw bada okruszynki i gatunek tytoniu -
odciski daktyloskopijne i kartoteka policyjna; samotne wędrówki obrońcy prawa po mieście -
policyjna obława i wymuszone zeznania. Zbrodniarz mający na sumieniu czterdzieści trupów w
wannie jest dziś dżentelmenem w porównaniu z pierwszym lepszym fabrykantem broni. Zbrodnie i
tajemnice odarto z mitu; dobroduszni angielscy policjanci przestali bronić spokoju przy kominkach i
rodowych pamiątek - zajęci są rozganianiem bezrobotnych i strajkujących; detektywi i cywilni
wywiadowcy przestali biegać z lupami - nie pozwala im na to nadmiar zajęć wymagających też bądź
co bądź inteligencji: montowanie politycznych procesów przeciw obrońcom pokoju, drobny i gruby
szantaż, wymuszanie fałszywych zeznań itd..
Sherlock Holmes odszedł w cień; w literaturze Zachodu przyszedł na jego miejsce superman,
człowiek brutalny, sportowo wymierzający sprawiedliwość, działający poza prawem i społecznymi
normami postępowania, zabójca z litości, z namiętności, nic mający nic wspólnego z policją, a ta z
nim. Przyszła powieść sensacyjna. Gra toczy się cały czas w otwarte karty; patologia zastępuje tu
„powolną pracę szarych komórek mózgu", cios kastetem w zęby - inteligentną rozmowę niby to o
niczym, a w której detektyw sonduje mordercę; i brutalne sceny gwałtów i perwersyjny seksualizm -
mistrzowskie oddanie nastroju śledztwa. W państwie, gdzie rządzi pieniądz i przemoc, aparat prawa
nie może opierać się na szlachetnym obrońcy prawa, na znakomitym detektywie i naiwnym kowboju
z olbrzymim pistoletem w ręce - lecz na szantażu, denuncjacji, podłości i kłamstwie. Goodbye, mister
Holmes!
Marna jest nasza literatura kryminalna. W dwudziestoleciu było kilku pisarzy, którzy robili co mogli,
aby do reszty pogrzebać i wypaczyć ten gatunek. Mistrzostwo w tej dziedzinie osiągnął Antoni
Marczyński - autor kilkudziesięciu powieści, twórca postaci Rafała Królika - zidiociałego człeczyny,
który zawsze wplątany zostaje w jakieś zbrodnie i zawsze wychodzi na bohatera. Pisali Nasielski i
Romański, Wotowski i niejaki pan Mirko Borkowicz, Paweł Staśko i inni. Niestety, nie pamiętam ani
jednej z tych powieści i nie potrafię nic zacytować. Mniejsza z tym. Autorzy sami też chyba nie
pamiętają. Doprawdy, daleko im do Oppenheima, Conan Doyle'a, Leroux czy choćby do Wallace'a,
Agaty Christie czy Leblanca. Po wojnie tylko Zygmunt Sztaba napisał dwie powieści sensacyjne. Są
to: „Eryk Muller poszukuje siostry" i „Giełda przestaje notować". Oczywiście oprócz całego mnóstwa
powieści szpiegowsko-erotyczno-kryminalnych, których nie chce mi się nawet wymieniać.
,,Następny odchodzi 22.25" - Piotra Guzy to nowa próba powieści sensacyjnej. Jest to historia
obławy, gdzie gra przez cały czas toczy się „na ostro" i w otwarte karty. Pogoń za ukrywającym się
człowiekiem toczy się tutaj na dwóch płaszczyznach. Pierwszą z nich jest pogoń przywódcy siatki
szpiegowskiej chcącego zlikwidować niewygodnego mu człowieka, który „zbyt dużo wie"; druga -
jest pogonią dwóch wywiadowców Bezpieczeństwa za tymże człowiekiem. Mam wrażenie, iż jest to
książka bardzo filmowa; można by zrobić z niej dobry film, oczywiście tylko wtedy, gdyby reżyser
nie zląkł się wielu drastycznych momentów. Jednocześnie prawie „Sztandar Młodych" rozpoczął druk
innej powieści tego autora, która nazywa się „Nocny zrzut". Powieść zaczyna się bardzo ciekawie i
jest witana przez czytelników z zainteresowaniem. „Następny odchodzi 22.25" - to pierwsza, choć
jeszcze niezbyt udana, nie pozbawiona naiwności i uproszczeń, próba pokazania pracy naszego
Bezpieczeństwa. Ta ciężka i żmudna praca znalazła dotychczas zaledwie znikome odbicie w
literaturze. A może przydałby się nam Sherlock Holmes?
„Po prostu" 24/'1955, Warszawa
Podróż do kresu szmiry
List szaleńca do redaktora „Po prostu"
Towarzyszu Redaktorze! Znacie mnie - jestem człowiekiem
spokojnym, trunkowym - lecz w miarę; zgubnym namiętnościom nie ulegam, pożyczki oddaję w
terminie, żony nie zdradzam, egzystencjalistycznych ciągotek nie odczuwam, w dzieciństwie nie
uległem żadnemu nieszczęśliwemu wypadkowi, który mógłby odbić się potem na moim umyśle - a
mimo to popełniłem czyn straszny. Pogryzłem sześć osób, w tym jednego kapitana marynarki,
jednego inwalidę (60 proc.) i jednego starszego, siwego pana, który podczas wgryzania mu się w rękę
- bił mnie po głowie pamiątkową papierośnicą, powtarzając: „A kysz! a kysz!" Przez czterdzieści
osiem godzin siedziałem w komisariacie z pewnym szaleńcem, który wypatroszył swoją babunię tylko
dlatego, że ta fałszowała narodowe tango Polaków pt.. „Pierwszy siwy włos". Rozmawiało ze mną
trzech psychiatrów i jeden neurolog. Wypuszczono mnie w końcu na wolność. Jeśli interesuje Was
moja tragedia - pozwólcie, oto kilka słów.
Towarzyszu Redaktorze! Człowiek - że tak powiem - żądny jest rozrywki. Godziwa rozrywka nie
jest rzeczą złą; można się o tym przekonać popatrzywszy choćby na publiczność w naszych teatrach
satyryków wybuchającą od czasu do czasu cmentarnym śmiechem. Zrozumiałe jest to, że nasi ludzie,
którzy ciężko pracują, chcą się od czasu do czasu zabawić, pójść do teatru, do kina, do cyrku czy
nocnego lokalu. I właśnie tam - towarzyszu Redaktorze - zdarzyło się to, o czym pisałem Wam
powyżej.
Pewnego dnia czułem się bardzo zmęczony i głodny. Było późno - coś około godziny 23.
Zapragnąłem przejść się po mieście, przewietrzyć i zjeść coś przy tej okazji. Mieszkam na Pradze,
udałem się wobec tego do lokalu „Oaza", który mieści się przy ulicy Targowej. Na ulicy było już
pusto, ruch zamierał, miasto spokojniało. Do „Oazy" doszedłem spokojnie i nic szczególnego nie
przydarzyło mi się po drodze - bo o tym, że parę razy zaczepili mnie chuligani, dwa razy pijani i raz
grupka pewnych panów, którzy zaświecili mi ślepą latarką w oczy ze słowami: „To ten? - Nie, to nie
ten. Tamten był kindziorowaty, idź pan dalej - nie ma chyba co wspominać. To doprawdy drobiazg;
warszawiacy są narodem żywiołowym.
Nie dostałem się jednak do „Oazy", w ,,Oazie" wrzało, „Oaza" była żarliwa i lepka od pijaństwa, w
„Oazie człowiek trzeźwy faktem swego istnienia popełniał nieprzyzwoitość. Stłamszone pary tłoczyły
się na parkiecie, rozlegały się wycia i krzyki entuzjazmu; odchodzono w sedesy po to tylko, aby
powrócić i zacząć od nowa to, co w języku naszego narodu nazywa się zabawą, a co w języku
każdego innego narodu nazywa się mordownią, usiłowaniem popełnienia zbiorowego samobójstwa,
psychozą, drgawkami przedśmiertnymi itd.. „Nie - pomyślałem - mam temperament żaby. Gorąca
temperatura «Oazy zbyt mnie podnieca. Lepiej będzie, jeśli odejdę stąd nie psując swoją ponurą
twarzą tej oto żywiołowej zabawy". I odszedłem, towarzyszu Redaktorze.
Pojechałem do „Bristolu". W „Bristolu" było normalnie, to znaczy nie było nic, bo salę zajęli
zagraniczni goście. Trudno - pomyślałem. I poszedłem dalej - do „Kameralnej".
Przed „Kameralną" stała grupka ludzi wyjąc: ,,Otworzyć! Otworzyć!" Drzwi jednak pozostawały
zamknięte; ktoś proponował, aby je wyważyć i do tego celu użyć małego staruszka z olbrzymią głową
(przy czym głowa miała odgrywać rolę taranu), lecz staruszek zaprotestował przeciw temu uderzając
projektodawcę pięścią między oczy i kwestionując jego legalne przyjście na świat. Ponieważ nie było
pod ręką dynamitu ani nitrogliceryny - kopano i walono w drzwi pięściami w dalszym ciągu wołając o
litość, stolik; miejsce przy bufecie itd.. Nagle drzwi otworzyły się; wyleciał przez nie człowiek, przy
czym szybkość, z jaką przebywał przestrzeń, niezbicie wskazywała na to, że wchodził tu w grę tzw..
czynnik ruchu przyspieszonego. Za nim - w tenże sposób - opuściło lokal kilka innych osób i
pozbierawszy się po drugiej stronie ulicy Foksal ruszyli w dalszą drogę.
W tym czasie przy drzwiach rozgrywało się coś, wobec czego „Bitwa pod Grunwaldem" mistrza
Jana Matejki wydawała się być zabawą dla dzieci pozbawionych fantazji. Kopano i gryziono,
ćwiartowano się wzajemnie i pożerano; słychać było trzask łamanych kości, jęki konających i wołania
o litość; powietrze nory' zapachniało mordem. W tym samotnym pojedynku zwyciężył jednak portier;
drzwi zatrzaśnięto ucinając nimi niby gilotyną olbrzymią głowę owego krwistego staruszka. Trzeba
było iść dalej. Poszedłem do „Stolicy": jeszcze raz podkreślam, że chciałem tylko zjeść kolację i
przez godzinę posłuchać muzyki.
Nie będę Wam już spisywać tego, jak usiłowano mnie zlinczować na rogu Nowego Światu; nie
będę opisywać Wam tego, jak zagapiłem się i poszedłem ulicą Chmielną, bo nie ma to zbyt wiele
wspólnego z koszmarem, jaki przeżyłem później. Zresztą, jak wiecie, niewiele zmieniło się na ulicy
Chmielnej w stosunku do roku przypuśćmy 39. Wtedy na ulicy Chmielnej mówiono: ,,Chodź,
chłopczyku, powiem ci coś", podczas gdy dzisiaj używany jest zwrot: „Obywatelu, pozwólcie:
postawię wam tezę". Mniejsza z tym. Doszedłem przecież w końcu do ,,Stolicy". I danym było mi
zaznać, że opowieści o włosach stających na głowie nie są pozbawione jądra realizmu.
Najpierw wyszedł magik. Magik był smutny i blady; miał twarz uduchowionego intelektualisty z
Piotrkowa, który chciałby obwieścić światu jego tragiczny koniec, nie jest jednak pewien daty. Magik
pokazywał sztuczki z gołębiami, z myszami, królikami i cylindrem; wyjmował pudełka i flaszki, robił
przykre, błazeńskie miny; pokazywał sztuczki, na widok których uśmiechnąłby się z pobłażaniem 5-
letni dzieciak. Potem wyszła pani o budowie Zbyszka Cyganiewicza i odśpiewała slow-foxa: „Ja
jestem taka mała", po nim - przebój mistrza Fogga pt.. „Tamara". Jest to, towarzyszu Redaktorze - jak
niezbicie wynika z treści - hymn TPPR na szczeblu, że się tak wyrażę, lirycznym. Potem były brawa i
myślałem, że nastąpi już koniec. Lecz długa jest droga męki ludzkiej. Był jeszcze chór rewelersów:
jak Wam wiadomo, głównym elementem śpiewu rewelersów jest subtelne miauczenie, z cicha wycie:
przy „Marynice" improwizowanej z powagą pogrzebowego marsza - wyszedłem. W oczach moich
czaiły się już wtedy ponure błyski.
Lecz człowiek jest mocny; potęga jego hartuje się w klęskach. Poszedłem „Pod kandelabry"; byłem
już coraz głodniejszy i chciałem coś zjeść. Wszedłem na salę. Znacie tę salę? Jak Wam wiadomo, nasi
architekci wnętrz wypracowali pewien swoisty styl, polegający na harmonijnym łączeniu elementów
dna basenu i remizy straży pożarnej; na tej sali można było grać w piłkę nożną i latać samolotem.
Zamówiłem kolację; orkiestra grała tango, zacząłem już pomału odzyskiwać równowagę - lecz na
estradę wyszła śpiewaczka. Styl jej śpiewu był równie daleki od artyzmu, wdzięku i prostoty, jak
dalekie było to wszystko, co dane mi było potem przeżyć: I przykro mi było, towarzyszu Redaktorze,
gdy patrzyłem na tę młodą i ładną dziewczynę, jak usiłowała robić z siebie dziwkę. Czułem się jakoś
przykro upokorzony. Kocham śpiew tak jak i Wy, kocham dobre wzruszenia, lecz cóż to miało
wspólnego ze śpiewem, z pięknem, wzruszeniem? Skończyła. Teraz było tango z kastanietami w
wykonaniu jakiejś pani, która zapowiedziana była jako „tancerka". Potem młodziutki chłopiec z drugą
tancerką wykonał tango hiszpańskie. Skończyli, rozległy się ogłuszające brawa i dzikie okrzyki;
klaskała już połowa sali, ulegli nawet najniewinniejsi; wszak oto publicznie bezczeszczono to
wszystko, co nazywa się pięknem i sztuką - czyż można było nie wyć z zachwytu? Wtedy pomyślałem
sobie: wiem już teraz, dlaczego oficerowie kiedyś popełniali samobójstwa w lokalach. Dlatego iż były
tam artystyczne występy. Potem ugryzłem, rozbiłem, szczekałem. Potem już wiecie.
Z poważaniem - Szaleniec
P.S. (pisane już po dojściu do równowagi). Towarzyszu Redaktorze! Te - napisane powyżej -
żartobliwe słowa ani w jednej dziesiątej nie oddają ponurości i koszmaru tych artystycznych
produkcji. Nie jestem wykwintnym ironistą; słowa te nie perlą się dowcipem wysokiej klasy.
Czytelnicy wybaczą mi zapewne, gdyż działałem jednak w słusznej sprawie. Mamy prawo bić się o to,
aby wszystko, co nazywają w naszym kraju sztuką - było piękne i czyste; mamy prawo dobijać
szmirę; szmirę, która rozpleniła się dzisiaj jak fałszywe grzyby po deszczu, która wyje z plakatów,
okładek książkowych, filmów i rozmaitych - tego rodzaju - występów artystycznych. Nie napisałbym
w sprawie owych nieszczęsnych nocnych lokali ani słowa, gdyby były to lokale odwiedzane
wyłącznie przez ludzi, którzy potrafią rozróżnić szmirę od sztuki: są sprawy, które należy pozostawić
własnemu sądowi człowieka. Tam jednak przychodzą ludzie, dla których dziesięć lat Polski Ludowej -
jest jednocześnie pierwszymi dziesięcioma latami kultury. Przychodzą tam, gdyż wierzą, że otrzymują
rozrywkę - podczas gdy karmi się ich szmirą. Przychodzą tam, gdzie należy im się rozrywka po dniu
pełnym pracy, wysiłku, nauki. I nie można dopuścić do tego, by ludzi tych nabijano w butelkę; szmira
jest co prawda niestrawna, lecz wymioty nie są natychmiastowe. Czy po to, towarzyszu Redaktorze,
przez dziesięć lat trud był codziennym chlebem, abyśmy powiedzieć teraz mogli: oto pracowaliśmy
nad rozwojem kultury przez dziesięć lat i nareszcie mamy to samo co... przed wojną?
P.S. 2. Podnieście mi z łaski swojej honorarium za ten felieton o dwieście złotych, gdyż tyle
wydałem na ,,wstępy", „dopłaty za występy artystyczne'', „konsumpcyjne" itd.. W praktyce oznacza
to, że dwoje młodych czy starych (jak tam kto chce), lecz skromnie sytuowanych ludzi, którzy chcą
napić się czarnej kawy czy kieliszek wina i posłuchać trochę muzyki, i mogą na to poświęcić
przypuśćmy maksimum zł 30 - nie mają po co wybierać się do lokalu. Nie zapomnijcie, proszę!
„Po prostu" 25/1955, Warszawa
Trzy wygrane i trochę marzeń
Na początek warto przypomnieć sobie, jak wygląda schemat pewnej kategorii (o, jakże licznej)
filmów sportowych, którymi raczą nas od lat tak wielu. Schemat ten wygląda mniej więcej tak oto:
Jest młody facet, który genialnie gra w piłkę, w hokeja lub zajmuje się nokautowaniem
przeciwników. Facet ten jest championem. Tłumy kochają go, koledzy podziwiają i zazdroszczą mu
sławy oraz licznych nagród w postaci radioodbiorników, kryształowych pucharów lub kuponów
stuprocentowej wełny, które tak chętnie oglądamy z daleka. Champion ma dziewczynę; dziewczyna
jest blondynką i świetnie śpiewa ludowe piosenki. Kochają się, lecz niezbyt głęboko; w filmach tego
rodzaju twórcy wychodzą z założenia, że nie warto tracić czasu na psychologiczne pogłębianie
ludzkich wątków - można wszystko załatwić piłeczkami na boisku. Champion pracuje w fabryce;
nieistotne już, czy jest tokarzem, sprzątaczem, czy nocnym stróżem.
Champion zaniedbuje się w pracy - sport - co jest zupełnie zrozumiałe, gdyż mamy do czynienia z
championem - zajmuje mu dużo czasu i chłopak źle toczy swoje wałki czy też zbyt rzadko oliwi
maszynę, przy której aktualnie ustawia go reżyser. Jest źle; zakład nie wykonuje planu. Koledzy
przychodzą do championa. „Słuchaj - mówią - daj spokój, trzeba się wziąć za robotę. A poza tym:
Zrobiłeś się zarozumiały, nieuprzejmy, coraz rzadziej przychodzisz na zebrania naszego kółka wiel-
bicieli chrząszczy. Weź się, bracie, za siebie - w sporcie trzeba być przede wszystkim człowiekiem!"
Champion wpada we wściekłość i wyrzuca ich za drzwi. Ukochana dziewczyna zaczyna chodzić na
przechadzki do parku z pewnym młodym człowiekiem - nie trzeba dodawać już, iż ten młody
człowiek jest rywalem championa na boisku. Zdawałoby się, iż champion został już zdruzgotany
ostatecznie. Lecz od czego mądry, siwiejący trener! Mądry, siwiejący trener bierze championa pod
pachę i przeprowadza z nim decydującą rozmowę na pustym oczywiście boisku. „Nie tak, kochanku -
mówi trener. - Sport - to nie tylko sprawa wygranej na boisku. Sport - to przede wszystkim sprawa
charakteru. Kto nie ma charakteru - nie może być sportowcem".
Wzruszony champion ze łzami w oczach ściska dłoń mądrego trenera i idzie do domu myśląc o
meczu, który czeka go w niedzielę. Na pustej ulicy spotyka swoją dziewczynę. Dziewczyna mówi: „Z
tym długodystansowcem to ja do parku chodziłam nocami tylko dlatego, by poruszyć w tobie charak-
ter. Kto nie ma charakteru... itd.." Champion odpycha ją: wraca do domu samotny, rzecz jasna nie
może sprawić zawodu siwiejącemu trenerowi. Po meczu podbiega do niego dziewczyna; razem idą do
szatni, gdzie champion przebierze się w osobnej kabinie, potem pójdą na spacer, a od poniedziałku
champion ze zdwojoną energią będzie wkręcać swoje śrubki. Koniec.
Na sali zapala się światło. Publiczność ziewając wychodzi z kina, mówiąc: ,,Nie ma to, panie, jak
było kiedyś. W cyrku Staniewskich Sztekker pewnego razu tak kopnął pewnego Włocha w d..., że
tamtemu mózg wyleciał przez żebra jak małpa przez kraty. To byli czasy!..."
W „Trzech startach" nie ma championa przy śrubkach. Bohaterką pierwszej noweli - pływackiej -
jest młodziutka dziewczyna, która dopiero co zaczęła pływać, osiągnęła dobry czas i troszeczkę jej
się przewróciło w głowie. Na decydujących mistrzostwach w Bielsku przegrywa i idzie do szatni
spłakana. Ponieważ nie ma tu wielkich słów o charakterze, sporcie itd.. - wierzymy, że dziewczyna na
drugi raz wygra i jeśli nawet nie zostanie wielką pływaczką, to przynajmniej będzie w przyszłości
chodzić z mądrym chłopakiem, który nie zmarnuje jej kilku miesięcy życia. Prawdziwe? Prawdziwe.
Ludzkie? Ludzkie. Czy wystarczające? Na pewno. Czy uczy czegoś? Chyba tak; jednej ze starych
prawd życiowych - kochani, uważajcie, czas płynie, nie traćcie go, nie zadawajcie się z idiotami; nie
ma gwiazdorstwa - poprzez solidną pracę dochodzi się do dobrych wyników. To bardzo dobrze, że w
„Trzech startach" nie ma „gwiazd", że pokazano nam początkujących i ich skromne perypetie.
Dlatego z takim entuzjazmem piszę o tym filmie, który już zszedł z warszawskich ekranów, bo
czuję tam kawał prawdy o sporcie. Nie trzeba zapominać, że film ten robili debiutanci - absolwenci
PWSF. Być może, iż jak każde dzieło młodzieńcze ma on milion wad i błędów, lecz nikt nie
zaprzeczy, iż aktywa są tu wyższe od pasywów, i to o wiele. Można by było wiele ciepłych i miłych
słów napisać o części kolarskiej, którą reżyserował Stanisław Lenartowicz, lecz po co? Lud - jak
pisze w swoim felietonie Jacek Bocheński - jest sprawiedliwy i sam potrafi oceniać. Wytworzyła się u
nas niestety taka sytuacja, że o dobrych filmach lepiej nie pisać dobrze, aby nie wzbudzać nieufności
widza.
Chociaż część trzecia - kolarska - była chyba najlepsza jako całość. Częścią najwięcej dającą do
myślenia jest druga - bokserska. Powiedziałbym, iż jest ona najbardziej ambitna. Twórca tej części
najgłębiej zapuścił sondę w doznania ludzkie. Historia jest prosta; słabego fizycznie chłopaka zgnoił
w oczach dziewczyny chuligan - pierwszy zresztą prawdziwy w filmie polskim. Słabeusz zaczyna się
uczyć boksu, tylko po to, aby obić rywalowi mordę, co mu się w końcu znakomicie udaje. Jest to co
prawda chwyt klasyczny dla powieści bokserskiej; podobne rzeczy czytałem już dwieście razy. Raz
było to w Chicago, gdzie przypadkowo młody bezrobotny w gangsterskiej knajpie znokautował
mistrza świata, aby następnie samemu zająć jego miejsce; raz nad Tamizą, raz w spelunkach Paryża -
zawsze była kobieta podstawiona przez konkurentów i nie trzeba dodawać, iż jedynym zadaniem owej
szlachetnej dziewczyny było skuteczne osłabienie championa za pomocą znanych skądinąd
sposobów.
Jakże jednak prawdziwie wygląda sprawa owego słabeusza na tle Nowej Huty. Ośmielam się
twierdzić, że Petelski pierwszy w polskim filmie pokazał prawdziwych chuliganów. Pokazał ich
antypatyczne mordy, ich głupotę, ich styl bycia, styl zabawy, bezmyślność - te wszystkie rzeczy, które
często w piekło zamieniają nasze codzienne życie. Znakomity jest trener; warto zwrócić uwagę na
aktora, który gra jednego z trenujących chłopaków i którego przypadkowo nokautuje bohater -
słabeusz. Aktor ten nie jest chyba wymieniony w czołówce; nazywa się Ryszard Kotas, grał już w
„Pokoleniu" i zdaje się, że jest piekielnie zdolny. Ma on w każdym razie twarz, twarz przez wielkie ,”
T", co się zowie aktorską; mocną, brutalną, męską - dla tego chłopaka warto by napisać scenariusz,
niech pokaże, co potrafi! Mój Boże, gdyby było więcej takich twarzy jak ta; gdyby nareszcie mogły
ubrać z powrotem swoje sukienki te wszystkie otyłe kobiety grające mężczyzn w polskich filmach.
Cóż pisać więcej? Trzy starty - trzy wygrane. Wszystkiego dobrego na przyszłość!
Jeśli wspomnieliśmy już o chuliganach, warto by zastanowić się marginesowo nad sprawą filmu o
chuliganach. Nie trzeba pisać, czym jest chuligaństwo; jest ono chorobą społeczną, tym samym czym
alkoholizm, jeśli nie o wiele groźniejszą. Wydaje mi się, że dobry film o chuliganach mógłby stać się
dużą pomocą w zwalczaniu tej przeklętej choroby. Oczywiście - nie dydaktyczna bajeczka z
usunięciem z organizacji jako morałem. Nie. Zrobić ostry, maksymalnie brutalny i okrutny film o
chuliganach. Pokazać mordobicie, czyszczenie jelit za pomocą sprężynowca, pokazać rozmamłane
dziwki, zaplute podwórka, pijaństwo, rzyganie - pokazać im ich samych.
I pokazać konsekwencje; można się przejechać kamerą po Mielęcinie, Mokotowie, więzieniu nr 1
na Klęczkowskiej we Wrocławiu - władze bezpieczeństwa pójdą na to, słowo daję. Krótko -
przestraszyć ich trochę, pertraktacje z nimi nie przydadzą się na nic. Pokazać to, co pokazał w swojej
części Petelski - kochany, nie narywaj się, pomyśl trzy razy, zanim wywołasz drakę, bo dostaniesz w
mordę tak, że ci się trudno będzie pozbierać.
Jeśli chodzi o zagadnienie chuligaństwa, to śmiało można stwierdzić, że popadliśmy w typową
polską chorobę - w przesadę. Łamy gazet uginają się pod naporem makabry, chuligani wyparli
wszystko - robi się z nich niezwyciężonych, strasznych, brutalnych, demagogicznych facetów. Pisze
się o ich niesłychanej odwadze, o tchórzostwie milicji itd.. Sprawa doprawdy nie tak wygląda;
wystarczy choćby popatrzeć na staruszka-portiera z kina „Moskwa", aby przekonać się, że groźba
chuligaństwa powszechnego różni się jednak nieco od powszechnej zagłady atomowej - ten staruszek
potrafi sobie z nimi radzić. Nie dajmy się obijać - chuligani są tchórzami, są mocni tylko wtedy, kiedy
ich jest wielu przeciw jednemu człowiekowi. A u nas - z chuliganów robi się mafię, camorrę, Ku-
Klux-Klan itd.. Wielu z nich można jeszcze nawrócić po niewielkich - doprawdy - zabiegach
pedagogicznych.
Spróbujmy zrobić dla nich film, film, który dałby im cokolwiek do myślenia. Ale to wtedy będzie
miało sens, jeśli film taki pokaże im ich samych - w całej ohydzie, w całej głupocie i ze wszystkimi
konsekwencjami. Niechże ten film zacznie się od zwykłej pijackiej zabawy; pokażmy wszystkie jej
koleje, pójdźmy z nimi na dziwki, pod kino na handelek, na drakę - i zostańmy z drugiej strony
drutów kolczastych. Takim filmem - być może - będziemy w stanie im dopomóc, na inny szkoda
taśmy. Chuligaństwo w tej chwili przybrało takie rozmiary, że nie pomogą ani karykatury, ani
satyryczne wierszyki, ani najlepsze artykuły. Lecz - mówiąc językiem ich samych - nie pękajmy
przed nimi. Film, jako sztuka najbardziej masowa, może zrobić kawał dobrej roboty. Parę dobrych
filmów, a nie byłoby może pp. Paramonowa i Gaszczyńskiego. Teraz zresztą zaćmił ich pan
Mazurkiewicz z Krakowa.
„Po prostu" 3,11956, Warszawa
B-Pictures
„W najmniejszej sali projekcyjnej jednej z wielkich wytwórni Hollywood siedzą trzej mężczyźni:
producent, reżyser i scenarzysta B-Pictures, które mają być nakręcone w przyszłym tygodniu. Już od
paru godzin patrzą na fragmenty starych kronik filmowych, głównie na eksplozje, pożary, katastrofy
kolejowe, trzęsienia ziemi, walki byków, wielkie uroczystości, przemówienia polityków oraz na cały
serwis ryczący się mórz południowych.
Ale z punktu widzenia tematyki i przydatności dla ewentualnego filmu nic nie zadowala tych trzech
panów. Bo nawet B-Picture musi od czasu do czasu mieć pozór autentyzmu, a najtańszy sposób
pokazania autentyzmu to wycięcie całych scen ze starych kronik aktualności, pod warunkiem, by
sceny te przemawiały do widza. W pewnej chwili producent naciska guzik, na którym widnieje napis
„powtórzyć". Trojka patrzy po raz drugi na ekran, na którym przesuwa się 800 metrów katastrofy
kolejowej. Producent każe wreszcie zapalić światła. Temat został wybrany.
- Masz główną scenę - mówi do zobojętniałego na wszystko scenarzysty. - Zrób mi scenariusz do tej
przeklętej bzdury na pojutrze.
Reżyser, któremu kontrakt zabrania zabierać głos w tej sprawie i który spał przez większą część
pokazu, zsuwa na tył głowy swoje sombrero (reżyserzy B-Pictures noszą bowiem kapelusze
sombrera) i wychodzi bez słowa. W trzy dni później zaczyna się kręcenie.
Tym razem odwieczny Bob gra rolę pierwszego oficera na pięknym, dużym i oczywiście
eleganckim jachcie, podczas gdy Sally jest dla odmiany córką właściciela tego jachtu. Spotykają się
po raz pierwszy w małej, bocznej uliczce, gdzie Sally zbłądziła, bo tak było wygodniej scenarzyście, i
została zaczepiona przez brudnego Meksykanina z bokobrodami. Meksykanin na widok pełnych
kształtów Sally dopada ją i obejmuje z lubieżnym wyrazem twarzy. Bob zjawia się w samą porę, aby
uratować Sally od „przyszłości gorszej niż śmierć. Czarny charakter przegrywa przez K.O. Rezultat:
teraz Bob może liczyć na to, co przyciągało Meksykanina - na ekranie zbliżenie: Bob i Sally całują
się.
Następnym razem spotykają się na jachcie jej ojca, gdzie Sally organizuje wieczór taneczny. Bob
patrzy na nią z mostka kapitańskiego i jest strasznie zazdrosny o szczeniaka, który jej nadskakuje.
