Marek Hłasko - Felietony i recenzje
Felietony i recenzje
Podróż w krainę nieporozumień
Wiem, że tych kilka skromnych uwag nie przysporzy mi niestety przyjaciół. Wiem także,
że to, co napisałem, może być uważane za tzw.. „napad". Pragnę od razu oświadczyć, iż
każdy szczery wysiłek budzi we mnie szacunek, bez względu na rezultat ostateczny. Ale
pragnę oświadczyć także, że to, co piszę, piszę z całą nienawiścią do tandety, szmiry,
bełkotu i marnotrawstwa. Do szkodliwych i kiepskich „ersatzów", które podaje się
zamiast rzeczy pięknych i czystych.
Wiele ostatnio mówi się u nas o młodzieży, jej życiu i troskach. Pod adresem pewnej
części tej młodzieży wytacza się potężne zarzuty: że chuligańska, zdemoralizowana,
bezideowa itd.., itd.. O niej chcę mówić. Jesienią zeszłego roku „Nowa Kultura", po
wydrukowaniu pamiętnika uczennicy z niezbyt szczęśliwym komentarzem, ogłosiła
dyskusję na temat młodzieży. Pisali pedagodzy i działacze społeczni, rodzice, prze-
chodnie z ulicy, pisała wreszcie młodzież sama o sobie. Z czasem dyskusja ta
przeniosła się na inne pisma. Polemizowano zgadzając się na jedno: młodzieży trzeba
pomóc, i to szybko. „młodzież - krzyczano - błądzi!"
Przeglądałem przed napisaniem niniejszego wiele wypowiedzi i uwag na temat
młodzieży. (Udostępniono mi archiwum w jednym z pism prowincjonalnych). Przyznaję,
że wiele mnie to nauczyło, wiele zrozumiałem i dowiedziałem się z wypowiedzi. Pisano,
że na młodzież patrzy się przez palce, że młodzież się nudzi, a przecież ma wszystko i
prócz ptasiego mleka niczego jej nie brakuje. Inni pisali o niewystarczającej opiece nad
młodzieżą i o tym, że pozostawiono ją samą sobie, że zarabia zbyt wiele pieniędzy itd..
Koncepcje były rozmaite: od słusznych do piramidalnie bzdurnych: „Znieść szkoły
koedukacyjne" - pisała stroskana matka z Łomży. „Zbyt wiele swobód ma młodzież!" -
grzmiał emerytowany pedagog z Ziem Odzyskanych. Niezawodny jak zwykle kler i tu
znalazł swego przedstawiciela w postaci księdza z Mszczonowa, ten orzekł, że „upadek
ducha, który zdąży ł zauważyć u młodzieży polskiej, ma swą przyczynę w niedostatku
bojaźni bożej itd.." Na końcu swej epistoły dziarski proboszcz radzi: „Jeśli już mamy
nawet pozostać państwem o strukturze socjalistycznej, to czemu odmawiać człowiekowi
Boga, bez którego dusza ludzka nigdy nie jest zdolna przyjąć piękna w żadnej postaci".
Umyślnie cytuję tutaj tę garsteczkę egzotycznych niemal wypowiedzi, ponieważ na ogół
we wszystkich wypowiedziach drukowanych w listach, które pozostały tylko
dokumentem archiwalnym, nie doceniono jednej - i mam wrażenie - najwyższej rzeczy;
nie doceniono, w jakich warunkach naprawdę żyje młodzież. Nie będę rozwodzić się
tutaj nad warunkami materialnymi młodzieży, wiadomo bowiem, że takich trosk ona nie
odczuwa. Chodzi mi o warunki rzędu moralnego. I śmiem twierdzić, że młodzież polska,
jak i zresztą młodzież wielu krajów Europy, żyje jeszcze w ciężkich i trudnych
warunkach. Złożyło się na to wiele przyczyn: ponura spuścizna sanacji, okupacji hit-
lerowskiej, band UPA i NSZ; bałamutna agitacja kleru, a wreszcie i rodzina, najbliższe
otoczenie, jakże często skłócone politycznie i światopoglądowo.
1
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
Często bywa tak, że syn jest marksistą, a ojciec „uczciwym demokratą, któremu
chodzi tylko o dobro Polski"; matka rozrywana sprzecznościami między światopoglądem
ojca a sąsiada, dziadek zaś - jest monarchistą w stylu epoki Franciszka Józefa. W wielu
wypadkach brak im siły do zajęcia jakiegokolwiek stanowiska. To także ma swoje
przyczyny, których łatwo się doszukać, zwłaszcza u ludzi starszych, dla których dziesięć
pierwszych lat naszego życia jest niekiedy niczym więcej, jak tylko przerażającym
eksperymentem. Dla tych ludzi Nowa Huta będzie tylko fabryką, nowa Warszawa -
miastem, a dzień jutrzejszy - tylko dniem, w którym trzeba pójść do pracy. Podstawowa
masa tych ludzi - pewni jesteśmy - przejdzie na naszą stronę, inni - dokończą życia w
poczuciu niezawinionej krzywdy i niższości.
Ale młody człowiek? Młody 19- czy 20-letni człowiek, który ma przed sobą szmat
życia, który chce w nie wierzyć i nie stracić z niego ani jednej sekundy, ani jednej dobrej
chwili? Który chce prawd, za jakie warto oddać życie? Ktoś, kto te prawdy znalazł, nie
chuligani się, nie pije, nie bumeluje, lecz swoim nieraz ciężkim życiem potwierdza ich
wartość i wspaniałość.
Pomóc trzeba tamtym, tym, którzy patrząc na bezmyślne i pozbawione horyzontów
życie swoich rodziców i bliskiego otoczenia, nie wiedzą, jak postępować, jak i czy w
ogóle warto żyć. To łatwe - powie ktoś - po to istnieją uczelnie, organizacje ZMP-owskie,
mury Warszawy, kombinat Nowej Huty. Ale zerwać z rodziną, z matką, z domem, w
którym się przeżyło wiele złych, ale i dobrych chwil, iść do innych ludzi, którzy niejeden
raz patrzeć będą nieufnie, pytać: „Gdzieś ty był do tej pory?" - to nie tak łatwo. Strachu
przed samotnością, przed przegraną życiową nie przełamuje się po przeczytaniu
wstępnego artykułu. To kwestia wielu dni, wielu bolesnych i strasznych chwil. A
tymczasem życie bezlitośnie przechodzi obok. Człowiek młody, który nie zastanawia się
nad sensem i celem swego życia, w związku z tym nie przeżywa udręk i wątpliwości - to
człowiek małej wartości.
Nie rozumie się u nas tego, że młodzież boi się szarości życia. Nie rozumie się tego,
że samo słowo życie przez wiele wieków w naszej ojczyźnie rozumiano jako ciężką
drogę do śmierci i nic więcej. Nie rozumie się strachu przed przemijaniem młodości,
przed brakiem dobrych wspomnień, miłości, szczęścia. Nie rozumie się strachu przed
zaangażowaniem się politycznym - w tym kraju, gdzie słowo polityka przez wieki
równoznaczne było ze słowem oszustwo.
U nas często się mówi: młodzież pije - zabronić młodzieży pić, mówi się: młodzież
chuligańska - karać młodzież, młodzież się wałkoni, bumeluje - zmusić młodzież do
pracy. Nie rozumie się w końcu najważniejszej rzeczy - że ta młodzież nie pojmuje
marksizmu. Oczywiście, jeszcze raz zaznaczam, że używając słowa młodzież - nie
generalizuję zagadnienia. Piszę o młodzieży będącej - można rzec - poza nawiasem
naszego życia, choć w rzeczywistości nawiasy takie w ogóle nie istnieją. Piszę o tej
młodzieży, której nareszcie trzeba pomóc.
Oto leży przede mną cały prawie rocznik. Barwne okładki, krzyczące tytuły, mnogość
ilustracji, rysunków, ciekawostek wszelkiego rodzaju, jest i kącik mody, jest trochę porad
technicznych: od razu więc wiem, że jest to pismo raczej nastawione na ilustrację niż
tekst, raczej na łatwy do przyswajania materiał niż na solidną, wymagającą skupienia i
2
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
namysłu lekturę. W jednym z numerów napotykam na śliczną i barwną powiastkę o
baronie Munchausenie, a raczej kilka małych o nim powiastek. Tego rodzaju naiwności
wzbudzają uśmiech politowania i zażenowania. Podczas okupacji wyświetlano film o
tymże samym baronie. Jestem rozczulony: cóż to był za dziarski człowiek ten baron
Munchhausen! Iluż ludzi nadział na swój rapier, ilu wymordował, ile kobiet uwiódł, ile
krajów zagarnął i uciemiężył, ilu niewolników zamęczył, rozstrzelał! I ta wytwórnia UFA,
której tyle zawdzięczamy jako naród! Hej, łza się w oku kręci!
Cóż - powie ktoś - przecież hitlerowcy mogli nakręcić także „Hamleta". Czy przez to
skreślić raz na zawsze Szekspira z repertuaru naszych teatrów? Nie - Munchausen to
tępy bursz, prusak, dziwkarz, samochwał, łajdak, dla którego ojczyzną jest pieniądz:
będzie mordował za pieniądze każdego władcy. I najważniejsze - kogo wzruszą
infantylne bajeczki, komu pomogą, czego nauczą?
Po chwili zdumienia przerzucam dalej. Natrafiam na historyjkę pod pouczającym
tytułem: „Kto się śmieje ostatni..." Otóż Rysiek i Hanka przygotowują się do matury.
Rysiek
- wałkoń, zabiera się do nauki na kilka dni przed egzaminem. Kuje jak szalony. (Istotnie,
zdjęcie przedstawia człowieka o twarzy absolutnego szaleńca, pochylonego nad
książką. Może by to samo zdjęcie wykorzystać do broszury propagującej walkę z
alkoholizmem jako „sto ósme stadium delirium tremens". I zręcznie wkomponować kilka
białych myszek.). Oczywiście - z kucia nic nie wychodzi. Tutaj moralizuje redakcja: „Nie,
Ryśku - ty się nie uczysz. Ty jedynie KUJESZ, a forsowny wysiłek okaże się
najprawdopodobniej daremny. Czy nie byłoby lepiej, gdybyś się do nauki zabrał
wcześniej?"
I po kilku takich: czy nie byłoby lepiej? - wniosek ostateczny: „No cóż - postąpiłeś po
swojemu. Oto skutek: jesteś źle przygotowany do egzaminu... A pamiętasz, jak śmiałeś
się przedtem z kolegów, którzy wcześniej przygotowywali się do matury?"
No cóż - „Płomyczek"? Nie - w „Płomyczku" byłoby to na miejscu.
Teraz Hania. Figlarna brunetka. Kilka zdjęć: Hania przy tablicy, Hania przy nauce,
Hania pluskająca się wdzięcznie w basenie, Hania, Hania... w końcu Hania na schodach
wołająca do Władka: „Zdałam! Taka jestem szczęśliwa!" Tu jednak redakcja, zapewne
nie chcąc sugerować swym czytelnikom łatwego szczęścia w życiu, komentuje z
kamiennym spokojem okrzyki szczęśliwej maturzystki: „Ale to nie jest sprawa
szczęścia! Zdecydowała o pomyślnym wyniku egzaminów dobrze zorganizowana
nauka". I na końcu wezwanie do Ryśka drukowane krwawymi literami: „Ryśku!
Zastanów się! Jeszcze masz czas na naukę - matura dopiero w połowie czerwca!"
Jest to - jak widać - rzecz z morałem bardzo wyraźnie adresowanym. Być może, że to
odniesie jakiś skutek. Ja się tylko osobiście obawiam, że maturzystom najpierw zrobi się
nieprzyjemnie - nikt nie lubi być uważany za idiotę - a potem popukają palcem w czoło.
Jest to rzecz na dwóch kolumnach druku z kilkoma sporymi fotografiami. Miejsce na
solidny, dobrze napisany artykuł, który mógłby częściowo pomóc w nauce: jest to
miejsce na piękny i ciekawy fotoreportaż, miejsce na opowiadanie współczesne, na
piękne nowele Czechowa lub Maupassanta.
3
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
Wiele rewelacji w tym piśmie wprost zaskakuje i zdumiewa czytelnika. Jedną z nich
jest subtelne stwierdzenie, że kto gra w karty, ten od czasu do czasu przegrywa. O
straszliwych skutkach hazardu, wciągającego bezlitośnie w swe szpony, mówi nam
opowiadanie Marka Zakrzewskiego pt.. „Cztery damy". Pokrótce streszczenie wygląda
tak:
Młody kreślarz z FSO - Mietek - ma przyjaciela o nazwisku Wojtas. Rzeczony Wojtas
nigdzie nie pracuje, wychodząc z założenia, że można zarobić parę groszy nie pracując
- trzeba mieć tylko głowę na karku. Ponieważ Wojtas takową posiada, więc po każdej
sobotniej wypłacie czeka pod fabryką, gdzie z Mietkiem i jego kolegą z zakładu grywa w
pokera. Tutaj głos ma autor.
„Blajt po złotówce. Pierwsza gra nic. Nie szkodzi, to nawet pech wygrać pierwszą".
Stwierdziwszy powyższe piękną i czytelną polszczyzną autor z dynamiką referuje
tragiczne losy swego bohatera: pechowy Mieczysław przegrywa wszystko i w nastroju
dość smętnym idzie do domu, gdzie nieszczęśliwa jego matka i równie nieszczęśliwa
siostra czynią mu gorzkie wyrzuty, że nie dość perfekcyjnie opanował trudną sztukę gry
w karty. Była to sobota. W niedzielę pechowy Miecio spotkał się z ukochaną kobietą,
która... ,,Długo potem mówiła: albo, albo. Koniec z kartami lub koniec z Hanką. Co woli?
Hanka z żadnym kanciarzem, pijakiem lub karciarzem tracić czasu nie będzie. Za dużo
kłopotów jest na świecie, żeby jeszcze ten brać na siebie..."
Po tym stwierdzeniu szlachetna dziewczyna odchodzi, pozostawiając w duchowej
rozterce pechowego Miecia, który: ,...Nie dopuszczał myśli, żeby mógł stracić
dziewczynę. Wszystko, tylko nie to. Przecież będą mieli małe mieszkanie - koniecznie
na praskim brzegu Wisły. Rano on jedzie do fabryki, a Hanka do swojego PDT na
Jagiellońską. Mówią, że zdolny z niego kreślarz, że ma rękę i głowę nie od parady..."
Wstrząśnięty wizją utraty najdroższej kobiety i długami, które musi oddać, pechowy
Mieczysław idzie w poniedziałek do fabryki. Stojąc przy tablicy kreślarskiej Mieczysław
słyszy rozmowy kolegów o niedzielnych wycieczkach kajakiem, o meczu
pingpongowym, o książkach przeczytanych na plaży i - czuje się beznadziejnie
zagubiony. Próbuje kreślić, nie może jednak, ponieważ ręce drżą mu strasznie, co jest
pomyślane przez autora w sensie efektu wstrząsającego. Dzięki wrodzonej wnikliwości
Mieczysław dochodzi do wniosku, że upiorny Wojtas oszukuje go w grze, i w związku z
tym ma poważne obiekcje, czy Wojtas jest jego prawdziwym przyjacielem. Mimo tych
wątpliwości postanawia twardo, że z pokerem - koniec. I kiedy po pracy Wojtas
kuszącym szeptem namawia go na pokera - Mieczysław odmawia. Wobec tego Wojtas -
przedtem drogi przyjaciel - odsłania swe nędzne oblicze i żąda od Mieczysława zwrotu
długów - pechowiec zadłużył się u niego. Nie tylko żąda - szantażuje, że pójdzie do
matki Mieczysława, do jego drogiej, a na dobitek - do zwierzchnika zakładu pracy, i
wszystkie te osoby poinformuje o specyficznych zamiłowaniach Mieczysława. Teraz, po
krótkim rozumowaniu, Mieczysław dochodzi do wniosku, że Wojtas nie jest jednak jego
przyjacielem. Dalej akcja toczy się galopem: kolega Mieczysława - Kacper, poinformował
zakładowego męża zaufania o kłopotach Mieczysława: mąż przychodzi do zbłąkanego i
przeprowadza dramatyczną rozmowę, w wyniku której skruszony grzesznik przyznaje
się do popełnionych nikczemności, omal nie rzuca się ze szlochem na proletariacką
4
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
pierś, a następnie nabiera ochoty do lepszego życia. Potem - już we dwójkę z mężem
zaufania - idą na spacer nad Wisłę, gdzie mąż zaufania czyni mu wstrząsające
wyznanie, że w młodości także grywało się, hej, grywało się w karty. Ostatni akapit
opowiadania wzrusza silnie swą artystyczną wymową.
„Mrok zapadał na obu brzegach Wisły, tylko nad wodą unosi się jeszcze smuga
zagubionej jasności dnia. Na jej tle widać sylwetki dwóch mężczyzn. Siedzą na skarpie i
cicho gwarzą: siwy robotnik i młody kreślarz. Rozumieją się".
Czy na pewno? Nie chcę się wdawać w rozważania na temat artystycznej strony
opowiadania: jedynym nowym jego elementem jest to, że sekretarza wymieniono na
męża zaufania. To wszystko. Ale zapytam autora: czy jest pewien, że Mieczysław i mąż
zaufania - rozumieją się?
Tym razem materiału do reportażu dostarczyli „Mordercy z ulicy Siennej" - tak bowiem
brzmi tytuł tego reportażu, robionego według starych i dobrych wzorów „Tajnego Detek-
tywa" - przedwojennego pisemka informującego czytelników o gwałtach, mordach,
kradzieżach i tego rodzaju ciekawych wydarzeniach dnia codziennego.
Fotografia ławy oskarżonych, publiczności, świadków oraz matki chłopca zabitego
przez chuliganów. Podtytuły: „Meto i spółka", „Zabójstwo na placu Grzybowskim,
„Proszę wstać,' sąd idzie!" Reportaż robiony pod dreszczyk zgrozy. Banda chuliganów z
ulicy Siennej w Warszawie bije każdego, kto podpadnie pod rękę. Są to porachunki
osobiste! - tak to można by nazwać - honorowo-dzielnicowe. (Przed wojną, jeśli
mieszkaniec Woli poszedł na spacer na Marymont - bito go tylko dlatego, aby zobaczył,
jak biją na Marymoncie. W następną niedzielę Marymonciak szedł na Wolę, gdzie
otrzymywał takąż samą lekcję. Jak widać, ulica Sienna należy do najbardziej
konserwatywnych ulic Warszawy). Jest jeszcze wplątana tajemnicza piękność, o którą -
według relacji starego dozorcy - od czasu do czasu odbywają się rozprawy nożowe.
Autor reportażu sugeruje tutaj, iż banda małoletnich chuliganów do tego stopnia
sterroryzowała ulicę Sienną i okolicę, że mieszkańcy boją się zawiadomić MO, a MO -
także nie czuje się zbyt bohatersko w tym rejonie. (- Milicję? - mówi stary dozorca do
żony, drgnąwszy z wrażenia. - Tyś chyba na głowę upadła. Żeby nas potem zatłukli...)
Jest to oczywista bzdura: każdy komisariat wie, co się dzieje w jego rejonie, następnie -
nie tacy znów ci ludzie z milicji słabiutcy i tchórzliwi, żeby się mieli przestraszyć bandy
rozbestwionych gówniarzy. Zamiast rzetelnej prawdy został osiągnięty dreszczyk zgrozy.
Po opisie krwawej bójki na kamienie i kastety, sali sądowej i bezczelnych „ironicznych"
twarzy morderców - autor reportażu roztkliwia się nad matką zabitego chłopca. Na
końcu, jak zwykle, trafna sentencja moralna: „Niech to będzie groźna i wymowna
przestroga dla tych, których nęci swym pozornym urokiem życie na przekór
społeczeństwu. Ten bowiem, kto zmierza ku przepaści, łatwo się może w nią osunąć".
Nie pokusił się autor reportażu o zgłębienie tematu, nie ma ani jednego słowa o tym,
dlaczego chłopcy ci, zamiast pracować czy uczyć się, bili się wieczorem nożami o
dziwkę. Było morderstwo - był temat do reportażu, nic więcej. Była - sensacja, ta
najgorsza, którą pamiętamy: „Kuba-rozpruwacz w potrzasku!" ,,Kto zabił: Gorgonowa,
inżynier Zaremba czy tajemniczy znajomy?", „Upiorny ojciec z Pelcowizny ugotował
żywcem trzyletnią Mireczkę!!!"
5
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
Nie mam żadnej pretensji do tamtych: lecieli na pieniądze, zarabiali je, reszta była
obojętna. Ale wielką pretensję mogę mieć do młodzieżowego pisma, pisma ZGZMP,
pisma, które w dziesiątym roku Polski Ludowej karmi szmirą i sensacją. Tak jak
człowieka, tak i pismo obowiązuje etyka moralna, w dodatku pismo, które ma budować
serca i umysły młodzieży.
Nie gardzę ciekawym wydarzeniem, wspaniałym odkryciem, zdobyciem szczytu czy
tytułu mistrza. Chciałbym, aby w naszej ojczyźnie coraz więcej działo się rzeczy
sensacyjnych, ciekawych - w tym najpiękniejszym znaczeniu. Ale sensacją dla sensacji
mam prawo gardzić i gardzę nią. I mam prawo ją zwalczać.
Nienawidzę nudy i nudnych ludzi. Nienawidzę nudnych pism. I nie chcę, żeby ktoś
pomyślał, że chodzi mi o to, aby z „Dookoła świata", z barwnego tygodnika dla
młodzieży, zrobić nudną piłę, której nikt nie będzie czytał. Kocham przygody, kocham
fantazję Lema, chociaż jestem stary byk - śni mi się po nocach Grant, czasem odwiedza
mnie samotny i szlachetny Unkas - ostatni Mohikanin. Ale kocham sprawy piękne i
czyste, kocham sprawy, za które tracili ludzie życie, i kocham to, co ludziom żyć
pomaga. Dzieje się wokół tyle pięknych rzeczy, że trudno je wszystkie przeżyć, widzieć,
napisać o nich. Jako człowiek, który pragnąłby zostać w przyszłości pisarzem, pisarzem-
komunistą, mam prawo wszelkimi środkami bić się o to. Mam prawo walczyć o to, żeby
nasza młodzież miała teksty, opowiadania, wiersze, filmy, sztuki - jak najpiękniejsze.
Jakich reportaży mam oczekiwać w „Dookoła świata"? Z zakładu pogrzebowego czy z
„dintoiry"? Brak w Polsce domów publicznych uniemożliwia niestety zapoznanie czytel-
ników z tą ciekawą dziedziną życia. Na jakiej podstawie pytam o to? Mam prawo być tak
optymistycznie nastawiony, skoro dziś już czytam powieść rysunkową, ów
znienawidzony, wyszydzony przez nas komiks. Teraz to się nazywa ,,Przegrana
stawka", a za dwa miesiące co? „Całuj krew na moich rękach" czy „Umieram codziennie
o świcie"?
Nie ma pozytywnego komiksu - bzdura! Ja głęboko wierzę, że po przeczytaniu książki
Igora Newerlego można zapragnąć oddać życie za komunizm, wiem, że po przeczytaniu
książki Andrzejewskiego - ludzie wychodzili z podziemia, wiem, że Żeromski mimo
swych błędów oczyścił sumienie narodu - ale wiem, te czytanie bzdurnych i
szmirowatych komiksów nie przyniesie nikomu jednej chwili wzruszenia, nie popchnie go
ani o milimetr w naszą stronę.
Powieść Fiodora Dostojewskiego „Zbrodnia i kara" jest wielkim dziełem, Szekspir jest
największym dramatopisarzem w dziejach ludzkości, Victor Hugo jest przecież
genialnym pisarzem - widzieliśmy wspaniałe dzieła tych twórców na wystawie „Oto
Ameryka", przerobione na komiksy -budziło to w nas gniew, oburzenie i pogardę dla
duchowego chamstwa biznesmenów zza oceanu. Mam prawo przypuszczać, że nawet
najświetniejszy tekst Wandy Melcer nie wniesie nic nowego w światową historię
rysunkowych opowiastek, których nazwa -comics - stała się już dziś synonimem - nie
trzeba pisać, czego.
Budujemy nowe i wielkie życie. Budujemy miasta - wielkie i wspaniałe miasta i fabryki,
stadiony i uczelnie. Zasiewamy coraz więcej ziemi i coraz więcej chleba z niej zbierają
6
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
nasi rolnicy. A czy człowieka, który do dziś dnia błąka się poza życiem i często poza
prawem, chcemy budować malutkimi rzeczami?
Rozmawiałem niedawno z pewnym towarzyszem, którego serca jestem pewien jak
tego, że słońce jutro wstanie. Sprzeczaliśmy się o to właśnie pismo. Mówił mi, iż od
tłumaczenia tego, że jazz i barwny krawat są rzeczami bzdurnymi, trzeba zacząć
najpierw. Nie zgadzam się. Nie można komuś pomóc, tłumacząc mu bzdurę drobniutkich
akcesoriów jego życia, lecz trzeba mu wskazać rzeczy wielkie, dla których żyć i warto, i
trzeba.
Trzeba pamiętać, że ludzie pragną rzeczy wielkich. Myślałem, że uda mi się napisać o
wiele szerzej i dokładniej o tekstach „Dookoła świata". Niestety, brak miejsca zmusza
mnie do powściągnięcia swych zapędów i jeszcze - mówiąc szczerze - boję się trochę
swojej goryczy. Boję się goryczy, którą wzbudza we mnie pismo ubliżające młodzieży,
infantylizujące ją. Za pomocą sztuczek można wychować szkockiego teriera - nie
człowieka, któremu trzeba pomóc w osiągnięciu prawdy i piękna.
Przykro mi pisać w ten sposób o redakcji młodzieżowego pisma. Wolałbym pójść do
nich ze słowami uznania. I wierzę w to, że pójdę jeszcze do nich, aby im podziękować
za ich piękne i bogate pismo. Pójdę niedługo.
Mamy w Polsce wiele świetnych piór, wiele świetnych nazwisk. Mamy wielu
znakomitych pisarzy, którzy nie zawahają się pomóc naszej młodzieży.
Mamy także nadzieję, nadzieję partyjną, która staje się piękną pewnością, że następne
numery tego pisma przyniosą nam to, na co wszyscy czekamy.
„Po prostu" 30/1954, Warszawa
Na marginesie opowieści Hemingwaya, czyli o pięknie pracy
Pozostawiając fachową ocenę opowiadania amerykańskiego pisarza krytykom (którzy i
bez zachęty tak bardzo lubią się wypowiadać, że każdy kawałek przeczytanej w
czasopiśmie prozy jest sukcesem i czytelnika, i pisarza, i redakcji) - pozwolę sobie na
zupełnie uboczne uwagi nie dotyczące filozofii tego opowiadania. Wydaje mi się zresztą,
iż jest to jedno z najpiękniejszych opowiadań o sile, wytrwałości i charakterze człowieka;
jakie zdarzyło mi się czytać. „Człowiek nie jest stworzony do klęski - monologuje stary
rybak, kiedy nie pozostało mu już nic prócz szkieletu z takim trudem upolowanej ryby,
ran na rękach i szczątków wioseł. - Człowieka można zniszczyć, ale nie można go
złamać".
Są to jednocześnie jedne z najpiękniejszych w literaturze kart, jakie napisano na temat
ludzkiej pracy. I nie - jak mam wrażenie - w doczytywaniu się w tej opowieści olbrzymiej
metafory, lecz w dosłowności tego opowiadania - zaklęta jest jego najwyższa wartość.
Odkąd tylko istnieje literatura, praca ludzka jest jednym z wiecznych jej tematów obok
miłości, zdrady, zwycięstwa lub klęski. Mocarzy pracy opiewali pisarze starożytności i
średniowiecza; lista tych, którzy o niej pisali, urosłaby do setek pozycji; o pracy mówili
wielcy realiści wieku dziewiętnastego. Dziś właściwie trudno znaleźć - czy to w naszej,
7
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
czy w zachodniej literaturze - powieść, która nie byłaby silniej lub słabiej związana z
zagadnieniem pracy. Dla wielu ludzi praca stała się natchnieniem lub przekleństwem.
Przypomnijmy sobie sugestywne, ponure w nastroju opisy pracy w „Germinalu";
ginących z wyczerpania ludzi, ciemne korytarze kopalń, szare, przeraźliwie wynędzniałe
twarze robotników; od czasu do czasu - rozpaczliwe akty samoobrony przed
przekleństwem pracy. Zoli - pisarzowi o ogromnie wrażliwym sercu - opisy męki
robotników służyły konkretnym politycznym celom. Spędził on wśród górników północnej
Francji szereg miesięcy, poznał ich rycie, nędzę i trud; krzyk protestu, jakim była cała
twórczość Zoli, musiał wstrząsnąć niejednym z czytających wówczas Francuzów, a i
dziś jeszcze nie tak łatwo odetchnąć po przeczytaniu której bądź z jego książek.
Dlatego zapewne - aby zwrócić na nią oczy Francji - odebrał pisarz pracy ludzkiej jej
piękno.
Porównajmy opis pracy górników w „Germinalu" z opisem pracy, jaki dał Żeromski w
„Ludziach bezdomnych" - w opisie kuźni. W przeciwieństwie do opisu pracy w fabryce
cygar Żeromski z uderzającego z niesłychaną siłą kowala - uczynił niemal antycznego
bohatera; otoczył go snopem iskier, dymem i ogniem; ciosom jego młota kazał brzmieć
niby uderzeniem dzwonu; był chyba Żeromski pierwszym w Polsce pisarzem
współczesnym, który chciał pokazać nam piękno pracującego fizycznie człowieka.
Dlatego też wybaczyć musimy Żeromskiemu, że opis zakutego w antyczne piękno
kowala nie ma - dalibóg! - zbyt wiele wspólnego z pracującymi ówcześnie w
koszmarnych warunkach ludźmi.
Niesłychanie wiele pięknych i prawdziwych opisów pracy pozostawił nam Gorki -
pisarz, który swoją tęsknotą i czystością wzruszać będzie za lat pięćset. Żaden chyba
pisarz nie przekazał potomnym tyle prawdy o pracy swego narodu i czasu, w którym
żył, jak uczynił to Gorki. Od pierwszych młodzieńczych opowiadań praca jest stałym
tematem twórczości pisarza; spław drzewa, barki na Wołdze, rzemieślnicze warsztaty,
fabryki, chłopów w polu, pracownie świętych obrazów; o, znał ten pisarz prawdę i piękno
pracy - żaden z pracowników w jego powieściach nie przestaje być ani na chwilę
żywym człowiekiem. Opis ratowania barki w jednej z wczesnych swych powieści >,Foma
Gordiejew" - jest chyba do dziś najznakomitszym obrazem pracy, w której zmienia się
wewnętrzny świat człowieka.
Twórcy naszych powieści produkcyjnych (nie używam tego terminu w znaczeniu
ironicznym) poradzili sobie z zagadnieniem pracy nieco inaczej. Ostatecznie nie ma nic
łatwiejszego dla człowieka inteligentnego - zważywszy, że istnieją także inteligentne
papugi! - jak wyuczenie się w ciągu tygodnia setek terminów technicznych, którymi
potem operować można w nieskończoność. Dla zwyczajnego czytelnika śrubka i tak
pozostanie śrubką, a efekt można wywołać kolosalny: „Błażej Mordas silniej zacisnął
ręce na głowicy. Całym ciałem czuł dygotanie transmisji; był teraz zespolony z maszyną
w jedno. Zerknął nerwowo na suwmiarkę - w jej rozłożonych na dziesiątki milimetrach
zamknięty był teraz jego los. Patrzyli na niego wszyscy; czuł to spojrzenie nie na
plecach, lecz prosto w sercu (...) Odetchnął i drżącą nieco ręką włączył hebel; jęknęły
tryby i tokarka poszła w ruch". Dalej jednak nie wiadomo: czy Mordas kręci się wokół
tokarki, czy tokarka wokół Mordasa.
8
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
Przesada? Nie - zmienione tylko nazwisko i imię bohatera; opis jest autentyczny -
jednak uczucie zwykłej ludzkiej litości nie pozwala mi na cytowanie nazwiska twórcy
tego produkcyjniaka.
Efekt? Efekt jest: nic nie wiadomo, ale tryby się kręcą. Nie tylko tryby - autor także.
Popełnia w tym krótkim zdaniu aż dwie nieścisłości. Kiedy można zacisnąć ręce na
głowicy, nie można czuć jej dygotania - chyba że się ręce zacisnęło po raz ostatni w
życiu. Drugą nieścisłość pozostawiam w sensie zagadki dla czytelników, nagrodę
wręczy autor. Aby go odszukać, wystarczy przeczytać wszystkie produkcyjniaki.
Niestety - nie jest to odosobniony wypadek „bełkotu technicznego"; opisy pracy składają
się w większości ze zdań bez sensu.
Kiedy jednak skończył się w naszej literaturze potok powieści produkcyjnych, w których
człowiek był tylko dodatkiem do maszyny - pisarze popadli natychmiast w przeciwną
skrajność. Opisów pracy zaczęto unikać jak ognia, a sam proces pracy stał się nieomal
że czymś wstydliwym. To dobrze, że w literaturze naszej skończyły się idące w dziesiątki
stronic opisy bezmyślnego układania cegieł, frezowania itd. Lecz śmiem twierdzić, że
żadna - z jednym może wyjątkiem - z wydanych u nas książek nie przekazuje prawdy o
pracy człowieka; nie są przecież prawdą wyżej wspomniane opisy. Wyjątkiem jest
chyba powieść Brauna „Lewanty": dramatyczne opisy wysiłku stoczniowców muszą
zaciekawiać i wzruszać.
W naszym dziesięcioleciu praca jest tą najważniejszą sprawą, dzięki której wyrastają
ludzie. Wyrastać - nie znaczy to przecież paradować z podobizną Pstrowskiego na
piersi, zostać przodownikiem pracy lub dyrektorem fabryki, w której za sanacji czyściło
się szambo. Wyrastać - to także uczyć się pracy, fachu, życia, mówienia, jedzenia:
wszystkiego, co tylko może nauczyć człowieka codzienne obcowanie z wieloma innymi
ludźmi. Mamy dziesiątki fabryk, mostów, domów, okrętów - nie ma jednak książek o
pracy tych ludzi, którzy stworzyli mosty i drogi; nie ma prawdy o trudzie ich pracy.
Swego czasu brałem udział w walce o drzewo; były to lata 1949-1951. Drzewa
potrzebowała Warszawa i Nowa Huta, fabryki i stocznie, kopalnie i wsie. Wszystko, co
zdążyło się wyrąbać i „spuścić" - ginęło natychmiast. Praca w lesie - to jedna z
najniebezpieczniejszych prac w ogóle; procent wypadków śmiertelnych jest o wiele
większy niż gdziekolwiek indziej. „Paged" nie dysponował ani odpowiednim sprzętem,
ani odpowiednio przeszkolonymi ludźmi. I ludzie ginęli. W czasie zrębu i w czasie
transportu. Nie było odpowiednich do przewozu drzewa samochodów; jeździliśmy na
starych Studebakerach i Dżemsach. Ponieważ jeździliśmy w górach, po ostrych
zakrętach i bezdrożach - co kilka dni zdarzały się wypadki. Wielu ludzi zraniły i zabiły
drzewa na moich oczach.
Mieszkaliśmy w lesie - w szałasach, chłopskich chałupach, a latem - bo tak
kalkulowało się najtaniej i... najzdrowiej - pod gołym niebem, w szoferce. Byliśmy tylko z
sobą, tygodniami nie widzieliśmy miasta, kina, książki. Można było nauczyć się
pracować. Ale można było także nauczyć się pić, kraść, łajdaczyć; można było
nienawidzić partii lub rozumieć ją i starać się jej pomóc. Tam, z „Pagedu" wyszli rozmaici
ludzie. Lecz żaden z nich nie przypomina bohaterów książek, które wtedy powstały. Ani
jeden dzień pracy w lasach - nie przypominał opisu dnia pracy, jakie potem
9
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
przeczytałem. Literatura dziesięciolecia może poszczycić się takimi czy innymi
osiągnięciami, lecz z prawdą o pracy rozminęła się chyba na zawsze. Żaden z dni, które
przepracowaliśmy w kopalniach, lasach czy stoczniach - nie powróci do nas już nigdy;
ani jeden z tych dni nie jest utrwalony w całej swej prawdzie. To nic. Będą inne budowy,
inne dni.
Hemingway pokazał nam starego człowieka, który walczył samotnie z morzem. I rybak
ten wygłaszający monologi godne Fausta - postać zgoła fantastyczna - jest prawdziwy
tylko dzięki swemu stosunkowi do pracy.
Być może, że jest on jedynym pięknym robotnikiem we współczesnej literaturze
amerykańskiej nie będącej literaturą postępową. Robotnikiem, dla którego życie straci
sens dopiero, kiedy ręce jego nie będą silne i sprawne, aby dalej pracować. A my takich
robotników mamy wielu. Może się mylę, ale wydaje mi się, że żadnej książki nie
przeczytałbym tak zachłannie jak właśnie książkę o pracy. O prawdziwej pracy. Tokarki
nie kręcą się same, nie kręci ich także socjalizm. I nie trzeba chyba dodawać, że
prawdziwie potrafią pracować tylko prawdziwi ludzie. Literatura polska czeka na wielką
powieść o pracy.
„Po prostu" 18/1955, Warszawa
Okrutna wojna
,,Po wielkim zmęczeniu - nawet sukces wydaje się kosz marnym snem..." - mówi
narrator filmu „Okrutne morze". Dowódca bohaterskiego okrętu mówi do swego
przyjaciela - pierwszego oficera: „Na początku wojny było inaczej. Byliśmy inni dla ludzi.
Martwiliśmy się, czy nas rozumieją i lubią, opiekowaliśmy się nimi. A teraz po prostu
zabijamy wrogów; wojna odbiera uczucie..." W innej sytuacji do tego samego dowódcy
inny człowiek powiada: „Wojna się skończy. Ale o wojnie nikt nie potrafi zapomnieć.
Skończy się wojna, ale myśli pozostaną..." W atmosferę filmu wprowadza nas narrator -
Conradowskim zdaniem: „Jest to opowieść o garstce ludzi i o okrutnym morzu, które
jeszcze okrutniejszym uczynił człowiek".
Remarque w swojej książce „Na Zachodzie bez zmian" pokazał nam tysiące gnijących
trupów, frontowe domy rozpusty, w których ginący ludzie szukają zapomnienia u kobiet
zepchniętych do roli materaca i oddających się mężczyźnie bez spojrzenia na jego
twarz; deszcz spadających rąk, które szrapnel oberwał żołnierzom w sąsiednim okopie,
potworną śmierć z twarzą we własnym kale i na końcu książki - śmierć bohatera, który
ginie w przeddzień końca wojny, podczas gdy głośniki radiowe i gazety mówią
sakramentalne słowa komunikatu powtarzającego się już od wielu miesięcy: „na
Zachodzie bez zmian". W swej następnej książce „Droga powrotna" mówi o ludziach,
którzy opuścili okopy pierwszej wojny i - nie potrafią donikąd powrócić. Czują się
niepotrzebni i zagubieni. Okłamali ich wszyscy, kłamstwem okazały się wszystkie słowa
o wolności, krwi, honorze, w imię których szli na śmierć; wobec ogromu i koszmaru
wojny wszystkie uczucia nie mają sensu: i zwycięstwo, i klęska tracą swój wymiar i sens
wobec koszmarnych trudów i cierpień.
10
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
Inna jest wojna u Remarque'a, inna - na przykład - u Szołochowa. Remarque,
klasyczny chyba przykład wrażliwego na cierpienia ludzkie pisarza pacyfisty, twierdzi -
ustami swych bohaterów i pokazując ich losy - iż każda wojna jest wojną bez zwycięzcy.
Lecz mieszczańscy pacyfiści wyrażając swój protest zamykają jednocześnie oczy, nie
wierzą w ostateczny rachunek i ostateczną sprawiedliwość. Ich bohaterowie ponoszą
nieuchronną i straszliwą klęskę, gdyż przegrywając na wojnie stare pojęcia i oceny
moralne nie zyskują nowych; nie jest przecież moralną i historyczną oceną wojny
stwierdzenie, iż okłamano wszystkich - i tych, którzy zginęli, i tych, którzy - nie wiadomo
właściwie po co - pozostali przy życiu.
Historia przyznaje jednak rację jednej ze stron; wiemy, że w ostatniej wojnie jedna ze
stron walczyła o przemoc, a druga o wolność. Tej racji nie chcą lub nie mogą zobaczyć
mieszczańscy pacyfiści Zachodu; mieszczuch zawsze powie, że go okłamano, gdyż
szersze widzenie świata jest dla niego zbyt groźne. I w tym wypadku krzyk protestu
uderza w próżnię; może być nawet ogromnym krzykiem, lecz nieuchronnie musi rozbić
się o każdą przeciwstawioną mu i popartą siłą rację. Prócz biologicznego protestu i
zamętu moralnych pojęć, drobiazgowych opisów straszliwego okrucieństwa i braku
odwagi spojrzenia w przyszłość - Remarque nie powiedział nam nic o wojnie. I taka
przestroga jest tylko gorzkim przypomnieniem przeszłości, a nie siłą, o którą mogłaby
się rozbić nowa zbrodnia.
