EWA SIARKIEWICZ
NIC OPRÓCZ PIEŚNI
STUDENCKA OFICYNA WYDAWNICZA ZSP „ALMA-PRESS” WARSZAWA 1988
Z ART. 78 KKK
W romantycznych czasach pionierów kolonizacji, gdzieś w drugiej połowie XXII
wieku, kiedy tłumy ludzi uciekały z Ziemi, by odnaleźć sens życia na dalekich planetach,
grupa sześciuset młodych Polaków kupiła niewielki transportowy statek. Przystosowała go do
swych potrzeb i zabrawszy niezbędne do życia przedmioty wyruszyła w daleką podróż.
Pragnęli oni całkowicie odciąć się od Ziemi, od jej problemów, przeludnionych miast i
biurokracji. Dlatego nie zgłosili się do Ministerstwa Kolonizacji i wyruszyli bez pozwolenia,
nie podając trasy przelotu ani celu podróży. Odlecieli i wszelki słuch po nich zaginął. Dziś
byłoby to niemożliwe, lecz w tamtych czasach rządy nie posiadały dostatecznych środków
kontroli i wiele takich grup zniknęło w pustce Kosmosu.
W kilkadziesiąt lat później do Ministerstwa Kolonizacji wpłynął anonim opowiadający
o wyprawie uciekinierów z RP „Kopernik”. Akuratni urzędnicy Ministerstwa zanotowali fakt
hipotetycznego (mogło się im przecież nie udać) istnienia kolejnej, niezarejestrowanej kolonii
polskiej. Przez następne stulecia, polskie statki zwiadowcze i transportowe oprócz swych głó-
wnych zadań miały jeszcze jedno: meldować o wszystkich niezarejestrowanych koloniach.
Ministerstwo Kolonizacji, a następnie Ministerstwo ds. Badań nad Koloniami Oderwanymi,
niezmordowanie szukało odszczepieńców...
Gwiazdy wcale nie są milczące. One trzeszczą, krzyczą, wrzeszczą nawet. Trzeba tylko
umieć słuchać... lub mieć odpowiednie do tego przyrządy. Piotr miał. Siedział w sterowni
niewielkiego transportowca i słuchał hałaśliwych kłótni dalekich gwiazd. Strasznie chciało
mu się spać, a do końca wachty miał jeszcze godzinę. Gwiazdy nie pozwalały zasnąć. Ziewał
co chwila, aż bolały go szczęki i spoglądał na zegar co kilkadziesiąt sekund. Czas wlókł się
niemiłosiernie.
W piski i trzaski dobiegające z głośnika wdarł się obcy dźwięk. Piotr poderwał się i
wcisnął guzik selektora. To był ich kod wywoławczy. Włączył nadajnik.
— RP „Jantar” na odbiorze — wychrypiał i odkaszlnął.
— Tu DR „Nibelung”. Nawigator Hans Weiger. Przyjmij meldunek. Twoje nazwisko?
— Piotr Rowicki, drugi pilot. Włączam zapis.
— DR „Nibelung” melduje, że w sektorze 465N/C według mapy Darensa natknął się na
układ planetarny gwiazdy o typie widmowym G. Druga planeta okrążana jest przez wrak sta-
tku o nazwie „Kopernik’’. Zgodnie z Konwencją o Koloniach Niezarejestrowanych zgłasza-
my fakt odkrycia pierwszej napotkanej jednostce kraju, z którego pochodzi statek. Koniec
meldunku. Kopia zostanie przesłana na Ziemię. Powodzenia RP „Jantar”.
— Powodzenia DR „Nibelung” — powiedział Piotr i wyłączył nadajnik.
Z cichym szumem z drukarki zaczął wysuwać się świstek papieru z wydrukowanym
meldunkiem. Wziął go, złożył i niepewnie począł obracać w dłoniach.
Wiedział, że Rostow będzie wściekły. Bosman też będzie wściekły. Ten meldunek psuł
im wszystkie plany. Połączył się z kabiną Bosmana. Tak długo wciskał sygnał wywołania, aż
wreszcie ekran rozjaśnił się i ukazał zaspaną twarz okoloną kłębowiskiem zmierzwionych,
ciemnych włosów.
— Dopiero szósta — z pretensją w głosie powiedział Bosman.
— Wiem, ale muszę iść do szefa.
— No to idź!
— Bosman, na miłość boską! — zdenerwował się Piotr. — Tylko nie zaśnij w sterowni.
— Dobra, dobra — twarz zniknęła z ekranu.
Rostow, siedząc w samych kalesonach na skraju łóżka, długo czytał krótki tekst.
Podniósł wreszcie wzrok.
— Czego sterczysz? Siadaj. Diabli to nadali — machnął kartką.
— I co teraz? — Piotr zapalił papierosa i rzucił paczkę na kolana szefa. Max wzruszył
ramionami.
— Trzeba lecieć. No co się tak gapisz. Artykuł 78 KKK — „Jeśli po przyjęciu meldu-
nku o odkryciu niezarejestrowanej kolonii pochodzenia polskiego dowódca jednostki nie
podejmie określonych w art. 77 działań, podlega karze pozbawienia wolności do lat trzech i
grzywnie w wysokości połowy wartości statku, którym dowodził”. Koniec cytatu.
— Ale w naszej sytuacji... — Piotr nie dawał za wygraną.
— Właśnie w naszej sytuacji nie możemy sobie pozwolić na jakikolwiek konflikt z
policją. Przecież lecimy zupełnie legalnie, z praworządnym zezwoleniem, a że w niecnych
celach to już zupełnie inna sprawa — zaśmiał się cicho. — Musimy być kryci, ten legalny
transport diamentów przemysłowych to dobry powód wyprawy. Ale jak się przyczepią o tę
kolonię, to mogą nas przenicować i nici będą z następnego kursu po uran. Sewer nie będzie z
nami gadał.
— No właśnie, co będzie ze spotkaniem?
Rostow potarł wskazującym palcem koniec nosa. Za dwa tygodnie mieli zjawić się na
Koryntii po ładunek uranu.
— Trzeba ich zawiadomić o zmianie terminu. Zaraz, w jakim to jest sektorze? —
zerknął na kartkę i wywołał komputer, który monotonnym głosem zaczął podawać dane.
Rostow chwilę pomyślał.
— Masz jakieś informacje o wyprawie „Kopernika”?
— Statek wyruszył z Ziemi w roku 2192 i udał się w nieznanym kierunku. Na pokładzie
było około 600 osób w wieku od 6 do 35 lat. Bliższych danych nie posiadam.
— Co wiesz na temat samego statku?
— Transportowiec typu F7, wyprodukowany w 2115 roku przez Korporację HX. Latał
na długich trasach. W 2178 wycofany z eksploatacji. Sprzedany na złom poznańskiej firmie
Kański i s-ka.
— Wszędzie HX — mruknął z niechęcią Piotr.
— Kiedy dotrzemy do sektora 465 N/c lecąc na pełnym ciągu? — indagował dalej Max.
— Za 78 godzin i 37 minut przy natychmiastowej zmianie kursu.
— No to do dzieła — Rostow klepnął zamyślonego Piotra po ramieniu, wyrywając go z
kręgu nieprzyjemnych wspomnień związanych z Korporacją HX.
Pracowicie pochylone głowy sześciu uczniów znamionowały wielkie skupienie. Pióra
poruszały się szybko po papierze, notując słowa nauczyciela.
— Idee nie poparte realną siłą szybko się wypalają. Każda władza posługuje się siłą,
dlatego jej idee są wciąż żywe. Życie idei nie zależy od przekonania o jej słuszności, lecz od
siły, która ją popiera i chroni. Jeśli więc za królem Cargo stoi tajemnicza siła Magów, której
żaden człowiek nie jest w stanie się przeciwstawić, to nikt nie będzie łamał Prawa zabraniają-
cego występować przeciw władcy, choćby najbardziej niesprawiedliwemu — Ferda stał
odwrócony od uczniów i mówił prosto w przestrzeń otwartego okna. — Odmianą siły opartej
na przemocy fizycznej jest siła przekonywania, która nie może jednak istnieć bez siły realnej.
I dlatego choć słuchacie mnie i zgadzacie się ze mną, nic zrobić nie możecie, gdyż jesteście
za słabi.
Na horyzoncie pojawił się szybko przybliżający się punkt. Ferda zmrużył oczy i rozpo-
znał w nim jeźdźca, który wyraźnie zmierzał w ich kierunku.
— Przemyślcie to sobie — odwrócił się i obrzuciwszy szybkim spojrzeniem mężczyzn
prostujących zgarbione plecy, wyszedł przed dom.
Jeździec zatrzymał spienionego konia tuż przed Ferdą. Odrzucił zmierzwione wiatrem
ciemne włosy z czoła i spojrzał na nauczyciela piwnymi, zmęczonymi oczyma.
— Mistrzu, król Ahran nie żyje. Lara poleciła mi powiedzieć, że nad Wyspą Mgieł kłę-
bią się chmury, a znad Seanu przylatują vergi i kołują nad Wooden. Książę Kitaru wzmocnił
patrole straży granicznych.
— Mówisz, że Wyspa Mgieł — Ferda zacisnął na moment wargi. — Ciekawe.
— Mistrzu — jeździec ze zmęczenia pochylił się nad końskim łbem.
— Jedź do mojego domu i wypocznij. — Ferda powiedział te słowa i znów pogrążył się
w niewesołych myślach. — Ciekawe — powtórzył bezwiednie.
W Irden wrzało. Nastąpił okres bezkrólewia. Na zamku przestały odbywać się bale, na
ulicach miasta zbierały się grupki ludzi roztrząsających szanse poszczególnych osób na obję-
cie tronu. Każdy miał nadzieję, że Magowie będą dlań łaskawi. A kiedy kupcy wrócili z Sea-
nu, zaczęto bać się Cargo, władcy północnego państwa.
W zamkowej krypcie Icu Garbus, były doradca Ahrana, przysiadł na brzegu rzeźbione-
go krzesła i wpatrywał się w trumnę zmarłego króla. Tulej głaskał swą długą, czarną brodę.
— I co dalej? — spytał.
Garbus wstał i położył na trumnie dłonie o długich, nerwowych palcach.
— Nad Wyspą Mgieł kłębią się chmury — powiedział cicho. — Coś się wydarzy...
— Nie wiedziałem, że jesteś wróżbitą — ironiczny głos Tuleja rozwiał tajemniczy czar
wypowiedzianych przez Icu słów.
— Nie jestem — sucho odparł Icu. — To słowa Lary.
Tulej gwałtownie chwycił go za ramię.
— Widziałeś się z nią? Kiedy? Co ci jeszcze mówiła? — głos nadwornego medyka
drżał z podniecenia.
— Spokojnie — Icu delikatnie strząsnął dłoń. — Uważasz, że ma największe szanse?
Chcesz być przy niej, gdy dokona się wybór?
Tulej zmrużył oczy jak głodny kot.
— Przestań — powiedział. — Jestem na to za stary. Chodzi mi o Cargo. Obawiam się,
że zanim nastąpi wybór, Sean ruszy. A wtedy Prawo odda władzę w jego ręce. Wiesz, co się
dzieje w Seanie. To samo będzie u nas. Lara ma szansę z nim wygrać.
— Nie wiem, czy będzie chciała walczyć. Jest za młoda. Ja stawiam na Ferdę.
— Na tego przybłędę nie wiadomo skąd? A jeśli to szpieg Cargo?
Icu zachichotał złośliwie.
— Ładną by sobie żmiję wychował na własnym łonie król Cargo! A poważnie. Byłby
dobrym władcą. Gdyby tylko zechciał stanąć do walki i... wygrać — powiedział cicho i ze
smutkiem.
— A co z tą Wyspą Mgieł? — przypomniał sobie Tulej.
— Nie wiem — Garbus wzruszył ramionami. — Myślę, że znaczenie tego faktu pojmu-
je jedynie Ferda.
Icu niewiele się mylił. Jadąc stępa przez plażę Ferda czuł wzbierający w sercu niepo-
kój... Mógł się jedynie domyślać przyczyn aktywności Wyspy. Czyżby jakiś patrol? — myślał
z lękiem. Wszystko zwaliło się jednocześnie. Śmierć Ahrana rozwiązała ręce Cargo. W cza-
sach bezkrólewia mógł sobie pozwolić na atak bez narażania się Prawu. A Irden jest wewnę-
trznie skłócone, walka z Seanem trudna i nie rokuje zbyt wielkich nadziei na zwycięstwo. Kto
w takiej sytuacji podejmie się przywództwa? Proces wybierania nowego władcy w czasach
niepewnych politycznie zwykle trwał krótko, zaledwie parę godzin. Teraz minęło ich kilkana-
ście i nic. Magowie kierują się prawami, które trudno pojąć, a tym bardziej wykorzystać do
własnych celów. Przeklęta planeta.
Zatrzymał konia przed starą, rzadko używaną przystanią. Morze miało nieprzyjemną,
siną barwę. Słońce nie złociło fal, zimny, przenikliwy wiatr chłodził rozpalone czoło Ferdy.
Fala nie była duża, widoczność dość dobra — na horyzoncie majaczyła Wyspa Mgieł. Ferda
zsiadł z konia, przywiązał go do palika i wsiadłszy do starej, ale jeszcze mocnej łodzi, ujął
wiosła. Westchnął cicho i odbił od mola. Poruszając rytmicznie wiosłami skierował łódź ku
wyspie.
Sala tronowa zamku królewskiego w Seanie znów pogrążyła się w ciszy. Dowódcy
wojska właśnie wyszli, zamierał powoli odgłos ich kroków w korytarzu. Cargo, król Seanu z
wyboru Magów, siedział na swym tronie z wyciągniętymi nogami. Był zmęczony i trochę
zaniepokojony. Co prawda wszystko jak dotąd przebiegało zgodnie z planem, ale... Jeszcze
raz przypomniał sobie rozmowę z Oltho.
Wtedy jeszcze Ahran żył, jego doradcy usilnie starali się nie dopuścić do rozgłoszenia
wieści o chorobie. Cargo wiedział, że coś się dzieje w Irden, ale nie miał pewności; jego
informatorzy milczeli.
Wędrując od ściany do ściany swej sypialni rozważał możliwość połączenia Irden z
Seanem. Było to trudne, prawie niemożliwe. Był pewien, że Magowie orientują się w jego
zamiarach, że doskonale wiedzą, że on, Cargo, chce być jedynym władcą niziny. Świadomość
istnienia samodzielnego państwa na południu, innego króla równie potężnego jak on, dopro-
wadzała go do pasji. Ale co mógł zrobić? Magowie szybko uporają się z wyborem nowego
władcy Irden i to będzie koniec jego marzeń.
Następnego dnia postanowił pojechać na Wyspę i poprosić Oltho, by zechciał poinfor-
mować go o sytuacji w Irden. Dwa dni później miał już przed oczyma kryształowy obelisk
Oltho. Dookoła wszystko zatopione było w gęstej mgle. Wilgotnej i lepkiej. Absolutna cisza,
nie zmącona nawet najlżejszym podmuchem wiatru wytwarzała atmosferę dziwnego oczeki-
wania i napięcia.
Ukląkł przed kryształem i przyłożył doń obydwie dłonie. Wpatrzony w jeden punkt
powierzchni cicho wyszeptał:
— Oltho, wzywam cię w imię Prawa.
Zawirowało mu w głowie, poczuł lekkie mdłości, które po chwili zniknęły i w mózgu
usłyszał ciche słowa Oltho.
„Witaj, królu. Co cię sprowadza?”
— Co się dzieje z Ahranem, panie?
„Umiera. Czuję, że jesteś z tego zadowolony, prawda?”
Przerażenie ścisnęło mu żołądek.
— Nie, panie, jakżebym...
„Nie kłam, przy mnie nie musisz. Długo czekałem na tę chwilę. Chcesz władzy nad całą
niziną, prawda? Nie musisz odpowiadać, wiem, że tak jest. Mogę ci w tym pomóc.”
— Jak, przecież Magowie...
Ostre światło rozbłysło mu wewnątrz mózgu sprawiając ból. Chciał chwycić dłońmi
skronie, lecz ręce nie dawały się oderwać od kryształu, nie mógł nawet jęczeć.
„Rozmawiasz ze mną, a nie z nimi. Ze mną! Ja mogę wiele, coraz więcej. Nie tylko ty
pragniesz władać niepodzielnie. Gotuj się do wojny, Cargo. Postaram się, by Magowie tak
szybko nie wybrali króla. Nie wybiorą go na pewno...”
Cargo klęczał ciężko dysząc, pełen strachu i zdumienia.
— Co chcesz w zamian, panie?
„Twego posłuszeństwa, Cargo. Jesteśmy do siebie podobni, nie będziemy się kłócić o
drobiazgi. Ja wiem o rzeczach, o których ty nie masz pojęcia. Mam wiedzę i władzę, jestem
od ciebie potężniejszy. Ja mogę cię zniszczyć, ale ty mnie nie. Jestem nieśmiertelny, choć by-
łem kiedyś człowiekiem. Mogę karać i nagradzać. Cargo, kiedy zostaniesz jedynym królem,
zbudujesz mi wielki dom, a ja będę tam mieszkał duchem. Zakażesz też przeszkadzania mi tu,
na Wyspie. Masz syna, będzie królem po tobie. A teraz idź, idź...”
Dłonie same zsunęły się z kryształu...
Cargo wzdrygnął się, wspomnienia były tak wyraźne. Wstał z tronu i podszedł do wy-
sokiego, kwadratowego okna z widokiem na dziedziniec. Tam, w dole, równe szeregi wojska
w milczeniu wysłuchiwały słów dowódców. „O czym oni im mówią? Czy o tym, że walka
jest obowiązkiem wobec króla, czy wobec Seanu? Sean to ja. A może mówią im o chwale, o
bohaterstwie, o wdzięczności? A może o łupach? Dlaczego oni są tacy ponurzy?” Odwrócił
się i objął wzrokiem komnatę. Drewniane, ładnie rzeźbione krzesła stały w rzędach po obu
stronach tronu oddzielonego od nich podwyższeniem. Bazaltowa posadzka odcinała się
wyraźnie od jasnych, marmurowych ścian. Wykute w srebrze chwytaki do pochodni lśniły w
blasku wpadających przez okno promieni słońca. Cisza.
„Czegoś nie rozumiem — jego myśli krążyły wokół Oltho. — Z jego słów wynika, że...
walczy Z nimi? Z Magami? Trudno w to uwierzyć, a jednak... Czyżby się pomylili przyjmu-
jąc go do siebie? Nie poznali się na nim, oszukał ich?” Zaśmiał się cicho. — „Na to wygląda,
mam nadzieję, że wygra. Jego zwycięstwo będzie moim zwycięstwem. Król Cargo, jedyny
król. Tak będzie”.
Zdecydowanym krokiem ruszył do drzwi. Wyprężony wartownik za drzwiami stuknął
obcasami. Idąc korytarzem, nie zwracał uwagi na schylone głowy przechodzących dworzan.
Przepełniała go radość i podniecenie. Wyszedł na krużganek otaczający zamek kilkadziesiąt
metrów nad ziemią i spojrzał przed siebie. Chmury zasłoniły słońce, chłodny, jesienny wiatr
rozwiał mu długie, ciemne włosy. Daleko, jak okiem sięgnąć, wiła się wstęga idącego w
równym szyku wojska.
Szli na południe.
Do Irden.
Pusty, wypatroszony wrak „Kopernika” płynął leniwie w niewielkiej odległości od
„Jantara”. Rostow, oparty o ścianę sterowni przyglądał się przebiegającym szybko po klawia-
turze informu palcom Piotra. Ekrany odczytnika pozostawały puste.
— Nic, żadnych śladów fal radiowych, skupisk energii, dosłownie nic — Piotr z
niechęcią wyłączył inform.
— Widzę — mruknął Max. — Tylko te dwa miasta i ludzie...
Widać cofnęli się w rozwoju. To było do przewidzenia. Bez kontaktów z metropolią...
— wzruszył ramionami.
— Trochę ich za dużo — zauważył Bosman, odwracając się od ekranu optycznego. —
Taki przyrost? — pokręcił z powątpiewaniem głową.
— Pewnie postawili na rozwój ilościowy — powiedział Rostow. — Sam bym się
porozwijał. Trzeba sprawdzić. Piotr, lecisz ze mną.
— Ja też się chcę porozwijać! — z żalem w głosie powiedział Bosman.
— Ktoś musi nas ubezpieczać, na wszelki wypadek — stanowczy głos szefa nie pozo-
stawiał żadnej wątpliwości co do zmiany decyzji. — Pamiętaj, żadnych akcji bez porozumie-
nia ze mną. Piotr!
Pilot ochoczo poderwał się z miejsca, a wychodząc ze sterowni zagrał Bosmanowi na
nosie.
— No, no, poczekaj, smarkaczu, jeszcze zobaczymy! — krzyknął Bosman za nim.
Kilkanaście minut później mały, orbitalny prom wypłynął z otwartego luku transporto-
wca i ruszył w kierunku planety.
Rostow delikatnie „grał” na klawiaturze sterowania, Piotr regulował ostrość obrazu
powierzchni planety. Na ekranie widniała rozległa nizina, poprzecinana kilkoma nitkami rzek,
ozdobiona okami jezior. Z zachodu otaczało ją morze, ze wschodu i północy góry, na połu-
dniu panował las. Sama nizina była przedzielona prawie na pół szarym pasem kamiennej
pustyni ciągnącej się ze wschodu na zachód. Miasta umiejscowiły się po obu stronach pusty-
ni, oddzielającej je jak gdyby naturalną granicą. Obydwa leżały w odległości najwyżej kilku-
dziesięciu kilometrów od morza. Max skierował prom na północ, gdyż tamto miasto było
większe, a w tłumie łatwiej jest się ukryć.
Lecieli tuż pod pułapem chmur, które, nad niziną białe i pierzaste, powoli przechodziły
w ciemne i zwarte nad morzem. Widoczność była dobra, odprężyli się obaj, wyciągając
wygodnie w fotelach. Nagle w tę sielską atmosferę wdarł się przenikliwy dźwięk alarmu.
Wszystkie światła kontrolne zamigotały, na ekran komputera wyskoczyły zielone literki.
„AWARIA BEZPIECZNIKÓW STEROWANIA AUTOMATYCZNEGO.
PRZYCZYNA — INGERENCJA Z ZEWNĄTRZ.”
— Cholera — Rostow jednym ruchem ręki wyłączył wyjący sygnał i przeszedł na
ręczne sterowanie.
— Schodzimy z kursu w lewo — krzyknął Piotr.
— Napęd awaryjny — spokojnie powiedział Max
— Jest!
— Lewy ciąg!
— Jest! Nadal schodzimy z kursu — Piotr gorączkowo wystukiwał informacje dla kom-
putera i odczytywał wyniki.
— Widzę — flegmatycznie odparł Max, podczas gdy jego palce błyskawicznie przebie-
gały po klawiaturze sterowania. — Pełny ciąg na lewą dyszę.
— Jest! — Po chwili — odchylenie rośnie.
Rostow lewą ręką zaczął wystukiwać pytania dla komputera.
„JAKI RODZAJ SIŁY INGERUJE?”
„BRAK DANYCH” — odpisał komputer.
„DOKĄD NAS ŚCIĄGAJĄ?”
„W REJON ZBIORNIKA WODNEGO NA ZACHODZIE”
„ŹRÓDŁO SIŁY?”
„BRAK DANYCH”
— Kretyn — warknął Max i zaczął wystukiwać następne pytania, lecz po chwili uznał
się za pokonanego. Światła w kabinie zgasły, ekran komputera ściemniał, przestała się palić
jakakolwiek lampka kontrolna. Pogrążyli się w zupełnych ciemnościach. Ustała również deli-
katna wibracja silnika.
— I co teraz? — spytał napiętym głosem Piotr.
— Nic — mruknął Rostow i zapalił zapalniczkę. — Lecimy dalej — skonstatował.
— Jak??! — w nikłym blasku płomienia nie widać było bladości twarzy Rowickiego.
— Nie wiem — Max wzruszył ramionami i zapalił papierosa. — Jeszcze nie wiem —
dodał, kładąc szczególny nacisk na słowie „jeszcze”.
Wyciągnął z kabury pistolet laserowy, lecz lampka kontroli naładowania również była
ciemna.
— Szmelc.
Zastanowił się chwilę, po czym podniósł się i podszedł do tylnej ściany kabiny. Spod
obudowy komputera wyjął niedużą, metalową skrzynkę.
— Potrzymaj zapalniczkę — powiedział. — I poświeć mi tu!
Otworzył zwykłym kluczem skrzynkę i wyjął z niej jakiś przedmiot owinięty w śmie-
rdzące smarem szmaty.
— To stary pistolet dziadka. Starannie go pielęgnowałem, powinien teraz zapłacić za
pamięć — odwinął broń, wytarł, załadował i wsadził do kabury na miejsce lasera. Kilka
paczek naboi w metalowych pudełkach schował do plecaka.
Piotr przyglądał się jego czynnościom z mieszanymi uczuciami.
— Ty chcesz strzelać? — spytał.
— Nie, tańczyć — Max spojrzał na niego z uwagą. — Coś nie tak?
— Tego nie mogli zrobić ludzie — krzyknął, pokazując ręką martwy komputer i ekra-
ny. — Przecież wiesz... — głos mu się załamał.
— Tym bardziej będę strzelać w razie potrzeby.
— Max — Piotr był bardzo wzburzony, oczy płonęły mu gorączkowym blaskiem. —
To jest być może Kontakt, a ty, ty chcesz strzelać? Chcesz zaprzepaścić szansę? Być może
jedyną? Max! — brakowało mu słów, widział sceptyczny wyraz twarzy szefa, nie wiedział,
jak przekazać mu swoje uczucia, przekonać.
— Słuchaj, szczeniaku — Max mówił wolno, cedząc słowa. — Tylko tacy jak ty,
marzyciele, na sam widok Obcych rozebraliby się do naga, by pokazać im, że mają pokojowe
intencje i nic nie kryją w zanadrzu. Ja nie wierzę nikomu. Nie jestem dzikusem, który strzela
do wszystkiego, co się rusza, ale przygotowanym trzeba być na wszystko. Zapamiętaj to
sobie, jeżeli chcesz żyć — przerwał, a po chwili roześmiał się przyjaźnie i poklepał pilota po
policzku. — Poza tym, nie wiadomo, czy to — dotknął kabury — jest odpowiednią bronią
przeciw Nim. Wiem tylko, że przeciw ludziom na pewno. I to jest pocieszające. Chodź, wyła-
zimy — wziął plecak.
— Gdzie? — Piotr otworzył szeroko oczy.
Rostow spojrzał na niego z politowaniem.
— Nawet nie wyczułeś, że wylądowaliśmy. Przemytnik to z ciebie żaden. Tacy jak my
nawet w czasie orgazmu powinni trzymać palec na cynglu.
— TO się teraz TAK nazywa? — ironicznie zmrużył oczy Piotr.
Max roześmiał się.
— Ruszaj — pchnął lekko pilota i westchnął z komicznym żalem. — Ty się tego nigdy
nie nauczysz.
Nałożyli lekkie kombinezony, zasunęli hełmy i po pneumatycznym otwarciu drzwi wy-
szli na zewnątrz.
Otoczyła ich gęsta, mleczna mgła. Żaden dźwięk nie zakłócał idealnej ciszy. Max roz-
sunął kupkę drobnych kamieni znajdującą się obok jego prawego buta. Spojrzał na analizator
powietrza umieszczony na rękawie, lecz i to urządzenie było zupełnie martwe. Z wahaniem,
powoli ściągnął hełm. Wilgotne powietrze było zupełnie przyzwoite. Odetchnął kilka razy i
kiwnął przyzwalająco głową. Piotr poszedł w jego ślady. Rostow, trzymając pistolet w ręku,
powoli ruszył do przodu. Gdzieś we mgle majaczyły nieruchome, wysokie kształty. Ruszyli w
ich kierunku. Przebijali się przez tę mgłę, która otaczała ich szczelnym kokonem.
Niesamowita cisza i nierealny wygląd tego miejsca pobudziły wrażliwą wyobraźnię
Piotra. Wydało mu się, że za chwilę te nieruchome, wysokie słupy o przedziwnych kształtach,
spowite mgłą, ruszą w jakiś upiorny, bezgłośny i hipnotyczny tan. Że spętają go niewidzia-
lnymi więzami i sam zamieni się w jeden z nich. Poczuł, że oblewa go zimny pot, drżą dłonie,
zaczął słyszeć szepty, jakieś nieznane słowa muskały jego mózg, zawirowało wszystko, mgła
rozświetliła się przed nim i zobaczył postać kobiety o płomiennych włosach i oczach jak
polerowany obsydian. Kobieta rozchyliła wargi i już, już miało wypłynąć z nich jakieś słowo,
gdy poczuł gwałtowne szarpnięcie i zaniepokojony głos Rostowa:
— Piotr, co się z tobą dzieje, obudź się!
Spojrzał na niego na wpół przytomnie.
— Widziałeś? — wyszeptał.
— Co?