Bob i tym razem zabiera się ostro do nowego konkurenta, ale Sally odrzuca jego pomoc i przeto
rycerstwo jego idzie na marne. Bob odchodzi wściekły, podczas gdy Sally jest coraz to weselsza.
Jednak od czasu do czasu podkład muzyczny powraca do jednego z lajtmotywów Wagnera, co w
Hollywood oznacza nadchodzące niebezpieczeństwo. Jest to wystarczający powód, aby jacht nagle
doznał silnego wstrząsu i z jakichkolwiek powodów zaczął gwałtownie tonąć. Fatygant Sally okazuje
się niesłychanym tchórzem, ale Bob ratuje po prostu wszystkich. Sally pomaga mu, będąc w siódmych
potach. Jej ponuremu ojcu drżą kąciki ust.
Pomiędzy tymi wzruszającymi scenami widać najwspanialsze zatonięcie okrętu, jakie sobie można
wyobrazić, zmontowane z nieskazitelnie wyglądającym pierwszym oficerem, który ani na chwilę nie
opuścił atelier; z fontannami wody pryskającymi na doskonale uczesanego ponurego ojca oraz ze
scenami paniki umiejętnie splecionymi z głupkowatą twarzą nieszczęśliwego szczeniaka.
Wszystko jednak kończy się dobrze. Bob nie tylko dostaje medal imienia Carnegi za ratowanie rycia,
wręczony przez prezydenta w Białym Domu, ale ponadto wcale niezły czek od nadal ponurego ojca
Sally. Jako dodatek naturalnie dostaje Sally (wraz z jej pełnymi kształtami), bo po to w ogóle istnieją
Bob i Sally.
I oto jeszcze jeden B-Picture gotów. B-Pictures tak bowiem nazywają się drugorzędne filmy
produkowane w Hollywood masowo, wyłącznie na wewnętrzny rynek Stanów Zjednoczonych A.P."
Powyższy cytat, którym się „podparłem", pochodzi z reportażu Raymonda Regulskiego
zamieszczonego w 116 numerze tygodnika „Przekrój" z dnia 29 VI 1947 roku. Mam wrażenie, że
cytat ten wystarczyłby od biedy zamiast recenzji z filmu „Sprawa pilota Maresza" i mógłbym na nim
śmiało poprzestać, gdyby nie patologiczne skąpstwo naczelnego redaktora.
Bolesław Michałek słusznie nazywa ten film ,,samolotem w różowych obłokach"; tak samo słusznie
bohaterów tego filmu nazywa Aleksander Jackiewicz „chłopcami malowanymi". Istotnie. Oglądając
ten film, raz po raz przecierałem ze zdumieniem oczy - dokąd uniósł mnie sen i życie? Te luksusowe
wnętrza, ci skromni pracownicy „Lotu" będący właścicielami samochodów i motocykli, ten blichtr - w
jakimś to dzieje się kraju? Mamy więc film - odtrutkę. Odtrutkę przeciw zatłoczonym tramwajom,
kolejkom po mięso, pijakom i chuliganom na ulicy, wściekłości na parę dni przed pierwszym; i w tych
ponadziemskich kategoriach „Maresz" jest na pewno dobrym filmem. „Maresz" stwarza pewne wzory,
za którymi tak okropnie i beznadziejnie tęskni publiczność; mamy romantycznego mężczyznę, mamy
coś w rodzaju trójkąta, coś w rodzaju zazdrości; coś w rodzaju miłosnej udręki, coś w rodzaju
szlachetnej dziewczyny - w sumie jednak nie tworzy to prawdy o żadnej udręce, o żadnej miłości, o
żadnych konfliktach i o żadnym czasie. Mój Boże jakże daleko film ten jest od „Skarbu" będącego
filmem tego samego reżysera. „Skarb" oglądany teraz zyskuje nieporównanie, jest naprawdę komedią
realistyczną, filmem o prawdziwych ludziach i o prawdziwych troskach. „Maresz" jest tylko
schematyzmem na różowo, schematyzmem w obłokach. Na ziemi dzieje się wiele smutnych i
ciemnych spraw, ale niebo jest za to różowe. Mamy więc film o różowym niebie.
Jest jednak w tym filmie nadzieja, i to chyba duża. Nadzieją tą jest Wieńczysław Gliński. Przyznam
się, że patrzyłem na tego aktora z wielką przyjemnością. Skromny, naturalny i prosty, stworzył w
sumie przekonywającą sylwetkę; pierwszy chyba raz widziałem w filmie polskim człowieka
zachowującego się i mówiącego normalnie. Życzę mu, aby następny film. w którym będzie grał, mimo
wszystko rozgrywał się na ziemi.
„Po prostu" 19;1956, Warszawa
Dopóki żyje człowiek
Siedemdziesiąt pięć lat temu, dnia dziewiątego lutego 1881 roku, sto tysięcy mieszkańców St.
Petersburga odprowadzało na miejsce wiecznego spoczynku trumnę ze zwłokami człowieka, którego
życie było pasmem udręki i upokorzeń, nędzy i cierpień, samotności i klęsk. Człowiek ten nazywał się
Fiodor Michajłowicz Dostojewski. Historia nie przekazała potomnym nic prócz daty; nie wiadomo,
czy był to dzień deszczowy, czy chmurny, mroźny i czysty, czy też ponury i pełen mgieł; obok daty
pogrzebu Dostojewskiego historia nie przekazała nic, prócz okrutnie ironicznego faktu, że
pomiatanego i cierpiącego nędzę przez całe życie człowieka odprowadzało pół miasta - w tym kwiat
ówczesnej arystokracji rosyjskiej. Jeśli istniałoby życie wieczne, Dostojewski - ta najbardziej w
historii literatury rosyjskiej tragiczna postać - nie zaznałby jednak spokoju w owej krainie, którą sam
nazwał ,,ciemnym pokojem o zamkniętych drzwiach i oknach, pełnym pająków". Żadnego chyba
pisarza nie odczytywano tak różnorodnie, tak niesprawiedliwie i fałszywie; wokół żadnego pisarstwa
nie narosło tyle najrozmaitszych mitów; o żadnym pisarzu inni pisarze nie pisali w sposób tak
różnoraki.
Trudno jest znaleźć prawdę o Dostojewskim, trudno jest pojąć prawdę, którą on sam chciał dać
ludziom.
Cała twórczość Dostojewskiego to właściwie monolog rozpisany na głosy, monolog traktujący o
prawdzie. U Dostojewskiego, począwszy od głównych bohaterów, skończywszy na
postaciach epizodycznych, wszyscy szukają prawdy; ci ludzie, którzy nigdy nie żyli i żyć nie będą,
bez przerwy miotają się rozpaczliwie w poszukiwaniu jakiejś prawdy, jakiejś idei, która wyjaśniłaby
im zagadkę życia i usprawiedliwiła ich byt na ziemi. U żadnego z pisarzy, których znam, to pragnienie
prawdy nie występuje z tak wściekłą namiętnością. Dostojewskiego nie da się porównać ani do
Szekspira, ani do Balzaka, ani do Conrada. Dostojewski to osobna wielka literatura będąca
jednocześnie jej zaprzeczeniem; nie ma bowiem drugiego pisarza, którego styl byłby tak szary, tak
nieefektowny, tak rozpaczliwie gazeciarski. Dostojewski nie potrafił odtworzyć świata zewnętrznego.
Czasem usiłuje sklecić jakiś pejzaż, czasem usiłuje opisać księżyc jakiejś nocy, zaułek czy schody,
lecz natychmiast, rozdzierając całą zewnętrzną powłokę, wdziera się w każdą myśl i uczynek
człowieka.
Dostojewski - to monolog jednego człowieka, wciąż tego samego, w najrozmaitszych przypadkach
tego samego. Człowiek Dostojewskiego jest monomanem - monomanem jest opętany samobójca
Kiryłow i monomanem jest Alosza Karamazow, monomanem jest Raskolnikow i monomanem jest
Nastazja Filipowna; człowiek Dostojewskiego jest człowiekiem wołającym z samego środka piekła o
gwiazdę prawdy. Szuka jej w zbrodniach, własnej udręce, hulankach, miłości i cierpieniach; w
zatraceniu siebie szuka jej obłąkany i piękny Mikołaj Stawrogin, w dzikiej miłości goni za nią
Karamazow, po omacku, w biblijnej dobroci pragnie osiągnąć ją Idiota, w plugawej zbrodni -
zbuntowany Raskolnikow. Urzędnicy, kupcy, sługusy i łapownicy, zbrodniarze i oszalałe z miłości
kobiety wciąż wyciągają ręce po prawdę. I tu kończy się geniusz Dostojewskiego: pochylony nad
mikroskopem życia Dostojewski daje swym ludziom prawdę, której nie zechce przyjąć nawet
pięcioletnie dziecko. On sam, uwrażliwiony jak nikt na krzywdę i poniżenie człowieka, okazuje się
dzieckiem, kiedy chce wyrwać człowieka z piekła, w którym żyje. Proponuje człowiekowi filozofię,
którą przyjąć można tylko w delirium, i tylko w delirium z niej korzystać - w życiu jest ona
szmacianym strachem na wróble. Tak jak i Tołstoj, Dostojewski widział noc swego narodu - może
nawet widział, jak nikt przed nim - lecz gwiazdy wskazać nie potrafił.
Jak każdy człowiek, który łamie się w walce o jakąś ideę i zdradza ją, Dostojewski nienawidził
rewolucji. Zatruty cierpieniem i klęskami, pamiętny do końca życia luf plutonu egzekucyjnego,
Dostojewski przestał rozumieć dążenia swego narodu. „Biesy" ta najpotworniejsza i najwspanialsza
chyba powieść na świecie, jest tylko karykaturą, i to karykaturą zrobioną przez rysownika, który
nienawidzi swego modelu i złośliwie traci proporcje. Dostojewski nie rozumiał rewolucji; przedstawił
ją tak, jak przedstawiają ją stare ciotki na prowincji swym cnotliwym siostrzenicom, wmawiając im,
że bolszewik to samo, co podpalacz i gwałciciel, anarchista i morderca, podpalacz kościołów i
głosiciel wolnej miłości. Dostojewski przegrał swą szansę napisania genialnej powieści o ruchu
rewolucyjnym; Dostojewski przestaje być genialnym artystą, przestaje być wyrazicielem cierpień
swego narodu - jest tylko małym sklepikarzem, który boi się o swój kramik i strach usiłuje pokryć
frazesami, w które sam nie wierzy. Jego „Szigalewszczyzna", jego wizja przyszłego świata podobna
jest do bełkotu Orwella - mordy, pożary, zniszczenie indywidualności ludzkiej, kajdany, oszustwo i
świst bata. „W szigalewszczyźnie nie będzie pragnień - woła Wierchowienski. Pragnienia i cierpienia -
dla nas; dla niewolników - Szigalewszczyzna". I znów Dostojewski przestaje być geniuszem: jest
sześcioletnim chłopcem, który jest słaby i nie mając sił na stoczenie bójek z rówieśnikami - zabawia
się wyrywaniem skrzydeł muchom w przekonaniu, że płynie stąd jednakowa satysfakcja. Aż dziw
bierze, że ten geniusz, tak wrażliwy na każde cierpienie człowieka, okazuje się dzieckiem wtedy,
kiedy chodzi o najświętszą sprawę świata.
Nie wiem, czy Dostojewski fascynuje współczesnych dzisiaj z taką samą siłą, z jaką ich fascynował
lat trzydzieści temu czy czterdzieści. Czas się zmienił: ludzkość przeszła od tego czasu przez dziesięć
wojen, przez obozy koncentracyjne, pacyfikacje i najstraszniejszy terror; ludzkość otrzymała już swoją
porcję, wobec której Dostojewski ze swymi ciemnościami jest figlarnym pacholęciem. Dzisiejszy
człowiek inaczej odczyta książkę Dostojewskiego, niżby odczytał ją lat temu trzydzieści czy nawet
dwadzieścia. Człowiek jest uodporniony na grozę - codziennie na świecie giną ludzie, codziennie
świat jest widowiskiem nowych zbrodni, nowych aktów przemocy i bezprawia. Ludzkość,
sterroryzowana bombą I3, ludzkość, rozpaczliwie broniąca się przed „A-day", stracha już proporcje
cierpienia i nie wiem, czy obłęd Stawrogina, miłosna udręka Karamazowa, cierpienie Myszkina
wstrząsną dzisiaj kimś do tego stopnia, aby przyłożyć sobie pistolet do skroni. Wiek XX jest epoką
innych namiętności - Dostojewski leży przed nami odarty ze zgrozy. Lecz myślę, że należy on do
nieśmiertelnych, tak jak Dante, Szekspir czy Leonardo da Vinci. Czas, który pozbawił Do-
stojewskiego grozy, uwypuklił inne jego wartości, które potrafią przejmująco przemówić do ludzi
rozumnych wieku dwudziestego. Wartość Dostojewskiego polega nie tej filozofii przez niego
wyrażonej, lecz na sile pragnień jego bohaterów, na ich dążeniach do prawdy, szczęścia i miłości.
Dostojewski - to dokument hańby, w której żył najpotężniejszy dziś naród świata. Hańby swego
narodu nikt nie pokazał tak jak on; cierpień swego narodu żyjącego wówczas w cieniach szubienic, w
strachu przed ciosem bicza - nikt z równą wściekłością i pasją nie przekazał tak jak on. A przez to -
Dostojewski mimo woli może stał się ostrzeżeniem przed dnem, na jakie wpaść może człowiek.
Ostrzeżeniem, a więc - znowu mimo woli apelem o wyzwolenie człowieka z koszmaru.
I w tym - według mnie - kryje się wielkość tego człowieka, którego przez trzy ćwierci wieku
bezustannie pomawiało się o chorobę i rozkładowość.
W imię tego, co jest przed nami, nie wolno zapominać o świecie dnia wczorajszego. W polskiej
literaturze dziesięciolecia jest między innymi dlatego tak niewiele wartości, że tak mało jest w niej
prawdziwych cierpień, bólu i klęsk, jakie poniósł w tym czasie człowiek. Jej świadectwo o
cierpieniach ludzkich jest równie nikłe jak stroje tancerek w variete. I nigdy już czytelnik nasz, który
otworzy jedną z tych książek za lat dwadzieścia, nie dowie się, jak wyglądał miłosny obłęd w
sześciolatce, co czuł samotny, pod jakimś względem zakompleksiony człowiek podczas budowy Huty
Lenina i jak wyglądała prawdziwa ludzka nienawiść w okresie budowy
Świadectwo naszej literatury o zmaganiu się człowieka z nocą życia jest świadectwem na miarę
szkółki niedzielnej. Dostojewski jest nocą i temu zaprzeczyć się nie da; jest on nocą, o której trzeba
pamiętać, trzeba pamiętać, by zyskać sprawiedliwą proporcję czasu; trzeba pamiętać o niej wtedy,
kiedy do serca wkrada się strach i zwątpienie. Jest nieśmiertelny przez to, że najwięcej powiedział o
wiecznych sprawach człowieka. Błądził, gdyż żył podczas najokrutniejszej nocy, a nie potrafił
odnaleźć światła; błądził, gdyż rył w nocy co krok napotykając na nieszczęścia i cierpienia, które
przygniotły go i zmyliły mu drogę do światła. Dostojewski jest krzykiem znad ciemnej rzeki; lecz
dopóki żyje na świecie człowiek pożądający miłości, sprawiedliwości i honoru, czytać będą
Dostojewskiego choćby po to, aby nigdy nie popadło w odrętwiający sen ludzkie sumienie.
„Polska" 7/1956, Warszawa
Eseje Marka Hłaski dla „Die Weltwoche"
W latach 1965-66 Marek Hłasko opublikował cztery eseje szwajcarskim tygodniku „Die Weltwoche"
wychodzącym w Zurychu. Były to kolejno: „Pięć rubli i Kozak z riazańskiej guberni - Stracone szanse
polskiej literatury'; 4 czerwca 1965 (nr 1647); „Od Ikara do ,Jamesa Bonda. Mit wyzwolonego
człowieka'; 17 września 1965 (nr 1662j; „Straszni i śmieszni'; 26 listopada 1965 (nr 1672);
„Powojenny film w Polsce ; 13 maja 1966 (nr 1696j.
Przypuszczalnie teksty te powstały podczas pirania .,Pięknych dwudziestoletnich". W każdym z nich
znajdziemy bowiem tematy i wątki znane z tej książki, które jednakże zostały rozwinięte lub
zmienione, zapewne z uwagi na odmiennego adresata - czytelnika niemieckojęzycznego. Ponieważ
Hłasko nie władał biegle niemieckim, przekładu dokonał, Janusz von Pilecki, tłumacz z Monachium,
który przełożył na niemiecki również inne utwory Hłaski.
O esejach Hłaski w „Die Weltwoche" kilkakrotnie informowały w rubryce „W oczach
Zachodu"londyriskie „Wiadomości'; a w notatce „Hłasko w roli Hostowca" („Wiadomości'; Londyn
1965, nr 43, s. S) ubolewano, iż szansy publikowania w „Die Weltwoche" nie znalazł Pazaet
Hostowiec (perzy Stempowski), „król polskiego eseju'; także mieszkający w Szwajcarii. Autor notatki
przyczyn tego dopatrywał się w „niefotogeniczności" Hostowca i mało pociągającej dla massmediów,
nie stukującej rozgłosu, „zwykłości" jego osoby. ,hak czytelnik za chwilę się dowie, przyczyna
neeobecności Hostowca na łamach „Die Weltwoche" była inna.
Mieczysław Grydzewski, redaktor naczelny „Wiadomości" proponował Hłasce publikację polskich
oryginałów artykułów. Nie doszło do tego. Hłasko najwyraźniej traktował owe teksty jako nieistotny
margines własnej twórczości. Świadczą o tym fragmenty dwóch listów do Grydzewskiego, tyczące tej
sprawy:
List z 5 X 1965: „(...)O ile pamiętam, napisałem dla „Die Weltwoche" artykuł o bohaterze filmów
szpiegowskich imieniem James Bond. Przy okazji wspomniałem o tym, że Paweł Hostowiec
opowiadał mi o zamachu na cara, którego dokonał Sawinkow. (...)Rękopisu nie mam; nie przywiązuję
do tego rodzaju artykułów żadnej wagi; na film z Bondem musiałem iść, gdyż tak mi kazał mój szej -
publiczność w Szwajcarii szaleje za Bondem (...)".
List z 20 X 1965: „(... j W ostatnich „Wiadomościach "przeczytałem o sobie i o tym idiocie, Jamesie
Bandzie. Dziękuję za mile sława. ,Ja sam ten esej uważam za idiotyzm - to jest dla, jak to się mówi,
popularnego czytelnika i pisząc dla nich nie należy ani chwili zapominać o tym, że poza skandalami z
życia gwiazd filmowych i giełdą nic tych ludzi nie interesuje. I jeszcze jedno - ja mam do dyspozycji
cztery strony maszynopisu, i jeśli napiszę trochę drożej - skreślają nie pytając mnie wcale o radę. To,
co czytam potem, nie ma nic wspólnego z esejem napisanym przeze mnie. Dlaczego nazywają mnie
buntownikiem? Żeby mieć małpę grającą na pianinie. To wszystko. Wybierają zawsze fotografie, na
których wyglądam jak kryminalista - dobre niszczą natychmiast z szatańskim śmiechem. Jeśli Pan
wierzy w Boga - proszę tego nie drukować. Pan ośmieszy mnie tylko. Powtarzam - to jest dla matołów,
to nie jest dla poważnego tygodnika literackiego. Pan uczyni mi krzywdę. Po co? Ja to przecież piszę
dla pieniędzy, to wszystko. Natomiast nie ma Pan racji co do Szwajcarów. Redaktor„Die Weltwoche"
zaproponował; Hostowcowi współpracę i bardzo się na to cieszył - Hostowiec przeczytał jeden
numer „Die Weltwoche" i oświadczył, że mu się gazeta nie podoba. Mimo moich i mojego redaktora
nalegań - Hostowiec nie zmienił swojej decyzji. Cóż można w takim wypadku zrobić (...)"
Pomimo tej opinii o własnych tekstach, dodajmy - niewątpliwie przesadzonej z charakterystyczną
dla Hłaski autoironię, chyba warto po latach przypomnieć polskim czytelnikom te zapomniane eseje,
oddające gusta, zapatrywania, temperament polemiczny i poczucie humoru ich autora. Próby
odnalezienia polskich oryginałów okazały się bezowocne (wszystko wskazuje na to, że zaginęły albo
po prostu zostały zniszczone przez samego Hłaskę), pozostała więc tylko możliwość ponownego ich
spolszczenia ze świadomością, iż będzie to jedynie przybliżona wersja oryginału. Obok tekstów
drukowanych w prasie izraelskiej i przedruków prasowych wcześniej wydanych opowiadań, eseje
pisane dla „Die Weltwoche" należę do najobszerniejszych publikacji Marka Hłaski w prasie
zachodniej po wyjeździe Autora z Polski.
Krzysztoj Bodanko
Pięć rubli i Kozak z Riazańskiej Guberni
Stracone szanse polskiej literatury
Przed wielu laty, kiedy rządził jeszcze car Mikołaj II, w pewnym szynku zapytano Kozaka,
którego niezbadany los rzucił do riazańskiej guberni: „Co byś zrobił, gdyby uczyniono cię carem?"
Kozak pogrążył się w posępnym zamyśleniu i rzekł po długiej chwili: ,,Buchnąłbym pięć rubli i
zwiał". Taka była w przybliżeniu sytuacja, z którą skonfrontowana została po wojnie polska
literatura. Obiektywnie patrząc pisarze polscy byli i są jeszcze w idealnym położeniu. W ich kraju jest
wszystko - cierpienie, jakiego próżno by szukać na całym świecie, procesy przeciw heretykom,
szpiegom, nędza, upadek moralny, zdziczenie, pijaństwo, tortury policji politycznej, ogólna
rezygnacja i ostateczna rozpacz. Przypuszczalnie niewiele jest krajów na naszej planecie, gdzie
nieszczęście przybrało tak koszmarne formy, że jakakolwiek walka o zmianę panujących stosunków
d priori wydaje się bez sensu. Jestem zdania, iż ten fakt nawet nie dotarł do świadomości większości
mieszkańców. Dla pisarza taka konstelacja jest wyśmienita - tylko usiąść i pisać o rzeczach
rozgrywających się wokół. Nie potrzeba wielkiego talentu epickiego, jak się na ogół uważa, aby
przedstawić koszmary swoich czasów. Solidna praca kronikarza w zupełności wystarczy. Wrażenie
wywiera całość, jeśli spojrzeć obiektywnie. Niestety, ponad obiektywizmem znajdują się jeszcze dwie
instytucje zabraniające pisarzom w pełni zakosztować słodyczy ich czasów. Nazywają się one:
cenzura i partia.
Jak to możliwe, że renesans - okres trwający stosunkowo
krótko, epoka morderstw, intryg i sztyletów, i czas wzlotu i upadku wielu władców - że ten krótki czas
przyniósł tak bogaty zastęp mistrzów pędzla i dłuta, iż wyliczenie tylko najwybitniejszych spośród
nich mogłoby wypełnić całą książkę, a z drugiej strony - rewolucja i późniejszy kult Stalina nie
przyniosły żadnego naprawdę wielkiego pisarza, rzeźbiarza, malarza czy poety? Przy czym zbyteczne
byłoby pisać o okropnościach owego okresu, nawet ci czytelnicy bowiem, którzy nie interesują się
specjalnie sprawami Europy Wschodniej są stosunkowo dobrze zorientowani, jak rozegrała się
rewolucja i kolektywizacja w Rosji i czym była era Stalina dla ludzi w Rosji i Europie Wschodniej.
Fascynujący problem - nawet dla mnie, urodzonego w kraju, który w owym czasie przypominał
kupę śmieci otoczoną drutem kolczastym. Spośród pisarzy rosyjskich jednemu tylko udało się
przedstawić wielką rozpacz czasów, w których przyszło mu żyć: Michaiłowi Szołochowowi. Ale
dotyczy to tylko jego pierwszej książki. Już następne są zakłamane.
Powstały w strachu, w myśl receptury partii, tej samej zresztą partii, która wcześniej wyniosła go na
piedestał proroczo-wizjonerskiego geniusza i mianowała członkiem Rady Najwyższej ZSRR Biedny
Szołochow. Jak nietrudno zobaczyć w następnych książkach, wcale nie czuje się dobrze na swoich
koturnach (myślę tu o ,,Zaoranym ugorze"). Dzieła pozostałych radzieckich autorów czasu rewolucji
- książki Fadiejewa, Leonowa i innych mistrzów z Gorkim na czele nie mają artystycznej rangi
,,Cichego Donu" Szołochowa (z jednym wyjątkiem nigdy nie wydanego oficjalnie w języku rosyjskim
,,Doktora Żiwago" Borysa Pasternaka) i nawet ich wartość dokumentalna wydaje się przeciętna.
Myślę, że przyszłemu kronikarzowi, który miałby podjąć próbę opisu naszych nieszczęsnych czasów,
książki te niewiele pomogą. Ale może mylę się, może mają one wartość właśnie dokumentów
zakłamania. A jeśli tak, to tylko zakłamania, nigdy świadectw rozpaczy. Partia trzyma mózgi swoich
bardów w stalowej łapie i nie ma wątpliwości, iż ten makabryczny kontredans trwać będzie aż do
końca sowieckiego imperium. Zająłem się nieco dłużej literaturą sowiecką dlatego, że wydaje mi się
niemożliwe zrozumienie polskich pisarzy bez uprzedniego zaznajomienia się z tym, przez co przeszli
autorzy radzieccy.
Wbrew temu, o czym donosiły zachodnie gazety, w Polsce nigdy nie było żadnej rewolucji.
Wszystko dokonało się szybko i gładko - jedni okupanci odeszli a na ich miejsce pojawili się nowi.
Tym razem były to czołgi radzieckie. Niestety, Rosjanie przywieźli w czołgach także rząd polski,
złożony z wyszkolonych w Moskwie niedobitków polskiej partii komunistycznej. Byli to ludzie,
którzy po rozwiązaniu KPP w 1938 ratowali się przejściem do Rosji, a których Stalin zapomniał
zlikwidować albo też zachowaj na okazję przyszłych wypadków. A może postąpił po prostu jak owi
ludzie, którzy z niepojętego dla nich samych impulsu przechowują różne zupełnie bezużyteczne
przedmioty, na przykład stare rondle, kalendarze dawno minionego czasu, popsute żelazka i tym
podobne rupiecie.
To byli ludzie, którzy w 1945 tworzyli rząd polski, i w kieszeni mieli już plany przyszłego systemu.
Miała to być ludowa demokracja; po upływie pewnego czasu mima się ona przemienić w socjalizm, a
ostatecznie w komunizm. Na początku jednak dozwolone było pisanie, o czym się chciało, partia
spoglądała łaskawie i życzliwie na poczynania duchów twórczych, rozpoczęto nawet flirt z katolikami.
I, jak można się spodziewać, literatura owego okresu obfituje w okupacyjne koszmary, opowiadania
partyzanckie i wspomnienia z obozów koncentracyjnych, gdzie miliony spędziły lata okupacji. Naj-
lepszą książką o prześladowanych ludziach jest „Pożegnanie z Marią" Tadeusza Borowskiego.
Chciałbym się zatrzymać przy osobie tego autora i jego utworach, ponieważ ukazały się one w języku
niemieckim, a ponadto Borowski może posłużyć jako nader interesujący i typowy przykład.
Zaczynał jako poeta w czasie okupacji. W' Polsce nie było wówczas gazet ani innych pism, nie
licząc oficjalnej niemieckiej prasy propagandowej. Mam tu na myśli wydawnictwa legalne, bo
oczywiście wychodziła cała masa pisemek podziemnych i właśnie na łamach tych pism (czasem były
to tylko zatłuszczone, świeżo powielone kawałki papieru) debiutuje Borowski. Już w pierwszych
wersach odnajduje swój własny ton, co u początkującego pisarza raczej zadziwia; z reguły bowiem
nowicjusz szuka sobie mistrza, którego kopiuje, albo za którym co najmniej podąża. Borowski jest od
początku wierny tylko sobie i swojej mrocznej wizji świata, w którym nie ma i nie będzie ładu i
miłości. Podczas gdy inni poeci owego czasu rozdzierając szaty opiewali nieszczęście, mrok nocy,
patriotyzm i wierność, Borowski pisze: „zostanie po nas złom żelazny / i głuchy, drwiący śmiech
pokoleń".
W 1942 zostaje aresztowany przez gestapo i wywieziony do Oświęcimia, gdzie trzymano go aż do
końca wojny. Po kapitulacji pozostaje w Monachium i wydaje wspólnie z dwoma innymi autorami
książkę pod tytułem „Byliśmy w Oświęcimiu". Jest ona dedykowana 7 Armii Amerykańskiej, która
przyniosła Borowskiemu wolność. (Tu trzeba dodać, że krótko przed końcem wojny został on wraz z
innymi więźniami wywieziony do obozu w głąb Rzeszy, gdzie wyzwolili go Amerykanie). Książkę
Borowskiego trudno jest sklasyfikować. Nawet określenie ,,wspaniała" byłoby niewystarczające. Z
drugiej zaś strony książka ta jest wyrazem tak skrajnej niemoralności, iż język ludzki wydaje się zbyt
ubogi, by umieścić ją w ramach jakiejkolwiek istniejącej hierarchii moralnej. Borowski spędził trzy
lata w piekle i przechwala się, iż te trzy lata przeżył. Był świadkiem powszedniego brutalnego
uśmiercania, a przetrwaj tylko dzięki własnemu sprytowi i umiejętności przystosowania się do życia w
tym piekle. Kiedy inni pożerali się nawzajem, on dobrze wiedział, gdzie znaleźć słoninę i francuski
koniak - teraz chełpi się swoim sprytem. Donosił współwięźniom o wydanych na nich wyrokach
śmierci, był wielokrotnie świadkiem ich śmierci - sam przeżył i teraz pyszni się tym. Widział, jak
miliony ludzi pędzono nago do komór gazowych, jego oszczędzono. Był twardy, przebiegły,
służalczy i podły, gdy trzeba - czarujący dla katów, posłuszny oprawcom chwali się tym, nawet
więcej, czyni to z szatańską przyjemnością. Nic więc dziwnego, iż książka ta uderzyła niczym bomba.
Literatura Polski zawsze cierpiała na idiotyzm i patriotyzm, na frazesy o miłości bliźniego, miłości
do ziemi i Boga, głupie zwroty o męskiej odwadze i stwierdzenia typu: „Polska została wybrana na
Chrystusa narodów" i podobne bzdury - i oto naraz pojawia się chłopak ledwo dwudziestoletni z
umysłem niczym miotacz płomieni.
Polacy byli bezradni wobec Borowskiego i jego książki, zupełnie nie odpowiadała ona zwłaszcza
ich idiotyczno-patriotycznemu pojmowaniu cierpień ludzkich, których wymiaru nie potrafiła oddać
jakimkolwiek innym frazesem.