Twórca ,,Cichego Donu" również każe nam pamiętać o przeszłości i doprawdy trudno
zapomnieć cokolwiek z tego, co się przeczytało na temat wojny, po zamknięciu tej
książki. Lecz Szołochow - pisarz-komunista - wie, że przeszłość łączy się
nierozerwalnie z przyszłością, w imię więc lepszej przyszłości nie wolno zapominać o
tym, co było. Bohaterowie Szołochowa są ludźmi uzbrojonymi o wiele silniej od
bohaterów Remarque'a: są uzbrojeni w moralne racje, które stanowią największą ich
siłę, i wierzą w rachunek ostateczny, który odbędzie się tutaj, na ziemi. W imię tego
zabijają i giną; przegrywają stare racje zdobywając jednocześnie nowe. Wojna jest dla
nich wielką szkołą.
Lecz wojna ma swój koniec. Jeśli zostało się przy życiu, ważne jest to, z czym się
pozostało i w którą stronę uczyni się pierwszy krok. Melechow przegrywa swoją miłość,
rodzinę, młodość, dawne racje, o które walczył, lecz musi - zmuszony przez historię -
wybrać. Wybiera; jest bohaterem tragicznym; idzie w przeszłość i wie, że w okrutnym i
podłym wciąż świecie prawda i wolność muszą wkraczać przemocą, muszą rozbijać
wciąż po drodze napotykane barykady.
Bohaterowie Remarque'a nie mają nic prócz przeszłości, która kładzie im się kłodą
pod nogi przy każdym nieśmiało uczynionym kroku. Są jak oglądane po latach, tragiczne
maski nie znanych nam ludzi; wzrusza nas zawarte w nich cierpienie, lecz nie możemy
usłyszeć od nich słowa. Pozostają niemi i zamarli: prawdę o przyczynie, która
spowodowała klęskę ich życia, muszą nam przekazać inni.
Analogia między tymi pisarzami przyszła mi na myśl po obejrzeniu filmu „Okrutne
morze". Zabrakło mi w tym filmie racji; olbrzymiej racji, która musi być wyrażona tym
silniej i goręcej; im okrutniejsze i wrogie człowiekowi jest to, co oglądamy, czytamy lub o
czym słyszymy. Nie wiemy właściwie nic o bohaterach tego filmu prócz tego, iż potrafią
11
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
być oni nadludzko odważni lub tchórzliwi, iż wszyscy oni wiedzą, że wojna jest ohydną i
niepotrzebną rzeczą. Nie wiemy, jakie miejsce zajmą oni w rzeczywistym układzie sił na
ziemi, kiedy skończy się wreszcie koszmarna wojna i powrócą do swych domów i
bliskich. Nie wiemy rzeczy najważniejszej: czego nauczyła ich wojna.
Wartość tego filmu - jak mam wrażenie - nie polega na wyrażonej w nim moralnej racji,
w imię której bohaterowie osiągnęli zwycięstwo nad faszyzmem, raczej - na jego moral-
nym, czystym nurcie; na pokazaniu ludzkiej odwagi, przyjaźni i siły. Lecz jest to zbiór
przypadkowych elementów wojny - czasem pięknych i wspaniałych - a nie wielka
prawda o wojnie.
„Morderca!" - krzyczy marynarz do dowódcy okrętu, który skazał na śmierć tonących
rozbitków w imię zwycięstwa. Marynarz ten widział śmierć swoich rodaków, lecz nie
zrozumiał jej sensu. Wszystkim bohaterom tego filmu wojna jest obca i moralnie nie do
przyjęcia. Lecz poza rym - nie wiemy o nich nic.
I kiedy po raz pierwszy widzą swego wroga, ze zdziwieniem niejakim stwierdzają, iż
nie różni się on od nich niczym. Ludzie zabijają ludzi - oto i wszystko. Po co? W imię
czego? Kto kazał zabijać angielskich i niemieckich marynarzy? Komu żyjący po nich
wolni i sprawiedliwi tego świata przyznają rację? Czy wojna potrzebna jest narodom, czy
tylko garstce szaleńców? Z czym, z jakimi oczami i z jakim sercem wrócą do domu
angielscy marynarze?
Tego nie wiemy; postępowość i demaskatorstwo tego filmu zatrzymują się w pewnym
miejscu; ślepy krąg pozostaje zamknięty. Znów zwycięstwo nie ma sensu: ostatnie
zdjęcie tego filmu to nieludzko zmęczone twarze marynarzy. Odpowiedź na pytanie - po
co? - została nie wypowiedziana. I dlatego - mam wrażenie - film ten powie nam o wiele
więcej niż widzowi angielskiemu: Polacy są chyba narodem, który najwięcej wie o
wojnie.
„Po prostu" 19/1955, Warszawa
O niespokojnych sercach
Od dłuższego czasu zafascynowany jestem genialnym pisarzem, którego samo
nazwisko stało się pojęciem choroby, rozkładu i beznadziejności, przez które rzekomo
każdy w młodości przejść musi, tak jak przechodzi się przez koklusz, odrę lub dyfteryt.
Zapewne jest w tym i wiele racji. Jednak wokół pisarstwa i osoby Dostojewskiego narósł
olbrzymi, fałszywy mit i dziwić się należy, iż nikt nie usiłował nawet w ciągu dziesięciu
lat napisać choćby dwóch słów o osobie tego pisarza, który jest chyba najbardziej
tragiczną postacią w historii literatury rosyjskiej i którego pisarstwo tak olbrzymim
ciężarem legło na literaturze świata.
Dostojewski nie wierzył w pozytywne szczęście człowieka na ziemi. Filozofia
Dostojewskiego jest filozofią dziesięcioletniego dziecka, jeśli w ogóle filozofią nazwać
można to, co proponował człowiekowi Dostojewski. Gorki - ten najczystszy chyba w
literaturze człowiek - pisał w swym pięknym szkicu >,O literaturze":
„Dostojewskiemu przypisuje się rolę poszukiwacza prawdy. Jeśli jej w ogóle szukał, to
znalazł ją w zwierzęcych cechach człowieka i znalazł nie po to, by je obalić, lecz po to,
12
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
by usprawiedliwić. (...) Trudno zrozumieć, czego właściwie szukał Dostojewski, ale pod
koniec swego życia doszedł do wniosku, że jeden z najbardziej utalentowanych i
szlachetnych Rosjan - Wissarion Bieliński, to «najbardziej śmierdzące, tępe i haniebne
zjawisko w życiu rosyjskim, że trzeba Turkom odebrać Stambuł, że prawo
pańszczyźniane sprzyja rozwojowi «najbardziej moralnego stosunku pomiędzy chłopem
a obszarnikiem, i uznał wreszcie za swego mistrza Konstantego Pobiednoscewa - jedną
z najbardziej ponurych postaci Rosji XIX wieku. Geniusz Dostojewskiego to fakt
bezsporny; pod względem siły ekspresji talent jego porównać można tylko z talentem
Szekspira. Ale jako człowieka, jako «sędziego świata i ludzi bardzo łatwo go sobie
wyobrazić w roli średniowiecznego inkwizytora".
I oczywiście nie jego sądy moralne, nie sądzenie świata i ludzi - dziś jeszcze mogą
pociągać nas w tym pisarzu, który chyba z taką pasją jak nikt inny na świecie przelał
swe osobiste klęski i rozczarowania na kartki papieru i kazał wierzyć nam, że zarówno
świat, jak i istniejące według niego życie przyszłe, to tylko „ciemny pokój o zamkniętych
drzwiach i pełen pająków". Dostojewski - tak jak pisał o nim w jednej ze swych
„Niebieskich kartek" Adolf Rudnicki - pozostanie naprawdę przedsionkiem śmierci.
Nie czas tu zresztą i miejsce pisać o nim. Jednak w pisarstwie Dostojewskiego jest
coś, co mimo wszystkich oporów moralnych musi czytelnika pociągać i każe mu wierzyć,
że Dostojewski, szukając moralnych racji dla swych bohaterów, brzydził się
jednocześnie nimi. Tym czymś, mam wrażenie, jest stały i ciągły niepokój
Dostojewskiego, jego ciągłe poszukiwanie prawdy i sądów moralnych dla każdego czynu
człowieka. U Dostojewskiego każdy szuka prawdy: Iwan i Dymitr Karamazowie,
Stawrogin, Raskolnikow, Myszkin; każda właściwie z epizodycznych nawet postaci bez
przerwy miota się w poszukiwaniu czegoś, w imię czego należy żyć; żaden człowiek nie
powstrzymuje się od sądzenia siebie i bliższych. Niestety - są to sądy zatruwające
oddech, odbierające sen i wstrzymujące bieg serca.
Literatura naszego kraju nie była nigdy literaturą spraw ostatecznych, spraw
poszukiwania, spraw honoru i godności, spraw wielkiego wyboru. Mamy wiele książek
obyczajowych i historycznych, lecz tak bardzo mało książek, w których wybierałby
człowiek. W literaturze dwudziestolecia wybierają bohaterowie Żeromskiego - lecz któż
jeszcze?
Być może, że „Ferdydurke" to ciekawy obrazeczek karkołomnej ekwilibrystyki
umysłowej i tej czy innej postawy filozoficznej wobec świata, lecz śmiać i płakać chce się
na myśl o tym, że książka ta powstała wtedy, kiedy pętało się po kraju kilka milionów
bezrobotnych, kiedy w więzieniach zwyrodnialcy na rozkaz władz dusili komunistów i
ludzie konali z głodu. W literaturze zostają tylko te książki, których bohaterowie w
każdej chwili wybierać muszą pomiędzy prawdą a kłamstwem, wielkością a małością,
pieśnią a sykiem, życiem a śmiercią. Inne pozostają tylko martwym morzem, po którym
przepłynie wszystko to, co żywe i niespokojne. O nie - pisarze nasi nie byli pisarzami
niespokojnego serca.
Literatura dziesięciolecia stworzyła kilka prawdziwych postaci ludzkich i my często w
naszych myślach zwracamy się do nich, lecz nie stworzono dotąd bohatera rewolucji,
bohatera ciągłej walki; nie ma dotąd w naszej współczesnej literaturze człowieka, który
13
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
pomagałby nam żyć i przeszkadzał wtedy, kiedy chcemy postąpić inaczej niż on. To
drugie jest równie ważne jak i pierwsze: ostatecznie zawsze sięgnąć można do Ali z
elementarza i zjeść śniadanie równie grzecznie jak i ona, podczas gdy o wiele trudniej
jest nie zrobić czegoś tylko dlatego, że nie zrobiłby tego ktoś, kogo kochamy w książce.
Bohaterowie muszą przeszkadzać.
Słusznie pisał kiedyś Jerzy Putrament, że na pytanie: jak brzmi nazwisko zachłannego
mieszczanina - odpowiadamy - Artamonow; jak się nazywa inteligent-utopista - odpowia-
damy- Judym; jak brzmi imię człowieka, który niezdolny jest do powzięcia decyzji -
Hamlet. Nie możemy w ten sposób określić bohatera współczesnej powieści. Kim jest
np. Mroczek? Odpowiadamy: Mroczek jest małorolnym chłopkiem z tragicznymi
obciążeniami przeszłości, który waha się, czy ma, czy też nie ma przystąpić do
spółdzielni produkcyjnej.
Cóż my naprawdę wiemy o marzeniach i cierpieniach bohaterów naszej literatury? Nic.
Oni nie są wypełnieni myślami, oni są tylko nakręceni myślami. O, wewnętrzny świat
tych ludzi podobny jest do dna garnka, po którym pęta się kilka ziarenek fasoli:
przystąpić czy nie, zapisać się czy nie, przełamać się czy nie. Nie, nie mamy literatury
spraw ostatecznych.
Gdybyśmy obliczyli wszystkich ludzi, których uśmiercono w naszej literaturze
powojennej, cyfra przeraziłaby nas niewątpliwie: pod względem ilości zamordowanych;
zatłamszonych, rozstrzelanych, tych, którzy padli na stanowisku, i tak dalej - nie mamy
chyba równych sobie na świecie. Lecz czy pamiętamy, jak ginęli ci ludzie? Jedyną
naprawdę chyba wstrząsającą sceną śmierci w naszej powojennej literaturze
dotyczącej walki o władzę ludową jest chyba śmierć starego chłopa we „Władzy"
Konwickiego. Mam wrażenie zresztą, że .książce tej wyrządzono dużą krzywdę; można
mieć do Konwickiego miliony pretensji, lecz trudno książce jego odmówić żarliwości i
pragnienia powiedzenia prawdy. U Konwickiego jest atmosfera niepokoju i
poszukiwania; u innych świat podobny jest do małego mieszkanka na Mariensztacie,
dokąd od czasu do czasu zakrada się ohydny wróg, aby wykraść plany fabryki
sztucznych zębów.
Należę do tych najmłodszych debiutujących, do tych, na których nikt jeszcze nie
postawi złamanego grosza, gdyż trudno stawiać jest na kogoś, kto napisał pięć wierszy
lub pięć opowiadań: Ponieważ należę do nich, mam w końcu jakieś prawo pisać o
dwudziestoletnich. I nie mogę oprzeć się myśli, że nasi starzy pisarze czas
dziesięciolecia wypełnili milczeniem.
Zginęły tysiące ludzi w walce o władzę, zbudowano setki wspaniałych rzeczy i
popełniono być może wiele omyłek, jedni się spodlili i poszli do więzień lub jak gnilne
grzyby zatruwają ciało naszego społeczeństwa, a drugim będziemy stawiać pomniki na
placach i ulicach naszych nowych miast; wychowaliśmy wspaniałą, ideową młodzież, a
między nami wyrośli także chuligani, szpiedzy i bandyci; przez lata każda rodzina w
Polsce składała się z kilku obozów, przez wiele lat cierpieliśmy niedostatek i rozmaite
biedy nas dręczyły, błąkaliśmy się i często - mając lat dwadzieścia - myśleliśmy, że nie
ma dla nas życia, że jesteśmy obcy i niepotrzebni; jednego dnia marzyliśmy o partii,
drugiego - nie rozumieliśmy jej polityki; przegrywaliśmy nasze miłości dlatego, że druga
14
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
strona nie chciała uznać naszej prawdy i naszego życia; szukaliśmy w literaturze tak
samo niespokojnych serc, jak nasze - i w czym pomogli nam nasi starzy pisarze?
Pisali inteligenckie rachunki sumienia, wspomnienia z dawnej Warszawy, mówili nam o
swych udrękach sprzed lat trzydziestu, podczas gdy serca nasze były pokryte świeżymi
ranami; mówili nam o miłościach, które przeżyli niegdyś, podczas gdy my nasze
straciliśmy wczoraj; powtarzali nam anegdoty Franca Fiszera, a nie widzieli, jak wielu z
naszego pokolenia stacza się i marnuje najlepsze lata swego życia; nie wiedzieli o tym,
że my, często widząc i budując fabryki, miasta i huty - nie widzieliśmy w tym nic dla
siebie, że często ciągnęła nas do przodu ogromna prawda naszych czasów, a nie
mogliśmy postąpić do przodu ni kroku, gdyż do naszych rąk i serc uczepiły się te
wszystkie sprawy i ci ludzie, których kochaliśmy od dziecka.
I cóż powiedzieli nam nowego oni? Wygrzebywali z głębi swych serc i dusz
wątpliwości, które my - mając po lat dwadzieścia - musieliśmy mieć dawno poza sobą,
by nasi rówieśnicy nie zarzucili nam, że jesteśmy starcami. I czy może nam się ktoś
dziwić, że często ułamka prawdy o życiu, miłości czy śmierci szukaliśmy dla siebie w
monologach bohaterów Szekspira, w bełkocie ludzi Dostojewskiego, że cierpiąc
szukaliśmy prawdy naszego życia u Wertera, że szukaliśmy jej w pesymizmie bohaterów
Żeromskiego. Podczas gdy nasi pisarze mówili nam o swych miłościach, jakie przeżyli w
słonecznej młodości przed laty - my traciliśmy nasze dziewczyny, nasze matki odwracały
się od nas, gdyż nie chcieliśmy uznać Boga, a nasi ojcowie wyrzucali nas z domu i
przeklinali na drogę, gdyż bardziej kochaliśmy życie od bomb atomowych.
Czyż może nam się dziwić ktoś, że popełniliśmy tysiące omyłek, jeśli o wszystkim, co
działo się najtragiczniejszego na świecie - milczeli nasi najbliżsi? O, nie! Nasze czasy
nie są czasami wesela na wsi i małego mieszkanka na Mariensztacie. Nasze czasy są
czasami niespokojnych serc. Nikt z nas nie może być spokojny do chwili, kiedy w Polsce
będzie źle choćby jednemu człowiekowi, jeśli wśród nas będzie choćby jeden podły.
Teraz, jeśli nasze serca ustaną choćby na jedną chwilę w niepokoju - od tej chwili
przestaniemy być komunistami. Jeśli jesteśmy komunistami, musimy mieć wielkie oczy:
musimy mieć wiele oczu. Wsparci ogromną prawdą, musimy mówić o wszystkim, co
wydaje nam się złe, i musimy się cieszyć, jeśli inni udowodnią nam, że popełnialiśmy
omyłki tak czy inaczej osądzając.
Mamy ogromną prawdę, ogromniejszą od wszystkich pomników i silniejszą od
wszystkich mocy. Ona każe nam, abyśmy wobec wszystkiego pozostali niespokojni.
„Po prostu" 20/1955, Warszawa
W dwadzieścia lat później
...Postanowiłem szukać pracy na własną rękę, lecz niestety po całodziennej tułaczce,
wyśmiany i wyszydzony, wracam do domu... Idę zmęczony i znużony, ostatnim
wysiłkiem woli staram się podnieść resztki energii, gdyż po całodziennym szarpaniu
15
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
nerwów jestem osłabiony doszczętnie, nogi się plączą, w czole dziwna gorączka, pod
piersiami uporczywy ból coraz mocniej i mocniej zaciska, staram się o rym nie pamiętać,
lecz na próżno, głodowa kanalia nieubłagana...
Przechodzę Nowym Światem, gdzie tyle wystaw przepełnionych najrozmaitszymi
potrawami i tyle barów, i restauracji, w których siedzą tacy sami ludzie, jak ja..."
Tak było. Było - 20 lat temu, tutaj: w tym samym kraju, w tej samej Warszawie.
20 lat temu warszawski dziennikarz, współpracownik „Ilustrowanego Kuriera
Codziennego" - Konrad Wrzos, odbył podróż po Polsce. Zaglądał do izb bezrobotnych,
do urzędów pośrednictwa pracy, do rozmaitych bud, gdzie gorzej od bydła wegetowali
ludzie, pod filary mostów. Gorzkim owocem tej podróży była książka pod tytułem „Oko w
oko z kryzysem". Przyniosła ona obraz potwornej nędzy i bezrobocia. W 20 lat później,
rym samym szlakiem - odszukując tych ludzi, te ulice i te domy, o których pisał K. Wrzos,
wyruszył inny dziennikarz. Tak powstała niewielka książeczka „Konfrontacje", której
autorem jest współpracownik „Życia Warszawy" - Jerzy Ros.
Ros to dziennikarz całą gębą; nie ględzi, nie moralizuje, nie pisze zdań w rodzaju
„słońce wschodzi nad ojczyzną, odsłaniając coraz szersze pole bez miedzy" itp.. Ros
posiada umiejętność chyba najważniejszą w dziennikarstwie: umiejętność zestawiania
faktów. Autor pozwala mówić faktom i - doprawdy bez przesady chyba - z niewielkiej tej
książeczki nauczyć się można o wiele więcej, niż z niejednego grubego podręcznika.
Rosowi należy się za tę książkę podziękowanie. Aż dziwne, że nie doczekała się ona
szerszego omówienia.
Niebogatą - jak dotąd - mamy literaturę o owych czasach, kiedy choćby najmarniej
płatna praca była marzeniem wielu tysięcy ludzi u nas i wielu milionów na całym świecie.
W większości, jak wiadomo, pisarze nasi zajęci byli pisaniem psychologicznych książek,
w których z mniejszym lub większym powodzeniem analizowali abstrakcyjne stany duszy
ludzkiej, podczas gdy obok, na ulicach ginęli ludzie, którzy mieli zdrowe ręce i serca, a
mimo to nikomu nie byli potrzebni. Jeśli już który z pisarzy „dotykał" się proletariatu i
tzw.. „zagadnień społecznych", co jak wiadomo jest tematem dość modnym od wielu już
lat - pokazywał proletariat jako tłum oberwanych, głodnych, brodatych, dzikich i
cuchnących postaci marzących o tym, aby opić się burżujską krwią.
Klasycznym przykładem idiotyzmu i zupełnego braku orientacji połączonego z dużą
dozą cynizmu mogą być dwie powieści T. Dołęgi-Mostowicza pt.. „Dr Murek
zredukowany" i „Drugie życie dra Murka". Zdolny skądinąd i dostrzegający wiele
schorzeń społecznych autor „Kariery Nikodema Dyzmy" i „Pamiętników pani Hanki" miał
dość prostą receptę na - szczęście: bić frajerów. Niestety, sam Mostowicz nie przy-
puszczał zapewne, iż jako jeden z pierwszych padnie ofiarą własnej filozofii: po
opublikowaniu „Kariery Nikodema Dyzmy" przebrani oficerowie „dwójki" zajęli się osobą
autora i pobiwszy go do krwi wrzucili do Wolskich glinianek. Tak skończył swą karierę
autor jednej ciekawej książki, gdyż trudno nazwać literaturą wszystkie jego następne
książki.
Wielu pisarzy pociągała egzotyka nędzy i ochryple wrzaski w ciemnych zaułkach,
uliczne dziewczyny w rodzaju „Czarnej Mańki" z Czerniakowa, podmiejscy opryszkowie
załatwiający swoje skomplikowane porachunki za pomocą sprężynowych noży i
16
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
kastetów, barwny i dziwny język itp.. Kiedy czyta się literaturę dwudziestolecia - ogarnia
człowieka smutek, że większość piszących ówcześnie pisarzy nie dostrzegła, ile
czystych, ludzkich cierpień, ile wstrząsających dramatów, ile bohaterstwa, poświęcenia i
żarliwej miłości, do jakiej zdolni są prości ludzie - kryje się za ohydną, choć kolorową
fasadą nędzy.
Zabrakło nam polskiego Gorkiego, który pokazując włóczęgę ryjącego na śmietniku z
prostytutką wołał, abyśmy nie zapominali, że patrzymy na ludzi. Autorzy dwudziestolecia
znali dobrze i czarne kamienice, i krzywe bruki, i ślepe latarnie, i plugawe szynki na
przedmieściach, lecz nie potrafi zajrzeć nędzarzom pod łachmany.
Jedynym pisarzem, który naprawdę prócz głodu, chorób, nędzy, śmierci i katorgi znał
także cierpienia proletariatu - jest Władysław Broniewski. Jedna tylko „Ulica Miła" więcej
nam może powiedzieć o pragnieniach i marzeniach prostych ludzi, niż te wszystkie
książki, w których - pozornie - tak wiele jest śmierci, rozpaczy i tragedii. Broniewski to
człowiek czysty: jego słońce świecić będzie dotąd, dopóki żyć będzie spragniony piękna
człowiek.
„Jeśli nie czułem się zupełnie zagubiony - powiedział mi kiedyś pewien towarzysz - to
dlatego, że był z nami Broniewski. Wtedy kiedy byłem jeszcze samotny i słaby, kiedy
spałem pod filarami i w «Cyrku na Dzikiej". Broniewski nie pisze, że głód „szczeka, wyje
i skowycze"; Broniewski pisze, że głód bardzo boli. Towarzysz ten w parę lat potem trafił
do KPP i wspinał się na komin Warszawskiej Elektrowni z czerwonym sztandarem -
wtedy kiedy wybuchł tam pierwszy strajk.
Niestety, w większości wypadków tzw.. „proletariacka literatura" dwudziestolecia jest
literaturą nie moralnej, lecz tylko biologicznej udręki. I te wszystkie - szlachetne przecież
w swej intencji książki jak: >,Na zachód od Zanzibaru", „Kwaśniakowie", „Miejsce pod
niebem", „Bezrobotni Warszawy", „Polski strajk" itd.., nie pokazują nam naprawdę
prawdziwych cierpień i prawdziwej nadziei proletariatu: niewiele odnajdą w nich swoich
prawdziwych uczuć ci, którzy wówczas szarpali się z życiem i z prawdą.
Kilka tych smutnych dygresji przyszło mi na myśl po skonfrontowaniu przez Jerzego
Rosa przeszłości z teraźniejszością. Budujemy nowe życie ogromnym wysiłkiem i ofiar-
nością klasy robotniczej. Któż da świadectwo tym trudom? Trudom ludzi czystych.
Po prostu" 21/1955, Warszawa
W Pogoni za szczęściem
W dniu 24 maja pewien żyjący nad Donem Kozak ukończył lat pięćdziesiąt. Młodość
miał trudną i płodną w czyny; wiek dojrzały zastał go w pięknej sławie. Kozak ten
nazywa się Michał Szołochow, mieszka w stanicy, łowi ryby, poluje; jako delegat do
Rady Najwyższej ZSRR nie narzeka zapewne na brak zajęć; dni jego są znojne, a sen
niespokojny.
Jest pisarzem ogromnej siły, ogromnej czystości, wielkiej wiary i nadziei. Pokazuje
czasy tragiczne, czasy krwi; stworzony przez niego obraz rewolucji jest najwspanialszym:
chyba obrazem walki, jaką toczy z sobą i z innymi człowiek. Grigorij Melechow - to
17
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
ostatni chyba w literaturze bohater monumentalny, soczewka, w której koncentruje się
epoka, serce, w którym biją tysiące serc, dusza, w której szaleje tysiąc piekieł; człowiek,
który siłą swej namiętności i żarem swego uczucia mógłby obdarzyć setkę bohaterów
innych powieści. Grigorij i Aksinia - to ostatnia chyba w literaturze para wielkich
kochanków. Tak kochali się Tristan i Izolda, Romeo i Julia, Paweł i Wirginia, Manon
Lescaut i kawaler De Grieux. Potem już nikt. Wielcy kochankowie odeszli, uczucie
zastąpił tani erotyzm - na Zachodzie; bezmyślne dreptanie kapłona i pulardy - u nas.
Historię Grigorija i Aksinii powinni czytać ci, którzy czują, że opuszcza ich wszelka
nadzieja; miłość tego prostego Kozaka i prostej Kozaczki to wielka rzeka życia, rzeka
bólu, rzeka nadziei. To miłość namiętna, zmysłowa, dzika, miażdżąca przeszkody,
obyczaje, religię; do diabła - ta miłość, przez swoją siłę, przez swoją wielkość,
wytworzyła własną moralność. To miłość czysta, lecz pełna gniewu. Kochankowie są
gniewni, wyzywają los; ich miłość nie traci formatu nawet w owych dniach, kiedy stepy
wilgotne są od świeżej krwi, noce pełne mordu, a niebo złote od pożarów; kiedy świat
podobny jest do okrutnej rzeki, która wyrwała się ze swego koryta i rwie naprzód,
miażdżąc na swej drodze wszystko, co podłe i stare.
Lecz rewolucja u Szołochowa to nie tylko krew i pożary. Wielkość pisarza polega na
tym, że ludzie walczą ze sobą w imię pełnych racji, że owe racje sprawdza dzień po dniu
bieg rewolucji, że kruszą się one lub twardnieją, że po wielkiej szkole życia, jaką jest
rewolucja - każdy wychodzi z cenzurą; są one różne, lecz nikt nie wychodzi pusty.
Zapłacili olbrzymią cenę. I kiedy wreszcie milkną ostatnie strzały, kiedy pokój wkracza
na zmaltretowaną Bońską ziemię, śmiertelnie zmęczeni bohaterowie nie kończą walki -
rewolucja trwa nadal.
Jest u Szołochowa jakaś wielka pogoń za szczęściem, za prawdą, za miłością. Jest u
Melechowa i innych jakaś ogromna pasja znalezienia w życiu czegoś olbrzymiego, w
imię czego warto żyć, kochać, nienawidzić. Po przeczytaniu tej epopei człowiek czuje
się oczyszczony; zobaczył rzeczy największe; sam pragnie szukać, tak jak szukał
Fabrycy del Dongo, Lucjan de Rubampre, Bezuchow. Są to postacie-giganty. W nich
odbijają się wszystkie sprzeczności, konflikty, przemiany epoki. Współczesna powieść
nie pokazuje - tak jak wielka powieść XIX wieku lub powieść Oświecenia - konfliktów
przez osobę jednego bohatera; osiąga to innymi środkami: przez dramatyzacje, fabułę.
Lecz mniejsza z tymi Kilka tych uwag przyszło mi na myśl w związku z prowadzoną na
łamach „Po prostu" dyskusją o szczęściu; przyszło mi na myśl, gdyż owa „pogoń za
szczęściem" jest jednym z odwiecznych tematów literatury, rzec można, że jest jej
największym kamieniem fundamentalnym.
Niech nie zarzuca mi nikt, że we wspaniałym, wstrząsającym obrazie rewolucji, jakim
jest „Cichy Don", dopatruję się wyłącznie pogoni za miłością czy kobietą. Nie! Lecz czym
w końcu jest rewolucja, jeśli nie największą pogonią za szczęściem, za prawdą?
Rewolucja jest nadzieją milionów ludzi, jest szczęściem najtrudniejszym. I - na miłość
Boską! - nie chcę tu mówić o jakiejś idealistycznej, ponadklasowej rewolucji. Mówię o
naszej rewolucji.
Stendhal powiedział: „Pogoń za szczęściem jest przeważnie bezcelowa, lecz warto
poświęcić dla niej życie". Czy tak? Czy rzeczywiście bezcelowa? Nie mogę
18
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
odpowiedzieć po prostu: >nie", mogę mówić tylko we własnym imieniu, i wydaje mi się,
że nie. Szczęście nie jest ogródkiem, po którym można chodzić, nie jest obrazkiem,
który można powiesić na ścianie i oglądać. Szczęście to sprawa sumienia, szczęście to
chyba także suma cierpień, rozgoryczeń, rozczarowań, przegranych miłości: i ten
rachunek tylko wtedy nazwać możemy owym dziwnym słowem, jeśli przeciwstawimy mu
sumę rzeczy dokonanych, pragnień, miłości i walk. Rozwścieczają i obrażają mnie -
jako jednego z miliona ludzi - te formułki na szczęście: „Organizacja plus praca plus
ukochany człowiek równa się szczęście". I to jest szczęście? Nie wiem, co to ma
wspólnego ze szczęściem. Twórcy formułek też chyba nie wiedzą.
Komunizm nie jest rajskim ogrodem i nigdy nim nie będzie. Dopóki żyją ludzie, nie
skończy się nigdy walka o lepsze, o nowe. Ludzie nie są tacy sami. Mają różne twarze,
sumienia, oczy i serca. Nowe serca muszą kruszyć zwapnienia w starych sercach, nowe
oczy muszą dodawać blasku starym oczom. Ludzkość nie jest chórem aniołów i ogrodu
rajskiego nie zbuduje nigdy. I nudno by chyba było w takim ogródku. Koncepcja
szczęścia jest twarda i okrutna, trzeba walczyć. Codziennie, każdą myślą i czynem.
Szczęście to sprawa nadziei, a także i przede wszystkim dnia dzisiejszego, a ci, którzy
chcą być szczęśliwi, muszą iść za nadzieją. Komunizm, szczęście - nie są to sprawy dla
małych ludzi, dla małych serc, dla malutkich sumień-lusterek. Formułki na szczęście nikt
nie da. Czy my, którzy przez dziesięć lat w trudnych, nieraz tragicznie trudnych
warunkach budowaliśmy nasze życie, nasze państwo, możemy już dzisiaj powiedzieć:
oto zbudowaliśmy już pełne szczęście dla wszystkich. Nie. Lecz jesteśmy ludźmi, którzy
budują, kochają, męczą się, nienawidzą w imię tego, co już osiągnęliśmy, czego
dokonamy jutro, co stworzymy pojutrze. Ten tylko może być szczęśliwy, kto ma wielkie
oczy i potrafi nimi daleko patrzeć, kto ma wielkie serce i potrafi nim wiele czuć, kto ma
wielkie sumienie i potrafi nim nienawidzić wszystkiego, co jest podłe i przeciw szczęściu.
Świat jest dziś wielkim ogniem i małe serduszka stopią się w nim jak grudki ołowiu. Autor
„Pustelni Parmeńskiej" powiedział: „Bezcelowa jest pogoń za szczęściem, lecz warto
poświęcić dla niej życie". My wiemy, że jest ona celowa i tylko dla niej warto poświęcić
życie. Ech, towarzysze! Nie śpiewajmy formułkami pieśni o szczęściu. To nie tango. Jeśli
się chce być szczęśliwym, tym najtrudniejszym szczęściem, jakim jest komunizm, to
częściej od śpiewu trzeba zacisnąć usta i rozprostować plecy. Pieśnią jest chyba samo
życie.
„Po prostu" 23/1955, Warszawa
Sherlock Holmes potrzebny od zaraz
„I w ten sposób - powiedział do mnie Sherlock Holmes - tajemnica została wyjaśniona.
Tajemnic zresztą nie ma.
- Nie ma? - zapytałem, podczas gdy przyjaciel mój zajęty był nabijaniem fajki.
- Oczywiście - odrzekł. - Istnieje tylko nieubłagana logika. Rozwiązanie każdej
tajemnicy polega na tym, aby nie zgubić logicznego wątku. Oto wszystko.
19
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
Błysnęła mi pewna myśl: wyjąłem z kieszonki surduta srebrny zegarek i podałem go
memu przyjacielowi.
- Ten zegarek - rzekłem - należał do mojego brata, który już nie żyje. Czy możesz roi
coś powiedzieć o nim po obejrzeniu tego oto zegarka?
- Oczywiście - spokojnie odrzekł Holmes. Wziął ode mnie zegarek i począł go oglądać
przez lupę, którą zawsze miał przy sobie. Po chwili rzekł:
- Twój brat był człowiekiem stale znajdującym się w opałach finansowych. Poza tym pił.
- Jak możesz! - zawołałem z oburzeniem odbierając mu zegarek. - Mój brat był
nieszczęśliwym człowiekiem; znasz na pewno historię jego życia. Cóż mógł powiedzieć
ci sam zegarek?
- Nie - rzekł Holmes. - Popatrz, proszę. Otwórz kopertę tego zegarka, a zobaczysz
kilkanaście znaczków, jakie zawsze stawiają lombardy. Te kilkanaście znaczków
świadczy o tym, że właściciel zegarka dość często popadał w tarapaty finansowe. Czy
tak?
- Tak - odparłem zdumiony.
- A teraz - rzekł Holmes - popatrz. W miejscu, gdzie nakręca się zegarek kluczykiem,
powierzchnia koperty jest porysowana, co świadczy o tym, że właścicielowi trzęsły się
ręce. Idźmy dalej. Fakt, iż przedmiot oczywisty, codziennego użytku, jest co i raz
zastawiany w lombardzie, i to dość pośledniej opinii, fakt, iż właścicielowi zegarka
trzęsły się ręce... no i cóż więcej potrzeba? Dziecko domyśliłoby się, iż właściciel
zegarka nadużywał alkoholu, i nietrudno sobie dopowiedzieć, jaki go spotkał los.
I spokojnie począł nabijać fajkę".
Conan Doyle'a nazywa się ojcem powieści kryminalnej i chyba słusznie. Twórca
znakomitej postaci angielskiego detektywa pierwszy w literaturze stworzył typ, który
nazwałbym „powieścią z tajemnicą". Jest to powieść osnuta na tle jednego wypadku,
wypadku zbrodniczego; powieść poszlakowa, zaczynająca się przeważnie od chwili, gdy
detektyw przybywa na miejsce zbrodni. W dalszym ciągu akcji tok śledztwa rozwija się
z nieubłaganą logiką: na ostatnich jej kartach dopiero dowiadujemy się, kto popełnił
zbrodnię. Z reguły jest to osoba stojąca jakby w cieniu, podczas gdy podejrzenia
skupiają się na kimś zupełnie innym. Jest to właśnie powieść kryminalna, powieść z
tajemnicą - wszystkie karty odkryte zostają dopiero na końcu, przy zakończeniu
śledztwa. Wtedy to właśnie Sherlock Holmes wyciągał nogi przy kominku i zapalał
jedną ze swych ulubionych fajek; kolekcjonował je tak samo jak i zbrodnie. Powieść tego
typu nazwać można powieścią pretekstu; sam czyn zbrodniczy jest tylko pretekstem do
pokazania znakomitej, skomplikowanej, działającej z nieubłaganą logiką pracy ludzkiego
mózgu; prawdziwym bohaterem tej powieści jest ludzki umysł. Kiedy na kartkach
spotykają się tu dwa znakomite ludzkie umysły - chytry zbrodniarz obdarzony
niesłychaną inteligencją (jakim na przykład jest w powieściach Conan Doyle'a ów
makabryczny profesor) z umysłem obrońcy prawa, jakim jest Sherlock Holmes -
czytelnik otrzymuje wtedy piękną, pokazową lekcję racjonalnego myślenia logiki.
Lecz zmienił się czas: powieść z „wielką tajemnicą zastąpiła powieść sensacyjna;
genialnego detektywa - szpicel i denuncjacja; lupę, przez którą detektyw bada okruszynki
i gatunek tytoniu - odciski daktyloskopijne i kartoteka policyjna; samotne wędrówki
20
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
obrońcy prawa po mieście - policyjna obława i wymuszone zeznania. Zbrodniarz mający
na sumieniu czterdzieści trupów w wannie jest dziś dżentelmenem w porównaniu z
pierwszym lepszym fabrykantem broni. Zbrodnie i tajemnice odarto z mitu; dobroduszni
angielscy policjanci przestali bronić spokoju przy kominkach i rodowych pamiątek -
zajęci są rozganianiem bezrobotnych i strajkujących; detektywi i cywilni wywiadowcy
przestali biegać z lupami - nie pozwala im na to nadmiar zajęć wymagających też bądź
co bądź inteligencji: montowanie politycznych procesów przeciw obrońcom pokoju,
drobny i gruby szantaż, wymuszanie fałszywych zeznań itd..
Sherlock Holmes odszedł w cień; w literaturze Zachodu przyszedł na jego miejsce
superman, człowiek brutalny, sportowo wymierzający sprawiedliwość, działający poza
prawem i społecznymi normami postępowania, zabójca z litości, z namiętności, nic
mający nic wspólnego z policją, a ta z nim. Przyszła powieść sensacyjna. Gra toczy się
cały czas w otwarte karty; patologia zastępuje tu „powolną pracę szarych komórek
mózgu", cios kastetem w zęby - inteligentną rozmowę niby to o niczym, a w której
detektyw sonduje mordercę; i brutalne sceny gwałtów i perwersyjny seksualizm -
mistrzowskie oddanie nastroju śledztwa. W państwie, gdzie rządzi pieniądz i przemoc,
aparat prawa nie może opierać się na szlachetnym obrońcy prawa, na znakomitym
detektywie i naiwnym kowboju z olbrzymim pistoletem w ręce - lecz na szantażu,
denuncjacji, podłości i kłamstwie. Goodbye, mister Holmes!
Marna jest nasza literatura kryminalna. W dwudziestoleciu było kilku pisarzy, którzy robili
co mogli, aby do reszty pogrzebać i wypaczyć ten gatunek. Mistrzostwo w tej dziedzinie
osiągnął Antoni Marczyński - autor kilkudziesięciu powieści, twórca postaci Rafała
Królika - zidiociałego człeczyny, który zawsze wplątany zostaje w jakieś zbrodnie i
zawsze wychodzi na bohatera. Pisali Nasielski i Romański, Wotowski i niejaki pan Mirko
Borkowicz, Paweł Staśko i inni. Niestety, nie pamiętam ani jednej z tych powieści i nie
potrafię nic zacytować. Mniejsza z tym. Autorzy sami też chyba nie pamiętają.
Doprawdy, daleko im do Oppenheima, Conan Doyle'a, Leroux czy choćby do Wallace'a,
Agaty Christie czy Leblanca. Po wojnie tylko Zygmunt Sztaba napisał dwie powieści
sensacyjne. Są to: „Eryk Muller poszukuje siostry" i „Giełda przestaje notować".
Oczywiście oprócz całego mnóstwa powieści szpiegowsko-erotyczno-kryminalnych,
których nie chce mi się nawet wymieniać.
,,Następny odchodzi 22.25" - Piotra Guzy to nowa próba powieści sensacyjnej. Jest to
historia obławy, gdzie gra przez cały czas toczy się „na ostro" i w otwarte karty. Pogoń
za ukrywającym się człowiekiem toczy się tutaj na dwóch płaszczyznach. Pierwszą z
nich jest pogoń przywódcy siatki szpiegowskiej chcącego zlikwidować niewygodnego mu
człowieka, który „zbyt dużo wie"; druga - jest pogonią dwóch wywiadowców
Bezpieczeństwa za tymże człowiekiem. Mam wrażenie, iż jest to książka bardzo
filmowa; można by zrobić z niej dobry film, oczywiście tylko wtedy, gdyby reżyser nie
zląkł się wielu drastycznych momentów. Jednocześnie prawie „Sztandar Młodych"
rozpoczął druk innej powieści tego autora, która nazywa się „Nocny zrzut". Powieść
zaczyna się bardzo ciekawie i jest witana przez czytelników z zainteresowaniem.