— Kobietę — dotknął dłonią czoła mokrego od potu.
— Nikogo nie widziałem. Nie podoba mi się to miejsce...
Max nagle stężał. Za jednym z posągów dostrzegł ruch jakby przebiegającej postaci.
Odbezpieczył pistolet i kocim krokiem począł się skradać.
— Max! — wyszeptał błagalnie Piotr, lecz Rostow uciszył go rozkazującym gestem
dłoni i wpatrzył się w mgłę.
Znów to samo.
— Jest tam kto? — zawołał.
Dookoła wszystko stężało w oczekiwaniu na odpowiedź. I z mgły nadleciał cichy głos:
— Max? Max Rostow?
Rostow w napięciu wpatrywał się w białą watę aż do bólu oczu.
— Tak! — odkrzyknął. — A ty kim jesteś?
Postać zaczęła się przybliżać, przybierać kształt mężczyzny. Wyszedł wreszcie spoza
białej zasłony, wysoki, o poczerniałej od słońca i wiatru twarzy. Ciemne, długie włosy
poprzedzielane miał pasemkami siwizny, jasne oczy patrzyły na Maxa ze wzruszeniem i ulgą.
Rostow przyglądał mu się z natężeniem. Wreszcie wyszeptał niepewnie.
— Michał Ferda? — Widząc, jak okolona brodą twarz poszerza się w radosnym
uśmiechu, krzyknął: — Rany boskie!
Mężczyźni padli sobie w objęcia. Piotr ze zdumieniem przyglądał się tej scenie. Nigdy
nie przypuszczał, że chłodny i cyniczny przemytnik może być zdolny do takich wzruszeń.
— Żyjesz, draniu! — wykrzyknął Max radośnie.
— Ciszej — Ferda położył palec na wargach. — Tu nie powinno się mówić głośno.
Weźcie ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy, zabieram was stąd. I żadnej elektroniki, na tej
planecie to szmelc.
— Zauważyłem — mruknął Rostow z przekąsem.
Ferda skinął na nich dłonią i ruszył pierwszy. Piotr dogonił go.
— Czy to dzieło Obcych? — wskazał dłonią słupy.
— Tak.
Piotr przełknął ślinę.
— A są?
— Są i jednocześnie nie ma ich. Sam tego nie bardzo rozumiem. Wyspa Mgieł jest
stolicą ich królestwa, które rozciąga się na całej planecie — mówił szeptem. — Musimy
wejść na to wzgórze. Innej drogi nie ma.
Wzgórze wyrosło przed nimi nagle ciemną ścianą skał, wśród których pięła się do góry
wąska ścieżka. Poszli nią aż na sam szczyt. I wtedy okazało się, że wzgórze było skalnym
grzbietem otaczającym dolinę. Mgła kończyła się kilkanaście metrów przed szczytem i teraz
spoglądając w dół widzieli tylko nieprzenikniony dla wzroku dach kłębiącej się z lekka białej
waty. Kiedy odwrócili się, ujrzeli spokojną taflę wody, siną i surową. Twarze owiewał ostry
wiatr, niosący dziwną, zapomnianą woń gnijących wodorostów i rybiej ikry. Piotr oblizał
wargi i poczuł ich słony smak.
Zeszli podobną, zagubioną wśród wysokich skał ścieżką na plażę. W milczeniu podeszli
do łodzi, Rostow zepchnął ją na wodę, wsiedli i skierowali się ku widocznej na horyzoncie
poszarpanej linii kontynentu. Kiedy wydostali się na brzeg, słońce już zachodziło, rzucając
silne refleksy. Koń zarżał rozpoznając pana, Ferda poklepał go po szyi i cicho zagadał.
Ciemność zapadała szybko. Zdążyli wyjść zaledwie poza linię wydm oddzielających
plażę od stepu, gdy na niebie ukazały się pierwsze gwiazdy, wyglądające spoza ciemnych
chmur.
Usiedli między karłowatymi drzewkami. Ferda rozwiązał jeden z przytroczonych do
siodła juków i wysypał na ziemię kilkanaście kawałków drewna. Ułożył je w stos i zapalił.
Przysunęli się bliżej do ciepłego kręgu i dopiero wtedy przerwali milczenie.
— Co się z tobą działo przez te... dziesięć, chyba, lat? — Rostow zaciągnął się papie-
rosem i spojrzał na Michała grzejącego nad ogniem dłonie.
— Dziesięć — powiedział Ferda w zamyśleniu. — To już dziesięć lat... Pamiętasz,
wtedy poleciałem na Felicję po ładunek uranu. W drodze powrotnej natknęliśmy się na patrol
kosmopolu. Rozbili mi cały konwój, dziesięć transportowców, rany, Samuraj chyba popełnił
samobójstwo?
— Nie — roześmiał się Max. — Gryzł ściany z rozpaczy i wściekłości, po czym z całą
resztą statków, jakie mu zostały, zrobił zasadzkę na konwój, już nie pamiętam czyj i odkuł
się.
Ferda roześmiał się jasnym, czystym głosem.
— Wspaniały Tata Samuraj! Żyje jeszcze?
— A jakże! Niektórzy nawet boleśnie to odczuwają, ale miałeś mówić o sobie.
— O sobie... Pilotowałem konwój na moim „Feniksie”. Kiedy to się zaczęło prysnąłem,
lecz zdążyli uszkodzić mi silniki. Na ciągu awaryjnym doleciałem w te rejony i postanowiłem
wylądować. Tak jak i was, ściągnęło mnie na Wyspę Mgieł. I już zostałem — spojrzał na nich
ironicznie. — Was też to czeka.
Rostow zacisnął wargi.
— Nie ma mowy. Nie mam ochoty zdychać na jakiejś zawszonej planecie, gdzie nie ma
nawet holowizji.
— Ale są inne, równie ciekawe rzeczy — tajemniczo powiedział Ferda. — O nich
właśnie chcę mówić. Ale nie teraz i nie tutaj. Jutro ruszamy do Wooden. A teraz spać.
Mimo twardej ziemi zasnęli niemal natychmiast.
Tego dnia niebo nad morzem wyglądało bardziej ponuro niż zazwyczaj. Ciemne, burzo-
we chmury kłębiły się groźnie nie przepuszczając najmniejszego promienia słońca. Lecz nad
Wyspą niebo było spokojne i jasne. Jak zawsze, a przecież jeszcze wczoraj Lara widziała
kłębiące się chmury. Odbierała wtedy wyraźny zakaz wstępu. Coś się stało. Coś, o czym nie
miała najmniejszego pojęcia.
Wiele jest rzeczy na świecie nieznanych i tajemniczych. A wszystkie one biorą swój
początek z Wyspy, z Doliny Posągów. Stojąc na pustej, kamiennej plaży, owiewana zimnym,
mokrym wiatrem, oddychała spokojnie i głęboko. Z oczami utkwionymi w daleką Wyspę
starała się zapomnieć o wszystkim, co mogłoby wzbudzić podejrzenie u Magów.
Pamiętać tylko o Irden i Seanie. Myśleć tylko o Irden i Seanie. Irden i Sean...
Z cichym chrzęstem dno łodzi przesunęło się po piasku plaży na Wyspie. Lara odszu-
kała wzrokiem ukrytą ścieżkę wiodącą na szczyt wzgórza i poszła nią powoli. Po godzinie
zanurzyła się w mlecznej mgle po drugiej stronie grani. Jak zwykle wyczuła delikatne prądy,
które otoczyły ją, obmacywały, ślizgały się po powierzchni jej myśli, które wystawiła na
pokaz, głęboko skrywając te, które powinny pozostać w ukryciu. Wiele lat treningu wydawało
teraz owoce. Stała nieruchomo, póki nie wyczuła akceptacji. Ruszyła wtedy dobrze znaną
drogą, między nieruchomymi obeliskami o przedziwnych kształtach, wprost do kryształowe-
go posągu Oltho.
Przystanęła przed nim, uklękła, dłonie przyłożyła do zimnej powierzchni kryształu.
Skupiła się w sobie.
— Oltho — powiedziała napiętym głosem. — Wzywam cię w imię Prawa.
Mgła nad obeliskiem zgęstniała i zafalowała.
— Oltho, użycz mi swego wzroku i słuchu.
Obelisk rozjarzył się ostrym blaskiem, przez kryształ przebiegły linie błyskawic. W
mózgu Lary pojawiło się pytanie.
„Cóż chcesz ujrzeć? Cóż chcesz usłyszeć?”
— Sean — odparła.
Dziwna niemoc opanowała jej ciało. Poczuła, jak opada gdzieś w bezdenną otchłań. Na
krótko opanował ją strach, lecz po chwili znikł, gdyż z ciemności wyłoniły się obrazy...
Przez szerokie trakty, w milczeniu, idzie na południe wojsko. Uzbrojeni mężczyźni,
naznaczeni piętnem bezmyślnego posłuszeństwa idą przed siebie bezwolni i bezsilni wobec
nakazu Cargo. Białe tarcze z czarną gwiazdą — znakiem Seanu — trzymają z boku nierucho-
mo. Wozy, katapulty, machiny oblężnicze, jeźdźcy, piechota — chrzęst, zgrzyt, tupot. I nad
tym wszystkim złowrogie milczenie. Wysoko, pod ciężkimi, ołowianymi chmurami kołują
olbrzymie ptaki o ostrych zębach...
Kuźnie buchają płomieniami, muskularni mężczyźni o skórze błyszczącej od potu, obla-
ni szkarłatnym światłem płomieni w milczeniu wykuwają miecze, podkowy, tarcze i groty
strzał. Krąg ludzi i koni otacza kuźnie odbierając gotową broń. Huk młotów, szum ognia i syk
wody chłodzącej rozgrzaną stal.
Puste oczy kobiet wpatrzonych we własne dłonie, milczenie dzieci ssących palce.
Zdradą są łzy, zakazany jest śmiech, podejrzane są słowa...
WOJNA!!!
Obraz znikł, dziewczyna powoli wróciła do rzeczywistości.
— Oltho, dlaczego jeszcze nie wybrano władcy? Czy Magowie czekają na zwycięzcę?
Czy pragną krwi?
Lecz kryształ był już milczący i spokojny. Wyczuła nakaz powrotu. Wstała i rozejrzała
się wokół, jakby widziała to miejsce po raz pierwszy. Gdzieś daleko, w innym świecie za
granią, wschodziło słońce, budziło się życie, czaiła się śmierć — tu wszystko tonęło we mgle,
wiecznej i niezniszczalnej, tłumiącej wszelkie odgłosy i wszelkie uczucia. Tutaj nie potrafiła
nawet nienawidzić tych niewidzialnych władców ich życia. Ale kochać ich też nie potrafiła.
Ruszyła szybko, pragnąc opuścić to miejsce porażające wszystko, co było w niej pra-
wdziwie ludzkie, a co pragnęła uchronić za wszelką cenę. Niemal biegiem dotarła na szczyt
grani i nie oglądając się za siebie pośpieszyła w dół krętą ścieżką. Łódka zakołysała się pod
wpływem skoku dziewczyny, wiosła z pluskiem zanurzyły się w zimną, ciemną wodę. Gnana
niewytłumaczalnym uczuciem odrazy do tego miejsca, rozgarniała wodę wiosłami aż do bólu
ramion.
Wooden było najstarszą budowlą w Irden, wzniesioną jeszcze za czasów pierwszego
władcy o obco brzmiącym imieniu Andrzej. Historycy Irden często zastanawiali się, skąd
przyszli ich przodkowie, z jakiego barbarzyńskiego kraju, gdzie zapewne takie imiona są
rzeczą zwyczajną. Przypuszczali, że w przeszłości wszyscy nazywali się równie niezwykle —
lecz tylko to jedno imię ostało się do obecnych czasów. Najstarsze kroniki liczą sobie zale-
dwie czterysta lat, choć, jeśli wierzyć kronikarzom Seanu, Irden istnieje od sześciu wieków.
Dziwna rzecz, historia Seanu jest również niezwykle podobna do dziejów Irden. Mimo
odmiennego języka i zwyczajów wiele mają ze sobą wspólnego — litery pisma, sposób licze-
nia i odmierzania czasu, dziwne imię pierwszego władcy — Miguel — oraz przekonanie, że
przodkowie seańczyków przybyli skądś na tę nizinę. Lecz również i ich historia nic nie mówi
o pierwszych latach pobytu na nowym miejscu. Wysnuto z tych podobieństw wniosek, iż
obydwa narody przybyły z tego samego miejsca — lecz skąd — tego nie sposób odgadnąć.
Zapewne kraj ten leży za morzem — w legendach mówi się o statkach, które przywiozły
osadników. Lecz tajemnica budowy statków zdolnych pokonać olbrzymie przestrzenie wodne
zaginęła wraz ze śmiercią przodków.
Z tego dalekiego kraju obydwa narody przywiozły przekonanie, że trzeba podzielić
równinę i strzec swej niezależności jak największego skarbu. Wojsko jest po to, by zdobywać
i bronić — zdobywać można tylko obce kraje, a bronić własnego przed innymi. Dlatego też
król Andrzej wybudował twierdzę Wooden z ciężkich kamieni, by strzegła granicy Irden
przed Seanem, mimo że niezależności obu narodów strzegły, lepiej niż najbitniejsze wojsko,
prawa Magów. Strzeżonego Pan Bóg strzeże — tak skomentował to Ferda, opowiadając przy-
jaciołom skrótową historię państw, często przy tym uśmiechając się porozumiewawczo, lecz
nie komentując ze względu na obecność księcia Kitaru.
Nigdy nie doszło do konfrontacji obu armii, choć przeprowadzono wiele prób ataku. Ich
inicjatorzy zostali przez Magów srodze ukarani, aż wreszcie dotarł do wojowniczych umy-
słów sens Prawa — tylko w czasie bezkrólewia można się pokusić o napad. Lecz z chwilą
wybrania króla, o ile wcześniej nie zaczęto generalnej bitwy, natychmiast należy się wycofać.
Magowie czuwają nad ludźmi — gdy oba państwa są przyjaźnie do siebie nastawione i nie
istnieje groźba wojny — długo trwa wybieranie nowego władcy. Lecz gdy sytuacja jest napię-
ta, bezkrólewie trwa zazwyczaj kilka godzin.
— I dlatego zupełnie nie rozumiem, co się dzieje. Cargo nienawidził Ahrana, pragnie
połączyć Irden z Seanem, jest jak zgłodniały wilk węszący za krwią, by się w niej nurzać. Już
mija czwarty dzień i nadal nic. Jutro wojska Seanu przekroczą pustynię... — Ferda zacisnął
gniewnie wargi.
Rostow bawił się pistoletem, kręcąc nim młynka na wskazującym palcu. Książę Kitaru,
młody, zaledwie trzydziestoletni dowódca twierdzy, długimi, pieszczotliwymi ruchami gładził
klingę ciężkiego miecza o rękojeści wysadzanej koralami, najcenniejszymi klejnotami Irden.
Korale zostały przywiezione przez pierwszych osadników z dalekiego kraju, tak jak i inne
kamienie szlachetne. Lecz tylko ich nie można było znaleźć, ani w ziemi, ani w wodach
równiny. Dlatego też stały się bezcenne i otoczono je niemal świętością — stały się żywym
mitem, częścią krainy szczęśliwości, z której ich niegdyś wygnano — Raju. Piotr uśmiechnął
się z goryczą na te słowa, ale nic nie powiedział, gdyż twarz księcia, gdy to mówił, pełna była
tęsknoty za tym Rajem i wielkiego żalu.
— A gdyby tak zaatakować Sean na ich ziemi? — spytał Max.
— To dobry pomysł, lecz niewykonalny — westchnął Ferda. — Za dużo w Irden kłótni
i nienawiści. Kto miałby ich poprowadzić do walki? Obawiam się, że to koniec samodzielno-
ści Irden.
— Twoje słowa są samą prawdą, mistrzu — wtrącił Kitaru, przerywając głaskanie mie-
cza. — To wina generała Servo, naczelnego wodza wojsk. Król Ahran był dobrym człowie-
kiem, lecz zbytnio ulegał wpływom różnych osób. Generał, dążąc do wzmocnienia swej wła-
dzy w państwie, od kilkunastu lat zręcznymi intrygami różnił między sobą mniej lub bardziej
wpływowe osobistości w królestwie. Po śmierci króla wydało to owoce zatrute jadem niena-
wiści. Wojsko jest podzielone, żołnierze pójdą każdy za swoim panem, a panowie się kłócą.
Moi słudzy donieśli, że w stolicy zebrała się cała arystokracja by radzić, jak uchronić Irden
przed klęską. Nie wierzę jednak, by się dogadali. Oni zapomnieli już, jak się mówi „tak”,
skoro od dawna krzyczą tylko „nie”.
— A ty, panie? — spytał Piotr.
Książę roześmiał się gorzko.
— Ja? Mam czterystu ludzi, strażników granicy i żadnych wpływów. Jestem wnukiem
Ahrana, lecz teraz to nic nie znaczy. Nowym władcą może zostać nawet zwykły pastuch —
powiedział spokojnie, bez goryczy.
Sytuacja wydawała się bez wyjścia. W Irden wysiłki Icu i Tuleja dążących do pogodze-
nia zwaśnionych stron spełzły na niczym. Generał Servo chciał zgromadzić całe wojsko pod
swoim sztandarem, lecz o to samo zabiegali inni. Każdy z nich zdawał sobie sprawę, że zwy-
cięzca zostanie automatycznie nowym władcą. A nikt nie miał w sobie tyle wielkości, by
pozostać w cieniu z własnej woli.
Wojska Seanu zbliżały się nieubłaganie, gońcy z Wooden ciągle informowali szacowne
zgromadzenie na królewskim zamku o narastającym zagrożeniu. Na próżno.
Magowie milczeli nadal. Strażnicy z Wooden gotowali się do nadchodzącej, z góry
przegranej bitwy na granicy.
Gdy Kitaru wyszedł na ostatnią przed wyruszeniem naradę dowódców drużyn, Max
wsadził pistolet do kabury i spojrzał na Ferdę ciemnymi, połyskującymi oczyma. Był dotąd
bardzo cierpliwy, ale każda cierpliwość ma swoje granice. Będąc człowiekiem z natury gwał-
townym, poddającym się często różnorakim namiętnościom, tylko siłą woli nie dopuszczał,
by te cechy uwidaczniały się w jego zachowaniu. Jednakże nie zmieniało to w najmniejszym
stopniu faktu, iż był gwałtowny. Jego żywiołem była walka, lecz nie na miecze czy łuki.
Wychowany w skomputeryzowanym świecie był przesiąknięty tą cywilizacją-matką. Dusił
się więc w średniowiecznej atmosferze planety, na którą zagnał go złośliwy los. Denerwowa-
ły go tajemnicze opowieści o jakichś cudacznych Magach, ich Prawach, niewidzialnych siłach
przenikających ich na wskroś. Prawdę mówiąc, nie we wszystko wierzył. Przede wszystkim
uważał, że człowiek poradzi sobie w każdej sytuacji, jeśli tylko zabierze się do tego z odpo-
wiedniej strony. Intrygowała go sytuacja zastana na planecie. Z jednej strony kolonia polska,
z drugiej hiszpańska, a ponad nimi obecność tubylców-Magów. Przedziwna niemożność fun-
kcjonowania urządzeń elektronicznych. Tajemnicza zasłona okrywająca początek obu kolonii,
błyskawiczny regres, zarówno techniczny jak i kulturowy. Michał nie potrafił wyjaśnić mu
tych dziwności. Doszli w końcu do wniosku, że nie ma co zastanawiać się nad tymi faktami,
to będzie kłopot urzędników Ministerstwa ds. Badań nad Koloniami Oderwanymi, gdy tu
przybędą.
Piotr obserwował Maxa, krążącego po komnacie jak lew w klatce. Zdawał sobie
sprawę, że Rostow prowadzi na Ziemi niebezpieczną grę, która już od dawna przestała być
przemytem sensu stricte. To już raczej polityka na wielką skalę. I dlatego nie mógł pozostać
tutaj, musiał wrócić na Ziemię, a przedtem zdążyć na spotkanie z Servo.
— Wyspa, tam jest centrum — powiedział Max. — Tam nas ściągnięto, stamtąd płynęła
ta siła...
— Masz rację — przyznał Ferda. — Lecz cóż z tego? Ilu już tam zginęło ludzi, którzy
chcieli pokonać Magów, tego nikt się nie dowie. Magowie wyczuwają wrogość już z daleka, a
wrogie jest im wszystko, co się sprzeciwia zasadom przez nich stworzonym. Albo cię nie
dopuszczą do Wyspy, albo cię na niej zabiją. Poza tym — wzruszył ramionami — jak się
chcesz z nimi porozumieć?
— Nikomu się nie udało? — spytał Piotr.
— Tylko jednemu, Oltho. Nie wiadomo, skąd pochodził, z Irden czy Seanu. Żył bardzo
dawno temu, z tamtych czasów przetrwały jedynie mgliste legendy...
W pomroce dziejów zaginęła prawda o życiu wielkiego Mistrza Nauk, Oltho, który
przeniknął tajemnicę Magów. W wizjach ludu ukazywała się wysoka, lekko zgarbiona postać
starego mężczyzny o jasnych, przenikliwych oczach i białych włosach rozwiewanych przez
wiatr. Ubrany w długi, szary chałat wędrował przez nizinę nie zwracając uwagi na granicę,
będąc za pan brat z wichrami i deszczem. Jego nauki, jeśli zechciał komuś przekazać cząstkę
swej wiedzy, nie miały w sobie tej dobroci, która jest tak charakterystyczna w prawdziwie
ludzkiej mądrości, a przecież miały w sobie jakiś magnes, czar który przyciągał ludzi. Odcho-
dzili od niego z niepokojem w sercach, z umysłem dziwnie wzburzonym i rozbudzonymi
namiętnościami, których zaspokojenie zsyłało na nich przekleństwa. Aż wreszcie zniknął, u
końca swego długiego życia wyruszając na Wyspę Mgieł by, jak sam mówił, zmierzyć się z
Magami, wydrzeć im ostatnie tajemnice. Dokonał tego, czego ani przedtem, ani potem nie
udało się dokonać innym Mistrzom — został przyjęty do grona Magów. Zamieniony w kry-
ształowy obelisk trwa do dziś, czasem odpowiadając na wezwania, spełniając drobne prośby i
zawsze odmawiając pośrednictwa.
— Żadne zaklinania nie pomagają — mówił Ferda. — Myślę, że nie obchodzi go
zbytnio to, co dzieje się wśród ludzi, na pewno mniej niż Magów. Nie odpowiada na żadne
pytania dotyczące istoty Obcych, raz tylko przerwał to milczenie, wtedy, gdy przekazał treść
Prawa. I to był chyba jego jedyny dobry uczynek, choć czasem zastanawiam się, jaki cel
naprawdę mu przyświecał.
Piotr patrzył na zafrasowaną twarz szefa i zrobiło mu się go szczerze żal.
— A gdyby powiedzieć mu o Ziemi? — spytał.
— On zna prawdę o Ziemi — zaskoczył ich Ferda. — Sam mu ją powiedziałem. Od
razu się wyłączył i nigdy już nie mogłem go wezwać.
Max westchnął cicho i nagle zmarszczył brwi.
— Żeby tylko Bosmanowi nie przyszło do głowy lądować. Wtedy będziemy skończeni.
Że też nie można się z nim porozumieć — uderzył zaciśniętą pięścią w dłoń — rozwaliłbym
tę wyspę w drobiazgi, może to by coś dało.
— Może — filozoficznie zamruczał Ferda. — W każdym razie nic już dzisiaj nie
wymyślimy. Jutro też jest dzień i to męczący. Trzeba odpocząć — postanowił, podnosząc się
z twardego krzesła.
Już stojąc w drzwiach, Rostow odwrócił się i spojrzał na Ferdę z zamyślonym wyrazem
twarzy.
— „Kopernik” jest całkowicie ogołocony. Mieli na pokładzie najwyżej trzy promy.
Tyle ludzi i sprzętu nie zmieściłoby się w nich żadnym cudem. Musieli obrócić kilkanaście
razy. Rozumiesz? Czyżby Prawa zmieniły się od tamtego czasu? Jeśli tak, to powstaje pytanie
— dlaczego? Jest to nitka, po której być może dojdziemy do kłębka. Pomyśl nad tym, Michał,
jeśli chcesz wrócić na Ziemię — odwrócił się i zamknął za sobą drzwi.
Ferda jeszcze przez chwilę stał jak wykuty z kamienia. Po czym usiadł na powrót na
krześle i głęboko się zamyślił.
Zachodzące słońce ostatnimi promieniami omiatało kamienną pustynię wokół Wooden.
Gorączkowy za dnia ruch na dziedzińcu twierdzy przycichł, jedynie straże na blankach nadal
niezmordowanie kontynuowały swój marsz wzdłuż otworów strzelniczych. Mrok zapadał
szybko, okrywając kontury przedmiotów tajemniczym cieniem.
Piotr nerwowo krążył po swoim pokoju, odczuwając przedziwne objawy klaustrofobii,
na którą przecież nigdy nie cierpiał. Poczuł, że musi wydostać się z twierdzy choćby na
godzinę, na pół. Pobiec przed siebie czując, jak wiatr rozwiewa włosy i zapiera dech. Musi.
Wartownik przy bramie nie mógł sprzeciwić się gościowi księcia i mamrocząc jedynie
pod nosem o niebezpieczeństwie, skinął na swego kolegę. Zwodzony most powoli opuszczał
się nad fosą podobny do rozwierającej się paszczy gigantycznego potwora z koszmarnych
snów schizofrenika.
Biegł przez pustynię, potykając się co krok o kamienie rozsiane po ziemi, niewidoczne
w ciemności. Wreszcie zmęczony upadł na kolana i chwytając łapczywie powietrze w płuca,
spojrzał na zasnute chmurami niebo. Gdzieś nad planetą krążył jasny, bezpieczny i znajomy
do najdrobniejszej śrubki „Jantar” z rubasznym i przyjacielskim Bosmanem na pokładzie.
Poczuł się nagle strasznie samotny i znużony. Zapragnął znów znaleźć się na Ziemi.
Ziemia...
Uciec, zanurzyć się w czystą toń abstrakcji, stać się jasną spiralą w morzu zachłanności,
umysłem wyzbytym uczuć. Być pękiem świetlistych linii otaczających drobinki powietrza,
prześlizgujących się między kroplami wody, tańczących wśród wysokich traw...
Być nieśmiertelnym w abstrakcji, być czystą energią wyzwolonego rozumu...
Piotr otrząsnął się, z wysiłkiem wyzwalając się z otaczających go obrazów i dziwnego,
obcego uczucia. Jeszcze słyszał świetliste szepty muskające jego mózg... „pomóc, ktoś z twe-
go świata rozrywa nas, zdrada, nie potrafimy krzyczeć, nikt z was nas nie słyszy, pomóc,
pomóc:..”
Powoli wracało mu czucie w ciele, wiatr chłodził rozpalone czoło, bluza lepiła się do
mokrych od potu pleców.
Drżał. Skulił się na zimnej, twardej ziemi, całym sobą rozkoszując się swą cielesnością i
życiem. W tym momencie nawet ta obca ziemia była swojska przez swą materialność.
Śmiertelnie zmęczony zasnął tuląc się do twardych, kanciastych kamieni.
Nad skalistą pustynią wschodziło ogromne, czerwone słońce.
Nad ranem donośny dźwięk rogu oznajmił strażnikom przybycie kilku jeźdźców. Wje-
chali po opuszczonym moście na dziedziniec twierdzy, rozbrzmiewającej już od godziny
wrzawą podnieconych zbliżającą się walką głosów. W bezładnej na pozór bieganinie żołnie-
rze szykowali broń, karmili konie, wysłuchiwali ostatnich poleceń dowódców. Przybyszów
natychmiast doprowadzono przed oblicze księcia. Znajdował się on w sali odpraw w gronie
wyższych dowódców, Ferdy i Rostowa. Wysoko sklepiona kamienna komnata rozbrzmiewała
jego donośnym głosem, na drewnianym stole leżała mapa pustyni i przylegających do niej
terenów. Na widok gości książę przerwał wykładanie strategii i przyjrzał się im. Jeden z nich
zrzucił kaptur długiego płaszcza okrywającego jego ciało i w blasku pochodni zamigotały
płomienne włosy.
— Lara! — wykrzyknął Kitaru, szybko podchodząc do dziewczyny. — Co cię tu
sprowadza?
— Szykujecie się do bitwy? — spytała podchodząc do stołu. — No cóż, jesteś jednym z
nielicznych w tym kraju ogarniętym prywatą, który robi to, co uważa za słuszne, a nie to, co
mu rozkażą. — Spojrzała na Ferdę — wiedziałam, że cię tu spotkam, mistrzu. Mam chyba
dobre wiadomości.
— Pogodzili się? — wykrzyknął zdumiony Kitaru.
— Sam chyba nie wierzysz w to, co mówisz. Jeśli przegramy, będą skomleć u stóp Car-
go, błagać o przychylność, staną się bardziej seańscy niż rodowici Seańczycy — powiedziała
z pogardą.