Ale nawet Oświęcim ze swoim piekłem nie jest w stanie wyleczyć Borowskiego z jego polskości,
owego »idiotyzmu", z którego sam tak chętnie drwi. Wraca do Polski i wydaje drugą książkę,
„Kamienny świat". Są to wspaniałe krótkie opowiadania całkiem w stylu Celine'a i Hemingwaya,
przeważnie dwu-, czterostronicowe, w których opluwa wszystko i wszystkich. Mimo to jest to
wspaniała książka i wydaje mi się nawet - wbrew powszechnej opinii - lepsza od pierwszej. Jednak
Borowski zaczyna w niej marzyć i naraz przestaje być pisarzem, jest Polakiem. Marzy o szczęściu
bliźniego, o świecie sadu i miłości, o sprawiedliwości dla ludzi i o nowym porządku losu ludzkiego w
ogólności.
W Polsce ówczesnej nie ma żadnej siły społecznej zdolnej realizować tego typu ideały. Kraj jest
zrujnowany, wymęczony wojną, pozostawiony na łasce losu przez sojuszników, jednym słowem:
pokonany. Jedyną liczącą się siłą społeczną jest partia. Borowski zostaje członkiem partii i odtąd pisze
to, co dyktują bonzowie. Powstają opowiadania bez literackiej rangi i trudno rozpoznać w nich
dawnego Borowskiego. Oto na przykład szef oddziału partyzanckiego zabija wyrostka, którego matka
jest jego kochanką, i skoro tylko to zrobił, donosi jej o tym i idzie z nią do łóżka. Cala historia
rozgrywa się pod patronatem nędznego i łajdackiego klechy, który to wszystko widocznie finansuje, a
na końcu podaje mordercom święty sakrament. Takie i podobne bzdury mnoży teraz pióro Borow-
skiego. Następnie porzuca on prozę na rzecz publicystyki; w swoich artykułach nazywa Amerykanów
bandytami i mordercami, tych samych Amerykanów, którzy przynieśli mu wolność i którym
zadedykował swoją pierwszą młodzieńczą książkę. Teraz są dla niego bestiami, niosącymi śmierć i
zniszczenie rodzajowi ludzkiemu itp.. W końcu Borowski rozpoczyna miażdżenie całej współczesnej
literatury Zachodu i czyni to bez uprzednich lektur i choćby ogólnego zapoznania się z nią. Sartre,
rzeczywiście niezły cwaniak, zostaje przez Borowskiego obdarzony mianem lokaja imperializmu (tu
biedak się myli, bo Sartre jest co najwyżej lokajem swojej popularności i własnego konta
bankowego). Faulkner, największy spośród pisarzy amerykańskich, człowiek, którego jedyną pasją
jest sprawiedliwość wobec bliźniego, nazwany zostaje faszystą, rzecz jasna bez przeczytania choćby
jednej jego książki. Hemingway, świetlisty wzór jego pierwszych opowiadań, teraz jest dla
Borowskiego niczym więcej, jak bydlakiem działającym na rzecz bomby atomowej, która mogłaby
dobrym i kochanym Rosjanom przynieść śmierć i zniszczenie itd.. Wszystko, co pisze, jest pełne
nienawiści i jednocześnie przerażająco bezsilne. Partyjni bonzowie są zadowoleni i Borowski urasta
do symbolu pisarza zaangażowanego, w sensie pożądanym przez partię. Na końcu jednak idylla
pryska. Borowski umiera w stylu bohaterów Dostojewskiego, jakkolwiek śmierć jego nie pozbawiona
jest humorystycznego posmaku; w nocy, kiedy rodzi się jego pierwsze dziecko, otwiera kurek od gazu
i rozstaje się ze światem, który w tak osobliwy sposób ukochał. Partia funduje mu wystawny pogrzeb,
a oficjalny komunikat lekarski oznajmia, iż śmierć Borowskiego spowodowały nieuniknione
następstwa męczeńskich przeżyć w Oświęcimiu.
Jak już wspomniałem, nie było wówczas w Polsce siły społecznej będącej w stanie przywrócić
spokój i rozsądek - oprócz partii. Katolicka organizacja „Pax", której zarząd kontrolowany jest aż do
dziś przez służbę bezpieczeństwa, miała i ma tak odpychający charakter, że żaden człowiek
zachowujący choć odrobinę poczucia własnej godności, nie mógłby być jej członkiem. Inne grupy
nigdy się nie liczyły i nie liczą, także dzisiaj. A więc pozostaje jedynie partia komunistyczna jako
reprezentująca silę i dynamizm - przynajmniej, gdy chodzi o iluzje pisarzy. Zakochują się tedy pisarze
bez wyjątku w partii - a nie zapominajmy, że Polska jest pokonana i zniszczona, że inteligencja jest
wytępiona częściowo przez Hitlera, częściowo przez wielkiego nauczyciela Stalina - bo partia jest
symbolem siły i ona obiecuje pomoc w uciążliwym poszukiwaniu wyjścia z błędnego koła.
Drugim prototypem nieszczęśliwie zakochanego jest Jerzy Andrzejewski, także od dawna znany
czytelnikowi niemieckojęzycznemu. (Ograniczam się w tym artykule ze względów oczywistych do
tych tylko pisarzy polskich, których utwory zostały przełożone na niemiecki, francuski lub włoski,
ponieważ chciałbym, aby zainteresowani czytelnicy szwajcarscy sami mogli zapoznać się z książkami
wymienionych autorów).
Jerzy Andrzejewski debiutował przed wojną i nosił wówczas stempel pisarza katolickiego z
powodów dla mnie osobiście zupełnie niezrozumiałych, może dlatego, iż nie potrafiono znaleźć dla
niego żadnej innej etykietki, a może dlatego, iż my, Polacy, lubimy nawzajem się szufladkować,
klasyfikować, katalogować i oskarżać, gdy tylko nadarzy się okazja. Równie dobrze można było tego
autora tytułować szpiegiem japońskim albo przybić mu stempel przewodniczącego Zjednoczenia
Magików Cyrkowych Holandii - katolickim pisarzem nie był nigdy. Ale nie to jest najważniejsze.
Andrzejewski był i jest dla mnie największym talentem wśród pisarzy swego pokolenia.
Pierwsza jego (przedwojenna) powieść zatytułowana jest „Ład serca". Po wojnie opublikował tom
opowiadań „Noc". Znakomite opowiadania, w których autor artystycznie dojrzałymi
środkami oddaje patos i grozę czasów, w jakich przyszło mu było żyć. Są to wstrząsające i piękne
historie; jedna z nich pozostanie mi w pamięci na zawsze: młody chłopak skazany przez Niemców na
śmierć denuncjuje swego jedynego przyjaciela jako wspólnika nie popełnionego przestępstwa - ze
strachu przed samotną śmiercią. Giną razem, a w obliczu plutonu egzekucyjnego zdradzony podaje
rękę zdrajcy niosąc mu pociechę przed śmiercią. W 1948 wychodzi powieść Andrzejewskiego
„Popiół i diament" (znana na Zachodzie także dzięki filmowi Andrzeja Wajdy pod tym samym
tytułem). Opowiada ona o młodym konspiratorze, który zgodnie z rozkazem swoich wojskowych
przełożonych po zakończeniu wojny ma nadal działać i zabijać. Przybywa on do miasteczka, aby
wykonać wyrok na komuniście - osobistości o istotnym dla partii znaczeniu - i zakochuje się w młodej
kobiecie. Najchętniej wyrzuciłby broń i rozpoczął nowe życie z ukochaną, ale rozkaz organizacji
brzmi: zabijać dalej. W sporze z przełożonym udaje mu się uzyskać zapewnienie, że po zabiciu
komunisty będzie mógł powrócić do cywilnego życia, które tak chętnie rozpocząłby u boku swojej
kochanki. Zabija więc, ale w końcu sam ginie trafiony przypadkowymi kulami patrolu, który o jego
zamachu nic nie wie i nie mógł wiedzieć.
Jest to opowieść o ostatnich trzech dniach młodego terrorysty, więc nasuwa się skojarzenie z trzema
ostatnimi dniami Roberta Jordana, bohatera „Komu bije dzwon" Hemingwaya. On także spędza trzy
ostatnie dni i noce swojego życia z kobietą, którą właśnie poznał; jednakże utwór Andrzejewskiego
jest o wiele lepszy od powieści Hemingwaya, której nieznośny patos z trudem tylko można
wytrzymać. Powieść Andrzejewskiego wywołała w pewnych kręgach społecznych znaczne i
zrozumiale poruszenie - był to czas, kiedy sława bojowników podziemia była jeszcze świeża i mocna.
Postać młodego człowieka została ukazana autentycznie i prawdziwie (w przeciwieństwie do postaci
komunisty) i wielu dostrzegało w jego dylemacie swój własny los lub też swoich braci i dzieci. Partia
zaczęła interesować się Andrzejewskim i przystąpił do niej, podobnie jak przed nim Borowski. Został
posłem na Sejm - przypuszczam, iż do dzisiaj nie wie, z jakiego okręgu wyborczego został wybrany,
najważniejsze, że go wybrano - odtąd pisał tak, jak partia uważa za przydatne dla siebie. I stało się z
nim to samo, co już wcześniej stało się z Borowskim: napisał niedorzeczną, niegodną swojego talentu
broszurę o „ludziach radzieckich" po jednorazowym, zaledwie kilkudniowym pobycie w Moskwie.
W swoim idiotyzmie poszedł jeszcze dalej niż Borowski - poddał najlepsze swoje utwory druzgocącej
krytyce partyjnej i przysiągł pisać lepiej i mądrzej. Pozostało to tylko przysięgą. Przez następne lata
nie pisał niczego, a jego ulubionym zajęciem były popijawy z niżej podpisanym. W końcu, w roku
1956 wystąpił z partii, cisnął partyjną legitymacją i zaczął znów pisać. Wydaje cienką powieść o
równie typowym co patetycznym tytule: „Ciemności kryją ziemię", alegoryczną historię o Wielkim
Inkwizytorze
, który skazuje ludzi na śmierć, tortury i rozpacz oraz o jego wiernym uczniu. Na końcu inkwizytor
umiera, a uczeń opluwa jego zwłoki - albo coś w tym stylu. Nietrudno zgadnąć, o co tutaj chodziło:
Partia = Inkwizytor; Andrzejewski = wierny pomocnik Inkwizytora, który buntuje się na końcu
przeciwko swemu nauczycielowi.
Pozwolę sobie tu na małą uwagę: literatura, rzeczywiście
prawdziwa literatura nigdy nie pełniła żadnej choćby najmniejszej funkcji społecznej, nie czyni tego
także dzisiaj i na szczęście nie będzie mogła uczynić tego również w przyszłości. Literatura,
rzeczywiście prawdziwa literatura jest zawsze dziełem szaleńców, skąpców, opojów, pederastów, jest
wspólnym osiągnięciem zbieraniny dziwaków rozmaitego koloru i asortymentu i uchowaj Boże, aby
miała kiedyś mieć wpływ na życie społeczne. Na szczęście jest to zupełnie wykluczone. Zwolennicy
Tołstoja lubowali się w bieganiu z brodami i w lnianych portkach. Czemu nie - w końcu rekrutowali
się bez wyjątku z tzw.. warstw wykształconych i mogli sobie pozwolić na takie ekstrawagancje. Sam
Tołstoj oszalał przed śmiercią i wypowiedział wojnę lekarzom twierdząc, że są oszustami i
szarlatanami. Dostojewski nie potrzebował wcale udawać się do obłąkanych, bo sam był całe życie
pomylony i notorycznie grał w ruletkę. Gdyby chciano jego idee społeczne zrealizować w praktyce,
wpierw należałoby całą ludzkość powiesić na drzewach, a tych, którzy by jakimś cudem ocaleli,
musiano by wygnać na pustynię, aby tam cierpieli głód pogrążeni w masochizmie. Lermontow zginął
w pojedynku, tak samo Puszkin. Jesienin - wielki poeta - powiesił się w toalecie, przedtem
nagryzmoliwszy własną krwią wiersz na ścianie. Majakowski napisał po śmierci Jesienina wiersz, w
którym potępił jego samobójstwo, dwa lata później sam wpakował sobie kulę w łeb. Faulkner był
nałogowym alkoholikiem. Kiedy pracowałem w Madrycie, opowiadano mi, że Hemingway spędził
wojnę hiszpańską w barach i knajpach, uwikłany w romans z jedną ze swoich licznych żon (która to
była w kolejności, niestety, zapomniałem), a potem napisał swój patetyczny „Komu bije dzwon". W
krajach zachodnich nikt przecież - jeśli w ogóle można to przeoczyć - nie twierdzi, iż pisarz ma do
spełnienia zaszczytną misję. Pozostawia się go całkiem po prostu samemu sobie, co w rzeczy samej
jest dla niego najlepsze. Inaczej, niestety, sprawa przedstawia się w Polsce, gdzie zawsze oczekuje się
od człowieka piszącego, aby swoją namiętność twórczą pojmował jako zaszczytne posłannictwo w
służbie większej chwały kraju, programowanej przez administrację państwową. Komunizm jest
niczym innym jak nieustannym procesem sądowym wytoczonym ludziom; procesem przeciwko
tradycji wolnej myśli i wolności osobistej. W tym procesie literatura powinna przyjąć rolę świadka
obrony - w krajach stalinowskich stała się świadkiem oskarżenia. Dlatego też klęska wymienionych
przeze mnie autorów jest oczywista i definitywna. Nawet gdyby dziś napisali o tym wszystkim jeszcze
raz, nawet gdyby uczynili to krwią swoją lub swoich dzieci - cóż by to zmieniło? Kto chciałby im
uwierzyć, iż się pomylili, że zbłądzili w intelektualny sposób - w czasach gdy śmierć, więzienie i
terror stały się nieodłącznymi towarzyszami człowieka? Niektórzy - wśród nich Andrzejewski usiłują
nadrobić to znikomą cząstką prawdy, cóż z tego, skoro jest to tylko okruch, dokładnie owe pięć rubli,
które nasz Kozak tak chętnie by ukradł. Partia w krajach komunistycznych bardzo dobrze wyczuwa
bezradność swoich intelektualistów. W końcu są oni bezradni od dawna i nic dziwnego, że w cichości
nachodzą ich myśli: idź razem, buduj razem, bądź wielki, podążaj, by zrozumieć konieczność
historyczną czasu, w którym żyjesz, bo tylko to uratuje cię przed śmiesznością i uchroni przed
artystyczną klęską. A więc chodź z nami. Tak, ale dokąd?
Brak miejsca nie pozwala mi zająć się pozostałymi autorami. Z garści około dziesięciu wybrałem
czterech istotniejszych. O dwóch z nich napisałem powyżej: jeden skończył śmiercią samobójczą,
drugiego uratował talent. Notabene ostatnia jego książka jest zadziwiająca; jest to historia starzejącego
się malarza, który tworzy genialne obrazy i kocha swoją własną modelkę. Doprawdy Bóg jeden wie,
co Andrzejewski chciał nam tą książką powiedzieć.
Adolf Rudnicki jest rówieśnikiem Andrzejewskiego, lecz nigdy nie dał się uwieść partii. Jego
popularność, którą zawdzięczał okupacyjnym opowiadaniom, była tuż po wojnie ogromna. Mimo to
pozostał twardy i wierny tylko sobie. Nie napisał nic, czego dzisiaj musiałby się wstydzić. Ale jest on
przykładem gatunku, który zaczyna wymierać: pogrążony w swoich mrocznych wizjach ginącego
świata i prześladowanych ludzi pisze wyłącznie o zniszczeniu i piecach krematoryjnych. Przez lata nie
był drukowany, partia robiła wszystko, aby popadł w zapomnienie. Nie zapomniano go; jego opowia-
dania żyją i są czytane. Lecz, jak już powiedziałem, jako świadectwo gatunku na wymarciu.
Stanisław Dygał jest, o ile wiem, czytelnikom szwajcarskim prawie zupełnie nie znany. Jego książki są
osobliwe i pełne uroku i - co może dziwnie zabrzmieć - pełne życzliwości wobec otoczenia. Dla
Dygała wszystko, co wydarza się na świecie jest dziwaczną, niekiedy męczącą zabawą, w której
wziąłby chętnie udział. Niestety, nie udaje mu się to. Niezwykłe, jak się znalazł ten zdolny człowiek w
polskiej literaturze współczesnej, pełnej łez, patosu i okrzyków rozpaczy. Zaprawdę, Dygał zasługuje
na to, aby mieć u swego boku krasnoludki, które przygrywałyby mu na złotych harfach albo
przynajmniej sentymentalnego diabełka w butelce, co z wnętrza szklanego więzienia opowiadałby mu
swoje dziwne przygody - niczym bohaterowi z powieści Lesage'a. Jego wyśmienite książki są tak
zabawne i osobliwe, że muszę skapitulować wobec pokusy opisu ich treści. A jednak ukazują one -
jak już powiedziałem - tylko smutne igraszki człowieka, który nieustannie dziwi się, jak beznadziejnie
głupi i pozbawieni humoru mogą być dorośli, jak mało serdeczności sobie okazują; dziwi się też, jak
mogą spędzać czas zajmując się tylko polityką, wojną i wszelką rozpaczą, gdy przecież Bóg wie, iż
trochę zabawy, trochę nieszkodliwego pobajdurzenia i, przy okazji, rozkoszowania się tym, a o ileż
byłoby przyjemniej i ładniej. I tym samym także on pozostaje - podobnie jak Adolf Rudnicki -
przedstawicielem wymierającego gatunku.
„Die Weltwoche" 4 czerwca 1965, Zurych
Z niemieckiego przełożył i opracował Krzysztof Bodanko
Od Ikara do Jamesa Bonda
Mit wyzwolonego człowieka
Najróżniejsze są drogi, którymi człowiek zdąża ku swojej wolności osobistej. Na pewno -
rodzaj jego dążeń zmienia się zależnie od epoki, w której żyje - cel pozostaje ten sam.
Według starych przekazów Ikar skleił skrzydła woskiem i wzniósł się ku słońcu. Po co to uczynił?
Przypuszczalnie dlatego, że akt wyzwolenia od ziemi, na której zmuszony był żyć - choćby tylko na
krótką chwilę - oznaczał dla niego najwyższy z możliwych wymiarów wolności. Istnieje obraz
Brueghla, którego tematem jest upadek Ikara. Orzący chłop, statek wolno posuwający się w dół rzeki -
wszystko toczy się zwykłym biegiem, podczas gdy biedny Ikar spada z nieba, aby w chwilę później
roztrzaskać się na ziemi, i nikt nie dostrzega nawet jego wzlotu i upadku. Jak więc widzimy, dla
Brueghla Ikar był nie tyle wolnym, ile raczej samotnym człowiekiem. Tak, ale w tym jest szczególny
sens, bo wolność zbyt często chodzi w parze z samotnością, oznacza oddalenie od ludzkiego stada i
jego praw. Herostratesowi chodziło także, w jego szaleńczym czynie, o jedną chwilę absolutnej
wolności - widział ją w sławie, którą jego szaleństwo miało mu zapewnić po wsze czasy.
Stefan Z., mój młodszy polski kolega po piórze, napisał odę na cześć Stalina, zainkasował
honorarium, napompował się pieniędzmi, i urządził orgię. W chwili gdy jego żona już już miała
oddać się jakiemuś przypadkowemu uczestnikowi imprezy, Stefan wśliznął się do szafy i tam się
powiesił, jak to sobie uprzednio zaplanował Dlaczego w szafie? Czemu sprowokował żonę do tak
obrzydliwego postępku? Bo, jak się domyślam, chciał swojej śmierci nadać postać możliwie naj-
fantastyczniejszą i najohydniejszą. Choć głośno zapowiedział swoje samobójstwo, nikt z pijaków w
jego domu - z własną żoną włącznie - nie potraktował tej groźby poważnie. Na pewno szło mu o
nadanie swojej śmierci elementu fantastyczności, widział w tym poświadczenie swej własnej osobistej
wolności. Trzeba dodać, że wypadło mu żyć w czasach Stalina, nie mógł więc w rzeczy samej wpaść
na lepszy pomysł.
Dla ludzi pióra samobójstwo ma wręcz fascynującą siłę przyciągania. Również Camus uważał je
przez pewien czas za najwyższą manifestację wolności osobistej. Jednocześnie śmierć budziła w nim
odrazę i wstręt, co skłoniło go do wypowiedzenia się przeciwko karze śmierci. Ale mimo to zachował
podziw wobec szaleńców i w książce „Człowiek zbuntowany" trwoni mnóstwo miejsca i serdeczności
dla rosyjskich nihilistów, którzy rzucają bomby na carów i ministrów. Termin „nihilista" nie jest dość
precyzyjny, o ile wiem, został ukuty przez rosyjskiego pisarza Iwana Turgieniewa. Jak można nazwać
nihilistami ludzi, których jedynym marzeniem jest pozbycie się tyranii cara albo ministra? We Francji
tych, co obrzucali bombami Napoleona III, nazwano anarchistami. Tradycja ta sięga do początków
XIX wieku. Jeden z nich został opisany przez francuskiego komunistę Louisa Aragona w powieści
„Dzwony Bazylei". Portret konwencjonalny: chudy, ubrany na czarno człowiek z płonącym
wzrokiem. Tak wyobrażały sobie „anarchistę" nasze babki, tylko że »ich" anarchista nosił oprócz
tego długą czarną pelerynę, pod którą ukrywał śmiercionośną bombę.
Paweł Hostowiec, znany polski pisarz, opowiadał mi, że znal osobiście rosyjskiego terrorystę
Borysa Sawinkowa. Tego samego Sawinkowa, który rzucił bombę na cara Mikołaja II zabijając przy
tym czterdzieści osób carskiej eskorty. Sam car wyszedł cało i po eksplozji tkwił pełen dostojeństwa
pośrodku rumowiska żałosnych szczątków dopiero co tak pełnej przepychu karocy. Przedtem bomby
rzucano na obu Aleksandrów. Trudno oszacować liczbę zamachów i ilu ludzi z ich powodu
zaciągnięto na szubienicę. Prawie za każdym razem zamachowiec płacił życiem. Kiedy myśli się
dzisiaj o tych ludziach i ich działalności, ich program polityczny wydaje się wręcz dziecinny. Zabicie
tyrana - no dobrze, ale co dalej? Czyżby nie byli świadomi, że następny tyran wyłoni się z ich
własnych szeregów i dalej będzie posyłał ludzi do więzień i na szubienicę? Wydaje się, iż z taką
możliwością nie liczyli się ani przez chwilę.
Druga wojna światowa musiała jasno uprzytomnić ludzkości, że zamachy na życie nie są już
wystarczająco silnym środkiem w walce z tyranami. Za czasów hitlerowskiej okupacji dokonano w
centrum Warszawy tysięcy zamachów na gestapowców i kolaborantów - po zakończeniu wojny, gdy
rząd sowiecki osadził mocno w Warszawie swoją hołotę, nie było już ani jednego zamachu. Co
prawda organizacje podziemne porywały się czasem na ataki na drobnych funkcjonariuszy partyjnych
i członków policji politycznej, brakło jednak zamachu w wielkim stylu, na najwyższe figury
państwowe. Pewien członek polskiej policji politycznej, łajdak, który zwykł był torturować ludzi
osobiście - jego szczególną specjalnością było bicie ofiary stalowym prętem między rozstawionymi
nogami - niejaki pułkownik Rótański opowiadał mi chełpliwie, że dzień w dzień bez broni i bez
eskorty udaje się do gmachu urzędu policji politycznej i dotąd nie podjęto nawet próby zastrzelenia
go, jakkolwiek byli jeszcze ludzie mający broń i na pewno znalazłoby się bardzo wielu ochotników.
„Jak to się więc dzieje, że w ciągu tylu lat nikt pana nie rozwalił?" - zapytałem zaciekawiony. „Widzi
pan, czasy się zmieniły - wyjaśniał melancholijnie. - Nie ma już dziś w Polsce ani jednego terrorysty.
Gdyby się jednak taki naprawdę znalazł, byłby to, moim zdaniem, przypadek dla psychiatrów, lecz nie
dla policji politycznej. Aparat biurokracji i terroru jest tak potężny, że nawet setka celnie rzuconych
bomb nie wywarłaby najmniejszego skutku".
W rzeczy samej doprawdy trudno jest w dzisiejszych czasach przeciw czemuś się zbuntować
zarówno we Wschodniej Europie jak i na zachodzie kontynentu. Przed kilku laty pojawił się nagle na
ekranie amerykański aktor James Dean; pokolenie dwudziestolatków zobaczyło w nim „swojego"
buntownika i swojego idola. Jeśli przestudiować jego życie, wprost trudno uwierzyć, by chciał się
rzeczywiście i prawdziwie przeciw czemuś buntować. Uwielbiał rzeźbiarstwo, szybką jazdę samo-
chodem i jazz. Nie widzę w tym żadnego buntu. Krytyk filmowy Edgar Morin napisał dużą rozprawę
naukową dowodząc, że Dean byt buntownikiem. Nakręcony został z nim film pod tytułem
„Buntownik bez powodu"; mimo najlepszych chęci, w filmie tym nie potrafię dopatrzyć się buntu.
Dean zawsze robił na mnie wrażenie człowieka, który odczuwa wstyd wobec głupoty innych; wstyd
wobec głupoty, jaką ujawniają towarzysze jego zabaw, może też wobec ograniczoności swoich
własnych rozrywek - ale od buntu wydawał mi się on daleki. Byt reprezentantem wstydu, a nie buntu.
Nicholas Ray, amerykański reżyser, powiedział mi, że Dean ponoć przez całe swoje życie nie tknął
alkoholu - przy czym najgenialniejszy był, gdy grat pijanego. Nie ma wątpliwości, że byt aktorskim
geniuszem. Nawet fizycznie nie robił wrażenia supermana, raczej niepozorny, o twarzy młodzieńczej,
pozbawionej surowości. Pod względem typu był raczej pyknikiem aniżeli astenikiem. Gdyby żył
dłużej, z pewnością byłby przedwcześnie wyłysiały i otyły. Studium jego biografii nie pozwala więc
nazwać Deana buntownikiem, jak już wspomniałem powyżej. Szybka jazda samochodem? No cóż, w
Szwajcarii wnet by go z tego wyleczono przez pozbawienie prawa jazdy. Policjanci są tu bardziej na
miejscu niż psychoanalitycy. Co dalej? Gdzie miejsce na bunt?
Istnieje książka Dostojewskiego, w której przedstawiona jest inna odmiana podżegacza. To chory
umysłowo Kiryłlow, który postanowił pozbawić się życia. Jego teoria jest ogromnie skomplikowana.
Co to jest Bóg? Odpowiedź Kiryłłowa brzmi: Bóg jest bólem, zrodzonym przez śmiertelny strach.
„W chwili, w której się zastrzelę, sam stanę się Bogiem". Kiryłłow postanawia zamienić się w
Boga, zabija się pozostawiając list podpisany: Kiryłłow, rosyjski szlachcic i obywatel świata. Ostatni
fragment napisany jest po francusku. A dlaczego? Może dlatego, że człowiek, który chce pozbawić
się życia, nie uważa już języka ojczystego za wystarczający. A może dlatego, że rosyjska szlachta
zwykła była posługiwać się językiem francuskim. Ale czy ta różnica gra jakąkolwiek rolę u
człowieka, który postanowił zostać Bogiem? Nie wiem. W innej powieści Dostojewskiego pewien
biedny student powziął decyzję zamienienia się w Boga i aby osiągnąć ten cel postanawia zabić starą
lichwiarkę, powołując się przy tym na to, że przecież Napoleon zgładził tysiące ludzi. Zabija ją,
zabiera jej pieniądze, a następnie zgłasza się na policję, aby zostać zesłanym na Syberię i tam w
cierpieniu szukać zbawienia dla swojej duszy. W tej samej powieści inny obłąkaniec popełnia
samobójstwo, aby uciec od stałych i uporczywych koszmarów sennych o jednoznacznie erotycznym
wydźwięku - przedtem jednak zabija swoją żonę. Krótko przed śmiertelnym zakończeniem mówi do
pewnego, przypadkiem obecnego Żyda: „Jadę do Ameryki". Dlaczego do Ameryki? Przecież jeszcze
dalej.
W opowiadaniu Stendhala trafiamy na szaleńca, który obmyśla zabicie księcia Parmy, tyrana i
rozpustnika. Zabija go i, sam ginąc, woła: „Patrzcie, tak umiera wolny człowiek!" Polacy,
rozstrzeliwani przez Niemców na ulicach Warszawy, mieli zwyczaj wykrzykiwać „Niech żyje!" na
cześć własnej ojczyzny. Wówczas Niemcy udoskonalili swoją technikę egzekucji i poczęli dostarczać
ofiary z zagipsowanymi ustami na miejsce zagłady. W ten sposób pozbawiono ludzi także
możliwości patosu, który dla nieszczęśliwych często miewa tak duże znaczenie.
W czasie lektury tego typu książek ujawnia się coś zastanawiającego: żaden spośród sprawców nie
widzi wolności w działaniu, które trwa - wszyscy szukają jej w jednorazowej, spontanicznej akcji.
Przyznać trzeba, że samobójstwo ukoronowane sukcesem nie daje się już powtórzyć. Nie można także
tego samego człowieka zabić więcej niż raz. Jednakowoż wszystko to razem daje powód do
zastanowienia. Psychoterapeuci skręcają się przy lekturze książek napisanych, na przykład, przez
Dostojewskiego, twierdzą bowiem, że skłonności samobójcze są w większości świadectwem
obciążenia dziedzicznego i po prostu zaliczają ludzi odbierających sobie życie do grupy maniaków
depresyjnych, którzy z reguły kończą śmiercią samobójczą. Wymienić tu jeszcze trzeba powieść
Andre Malraux, której bohater - terrorysta - wie bardzo dobrze, że zginie, a mimo to postanawia
rzucić bombę na samochód Czang Kajszeka, aby w ten sposób pozbawić się życia. Rzuca bombę nie
zabijając nikogo, za to ginie sam. Terroryści od dawna cieszyli się dużą popularnością w europejskiej
literaturze, a także i w filmie. Najbardziej znaczące spośród filmów to The Informer Johna Forda, Old
Man Out z Jamesem Masonem i Shake Hands with the Devil. Osobliwe, że człowiekowi, który
walczył przeciw Hitlerowi nie został poświęcony żaden niemiecki film, podczas gdy jedyny naprawdę
dobry film na ten temat - Siódmy krzyż według powieści Anny Seghers wyprodukowany został w
Hollywood z amerykańskimi aktorami i w amerykańskiej reżyserii.