„Następny odchodzi 22.25" - to pierwsza, choć jeszcze niezbyt udana, nie pozbawiona
naiwności i uproszczeń, próba pokazania pracy naszego Bezpieczeństwa. Ta ciężka i
21
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
żmudna praca znalazła dotychczas zaledwie znikome odbicie w literaturze. A może
przydałby się nam Sherlock Holmes?
„Po prostu" 24/'1955, Warszawa
Podróż do kresu szmiry
List szaleńca do redaktora „Po prostu"
Towarzyszu Redaktorze! Znacie mnie - jestem człowiekiem
spokojnym, trunkowym - lecz w miarę; zgubnym namiętnościom nie ulegam, pożyczki
oddaję w terminie, żony nie zdradzam, egzystencjalistycznych ciągotek nie odczuwam,
w dzieciństwie nie uległem żadnemu nieszczęśliwemu wypadkowi, który mógłby odbić
się potem na moim umyśle - a mimo to popełniłem czyn straszny. Pogryzłem sześć
osób, w tym jednego kapitana marynarki, jednego inwalidę (60 proc.) i jednego
starszego, siwego pana, który podczas wgryzania mu się w rękę - bił mnie po głowie
pamiątkową papierośnicą, powtarzając: „A kysz! a kysz!" Przez czterdzieści osiem
godzin siedziałem w komisariacie z pewnym szaleńcem, który wypatroszył swoją
babunię tylko dlatego, że ta fałszowała narodowe tango Polaków pt.. „Pierwszy siwy
włos". Rozmawiało ze mną trzech psychiatrów i jeden neurolog. Wypuszczono mnie w
końcu na wolność. Jeśli interesuje Was moja tragedia - pozwólcie, oto kilka słów.
Towarzyszu Redaktorze! Człowiek - że tak powiem - żądny jest rozrywki. Godziwa
rozrywka nie jest rzeczą złą; można się o tym przekonać popatrzywszy choćby na
publiczność w naszych teatrach satyryków wybuchającą od czasu do czasu cmentarnym
śmiechem. Zrozumiałe jest to, że nasi ludzie, którzy ciężko pracują, chcą się od czasu
do czasu zabawić, pójść do teatru, do kina, do cyrku czy nocnego lokalu. I właśnie tam -
towarzyszu Redaktorze - zdarzyło się to, o czym pisałem Wam powyżej.
Pewnego dnia czułem się bardzo zmęczony i głodny. Było późno - coś około godziny
23. Zapragnąłem przejść się po mieście, przewietrzyć i zjeść coś przy tej okazji.
Mieszkam na Pradze, udałem się wobec tego do lokalu „Oaza", który mieści się przy
ulicy Targowej. Na ulicy było już pusto, ruch zamierał, miasto spokojniało. Do „Oazy"
doszedłem spokojnie i nic szczególnego nie przydarzyło mi się po drodze - bo o tym, że
parę razy zaczepili mnie chuligani, dwa razy pijani i raz grupka pewnych panów, którzy
zaświecili mi ślepą latarką w oczy ze słowami: „To ten? - Nie, to nie ten. Tamten był
kindziorowaty, idź pan dalej - nie ma chyba co wspominać. To doprawdy drobiazg;
warszawiacy są narodem żywiołowym.
Nie dostałem się jednak do „Oazy", w ,,Oazie" wrzało, „Oaza" była żarliwa i lepka od
pijaństwa, w „Oazie człowiek trzeźwy faktem swego istnienia popełniał nieprzyzwoitość.
Stłamszone pary tłoczyły się na parkiecie, rozlegały się wycia i krzyki entuzjazmu;
odchodzono w sedesy po to tylko, aby powrócić i zacząć od nowa to, co w języku
naszego narodu nazywa się zabawą, a co w języku każdego innego narodu nazywa się
mordownią, usiłowaniem popełnienia zbiorowego samobójstwa, psychozą, drgawkami
przedśmiertnymi itd.. „Nie - pomyślałem - mam temperament żaby. Gorąca temperatura
22
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
«Oazy zbyt mnie podnieca. Lepiej będzie, jeśli odejdę stąd nie psując swoją ponurą
twarzą tej oto żywiołowej zabawy". I odszedłem, towarzyszu Redaktorze.
Pojechałem do „Bristolu". W „Bristolu" było normalnie, to znaczy nie było nic, bo salę
zajęli zagraniczni goście. Trudno - pomyślałem. I poszedłem dalej - do „Kameralnej".
Przed „Kameralną" stała grupka ludzi wyjąc: ,,Otworzyć! Otworzyć!" Drzwi jednak
pozostawały zamknięte; ktoś proponował, aby je wyważyć i do tego celu użyć małego
staruszka z olbrzymią głową (przy czym głowa miała odgrywać rolę taranu), lecz
staruszek zaprotestował przeciw temu uderzając projektodawcę pięścią między oczy i
kwestionując jego legalne przyjście na świat. Ponieważ nie było pod ręką dynamitu ani
nitrogliceryny - kopano i walono w drzwi pięściami w dalszym ciągu wołając o litość,
stolik; miejsce przy bufecie itd.. Nagle drzwi otworzyły się; wyleciał przez nie człowiek,
przy czym szybkość, z jaką przebywał przestrzeń, niezbicie wskazywała na to, że
wchodził tu w grę tzw.. czynnik ruchu przyspieszonego. Za nim - w tenże sposób -
opuściło lokal kilka innych osób i pozbierawszy się po drugiej stronie ulicy Foksal ruszyli
w dalszą drogę.
W tym czasie przy drzwiach rozgrywało się coś, wobec czego „Bitwa pod
Grunwaldem" mistrza Jana Matejki wydawała się być zabawą dla dzieci pozbawionych
fantazji. Kopano i gryziono, ćwiartowano się wzajemnie i pożerano; słychać było trzask
łamanych kości, jęki konających i wołania o litość; powietrze nory' zapachniało mordem.
W tym samotnym pojedynku zwyciężył jednak portier; drzwi zatrzaśnięto ucinając nimi
niby gilotyną olbrzymią głowę owego krwistego staruszka. Trzeba było iść dalej.
Poszedłem do „Stolicy": jeszcze raz podkreślam, że chciałem tylko zjeść kolację i przez
godzinę posłuchać muzyki.
Nie będę Wam już spisywać tego, jak usiłowano mnie zlinczować na rogu Nowego
Światu; nie będę opisywać Wam tego, jak zagapiłem się i poszedłem ulicą Chmielną, bo
nie ma to zbyt wiele wspólnego z koszmarem, jaki przeżyłem później. Zresztą, jak
wiecie, niewiele zmieniło się na ulicy Chmielnej w stosunku do roku przypuśćmy 39.
Wtedy na ulicy Chmielnej mówiono: ,,Chodź, chłopczyku, powiem ci coś", podczas gdy
dzisiaj używany jest zwrot: „Obywatelu, pozwólcie: postawię wam tezę". Mniejsza z tym.
Doszedłem przecież w końcu do ,,Stolicy". I danym było mi zaznać, że opowieści o
włosach stających na głowie nie są pozbawione jądra realizmu.
Najpierw wyszedł magik. Magik był smutny i blady; miał twarz uduchowionego
intelektualisty z Piotrkowa, który chciałby obwieścić światu jego tragiczny koniec, nie jest
jednak pewien daty. Magik pokazywał sztuczki z gołębiami, z myszami, królikami i
cylindrem; wyjmował pudełka i flaszki, robił przykre, błazeńskie miny; pokazywał
sztuczki, na widok których uśmiechnąłby się z pobłażaniem 5-letni dzieciak. Potem
wyszła pani o budowie Zbyszka Cyganiewicza i odśpiewała slow-foxa: „Ja jestem taka
mała", po nim - przebój mistrza Fogga pt.. „Tamara". Jest to, towarzyszu Redaktorze -
jak niezbicie wynika z treści - hymn TPPR na szczeblu, że się tak wyrażę, lirycznym.
Potem były brawa i myślałem, że nastąpi już koniec. Lecz długa jest droga męki ludzkiej.
Był jeszcze chór rewelersów: jak Wam wiadomo, głównym elementem śpiewu
rewelersów jest subtelne miauczenie, z cicha wycie: przy „Marynice" improwizowanej z
23
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
powagą pogrzebowego marsza - wyszedłem. W oczach moich czaiły się już wtedy
ponure błyski.
Lecz człowiek jest mocny; potęga jego hartuje się w klęskach. Poszedłem „Pod
kandelabry"; byłem już coraz głodniejszy i chciałem coś zjeść. Wszedłem na salę. Znacie
tę salę? Jak Wam wiadomo, nasi architekci wnętrz wypracowali pewien swoisty styl,
polegający na harmonijnym łączeniu elementów dna basenu i remizy straży pożarnej; na
tej sali można było grać w piłkę nożną i latać samolotem. Zamówiłem kolację; orkiestra
grała tango, zacząłem już pomału odzyskiwać równowagę - lecz na estradę wyszła
śpiewaczka. Styl jej śpiewu był równie daleki od artyzmu, wdzięku i prostoty, jak dalekie
było to wszystko, co dane mi było potem przeżyć: I przykro mi było, towarzyszu
Redaktorze, gdy patrzyłem na tę młodą i ładną dziewczynę, jak usiłowała robić z siebie
dziwkę. Czułem się jakoś przykro upokorzony. Kocham śpiew tak jak i Wy, kocham
dobre wzruszenia, lecz cóż to miało wspólnego ze śpiewem, z pięknem, wzruszeniem?
Skończyła. Teraz było tango z kastanietami w wykonaniu jakiejś pani, która zapo-
wiedziana była jako „tancerka". Potem młodziutki chłopiec z drugą tancerką wykonał
tango hiszpańskie. Skończyli, rozległy się ogłuszające brawa i dzikie okrzyki; klaskała
już połowa sali, ulegli nawet najniewinniejsi; wszak oto publicznie bezczeszczono to
wszystko, co nazywa się pięknem i sztuką - czyż można było nie wyć z zachwytu?
Wtedy pomyślałem sobie: wiem już teraz, dlaczego oficerowie kiedyś popełniali
samobójstwa w lokalach. Dlatego iż były tam artystyczne występy. Potem ugryzłem,
rozbiłem, szczekałem. Potem już wiecie.
Z poważaniem - Szaleniec
P.S. (pisane już po dojściu do równowagi). Towarzyszu Redaktorze! Te - napisane
powyżej - żartobliwe słowa ani w jednej dziesiątej nie oddają ponurości i koszmaru tych
artystycznych produkcji. Nie jestem wykwintnym ironistą; słowa te nie perlą się dowcipem
wysokiej klasy. Czytelnicy wybaczą mi zapewne, gdyż działałem jednak w słusznej
sprawie. Mamy prawo bić się o to, aby wszystko, co nazywają w naszym kraju sztuką -
było piękne i czyste; mamy prawo dobijać szmirę; szmirę, która rozpleniła się dzisiaj jak
fałszywe grzyby po deszczu, która wyje z plakatów, okładek książkowych, filmów i
rozmaitych - tego rodzaju - występów artystycznych. Nie napisałbym w sprawie owych
nieszczęsnych nocnych lokali ani słowa, gdyby były to lokale odwiedzane wyłącznie
przez ludzi, którzy potrafią rozróżnić szmirę od sztuki: są sprawy, które należy
pozostawić własnemu sądowi człowieka. Tam jednak przychodzą ludzie, dla których
dziesięć lat Polski Ludowej - jest jednocześnie pierwszymi dziesięcioma latami kultury.
Przychodzą tam, gdyż wierzą, że otrzymują rozrywkę - podczas gdy karmi się ich szmirą.
Przychodzą tam, gdzie należy im się rozrywka po dniu pełnym pracy, wysiłku, nauki. I
nie można dopuścić do tego, by ludzi tych nabijano w butelkę; szmira jest co prawda
niestrawna, lecz wymioty nie są natychmiastowe. Czy po to, towarzyszu Redaktorze,
przez dziesięć lat trud był codziennym chlebem, abyśmy powiedzieć teraz mogli: oto
pracowaliśmy nad rozwojem kultury przez dziesięć lat i nareszcie mamy to samo co...
przed wojną?
24
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
P.S. 2. Podnieście mi z łaski swojej honorarium za ten felieton o dwieście złotych, gdyż
tyle wydałem na ,,wstępy", „dopłaty za występy artystyczne'', „konsumpcyjne" itd.. W
praktyce oznacza to, że dwoje młodych czy starych (jak tam kto chce), lecz skromnie
sytuowanych ludzi, którzy chcą napić się czarnej kawy czy kieliszek wina i posłuchać
trochę muzyki, i mogą na to poświęcić przypuśćmy maksimum zł 30 - nie mają po co
wybierać się do lokalu. Nie zapomnijcie, proszę!
„Po prostu" 25/1955, Warszawa
Trzy wygrane i trochę marzeń
Na początek warto przypomnieć sobie, jak wygląda schemat pewnej kategorii (o, jakże
licznej) filmów sportowych, którymi raczą nas od lat tak wielu. Schemat ten wygląda
mniej więcej tak oto:
Jest młody facet, który genialnie gra w piłkę, w hokeja lub zajmuje się nokautowaniem
przeciwników. Facet ten jest championem. Tłumy kochają go, koledzy podziwiają i za-
zdroszczą mu sławy oraz licznych nagród w postaci radioodbiorników, kryształowych
pucharów lub kuponów stuprocentowej wełny, które tak chętnie oglądamy z daleka.
Champion ma dziewczynę; dziewczyna jest blondynką i świetnie śpiewa ludowe
piosenki. Kochają się, lecz niezbyt głęboko; w filmach tego rodzaju twórcy wychodzą z
założenia, że nie warto tracić czasu na psychologiczne pogłębianie ludzkich wątków -
można wszystko załatwić piłeczkami na boisku. Champion pracuje w fabryce; nieistotne
już, czy jest tokarzem, sprzątaczem, czy nocnym stróżem.
Champion zaniedbuje się w pracy - sport - co jest zupełnie zrozumiałe, gdyż mamy do
czynienia z championem - zajmuje mu dużo czasu i chłopak źle toczy swoje wałki czy
też zbyt rzadko oliwi maszynę, przy której aktualnie ustawia go reżyser. Jest źle; zakład
nie wykonuje planu. Koledzy przychodzą do championa. „Słuchaj - mówią - daj spokój,
trzeba się wziąć za robotę. A poza tym: Zrobiłeś się zarozumiały, nieuprzejmy, coraz
rzadziej przychodzisz na zebrania naszego kółka wielbicieli chrząszczy. Weź się, bracie,
za siebie - w sporcie trzeba być przede wszystkim człowiekiem!" Champion wpada we
wściekłość i wyrzuca ich za drzwi. Ukochana dziewczyna zaczyna chodzić na
przechadzki do parku z pewnym młodym człowiekiem - nie trzeba dodawać już, iż ten
młody człowiek jest rywalem championa na boisku. Zdawałoby się, iż champion został
już zdruzgotany ostatecznie. Lecz od czego mądry, siwiejący trener! Mądry, siwiejący
trener bierze championa pod pachę i przeprowadza z nim decydującą rozmowę na
pustym oczywiście boisku. „Nie tak, kochanku - mówi trener. - Sport - to nie tylko sprawa
wygranej na boisku. Sport - to przede wszystkim sprawa charakteru. Kto nie ma
charakteru - nie może być sportowcem".
Wzruszony champion ze łzami w oczach ściska dłoń mądrego trenera i idzie do domu
myśląc o meczu, który czeka go w niedzielę. Na pustej ulicy spotyka swoją dziewczynę.
Dziewczyna mówi: „Z tym długodystansowcem to ja do parku chodziłam nocami tylko
dlatego, by poruszyć w tobie charakter. Kto nie ma charakteru... itd.." Champion odpycha
ją: wraca do domu samotny, rzecz jasna nie może sprawić zawodu siwiejącemu
trenerowi. Po meczu podbiega do niego dziewczyna; razem idą do szatni, gdzie
25
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
champion przebierze się w osobnej kabinie, potem pójdą na spacer, a od poniedziałku
champion ze zdwojoną energią będzie wkręcać swoje śrubki. Koniec.
Na sali zapala się światło. Publiczność ziewając wychodzi z kina, mówiąc: ,,Nie ma to,
panie, jak było kiedyś. W cyrku Staniewskich Sztekker pewnego razu tak kopnął
pewnego Włocha w d..., że tamtemu mózg wyleciał przez żebra jak małpa przez kraty.
To byli czasy!..."
W „Trzech startach" nie ma championa przy śrubkach. Bohaterką pierwszej noweli -
pływackiej - jest młodziutka dziewczyna, która dopiero co zaczęła pływać, osiągnęła
dobry czas i troszeczkę jej się przewróciło w głowie. Na decydujących mistrzostwach w
Bielsku przegrywa i idzie do szatni spłakana. Ponieważ nie ma tu wielkich słów o
charakterze, sporcie itd.. - wierzymy, że dziewczyna na drugi raz wygra i jeśli nawet nie
zostanie wielką pływaczką, to przynajmniej będzie w przyszłości chodzić z mądrym
chłopakiem, który nie zmarnuje jej kilku miesięcy życia. Prawdziwe? Prawdziwe.
Ludzkie? Ludzkie. Czy wystarczające? Na pewno. Czy uczy czegoś? Chyba tak; jednej
ze starych prawd życiowych - kochani, uważajcie, czas płynie, nie traćcie go, nie
zadawajcie się z idiotami; nie ma gwiazdorstwa - poprzez solidną pracę dochodzi się do
dobrych wyników. To bardzo dobrze, że w „Trzech startach" nie ma „gwiazd", że
pokazano nam początkujących i ich skromne perypetie.
Dlatego z takim entuzjazmem piszę o tym filmie, który już zszedł z warszawskich
ekranów, bo czuję tam kawał prawdy o sporcie. Nie trzeba zapominać, że film ten robili
debiutanci - absolwenci PWSF. Być może, iż jak każde dzieło młodzieńcze ma on milion
wad i błędów, lecz nikt nie zaprzeczy, iż aktywa są tu wyższe od pasywów, i to o wiele.
Można by było wiele ciepłych i miłych słów napisać o części kolarskiej, którą
reżyserował Stanisław Lenartowicz, lecz po co? Lud - jak pisze w swoim felietonie Jacek
Bocheński - jest sprawiedliwy i sam potrafi oceniać. Wytworzyła się u nas niestety taka
sytuacja, że o dobrych filmach lepiej nie pisać dobrze, aby nie wzbudzać nieufności
widza.
Chociaż część trzecia - kolarska - była chyba najlepsza jako całość. Częścią najwięcej
dającą do myślenia jest druga - bokserska. Powiedziałbym, iż jest ona najbardziej
ambitna. Twórca tej części najgłębiej zapuścił sondę w doznania ludzkie. Historia jest
prosta; słabego fizycznie chłopaka zgnoił w oczach dziewczyny chuligan - pierwszy
zresztą prawdziwy w filmie polskim. Słabeusz zaczyna się uczyć boksu, tylko po to, aby
obić rywalowi mordę, co mu się w końcu znakomicie udaje. Jest to co prawda chwyt
klasyczny dla powieści bokserskiej; podobne rzeczy czytałem już dwieście razy. Raz
było to w Chicago, gdzie przypadkowo młody bezrobotny w gangsterskiej knajpie
znokautował mistrza świata, aby następnie samemu zająć jego miejsce; raz nad Tamizą,
raz w spelunkach Paryża - zawsze była kobieta podstawiona przez konkurentów i nie
trzeba dodawać, iż jedynym zadaniem owej szlachetnej dziewczyny było skuteczne
osłabienie championa za pomocą znanych skądinąd sposobów.
Jakże jednak prawdziwie wygląda sprawa owego słabeusza na tle Nowej Huty.
Ośmielam się twierdzić, że Petelski pierwszy w polskim filmie pokazał prawdziwych
chuliganów. Pokazał ich antypatyczne mordy, ich głupotę, ich styl bycia, styl zabawy,
bezmyślność - te wszystkie rzeczy, które często w piekło zamieniają nasze codzienne
26
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
życie. Znakomity jest trener; warto zwrócić uwagę na aktora, który gra jednego z
trenujących chłopaków i którego przypadkowo nokautuje bohater - słabeusz. Aktor ten
nie jest chyba wymieniony w czołówce; nazywa się Ryszard Kotas, grał już w
„Pokoleniu" i zdaje się, że jest piekielnie zdolny. Ma on w każdym razie twarz, twarz
przez wielkie ,”T", co się zowie aktorską; mocną, brutalną, męską - dla tego chłopaka
warto by napisać scenariusz, niech pokaże, co potrafi! Mój Boże, gdyby było więcej
takich twarzy jak ta; gdyby nareszcie mogły ubrać z powrotem swoje sukienki te
wszystkie otyłe kobiety grające mężczyzn w polskich filmach. Cóż pisać więcej? Trzy
starty - trzy wygrane. Wszystkiego dobrego na przyszłość!
Jeśli wspomnieliśmy już o chuliganach, warto by zastanowić się marginesowo nad
sprawą filmu o chuliganach. Nie trzeba pisać, czym jest chuligaństwo; jest ono chorobą
społeczną, tym samym czym alkoholizm, jeśli nie o wiele groźniejszą. Wydaje mi się, że
dobry film o chuliganach mógłby stać się dużą pomocą w zwalczaniu tej przeklętej
choroby. Oczywiście - nie dydaktyczna bajeczka z usunięciem z organizacji jako
morałem. Nie. Zrobić ostry, maksymalnie brutalny i okrutny film o chuliganach. Pokazać
mordobicie, czyszczenie jelit za pomocą sprężynowca, pokazać rozmamłane dziwki,
zaplute podwórka, pijaństwo, rzyganie - pokazać im ich samych.
I pokazać konsekwencje; można się przejechać kamerą po Mielęcinie, Mokotowie,
więzieniu nr 1 na Klęczkowskiej we Wrocławiu - władze bezpieczeństwa pójdą na to,
słowo daję. Krótko - przestraszyć ich trochę, pertraktacje z nimi nie przydadzą się na
nic. Pokazać to, co pokazał w swojej części Petelski - kochany, nie narywaj się, pomyśl
trzy razy, zanim wywołasz drakę, bo dostaniesz w mordę tak, że ci się trudno będzie
pozbierać.
Jeśli chodzi o zagadnienie chuligaństwa, to śmiało można stwierdzić, że popadliśmy w
typową polską chorobę - w przesadę. Łamy gazet uginają się pod naporem makabry,
chuligani wyparli wszystko - robi się z nich niezwyciężonych, strasznych, brutalnych,
demagogicznych facetów. Pisze się o ich niesłychanej odwadze, o tchórzostwie milicji
itd.. Sprawa doprawdy nie tak wygląda; wystarczy choćby popatrzeć na staruszka-
portiera z kina „Moskwa", aby przekonać się, że groźba chuligaństwa powszechnego
różni się jednak nieco od powszechnej zagłady atomowej - ten staruszek potrafi sobie z
nimi radzić. Nie dajmy się obijać - chuligani są tchórzami, są mocni tylko wtedy, kiedy ich
jest wielu przeciw jednemu człowiekowi. A u nas - z chuliganów robi się mafię, camorrę,
Ku-Klux-Klan itd.. Wielu z nich można jeszcze nawrócić po niewielkich - doprawdy -
zabiegach pedagogicznych.
Spróbujmy zrobić dla nich film, film, który dałby im cokolwiek do myślenia. Ale to wtedy
będzie miało sens, jeśli film taki pokaże im ich samych - w całej ohydzie, w całej
głupocie i ze wszystkimi konsekwencjami. Niechże ten film zacznie się od zwykłej
pijackiej zabawy; pokażmy wszystkie jej koleje, pójdźmy z nimi na dziwki, pod kino na
handelek, na drakę - i zostańmy z drugiej strony drutów kolczastych. Takim filmem - być
może - będziemy w stanie im dopomóc, na inny szkoda taśmy. Chuligaństwo w tej chwili
przybrało takie rozmiary, że nie pomogą ani karykatury, ani satyryczne wierszyki, ani
najlepsze artykuły. Lecz - mówiąc językiem ich samych - nie pękajmy przed nimi. Film,
jako sztuka najbardziej masowa, może zrobić kawał dobrej roboty. Parę dobrych filmów,
27
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
a nie byłoby może pp. Paramonowa i Gaszczyńskiego. Teraz zresztą zaćmił ich pan
Mazurkiewicz z Krakowa.
„Po prostu" 3,11956, Warszawa
B-Pictures
„W najmniejszej sali projekcyjnej jednej z wielkich wytwórni Hollywood siedzą trzej
mężczyźni: producent, reżyser i scenarzysta B-Pictures, które mają być nakręcone w
przyszłym tygodniu. Już od paru godzin patrzą na fragmenty starych kronik filmowych,
głównie na eksplozje, pożary, katastrofy kolejowe, trzęsienia ziemi, walki byków, wielkie
uroczystości, przemówienia polityków oraz na cały serwis ryczący się mórz
południowych.
Ale z punktu widzenia tematyki i przydatności dla ewentualnego filmu nic nie zadowala
tych trzech panów. Bo nawet B-Picture musi od czasu do czasu mieć pozór autentyzmu,
a najtańszy sposób pokazania autentyzmu to wycięcie całych scen ze starych kronik
aktualności, pod warunkiem, by sceny te przemawiały do widza. W pewnej chwili
producent naciska guzik, na którym widnieje napis „powtórzyć". Trojka patrzy po raz
drugi na ekran, na którym przesuwa się 800 metrów katastrofy kolejowej. Producent
każe wreszcie zapalić światła. Temat został wybrany.
- Masz główną scenę - mówi do zobojętniałego na wszystko scenarzysty. - Zrób mi
scenariusz do tej przeklętej bzdury na pojutrze.
Reżyser, któremu kontrakt zabrania zabierać głos w tej sprawie i który spał przez
większą część pokazu, zsuwa na tył głowy swoje sombrero (reżyserzy B-Pictures noszą
bowiem kapelusze sombrera) i wychodzi bez słowa. W trzy dni później zaczyna się
kręcenie.
Tym razem odwieczny Bob gra rolę pierwszego oficera na pięknym, dużym i
oczywiście eleganckim jachcie, podczas gdy Sally jest dla odmiany córką właściciela
tego jachtu. Spotykają się po raz pierwszy w małej, bocznej uliczce, gdzie Sally
zbłądziła, bo tak było wygodniej scenarzyście, i została zaczepiona przez brudnego
Meksykanina z bokobrodami. Meksykanin na widok pełnych kształtów Sally dopada ją i
obejmuje z lubieżnym wyrazem twarzy. Bob zjawia się w samą porę, aby uratować Sally
od „przyszłości gorszej niż śmierć. Czarny charakter przegrywa przez K.O. Rezultat:
teraz Bob może liczyć na to, co przyciągało Meksykanina - na ekranie zbliżenie: Bob i
Sally całują się.
Następnym razem spotykają się na jachcie jej ojca, gdzie Sally organizuje wieczór
taneczny. Bob patrzy na nią z mostka kapitańskiego i jest strasznie zazdrosny o
szczeniaka, który jej nadskakuje.
Bob i tym razem zabiera się ostro do nowego konkurenta, ale Sally odrzuca jego
pomoc i przeto rycerstwo jego idzie na marne. Bob odchodzi wściekły, podczas gdy
Sally jest coraz to weselsza. Jednak od czasu do czasu podkład muzyczny powraca do
jednego z lajtmotywów Wagnera, co w Hollywood oznacza nadchodzące
niebezpieczeństwo. Jest to wystarczający powód, aby jacht nagle doznał silnego
wstrząsu i z jakichkolwiek powodów zaczął gwałtownie tonąć. Fatygant Sally okazuje
28
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
się niesłychanym tchórzem, ale Bob ratuje po prostu wszystkich. Sally pomaga mu,
będąc w siódmych potach. Jej ponuremu ojcu drżą kąciki ust.
Pomiędzy tymi wzruszającymi scenami widać najwspanialsze zatonięcie okrętu, jakie
sobie można wyobrazić, zmontowane z nieskazitelnie wyglądającym pierwszym
oficerem, który ani na chwilę nie opuścił atelier; z fontannami wody pryskającymi na
doskonale uczesanego ponurego ojca oraz ze scenami paniki umiejętnie splecionymi z
głupkowatą twarzą nieszczęśliwego szczeniaka.
Wszystko jednak kończy się dobrze. Bob nie tylko dostaje medal imienia Carnegi za
ratowanie rycia, wręczony przez prezydenta w Białym Domu, ale ponadto wcale niezły
czek od nadal ponurego ojca Sally. Jako dodatek naturalnie dostaje Sally (wraz z jej
pełnymi kształtami), bo po to w ogóle istnieją Bob i Sally.
I oto jeszcze jeden B-Picture gotów. B-Pictures tak bowiem nazywają się drugorzędne
filmy produkowane w Hollywood masowo, wyłącznie na wewnętrzny rynek Stanów
Zjednoczonych A.P."
Powyższy cytat, którym się „podparłem", pochodzi z reportażu Raymonda Regulskiego
zamieszczonego w 116 numerze tygodnika „Przekrój" z dnia 29 VI 1947 roku. Mam
wrażenie, że cytat ten wystarczyłby od biedy zamiast recenzji z filmu „Sprawa pilota
Maresza" i mógłbym na nim śmiało poprzestać, gdyby nie patologiczne skąpstwo
naczelnego redaktora.
Bolesław Michałek słusznie nazywa ten film ,,samolotem w różowych obłokach"; tak
samo słusznie bohaterów tego filmu nazywa Aleksander Jackiewicz „chłopcami
malowanymi". Istotnie. Oglądając ten film, raz po raz przecierałem ze zdumieniem oczy -
dokąd uniósł mnie sen i życie? Te luksusowe wnętrza, ci skromni pracownicy „Lotu"
będący właścicielami samochodów i motocykli, ten blichtr - w jakimś to dzieje się kraju?
Mamy więc film - odtrutkę. Odtrutkę przeciw zatłoczonym tramwajom, kolejkom po
mięso, pijakom i chuliganom na ulicy, wściekłości na parę dni przed pierwszym; i w tych
ponadziemskich kategoriach „Maresz" jest na pewno dobrym filmem. „Maresz" stwarza
pewne wzory, za którymi tak okropnie i beznadziejnie tęskni publiczność; mamy
romantycznego mężczyznę, mamy coś w rodzaju trójkąta, coś w rodzaju zazdrości; coś
w rodzaju miłosnej udręki, coś w rodzaju szlachetnej dziewczyny - w sumie jednak nie
tworzy to prawdy o żadnej udręce, o żadnej miłości, o żadnych konfliktach i o żadnym
czasie. Mój Boże jakże daleko film ten jest od „Skarbu" będącego filmem tego samego
reżysera. „Skarb" oglądany teraz zyskuje nieporównanie, jest naprawdę komedią
realistyczną, filmem o prawdziwych ludziach i o prawdziwych troskach. „Maresz" jest
tylko schematyzmem na różowo, schematyzmem w obłokach. Na ziemi dzieje się wiele
smutnych i ciemnych spraw, ale niebo jest za to różowe. Mamy więc film o różowym
niebie.
Jest jednak w tym filmie nadzieja, i to chyba duża. Nadzieją tą jest Wieńczysław
Gliński. Przyznam się, że patrzyłem na tego aktora z wielką przyjemnością. Skromny,
naturalny i prosty, stworzył w sumie przekonywającą sylwetkę; pierwszy chyba raz
widziałem w filmie polskim człowieka zachowującego się i mówiącego normalnie. Życzę
mu, aby następny film. w którym będzie grał, mimo wszystko rozgrywał się na ziemi.
„Po prostu" 19;1956, Warszawa
29
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
Dopóki żyje człowiek
Siedemdziesiąt pięć lat temu, dnia dziewiątego lutego 1881 roku, sto tysięcy
mieszkańców St. Petersburga odprowadzało na miejsce wiecznego spoczynku trumnę
ze zwłokami człowieka, którego życie było pasmem udręki i upokorzeń, nędzy i cierpień,
samotności i klęsk. Człowiek ten nazywał się Fiodor Michajłowicz Dostojewski. Historia
nie przekazała potomnym nic prócz daty; nie wiadomo, czy był to dzień deszczowy, czy
chmurny, mroźny i czysty, czy też ponury i pełen mgieł; obok daty pogrzebu
Dostojewskiego historia nie przekazała nic, prócz okrutnie ironicznego faktu, że
pomiatanego i cierpiącego nędzę przez całe życie człowieka odprowadzało pół miasta -
w tym kwiat ówczesnej arystokracji rosyjskiej. Jeśli istniałoby życie wieczne, Dostojewski
- ta najbardziej w historii literatury rosyjskiej tragiczna postać - nie zaznałby jednak
spokoju w owej krainie, którą sam nazwał ,,ciemnym pokojem o zamkniętych drzwiach i
oknach, pełnym pająków". Żadnego chyba pisarza nie odczytywano tak różnorodnie,
tak niesprawiedliwie i fałszywie; wokół żadnego pisarstwa nie narosło tyle
najrozmaitszych mitów; o żadnym pisarzu inni pisarze nie pisali w sposób tak różnoraki.
Trudno jest znaleźć prawdę o Dostojewskim, trudno jest pojąć prawdę, którą on sam
chciał dać ludziom.
Cała twórczość Dostojewskiego to właściwie monolog rozpisany na głosy, monolog
traktujący o prawdzie. U Dostojewskiego, począwszy od głównych bohaterów,
skończywszy na
postaciach epizodycznych, wszyscy szukają prawdy; ci ludzie, którzy nigdy nie żyli i żyć
nie będą, bez przerwy miotają się rozpaczliwie w poszukiwaniu jakiejś prawdy, jakiejś
idei, która wyjaśniłaby im zagadkę życia i usprawiedliwiła ich byt na ziemi. U żadnego z
pisarzy, których znam, to pragnienie prawdy nie występuje z tak wściekłą namiętnością.
Dostojewskiego nie da się porównać ani do Szekspira, ani do Balzaka, ani do Conrada.
Dostojewski to osobna wielka literatura będąca jednocześnie jej zaprzeczeniem; nie ma
bowiem drugiego pisarza, którego styl byłby tak szary, tak nieefektowny, tak rozpaczliwie
gazeciarski. Dostojewski nie potrafił odtworzyć świata zewnętrznego. Czasem usiłuje
sklecić jakiś pejzaż, czasem usiłuje opisać księżyc jakiejś nocy, zaułek czy schody, lecz
natychmiast, rozdzierając całą zewnętrzną powłokę, wdziera się w każdą myśl i uczynek
człowieka.
Dostojewski - to monolog jednego człowieka, wciąż tego samego, w najrozmaitszych
przypadkach tego samego. Człowiek Dostojewskiego jest monomanem - monomanem
jest opętany samobójca Kiryłow i monomanem jest Alosza Karamazow, monomanem
jest Raskolnikow i monomanem jest Nastazja Filipowna; człowiek Dostojewskiego jest
człowiekiem wołającym z samego środka piekła o gwiazdę prawdy. Szuka jej w
zbrodniach, własnej udręce, hulankach, miłości i cierpieniach; w zatraceniu siebie szuka
jej obłąkany i piękny Mikołaj Stawrogin, w dzikiej miłości goni za nią Karamazow, po
omacku, w biblijnej dobroci pragnie osiągnąć ją Idiota, w plugawej zbrodni - zbuntowany
Raskolnikow. Urzędnicy, kupcy, sługusy i łapownicy, zbrodniarze i oszalałe z miłości
kobiety wciąż wyciągają ręce po prawdę. I tu kończy się geniusz Dostojewskiego:
30
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
pochylony nad mikroskopem życia Dostojewski daje swym ludziom prawdę, której nie
zechce przyjąć nawet pięcioletnie dziecko. On sam, uwrażliwiony jak nikt na krzywdę i
poniżenie człowieka, okazuje się dzieckiem, kiedy chce wyrwać człowieka z piekła, w
którym żyje. Proponuje człowiekowi filozofię, którą przyjąć można tylko w delirium, i
tylko w delirium z niej korzystać - w życiu jest ona szmacianym strachem na wróble. Tak
jak i Tołstoj, Dostojewski widział noc swego narodu - może nawet widział, jak nikt przed
nim - lecz gwiazdy wskazać nie potrafił.
Jak każdy człowiek, który łamie się w walce o jakąś ideę i zdradza ją, Dostojewski
nienawidził rewolucji. Zatruty cierpieniem i klęskami, pamiętny do końca życia luf plutonu
egzekucyjnego, Dostojewski przestał rozumieć dążenia swego narodu. „Biesy" ta
najpotworniejsza i najwspanialsza chyba powieść na świecie, jest tylko karykaturą, i to
karykaturą zrobioną przez rysownika, który nienawidzi swego modelu i złośliwie traci
proporcje. Dostojewski nie rozumiał rewolucji; przedstawił ją tak, jak przedstawiają ją
stare ciotki na prowincji swym cnotliwym siostrzenicom, wmawiając im, że bolszewik to
samo, co podpalacz i gwałciciel, anarchista i morderca, podpalacz kościołów i głosiciel
wolnej miłości. Dostojewski przegrał swą szansę napisania genialnej powieści o ruchu
rewolucyjnym; Dostojewski przestaje być genialnym artystą, przestaje być wyrazicielem
cierpień swego narodu - jest tylko małym sklepikarzem, który boi się o swój kramik i
strach usiłuje pokryć frazesami, w które sam nie wierzy. Jego „Szigalewszczyzna", jego
wizja przyszłego świata podobna jest do bełkotu Orwella - mordy, pożary, zniszczenie
indywidualności ludzkiej, kajdany, oszustwo i świst bata. „W szigalewszczyźnie nie
będzie pragnień - woła Wierchowienski. Pragnienia i cierpienia - dla nas; dla niewolników
- Szigalewszczyzna". I znów Dostojewski przestaje być geniuszem: jest sześcioletnim
chłopcem, który jest słaby i nie mając sił na stoczenie bójek z rówieśnikami - zabawia
się wyrywaniem skrzydeł muchom w przekonaniu, że płynie stąd jednakowa
satysfakcja. Aż dziw bierze, że ten geniusz, tak wrażliwy na każde cierpienie człowieka,
okazuje się dzieckiem wtedy, kiedy chodzi o najświętszą sprawę świata.
Nie wiem, czy Dostojewski fascynuje współczesnych dzisiaj z taką samą siłą, z jaką
ich fascynował lat trzydzieści temu czy czterdzieści. Czas się zmienił: ludzkość przeszła
od tego czasu przez dziesięć wojen, przez obozy koncentracyjne, pacyfikacje i
najstraszniejszy terror; ludzkość otrzymała już swoją porcję, wobec której Dostojewski ze
swymi ciemnościami jest figlarnym pacholęciem. Dzisiejszy człowiek inaczej odczyta
książkę Dostojewskiego, niżby odczytał ją lat temu trzydzieści czy nawet dwadzieścia.
Człowiek jest uodporniony na grozę - codziennie na świecie giną ludzie, codziennie
świat jest widowiskiem nowych zbrodni, nowych aktów przemocy i bezprawia. Ludzkość,
sterroryzowana bombą I3, ludzkość, rozpaczliwie broniąca się przed „A-day", stracha już
proporcje cierpienia i nie wiem, czy obłęd Stawrogina, miłosna udręka Karamazowa,
cierpienie Myszkina wstrząsną dzisiaj kimś do tego stopnia, aby przyłożyć sobie pistolet
do skroni. Wiek XX jest epoką innych namiętności - Dostojewski leży przed nami odarty
ze zgrozy. Lecz myślę, że należy on do nieśmiertelnych, tak jak Dante, Szekspir czy
Leonardo da Vinci. Czas, który pozbawił Dostojewskiego grozy, uwypuklił inne jego
wartości, które potrafią przejmująco przemówić do ludzi rozumnych wieku
dwudziestego. Wartość Dostojewskiego polega nie tej filozofii przez niego wyrażonej,
31
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
lecz na sile pragnień jego bohaterów, na ich dążeniach do prawdy, szczęścia i miłości.
Dostojewski - to dokument hańby, w której żył najpotężniejszy dziś naród świata. Hańby
swego narodu nikt nie pokazał tak jak on; cierpień swego narodu żyjącego wówczas w
cieniach szubienic, w strachu przed ciosem bicza - nikt z równą wściekłością i pasją nie
przekazał tak jak on. A przez to - Dostojewski mimo woli może stał się ostrzeżeniem
przed dnem, na jakie wpaść może człowiek. Ostrzeżeniem, a więc - znowu mimo woli
apelem o wyzwolenie człowieka z koszmaru.
I w tym - według mnie - kryje się wielkość tego człowieka, którego przez trzy ćwierci
wieku bezustannie pomawiało się o chorobę i rozkładowość.