— Jeśli przegramy? — Ferda uchwycił się tych słów. — A jest szansa na zwycięstwo?
Ciemne oczy dziewczyny błysnęły. Skinęła ręką, jeden z jej towarzyszy podał rulon
papieru, który po rozłożeniu na stole okazał się mapą.
— Jest.
Nie chcąc czekać na wątpliwy wynik narady arystokracji, Lara po powrocie z Wyspy
zwróciła się do swych licznych przyjaciół rozsianych po całym kraju o pomoc. Nie byli to
ludzie znaczący, tak jak i ona wywodzili się z niewielkich osad rozsianych po całej nizinie, od
pustyni do lasu, od gór do morza. Byli prostymi wieśniakami, rybakami, rzemieślnikami. Nie
zajmowali się polityką, a przecież to właśnie oni najmocniej bali się Cargo i czuli potrzebę
obrony przed Seanem.
Na jej wezwanie stawiło się wielu, źle uzbrojonych i niewyszkolonych mężczyzn, któ-
rzy bez oglądania się na możnych chcieli bronić Irden. Rozesłano wici do najdalszych wiosek
i siół, do braci w zawodowym wojsku — ci, którzy stawili się na wezwanie swych rodzin i
przyjaciół dezerterując z oddziałów jakiegoś tam pana, przejęli dowództwo nad pośpiesznie
utworzonymi drużynami. Pospolite ruszenie, ewenement w historii Irden i Seanu, zgromadzi-
ło młodzików i starców. To była ta szansa, o której opowiedziała Lara mężczyznom w sali
odpraw Wooden.
— Nie będzie to równa walka, ale przecież mamy nad nimi jedną przewagę — walczy-
my na swoim terenie i chcemy walczyć — twarz jej zmierzchła. — Widziałam wojska Cargo,
idą z musu, nie mają w sobie przekonania, idą ze strachu przed Cargo i Magami, którzy karzą
nieposłuszeństwo władcy straszniej, niż mógłby ukarać człowiek. Oni boją się śmierci, gdyż
czują, że jest ona niepotrzebna, że mogliby jej uniknąć. Jeśli nienawidzą, to nie nas — oczy
dziewczyny były matowe, pozbawione zwykłego im blasku i życia. Wzdrygnęła się, odgania-
jąc wspomnienia i pochyliła się nad mapą. — Wymyśliliśmy coś takiego, książę...
Max przestał słuchać. Drążył go coraz większy niepokój o Piotra. Szukał go przed nara-
dą, lecz nikt nie mógł mu powiedzieć, co się z nim dzieje. Szepnąwszy kilka słów Ferdzie
wyszedł i ruszył w stronę bramy. Dowiedziawszy się, że Piotr w nocy wyszedł z twierdzy,
upewnił się co do kierunku i pobiegł jego śladem. Ogromne czerwone słońce właśnie wscho-
dziło na widnokręgu. Biegł prosto w jego tarczę, stanowiąc ciemną plamę na purpurowym
kręgu. Wieczny wiatr hulał wśród skał.
Max zobaczył wreszcie leżące na ziemi ciało, skulone, jakby porażone bólem. Krwawe
promienie wschodzącej gwiazdy malowały pustynię niesamowitymi barwami szkarłatu i cze-
rni. Kraina ognia i cieni, piekło — pomyślał nagle Max i przyspieszył czując, jak żal ścisnął
mu serce. Zawsze starał się nie dopuszczać do siebie myśli, że przywiązał się bardzo do tego
łamagi.
Rowicki był jego przeciwieństwem — wrażliwy i sentymentalny, niezdolny do fałszu i
przemocy, choć gdy była potrzeba, walczył nie gorzej od innych. Walka... Bitwy kompute-
rów, w których od ludzi wymaga się jedynie wiedzy i zdecydowania. A czasem nawet i tego
nie. W głębi duszy Rostow cieszył się z dzisiejszego mordobicia — potrzebował go tak, jak
koń potrzebuje szerokiej przestrzeni traw, jak ptak podniebnego lotu. Wziąć swój los we wła-
sne ręce, pięści i bicepsy.
Dysząc stanął nad ciałem, szybko rozejrzał się wodząc wokół odbezpieczonym pistole-
tem, gotów do natychmiastowej reakcji obronnej. Nic jednak nie mąciło szumiącej wiatrem
ciszy. Schylił się nad ciałem i odwrócił je gwałtownym szarpnięciem. Westchnął z ulgą wi-
dząc, że Piotr otwiera oczy.
— Nic ci nie jest? — spytał.
Piotr z trudem usiadł i przetarł oczy palcami. W głowie strasznie mu szumiało, przed
oczami przelatywały różnokolorowe płatki. Spojrzał na przyjaciela, ledwie go rozpoznając.
— Max, we łbie mi huczy — potrząsnął głową krzywiąc się niemiłosiernie.
Rostow, zupełnie już uspokojony, poczuł nagły przypływ wściekłości. Bluznął kaskadą
przekleństw, wściekły na jego brak odpowiedzialności.
— Zamknij się — odparł Piotr.
Rostowa zatkało.
— Mam 24 lata i nie jestem szczeniakiem. A gdyby nawet, to nie ty będziesz mi o tym
przypominać, nawet nie mógłbyś być moim ojcem, smarkaczu — wystękał, podnosząc się z
ziemi.
Max wybuchnął śmiechem.
— Wreszcie! — klepnął go po plecach. — Zastanawiałem się już od dawna, kiedy mi
wreszcie odszczekasz. Witaj w gronie dorosłych — wyciągnął rękę.
Piotr spojrzał na niego całkowicie zaskoczony, ale po chwili i jego twarz rozjaśniła się
uśmiechem.
— Kanalia — powiedział czule, mocno ściskając dłoń szefa.
Milczące wojska Seanu długim szeregiem weszły na teren Irden. Rankiem kilka oddzia-
łów zaatakowało Wooden bronione przez połowę zwykłej załogi, gdyż reszta, z rozkazu księ-
cia Kitaru, stała nad brodem rzeki Akeali, oddzielającej wielkie stepy Irden od pustyni. Na
tych stepach, w pobliżu wody, Kitaru ustawił oddziały pospolitego ruszenia, hałaśliwe i pra-
gnące walki.
Ludzie dodawali sobie nawzajem otuchy, żegnali się ze sobą przeczuwając bliską
śmierć lub po prostu na wszelki wypadek. Mimo wielkiego ożywienia wyczuwało się atmo-
sferę strachu przed niewiadomym. Łucznicy sprawdzali jakość strzał i łuków, konie rżały i
wzbijały tumany kurzu kręcąc się nerwowo. Wszyscy chcieli, by już się zaczęło, oczekiwanie
było męczące i wyczerpujące psychicznie. Bić, prać te cholerne pyski seańskich bandytów!
Żołnierze patrzyli z dumą na sztandar Irden powiewający nad stanowiskiem księcia. Dumny
orzeł rozpinał swe skrzydła, kołując nad ich marzeniami. Każdy widział siebie walczącym,
zwycięskim, bohaterskim. Damy im w skórę, niech wiedzą, gdzie ich miejsce! — mówiły
rozgorączkowane oczy.
I chociaż gdzieniegdzie ktoś smutnym wzrokiem ogarniał hałaśliwą tłuszczę i czuł
obrzydzenie na widok ludzi pragnących krwi innych, widać było, że nadszedł czas walki i
powszechnego mordobicia.
Na wzgórzu, za armią Irden, Piotr siedząc na rosłym koniu wpatrywał się w Larę. To ją
wtedy widział w Dolinie Posągów i to jej obraz od tamtego czasu tak często miał przed oczy-
ma.
Odwróciła głowę i ich spojrzenia spotkały się. W jej oczach było coś więcej niż zwykła
sympatia, poczuł, że robi mu się gorąco, choć chłodny wiatr wciskał się w każdą szczelinę
ubrania. Bezwiednie skierował konia w jej stronę. Patrzyła ze wzgórza na ludzi nad wodą.
— Patrz, panie — powiedziała cicho, kładąc dłoń na jego ręce. — Nie znałam ich
takich. Byli spokojni i rozważni. Szli na wojnę, bo tak było trzeba, a teraz wydaje się, że
marzyli o tym całe życie.
— Ludzie mają walkę we krwi, nigdy się to nie zmieni — wymamrotał, byle coś
powiedzieć, nie odwracając wzroku od jej dłoni burzącej w nim krew.
— Patrz, ruszyli — kurczowo ścisnęła mu palce.
Już od kilkunastu minut dwie armie stały na dwóch brzegach rzeki. Armia Seanu mi-
lcząca, w większości składająca się z wyćwiczonego wojska, zdyscyplinowana i spokojna — i
tłum Irdeńczyków, zażartych, zawziętych zawziętością będącą udziałem jedynie tych, którzy
walczą o coś więcej niż o własne życie. Dzielił obie armie jedynie płytki bród rzeki Akeali,
toczącej leniwie swe wody do morza. I właśnie teraz pierwsze szeregi wojsk Seanu weszły w
wodę. Armia Irden odpowiedziała wrogim pomrukiem.
— Boję się, że entuzjazm i gniew nie wystarczą — wyszeptała Lara.
Piotr spojrzał na nią, lecz zamiast ujrzeć twarz dziewczyny oślepił go błysk, zawirowało
wokół niego i...
Był częścią świetlistego bezkresu abstrakcji, spokojnej i pełnej przyjaźni. Fluktuacje
czystego rozumu omywały jego zbolałą duszę, dając ukojenie.
„Tak było, istoto, tak było, spokój i światło...”
Wtem w jednym miejscu nastąpiło rozdarcie i wtargnął ciemny płomień namiętności,
rozrywając delikatne wiązania jasności.
„Zdrada, istoto, zdrada, miał być jednym z nas... oszukał”.
Amplitudy bólu przebiegły przez Abstrakt. Świetliste spirale próbowały spętać intruza,
lecz płomień ogarniał coraz większy obszar.
„Siła, przemoc... zmienił Prawa, istoto... walczyliśmy...”
Jasne parabole rozpaczy splotły gęstą sieć odgradzającą płomień od jeszcze czystej toni
abstrakcji. Lecz ten żywy wrzód nadal bolał, rwał świetlistą tkankę czystego intelektu, wysy-
sał jej siły i zniewalał... Gniewne sinusoidy spróbowały przedrzeć się przez ciemną zaporę,
usiłując spełnić obowiązek Rozumu wobec ślepych istot w świecie owiewanym wiatrem i
opłakiwanym przez deszcz, lecz ciemny płomień nienawiści i wszelkich żądz wybuchł ze
zdwojoną siłą rozprzestrzeniając się gwałtownie. Czysta struktura zmatowiała w spazmie
dawno zapomnianego strachu i bezmiernego żalu za traconą światłością.
„Jest obcy, istoto, karmił się nami zbyt długo... giniemy, istoto, on... tak jak ty... chcieli-
byśmy... chcieli...”
Cząstka Abstraktu, zwana gdzie indziej Piotrem, zadrżała od wstydu i narastającego
gniewu. Ciemny umysł Oltho zbliżał się, rozprzestrzeniał. Śmiał się. W Piotrze pękły wszy-
stkie tamy — stał się takim, jakim nigdy nie chciał być — pragnął zemsty za wstyd, za ból, za
śmierć. Nie zważając na myśli docierające do niego od Oltho, zwarł się w nim w śmiertelnej
walce.
„Walcz, istoto, nikt za ciebie tego nie zrobi... choćby chciał... jeszcze nie jest za późno...
walcz, istoto, walcz...”
Oltho, zaskoczony furią i nienawiścią Piotra, stracił na moment pewność siebie i to go
zgubiło... Kryształowy obelisk na Wyspie Mgieł rozprysnął się na wszystkie strony...
Zgromadzonym nad wodą ludziom ukazała się jasna linia przecinająca pochmurne
niebo. Jak na komendę zatrzymali się w marszu, opuścili wzniesione do ciosu miecze i pobie-
gli za nią wzrokiem. Jedna z postaci na wzgórzu otoczona była świetlistym kręgiem.
— Król!!! — z setek gardeł wydobył się krzyk, pełen ulgi i radości. Od lasów na połu-
dniu po góry na północy w sercach wszystkich ludzi w Irden i Seanie zagościła pewność, że
bezkrólewie się skończyło.
Król Cargo z wściekłością zawrócił konia i niemal płacząc z zawodu, przeklinając złu-
dne obiecanki Oltho ruszył galopem do swego zamku, by skryć się w nim i lizać swe rany.
Generał Servo spojrzał na zamarłych wpół ruchu i wpół słowa mężczyzn i wyszeptał
„kto?”
Icu i Tulej podali sobie dłonie czując ogromną ulgę, która uzmysłowiła im, w jakim
napięciu żyli przez ostatnie dni.
— Lara? — spytał Tulej.
— Nie sądzę. Ale to nieważne, jesteśmy ocaleni. Chodźmy stąd — garbus obrzucił
arystokrację niechętnym spojrzeniem.
Lara oszołomionym spojrzeniem spoglądała na wykrzywioną w wielkim wysiłku twarz
Piotra, bladą i nieruchomą. Nie widział klękających żołnierzy i oficerów, nie widział zaniepo-
kojonych twarzy Ferdy i Rostowa próbujących się z nim porozumieć. Jego twarz powoli się
wypogadzała, w miarę jak niknął płomień Oltho pochłaniany przez świetlistą przestrzeń.
Wreszcie zapadł w dobroczynną ciemność niepamięci.
Zemdlał.
Już dawno stare, kamienne mury Wooden nie widziały tylu ludzi, nie słyszały takiego
gwaru przepełnionego pijaną radością. Książę kazał wytoczyć z piwnic beczki z winem i cała
załoga zachłannie podstawiała kubki pod odkręcone kurki.
Zawodzące śpiewy dochodziły nawet do komnaty Piotra, byłego przemytnika, a teraz
króla Irden. Rostow dworował sobie z niego, doprowadzając Rowickiego do rozpaczy. W
wirze wydarzeń zapomniał o swej walce, a teraz zmęczony entuzjazmem i przyjmowanymi
hołdami ludzi, cichym głosem opowiadał piątce przyjaciół o krainie światła i Rozumu.
Było jasne, że Magowie wychowali żmiję na własnym łonie. Oltho. Przez moment w
komnacie, ciepłej, cichej, spokojnej, oświetlonej jedynie migotliwym płomieniem ognia w
kominku, pełnej ciepłych cieni zapanował wstyd, który mroźną obręczą skuł im serca.
— Ludzie... Oltho był po prostu człowiekiem. Nic więcej — powiedział cicho Ferda.
— To go nie usprawiedliwia — Piotr gwałtownie wyrzucił z siebie te słowa. — Nic nas
nie może usprawiedliwiać.
— Nie usprawiedliwia, to prawda — Max uśmiechnął się cynicznie. — Ale wszystko
wyjaśnia. Oltho był po prostu człowiekiem.
Lara spoglądała zdumionym wzrokiem na mężczyzn.
— O czym wy mówicie? Przecież ludzie nie są źli, Oltho to wyjątek, chory człowiek!
Ziemianie uciekli spojrzeniem i nie powiedzieli ani słowa. Bo cóż można było jej
odpowiedzieć?
Ciche pukanie przerwało nieprzyjemną ciszę. Kitaru chciał krzyknąć, gdy spojrzał na
Piotra i uśmiechnął się przepraszająco.
— Wejść — powiedział głośno Piotr, krzywiąc twarz w pociesznym grymasie.
Do komnaty wsunął się strażnik. Wyprostowany jak struna stanął przed królem i powie-
dział:
— Jakiś człowiek... — nie zdążył dokończyć, gdy silna ręka Bosmana odsunęła go na
bok.
— Tu jesteście — warknął wściekłym głosem, nie zwracając najmniejszej uwagi na
zdumione spojrzenia. — To ja zdzieram sobie gardło wzywając was przez radio — postukał
się w przegub, na którym znajdował się nadajnik — a wy tu spokojnie popijacie sobie winko.
Rostow, zaskoczony, spojrzał na swój przegub. Faktycznie, dotychczas martwy kompu-
ter, do czego zdążył się przyzwyczaić, mrugał lampką kontrolną oznajmiając o swej gotowo-
ści. Bosman ciągnął zrzędliwie.
— I kto tu bez przerwy wbijał do głowy, że trzeba zawsze na akcji trzymać komputer na
odbiorze? Hę? Kto...
— Rany Julek, Bosman, przymknij się i schyl swój kudłaty łeb przed Jego Wysokością
Piotrem Pierwszym — królem Irden — Rostow już przyszedł do siebie i wypowiedział te
słowa swym zwykłym, drwiącym głosem.
— Że co? — zwalista postać zastygła w niemym zdziwieniu. Twarz mu nagle pocze-
rwieniała, oczy się zwęziły. — Bez żartów, ja szaleję z niepokoju, a wy tu — głos mu się
załamał z żalu i zawodu.
Kiedy tydzień temu Rostow i Rowicki odlecieli promem z „Jantara” Bosman był dobrej
myśli. Z początku wszystko szło dobrze, zielona linia sygnału promu wyraźnie odbijała się na
ekranie kontrolnym systemu prowadzenia. Lecz nagle zafalowała i zgasła. Zgasły również sy-
gnały ręcznych komputerów pilotów. Wszelkie próby nawiązania kontaktu spełzły na niczym.
Mijały godziny. Wysyłane sondy telewizyjne milkły również. Skrępowany zakazem działania
Bosman pełen niepokoju chodził po sterowni z kąta w kąt i klął na czym świat stoi. Chciał
działać, ale wiedział, jak szef traktuje niesubordynację. Bał się go. Mijały dni, obgryzł już
wszystkie paznokcie, stracił apetyt (!). Planeta nadal milczała. Codziennie wysyłał sondy,
codziennie milkły. Nie mógł lądować — zdawał sobie sprawę, że na planecie coś nie gra, a
jeżeli oni żyją — to on jest ich ostatnią szansą.
Wreszcie pewnego dnia wysłana sonda nie umilkła. Na ekranie kontrolnym nitka sygna-
łu promu wskazywała jego położenie na wyspie, natomiast namiar Rostowa i Rowickiego
prowadził na skraj pustyni. Sonda przekazała obraz wysokiego zamczyska i kłębiący się tłum
ludzi. Jednakże oni nadal nie odpowiadali na wezwania. Żyli, to było pewne, ale dlaczego
milczeli?
Nie wytrzymał nerwowo. Wylądował promem za murami zamku, którego tajemniczość
potęgował zapadający zmrok. Pijane straże przeoczyły przylot statku, długo szukał wejścia,
musiał obejść niemal cały mur, zanim nań natrafił. Stojąc po drugiej stronie najeżonej palami
fosy gwizdał przeraźliwie, chcąc zwrócić na siebie uwagę wartowników. Był tak wściekły i
przestraszony nieznanym losem przyjaciół (wyobraźnia podsuwała mu najrozmaitsze obrazy
ich męki i niewoli zgotowanej przez zdziczałych kolonistów), że nie zastanawiał się nad wła-
snym bezpieczeństwem. Z laserem w dłoni stał rozkraczony przed fosą, zdecydowany rozwa-
lić wszystkich w razie oporu. Ochrypł już doszczętnie, gdy jakiś wartownik zwrócił uwagę na
wrzeszczącą postać. Chwiejąc się na nogach, dwaj pijani strażnicy opuścili most.
Bosman wpadł na dziedziniec jak szarżujący byk i osłupiał. Zgraja facetów obstąpiła go
i wyśpiewując jakieś bełkotliwe piosenki, radosna i swobodna wciskała mu w dłonie blaszane
kubki z winem. Wypił jeden dla otrzeźwienia, następne kilkanaście minut tracąc na porozu-
mienie się z kimś nieco trzeźwiejszym...
— I wreszcie dotarłem — sapnął i wychylił kolejny puchar wina. Książę Kitaru skwa-
pliwie mu dolał wpatrując się w niego osłupiałym wzrokiem.
Równe szeregi straży granicznej stały w milczeniu, spoglądając niewiele rozumiejącym
wzrokiem na przedziwny metalowy twór, który nie wiadomo jak znalazł się na pustyni obok
zamku. Przed nim, na wprost otwartej paszczy stworu, dwaj przybysze żegnali się z królem,
księciem Kitaru i mistrzem Ferdą.
— Michał, uważaj — mówił cicho Rostow, ściskając dłoń przyjaciela. — Piotr jest mło-
dy i niedoświadczony, może sobie nie poradzić z urzędnikami. Jestem pewien, że niedługo
przylecą.
— Bądź spokojny, będę czuwał. Zostałem przecież mianowany doradcą królewskim —
zaśmiał się cicho.
— Wolałbym, żeby nie przylatywali. Szkoda tej planety — Piotr uśmiechnął się ze
smutkiem.
— Wiem — przytaknął Rostow. — Sytuacja jest kłopotliwa, przede wszystkim z powo-
du Magów. Zastanówcie się, co zrobić. Chciałbym zostać, ale nie mogę.
— Nie martw się, jakoś to będzie — pocieszył go Ferda. — W razie czego mamy
nadajnik i kody kierunkowe. Zawsze zdążymy cię wezwać na pomoc.
Rostow cicho westchnął. Szkoda mu było zostawiać Piotra tutaj, ale wiedział, że nie
należy on już do siebie, pojawiła się kobieta...
— No to w drogę. Będziemy w kontakcie — powiedział rześkim głosem, co nie zmyliło
nikogo.
Właz promu zamknął się z cichym sykiem. Po chwili prom uniósł się wolno w górę i
przy akompaniamencie wylęknionego i zdumionego okrzyku żołnierzy zwiększył prędkość,
znikając po chwili w chmurach. Kitaru obrzucił spojrzeniem wojsko i podniecone głosy przy-
cichły do szeptu.
— Odmaszerować — rzucił władczym głosem i setnicy poczęli wydawać odpowiednie
rozkazy. Po chwili na pustyni pozostali tylko oni, Kitaru, Ferda i Piotr.
— Trzeba coś postanowić — mruknął Piotr. — Nie znam dokładnie tutejszych stosu-
nków, nie wiem, co mogę.
— Dużo — Kitaru uśmiechnął się lekko. — Prawie wszystko. Ograniczają cię jedynie
Prawa Magów, panie — skłonił głowę.
Piotr skrzywił się w duchu na te objawy atencji, ale zgodnie z radę Ferdy, nie protesto-
wał. Skoro już został królem, musi się zachowywać jak król, a przynajmniej pozwolić, by inni
go traktowali odpowiednio do jego pozycji. Taka jest cena szacunku i posłuchu, a bez tego nie
ma żadnej uczciwej władzy. Przynajmniej, jeśli chodzi o pozory. Reszta, czyli prawdziwy
szacunek i prawdziwy posłuch nie przychodzą same, trzeba je wypracować. I w tym punkcie
Piotr czuł niejaką wątpliwość, czy zdoła do tego doprowadzić. Jednakże postanowił na razie
się tym nie zajmować, były poważniejsze problemy. A poza tym miał cichą nadzieję, że zdoła
zaprowadzić bardziej demokratyczne stosunki, o ile będzie musiał tu zostać.
— Nie mówmy o mnie. Co zrobić z ekspedycją, Magami i całą furą kłopotów, które się
do nas zbliżają?
— Pomyślmy logicznie — Ferda usadowił się na okrągłym kamieniu. — Po pierwsze,
jeśli cała ta banda dowie się o istnieniu Magów, to zacznie się szum wokół nawiązywania
kontaktu, co niewątpliwie zdenerwuje Obcych. A ja nie wiem, jak oni zareagują, boję się, że
nieprzychylnie, sposób bycia urzędników tego ministerstwa pozostawia wiele do życzenia,
zwłaszcza że nie mają pod tym względem żadnych doświadczeń. A więc, moja propozycja
brzmi — zataić istnienie tubylców. Chwileczkę, nie skończyłem — powiedział, zauważając,
że Piotr chce mu przerwać. — Potem, bo stracę wątek. Po drugie, niedobrze jest, że istnieje
Sean. Mam poważne wątpliwości, czy zdołamy dogadać się z Cargo. Wynika z tego następna
konieczność — zataić trzeba odrębność Seanu. Ty, Piotr, przedstawisz się jako jedyny władca
ludzi. Trzeba ich trzymać tutaj i nie dopuszczać do Seanu. Cargo może wszystko popsuć, z
czystej przekory i nienawiści, wygrywając przy tym lepszą pozycję. Poza tym, o ile się orien-
tuję, w każdej takiej ekspedycji jest obserwator ONZ, który niewątpliwie zawiadomi Hiszpa-
nię i sytuacja skomplikuje się podwójnie. Po trzecie, jeśli podejmiemy tę decyzję, wyniknie
kolejna konieczność, a mianowicie niedopuszczenie do ingerencji Ziemi w tutejsze życie. Nie
można dopuścić, by Ziemia, a ściślej biorąc Polska, zaczęła odgrywać pierwsze skrzypce, co
niewątpliwie, znając sposób postępowania różnych instytucji, doprowadzi do konfliktu z Pra-
wem Magów i do ujawnienia ich obecności. Jak to wszystko zrealizować, nie wiem, ale jest to
jedyne wyjście.
Ferda skończył i westchnął. Piotr pokiwał głową, zgadzając się z nim w zupełności.
— Wy wiecie lepiej — Kitaru mruknął cicho. — To wszystko jest takie dziwne i
niezrozumiałe...
— I jeszcze jedno — Piotr powiedział z niepokojem w głosie. — Ty, Michał, i ja, jeste-
śmy Polakami, podlegamy więc polskiemu prawu. Jest to okoliczność bardzo niesprzyjająca,
zwłaszcza że zamierzamy się sprzeciwić temu prawu. I dlatego należy zataić nasze pochodze-
nie, koniecznie. Trzeba wydać dla ludności Irden kategoryczny zakaz rozmawiania z przyby-
szami o Magach i Seanie. Tak... ściągniemy ich tutaj nadajnikiem, a nadajnik dostaliśmy od
Rostowa, który nauczył nas, jak się z nim obchodzić. Mój Boże — jęknął. — Tyle kłamstw i
o wszystkich trzeba pamiętać, to się nie uda, to się nie może udać.
— Nie mamy innego wyjścia — odrzekł ponuro Ferda.
Kitaru cicho westchnął i bezradnym gestem zmierzwił sobie włosy na głowie.
— Czy ja kiedykolwiek coś z tego zrozumiem?
Nastał czas pokoju. W pamięci ludzi zatarł się obraz niespokojnych dni, znikło uczucie
lęku i bezradności. Właściwie wszystko wróciło do normy. Irden i Sean nadal nie były do
siebie przyjacielsko nastawione, jakkolwiek tylko z winy Cargo, który jeszcze bardziej niena-
widził nowego władcy konkurencyjnego państwa. Nienawiść tę potęgowała tajemnica otacza-
jąca młodego króla, tajemnica niepojęta i nieprawdopodobne meldunki informatorów jeszcze
bardziej zaciemniały obraz, przyprawiając Cargo o mdłości.
Nocami myśli władcy Seanu krążyły wokół przemożnego pragnienia, by zabić, zni-
szczyć, cokolwiek, Wyspę Mgieł, Piotra, siebie. Palący wstyd drążył już nie tylko myśli, lecz
i ciało. Przegrał, nie zdążył rozpocząć bitwy, pamiętał swą dumę z wyszkolonego wojska sto-
jącego nad brodem rzeki Akeali, gdy porównywał posępny spokój swych żołnierzy z hałaśli-
wym podnieceniem tej hołoty z Irden. Czekał, bo chciał się nasycić tym widokiem, sprawiają-
cym mu niemal fizyczną przyjemność. I przegrał, bo czekał zbyt długo. Przeklęty Oltho, zwo-
dził, obiecywał, napełnił go nadzieją... Przekleństwo, po trzykroć przekleństwo!!! Jak żyć z
taką hańbą? Co robić? Jak ja ich wszystkich nienawidzę. O bogowie, jeśli gdzieś jesteście,
pomóżcie, albo niech was piekło pochłonie!
Piotr obudził się tknięty niepokojem. Jakaś struna w jego duszy drgała przesyłając
ostrzeżenie. Poznał dotknięcie umysłów Magów, delikatne, wibrujące, przyzywające.
Westchnął cicho. Ostatnie miesiące były spokojne i szczęśliwe. Przez cały czas odpychał od
siebie myśl o Ziemi i dawnym życiu, rozkoszując się tym zupełnie nowym, leniwym i tak
bardzo odmiennym. Lara... Dotknął w ciemności włosów śpiącej kobiety, która była jego
żoną, królową Irden. Król... Uśmiechnął się lekko, lecz nowa fala niepokoju przywróciła
powagę jego myślom. Wstał z łoża i podszedł do okna. Wzywała go Wyspa, przez moment
wydało mu się, że słyszy szum morza i czuje słony smak wiatru na ustach. Coś się ma stać, o
ile już się nie stało.
Zamek spał, szedł cichymi korytarzami słysząc jedynie stukot swych butów na kamien-
nej posadzce. W szparze drzwi pokoju Ferdy błyskała smuga światła. „Nie śpi” — westchnął
z ulgą i cicho zapukał.