Tyle o zamachowcach i terrorystach. Ale teraz pojawia się na scenie nowa postać. Żaden
rewolucjonista, żaden terrorysta - sentymentalny angielski tajny agent, którego nieskomplikowane
przygody wprawiają wszystkich w ogromne podniecenie. Kiedy kupuję rano gazetę, jego twarz
wpatruje się we mnie z okładek co najmniej trzech nowych tygodników ilustrowanych. Ten człowiek
stał się nowym idolem. Jego małżonka stwierdza w jakimś wywiadzie Every girl wants to make love
to him - but how can he? Zapewne - dla zwykłego śmiertelnika takie zadanie wydaje się niemal
niewykonalne. Inna gazeta nazywa go „najbardziej pożądanym mężczyzną świata". I tak dalej, i tak
dalej. Najbardziej jednak poszkodowaną ofiarą tego człowieka jestem ja sam. Mieszkam nad kinem i
codziennie od czwartej po południu do jedenastej w nocy jestem świadkiem - bo ściany budynku są
stosunkowo cienkie - dwudziestu do trzydziestu zabójstw, strzelanin, porażeń prądem elektrycznym i
podobnych okrucieństw. I jakby tego wszystkiego, co ma związek z rym człowiekiem, było jeszcze
mało, moja żona również postradała rozum na jego punkcie i zmusiła mnie do obejrzenia jego filmów.
W filmie From Russia with love Bond operuje: a) pistoletem, b) stryczkiem, c) płonącą benzyną, d)
dynamitem i, na koniec, e) sztyletem. Oprócz tego rozdaje ciosy systemem karate, po których inni
partnerzy zostają z miejsca wykluczeni. Jak mogło do tego dojść, tego rodzaju zwykle,
nieskomplikowane przeżycia stały się przedmiotem gigantycznego podziwu? Właśnie ich
popularność zmusza do głębszego zastanowienia się. Przedtem idolem był Eddie Constantine. Eddie
nigdy nie uderza w twarz zaciśniętą pięścią, lecz zawsze otwartą dłonią, a ponieważ często występuje
także jako producent własnych filmów, może się wyżywać na biednych przeciwnikach, kiedy tylko
przyjdzie mu na to ochota.
Nieżyjący już reżyser niemiecki Jacobi opowiadał mi, te filmy z Constantine długi czas
produkowane były w myśl zasady, iż nie może on się zakochać ani ożenić. Motyw takich handlowo-
twórczych manipulacji jest cackiem prosty: Constantine musiał dla wszystkich pozostać wolnym
człowiekiem. Jego serce miało należeć do wszystkich kobiet, które zakupiły bilety do kina. Bond jest
inny. Jest sentymentalny, zakochuje się bez przerwy. A jednak stoi ponad prawem. W pewnej
głupawej powieści historycznej, której tytułu nie pamiętam, trafiłem na następujące zdanie: „Każdy
może zabić, ale tylko król jest w stanie darować komuś życie". Bond jest królem. Może zabić, ale
może także oszczędzić. Zależy to jedynie i wyłącznie od jego widzenia rzeczy. Czasami też tylko od
jego nastroju, od tego, czy dziewczyna, z którą spędził noc podobała mu się, czy nie. Ciągle
zagrożenie życia, wiszące nad nim dzień w dzień, uwalnia go od więzów zobowiązań moralnych.
Może uwodzić, zabijać, robić z ludzi inwalidów itp.. Prawo i moralność - to dla innych, dla Bonda -
jedynie jego własna wolna wola. Ma on wprost nieograniczone możliwości finansowe. Jeździ
najelegantszymi samochodami, na jakie mogą sobie pozwolić tylko milionerzy. Swojego
przełożonego traktuje jak idiotę, ale w tym przypadku trzeba mu jednak przyznać rację. Producenci i
autorzy scenariuszy filmów z Bondem mogli w całym swoim życiu nie przeczytać ani jednej książki,
oprócz własnej książeczki czekowej. Mimo to udał im się z wprost fenomenalną celnością strzał w
dziesiątkę. Cel jest niebywale interesujący: to mit wolnego człowieka. Stąd też i popularność. Nie ma
w tym nic nowego (w końcu od dawna wiadomo, jak bardzo ludzie filmu boją się nowego). A więc
nic ponad stary mit o wyzwolonym człowieku - od Ikara, może Herostratesa. Opowiadania o
terrorystach i konspiratorach teraz powracają do nas, lecz w jakże głupiej i prymitywnej scenografii.
Nie możemy nic na to poradzić. Mit wyzwolonego człowieka będzie trwał tak długo jak ludzkość. W
chwili obecnej uosabia go prostoduszny, sentymentalny szpieg.
„Die Weltwoche" 17 września 1965, Zurych
Z niemieckiego przełożył i opracował Krzysztof Bodanko
Straszni i śmieszni
My, którzy próbowaliśmy w Polsce pisać, często zadawaliśmy sobie pytanie, jak też będzie
wyglądała w przyszłości literatura obozu komunistycznego. Stawialiśmy sobie również często
teoretyczne pytanie: co będzie, kiedy pozwoli się nam otworzyć pyski i pisać to, co chcemy? Co
prawda nie widzieliśmy wśród nas nikogo, kto byłby w stanie podołać temu zadaniu - napisaniu
książki o epoce terroru i rozpaczy.
Mówiliśmy sobie: jeden tylko człowiek, Fiodor Michajłowicz Dostojewski, byłby do tego zdolny.
Cóż, myliliśmy się wierząc, że w chwili uwolnienia od cenzury staniemy się świadkami
zmartwychwstania literatury, która będzie bardziej tragiczna niż wszystkie inne literatury świata.
Nadszedł rok 1956, Chruszczow wygłosił swoją słynną mowę, odbył się XX zjazd partii
bolszewickiej. Znowu zaczęto pisać. Niektóre z powstałych wówczas utworów są wartościowe, inne
nie. Polacy nie stworzyli nic dobrego; w literaturze rosyjskiej panuje powszechne i obowiązujące
przekonanie, że „myśl była słuszna", a tylko „wykonanie złe".
Oczywiście, dopóki ta opinia obowiązuje, powstanie poważnej literatury nie będzie możliwe. Mówię
tu o książkach i opowiadaniach, które ukazują się w Związku Sowieckim, głównie o powieściach o
lojalnych bolszewikach, o obozach na północy, o figlach płatanych przez NKWD obywatelom
sowieckim w czasach kultu Stalina.
Właśnie niedawno czytałem antologię pod tytułem „We
własnych oczach". Są to opowiadania sowieckich pisarzy wydane w języku polskim. Książka nie
wnosi nic nowego do naszej wiedzy na ten temat. „Księga lata", jak mówi Pismo Święte.
Interesuje mnie szczególnie literatura sowiecka, która jest nielegalnie wywożona i wydawana poza
Rosją. Nie dowiemy się, jacy pisarze ukrywają się pod pseudonimami, które zmuszeni byli przyjąć.
Ale nie to jest tu istotne. Moje zdziwienie obudziło coś zupełnie innego: miałem nadzieję zetknąć się
z literaturą tragizmu i zasad moralnych, z opowiadaniami o walce i wyrokach skazujących.
Wyszło inaczej - we wszystkich opowiadaniach przeważają elementy groteski i
nieprawdopodobieństwa.
W jednym z nich występuje młody człowiek, który twierdzi, że potrafi zapładniać kobiety w sposób
gwarantujący synów. Tytuł innego opowiadania brzmi „Czy istnieje życie na Marsie?"
W trzeciej historii młody chłopak woła do dręczącego go przesłuchaniem sędziego śledczego:
„Rozmawiajcie ze mną grzeczniej. Jestem tylko podejrzany, a nie skazany". Sędzia śledczy uśmiecha
się łagodnie, bierze chłopaka pod ramię i prowadzi do okna, za którym rozciąga się Plac Czerwony.
Stoją tak chwilę i patrzą na nieprzebrane tłumy spieszących ludzi. W końcu sędzia stwierdza: „Ci tam
na dole są podejrzani, ale ty, ty jesteś już skazany."
Jesteśmy świadkami zjawiska, które - choć jest osobliwe - to nietrudno je zrozumieć. Istnieje taki
stopień grozy, przy którym traci ona swój tragizm i działa jedynie śmiesznie i odrażająco.
Wcale nie jest powiedziane, że widzowie oglądający w kinie na przykład „Cenę strachu" dziko się
zaśmiewają, tylko dlatego, że Peter Van Eyck kończy golenie w ciężarówce, przy tym opiera tyłek na
dwóch tysiącach litrów nitrogliceryny, by niedługo potem - świeżo ogolony i pachnący wodą
kolońską - polecieć w zaświaty.
Tak samo jest z prozą; istnieje pewna granica realizmu, której przekroczenie musi pociągnąć
najbardziej tragiczną sprawę w śmieszność. Wyobraźmy sobie tego typu idiotyczną sytuację jak ta:
Pewien niedźwiedź pożarł człowieka, a następnie udał się do kina, by obejrzeć film o życiu
sycylijskich rybaków. Tam szlocha, wzruszony nędzą ich losu, i płacze tak głośno, że zostaje
wyproszony z sali; jego zachowanie przeszkadza innym. W tej strasznej bez wątpienia historii
przeważa element groteski. Nie ważne, czy niedźwiedź pożarł człowieka - ważne jest, że teraz siedzi
w kinie i szlocha. Pewne story - lecz, niestety, tylko zabawne.
Byli więźniowie sowieckich obozów pracy opowiadali mi, że zdarzali się ludzie próbujący
ucieczek. W trakcie przeprawy przez śnieżną pustynię ciągnącą się tysiącami kilometrów potrzebna
była żywność, pozyskiwali więc dodatkowego towarzysza, brali go ze sobą, a po drodze zabijali i
żywili się jego mięsem.
Wiem, że to prawda, a mimo to trudno w to uwierzyć. Czytałem niedawno ponownie
„Zmartwychwstanie" Lwa Tołstoja. Trafiłem tam na podobną historię. Istnieje bowiem pewna miara
grozy i okropności, powyżej której wszystko przemienia się z tragizmu w groteskę.
Ci, którzy to czytają, wstydzą się za nas, Rosjan lub Polaków. A może tylko się śmieją. Po ucieczce
z Polski opowiadałem w wywiadach o wszystkim, co widziałem i słyszałem. Ludzie słuchali mnie
życzliwie i z uwagą, ale w rzeczywistości nie traktowali tego wcale poważnie. Nienawidziłem ich
potem bez miary. Później jednak pomyślałem: jakim prawem miałbym oczekiwać od ludzi wiary w
rzeczy straszne i okropne. Czy niezłomna wiara człowieka w okropności i okrucieństwa jest
dowodem jego moralności. Nie, z pewnością nie.
Następne pytanie: a jak jest z doświadczeniem? Oczywiście, doświadczenia istnieją, ale są one
nieprzekazywalne. Komuniści wiedzą to najlepiej. Tyle że o tym pomyślałem dopiero później. Jakim
prawem miałbym oczekiwać od mieszkańca Teksasu wiary w ludożerstwo? Jakim prawem miałbym
oczekiwać od kogoś, kto mieszka przy Bahnhofstrasse w Zurychu, by wszystkich ludzi spacerujących
pod jego oknem uważał za podejrzanych? Wówczas przestałem mówić.
Przyjrzyjmy się kilku książkom. Pierwszy tytuł: „Ciemność w południe". Drugi: „Inny świat".
Trzeci: „Rok 1984". Czwarty: „Na bezludnej gwieździe". Piąty: „Czy istnieje życie na Marsie?".
Już samo zestawienie tytułów wskazuje, że mamy tu do czynienia ze sprawami przekraczającymi
granicę między rzeczywistością a fantazją. Można odnieść wrażenie, że autorzy czuli się nieswojo w
obliczu tematów, które podejmowali, że jak gdyby próbowali „podmurować" koszmar tematyki.
Czy są to więc rzeczywiście książki „tragiczne"?
Weźmy pierwszą, „Ciemność w południe". Bohaterowi - Rubaszowowi, staremu lojalnemu
bolszewikowi - zostają przedstawione zarzuty popełnienia czynów, których nie dopuścił się nawet w
myślach. Aby ocalić autorytet partii, bierze na siebie winę i dobrowolnie wybiera śmierć. Jego sędzia
śledczy jest również starym i lojalnym bolszewikiem. Miesiącami - dzień i noc - Rubaszow próbuje
polemizować z sędzią, lecz jego argumenty - zwłaszcza jeden, że autorytet partii jest nietykalny i nie
podlega żadnym wątpliwościom - pozostają niepodważalne. Rubaszow nadal twierdzi, że jest
niewinny. Pewnego dnia pojawia się nowy sędzia - poprzedni został rozstrzelany z powodu
opieszałości w prowadzeniu sprawy. Następca nazywa się Gletkin. Należy do nowego pokolenia
komunistów; jest niejako ideologicznym dzieckiem Rubaszowa. Niestety, rozmowa „ojca" z „synem"
okazuje się niemożliwa. Rubaszow bierze winę na siebie i ginie; od kuli w potylicę. Przed samą
śmiercią uświadamia sobie, że wszystko było daremne i nie ma sposobu na uratowanie pogrążonej w
chaosie ludzkości.
The hut got fulł of rain.
Widzimy więc, że tragedia w antycznym rozumieniu - albo jak ją pojmował Szekspir - jest
niemożliwa.
Kto przekroczył bramy piekła niemieckiego obozu koncentracyjnego, ten wiedział, że istnieją tylko
dwie drogi wyzwolenia: pierwsza przez komin krematorium, druga to ewentualne wkroczenie
oddziałów amerykańskich.
Konflikt, miejsce i osoby dramatu pozostają od początku do końca te same. Więzień pozostaje
więźniem, sędzia sędzią, kat katem.
Więzień wkraczający do obozu sowieckiego nie wie nic. Być może zostanie jutro rozstrzelany, być
może zostanie tam na następne dziesięć lat po odcierpieniu dziesięciu.
Ale być może stanie się i tak, że partia z jakichś powodów zmieni taktykę i więzień zostanie
uwolniony, zrehabilitowany, by w rezultacie stać się samemu dręczycielem i siepaczem i porachować
się z tymi, którzy niedawno go osądzali. Podstawowe elementy tragedii zostały zachwiane - wkracza-
my w świat Kafki, świat groteski, fantazji i koszmaru. Brak jednak najistotniejszego elementu tragedii
- katharsis. Kafka, autor opowiadania o człowieku, który zostaje skazany i prześladowany, sam nie
wiedząc, czy jest winny, czy nie, cieszył się w powojennej Polsce ogromną popularnością. „Proces"
Orsona Wellesa dobitnie pokazuje, że reżyser zrozumiał Kafkę jak nikt inny i posiadł umiejętność
nadania filmowego kształtu kafkowskiej sile wyobraźni. Pałac Sprawiedliwości, w którym odbywa się
sąd nad Józefem K., jest barwnym zlepkiem różnych stylów architektonicznych - tam kawałek
dworca St. Lazare w Paryżu, tu elementy nowoczesnej architektury, zakurzone korytarze, poczekalnie,
kawałek baroku, trochę współczesnych mebli. Jako całość Pałac Sprawiedliwości jest bezsensem.
Orson Welles, od lat dwudziestu moja równie beznadziejna, co nieodwzajemniona miłość,
udowodnił, że wie, o co chodziło biednemu Żydowi z Pragi. Przeczytałem masę recenzji o
„Procesie", ale żaden z krytyków nie poświęcił uwagi temu najważniejszemu elementowi dzieła
filmowego, choć zawiera on w sobie własną filozofię i klucz do interpretacji - a mianowicie
architekturze Pałacu Sprawiedliwości. Szkoda, że Orson Welles nie jest Rosjaninem. Uważam go za
człowieka, który potrafi mówić, nie kłamiąc.
Skoro weszliśmy już do kraju Kafki, to wędrujmy po nim dalej. Jeden z moich przyjaciół, w czasie
wojny więzień w sowieckim obozie, został po pewnym czasie przeniesiony do pracy przy połowie
ryb, oczywiście jako więzień. Pewnego dnia złapała ich burza i rzuciła na ląd setki kilometrów od
macierzystego portu. I cóż zrobili ci współcześni galernicy? Czy próbowali uciekać? Albo się
ratować? Bynajmniej. Jak jeden mąż pobiegli do miejscowego więzienia NKWD, domagając się od
komendanta, by ich aresztował. Naczelnik więzienia odprawił ich jednak z kwitkiem; była wojna i
głód. Więźniowie ryczeli: „Jesteśmy skazani, waszym obowiązkiem jest nas aresztować!" Od czasu
do czasu naczelnik wystawiał głowę z okna i wołał: „Poszli won!" I tak to trwało od rana do
wieczora; w końcu przegoniono ich kopniakami. Zrozpaczeni więźniowie, dobijający się z zewnątrz
do bram swego więziennego piekła - to całkiem niezły temat dla człowieka nazwiskiem Franz Kafka.
Dla innego człowieka, niejakiego Charliego Chaplina - także nie najgorszy.
Przypominam sobie pewne, odległe już w czasie, przyjęcie urodzinowe. Gospodarzem i głównym
bohaterem był człowiek, który dopiero co odsiedział trzy lata w pudle, ponieważ był nieostrożny w
wyrażaniu poglądów na temat Rosji. Piło się ostro, co jest zrozumiałym samo przez się. Najwięcej bez
wątpienia pił gospodarz, któremu po uwolnieniu nie zdążyły jeszcze odrosnąć włosy. Nagle zjawia
się nowy gość; powitano go z wyrazami najwyższego szacunku, a następnie wręczono mu pełną
szklanicę - tak jak nakazuje polska gościnność. Trąciłem się szkłem z nieznajomym i zaczęliśmy
jakąś błahą rozmowę, kiedy nagle zobaczyłem, że gospodarz daje roi znak. Wyszedłem więc za nim
do sąsiedniego pokoju. Tam złapał mnie za klapy marynarki.
- Błagam pana - szeptał - niech pan będzie ostrożny z tym człowiekiem. To on mnie zadenuncjował.
Przez tą kanalię musiałem spędzić trzy lata w więzieniu. Ostrożnie, ostrożnie, ani jednego zbędnego
słowa. Osłupiałem. - I teraz zjawia się nieproszony na pańskich urodzinach - powiedziałem. - To
niepojęte.
Dał mi do zrozumienia, że się nie zgadza.
- Ależ skądże - rzekł. - Ja go zaprosiłem, on jest wprawdzie donosicielem, ale to elegancki, dobrze
wychowany człowiek. Bez zaproszenie nigdy by nic przyszedł.
Coraz mniej rozumiałem, o co w tym wszystkim chodzi.
- Jak to? - spytałem. - On pana wsypał, a pan zaprasza go na swoje urodziny? Dlaczego? Chyba
tylko dlatego, że się pan boi.
Ponownie zaprzeczył.
- Nie, nie boję się niczego. Sprawa wygląda inaczej. Widzi pan, ten człowiek nauczył mnie picia.
Już w gimnazjum.
Wiedziałem, że brakuje mu właściwych słów. Poza tym był lekko wstawiony; zrozumiale,
zważywszy na tak długą i nieprzyjemną abstynencję.
- A więc z wdzięczności? - powiedziałem. - Czy dobrze pana zrozumiałem?
Rozpromienia się.
- Tak jest. Wspaniale pan to określił. Z wdzięczności. Niech pan zrozumie: w gimnazjum piliśmy z
tej samej butelki. Młodość, siano w głowie, romantyzm. A teraz wróćmy do reszty gości. On już i tak
pomyślał, że mówimy o nim.
Po wojnie, a właściwie po roku 1956 - mam na myśli
referat Chruszczowa - Beckett, Ionesco i W'itold Gombrowicz stali się w Polsce ulubionymi autorami.
Wszyscy trzej tworzą niejako poza czasem i przestrzenią. Postacie ich dramatów przybywają z
nicości i znikają w nicości. Jeśli od czasu do czasu wylania się prawdziwy element grozy, to
natychmiast zostaje zneutralizowany przez groteskę; na końcu wszystko jest komedią.
W pewnej książce Gustawa Herlinga Grudzińskiego znalazłem anegdotę, która jest bez wątpienia
ukoronowaniem wszystkich jakie tu opowiedziałem. Autor spędził wiele lat w obozach karnych ojca
narodów, Stalina, i spotkał tam więźnia, który był w swoim czasie wybitnym aktorem filmowym.
Teraz był pełnym godności starcem w ostatnim stadium wycieńczenia. Trafia do obozu, bo w filmie o
Iwanie Groźnym musiał grać rolę bojara, przesadził jednak w szlachetności i wypaczył swoimi
środkami aktorskimi linię ideologiczną filmu. Dostał dziesięć lat. Po pewnym czasie obóz odwiedziło
kino objazdowe, pokazano film, w którym nasz dostojny starzec zagrał rolę ulubieńca Iwana
Groźnego. Stary - teraz już tylko wyniszczony głodem wrak - miał okazję podziwiania siebie za
carskim stołem; oglądał siebie spożywającego kawior, ryby, drób, szynkę i wędzonego i łososia oraz
pijącego wino ze srebrnych pucharów. Film się skończył i wygłodzonego starca pognano z powrotem
do I baraku.
Zabawne czy tragiczne? Nie czekajmy więc dłużej na prawdziwie tragiczną literaturę o Polsce i
Rosji. Być może mylę się, być może nadejdzie jeszcze na to czas - przedtem jednak będzie śmiech i
szyderstwo i pogarda dla własnej podlej postawy. Tragedia bez katharsis jest niemożliwa. Lecz jak
miałoby tu wyglądać katharsis? Świadectwo rehabilitacji wystawione przez policję polityczną komuś,
kto z powodu fałszywych oskarżeń od dawna nie żyje? Bo czegóż można by jeszcze oczekiwać?
Gogol, klasyk literatury rosyjskiej, trafia w sedno w swoich „Martwych duszach". Oto rozmawiają
dwaj Rosjanie. Jeden jest rozmowny, drugi ponury i milczący. Pierwszy opowiada o ludziach
spotkanych w stolicy guberni, rozpływając się przy tym z zachwytu. Drugi krzywi się i komentuje
używając określeń takich jak: bydlak, świntuch, zdrajca, drań. Wreszcie pierwszy uważa temat za
wyczerpany i daje za wygraną. Drugi milczy zawzięcie przez chwilę i w końcu mówi: „Jeden u nas
porządny człowiek - prokurator; ale i ten, prawdę mówiąc, świnia."
A więc? Bawmy się, bo nie ma nikogo, kto nam w to uwierzy i potraktuje poważnie. Lepiej być
błaznem grającym przed pełną salą niż Hamletem przemawiającym do pustych krzeseł.
Przepowiednie Dostojewskiego, że Bóg wyzwoli ziemię rosyjską, nie spełniły się, lecz ziściła się
inna z jego wizji dotyczących przyszłości Rosji.
Posłuchajmy rozmowy dwóch członków tajnej organizacji spiskowej, podczas której jeden
wyjaśnia drugiemu, co będzie, jeśli tezy ich przywódcy partyjnego nazwiskiem Szygalew znajdą
zastosowanie w praktycznym życiu.
Posłuchajmy Dostojewskiego:
„- Tam, w jego kajecie, jest sama prawda - ciągnąc dalej Wierchowieński. - Tam jest szpiegostwo.
U niego każdy członek społeczeństwa pilnuje drugiego i ma obowiązek denuncjować go. Każdy
należy do wszystkich, wszyscy do każdego. Wszyscy są niewolnikami, równymi w niewolnictwie. W
wyjątkowych wypadkach - oszczerstwo i zabójstwo. Lecz zawsze równość. Zaczyna się od zniżenia
poziomu wykształcenia, wiedzy, talentów. Wysoki poziom wiedzy i talentu dobry jest tylko dla
uzdolnionych. Nie trzeba ludzi uzdolnionych! Bardziej uzdolnieni zawsze zdobywali władzę i byli
tyranami. Nie mogli nie być tyranami. Więcej deprawowali, niż przynosili korzyści. Tam, w dziele
Szygalewa, wypędza się ich i skazuje na śmierć. Cyceronowi odcina się język. Kopernikowi wykłuwa
się oczy. Szekspira się kamienuje! Oto jest szygalewszczyzna!" I nieco dalej:
„Góry zrównać - to piękna myśl, wcale nie śmieszna. Jestem za Szygalewem! Nie trzeba
wykształcenia, dość już wiedzy! Bez nauki wystarczy materiału na tysiące lat, trzeba jednak, aby
utrwaliło się posłuszeństwo. Żądza wiedzy jest żądzą artystokratyczną. Byle rodzina, byle miłość - a
już rodzi się pragnienie własności. Zabijemy to pragnienie. Puścimy w ruch pijaństwo, oszczerstwo,
denuncjację. Rozplenimy niesłychaną rozpustę! Każdego geniusza zgasimy w kolebce. Wszystko pod
jeden strychulec! Równość całkowita!
Niedawno robotnicy angielscy powiedzieli: »Mamy rzemiosło, jesteśmy uczciwymi ludźmi, nic nam
więcej nie potrzeba!« Od dziś hasłem kuli ziemskiej będzie: potrzebne jest tylko to, co niezbędne.
Potrzebne są jednak i dreszcze, a o tym my pomyślimy, my, władcy! Niewolnicy muszą mieć panów!
Całkowite posłuszeństwo, całkowite zabicie jednostki, lecz raz na trzydzieści lat Szygalew puszcza
dreszcze, a wtedy jedni zaczynają pożerać drugich; tylko do pewnych granic, byle się tłum nie nudził;
nuda jest uczuciem arystokratycznym. W szygalewszczyźnie nie będzie pragnień. Pragnienia i
cierpienia dla nas; dla niewolników - szygalewszczyzna."
Dostojewski pisał „Biesy" w roku 1870. Mogę powiedzieć o sobie, że zaliczam się do najlepszych
znawców życia Dostojewskiego. Ani lektura jego książek, ani dokładna znajomość jego biografii, nie
pozwalają na wyciągnięcie innego wniosku: Dostojewski - jeśli chodzi o tę tematykę - nie czytał nic
poza klasykami socjalizmu utopijnego, a więc książkami Proudhoma, Czernyszewskiego, Fouriera,
Bielińskiego i Hercena. Mimo to jego wizje przyszłego świata są mocniejsze od wszystkiego, co
powiedzieli Koestler i Orwell. Dostojewski tworząc postać Szygalewa, ogarniętego szaleństwem
fanatyka mówiącego o swoim systemie, wcale nie traktował jej poważnie; co więcej, szydził z niej. A
przecież ta właśnie jego przepowiednia stała się ciałem i krwią.
W życiu każdego z nas są dwa straszne dni. Pierwszy - w którym zaczynamy rozpaczać. Drugi - w
którym ogarnia nas śmiech. Ten drugi jest o wiele straszniejszy.
„Die Weltwoche" 26 listopada 1965, Zurych
Z niemieckiego przełożył i opracował Krzysztof Bodanko
Powojenny film w Polsce
Pewien pisarz rosyjski, który wyemigrował i mieszka w Paryżu, opowiadał mi kiedyś, jak to swego
czasu postanowiono w Związku Sowieckim zrobić f Im uwieczniający bohaterskie czyny armii konnej
marszałka Budionnego. Przedsięwzięcie zaiste ogromne, w końcu oddziały liczyły dobre 20000 ludzi,
a są i tacy, co przypuszczają, że było ich jeszcze więcej. Napisano więc scenariusz, zaangażowano
najsłynniejszych aktorów, do tego tysiące statystów obznajomionych ze sztuką jeździecką i
rozpoczęto zdjęcia. Na końcu film wyświetlono - jak to jest w zwyczaju w Rosji sowieckiej i
państwach satelickich - najwyższym dygnitarzom partyjnym i wojskowym. Po projekcji marszałek
Budionny wstał i powiedział z oburzeniem: „Niedokładności pod względem historycznym".
Zniszczono więc film, rozstrzelano reżysera i scenarzystę, aktorów pognano batami na Syberię - tak
zakończyła się historia sfilmowania kozaków Budionnego. Nawiasem mówiąc wydaje się, że
Budionny, który cudem przeżył czystki stalinowskie był wyjątkowo wrażliwy, gdy chodziło o honor
żołnierski jego kozaków. Wiąże się go także ze sprawą uwięzienia Izaaka Babla, pisarza sowieckiego,
autora „Armii konnej". W książce tej nie brakuje przykładów bestialskich okrucieństw, jakich
dopuszczali się w porywie bojowego zapału dzielni Kozacy.
Nie miałbym żadnego powodu, aby o tym wszystkim wspominać, gdyby nie to, że w Polsce
wydarzyła się zupełnie podobna historia. Mianowicie, powzięto tam plan nakręcenia filmu o generale
Karolu Świerczewskim. Był to komunista, w czasie rewolucji walczył po stronie bolszewików, później
brał udział w wojnie hiszpańskiej, po czym, już po II wojnie, zabito go w Polsce. Według wersji
oficjalnej zrobili to faszystowscy partyzanci. Kręcenie filmu o Świerczewskim trwało dobre cztery
lata i kosztowało co niemiara. Historia rozgrywała się w Polsce, Rosji, Hiszpanii, Niemczech
hitlerowskich, Londynie - nie licząc innych miejsc akcji. Film okazał się artystycznym niewypałem i
nie warto by było przypominać go, gdyby nie okoliczność, iż występuje w nim agent nazwiskiem
Marian Spychalski dający się z kolei podjudzić innemu agentowi nazwiskiem Władysław Gomułka .
Wyjątkowy to pech twórców filmu, że dzisiaj Gomułka jest szefem państwa, a Spychalski -
marszałkiem Polski. Tym sposobem marksistowscy interpretatorzy „historii w sztuce" padli ofiarą
wysoce niestosownego żartu. Trzeba jednakże nadmienić, że Gomułka nie tylko wzgardził pokusą
wyciągnięcia konsekwencji wobec twórców firnu, ale nawet pozwolił im dalej bez przeszkód tworzyć.
O Gomułce można sądzić, co się chce, ale jedno jest pewne - nie jest to człowiek mściwy. Gdyby tak
było, połowa polskich pisarzy i twórców kultury siedziałaby dzisiaj w kryminale.
Pierwsze lata powojenne nie przyniosły żadnych wybitnych filmów. Pierwszym filmem
nakręconym po wojnie były „Zakazane piosenki". Film tak głupi, że streszczanie go wydaje się
zbyteczne. Uosabiał jednak hurrapatriotyzm i miał ogromne powodzenie. W tym miejscu konieczne
jest pewne stwierdzenie. Po wojnie literatura polska wiała bardzo dobry start. Powstawały wówczas
utwory Adolfa Rudnickiego, Jerzego Andrzejewskiego, Jarosława Iwaszkiewicza, Tadeusza Borow-
skiego i innych. Jakoś udawało się rym książkom ujść partyjnej cenzurze; w owym czasie każdy pisał
jeszcze, jak chciał i jak rzeczy widział. Z filmem było inaczej; na nim od początku spoczęła żelazna
łapa partii, w tym punkcie realizując bez wątpienia przykazanie Lenina: film jest jednym z najważniej-
szych środków wpływania na masy. Naprawdę znakomitym filmem była „Ulica Graniczna"
Aleksandra Forda. Film powstał w 1949, ukazuje losy kilku polskich i żydowskich rodzin; akcja
obejmuje wiele lat i dlatego nie jest łatwo pokrótce go streścić. W filmie tym aktor Władysław Godik
odtwarza z wprost wstrząsającą przenikliwością postać Żyda. Przypominam sobie scenę jego śmierci
w podpalonym przez Niemców domu; z głową nakrytą do modlitwy białym tałesem, otoczony
płomieniami i dymem modli się do Boga, który go opuścił. Mimo wszystkich obrazów grozy jest to
prawdziwie humanistyczny film, ukazujący, że ludzkie braterstwo, często tak trudne i tak pełne bólu,
przecież warte jest walki i nawet, gdy ta walka okaże się daremna, powinno się je zachować na
zawsze w pamięci. Następnym filmem Forda była „Młodość Chopina". Niestety, film ten nie osiągnął
poziomu „Ulicy Granicznej". Była to młodość Chopina w interpretacji marksisty, chodziło tutaj
przede wszystkim o pokazanie, jak Chopin -melancholijny i kapryśny artysta-czerpał inspirację z
nędzy i rozpaczy ludu ciemiężonego przez carską Rosję i obszarników. Ostatnie sceny filmu
odpowiadają stylowi obrazu Delacroix - kobieta z odsłoniętą piersią, sztandar powstania w rękach.