W imię tego, co jest przed nami, nie wolno zapominać o świecie dnia wczorajszego. W
polskiej literaturze dziesięciolecia jest między innymi dlatego tak niewiele wartości, że tak
mało jest w niej prawdziwych cierpień, bólu i klęsk, jakie poniósł w tym czasie człowiek.
Jej świadectwo o cierpieniach ludzkich jest równie nikłe jak stroje tancerek w variete. I
nigdy już czytelnik nasz, który otworzy jedną z tych książek za lat dwadzieścia, nie
dowie się, jak wyglądał miłosny obłęd w sześciolatce, co czuł samotny, pod jakimś
względem zakompleksiony człowiek podczas budowy Huty Lenina i jak wyglądała
prawdziwa ludzka nienawiść w okresie budowy
Świadectwo naszej literatury o zmaganiu się człowieka z nocą życia jest świadectwem
na miarę szkółki niedzielnej. Dostojewski jest nocą i temu zaprzeczyć się nie da; jest on
nocą, o której trzeba pamiętać, trzeba pamiętać, by zyskać sprawiedliwą proporcję
czasu; trzeba pamiętać o niej wtedy, kiedy do serca wkrada się strach i zwątpienie. Jest
nieśmiertelny przez to, że najwięcej powiedział o wiecznych sprawach człowieka.
Błądził, gdyż żył podczas najokrutniejszej nocy, a nie potrafił odnaleźć światła; błądził,
gdyż rył w nocy co krok napotykając na nieszczęścia i cierpienia, które przygniotły go i
zmyliły mu drogę do światła. Dostojewski jest krzykiem znad ciemnej rzeki; lecz dopóki
żyje na świecie człowiek pożądający miłości, sprawiedliwości i honoru, czytać będą
Dostojewskiego choćby po to, aby nigdy nie popadło w odrętwiający sen ludzkie
sumienie.
„Polska" 7/1956, Warszawa
Eseje Marka Hłaski dla „Die Weltwoche"
W latach 1965-66 Marek Hłasko opublikował cztery eseje szwajcarskim tygodniku „Die
Weltwoche" wychodzącym w Zurychu. Były to kolejno: „Pięć rubli i Kozak z riazańskiej
guberni - Stracone szanse polskiej literatury'; 4 czerwca 1965 (nr 1647); „Od Ikara do
,Jamesa Bonda. Mit wyzwolonego człowieka'; 17 września 1965 (nr 1662j; „Straszni i
śmieszni'; 26 listopada 1965 (nr 1672); „Powojenny film w Polsce ; 13 maja 1966 (nr
1696j.
Przypuszczalnie teksty te powstały podczas pirania .,Pięknych dwudziestoletnich". W
każdym z nich znajdziemy bowiem tematy i wątki znane z tej książki, które jednakże
zostały rozwinięte lub zmienione, zapewne z uwagi na odmiennego adresata -
czytelnika niemieckojęzycznego. Ponieważ Hłasko nie władał biegle niemieckim,
32
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
przekładu dokonał, Janusz von Pilecki, tłumacz z Monachium, który przełożył na
niemiecki również inne utwory Hłaski.
O esejach Hłaski w „Die Weltwoche" kilkakrotnie informowały w rubryce „W oczach
Zachodu"londyriskie „Wiadomości'; a w notatce „Hłasko w roli Hostowca" („Wiadomości';
Londyn 1965, nr 43, s. S) ubolewano, iż szansy publikowania w „Die Weltwoche" nie
znalazł Pazaet Hostowiec (perzy Stempowski), „król polskiego eseju'; także mieszkający
w Szwajcarii. Autor notatki przyczyn tego dopatrywał się w „niefotogeniczności"
Hostowca i mało pociągającej dla massmediów, nie stukującej rozgłosu, „zwykłości"
jego osoby. ,hak czytelnik za chwilę się dowie, przyczyna neeobecności Hostowca na
łamach „Die Weltwoche" była inna.
Mieczysław Grydzewski, redaktor naczelny „Wiadomości" proponował Hłasce
publikację polskich oryginałów artykułów. Nie doszło do tego. Hłasko najwyraźniej
traktował owe teksty jako nieistotny margines własnej twórczości. Świadczą o tym
fragmenty dwóch listów do Grydzewskiego, tyczące tej sprawy:
List z 5 X 1965: „(...)O ile pamiętam, napisałem dla „Die Weltwoche" artykuł o
bohaterze filmów szpiegowskich imieniem James Bond. Przy okazji wspomniałem o
tym, że Paweł Hostowiec opowiadał mi o zamachu na cara, którego dokonał Sawinkow.
(...)Rękopisu nie mam; nie przywiązuję do tego rodzaju artykułów żadnej wagi; na film z
Bondem musiałem iść, gdyż tak mi kazał mój szej - publiczność w Szwajcarii szaleje za
Bondem (...)".
List z 20 X 1965: „(... j W ostatnich „Wiadomościach "przeczytałem o sobie i o tym
idiocie, Jamesie Bandzie. Dziękuję za mile sława. ,Ja sam ten esej uważam za idiotyzm
- to jest dla, jak to się mówi, popularnego czytelnika i pisząc dla nich nie należy ani
chwili zapominać o tym, że poza skandalami z życia gwiazd filmowych i giełdą nic tych
ludzi nie interesuje. I jeszcze jedno - ja mam do dyspozycji cztery strony maszynopisu, i
jeśli napiszę trochę drożej - skreślają nie pytając mnie wcale o radę. To, co czytam
potem, nie ma nic wspólnego z esejem napisanym przeze mnie. Dlaczego nazywają
mnie buntownikiem? Żeby mieć małpę grającą na pianinie. To wszystko. Wybierają
zawsze fotografie, na których wyglądam jak kryminalista - dobre niszczą natychmiast z
szatańskim śmiechem. Jeśli Pan wierzy w Boga - proszę tego nie drukować. Pan
ośmieszy mnie tylko. Powtarzam - to jest dla matołów, to nie jest dla poważnego
tygodnika literackiego. Pan uczyni mi krzywdę. Po co? Ja to przecież piszę dla
pieniędzy, to wszystko. Natomiast nie ma Pan racji co do Szwajcarów. Redaktor„Die
Weltwoche" zaproponował; Hostowcowi współpracę i bardzo się na to cieszył -
Hostowiec przeczytał jeden numer „Die Weltwoche" i oświadczył, że mu się gazeta nie
podoba. Mimo moich i mojego redaktora nalegań - Hostowiec nie zmienił swojej
decyzji. Cóż można w takim wypadku zrobić (...)"
Pomimo tej opinii o własnych tekstach, dodajmy - niewątpliwie przesadzonej z
charakterystyczną dla Hłaski autoironię, chyba warto po latach przypomnieć polskim
czytelnikom te zapomniane eseje, oddające gusta, zapatrywania, temperament
polemiczny i poczucie humoru ich autora. Próby odnalezienia polskich oryginałów
1
* Oba listy znajdujące się w archiwum „Wiadomości" uprzejmie udostępniła mi p. red. Stefania
Kossowska, za co dziękuję.
33
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
okazały się bezowocne (wszystko wskazuje na to, że zaginęły albo po prostu zostały
zniszczone przez samego Hłaskę), pozostała więc tylko możliwość ponownego ich
spolszczenia ze świadomością, iż będzie to jedynie przybliżona wersja oryginału. Obok
tekstów drukowanych w prasie izraelskiej i przedruków prasowych wcześniej wydanych
opowiadań, eseje pisane dla „Die Weltwoche" należę do najobszerniejszych publikacji
Marka Hłaski w prasie zachodniej po wyjeździe Autora z Polski.
Krzysztoj Bodanko
Pięć rubli i Kozak z Riazańskiej Guberni
Stracone szanse polskiej literatury
Przed wielu laty, kiedy rządził jeszcze car Mikołaj II, w pewnym szynku zapytano
Kozaka, którego niezbadany los rzucił do riazańskiej guberni: „Co byś zrobił, gdyby
uczyniono cię carem?" Kozak pogrążył się w posępnym zamyśleniu i rzekł po długiej
chwili: ,,Buchnąłbym pięć rubli i zwiał". Taka była w przybliżeniu sytuacja, z którą
skonfrontowana została po wojnie polska literatura. Obiektywnie patrząc pisarze polscy
byli i są jeszcze w idealnym położeniu. W ich kraju jest wszystko - cierpienie, jakiego
próżno by szukać na całym świecie, procesy przeciw heretykom, szpiegom, nędza,
upadek moralny, zdziczenie, pijaństwo, tortury policji politycznej, ogólna rezygnacja i
ostateczna rozpacz. Przypuszczalnie niewiele jest krajów na naszej planecie, gdzie
nieszczęście przybrało tak koszmarne formy, że jakakolwiek walka o zmianę
panujących stosunków d priori wydaje się bez sensu. Jestem zdania, iż ten fakt nawet
nie dotarł do świadomości większości mieszkańców. Dla pisarza taka konstelacja jest
wyśmienita - tylko usiąść i pisać o rzeczach rozgrywających się wokół. Nie potrzeba
wielkiego talentu epickiego, jak się na ogół uważa, aby przedstawić koszmary swoich
czasów. Solidna praca kronikarza w zupełności wystarczy. Wrażenie wywiera całość,
jeśli spojrzeć obiektywnie. Niestety, ponad obiektywizmem znajdują się jeszcze dwie
instytucje zabraniające pisarzom w pełni zakosztować słodyczy ich czasów. Nazywają
się one: cenzura i partia.
Jak to możliwe, że renesans - okres trwający stosunkowo
krótko, epoka morderstw, intryg i sztyletów, i czas wzlotu i upadku wielu władców - że
ten krótki czas przyniósł tak bogaty zastęp mistrzów pędzla i dłuta, iż wyliczenie tylko
najwybitniejszych spośród nich mogłoby wypełnić całą książkę, a z drugiej strony -
rewolucja i późniejszy kult Stalina nie przyniosły żadnego naprawdę wielkiego pisarza,
rzeźbiarza, malarza czy poety? Przy czym zbyteczne byłoby pisać o okropnościach
owego okresu, nawet ci czytelnicy bowiem, którzy nie interesują się specjalnie sprawami
Europy Wschodniej są stosunkowo dobrze zorientowani, jak rozegrała się rewolucja i
kolektywizacja w Rosji i czym była era Stalina dla ludzi w Rosji i Europie Wschodniej.
Fascynujący problem - nawet dla mnie, urodzonego w kraju, który w owym czasie
przypominał kupę śmieci otoczoną drutem kolczastym. Spośród pisarzy rosyjskich
34
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
jednemu tylko udało się przedstawić wielką rozpacz czasów, w których przyszło mu żyć:
Michaiłowi Szołochowowi. Ale dotyczy to tylko jego pierwszej książki. Już następne są
zakłamane.
Powstały w strachu, w myśl receptury partii, tej samej zresztą partii, która wcześniej
wyniosła go na piedestał proroczo-wizjonerskiego geniusza i mianowała członkiem Rady
Najwyższej ZSRR Biedny Szołochow. Jak nietrudno zobaczyć w następnych książkach,
wcale nie czuje się dobrze na swoich koturnach (myślę tu o ,,Zaoranym ugorze"). Dzieła
pozostałych radzieckich autorów czasu rewolucji - książki Fadiejewa, Leonowa i innych
mistrzów z Gorkim na czele nie mają artystycznej rangi ,,Cichego Donu" Szołochowa (z
jednym wyjątkiem nigdy nie wydanego oficjalnie w języku rosyjskim ,,Doktora Żiwago"
Borysa Pasternaka) i nawet ich wartość dokumentalna wydaje się przeciętna. Myślę, że
przyszłemu kronikarzowi, który miałby podjąć próbę opisu naszych nieszczęsnych
czasów, książki te niewiele pomogą. Ale może mylę się, może mają one wartość
właśnie dokumentów zakłamania. A jeśli tak, to tylko zakłamania, nigdy świadectw
rozpaczy. Partia trzyma mózgi swoich bardów w stalowej łapie i nie ma wątpliwości, iż
ten makabryczny kontredans trwać będzie aż do końca sowieckiego imperium. Zająłem
się nieco dłużej literaturą sowiecką dlatego, że wydaje mi się niemożliwe zrozumienie
polskich pisarzy bez uprzedniego zaznajomienia się z tym, przez co przeszli autorzy
radzieccy.
Wbrew temu, o czym donosiły zachodnie gazety, w Polsce nigdy nie było żadnej
rewolucji. Wszystko dokonało się szybko i gładko - jedni okupanci odeszli a na ich
miejsce pojawili się nowi. Tym razem były to czołgi radzieckie. Niestety, Rosjanie
przywieźli w czołgach także rząd polski, złożony z wyszkolonych w Moskwie niedobitków
polskiej partii komunistycznej. Byli to ludzie, którzy po rozwiązaniu KPP w 1938 ratowali
się przejściem do Rosji, a których Stalin zapomniał zlikwidować albo też zachowaj na
okazję przyszłych wypadków. A może postąpił po prostu jak owi ludzie, którzy z
niepojętego dla nich samych impulsu przechowują różne zupełnie bezużyteczne
przedmioty, na przykład stare rondle, kalendarze dawno minionego czasu, popsute
żelazka i tym podobne rupiecie.
To byli ludzie, którzy w 1945 tworzyli rząd polski, i w kieszeni mieli już plany przyszłego
systemu. Miała to być ludowa demokracja; po upływie pewnego czasu mima się ona
przemienić w socjalizm, a ostatecznie w komunizm. Na początku jednak dozwolone było
pisanie, o czym się chciało, partia spoglądała łaskawie i życzliwie na poczynania
duchów twórczych, rozpoczęto nawet flirt z katolikami. I, jak można się spodziewać,
literatura owego okresu obfituje w okupacyjne koszmary, opowiadania partyzanckie i
wspomnienia z obozów koncentracyjnych, gdzie miliony spędziły lata okupacji. Naj-
lepszą książką o prześladowanych ludziach jest „Pożegnanie z Marią" Tadeusza
Borowskiego. Chciałbym się zatrzymać przy osobie tego autora i jego utworach,
ponieważ ukazały się one w języku niemieckim, a ponadto Borowski może posłużyć
jako nader interesujący i typowy przykład.
Zaczynał jako poeta w czasie okupacji. W' Polsce nie było wówczas gazet ani innych
pism, nie licząc oficjalnej niemieckiej prasy propagandowej. Mam tu na myśli
wydawnictwa legalne, bo oczywiście wychodziła cała masa pisemek podziemnych i
35
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
właśnie na łamach tych pism (czasem były to tylko zatłuszczone, świeżo powielone
kawałki papieru) debiutuje Borowski. Już w pierwszych wersach odnajduje swój własny
ton, co u początkującego pisarza raczej zadziwia; z reguły bowiem nowicjusz szuka
sobie mistrza, którego kopiuje, albo za którym co najmniej podąża. Borowski jest od
początku wierny tylko sobie i swojej mrocznej wizji świata, w którym nie ma i nie będzie
ładu i miłości. Podczas gdy inni poeci owego czasu rozdzierając szaty opiewali
nieszczęście, mrok nocy, patriotyzm i wierność, Borowski pisze: „zostanie po nas złom
żelazny / i głuchy, drwiący śmiech pokoleń".
W 1942 zostaje aresztowany przez gestapo i wywieziony do Oświęcimia, gdzie
trzymano go aż do końca wojny. Po kapitulacji pozostaje w Monachium i wydaje
wspólnie z dwoma innymi autorami książkę pod tytułem „Byliśmy w Oświęcimiu". Jest
ona dedykowana 7 Armii Amerykańskiej, która przyniosła Borowskiemu wolność. (Tu
trzeba dodać, że krótko przed końcem wojny został on wraz z innymi więźniami
wywieziony do obozu w głąb Rzeszy, gdzie wyzwolili go Amerykanie). Książkę
Borowskiego trudno jest sklasyfikować. Nawet określenie ,,wspaniała" byłoby niewy-
starczające. Z drugiej zaś strony książka ta jest wyrazem tak skrajnej niemoralności, iż
język ludzki wydaje się zbyt ubogi, by umieścić ją w ramach jakiejkolwiek istniejącej
hierarchii moralnej. Borowski spędził trzy lata w piekle i przechwala się, iż te trzy lata
przeżył. Był świadkiem powszedniego brutalnego uśmiercania, a przetrwaj tylko dzięki
własnemu sprytowi i umiejętności przystosowania się do życia w tym piekle. Kiedy inni
pożerali się nawzajem, on dobrze wiedział, gdzie znaleźć słoninę i francuski koniak -
teraz chełpi się swoim sprytem. Donosił współwięźniom o wydanych na nich wyrokach
śmierci, był wielokrotnie świadkiem ich śmierci - sam przeżył i teraz pyszni się tym.
Widział, jak miliony ludzi pędzono nago do komór gazowych, jego oszczędzono. Był
twardy, przebiegły, służalczy i podły, gdy trzeba - czarujący dla katów, posłuszny
oprawcom chwali się tym, nawet więcej, czyni to z szatańską przyjemnością. Nic więc
dziwnego, iż książka ta uderzyła niczym bomba.
Literatura Polski zawsze cierpiała na idiotyzm i patriotyzm, na frazesy o miłości
bliźniego, miłości do ziemi i Boga, głupie zwroty o męskiej odwadze i stwierdzenia typu:
„Polska została wybrana na Chrystusa narodów" i podobne bzdury - i oto naraz pojawia
się chłopak ledwo dwudziestoletni z umysłem niczym miotacz płomieni.
Polacy byli bezradni wobec Borowskiego i jego książki, zupełnie nie odpowiadała ona
zwłaszcza ich idiotyczno-patriotycznemu pojmowaniu cierpień ludzkich, których wymiaru
nie potrafiła oddać jakimkolwiek innym frazesem.
Ale nawet Oświęcim ze swoim piekłem nie jest w stanie wyleczyć Borowskiego z jego
polskości, owego »idiotyzmu", z którego sam tak chętnie drwi. Wraca do Polski i wydaje
drugą książkę, „Kamienny świat". Są to wspaniałe krótkie opowiadania całkiem w stylu
Celine'a i Hemingwaya, przeważnie dwu-, czterostronicowe, w których opluwa wszystko
i wszystkich. Mimo to jest to wspaniała książka i wydaje mi się nawet - wbrew
powszechnej opinii - lepsza od pierwszej. Jednak Borowski zaczyna w niej marzyć i
naraz przestaje być pisarzem, jest Polakiem. Marzy o szczęściu bliźniego, o świecie
sadu i miłości, o sprawiedliwości dla ludzi i o nowym porządku losu ludzkiego w
ogólności.
36
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
W Polsce ówczesnej nie ma żadnej siły społecznej zdolnej realizować tego typu
ideały. Kraj jest zrujnowany, wymęczony wojną, pozostawiony na łasce losu przez
sojuszników, jednym słowem: pokonany. Jedyną liczącą się siłą społeczną jest partia.
Borowski zostaje członkiem partii i odtąd pisze to, co dyktują bonzowie. Powstają
opowiadania bez literackiej rangi i trudno rozpoznać w nich dawnego Borowskiego. Oto
na przykład szef oddziału partyzanckiego zabija wyrostka, którego matka jest jego
kochanką, i skoro tylko to zrobił, donosi jej o tym i idzie z nią do łóżka. Cala historia
rozgrywa się pod patronatem nędznego i łajdackiego klechy, który to wszystko widocznie
finansuje, a na końcu podaje mordercom święty sakrament. Takie i podobne bzdury
mnoży teraz pióro Borowskiego. Następnie porzuca on prozę na rzecz publicystyki; w
swoich artykułach nazywa Amerykanów bandytami i mordercami, tych samych
Amerykanów, którzy przynieśli mu wolność i którym zadedykował swoją pierwszą
młodzieńczą książkę. Teraz są dla niego bestiami, niosącymi śmierć i zniszczenie
rodzajowi ludzkiemu itp.. W końcu Borowski rozpoczyna miażdżenie całej współczesnej
literatury Zachodu i czyni to bez uprzednich lektur i choćby ogólnego zapoznania się z
nią. Sartre, rzeczywiście niezły cwaniak, zostaje przez Borowskiego obdarzony mianem
lokaja imperializmu (tu biedak się myli, bo Sartre jest co najwyżej lokajem swojej
popularności i własnego konta bankowego). Faulkner, największy spośród pisarzy
amerykańskich, człowiek, którego jedyną pasją jest sprawiedliwość wobec bliźniego,
nazwany zostaje faszystą, rzecz jasna bez przeczytania choćby jednej jego książki.
Hemingway, świetlisty wzór jego pierwszych opowiadań, teraz jest dla Borowskiego
niczym więcej, jak bydlakiem działającym na rzecz bomby atomowej, która mogłaby
dobrym i kochanym Rosjanom przynieść śmierć i zniszczenie itd.. Wszystko, co pisze,
jest pełne nienawiści i jednocześnie przerażająco bezsilne. Partyjni bonzowie są
zadowoleni i Borowski urasta do symbolu pisarza zaangażowanego, w sensie
pożądanym przez partię. Na końcu jednak idylla pryska. Borowski umiera w stylu
bohaterów Dostojewskiego, jakkolwiek śmierć jego nie pozbawiona jest humorys-
tycznego posmaku; w nocy, kiedy rodzi się jego pierwsze dziecko, otwiera kurek od gazu
i rozstaje się ze światem, który w tak osobliwy sposób ukochał. Partia funduje mu
wystawny pogrzeb, a oficjalny komunikat lekarski oznajmia, iż śmierć Borowskiego
spowodowały nieuniknione następstwa męczeńskich przeżyć w Oświęcimiu.
Jak już wspomniałem, nie było wówczas w Polsce siły społecznej będącej w stanie
przywrócić spokój i rozsądek - oprócz partii. Katolicka organizacja „Pax", której zarząd
kontrolowany jest aż do dziś przez służbę bezpieczeństwa, miała i ma tak odpychający
charakter, że żaden człowiek zachowujący choć odrobinę poczucia własnej godności,
nie mógłby być jej członkiem. Inne grupy nigdy się nie liczyły i nie liczą, także dzisiaj. A
więc pozostaje jedynie partia komunistyczna jako reprezentująca silę i dynamizm -
przynajmniej, gdy chodzi o iluzje pisarzy. Zakochują się tedy pisarze bez wyjątku w partii
- a nie zapominajmy, że Polska jest pokonana i zniszczona, że inteligencja jest
wytępiona częściowo przez Hitlera, częściowo przez wielkiego nauczyciela Stalina - bo
partia jest symbolem siły i ona obiecuje pomoc w uciążliwym poszukiwaniu wyjścia z
błędnego koła.
37
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
Drugim prototypem nieszczęśliwie zakochanego jest Jerzy Andrzejewski, także od
dawna znany czytelnikowi niemieckojęzycznemu. (Ograniczam się w tym artykule ze
względów oczywistych do tych tylko pisarzy polskich, których utwory zostały przełożone
na niemiecki, francuski lub włoski, ponieważ chciałbym, aby zainteresowani czytelnicy
szwajcarscy sami mogli zapoznać się z książkami wymienionych autorów).
Jerzy Andrzejewski debiutował przed wojną i nosił wówczas stempel pisarza
katolickiego z powodów dla mnie osobiście zupełnie niezrozumiałych, może dlatego, iż
nie potrafiono znaleźć dla niego żadnej innej etykietki, a może dlatego, iż my, Polacy,
lubimy nawzajem się szufladkować, klasyfikować, katalogować i oskarżać, gdy tylko
nadarzy się okazja. Równie dobrze można było tego autora tytułować szpiegiem
japońskim albo przybić mu stempel przewodniczącego Zjednoczenia Magików
Cyrkowych Holandii - katolickim pisarzem nie był nigdy. Ale nie to jest najważniejsze.
Andrzejewski był i jest dla mnie największym talentem wśród pisarzy swego pokolenia.
Pierwsza jego (przedwojenna) powieść zatytułowana jest „Ład serca". Po wojnie
opublikował tom opowiadań „Noc". Znakomite opowiadania, w których autor artystycznie
dojrzałymi
środkami oddaje patos i grozę czasów, w jakich przyszło mu było żyć. Są to
wstrząsające i piękne historie; jedna z nich pozostanie mi w pamięci na zawsze: młody
chłopak skazany przez Niemców na śmierć denuncjuje swego jedynego przyjaciela jako
wspólnika nie popełnionego przestępstwa - ze strachu przed samotną śmiercią. Giną
razem, a w obliczu plutonu egzekucyjnego zdradzony podaje rękę zdrajcy niosąc mu
pociechę przed śmiercią. W 1948 wychodzi powieść Andrzejewskiego „Popiół i diament"
(znana na Zachodzie także dzięki filmowi Andrzeja Wajdy pod tym samym tytułem).
Opowiada ona o młodym konspiratorze, który zgodnie z rozkazem swoich wojskowych
przełożonych po zakończeniu wojny ma nadal działać i zabijać. Przybywa on do
miasteczka, aby wykonać wyrok na komuniście - osobistości o istotnym dla partii
znaczeniu - i zakochuje się w młodej kobiecie. Najchętniej wyrzuciłby broń i rozpoczął
nowe życie z ukochaną, ale rozkaz organizacji brzmi: zabijać dalej. W sporze z
przełożonym udaje mu się uzyskać zapewnienie, że po zabiciu komunisty będzie mógł
powrócić do cywilnego życia, które tak chętnie rozpocząłby u boku swojej kochanki.
Zabija więc, ale w końcu sam ginie trafiony przypadkowymi kulami patrolu, który o jego
zamachu nic nie wie i nie mógł wiedzieć.
Jest to opowieść o ostatnich trzech dniach młodego terrorysty, więc nasuwa się
skojarzenie z trzema ostatnimi dniami Roberta Jordana, bohatera „Komu bije dzwon"
Hemingwaya. On także spędza trzy ostatnie dni i noce swojego życia z kobietą, którą
właśnie poznał; jednakże utwór Andrzejewskiego jest o wiele lepszy od powieści
Hemingwaya, której nieznośny patos z trudem tylko można wytrzymać. Powieść
Andrzejewskiego wywołała w pewnych kręgach społecznych znaczne i zrozumiale
poruszenie - był to czas, kiedy sława bojowników podziemia była jeszcze świeża i
mocna. Postać młodego człowieka została ukazana autentycznie i prawdziwie (w
przeciwieństwie do postaci komunisty) i wielu dostrzegało w jego dylemacie swój
własny los lub też swoich braci i dzieci. Partia zaczęła interesować się Andrzejewskim i
przystąpił do niej, podobnie jak przed nim Borowski. Został posłem na Sejm - przy-
38
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
puszczam, iż do dzisiaj nie wie, z jakiego okręgu wyborczego został wybrany,
najważniejsze, że go wybrano - odtąd pisał tak, jak partia uważa za przydatne dla siebie.
I stało się z nim to samo, co już wcześniej stało się z Borowskim: napisał niedorzeczną,
niegodną swojego talentu broszurę o „ludziach radzieckich" po jednorazowym, zaledwie
kilkudniowym pobycie w Moskwie. W swoim idiotyzmie poszedł jeszcze dalej niż
Borowski - poddał najlepsze swoje utwory druzgocącej krytyce partyjnej i przysiągł pisać
lepiej i mądrzej. Pozostało to tylko przysięgą. Przez następne lata nie pisał niczego, a
jego ulubionym zajęciem były popijawy z niżej podpisanym. W końcu, w roku 1956
wystąpił z partii, cisnął partyjną legitymacją i zaczął znów pisać. Wydaje cienką powieść
o równie typowym co patetycznym tytule: „Ciemności kryją ziemię", alegoryczną historię
o Wielkim Inkwizytorze
, który skazuje ludzi na śmierć, tortury i rozpacz oraz o jego wiernym uczniu. Na końcu
inkwizytor umiera, a uczeń opluwa jego zwłoki - albo coś w tym stylu. Nietrudno
zgadnąć, o co tutaj chodziło: Partia = Inkwizytor; Andrzejewski = wierny pomocnik
Inkwizytora, który buntuje się na końcu przeciwko swemu nauczycielowi.
Pozwolę sobie tu na małą uwagę: literatura, rzeczywiście
prawdziwa literatura nigdy nie pełniła żadnej choćby najmniejszej funkcji społecznej, nie
czyni tego także dzisiaj i na szczęście nie będzie mogła uczynić tego również w
przyszłości. Literatura, rzeczywiście prawdziwa literatura jest zawsze dziełem
szaleńców, skąpców, opojów, pederastów, jest wspólnym osiągnięciem zbieraniny
dziwaków rozmaitego koloru i asortymentu i uchowaj Boże, aby miała kiedyś mieć wpływ
na życie społeczne. Na szczęście jest to zupełnie wykluczone. Zwolennicy Tołstoja
lubowali się w bieganiu z brodami i w lnianych portkach. Czemu nie - w końcu
rekrutowali się bez wyjątku z tzw.. warstw wykształconych i mogli sobie pozwolić na
takie ekstrawagancje. Sam Tołstoj oszalał przed śmiercią i wypowiedział wojnę lekarzom
twierdząc, że są oszustami i szarlatanami. Dostojewski nie potrzebował wcale udawać
się do obłąkanych, bo sam był całe życie pomylony i notorycznie grał w ruletkę. Gdyby
chciano jego idee społeczne zrealizować w praktyce, wpierw należałoby całą ludzkość
powiesić na drzewach, a tych, którzy by jakimś cudem ocaleli, musiano by wygnać na
pustynię, aby tam cierpieli głód pogrążeni w masochizmie. Lermontow zginął w
pojedynku, tak samo Puszkin. Jesienin - wielki poeta - powiesił się w toalecie, przedtem
nagryzmoliwszy własną krwią wiersz na ścianie. Majakowski napisał po śmierci
Jesienina wiersz, w którym potępił jego samobójstwo, dwa lata później sam wpakował
sobie kulę w łeb. Faulkner był nałogowym alkoholikiem. Kiedy pracowałem w Madrycie,
opowiadano mi, że Hemingway spędził wojnę hiszpańską w barach i knajpach, uwikłany
w romans z jedną ze swoich licznych żon (która to była w kolejności, niestety,
zapomniałem), a potem napisał swój patetyczny „Komu bije dzwon". W krajach
zachodnich nikt przecież - jeśli w ogóle można to przeoczyć - nie twierdzi, iż pisarz ma
do spełnienia zaszczytną misję. Pozostawia się go całkiem po prostu samemu sobie, co
w rzeczy samej jest dla niego najlepsze. Inaczej, niestety, sprawa przedstawia się w
Polsce, gdzie zawsze oczekuje się od człowieka piszącego, aby swoją namiętność
twórczą pojmował jako zaszczytne posłannictwo w służbie większej chwały kraju,
programowanej przez administrację państwową. Komunizm jest niczym innym jak
39
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
nieustannym procesem sądowym wytoczonym ludziom; procesem przeciwko tradycji
wolnej myśli i wolności osobistej. W tym procesie literatura powinna przyjąć rolę świadka
obrony - w krajach stalinowskich stała się świadkiem oskarżenia. Dlatego też klęska
wymienionych przeze mnie autorów jest oczywista i definitywna. Nawet gdyby dziś
napisali o tym wszystkim jeszcze raz, nawet gdyby uczynili to krwią swoją lub swoich
dzieci - cóż by to zmieniło? Kto chciałby im uwierzyć, iż się pomylili, że zbłądzili w
intelektualny sposób - w czasach gdy śmierć, więzienie i terror stały się nieodłącznymi
towarzyszami człowieka? Niektórzy - wśród nich Andrzejewski usiłują nadrobić to
znikomą cząstką prawdy, cóż z tego, skoro jest to tylko okruch, dokładnie owe pięć rubli,
które nasz Kozak tak chętnie by ukradł. Partia w krajach komunistycznych bardzo
dobrze wyczuwa bezradność swoich intelektualistów. W końcu są oni bezradni od dawna
i nic dziwnego, że w cichości nachodzą ich myśli: idź razem, buduj razem, bądź wielki,
podążaj, by zrozumieć konieczność historyczną czasu, w którym żyjesz, bo tylko to
uratuje cię przed śmiesznością i uchroni przed artystyczną klęską. A więc chodź z nami.
Tak, ale dokąd?
Brak miejsca nie pozwala mi zająć się pozostałymi autorami. Z garści około dziesięciu
wybrałem czterech istotniejszych. O dwóch z nich napisałem powyżej: jeden skończył
śmiercią samobójczą, drugiego uratował talent. Notabene ostatnia jego książka jest
zadziwiająca; jest to historia starzejącego się malarza, który tworzy genialne obrazy i
kocha swoją własną modelkę. Doprawdy Bóg jeden wie, co Andrzejewski chciał nam tą
książką powiedzieć.
Adolf Rudnicki jest rówieśnikiem Andrzejewskiego, lecz nigdy nie dał się uwieść partii.
Jego popularność, którą zawdzięczał okupacyjnym opowiadaniom, była tuż po wojnie
ogromna. Mimo to pozostał twardy i wierny tylko sobie. Nie napisał nic, czego dzisiaj
musiałby się wstydzić. Ale jest on przykładem gatunku, który zaczyna wymierać:
pogrążony w swoich mrocznych wizjach ginącego świata i prześladowanych ludzi pisze
wyłącznie o zniszczeniu i piecach krematoryjnych. Przez lata nie był drukowany, partia
robiła wszystko, aby popadł w zapomnienie. Nie zapomniano go; jego opowiadania żyją
i są czytane. Lecz, jak już powiedziałem, jako świadectwo gatunku na wymarciu.
Stanisław Dygał jest, o ile wiem, czytelnikom szwajcarskim prawie zupełnie nie znany.
Jego książki są osobliwe i pełne uroku i - co może dziwnie zabrzmieć - pełne życzliwości
wobec otoczenia. Dla Dygała wszystko, co wydarza się na świecie jest dziwaczną,
niekiedy męczącą zabawą, w której wziąłby chętnie udział. Niestety, nie udaje mu się to.
Niezwykłe, jak się znalazł ten zdolny człowiek w polskiej literaturze współczesnej, pełnej
łez, patosu i okrzyków rozpaczy. Zaprawdę, Dygał zasługuje na to, aby mieć u swego
boku krasnoludki, które przygrywałyby mu na złotych harfach albo przynajmniej
sentymentalnego diabełka w butelce, co z wnętrza szklanego więzienia opowiadałby mu
swoje dziwne przygody - niczym bohaterowi z powieści Lesage'a. Jego wyśmienite
książki są tak zabawne i osobliwe, że muszę skapitulować wobec pokusy opisu ich
treści. A jednak ukazują one - jak już powiedziałem - tylko smutne igraszki człowieka,
który nieustannie dziwi się, jak beznadziejnie głupi i pozbawieni humoru mogą być
dorośli, jak mało serdeczności sobie okazują; dziwi się też, jak mogą spędzać czas
zajmując się tylko polityką, wojną i wszelką rozpaczą, gdy przecież Bóg wie, iż trochę
40
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
zabawy, trochę nieszkodliwego pobajdurzenia i, przy okazji, rozkoszowania się tym, a o
ileż byłoby przyjemniej i ładniej. I tym samym także on pozostaje - podobnie jak Adolf
Rudnicki - przedstawicielem wymierającego gatunku.
„Die Weltwoche" 4 czerwca 1965, Zurych
Z niemieckiego przełożył i opracował Krzysztof Bodanko
Od Ikara do Jamesa Bonda
Mit wyzwolonego człowieka
Najróżniejsze są drogi, którymi człowiek zdąża ku swojej wolności osobistej. Na
pewno - rodzaj jego dążeń zmienia się zależnie od epoki, w której żyje - cel pozostaje
ten sam.
Według starych przekazów Ikar skleił skrzydła woskiem i wzniósł się ku słońcu. Po co
to uczynił? Przypuszczalnie dlatego, że akt wyzwolenia od ziemi, na której zmuszony był
żyć - choćby tylko na krótką chwilę - oznaczał dla niego najwyższy z możliwych
wymiarów wolności. Istnieje obraz Brueghla, którego tematem jest upadek Ikara. Orzący
chłop, statek wolno posuwający się w dół rzeki - wszystko toczy się zwykłym biegiem,
podczas gdy biedny Ikar spada z nieba, aby w chwilę później roztrzaskać się na ziemi, i
nikt nie dostrzega nawet jego wzlotu i upadku. Jak więc widzimy, dla Brueghla Ikar był
nie tyle wolnym, ile raczej samotnym człowiekiem. Tak, ale w tym jest szczególny sens,
bo wolność zbyt często chodzi w parze z samotnością, oznacza oddalenie od ludzkiego
stada i jego praw. Herostratesowi chodziło także, w jego szaleńczym czynie, o jedną
chwilę absolutnej wolności - widział ją w sławie, którą jego szaleństwo miało mu
zapewnić po wsze czasy.
Stefan Z., mój młodszy polski kolega po piórze, napisał odę na cześć Stalina,
zainkasował honorarium, napompował się pieniędzmi, i urządził orgię. W chwili gdy jego
żona już już miała oddać się jakiemuś przypadkowemu uczestnikowi imprezy, Stefan
wśliznął się do szafy i tam się powiesił, jak to sobie uprzednio zaplanował Dlaczego w
szafie? Czemu sprowokował żonę do tak obrzydliwego postępku? Bo, jak się domyślam,
chciał swojej śmierci nadać postać możliwie najfantastyczniejszą i najohydniejszą. Choć
głośno zapowiedział swoje samobójstwo, nikt z pijaków w jego domu - z własną żoną
włącznie - nie potraktował tej groźby poważnie. Na pewno szło mu o nadanie swojej
śmierci elementu fantastyczności, widział w tym poświadczenie swej własnej osobistej
wolności. Trzeba dodać, że wypadło mu żyć w czasach Stalina, nie mógł więc w rzeczy
samej wpaść na lepszy pomysł.
Dla ludzi pióra samobójstwo ma wręcz fascynującą siłę przyciągania. Również Camus
uważał je przez pewien czas za najwyższą manifestację wolności osobistej.
Jednocześnie śmierć budziła w nim odrazę i wstręt, co skłoniło go do wypowiedzenia
się przeciwko karze śmierci. Ale mimo to zachował podziw wobec szaleńców i w książce
„Człowiek zbuntowany" trwoni mnóstwo miejsca i serdeczności dla rosyjskich nihilistów,
którzy rzucają bomby na carów i ministrów. Termin „nihilista" nie jest dość precyzyjny, o
ile wiem, został ukuty przez rosyjskiego pisarza Iwana Turgieniewa. Jak można nazwać
nihilistami ludzi, których jedynym marzeniem jest pozbycie się tyranii cara albo
41
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
ministra? We Francji tych, co obrzucali bombami Napoleona III, nazwano anarchistami.
Tradycja ta sięga do początków XIX wieku. Jeden z nich został opisany przez francu-
skiego komunistę Louisa Aragona w powieści „Dzwony Bazylei". Portret
konwencjonalny: chudy, ubrany na czarno człowiek z płonącym wzrokiem. Tak
wyobrażały sobie „anarchistę" nasze babki, tylko że »ich" anarchista nosił oprócz tego
długą czarną pelerynę, pod którą ukrywał śmiercionośną bombę.
Paweł Hostowiec, znany polski pisarz, opowiadał mi, że znal osobiście rosyjskiego
terrorystę Borysa Sawinkowa. Tego samego Sawinkowa, który rzucił bombę na cara
Mikołaja II zabijając przy tym czterdzieści osób carskiej eskorty. Sam car wyszedł cało i
po eksplozji tkwił pełen dostojeństwa pośrodku rumowiska żałosnych szczątków dopiero
co tak pełnej przepychu karocy. Przedtem bomby rzucano na obu Aleksandrów. Trudno
oszacować liczbę zamachów i ilu ludzi z ich powodu zaciągnięto na szubienicę. Prawie
za każdym razem zamachowiec płacił życiem. Kiedy myśli się dzisiaj o tych ludziach i
ich działalności, ich program polityczny wydaje się wręcz dziecinny. Zabicie tyrana - no
dobrze, ale co dalej? Czyżby nie byli świadomi, że następny tyran wyłoni się z ich
własnych szeregów i dalej będzie posyłał ludzi do więzień i na szubienicę? Wydaje się,
iż z taką możliwością nie liczyli się ani przez chwilę.
Druga wojna światowa musiała jasno uprzytomnić ludzkości, że zamachy na życie nie
są już wystarczająco silnym środkiem w walce z tyranami. Za czasów hitlerowskiej
okupacji dokonano w centrum Warszawy tysięcy zamachów na gestapowców i
kolaborantów - po zakończeniu wojny, gdy rząd sowiecki osadził mocno w Warszawie
swoją hołotę, nie było już ani jednego zamachu. Co prawda organizacje podziemne
porywały się czasem na ataki na drobnych funkcjonariuszy partyjnych i członków policji
politycznej, brakło jednak zamachu w wielkim stylu, na najwyższe figury państwowe.