— Piotr — Ferda zdziwił się na widok gościa i zaprosił go ruchem dłoni.
— Muszę pojechać na Wyspę — Rowicki krążył niespokojnie po komnacie. Zatrzymał
się na moment przy dębowym stole zawalonym księgami i zapisanymi papierami. — Co
robisz?
— Badam historię Irden. Wiele rzeczy trzeba wyjaśnić, nikt tego dotąd nie zrobił.
Dlaczego musisz tam jechać?
— Czy ty kiedykolwiek sypiasz? — spytał z roztargnieniem. — Oni chcą się ze mną
skontaktować, obudzili mnie, czuję niepokój.
Spojrzeli po sobie i już wiedzieli, że myślą o tym samym. Nie było sensu ukrywać tego
przed sobą, nadszedł czas, by o tym mówić.
— Pośpieszyli się — Ferda zamknął księgę i usiadł ciężko przy stole. — Nie chodź tak,
rozpraszasz mnie.
— Nic nie wymyślimy — Piotr nie ukrywał rozdrażnienia, był zbyt młody, by się tego
nauczyć. — Trzeba działać zależnie od sytuacji.
— A sytuacja będzie skomplikowana — mruknął Ferda. — Zwali się tu cała kupa tak
zwanych specjalistów, ekspertów od archeologii, kontaktów, socjologii, geologii, finansów,
prawa i bóg wie czego jeszcze. A potem turyści, handlowcy, kombinatorzy i koło zacznie się
kręcić coraz szybciej i szybciej...
— Nie! — Piotr odwrócił się gwałtownie i uderzył pięścią w stół. — Nie chcę. Nie tu.
— A jakże, tu. Taka jest kolej rzeczy, wasza wysokość. Takie są prawa naszej rodzimej
cywilizacji — Ferda roześmiał się z goryczą. Piotr zmarszczył brwi i nad czymś głęboko się
zamyślił.
— Zgoda, wszędzie tak było, ale wszędzie były prawa ludzkie, a tu panuje Prawo
Magów, nie zapominaj.
— Nigdy o tym nie zapomniałem, chłopcze. I dlatego boję się, boję się jak nigdy w
życiu. — Rozległ się głośny brzęk pękającego szkła i obaj mężczyźni spojrzeli na lewą rękę
Ferdy, z której kapała krew na ostre odłamki zmiażdżonego kieliszka.
Tego dnia od rana świeciło słońce, w nozdrza buchał zapach świeżej ziemi, zielone pąki
na drzewach cieszyły oczy. Piotr otworzył szeroko okno i wdychał zapach z lubością.
— Wiosna? — Lara uniosła się na łokciu i spojrzała na oświetloną promieniami słońca
sylwetkę męża.
— Wiosna — zawołał radośnie. — Nawet nie wiedziałem, że może być tak pięknie,
nigdy nie czułem takich zapachów, w ziemskich miastach panuje zawsze jesień i to w dodatku
jej bezbarwna odmiana. Ech — machnął ręką i roześmiał się. Spojrzał czule na Larę i wzią-
wszy ją za rękę spytał: — Jak się czujesz?
Kobieta położyła jego dłoń na swym mocno już wypukłym brzuchu i cicho powiedziała:
— Już niedługo, może miesiąc. Jestem taka szczęśliwa, Piotrze.
Ciche pukanie w drzwi wywołało na twarzy Piotra grymas niechęci.
— Co znów — warknął. — Wejść!
Do sypialni w pokornym ukłonie wsunął się lokaj.
— Wasza Wysokość wybaczy, ale wielmożny pan Ferda prosi Waszą Wysokość o
posłuchanie. Jest w bibliotece. Co mam odpowiedzieć?
— Zaraz przyjdę! — odparł Piotr i ruchem dłoni odprawił sługę.
Zaczął się ubierać, próbując nadal cieszyć się wiosną i dzieckiem, ale nie wychodziło.
Ponure przypuszczenie obciążyło mu serce kamieniem.
Ferda stał przy oknie i spoglądał przed siebie.
— Michał — Piotr wszedł do biblioteki i zamknął drzwi. — Czy... — zawiesił głos.
Ferda odwrócił się i spojrzał poważnie na przyjaciela.
— Wyszli z podprzestrzeni i nadają sygnały. Są o kilka godzin lotu stąd.
— Jak szybko, jak strasznie szybko — wyszeptał Piotr i ciężko usiadł przy stole. Po
chwili wziął w rękę dzwonek i energicznie nim potrząsnął. Do pokoju wpadł strażnik.
— Wasza... — zaczął, ale nie zdążył dokończyć.
— Komisarza Vesto do mnie, migiem — rozkazał, strażnika wymiotło, szybki stukot
butów w korytarzu świadczył o gorliwości. — Za trzy godziny zwołasz posiedzenie rady —
zaczął chodzić od ściany do ściany — i wszystko im jeszcze raz przypomnisz, żeby nie było
żadnych niespodzianek.
Ferda tylko kiwał lekko głową. Drzwi znów otworzyły się i zadyszany strażnik zamel-
dował urywanym głosem:
— Jego ekscelencja Główny Komisarz Vesto.
Vesto wszedł energicznym krokiem i złożył ceremonialny ukłon przed królem i nieco
mniej ceremonialny przed Ferdą. Był niewysokim mężczyzną około pięćdziesiątki o niespo-
żytej wręcz energii, pomysłowości i prawdziwym oddaniu każdemu prawowitemu władcy
Irden.
— Siadaj, komisarzu — Piotr wskazał mu krzesło. — Wezwałem cię w wiadomej
sprawie.
— Wszystko zostało wykonane zgodnie z rozkazem — Vesto odpowiedział spokojnym
i pewnym głosem.
— Nie wątpię. Jednakże masz, komisarzu, sześć godzin, by jeszcze raz to wszystko
sprawdzić. Przypominam, ludzie mają wiedzieć i pamiętać o zakazie, w Irden nie śmie prze-
bywać na wolności żaden szpieg Seanu. Odpowiadasz za to własnym stanowiskiem.
Vesto poderwał się.
— Tak jest, wyślę heroldów, większość szpiegów jest unieszkodliwiona, reszta znajdzie
się pod kluczem w ciągu dwóch godzin. Tylko... — zawahał się. — Sean jest bardzo aktywny.
Być może wśród ludności Irden są jacyś zdrajcy... zrobię wszystko, co w mojej mocy, Wasza
Wysokość.
— No to do roboty, komisarzu. Ogłaszam stan alarmu dla Irden.
Kierowany namiarem radiowym płynącym z Irden, wielki prom orbitalny, będący na
wyposażeniu krążownika Ministerstwa ds. Kolonii Oderwanych, wylądował kilkaset metrów
za murami obronnymi stolicy. Był oczekiwany przez orszak królewski. Piotr, ubrany z prze-
pychem stosownym do jego pozycji i okazji, czuł się bardzo nieswojo, zarówno z powodu te-
goż stroju jak i sytuacji. Jednakże na zewnątrz okazywał iście królewski spokój i wyniosłość.
Ferda obrzucił go spojrzeniem pełnym zdziwienia i uznania. Sam by tego lepiej nie zrobił. Za
nimi cała Rada Królewska, arystokracja, dworzanie i przedstawiciele możnych mieszczan
zamarli w bezruchu i ogarnięci mieszaniną strachu, podziwu i ciekawości wpatrywali się w
statek.
Gdy rozległy się dźwięki muzyki (w której Piotr i Ferda rozpoznali polski hymn), rozsu-
nęły się ściany promu i na łąkę opadł trap. Muzyka zabrzmiała głośniej i żwawiej, z wnętrza
statku zaczęli wybiegać żołnierze i równiutko ustawili się po obu stronach trapu. W środku
statku zabłysło ostre światło i poczęli wyłaniać się cywile, krocząc dumnie i majestatycznie.
Zwłaszcza idący przodem ambasador, w czerwonym kostiumie i opatulony gronostajową
peleryną, wyglądał bardzo okazale.
— Ale cyrk! — jęknął Piotr.
Ferda pochylił się ku niemu i wyszeptał:
— Propaganda obliczona na wywołanie poczucia potęgi przybyszy i małości koloni-
stów.
Piotr nie zdążył odpowiedzieć, gdyż ambasador ze swą nie mniej wspaniałą świtą za-
trzymał się o kilka kroków od nich. Skinął więc tylko głową w chłodnym powitaniu i oboję-
tnym, wyniosłym tonem powiedział:
— Witam was w Irden. Jak przebiegła podróż? — zainteresował się uprzejmie.
— Dziękuję, dobrze — odparł ambasador podobnym tonem. — Jestem przedstawicie-
lem Rzeczypospolitej Polskiej, planeta Ziemia. Ambasador Henryk Wejchman — skłonił
lekko głowę.
Ferda wystąpił jeden krok do przodu i obwieścił namaszczonym tonem:
— Jego Wysokość, władca potężnego Irden, król Piotr Pierwszy.
— Miło mi,— uśmiechnął się ambasador i wyciągnął rękę w stronę Piotra. Jednakże
zawiódł się. Zarówno Piotr, jak i Ferda zrobili lekko obrażone miny i ich wyniosłość jeszcze
bardziej się pogłębiła. Wejchman przygryzł wargę i na moment dał się ponieść wewnętrznej
irytacji. „Cholerne dzikusy — pomyślał. — Jeszcze zobaczymy.” Opuścił rękę i nastała chwi-
la przykrego milczenia, którą przerwał Ferda obwieszczając:
— Jego Wysokość król Piotr Pierwszy zaprasza przedstawicieli Rzeczypospolitej Pol-
skiej, planeta Ziemia (powiedział to tonem sugerującym zupełną nieznajomość prawdziwego
znaczenia tych słów) na ucztę powitalną.
Przyjęcie było wspaniałe. Stoły uginały się od jadła, występy artystyczne przyciągały
wzrok, a Ziemianie, rozsadzeni pomiędzy dworzanami z wolna porzucali rezerwę i bratali się
z nimi, w czym niewątpliwie pomagało wino lejące się niemal strugami. Hałas i wrzawa potę-
gowały się z każdą godziną, co bardziej gorącokrwiści Ziemianie zaczęli się zajmować pania-
mi z fraucymeru królowej, a i Ziemianki odczuwały coś w rodzaju narkotycznego odurzenia,
usiłując powstrzymać zaloty dworzan. Póki przy stole siedziała Lara, wszystko utrzymywało
się w nieco przyciszonej tonacji, gdy jednak zmęczona odeszła, atmosfera rozluźniła się zupe-
łnie. Wejchman przyglądał się temu z lekką dezaprobatą, nie pozbawioną jednakże cienia
zazdrości. Być może żałował, że nie jest szeregowym członkiem wyprawy. Podczaszy pono-
wnie napełnił złote puchary i usunął się w cień.
— Macie doskonałe wino — pochwalił napój ambasador. — I piękne naczynia —
dodał.
— Interesuje się pan zastawą stołową, ambasadorze? — spytał z ironicznym uśmiechem
Piotr.
— Oczywiście, jak każdy koneser i esteta.
— Na Ziemi jest pewnie wielu podobnych panu.
Wejchman spojrzał bystro na króla. „Do czego zmierza?” — pomyślał.
— Owszem — odparł. — Ale niewielu może sobie pozwolić na przedmioty tej klasy.
— Podobnie jak i tutaj. Mamy więc wiele wspólnego — uśmiechnął się półgębkiem i
upił łyk wina.
— Więcej, niż się panu wydaje — oddał uśmiech Ziemianin. — Nie wiem, czy Rostow,
ten człowiek, który wam zostawił nadajnik, wspominał coś o celu naszej wyprawy i... o was.
Piotr wzruszył ramionami.
— Coś tam bredził. Pan, ambasadorze, nie będzie chyba wmawiał mi, że pański kraj ma
do nas jakiekolwiek prawa? To przecież bzdura. Coś byśmy na ten temat wiedzieli, a przynaj-
mniej byłoby to zapisane w naszych księgach, w legendach. A niczego takiego nie ma.
Wejchman zdumiał się.
— A język? — spytał. — Mówimy tym samym językiem, a ponieważ my stoimy na
wyższym stopniu rozwoju i jest nas więcej, więc...
— Języka można się nauczyć. — przerwał mu Piotr. — Panie ambasadorze, postawmy
sprawę jasno. Jestem zaszczycony waszymi odwiedzinami i tak dalej, jestem skłonny nawią-
zać z pańskim krajem przyjazne stosunki, ale na równoprawnych warunkach. A to oznacza, że
my będziemy decydować o sprawach naszego kraju, a wy o sprawach waszego. A przede
wszystkim, że będąc tutaj, będziecie przestrzegać tutejszych praw. Nie są one bardzo skom-
plikowane ani zbytnio rozbudowane, za to są niewzruszalne. Proszę o tym pamiętać.
— Wasza Wysokość chyba nie wie, jakiej potędze się sprzeciwia! — Wejchman był
zdumiony przemową króla, zdumiony i zaniepokojony, sprawa zaczęła wyglądać na bardziej
skomplikowaną niż przypuszczał. — Nie chciałbym używać siły, ale wy wszyscy jesteście
potomkami uciekinierów z Ziemi, a Ziemia nie może sobie pozwolić...
Piotr wstał.
— To sprawa Ziemi, na co sobie może, a na co nie może pozwolić. Nie sprzeczajmy się
— nachylił się nad gościem. — Ja już powiedziałem, na jakich warunkach możemy konty-
nuować naszą znajomość i decyzji nie zmienię. I proszę nie grozić waszą potęgą, nie znam
jej, ale Irden też nie jest bezbronne — rzucił tajemniczo, skinął głową i wyszedł.
Ambasador uśmiechnął się z drwiną i obrzucił komnatę spojrzeniem przyszłego właści-
ciela. Postanowił, że zamek królewski nie zostanie wyburzony i służyć będzie przyszłemu
Gubernatorowi za mieszkanie. Uśmiech mu się rozmarzył, bowiem Henryk Wejchman nie
miał wątpliwości, kto zostanie Gubernatorem tej planety.
Na równinie zapanował niezwyczajny ruch. Zresztą nie tylko na równinie. Wszędobyl-
skie pojazdy Ziemian docierały do najdalszych ziem i wód planety. Na dwóch kontynentach
geolodzy rozpoczęli wiercenia, umieszczone na orbicie satelity wskazywały miejsca istnienia
złóż rud metali, węgla i wszelkich innych bogactw naturalnych. Planeta była bogata, bardzo
bogata i nietknięta. Ambasador zacierał ręce w ukontentowaniu. Gorzej szło socjologom i
historykom. Natknęli się na barierę przeszłości. Czterysta lat historii Irden było znane, lecz
wiadomo było, że koloniści wylądowali przed sześciu wiekami. I ten regres, nagły i nigdzie
nie spotykany. Rozgorączkowani uczeni wertowali księgi biblioteki królewskiej, zubożonej o
teksty pochodzące z Seanu, wypytywali ludność Irden. Na próżno. Żadnego śladu świadomo-
ści przynależności do Ziemi, żadnej legendy o niej. Wędrowni bajarze opowieść o Oltho
schowali do lamusa swej wiedzy, by poczekała na lepsze czasy, patrole graniczne nie przepu-
szczały nikogo z Seanu. Na pytania o krainę za pustynią Piotr i Ferda odpowiadali, że to
jedynie prowincja i w trosce o spokój ludności zakazali przybyszom odwiedzania tamtych
regionów.
— Wystarczy, że tutaj panuje nastrój podniecenia i ludzie gorzej pracują — tłumaczył
Ferda. — Wszędzie jest tak samo, a Sean, tamto miasto, jest zapleczem rzemieślniczym Irden.
Ambasador na razie postanowił nie łamać zakazu, chcąc usposobić przychylnie króla i
pokazać mu, że Polska jest gotowa przystać na żądania Irdeńczyków, o ile pójdą na pewne
ustępstwa. Chodziło mu oczywiście o bogactwa naturalne. Piotr na razie nie ingerował, bojąc
się, że odmowa popchnie Ziemian do złamania zakazu. Mijały dni pełne napięcia i lęku. Piotr
i Ferda z wysiłkiem zaczęli wypracowywać na naradach z Wejchmanem kompromisową linię
porozumienia. Według niej, po miesiącu badań ekspedycja ma wrócić na Ziemię, by przedsta-
wić propozycję Irden rządowi polskiemu. Piotr zaczął liczyć dni.
— Coś za dobrze idzie — martwił się. — To musi runąć, czuję to. Tylko w jaki sposób?
Dlaczego ten czas się tak wlecze?
— Te cholerne zabawki cywilizacji — wściekał się Ferda. — Widziałeś z jakim za-
chwytem oglądają je ludzie? Traktują tę bandę jak półbogów, oni chcą być tacy sami jak ich
idole, żyć tak samo, choć widzą tylko piękną stronę tego życia. W Radzie już podnoszą się
głosy protestu, nie rozumieją konsekwencji otwarcia się, Magowie, Sean, tępogłowe kretyny.
— Jeszcze dwa tygodnie — szepnęła Lara. — Oni odlecą, a ja...
Uśmiechnęli się, jak gdyby ciepły promień musnął ich serca.
A potem ruszyła lawina.
Była noc, ciepła, wiosenna. Promień księżyca musnął twarz śpiącego Piotra. Drgnął i
przebudził się. Przedziwne uczucie zapadania pogłębiło się, Piotr z westchnieniem pozwolił
na kontakt i otworzył umysł.
„Istoto, niepokoi nas wasz świat... tyle umysłów przybyło... tyle zimna... agresji...
chciwości. Planeta jęczy z bólu... rozrywają jej ciało... nasze ciało... jesteśmy jednym... ona i
my...”
Świetlisty bezmiar falował niespokojnie, niepokój ten udzielił się Piotrowi, i ból się
udzielił, i niechęć.
„Nie chcemy, istoto... powstrzymaj ich... i nie mów im o nas... nie chcemy... ostrzega-
my, istoto. Ich umysły przyciągają inne... zrób coś... nie damy się zniszczyć... ty wiesz... je-
szcze potrafimy wpływać na wasz świat... jeszcze potrafimy, istoto. Zapamiętaj. Istoto, chro-
nimy cię, zrób wszystko... nikt ci nie przeszkodzi... pamiętaj...”
Piotr otworzył oczy i spojrzał w okno. Westchnął. „Jeszcze tego mi brakowało. Co
robić? Och, szefie, żebyś ty tu był!”
Straże, czuwające przy promie w dzień i noc, nad ranem zwykle były lekko senne.
Przedświt to najgorsza pora. Poranna rosa nieprzyjemnie osiada na twarzy i ubraniu, a
budzące się ptactwo drażni niewyspanych swą rześkością. Może dlatego niepozorny człowie-
czek w zakurzonym i lekko podartym ubraniu spotkał się z niezbyt przychylnym przyjęciem
przez kaprala z oddziału wartowniczego. Kazał mu przyjść w południe, o ile naprawdę ma tak
ważną sprawę, a może sekretarz ambasadora go przyjmie. Lecz człowieczek domagał się
natychmiastowego posłuchania u samego ambasadora.
— Jestem wysłannikiem króla Seanu, Wielkiego Cargo — powtarzał, nie dając się zbyć
byle czym. Powtarzał to tak długo i natrętnie zawodzącym głosem, że w sennym umyśle
kaprala zaskoczyła jakaś klapka.
Dwie godziny później nakarmiony i umyty stanął przed obliczem ambasadora. Runął na
kolana (co usposobiło Wejchmana przychylnie do posłańca) i zaczął szybko mówić z wyra-
źnie obcym akcentem:
— Mój władca, król Cargo z Seanu zapytuje, dlaczego wielcy przybysze zza czarnych
mórz nie odwiedzą go łaskawie. Pyta się, czy jedynie samozwańczy król Irden, przybłęda
Piotr, zasługuje na ich uwagę. Zaprasza więc Jego Ekscelencję do stolicy swego państwa na
przyjazną rozmowę i powitalną ucztę.
Wejchman milczał przez chwilę, trawiąc usłyszane słowa.
— Powiedz — rzekł wreszcie — czyżby Piotr Pierwszy nie był królem Seanu?
Posłaniec żachnął się.
— O nie, ekscelencjo, nigdy nie był i nigdy nie będzie. To oszust — szepnął konfiden-
cjonalnie.
Ambasador zastanowił się.
— Chętnie spotkam się z twoim królem — podjął decyzję. — Kiedy i w jaki sposób go
odnajdę?
— Słyszałem, ekscelencjo, że macie latające wozy. Granica jest obstawiona, cudem
przeszedłem, ale przelecieć można. Mój władca czeka...
Badali się wzajemnie wzrokiem, jakby chcąc jeszcze przed wypowiedzeniem pierwsze-
go słowa ocenić przeciwnika. Wejchman milczał, czekając aż odezwie się ten, który go we-
zwał. A Cargo ważył widać w myślach każde zdanie i każde słowo, jakie zamierzał wypo-
wiedzieć. Siedzieli w prywatnym gabinecie Cargo, strzeżonym i całkowicie tajnym. Wejch-
man, gdy go tu prowadzono, uśmiechał się w duchu, widząc zabezpieczenia i pułapki. Ale
mimo wszystko czuł się pewniej wiedząc, że za drzwiami stoją również i jego ludzie. Ci dzicy
koloniści... kto wie, co zamyślają...
— Panie — odezwał się wreszcie Cargo. — Moi informatorzy donieśli mi, że zatajono
przed tobą me istnienie i uzurpowano sobie prawo do władzy nad mym państwem. Wnioskuję
z tego, że nie z własnej winy dopiero teraz mnie odwiedzasz.
— Owszem — potwierdził Wejchman. — Dziwię się temu, lecz jeśli Wasza Wysokość
pozwoli, chciałbym zadać jedno pytanie.
Cargo kiwnął głową i spojrzał wyczekująco.
— Zarówno ty, panie, jak i twój wysłannik mówicie w moim języku z obcym akcentem,
a słyszałem też rozmawiających twoich żołnierzy. Ich język wydał mi się wielce podobny do
hiszpańskiego.
Cargo uśmiechnął się bezradnie.
— Nie rozumiem. My mówimy własnym językiem, Irdeńczycy własnym, nie to jest
ważne.
Wejchman był odmiennego zdania, ale nie przerywał i słuchał dalej.
— My, Seańczycy przybyliśmy na równinę pierwsi — mówił Cargo, a w głosie jego
brzmiało tajone usilnie wzburzenie. — Zbudowaliśmy miasto i żyliśmy spokojnie. Potem
pojawili się oni i zajęli żyzne pola. Od tamtej pory nie ma między nami zgody. Kiedy z
mądrego wyboru Magów zostałem królem, tamtym krajem rządził Ahran, niedołężny i głupi.
A gdy umarł, Oltho obiecał, że skończy się ta pożałowania godna sytuacja. Trzeba zjednoczyć
tę ziemię... — głos mu się na moment załamał. — Magowie jednak zabili Oltho, a ja nawet
nie zacząłem bitwy. Oni wybrali na króla tego przybłędę nie wiadomo skąd. — Przerwał na
chwilę, a potem nachylił się nad stolikiem i spojrzał z napięciem w oczy ambasadorowi. —
Jeśli mi obiecacie, że będę królem całej niziny, to zgadzam się na wasze warunki.
Ambasador drgnął zaskoczony.
— Przecież ich nawet nie znasz! — był tak zdumiony, że zapomniał dodać „Wasza
Wysokość”, ale Cargo nawet tego nie zauważył.
Cargo uśmiechnął się chytrze.
— Ja chcę mieć władzę nad ludźmi, dogadamy się.
Wejchman zagryzł wargę w namyśle:
— A Irden i jego król? — spytał.
— Zróbcie porządek z Magami, a wszystko się samo ułoży — powiedział tajemniczo
Cargo i uśmiechnął się w duchu triumfalnie.
— W porządku, tylko najpierw powiedz, kim są, bo jak widzę, nie tylko twoje istnienie
zataił przede mną król Irden.
Wieczorem tego dnia Henryk Wejchman zwołał naradę, na którą zaprosił kierowników
sekcji naukowych. Wszyscy siedzieli już i czekali, ale ambasador nie przychodził. Nikt z nich
nie wiedział, że w swoim gabinecie, zabezpieczonym przed wszelkiego rodzaju podsłuchem,
rozmawia z osobistym sekretarzem, jedynym człowiekiem, do którego miał absolutne zaufa-
nie.
— Sean to prawnie kolonia przynależna Hiszpanii, niestety — mówił, chodząc od
ściany do ściany. — A to oznacza, że mają prawo do połowy planety, do połowy jej bogactw.
Że też to się musiało mnie przydarzyć.
— Potrzebujemy wszystkich bogactw — powiedział cicho sekretarz.
— Tak... Słuchaj, o tym się nie może nikt dowiedzieć. Cargo powiedział, że spełni
wszystkie warunki... jednym może być zakaz używania języka hiszpańskiego, niech się
nauczą mówić po polsku, obcym akcentem nikt się nie będzie przejmował... Trzeba pilnować
Rudovicia, bo jak to wywącha, to od razu da znać komisji i Hiszpanie błyskawicznie tu zlecą.
Ten Piotr przechytrzył, chciał dla siebie zgarnąć wszystkie korzyści, widać dobrze zna Cargo.
Przysłużył się nam — mruknął w zamyśleniu, a potem nagle otrzeźwiał. — Pilnuj więc tę
oenzetowską wtyczkę, a ja idę do naszych kochanych jajogłowych, rzucić im na żer małą sen-
sacyjkę — zachichotał i wyszedł.
Sekretarz chwilę myślał intensywnie, trawiąc wszystko co usłyszał, a przede wszystkim
obracając w myślach słowa relacji z rozmowy z Cargo. Coś mu nie pasowało, po czym jakby
w olśnieniu podszedł do konsolety komputera i wywołał bank pamięci. Zadał pytanie, dostał
odpowiedź, która go całkowicie zadowoliła, po czym zadał drugie pytanie, komputer odpo-
wiedział również pozytywnie, więc ten młody, dociekliwy człowiek, zacierając w duchu ręce
wyszedł, idąc na poszukiwanie Rudovicia, obserwatora z ramienia Komisji Praworządności
ONZ-tu.
Tymczasem w sali narad podniecone głosy naukowców starał się przekrzyczeć kiero-
wnik działu socjologii kosmicznej, profesor Jan Berger:
— Spokojnie, panowie, uciszcie się na miłość boską — a gdy nieco ucichło, kontynu-
ował. — Ja również jestem zbulwersowany wiadomością o Magach, ale, niech mi pan wyba-
czy, ambasadorze, pański stosunek do Obcych zadziwia mnie. Z pańskiej relacji wynika, że
oni są gospodarzami tej planety, prawdziwymi gospodarzami, a pan chce, byśmy traktowali
ich jako ciekawostkę, nawiązywali Kontakt na uboczu głównych działań. A jeśli oni będą
przeciwni naszym zamiarom, w końcu mają prawo!
Wejchman spojrzał spokojnie na wzburzonego socjologa.
— Od sześciu wieków żyją tu ludzie, a Obcy pozwalają na to. Planeta jest nietknięta,
więc przypuszczam, że również i Obcy nie są tubylcami, pozostałby przecież jakiś ślad.
Przyjmijmy, że ta osławiona Wyspa Mgieł jest ich terenem, więc wybierzcie się tam i
nawiążcie kontakt, o którym tak marzycie. A resztę planety zostawmy sobie samym, przecież,
jak widać, jest im ona niepotrzebna. Nie będziemy się do nich wtrącać, o ile zostawią ludzi w
spokoju. Te ingerencje są nie-do-pusz-czal-ne — zaakcentował to słowo mocno, a po sali
rozszedł się pomruk aprobaty. — Ludzie mają własne prawa i nie potrzebują innych. Trzeba
im to wytłumaczyć i tu będzie pańska rola, profesorze. Tu i wyłącznie tu. Czy zostałem
dobrze zrozumiany?
Berger spoglądał w twarde oczy ambasadora i zrozumiał, że nic nie poradzi. Był pełen
niepokoju, którego źródła nie znał, acz był dziwnie przekonany, że nie jest on bezpodstawny.
Nic jednak zrobić nie mógł. Postanowiono więc, że nazajutrz wyruszy ekspedycja kontaktowa
na Wyspę Mgieł.
Komisarz Vesto pod pewnym względem miał rację. Sean był bardzo aktywny i przygo-
towany na różne niespodzianki. Nagle okazało się, że wśród Irdeńczyków jest więcej szpie-
gów, niż przypuszczano i nie byli to zdrajcy. Często się przecież zdarzało, że kupcy czy po-
dróżnicy z Seanu zostawali w Irden i żenili się z tutejszymi kobietami. Część z nich pozostała,
z takich czy innych powodów, wierna Cargo. Komisarz nie był tym zaskoczony, w końcu w
Seanie umieszczał swych informatorów również i w taki sposób.