Miłośnikom Chopina tego typu interpretacja jego bycia i działalności musiała wydać się dziwna, a
najosobliwsze wydaje się w tym związku bezceremonialne wrzucenie Chopina i Delacroix do
jednego worka. Nastąpiły bezpłodne lata. Kręcone były wyłącznie filmy socrealistyczne. Jest w nich
wszystko - od angielskich agentów i polskich faszystów poprzez hitlerowskich zbrodniarzy aż do
dzielnych sekretarzy partyjnych wszystko, z wyjątkiem żywej prawdy. Przedstawię treść dwóch
takich filmów, aby ukazać, czym karmiona była pokorna i cierpliwa publiczność polska.
Jeden z nich nazywa się „Pościg". Historia rozgrywa się w państwowej stadninie. Pojawia się tam
angielski agent - być może amerykański, niestety, zapomniałem, skąd pochodzie - z tajną misją
wytrucia wszystkich koni. Wydawało by się, że Anglicy mieliby dość, Bóg wie jakich, własnych
kłopotów i bohaterskie czyny w rodzaju skrytobójczego wytrucia szlachetnych polskich rumaków nie
należałyby dla nich do najpilniejszych spraw. Twórcy tego Filmowego dzieła sztuki byli innego
zdania. Kierownik stadniny jest człowiekiem poczciwego, ale i miękkiego charakteru - prototyp
polskiego inteligenta, któremu nie udało się całkiem bez zastrzeżeń stanąć po stronie partii. Co
więcej, zawiera on przyjaźń z niecnym agentem i gdyby nie nader czujne oczy sekretarza partyjnego,
powiodłoby się owemu ciemnemu typowi gładkie i całkowite wytrucie szkap - dzielnych
budowniczych socjalizmu. Film kończy się w najlepszym westernowym stylu: agent ucieka na koniu
grzmiąc dziko z rewolwerów, za nim galopuje odważny sekretarz, atakuje go gołą ręką i odstawia do
milicji. Agent zgrzytając zębami przyznaje, że pracuje dla Anglików. Polityka zagraniczna Wielkiej
Brytanii ponosi druzgocącą porażkę.
Oto druga próbka; film pod tytułem: „Sprawa pilota Maresza". Bohater tej historii był w czasie
wojny pilotem RAF-u, jak wiemy, wielu polskich pilotów służyło podczas wojny w RAF-ie, i
podczas bitwy o Anglię zdobyli najwyższe uznanie. Po wojnie Maresz wraca do Polski i lata teraz na
samolotach pasażerskich. I oto zdarza się, iż jeden z jego byłych kolegów z RAF-u zwraca się do
niego z propozycją wspólnej ucieczki wykradzioną maszyną, co Maresz miałby ułatwić. Lecz
odważny Maresz policzkuje go i wyrzuca. Niegodziwiec nie daje jednak za wygraną. Ukrywa się w
samolocie pilotowanym przez Maresza i próbuje teraz zmusić go za pomocą pistoletu do zmiany kursu
w stronę zdradzieckiego Zachodu. Ale i tym razem Maresz zwycięża: robi maszyną nagły looping i
obezwładnia przeciwnika. Następnie ląduje i przekazuje go milicji. Przez lata produkowano tego typu
filmy i nie szczędzono na nie ani czasu, ani pieniędzy.
Muszę tutaj krótko odbiec od tematu. Otóż wielu Polaków, którzy walczyli w szeregach RAF-u, po
wojnie aresztowano i wsadzono do więzień pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Anglii. Stało się tak
być może dlatego, iż ludzie ci cieszyli się ogromną popularnością, a więc należało ich
skompromitować. Jeden z takich lotników, major S. skazany został na śmierć i spędził siedem lat w
celi śmierci w oczekiwaniu na egzekucję. Kiedy zaproponowano mu wniesienie prośby o
ułaskawienie, major S. podarł formularz na kawałki i rzucił je w twarz oficerowi policji politycznej.
Jak widzimy, film próbował w sposób głupi i prymitywny szkalować ludzi, z których Polacy byli
dumni.
W 1954 wydano w Rosji „Odwilż" Ilii Erenburga, przeciętną książkę, o której dziś mało kto
pamięta. Termin „odwilż" zrobił jednak karierę. Jeszcze w tym samym roku powstaje film Wajdy,
„Pokolenie". Andrzej Wajda, uczeń wyżej wymienionego reżysera Aleksandra Forda (nazwanego
przez polską krytykę rewolucyjnym romantykiem) zrywa ze swoim nauczycielem i tworzy czerpiąc
pełną garścią z rogu obfitości włoskiej szkoły filmowej. Nie ma to być bynajmniej zarzut; Polacy i
Włosi mają wiele wspólnego - ten sam nieporządek, skłonność do komedianctwa, łez i świętych
przysiąg; te same brudne, małe podmiejskie uliczki z suszącą się bielizną, a sami obijający się bez
pracy i pieniędzy mężczyźni, ten sam pociąg do pijackiego śpiewu, do „zakochiwania się po same
uszy" i do bójek. Wszystko to tworzyło tło w filmie Wajdy „Pokolenie" i zrobione było mistrzowsko.
Na treść filmu składała się historia młodego konspiratora, przekształcającego się w ciągu lat wojny z
lumpenproletariusza w komunistę, dla którego jest jasne, że toczona przez niego walka nie jest
ślepym buntem, lecz walką klasową. Ale jeśli nawet film ten był w pewnym sensie „prawdziwy", nie
ukazywał w żadnym wypadku prototypu podziemnego konspiratora. W czasie wojny za główny cel
wszystkich żołnierzy podziemia uchodziła walka z Niemcami i każda organizacja dająca komuś
rozkaz i rewolwer do ręki traktowana była jako prawdziwie pro polska. W filmie Wajdy chodzi
jednak, niestety, o to, aby ukazać, że komuniści górują nad innymi ugrupowaniami. W rzeczywistości
zaś organizacji podziemnej komunistów nie udało się w czasie wojny osiągnąć zbyt wiele i ten fakt
stał się dla niej czymś w rodzaju pięty achillesowej. Chodziło więc wyłącznie o stworzenie
odpowiedniego mitu. Kolejnym filmem Wajdy był „Kanał". Jest on znany szwajcarskiej publiczności,
toteż nie będę go streszczał. Film zasługujący bez wątpienia na uwagę. Następnie w reżyserii Wajdy
powstaje „Lotna". Przytoczę treść tego filmu, ponieważ uważam go za makabryczny i groteskowy
zarazem. Historia dzieje się podczas walk niemiecko-polskich w 1939 roku. Lotna jest koniem
należącym do podchorążego oddziału kawalerii. Jest pięknym koniem, wszyscy zazdroszczą
podchorążemu. Kiedy podchorąży ginie, Lotna przechodzi do następnego kawalerzysty - teraz na nim
skupia się zawiść kompanów. Dookoła szaleje wojna, rozbite oddziały polskie cofają się w bezładzie,
machina państwowa przestaje istnieć, tysiące uciekinierów ratuje się ucieczką - naszych żołnierzy
interesuje wyłącznie wspaniały koń, nienawidzą się nawzajem, intrygują, posyłają jeden drugiego na
śmierć - a robią to tylko po to, by zdobyć pięknego rumaka. Aby pojąć szczególny urok tego filmu,
trzeba znać Polaków i ich stosunek do armii. Polacy zawsze byli dumni ze swoich żołnierzy, ich
rycerskości, odwagi i pogardy dla śmierci - i teraz nagle taki osobliwy obraz wojny. Temu, kto
interesuje się kampania niemiecko-polską, powinien być znany fakt, że w 1939 podstępni Polacy
podejmowali kawaleryjskie ataki przeciwko czołgom niemieckim. Być może w tym właśnie należy
szukać początku owej smutnej i zarazem groteskowej historii. W 1944, podczas Powstania
Warszawskiego posyłano przeciwko niemieckim czołgom dwunastoletnie dzieci z butelkami benzyny.
Wajda jako twórca filmowy jest interesujący, ale nierówny. Po świetnym „Kanale" nastąpiła
kontrowersyjna „Lotna", po czym zrobił film raczej na przeciętnym poziomie; nosi on tytuł
„Samson" i opiera się na przeżyciach prześladowanego Żyda w czasie okupacji. Po tym nastąpił znów
bardzo dobry film. Byli to „Niewinni czarodzieje", historia przypadkowej nocy miłosnej
przeradzającej się niespodziewanie w prawdziwą miłość. Trzeba przyznać, że trudny to temat, ale
przyznajmy, także wspaniałe wykonanie reżyserskie. Po owym mistrzowskimi figlu Wajda nakręcił
„Popiół i diament" ; moim niemiarodajnym zdaniem, dzieło to nie wyszło przekonywająco. Jest to
historia konspiratora, który na rozkaz swojej organizacji musi po zakończeniu działań wojennych
nadal zabijać. Tymczasem on zakochuje się i postanawia wrócić do życia cywilnego. Najchętniej
wyrzuciłby broń i rozpocząłby życie u boku swojej kochanki, lecz rozkaz organizacji brzmi: zabijać
dalej. Wajdzie nie udało się skoncentrować na temacie. Jego celem był rodzaj fresku. W filmie jest
wszystko: zabójstwo polityczne, policja polityczna, prawdziwi i fałszywi komuniści. Przeróżne
składniki niezbyt dobrze trzymają się razem. Myślę, że film ten był dla zachodniego widza swego
rodzaju novum: po raz pierwszy pokazano w filmie z tamtej strony żelaznej kurtyny człowieka, który
z bronią w ręku walczy przeciwko komunizmowi i po raz pierwszy pokazano jego tragiczny los.
Chciałbym zwrócić uwagę czytelnika na pewien interesujący punkt. Otóż Wajda w jakimś wywiadzie
przyznaje, że w chwili wybuchu wojny miał trzynaście lat i w związku z rym nie walczył w ruchu
oporu. Przy czym jego najlepsze filmy, jak „Pokolenie", ,,Lotna", „Kanał", „Popiół i diament" a także
>,Samson„ są filmami o czasach wojny i terroru. Wajda jest zdania, iż tematyka ta dlatego tak go
pociąga, ponieważ nie był mu dany osobisty udział w walce. Natrafiamy tutaj na typową zdolność
Polaka, któremu odebrana została szansa postrzelania z rewolweru i zginięcia za ojczyznę.
Za innego interesującego twórcę filmowego uważam Jerzego Kawalerowicza. Debiutował bardzo
słabym filmem „Gromada" nakręconym według socrealistycznej recepty. Następnie podjął się
sfilmowania książki pt.. „Pamiątka z Celulozy". Książka należała, według opinii krytyków
marksistowskich, do najlepszych dzieł realizmu socjalistycznego w dziale prozy. Temat przypominał
historię z „Pokolenia" Wajdy: lumpenproletariusz zmienia się w świadomego rewolucjonistę. Różnica
polega na tym, że „Pamiątka z Celulozy" rozgrywa się przed wojną. O ile Wajda zdawał się być przez
pewien czas zafascynowany włoską szkołą neorealizmu, o tyle Kawalerowicz od początku odnalazł
swój własny styl i pozostał mu wierny. Kawalerowicz posiada silne wyczucie głębi plastycznej
obrazu. Kamera w jego filmach nie spełnia roli skrupulatnego kronikarza, lecz jest pełnym pasji
narratorem; malarskość i mistrzowska technika kompozycyjna jego zdjęć są zadziwiające. Widzowie
szwajcarscy z pewnością jeszcze pamiętają to, co Kawalerowicz pokazał w swojej „Matce Joannie od
aniołów", przy czym nie jest to najlepszy film tego reżysera. Był nim bez wątpienia „Pociąg"; i także
on, przy całej prostocie akcji, zdumiewa bogactwem malarskich pomysłów.
Swego czasu pisano bardzo wiele o tak zwanej polskiej szkole w filmie. Co oznacza ta szkoła i
jakie były jej najbardziej znamienne cechy? Wydaje mi się, że chodzi tu w istocie o paralelę do
włoskiego neorealizmu. Zamierzony cel to prostota akcji pyry jednoczesnej wielostronnej obserwacji
codzienności. Nazwa „neorealizm" jest już sama w sobie osobliwa, bo jak należałoby rozdzielić
realizm „stary" i „nowy"? Czy filmy Marcela Carne'a były „staro realistyczne"? Czy Los Olvidados
jest neo-, albo całkiem po prostu filmem realistycznym? A do jakiej grupy należałoby zaliczyć
„Obywatela Cane", przez ogromną większość krytyków uznanego za największy film wszystkich
czasów? Podobieństwo między polską i włoską szkołą daje się wyjaśnić okolicznością, iż w Polsce
przez wiele lat nie oglądano niczego prócz włoskich filmów - mówię tu o filmach współczesnych.
Ponieważ filmy włoskie pokazywały nędzę ludności, uchodziły za postępowe. Był to wystarczający
powód, aby je pokazywać Polakom. „La Strada" Felliniego miała swoją polską premierę dopiero w
1958 roku, a polscy krytycy, na ogól zgodni co do artystycznego mistrzostwa tego filmu, mieli
odmienne opinie o tendencji filozoficznej. I jeszcze inny szczegół: Włosi wychodzili z kamerą na
ulice swoich miast i pokazywali lumpów i nędzarzy, z kolei malowniczy tubylcy z polskich
przedmieść od dawna byli ulubionym tematem pisarzy różnych epok, a więc Iwaszkiewicza,
Uniłowskiego, Andrzejewskiego, Rudnickiego, Neverlego i innych. Postacie podmiejskich opryszków
traktowano jako romantyczne i godne uwiecznienia. Spotyka się je na okładkach wielu polskich
książek. Fałszywie pojmowany „człowiek z ludu", żyjący swoim własnym życiem według własnych
nieskomplikowanych reguł moralnych i etycznych, był dla pisarzy polskich, żyjących we własnym
getcie i wykłócających się na tematy polityki i estetyki, od dawna przedmiotem fascynacji i podziwu.
Nawet w literaturze powojennej, w utworach np. Marka Nowakowskiego, autora wychowanego już w
nowym społeczeństwie, natrafiamy wyłącznie na nożowników, alkoholików i złodziei. Można odnieść
wrażenie, że autor zastygł w zachwycie nad opisywanym przez siebie tematem. To samo dotyczy
utworów Andrzeja Brychta. I tu te same ciemne podwórza, ulice pełne śmieci, nędznie ubrani ludzie z
twarzami naznaczonymi głębokim smutkiem; spotykamy ich zarówno we włoskich jak i polskich
filmach. Te same nikłe nadzieje i małe radości, tutaj i tam.
Nieodżałowanym i niezastąpionym reprezentantem polskiego filmu by Andrzej Munk, który zginął
w wypadku samochodowym. Jego obydwa najwspanialsze filmy: „Eroica" i „Zezowate szczęście"
pozwalają na wniosek, że Munk nie uległ żadnym wpływom z jakiegokolwiek kierunku i że wytrwale
szukał własnego wyrazu, co w owym czasie nie było ani łatwe, ani wygodne. Oto treść drugiej części
filmu „Eroica": W obozie jenieckim wypełnionym polskimi żołnierzami dochodzi do ucieczki oficera
znanego ze swojej brawurowej odwagi. W rzeczywistości jednak ów oficer wcale nie uciekł, tylko
ukrył się na strychu i tam czeka na sprzyjającą okazję ucieczki. Ale wbrew pierwotnym nadziejom,
okazja taka się nie nadarza. W tym czasie on sam przestał być żywym człowiekiem: już stał się dla
innych legendą i nadzieją. Aby zachować tę nadzieję i morale pozostałych, decyduje się na
samobójstwo i to na dodatek w porozumieniu z niemieckim komendantem obozu. Jego trumna zostaje
po cichu i w tajemnicy wywieziona z obozu. Legenda może trwać dalej; więźniowie otoczeni drutem
kolczastym żyją znowu zwykłym dniem czerpiąc nadzieję z jego brawurowego wyczynu. Munk
zginął nie mając jeszcze czterdziestu lat. Jestem zdania, że ze wszystkich reżyserów on właśnie
wywarł największy wpływ na tzw.. polską szkołę. Jego filmy były oszczędne w wyrazie, gorzkie i
pozbawione jakiegokolwiek patosu.
Po długich bezpłodnych latach w końcu powraca Aleksander Ford. Robi film pod tytułem „Ósmy
dzień tygodnia". Opowiadanie, na podstawie którego nakręcono ten film jest całkiem proste: młoda
dziewczyna, żyjąca w potwornych warunkach mieszkaniowych, ma narzeczonego i szuka dla swojej
miłości godnego i pięknego początku, w jej wyobrażeniu bowiem miłość jest jedyną rzeczą będącą w
stanie nadać sens jej ponurej egzystencji. W interpretacji Forda chodzi jednak cacy czas tylko o to,
jak załatwić odpowiednie Lóżko, w którym mógłby się odbyć akt miłosny. Ford nie zrozumiał, o co w
gruncie rzeczy chodziło dziewczynie, a mianowicie o romantyczność i czystość miłości, rzeczy
trudne do znalezienia w kraju, gdzie rozpacz i brutalność przybrały wyjątkowo drastyczne formy.
Tylko wyborne kreacje aktorskie uratowały film przed całkowitym fiaskiem. Film ten zasługuje,
moim zdaniem, na inne zakończenie - powinien zakończyć się publicznym powieszeniem reżysera.
Sceneria filmu jest całkowicie niewiarygodna: akcja rozgrywa się w wąskich uliczkach starej
Warszawy, które ogromnym kosztem odbudowano po wojnie; przy czym te bardzo urokliwe uliczki
wcale nie tworzą sylwetki Warszawy, ponieważ obecna Warszawa wygląda jak stolica sowieckiej
prowincji.
Mówiłem tutaj o „polskiej szkole" i wyraziłem wątpliwość co do oryginalności tej szkoły. Można
mówić o włoskiej, francuskiej, amerykańskiej szkole lat pięćdziesiątych, kiedy powstawały takie
dzieła jak Asphalt Jungle, Big Knife, Bumerang, Dig Carnavale i inne. Ale o szkole polskiej?
Osobliwym zjawiskiem jest tzw.. nowa fala w filmie francuskim. Jej twórcy nakręcili tylko trzy albo
cztery pierwszorzędne filmy (arcydzieł nie było wśród nich żadnych) a następnie popadli w manie-
ryzm, zaczęli się powtarzać, nawzajem kopiować, a inni nudzić.
To samo spotkało „polską szkołę". Jeden z polskich krytyków, do którego mam zaufanie - chodzi o
Andrzeja Kijowskiego - napisał kiedyś: „Jeśli polska szkoła rzeczywiście istnieje, powinna być
wyklęta". Ocena nowych polskich filmów nie napawająca optymizmem.
Za najlepszy nowy polski film uważam „Nóż w wodzie" młodego Romana Polańskiego. Film jest
znany w Szwajcarii. Pozwolę sobie jednak przy tej okazji zwrócić uwagę na pewien interesujący fakt:
Jeden z bohaterów tego filmu to stosunkowo młody mężczyzna, właściciel samochodu i jachtu. Dla
szwajcarskiego widza człowiek posiadający samochód i jacht nie jest na pewno niczym niezwykłym.
Ktoś taki uchodzi za zdolnego i pracowitego człowieka, toteż stać go na rozrywki. Dla polskiej
publiczności człowiek rozporządzający podobnymi akcesoriami to drań i spekulant. W końcu wie się,
iż w Polsce żaden uczciwy człowiek nie może sobie na nic pozwolić. Jeśli porównać przeciętny
poziom płacy urzędnika w Polsce (ok. 1200-1600 zł) z ceną kupna samochodu, wynoszącą, przy całej
lichości wykonania, ok. 160000 zł, łatwo obliczyć, że „człowiek pracy", który chciałby kupić
samochód, musiałby w tym celu przez cale okrągłe dziesięć lat oszczędzać i tylko oszczędzać, tj.. nie
mógłby jeść, pić ani też wydawać na mieszkanie i ubranie. Toteż na widok szczęśliwego posiadacza
samochodu polski widz myśli albo o spekulancie zarabiającym pieniądze nielegalnie, albo o członku
uprzywilejowanej warstwy. Z Zurychu do Warszawy leci się około dwóch godzin - trasa stosunkowo
krótka - a jednak jaka ogromna różnica w ocenie bohatera: w jednym kraju drań, w drugim
wzbudzający sympatię normalny współczesny człowiek.
Podobne myśli nasunęły mi się, kiedy oglądałem rosyjski film „Lecą żurawie". Akcja filmu dzieje
się w czasie wojny i jeden z bohaterów - studiujący muzyk - woła w przypływie wściekłości: „Gdyby
nie ta przeklęta wojna siedziałbym teraz w sali konserwatorium i grał Czajkowskiego". Myślimy
oczywiście, że każdy normalny człowiek chętniej będzie grat na fortepianie, aniżeli latał po polach z
karabinem, czołgał się w błocie i zabijał bliźnich. Ale sprawa wygląda inaczej, kiedy prowadzi się
wojnę z rozkazu ojca narodów Stalina. Te same filmy są zupełnie inaczej odbierane przez
reprezentantów różnych narodów: twórcom filmu radzieckiego chodziło o skompromitowanie
bohatera, widz zachodni przyjmie to jako wyraz najbardziej ludzkiego i cackiem zrozumiałego
rozgoryczenia. Temat zasługujący na pewno na oddzielne studium.
W filmie Polańskiego mamy do czynienia z młodym buntownikiem. Pętak porusza się jak James
Dean i ma składany nóż. Ale o co właściwie chodzi temu młodemu gniewnemu człowiekowi? W
czasach stalinowskich, kiedy terror przybrał najstraszniejsze formy, ludzie wierzyli, że sytuacja musi
się zmienić, bo ucisk o takim rozmiarze doprowadzi niechybnie prędzej czy później do załamania i
katastrofy. Nadszedł rok 1956, Gomułka doszedł do władzy, przez pewien czas wydawało się, że
nastąpiło odprężenie. Lecz w gruncie rzeczy nie zmieniło się nic. W historii narodów nieznany jest
przekaz, aby tyran znajdujący się u władzy nagle oświadczył, iż wprawdzie do dzisiaj byt zły, ale od
teraz będzie się starał być aniołem - a taki wypadek miał przecież miejsce w Rosji sowieckiej i
Polsce. Był to manewr taktyczny, żadna rewolucja; manewr, który zrodził się w tonie partii w chwili,
gdy czuła się ona zagrożona. Po 1956 roku ludzie przestali wierzyć w jakąkolwiek zmianę na lepsze.
Oczywiście, terror policji politycznej zelżał nieco, pozwolono ludziom podróżować za granicę,
znowu można malować abstrakcyjne obrazy - lecz demokracja, jaką sobie Polacy wymarzyli, jest
dzisiaj tak samo odległa jak w roku 1950. Nastał czas wielkiej nudy.
Przeciw czemu więc buntuje się ów młody łobuz z filmu „Nóż w wodzie"? Jego bunt wyraża się w
zręcznym operowaniu składanym nożem, może też w fakcie, iż podrywa żonę bohatera. Zresztą
właśnie ona mówi chłopakowi o swoim mężu: „On byt kiedyś taki jak ty, a ty także będziesz kiedyś
taki jak on". Jest to kompromitujące zdemaskowanie rewolucji, która nie ma żadnego celu.
Pozbawiono Polaków wolności osobistej i prawa wyrażania opinii - i oni marzą zamiast o wolności - o
własnym samochodzie, o lodówkach i telewizorach, krótko mówiąc o życiu w stylu ich zachodnich
sąsiadów. Jest to dla nich jedyna dostępna forma buntu i naprawdę nie wiem, czy jest to tylko
śmieszne, czy też godne współczucia. Być może jedno i drugie.
Główną sprawą, o jaką chodzi w każdym, nawet głupiutkim filmie amerykańskim, którego bohater
to sprawnie operujący rewolwerem kowboj, jest w gruncie rzeczy praworządność. Człowiek, który w
połowie zeszłego stulecia jechał do Arizony lub Teksasu, był pionierem w pełnym tego słowa
znaczeniu. Walczył o ziemię i bezpieczeństwo swojej rodziny; musiał bronić się przed bandytami,
posługującymi się rewolwerem co najmniej tak samo umiejętnie jak on. Bohaterem o podobnym
charakterze mógłby być komunista, który w zrujnowanym kraju próbuje wprowadzić porządek i
dobrobyt, i jest w stanie walczyć o nową moralność i nową sprawiedliwość. Wiemy jednak, że
komunistom chodzi o coś zupełnie innego. W ,,polskiej szkole" filmowej brakuje podstawowej
sprawy; kręci się filmy o partyzantach, wojnie, agentach i Bóg wie o czym jeszcze, lecz reżyserom
brakuje określonego specyficznego typu charakteru. Nie stworzyli jeszcze reprezentatywnego
bohatera swoich czasów. Ale kto w końcu byłby w stanie takiego bohatera reprezentować? Kto
mógłby nim być? Może od biedy ów wyczerpany człowiek, który wie, że jakakolwiek walka
przeciwko otoczeniu jest bezowocna i musi skończyć się tragicznie; i co najgorsze - uczyni go tylko
śmiesznym. Człowiek taki jak do tej pory nie został pokazany w polskim filmie i wątpliwe, czy
kiedyś nastanie chwila, że zobaczymy go na ekranie.
„Die Weltwoche" l3 maja 1966, Zurych
Z niemieckiego przełożył i opracował Krzysztof Bodanko
Marek Hłasko a „Trybuna Ludu"
Do Redaktora „Kultury"
Szanowny Panie!
Zwracam się do Pana, jako do redaktora „Kultury" i Wydawcy mojej książki „Cmentarze" i
„Następny'; z prośbą o udzielenie mi kilku szpalt.
hak Pan wie, książka moja wydana przez Pana, spotkała się z gwałtownym atakiem „Trybuny Ludu
". Nie wchodząc w polemikę z oceną artystyczną książki, pragnę jednak zaznaczyć, iż rzeczony atak
nosi niedwuznaczny charakter donosu policyjnego - co sugeruje sam tylu! „Primadonna jednego
tygodnia" - jak również pragnę podkreślić, że natychmiast po przeczytaniu „Trybuny Ludu" napisałem
w tej sprawie list otwarty do redakcji, który jednak do dzisiejszego dnia nie został opublikowany.
Ponieważ w donosie policyjnym, który spowoduje prawdopodobnie moją śmierć cywilną w Polsce,
autor nazywa mnie zdrajcą i przemytnikiem broni przeciwko komunizmowi - muszę starać się bronić
za pośrednictwem pisma wydawanego przez Pana i liczyć na to, że choćby w ten sposób moi
czytelnicy w Polsce będą mogli się dowiedzieć, co sądzę o publikowaniu w „Trybunie Ludu" donosu
policyjnego. Używam tego terminu świadomie, ponieważ artykuł ten nie zasługuje na inną nazwę;
używam tego terminu świadomie, ponieważ zdaję sobie sprawę, że artykuł ten pozostanie hańbą
redakcji „Trybuny Ludu używam tego terminu świadomie, bez względu na to, przez kogo ten artykuł
jest inspirowany i kto kryje się pod pseudonimem „SKIZ".
Nie mam zbyt wysokiego pojęcia o własnej osobie, pragnę jednak podkreślić, że książkę, w której
starałem się porachować ze złym czasem, miałem jednak odwagę podpisać własnym nazwiskiem. Nie
wydaje mi się rzeczą godną uznania, aby wyrok śmierci cywilnej na pisarza ferować pod
pseudonimem. Trudno mi bowiem uwierzyć, aby donos policyjny podpisany przez SKIZA był wyrazem
poglądów całej redakcji.
Zainteresuje Pana może również fakt, iż to samo opowiadanie „Cmentarze'; dzięki któremu
zarobiłem na epitet zdrajcy i przemytnika broni przeciwko komunizmowi - zostało zakupione - w
grudniu 1956 r. - przez redakcję „Trybuny". ,hak więc Pan widzi, kariera pisarza w totalizmie jest
rzeczą niebezpieczną. Zbyt szybko człowiek staje się ze współpracownika organu partii - zdrajcą i
nikczemnikiem, którego piętnuje anonimowy donosiciel, i któremu redakcja nie daje szansy obrony.
Proszę Pana więc, aby wydrukował mój list do „Trybuny Ludu ".
Marek Hłasko
Primadonna jednego tygodnia?
Najpierw suche stwierdzenie: na międzynarodowym rynku literatury antykomunistycznej pojawiło
się nowe nazwisko - Marka Hłaski. Pupil znacznej części naszej zdezorientowanej krytyki. Laureat
Nagrody Wydawców, opublikował w Paryżu, u emigracyjnego nakładcy książkę złożoną z dwu
opowiadań: „Cmentarze" i „Następny do raju". Szum, jaki w związku z rym zaczynają podnosić
pisma i rozgłośnie zachodnie, każe przypuszczać, że będziemy świadkami zwykłego w takich
wypadkach spektaklu, z huczną reklamą beniaminka w całej prasie kapitalistycznej i zgiełkliwą
radością wszystkich wrogów komunizmu od Bonn do Nowego Orleanu. Hłasko wyciągnął „wielki
los": ma szansę stać się na Zachodzie primadonną jednego politycznego tygodnia.
Od dłuższego już czasu rozważni czytelnicy Hłaski zwracali uwagę na fałszywy kierunek jego
rozwoju. Nagroda Wydawców spotkała się z bardzo niejednolitym przyjęciem. Było wielu
poważnych przeciwników wieńczenia tak dostojnym laurem debiutanta, którego wprawdzie pierwsza
książka przynosiła jeszcze protest przeciw bezduszności w stosunkach między ludźmi, złu i obłudzie,
w obronie czystych uczuć ludzkich - ale w dalszej praktyce pisarskiej protest ten - przeradzał się w
manifestację postawy nihilistycznej w stosunku do wszelkich wartości. Epatowanie brutalności
szczegółów, silenie się na opisy stanów patologicznych, lakiernictwo „na odwrót", pozerska imitacja
,,czarnej" literatury Zachodu - to była widoczna już w roku 1957 aktualna rzeczywistość pisarstwa
Hłaski, której jeszcze w styczniu 1958 nie chcieli widzieć niektórzy krytycy i jurorzy Nagrody
Wydawców. A jeszcze w marcu br.. dokładnie w tym samym dniu, kiedy w Paryżu schodziły z
maszyny ostatnie egzemplarze „Cmentarzy", w Warszawie ukazał się numer „Nowej Kultury", w
którym pisarze i publicyści tego tygodnika rozpływali się nad słusznością uwieńczenia Hłaski.