Pewien członek polskiej policji politycznej, łajdak, który zwykł był torturować ludzi
osobiście - jego szczególną specjalnością było bicie ofiary stalowym prętem między
rozstawionymi nogami - niejaki pułkownik Rótański opowiadał mi chełpliwie, że dzień w
dzień bez broni i bez eskorty udaje się do gmachu urzędu policji politycznej i dotąd nie
podjęto nawet próby zastrzelenia go, jakkolwiek byli jeszcze ludzie mający broń i na
pewno znalazłoby się bardzo wielu ochotników. „Jak to się więc dzieje, że w ciągu tylu
lat nikt pana nie rozwalił?" - zapytałem zaciekawiony. „Widzi pan, czasy się zmieniły -
wyjaśniał melancholijnie. - Nie ma już dziś w Polsce ani jednego terrorysty. Gdyby się
jednak taki naprawdę znalazł, byłby to, moim zdaniem, przypadek dla psychiatrów, lecz
nie dla policji politycznej. Aparat biurokracji i terroru jest tak potężny, że nawet setka
celnie rzuconych bomb nie wywarłaby najmniejszego skutku".
W rzeczy samej doprawdy trudno jest w dzisiejszych czasach przeciw czemuś się
zbuntować zarówno we Wschodniej Europie jak i na zachodzie kontynentu. Przed kilku
laty pojawił się nagle na ekranie amerykański aktor James Dean; pokolenie
dwudziestolatków zobaczyło w nim „swojego" buntownika i swojego idola. Jeśli
przestudiować jego życie, wprost trudno uwierzyć, by chciał się rzeczywiście i
prawdziwie przeciw czemuś buntować. Uwielbiał rzeźbiarstwo, szybką jazdę samo-
chodem i jazz. Nie widzę w tym żadnego buntu. Krytyk filmowy Edgar Morin napisał
dużą rozprawę naukową dowodząc, że Dean byt buntownikiem. Nakręcony został z nim
42
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
film pod tytułem „Buntownik bez powodu"; mimo najlepszych chęci, w filmie tym nie
potrafię dopatrzyć się buntu. Dean zawsze robił na mnie wrażenie człowieka, który
odczuwa wstyd wobec głupoty innych; wstyd wobec głupoty, jaką ujawniają towarzysze
jego zabaw, może też wobec ograniczoności swoich własnych rozrywek - ale od buntu
wydawał mi się on daleki. Byt reprezentantem wstydu, a nie buntu. Nicholas Ray,
amerykański reżyser, powiedział mi, że Dean ponoć przez całe swoje życie nie tknął
alkoholu - przy czym najgenialniejszy był, gdy grat pijanego. Nie ma wątpliwości, że byt
aktorskim geniuszem. Nawet fizycznie nie robił wrażenia supermana, raczej niepozorny,
o twarzy młodzieńczej, pozbawionej surowości. Pod względem typu był raczej pyknikiem
aniżeli astenikiem. Gdyby żył dłużej, z pewnością byłby przedwcześnie wyłysiały i otyły.
Studium jego biografii nie pozwala więc nazwać Deana buntownikiem, jak już
wspomniałem powyżej. Szybka jazda samochodem? No cóż, w Szwajcarii wnet by go z
tego wyleczono przez pozbawienie prawa jazdy. Policjanci są tu bardziej na miejscu niż
psychoanalitycy. Co dalej? Gdzie miejsce na bunt?
Istnieje książka Dostojewskiego, w której przedstawiona jest inna odmiana
podżegacza. To chory umysłowo Kiryłlow, który postanowił pozbawić się życia. Jego
teoria jest ogromnie skomplikowana. Co to jest Bóg? Odpowiedź Kiryłłowa brzmi: Bóg
jest bólem, zrodzonym przez śmiertelny strach.
„W chwili, w której się zastrzelę, sam stanę się Bogiem". Kiryłłow postanawia zamienić
się w Boga, zabija się pozostawiając list podpisany: Kiryłłow, rosyjski szlachcic i obywatel
świata. Ostatni fragment napisany jest po francusku. A dlaczego? Może dlatego, że
człowiek, który chce pozbawić się życia, nie uważa już języka ojczystego za
wystarczający. A może dlatego, że rosyjska szlachta zwykła była posługiwać się
językiem francuskim. Ale czy ta różnica gra jakąkolwiek rolę u człowieka, który
postanowił zostać Bogiem? Nie wiem. W innej powieści Dostojewskiego pewien biedny
student powziął decyzję zamienienia się w Boga i aby osiągnąć ten cel postanawia
zabić starą lichwiarkę, powołując się przy tym na to, że przecież Napoleon zgładził
tysiące ludzi. Zabija ją, zabiera jej pieniądze, a następnie zgłasza się na policję, aby
zostać zesłanym na Syberię i tam w cierpieniu szukać zbawienia dla swojej duszy. W tej
samej powieści inny obłąkaniec popełnia samobójstwo, aby uciec od stałych i
uporczywych koszmarów sennych o jednoznacznie erotycznym wydźwięku - przedtem
jednak zabija swoją żonę. Krótko przed śmiertelnym zakończeniem mówi do pewnego,
przypadkiem obecnego Żyda: „Jadę do Ameryki". Dlaczego do Ameryki? Przecież
jeszcze dalej.
W opowiadaniu Stendhala trafiamy na szaleńca, który obmyśla zabicie księcia Parmy,
tyrana i rozpustnika. Zabija go i, sam ginąc, woła: „Patrzcie, tak umiera wolny człowiek!"
Polacy, rozstrzeliwani przez Niemców na ulicach Warszawy, mieli zwyczaj wykrzykiwać
„Niech żyje!" na cześć własnej ojczyzny. Wówczas Niemcy udoskonalili swoją technikę
egzekucji i poczęli dostarczać ofiary z zagipsowanymi ustami na miejsce zagłady. W ten
sposób pozbawiono ludzi także możliwości patosu, który dla nieszczęśliwych często
miewa tak duże znaczenie.
W czasie lektury tego typu książek ujawnia się coś zastanawiającego: żaden spośród
sprawców nie widzi wolności w działaniu, które trwa - wszyscy szukają jej w
43
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
jednorazowej, spontanicznej akcji. Przyznać trzeba, że samobójstwo ukoronowane
sukcesem nie daje się już powtórzyć. Nie można także tego samego człowieka zabić
więcej niż raz. Jednakowoż wszystko to razem daje powód do zastanowienia. Psycho-
terapeuci skręcają się przy lekturze książek napisanych, na przykład, przez
Dostojewskiego, twierdzą bowiem, że skłonności samobójcze są w większości
świadectwem obciążenia dziedzicznego i po prostu zaliczają ludzi odbierających sobie
życie do grupy maniaków depresyjnych, którzy z reguły kończą śmiercią samobójczą.
Wymienić tu jeszcze trzeba powieść Andre Malraux, której bohater - terrorysta - wie
bardzo dobrze, że zginie, a mimo to postanawia rzucić bombę na samochód Czang
Kajszeka, aby w ten sposób pozbawić się życia. Rzuca bombę nie zabijając nikogo, za
to ginie sam. Terroryści od dawna cieszyli się dużą popularnością w europejskiej
literaturze, a także i w filmie. Najbardziej znaczące spośród filmów to The Informer
Johna Forda, Old Man Out z Jamesem Masonem i Shake Hands with the Devil.
Osobliwe, że człowiekowi, który walczył przeciw Hitlerowi nie został poświęcony żaden
niemiecki film, podczas gdy jedyny naprawdę dobry film na ten temat - Siódmy krzyż
według powieści Anny Seghers wyprodukowany został w Hollywood z amerykańskimi
aktorami i w amerykańskiej reżyserii.
Tyle o zamachowcach i terrorystach. Ale teraz pojawia się na scenie nowa postać.
Żaden rewolucjonista, żaden terrorysta - sentymentalny angielski tajny agent, którego
nieskomplikowane przygody wprawiają wszystkich w ogromne podniecenie. Kiedy kupuję
rano gazetę, jego twarz wpatruje się we mnie z okładek co najmniej trzech nowych
tygodników ilustrowanych. Ten człowiek stał się nowym idolem. Jego małżonka
stwierdza w jakimś wywiadzie Every girl wants to make love to him - but how can he?
Zapewne - dla zwykłego śmiertelnika takie zadanie wydaje się niemal niewykonalne.
Inna gazeta nazywa go „najbardziej pożądanym mężczyzną świata". I tak dalej, i tak
dalej. Najbardziej jednak poszkodowaną ofiarą tego człowieka jestem ja sam. Mieszkam
nad kinem i codziennie od czwartej po południu do jedenastej w nocy jestem świadkiem -
bo ściany budynku są stosunkowo cienkie - dwudziestu do trzydziestu zabójstw,
strzelanin, porażeń prądem elektrycznym i podobnych okrucieństw. I jakby tego
wszystkiego, co ma związek z rym człowiekiem, było jeszcze mało, moja żona również
postradała rozum na jego punkcie i zmusiła mnie do obejrzenia jego filmów. W filmie
From Russia with love Bond operuje: a) pistoletem, b) stryczkiem, c) płonącą benzyną,
d) dynamitem i, na koniec, e) sztyletem. Oprócz tego rozdaje ciosy systemem karate, po
których inni partnerzy zostają z miejsca wykluczeni. Jak mogło do tego dojść, tego
rodzaju zwykle, nieskomplikowane przeżycia stały się przedmiotem gigantycznego
podziwu? Właśnie ich popularność zmusza do głębszego zastanowienia się. Przedtem
idolem był Eddie Constantine. Eddie nigdy nie uderza w twarz zaciśniętą pięścią, lecz
zawsze otwartą dłonią, a ponieważ często występuje także jako producent własnych
filmów, może się wyżywać na biednych przeciwnikach, kiedy tylko przyjdzie mu na to
ochota.
Nieżyjący już reżyser niemiecki Jacobi opowiadał mi, te filmy z Constantine długi czas
produkowane były w myśl zasady, iż nie może on się zakochać ani ożenić. Motyw takich
handlowo-twórczych manipulacji jest cackiem prosty: Constantine musiał dla wszystkich
44
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
pozostać wolnym człowiekiem. Jego serce miało należeć do wszystkich kobiet, które
zakupiły bilety do kina. Bond jest inny. Jest sentymentalny, zakochuje się bez przerwy. A
jednak stoi ponad prawem. W pewnej głupawej powieści historycznej, której tytułu nie
pamiętam, trafiłem na następujące zdanie: „Każdy może zabić, ale tylko król jest w
stanie darować komuś życie". Bond jest królem. Może zabić, ale może także oszczędzić.
Zależy to jedynie i wyłącznie od jego widzenia rzeczy. Czasami też tylko od jego
nastroju, od tego, czy dziewczyna, z którą spędził noc podobała mu się, czy nie. Ciągle
zagrożenie życia, wiszące nad nim dzień w dzień, uwalnia go od więzów zobowiązań
moralnych. Może uwodzić, zabijać, robić z ludzi inwalidów itp.. Prawo i moralność - to
dla innych, dla Bonda - jedynie jego własna wolna wola. Ma on wprost nieograniczone
możliwości finansowe. Jeździ najelegantszymi samochodami, na jakie mogą sobie
pozwolić tylko milionerzy. Swojego przełożonego traktuje jak idiotę, ale w tym przypadku
trzeba mu jednak przyznać rację. Producenci i autorzy scenariuszy filmów z Bondem
mogli w całym swoim życiu nie przeczytać ani jednej książki, oprócz własnej książeczki
czekowej. Mimo to udał im się z wprost fenomenalną celnością strzał w dziesiątkę. Cel
jest niebywale interesujący: to mit wolnego człowieka. Stąd też i popularność. Nie ma w
tym nic nowego (w końcu od dawna wiadomo, jak bardzo ludzie filmu boją się nowego).
A więc nic ponad stary mit o wyzwolonym człowieku - od Ikara, może Herostratesa.
Opowiadania o terrorystach i konspiratorach teraz powracają do nas, lecz w jakże głupiej
i prymitywnej scenografii. Nie możemy nic na to poradzić. Mit wyzwolonego człowieka
będzie trwał tak długo jak ludzkość. W chwili obecnej uosabia go prostoduszny, sen-
tymentalny szpieg.
„Die Weltwoche" 17 września 1965, Zurych
Z niemieckiego przełożył i opracował Krzysztof Bodanko
Straszni i śmieszni
My, którzy próbowaliśmy w Polsce pisać, często zadawaliśmy sobie pytanie, jak
też będzie wyglądała w przyszłości literatura obozu komunistycznego. Stawialiśmy sobie
również często teoretyczne pytanie: co będzie, kiedy pozwoli się nam otworzyć pyski i
pisać to, co chcemy? Co prawda nie widzieliśmy wśród nas nikogo, kto byłby w stanie
podołać temu zadaniu - napisaniu książki o epoce terroru i rozpaczy.
Mówiliśmy sobie: jeden tylko człowiek, Fiodor Michajłowicz Dostojewski, byłby do tego
zdolny. Cóż, myliliśmy się wierząc, że w chwili uwolnienia od cenzury staniemy się
świadkami zmartwychwstania literatury, która będzie bardziej tragiczna niż wszystkie
inne literatury świata.
Nadszedł rok 1956, Chruszczow wygłosił swoją słynną mowę, odbył się XX zjazd partii
bolszewickiej. Znowu zaczęto pisać. Niektóre z powstałych wówczas utworów są
wartościowe, inne nie. Polacy nie stworzyli nic dobrego; w literaturze rosyjskiej panuje
powszechne i obowiązujące przekonanie, że „myśl była słuszna", a tylko „wykonanie
złe".
45
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
Oczywiście, dopóki ta opinia obowiązuje, powstanie poważnej literatury nie będzie
możliwe. Mówię tu o książkach i opowiadaniach, które ukazują się w Związku
Sowieckim, głównie o powieściach o lojalnych bolszewikach, o obozach na północy, o
figlach płatanych przez NKWD obywatelom sowieckim w czasach kultu Stalina.
Właśnie niedawno czytałem antologię pod tytułem „We
własnych oczach". Są to opowiadania sowieckich pisarzy wydane w języku polskim.
Książka nie wnosi nic nowego do naszej wiedzy na ten temat. „Księga lata", jak mówi
Pismo Święte.
Interesuje mnie szczególnie literatura sowiecka, która jest nielegalnie wywożona i
wydawana poza Rosją. Nie dowiemy się, jacy pisarze ukrywają się pod pseudonimami,
które zmuszeni byli przyjąć. Ale nie to jest tu istotne. Moje zdziwienie obudziło coś
zupełnie innego: miałem nadzieję zetknąć się z literaturą tragizmu i zasad moralnych, z
opowiadaniami o walce i wyrokach skazujących.
Wyszło inaczej - we wszystkich opowiadaniach przeważają elementy groteski i
nieprawdopodobieństwa.
W jednym z nich występuje młody człowiek, który twierdzi, że potrafi zapładniać
kobiety w sposób gwarantujący synów. Tytuł innego opowiadania brzmi „Czy istnieje
życie na Marsie?"
W trzeciej historii młody chłopak woła do dręczącego go przesłuchaniem sędziego
śledczego: „Rozmawiajcie ze mną grzeczniej. Jestem tylko podejrzany, a nie skazany".
Sędzia śledczy uśmiecha się łagodnie, bierze chłopaka pod ramię i prowadzi do okna,
za którym rozciąga się Plac Czerwony. Stoją tak chwilę i patrzą na nieprzebrane tłumy
spieszących ludzi. W końcu sędzia stwierdza: „Ci tam na dole są podejrzani, ale ty, ty
jesteś już skazany."
Jesteśmy świadkami zjawiska, które - choć jest osobliwe - to nietrudno je zrozumieć.
Istnieje taki stopień grozy, przy którym traci ona swój tragizm i działa jedynie śmiesznie i
odrażająco.
Wcale nie jest powiedziane, że widzowie oglądający w kinie na przykład „Cenę
strachu" dziko się zaśmiewają, tylko dlatego, że Peter Van Eyck kończy golenie w
ciężarówce, przy tym opiera tyłek na dwóch tysiącach litrów nitrogliceryny, by niedługo
potem - świeżo ogolony i pachnący wodą kolońską - polecieć w zaświaty.
Tak samo jest z prozą; istnieje pewna granica realizmu, której przekroczenie musi
pociągnąć najbardziej tragiczną sprawę w śmieszność. Wyobraźmy sobie tego typu
idiotyczną sytuację jak ta:
Pewien niedźwiedź pożarł człowieka, a następnie udał się do kina, by obejrzeć film o
życiu sycylijskich rybaków. Tam szlocha, wzruszony nędzą ich losu, i płacze tak głośno,
że zostaje wyproszony z sali; jego zachowanie przeszkadza innym. W tej strasznej bez
wątpienia historii przeważa element groteski. Nie ważne, czy niedźwiedź pożarł
człowieka - ważne jest, że teraz siedzi w kinie i szlocha. Pewne story - lecz, niestety,
tylko zabawne.
Byli więźniowie sowieckich obozów pracy opowiadali mi, że zdarzali się ludzie
próbujący ucieczek. W trakcie przeprawy przez śnieżną pustynię ciągnącą się tysiącami
46
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
kilometrów potrzebna była żywność, pozyskiwali więc dodatkowego towarzysza, brali go
ze sobą, a po drodze zabijali i żywili się jego mięsem.
Wiem, że to prawda, a mimo to trudno w to uwierzyć. Czytałem niedawno ponownie
„Zmartwychwstanie" Lwa Tołstoja. Trafiłem tam na podobną historię. Istnieje bowiem
pewna miara grozy i okropności, powyżej której wszystko przemienia się z tragizmu w
groteskę.
Ci, którzy to czytają, wstydzą się za nas, Rosjan lub Polaków. A może tylko się śmieją.
Po ucieczce z Polski opowiadałem w wywiadach o wszystkim, co widziałem i słyszałem.
Ludzie słuchali mnie życzliwie i z uwagą, ale w rzeczywistości nie traktowali tego wcale
poważnie. Nienawidziłem ich potem bez miary. Później jednak pomyślałem: jakim
prawem miałbym oczekiwać od ludzi wiary w rzeczy straszne i okropne. Czy niezłomna
wiara człowieka w okropności i okrucieństwa jest dowodem jego moralności. Nie, z
pewnością nie.
Następne pytanie: a jak jest z doświadczeniem? Oczywiście, doświadczenia istnieją,
ale są one nieprzekazywalne. Komuniści wiedzą to najlepiej. Tyle że o tym pomyślałem
dopiero później. Jakim prawem miałbym oczekiwać od mieszkańca Teksasu wiary w
ludożerstwo? Jakim prawem miałbym oczekiwać od kogoś, kto mieszka przy
Bahnhofstrasse w Zurychu, by wszystkich ludzi spacerujących pod jego oknem uważał
za podejrzanych? Wówczas przestałem mówić.
Przyjrzyjmy się kilku książkom. Pierwszy tytuł: „Ciemność w południe". Drugi: „Inny
świat". Trzeci: „Rok 1984". Czwarty: „Na bezludnej gwieździe". Piąty: „Czy istnieje życie
na Marsie?".
Już samo zestawienie tytułów wskazuje, że mamy tu do czynienia ze sprawami
przekraczającymi granicę między rzeczywistością a fantazją. Można odnieść wrażenie,
że autorzy czuli się nieswojo w obliczu tematów, które podejmowali, że jak gdyby
próbowali „podmurować" koszmar tematyki.
Czy są to więc rzeczywiście książki „tragiczne"?
Weźmy pierwszą, „Ciemność w południe". Bohaterowi - Rubaszowowi, staremu
lojalnemu bolszewikowi - zostają przedstawione zarzuty popełnienia czynów, których nie
dopuścił się nawet w myślach. Aby ocalić autorytet partii, bierze na siebie winę i
dobrowolnie wybiera śmierć. Jego sędzia śledczy jest również starym i lojalnym
bolszewikiem. Miesiącami - dzień i noc - Rubaszow próbuje polemizować z sędzią, lecz
jego argumenty - zwłaszcza jeden, że autorytet partii jest nietykalny i nie podlega
żadnym wątpliwościom - pozostają niepodważalne. Rubaszow nadal twierdzi, że jest
niewinny. Pewnego dnia pojawia się nowy sędzia - poprzedni został rozstrzelany z
powodu opieszałości w prowadzeniu sprawy. Następca nazywa się Gletkin. Należy do
nowego pokolenia komunistów; jest niejako ideologicznym dzieckiem Rubaszowa.
Niestety, rozmowa „ojca" z „synem" okazuje się niemożliwa. Rubaszow bierze winę na
siebie i ginie; od kuli w potylicę. Przed samą śmiercią uświadamia sobie, że wszystko
było daremne i nie ma sposobu na uratowanie pogrążonej w chaosie ludzkości.
The hut got fulł of rain.
Widzimy więc, że tragedia w antycznym rozumieniu - albo jak ją pojmował Szekspir -
jest niemożliwa.
47
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
Kto przekroczył bramy piekła niemieckiego obozu koncentracyjnego, ten wiedział, że
istnieją tylko dwie drogi wyzwolenia: pierwsza przez komin krematorium, druga to
ewentualne wkroczenie oddziałów amerykańskich.
Konflikt, miejsce i osoby dramatu pozostają od początku do końca te same. Więzień
pozostaje więźniem, sędzia sędzią, kat katem.
Więzień wkraczający do obozu sowieckiego nie wie nic. Być może zostanie jutro
rozstrzelany, być może zostanie tam na następne dziesięć lat po odcierpieniu dziesięciu.
Ale być może stanie się i tak, że partia z jakichś powodów zmieni taktykę i więzień
zostanie uwolniony, zrehabilitowany, by w rezultacie stać się samemu dręczycielem i
siepaczem i porachować się z tymi, którzy niedawno go osądzali. Podstawowe elementy
tragedii zostały zachwiane - wkraczamy w świat Kafki, świat groteski, fantazji i koszmaru.
Brak jednak najistotniejszego elementu tragedii - katharsis. Kafka, autor opowiadania o
człowieku, który zostaje skazany i prześladowany, sam nie wiedząc, czy jest winny, czy
nie, cieszył się w powojennej Polsce ogromną popularnością. „Proces" Orsona Wellesa
dobitnie pokazuje, że reżyser zrozumiał Kafkę jak nikt inny i posiadł umiejętność
nadania filmowego kształtu kafkowskiej sile wyobraźni. Pałac Sprawiedliwości, w którym
odbywa się sąd nad Józefem K., jest barwnym zlepkiem różnych stylów
architektonicznych - tam kawałek dworca St. Lazare w Paryżu, tu elementy nowoczesnej
architektury, zakurzone korytarze, poczekalnie, kawałek baroku, trochę współczesnych
mebli. Jako całość Pałac Sprawiedliwości jest bezsensem.
Orson Welles, od lat dwudziestu moja równie beznadziejna, co nieodwzajemniona
miłość, udowodnił, że wie, o co chodziło biednemu Żydowi z Pragi. Przeczytałem masę
recenzji o „Procesie", ale żaden z krytyków nie poświęcił uwagi temu najważniejszemu
elementowi dzieła filmowego, choć zawiera on w sobie własną filozofię i klucz do
interpretacji - a mianowicie architekturze Pałacu Sprawiedliwości. Szkoda, że Orson
Welles nie jest Rosjaninem. Uważam go za człowieka, który potrafi mówić, nie kłamiąc.
Skoro weszliśmy już do kraju Kafki, to wędrujmy po nim dalej. Jeden z moich
przyjaciół, w czasie wojny więzień w sowieckim obozie, został po pewnym czasie
przeniesiony do pracy przy połowie ryb, oczywiście jako więzień. Pewnego dnia złapała
ich burza i rzuciła na ląd setki kilometrów od macierzystego portu. I cóż zrobili ci
współcześni galernicy? Czy próbowali uciekać? Albo się ratować? Bynajmniej. Jak
jeden mąż pobiegli do miejscowego więzienia NKWD, domagając się od komendanta, by
ich aresztował. Naczelnik więzienia odprawił ich jednak z kwitkiem; była wojna i głód.
Więźniowie ryczeli: „Jesteśmy skazani, waszym obowiązkiem jest nas aresztować!" Od
czasu do czasu naczelnik wystawiał głowę z okna i wołał: „Poszli won!" I tak to trwało od
rana do wieczora; w końcu przegoniono ich kopniakami. Zrozpaczeni więźniowie,
dobijający się z zewnątrz do bram swego więziennego piekła - to całkiem niezły temat
dla człowieka nazwiskiem Franz Kafka. Dla innego człowieka, niejakiego Charliego
Chaplina - także nie najgorszy.
Przypominam sobie pewne, odległe już w czasie, przyjęcie urodzinowe. Gospodarzem
i głównym bohaterem był człowiek, który dopiero co odsiedział trzy lata w pudle,
ponieważ był nieostrożny w wyrażaniu poglądów na temat Rosji. Piło się ostro, co jest
zrozumiałym samo przez się. Najwięcej bez wątpienia pił gospodarz, któremu po
48
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
uwolnieniu nie zdążyły jeszcze odrosnąć włosy. Nagle zjawia się nowy gość; powitano
go z wyrazami najwyższego szacunku, a następnie wręczono mu pełną szklanicę - tak
jak nakazuje polska gościnność. Trąciłem się szkłem z nieznajomym i zaczęliśmy jakąś
błahą rozmowę, kiedy nagle zobaczyłem, że gospodarz daje roi znak. Wyszedłem więc
za nim do sąsiedniego pokoju. Tam złapał mnie za klapy marynarki.
- Błagam pana - szeptał - niech pan będzie ostrożny z tym człowiekiem. To on mnie
zadenuncjował. Przez tą kanalię musiałem spędzić trzy lata w więzieniu. Ostrożnie,
ostrożnie, ani jednego zbędnego słowa. Osłupiałem. - I teraz zjawia się nieproszony na
pańskich urodzinach - powiedziałem. - To niepojęte.
Dał mi do zrozumienia, że się nie zgadza.
- Ależ skądże - rzekł. - Ja go zaprosiłem, on jest wprawdzie donosicielem, ale to
elegancki, dobrze wychowany człowiek. Bez zaproszenie nigdy by nic przyszedł.
Coraz mniej rozumiałem, o co w tym wszystkim chodzi.
- Jak to? - spytałem. - On pana wsypał, a pan zaprasza go na swoje urodziny?
Dlaczego? Chyba tylko dlatego, że się pan boi.
Ponownie zaprzeczył.
- Nie, nie boję się niczego. Sprawa wygląda inaczej. Widzi pan, ten człowiek nauczył
mnie picia. Już w gimnazjum.
Wiedziałem, że brakuje mu właściwych słów. Poza tym był lekko wstawiony;
zrozumiale, zważywszy na tak długą i nieprzyjemną abstynencję.
- A więc z wdzięczności? - powiedziałem. - Czy dobrze pana zrozumiałem?
Rozpromienia się.
- Tak jest. Wspaniale pan to określił. Z wdzięczności. Niech pan zrozumie: w
gimnazjum piliśmy z tej samej butelki. Młodość, siano w głowie, romantyzm. A teraz
wróćmy do reszty gości. On już i tak pomyślał, że mówimy o nim.
Po wojnie, a właściwie po roku 1956 - mam na myśli
referat Chruszczowa - Beckett, Ionesco i W'itold Gombrowicz stali się w Polsce
ulubionymi autorami.
Wszyscy trzej tworzą niejako poza czasem i przestrzenią. Postacie ich dramatów
przybywają z nicości i znikają w nicości. Jeśli od czasu do czasu wylania się prawdziwy
element grozy, to natychmiast zostaje zneutralizowany przez groteskę; na końcu
wszystko jest komedią.
W pewnej książce Gustawa Herlinga Grudzińskiego znalazłem anegdotę, która jest bez
wątpienia ukoronowaniem wszystkich jakie tu opowiedziałem. Autor spędził wiele lat w
obozach karnych ojca narodów, Stalina, i spotkał tam więźnia, który był w swoim czasie
wybitnym aktorem filmowym. Teraz był pełnym godności starcem w ostatnim stadium
wycieńczenia. Trafia do obozu, bo w filmie o Iwanie Groźnym musiał grać rolę bojara,
przesadził jednak w szlachetności i wypaczył swoimi środkami aktorskimi linię
ideologiczną filmu. Dostał dziesięć lat. Po pewnym czasie obóz odwiedziło kino
objazdowe, pokazano film, w którym nasz dostojny starzec zagrał rolę ulubieńca Iwana
Groźnego. Stary - teraz już tylko wyniszczony głodem wrak - miał okazję podziwiania
siebie za carskim stołem; oglądał siebie spożywającego kawior, ryby, drób, szynkę i
49
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
wędzonego i łososia oraz pijącego wino ze srebrnych pucharów. Film się skończył i
wygłodzonego starca pognano z powrotem do I baraku.
Zabawne czy tragiczne? Nie czekajmy więc dłużej na prawdziwie tragiczną literaturę o
Polsce i Rosji. Być może mylę się, być może nadejdzie jeszcze na to czas - przedtem
jednak będzie śmiech i szyderstwo i pogarda dla własnej podlej postawy. Tragedia bez
katharsis jest niemożliwa. Lecz jak miałoby tu wyglądać katharsis? Świadectwo
rehabilitacji wystawione przez policję polityczną komuś, kto z powodu fałszywych
oskarżeń od dawna nie żyje? Bo czegóż można by jeszcze oczekiwać?
Gogol, klasyk literatury rosyjskiej, trafia w sedno w swoich „Martwych duszach". Oto
rozmawiają dwaj Rosjanie. Jeden jest rozmowny, drugi ponury i milczący. Pierwszy
opowiada o ludziach spotkanych w stolicy guberni, rozpływając się przy tym z
zachwytu. Drugi krzywi się i komentuje używając określeń takich jak: bydlak, świntuch,
zdrajca, drań. Wreszcie pierwszy uważa temat za wyczerpany i daje za wygraną. Drugi
milczy zawzięcie przez chwilę i w końcu mówi: „Jeden u nas porządny człowiek -
prokurator; ale i ten, prawdę mówiąc, świnia."
A więc? Bawmy się, bo nie ma nikogo, kto nam w to uwierzy i potraktuje poważnie.
Lepiej być błaznem grającym przed pełną salą niż Hamletem przemawiającym do
pustych krzeseł.
Przepowiednie Dostojewskiego, że Bóg wyzwoli ziemię rosyjską, nie spełniły się, lecz
ziściła się inna z jego wizji dotyczących przyszłości Rosji.
Posłuchajmy rozmowy dwóch członków tajnej organizacji spiskowej, podczas której
jeden wyjaśnia drugiemu, co będzie, jeśli tezy ich przywódcy partyjnego nazwiskiem
Szygalew znajdą zastosowanie w praktycznym życiu.
Posłuchajmy Dostojewskiego:
„- Tam, w jego kajecie, jest sama prawda - ciągnąc dalej Wierchowieński. - Tam jest
szpiegostwo. U niego każdy członek społeczeństwa pilnuje drugiego i ma obowiązek
denuncjować go. Każdy należy do wszystkich, wszyscy do każdego. Wszyscy są
niewolnikami, równymi w niewolnictwie. W wyjątkowych wypadkach - oszczerstwo i
zabójstwo. Lecz zawsze równość. Zaczyna się od zniżenia poziomu wykształcenia,
wiedzy, talentów. Wysoki poziom wiedzy i talentu dobry jest tylko dla uzdolnionych. Nie
trzeba ludzi uzdolnionych! Bardziej uzdolnieni zawsze zdobywali władzę i byli tyranami.
Nie mogli nie być tyranami. Więcej deprawowali, niż przynosili korzyści. Tam, w dziele
Szygalewa, wypędza się ich i skazuje na śmierć. Cyceronowi odcina się język.
Kopernikowi wykłuwa się oczy. Szekspira się kamienuje! Oto jest szygalewszczyzna!" I
nieco dalej:
„Góry zrównać - to piękna myśl, wcale nie śmieszna. Jestem za Szygalewem! Nie
trzeba wykształcenia, dość już wiedzy! Bez nauki wystarczy materiału na tysiące lat,
trzeba jednak, aby utrwaliło się posłuszeństwo. Żądza wiedzy jest żądzą
artystokratyczną. Byle rodzina, byle miłość - a już rodzi się pragnienie własności.
Zabijemy to pragnienie. Puścimy w ruch pijaństwo, oszczerstwo, denuncjację.
Rozplenimy niesłychaną rozpustę! Każdego geniusza zgasimy w kolebce. Wszystko
pod jeden strychulec! Równość całkowita!
50
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
Niedawno robotnicy angielscy powiedzieli: »Mamy rzemiosło, jesteśmy uczciwymi
ludźmi, nic nam więcej nie potrzeba!« Od dziś hasłem kuli ziemskiej będzie: potrzebne
jest tylko to, co niezbędne. Potrzebne są jednak i dreszcze, a o tym my pomyślimy, my,
władcy! Niewolnicy muszą mieć panów! Całkowite posłuszeństwo, całkowite zabicie
jednostki, lecz raz na trzydzieści lat Szygalew puszcza dreszcze, a wtedy jedni
zaczynają pożerać drugich; tylko do pewnych granic, byle się tłum nie nudził; nuda jest
uczuciem arystokratycznym. W szygalewszczyźnie nie będzie pragnień. Pragnienia i
cierpienia dla nas; dla niewolników - szygalewszczyzna."
Dostojewski pisał „Biesy" w roku 1870. Mogę powiedzieć o sobie, że zaliczam się do
najlepszych znawców życia Dostojewskiego. Ani lektura jego książek, ani dokładna
znajomość jego biografii, nie pozwalają na wyciągnięcie innego wniosku: Dostojewski -
jeśli chodzi o tę tematykę - nie czytał nic poza klasykami socjalizmu utopijnego, a więc
książkami Proudhoma, Czernyszewskiego, Fouriera, Bielińskiego i Hercena. Mimo to
jego wizje przyszłego świata są mocniejsze od wszystkiego, co powiedzieli Koestler i
Orwell. Dostojewski tworząc postać Szygalewa, ogarniętego szaleństwem fanatyka
mówiącego o swoim systemie, wcale nie traktował jej poważnie; co więcej, szydził z niej.
A przecież ta właśnie jego przepowiednia stała się ciałem i krwią.
W życiu każdego z nas są dwa straszne dni. Pierwszy - w którym zaczynamy
rozpaczać. Drugi - w którym ogarnia nas śmiech. Ten drugi jest o wiele straszniejszy.
„Die Weltwoche" 26 listopada 1965, Zurych
Z niemieckiego przełożył i opracował Krzysztof Bodanko
Powojenny film w Polsce
Pewien pisarz rosyjski, który wyemigrował i mieszka w Paryżu, opowiadał mi kiedyś, jak
to swego czasu postanowiono w Związku Sowieckim zrobić f Im uwieczniający bohater-
skie czyny armii konnej marszałka Budionnego. Przedsięwzięcie zaiste ogromne, w
końcu oddziały liczyły dobre 20000 ludzi, a są i tacy, co przypuszczają, że było ich
jeszcze więcej. Napisano więc scenariusz, zaangażowano najsłynniejszych aktorów, do
tego tysiące statystów obznajomionych ze sztuką jeździecką i rozpoczęto zdjęcia. Na
końcu film wyświetlono - jak to jest w zwyczaju w Rosji sowieckiej i państwach
satelickich - najwyższym dygnitarzom partyjnym i wojskowym. Po projekcji marszałek
Budionny wstał i powiedział z oburzeniem: „Niedokładności pod względem
historycznym". Zniszczono więc film, rozstrzelano reżysera i scenarzystę, aktorów
pognano batami na Syberię - tak zakończyła się historia sfilmowania kozaków
Budionnego. Nawiasem mówiąc wydaje się, że Budionny, który cudem przeżył czystki
stalinowskie był wyjątkowo wrażliwy, gdy chodziło o honor żołnierski jego kozaków.
Wiąże się go także ze sprawą uwięzienia Izaaka Babla, pisarza sowieckiego, autora
„Armii konnej". W książce tej nie brakuje przykładów bestialskich okrucieństw, jakich
dopuszczali się w porywie bojowego zapału dzielni Kozacy.
2
cytowane fragmenty pochodzą z: „Biesów" Fiodora Dostojewskiego, PIW, Warszawa 1977, przelożyli: T.
Zagórski, Z. Podgórzec.
51
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
Nie miałbym żadnego powodu, aby o tym wszystkim wspominać, gdyby nie to, że w
Polsce wydarzyła się zupełnie podobna historia. Mianowicie, powzięto tam plan
nakręcenia filmu o generale Karolu Świerczewskim. Był to komunista, w czasie rewolucji
walczył po stronie bolszewików, później brał udział w wojnie hiszpańskiej, po czym, już
po II wojnie, zabito go w Polsce. Według wersji oficjalnej zrobili to faszystowscy
partyzanci. Kręcenie filmu o Świerczewskim trwało dobre cztery lata i kosztowało co
niemiara. Historia rozgrywała się w Polsce, Rosji, Hiszpanii, Niemczech hitlerowskich,
Londynie - nie licząc innych miejsc akcji. Film okazał się artystycznym niewypałem i nie
warto by było przypominać go, gdyby nie okoliczność, iż występuje w nim agent
nazwiskiem Marian Spychalski dający się z kolei podjudzić innemu agentowi
nazwiskiem Władysław Gomułka
. Wyjątkowy to pech twórców filmu, że dzisiaj Gomułka
jest szefem państwa, a Spychalski - marszałkiem Polski. Tym sposobem marksistowscy
interpretatorzy „historii w sztuce" padli ofiarą wysoce niestosownego żartu. Trzeba
jednakże nadmienić, że Gomułka nie tylko wzgardził pokusą wyciągnięcia konsekwencji
wobec twórców firnu, ale nawet pozwolił im dalej bez przeszkód tworzyć. O Gomułce
można sądzić, co się chce, ale jedno jest pewne - nie jest to człowiek mściwy. Gdyby tak
było, połowa polskich pisarzy i twórców kultury siedziałaby dzisiaj w kryminale.
Pierwsze lata powojenne nie przyniosły żadnych wybitnych filmów. Pierwszym filmem
nakręconym po wojnie były „Zakazane piosenki". Film tak głupi, że streszczanie go
wydaje się zbyteczne. Uosabiał jednak hurrapatriotyzm i miał ogromne powodzenie. W
tym miejscu konieczne jest pewne stwierdzenie. Po wojnie literatura polska wiała bardzo
dobry start. Powstawały wówczas utwory Adolfa Rudnickiego, Jerzego
Andrzejewskiego, Jarosława Iwaszkiewicza, Tadeusza Borowskiego i innych. Jakoś
udawało się rym książkom ujść partyjnej cenzurze; w owym czasie każdy pisał jeszcze,
jak chciał i jak rzeczy widział. Z filmem było inaczej; na nim od początku spoczęła
żelazna łapa partii, w tym punkcie realizując bez wątpienia przykazanie Lenina: film jest
jednym z najważniejszych środków wpływania na masy. Naprawdę znakomitym filmem
była „Ulica Graniczna" Aleksandra Forda. Film powstał w 1949, ukazuje losy kilku
polskich i żydowskich rodzin; akcja obejmuje wiele lat i dlatego nie jest łatwo pokrótce
go streścić. W filmie tym aktor Władysław Godik odtwarza z wprost wstrząsającą
przenikliwością postać Żyda. Przypominam sobie scenę jego śmierci w podpalonym
przez Niemców domu; z głową nakrytą do modlitwy białym tałesem, otoczony
płomieniami i dymem modli się do Boga, który go opuścił. Mimo wszystkich obrazów
grozy jest to prawdziwie humanistyczny film, ukazujący, że ludzkie braterstwo, często
tak trudne i tak pełne bólu, przecież warte jest walki i nawet, gdy ta walka okaże się
daremna, powinno się je zachować na zawsze w pamięci. Następnym filmem Forda była
„Młodość Chopina". Niestety, film ten nie osiągnął poziomu „Ulicy Granicznej". Była to
młodość Chopina w interpretacji marksisty, chodziło tutaj przede wszystkim o pokazanie,
jak Chopin -melancholijny i kapryśny artysta-czerpał inspirację z nędzy i rozpaczy ludu
ciemiężonego przez carską Rosję i obszarników. Ostatnie sceny filmu odpowiadają
stylowi obrazu Delacroix - kobieta z odsłoniętą piersią, sztandar powstania w rękach.
3
„Żołnierz Zwycięstwa"; cz. 1 „Lata walki°, cz. 2 „Zwycięstwo". Scenariusz i reżyseria: Wanda Jakubowska.
Premiera: Warszawa, 2.05.1953 - przypis tłumacza.
52
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
Miłośnikom Chopina tego typu interpretacja jego bycia i działalności musiała wydać się
dziwna, a najosobliwsze wydaje się w tym związku bezceremonialne wrzucenie Chopina
i Delacroix do jednego worka. Nastąpiły bezpłodne lata. Kręcone były wyłącznie filmy
socrealistyczne. Jest w nich wszystko - od angielskich agentów i polskich faszystów
poprzez hitlerowskich zbrodniarzy aż do dzielnych sekretarzy partyjnych wszystko, z
wyjątkiem żywej prawdy. Przedstawię treść dwóch takich filmów, aby ukazać, czym
karmiona była pokorna i cierpliwa publiczność polska.
Jeden z nich nazywa się „Pościg". Historia rozgrywa się w państwowej stadninie.