Tak więc ukryci szpiedzy Cargo, latami żyjący spokojnie, wyszli z ukrycia, podburzając
ludność Irden i namawiając ją do sprzeciwu wobec postanowieniom króla. Wołali: „Dosyć
izolacji”, „Chcemy mieć to, co przybysze chcą nam dać”, i podobnie. Nawoływania te przy-
ciągały część młodzieży, zafascynowanej ukazanymi możliwościami Człowieka, z drugiej
jednak strony rozpowszechniająca się wieść o zamiarach aneksji Irden przez przybyszów na
podstawie jakichś nieznanych tu praw, wzbudzała opór i niechęć. Funkcjonariusze straży
miejskiej wyłapywali podburzaczy, w czym wydatnie pomagali mieszkańcy miasta, jakko-
lwiek niektórzy starali się ich bronić. To wszystko nieprzyjemnie wpłynęło na atmosferę w
mieście, coraz częściej zdarzały się pobicia, napady, a zdziwienie Ziemian z powodu braku
zabójstw świadczyło o niezrozumieniu istoty Prawa, o którym już przecież wiedzieli.
Zakorzenione przez wieki nawyki niełatwo zlikwidować w ciągu kilku tygodni. To jest
nawet niemożliwe. Tu i lat by nie starczyło, tu potrzebne zmiany pokoleń. Prawo mówi, że
nie wolno zabijać, więc ludzie nawet nie myśleli o morderstwach, obojętnie skąd pochodzili,
z Irden czy Seanu. Jedynie wojna usprawiedliwiała śmierć zadaną ręką innego człowieka, a
wojny nie było już od tak dawna. Przecież nawet gdy umarł Ahran i Sean ruszył na Irden, nie
zginął ani jeden człowiek, nie zdążył.
Przez te kilka miesięcy Piotr zastanawiał się, czy fakt, że ludzie się nie zabijają, należy
tłumaczyć zakazem Magów (ale przecież na Ziemi również istniał zakaz zabijania!), czy też
niewidzialnym, a przecież nieustannym wpływem Obcych, ich kontrolą nad ludźmi. Ferda,
zapytany, odpowiedział, że o tym wiedzą jedynie Magowie, ale on skłania się raczej ku tej
drugiej hipotezie. Nawet najstraszliwsze kary nie byłyby zdolne powstrzymać człowieka od
morderstwa. Bardzo pesymistyczne to stwierdzenie zbulwersowało Piotra, nie mógł się z tym
pogodzić. Jeśli to prawda, jaki zająć stosunek wobec tej ingerencji Magów w naturę czło-
wieka. Wszystko w nim buntowało się przed tym i nawet świadomość, że Oni robią to dla
dobra ludzi, nie zmniejszała sprzeciwu.
A to nienormalne posłuszeństwo władcy, kimkolwiek by on nie był... Nigdy tak nie
było na Ziemi, czy gdziekolwiek indziej. To nienaturalne... To niepokojące... nieprawdziwe.
Strach lub ubezwłasnowolnienie.
— To nie są warunki do życia dla ludzi — powiedział Piotr do Ferdy. — Przecież nie
można ciągle żyć na poziomie średniowiecza, gdy cały ród ludzki penetruje Galaktykę. A oni
nam nie pozwolą rozwijać się, w sensie tworzenia technicznej cywilizacji, oczywiście.
— O to ci chodzi? — Ferda uśmiechnął się z ironią. — No to poddaj się Wejchmanowi,
on chce tego samego — by wszyscy ludzie robili to samo i tak samo. Dusili się w miastach,
dziurawili kolejne planety, mieli wyprane mózgi, byli nerwowi, wątli, pełni strachu przed
życiem. By zabijali i sami byli zabijani. By niczego nie rozumieli, by sens życia ciągle im
umykał, by mieli nieustające poczucie bezradności wobec Systemu, tę świadomość, że nic się
nie zrobi, bo System żyje już własnym życiem, zniewolił innych, którzy go będą bronić i nie
dadzą go zniszczyć. A strażnicy Systemu są akurat tymi, którzy mogą coś zrobić, ale nie ruszą
nawet palcem, bo za dużo mają do stracenia, a w świecie bez Systemu nic do zyskania.
Chcesz tego? Tu ludzie są szczęśliwi!
— Ale to szczęście jest zaprogramowane — wybuchnął Piotr. — Chociażby przez to, że
zabrano tym ludziom cechy, które przynależą naszemu gatunkowi! Nienawiść, cierpienie...
nawet zdolność do zabijania...
— Bzdury — Ferda zacisnął wargi. — Nie wiesz co mówisz. To wszystko tu jest... Nic
nie rozumiesz. Magowie ingerują, to nie ulega wątpliwości. Lecz nie do tego stopnia. Może
wytłumiają niskie żądze i złe uczucia, ale ich nie niszczą. Być może zakazy są podpierane
innymi impulsami, ale wychodzi nam to tylko na dobre. Sześć wieków, a może nawet osiem,
bez wielkiej wojny, cztery, a może pięć wieków bez jednego morderstwa — tego nigdy i
nigdzie nie było. Chyba nie zaprzeczysz.
Rowicki odwrócił się od okna, lecz nie spojrzał na Ferdę, spuścił oczy i badając wzór
dywanu, szepnął:
— To boli, Michał, tak bardzo boli, że tylko tu jest spokój, i to za sprawą Obcych, jak
gdyby człowiek sam nie potrafił wziąć się w garść i zrozumieć...
— To System, wymyśliliśmy zły System, jego częścią byłby Cargo czy Oltho, lecz na
pewno nie Magowie, nie ty czy ja. Bo my jesteśmy nieprzystosowani i może dlatego tak
dobrze się tutaj czuję, i może właśnie dlatego mimo wszystko nie chcesz, by ta planeta stała
się częścią tego Systemu. I nieważne, jak to uzasadniasz, ty po prostu nienawidzisz Systemu i
chcesz się wyzwolić... i, uwierz mi, tak naprawdę to pogodzisz się z ingerencją Magów, bo to
dopiero początek, a któż wie, jak to się potoczy dalej...
— Ja wiem — rozległ się od progu głos, ociekający triumfem i drwiną. — Wiem
wszystko — ambasador stał w progu i patrzył na nich wyniośle. W komnacie było kilkunastu
żołnierzy, trzech z nich kończyło właśnie kneblowanie strażników. „Nie zabili” — westchnął
z ulgą Ferda, a głośno powiedział:
— Cóż to ma znaczyć, ambasadorze, i cóż to pan wie?
Wejchman roześmiał się i usiadł w fotelu przy biurku.
— Tak... Wasza akcja nic nie dała, wiem o Magach, wiem również jeszcze coś...
Piotr i Ferda stali nieruchomo, jeszcze mimo wszystko byli zbyt zaskoczeni, by zarea-
gować właściwie.
— Siadajcie panowie — zaprosił ich ambasador. — Panie Rowicki proszę, a i pan,
Michale Ferdo, niech poczuje się równy nam wszystkim, w końcu Polska jest, jakby nie było,
państwem demokratycznym!
Usiedli, ale był to odruch raczej warunkowy niż świadomy wybór. A więc stało się,
Wejchman wie, skąd, to obojętne, być może to sprawka Cargo, albo któregoś z jego szpie-
gów, to już nieważne. I co teraz, myśli Piotr, brak mu koncepcji działania, nie nadaje się do
tego, chce spokoju, za kilka dni Lara będzie rodzić, mój Boże, co teraz...
— No i co teraz? — Wejchman jakby czytał w jego myślach. — Skończyła się zabawa,
panowie. A propos, nawet nie wiecie, żeście przysłużyli mi się... nie, nie powiem w czym. I
tylko dlatego daję wam jeszcze jedną szansę. Rowicki, jakimś cudem zostałeś królem, a to
znaczy, że masz wpływy, i to duże. Proponuję ci wolność, pozostawienie u władzy i spokój
pod warunkiem, że zgodzisz się na: po pierwsze — eksploatację planety, po drugie — na
wyłączność handlu z Polską, po trzecie — na założenie bazy wojskowej i badawczej, a to ze
względu na Obcych.
— Nie mogę — odpowiedział Piotr bez zastanowienia. — Ta decyzja nie należy do
mnie. I tak miałem już z wami rozmawiać. Magowie są właścicielami planety, nie zgadzają
się ani na wasz pobyt, ani na eksploatację. Otrzymałem ostrzeżenie.
Brwi Wejchmana uniosły się w górę w niemym zdziwieniu.
— Otrzymałeś ostrzeżenie? A cóż to mnie obchodzi. Im ta planeta nie jest potrzebna...
— Mylisz się — Ferda odparł zmęczonym tonem. — Oni są częścią planety, rozrywając
ziemię, sprawiasz im ból.
— Bzdury — żachnął się ambasador. — Mam dość waszych wymysłów. Zostawimy im
tę Wyspę Mgieł, czy jak to się tam nazywa, a z wami zaraz zrobię porządek. Jesteście areszto-
wani w imieniu rządu — skinął ręką na strażników. Trzech z nich ruszyło w stronę Piotra i
Ferdy, którzy siedzieli spokojnie, lekko zrezygnowani. Nagle żołnierze, będący o trzy kroki
od nich krzyknęli głośno, chwycili się za głowy i po chwili osunęli się na dywan. W komna-
cie nastała pełna zaskoczenia cisza. Po chwili sierżant wyciągnął pistolet laserowy i rozejrzał
się wokół. Wszyscy trwali w bezruchu, sierżant skierował broń w stronę Piotra i zrobił krok
do przodu, gdy zaskoczony opuścił wzrok na broń i zatrzymał się jak wryty. Laser był
martwy.
Piotr, ochłonąwszy ze zdumienia, poczuł przedziwne uspokojenie i pewność siebie.
— To było ostrzeżenie, ambasadorze — uśmiechnął się drwiąco. — Jestem królem, co
by pan o tym nie myślał i jako król jestem chroniony. A panu radzę odlecieć i zapomnieć o
tym miejscu, nie jest ono dla pana zdrowe. Obawiam się, że nie będę w stanie powstrzymać
Magów, gdy zechcą wystąpić przeciw wam. Radzę, żadnych kontaktów z Magami, oni sobie
tego nie życzą, i żadnych prób eksploatacji.
Wejchman trząsł się z wściekłości, jednocześnie starając się okazać na zewnątrz spokój
i pewność siebie. Gdy był już przekonany, iż głos go nie zdradzi, odrzekł zimno:
— Masz szczęście, tylko nie wiem na jak długo. Idziemy.
Wyszli, pozostawiając jedynie wartowników, nadal nieprzytomnych.
— Co dalej, Michał — spytał bezradnie Piotr.
— Nie wiem — odparł Ferda. — Mnie to też już się wymknęło z rąk. Obawiam się, że
Magowie wkrótce wkroczą, o ile Wejchman nie pójdzie po rozum do głowy.
— Wierzysz w to?
— Chciałbym wierzyć...
Morze jak zwykle było sine i lekko wzburzone, jakby nie przyjmowało do wiadomości
nadejścia wiosny. Widoczna na horyzoncie Wyspa Mgieł otoczona była kłębiącymi się chmu-
rami, lecz do zgromadzonych na brzegu ludzi nie docierało to ostrzeżenie. Ze względu na
chmury postanowiono popłynąć, lądowanie bowiem na nieznanym terenie przy ograniczonej
widoczności mogłoby się skończyć źle, zwłaszcza iż ten teren ponoć należy do Obcych, o
których naturze niewiele wiadomo. Profesor Berger pozostawił troskę o zorganizowanie prze-
prawy i załadunek sprzętu na łodzie swoim asystentom, sam zaś wpatrzył się w zarysy wyspy.
Czuł niepokój i dziwną niechęć do wyprawy. Zauważył też, że nie tylko on tak odczuwa.
Porucznik Rylski, odpowiedzialny za bezpieczeństwo ekspedycji kontaktowej, przywołał do
porządku kilku żołnierzy, którzy niechętnie i opieszale wykonywali rozkazy.
Im bliżej było momentu wypłynięcia, tym atmosfera stawała się bardziej nerwowa,
sześciu żołnierzy najwyraźniej znajdowało się na granicy odmowy wykonania rozkazów.
— Wsiadać, natychmiast — wrzasnął Rylski.
Jeden z żołnierzy, którzy zostali na brzegu, podszedł do łodzi i z lekko nieprzytomnym
spojrzeniem cicho powiedział:
— Nie wolno, Oni nie chcą byśmy tam płynęli, wysiadajcie.
Porucznik zmrużył oczy:
— Macie wykonać natychmiast rozkaz!
Berger przedostał się między ludźmi i sprzętem umieszczonym na pokładzie łodzi i
podszedł do porucznika:
— Może maję rację, ja też coś czuję. Wracajmy.
Rylski uprzejmie, lecz stanowczo odparł:
— Dostałem rozkaz, by zawieźć was tam i przypilnować, by nic złego się wam nie
stało. Proszę mi nie przeszkadzać w wykonaniu rozkazu, profesorze. Nie będę teraz się nimi
zajmował, ale jak wrócimy, staną przed sądem. Słyszałeś? — zwrócił się do żołnierza.
Tamten jakby go nie usłyszał, pozostała piątka podeszła bliżej i stanęła za nim w półkolu. Ich
oczy, martwe i lekko zamglone, wyraz twarzy jakby nieobecny i natchniony, to wszystko
wzbudziło dziwny lęk w poruczniku, który w tej chwili zrezygnował z zamiaru wydania
rozkazu wsadzenia ich siłą do łodzi. Nagle zdał sobie sprawę, że będą zbytecznym zagroże-
niem dla wyprawy.
— Odbijamy — rozkazał sternikowi.
Gdy dopłynęli do wyspy, chmury zaczęły gęstnieć i ciemnieć. Nie znając ścieżki, wspi-
nali się po skałach, a potem zsunęli się w dolinę i zanurzyli we mgle. Mimo woli jakoś przy-
cichli, a potem ruszyli w kierunku niewyraźnych kształtów. Choć wydawało się to niemo-
żliwe, mgła gęstniała, była coraz bardziej namacalna, jak wata, zaczynała oblepiać ciała ludzi,
utrudniając im marsz. Ktoś krzyknął, by włączyć dmuchawy, lecz nie działały, mgła zaczęła
się wciskać do ust i nosa, dusić... I raptem każdy znalazł się sam, o krok od innych, ale
przecież sam, w białej, duszącej klatce... a potem nagły, krótki ból głowy, jakiś błysk i spokój,
strach gdzieś minął i mgła się rozluźniła... A w mózgu Bergera świetliste linie mówiły: „Nie
chcemy z wami rozmawiać... wracajcie... nie drążcie naszej ziemi... inaczej spotka was los
pierwszych istot, które tu przybyły”.
Berger stracił przytomność.
Pierwsi przybyli Hiszpanie. Wypełnili pustą i cichą ziemię wrzawą, pośpiechem. Mimo
że wyrwali się z cywilizacji, której nienawidzili, nie potrafili bez niej żyć. Zaczęli więc ją
budować od nowa, po swojemu, nie oznaczało to bynajmniej, że inaczej. Znali tylko jeden
wzór, więc go zastosowali. Kto wie, może System wyszczerzył trupie zęby i ludzie zaczęli
walczyć o władzę w swej małej społeczności... I wtedy, być może, wkroczyli Magowie. Mała
korekta charakterów, może jedynie wytłumienie pewnych pragnień, może wymazanie
pewnych doświadczeń... i ludzie przestali gonić za postępem, maszyny poszły w kąt, w ręku
znalazła się łopata i grabie, blaszane baraki pordzewiały, a na ich miejscu wybudowano domy
z drewna, później z cegły i kamienia. Pewnie ten proces uzdatniania — jeśli można tak
powiedzieć, ludzi do życia trwał długo, może właśnie te tajemnicze dwieście lat, w czasie
których zapomniano o Ziemi, o kosmosie i o własnej historii. Może brak bodźców tworzących
konieczność pamiętania zabił wspomnienia, a może było to zupełnie inaczej.
A potem powtórzyło się to jeszcze raz, gdy wylądował „Kopernik”.
Ferda uśmiechnął się i spojrzał na Bergera wpatrzonego z osłupieniem w ścianę.
— Niesłychane — szepnął. — Co za możliwości. Boję się.
— I niepotrzebnie — wtrącił Piotr i uśmiechnął się do Lary, leżącej w wielkim łożu. —
Za dzień, za dwa... — Ja przestałem się bać. Nie będzie wojny. Nie tutaj.
Profesor pokręcił frasobliwie głowę:
— Nie byłbym tego taki pewien. Wejchman odchodzi od zmysłów z wściekłości. Wyo-
braźcie sobie — wstał i zaczął w podnieceniu gestykulować — wraca wyprawa, trzydziestu
paru ludzi, żołnierze i naukowcy, a tu tylko siedem osób jest w miarę normalnych. Reszta jest
przekonana, że Irden nie powinno być włączone do Ziemi, że eksploatacja bogactw jest
niedopuszczalna, stosunek do Polski i jej problemów jest wysoce obojętny, natomiast sprawy
Irden obchodzą ich bardzo. No i — zachichotał — to, co doprowadziło Wejchmana do białej
gorączki. Oni za swego władcę uznają króla Irden i mówią, że podlegają Prawu Magów i, co
najśmieszniejsze, chyba go znają, ale nie chcą o tym mówić, tłumacząc się zakazem, który
wydałeś.
— Co masz zamiar zrobić? — Ferda spytał poważnie.
Berger westchnął:
— Nie wiem, ale obawiam się, że jakiś idiotyzm.
— To nas już nie powinno interesować — rzekł Piotr. — Jeśli pan chce, może pan tu
zostać, profesorze, aż się to wszystko wyjaśni.
— Dziękuję, ale nie — westchnął już po raz kolejny. — Spróbuję namówić go do odlo-
tu, nie mamy tu już nic do roboty.
Vlastomir Rudović był starym, dyplomatycznym wygą i nie po raz pierwszy chciano go
wykołować. Nagłe i zaskakujące zainteresowanie, jakim obdarzył go osobisty sekretarz amba-
sadora, pobudziło jego podejrzliwość. Miał wśród załogi swoich informatorów, i choć istnie-
nie kolonii hiszpańskiej utrzymywano w tajemnicy, to przecież zawsze, gdy o czymś wiedzą
dwie osoby istnieje możliwość, że dowiedzą się i inni. Z fragmentów relacji, z niedomówień,
których sensu nie znali nawet ci informatorzy, wywnioskował, że z Seanem jest coś nie w
porządku. Gdy więc Wejchman wezwał sekretarza na jakąś kolejną tajemniczą naradę, Rudo-
vić postanowił odwiedzić miasto po drugiej stronie pustyni.
Gdy wrócił po kilku godzinach, bardzo wzburzony, natychmiast udał się do sterowni i
polecił obsłudze systemu łączności połączenie się z Ziemią. Oficer dyżurny dyskretnie zawia-
domił ambasadora, nie śmiąc samemu zabronić obserwatorowi ONZ-tu wykonania, bądź co
bądź, jego obowiązku.
W gabinecie Wejchmana zaległa cisza.
— Stało się — powiedział i zacisnął wargi. — Czy... jesteś pewien ludzi w sterowni? —
spytał sekretarza. Ten milcząco potwierdził. — To zrobili Obcy, rozumiesz? — powiedział
cicho i w napięciu ambasador. — Po prostu nie ma innego wyjścia — sekretarz jedynie
przymknął powieki na znak zgody i natychmiast wyszedł.
Wideofon zadźwięczał i Wejchman włączył odbiór. Na ekranie pojawiła się twarz
profesora Bergera.
— Chcę z panem porozmawiać w pilnej sprawie — powiedział.
Wejchman z irytacją wzruszył ramionami:
— Słyszałem, co pan wygaduje, ale ja nie zamierzam stąd odlatywać, a jeśli pan będzie
nadal prowadził dywersję wśród ludzi, to ostrzegam, zostanie pan aresztowany.
— Panie ambasadorze, co pan chce zrobić? — Berger był na granicy paniki, a jego głos
zabarwił się błagalnym tonem. — Niech pan z nimi nie walczy, to bez sensu! Oni mają możli-
wości...
— My też mamy możliwości — warknął Wejchman. — Pan jest zdrajcą, Berger, pana
nie przerobili, ale lekarze pracują, znajdą sposób na przywrócenie ofiar ludzkości. A jak znaj-
dziemy sposób...
— Pan się łudzi, pan jest szalony, niech się pan strzeże — Berger z przerażeniem
spoglądał na poczerwieniałą twarz ambasadora. Nie było wątpliwości, że uległ idee fixe. Jego
sprawą honoru i kwestią życia stało się pokonanie Magów i przyłączenie planety do Ziemi.
Urażona duma i niemożność zrozumienia sytuacji.
Wejchman wyłączył videofon i zamarł w bezruchu. Kiedy po kilku minutach otworzyły
się drzwi i stanął w nich sekretarz, spojrzał tylko pytająco. Sekretarz kiwnął głową, był blady,
ale spokojny. Wejchman odetchnął z ulgą, a potem powiedział:
— Przygotować się do odlotu na orbitę. Teraz nasz ruch, ale lepiej jak będziemy z dala
od ich mocy. Krążownikowi nic nie zrobią, połącz mnie z komandorem...
Nadeszła noc, a wraz z nią sen. Nadchodził falami, ciężki i słodki. Spadał znienacka i
zniewalał. Ucichł ruch i jedynie oddechy, spokojne i równe mąciły ciszę nocy.
Lecz nie tylko ludzie zasnęli, pogasły również światełka maszyn, ciemność zaległa na
korytarzach olbrzymiego statku, ciemność skrywająca niezwykły widok śpiących ludzi tam
wszędzie, gdzie się znajdowali, gdy ogarnął ich sen...
Gdy w mroku, na ledwie późnym popołudniem opuszczonej łące za miastem, osiadał
kilkakrotnie większy pojazd, groźny z wyglądu i cichy, tak nienaturalnie cichy, w zamku
rozległ się krzyk. A potem płacz. I śmiech... I rozdzwoniły się dzwony obwieszczając, że król
ma syna! I wybiegli ludzie, na wpół przytomni, ze swych domów, by cieszyć się...
Ferda stanął za Piotrem, trzymającym niezręcznie maleństwo w ramionach i spytał
cicho:
— Czy kochasz Larę i to twoje dziecko mniej, niż gdybyś był pewien, że są wolni, że
tacy są, bo taka ich natura?
Piotr spochmurniał na moment.
— Nie — powiedział. — Ale mimo wszystko nigdy się z tym nie pogodzę, trzeba zna-
leźć jakieś wyjście...
— Jakie?
— Zmienić System, stworzyć swój własny. Może się udać, bo teraz widzimy alternaty-
wę.
— Chcesz tworzyć nowy System? Tutaj? W jaki sposób chcesz wygrać z Magami?
— Nie chcę z nimi walczyć. Chcę się porozumieć, chcę prosić, by dali nam szansę,
szansę wyboru sposobu życia...
— Nie wierzę w ludzi — szepnął Ferda ze smutkiem. — Boję się ich pragnień, namię-
tności. Logika nie jest naszą najmocniejszą stroną.
— Dosyć, nie dzisiaj — powiedział Piotr i oddał noworodka matce. Patrzył na spoconą,
umęczoną twarz kobiety i myślał, że przynajmniej tu logika jest rzeczą zupełnie niepotrzebną,
ba, nawet szkodliwą.
Wyszedł z sypialni i w gabinecie nalał sobie wina. Lecz i tu dopadł go Ferda.
— Wiem, czego chcesz. Chciałbyś stworzyć nową cywilizację, potężną, techniczną, a
jednak jakimś cudem zdrową i świeżą. Idealista. Masz nadzieję, że Rostow pomoże, a ludzie
pójdą ci na rękę. Nie możesz żyć bez kosmosu, komputerów i masy innych wynalazków,
drobnych, na użytek dnia codziennego. Pachnące mydła, windy, automaty do wszelkich robót
i co jeszcze?
— Czego ty chcesz! — Piotr, zdenerwowany, odstawił puchar.
— Chcę ci uzmysłowić, że jesteś przeżarty do szpiku kości Systemem. Nie potrafisz
inaczej myśleć, a przecież naprawdę jest alternatywa, lecz jej nie dostrzegasz. Magowie ją
właśnie wybrali dlatego planeta jest nienaruszona. Logika, umysł, abstrakcja... przecież byłeś
tam, z nimi, jeszcze nie zrozumiałeś?
— Może i zrozumiałem, ale nie chcę — odparł cichym, zmęczonym głosem. — Tkwić
tysiąclecia w jednym miejscu i nurzać się w niepojętym abstrakcie... Powiedz, czy oni przeży-
li kiedyś prawdziwą miłość? Czy wiedzą, co to jest być ojcem, matką... mój Boże, zakochaj
się, Michał, a zobaczysz.
— Tak, a śmierć? A ból? A stracone złudzenia i bezsilność?
— Nie chcę pozbywać się ciała, bo dusza mi ucieknie. I gdzie będzie wtedy Człowiek?
I czy będzie?
EPILOG
Czym kierowali się Magowie, pozostawiając ambasadora Henryka Wejchmana nie
zmienionego? Może to była kara, okrutna i nieludzka? Kara za morderstwo, za złamanie
Prawa. Wędrował po opuszczonym krążowniku, próbując bezskutecznie uruchomić choćby
najmniejsze urządzenie. Przeklinał wszystko i wszystkich, a na dnie duszy czuł nadzieję na
pomoc. Już nie chciał walczyć, chciał tylko wrócić na Ziemię, do swego życia. Bał się i nicze-
go nie rozumiał. A ludzie z Irden serdecznie przyjęli nowych mieszkańców państwa i wspó-
lnie z nimi dzielili radość królewskiej rodziny.
Pewnego dnia Wejchman udał się w samotną podróż i rankiem stanął u bram króle-
wskiego zamku w Seanie. I otrzymał nowy cios. Cargo nie żył. Wejchman był świadkiem, jak
do stolicy Seanu wkraczały wojska Irden z królem na czele, a wszyscy Seańczycy, czując
wolę Magów nie zrobili nic, by temu przeszkodzić . Nie rozumiał i bał się. I czekał. Aż kie-
dyś, gdy w jakiejś karczmie posilał się daniem ofiarowanym mu przez współczującego ober-
żystę, przysiadł się do niego młody człowiek. Jak przez mgłę w umyśle Wejchmana obudziło
się wspomnienie. Sekretarz.
— Ty zdrajco — wyszeptał z nienawiścią.
Mężczyzna uśmiechnął się.
— Może — powiedział — Wiem, na co pan czeka. Ale nic pan nie wie.
— Co?
— Nikt tu nie przybędzie. Kilka dni temu przyleciał Rostow i oznajmił, że w Centra-
lnym Komputerze Ministerstwa jeden z jego ludzi, który tam pracuje, wymazał koordynaty
planety. To już koniec, ambasadorze — powiedział z ironią.
Wejchman opuścił głowę, a potem spojrzał na swego dawnego zaufanego i wykrzywił
twarz w pogardzie.
— No i jak ci się żyje, niewolniku?
Mężczyzna roześmiał się cicho.
— Pan naprawdę nic nie wie. Magowie dali nam szansę i usunęli się i choć ta planeta
pozostanie rezerwatem i nie wolno jej naruszyć, to przecież mamy statki, w tym jeden wspa-
niały krążownik, a w tym układzie jest więcej planet pełnych surowców — uśmiechnął się
lekko.
Wejchman zaśmiał się drwiąco:
— Wierzysz w te bajeczki o wolności? Przecież nic się nie zmieni, zobaczysz. Oni się
nie wycofali, wiem to, czuję — podniósł głos.
Mężczyzna spoglądał przez chwilę poważnie, ale w jego oczach nadal był spokój i
ufność.
— Być może, ale to nie jest ważne. Wierzymy, że jesteśmy wolni, a jak jest naprawdę,
no cóż, póki jesteśmy szczęśliwi i czujemy się wolni, reszta nie ma żadnego znaczenia.
— A co z wyborem króla? — złośliwie spytał Wejchman. — Monarchia dziedziczna?
Gratuluję, wpadliście w ten sam kocioł.
— Nie ma już króla i nie będzie, nie ma nic oprócz wolności. Wolności ograniczonej
jedynie wolnością innych. Trzecie wyjście.
— To niemożliwe — zaskowyczał. — To nie istnieje, to nie ludzie, nie nadajemy się do
tego... to sen, głupi i nieprawdopodobny... — szepnął.
— Więc obudź się — szept ogarnął jego umysł, złośliwy szept i wszechobecny —
obudź się, obudź, a będziesz wreszcie szczęśliwy, Człowieku, szczęśliwy w cierpieniu i
złości, nienawiści i nudzie, bo niczego innego nie potrafisz, obudź się...
I obudził się, a dookoła była ciemność, pustka i mróz samotności.
PUSZKA PANDORY
Hal potknął się o wystający z ziemi pręt. Spojrzał nań obojętnym, niewidzącym wzro-
kiem i machinalnie zmienił kierunek. Teraz szedł w stronę sterczącego wśród rumowiska
komina. W jego nozdrza uderzył delikatny zapach psującego się mięsa. Stał przez moment
węsząc. Wyrwany z otępienia ruszył w kierunku małej kupki pogiętych blach. To stamtąd
leciał ten aromat. Gwałtownymi ruchami, raniąc sobie dłonie, rozrzucał blachy. Na samym
dnie stała, do połowy opróżniona, mięsna konserwa. Hal łapczywie zaczął palcami wybierać
pasztet.