Żałosne widowisko!
...Szli krzycząc: talent! talent! Olśnieni talentem zaciskali mocno powieki, nie chcieli dostrzegać
postępującej degrengolady ideowej pisarza. Nawoływali do pozostawienia go samego sobie - niech
dojrzewa w ciszy! Niech krystalizuje swe „prawdy wewnętrzne"! „Nikt z nas nie ma danych
przypuszczać - pisał w lurym jeden z bezkrytycznych apologetów »Wielkiego Marka« - że wie lepiej
niż Hłasko, jak on sam ma żyć i pisać". Przezorniej byłoby nie udzielać mu żadnych dobrych rad i
jeszcze przezorniej nie rzucać mu żadnych niepotrzebnych kłód pod nogi. „Trzymaj się, Marek!"
Okrzyk ten powtórzyli następnie autorzy Kroniki Filmowej.
Dziś chyba i Henryk Bereza widzi już, do czego doprowadziła ta „przezorność". Jeśli był naprawdę
przyjacielem Hłaski i wielbicielem jego talentu, powinien byt wołać: "Ratuj się, Marek!" Nie wołał.
Przeszkadzał innym wołać. Jakie tego skutki?
Mówi o tym nowa książka Hłaski. Opowiadanie „Następny do raju" czytelnik polski zna z lektury
w jednym z popularnych tygodników, gdzie nosiło ono wymowny tytuł „Głupcy wierzą w poranek"
(domyślne: tylko głupcy...). Artur Sandauer nazwał to opowiadanie „pisanym lewą nogą i obliczonym
na najbardziej brukowy efekt", „groteskowym amalgamatem wieszczych pretensyj z
naśladownictwem zachodnich bestsellerów". Utwór, powstający zdaje się z odcinka na odcinek,
zawiera moc niechlujności kompozycyjnych i stylistycznych; autor zapominał w następnym tygodniu,
na czym skończył w poprzednim, powoływał do życia uśmiercone już postacie... W wydaniu
książkowym był czas usunąć te niekonsekwencje, wygładzić całość. Gdzie tam, wszystko zostało bez
zmiany! Czy tak bardzo śpieszyło się Hłasce po nowe laury z rąk nowych mecenasów?
Ale nie w tych szczegółach rzecz, lecz w wymowie, w „filozofii" ,,Następnego do raju".
Hurrapesymizm znany już z „Ósmego dnia tygodnia°, łamiący wszelkie prawdopodobieństwa akcji,
naginający ją do powziętych z góry, modnie „czarnych" założeń osiąga tutaj już wyraźne ostrze i sens
polityczny, który w pełni ujawni się i rozwinie w „Cmentarzach". Najkrócej mówiąc, polega on tu na
zaprzeczeniu humanistycznego sensu socjalizmu i możliwości jego realizacji; na propagowaniu
niewiary w samego człowieka, w jego zdolności, siłę i wartości moralne.
Lecz dopiero „Cmentarze", opowieść z gruntu polityczna, ukazują aktualny punkt dojścia Hłaski.
Dopiero w „Cmentarzach" czyta się wpływ nie Hemingwaya, patrona wielu opowiadań z „Pierwszego
kroku w chmurach", nie Dostojewskiego, ojca „Pętli" nawet nie Arnauda - jawnym naśladownictwem
jego „Ceny strachu" jest „Następny do raju - ale wprost i bezpośrednio samego Orwella, klasyka i
mistrza współczesnego paszkwilu antykomunistycznego. Orwell na każdym kroku, na każdej karcie!
Wymowna jest ta zmiana patronów - na coraz podrzędniejszych, lecz za to coraz „celniejszych"
politycznie.
Nie będę tu referował treści Hłaskowego paszkwilu. Wystarczy, jeśli podam scenerię utworu i
morały autora. Rzecz dzieje się w Warszawie. Ale Warszawa to szczególna: Warszawa zarzyganych
pijaków w rynsztokach, prostytutek, wabiących z bram przechodniów, nędznych, zastraszonych ludzi
przemykających się między patrolami wojska i milicji, kłamliwych plakatów na parkanach, Warszawa
ponurego bezuśmiechu i błota, błota, lepkiego, wsysającego błota, oświetlona jednym krwawym
neonem „Sztandaru Młodych" - wykrzyknikiem beznadziejności i grozy. Tak widzi Hłasko swoje
miasto.
A Polska? Polska to strach, podłość, oszustwo, terror, nienawiść i obłuda, rozpacz i pijaństwo, ruiny
domów i ludzi, pustynie uczuć cmentarze zaufania, „nadziei, wszystkich słów, wszystkich pojęć,
wszystkich marzeń o wyzwoleniu człowieka..." Tak widzi Hłasko swój kraj i naród. To już jest
paszkwil, nie tylko na ustrój, lecz na społeczeństwo.
Co zostaje ludziom? Wódka.
A myśl? Jasny promień marzenia? Krzepiąca moc idei?... Nie łudźcie się, naiwni! Idea jest
przekleństwem, lecz „ludzie nie obejdą się bez idei. Nigdy. Łatwo byłoby zdychać, gdyby to był już
ostatni wielki mit ludzkości... ZEBY LUDZIE JUŻ NIGDY NIE UWIERZYLI W ŻADNE
SŁOŃCE"!
Nie ma już więcej słów. Nie mówmy o czarnym lakierze, o czarnych okularach, skoro wszystko
zostało do dna powiedziane. I niech mi nikt nie przypomina, że akcja „Cmentarzy" toczy się w roku
1952, bo Hłasko pisze je w roku 1957 z pasją najwspółcześniejszą, a w roku 1958 sprzedaje je poza
krajem w ręce międzynarodowych handlarzy bronią przeciw komunizmowi. „Trzymaj się Marek!" -
„Nieźle się trzymam": to fragment nie udzielonego wywiadu Marka Hłaski.
Talent?... Talent nie wystarcza. Potrzebne są jeszcze - rozum i charakter. A tych zabrakło.
„Trybuna Ludu" 95-97/1958, Warszawa
Chwileczkę, grabarze...
Nie leży to w dobrych obyczajach pisarskich - bronić się samemu przed zarzutami i napaściami
krytyki. Niżej podpisany nigdy nie próbował walki tym systemem; tym razem jednak ze względu na
powagę zarzutów, na powagę i znaczenie pisma, które te zarzuty przeciw mnie wytoczyło, oraz ze
względu na głęboką pewność, że nikt nie podniesie ręki w mojej obronie - proszę, w imię
sprawiedliwości i szczerości, aby udzielono mi kilku szpalt „Trybuny".
Nie będę się bronił przed zarzutami natury artystycznej - każdemu wolno oceniać książkę, tak jak to
uważa za słuszne i właściwe. Nie powinien pisarz bronić swojej książki: jeśli jest coś warta, obroni
się sama. Dla mnie ważny jest jedynie zarzut fałszowania rzeczywistości. Od początku mojej pracy,
od chwili kiedy pierwsze podpisane przeze mnie opowiadanie ujrzało światło dzienne - sprawa
mojego pisarstwa została zafałszowana i zmitologizowana. Nazywano mnie reprezentantem młodego
pokolenia; nazywano mnie cynikiem i deprawatorem; nazywano mnie moralistą i „rozczarowanym
Zetempowcem" - w końcu doczekałem się tego, że przebywając w Paryżu przeczytałem, że w
wojewódzkim mieście, w drugiej połowie wieku XX, w piętnastym roku Polski Ludowej, ułożono na
rynku stos z książek, które niektórym ludziom, ludziom mającym wpływ na życie innych obywateli,
wydały się - jakiegoż tu użyć określenia? - i podpalono ten stos. Nie będę pisał o tym, jaka złowroga
analogia nasuwa się w tym miejscu; ale każdy i tak wie, co w rym wypadku można pomyśleć i jaki
przykład przywołuje ludzka pamięć i wyobraźnia. Nie wiem, kto pierwszy rzucił zapałkę i nie znam
twarzy tych, którzy tańczyli wokół tego stosu - ale każdy, kto ma choć odrobinę wyobraźni, może
domyślić się tego, co wtedy czułem i myślałem. To nie moją książkę spalono w tym mieście. To
spalono resztę mojej wiary i miłości do człowieka. To spalono resztkę - niewielką zresztą, co
przyznaję szczerze - mojego zaufania do godności i rozumu ludzkiego i - na miłość boską - każdy wie
przecież, że nie chodzi tu o książkę dwudziestokilkuletniego debiutanta nazwiskiem Marek Hłasko.
O tym, że istnieje „hłaskoizm" w literaturze - dowiedziałem się z gazet. O rym, że istnieją
„hłaskoidzi" - dowiedziałem się z gazet. Nie ja ukułem ten termin. Obojętne jak nazywają
rozczarowanych, to nie zmienia faktu. Mogą pisać lepiej czy gorzej ode mnie, mogą być bardziej
podobni czy podobni mniej - faktem jest, że oni istnieją, i faktem jest, że bez względu na to, czy ich
książki będą się ukazywać, czy nie - oni będą istnieć. Ja osobiście sam nie wierzę w przyszłość tego
typu literatury, ale jestem przekonany o aktualnej jej konieczności. Nie wierzę w cynizm. Cynizm jest
niemożliwą do przyjęcia i stosowania postawą i nigdy nie byłem cynikiem, mało - gardzę cynizmem
tak jak niczym może; mało, cynizm mnie śmieszy, a to jest najgorsze. Ale wierzę w bunt, wierzę w
bunt jako punkt wyjścia do znalezienia sobie miejsca w życiu i społeczeństwie. Wierzę w bunt jako w
najwyższą wartość młodości. Wierzę w bunt, jako w najwyższą formę miłości do życia młodych.
Wierzę w bunt jako w najwyższą formę nienawiści do terroru, ucisku i niesprawiedliwości i wierzę
również w to, że nie ma buntu bez celu, chociaż w interesie świata, który kocha swoich buntowników,
leży to, aby ich zabić. A bunt nie może być sprawiedliwy, tak jak nie jest sprawiedliwy świat, w
którym rodzi się bunt. „Hłaskoizm" dla sprawy pokolenia - jakże to śmieszny i żałosny termin. I kto
to bierze poważnie? Pokolenie? Ja sam?
Czy trzeba pisać, przeciwko czemu zrodził się bunt pokolenia? Czy trzeba pisać, przeciwko czemu
zbuntowali się dwudziestoletni? Uczynili to przywódcy naszego kraju i naszego bloku i odsłonięto
przed światem kurtynę, za którą ukazał się obraz zupełnie niewesoły. Tak uczynili przywódcy, ale
literaturze trzeba lat, aby uporać się z tą sprawą, aby uczynić z nią wszystko, co leży w możliwościach
literatury - aby ją oskarżyć i uwznioślić, aby ją ośmieszyć i uszlachetnić - a nie jest to sprawa jednego
roku i jednego referatu.
Krytyka polska jest krytyką morderczą: każdy, kto pisze o jednej sprawie trochę dłużej, niż sprawia
to przyjemność kilkunastu snobom - jest uważany za pogrzebanego. A mnie się wydaje, że nie
napisałem jeszcze nic z tego, co pragnąłbym napisać, że wszystko to nie oddało ani w jednej setnej
mojej nienawiści do istniejącego porządku rzeczy, że ciągle mówiłem za cicho i że życie, którego
byłem świadkiem przez tyle lat - było o wiele straszniejsze i o wiele bardziej ponure niż wszystko, co
napisałem. I niech będą przeklęci ci, którzy o tym milczą. To nie ja wymyśliłem Warszawę, tę
Warszawę, która przez wiele lat była miastem bez uśmiechu; to nie ja wymyśliłem Warszawę, w
której ludzie trzęśli się ze strachu; to nie ja wymyśliłem Warszawę, w której najwyższym dobrem
biedaków była butelka wódki; ta nie ja wymyśliłem Warszawę, w której dziewczyna była tańsza od
butelki wódki - to ta Warszawa wymyśliła mnie. Kto i jakim prawem każe mi o tym milczeć? Dla
mnie moja młodość - ta pierwsza, pełna romantycznych wzlotów i upadków - będzie zawsze pustynią
bez litości. Pustynią pełną rozpaczy i wściekłości, w której każdy przyjazny gest mógł stać się gestem
samozniszczenia. I dla mnie zawsze Warszawa, miasto mojej młodości, młodości, którą przeżyłem
samotnie, wilczo, nie kochany i nie kochający, młodości której najwyższym dobrem była butelka
wódki i zapomnienie i jakaś przypadkowa dziwka, której twarzy nie pamiętałem już po pięciu
minutach - będzie miastem bez uśmiechu, miastem, którego ulicą idzie pijany i nieszczęśliwy,
miastem, w którym oszukany człowiek bezrozumnie dąży do śmierci. Apostołom nowoczesności
niewygodnie o tym myśleć. O ileż efektowniejszy jest Beckett i jego włóczędzy, wygłaszający
błyskotliwe monologi o bycie i niebycie. O ileż efektowniejszy jest i Jonesco, i Gombrowicz, i
bohaterowie „Mandarynów" i mętny Fellini wraz z swoją całą sentymentalną filozofią zaufania - o ileż
to wszystko efektowniejsze od faceta, który narażając się na długoterminowe więzienie kradnie z
budowy parę cegieł, aby kupić za nie butelkę wódki. Lepiej o tej Warszawie nic myśleć i lepiej
traktować groteskowo katastroficzną sztukę Zachodu - sztukę zresztą znakomitą, lecz wyrastającą z
innych doświadczeń - jako klucz do poznania rzeczywistości. Każdy, kto w tym przeszkadza, jest
niepotrzebny. Trzeba go opluć, zdyskryminować i pogrzebać. Można go również - jak to się dzieje w
moim przypadku - oskarżyć o zdradę i zaprezentować jako zdrajcę.
To ciężki zarzut. Parę lat temu było to równoznaczne z wyrokiem śmierci, Nie mam nic na swoje
usprawiedliwienie, nic poza tym, że boję się ideologii wyradzającej się w totalizm i że na 25 lat
swojego życia - przez pięć lat byłem w niewoli niemieckiej, a przez wiele następnych lat, w okresie,
nad którym historia przejdzie do porządku dziennego jako nad okresem „wypaczeń i błędów stali-
nowskich", a który w języku ludzi żyjących nie został jeszcze nazwany w sposób odpowiadający
sercu i rozumowi. Jeśli żyło się w takim okresie - tylko pamięć może stanowić odpowiednią broń, a
człowiek, który nie chce sądzić - jest osądzony. Każdy ma prawo do omyłki w osądzie spraw, ale nikt
nie ma prawa do milczenia, gdyż najwyższą formą zdrady wobec życia jest milczenie i niepamięć.
Posępny ton w artykule „Skiza" - ratuj się Marek! - odsądzający mnie od sumienia i charakteru, nie
może zmienić mojego punktu widzenia na sprawy, które opisałem w „Cmentarzach" i triumfalne
stwierdzenie, że Orwell woła z każdej strony mojej książki, nie może mi przynieść ujmy i to nie
dlatego, abym uważał Orwella za nauczyciela życia, ale dlatego że stworzył on wizję świata, przed
którą pragnę się obronić. I nie ma to nic wspólnego z handlem bronią przeciwko komunizmowi, i od
sprawiedliwości świata i życia, od tej sprawiedliwości, o której zwątpiłem i o której wątpię - zależy,
abym się pomylił. „Skiz" powinien wiedzieć, że pisząc o mnie jako o przemytniku broni przeciwko
komunizmowi - wydaje na mnie wyrok śmierci cywilnej w Polsce. Niech sięgnie pamięcią wstecz i
niech rozważy w swoim sumieniu, czy oskarżony winien jest śmierci. Pisarz bez ojczyzny jest niczym
i nie widzę takiej możliwości, takiego zarzutu i takiej konsekwencji, która mogłaby oderwać mnie od
mojej ziemi i od mojej strony. Ale obowiązkiem moim jest pamiętać o tym, że zmartwychwstanie jest
tylko terminem, ale nigdy nie staje się faktem.
Obowiązkiem moim jest podanie kilku wiadomości natury technicznej. Nie popełniłem wobec
polskiej literatury żadnej nielojalności i „Cmentarze" i „Następny..." były złożone w polskich
wydawnictwach. Wydawcy jednak nie mogli się zdecydować na ich wydanie. W imię czego? Czy
przypuszczali, iż nie ma ludzi, którzy mogliby wystąpić przeciwko tej książce uzbrojeni w inne oręże
poza milczeniem? Czekałem długi rok, ale wolę ponosić wszelkie konsekwencje wynikające z opub-
likowania niż konsekwencje wynikające z milczenia - gdyż przed nimi człowiek piszący nie jest w
stanie znaleźć obrony.
Niech mi będzie darowany patos tych kilku stronic, ale tu chodzi o coś więcej niż o nieprzychylną
recenzję. Tak jak „Skiz" zaczął swój artykuł suchym stwierdzeniem, że na rynku literatury
antykomunistycznej pojawiło się jeszcze jedno nazwisko, tak i ja swój skończę równie suchym
stwierdzeniem, że przekleństwo zwane również życiem jest człowiekowi dane tylko raz i że wtedy
umiera się naprawdę, jeśli człowiek staje wobec nieprawości, smutku i rozpaczy i jeśli patrzy na to
żyjącymi oczami, a jego serce bije z sercami innych - i mimo to zachowuje milczenie. Zacząłem pisać
swoje opowiadanie jeszcze wtedy, kiedy nic nie wskazywało, że będę mógł myśleć inaczej i nie
rozumiem zarzutu, że „pisane jest z pasją współczesną". Jeśli tak - to dziękuję za ten jedyny kom-
plement.
Paryż, 9 kwietnia 1958
Bohaterowie są znużeni
Mój przyjaciel - młody i zdolny publicysta - tak często mówi do mnie: Literatura - myślę o prozie
artystycznej - jest w tej chwili zabawą bez przyszłości. Tempo i dramatyzm życia w wieku
dwudziestym mordują literaturę. Zanim zdążysz uporządkować w jakikolwiek poprawny kształt
artystyczny swoją wizję dnia dzisiejszego, czas popędzi siedmiomilowymi krokami naprzód,. ty
zostaniesz w miejscu trzymając swoją kupkę papieru i najwyżej możesz ze smutkiem spoglądać we
własne, puste wnętrze. Człowiekowi dzisiejszemu nie odpowiesz literaturą na dzień dzisiejszy: Mann
pisał przez ładnych kilka lat "Doktora Faustusa",. Szolochow przez czternaście lat ślęczał nad "
Cichym Donem ",. praca Aleksego Tołstoja nad "Drogą przez mękę" trwała dwa dziesiątki lat. Nie,
mój drogi! Człowiek wieku dwudziestego chce odpowiedzi dziś już na to, co stało się w dniu
wczorajszym. Chce odpowiedzi bezbłędnej, przekonywającej i logicznej,. chce odpowiedzi takiej,
jakiej nigdy w stanie nie jest mu dać literatura - zawsze maniakalna w większym czy mniejszym
stopniu, zawsze jakoś wykrzywiona, zawsze obarczona ciężarem indywidualnej wizji świata i ludzkich
poczynań. Rola literatury sprowadza się obecnie do dokumentaryzmu - ludzie chcą dobrej, jasnej i
ciekawej publicystyki. Zresztą, czy naprawdę myślisz, że w drugiej połowie dwudziestego wieku
literatura jest w stanie spełniać rolę taką, jaką spełniała w swoim złotym wieku dziewiętnastym?
Wtedy, kiedy ludzie tworzyli kolonię Tolstojowców, zapijali się udręczeni wizją Dostojewskiego,.
kiedy nieszczęśliwi młodzi ludzie strzelali sobie bez pudła w głowę po prześledzeniu cierpień Wertera
?
Nie jesteś chyba naiwny, aby tak przypuszczać. Wydaje mi się, że obecnie literatura jest bezradna
wobec życia i że przez długi czas tak będzie. Dzieją się na świecie takie tragedie, o jakich nie śniło się
bohaterom Szekspira i Stendhala. Czy trzeba ci przykładów? W każdej gazecie znajdziesz ich tysiące.
Chcesz dramatów? Ja dziś nie wiem, co jest dramatem, a co nie. Chcesz tragedii na miarę antyczną?
Wydaje mi się, że jesteśmy świadkami tragedii wyrastających ponad każdą, dotąd przyjętą miarę.
Komunista niewinnie więziony we własnym kraju,. rewolucjonista, który wszystkie swe siły poświęcił
sprawie wyzwolenia człowieka i od którego odwraca się własny naród, oskarżony o nikczemność i
zdradę - czy znany ci jest w historii świata czas, w którym tego typu tragedia stałaby się - tak jak dziś-
tragedią dnia codziennego? Czymże wobec ogromu i tragizmu tych spraw jest literatura? Śmieszną
zabawą, w którą trudno będzie uwierzyć komukolwiek. Na jakim papierze, na jakich kamieniach, na
jakiej taśmie filmowej i na deskach jakiego teatru uda się utrwalić te cierpienia? Są one - jak myślę -
poza kręgiem tego wszystkiego, co dotąd nazywało się literaturą... Mniejsza z tym, czy przyjaciel mój -
mówiąc o sprawach literatury - ma rację, czy też jej nie ma. Literatura stawała już wobec niejednej
zbrodni i niejednego szaleństwa dając sobie jakoś radę; ludzie zawsze będą chcieli czytać o losach
innych ludzi i dowiadywać się o ich życiu i cierpieniach nie z suchej publicystyki, lecz z kart książek
pięknych i mądrych, bolesnych i świadomych - tak mu wtedy odpowiadałem.
Nie chodzi mi tu jednak o sprawy literatury. Kilka tygodni temu w Warszawie gościł studencki teatr
satyryków z Gdańska "Bim-Bom". Teatr ów wystąpił z programem "Radość poważna". Przez wiele dni
ludzie odchodzili z niczym od kas sympatycznych studentów; widownia zapchana była do ostatniego
możliwego miejsca, a gazety pełne entuzjastycznych recenzji. "Bim-Bom" nazwano "teatrem wielkiej
metafory", "siedmio-milowym krokiem naprzód"; mówiono o nim jako o najbardziej współczesnej -
jeśli chodzi o środki wyrazu - scenie w Polsce; zachwycano się jego wdziękiem, filozofią i odwagą.
Przypuszczam, że studentom z Gdańska wyrządzono wielką krzywdę i teraz będą przez długi czas
musieli stąpać twardym krokiem po ziemi, aby im woda sodowa nie uderzyła do głowy. Tak zresztą
zawsze dzieje się w Polsce; wystarczy tylko, aby zaistniało jakieś wartościowe zjawisko, aby
natychmiast zniszczyć je i pogrzebać przesadą, niesprawiedliwością i brakiem proporcji. Nie czas tu
ani miejsce, aby wyliczyć tych wszystkich mistrzów palety, pióra i sportu, którym wyrządzono
niedźwiedzią przysługę wynosząc ich pod niebiosa i następnie ściągając brutalnie na kamienną ziemię.
Teatr "Bim-Bom" nie jest teatrem wielkiej mądrości, a przed filozofią jego nie należy klękać jak przed
wschodzącym słońcem - boję się, że efektowne baloniki i mydlane bańki puszczane przez uroczą
dziewczynkę w istocie przykrywają pustkę. Trudno orzec - i dziwić się należy bezkrytycznym ocenom
naszych recenzentów - czy "Bim-Bom" jest teatrem par excellence nowoczesnym, bo teatru
nowoczesnego Polska nie widziała od dawien dawna - jest to więc gadanie ślepego o tęczy. "Bim-
Bom" - to przede wszystkim zespół młodych świetnych ludzi, którym należy jak najprędzej i jak
najkonkretniej pomóc w znalezieniu klucza do rozumienia dzisiejszego życia. Bohaterami ich
spektaklu są: smutek, rozgoryczenie, niewiara i przygnębienie. To nie był teatr satyryków. To był
teatrzyk przegranych złudzeń, nadziei i pragnień. Nie była to szczedrynowska satyra - ostra,
bezwzględna i brutalna, sięgająca do samych korzeni społecznego zła. To był tylko - rozmieniony na
efektowne, mydlane bańki - smutek. Smutek, owo uczucie, któremu oddawać się można z niejaką
nawet przyjemnością pijąc wódkę w dorożkarskiej knajpie lub patrząc z ciepłego pokoju przez okno na
świat smagany jesiennym deszczem; smutek, owo uczucie, którego doznaje mężczyzna na widok
przechodzącej, ładnej kobiety; owo uczucie, które jest raz mniej, a raz bardziej dręczące, lecz idąc po
którego szlakach trafić można tylko na ciemną rzekę zwątpienia, aby tam do reszty pogrzebać swoje
nadzieje i pragnienie walki. Walczyć nim jednak nie można o żadną sprawę. Walczy się pragnieniami,
miłością lub nienawiścią - tym wszystkim właśnie, czego nie potrafili czy też nie chcieli pokazać w
swoim teatrze studenci z Gdańska. Vive la tristesse!
Zadziwiającą rzeczą jest nasze najmłodsze pokolenie - owi ludzie, którzy dobiegają pierwszej
dwudziestki swego życia lub zaledwie ją przekroczyli. Zadziwiającą rzeczą jest znikomy hart tego
pokolenia. Wypisano już tysiące kart na temat ich cynizmu, okrucieństwa, demoralizacji, rozwydrzenia
i moralnej nędzy. W rzeczy samej sprawa wygląda inaczej. Oni są zmęczeni; dwudziestoletni
bohaterowie socjalizmu, którzy wojnę znają z opowiadań, kiepskich filmów i książek, głód - z relacji
ludzi, którym nigdy się nie wierzy; dla których takie słowa jak "strajk", "więzienie" są tylko nic
nieznaczącymi pojęciami; pokolenie wychuchane i wydmuchane w inkubatorach rewolucji; pokolenia,
które w istocie miało wszystko począwszy od stypendiów, a skończywszy na dziwkach i knajpach;
pokolenie, w które władowano miliardy złotych; pokolenie o bezgranicznych wprost przywilejach -
choć w to nigdy nie uwierzą - jest zmęczone, przeżywa kolosalny katzenjammer. Wystarczyło kilka
przykrych, bolesnych prawd, które odsłoniła historia; wystarczyło kilka lat trudów, które są jednak
kaszką z mleczkiem w porównaniu z tym, co mieli ludzie radzieccy podczas pierwszych pięciolatek;
wystarczyło kilka klęsk, wystarczyło, aby słusznie rozwalono mit Wielkiego Nauczyciela, a pokolenie
upadło bez sił na mordę. Pokolenie jest skacowane i zmęczone; pokolenie czuje się oszukane przez
rewolucję. Pije, rozrabia na ponuro; młodociani poeci piszą o bezsensie życia; osiemnastoletnie oddają
się kilku mężczyznom na raz, gdyż nie wierzą w miłość; malutki, nie dający się nawet w połowie
realizować cynizm - naiwna forma obrony przed życiem - na co dzień; smutek od święta i co dalej? -
Ja mam czoło pochylone - pisze w liście otwartym do "Nowej Kultury" osiemnastoletni student II roku
Politechniki Warszawskiej. - Za moich starszych kolegów, za partię całą, Za tych wszystkich, którzy
węszyli, oglądali się, za tych wszystkich, którzy oszukiwali i za tych, którzy dali się oszukać. Za tych,
co świadomie, czy też nieświadomie pomagali złu, Mam czoło pochylone za was, drobnomieszczanie
na ministerialnych stanowiskach, za was, dobrze odżywieni literaci, za was bezkonfliktowi pisarze,
Wstydzę się za was wszystkich, a przede wszystkim za siebie, za swoją głupotę i łatwowierność, Ja nie
potrafię już podnieść czoła, a jeśli je kiedyś podniosę", Zresztą to niemożliwe, bo nie mam żadnych
podstaw, aby wierzyć czemukolwiek, Idee, gdy nie można wierzyć ludziom, stają się niczym: (",) My
18-i 20-latki, choć wzrastamy w nowych warunkach, nie jesteśmy szczęśliwi, bolesne jest bowiem
zrozumieć, że to nowe tak bardzo jest stare, tak bardzo do naszego wymarzonego niepodobne, Bolesne
jest tracić wszystko, w co się wierzyło", Vive la tristesse!
No i jacyż oni są, ci dwudziestoletni ludzie, którzy przegrali już wszystko, zrezygnowali ze
wszystkiego i biernie oczekują na dalsze ciemne i niepotrzebne życie, Tragiczni czy komiczni? Może
jedno i drugie? Oni są słabi; nie tragiczni i nie śmieszni, tylko tragicznie, przeraźliwie słabi, Pokolenie
potrzebuje wapna i fosforu; tranu i witamin, Trzeba wzmocnić ich kręgosłupy, mięśnie i głowy, Trzeba
im powiedzieć, że nie przeżyli jeszcze niczego, a wszystko, co najszczerzej wycierpieli do tej pory,
może okazać się niczym w porównaniu do tego, co danym im będzie jeszcze przeżyć, Trzeba to
pokolenie smutnych i rozpieszczonych dzieci, które utraciły wiarę w bociana, przygotować do życia -
oni nie są przygotowani, Wystarczyło parę błędów, do których przyznała się partia, aby zmiażdżyć
nimi siły pokolenia; wystarczyło kilka lat stania w ogonkach po bilety do kina czy mięso, aby wypruć
z nich wszystkie siły; wystarczyło otworzenie w Warszawie kilkunastu specjalnych sklepów, aby
ugruntowało się w pokoleniu poczucie krzywdy i niesprawiedliwości - w zmęczonym pokoleniu bez
walk i klęsk, trwogi i śmierci na co dzień; w pokoleniu, które w istocie nie ma pojęcia, czym jest
szarpanina ideologiczna; w pokoleniu, które dla marksizmu nie wyrzekało się żadnej innej ideologii; w
pokoleniu, które nigdy nie dowie się na własnej skórze, co przeżyli ludzie z AK lub z NSZ, Cóż mają
mówić ci, którzy przeszli przez piekło getta, których gnojono w Oświęcimiu, którzy przeszli przez lasy
partyzantki; cóż mają powiedzieć nieliczni ocaleni z KZM-u; cóż mają w końcu powiedzieć ci, którzy
po latach niesłusznego więzienia stanęli znów do pracy odrzucając gorycz? Żyjemy w czasach
ogromnych; w czasach, które trudno ogarnąć najtęższym nawet rozumem, Oni pochylają swoje czoła
ogarnięte mrokiem smutku i zwątpienia, Sprawa wyzwolenia człowieka przechodzi wielkie katharsis -
marzenia wielu tysięcy komunistów; oni - przechodzą katzenjammer, Vive la tristesse!