Pojawia się tam angielski agent - być może amerykański, niestety, zapomniałem, skąd
pochodzie - z tajną misją wytrucia wszystkich koni. Wydawało by się, że Anglicy mieliby
dość, Bóg wie jakich, własnych kłopotów i bohaterskie czyny w rodzaju skrytobójczego
wytrucia szlachetnych polskich rumaków nie należałyby dla nich do najpilniejszych
spraw. Twórcy tego Filmowego dzieła sztuki byli innego zdania. Kierownik stadniny jest
człowiekiem poczciwego, ale i miękkiego charakteru - prototyp polskiego inteligenta,
któremu nie udało się całkiem bez zastrzeżeń stanąć po stronie partii. Co więcej,
zawiera on przyjaźń z niecnym agentem i gdyby nie nader czujne oczy sekretarza
partyjnego, powiodłoby się owemu ciemnemu typowi gładkie i całkowite wytrucie szkap
- dzielnych budowniczych socjalizmu. Film kończy się w najlepszym westernowym stylu:
agent ucieka na koniu grzmiąc dziko z rewolwerów, za nim galopuje odważny sekretarz,
atakuje go gołą ręką i odstawia do milicji. Agent zgrzytając zębami przyznaje, że pracuje
dla Anglików. Polityka zagraniczna Wielkiej Brytanii ponosi druzgocącą porażkę.
Oto druga próbka; film pod tytułem: „Sprawa pilota Maresza". Bohater tej historii był w
czasie wojny pilotem RAF-u, jak wiemy, wielu polskich pilotów służyło podczas wojny w
RAF-ie, i podczas bitwy o Anglię zdobyli najwyższe uznanie. Po wojnie Maresz wraca do
Polski i lata teraz na samolotach pasażerskich. I oto zdarza się, iż jeden z jego byłych
kolegów z RAF-u zwraca się do niego z propozycją wspólnej ucieczki wykradzioną
maszyną, co Maresz miałby ułatwić. Lecz odważny Maresz policzkuje go i wyrzuca.
Niegodziwiec nie daje jednak za wygraną. Ukrywa się w samolocie pilotowanym przez
Maresza i próbuje teraz zmusić go za pomocą pistoletu do zmiany kursu w stronę
zdradzieckiego Zachodu. Ale i tym razem Maresz zwycięża: robi maszyną nagły looping
i obezwładnia przeciwnika. Następnie ląduje i przekazuje go milicji. Przez lata
produkowano tego typu filmy i nie szczędzono na nie ani czasu, ani pieniędzy.
Muszę tutaj krótko odbiec od tematu. Otóż wielu Polaków, którzy walczyli w szeregach
RAF-u, po wojnie aresztowano i wsadzono do więzień pod zarzutem szpiegostwa na
rzecz Anglii. Stało się tak być może dlatego, iż ludzie ci cieszyli się ogromną
popularnością, a więc należało ich skompromitować. Jeden z takich lotników, major S.
skazany został na śmierć i spędził siedem lat w celi śmierci w oczekiwaniu na
egzekucję. Kiedy zaproponowano mu wniesienie prośby o ułaskawienie, major S.
podarł formularz na kawałki i rzucił je w twarz oficerowi policji politycznej. Jak widzimy,
film próbował w sposób głupi i prymitywny szkalować ludzi, z których Polacy byli dumni.
W 1954 wydano w Rosji „Odwilż" Ilii Erenburga, przeciętną książkę, o której dziś mało
kto pamięta. Termin „odwilż" zrobił jednak karierę. Jeszcze w tym samym roku powstaje
film Wajdy, „Pokolenie". Andrzej Wajda, uczeń wyżej wymienionego reżysera Aleksandra
53
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
Forda (nazwanego przez polską krytykę rewolucyjnym romantykiem) zrywa ze swoim
nauczycielem i tworzy czerpiąc pełną garścią z rogu obfitości włoskiej szkoły filmowej.
Nie ma to być bynajmniej zarzut; Polacy i Włosi mają wiele wspólnego - ten sam
nieporządek, skłonność do komedianctwa, łez i świętych przysiąg; te same brudne,
małe podmiejskie uliczki z suszącą się bielizną, a sami obijający się bez pracy i
pieniędzy mężczyźni, ten sam pociąg do pijackiego śpiewu, do „zakochiwania się po
same uszy" i do bójek. Wszystko to tworzyło tło w filmie Wajdy „Pokolenie" i zrobione
było mistrzowsko. Na treść filmu składała się historia młodego konspiratora,
przekształcającego się w ciągu lat wojny z lumpenproletariusza w komunistę, dla
którego jest jasne, że toczona przez niego walka nie jest ślepym buntem, lecz walką
klasową. Ale jeśli nawet film ten był w pewnym sensie „prawdziwy", nie ukazywał w
żadnym wypadku prototypu podziemnego konspiratora. W czasie wojny za główny cel
wszystkich żołnierzy podziemia uchodziła walka z Niemcami i każda organizacja dająca
komuś rozkaz i rewolwer do ręki traktowana była jako prawdziwie pro polska. W filmie
Wajdy chodzi jednak, niestety, o to, aby ukazać, że komuniści górują nad innymi
ugrupowaniami. W rzeczywistości zaś organizacji podziemnej komunistów nie udało się
w czasie wojny osiągnąć zbyt wiele i ten fakt stał się dla niej czymś w rodzaju pięty
achillesowej. Chodziło więc wyłącznie o stworzenie odpowiedniego mitu. Kolejnym
filmem Wajdy był „Kanał". Jest on znany szwajcarskiej publiczności, toteż nie będę go
streszczał. Film zasługujący bez wątpienia na uwagę. Następnie w reżyserii Wajdy
powstaje „Lotna". Przytoczę treść tego filmu, ponieważ uważam go za makabryczny i
groteskowy zarazem. Historia dzieje się podczas walk niemiecko-polskich w 1939 roku.
Lotna jest koniem należącym do podchorążego oddziału kawalerii. Jest pięknym
koniem, wszyscy zazdroszczą podchorążemu. Kiedy podchorąży ginie, Lotna
przechodzi do następnego kawalerzysty - teraz na nim skupia się zawiść kompanów.
Dookoła szaleje wojna, rozbite oddziały polskie cofają się w bezładzie, machina
państwowa przestaje istnieć, tysiące uciekinierów ratuje się ucieczką - naszych żołnierzy
interesuje wyłącznie wspaniały koń, nienawidzą się nawzajem, intrygują, posyłają jeden
drugiego na śmierć - a robią to tylko po to, by zdobyć pięknego rumaka. Aby pojąć
szczególny urok tego filmu, trzeba znać Polaków i ich stosunek do armii. Polacy zawsze
byli dumni ze swoich żołnierzy, ich rycerskości, odwagi i pogardy dla śmierci - i teraz
nagle taki osobliwy obraz wojny. Temu, kto interesuje się kampania niemiecko-polską,
powinien być znany fakt, że w 1939 podstępni Polacy podejmowali kawaleryjskie ataki
przeciwko czołgom niemieckim. Być może w tym właśnie należy szukać początku owej
smutnej i zarazem groteskowej historii. W 1944, podczas Powstania Warszawskiego
posyłano przeciwko niemieckim czołgom dwunastoletnie dzieci z butelkami benzyny.
Wajda jako twórca filmowy jest interesujący, ale nierówny. Po świetnym „Kanale"
nastąpiła kontrowersyjna „Lotna", po czym zrobił film raczej na przeciętnym poziomie;
nosi on tytuł „Samson" i opiera się na przeżyciach prześladowanego Żyda w czasie
okupacji. Po tym nastąpił znów bardzo dobry film. Byli to „Niewinni czarodzieje", historia
przypadkowej nocy miłosnej przeradzającej się niespodziewanie w prawdziwą miłość.
Trzeba przyznać, że trudny to temat, ale przyznajmy, także wspaniałe wykonanie
54
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
reżyserskie. Po owym mistrzowskimi figlu Wajda nakręcił „Popiół i diament"
; moim
niemiarodajnym zdaniem, dzieło to nie wyszło przekonywająco. Jest to historia
konspiratora, który na rozkaz swojej organizacji musi po zakończeniu działań wojennych
nadal zabijać. Tymczasem on zakochuje się i postanawia wrócić do życia cywilnego.
Najchętniej wyrzuciłby broń i rozpocząłby życie u boku swojej kochanki, lecz rozkaz
organizacji brzmi: zabijać dalej. Wajdzie nie udało się skoncentrować na temacie. Jego
celem był rodzaj fresku. W filmie jest wszystko: zabójstwo polityczne, policja polityczna,
prawdziwi i fałszywi komuniści. Przeróżne składniki niezbyt dobrze trzymają się razem.
Myślę, że film ten był dla zachodniego widza swego rodzaju novum: po raz pierwszy
pokazano w filmie z tamtej strony żelaznej kurtyny człowieka, który z bronią w ręku
walczy przeciwko komunizmowi i po raz pierwszy pokazano jego tragiczny los.
Chciałbym zwrócić uwagę czytelnika na pewien interesujący punkt. Otóż Wajda w jakimś
wywiadzie przyznaje, że w chwili wybuchu wojny miał trzynaście lat i w związku z rym
nie walczył w ruchu oporu. Przy czym jego najlepsze filmy, jak „Pokolenie", ,,Lotna",
„Kanał", „Popiół i diament" a także >,Samson„ są filmami o czasach wojny i terroru.
Wajda jest zdania, iż tematyka ta dlatego tak go pociąga, ponieważ nie był mu dany
osobisty udział w walce. Natrafiamy tutaj na typową zdolność Polaka, któremu odebrana
została szansa postrzelania z rewolweru i zginięcia za ojczyznę.
Za innego interesującego twórcę filmowego uważam Jerzego Kawalerowicza.
Debiutował bardzo słabym filmem „Gromada" nakręconym według socrealistycznej
recepty. Następnie podjął się sfilmowania książki pt.. „Pamiątka z Celulozy". Książka
należała, według opinii krytyków marksistowskich, do najlepszych dzieł realizmu
socjalistycznego w dziale prozy. Temat przypominał historię z „Pokolenia" Wajdy:
lumpenproletariusz zmienia się w świadomego rewolucjonistę. Różnica polega na tym,
że „Pamiątka z Celulozy" rozgrywa się przed wojną. O ile Wajda zdawał się być przez
pewien czas zafascynowany włoską szkołą neorealizmu, o tyle Kawalerowicz od
początku odnalazł swój własny styl i pozostał mu wierny. Kawalerowicz posiada silne
wyczucie głębi plastycznej obrazu. Kamera w jego filmach nie spełnia roli skrupulatnego
kronikarza, lecz jest pełnym pasji narratorem; malarskość i mistrzowska technika
kompozycyjna jego zdjęć są zadziwiające. Widzowie szwajcarscy z pewnością jeszcze
pamiętają to, co Kawalerowicz pokazał w swojej „Matce Joannie od aniołów", przy czym
nie jest to najlepszy film tego reżysera. Był nim bez wątpienia „Pociąg"; i także on, przy
całej prostocie akcji, zdumiewa bogactwem malarskich pomysłów.
Swego czasu pisano bardzo wiele o tak zwanej polskiej szkole w filmie. Co oznacza ta
szkoła i jakie były jej najbardziej znamienne cechy? Wydaje mi się, że chodzi tu w
istocie o paralelę do włoskiego neorealizmu. Zamierzony cel to prostota akcji pyry
jednoczesnej wielostronnej obserwacji codzienności. Nazwa „neorealizm" jest już sama
w sobie osobliwa, bo jak należałoby rozdzielić realizm „stary" i „nowy"? Czy filmy
Marcela Carne'a były „staro realistyczne"? Czy Los Olvidados jest neo-, albo całkiem po
prostu filmem realistycznym? A do jakiej grupy należałoby zaliczyć „Obywatela Cane",
przez ogromną większość krytyków uznanego za największy film wszystkich czasów?
4
Błąd w kolejności: „Popiół i diament" powstał wcześniej (1958) niż „Lotna„ (1959), „Niewinni
czarodzieje" (1960) i „Samson„ (1961) - przypis tłumacza.
55
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
Podobieństwo między polską i włoską szkołą daje się wyjaśnić okolicznością, iż w
Polsce przez wiele lat nie oglądano niczego prócz włoskich filmów - mówię tu o filmach
współczesnych. Ponieważ filmy włoskie pokazywały nędzę ludności, uchodziły za
postępowe. Był to wystarczający powód, aby je pokazywać Polakom. „La Strada"
Felliniego miała swoją polską premierę dopiero w 1958 roku, a polscy krytycy, na ogól
zgodni co do artystycznego mistrzostwa tego filmu, mieli odmienne opinie o tendencji
filozoficznej. I jeszcze inny szczegół: Włosi wychodzili z kamerą na ulice swoich miast i
pokazywali lumpów i nędzarzy, z kolei malowniczy tubylcy z polskich przedmieść od
dawna byli ulubionym tematem pisarzy różnych epok, a więc Iwaszkiewicza,
Uniłowskiego, Andrzejewskiego, Rudnickiego, Neverlego i innych. Postacie
podmiejskich opryszków traktowano jako romantyczne i godne uwiecznienia. Spotyka się
je na okładkach wielu polskich książek. Fałszywie pojmowany „człowiek z ludu", żyjący
swoim własnym życiem według własnych nieskomplikowanych reguł moralnych i
etycznych, był dla pisarzy polskich, żyjących we własnym getcie i wykłócających się na
tematy polityki i estetyki, od dawna przedmiotem fascynacji i podziwu. Nawet w
literaturze powojennej, w utworach np. Marka Nowakowskiego, autora wychowanego
już w nowym społeczeństwie, natrafiamy wyłącznie na nożowników, alkoholików i
złodziei. Można odnieść wrażenie, że autor zastygł w zachwycie nad opisywanym przez
siebie tematem. To samo dotyczy utworów Andrzeja Brychta. I tu te same ciemne
podwórza, ulice pełne śmieci, nędznie ubrani ludzie z twarzami naznaczonymi głębokim
smutkiem; spotykamy ich zarówno we włoskich jak i polskich filmach. Te same nikłe
nadzieje i małe radości, tutaj i tam.
Nieodżałowanym i niezastąpionym reprezentantem polskiego filmu by Andrzej Munk,
który zginął w wypadku samochodowym. Jego obydwa najwspanialsze filmy: „Eroica" i
„Zezowate szczęście" pozwalają na wniosek, że Munk nie uległ żadnym wpływom z
jakiegokolwiek kierunku i że wytrwale szukał własnego wyrazu, co w owym czasie nie
było ani łatwe, ani wygodne. Oto treść drugiej części filmu „Eroica": W obozie jenieckim
wypełnionym polskimi żołnierzami dochodzi do ucieczki oficera znanego ze swojej
brawurowej odwagi. W rzeczywistości jednak ów oficer wcale nie uciekł, tylko ukrył się
na strychu i tam czeka na sprzyjającą okazję ucieczki. Ale wbrew pierwotnym
nadziejom, okazja taka się nie nadarza. W tym czasie on sam przestał być żywym
człowiekiem: już stał się dla innych legendą i nadzieją. Aby zachować tę nadzieję i
morale pozostałych, decyduje się na samobójstwo i to na dodatek w porozumieniu z
niemieckim komendantem obozu. Jego trumna zostaje po cichu i w tajemnicy
wywieziona z obozu. Legenda może trwać dalej; więźniowie otoczeni drutem kolczastym
żyją znowu zwykłym dniem czerpiąc nadzieję z jego brawurowego wyczynu. Munk
zginął nie mając jeszcze czterdziestu lat. Jestem zdania, że ze wszystkich reżyserów on
właśnie wywarł największy wpływ na tzw.. polską szkołę. Jego filmy były oszczędne w
wyrazie, gorzkie i pozbawione jakiegokolwiek patosu.
Po długich bezpłodnych latach w końcu powraca Aleksander Ford. Robi film pod
tytułem „Ósmy dzień tygodnia". Opowiadanie, na podstawie którego nakręcono ten film
jest całkiem proste: młoda dziewczyna, żyjąca w potwornych warunkach
mieszkaniowych, ma narzeczonego i szuka dla swojej miłości godnego i pięknego
56
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
początku, w jej wyobrażeniu bowiem miłość jest jedyną rzeczą będącą w stanie nadać
sens jej ponurej egzystencji. W interpretacji Forda chodzi jednak cacy czas tylko o to,
jak załatwić odpowiednie Lóżko, w którym mógłby się odbyć akt miłosny. Ford nie
zrozumiał, o co w gruncie rzeczy chodziło dziewczynie, a mianowicie o romantyczność i
czystość miłości, rzeczy trudne do znalezienia w kraju, gdzie rozpacz i brutalność
przybrały wyjątkowo drastyczne formy. Tylko wyborne kreacje aktorskie uratowały film
przed całkowitym fiaskiem. Film ten zasługuje, moim zdaniem, na inne zakończenie -
powinien zakończyć się publicznym powieszeniem reżysera. Sceneria filmu jest
całkowicie niewiarygodna: akcja rozgrywa się w wąskich uliczkach starej Warszawy,
które ogromnym kosztem odbudowano po wojnie; przy czym te bardzo urokliwe uliczki
wcale nie tworzą sylwetki Warszawy, ponieważ obecna Warszawa wygląda jak stolica
sowieckiej prowincji.
Mówiłem tutaj o „polskiej szkole" i wyraziłem wątpliwość co do oryginalności tej szkoły.
Można mówić o włoskiej, francuskiej, amerykańskiej szkole lat pięćdziesiątych, kiedy
powstawały takie dzieła jak Asphalt Jungle, Big Knife, Bumerang, Dig Carnavale i inne.
Ale o szkole polskiej? Osobliwym zjawiskiem jest tzw.. nowa fala w filmie francuskim. Jej
twórcy nakręcili tylko trzy albo cztery pierwszorzędne filmy (arcydzieł nie było wśród
nich żadnych) a następnie popadli w manieryzm, zaczęli się powtarzać, nawzajem
kopiować, a inni nudzić.
To samo spotkało „polską szkołę". Jeden z polskich krytyków, do którego mam
zaufanie - chodzi o Andrzeja Kijowskiego - napisał kiedyś: „Jeśli polska szkoła
rzeczywiście istnieje, powinna być wyklęta". Ocena nowych polskich filmów nie
napawająca optymizmem.
Za najlepszy nowy polski film uważam „Nóż w wodzie" młodego Romana Polańskiego.
Film jest znany w Szwajcarii. Pozwolę sobie jednak przy tej okazji zwrócić uwagę na
pewien interesujący fakt: Jeden z bohaterów tego filmu to stosunkowo młody
mężczyzna, właściciel samochodu i jachtu. Dla szwajcarskiego widza człowiek
posiadający samochód i jacht nie jest na pewno niczym niezwykłym. Ktoś taki uchodzi
za zdolnego i pracowitego człowieka, toteż stać go na rozrywki. Dla polskiej
publiczności człowiek rozporządzający podobnymi akcesoriami to drań i spekulant. W
końcu wie się, iż w Polsce żaden uczciwy człowiek nie może sobie na nic pozwolić. Jeśli
porównać przeciętny poziom płacy urzędnika w Polsce (ok. 1200-1600 zł) z ceną kupna
samochodu, wynoszącą, przy całej lichości wykonania, ok. 160000 zł, łatwo obliczyć, że
„człowiek pracy", który chciałby kupić samochód, musiałby w tym celu przez cale
okrągłe dziesięć lat oszczędzać i tylko oszczędzać, tj.. nie mógłby jeść, pić ani też
wydawać na mieszkanie i ubranie. Toteż na widok szczęśliwego posiadacza samochodu
polski widz myśli albo o spekulancie zarabiającym pieniądze nielegalnie, albo o członku
uprzywilejowanej warstwy. Z Zurychu do Warszawy leci się około dwóch godzin - trasa
stosunkowo krótka - a jednak jaka ogromna różnica w ocenie bohatera: w jednym kraju
drań, w drugim wzbudzający sympatię normalny współczesny człowiek.
Podobne myśli nasunęły mi się, kiedy oglądałem rosyjski film „Lecą żurawie". Akcja
filmu dzieje się w czasie wojny i jeden z bohaterów - studiujący muzyk - woła w przy-
pływie wściekłości: „Gdyby nie ta przeklęta wojna siedziałbym teraz w sali
57
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
konserwatorium i grał Czajkowskiego". Myślimy oczywiście, że każdy normalny człowiek
chętniej będzie grat na fortepianie, aniżeli latał po polach z karabinem, czołgał się w
błocie i zabijał bliźnich. Ale sprawa wygląda inaczej, kiedy prowadzi się wojnę z rozkazu
ojca narodów Stalina. Te same filmy są zupełnie inaczej odbierane przez
reprezentantów różnych narodów: twórcom filmu radzieckiego chodziło o
skompromitowanie bohatera, widz zachodni przyjmie to jako wyraz najbardziej ludzkiego
i cackiem zrozumiałego rozgoryczenia. Temat zasługujący na pewno na oddzielne
studium.
W filmie Polańskiego mamy do czynienia z młodym buntownikiem. Pętak porusza się
jak James Dean i ma składany nóż. Ale o co właściwie chodzi temu młodemu
gniewnemu człowiekowi? W czasach stalinowskich, kiedy terror przybrał
najstraszniejsze formy, ludzie wierzyli, że sytuacja musi się zmienić, bo ucisk o takim
rozmiarze doprowadzi niechybnie prędzej czy później do załamania i katastrofy.
Nadszedł rok 1956, Gomułka doszedł do władzy, przez pewien czas wydawało się, że
nastąpiło odprężenie. Lecz w gruncie rzeczy nie zmieniło się nic. W historii narodów
nieznany jest przekaz, aby tyran znajdujący się u władzy nagle oświadczył, iż wprawdzie
do dzisiaj byt zły, ale od teraz będzie się starał być aniołem - a taki wypadek miał
przecież miejsce w Rosji sowieckiej i Polsce. Był to manewr taktyczny, żadna rewolucja;
manewr, który zrodził się w tonie partii w chwili, gdy czuła się ona zagrożona. Po 1956
roku ludzie przestali wierzyć w jakąkolwiek zmianę na lepsze. Oczywiście, terror policji
politycznej zelżał nieco, pozwolono ludziom podróżować za granicę, znowu można
malować abstrakcyjne obrazy - lecz demokracja, jaką sobie Polacy wymarzyli, jest
dzisiaj tak samo odległa jak w roku 1950. Nastał czas wielkiej nudy.
Przeciw czemu więc buntuje się ów młody łobuz z filmu „Nóż w wodzie"? Jego bunt
wyraża się w zręcznym operowaniu składanym nożem, może też w fakcie, iż podrywa
żonę bohatera. Zresztą właśnie ona mówi chłopakowi o swoim mężu: „On byt kiedyś
taki jak ty, a ty także będziesz kiedyś taki jak on". Jest to kompromitujące
zdemaskowanie rewolucji, która nie ma żadnego celu. Pozbawiono Polaków wolności
osobistej i prawa wyrażania opinii - i oni marzą zamiast o wolności - o własnym
samochodzie, o lodówkach i telewizorach, krótko mówiąc o życiu w stylu ich zachodnich
sąsiadów. Jest to dla nich jedyna dostępna forma buntu i naprawdę nie wiem, czy jest to
tylko śmieszne, czy też godne współczucia. Być może jedno i drugie.
Główną sprawą, o jaką chodzi w każdym, nawet głupiutkim filmie amerykańskim,
którego bohater to sprawnie operujący rewolwerem kowboj, jest w gruncie rzeczy
praworządność. Człowiek, który w połowie zeszłego stulecia jechał do Arizony lub
Teksasu, był pionierem w pełnym tego słowa znaczeniu. Walczył o ziemię i
bezpieczeństwo swojej rodziny; musiał bronić się przed bandytami, posługującymi się
rewolwerem co najmniej tak samo umiejętnie jak on. Bohaterem o podobnym
charakterze mógłby być komunista, który w zrujnowanym kraju próbuje wprowadzić
porządek i dobrobyt, i jest w stanie walczyć o nową moralność i nową sprawiedliwość.
Wiemy jednak, że komunistom chodzi o coś zupełnie innego. W ,,polskiej szkole"
filmowej brakuje podstawowej sprawy; kręci się filmy o partyzantach, wojnie, agentach i
Bóg wie o czym jeszcze, lecz reżyserom brakuje określonego specyficznego typu
58
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
charakteru. Nie stworzyli jeszcze reprezentatywnego bohatera swoich czasów. Ale kto w
końcu byłby w stanie takiego bohatera reprezentować? Kto mógłby nim być? Może od
biedy ów wyczerpany człowiek, który wie, że jakakolwiek walka przeciwko otoczeniu jest
bezowocna i musi skończyć się tragicznie; i co najgorsze - uczyni go tylko śmiesznym.
Człowiek taki jak do tej pory nie został pokazany w polskim filmie i wątpliwe, czy kiedyś
nastanie chwila, że zobaczymy go na ekranie.
„Die Weltwoche" l3 maja 1966, Zurych
Z niemieckiego przełożył i opracował Krzysztof Bodanko
Marek Hłasko a „Trybuna Ludu"
Do Redaktora „Kultury"
Szanowny Panie!
Zwracam się do Pana, jako do redaktora „Kultury" i Wydawcy mojej książki
„Cmentarze" i „Następny'; z prośbą o udzielenie mi kilku szpalt.
hak Pan wie, książka moja wydana przez Pana, spotkała się z gwałtownym atakiem
„Trybuny Ludu ". Nie wchodząc w polemikę z oceną artystyczną książki, pragnę jednak
zaznaczyć, iż rzeczony atak nosi niedwuznaczny charakter donosu policyjnego - co
sugeruje sam tylu! „Primadonna jednego tygodnia" - jak również pragnę podkreślić, że
natychmiast po przeczytaniu „Trybuny Ludu" napisałem w tej sprawie list otwarty do
redakcji, który jednak do dzisiejszego dnia nie został opublikowany. Ponieważ w donosie
policyjnym, który spowoduje prawdopodobnie moją śmierć cywilną w Polsce, autor
nazywa mnie zdrajcą i przemytnikiem broni przeciwko komunizmowi - muszę starać się
bronić za pośrednictwem pisma wydawanego przez Pana i liczyć na to, że choćby w ten
sposób moi czytelnicy w Polsce będą mogli się dowiedzieć, co sądzę o publikowaniu w
„Trybunie Ludu" donosu policyjnego. Używam tego terminu świadomie, ponieważ artykuł
ten nie zasługuje na inną nazwę; używam tego terminu świadomie, ponieważ zdaję
sobie sprawę, że artykuł ten pozostanie hańbą redakcji „Trybuny Ludu używam tego
terminu świadomie, bez względu na to, przez kogo ten artykuł jest inspirowany i kto
kryje się pod pseudonimem „SKIZ".
Nie
mam zbyt wysokiego pojęcia o własnej osobie, pragnę jednak podkreślić, że
książkę, w której starałem się porachować ze złym czasem, miałem jednak odwagę
podpisać własnym nazwiskiem. Nie wydaje mi się rzeczą godną uznania, aby wyrok
śmierci cywilnej na pisarza ferować pod pseudonimem. Trudno mi bowiem uwierzyć,
aby donos policyjny podpisany przez SKIZA był wyrazem poglądów całej redakcji.
Zainteresuje Pana może również fakt, iż to samo opowiadanie „Cmentarze'; dzięki
któremu zarobiłem na epitet zdrajcy i przemytnika broni przeciwko komunizmowi -
zostało zakupione - w grudniu 1956 r. - przez redakcję „Trybuny". ,hak więc Pan widzi,
kariera pisarza w totalizmie jest rzeczą niebezpieczną. Zbyt szybko człowiek staje się
ze współpracownika organu partii - zdrajcą i nikczemnikiem, którego piętnuje anonimowy
donosiciel, i któremu redakcja nie daje szansy obrony. Proszę Pana więc, aby
wydrukował mój list do „Trybuny Ludu ".
Marek Hłasko
59
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
Primadonna jednego tygodnia?
Najpierw suche stwierdzenie: na międzynarodowym rynku literatury
antykomunistycznej pojawiło się nowe nazwisko - Marka Hłaski. Pupil znacznej części
naszej zdezorientowanej krytyki. Laureat Nagrody Wydawców, opublikował w Paryżu, u
emigracyjnego nakładcy książkę złożoną z dwu opowiadań: „Cmentarze" i „Następny do
raju". Szum, jaki w związku z rym zaczynają podnosić pisma i rozgłośnie zachodnie,
każe przypuszczać, że będziemy świadkami zwykłego w takich wypadkach spektaklu, z
huczną reklamą beniaminka w całej prasie kapitalistycznej i zgiełkliwą radością
wszystkich wrogów komunizmu od Bonn do Nowego Orleanu. Hłasko wyciągnął „wielki
los": ma szansę stać się na Zachodzie primadonną jednego politycznego tygodnia.
Od dłuższego już czasu rozważni czytelnicy Hłaski zwracali uwagę na fałszywy
kierunek jego rozwoju. Nagroda Wydawców spotkała się z bardzo niejednolitym
przyjęciem. Było wielu poważnych przeciwników wieńczenia tak dostojnym laurem
debiutanta, którego wprawdzie pierwsza książka przynosiła jeszcze protest przeciw
bezduszności w stosunkach między ludźmi, złu i obłudzie, w obronie czystych uczuć
ludzkich - ale w dalszej praktyce pisarskiej protest ten - przeradzał się w manifestację
postawy nihilistycznej w stosunku do wszelkich wartości. Epatowanie brutalności
szczegółów, silenie się na opisy stanów patologicznych, lakiernictwo „na odwrót",
pozerska imitacja ,,czarnej" literatury Zachodu - to była widoczna już w roku 1957
aktualna rzeczywistość pisarstwa Hłaski, której jeszcze w styczniu 1958 nie chcieli
widzieć niektórzy krytycy i jurorzy Nagrody Wydawców. A jeszcze w marcu br.. dokładnie
w tym samym dniu, kiedy w Paryżu schodziły z maszyny ostatnie egzemplarze
„Cmentarzy", w Warszawie ukazał się numer „Nowej Kultury", w którym pisarze i
publicyści tego tygodnika rozpływali się nad słusznością uwieńczenia Hłaski. Żałosne
widowisko!
...Szli krzycząc: talent! talent! Olśnieni talentem zaciskali mocno powieki, nie chcieli
dostrzegać postępującej degrengolady ideowej pisarza. Nawoływali do pozostawienia go
samego sobie - niech dojrzewa w ciszy! Niech krystalizuje swe „prawdy wewnętrzne"!
„Nikt z nas nie ma danych przypuszczać - pisał w lurym jeden z bezkrytycznych apolo-
getów »Wielkiego Marka« - że wie lepiej niż Hłasko, jak on sam ma żyć i pisać".
Przezorniej byłoby nie udzielać mu żadnych dobrych rad i jeszcze przezorniej nie rzucać
mu żadnych niepotrzebnych kłód pod nogi. „Trzymaj się, Marek!" Okrzyk ten powtórzyli
następnie autorzy Kroniki Filmowej.
Dziś chyba i Henryk Bereza widzi już, do czego doprowadziła ta „przezorność". Jeśli
był naprawdę przyjacielem Hłaski i wielbicielem jego talentu, powinien byt wołać: "Ratuj
się, Marek!" Nie wołał. Przeszkadzał innym wołać. Jakie tego skutki?
Mówi o tym nowa książka Hłaski. Opowiadanie „Następny do raju" czytelnik polski zna
z lektury w jednym z popularnych tygodników, gdzie nosiło ono wymowny tytuł „Głupcy
wierzą w poranek" (domyślne: tylko głupcy...). Artur Sandauer nazwał to opowiadanie
„pisanym lewą nogą i obliczonym na najbardziej brukowy efekt", „groteskowym
60
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
amalgamatem wieszczych pretensyj z naśladownictwem zachodnich bestsellerów".
Utwór, powstający zdaje się z odcinka na odcinek, zawiera moc niechlujności
kompozycyjnych i stylistycznych; autor zapominał w następnym tygodniu, na czym
skończył w poprzednim, powoływał do życia uśmiercone już postacie... W wydaniu
książkowym był czas usunąć te niekonsekwencje, wygładzić całość. Gdzie tam,
wszystko zostało bez zmiany! Czy tak bardzo śpieszyło się Hłasce po nowe laury z rąk
nowych mecenasów?
Ale nie w tych szczegółach rzecz, lecz w wymowie, w „filozofii" ,,Następnego do raju".
Hurrapesymizm znany już z „Ósmego dnia tygodnia°, łamiący wszelkie
prawdopodobieństwa akcji, naginający ją do powziętych z góry, modnie „czarnych"
założeń osiąga tutaj już wyraźne ostrze i sens polityczny, który w pełni ujawni się i
rozwinie w „Cmentarzach". Najkrócej mówiąc, polega on tu na zaprzeczeniu
humanistycznego sensu socjalizmu i możliwości jego realizacji; na propagowaniu
niewiary w samego człowieka, w jego zdolności, siłę i wartości moralne.
Lecz dopiero „Cmentarze", opowieść z gruntu polityczna, ukazują aktualny punkt
dojścia Hłaski. Dopiero w „Cmentarzach" czyta się wpływ nie Hemingwaya, patrona wielu
opowiadań z „Pierwszego kroku w chmurach", nie Dostojewskiego, ojca „Pętli" nawet nie
Arnauda - jawnym naśladownictwem jego „Ceny strachu" jest „Następny do raju - ale
wprost i bezpośrednio samego Orwella, klasyka i mistrza współczesnego paszkwilu
antykomunistycznego. Orwell na każdym kroku, na każdej karcie! Wymowna jest ta
zmiana patronów - na coraz podrzędniejszych, lecz za to coraz „celniejszych"
politycznie.
Nie będę tu referował treści Hłaskowego paszkwilu. Wystarczy, jeśli podam scenerię
utworu i morały autora. Rzecz dzieje się w Warszawie. Ale Warszawa to szczególna:
Warszawa zarzyganych pijaków w rynsztokach, prostytutek, wabiących z bram
przechodniów, nędznych, zastraszonych ludzi przemykających się między patrolami
wojska i milicji, kłamliwych plakatów na parkanach, Warszawa ponurego bezuśmiechu i
błota, błota, lepkiego, wsysającego błota, oświetlona jednym krwawym neonem
„Sztandaru Młodych" - wykrzyknikiem beznadziejności i grozy. Tak widzi Hłasko swoje
miasto.
A Polska? Polska to strach, podłość, oszustwo, terror, nienawiść i obłuda, rozpacz i
pijaństwo, ruiny domów i ludzi, pustynie uczuć cmentarze zaufania, „nadziei, wszystkich
słów, wszystkich pojęć, wszystkich marzeń o wyzwoleniu człowieka..." Tak widzi Hłasko
swój kraj i naród. To już jest paszkwil, nie tylko na ustrój, lecz na społeczeństwo.
Co zostaje ludziom? Wódka.
A myśl? Jasny promień marzenia? Krzepiąca moc idei?... Nie łudźcie się, naiwni! Idea
jest przekleństwem, lecz „ludzie nie obejdą się bez idei. Nigdy. Łatwo byłoby zdychać,
gdyby to był już ostatni wielki mit ludzkości... ZEBY LUDZIE JUŻ NIGDY NIE
UWIERZYLI W ŻADNE SŁOŃCE"!
Nie ma już więcej słów. Nie mówmy o czarnym lakierze, o czarnych okularach, skoro
wszystko zostało do dna powiedziane. I niech mi nikt nie przypomina, że akcja
„Cmentarzy" toczy się w roku 1952, bo Hłasko pisze je w roku 1957 z pasją
najwspółcześniejszą, a w roku 1958 sprzedaje je poza krajem w ręce
61
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
międzynarodowych handlarzy bronią przeciw komunizmowi. „Trzymaj się Marek!" -
„Nieźle się trzymam": to fragment nie udzielonego wywiadu Marka Hłaski.
Talent?... Talent nie wystarcza. Potrzebne są jeszcze - rozum i charakter. A tych
zabrakło.
„Trybuna Ludu" 95-97/1958, Warszawa
Chwileczkę, grabarze...
Nie leży to w dobrych obyczajach pisarskich - bronić się samemu przed zarzutami i
napaściami krytyki. Niżej podpisany nigdy nie próbował walki tym systemem; tym razem
jednak ze względu na powagę zarzutów, na powagę i znaczenie pisma, które te zarzuty
przeciw mnie wytoczyło, oraz ze względu na głęboką pewność, że nikt nie podniesie ręki
w mojej obronie - proszę, w imię sprawiedliwości i szczerości, aby udzielono mi kilku
szpalt „Trybuny".
Nie będę się bronił przed zarzutami natury artystycznej - każdemu wolno oceniać
książkę, tak jak to uważa za słuszne i właściwe. Nie powinien pisarz bronić swojej
książki: jeśli jest coś warta, obroni się sama. Dla mnie ważny jest jedynie zarzut
fałszowania rzeczywistości. Od początku mojej pracy, od chwili kiedy pierwsze
podpisane przeze mnie opowiadanie ujrzało światło dzienne - sprawa mojego pisarstwa
została zafałszowana i zmitologizowana. Nazywano mnie reprezentantem młodego
pokolenia; nazywano mnie cynikiem i deprawatorem; nazywano mnie moralistą i
„rozczarowanym Zetempowcem" - w końcu doczekałem się tego, że przebywając w
Paryżu przeczytałem, że w wojewódzkim mieście, w drugiej połowie wieku XX, w
piętnastym roku Polski Ludowej, ułożono na rynku stos z książek, które niektórym
ludziom, ludziom mającym wpływ na życie innych obywateli, wydały się - jakiegoż tu
użyć określenia? - i podpalono ten stos. Nie będę pisał o tym, jaka złowroga analogia
nasuwa się w tym miejscu; ale każdy i tak wie, co w rym wypadku można pomyśleć i jaki
przykład przywołuje ludzka pamięć i wyobraźnia. Nie wiem, kto pierwszy rzucił zapałkę i
nie znam twarzy tych, którzy tańczyli wokół tego stosu - ale każdy, kto ma choć odrobinę
wyobraźni, może domyślić się tego, co wtedy czułem i myślałem. To nie moją książkę
spalono w tym mieście. To spalono resztę mojej wiary i miłości do człowieka. To spalono
resztkę - niewielką zresztą, co przyznaję szczerze - mojego zaufania do godności i
rozumu ludzkiego i - na miłość boską - każdy wie przecież, że nie chodzi tu o książkę
dwudziestokilkuletniego debiutanta nazwiskiem Marek Hłasko.
O tym, że istnieje „hłaskoizm" w literaturze - dowiedziałem się z gazet. O rym, że
istnieją „hłaskoidzi" - dowiedziałem się z gazet. Nie ja ukułem ten termin. Obojętne jak
nazywają rozczarowanych, to nie zmienia faktu. Mogą pisać lepiej czy gorzej ode mnie,
mogą być bardziej podobni czy podobni mniej - faktem jest, że oni istnieją, i faktem jest,
że bez względu na to, czy ich książki będą się ukazywać, czy nie - oni będą istnieć. Ja
62
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
osobiście sam nie wierzę w przyszłość tego typu literatury, ale jestem przekonany o
aktualnej jej konieczności. Nie wierzę w cynizm. Cynizm jest niemożliwą do przyjęcia i
stosowania postawą i nigdy nie byłem cynikiem, mało - gardzę cynizmem tak jak niczym
może; mało, cynizm mnie śmieszy, a to jest najgorsze. Ale wierzę w bunt, wierzę w bunt
jako punkt wyjścia do znalezienia sobie miejsca w życiu i społeczeństwie. Wierzę w
bunt jako w najwyższą wartość młodości. Wierzę w bunt, jako w najwyższą formę
miłości do życia młodych. Wierzę w bunt jako w najwyższą formę nienawiści do terroru,
ucisku i niesprawiedliwości i wierzę również w to, że nie ma buntu bez celu, chociaż w
interesie świata, który kocha swoich buntowników, leży to, aby ich zabić. A bunt nie może
być sprawiedliwy, tak jak nie jest sprawiedliwy świat, w którym rodzi się bunt.
„Hłaskoizm" dla sprawy pokolenia - jakże to śmieszny i żałosny termin. I kto to bierze
poważnie? Pokolenie? Ja sam?
Czy trzeba pisać, przeciwko czemu zrodził się bunt pokolenia? Czy trzeba pisać,
przeciwko czemu zbuntowali się dwudziestoletni? Uczynili to przywódcy naszego kraju i
naszego bloku i odsłonięto przed światem kurtynę, za którą ukazał się obraz zupełnie
niewesoły. Tak uczynili przywódcy, ale literaturze trzeba lat, aby uporać się z tą sprawą,
aby uczynić z nią wszystko, co leży w możliwościach literatury - aby ją oskarżyć i
uwznioślić, aby ją ośmieszyć i uszlachetnić - a nie jest to sprawa jednego roku i jednego
referatu.