— Daj trochę...
Obrócił się nerwowo. Za nim stała niemłoda kobieta w stanie zupełnego wycieńczenia.
— Nie! — wycharczał.
Kobieta przełknęła ślinę i zaskomliła:
— Nie dla mnie. Dla syna. On nie widzi!
Hal spojrzał w kierunku, który wskazywało jej ramię. Nieopodal, oparty o kamień,
półleżał kilkuletni chłopiec o zamkniętych oczach.
— Nie jadł już cztery dni. Dziś znalazłam trochę jedzenia, ale mi zabrali. Nic nie zosta-
wili, nic!.. — zaszlochała.
Hal przez chwilę myślał.
— Jesteś okrutna. Tym, co mam i tak on się nie naje, a najwyżej poczuje głód bardziej.
Chyba nie chcesz, aby się bardziej męczył? Będzie miał szybszy koniec.
Aby nie słyszeć więcej głosu kobiety, Hal szybko wstał i nie oglądając się za siebie, jak
tylko mógł najszybciej, skrył się w ruinach miasta.
Nagle stanął. Kilku obdartych mężczyzn otoczyło go i powoli zacieśniało krąg. Odru-
chowo przycisnął puszkę do ciała. Rozbieganym spojrzeniem ocenił swoje szanse. Szybkim
ruchem rzucił się na najsłabiej wyglądającego napastnika. Nie zdążył. Mężczyźni rzucili się
na niego i zaczęli okładać go pięściami. Już po krótkiej walce zupełnie opadł z sił. Ktoś wy-
darł mu puszkę, a potem poczuł uderzenie w głowę.
Mężczyźni, nie oglądając się na leżącego w kałuży krwi człowieka, odeszli ze zdoby-
czą.
— Trzeba to załatwiać trochę szybciej — mruknął najniższy. — Od razu kamieniem w
łeb. Na odległość, żeby nie było kontaktu. Trzeba oszczędzać kalorie.
Al wzruszył ramionami z irytacją.
— Nie bredź, profesorku, o kaloriach. Hej! — zawołał, zauważywszy wychodzącą z
ruin grupę obdartych i wychudzonych postaci. — Macie coś?
Młody mężczyzna o rudych włosach wyciągnął z brudnej torby pajdę chleba i z dumą
nią potrząsnął.
— Gdzie znalazłeś?
— Zabrałem takiemu jednemu.
— Załatwiłeś go? Protestował?
— Nie, nie protestował. Jeszcze tam siedzi. Chyba jest ślepy i obłąkany. Gada coś do
siebie o jakiejś nocy...
— Głupiś. Trzeba kończyć. Jak znalazł chleb, to mógł go zjeść. A nie wiadomo, ile
przedtem zjadł — wzdrygnął się nagle i jakby łagodniejszym głosem dodał — poza tym, po
co się ma męczyć. I tak nie widzi.
Podeszli do siedzącego na ziemi starca, który nawet nie drgnął. Al wskazał na Rudego.
— Kończ.
— Ja? — ten zbladł gwałtownie. — Nie mogę!
— Możesz — Al powiedział ostro, jednak widząc twarz pełną wstrętu, położył chłopcu
dłoń na ramieniu. — Bij, to ci dobrze zrobi. Przecież, jak ten koszmar się skończy, on będzie
żył i o niczym nie będzie pamiętał. Tak jak i reszta spoza kręgu Odnowy. Dlatego nie przej-
muj się, to nie jest prawdziwe morderstwo. Każdy człowiek ma w sobie coś z mordercy.
Tylko prawa cywilizacji trzymają go w ryzach. Ale teraz sytuacja jest inna, nie hamuj się. To
powoduje frustracje. Myślisz, że ja mógłbym zabić człowieka w normalnych czasach? Nigdy!
Pamiętaj, że on będzie żył!
Rudy spojrzał na starca, który mamrotał:
— A kiedy zwiędły wszystkie kwiaty
I w blasku słońca przyszła noc
To szumem liści dławiły się ptaki
I obłąkani ludzie kroczyli na wprost
A kiedy słowa straciły swą moc...
Do wyzwolenia był już jeden krok...
— Kończ!
Rudy z rozmachem uderzył żelaznym drągiem w głowę siedzącego człowieka. Al
odwrócił głowę i niedbale się przeżegnał.
— Wracamy. Na dzisiaj dosyć.
Przez chwilę szli w milczeniu. Al spod oka obserwował Rudego, który szedł obok kro-
kiem automatu, z niewidzącym spojrzeniem.
— Co robiłeś Przedtem?
— Studiowałem filozofię. Miałem bronić pracy.
— No tak. To dlatego te wątpliwości — zaśmiał się cicho.
Rudy zwrócił ku niemu bladą, zroszoną kropelkami potu, twarz.
— Jak to dobrze, że jestem z wami i znam prawdę. Inaczej oszalałbym patrząc na to
wszystko. Al, dlaczego nie można powiedzieć o tym innym?
— Dlaczego? — wzruszył ramionami. — Bo jak wszystko wróci do normy, to ludzie z
Odnowy będą rządzić. To my przecież uratujemy Ziemię, nieprawdaż? Mam nadzieję, że jak
się to wszystko skończy, to zaprosisz mnie na obronę?
— Oczywiście — Rudy uśmiechnął się z wysiłkiem.
Po drodze przyłączały się do nich kilkuosobowe grupy mężczyzn i kobiet. Przed
wejściem do jednego ze zburzonych domów wszyscy umilkli. W ciszy weszli do wielkiej, na
wpół zawalonej piwnicy. Bez słowa siedli pod ścianami na kupach starych szmat i resztkach
mebli. Utworzyli półokrąg, którego ramiona niemalże dochodziły do matowego ekranu, usta-
wionego pod ścianą piwnicy.
Dwaj mężczyźni z rozpostartymi kocami przeszli wzdłuż półkola, zbierając od ludzi
plon ich całodziennego polowania: kawałki chleba, ziemniaki, konserwy. Gdy zebrali już
wszystko, położyli koce na środku sali.
Ludzie przełykali ślinę, kręcili się nerwowo, wygłodniałym wzrokiem spoglądając na
ekran. Kiedy zajaśniał, niemal natychmiast Al podniósł się z ziemi i podszedł do stosu
żywności. Wziął do ręki kawałek chleba i konserwę.
— Tina, Jo dla ciebie i dla dziecka.
Podeszła młoda dziewczyna, trzymająca na ręku czteroletnią dziewczynkę.
Al wziął następną kromkę chleba.
— To dla Aleksandra.
Dzielenie żywności trwało pół godziny. Al spojrzał na nie obdzielonych.
— Reszta dostanie jutro.
Na ekranie widać było zarysy jakichś postaci, ledwo widocznych w kłębiącym się
dymie.
Al odwrócił się i z pretensją w głosie zawołał:
— Jak długo, jak długo to ma trwać? Ludzie umierają, są głodni ale godni. Dzieci, ko-
biety... Kiedyż skończycie ten eksperyment? Mówiliście: rok. Już minął rok! Jak długo mamy
czekać? Przecież już wiecie, że nie jesteśmy zdolni do nienawiści nawet w stosunku do was.
Zniszczyliście Ziemię, oślepiliście połowę ludności. Nie mamy już niczego, a przecież was
nie nienawidzimy! Przecież widzicie, że nie jesteśmy w stanie nikomu zagrozić. A nawet nie
chcemy! Kiedy to wreszcie zrozumiecie?!
Cichy, brzęczący głos wypełnił pomieszczenie.
— Nasza rada postanowiła dwa tygodnie temu, według waszego czasu, zaufać wam i
przywrócić poprzedni stan rzeczy, to znaczy cofnąć czas do momentu naszego przybycia i
nawiązać z wami kontakt oparty na wzajemnym zaufaniu i przyjaźni.
— Wreszcie! — krzyknął Al i z triumfem odwrócił się do towarzyszy.
— Ale jeden z nas postanowił jeszcze raz wam nie zawierzyć. Powiedział, iż możliwe
jest, że tam, gdzie jest ekran, zachowujecie się inaczej. Założył, że jesteście zdolni do zafał-
szowania stanu faktycznego. Z niechęcią zgodziliśmy się na jego plan, ponieważ uważaliśmy,
że takie postępowanie jest niemożliwe wśród istot Rozumnych. Niestety, wynik sprawdzianu
jest niewiarygodny. Widzieliśmy, jak zabijacie się, okradacie z żywności, aby przynieść ją
tutaj i na naszych oczach przykładnie ją podzielić. Oszukujecie nas...
W głębi sali ktoś przeraźliwie krzyknął.
— ... ale mimo to Rada postanowiła, że cofniemy czas, bo chociaż jesteście okrutni w
stosunku do siebie, to dla innych możecie być dobrzy. Zawierzyliśmy wam, naiwni, że cho-
ciaż część waszych zapewnień jest prawdziwych. Ale wtedy nasz brat przedstawił jeszcze je-
den dowód waszego zakłamania. Jest on jednocześnie wyrokiem na was. Nie możemy dopu-
ścić, abyście kiedykolwiek opuścili waszą planetę. Kosmos jest szczęśliwy. Wszystko, co
najgorsze skupiło się tutaj. Nie możemy więc pozwolić, aby zło się rozprzestrzeniło. A oto i
dowód. Żegnajcie.
Na ekranie pojawił się obraz spalonego miasta. Na ziemi chłopczyk o zamkniętych
oczach siedzi z głową opartą o kamień. Niemłoda kobieta, zaciskając pięści, patrzy za szybko
kuśtykającym człowiekiem z puszką. Mężczyzna znika za gruzami. Kobieta powoli podcho-
dzi do chłopca.
— Synku, kochanie, chodź, wezmę cię na ręce. Dostaniesz jeść. Już niedługo.
Chłopiec wyślizguje się z rąk matki. Kobieta rozgląda się w koło z niezrozumieniem.
Nieopodal, na jednym haku kołysze się lekko drewniana płyta z namalowanym statkiem
kosmicznym i napisem: „Witamy na Ziemi, przyjaciele!” Przez chwilę wpatruje się w napis,
potem wstaje i z furią niszczy płytę krzycząc:
— Nienawidzę, nienawidzę!
Ekran gaśnie.
Al rozejrzał się wokoło. Twarze ludzi były złe, zacięte. Al ujął żelazny drąg i cicho
powiedział:
— Winna jest ona!
Kobieta siedziała na ziemi gładząc włosy dziecka. Z oczu płynęły jej łzy. Cicho śpiewa-
ła ostatnią kołysankę.
— Człowiek drogą wędrował
Szedł człowiek przez życia szlak
A w oczach i sercu, a w oczach i sercu
Miał żar.
Szedł człowiek przez bitwy plac
W ręku pieniądz miał
A w oczach i sercu, a w oczach i sercu
Miał strach.
Szedł człowiek przez gwiezdny szlak
Obok tęsknota szła
A w oczach i sercu, a w oczach i sercu
Miał żal.
Nie doszedł do kresu dróg
Tak jak nie doszli inni
Bo śmierć przecięła mu szalonego życia nić
Bo śmierć przecięła mu...
NIC OPRÓCZ PIEŚNI
1.
Być może wyda się wam to nieprawdopodobne, ale nigdy nie chciałem opuścić Halsy,
by na własne oczy zobaczyć ten wielki świat, o którym tak często wam śpiewałem. Napra-
wdę, ostatnia rzeczą, o której marzyłem, było znaleźć się w centrum wydarzeń, o których
później powstają pieśni, przekazywane z ust do ust, jak świat długi i szeroki; przekazywane z
pokolenia na pokolenie, aż wreszcie stają się legendami, a ich bohaterowie mitycznymi hero-
sami. Jestem pieśniarzem z małego miasteczka leżącego na uboczu głównych traktów, i to mi
wystarcza. Wy, powracający z podróży, przywozicie mi nowe wieści, a ja układam o nich pie-
śni; czasem zabłąka się jakiś wędrowny harfiarz, którego niespokojne serce pcha z miejsca na
miejsce — biorę od niego pieśni, których nie znam, dając mu w zamian swoje. I to mi wystar-
cza. Śpiewam je potem sobie, wam, drzewom i owcom, które pasę. Czyż to nie jest pełne
szczęście?
Jestem Aris, pieśniarz. Nie biorę zapłaty za muzykę, gdyż jest ona mną, a nie chciałbym
nigdy sprzedawać siebie po kawałku, nawet za całe złoto tego świata. Jestem szczęśliwy, gdy
słuchając mnie zapominacie o swych troskach, a gdy widzę, jak w waszych oczach zapala się
blask marzenia, dziękuję bogom, że dali mi ten dar. Wasze marzenia czynią was podobnym
bogom, gdyż kreujecie w wyobraźni świat waszych pragnień. I jesteście wtedy szczęśliwi —
gdyż marząc, czujecie również i nadzieję, a jest to skarb ubogich, którego nie wolno zmarno-
wać.
Moje marzenia? Spełniam je co dzień biorąc harfę do ręki.
Muzyka jest moją nadzieją.
Późną wiosną, w ciepły poranek pasłem stado owiec na wschodnim stoku Starego Wie-
rchu. Układałem pieśń urodzinową dla mojego przyjaciela, który tego dnia kończył dwadzie-
ścia pięć lat. To był mój prezent dla niego. Starałem się zawrzeć w niej całą moją radość i
przyjaźń, jaką do niego czułem. Kończyłem już, gdy dojrzałem stojącego opodal człowieka w
czerni. Spojrzałem mu w oczy i nagle z harfy wydobył się dźwięk, który zmroził moją duszę.
Pociemniało mi w oczach, a gdy na powrót dostrzegłem jasność dnia, nikogo na stoku już nie
było.
Wieczorem starałem się śpiewać mą pieśń jak najradośniej, choć na sercu jakby kamień
mi leżał. Zimny kamień lęku. Bałem się.
Gdy goście już poszli, Heor podszedł do mnie i spytał, co się stało, gdyż wyczuł w mym
głosie fałsz. Już chciałem odpowiedzieć, gdy Saria, jego siostra, krzyknęła cicho wskazując
na drzwi.
Stał w nich On.
— Pójdziesz ze mną — rzekł.
Milczałem zdjęty przerażeniem, niezdolny wykrztusić ni słowa. Heor zastąpił mu drogę
i spytał, wzburzony:
— Kim jesteś i jakie masz do niego prawo?
Mężczyzna spojrzał na niego i po chwili mój druh leżał na ziemi trzymając dłońmi
głowę i jęcząc z bólu.
— Pójdziesz ze mną — powtórzył, a ja skądś wiedziałem, że jeśli się sprzeciwię, ten
sam los spotka i Sarię, słońce mego dnia.
Poszedłem.
Wielki jest świat i wiele w nim cudów i dziwów. Widziałem ogromne miasta z niebo-
siężnymi wieżycami, wspaniałe zamki, tłumy ludzi z najdalszych zakątków świata. Dziwne
zwierzęta, dziwne zwyczaje, dziwne obrzędy. Wojowników, kupców, niewolników. Bogatych
i nędzarzy. Tyle nieszczęścia wokoło, tyle łez i krwi.
Vulmar, mój ciemiężca, który rzadko kiedy słowem się do mnie odzywał, sprzedawał
moje pieśni za złoto, miedź, towary, sprzedawał drogo lub tanio — zależy, kto ile mógł dać.
Kazał mi śpiewać pieśni radosne, nigdy smutne. Żądał pieśni o herosach, którzy zwyciężali,
nigdy o tych, którym bogowie zesłali klęskę.
Tak, wszyscy ci ludzie spragnieni byli radości i wesela — widziałem ich twarze i oczy,
gdy słuchali w zapamiętaniu mych pieśni. Twarze poorane zmarszczkami, pocięte bliznami,
wyżłobione wyschłymi korytami po rzekach łez. Odchodzili pokrzepieni, z lekkim sercem,
lekkim choć przez chwilę, zanim znów życie nie narzuci nań kamienia.
W tym czasie zacząłem marzyć i czekać, by marzenie się spełniło. Chciałem wrócić do
Halsy. Wrócić! Lecz nie było to łatwe. Vulmar przywiązał mnie do siebie potworną siłą swe-
go umysłu. Potrafił wzrokiem rozkruszyć skałę, jednym spojrzeniem doprowadzić człowieka
do obłędu i śmierci.
Bałem się. Mój strach rósł z każdym dniem i coraz ciężej było mi śpiewać radośnie,
coraz słabiej działały moje pieśni. Vulmar mówił, że się buntuję, że robię to specjalnie — nie
rozumiał, że jestem jak zatrute źródło, które z dnia na dzień coraz bardziej wysycha. A może
rozumiał? Czasem widziałem, jak patrzył na mnie — z satysfakcją? oczekiwaniem? Nie
wiem...
Tak czy inaczej karał mnie, męczył swym wzrokiem mój umysł, moje ciało. Och...
Tak minął rok, gdy pewnego dnia przybyliśmy do Lardanu, stolicy świata.
Lardan jest stary, stary jak ziemia, na której został zbudowany. W tych murach otacza-
jących miasto kryje się potężna siła, obca skale gór. Jak gdyby u zarania dziejów nasączono
magicznym słowem każdy kamień, każdą szczelinę w kamieniu. Lecz nie było to dobre sło-
wo, czułem to, gdy zbliżaliśmy się do olbrzymiej, żelaznej bramy, rozwartej na oścież, poły-
kającej i wypluwającej tłumy różnobarwnych postaci.
Miasto jest ogromne, tłumne i śmierdzące. Pełne wrzawy, krzyku i tupotu. Stolica świa-
ta. Tak, jest największe, najludniejsze, ma najwyższe wieże, szczyci się najwyższą nędzą i
najwyższym bogactwem. Tu, w środku miasta, otoczony fosą i wysokim, gładkim i błyszczą-
cym jak polerowane srebro murem stoi pałac króla — najpotężniejszego władcy i największe-
go tyrana świata — Dreosa.
Zamieszkaliśmy w nędznej karczmie nieopodal bazaru. Nad drzwiami wisiał wizerunek
gryfa, jakby ta obskurna buda miała coś wspólnego z tym szlachetnym stworzeniem. Vulmar
zajął brudny pokoik, którego okno wychodziło na maleńkie podwórko. Mnie przydzielił
ciemną komórkę przylegającą do izby. Wychodząc, zamykał mnie w niej na klucz.
O bogowie, te godziny ciemności, pełne szmerów, blasków i cieni pod zamkniętymi
powiekami. Zapadałem się w otchłań, wydostawałem i znów płynąłem gdzieś, gdzie widzia-
łem obce twarze, miasta niepojęte i słowa niezrozumiałe. Koszmar!!!
Choć przez cały czas pragnąłem wydostać się z tej klatki, to jednak najbardziej bałem
się momentu, gdy mnie wypuszczał — patrzył wtedy na mnie z takim jakimś oczekiwaniem,
nachalną nadzieją, jakby sprawdzał, czy tylko jemu wiadomy stan mnie już ogarnął. Tego
bałem się najbardziej.
Potem śpiewałem w karczmie, a on zbierał pieniądze. Ale wtedy już nie potrafiłem
wydobyć z siebie radości — byłem pusty. Moje pieśni były coraz bardziej smutne, lękliwe,
ponure — działały na ludzi mocno, widziałem to, mój talent nie zgasł, o nie, nadal potrafiłem
panować nad uczuciami — a przecież z jakimś samoudręczeniem pozwalali, i pragnęli, bym
zniszczył w nich te resztki jasności. Dziwne miasto i dziwni ludzie.
Staczałem się w ciemność bez dna, bez pamięci. W nocy, w komórce, snułem przeraża-
jące swą obcością sny, w dzień jadłem, gdy kazał, grałem, gdy kazał... I widziałem jego
wzrok drążący mój umysł w poszukiwaniu — czego?
Jeden sen pamiętam dokładniej niż inne, może dlatego że był bardziej wyraźny, bardziej
konsekwentny w swej logice, więcej przypominający jawę niż sen.
Ogromna sala oświetlona dziwnie jasnym światłem, choć nie było to światło dnia. Tłum
postaci stojących w milczeniu wokół okrągłego stołu ze srebra (skądś wiedziałem, że to było
srebro). Na stole stoi czarna skrzynka, niewielka, a przecież przykuwająca wzrok. Wysoki
łysy mężczyzna w purpurze podnosi dłoń i światło przygasa, a im robi się ciemniej, tym stół
zaczyna jaśnieć coraz bardziej. Wreszcie mężczyzna opuszcza dłoń i otwiera czarną skrzynkę.
Widzę leżący w niej kamień-nie kamień, kryształ, ale jakiś dziwny — czuję, choć nie wiem
skąd, że nie jest to twór natury — matowy, a przecież lśniący. Mężczyzna bierze go w palce i
mówi w języku, którego nie znam, a przecież jakimś sposobem rozumiem. „Oto jest esencja
władzy, źródło mądrości, ostoja prawdy. Wreszcie znaleziony, nie może być zagubiony. Jest
w nim nasze marzenie, nadzieja i szansa. Tych skarbów nie wolno nam zmarnować. Niech
nikt, kto czuje w sobie niedosyt i niepokój nie waży się dotknąć go. Niech każdy, kto będzie
w jego poosiadaniu, a poczuje w sobie niedosyt i niepokój, zapomni o nim. Niech nikt nie
waży się go pragnąć i z tym pragnieniem go zdobywać. On jest naszym niewolnikiem, ale
może się stać panem, a wtedy biada nam, gdyż jedno ogniwo łączy się z następnym i nadej-
dzie czas, gdy nikt już nie będzie w stanie uwolnić nas z łańcucha... Oto jest mnemo, kryształ
pamięci. Gdy lśni równym blaskiem, będzie sługą, lecz gdy zacznie pulsować w niespokoj-
nym rytmie — trzeba go odłożyć, gdyż stanie się panem...”
Potem obraz się zmienił. Sypialnia, na wąskim łóżku śpi ten łysy mężczyzna. Jest jakby
starszy. Ręce ma skrzyżowane na piersiach, na wysokim czole srebrną obręcz z wprawionym
w nią tym kryształem... mnemo. Delikatny, równy blask oświetla twarz starca. Potem widzę
postać, w ręce nóż o cienkim, długim ostrzu — nóż wbija się w serce śpiącego, kryształ przy-
gasa, by po chwili zapulsować w dłoni mordercy. Potem ciemność.
Bogowie, czym są te dziwne sny, skąd napływają, czy są we mnie jako przejaw szaleń-
stwa, czy w murach tego miasta jak świadkowie minionych zdarzeń, pulsujący oskarżeniem...
Mnemo, kryształ pamięci...
2.
— Ten przeklęty łotr jest w mieście. Moi szpiedzy mi donieśli, że nawet się zbytnio nie
ukrywa. Czyżby mu starość przeżarła rozum głupotą? Nie, to do niego niepodobne... Co on
kombinuje? Solim, mówże coś!
— Vulmar nic nie robi ot, tak sobie, panie.
— To wiem i bez ciebie. Dajżesz mi jakąś radę, od czego cię tu trzymam!
Dreos przemierzał bez ustanku komnatę wielkimi krokami. Granatowy płaszcz owijał
mu się na każdym zakręcie wokół nóg, zmuszając króla Lardanu do wściekłego odrzucania
poły. Wreszcie gniewnym ruchem rozpiął srebrną klamrę spinającą płaszcz pod szyją i rzucił
go w kąt.
Solim Białobrody, stojąc o dwa kroki od drzwi, spoglądał w spokoju na swego pana.
— Trzeba pozwolić mu robić swoje, a jednocześnie pilnie go obserwować — powie-
dział cicho. — Inaczej nie dowiemy się, czego chce i jak chce to osiągnąć.
— Głupiec jesteś! Wiem, czego chce, a zrobić to może w jeden sposób... Zabijając
mnie.
— Ale... jak zabić?
Dreos zatrzymał się i w jego oczach odbiła się zgroza.
— Mówisz to tak spokojnie... Jakbyś już wydał wyrok nie do odwołania.
— Skądże, panie. Nigdy bym nie śmiał — starzec pochylił swe wysokie, szczupłe ciało
w kornym ukłonie.
— Wymyśl, jak mnie ochronić, zrób coś! — Dreos niemal wykrzyknął te słowa.
— Od tego, panie, wybacz mi tę śmiałość, są twoje straże i ich dowódca. Ja, jeśli po-
zwolisz, zajmę się samym Vulmarem. On musi mieć coś, co daje mu tę pewność siebie, albo,
co jest bardziej prawdopodobne, ta jego pozorna beztroska jest częścią jakiegoś planu. Musi
coś chować w zanadrzu. Chciałbym to odkryć. Na razie, nie próbuj, panie, powstrzymywać
go siłą, póki nie jesteśmy gotowi.
Dreos zastanowił się przez chwilę nad słowami doradcy, po czym skinął głową.
— Tak, rób swoje. Jeśli wygramy, nagroda cię nie minie. Zresztą, dlaczego miałbym się
bać jednego człowieka?
— To nie jest zwykły człowiek, panie. To czarownik.
— Jak dotąd jego czary na nic mu się nie zdały. No, idź już. Chcę z nim skończyć raz
na zawsze.
Solim cicho wysunął się z komnaty władcy i szybko zszedł kilka pięter. W olbrzymiej
sali na parterze kłębił się tłum ludzi, dworzan i strażników. Kiedy przechodził kierując się w
stronę bramy, rozmowy cichły i wszyscy zginali się w ukłonie, służalczym i lękliwym, przed
najpotężniejszym doradcą władcy.
Olbrzymi mężczyzna przedzierał się przez tłum na bazarze po prostu rozgarniając
ludzkie mrowie rękami, jak się rozgarnia kłosy zboża wędrując przez pole. Minąwszy ostatnie
stragany stanął na moment, przyglądając się pokracznemu rysunkowi gryfa. Przesunął
językiem po wyschniętych wargach i podjął najwidoczniej decyzję, gdyż poprawiwszy
zsuwający się mu z ramienia worek, zdecydowanie ruszył ku drzwiom karczmy. Zapadał
szybki zmierzch i handlarze na bazarze powoli zaczynali składać swe towary, a i tłum nie był
już tak gęsty.
Mężczyzna wszedł, rozejrzał się po skąpo oświetlonej sali i wybrał miejsce przy stole
nieopodal otwartych drzwi, wychodząc ze słusznego wniosku, że im dalej w głąb, tym zaduch
większy, a i smród bardziej nie do zniesienia.
Wypił już z pół kwarty wina, gdy przez drzwi prowadzące do pomieszczeń hotelowych
weszło dwóch mężczyzn, powitanych przez klientelę karczmy zadowolonym pomrukiem.
Usiedli w kącie, z dala od płonącego łuczywa. Starszy był postawnym mężczyzną w sile
wieku o przenikliwych, czarnych oczach, jego towarzysz miał z dwadzieścia parę lat, otępiały
wyraz twarzy i nieobecne spojrzenie. W ręku trzymał harfę. Gdy tylko usiedli, syn karczma-
rza zaczął biegać wśród gości z workiem, do którego wrzucano pieniądze. Zebrawszy zapłatę
od wszystkich, postawił worek przed człowiekiem o czarnych oczach i szybko uciekł. Wtedy
harfiarz zaczął grać i śpiewać. Po kilkunastu minutach olbrzym przy drzwiach poczuł jak oga-
rnia go irytacja, nie chciał tego słuchać, w jakiś przedziwny sposób muzyka harfiarza oddzia-
ływała na niego, wlewając w jego duszę strumień posępnej rozpaczy z domieszką nienawiści i
okrucieństwa. Było to coś tak przeciwnego jego naturze, że zaczął cały drżeć. Nagle
spostrzegł, że wpatruje się w czarne oczy, zimne i pełne obojętnej ciekawości. Zacisnął pod
stołem pięści, wielkie jak talerze, które przed nim stały i całą siłą woli odwrócił wzrok. Gdy
harfiarz na chwilę zamilkł, olbrzym podniósł się i wyszedł z karczmy. Świeże powietrze
otrzeźwiło go trochę, na tyle, by po przejściu kilkuset metrów usłyszeć cichy głos dochodzący
z cienia za załomem jakiegoś domu.
— Vos? Dokąd ty, na bogów, idziesz?
Vos westchnął, potrząsnął głową i skręcił w wąską uliczkę idąc za ciemną postacią. O
parę kroków stąd był jego własny dom. Chwilę później siedział naprzeciwko swego pana i
milcząc wpatrywał się w jego oczy. Solim czytał jego myśli, przejmował jego uczucia,
widział jego oczy. Vos nie potrzebował opowiadać. Nie potrafiłby tego opowiedzieć.
Przy tym samym stole siedziały jeszcze dwie osoby — piękna, młoda kobieta o oczach
czarnych jak agat i włosach białych jak śnieg, Talima, córka Białobrodego i wyschnięty na
wiór pielgrzym, wędrujący z miasta do miasta, w sobie tylko wiadomym celu. Obydwoje z
zamkniętymi oczyma przejmowali obrazy płynące z mózgu Vosa poprzez mózg Solima.