Czy trzeba przykładów? Czy trzeba cytować te wszystkie gorzkie wiersze, smutne wypowiedzi; czyż
trzeba - na tym miejscu - wylewać całą masę zwątpienia i goryczy? A może by im tak pomóc
zrozumieć życie i czas? Może by im w końcu wytłumaczyć, gdzie żyją i w czym uczestniczą? Może by
ich tak wreszcie nauczyć czegokolwiek choć o rewolucji - w sposób mądry i prawdziwy? Może by im
tak dać jakiegoś potężnego klina na katzenjammer? Nie byłoby to bez pożytku, Wierzę w siłę
rozpaczy, lecz ich rozpacz jest głupia; można tylko walić łbem o ścianę, jeśli rozpacza się z
zamkniętymi oczyma, Trzeba pokoleniu otworzyć oczy, Siłę daje tylko rozum; z tym tutaj nie
najlepiej,
Do diabła z tym smutkiem! Nie jestem wróżbitą i nie zajmuję się przewidywaniem przyszłości, Ale
jeśli pokolenie nie otrząśnie się ze smutku; jeśli pokolenie nie zacznie się uczyć od początku, od
podstaw, solidnie życia, to koniec pokolenia będzie nieporównanie smutniejszy i nieporównanie
bardziej groteskowy od końca kolorowych baloników w teatrze "Bim-Bom",
Czyżby wiara pokolenia była tak krucha?
Po raz pierwszy ukazało się w "Obywatelu Warszawy" nr 5, 1956 r,
Dwaj mężczyźni na drodze
Ain't many guys travel around together. I don't know why. Maybe ever'body in the whole damn world
is scared of each other. John Steinbeck - „Of Mice and Men".
W naszym życiu nie tylko ludzie opuszczają nas i odchodzą. Opuszczają nas także słowa, pojęcia,
które z czasem stają się blade i martwe: czas odbiera im siłę i treść. Jeśli po latach napotykamy je, są
jak dawno odlane maski i nie możemy w nich poznać niczego. co nas kiedyś wzruszyło lub
przyprawiało o gniew. Istnieją słowa-zaklęcia, słowa-pieśni, słowa silne jak nadzieja, lecz istnieją
także słowa-wyroki. Takim słowem jest r a j z e r. Rajzer to włóczęga, człowiek gościńca, człowiek
szukający pracy, wędrujący przez noce i dni, padający z głodu, proszący o nocleg, chleb i wodę;
człowiek, dla którego życie ma tylko wymiar jutrzejszego dnia. Rajzer to człowiek, którego jedynym
słońcem jest rozpacz.
Słowo w ł ó c z ę g a budzi dziś pogardę; dwadzieścia lat temu budziło ono czasem i litość. Na
dachach i brekach wagonów, gościńcami i bocznymi drogami, wzdłuż kolejowych torów, omijając
większe miasta i policyjne posterunki - wędrowali rajzerzy. Ginęli od kul policyjnych, znajdowali
śmierć w tunelach i pod kołami wagonów, trafiali do więzień, ginęli na drodze od chorób i z
wyczerpania, zabijał ich głód, czas i nadzieja. Czasem także otrzymywali pracę.
Działo się to w miesiącu maju. Pewnego ranka dwaj mężczyźni, mrużąc oczy z bezsenności i silnego
słońca, wkroczyli na rynek małego miasteczka. Byli zmęczeni i wyczerpani - jak im się zdawało - do
kresu swych sił; noc spędzili nie opodal kolejowego dworca, skąd kilka razy przeganiała ich policja.
Kiedy patrzyło się na tych dwóch, nie można było oprzeć się wesołości, nie można było nie porównać
ich do Pata i Patachona. Byli wyjątkowo niedobrani: jeden z nich był wysoki. silny i ładny, wciąż się
uśmiechał poprawiając opadające na czoło włosy; drugi był niski, brzydki jak małpa, chuderlawy, a
patrząc na niego, nikt nie przypuszczał, aby człowiek ten miał choć pięć deka muskulatury; nędzne
ubranie wisiało na nim jak szmata na zeschniętej żerdzi. Był co się zowie chuderlawy i brzydki. Miał
niesympatyczną twarz zastrachanego króliczka. Kiedy patrzyło się na tych dwóch, odnosiło się
wrażenie, że mały jest tylko zniekształconym cieniem wysokiego.
Ranek był pełen słońca i ciepła. Głośno turkocząc po krzywym bruku, przejeżdżały chłopskie
furmanki. Z okien kamienic wychylały się rozkudłane od snu głowy; wynoszono pościeli wymieniano
pozdrowienia. Nad rynkiem uparcie kołowała chmurka gołębi i kilku chłopców strzelało do nich z
procy. Właściciele otwierali sklepy odstawiając z hałasem deski. Przed zakładem fryzjerskim stał tęgi
mężczyzna w brudnym kitlu i gryząc pestki słonecznika pluł łupinami z nonszalancją championa; w
mosiężnym talerzu złowrogo świeciło oko słońca. Niebo nad miastem wyglądało jak rozpalona
emalia.
Wyższy mężczyzna powiedział:
- Jak myślisz? Czy to daleko stąd? - Do tartaku?
- Nie pytam przecież o drogę do nieba.
- Wiem - rzekł mały. - Do nieba zresztą nie jest tak daleko, jak to się niektórym wydaje. Można
zajechać na kawałku sznurka. A do tartaku także nie powinno być daleko. Ten facet powiedział
przecież, że nie dalej jak trzy kilometry.
- Chodźmy - powiedział wyższy.
Pogapił się na wieżę ratusza i splunął. Potem ruszyli. Wyższy szedł przodem, niższy pozostawał o
parę kroków
w tyle. Zerwał się jakiś pies i głośno szczekając pobiegł za nimi; niższy kopnął go z całej siły w bok i
pies, skowycząc boleśnie, zawrócił. Upał potężniał z minuty na minutę, powietrze stało się żarliwe,
lekki, suchy wiatr udręką napełniał nawet cienie.
- Cholera - powiedział wyższy. - Czuję się tak, jakbym miał w kościach rozpalone żelazo. Jeśli się ma
pusty żołądek, upał dręczy tym bardziej. Człowiek jest pusty od środka i nie ma w nim nic prócz
przeklętego rozpalonego powietrza. Tak?
Mały milczał. Przeszli kilkanaście kroków i wysoki zapytał:
- Czemu nic nie mówisz, do diabła?
- Zaschło mi w gardle - wycharczał mały. - Muszę napić się wody, potem będę mógł gadać. Mnie
także się zdaje, że nie mam w środku nic prócz rozpalonego powietrza.
- Nie wolno pić wody, kiedy człowiek jest głodny powiedział surowo wyższy. - Woda wtedy wysusza
tym bardziej. Lepiej zapalić papierosa i starać się wciągać dym bez powietrza. Żołądek wtedy
drętwieje i na jakiś czas masz spokój.
- Drętwi zawsze mają spokój - powiedział mały. Drętwym jest dobrze. Drętwi nie mają nic prócz
spokoju. - Jeśli nie potrzebują szukać pracy - powiedział wyższy.
- Tam? Tam nie potrzeba pracować. Ani szukać pracy. Można leżeć i przyglądać się z góry, jak męczą
się tutaj.
Idąc przodem, wysoki zapytał: - I to jest niebo?
- Tak - rzekł mały. - Niebo jest wtedy, jeśli możemy z daleka patrzeć, jak męczą się inni, a nas to nic a
nic nie obchodzi.
Przez jakiś czas szli w milczeniu, potem wyższy rzekł ze wściekłością:
- Jeśli nie przestaniesz gadać o niebie i o śmierci, to zmasakruję cię kiedy. Nie mogę już tego słuchać.
Tak jakby naprawdę istniało jakieś niebo. Jeśli wierzysz w niebo, to dlaczego, u diabła, nie
wybierzesz się tam? Możesz się przecież wystarać o kawałek sznurka.
Mały milczał; na jego pomarszczonej twarzyczce ukazał się wyraz zawstydzenia. Wyższy szedł w
dalszym ciągu przodem, nie obejrzał się ani razu do tyłu; od czasu do czasu klął tylko, ocierając pot z
czoła. Liście drzew więdły z upału. Droga przed oczami drżała; razem z powietrzem wciągało się do
płuc tysiące ostrych nożyków. Mały głośno jęczał i wzdychał; kilkakrotnie prosił wyższego, aby
pozwolił mu odpocząć, gdyż bał się upaść, lecz wysoki, nie wzruszywszy nawet ramionami, szedł nie
zwalniając kroku.
- Mam chore serce - mówił mały. - Przecież ty wiesz, że ja mam chore serce. Jestem bardzo chory na
serce już od dziecka. Doktor mi powiedział, że powinienem
mieć lekką pracę i nie męczyć się. Przecież lekarze wiedzą, co mówią, oni znają się na chorobach.
Czasem w nocy budzę się z przerażenia, że umarłem już, że już mnie nie ma. Proszę cię, abyś
pozwolił mi odpocząć. To potrwa chwilę. Tylko chwilkę. Potem podniosę się i znów pójdziemy. Nie
chcesz przecież, abym upadł na drodze i zdechł jak pies. Każdy człowiek powinien mieć przyzwoity
grób. Powinien leżeć w prawdziwej trumnie, aby nie pożarły go robaki i nie zgnoiła wilgoć. Jeśli nie
ma się miejsca na ziemi, powinno się mieć przynajmniej dobre miejsce w ziemi. Proszę cię, pozwól
mi odpocząć. Odpoczniemy razem przez chwilkę, a potem znów pójdziemy razem. Jesteś przecież
moim przyjacielem. Mężczyzna z mężczyzną nie powinien tak postępować. - Zapłakał nagle i
powtórzył: - Och, proszę cię, pozwól mi odpocząć.
- Ty ścierwo - mówił wysoki mężczyzna ani na chwilę nie zwalniając kroku. - Ty głupie, słabe
ścierwo! Czy ty myślisz, że moim obowiązkiem jest ciągnąć za sobą takiego przeklętego łamagę jak
ty? Chyba tak nie myślisz, ty tchórzliwy, słaby króliku! Nie mam żadnego obowiązku!' Nikt mnie do
tego nie zmuszał i nikt nigdy nie zmusiłby mnie do tego. Nienawidzę słabych, tchórzliwych facetów.
Mam całe nogi pokryte bąblami, przy każdym kroku mam ochotę skowyczeć, a mimo to idę. Musimy
tam dojść przed dziesiątą, bo jeśli się spóźnimy, to inni wydrą nam tę robotę sprzed nosa. Tu całe
miasto pełne jest głodnych cwaniaków. Rozumiesz? No, powiedz, czy rozumiesz?
- Rozumiem - mówił mały. - Ale przecież chwilkę możemy odpocząć. Dosłownie jedną chwilkę. Ani
się obejrzysz, i już pójdziemy dalej.
- A jeśli nam wydrą tę robotę - ciągnął wyższy mężczyzna przyśpieszając kroku - to znów przez wiele
dni nie będziemy mieli co żryć. Znów będziesz próbował ukraść, bo jesteś słaby i chory i nie
wytrzymasz głodu. Pamiętasz przecież, jak próbowałeś kraść. Wtedy na dworcu w tym przeklętym
mieście, gdzie także szukaliśmy pracy. Pamiętasz, jak chciałeś ukraść tę bułkę z kiełbasą?
- Z salcesonem - powiedział smutno mały mężczyzna. - Bułka z kiełbasą kosztuje dużo drożej od bułki
z salcesonem. Ja widziałem tam bułki z kiełbasą, lecz specjalnie wziąłem bułkę z salcesonem, gdyż
była ona o wiele tańsza.
- Z salcesonem. I czy pamiętasz, jak bił cię wtedy właściciel bufetu? Bili cię razem ze swoją przeklętą
żoną. Jeśli nie pamiętasz, to ja ci chętnie przypomnę. Tłukli cię jak psa przez kilkanaście minut,
potem przyleciała jakaś stara wiedźma z piekła rodem i szarpała cię za włosy. A wielu ludzi stało
wokół ciebie i wszyscy śmiali się, że taki stary mężczyzna pozwala się bić i płacze, i wszyscy śmiali
się z tego, że jesteś taki słaby i chuderlawy, i nikt nie miał dla ciebie nic prócz pogardy i
lekceważenia. A ty płakałeś i słaniałeś się na nogach...
- Przestań - prosił cicho mały.
- A ja stałem z boku - mówił wysoki mężczyzna. Stałem z boku i nie mogłem ci w niczym pomóc. Nie
mogłem ci pomóc, bo nie chciałem się mieszać do tej przeklętej awantury; wiesz przecież, że policja
ma oko na takich jak my. Wiesz, że jak nas złapią, to wsadzą do kryminału i będziemy musieli przez
wiele, wiele dni pracować darmo. Ty też nie mogłeś sobie w niczym pomóc, bo jesteś chory i słaby.
Tak? Jesteś niedołężny. Tak? Jesteś cholernie słaby. I dlatego musisz teraz iść ze mną i musisz starać
się iść jeszcze szybciej, aby nie ubiegli nas inni głodni, i dlatego uważać musisz, abyśmy znowu nie
wpadli w jakąś cholerną awanturę. Inaczej będą znów tłuc cię po mordzie. Musimy iść bardzo szybko.
Czy chcesz, żeby każdy, komu to się tylko spodoba, mógł cię tłuc w zęby? Nie chcesz chyba tego?
Więc musisz iść ze mną.
- Już w tak wiele miejsc szliśmy razem - rzekł mały, z trudem łapiąc powietrze. - I wszędzie czekała
na nas nadzieja. Szliśmy już do tartaków, młynów, i fabryk; szliśmy przez wsie, miasta i miasteczka.
Za każdym razem myśleliśmy, że to już właśnie tu, że to już ostatnia nasza droga i że zostaniemy
teraz na długo. I za każdym razem nikt na nas nie czekał. I zawsze mimo to idziemy i idziemy.
Myślimy, że zastaniemy las lub ogród, a zastajemy tylko pusty plac. Czy naprawdę zawsze musimy
tylko iść i iść?
- Musimy iść. Jeśli staniemy w miejscu, to tym bardziej nikt do nas nie przyjdzie. Musimy iść nawet
wtedy, kiedy ty masz chore serce, a ja poranione nogi. Biednym ludziom nie wolno nigdy czekać.
Skręcili z gościńca i ruszyli w stronę tartaku. Był to niewielki murowany budynek. Mimo wczesnej
pory kręciło się już wielu ludzi i wiele furmanek. Wysoki i ostry śpiew mechanicznych pił dochodził
aż do gościńca. Silnie pachniało świeżo ścięte drzewo; było tutąj bardzo wiele drzewa poukładanego
w stosy bali, drągów i błyszczących od żywicy desek. Wióry, którymi grubo usłane było całe
podwórko, złociły się w słońcu.
Wysoki rzekł:
- Zapach świeżo ściętego drzewa zawsze działa na mnie tak jak zapach pieczonego chleba. Wiele
przypomina. Tam, gdzie mieszkałem w młodości, było wiele lasów. Lasy płonęły czasem i często
zabijały ludzi, którzy tam pracowali. Kiedy palą się lasy, niebo wygląda tak, jakby było odlane ze
złota; wtedy nawet tym przeklętym świętym musi być gorąco.
Odwrócił się do małego i rzekł:
- Teraz pójdziemy do właściciela. Będziemy go prosić, żeby nas przyjął do roboty. Jemu potrzeba
dwóch silnych mężczyzn. On będzie z nami rozmawiać. Ty musisz stać prosto. Rozumiesz? Musisz
stać bardzo prosto. I głowę masz trzymać do góry. Musisz patrzeć na niego z pewnością, lecz nie
bezczelnie. I staraj się stać nieznacznie na palcach; staraj się wydać wyższym niż rzeczywiście,
Rozumiesz?
- Oczywiście - przytaknął mały. - A ręce? Czy pomyślałeś o moich rękach? W jaki sposób trzymać
mam ręce?
- Musisz trzymać je tak, aby on chciał je kupić. Musisz starać się, aby on pomyślał, że jesteś silny, o
wiele silniejszy niż w rzeczywistości. Jeśli pokapuje, że jesteś taki słaby, jak jesteś, nie będzie chciał
nawet z nami gadać. Powtarzali nam wyraźnie, że jemu potrzeba do pomocy dwóch silnych chłopów.
Rozumiesz? Inaczej przepadnie wszystko. On musi myśleć, że jesteś małym, krępym, silnym
mężczyzną.
- Tak - odrzekł mały. - Nabiorę w klatkę piersiową powietrza. Czy mam nadąć policzki?
- Po co?
- Mam przecież taką chudą mordkę jak sam święty Łazarz.
- Nie - rzekł bardzo łagodnie wysoki. - Nie myślę, aby to było konieczne. Twarz nie świadczy o
niczym. On tylko nie może poznać, że jesteś słabym, wymęczonym włóczęgą. Musi myśleć, że stoi
przed nim silny i zdrowy mężczyzna. I wtedy on nas przyjmie. Chodźmy.
Ruszyli. Wysoki nie szedł jak przedtem - z przodu; szli teraz ramię w ramię, jak dwaj równi sobie siłą
mężczyźni. Mały zacisnął kciuki i schował je wewnątrz dłoni - słyszał, że to pomaga; modlił się do
Boga, lecz beznadziejnie mylił słowa i w pewnym momencie przerwał. Wysoki spojrzał na niego z
niepokojem.
- Wyprostuj się - rzekł.
- Nie mogę już więcej - powiedział mały. - Już naprawdę nie mogę się więcej wyprostować. I tak
czuję, jakby mi ktoś wsadził w środek pogrzebacz.
Wysoki przystanął. Twarz miał skurczoną przerażeniem.
Czy wiesz - rzekł - co będzie, jeśli nie znajdziemy tu pracy? Znów będziemy iść wiele
kilometrów przez upał i przez deszcze; będziesz zdychać z głodu i wyczerpania; sto razy na
minutę będziesz myślał, że nawali ci serce. I nie podejdzie do nas żaden człowiek z kawałkiem
chleba, będziemy tylko my dwaj i głód. Będziesz znowu usiłował kraść. Czy pamiętasz, jak
pobił cię ojciec tego chłopca, któremu wyrwałeś szkolne śniadanie? Potem kazał podejść
swojemu synkowi i kazał mu uderzyć cię w twarz, i mówił: „Oto w jaki sposób powinno się
traktować złodziei!" I ten dziesięcioletni chłopiec uderzył cię w twarz.
- Po co? - szepnął mały. - Po cóż mi o tym przypominasz?
Wysoki ścisnął go za ramię.
- Trzymaj się prosto - szepnął. - Błagam cię, trzymaj się prosto.
Weszli na podwórko. Chwilę stali bezradnie, oszołomieni hałasem i mnogością obcych ludzi, którzy
nieustannie przelatywali wzdłuż i wszerz placu. Jakiś woźnica krzyknął na nich z wysokości swego
czubato naładowanego wozu, aby się usunęli z drogi, i przejechał obok nich, popędzając konie
klątwami. Pod niskim mężczyzną trzęsły się nogi z przerażenia, wysoki przełykał ślinę, poruszając
wystającą grdyką. Potem wyższy rzekł:
- Musimy poszukać właściciela.
Jakiś człowiek przechodził obok nich, dźwigając na ramieniu kilka desek, i charczał z wysiłku.
Wyższy mężczyzna rzekł do niego:
- Gdzie jest gospodarz?
Człowiek dźwigający przystanął i splunął im pod nogi gęstą śliną. Patrzył na nich przekrwionymi z
wysiłku oczyma.
- Gdzieś tu się kręci - rzekł. - Widziałem go przed chwilą. Nie będzie przecież stał w miejscu i czekał.
- Jak go poznać? - zapytał niski.
- Gospodarza zawsze można poznać - odparł człowiek z deskami i splunął powtórnie. - Majowy z
ciebie robotnik, jeśli nie potrafisz poznać gospodarza, mój miły. Szukacie tu roboty?
- Niczegośmy tu nie zgubili - odpowiedział wyższy. - Chcemy zarobić po parę groszy i wynieść się do
wszystkich diabłów. To wszystko.
Człowiek z deskami roześmiał się ochryple i ruszył dalej. Oni podeszli aż pod budynek tartaku i tam
stanęli, zupełnie ogłuszeni histerycznym jazgotem pił. Od huku trząsł się cały budynek.
- Niczego nie znajdziemy tutaj - powiedział żałośnie mały.
Wysoki spojrzał w jego załzawione oczy i warknął: - Zamknij mordę! O, Chryste! Czy ty naprawdę
nie potrafisz przestać mówić?
- Nie będę już nic mówić - przytaknął posłusznie mały. - A jak przyjdzie gospodarz, czy mam udawać
wyższego?
Wysoki nie zdążył odpowiedzieć, gdyż podszedł do nich
jakiś mężczyzna. Był niski i krępy jak niedźwiedź, miał krwistą cerę rzeźnika, szorstkie siwe włosy i
puszyste brwi. Ubrany był w czystą, niebieską bluzę robotnika.
- Na co czekacie, chłopcy? - zapytał i brzmiało to przyjaźnie.
Niższy otworzył już usta, lecz wysoki ze straszną siłą ścisnął go za ramię.
- Przyszliśmy się dowiedzieć o pracę, panie gospodarzu - rzekł.
- Skąd wiesz - zapytał tamten - że to ja tu jestem gospodarzem? Widziałeś mnie?
- Coś przecież muszę wiedzieć - powiedział wysoki - jeśli chcę żryć.
- Znajdzie się chyba coś dla was - powiedział gospodarz. - Jestem dobrym gospodarzem, u dobrego
gospodarza nie powinno zabraknąć pracy. Kto wam powiedział o tym?
- Mówił nam w miasteczku jakiś gość. Mówił, że potrzeba panu ludzi do ładowania drzewa na
wagony. Robiliśmy już tę robotę.
Gospodarz patrzył na nich uważnie, kołysząc się z nogi na nogę.
- Do diabła - powiedział. - W tych małych miasteczkach jeden o drugim wie o wiele za dużo. Złoty
dwadzieścia za dniówkę. Zgadzacie się, tak?
Nie czekał wcale na odpowiedź, odwrócił się i krzyknął na furmana.
- Tak - pośpiesznie powiedział mały. - Jasne, że się zgadzamy.
Gospodarz spojrzał na niego i mały skurczył się.
- Cholera - powiedział gospodarz. - Nie wyglądasz pan za zdrowo. Zmęczony pan chyba jesteś, co?
- Nie - odpowiedział pośpiesznie mały. - Skąd? Ja zawsze tak wyglądam. Moja twarz nie świadczy o
niczym. Jestem silny jak byk, tylko mam taką szczupłą twarz już od urodzenia.
- Jak byk? - powtórzył gospodarz i zaśmiał się. Żeby wszystkie byki były takie jak pan, nie urodziłoby
się ani jedno cielę. Po co pan zalewasz? Musiałeś się pan dobrze nagłodować, przecież ja to
rozumiem. To żaden wstyd, dziś wielu ludzi jest głodnych. Głód jest dziś w powietrzu. Tylko po co
pan zalewasz? Jestem starym żołnierzem i nie lubię, jak mi ktoś zalewa. Lubię ludzi, którzy walą
prawdę. Tu był taki jeden, który opowiadał, że jest synem hrabiego Potockiego. Wywaliłem go na
zbity pysk i nie zatrzymał się, aż na dziesiątej wsi. Nie lubię, żeby mi zalewać. Rozumie pan?
- Ja nie zalewam - powiedział mały. Oczy zaszkliły mu się łzami i zatrzęsła głowa. Nagle krzyknął: -
Co pan sobie myślisz, do cholery? Ja jestem mały, ale silny jak byk. Jestem krępowszczak. W
zeszłym tygodniu na jednej zabawie pobiłem trzech takich jak pan, panie gospodarzu. Nacięli się na
mnie, bo jestem niski i oni myśleli, że jestem słaby. Teraz nie chcą ich przyjąć do żadnego szpitala.
Niech się pań zapyta kobiet, jak ja im potrafię dogodzić. Niech on panu powie - szarpnął wysokiego
za rękę. Wysoki milczał.
- Powiedz! - krzyknął histerycznie niski mężczyzna. - Powiedz panu gospodarzowi.
Lecz wysoki milczał w dalszym ciągu. Twarz gospodarza poczerwieniała i był teraz podobny do
rozzłoszczonego raka.
- Do diabła - powiedział gniewnie. - Czy pan kpisz ze mnie? Co pan w ogóle wyprawia? Nie lubię, jak
ktoś staje na palcach i zagląda mi w twarz, cholernie tego nie lubię. Po jakiego diabła pan robi te
wszystkie głupie rzeczy? Co pan wyprawia ze swoją gębą? Nie jesteś pan przecież pajacem, tylko
robotnikiem. Jestem starym żołnierzem i nie lubię, jak mi ktoś zalewa. Byłem sierżantem w
szesnastym pułku, gdzie przysłano samych kryminalistów, i patrz pan - podsunął małemu pod nos
ogromną
czerwoną pięść - patrz pan, jak ja ich potrafiłem trzymać. W' tym ręku stawali się miękcy jak
szmaciane kukiełki. Jeszcze raz panu mówię, abyś mi pan nie zalewał. Nie sądzę, aby kobieta miała z
pana choć chwilę pożytku. Rozumie pan? Lubię pomagać biednym ludziom, ale tylko takim, którzy
mówią prawdę w oczy. Nie bądź pan durniem. Nie lubię, jak ktoś ze starego żołnierza robi idiotę, a ja
sam jestem starym żołnierzem. Znam się na ludziach, cholernie się znam na ludziach, rozumie pan to?
Mały stał przed nim i trząsł się. Wyższy milczał. Na jego twarzy malowało się rozpaczliwe
postanowienie, aby nie powiedzieć ani słowa. Patrzył na wierzchołki zakurzonych lip i na stadko
wróbli kołujących nad tartakiem... „To koniec - myślał wysoki, silny mężczyzna - to już koniec.
Boże, ty widzisz, że to już koniec.. Ja wiem przecież, że jeśli będę z nim chodzić, to zdechnę, ale
nigdy przedtem się nie najem. Chciałbym się nażryć. Ja już nigdy i nigdzie z nim nie pójdę. On ma
głód w oczach i ci, którzy rozdają pracę, nie chcą tego widzieć. Boże, przecież wiesz, że zdechnę,
jeśli dalej będę z nim chodzić".
Nagle umilkło w nim wszystko i uśmiechnął się. Podwórkiem wciąż przejeżdżały naładowane wozy i
warczał gdzieś samochód. Gospodarz mówił:
- Nie lubię, jak ktoś mnie buja. Nigdy pan nie bujaj. Oduczyłem kłamać cały pułk, to oduczę i pana.
Chcę panu udowodnić, że pan kłamał.
- Nie kłamałem! - krzyczał mały i tupał nogami jak rozzłoszczony chłopiec.
Stała już wokół nich grupka ludzi i przysłuchiwali się uważnie. Gospodarz zwrócił się do nich:
- Patrzcie - powiedział - Ten mały mówi, że jest silny jak jasna cholera. Mówi, że w zeszłym tygodniu
pobił trzech silnych chłopów... - Nagle zajrzał małemu w oczy i rzekł: - Podaj mi pan swoją rękę.
Mały usłuchał i posłusznie podał mu rękę. Przysiedli, oparli łokcie na olbrzymim, spiłowanym klocu.
Gospodarz powiedział:
- No, zobaczymy.
- Nie jestem wcale słaby - powiedział rozpaczliwie mały i zamrugał oczami. - Nie jestem wcale słaby!
krzyknął z całych sił i wybuchnął płaczem.
- Ho-op! - zawołał gospodarz i w jednej chwili uporał się z jego ręką.
Ludzie stojący wokół wybuchnęli grzmiącym śmiechem. Mały zakrył oczy rękami, lecz podcięty
ludzkim śmiechem, skoczył nagle i uderzył w twarz gospodarza.
Nadszedł wieczór. Błądzili po pustawych ulicach miasta. Była to godzina prostytutek, pijanych i głosu
harmonii. Na gładkie, ślepe niebo wspiął się czerwony księżyc. Przed domami siedzieli ludzie i
obserwowali przechodniów. Gdzieś zza miasta niósł się głos żołnierzy. Zapalały się gwiazdy: dachami
przemykały koty; ulice pachniały kapustą, wiosną i perfumami pośledniego gatunku. Księżyc złocił
bruki; przejeżdżały z turkotem dorożki; przed którymś z domów siedział pijany dozorca i śpiewał
baranim tenorem.
- Dlaczego? - zapytał wysoki mężczyzna - dlaczego mówiłeś mu o tych kobietach?
- Ach, daj mi spokój - powiedział mały. Małemu wciąż puchło oko; krwawił, syczał z bólu. Dzwony
na kościołach poczęły bić godzinę dziewiątą; ludzie ziewali i wracali do domów; z narożnego baru
„Pod Motylem" wyrzucono pijaka i szurnięto za nim kapelusz. Pijany wskazał ręką na niebo i
powiedział: „A Mańka jest kurwa, jakiej gorszej nie ma". Potem podeptał swój kapelusz i zapłakał.
Przeszli obok niego, przeszli przez wiele ulic i znaleźli się za miastem. Od wilgotnych łąk nadciągało
świeże powietrze; w ciemnościach
przelatywały nocne ptaki. Niedaleko były mokradła: tam lubieżnie wrzeszczały żaby.
Daleko przed nimi majaczył krzyż; ludzie wiejscy zawsze stawiają krzyż na rozstajnych drogach, aby
Bóg prowadził ich tam, dokąd idą. Tam, dokąd podążają, prowadzi ich bolesna twarz Chrystusa.
Niski, słaby' mężczyzna dojrzał ten krzyż i szedł ku niemu; kiedy zaś doszli do krzyża, przystanął i
powiedział do wysokiego, silnego mężczyzny:
- Ja tu odpocznę.
Upadł natychmiast na ziemię i przytulił poranioną twarz do chłodnej i perlistej trawy. Wysoki
powiedział: - Ja idę dalej. Musimy iść dalej, słyszysz?
Mały wstał i poszedł za wysokim. Lecz po kilkunastu krokach znów usiadł na ziemi.
- Idź - rzekł. - Ja już nie pójdę dalej. Wysoki usiadł koło niego. Mały mówił:
- Ja już dalej nie pójdę. I nie ruszę się stąd. Idziemy już wiele nocy i nie widać kresu tej drogi. Dalej
musisz iść sam. Ja tu zostanę.
Wysoki mężczyzna milczał, a po chwili rzekł bardzo cicho:
- Tak, ja myślałem o tym, już bardzo dawno. To chyba lepsze dla ciebie. Tam nikt już nie będzie cię
mógł uderzyć ani odepchnąć. Nikogo nie będziesz potrzebował prosić o pracę. Nikt nie zapyta cię o
papiery, nikogo nie będziesz potrzebował prosić o nocleg, chleb lub wodę. Myślałem o tym już
dawno, lecz nie chciałem ci tego powiedzieć. Chciałem, abyś zrozumiał to sam.
- A Bóg? - rzekł mały. - Tam jeszcze będzie Bóg. A jeśli tam trzeba będzie prosić o nocleg i pracę
Boga? A Bóg będzie odpowiadać: „Nie mam wolnych miejsc, nie mam dla ciebie żadnej pracy, nie
mogę cię przenocować, musisz iść dalej", to co wtedy?