Krytyka polska jest krytyką morderczą: każdy, kto pisze o jednej sprawie trochę dłużej,
niż sprawia to przyjemność kilkunastu snobom - jest uważany za pogrzebanego. A mnie
się wydaje, że nie napisałem jeszcze nic z tego, co pragnąłbym napisać, że wszystko to
nie oddało ani w jednej setnej mojej nienawiści do istniejącego porządku rzeczy, że
ciągle mówiłem za cicho i że życie, którego byłem świadkiem przez tyle lat - było o
wiele straszniejsze i o wiele bardziej ponure niż wszystko, co napisałem. I niech będą
przeklęci ci, którzy o tym milczą. To nie ja wymyśliłem Warszawę, tę Warszawę, która
przez wiele lat była miastem bez uśmiechu; to nie ja wymyśliłem Warszawę, w której
ludzie trzęśli się ze strachu; to nie ja wymyśliłem Warszawę, w której najwyższym
dobrem biedaków była butelka wódki; ta nie ja wymyśliłem Warszawę, w której
dziewczyna była tańsza od butelki wódki - to ta Warszawa wymyśliła mnie. Kto i jakim
prawem każe mi o tym milczeć? Dla mnie moja młodość - ta pierwsza, pełna
romantycznych wzlotów i upadków - będzie zawsze pustynią bez litości. Pustynią pełną
rozpaczy i wściekłości, w której każdy przyjazny gest mógł stać się gestem
samozniszczenia. I dla mnie zawsze Warszawa, miasto mojej młodości, młodości, którą
przeżyłem samotnie, wilczo, nie kochany i nie kochający, młodości której najwyższym
dobrem była butelka wódki i zapomnienie i jakaś przypadkowa dziwka, której twarzy nie
pamiętałem już po pięciu minutach - będzie miastem bez uśmiechu, miastem, którego
ulicą idzie pijany i nieszczęśliwy, miastem, w którym oszukany człowiek bezrozumnie
dąży do śmierci. Apostołom nowoczesności niewygodnie o tym myśleć. O ileż
efektowniejszy jest Beckett i jego włóczędzy, wygłaszający błyskotliwe monologi o bycie i
niebycie. O ileż efektowniejszy jest i Jonesco, i Gombrowicz, i bohaterowie
„Mandarynów" i mętny Fellini wraz z swoją całą sentymentalną filozofią zaufania - o ileż
to wszystko efektowniejsze od faceta, który narażając się na długoterminowe więzienie
63
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
kradnie z budowy parę cegieł, aby kupić za nie butelkę wódki. Lepiej o tej Warszawie nic
myśleć i lepiej traktować groteskowo katastroficzną sztukę Zachodu - sztukę zresztą
znakomitą, lecz wyrastającą z innych doświadczeń - jako klucz do poznania
rzeczywistości. Każdy, kto w tym przeszkadza, jest niepotrzebny. Trzeba go opluć,
zdyskryminować i pogrzebać. Można go również - jak to się dzieje w moim przypadku -
oskarżyć o zdradę i zaprezentować jako zdrajcę.
To ciężki zarzut. Parę lat temu było to równoznaczne z wyrokiem śmierci, Nie mam nic
na swoje usprawiedliwienie, nic poza tym, że boję się ideologii wyradzającej się w
totalizm i że na 25 lat swojego życia - przez pięć lat byłem w niewoli niemieckiej, a przez
wiele następnych lat, w okresie, nad którym historia przejdzie do porządku dziennego
jako nad okresem „wypaczeń i błędów stalinowskich", a który w języku ludzi żyjących nie
został jeszcze nazwany w sposób odpowiadający sercu i rozumowi. Jeśli żyło się w
takim okresie - tylko pamięć może stanowić odpowiednią broń, a człowiek, który nie
chce sądzić - jest osądzony. Każdy ma prawo do omyłki w osądzie spraw, ale nikt nie
ma prawa do milczenia, gdyż najwyższą formą zdrady wobec życia jest milczenie i
niepamięć. Posępny ton w artykule „Skiza" - ratuj się Marek! - odsądzający mnie od
sumienia i charakteru, nie może zmienić mojego punktu widzenia na sprawy, które
opisałem w „Cmentarzach" i triumfalne stwierdzenie, że Orwell woła z każdej strony
mojej książki, nie może mi przynieść ujmy i to nie dlatego, abym uważał Orwella za
nauczyciela życia, ale dlatego że stworzył on wizję świata, przed którą pragnę się
obronić. I nie ma to nic wspólnego z handlem bronią przeciwko komunizmowi, i od
sprawiedliwości świata i życia, od tej sprawiedliwości, o której zwątpiłem i o której wątpię
- zależy, abym się pomylił. „Skiz" powinien wiedzieć, że pisząc o mnie jako o
przemytniku broni przeciwko komunizmowi - wydaje na mnie wyrok śmierci cywilnej w
Polsce. Niech sięgnie pamięcią wstecz i niech rozważy w swoim sumieniu, czy
oskarżony winien jest śmierci. Pisarz bez ojczyzny jest niczym i nie widzę takiej
możliwości, takiego zarzutu i takiej konsekwencji, która mogłaby oderwać mnie od mojej
ziemi i od mojej strony. Ale obowiązkiem moim jest pamiętać o tym, że
zmartwychwstanie jest tylko terminem, ale nigdy nie staje się faktem.
Obowiązkiem moim jest podanie kilku wiadomości natury technicznej. Nie popełniłem
wobec polskiej literatury żadnej nielojalności i „Cmentarze" i „Następny..." były złożone
w polskich wydawnictwach. Wydawcy jednak nie mogli się zdecydować na ich wydanie.
W imię czego? Czy przypuszczali, iż nie ma ludzi, którzy mogliby wystąpić przeciwko tej
książce uzbrojeni w inne oręże poza milczeniem? Czekałem długi rok, ale wolę ponosić
wszelkie konsekwencje wynikające z opublikowania niż konsekwencje wynikające z
milczenia - gdyż przed nimi człowiek piszący nie jest w stanie znaleźć obrony.
Niech mi będzie darowany patos tych kilku stronic, ale tu chodzi o coś więcej niż o
nieprzychylną recenzję. Tak jak „Skiz" zaczął swój artykuł suchym stwierdzeniem, że na
rynku literatury antykomunistycznej pojawiło się jeszcze jedno nazwisko, tak i ja swój
skończę równie suchym stwierdzeniem, że przekleństwo zwane również życiem jest
człowiekowi dane tylko raz i że wtedy umiera się naprawdę, jeśli człowiek staje wobec
nieprawości, smutku i rozpaczy i jeśli patrzy na to żyjącymi oczami, a jego serce bije z
sercami innych - i mimo to zachowuje milczenie. Zacząłem pisać swoje opowiadanie
64
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
jeszcze wtedy, kiedy nic nie wskazywało, że będę mógł myśleć inaczej i nie rozumiem
zarzutu, że „pisane jest z pasją współczesną". Jeśli tak - to dziękuję za ten jedyny kom-
plement.
Paryż, 9 kwietnia 1958
Bohaterowie są znużeni
Mój przyjaciel - młody i zdolny publicysta - tak często mówi do mnie: Literatura - myślę o
prozie
artystycznej - jest w tej chwili zabawą bez przyszłości. Tempo i dramatyzm życia w wieku
dwudziestym mordują literaturę. Zanim zdążysz uporządkować w jakikolwiek poprawny
kształt artystyczny swoją wizję dnia dzisiejszego, czas popędzi siedmiomilowymi krokami
naprzód,. ty zostaniesz w miejscu trzymając swoją kupkę papieru i najwyżej możesz ze
smutkiem spoglądać we własne, puste wnętrze. Człowiekowi dzisiejszemu nie
odpowiesz literaturą na dzień dzisiejszy: Mann pisał przez ładnych kilka lat "Doktora
Faustusa",. Szolochow przez czternaście lat ślęczał nad " Cichym Donem ",. praca
Aleksego Tołstoja nad "Drogą przez mękę" trwała dwa dziesiątki lat. Nie, mój drogi!
Człowiek wieku dwudziestego chce odpowiedzi dziś już na to, co stało się w dniu
wczorajszym. Chce odpowiedzi bezbłędnej, przekonywającej i logicznej,. chce
odpowiedzi takiej, jakiej nigdy w stanie nie jest mu dać literatura - zawsze maniakalna w
większym czy mniejszym stopniu, zawsze jakoś wykrzywiona, zawsze obarczona
ciężarem indywidualnej wizji świata i ludzkich poczynań. Rola literatury sprowadza się
obecnie do dokumentaryzmu - ludzie chcą dobrej, jasnej i ciekawej publicystyki. Zresztą,
czy naprawdę myślisz, że w drugiej połowie dwudziestego wieku literatura jest w stanie
spełniać rolę taką, jaką spełniała w swoim złotym wieku dziewiętnastym? Wtedy, kiedy
ludzie tworzyli kolonię Tolstojowców, zapijali się udręczeni wizją Dostojewskiego,. kiedy
nieszczęśliwi młodzi ludzie strzelali sobie bez pudła w głowę po prześledzeniu cierpień
Wertera
?
Nie jesteś chyba naiwny, aby tak przypuszczać. Wydaje mi się, że obecnie literatura jest
bezradna wobec życia i że przez długi czas tak będzie. Dzieją się na świecie takie
tragedie, o jakich nie śniło się bohaterom Szekspira i Stendhala. Czy trzeba ci
przykładów? W każdej gazecie znajdziesz ich tysiące. Chcesz dramatów? Ja dziś nie
wiem, co jest dramatem, a co nie. Chcesz tragedii na miarę antyczną? Wydaje mi się, że
jesteśmy świadkami tragedii wyrastających ponad każdą, dotąd przyjętą miarę.
Komunista niewinnie więziony we własnym kraju,. rewolucjonista, który wszystkie swe
siły poświęcił sprawie wyzwolenia człowieka i od którego odwraca się własny naród,
oskarżony o nikczemność i zdradę - czy znany ci jest w historii świata czas, w którym
tego typu tragedia stałaby się - tak jak dziś- tragedią dnia codziennego? Czymże wobec
ogromu i tragizmu tych spraw jest literatura? Śmieszną zabawą, w którą trudno będzie
uwierzyć komukolwiek. Na jakim papierze, na jakich kamieniach, na jakiej taśmie
filmowej i na deskach jakiego teatru uda się utrwalić te cierpienia? Są one - jak myślę -
poza kręgiem tego wszystkiego, co dotąd nazywało się literaturą... Mniejsza z tym, czy
65
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
przyjaciel mój - mówiąc o sprawach literatury - ma rację, czy też jej nie ma. Literatura
stawała już wobec niejednej zbrodni i niejednego szaleństwa dając sobie jakoś radę;
ludzie zawsze będą chcieli czytać o losach innych ludzi i dowiadywać się o ich życiu i
cierpieniach nie z suchej publicystyki, lecz z kart książek pięknych i mądrych, bolesnych i
świadomych
-
tak
mu
wtedy
odpowiadałem.
Nie chodzi mi tu jednak o sprawy literatury. Kilka tygodni temu w Warszawie gościł
studencki teatr satyryków z Gdańska "Bim-Bom". Teatr ów wystąpił z programem
"Radość poważna". Przez wiele dni ludzie odchodzili z niczym od kas sympatycznych
studentów; widownia zapchana była do ostatniego możliwego miejsca, a gazety pełne
entuzjastycznych recenzji. "Bim-Bom" nazwano "teatrem wielkiej metafory", "siedmio-
milowym krokiem naprzód"; mówiono o nim jako o najbardziej współczesnej - jeśli chodzi
o środki wyrazu - scenie w Polsce; zachwycano się jego wdziękiem, filozofią i odwagą.
Przypuszczam, że studentom z Gdańska wyrządzono wielką krzywdę i teraz będą przez
długi czas musieli stąpać twardym krokiem po ziemi, aby im woda sodowa nie uderzyła
do głowy. Tak zresztą zawsze dzieje się w Polsce; wystarczy tylko, aby zaistniało jakieś
wartościowe zjawisko, aby natychmiast zniszczyć je i pogrzebać przesadą,
niesprawiedliwością i brakiem proporcji. Nie czas tu ani miejsce, aby wyliczyć tych
wszystkich mistrzów palety, pióra i sportu, którym wyrządzono niedźwiedzią przysługę
wynosząc ich pod niebiosa i następnie ściągając brutalnie na kamienną ziemię. Teatr
"Bim-Bom" nie jest teatrem wielkiej mądrości, a przed filozofią jego nie należy klękać jak
przed wschodzącym słońcem - boję się, że efektowne baloniki i mydlane bańki
puszczane przez uroczą dziewczynkę w istocie przykrywają pustkę. Trudno orzec - i
dziwić się należy bezkrytycznym ocenom naszych recenzentów - czy "Bim-Bom" jest
teatrem par excellence nowoczesnym, bo teatru nowoczesnego Polska nie widziała od
dawien dawna - jest to więc gadanie ślepego o tęczy. "Bim-Bom" - to przede wszystkim
zespół młodych świetnych ludzi, którym należy jak najprędzej i jak najkonkretniej pomóc
w znalezieniu klucza do rozumienia dzisiejszego życia. Bohaterami ich spektaklu są:
smutek, rozgoryczenie, niewiara i przygnębienie. To nie był teatr satyryków. To był
teatrzyk przegranych złudzeń, nadziei i pragnień. Nie była to szczedrynowska satyra -
ostra, bezwzględna i brutalna, sięgająca do samych korzeni społecznego zła. To był tylko
- rozmieniony na efektowne, mydlane bańki - smutek. Smutek, owo uczucie, któremu
oddawać się można z niejaką nawet przyjemnością pijąc wódkę w dorożkarskiej knajpie
lub patrząc z ciepłego pokoju przez okno na świat smagany jesiennym deszczem;
smutek, owo uczucie, którego doznaje mężczyzna na widok przechodzącej, ładnej
kobiety; owo uczucie, które jest raz mniej, a raz bardziej dręczące, lecz idąc po którego
szlakach trafić można tylko na ciemną rzekę zwątpienia, aby tam do reszty pogrzebać
swoje nadzieje i pragnienie walki. Walczyć nim jednak nie można o żadną sprawę.
Walczy się pragnieniami, miłością lub nienawiścią - tym wszystkim właśnie, czego nie
potrafili czy też nie chcieli pokazać w swoim teatrze studenci z Gdańska. Vive la
tristesse!
Zadziwiającą rzeczą jest nasze najmłodsze pokolenie - owi ludzie, którzy dobiegają
pierwszej dwudziestki swego życia lub zaledwie ją przekroczyli. Zadziwiającą rzeczą jest
znikomy hart tego pokolenia. Wypisano już tysiące kart na temat ich cynizmu,
66
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
okrucieństwa, demoralizacji, rozwydrzenia i moralnej nędzy. W rzeczy samej sprawa
wygląda inaczej. Oni są zmęczeni; dwudziestoletni bohaterowie socjalizmu, którzy wojnę
znają z opowiadań, kiepskich filmów i książek, głód - z relacji ludzi, którym nigdy się nie
wierzy; dla których takie słowa jak "strajk", "więzienie" są tylko nic nieznaczącymi
pojęciami; pokolenie wychuchane i wydmuchane w inkubatorach rewolucji; pokolenia,
które w istocie miało wszystko począwszy od stypendiów, a skończywszy na dziwkach i
knajpach; pokolenie, w które władowano miliardy złotych; pokolenie o bezgranicznych
wprost przywilejach - choć w to nigdy nie uwierzą - jest zmęczone, przeżywa kolosalny
katzenjammer. Wystarczyło kilka przykrych, bolesnych prawd, które odsłoniła historia;
wystarczyło kilka lat trudów, które są jednak kaszką z mleczkiem w porównaniu z tym, co
mieli ludzie radzieccy podczas pierwszych pięciolatek; wystarczyło kilka klęsk,
wystarczyło, aby słusznie rozwalono mit Wielkiego Nauczyciela, a pokolenie upadło bez
sił na mordę. Pokolenie jest skacowane i zmęczone; pokolenie czuje się oszukane przez
rewolucję. Pije, rozrabia na ponuro; młodociani poeci piszą o bezsensie życia;
osiemnastoletnie oddają się kilku mężczyznom na raz, gdyż nie wierzą w miłość; malutki,
nie dający się nawet w połowie realizować cynizm - naiwna forma obrony przed życiem -
na co dzień; smutek od święta i co dalej? - Ja mam czoło pochylone - pisze w liście
otwartym do "Nowej Kultury" osiemnastoletni student II roku Politechniki Warszawskiej. -
Za moich starszych kolegów, za partię całą, Za tych wszystkich, którzy węszyli, oglądali
się, za tych wszystkich, którzy oszukiwali i za tych, którzy dali się oszukać. Za tych, co
świadomie, czy też nieświadomie pomagali złu, Mam czoło pochylone za was,
drobnomieszczanie na ministerialnych stanowiskach, za was, dobrze odżywieni literaci,
za was bezkonfliktowi pisarze, Wstydzę się za was wszystkich, a przede wszystkim za
siebie, za swoją głupotę i łatwowierność, Ja nie potrafię już podnieść czoła, a jeśli je
kiedyś podniosę", Zresztą to niemożliwe, bo nie mam żadnych podstaw, aby wierzyć
czemukolwiek, Idee, gdy nie można wierzyć ludziom, stają się niczym: (",) My 18-i 20-
latki, choć wzrastamy w nowych warunkach, nie jesteśmy szczęśliwi, bolesne jest
bowiem zrozumieć, że to nowe tak bardzo jest stare, tak bardzo do naszego
wymarzonego niepodobne, Bolesne jest tracić wszystko, w co się wierzyło", Vive la
tristesse!
No i jacyż oni są, ci dwudziestoletni ludzie, którzy przegrali już wszystko, zrezygnowali ze
wszystkiego i biernie oczekują na dalsze ciemne i niepotrzebne życie, Tragiczni czy
komiczni? Może jedno i drugie? Oni są słabi; nie tragiczni i nie śmieszni, tylko tragicznie,
przeraźliwie słabi, Pokolenie potrzebuje wapna i fosforu; tranu i witamin, Trzeba
wzmocnić ich kręgosłupy, mięśnie i głowy, Trzeba im powiedzieć, że nie przeżyli jeszcze
niczego, a wszystko, co najszczerzej wycierpieli do tej pory, może okazać się niczym w
porównaniu do tego, co danym im będzie jeszcze przeżyć, Trzeba to pokolenie smutnych
i rozpieszczonych dzieci, które utraciły wiarę w bociana, przygotować do życia - oni nie
są przygotowani, Wystarczyło parę błędów, do których przyznała się partia, aby
zmiażdżyć nimi siły pokolenia; wystarczyło kilka lat stania w ogonkach po bilety do kina
czy mięso, aby wypruć z nich wszystkie siły; wystarczyło otworzenie w Warszawie
kilkunastu specjalnych sklepów, aby ugruntowało się w pokoleniu poczucie krzywdy i
niesprawiedliwości - w zmęczonym pokoleniu bez walk i klęsk, trwogi i śmierci na co
67
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
dzień; w pokoleniu, które w istocie nie ma pojęcia, czym jest szarpanina ideologiczna; w
pokoleniu, które dla marksizmu nie wyrzekało się żadnej innej ideologii; w pokoleniu,
które nigdy nie dowie się na własnej skórze, co przeżyli ludzie z AK lub z NSZ, Cóż mają
mówić ci, którzy przeszli przez piekło getta, których gnojono w Oświęcimiu, którzy
przeszli przez lasy partyzantki; cóż mają powiedzieć nieliczni ocaleni z KZM-u; cóż mają
w końcu powiedzieć ci, którzy po latach niesłusznego więzienia stanęli znów do pracy
odrzucając gorycz? Żyjemy w czasach ogromnych; w czasach, które trudno ogarnąć
najtęższym nawet rozumem, Oni pochylają swoje czoła ogarnięte mrokiem smutku i
zwątpienia, Sprawa wyzwolenia człowieka przechodzi wielkie katharsis - marzenia wielu
tysięcy komunistów; oni - przechodzą katzenjammer, Vive la tristesse!
Czy trzeba przykładów? Czy trzeba cytować te wszystkie gorzkie wiersze, smutne
wypowiedzi; czyż trzeba - na tym miejscu - wylewać całą masę zwątpienia i goryczy? A
może by im tak pomóc zrozumieć życie i czas? Może by im w końcu wytłumaczyć, gdzie
żyją i w czym uczestniczą? Może by ich tak wreszcie nauczyć czegokolwiek choć o
rewolucji - w sposób mądry i prawdziwy? Może by im tak dać jakiegoś potężnego klina
na katzenjammer? Nie byłoby to bez pożytku, Wierzę w siłę rozpaczy, lecz ich rozpacz
jest głupia; można tylko walić łbem o ścianę, jeśli rozpacza się z zamkniętymi oczyma,
Trzeba pokoleniu otworzyć oczy, Siłę daje tylko rozum; z tym tutaj nie najlepiej,
Do diabła z tym smutkiem! Nie jestem wróżbitą i nie zajmuję się przewidywaniem
przyszłości, Ale jeśli pokolenie nie otrząśnie się ze smutku; jeśli pokolenie nie zacznie się
uczyć od początku, od podstaw, solidnie życia, to koniec pokolenia będzie nieporównanie
smutniejszy i nieporównanie bardziej groteskowy od końca kolorowych baloników w
teatrze
"Bim-Bom",
Czyżby
wiara
pokolenia
była
tak
krucha?
Po raz pierwszy ukazało się w "Obywatelu Warszawy" nr 5, 1956 r,
Dwaj mężczyźni na drodze
Ain't many guys travel around together. I don't know why. Maybe ever'body in the whole
damn world is scared of each other. John Steinbeck - „Of Mice and Men".
W naszym życiu nie tylko ludzie opuszczają nas i odchodzą. Opuszczają nas także
słowa, pojęcia, które z czasem stają się blade i martwe: czas odbiera im siłę i treść. Jeśli
po latach napotykamy je, są jak dawno odlane maski i nie możemy w nich poznać
niczego. co nas kiedyś wzruszyło lub przyprawiało o gniew. Istnieją słowa-zaklęcia,
słowa-pieśni, słowa silne jak nadzieja, lecz istnieją także słowa-wyroki. Takim słowem
jest r a j z e r. Rajzer to włóczęga, człowiek gościńca, człowiek szukający pracy,
wędrujący przez noce i dni, padający z głodu, proszący o nocleg, chleb i wodę; człowiek,
68
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
dla którego życie ma tylko wymiar jutrzejszego dnia. Rajzer to człowiek, którego
jedynym słońcem jest rozpacz.
Słowo w ł ó c z ę g a budzi dziś pogardę; dwadzieścia lat temu budziło ono czasem i
litość. Na dachach i brekach wagonów, gościńcami i bocznymi drogami, wzdłuż
kolejowych torów, omijając większe miasta i policyjne posterunki - wędrowali rajzerzy.
Ginęli od kul policyjnych, znajdowali śmierć w tunelach i pod kołami wagonów, trafiali do
więzień, ginęli na drodze od chorób i z wyczerpania, zabijał ich głód, czas i nadzieja.
Czasem także otrzymywali pracę.
Działo się to w miesiącu maju. Pewnego ranka dwaj mężczyźni, mrużąc oczy z
bezsenności i silnego słońca, wkroczyli na rynek małego miasteczka. Byli zmęczeni i
wyczerpani - jak im się zdawało - do kresu swych sił; noc spędzili nie opodal kolejowego
dworca, skąd kilka razy przeganiała ich policja. Kiedy patrzyło się na tych dwóch, nie
można było oprzeć się wesołości, nie można było nie porównać ich do Pata i Patachona.
Byli wyjątkowo niedobrani: jeden z nich był wysoki. silny i ładny, wciąż się uśmiechał
poprawiając opadające na czoło włosy; drugi był niski, brzydki jak małpa, chuderlawy, a
patrząc na niego, nikt nie przypuszczał, aby człowiek ten miał choć pięć deka
muskulatury; nędzne ubranie wisiało na nim jak szmata na zeschniętej żerdzi. Był co się
zowie chuderlawy i brzydki. Miał niesympatyczną twarz zastrachanego króliczka. Kiedy
patrzyło się na tych dwóch, odnosiło się wrażenie, że mały jest tylko zniekształconym
cieniem wysokiego.
Ranek był pełen słońca i ciepła. Głośno turkocząc po krzywym bruku, przejeżdżały
chłopskie furmanki. Z okien kamienic wychylały się rozkudłane od snu głowy;
wynoszono pościeli wymieniano pozdrowienia. Nad rynkiem uparcie kołowała chmurka
gołębi i kilku chłopców strzelało do nich z procy. Właściciele otwierali sklepy odstawiając
z hałasem deski. Przed zakładem fryzjerskim stał tęgi mężczyzna w brudnym kitlu i
gryząc pestki słonecznika pluł łupinami z nonszalancją championa; w mosiężnym talerzu
złowrogo świeciło oko słońca. Niebo nad miastem wyglądało jak rozpalona emalia.
Wyższy mężczyzna powiedział:
- Jak myślisz? Czy to daleko stąd? - Do tartaku?
- Nie pytam przecież o drogę do nieba.
- Wiem - rzekł mały. - Do nieba zresztą nie jest tak daleko, jak to się niektórym wydaje.
Można zajechać na kawałku sznurka. A do tartaku także nie powinno być daleko. Ten
facet powiedział przecież, że nie dalej jak trzy kilometry.
- Chodźmy - powiedział wyższy.
Pogapił się na wieżę ratusza i splunął. Potem ruszyli. Wyższy szedł przodem, niższy
pozostawał o parę kroków
w tyle. Zerwał się jakiś pies i głośno szczekając pobiegł za nimi; niższy kopnął go z całej
siły w bok i pies, skowycząc boleśnie, zawrócił. Upał potężniał z minuty na minutę,
powietrze stało się żarliwe, lekki, suchy wiatr udręką napełniał nawet cienie.
- Cholera - powiedział wyższy. - Czuję się tak, jakbym miał w kościach rozpalone żelazo.
Jeśli się ma pusty żołądek, upał dręczy tym bardziej. Człowiek jest pusty od środka i nie
ma w nim nic prócz przeklętego rozpalonego powietrza. Tak?
Mały milczał. Przeszli kilkanaście kroków i wysoki zapytał:
69
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
- Czemu nic nie mówisz, do diabła?
- Zaschło mi w gardle - wycharczał mały. - Muszę napić się wody, potem będę mógł
gadać. Mnie także się zdaje, że nie mam w środku nic prócz rozpalonego powietrza.
- Nie wolno pić wody, kiedy człowiek jest głodny powiedział surowo wyższy. - Woda
wtedy wysusza tym bardziej. Lepiej zapalić papierosa i starać się wciągać dym bez
powietrza. Żołądek wtedy drętwieje i na jakiś czas masz spokój.
- Drętwi zawsze mają spokój - powiedział mały. Drętwym jest dobrze. Drętwi nie mają nic
prócz spokoju. - Jeśli nie potrzebują szukać pracy - powiedział wyższy.
- Tam? Tam nie potrzeba pracować. Ani szukać pracy. Można leżeć i przyglądać się z
góry, jak męczą się tutaj.
Idąc przodem, wysoki zapytał: - I to jest niebo?
- Tak - rzekł mały. - Niebo jest wtedy, jeśli możemy z daleka patrzeć, jak męczą się inni, a
nas to nic a nic nie obchodzi.
Przez jakiś czas szli w milczeniu, potem wyższy rzekł ze wściekłością:
- Jeśli nie przestaniesz gadać o niebie i o śmierci, to zmasakruję cię kiedy. Nie mogę już
tego słuchać. Tak jakby naprawdę istniało jakieś niebo. Jeśli wierzysz w niebo, to
dlaczego, u diabła, nie wybierzesz się tam? Możesz się przecież wystarać o kawałek
sznurka.
Mały milczał; na jego pomarszczonej twarzyczce ukazał się wyraz zawstydzenia. Wyższy
szedł w dalszym ciągu przodem, nie obejrzał się ani razu do tyłu; od czasu do czasu
klął tylko, ocierając pot z czoła. Liście drzew więdły z upału. Droga przed oczami drżała;
razem z powietrzem wciągało się do płuc tysiące ostrych nożyków. Mały głośno jęczał i
wzdychał; kilkakrotnie prosił wyższego, aby pozwolił mu odpocząć, gdyż bał się upaść,
lecz wysoki, nie wzruszywszy nawet ramionami, szedł nie zwalniając kroku.
- Mam chore serce - mówił mały. - Przecież ty wiesz, że ja mam chore serce. Jestem
bardzo chory na serce już od dziecka. Doktor mi powiedział, że powinienem
mieć lekką pracę i nie męczyć się. Przecież lekarze wiedzą, co mówią, oni znają się na
chorobach. Czasem w nocy budzę się z przerażenia, że umarłem już, że już mnie nie
ma. Proszę cię, abyś pozwolił mi odpocząć. To potrwa chwilę. Tylko chwilkę. Potem pod-
niosę się i znów pójdziemy. Nie chcesz przecież, abym upadł na drodze i zdechł jak
pies. Każdy człowiek powinien mieć przyzwoity grób. Powinien leżeć w prawdziwej
trumnie, aby nie pożarły go robaki i nie zgnoiła wilgoć. Jeśli nie ma się miejsca na ziemi,
powinno się mieć przynajmniej dobre miejsce w ziemi. Proszę cię, pozwól mi odpocząć.
Odpoczniemy razem przez chwilkę, a potem znów pójdziemy razem. Jesteś przecież
moim przyjacielem. Mężczyzna z mężczyzną nie powinien tak postępować. - Zapłakał
nagle i powtórzył: - Och, proszę cię, pozwól mi odpocząć.
- Ty ścierwo - mówił wysoki mężczyzna ani na chwilę nie zwalniając kroku. - Ty głupie,
słabe ścierwo! Czy ty myślisz, że moim obowiązkiem jest ciągnąć za sobą takiego
przeklętego łamagę jak ty? Chyba tak nie myślisz, ty tchórzliwy, słaby króliku! Nie mam
żadnego obowiązku!' Nikt mnie do tego nie zmuszał i nikt nigdy nie zmusiłby mnie do
tego. Nienawidzę słabych, tchórzliwych facetów. Mam całe nogi pokryte bąblami, przy
każdym kroku mam ochotę skowyczeć, a mimo to idę. Musimy tam dojść przed
70
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
dziesiątą, bo jeśli się spóźnimy, to inni wydrą nam tę robotę sprzed nosa. Tu całe miasto
pełne jest głodnych cwaniaków. Rozumiesz? No, powiedz, czy rozumiesz?
- Rozumiem - mówił mały. - Ale przecież chwilkę możemy odpocząć. Dosłownie jedną
chwilkę. Ani się obejrzysz, i już pójdziemy dalej.
- A jeśli nam wydrą tę robotę - ciągnął wyższy mężczyzna przyśpieszając kroku - to
znów przez wiele dni nie będziemy mieli co żryć. Znów będziesz próbował ukraść, bo
jesteś słaby i chory i nie wytrzymasz głodu. Pamiętasz przecież, jak próbowałeś kraść.
Wtedy na dworcu w tym przeklętym mieście, gdzie także szukaliśmy pracy. Pamiętasz,
jak chciałeś ukraść tę bułkę z kiełbasą?
- Z salcesonem - powiedział smutno mały mężczyzna. - Bułka z kiełbasą kosztuje dużo
drożej od bułki z salcesonem. Ja widziałem tam bułki z kiełbasą, lecz specjalnie
wziąłem bułkę z salcesonem, gdyż była ona o wiele tańsza.
- Z salcesonem. I czy pamiętasz, jak bił cię wtedy właściciel bufetu? Bili cię razem ze
swoją przeklętą żoną. Jeśli nie pamiętasz, to ja ci chętnie przypomnę. Tłukli cię jak psa
przez kilkanaście minut, potem przyleciała jakaś stara wiedźma z piekła rodem i
szarpała cię za włosy. A wielu ludzi stało wokół ciebie i wszyscy śmiali się, że taki stary
mężczyzna pozwala się bić i płacze, i wszyscy śmiali się z tego, że jesteś taki słaby i
chuderlawy, i nikt nie miał dla ciebie nic prócz pogardy i lekceważenia. A ty płakałeś i
słaniałeś się na nogach...
- Przestań - prosił cicho mały.
- A ja stałem z boku - mówił wysoki mężczyzna. Stałem z boku i nie mogłem ci w niczym
pomóc. Nie mogłem ci pomóc, bo nie chciałem się mieszać do tej przeklętej awantury;
wiesz przecież, że policja ma oko na takich jak my. Wiesz, że jak nas złapią, to wsadzą
do kryminału i będziemy musieli przez wiele, wiele dni pracować darmo. Ty też nie
mogłeś sobie w niczym pomóc, bo jesteś chory i słaby. Tak? Jesteś niedołężny. Tak?
Jesteś cholernie słaby. I dlatego musisz teraz iść ze mną i musisz starać się iść jeszcze
szybciej, aby nie ubiegli nas inni głodni, i dlatego uważać musisz, abyśmy znowu nie
wpadli w jakąś cholerną awanturę. Inaczej będą znów tłuc cię po mordzie. Musimy iść
bardzo szybko. Czy chcesz, żeby każdy, komu to się tylko spodoba, mógł cię tłuc w
zęby? Nie chcesz chyba tego? Więc musisz iść ze mną.
- Już w tak wiele miejsc szliśmy razem - rzekł mały, z trudem łapiąc powietrze. - I
wszędzie czekała na nas nadzieja. Szliśmy już do tartaków, młynów, i fabryk; szliśmy
przez wsie, miasta i miasteczka. Za każdym razem myśleliśmy, że to już właśnie tu, że
to już ostatnia nasza droga i że zostaniemy teraz na długo. I za każdym razem nikt na
nas nie czekał. I zawsze mimo to idziemy i idziemy. Myślimy, że zastaniemy las lub
ogród, a zastajemy tylko pusty plac. Czy naprawdę zawsze musimy tylko iść i iść?
- Musimy iść. Jeśli staniemy w miejscu, to tym bardziej nikt do nas nie przyjdzie. Musimy
iść nawet wtedy, kiedy ty masz chore serce, a ja poranione nogi. Biednym ludziom nie
wolno nigdy czekać.
Skręcili z gościńca i ruszyli w stronę tartaku. Był to niewielki murowany budynek. Mimo
wczesnej pory kręciło się już wielu ludzi i wiele furmanek. Wysoki i ostry śpiew
mechanicznych pił dochodził aż do gościńca. Silnie pachniało świeżo ścięte drzewo;
71
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
było tutąj bardzo wiele drzewa poukładanego w stosy bali, drągów i błyszczących od
żywicy desek. Wióry, którymi grubo usłane było całe podwórko, złociły się w słońcu.
Wysoki rzekł:
- Zapach świeżo ściętego drzewa zawsze działa na mnie tak jak zapach pieczonego
chleba. Wiele przypomina. Tam, gdzie mieszkałem w młodości, było wiele lasów. Lasy
płonęły czasem i często zabijały ludzi, którzy tam pracowali. Kiedy palą się lasy, niebo
wygląda tak, jakby było odlane ze złota; wtedy nawet tym przeklętym świętym musi być
gorąco.
Odwrócił się do małego i rzekł:
- Teraz pójdziemy do właściciela. Będziemy go prosić, żeby nas przyjął do roboty. Jemu
potrzeba dwóch silnych mężczyzn. On będzie z nami rozmawiać. Ty musisz stać prosto.
Rozumiesz? Musisz stać bardzo prosto. I głowę masz trzymać do góry. Musisz patrzeć
na niego z pewnością, lecz nie bezczelnie. I staraj się stać nieznacznie na palcach;
staraj się wydać wyższym niż rzeczywiście, Rozumiesz?
- Oczywiście - przytaknął mały. - A ręce? Czy pomyślałeś o moich rękach? W jaki
sposób trzymać mam ręce?
- Musisz trzymać je tak, aby on chciał je kupić. Musisz starać się, aby on pomyślał, że
jesteś silny, o wiele silniejszy niż w rzeczywistości. Jeśli pokapuje, że jesteś taki słaby,
jak jesteś, nie będzie chciał nawet z nami gadać. Powtarzali nam wyraźnie, że jemu
potrzeba do pomocy dwóch silnych chłopów. Rozumiesz? Inaczej przepadnie wszystko.
On musi myśleć, że jesteś małym, krępym, silnym mężczyzną.
- Tak - odrzekł mały. - Nabiorę w klatkę piersiową powietrza. Czy mam nadąć policzki?
- Po co?
- Mam przecież taką chudą mordkę jak sam święty Łazarz.
- Nie - rzekł bardzo łagodnie wysoki. - Nie myślę, aby to było konieczne. Twarz nie
świadczy o niczym. On tylko nie może poznać, że jesteś słabym, wymęczonym
włóczęgą. Musi myśleć, że stoi przed nim silny i zdrowy mężczyzna. I wtedy on nas
przyjmie. Chodźmy.
Ruszyli. Wysoki nie szedł jak przedtem - z przodu; szli teraz ramię w ramię, jak dwaj
równi sobie siłą mężczyźni. Mały zacisnął kciuki i schował je wewnątrz dłoni - słyszał, że
to pomaga; modlił się do Boga, lecz beznadziejnie mylił słowa i w pewnym momencie
przerwał. Wysoki spojrzał na niego z niepokojem.
- Wyprostuj się - rzekł.
- Nie mogę już więcej - powiedział mały. - Już naprawdę nie mogę się więcej
wyprostować. I tak czuję, jakby mi ktoś wsadził w środek pogrzebacz.
Wysoki przystanął. Twarz miał skurczoną przerażeniem.
- Czy wiesz - rzekł - co będzie, jeśli nie znajdziemy tu pracy? Znów będziemy iść
wiele kilometrów przez upał i przez deszcze; będziesz zdychać z głodu i
wyczerpania; sto razy na minutę będziesz myślał, że nawali ci serce. I nie
podejdzie do nas żaden człowiek z kawałkiem chleba, będziemy tylko my dwaj i
głód. Będziesz znowu usiłował kraść. Czy pamiętasz, jak pobił cię ojciec tego
chłopca, któremu wyrwałeś szkolne śniadanie? Potem kazał podejść swojemu
72
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
synkowi i kazał mu uderzyć cię w twarz, i mówił: „Oto w jaki sposób powinno się
traktować złodziei!" I ten dziesięcioletni chłopiec uderzył cię w twarz.
- Po co? - szepnął mały. - Po cóż mi o tym przypominasz?
Wysoki ścisnął go za ramię.
- Trzymaj się prosto - szepnął. - Błagam cię, trzymaj się prosto.
Weszli na podwórko. Chwilę stali bezradnie, oszołomieni hałasem i mnogością obcych
ludzi, którzy nieustannie przelatywali wzdłuż i wszerz placu. Jakiś woźnica krzyknął na
nich z wysokości swego czubato naładowanego wozu, aby się usunęli z drogi, i
przejechał obok nich, popędzając konie klątwami. Pod niskim mężczyzną trzęsły się
nogi z przerażenia, wysoki przełykał ślinę, poruszając wystającą grdyką. Potem wyższy
rzekł:
- Musimy poszukać właściciela.
Jakiś człowiek przechodził obok nich, dźwigając na ramieniu kilka desek, i charczał z
wysiłku. Wyższy mężczyzna rzekł do niego:
- Gdzie jest gospodarz?
Człowiek dźwigający przystanął i splunął im pod nogi gęstą śliną. Patrzył na nich
przekrwionymi z wysiłku oczyma.
- Gdzieś tu się kręci - rzekł. - Widziałem go przed chwilą. Nie będzie przecież stał w
miejscu i czekał. - Jak go poznać? - zapytał niski.
- Gospodarza zawsze można poznać - odparł człowiek z deskami i splunął powtórnie. -
Majowy z ciebie robotnik, jeśli nie potrafisz poznać gospodarza, mój miły. Szukacie tu
roboty?
- Niczegośmy tu nie zgubili - odpowiedział wyższy. - Chcemy zarobić po parę groszy i
wynieść się do wszystkich diabłów. To wszystko.
Człowiek z deskami roześmiał się ochryple i ruszył dalej. Oni podeszli aż pod budynek
tartaku i tam stanęli, zupełnie ogłuszeni histerycznym jazgotem pił. Od huku trząsł się
cały budynek.
- Niczego nie znajdziemy tutaj - powiedział żałośnie mały.
Wysoki spojrzał w jego załzawione oczy i warknął: - Zamknij mordę! O, Chryste! Czy ty
naprawdę nie potrafisz przestać mówić?
- Nie będę już nic mówić - przytaknął posłusznie mały. - A jak przyjdzie gospodarz, czy
mam udawać wyższego?
Wysoki nie zdążył odpowiedzieć, gdyż podszedł do nich
jakiś mężczyzna. Był niski i krępy jak niedźwiedź, miał krwistą cerę rzeźnika, szorstkie
siwe włosy i puszyste brwi. Ubrany był w czystą, niebieską bluzę robotnika.
- Na co czekacie, chłopcy? - zapytał i brzmiało to przyjaźnie.
Niższy otworzył już usta, lecz wysoki ze straszną siłą ścisnął go za ramię.
- Przyszliśmy się dowiedzieć o pracę, panie gospodarzu - rzekł.
- Skąd wiesz - zapytał tamten - że to ja tu jestem gospodarzem? Widziałeś mnie?
- Coś przecież muszę wiedzieć - powiedział wysoki - jeśli chcę żryć.
- Znajdzie się chyba coś dla was - powiedział gospodarz. - Jestem dobrym
gospodarzem, u dobrego gospodarza nie powinno zabraknąć pracy. Kto wam powiedział
o tym?