— Agor, co o tym sądzisz — spytał w myślach Solim, gdy o wszystkim się już dowie-
dział.
— Przypuszczam, że ten harfiarz odegra jakąś rolę, lecz nie wiem jaką. Źle się stało, że
Vulmar zdołał zdobyć Księgę Alty. W niej są zawarte odpowiedzi na tyle pytań...
— Tak — Solim zacisnął wargi. — Z takim trudem wypracowana równowaga została
zachwiana. On wie stanowczo zbyt dużo...
— On wie, gdzie jest Księga Alty — pomyślała Talima. — A póki on wie, i tylko on,
nie wolno mu zginąć.
— Myślę, córko, że lepszy byłby świat bez Księgi Alty niż z nią w rękach Vulmara.
— Nie tak dobry, niż gdybyśmy my ją mieli — Talima powiedziała to na głos.
— Zostawmy to — myśl Agora niosła uspokojenie. — Mamy ważniejszy problem.
Stoimy przed szansą, która się może więcej nie powtórzyć. Najwyższy czas ułożyć plan dzia-
łania.
Vos od świtu obserwował karczmę. Gdy tylko zauważył wychodzącego Vulmara,
umówionym gestem dał o tym znać Agorowi. Przeczekali jeszcze dłuższą chwilę, aby się
upewnić, że nie wróci.
Drzwi od pokoju Vulmara dały się łatwo otworzyć. W środku nie było nikogo.
— Niczego nie dotykaj — szepnął Vosowi Agor.
Skoncentrował umysł i zaczął przeszukiwać pomieszczenie. Zza wielkiej szafy stojącej
przy ścianie dobiegały słabe impulsy.
— Jest tam — powiedział.
Vos ruszył w stronę mebla, rozkładając ramiona, w wyraźnym zamiarze przesunięcia
go.
— Nie, zostaw. Nie możemy tu niczego dotknąć.
Wyciągnął ramiona, rozcapierzył palce i zastygł nieruchomo. Po chwili szafa drgnęła,
uniosła się lekko i poczęła przesuwać, odsłaniając wąskie drzwi. „Jeszcze trochę, jeszcze...”
Po twarzy maga zaczęły spływać strugi potu, mięśnie drżały w okropnym wysiłku. Wreszcie
szafa znieruchomiała. Agor odetchnął.
Tak dawno już tego nie robił, zresztą nigdy za tym nie przepadał, ze zbyt wielką trudno-
ścią mu to przychodziło. Był wyczerpany. A jeszcze musiał otworzyć te drzwi...
W kącie ciemnej klitki kulił się harfiarz. Oczyma pełnymi przerażenia wpatrywał się w
intruzów, wargi drżały, jakby powstrzymywał szloch. Agor podszedł bliżej i nachylił się nad
mężczyzną.
— Uspokój się — powiedział łagodnym, hipnotycznym głosem. — Nic ci nie grozi.
Widział, jak powoli uspokojenie spływa na nieszczęśnika, który zaczął wolniej oddy-
chać.
— Jak cię zwą?
— Aris, panie — szepnął harfiarz. — Odejdźcie, on przyjdzie i was zabije. Widziałem...
— jęknął.
— Nie martw się o nas. Powiedz, czego najbardziej pragniesz?
Aris podniósł wychudłą twarz i spojrzał prosto w oczy Agora. W jego spojrzeniu tliła
się nieśmiała nadzieja.
— Wrócić. Do domu.
— Jeśli nam pomożesz, to my pomożemy tobie.
Lęk zamigotał w oczach harfiarza, wykrzywił rysy twarzy.
— On mnie nie wypuści, zabije...
Agor nachylił się jeszcze bardziej, z całą mocą swego umysłu wpił się w oczy Arisa.
— Powiedz, czego on od ciebie chce? Czy znasz jego plany?
— Nie wiem, dręczy mnie, czegoś szuka, nie wiem, nie wiem...
Agor czuł jakiś mur, który nie pozwalał zapanować nad umysłem tego człowieka. Nie
pozwalał przeniknąć jego myśli. Mur nie do przebicia. Z lekkim zawrotem głowy wyprosto-
wał się i ze zdumieniem wpatrywał się w skulonego harfiarza, drżącego w nowym napadzie
przerażenia. Zastanowił się chwilę. Skoro on nie może przeniknąć jego umysłu, nie może zro-
bić tego i Vulmar...
— Księga Alty, słyszałeś o niej? Gdzie jest, czy wiesz?
— Nic nie wiem, odejdź, odejdź... — szept zanikał, Aris zaczął kiwać się w przód i w
tył, niepokojąco rytmicznie.
Agor poczuł, jak ogarnia go lęk, coraz większy.
— Chodźmy stąd — szepnął do Vosa. Zamknął drzwi, przesunął szafę na miejsce i
ledwie żywy ze zmęczenia, podtrzymywany przez Vosa opuścił karczmę.
3.
I znów zapadła ciemność, i znów zostałem sam ze snami, które już się nie śniły, lecz
były wokół mnie. Wystarczyło tylko, bym został sam, w ciemnościach. Ten ktoś odszedł,
choć nie uzyskał odpowiedzi na pytania... O co on pytał? Księga Alty...
Nagle zobaczyłem miasto-nie miasto. Miasto wykute w skałach, dziwne, niepokojące.
Rzeki schodów prowadzących wysoko, pod niebo, na same szczyty wysokich gór. Dziwne
rzeźby... I ludzi-nie ludzi, nie, to nie byli ludzie, a jednak... Szedłem po schodach, na sam
szczyt, tam, gdzie był wielki pałac-skała.
Nachylałem się nad księgą, wodziłem po niej dłonią-nie dłonią i cicho mówiłem:
„Doszliśmy już do kresu, choć nikt w to wierzyć nie chce. Straciliśmy naszą siłę, naszą moc.
Jesteśmy słabi duchem i słabi ciałem. Żyjemy przeszłością widząc w niej przyszłość. Ale
niewielu widzi dzień dzisiejszy, powolny rozkład wszystkiego. Dokoła nas kłębią się młode
kultury, żyjące dniem dzisiejszym, który stając się przeszłością stworzy przyszłość. Taka jest
kolej rzeczy. Po nas przyjdą inni... Inni. Nasza wiedza — czy powinna zginąć, jakby jej nigdy
nie było? Tak trudno nawet o tym pomyśleć. Lecz nie jest dobrze dać ją całą dziecku — nie
udźwignie jej. Ona go zniszczy.
Ukryć ją, tak. Postawić przy niej Strażnika. Ujawnić wtedy, gdy nadejdzie czas. Tak...
to nasz cel, nasze ostatnie zadanie...”
Vulmar wypuścił mnie z komórki i kazał usiąść na krześle naprzeciw niego. Drżałem
cały w oczekiwaniu na nowe tortury. Siedział nieruchomo z zamkniętymi oczyma, potem
wyciągnął dłoń i przesunął przed moją twarzą — poczułem dziwne omdlenie ciała, a jedno-
cześnie to nieznośne drżenie ustąpiło. Otworzył oczy — nie mogłem odróżnić źrenicy od cza-
rnej tęczówki, której jakby wcale nie było, tylko ta studnia, swoją bezdennością wciągająca,
wsysająca, siłą oddzielająca mój umysł od ciała. Nie miałem siły, by walczyć. I gdzieś w tej
ciemności dobiegły mnie słowa — bezcielesne, pozbawione barwy, dźwięku, uczuć. Wirowa-
ły i wciskały się wszędzie, zajmując miejsce moich wypartych myśli.
— Oto nadszedł czas spełnienia. Moje życie zostanie ukoronowane osiągnięciem celu,
do którego dążyłem. Ty jesteś narzędziem, które musi wykonać swoją pracę. Pamiętaj, jeśli
spełnisz me oczekiwania, powrócisz do domu, jeśli nie — twoi najbliżsi nigdy więcej nie
ujrzą wschodu słońca. Obiecuję ci to, obiecuję... A teraz słuchaj uważnie — jesteś w mocy
mego czaru, i tylko ja mogę go z ciebie zdjąć. Do tego potrzebny jest mi pewien przedmiot —
obręcz z wprawionym kryształem, którą dzień i noc nosi Dreos, tyran tego świata. Kryształ
ten daje mu wielką moc, którą on wykorzystuje w złych, nikczemnych celach. Ja, i tylko ja,
mogę uszczęśliwić świat. Ale muszę mieć ten kryształ i ty mi go przyniesiesz — ale pamiętaj,
pamiętaj: nie wolno ci tej obręczy włożyć na głowę. Ściągniesz na siebie i cały świat prze-
kleństwo. PAMIĘTAJ — NIE WOLNO!!!
Słowa wirowały, olbrzymiały — tak, nie wolno, mam przynieść obręcz, ty jesteś, panie,
zbawicielem, tak, to twój kryształ, a ja ci go przyniosę, dasz mi wolność i zdejmiesz czar, a ja
powrócę, tak, tak, zaraz idę, przyniosę... Nic innego nie pamiętam, o niczym innym nie
wiem... jesteś moją wolą, a ja twą ręką.
Jestem ci posłuszny, panie. Idę.
4.
W ciemną, pochmurną, bezksiężycową noc niełatwo jest wypatrzyć czarną sylwetkę
skradającą się bezszelestnie wśród gąszcza zarośli. Strażnicy spokojnie przemierzają tam i z
powrotem drogę wokół muru. Cień prześlizguje się między nimi i dociera do bramy, przypa-
dając ku ziemi staje się jeszcze jednym kamieniem. Zmiana warty — brama rozwiera się na
moment, wartownicy pewni swej potęgi, nauczeni doświadczeniem spokojnych lat pozwalają
sobie na nieuwagę — cień prześlizguje się do wnętrza bronionej fortecy.
Uczty już się skończyły, sen opadł na zmęczonych biesiadników, władca też śni, więc
żołdacy odpoczywają, zwłaszcza że potężny doradca tyrana, Solim, w przystępie dobrego
humoru pozwolił na wydanie strażom większej ilości wina. On sam czeka w swej komnacie,
napięty, wsłuchany w prądy myśli i uczuć przebiegających zamek swego pana.
— Już jest — szepce, a Talima podnosi głowę i jak on nasłuchuje.
— Jest — potwierdza. — Zbliża się. Co mu jest? — pyta, gdyż emanacja przybysza jest
dziwna, jakby przytłumiona, a jednak silna, jednostajna.
— To wpływ Vulmara. Harfiarz stał się jego odbiciem, okiem i ręką. Będzie trudniej,
niż myślałem. Vulmar się zabezpieczył.
Talima prychnęła z pogardą.
— Dam sobie radę. Jestem od niego lepsza.
— Jesteś zbyt pewna siebie, córko — Solim mówi z łagodną naganą. — Nie należy nie
doceniać przeciwnika, zwłaszcza jeśli jest nim Vulmar.
Talima milczy, ale widać, że nie przekonały jej słowa ojca.
Aris dociera bez przeszkód do prywatnej części pałacu. Obojętnie spogląda na śpiących
strażników. Gdyby był sobą, zdziwiłby się, może okazałby pogardę, lecz teraz stać go jedynie
na obojętność. Nie wie, że wino przygotowała specjalnie Talima...
Idzie przez korytarze pełne przepychu, jasno oświetlone pochodniami. Idzie jakby tu już
był, i to nie jeden raz — był tu Vulmar, a teraz Aris i Vulmar to jedno. Prawie jedno.
Sypialnia Dreosa. Nagle z komnaty obok wychodzi człowiek w zielonym mundurze
pokojowca.
— Kto ty?! — krzyk niknie urwany, w oku mężczyzny tkwi mała, zatruta strzała. Ręka
Arisa zawsze była zręczna, a oko celne.
Na wielkim łożu śpi tyran. Na jego czole srebrna obręcz, kryształ pulsuje hipnotycznie.
Gdzieś na dnie umysłu Arisa budzi się przelotnie wspomnienie podobnego obrazu, choć wte-
dy chyba kryształ świecił spokojnie... Wrażenie umyka, jak niepożądany gość.
Tknięty przeczuciem Dreos budzi się i patrzy na zbliżającego się mężczyznę o nieo-
becnym spojrzeniu. Przez jego pewność siebie zaczyna przebijać niepokój, tyran siada na
łóżku i skupiając umysł usiłuje zniszczyć natręta. Ale Aris podchodzi bliżej i wyciągając rękę
rozkazuje:
— Oddaj mi to.
Dreos jeszcze próbuje, ale już wie, że przegrał. Kryształ niepojętym sposobem nie
reaguje, nie wspomaga swoją siłą swego pana. Nagle władca czuje, jak w jego mózg wdziera
się czyjaś siła, obca, nieludzka, siła z mnemo, nakazująca wypełnić rozkaz. Wbrew swej woli
zdejmuje obręcz i podaje ją Arisowi. Widzi jeszcze, jak pod wpływem dotknięcia dłoni męż-
czyzny kryształ rozbłyskuje ostrym światłem. Zapada ciemność...
W małej izdebce w karczmie Vulmar odetchnął głęboko i spojrzał na karty otwartej
księgi.
— Miałem rację — szepnął. — Harfiarz... Gdyby wiedział, ale nie dowie się nigdy.
Teraz świat będzie mój. A gdy odczytam znaki w całej księdze, nikt mi już nigdy nie zagrozi i
będę nieśmiertelny. Urządzę świat tak, aby był jak najlepszy...
— Dla ciebie, Vulmar.
Mag obrócił się gwałtownie. W otwartych drzwiach stał jego największy wróg
— Agor. Widzieli się ostatnio przed dwudziestu laty i choć Vulmar niewiele się zmie-
nił, to czas na Agorze pozostawił liczne ślady, czego Vulmar nie omieszkał zauważyć ze zło-
śliwą radością. Ale to uczucie zostało wyparte przez niepokój. Agor przyszedł za wcześnie.
— Witaj. Postarzałeś się.
Agor zamknął drzwi i powoli zbliżył się na środek pokoju.
— Praca dla innych zawsze bardziej niszczy niż praca dla siebie — odparł.
— I niewiele daje — dodał Vulmar. — Czego chcesz?
— Przyszedłem po Księgę Alty. Jest własnością Rady Złotego Kręgu, nie twoją.
— Jest własnością tego, kto potrafi z niej korzystać — zaoponował Vulmar. — A ja
potrafię.
Agor uważnie spojrzał na otwartą Księgę. Obie dłonie Vulmara ułożone były na jej kar-
tach — utrzymywał w ten sposób więź z Arisem. Księga była najstarszym i najbardziej taje-
mniczym przedmiotem, jaki posiadała Rada Złotego Kręgu. Było wiadome, że w jakiś sposób
jej działanie, o ile się objawiało, było związane z mnemo. Jakby ona i kryształ były dwoma
składnikami jednej całości. Istniał też trzeci składnik — Strażnik — ale o nim niewiele
wiedziano w Złotym Kręgu. Czyżby Vulmar odczytał to, co oparło się badaniom innych? I
najważniejsze pytanie: czy odczytał to, co dotyczyło więzi łączącej Księgę ze Strażnikiem?
Częściowo chyba tak, skoro kontrolował w ten właśnie sposób harfiarza, ale czy wszystko?
— Zapewne chcesz mieć mnemo. Zawsze, odkąd pamiętam, pragnąłeś go. Dreos dał ci
parę razy nauczkę — czyżbyś zapomniał?
— Nie — głos Vulmara był ostry, zawzięty. — Nie zapomniałem. Ale tym razem ja
wykonam ostatni ruch. Przez wiele lat szukałem jedynego człowieka, przeciw któremu Dreos
nie będzie mógł wykorzystać siły mnemo. I znalazłem go. Znalazłem! — zaśmiał się triumfa-
lnie. — Nie było to łatwe, tak jak łatwe nie było przygotowanie go do tego zadania. Żeby go
sobie podporządkować, musiałem zniszczyć w nim niezależność, strącić go w otchłań rozpa-
czy, z której wyjściem będzie wykonanie mojego rozkazu. On już ma mnemo, Agor.
— Skąd wiedziałeś, gdzie go szukać? — spytał cicho starzec.
Vulmar zaśmiał się chełpliwie.
— Od wieków ci durnie ze Złotego Kręgu mieli Księgę Alty, ale żaden nie pofatygował
się jej odczytać. Narzekali na tyranów z Lardanu — ale nie kiwnęli nawet palcem, by odebrać
mnemo i urządzić świat na własną modłę. Dopiero ja zabrałem Księgę i odczytałem ją.
— Całą?
— Jeszcze nie — niedbale odpowiedział mag. — Właściwie rozumiem tylko ogólny
sens zdań. Wielu stron w ogóle nie potrafię odczytać. Ale to tylko kwestia czasu — z mnemo
będzie to o wiele łatwiejsze. I w tej Księdze właśnie przeczytałem o człowieku, który był mi
potrzebny. Miał posiadać umiejętność panowania nad emocjami ludzi. Szukałem go i znala-
złem.
Agor pochylił głowę w zamyśleniu, po czym zapytał:
— Niebezpiecznie jest igrać z Księgą. Znasz przecież ostrzeżenia przekazywane z
pokolenia na pokolenie przez magów ze Złotego Kręgu. Niewiedza jest mniej szkodliwa i
niebezpieczna niż wiedza połowiczna i źle zinterpretowana. A wykorzystanie takiej wiedzy
może okazać się katastrofą.
— Oto słowa tchórza — Vulmar podniósł się wolno. — Znam swoją moc i wiem, że
jestem panem tej Księgi. To, czego nie odczytałem, nie jest istotne. Ja WIEM!
— Tak, ty WIESZ — tym razem to w głosie Agora kryła się ironia. — Wiesz co dobre,
a co złe. Ta twoja wiedza ogranicza cię i pęta jak najmocniejsze łańcuchy. Ty widzisz tylko
siebie, a więc twój świat jest najmniejszy i najuboższy z możliwych światów — gdyż tylko ty
go tworzysz. Jesteś swoim własnym więźniem, a jest to najgorsze więzienie, gdyż nie ma z
niego ucieczki — w innych więzieniach można uciec w głąb siebie, u ciebie jest to niemożli-
we. Lituję się nad tobą, Vulmarze...
— Mnie twoja litość nie jest potrzebna — zmrużył oczy z wściekłością. — Ja się lito-
wać nad tobą nie będę, choć będą bardziej istotne powody.
— Chcesz się nacieszyć moją śmiercią? — spokojnie zauważył Agor. Jego oczy na
moment zatrzymały się na Księdze Alty, z której Vulmar nadal nie zdejmował dłoni, aby nie
stracić kontroli nad Arisem. Księga jakby lekko pojaśniała, litery na białych kartach zazłociły
się ogniem. — A co zrobisz z Arisem, przecież on nadal będzie jedynym człowiekiem
zdolnym odebrać ci mnemo.
Vulmar podniósł brodę do góry.
— A jak myślisz? — spytał.
Agor znów spojrzał na Księgę, jaśniała, ale jakby niepewnie. Jakby jeszcze nie była
przekonana. Postawił więc ostatnie pytanie:
— Zabijesz go? — udał zgrozę i niedowierzanie.
Vulmar zaśmiał się.
— Jak zawsze naiwny. Oczywiście, że go zabiję. Byłbym głupcem, gdybym zostawił go
przy życiu. Nie czułbym się nigdy bez... — urwał i spojrzał z przerażeniem na dłonie, które
zaczął przypiekać żywy ogień. W oczy uderzył go blask nie do wytrzymania. Z okropnym
krzykiem próbował oderwać ręce od Księgi, odwrócić oczy, lecz nie mógł. Wreszcie ucichł.
Agor usłyszał stuk padającego ciała i dopiero wtedy odważył się odsłonić twarz. Solim
ostrzegł go, że kiedy Księga wymierza karę, nikomu nie wolno patrzeć, jeśli nie chce od świa-
tła stracić wzroku. Vulmar leżał obok stołu, bez życia. Jego twarz szpecił grymas przerażenia.
Poza tym nie było żadnych innych śladów. Księga leżała cicha, zupełnie jakby była jedynie
świadkiem, a nie sprawcą śmierci maga.
Agor podszedł do niej powoli, uspokoił rozbiegane myśli i mrucząc pod nosem ochron-
ną formułkę, zamknął Księgę i wsunął do torby. Spojrzał jeszcze raz na Vulmara i pokiwał ze
smutkiem głową.
— Nikt nic nigdy nie wie na pewno.
Wyszedł z karczmy i powoli ruszył do zamku. Uprzedzone przez Solima straże wpuści-
ły go bez przeszkód. W komnacie Solima na jego łożu leżał harfiarz, bez przytomności.
Talima i jej ojciec siedzieli przy stole wpatrując się w milczeniu w mętny kryształ wprawiony
w srebrną obręcz. Agor wyjął Księgę Alty i położył ją na stole.
— Nie żyje — powiedział.
Solim kiwnął głową.
— Tak było w niej napisane: „Kto pragnie zadać śmierć Strażnikowi, ten poniesie
karę”.
— On był przekonany, że nikt nie próbował odczytać Księgi. Mylił się. Nie tylko w tej
jednej sprawie. Wierzył w to, w co chciał wierzyć, w co było mu wygodnie wierzyć. I swą
wiarę przekształcił w wiedzę.
— Wiara nigdy nie będzie wiedzą, gdyż nie jest obiektywna.
Talima oderwała płonące oczy od mnemo i spojrzała na ojca.
— Co zrobimy z... tym?
— Poczekamy, aż obudzi się Strażnik. On postanowi. Vulmarowi udało się odczytać
więcej, ale i on nie wie wszystkiego. Kto wie, ile niebezpieczeństw kryje w sobie mnemo i
Księga...
5.
Jestem Strażnikiem starożytnej wiedzy wymarłego ludu. Wiedza ta i jej moc zawarta
jest w mnemo — krysztale pamięci. W Księdze zapisana jest historia tego ludu, którą spisał
Alto, jego ostatni władca. Przeczytałem ją całą, gdyż dla mnie to zapomniane pismo nie
stanowi tajemnicy. Wiem, jaka jest rola Strażników — tych, co byli przede mną i tych, co
przyjdą po mnie. Gdy nadejdzie czas, udostępnią wiedzę ludziom, lub ich następcom — tym,
którzy do niej dorosną. Nie ja to zrobię.
W ciągu ostatnich tysiącleci mnemo przechodził przez wiele rąk, dostawał się pod
działanie wielu ludzi, silnych i słabych. Umysł jednego z nich był na tyle mocny, że uchylił
jedno z zabezpieczeń i mnemo zaczął promieniować cząstką swej mocy — wbrew zamysłom
swoich twórców. Wyrządził wiele dobra — gdy był w mocy dobrych panów, lecz o wiele
więcej wyrządził zła panując nad słabymi ludźmi. Moim zadaniem było zamknąć szczelinę. I
zrobiłem to. Talima spytała mnie, czy nie chcę wykorzystać wiedzy i mocy kryształu, skoro
mogę to uczynić. Nie. Nie chcę władzy dla niej samej. Jest za wcześnie. Nie zdołałbym w
ciągu mego krótkiego życia zmienić ludzi tak, aby móc spokojnie umrzeć będąc pewnym, że
moja praca nie pójdzie na marne. Mnemo nieśmiertelności niestety nie daje. Dlatego mnemo
jest teraz klejnotem, pięknym oszlifowanym przez mistrzów zapomnianego ludu brylantem.
Nikt w nadchodzących czasach nie będzie podejrzewał, że kryje on wielką tajemnicę, aż
nadejdzie czas. Strażnik sam się po niego zgłosi. Księgi Alty nikt nie odczyta — ludzkość
znajduje się w czasie swego upadku, w trakcie zapominania. A gdy pamięć o przeszłości,
którą nie ona tworzyła, zaniknie — zacznie tworzyć swą własną przeszłość, w której nie
będzie miejsca ani na mnemo, ani na Księgę Alty. Ludzie z pewnością pieczołowicie chronić
będą zarówno piękny, rzadki klejnot, jak i tajemniczą Księgę, z nadzieją, że w końcu zdołają
ją odczytać.
Solim, Talima i Argo obiecali zagrzebać w niepamięci swego umysłu właściwe znacze-
nie tych przedmiotów, a ja...
Jestem szczęśliwy. Oto tam, w dolinie jest Halsa, moje życie. Biorę w rękę harfę i gram
idąc. Ludzie przerywają swoje zajęcia i biegną, by mnie powitać. Na przodzie biegnie Heor,
mój przyjaciel, i Saria... jak wypiękniała. W jej oczach widzę to, co sam czuję. Miłość i szczę-
ście. Jutro ułożę o tym pieśń. Zaśpiewam ją wieczorem, a obiecuję wam, że będzie najpię-
kniejsza i najradośniejsza ze wszystkich.
Przyjdźcie i posłuchajcie. Zapraszam was.
SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU
Gorąca, upalna noc sylwestrowa roku 2999 dobiegała końca. Powoli cichła wrzawa roz-
bawionego tłumu świętującego nastanie nowego tysiąclecia. Prezydent stał przed przeźroczy-
stą taflą okna na trzydziestym piętrze Pałacu Narodów i smętnym wzrokiem spoglądał w dół,
na ulice zaśmiecone zwiędłymi girlandami kwiatów, butelkami szampana i drobnymi krążka-
mi plastikowych confetti. Łuna kolorowego światła świątecznych lampionów rozścielała się
szeroko, tworząc ocean pulsujących barw. Prezydent podniósł głowę i przez szklany sufit
zapatrzył się w mroczną przestrzeń usianą drobnymi punkcikami gwiazd. Westchnął głęboko
i poczłapał w stronę biurka mamrocząc coś gniewnie.
Czekał. Czekał tak już kilka długich dni ogarniany nagłymi falami nadziei i równie
nagłymi przypływami zwątpienia.
„Demeter” była ostatnią szansą. Ładunek, który wiozła, starczy na pokrycie odsetków
od kredytów zaciągniętych przez Ziemię w Centralnym Banku Federacji i na ponowne roz-
kręcenie interesu. Jeśli oczywiście dotrze do Układu.
Niestety, przeciągające się milczenie „Demeter” nie wróżyło niczego dobrego. Przed
trzema dniami transportowiec powinien był dotrzeć w sektor Układu, a nadal go nie było. Za
tydzień upłynie ostateczny termin spłaty wszystkich odsetków... Nie chciał myśleć o konse-
kwencjach niedotrzymania umowy. Bo kiedy zaczynał się zastanawiać, to ogarniał go strach.
A Prezydent nie lubił się bać.
Cichy, delikatny dźwięk gongu poderwał go z fotela. Napięty jak struna wpatrzył się w
drzwi i nerwowo przełknął ślinę. Blady jak widmo Sekretarz stanął przed biurkiem i drżącą
dłonią podał mu kartkę. Na pytające spojrzenie zwierzchnika odparł:
— Meldunek z Dalteny.
Prezydent odetchnął z ulgą i rozluźnił napięte mięśnie.
— A, z Dalteny — zapalił papierosa i usiadł. W chwilę później przezwyciężając atak
kaszlu wykrztusił: — Z Dalteny, rany boskie! Dawaj — wyrwał kartkę, na której widniała
hiobowa wieść.
„Namiestnik Rendah-or informuje Prezydenta Ziemi o zatrzymaniu statku transportowe-
go „Demeter”. 50 osób załogi zostanie uwolnionych z chwilą zapłacenia okupu w wysokości
4 tysięcy galów. Statek wraz z ładunkiem ulega konfiskacie...”
— Co za bezczelność — Prezydent poczerwieniał z oburzenia i wściekłości. — Piraci!
My im, my...
— Niech się pan uspokoi, panie Prezydencie! — Sekretarz podskoczył do stolika-bufetu
i nalał porcję whisky. Prezydent wypił alkohol łapczywie. Odstawił kieliszek i spojrzał uwa-
żnie na Sekretarza.
— Wezwij Randolpha i Admirała. Za pół godziny narada.
— Panowie — zaczął Prezydent, gdy wreszcie wszyscy usiedli na swoich miejscach
wokół okrągłego stołu w gabinecie na trzydziestym piętrze Pałacu Narodów. Za panorami-
cznym oknem wstawał drżący świt. — Panowie — powtórzył. — Wszyscy znamy sytuację, w
jakiej znalazła się Ziemia. Zaciągnięte przez poprzednie ekipy rządzące kredyty i pożyczki w
Centralnym Banku Federacji i niemożność spłacenia procentów przez ostatnie sześć lat do-
prowadziły nas na skraj bankructwa. Doskonale wiecie, że ogłoszenie niewypłacalności Ziemi
oznacza, według przepisów Federacji Galaktycznej, utratę samodzielności naszej cywilizacji i
oddanie jej w zarząd Centralnego Banku po wieczne czasy. Staniemy się zapleczem żywno-
ściowym i surowcowym Galaktyki, zakażą nam utrzymywania Floty Wojennej, Korporacji
Handlowych i rozwijania produkcji przemysłowej. A to oznacza kres marzeń o wielkości Zie-
mi. Katastrofalny stan naszej Floty i jej zacofanie techniczne nie pozwala na podjęcie wojny
— to byłoby samobójstwo. Za tydzień przybędzie na Ziemię Generalny Rekwizytor Federacji
i będziemy zmuszeni podpisać akt przekazania Układu Słonecznego Centralnemu Bankowi.