- Był kiedyś Bóg - powiedział wysoki. - Szło się tam i tam był Bóg. Lecz nie ma już Boga. Zabito Go
i pogrzebano. Teraz trzeba tam iść samemu; przedtem był On, niewiadomy i straszny, ale szedłeś do
kogoś. Teraz idzie się samemu. Nie ma tam ani bliskich, ani przyjaciół, ani wrogów. Dzisiaj już nie
ma Boga. Gdyby dzisiaj zszedł na ziemię Chrystus, nie potrzeba by Go krzyżować; dziś Chrystus
skonałby z głodu.
- Bóg - mówił w zamyśleniu mały i słaby mężczyzna - Bóg nie przyszedł do nas z Jeruzalem; On
przyszedł stąd, z tego miasteczka, z przedmieścia, gdzie mieszkają najbiedniejsi, bezrobotni i
bezdomni. Szedł tą samą drogą, co i my; może pytał o pracę w tym samym tartaku? I Jemu także
mówili, że nie mają nic dla Niego. A potem zabili Go bogaci. Był przecież słaby i chorowity jak ja.
Chociaż nie. On był wysoki, silny i ładny jak ty. Dlatego Go zabito. Mnie nikt nie chciałby
krzyżować. Milczeli. Po chwili mały rzekł:
- Bogowie także umierają z głodu, prawda? - Tak - odparł wysoki.
- Tam już nikt nie przegna mnie z miejsca, które wybiorę do snu - mówił mały. - Nikt nie zapyta mnie
o dokumenty. Ani o kartę redukcyjną. Nikt mi nie powie: „Młody jeszcze mężczyzna, a nie wstydzi
się żebrać". Nikt nie uderzy mnie w twarz. Nie będę nikogo prosić o zapomogę. Nikt już nie spuści na
mnie psa. Nikt nie zawoła na mnie policji. Tam już nie będzie policji, prawda? - Tak. Tam policja nie
ma nic do gadania.
- I nikt już nie będzie gonić mnie dalej, abym znów szedł w deszcz, śnieg czy upał, dlatego że gdzieś
tam jest ktoś, kto potrzebuje człowieka, aby mu porąbał przez dwie godziny kupę drzewa. Prawda?
- Tak - potwierdził wysoki silny mężczyzna.
- I o tobie nikt mi nie będzie już mówił: „Jak on się nie wstydzi włóczyć, ten pański kolega, ten
wysoki, silny, ładny mężczyzna". Prawda?
- Tak. Nikt ci tego nie powie.
- I nie oszuka mnie już żadna kobieta. Nie powie mi, że mnie kocha, nawet jeśli dam jej pięć złotych.
Prawda? - Tak.
- I nikt - ciągnął w zachwycie mały - nikt mnie już nie przegna. Może będę widzieć coś stamtąd. Może
będę widzieć to, czego nie wiemy my, dwaj mężczyźni na drodze. Teraz ty odejdziesz, a zanim
dojdziesz do tego młyna, gdzie masz dostać pracę, ja już będę tam.
Wysoki milczał. Po chwili rzekł: - Wybacz mi.
- Co?
- To, co mówiłem. Że powinieneś tam pójść. Ja tak nie myślałem. My, ludzie, musimy iść do końca.
Nawet wtedy, kiedy nas gonią i kiedy nikt nas nie kocha. Musisz mi to wybaczyć. My, dwaj
mężczyźni na drodze, musimy iść dalej.
Wstał. - Nigdzie stąd nie pójdę - rzekł mały.
- Chodź! - krzyknął wysoki i brutalnie chwycił małego za rękę. A kiedy uszli już kawałek drogi, objął
go ramieniem i rzekł: - W tym młynie na pewno dostaniemy pracę.
- Trzymać głowę prosto? - zapytał mały. - A jeśli on znów pozna?
- Nie pozna - powiedział wysoki. - My, ludzie, musimy mieć coś dla siebie takiego, aby nie poznali w
nas tego inni. Czy inni ludzie wiedzą i poznają to, że my, dwaj mężczyźni na drodze, jesteśmy obaj
silni i zdrowi?
1955
Mordercy są wśród nas, czyli o obojętności
Oto historia prawdziwa, choć piszący nie może otrząsnąć się z wrażenia, że wszystko to jest
koszmarnym snem, po którym nastąpi czysty poranek, kiedy można będzie odetchnąć świeżym
powietrzem.
Działo się to w Lublinie, rok 1955. Był styczniowy dzień; padał deszcz pomieszany ze śniegiem, niebo
miało kolor ołowiu i ciężkim ogromem leżało nad miastem. Ulicami, rozchlapując brudny śnieg,
szybko przejeżdżały samochody, szybko przechodzili zmarznięci ludzie. Parowała mokra końska
sierść, miasto pustoszało. Przed Państwowym Domem Młodzieży przy ulicy Narutowicza 32 stało
dwóch chłopców. Jeden z nich nazywał się Antoni Wójcik i miał lat 17, drugi był od niego o dwa lata
starszy i nazywał się Czesław Bąk; ani jednego, ani drugiego - jak to się później okazało - nie
pocałowała jeszcze kobieta. I jeśli któraś z kobiet zdecyduje się pocałować któregoś z nich - nastąpi to
dopiero za lat 15.
Intendentem PDM przy ulicy Narutowicza był niejaki Stanisław Kita, człowiek 65-letni, ukochany
przez młodzież, mieszkający samotnie na poddaszu. Tam też skierowali swe kroki czekający przed
bramą. N a schodach Wójcik wręczył Bąkowi młotek szewski, który uprzednio zabrał z domu. Potem
zapukali do drzwi. Kiedy Kita wyszedł, Wójcik - do niedawna mieszkaniec PDM - przedstawił mu
swego kolegę jako wysłannika miejscowej gazety "Sztandar Ludu". Kita wyraził chęć zejścia na dół do
kancelarii, aby tam udzielić "dziennikarzowi" wyjaśnień. Wtedy Bąk błyskawicznie wyciągnął z
kieszeni młotek i kilkakrotnie uderzył starca w głowę; Kita krzyknął przeraźliwie i po jego twarzy
poczęła spływać krew. Bąk uderzył raz jeszcze, młotek złamał się przy nasadzie i uderzył z rozmachu
w sufit; osypało się nieco tynku. Dziewiętnastoletni chłopiec nie wytrzymał i rzucił się do ucieczki.
Pozostał młodszy, siedemnastoletni. Powalił Kitę na ziemię, skrępował go przyniesionymi sznurkami i
zadał mu jeszcze około dwudziestu uderzeń głowicą młotka w czaszkę. Nastąpiło pęknięcie kości
sklepieniowej i zmiażdżenie lewej gałki ocznej; w kilka chwil potem starzec skonał - wtedy Wójcik
przystąpił do rabunku. Zbrodnia była przemyślana ze szczegółami. Wójcik - jako ulubieniec Kity -
dobrze znał rozkład jego mieszkania i skromniutkie "skarby" staruszka. W kilka chwil potem jechał już
taksówką ulicami Lublina, miał przy sobie aparat fotograficzny leica, przeszło 2000 złotych w
gotówce, zegarek na rękę, kilka brzytew, parę butów i kilka koszul starego człowieka.
Mniejsza z tym, w jaki sposób wykryto zbrodnię; odbył się proces i zapadł wyrok. Wójcik i Bąk
skazani zostali na 15 lat więzienia. Zaskoczony ohydą i niecodziennością zbrodni sąd lubelski
sprowadził biegłych rzeczoznawców - psychiatrę, neurologa i pedagoga. Wszyscy trzej biegli - wybitni
w swej dziedzinie rzeczoznawcy - orzekli, iż podsądni są zupełnie normalni i że zbrodnia nie ma
żadnego tła patologicznego. Jeden z rzeczoznawców, profesor-pedagog, oświadczył:
"... Wychodząc z założenia nauk Pawłowa stwierdzić należy, że efekt końcowy czynu nie stoi w
żadnym związku z przesłankami pedagogicznymi, materialnymi i logicznymi. Zbrodni tej nie zrodziła
żadna konkretna potrzeba; zbrodnię tę zrodziła atmosfera. U oskarżonych daje się stwierdzić absolutny
brak hamulców moralnych, bezideowość, pustkę, brak jakichkolwiek zainteresowań...
Od wielu tysięcy lat żyjący na świecie popełniają zbrodnie. Zabijają, rabują, podpalają, gwałcą i
kradną. Każda z tych zbrodni ma przyczynę. Każda zbrodnia ma swą specyficzną "moralność", pewne
kategorie oceny, dające się jakoś zaszeregować nawet wtedy, kiedy są straszliwe i wrogie
człowiekowi. Głodujący zabija sytego, aby się utrzymać przy życiu, mąż zabija niewierną żonę; ludzie
zabijają broniąc swej godności i honoru, zabijają z rozpaczy, wściekłości lub w obronie swego życia -
w tej czy innej dającej się ocenić sytuacji. Obok miłości, zdrady, nienawiści - zbrodnia jest jednym z
odwiecznych tematów literatury. Pomińmy tragedie starożytnych i tragedie Szekspira; sięgnijmy do
czasów bliższych nam. Bohater "Zbrodni i kary" - Raskolnikow - jest zdolnym, przymierającym z
głodu studentem, który zabija starą lichwiarkę i złodziejkę, aby zdobyć środki do życia. Ma w tym
swoją okrutną moralną rację; zostając mordercą zabija jednego ze szkodzących społeczeństwu ludzi;
jego zbrodnia jest jednocześnie protestem przeciw ustrojowi społecznemu. Stawrogin - człowiek bez
ojczyzny, honoru i pragnień - popełnia zbrodnię, aby obudzić w sobie działanie sumienia i serca, gdyż
jest człowiekiem, któremu "niczego się nie chce" i przez zbrodnię pragnie wyrwać się z kręgu
moralnej pustki. Iwan Karamazow staje się moralnym sprawcą śmierci swego ojca, gdyż twierdzi, że
"wszystko jest dozwolone". Bohater powieści Gide'a, Lafcadio, popełnia zbrodnię, aby "realizować w
sobie człowieka"; jest właściwie faszystą, zadaje samemu sobie sadystyczne tortury, aby potwierdzić
własne męstwo i hart; popełnia mord tylko dlatego, aby utwierdzić w sobie mit silniejszego. Długa jest
lista morderców potępionych lub gloryfikowanych przez literaturę. Bohaterowie współczesnych
powieści amerykańskich sami "wymierzają sprawiedliwość", działając poza prawem i normami
społeczny-mi.
Nie ma sensu - w tym miejscu - wymieniać i cytować. Lecz powtarzam: każda z tych zbrodni ma swą
okrutną "filozofię", "moralność"; czynnik usprawiedliwienia, którym operuje morderca. Nie wchodzę
tu w dziedzinę zbrodni popełnianych przez zboczeńców lub obłąkanych - zbrodni patologicznych.
Zbrodnia lubelska nie miała nic wspólnego z patologią. Nie miała także nic wspólnego z owymi
"racjami moralnymi", w imię których zabija się człowieka. Młodociani mordercy nie potrafili
odpowiedzieć na pytanie: dlaczego zabiłem? Ludzie obserwujący proces kurczyli się zdjęci
przerażeniem i ohydą, kiedy mordercy na pytanie sądu wyjaśnili, że chcieli zdobyć trochę pieniędzy na
zabawy i drobne przyjemności.
Zjawiska konkretne rodzą się z przyczyn, przyczyny rodzą się z potrzeb, potrzeby z konieczności. Cóż
zmusiło tych chłopców, by zamordowali samotnego starca? Nie nędza, nie głód. Nawet nie potrzeba
wyżycia się. Zbrodnię tę zrodziła atmosfera. Atmosfera bezideowości, nudy, marazmu, moralnej
nędzy, braku zainteresowań, niedostatecznej opieki. Piszący te słowa żyje w państwie, które w ciągu
lat dziesięciu z pustyni ruin - ruin domów i ruin ludzkich - stało się potężnym państwem, w którym
uczciwy człowiek, po raz pierwszy w historii swego narodu, może realizować swe życie w zgodzie z
sumieniem i moralnością wolnego człowieka. Piszący wierzy w moralną siłę swego państwa, w jego
praworządność, w jedyną słuszność jego polityki - i fakt ten uprawnia piszącego do twierdzenia, że
zbrodni lubelskiej, w jakiejś części, winni jesteśmy wszyscy. Nasza częsta obojętność moralna wobec
tych czy innych zaobserwowanych wykroczeń przeciw praworządności, nasza obojętność, gdy z
daleka patrzymy na chuligana - zrodziła w wielu poczucie bezkarności, daje grunt mniemaniu, że silny
da sobie zawsze radę. Chłopiec, który awanturuje się w tramwaju po pijanemu, jutro zaczepi nas na
ulicy, pojutrze stać się może mordercą, jeśli będzie działał nie ujarzmiony, w poczuciu własnej
bezkarności.
Nie wolno nam być obojętnymi. Musimy rozpocząć walkę. Tu nie pomogą surowe wyroki sądów, nie
pomogą nowe mundury milicyjne, nie pomogą gumowe pałki i zradiofonizowane samochody. Tu
pomóc możemy tylko my sami, jeśli sami obudzimy się z moralnej drętwoty.
Chuligaństwo dawno przestało być tematem karykatur i skeczów na satyrycznych estradach; stało się
groźną chorobą społeczną wypaczającą nasze życie i zagrażającą naszemu życiu. Zbyt długo nie
odróżniano u nas terminu "przestępca", "złodziej", "morderca". Zbyt długo pisaliśmy o amerykańskim
stylu życia, nie widząc, jak na naszych oczach rodzi się nasze własne zło, nasz rodzimy bandytyzm.
Popełniamy błąd za błędem. Moralizowaliśmy licząc, że chuligani czytać będą nasze płomienne
artykuły, a zbyt mało robiliśmy naprawdę. Trudno, mamy wrogów na zewnątrz kraju i tępimy ich;
tępijmy także naszych wrogów wewnątrz naszego kraju. Musimy bronić naszego państwa, naszego
prawa, naszej moralności; musimy bronić ich samych. Musimy wydać temu walkę. Musimy bronić
tego wszystkiego, co wymarzyli i wywal-czyli dla nas inni ludzie - ci, z których wielu nie ma już dziś
wśród nas.
Między nami, w gronie ludzi żywych, pozostali dwaj mordercy z Lublina. Niech ta zbrodnia stanie się
dzwonkiem alarmowym, niech szarpie ona nasze sumienia. Przez dziesięć lat dawaliśmy możność
wyboru pomiędzy życiem uczciwego człowieka a życiem bandyty. Dajemy ją dalej. Lecz pamiętajmy,
że opieszałość i obojętność nasza rodzi morderców. Dziś jeszcze są oni między nami.
Oto ostatnie słowo oskarżonego Wójcika:
"Ujawniłem kolegów, gdyż zrozumiałem, że są oni na złej drodze, dlatego aby przeżyli swój wstrząs
głęboko, aby nie spotkał ich mój los, aby nie zasiedli na ławie oskarżonych; zrozumiałem krzywdę
wyrządzoną społeczeństwu i rodzinie Kity. Mimo umowy, że na kradzież więcej nie pójdziemy,
obawiałem się, że Bąk nadal pozostanie na złej drodze i dlatego go wydałem, a nie dlatego, że jestem
"chytrym lisem". Od dwudziestego drugiego stycznia (data aresztowania Wójcika) zacząłem sobie
zdawać sprawę z czynu; uważam, że nie ma takiego wymiaru kary, z którym można by równoważyć
życie człowieka, takiego zwłaszcza, jakim był Kita. Pragnę wkroczyć na drogę życia zgodnie z
prawem. Jeśli sąd wierzy moim słowom i jeśli widzi tę zmianę, jaka we mnie zachodzi - proszę
umożliwić mi powrót do społeczeństwa dla zrehabilitowania się; a jeżeli nie, proszę o karę śmierci, bo
nie chcę być pasożytem społeczeństwa..."
Nie potrzeba niczego ujmować ani też dodawać. Mam wrażenie, że o skomplikowanych przyczynach
chuligaństwa można by napisać teraz już parę pokaźnych tomów. Ja zwracam uwagę na jedną tylko z
przyczyn - na naszą obojętność. Lecz uwaga: mordercy są wśród nas.
Po raz pierwszy ukazało się w "Po prostu" nr 22, 1955 r.
Rio Bzduro
Nie mogę zrozumieć, w jaki sposób kraj, który ma tak fantastyczną grafikę: grafikę, która jest sztuką
co się zowie walczącą, bolesną, mocną, budzącą nienawiść i gniew ludzi sprawiedliwych do
wszystkiego, co podłe i nikczemne - w jaki sposób w kraju tym mogą powstawać tak łzawe kicze, jak
te dwa filmy o egzotycznych tytułach: "Rio Escondido" i "Maclovia", które obejrzałem ostatnio.
Filmy wyprodukowane w krajach egzotycznych działają u nas jakby na specjalnych prawach. Krytyka
fachowa pobłażliwie przymruża oko, mówi się: "Film jest wprawdzie do kitu, ale widzieliście aktorkę?
Co za nogi. Boże drogi!" Stanowisko takie jest co najmniej niesłuszne, wprowadzające w błąd
zwykłego widza, który przeczytawszy pozytywną recenzję idzie na film, potem wychodzi i podąża na
wódkę, gdyż nie może powiązać tego, co czytał, z tym, co widział. Wódka zaś w narodzie polskim
spełnia rolę uniwersalną, po wódce można godzić nawet światopoglądy.
Historia pięknej nauczycielki na ciemnej i dzikiej prowincji, jaką jest film "Rio Escondido", to historia
pozbawiona chyba w stu procentach prawdopodobieństwa psychologicznego i społecznego. Zaczyna
się ten film od chwili, w której prezydent Meksyku osobiście wysyła nauczycielkę, aby prowadziła
dwu-klasową szkółkę. Twórcy filmu nadali jednak tej chwili taki patos, jakby od pracy tej nauczycielki
zależało co najmniej zbawienie świata.
Nauczycielka płacze, ze ścian patrzą portrety dostojników, prezydent wyciąga rękę i grzmiącym
głosem zapewnia, że chodzi tu o losy ojczyzny, nie precyzując jednak realiów, tak że widz mimo
wszystko odnosi wrażenie, że piękna Maria Felix jedzie rozegrać bitwę morską z przeciwnikiem
formatu Nelsona. Następnie, aby nie było wątpliwości, że bohaterska kobieta jedzie spełnić zaszczytny
obowiązek - widzimy jadący pociąg, smugę dymu itd.
Pewnym osiągnięciem technicznym w tym filmie jest gra Marii Felix: obliczyłem, że podczas
dwugodzinnej projekcji płacze ona około czterdziestu razy; to nie kobieta - to jest, jak by powiedzieli
panowie z Targówka - "wodotrysk Niagara". Następnie przybywa ona do miasteczka, którego
burmistrzem jest bardzo interesujący facet. Można śmiało powiedzieć, że najkrwawsze postacie z
Przybyszewskiego wypadają na jego tle infantylnie. Sympatyczny ten gentleman prócz zajęć
służbowych zajmuje się głównie ujeżdżaniem koni, gwałceniem ponętnych Meksykanek, biciem za
pomocą harapa oraz strzelaniem z pistoletu wielkości małej zenitówki. Należy tu dodać, że o wiele
lepiej od niego czynili to samo Henry Fonda i Ken Maynard; ów burmistrz robi to zupełnie bez
wdzięku, co jest tym bardziej przykre, iż w Meksyku zabijają wciąż jeszcze bardzo efektownie. W
epoce atomu i wodoru jest to cenne i świeże.
Skoro już mamy okrutnego burmistrza i piękna nauczycielką, nietrudno się domyślić, w jakim
kierunku pójdą wysiłki realizatorów. Demon z Przybyszewskiego zakochuje się w Marii Felix i jest
"na musie"; łazi za nią z pistoletem w łapie, błagając i grożąc na przemian; nauczycielka płacze w
efektownych zbliżeniach, gromady Meksykanów w olbrzymich kapeluszach grają na gitarach i
śpiewają pieśni drżące i parne od namiętności. W tym czasie wybucha zaraza, co romantycznym
usiłowaniom burmistrza dodaje specyficznej pikanterii. Zaraza zostaje zlikwidowana dzięki wysiłkom
młodego i szlachetnego lekarza; nie trzeba dodawać, że i on zakochuje się w Marii Felix. Akcja toczy
się galopem: ciałem burmistrza miotają chucie i na skutek tego udaje się pewnej nocy do sypialni Marii
Felix, aby ją zgwałcić w sposób niespotykany dotychczas w literaturze. Zamiast oczekiwanych
rozkoszy spotyka go jednak przykra niespodzianka: oto niewinne dziewczę wyciąga pistolet tychże
samych rozmiarów i szpikuje ołowiem burmistrza; ponieważ zaś pistolety są jedyną rzeczą działającą
logicznie w tym filmie, demon z charkotem oddaje ducha. Płacz, łzy, wiwaty: wszystko byłoby już
dobrze, gdyby nie to, że nauczycielka nie wytrzymała nerwowo i przez przyzwoitość postanawia także
oddać ducha, co jej się zresztą całkiem nieźle udaje. Jeszcze na łożu śmierci wyznają sobie miłość z
młodym lekarzem, który zjawia się zawsze deus ex machina; jej drogi do nieba realizatorzy, kierując
się subtelnymi pobudkami, nam nie pokazują. Zresztą po drodze płakałaby na pewno także.
Teraz poważnie: cóż z tego, iż Figueroa z każdego kadru robi wspaniały obraz? Cóż z tego, iż
realizatorzy zapewniają nas, że w Meksyku jest źle, że lud pragnie sprawiedliwości, chleba i
praworządności? Tych rzeczy nie da się pokazać w kiczu: prawdy o losach ludzkich, o cierpieniu
narodu, o pięknej i szlachetnej dziewczynie nie da się przekazać za pomocą pistoletów i postaci
operetkowego brutala. Po co nam takie filmy sprowadzają? Niech pokażą "Los Olvidados" -
wstrząsający, znakomity obraz o młodocianych przestępcach, obraz, wobec którego "Cena strachu"
jest zabawą dla grzecznych dzieci. Po cóż nam kicze egzotyczne - czyż mało mamy własnych?
Po raz pierwszy ukazało się w "Po prostu" nr 28, 1955 r.
Rzeka cierpienia
Kilka miesięcy temu na tym samym miejscu, korzystając z bezgranicznej i nadludzkiej dobroci
redaktora działu
"Pokrzyw", opublikowałem felieton pt. "Rio Bzduro", w którym z wrodzoną sobie skromnością i
powagą usiłowałem dowieść, iż wyświetlany u nas niedawno film pod dźwięcznym tytułem "Rio
Escondido" nie jest arcydziełem, a przeciwnie - należy do jakże rozpowszechnionego gatunku sztuki
zwanego kiczem. Bogowie jednak nie udzielili mi daru przewidywania. Od tego czasu życie moje
zmieniło się w ponury koszmar; otrzymałem kilka ton listów oraz kilkanaście przesyłek, w tym trzy
wyroki śmierci, kilka kilogramów zepsutych jaj, osiem zdechłych kotów, trumnę z mosiężnym
okuciem (nr osiem i pół) oraz noworodka, przy którym znalazłem kartkę następującej treści:
"Nędzniku! Prze-czytałam w "Po prostu" to, co ośmieliłeś się napisać o tym genialnym filmie, i
doszłam do wniosku, że tylko ty mogłeś mnie tak unieszczęśliwić. Wiem na pewno, że to ty, chociaż
wtedy było zupełnie ciemno i podawałeś się za szwedzkiego marynarza. Patrz na to nieszczęsne
dziecię i niech ono stanie się wiecznym wyrzutem dla twego znikczemniałego serca. Ta, której
złamałeś życie". Przyjąłem już sekretarkę osobistą, lecz ponieważ i ona nie nadąża z odpisywaniem na
listy, a mnie i moją rodzinę zrujnowały zupełnie koszty znaczków pocztowych, pozwolę sobie znów
zbezcześcić to miejsce i odpowiedzieć swoim korespondentom w syntetycznym skrócie.
R.S. z R a d o m i a. Szalenie mi przykro, lecz nie mogę uczynić zadość Pańskiej prośbie i powiesić się
natychmiast z powodu - jak to Pan raczył mistrzowsko sformułować - "targających mną wyrzutów
sumienia, iż ośmieliłem się podnieść splugawioną dłoń na wielkie dzieło sztuki". Nie mogę się
powiesić, gdyż w końcu listopada staję przed komisją wojskową i moje stawienie się w charakterze nie
zmaterializowanej zjawy wywołałoby słuszne niezadowolenie władz wojskowych. Łączę
pozdrowienia.
Rozgoryczona z Sandomierza. Pisze Pani: "Mam szesnaście lat, miałam już dwóch mężów, lecz teraz
poznałem trzeciego, który jest młodszy ode mnie o dwa lata i mówi, że mnie kocha, błagając, abym z
nim złączyła na zawsze swój los. Na dowód swej miłości przynosi mi codziennie śniadanie, które mu
mama szykuje do szkoły. Niech pan poradzi, co robić. A w ogóle - dochodzę do wniosku, że miłości
nie ma". Łaskawa Pani! Doprawdy nie wiem, co Pani poradzić, gdyż sprawa jest niesłychanie trudna.
Lecz odwagi! Wszystko - jak powiada kamerdyner z "Anny Kareniny" - ukształtuje się. Sam jestem w
trudnej sytuacji, gdyż mój dwunastoletni sąsiad chce rozwieść ze mną moją żonę i w dowód swej
miłości przynosi jej codziennie wszystkie guziki, które wygrywa w szkole od swych kolegów w
cymbergaja. Muszę się w tej sprawie udać do dziewięcioletniego syna dozorcy, który właśnie się
rozwiódł po raz szósty i jest najbardziej doświadczonym mężczyzną w naszej dzielnicy. Cieszę się, że
film "Rio Escondido" zrobił na Pani wrażenie "mało życiowego". Na mnie także. Wszystkiego
dobrego.
Pan J.W. London.42-streat,314.0.W.W.Pyta Pan:czy wracać? A wracaj Pan, co Panu zależy?!
Zdezorientowany. Nie, drogi Panie, Meksyk nie jest demokracją ludową. To tylko film Pana zmylił.
Ż y c z l i w y z R a d o m i a. W związku z moją recenzją o filmie "Rio Escondido" pyta Pan, ilu
miałem w rodzinie pijaków, morderców, paranoików, zboczeńców, fałszerzy, oportunistów,
cynicznych łgarzy, krzywoprzysięzców, spekulantów i świetokradców. Tylko jednego.
Sympatycy z Tworek, pawilon B. Tak jest, mają Panowie zupełną rację: Adama Ważyka rozstrzelano,
a na księżycu należy natychmiast zainstalować szalety marki Rogers Co. Pytają Panowie, kiedy się
zjawię. Jeśli na naszych ekranach będzie więcej takich filmów jak "Rio Escondido", to bardzo
niedługo. Na razie!
J.Z. z K ł o d z k a. Nie, Tadeusz Konwicki nie jest autorem książki " Tristan i Izolda". Pomyliło się
Panu.
H e n i e k z k o l e g a m i z W r o c ł a w i a. Tak, bicie przechodniów za pomocą specjalnej pałeczki
z lanego żelaza jest - jak dotąd - niekaralne. Przykro mi, lecz zaproszenia Panów na razie przyjąć nie
mogę. Cieszę się, że zgadzamy się w ocenie tego filmu. Nie, to nie ja byłem tym milicjantem, który
obronił Was przed rozwścieczonym tłumem.
H e l a z Ł o d z i. Oto żądany przez Panią przepis na keks socjologiczny: 2 żółtka, 5 dkg smalcu, kilo
mąki, śledzie, goździki i wiele innych rzeczy, których chwilowo nie jestem w stanie wymienić.
Wyjdzie mniej więcej to samo, co z filmem "Rio Escondido", gdzie pomieszano folklor, banał,
melodramat, sentymentalizm z prawdziwymi przeżyciami ludzkimi. Smacznego! H a r c e r z e z K u t
n a. Dystrybucją prezerwatyw nie zajmujemy się. Cieszę się, że lektura "Życia Warszawy" wywarła na
Was tak wstrząsające wrażenie. Wniosek Panów, aby utworzyć domy publiczne, postawię na kolegium
redakcyjnym - a nuż da się coś zrobić. Czuwaj !
K.S. S p a r t a z M o g i e l n i c y. Oczywiście, że zawodnika, który podczas meczu nie położy
przynajmniej jednego z drużyny przeciwnej, należy bezwzględnie usunąć z klubu. Albo jesteśmy, albo
nas nie ma. Cieszę się, że Panowie połamali żebra swemu skarbnikowi, który o filmie "Rio
Escondido" był przeciwnego zdania niż ja.
A n o n i m o w y ż e b r a k. Oczywiście, że obowiązuje Pana dyscyplina pracy. A pan myślał, że nie,
stary figlarzu? Absolwent z Muranowa. Nie mogę Panu, niestety, pożyczyć stu złotych do pierwszego.
Sam nie mam, naczelny redaktor jest skąpy jak szatan. Jednocześnie surowo zabraniam Panu ogryzania
kory z drzew w miejscach publicznych. Ofertę martymonialną Pańskiej siostry w stosunku do
naczelnego redaktora przekazałem mu. Jeszcze nie przeczytał. Moich materiałów też nie czyta
miesiącami.
p o l a k z C z ę s t o c h o w y. Myli się Pan: ani Marta Mirska nie jest Rebeką, ani Mieczysław Fogg
nie jest stryjecznym dziadkiem Napoleona. Pański dziadek, który twierdzi, że jego praszczur brał
udział razem z Foggiem w wojnie trzydziestoletniej, jest - niestety - blagierem. O tym, że będę wisiał
za profanację dzieł sztuki, wiem sam. Nie bądź Pan taki dowcipny! W i e l u c z y t e l n i k ó w, którzy
przysłali listy pełne Świętego oburzenia z powodu mojej recenzji o "Rio Escondido": Nie dajcie się
oszukać! Potęga kiczu jest niezmierzona! Niech nie mylą Was Wasze łzy. "Rio Escondido" nie jest
wielkim dramatem ludowym, jakimi są - na przykład - niektóre filmy włoskie. "Rio Escondido" jest
kiczem. Są tego Świadectwem Wasze łzy, na które się powołujecie. Na wielkim dramacie człowiek
milczy; skutek jest cierpieniem. Wejdą teraz na ekrany nowe znakomite filmy: "Dzieci Hiroszimy",
"Sól ziemi", "Uciekinierzy". Na tych filmach będziecie milczeć, a Wasze suche oczy będą Was
bardziej boleć, niż gdybyście wylali po wiadrze łez. Kicze mają to do siebie, że powodują działanie
gruczołów śluzowych. Wielkie ludzkie dramaty mają to do siebie, że powodują zamieranie serca i
skurcz krtani. Do widzenia na sali projekcyjnej.
Po raz pierwszy ukazało się w "Po prostu" nr 32, 1955 r.