73
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
- Mówił nam w miasteczku jakiś gość. Mówił, że potrzeba panu ludzi do ładowania
drzewa na wagony. Robiliśmy już tę robotę.
Gospodarz patrzył na nich uważnie, kołysząc się z nogi na nogę.
- Do diabła - powiedział. - W tych małych miasteczkach jeden o drugim wie o wiele za
dużo. Złoty dwadzieścia za dniówkę. Zgadzacie się, tak?
Nie czekał wcale na odpowiedź, odwrócił się i krzyknął na furmana.
- Tak - pośpiesznie powiedział mały. - Jasne, że się zgadzamy.
Gospodarz spojrzał na niego i mały skurczył się.
- Cholera - powiedział gospodarz. - Nie wyglądasz pan za zdrowo. Zmęczony pan chyba
jesteś, co?
- Nie - odpowiedział pośpiesznie mały. - Skąd? Ja zawsze tak wyglądam. Moja twarz nie
świadczy o niczym. Jestem silny jak byk, tylko mam taką szczupłą twarz już od
urodzenia.
- Jak byk? - powtórzył gospodarz i zaśmiał się. Żeby wszystkie byki były takie jak pan,
nie urodziłoby się ani jedno cielę. Po co pan zalewasz? Musiałeś się pan dobrze
nagłodować, przecież ja to rozumiem. To żaden wstyd, dziś wielu ludzi jest głodnych.
Głód jest dziś w powietrzu. Tylko po co pan zalewasz? Jestem starym żołnierzem i nie
lubię, jak mi ktoś zalewa. Lubię ludzi, którzy walą prawdę. Tu był taki jeden, który
opowiadał, że jest synem hrabiego Potockiego. Wywaliłem go na zbity pysk i nie
zatrzymał się, aż na dziesiątej wsi. Nie lubię, żeby mi zalewać. Rozumie pan?
- Ja nie zalewam - powiedział mały. Oczy zaszkliły mu się łzami i zatrzęsła głowa. Nagle
krzyknął: - Co pan sobie myślisz, do cholery? Ja jestem mały, ale silny jak byk. Jestem
krępowszczak. W zeszłym tygodniu na jednej zabawie pobiłem trzech takich jak pan,
panie gospodarzu. Nacięli się na mnie, bo jestem niski i oni myśleli, że jestem słaby.
Teraz nie chcą ich przyjąć do żadnego szpitala. Niech się pań zapyta kobiet, jak ja im
potrafię dogodzić. Niech on panu powie - szarpnął wysokiego za rękę. Wysoki milczał.
- Powiedz! - krzyknął histerycznie niski mężczyzna. - Powiedz panu gospodarzowi.
Lecz wysoki milczał w dalszym ciągu. Twarz gospodarza poczerwieniała i był teraz
podobny do rozzłoszczonego raka.
- Do diabła - powiedział gniewnie. - Czy pan kpisz ze mnie? Co pan w ogóle wyprawia?
Nie lubię, jak ktoś staje na palcach i zagląda mi w twarz, cholernie tego nie lubię. Po
jakiego diabła pan robi te wszystkie głupie rzeczy? Co pan wyprawia ze swoją gębą?
Nie jesteś pan przecież pajacem, tylko robotnikiem. Jestem starym żołnierzem i nie
lubię, jak mi ktoś zalewa. Byłem sierżantem w szesnastym pułku, gdzie przysłano
samych kryminalistów, i patrz pan - podsunął małemu pod nos ogromną
czerwoną pięść - patrz pan, jak ja ich potrafiłem trzymać. W' tym ręku stawali się miękcy
jak szmaciane kukiełki. Jeszcze raz panu mówię, abyś mi pan nie zalewał. Nie sądzę,
aby kobieta miała z pana choć chwilę pożytku. Rozumie pan? Lubię pomagać biednym
ludziom, ale tylko takim, którzy mówią prawdę w oczy. Nie bądź pan durniem. Nie lubię,
jak ktoś ze starego żołnierza robi idiotę, a ja sam jestem starym żołnierzem. Znam się
na ludziach, cholernie się znam na ludziach, rozumie pan to?
Mały stał przed nim i trząsł się. Wyższy milczał. Na jego twarzy malowało się
rozpaczliwe postanowienie, aby nie powiedzieć ani słowa. Patrzył na wierzchołki
74
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
zakurzonych lip i na stadko wróbli kołujących nad tartakiem... „To koniec - myślał wysoki,
silny mężczyzna - to już koniec. Boże, ty widzisz, że to już koniec.. Ja wiem przecież,
że jeśli będę z nim chodzić, to zdechnę, ale nigdy przedtem się nie najem. Chciałbym
się nażryć. Ja już nigdy i nigdzie z nim nie pójdę. On ma głód w oczach i ci, którzy
rozdają pracę, nie chcą tego widzieć. Boże, przecież wiesz, że zdechnę, jeśli dalej będę
z nim chodzić".
Nagle umilkło w nim wszystko i uśmiechnął się. Podwórkiem wciąż przejeżdżały
naładowane wozy i warczał gdzieś samochód. Gospodarz mówił:
- Nie lubię, jak ktoś mnie buja. Nigdy pan nie bujaj. Oduczyłem kłamać cały pułk, to
oduczę i pana. Chcę panu udowodnić, że pan kłamał.
- Nie kłamałem! - krzyczał mały i tupał nogami jak rozzłoszczony chłopiec.
Stała już wokół nich grupka ludzi i przysłuchiwali się uważnie. Gospodarz zwrócił się do
nich:
- Patrzcie - powiedział - Ten mały mówi, że jest silny jak jasna cholera. Mówi, że w
zeszłym tygodniu pobił trzech silnych chłopów... - Nagle zajrzał małemu w oczy i rzekł: -
Podaj mi pan swoją rękę. Mały usłuchał i posłusznie podał mu rękę. Przysiedli, oparli
łokcie na olbrzymim, spiłowanym klocu. Gospodarz powiedział:
- No, zobaczymy.
- Nie jestem wcale słaby - powiedział rozpaczliwie mały i zamrugał oczami. - Nie jestem
wcale słaby! krzyknął z całych sił i wybuchnął płaczem.
- Ho-op! - zawołał gospodarz i w jednej chwili uporał się z jego ręką.
Ludzie stojący wokół wybuchnęli grzmiącym śmiechem. Mały zakrył oczy rękami, lecz
podcięty ludzkim śmiechem, skoczył nagle i uderzył w twarz gospodarza.
Nadszedł wieczór. Błądzili po pustawych ulicach miasta. Była to godzina prostytutek,
pijanych i głosu harmonii. Na gładkie, ślepe niebo wspiął się czerwony księżyc. Przed
domami siedzieli ludzie i obserwowali przechodniów. Gdzieś zza miasta niósł się głos
żołnierzy. Zapalały się gwiazdy: dachami przemykały koty; ulice pachniały kapustą,
wiosną i perfumami pośledniego gatunku. Księżyc złocił bruki; przejeżdżały z turkotem
dorożki; przed którymś z domów siedział pijany dozorca i śpiewał baranim tenorem.
- Dlaczego? - zapytał wysoki mężczyzna - dlaczego mówiłeś mu o tych kobietach?
- Ach, daj mi spokój - powiedział mały. Małemu wciąż puchło oko; krwawił, syczał z bólu.
Dzwony na kościołach poczęły bić godzinę dziewiątą; ludzie ziewali i wracali do domów;
z narożnego baru „Pod Motylem" wyrzucono pijaka i szurnięto za nim kapelusz. Pijany
wskazał ręką na niebo i powiedział: „A Mańka jest kurwa, jakiej gorszej nie ma". Potem
podeptał swój kapelusz i zapłakał. Przeszli obok niego, przeszli przez wiele ulic i znaleźli
się za miastem. Od wilgotnych łąk nadciągało świeże powietrze; w ciemnościach
przelatywały nocne ptaki. Niedaleko były mokradła: tam lubieżnie wrzeszczały żaby.
Daleko przed nimi majaczył krzyż; ludzie wiejscy zawsze stawiają krzyż na rozstajnych
drogach, aby Bóg prowadził ich tam, dokąd idą. Tam, dokąd podążają, prowadzi ich
bolesna twarz Chrystusa. Niski, słaby' mężczyzna dojrzał ten krzyż i szedł ku niemu;
kiedy zaś doszli do krzyża, przystanął i powiedział do wysokiego, silnego mężczyzny:
- Ja tu odpocznę.
75
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
Upadł natychmiast na ziemię i przytulił poranioną twarz do chłodnej i perlistej trawy.
Wysoki powiedział: - Ja idę dalej. Musimy iść dalej, słyszysz?
Mały wstał i poszedł za wysokim. Lecz po kilkunastu krokach znów usiadł na ziemi.
- Idź - rzekł. - Ja już nie pójdę dalej. Wysoki usiadł koło niego. Mały mówił:
- Ja już dalej nie pójdę. I nie ruszę się stąd. Idziemy już wiele nocy i nie widać kresu tej
drogi. Dalej musisz iść sam. Ja tu zostanę.
Wysoki mężczyzna milczał, a po chwili rzekł bardzo cicho:
- Tak, ja myślałem o tym, już bardzo dawno. To chyba lepsze dla ciebie. Tam nikt już nie
będzie cię mógł uderzyć ani odepchnąć. Nikogo nie będziesz potrzebował prosić o
pracę. Nikt nie zapyta cię o papiery, nikogo nie będziesz potrzebował prosić o nocleg,
chleb lub wodę. Myślałem o tym już dawno, lecz nie chciałem ci tego powiedzieć.
Chciałem, abyś zrozumiał to sam.
- A Bóg? - rzekł mały. - Tam jeszcze będzie Bóg. A jeśli tam trzeba będzie prosić o
nocleg i pracę Boga? A Bóg będzie odpowiadać: „Nie mam wolnych miejsc, nie mam
dla ciebie żadnej pracy, nie mogę cię przenocować, musisz iść dalej", to co wtedy?
- Był kiedyś Bóg - powiedział wysoki. - Szło się tam i tam był Bóg. Lecz nie ma już Boga.
Zabito Go
i pogrzebano. Teraz trzeba tam iść samemu; przedtem był On, niewiadomy i straszny,
ale szedłeś do kogoś. Teraz idzie się samemu. Nie ma tam ani bliskich, ani przyjaciół,
ani wrogów. Dzisiaj już nie ma Boga. Gdyby dzisiaj zszedł na ziemię Chrystus, nie
potrzeba by Go krzyżować; dziś Chrystus skonałby z głodu.
- Bóg - mówił w zamyśleniu mały i słaby mężczyzna - Bóg nie przyszedł do nas z
Jeruzalem; On przyszedł stąd, z tego miasteczka, z przedmieścia, gdzie mieszkają
najbiedniejsi, bezrobotni i bezdomni. Szedł tą samą drogą, co i my; może pytał o pracę w
tym samym tartaku? I Jemu także mówili, że nie mają nic dla Niego. A potem zabili Go
bogaci. Był przecież słaby i chorowity jak ja. Chociaż nie. On był wysoki, silny i ładny jak
ty. Dlatego Go zabito. Mnie nikt nie chciałby krzyżować. Milczeli. Po chwili mały rzekł:
- Bogowie także umierają z głodu, prawda? - Tak - odparł wysoki.
- Tam już nikt nie przegna mnie z miejsca, które wybiorę do snu - mówił mały. - Nikt nie
zapyta mnie o dokumenty. Ani o kartę redukcyjną. Nikt mi nie powie: „Młody jeszcze
mężczyzna, a nie wstydzi się żebrać". Nikt nie uderzy mnie w twarz. Nie będę nikogo
prosić o zapomogę. Nikt już nie spuści na mnie psa. Nikt nie zawoła na mnie policji. Tam
już nie będzie policji, prawda? - Tak. Tam policja nie ma nic do gadania.
- I nikt już nie będzie gonić mnie dalej, abym znów szedł w deszcz, śnieg czy upał,
dlatego że gdzieś tam jest ktoś, kto potrzebuje człowieka, aby mu porąbał przez dwie
godziny kupę drzewa. Prawda?
- Tak - potwierdził wysoki silny mężczyzna.
- I o tobie nikt mi nie będzie już mówił: „Jak on się nie wstydzi włóczyć, ten pański
kolega, ten wysoki, silny, ładny mężczyzna". Prawda?
- Tak. Nikt ci tego nie powie.
- I nie oszuka mnie już żadna kobieta. Nie powie mi, że mnie kocha, nawet jeśli dam jej
pięć złotych. Prawda? - Tak.
76
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
- I nikt - ciągnął w zachwycie mały - nikt mnie już nie przegna. Może będę widzieć coś
stamtąd. Może będę widzieć to, czego nie wiemy my, dwaj mężczyźni na drodze. Teraz
ty odejdziesz, a zanim dojdziesz do tego młyna, gdzie masz dostać pracę, ja już będę
tam.
Wysoki milczał. Po chwili rzekł: - Wybacz mi.
- Co?
- To, co mówiłem. Że powinieneś tam pójść. Ja tak nie myślałem. My, ludzie, musimy iść
do końca. Nawet wtedy, kiedy nas gonią i kiedy nikt nas nie kocha. Musisz mi to
wybaczyć. My, dwaj mężczyźni na drodze, musimy iść dalej.
Wstał. - Nigdzie stąd nie pójdę - rzekł mały.
- Chodź! - krzyknął wysoki i brutalnie chwycił małego za rękę. A kiedy uszli już kawałek
drogi, objął go ramieniem i rzekł: - W tym młynie na pewno dostaniemy pracę.
- Trzymać głowę prosto? - zapytał mały. - A jeśli on znów pozna?
- Nie pozna - powiedział wysoki. - My, ludzie, musimy mieć coś dla siebie takiego, aby
nie poznali w nas tego inni. Czy inni ludzie wiedzą i poznają to, że my, dwaj mężczyźni
na drodze, jesteśmy obaj silni i zdrowi?
1955
Mordercy są wśród nas, czyli o obojętności
Oto historia prawdziwa, choć piszący nie może otrząsnąć się z wrażenia, że wszystko to
jest koszmarnym snem, po którym nastąpi czysty poranek, kiedy można będzie
odetchnąć
świeżym
powietrzem.
Działo się to w Lublinie, rok 1955. Był styczniowy dzień; padał deszcz pomieszany ze
śniegiem, niebo miało kolor ołowiu i ciężkim ogromem leżało nad miastem. Ulicami,
rozchlapując brudny śnieg, szybko przejeżdżały samochody, szybko przechodzili
zmarznięci ludzie. Parowała mokra końska sierść, miasto pustoszało. Przed
Państwowym Domem Młodzieży przy ulicy Narutowicza 32 stało dwóch chłopców. Jeden
z nich nazywał się Antoni Wójcik i miał lat 17, drugi był od niego o dwa lata starszy i
nazywał się Czesław Bąk; ani jednego, ani drugiego - jak to się później okazało - nie
pocałowała jeszcze kobieta. I jeśli któraś z kobiet zdecyduje się pocałować któregoś z
nich
-
nastąpi
to
dopiero
za
lat
15.
Intendentem PDM przy ulicy Narutowicza był niejaki Stanisław Kita, człowiek 65-letni,
ukochany przez młodzież, mieszkający samotnie na poddaszu. Tam też skierowali swe
kroki czekający przed bramą. N a schodach Wójcik wręczył Bąkowi młotek szewski, który
uprzednio zabrał z domu. Potem zapukali do drzwi. Kiedy Kita wyszedł, Wójcik - do
niedawna mieszkaniec PDM - przedstawił mu swego kolegę jako wysłannika miejscowej
gazety "Sztandar Ludu". Kita wyraził chęć zejścia na dół do kancelarii, aby tam udzielić
"dziennikarzowi" wyjaśnień. Wtedy Bąk błyskawicznie wyciągnął z kieszeni młotek i
kilkakrotnie uderzył starca w głowę; Kita krzyknął przeraźliwie i po jego twarzy poczęła
spływać krew. Bąk uderzył raz jeszcze, młotek złamał się przy nasadzie i uderzył z
77
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
rozmachu w sufit; osypało się nieco tynku. Dziewiętnastoletni chłopiec nie wytrzymał i
rzucił się do ucieczki. Pozostał młodszy, siedemnastoletni. Powalił Kitę na ziemię,
skrępował go przyniesionymi sznurkami i zadał mu jeszcze około dwudziestu uderzeń
głowicą młotka w czaszkę. Nastąpiło pęknięcie kości sklepieniowej i zmiażdżenie lewej
gałki ocznej; w kilka chwil potem starzec skonał - wtedy Wójcik przystąpił do rabunku.
Zbrodnia była przemyślana ze szczegółami. Wójcik - jako ulubieniec Kity - dobrze znał
rozkład jego mieszkania i skromniutkie "skarby" staruszka. W kilka chwil potem jechał już
taksówką ulicami Lublina, miał przy sobie aparat fotograficzny leica, przeszło 2000
złotych w gotówce, zegarek na rękę, kilka brzytew, parę butów i kilka koszul starego
człowieka.
Mniejsza z tym, w jaki sposób wykryto zbrodnię; odbył się proces i zapadł wyrok. Wójcik i
Bąk skazani zostali na 15 lat więzienia. Zaskoczony ohydą i niecodziennością zbrodni
sąd lubelski sprowadził biegłych rzeczoznawców - psychiatrę, neurologa i pedagoga.
Wszyscy trzej biegli - wybitni w swej dziedzinie rzeczoznawcy - orzekli, iż podsądni są
zupełnie normalni i że zbrodnia nie ma żadnego tła patologicznego. Jeden z
rzeczoznawców,
profesor-pedagog,
oświadczył:
"... Wychodząc z założenia nauk Pawłowa stwierdzić należy, że efekt końcowy czynu nie
stoi w żadnym związku z przesłankami pedagogicznymi, materialnymi i logicznymi.
Zbrodni tej nie zrodziła żadna konkretna potrzeba; zbrodnię tę zrodziła atmosfera. U
oskarżonych daje się stwierdzić absolutny brak hamulców moralnych, bezideowość,
pustkę,
brak
jakichkolwiek
zainteresowań...
Od wielu tysięcy lat żyjący na świecie popełniają zbrodnie. Zabijają, rabują, podpalają,
gwałcą i kradną. Każda z tych zbrodni ma przyczynę. Każda zbrodnia ma swą
specyficzną "moralność", pewne kategorie oceny, dające się jakoś zaszeregować nawet
wtedy, kiedy są straszliwe i wrogie człowiekowi. Głodujący zabija sytego, aby się
utrzymać przy życiu, mąż zabija niewierną żonę; ludzie zabijają broniąc swej godności i
honoru, zabijają z rozpaczy, wściekłości lub w obronie swego życia - w tej czy innej
dającej się ocenić sytuacji. Obok miłości, zdrady, nienawiści - zbrodnia jest jednym z
odwiecznych tematów literatury. Pomińmy tragedie starożytnych i tragedie Szekspira;
sięgnijmy do czasów bliższych nam. Bohater "Zbrodni i kary" - Raskolnikow - jest
zdolnym, przymierającym z głodu studentem, który zabija starą lichwiarkę i złodziejkę,
aby zdobyć środki do życia. Ma w tym swoją okrutną moralną rację; zostając mordercą
zabija jednego ze szkodzących społeczeństwu ludzi; jego zbrodnia jest jednocześnie
protestem przeciw ustrojowi społecznemu. Stawrogin - człowiek bez ojczyzny, honoru i
pragnień - popełnia zbrodnię, aby obudzić w sobie działanie sumienia i serca, gdyż jest
człowiekiem, któremu "niczego się nie chce" i przez zbrodnię pragnie wyrwać się z kręgu
moralnej pustki. Iwan Karamazow staje się moralnym sprawcą śmierci swego ojca, gdyż
twierdzi, że "wszystko jest dozwolone". Bohater powieści Gide'a, Lafcadio, popełnia
zbrodnię, aby "realizować w sobie człowieka"; jest właściwie faszystą, zadaje samemu
sobie sadystyczne tortury, aby potwierdzić własne męstwo i hart; popełnia mord tylko
dlatego, aby utwierdzić w sobie mit silniejszego. Długa jest lista morderców potępionych
lub gloryfikowanych przez literaturę. Bohaterowie współczesnych powieści
amerykańskich sami "wymierzają sprawiedliwość", działając poza prawem i normami
78
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
społeczny-mi.
Nie ma sensu - w tym miejscu - wymieniać i cytować. Lecz powtarzam: każda z tych
zbrodni ma swą okrutną "filozofię", "moralność"; czynnik usprawiedliwienia, którym
operuje morderca. Nie wchodzę tu w dziedzinę zbrodni popełnianych przez zboczeńców
lub
obłąkanych
-
zbrodni
patologicznych.
Zbrodnia lubelska nie miała nic wspólnego z patologią. Nie miała także nic wspólnego z
owymi "racjami moralnymi", w imię których zabija się człowieka. Młodociani mordercy nie
potrafili odpowiedzieć na pytanie: dlaczego zabiłem? Ludzie obserwujący proces kurczyli
się zdjęci przerażeniem i ohydą, kiedy mordercy na pytanie sądu wyjaśnili, że chcieli
zdobyć trochę pieniędzy na zabawy i drobne przyjemności.
Zjawiska konkretne rodzą się z przyczyn, przyczyny rodzą się z potrzeb, potrzeby z
konieczności. Cóż zmusiło tych chłopców, by zamordowali samotnego starca? Nie
nędza, nie głód. Nawet nie potrzeba wyżycia się. Zbrodnię tę zrodziła atmosfera.
Atmosfera bezideowości, nudy, marazmu, moralnej nędzy, braku zainteresowań,
niedostatecznej opieki. Piszący te słowa żyje w państwie, które w ciągu lat dziesięciu z
pustyni ruin - ruin domów i ruin ludzkich - stało się potężnym państwem, w którym
uczciwy człowiek, po raz pierwszy w historii swego narodu, może realizować swe życie w
zgodzie z sumieniem i moralnością wolnego człowieka. Piszący wierzy w moralną siłę
swego państwa, w jego praworządność, w jedyną słuszność jego polityki - i fakt ten
uprawnia piszącego do twierdzenia, że zbrodni lubelskiej, w jakiejś części, winni
jesteśmy wszyscy. Nasza częsta obojętność moralna wobec tych czy innych
zaobserwowanych wykroczeń przeciw praworządności, nasza obojętność, gdy z daleka
patrzymy na chuligana - zrodziła w wielu poczucie bezkarności, daje grunt mniemaniu,
że silny da sobie zawsze radę. Chłopiec, który awanturuje się w tramwaju po pijanemu,
jutro zaczepi nas na ulicy, pojutrze stać się może mordercą, jeśli będzie działał nie
ujarzmiony,
w
poczuciu
własnej
bezkarności.
Nie wolno nam być obojętnymi. Musimy rozpocząć walkę. Tu nie pomogą surowe wyroki
sądów, nie pomogą nowe mundury milicyjne, nie pomogą gumowe pałki i
zradiofonizowane samochody. Tu pomóc możemy tylko my sami, jeśli sami obudzimy się
z
moralnej
drętwoty.
Chuligaństwo dawno przestało być tematem karykatur i skeczów na satyrycznych
estradach; stało się groźną chorobą społeczną wypaczającą nasze życie i zagrażającą
naszemu życiu. Zbyt długo nie odróżniano u nas terminu "przestępca", "złodziej",
"morderca". Zbyt długo pisaliśmy o amerykańskim stylu życia, nie widząc, jak na naszych
oczach rodzi się nasze własne zło, nasz rodzimy bandytyzm. Popełniamy błąd za
błędem. Moralizowaliśmy licząc, że chuligani czytać będą nasze płomienne artykuły, a
zbyt mało robiliśmy naprawdę. Trudno, mamy wrogów na zewnątrz kraju i tępimy ich;
tępijmy także naszych wrogów wewnątrz naszego kraju. Musimy bronić naszego
państwa, naszego prawa, naszej moralności; musimy bronić ich samych. Musimy wydać
temu walkę. Musimy bronić tego wszystkiego, co wymarzyli i wywal-czyli dla nas inni
ludzie - ci, z których wielu nie ma już dziś wśród nas.
Między nami, w gronie ludzi żywych, pozostali dwaj mordercy z Lublina. Niech ta
zbrodnia stanie się dzwonkiem alarmowym, niech szarpie ona nasze sumienia. Przez
79
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
dziesięć lat dawaliśmy możność wyboru pomiędzy życiem uczciwego człowieka a życiem
bandyty. Dajemy ją dalej. Lecz pamiętajmy, że opieszałość i obojętność nasza rodzi
morderców.
Dziś
jeszcze
są
oni
między
nami.
Oto
ostatnie
słowo
oskarżonego
Wójcika:
"Ujawniłem kolegów, gdyż zrozumiałem, że są oni na złej drodze, dlatego aby przeżyli
swój wstrząs głęboko, aby nie spotkał ich mój los, aby nie zasiedli na ławie oskarżonych;
zrozumiałem krzywdę wyrządzoną społeczeństwu i rodzinie Kity. Mimo umowy, że na
kradzież więcej nie pójdziemy, obawiałem się, że Bąk nadal pozostanie na złej drodze i
dlatego go wydałem, a nie dlatego, że jestem "chytrym lisem". Od dwudziestego
drugiego stycznia (data aresztowania Wójcika) zacząłem sobie zdawać sprawę z czynu;
uważam, że nie ma takiego wymiaru kary, z którym można by równoważyć życie
człowieka, takiego zwłaszcza, jakim był Kita. Pragnę wkroczyć na drogę życia zgodnie z
prawem. Jeśli sąd wierzy moim słowom i jeśli widzi tę zmianę, jaka we mnie zachodzi -
proszę umożliwić mi powrót do społeczeństwa dla zrehabilitowania się; a jeżeli nie,
proszę o karę śmierci, bo nie chcę być pasożytem społeczeństwa..."
Nie potrzeba niczego ujmować ani też dodawać. Mam wrażenie, że o skomplikowanych
przyczynach chuligaństwa można by napisać teraz już parę pokaźnych tomów. Ja
zwracam uwagę na jedną tylko z przyczyn - na naszą obojętność. Lecz uwaga: mordercy
są
wśród
nas.
Po raz pierwszy ukazało się w "Po prostu" nr 22, 1955 r.
Rio Bzduro
Nie mogę zrozumieć, w jaki sposób kraj, który ma tak fantastyczną grafikę: grafikę, która
jest sztuką co się zowie walczącą, bolesną, mocną, budzącą nienawiść i gniew ludzi
sprawiedliwych do wszystkiego, co podłe i nikczemne - w jaki sposób w kraju tym mogą
powstawać tak łzawe kicze, jak te dwa filmy o egzotycznych tytułach: "Rio Escondido" i
"Maclovia",
które
obejrzałem
ostatnio.
Filmy wyprodukowane w krajach egzotycznych działają u nas jakby na specjalnych
prawach. Krytyka fachowa pobłażliwie przymruża oko, mówi się: "Film jest wprawdzie do
kitu, ale widzieliście aktorkę? Co za nogi. Boże drogi!" Stanowisko takie jest co najmniej
niesłuszne, wprowadzające w błąd zwykłego widza, który przeczytawszy pozytywną
recenzję idzie na film, potem wychodzi i podąża na wódkę, gdyż nie może powiązać
tego, co czytał, z tym, co widział. Wódka zaś w narodzie polskim spełnia rolę
uniwersalną, po wódce można godzić nawet światopoglądy.
Historia pięknej nauczycielki na ciemnej i dzikiej prowincji, jaką jest film "Rio Escondido",
to historia pozbawiona chyba w stu procentach prawdopodobieństwa psychologicznego i
społecznego. Zaczyna się ten film od chwili, w której prezydent Meksyku osobiście
wysyła nauczycielkę, aby prowadziła dwu-klasową szkółkę. Twórcy filmu nadali jednak tej
chwili taki patos, jakby od pracy tej nauczycielki zależało co najmniej zbawienie świata.
80
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
Nauczycielka płacze, ze ścian patrzą portrety dostojników, prezydent wyciąga rękę i
grzmiącym głosem zapewnia, że chodzi tu o losy ojczyzny, nie precyzując jednak realiów,
tak że widz mimo wszystko odnosi wrażenie, że piękna Maria Felix jedzie rozegrać bitwę
morską z przeciwnikiem formatu Nelsona. Następnie, aby nie było wątpliwości, że
bohaterska kobieta jedzie spełnić zaszczytny obowiązek - widzimy jadący pociąg, smugę
dymu
itd.
Pewnym osiągnięciem technicznym w tym filmie jest gra Marii Felix: obliczyłem, że
podczas dwugodzinnej projekcji płacze ona około czterdziestu razy; to nie kobieta - to
jest, jak by powiedzieli panowie z Targówka - "wodotrysk Niagara". Następnie przybywa
ona do miasteczka, którego burmistrzem jest bardzo interesujący facet. Można śmiało
powiedzieć, że najkrwawsze postacie z Przybyszewskiego wypadają na jego tle
infantylnie. Sympatyczny ten gentleman prócz zajęć służbowych zajmuje się głównie
ujeżdżaniem koni, gwałceniem ponętnych Meksykanek, biciem za pomocą harapa oraz
strzelaniem z pistoletu wielkości małej zenitówki. Należy tu dodać, że o wiele lepiej od
niego czynili to samo Henry Fonda i Ken Maynard; ów burmistrz robi to zupełnie bez
wdzięku, co jest tym bardziej przykre, iż w Meksyku zabijają wciąż jeszcze bardzo
efektownie. W epoce atomu i wodoru jest to cenne i świeże.
Skoro już mamy okrutnego burmistrza i piękna nauczycielką, nietrudno się domyślić, w
jakim kierunku pójdą wysiłki realizatorów. Demon z Przybyszewskiego zakochuje się w
Marii Felix i jest "na musie"; łazi za nią z pistoletem w łapie, błagając i grożąc na
przemian; nauczycielka płacze w efektownych zbliżeniach, gromady Meksykanów w
olbrzymich kapeluszach grają na gitarach i śpiewają pieśni drżące i parne od
namiętności. W tym czasie wybucha zaraza, co romantycznym usiłowaniom burmistrza
dodaje specyficznej pikanterii. Zaraza zostaje zlikwidowana dzięki wysiłkom młodego i
szlachetnego lekarza; nie trzeba dodawać, że i on zakochuje się w Marii Felix. Akcja
toczy się galopem: ciałem burmistrza miotają chucie i na skutek tego udaje się pewnej
nocy do sypialni Marii Felix, aby ją zgwałcić w sposób niespotykany dotychczas w
literaturze. Zamiast oczekiwanych rozkoszy spotyka go jednak przykra niespodzianka:
oto niewinne dziewczę wyciąga pistolet tychże samych rozmiarów i szpikuje ołowiem
burmistrza; ponieważ zaś pistolety są jedyną rzeczą działającą logicznie w tym filmie,
demon z charkotem oddaje ducha. Płacz, łzy, wiwaty: wszystko byłoby już dobrze, gdyby
nie to, że nauczycielka nie wytrzymała nerwowo i przez przyzwoitość postanawia także
oddać ducha, co jej się zresztą całkiem nieźle udaje. Jeszcze na łożu śmierci wyznają
sobie miłość z młodym lekarzem, który zjawia się zawsze deus ex machina; jej drogi do
nieba realizatorzy, kierując się subtelnymi pobudkami, nam nie pokazują. Zresztą po
drodze
płakałaby
na
pewno
także.
Teraz poważnie: cóż z tego, iż Figueroa z każdego kadru robi wspaniały obraz? Cóż z
tego, iż realizatorzy zapewniają nas, że w Meksyku jest źle, że lud pragnie
sprawiedliwości, chleba i praworządności? Tych rzeczy nie da się pokazać w kiczu:
prawdy o losach ludzkich, o cierpieniu narodu, o pięknej i szlachetnej dziewczynie nie da
się przekazać za pomocą pistoletów i postaci operetkowego brutala. Po co nam takie
filmy sprowadzają? Niech pokażą "Los Olvidados" - wstrząsający, znakomity obraz o
młodocianych przestępcach, obraz, wobec którego "Cena strachu" jest zabawą dla
81
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
grzecznych dzieci. Po cóż nam kicze egzotyczne - czyż mało mamy własnych?
Po raz pierwszy ukazało się w "Po prostu" nr 28, 1955 r.
Rzeka cierpienia
Kilka miesięcy temu na tym samym miejscu, korzystając z bezgranicznej i nadludzkiej
dobroci redaktora działu
"Pokrzyw", opublikowałem felieton pt. "Rio Bzduro", w którym z wrodzoną sobie
skromnością i powagą usiłowałem dowieść, iż wyświetlany u nas niedawno film pod
dźwięcznym tytułem "Rio Escondido" nie jest arcydziełem, a przeciwnie - należy do jakże
rozpowszechnionego gatunku sztuki zwanego kiczem. Bogowie jednak nie udzielili mi
daru przewidywania. Od tego czasu życie moje zmieniło się w ponury koszmar;
otrzymałem kilka ton listów oraz kilkanaście przesyłek, w tym trzy wyroki śmierci, kilka
kilogramów zepsutych jaj, osiem zdechłych kotów, trumnę z mosiężnym okuciem (nr
osiem i pół) oraz noworodka, przy którym znalazłem kartkę następującej treści:
"Nędzniku! Prze-czytałam w "Po prostu" to, co ośmieliłeś się napisać o tym genialnym
filmie, i doszłam do wniosku, że tylko ty mogłeś mnie tak unieszczęśliwić. Wiem na
pewno, że to ty, chociaż wtedy było zupełnie ciemno i podawałeś się za szwedzkiego
marynarza. Patrz na to nieszczęsne dziecię i niech ono stanie się wiecznym wyrzutem
dla twego znikczemniałego serca. Ta, której złamałeś życie". Przyjąłem już sekretarkę
osobistą, lecz ponieważ i ona nie nadąża z odpisywaniem na listy, a mnie i moją rodzinę
zrujnowały zupełnie koszty znaczków pocztowych, pozwolę sobie znów zbezcześcić to
miejsce i odpowiedzieć swoim korespondentom w syntetycznym skrócie.
R.S. z R a d o m i a. Szalenie mi przykro, lecz nie mogę uczynić zadość Pańskiej prośbie
i powiesić się natychmiast z powodu - jak to Pan raczył mistrzowsko sformułować -
"targających mną wyrzutów sumienia, iż ośmieliłem się podnieść splugawioną dłoń na
wielkie dzieło sztuki". Nie mogę się powiesić, gdyż w końcu listopada staję przed komisją
wojskową i moje stawienie się w charakterze nie zmaterializowanej zjawy wywołałoby
słuszne niezadowolenie władz wojskowych. Łączę pozdrowienia.
Rozgoryczona z Sandomierza. Pisze Pani: "Mam szesnaście lat, miałam już dwóch
mężów, lecz teraz poznałem trzeciego, który jest młodszy ode mnie o dwa lata i mówi, że
mnie kocha, błagając, abym z nim złączyła na zawsze swój los. Na dowód swej miłości
przynosi mi codziennie śniadanie, które mu mama szykuje do szkoły. Niech pan poradzi,
co robić. A w ogóle - dochodzę do wniosku, że miłości nie ma". Łaskawa Pani! Doprawdy
nie wiem, co Pani poradzić, gdyż sprawa jest niesłychanie trudna. Lecz odwagi!
Wszystko - jak powiada kamerdyner z "Anny Kareniny" - ukształtuje się. Sam jestem w
trudnej sytuacji, gdyż mój dwunastoletni sąsiad chce rozwieść ze mną moją żonę i w
dowód swej miłości przynosi jej codziennie wszystkie guziki, które wygrywa w szkole od
swych kolegów w cymbergaja. Muszę się w tej sprawie udać do dziewięcioletniego syna
dozorcy, który właśnie się rozwiódł po raz szósty i jest najbardziej doświadczonym
82
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
mężczyzną w naszej dzielnicy. Cieszę się, że film "Rio Escondido" zrobił na Pani
wrażenie "mało życiowego". Na mnie także. Wszystkiego dobrego.
Pan J.W. London.42-streat,314.0.W.W.Pyta Pan:czy wracać? A wracaj Pan, co Panu
zależy?! Zdezorientowany. Nie, drogi Panie, Meksyk nie jest demokracją ludową. To tylko
film
Pana
zmylił.
Ż y c z l i w y z R a d o m i a. W związku z moją recenzją o filmie "Rio Escondido" pyta
Pan, ilu miałem w rodzinie pijaków, morderców, paranoików, zboczeńców, fałszerzy,
oportunistów, cynicznych łgarzy, krzywoprzysięzców, spekulantów i świetokradców. Tylko
jednego.
Sympatycy z Tworek, pawilon B. Tak jest, mają Panowie zupełną rację: Adama Ważyka
rozstrzelano, a na księżycu należy natychmiast zainstalować szalety marki Rogers Co.
Pytają Panowie, kiedy się zjawię. Jeśli na naszych ekranach będzie więcej takich filmów
jak "Rio Escondido", to bardzo niedługo. Na razie!
J.Z. z K ł o d z k a. Nie, Tadeusz Konwicki nie jest autorem książki " Tristan i Izolda".
Pomyliło
się
Panu.
H e n i e k z k o l e g a m i z W r o c ł a w i a. Tak, bicie przechodniów za pomocą
specjalnej pałeczki z lanego żelaza jest - jak dotąd - niekaralne. Przykro mi, lecz
zaproszenia Panów na razie przyjąć nie mogę. Cieszę się, że zgadzamy się w ocenie
tego filmu. Nie, to nie ja byłem tym milicjantem, który obronił Was przed rozwścieczonym
tłumem.
H e l a z Ł o d z i. Oto żądany przez Panią przepis na keks socjologiczny: 2 żółtka, 5 dkg
smalcu, kilo mąki, śledzie, goździki i wiele innych rzeczy, których chwilowo nie jestem w
stanie wymienić. Wyjdzie mniej więcej to samo, co z filmem "Rio Escondido", gdzie
pomieszano folklor, banał, melodramat, sentymentalizm z prawdziwymi przeżyciami
ludzkimi. Smacznego! H a r c e r z e z K u t n a. Dystrybucją prezerwatyw nie zajmujemy
się. Cieszę się, że lektura "Życia Warszawy" wywarła na Was tak wstrząsające wrażenie.
Wniosek Panów, aby utworzyć domy publiczne, postawię na kolegium redakcyjnym - a
nuż
da
się
coś
zrobić.
Czuwaj
!
K.S. S p a r t a z M o g i e l n i c y. Oczywiście, że zawodnika, który podczas meczu nie
położy przynajmniej jednego z drużyny przeciwnej, należy bezwzględnie usunąć z klubu.
Albo jesteśmy, albo nas nie ma. Cieszę się, że Panowie połamali żebra swemu
skarbnikowi, który o filmie "Rio Escondido" był przeciwnego zdania niż ja.
A n o n i m o w y ż e b r a k. Oczywiście, że obowiązuje Pana dyscyplina pracy. A pan
myślał, że nie, stary figlarzu? Absolwent z Muranowa. Nie mogę Panu, niestety, pożyczyć
stu złotych do pierwszego. Sam nie mam, naczelny redaktor jest skąpy jak szatan.
Jednocześnie surowo zabraniam Panu ogryzania kory z drzew w miejscach publicznych.
Ofertę martymonialną Pańskiej siostry w stosunku do naczelnego redaktora przekazałem
mu. Jeszcze nie przeczytał. Moich materiałów też nie czyta miesiącami.
p o l a k z C z ę s t o c h o w y. Myli się Pan: ani Marta Mirska nie jest Rebeką, ani
Mieczysław Fogg nie jest stryjecznym dziadkiem Napoleona. Pański dziadek, który
twierdzi, że jego praszczur brał udział razem z Foggiem w wojnie trzydziestoletniej, jest -
niestety - blagierem. O tym, że będę wisiał za profanację dzieł sztuki, wiem sam. Nie
bądź Pan taki dowcipny! W i e l u c z y t e l n i k ó w, którzy przysłali listy pełne Świętego
83
Marek Hłasko - Felietony i recenzje
oburzenia z powodu mojej recenzji o "Rio Escondido": Nie dajcie się oszukać! Potęga
kiczu jest niezmierzona! Niech nie mylą Was Wasze łzy. "Rio Escondido" nie jest wielkim
dramatem ludowym, jakimi są - na przykład - niektóre filmy włoskie. "Rio Escondido" jest
kiczem. Są tego Świadectwem Wasze łzy, na które się powołujecie. Na wielkim dramacie
człowiek milczy; skutek jest cierpieniem. Wejdą teraz na ekrany nowe znakomite filmy:
"Dzieci Hiroszimy", "Sól ziemi", "Uciekinierzy". Na tych filmach będziecie milczeć, a
Wasze suche oczy będą Was bardziej boleć, niż gdybyście wylali po wiadrze łez. Kicze
mają to do siebie, że powodują działanie gruczołów śluzowych. Wielkie ludzkie dramaty
mają to do siebie, że powodują zamieranie serca i skurcz krtani. Do widzenia na sali
projekcyjnej.
Po raz pierwszy ukazało się w "Po prostu" nr 32, 1955 r.
84