Ponure milczenie zaległo w gabinecie niczym grobowy całun. Prezydent spoglądał na
spuszczone głowy swych współpracowników, na ich zgarbione ramiona pełne rezygnacji.
Jedynie Randolph, Dyrektor Biura Prawnego wytrzymał jego wzrok.
— Niech pan mówi, dyrektorze — Prezydent skinął głową.
Randolph poprawił się w krześle i otworzył gruby zeszyt leżący przed nim na stole.
— Długo studiowałem regulamin Federacji, szukając jakiegoś wyjścia z impasu. Nieste-
ty, znalazłem tylko jeden sposób, znany mi już od dawna i chyba niemożliwy do zrealizowa-
nia.
Sekretarz i Admirał wlepili wzrok w wargi dyrektora, chłonąc jego słowa.
— Mówię o Prawie Desperata. Jest to jeden z najstarszych zapisów w Regulaminie.
Głosi on, iż bankrut ma prawo do legalnego zabójstwa Generalnego Rekwizytora. Udany
zamach pociąga za sobą umorzenie wszelkich długów i bezzwrotną pożyczkę w wysokości
500 000 galów. Ta suma wystarczyłaby na wyciągnięcie Ziemi z kryzysu, unowocześnienie
Floty i podniesienie konkurencyjności ziemskich towarów na galaktycznym rynku.
— To mrzonka — Admirał dużą chustką wycierał spocone czoło. — Generalny Rekwi-
zytor jest najlepiej chronioną istotą w całej Galaktyce. Podróżuje pod osłoną eskadry krążo-
wników, miejsce lądowania zawsze jest dokładnie oczyszczane i sprawdzane. Gdy porusza się
piechotą, otacza go krąg goryli zawsze gotowych do ataku. Nie — walnął pięścią w stół — to
nic nie da, ale nie pozwolimy zabrać Ziemi, ot, tak sobie... Nie pozwolimy!
— Pan majaczy, Admirale — Prezydent mówił zmęczonym głosem. — Honor u ban-
krutów? To śmieszne. Wiem, że Prawo Desperata jest mrzonką, wiem, że wykorzystać próbo-
wało go wiele cywilizacji — ze skutkiem zerowym. Ale próbowały i my też spróbujemy.
Admirale, do pana należy zorganizowanie zamachów. Wielu, w każdej chwili, w każdej sytu-
acji. Niech przynajmniej ochrona Rekwizytora ma co robić. To wszystko.
Mężczyźni powoli podnieśli się z foteli i ruszyli ku drzwiom. W progu zatrzymał ich
głos prawdopodobnie ostatniego Prezydenta Ziemi:
— Szczęśliwego Nowego Roku, panowie.
Tydzień to może być bardzo dużo albo bardzo mało. Tydzień to siedem dni, a siedem
dni to niewiele czasu na przygotowanie zamachu tysiąclecia. I cóż z tego, że Ziemia posiada
ogromne tradycje w organizowaniu przedsięwzięć tego typu? Inne cywilizacje, gęsto rozsiane
po Drodze Mlecznej, też takowe tradycje posiadają. Generalny Rekwizytor jest przygotowany
na wszystko i przed wszystkim zabezpieczony. Przed teleportacją, atakiem frontalnym w
przestrzeni na chroniącą go eskadrę, zasadzką na planetach, trucizną, bronią ręczną, palami w
wilczych dołach, zabójczymi falami telepatycznymi, antymaterią i wdziękami podrzucanych
mu istot rodzaju żeńskiego. Przed wszystkim.
Doprowadzony na skraj szaleństwa i rozpaczy Admirał wysłał resztę Komanda Sztur-
mowego w rejon Centaura na spotkanie z eskadrą Rekwizytora, porozstawiał w przestrzeni
Układu dalekosiężne lasery strzelające w przepływającą majestatycznie grupę ogromnych
krążowników, z pasa asteroidów uczynił wybuchającą pułapkę. Bez skutku. Generalny
Rekwizytor żył nadal i miał się zupełnie dobrze.
Na Ziemi nie pozostało ani śladu sylwestrowej radości. Wszyscy jakoś zapomnieli o
karnawale, który zawsze przyciągał rzesze turystów z całej Galaktyki. Prezydent postanowił
nie kryć katastrofalnej sytuacji Ziemi. W przemówieniu telewizyjnym wyjaśnił ludziom dzia-
łanie Prawa Desperata i zaapelował o nieutrudnianie wykonania zamachów oraz o zgłaszanie
się tych wszystkich, którzy mają jakiś pomysł na zgładzenie Generalnego Rekwizytora.
Godziny i dni mijały jak szalone. Komunikaty Komitetu Powitalnego informowały o
zbliżaniu się eskadry krążowników. W Układzie wzrosło trzykrotnie spożycie alkoholu i
spadła niemal do zera przestępczość. Wszyscy gapili się w telewizory i czekali.
Eskadra zatrzymała się w punkcie libracyjnym Lagrange'a między Ziemią a Księżycem
i wyłączyła silniki. Admirał obgryzł paznokcie do krwi — kolejna pułapka zawiodła.
Do podpisania aktu kapitulacji zostało 60 godzin.
Dwa bataliony szperaczy Rekwizytora przeczesały teren wokół Pałacu Narodów, zasy-
pały doły, ciężarówkami wywiozły trotyl, powyciągały z najdziwniejszych miejsc dezintegra-
tory i emitory grawitacyjne, porozbijały rzeźby z wmontowanymi, zdalnie sterowanymi
laserami, pozabijały koty o zatrutych pazurach. Wreszcie, gdy było już pewne, że teren jest
„czysty”, majestatycznie wylądował flagowiec eskadry. Nad terenem spotkania zabłysła w
porannym słońcu półkula pola ochronnego. Admirał zbladł — to był już koniec.
Generalny Rekwizytor, otoczony rzędem na wpół zcyborgizowanych strażników, łypią-
cych dookoła nieufnym wzrokiem, zszedł dostojnie z trapu statku. Był Sorgitą, wysoką istotą
o ciele z lekka galaretowatym, odporną na przeciążenia grawitacyjne, zmiany temperatur i
trujące substancje w atmosferze. Był niezniszczalny.
Prezydent z masochistycznym zadowoleniem wpatrywał się w purpurowe oko Sorgity
zastanawiając się ponuro, czy Rekwizytor ma jakiś słaby punkt i gdzie. Zresztą było już za
późno. Delegacja Ziemi z nim samym na czele, upokorzona drobiazgową rewizją osobistą
stała i czekała na Przeznaczenie.
Wielka sala obrad Pałacu Narodów była pusta, jeśli nie liczyć niewielkiej grupki osób
stojącej na jej środku i automatycznych kamer telewizyjnych (oczywiście będących własno-
ścią Rekwizytora). Na okrągłym stole leżały przygotowane do podpisu dokumenty.
Właśnie przed chwilą Generalny Rekwizytor skończył przemawiać. Zarysował świetla-
ną przyszłość Ziemi pod zarządem Centralnego Banku, pocieszył ludzi strapionych utratą
samodzielności obietnicą świętego spokoju wśród pól i łąk, i wyraził swoje szczere uznanie
za wolę walki.
— Moja ochrona musiała się naprawdę ciężko napracować. Wreszcie wiem, za co im
płacę — opalizujące ciało Sorgity rozświetliło się w uprzejmym uśmiechu.
Prezydent skrzywił się w duchu, skłaniając głowę w geście podziękowania za komple-
ment.
— No to może podpiszemy ten akt — powiedział głośno, mając dość widoku Sorgity.
— Dlaczego się tak śpieszyć? — Rekwizytor najwyraźniej dobrze się bawił. W końcu
nieczęsto cywilizacje bankrutują. — Zawsze lubiłem Ziemian, ale jak dotąd nie miałem okazji
spotkać się z Pierwszym wśród nich. Chcę z panem, Prezydencie, wypić toast za szczęście
waszej cywilizacji. Ma pan coś pod ręką?
Prezydent rozejrzał się lekko nieprzytomny.
— W pokoju obok powinien być barek, o ile pańscy szperacze nie wyrzucili go.
— Alkohol? Najwyżej go wypili. Na pewno coś się jeszcze znajdzie.
Rekwizytor skinął dłonią i jeden ze strażników wybiegł z sali i po chwili wrócił z
butelką i kieliszkami. Sorgitą obejrzał butelkę.
— Nie spotkałem się z tym napojem.
— Nie eksportowaliśmy go — odparł Prezydent. — To zbyt szlachetny trunek.
— O? Teraz wszystko się zmieni. Niech pan otworzy i rozleje, Prezydencie.
Prezydent zaczął mocować się z korkiem. Rekwizytor ze złośliwym błyskiem w purpu-
rowym oku śledził jego zmagania z opornym przedmiotem. Wreszcie rozległ się głośny huk i
biały strumień szampana wyprysnął z butelki, zalewając dokumenty na stole. Prezydent
podniósł głowę i jego wzrok padł na osłupiałych strażników Rekwizytora. Sorgita leżał
bezwładnie na marmurowej posadzce.
W jego purpurowym oku tkwił korek od szampana.
Nie żył.
Prezydent drążącą ręką podniósł butelkę do ust i łapczywie zaczął ją opróżniać.
Przeciągające się milczenie przerwał triumfalny okrzyk Admirała.
GDZIEŚ NA PERYFERIACH
Cała ta historia zaczęła się przypadkiem. Właściwie to nie był jeden zwykły przypadek,
lecz splot wydarzeń, które zaszły, choć zajść nie powinny i złożyły się na jeden kosmiczny
Przypadek.
No bo gdyby Charley Stay, naczelny inżynier warsztatów NASA, nie ożenił był się
przed 20 laty z Cecile Karsten i gdyby ona po dwóch latach nie uciekła z ich synem do
podrzędnego managera, i gdyby ten syn nie odnalazł swego ojca, to Charley Stay nie zapiłby
z synem w przeddzień ostatniej kontroli promu „Columbia II” oddawanego z okresowego
przeglądu. Będąc na potężnym kacu, robił przegląd machinalnie, marząc o klimatyzowanym,
ciemnym pokoju, zimnej coli i okładach na głowę. Nie zauważył więc usterki w systemie
sterowania. Małej, nieważnej usterki.
Podpisał protokół przeglądu.
„Columbia II” wystartowała 16. VII. 19... roku.
Na pokładzie było trzech pilotów dowożących materiały na stację orbitalną.
Drobna, nieważna usterka rozrosła się w poważną awarię, która uniemożliwiła sterowa-
nie promem. „Columbia II”" minęła stację i zanurzyła się w przestrzeń kosmiczną. Nikt na
Ziemi nie był na to przygotowany. W Centrum Kierowania Lotów w Huston zdumienie
walczyło o lepsze z przerażeniem.
— „Columbia II”, tu Huston. Czy mnie słyszycie?
— Tu „Columbia II”. Słyszymy cię dobrze, Huston. Kiepska sprawa.
— „Columbia II”, spróbujcie naprawić!
— Absurd! Poprzepalane przewody, szmelc. Nawet części zamiennych brak. Chcemy
się pożegnać z rodzinami. Możecie je sprowadzić?
— „Columbia II”! Cholera! Chłopcy, nie poddawajcie się!
— Huston, dziękujemy, ale to nie ma sensu. Spełnicie naszą prośbę?
— Tak, chłopcy. Wybaczcie.
Na „Columbii II” postawiono krzyżyk.
I niesłusznie.
Niesłusznie dlatego, że Ziemia nie ma monopolu na niedbalstwo i złośliwość ludzką. A
im możliwości są większe, tym skutki złośliwych żartów są poważniejsze i mają dalszy
zasięg.
Osobiste animozje Hedda Ille, programisty komputerów pokładowych Towarzystwa
Handlowego IGO w stosunku do Serpa Fek, agenta tegoż Towarzystwa, lecącego z misją han-
dlową na Reę spowodowały spotkanie dwóch cywilizacji. Spotkanie, które było wstrząsem
dla jednej, a zupełnie nie poruszyło drugiej.
Kiedy „Tella” wyszła z nadprzestrzeni w oznaczonym czasie, okazało się nagle, że nie
wiadomo zupełnie, gdzie się znajduje.
— Co jest? — pieklił się dowódca, ze zdumieniem i wściekłością oglądając nie mówią-
cy mu nic układ gwiazd.
Serp Fek, agent handlowy IGO stał z boku i z drwiącym uśmieszkiem przyglądał się
nerwowej krzątaninie poganianej przez dowódcę załogi.
— Jutro zaczyna się giełda na Rei. Chciałbym zdążyć tam na czas, jeśli to możliwe —
powiedział łagodnie.
Hor spojrzał na niego wściekłym wzrokiem i zawarczał:
— Niech no ja złapię tego drania...
— A co się właściwie stało? — zainteresował się Serp Fek.
— Jakiś idiota zmienił program komputera. I tak dobrze, że nie wyszliśmy w środku
gwiazdy... Ira, sprawdź, kto był programatorem.
— Hedd Ille — padła odpowiedź.
Serp Fek zacukał się na moment, ale na szczęście dowódca nie dostrzegł tego.
„No to już po giełdzie” — pomyślał z niezadowoleniem Fek. — „Co za idiota z Hedda,
to była jedyna szansa zdobycia zamówień z Rei dla IGO. Na protona, kretyn!”
— A gdzie właściwie jesteśmy? — nieśmiało zapytał dowódcę.
— Gdybym wiedział, nie byłoby problemu. Idź stąd, nie przeszkadzaj.
Fek wzruszył ramionami i wyszedł ze sterowni.
„Tella” stała w miejscu niedaleko jakiejś niedużej gwiazdy z własnym systemem plane-
tarnym. Nikt na pokładzie nie interesował się planetami, natomiast każdy czekał na zakończe-
nie przeprogramowywania komputera. Tylko za jego pomocą można było zorientować się w
położeniu i wyruszyć dalej.
Serp Fek, jedyny bezrobotny na statku godzinami stał w obserwatorium i bez entuzja-
zmu oglądał gwiazdy przez mnożnik. I jako jedyny zauważył nieduży obiekt, wolno mijający
„Tellę” z prawej burty poza zasięgiem pola ochronnego. Z nudów zainteresował się nim
bliżej, po czym zawiadomił Hora o jego sztucznym pochodzeniu. Hor dla świętego spokoju
włączył biowykrywacz. Wynik był dodatni, więc zgodnie z Kosmicznym Kodeksem otworzył
pole ochronne i ściągnął w pobliże „Telli” dziwaczny pojazd, klnąc przy tym na czym świat
stoi ten nowy kłopot. Przy czym przyrzekł sobie w duchu, że pozbędzie się go jak najszybciej.
— Gdzie jesteśmy? — ze zdumieniem kpt. Fitzgerald rozglądał się po sekcji medycznej
„Telli”. Tak, jak jego dwaj koledzy, leżał zupełnie nagi na polu siłowym, podłączony do
automeda. Mjr Lester i por. Studebaker jeszcze spali. Fitzgerald spróbował się podnieść, lecz
automed uznał widocznie, że jeszcze nie pora i kapitan opadł gwałtownie na sprężyste podło-
że, rozglądając się przy tym rozbieganymi ze strachu oczyma.
Strach w wycieńczonym organizmie był również niepożądany, więc automed zaapliko-
wał środek uspokajający i kapitan Steve Fitzgerald popadł w senne otępienie.
Po kilku godzinach czujniki zarejestrowały poprawę stanu organizmów i automed odłą-
czył pacjentów zawiadamiając o tym lekarza. Derg odłożył nie zjedzoną do końca kanapkę i
powlókł się do szpitala.
Piloci dochodzili tymczasem do siebie. Zorientowali się już, że na pewno nie są w szpi-
talu NASA, ani że w żadnym innym szpitalu na Ziemi. Fakt, że żyją uznali za szczęśliwy traf,
w czym mieli niewątpliwą słuszność. Poza tym zaczął ich dręczyć niepokój o swój dalszy los,
jaki mogli im zgotować gospodarze (nie mogli uzgodnić stanowiska w kwestii czy są na
statku kosmicznym wyprawy badawczej Obcych dążących do nawiązania kontaktu, czy też w
bazie kosmicznych agresorów przygotowujących inwazję na Ziemię).
— Chyba nas nie zjedzą — optymizował Fitzgerald. — Nie po to nas ratowali.
— Diabli wiedzą, co te stwory nam przygotowały — mruknął z powątpiewaniem
Anthony Lester.
— Jak myślicie, da się na nich patrzeć? — z typową dla południowców ksenofobią
zapytał Studebaker.
Nie zdążyli mu odpowiedzieć, gdyż drzwi się otworzyły i wszedł Derg.
— Witajcie — mruknął w Univerze i zaczął sprawdzać zapis automeda.
Piloci osłupieli. Obcy wyglądał jak człowiek. Dokładnie tak samo! Spojrzeli po sobie ze
zgrozą i niedowierzaniem.
— Jak samopoczucie? — Derg nie zdołał ukryć ziewnięcia.
Fitzgerald cicho zachichotał. Chichot przeszedł w histeryczny śmiech, do którego przy-
łączył się Frank Studebaker. Tylko Lester nadal wlepiał zbaraniały wzrok w nic nie rozumie-
jącego Derga.
„Poszaleli, czy co?” — pomyślał, jednak wyniki otrzymane z automeda niczego takiego
nie stwierdzały.
— Spokój! — huknął, a że głos miał potężny, śmiech urwał się na najwyższej nucie.
Studebaker zaczął kasłać. Steve Fitzgerald walnął go pięścią w plecy i nastała cisza.
Derg westchnął.
— Pytałem, jak się czujecie.
Spojrzeli po sobie. Ponieważ mjr Lester był jeszcze lekko nieprzytomny, Fitzgerald
przejął na siebie obowiązek nawiązania Kontaktu.
Zaczął mówić powoli i wyraźnie, wymownie przy tym gestykulując i pomagając wyra-
zistą mimiką twarzy.
— Nic nie rozumiemy. Jesteśmy z Ziemi. Rozumiesz? Ziemia, trzecia planeta Słońca.
Rozumiesz? Ja jestem Steve Fitzgerald, Steve Fitzgerald — powtórzył waląc się w pierś. —
To jest Anthony Lester, a to Frank Studebaker. Rozumiesz?
Derg nie poruszył się. Twarz jego nie zmieniła wyrazu, nie pojawił się na niej choćby
cień, jeśli już nie zaaferowania, to chociażby bladego zainteresowania.
— To jakiś tutejszy kretyn — zawyrokował Studebaker, machając ze zniechęceniem
ręką.
Derg przysłuchiwał się nieznanemu mu językowi. Zorientował się już, że oni nie znają
Univera. Wynikało z tego, że są jakąś peryferyjną cywilizacją odciętą od głównego nurtu ży-
cia Galaktyki. Wiedział, że czasami statki strażnicze natykają się na takie, ale żeby oni? Stał i
zastanawiał się, jakimi słowami poinformować o tym Hora. To przecież jeszcze jeden kłopot.
„Ale stary będzie wściekły” — pomyślał i postanowił więcej tego nie odwlekać.
Kiedy Derg wyszedł bez słowa, mjr Lester z niezadowoleniem potrząsnął głową.
— Nie podoba mi się to wszystko. Naprawdę mi się to nie podoba.
— Dlaczego? — Steve rozglądał się dookoła. — Daliby coś do ubrania. Głupio jakoś
nawiązywać kontakty nago.
— Dlaczego, dlaczego? Co za pytanie — Lester ściągnął brwi. — Według naszych
uczonych, a nie mam powodu im niedowierzać, powstanie drugiej, identycznej biologicznie
struktury jest niemożliwe. Życie na Ziemi jest unikalne, przynajmniej w swojej formie.
— To jak pan to wytłumaczy — Studebaker zrobił nieokreślony ruch dłonią.
— To są jednak ludzie.
— Kamuflaż albo Rosjanie — zdecydował Lester.
Fitzgerald parsknął śmiechem.
— Nie, majorze, tego się po panu nie spodziewałem. Kamuflaż? Owszem, niewyklu-
czone. Ale Rosjanie? Nawet gdyby stanęli na głowie, wcześniej od nas takich cudów techniki
by nie wymyślili. Jesteśmy u Obcych. Wreszcie się tego doczekałem — Steve był autenty-
cznie wzruszony.
— Tak, doczekaliśmy się — nie dał za wygraną Lester. — Czy zdaje pan sobie sprawę
z tego, kapitanie Fitzgerald, że oni mogą zagrozić Stanom Zjednoczonym?
— Jeżeli chcieliby zagrozić, to już raczej całej Ziemi — rozsądnie zauważył Steve.
— Czy to nie wszystko jedno? — Lester zamyślił się nagle. — Trzeba stąd uciec —
wyszeptał. — Uciec tak, żeby nie wiedzieli, dokąd lecimy. Albo jeszcze lepiej, uciec niszcząc
ich. Ziemia musi się przygotować na konfrontację.
— A skąd ta pewność majorze, że chcą konfrontacji. Zresztą, obawiam się, że nie mieli-
byśmy szans.
— Mam ubranie — z kąta zawołał Studebaker. — Leżało na półce.
— Dziwne jakieś — mruknął Steve rozkładając zielono-czerwony kombinezon.
Przez chwilę ubierali się w milczeniu stękając tylko przy trudniejszych przejściach.
— To ma tak wisieć? — Frank z dezaprobatą oglądał zwisające z tyłu poły kombinezo-
nu — Poza tym, jak to się zapina? — pokazując magnetyczne brzegi bluzy, bezmyślnie zbli-
żył je do siebie i drgnął zaskoczony, gdy się połączyły w jedno.
— Ciekawy wynalazek — mruknął z uznaniem.
Serp Fek stał w drzwiach szpitala i spoglądał na szamoczących się mężczyzn. Hor, pod
pretekstem, że Fek się nudzi i z nudów sprowadził ten kłopot, poprosił go o zajęcie się nie-
spodziewanymi gośćmi. W sytuacji, w jakiej się znajdował agent, trudno było odmówić.
Jego zadanie polegało na tym, by jak najszybciej porozumieć się z tymi dzikusami, jak
ich określił Hor, po czym odesłać ich tam, skąd przybyli.
Derg stanął za nim.
— Być może są głodni — niespecjalnie cicho to powiedział i piloci odwrócili się jak na
komendę, wlepiając wzrok w Feka. Byli przekonani, że to jest dowódca Obcych. Obcy nadal
wyglądali jak ludzie. Jednocześnie pewne, niemal niezauważalne różnice (kształt oczu i rysy
twarzy) coraz bardziej utwierdzały w pilotach przekonanie, że to jednak ich prawdziwy wy-
gląd.
Fek gorączkowo zastanawiał się, w jaki sposób ma się z nimi porozumiewać do czasu,
gdy automat poszukiwawczy znajdzie w magazynie jakiś deszyfrator.
— Jeść chcecie? — spytał, wpychając przy tym palce w usta i udając, że żuje.
Piloci pokiwali twierdząco głowami i uśmiechnęli się z zadowoleniem.
Idąc z nimi do stołówki pytał się lekarza.
— Mogą jeść dużo?
— Mogą, ale dlaczego pytasz?
— Im dłużej będą jedli, tym mniej będę miał z nimi kłopotów. Czekam na deszyfrator.
Derg podrapał się w zamyśleniu w głowę.
— Deszyfrator? U nas? No, ja nie wiem. „Tella” lata na liniach centralnych, a deszyfra-
tory mają raczej tylko statki strażnicze i z linii peryferyjnych.
— Hor powiedział, że parę lat temu IGO wynajęła „Tellę” jakiemuś przedsiębiorstwu,
które dostarczało coś tam na jakieś głębokie zadupie. Od tego czasu ponoć jest jakiś deszy-
frator w magazynie.
— No, jeśli tak, to życzę powodzenia.
Derg klepnął Feka w ramię i szybko odszedł, zanim Serp zdążył poprosić go o pomoc.
Deszyfrator, który został znaleziony w magazynie „Telli”, był starym, lekko zdezelowa-
nym egzemplarzem, wysłużonym jeszcze podczas użytkowania go na jednym ze strażniczych
statków. Armator IGO kupił go na jakiejś wyprzedaży. Zapłacił za niego niewiele, akurat tyle,
ile był wart. Od dłuższego czasu nie konserwowany, piszczał i charczał, z trudnością speł-
niając swe zadanie. Co jakiś czas przestawał tłumaczyć, wtedy agent walił go pięścią w
obudowę, przedtem jednak wyjmując odbiornik z ucha, bowiem deszyfrator sprzeciwiał się
piskiem nie do zniesienia. Wszystko to było nużące, zwłaszcza że Fek stwierdził, że ma do
czynienia z maniakami. Zwłaszcza Fitzgerald doprowadzał go do rozpaczy.
— Niech mnie pan zrozumie, na miłość Boską! — jęczał pilot chwytając się za głowę.
— Nie możecie stąd odlecieć tak sobie, jak gdyby nigdy nic się nie stało! Przecież drugi taki
przypadek więcej się nie zdarzy. Nie możecie nas tak zostawić. Cała Ziemia czeka na Kon-
takt!
— Czy pan wie, Fek, co to jest komunizm? — ni z tego, ni z owego złowrogim głosem
zapytał Lester. — Widać, że pan nie wie, bo wtedy inaczej by pan mówił.
Fek jęknął w duchu. Co go obchodził jakiś tam komunizm, co go w ogóle obchodziły
wewnętrzne kłopoty Ziemi. Powiedział im to. Po raz trzeci powiedział im też, że „Tella” jest
statkiem handlowym, że on, Serp Fek, jest agentem handlowym i ma do wypełnienia o wiele
poważniejszą misję niż nawiązywanie jakichś tam kontaktów z planetą, która jest nic nie
warta z punktu widzenia interesów IGO. Poza tym, on nie rozumie, dlaczego oni tak bardzo
chcą kontaktów — przeważnie nowo odkryte cywilizacje bronią się przed tym rękami i noga-
mi. I, według niego, mają rację.
Fitzgeraldowi opadły ręce. Lester spojrzał na niego z ironicznym uśmieszkiem, który
mówił, że major wcale to a wcale nie wierzy Fekowi. Że to, co mówi ten agent „handlowy” to
czysty wymysł dla uspokojenia ludzi. Mówił też, żeby kapitan nie martwił się o Kontakt. Tak
szybko to oni nie odlecą. W końcu nie tak często spotyka się inne, ludzkie cywilizacje. Frank
Studebaker natomiast spał w kącie cicho pogwizdując przez nos.
Tymczasem Hor, z zadowoleniem przyjął wiadomość o przeprogramowaniu komputera.
Chcąc o tym powiadomić Feka, spróbował połączyć się z nim przez video, lecz agent wyłą-
czył aparat, by mu nie przeszkadzano. Wobec tego Hor musiał pofatygować się osobiście do
kajuty Feka.
— Dlaczego wyłączyłeś video? — zaczął zrzędliwym tonem.
— Serp Fek machnął z rezygnacją ręką.
— Pan tu jest dowódcą? — Steve z nadzieją podszedł do Hora.
— Czego on chce? — Hor spytał Feka.
Agent podał mu pestkę odbiornika. Fitzgerald powtórzył pytanie.
— Tak, ja. Nazywam się Hor.
— Panie Hor. Nie wiem, który z panów ma większe kompetencje, kto ma prawo decy-
dować: pan, czy pan Fek. Nam nie może się pomieścić w głowie, że wasza cywilizacja, stoją-
ca na tak wysokim poziomie, może być taka obojętna wobec innej cywilizacji.
— Jakiej innej?
— No, naszej!
Hor skrzywił się lekko i zaczął żałować, że odrzucił propozycję ukończenia kursu o
cywilizacjach izolowanych.
— Inne cywilizacje — mruknął — to takie, z którymi w żaden sposób nie można się
porozumieć. Z takimi to albo walczymy, gdy są agresywne, lub się tolerujemy i nie zauważa-
my bez koniecznej potrzeby. Wy jesteście zwykłymi ludźmi. W terminologii naukowej taka
planeta jak wasza jest określana jako cywilizacja naturalnie izolowana. Nic ciekawego.
— Jak to: nic ciekawego — krzyknął dotknięty do żywego mjr Lester. — Mamy inną
kulturę, inną historię, inne doświadczenia...
— No to co? — obojętnie spytał Hor. — To samo jest z połową wszystkich znanych
cywilizacji — zwrócił się do Feka. — Komputer już działa. Za kilka minut będziemy wie-
dzieli, gdzie jesteśmy, a za godzinę odlatujemy.
— A my? — warknął Fitzgerald.
Hor spojrzał na niego z narastającą irytacją.
— My, my! Jakby poza wami nie było nic innego!... Wasz gruchot już naprawiony,
trasa powrotu obliczona, zbiorniki z tlenem wypełnione. Jak wam tak bardzo na tym zależy,
to dostaniecie zero-przestrzenny aparat nadawczo-odbiorczy, deszyfrator i egzemplarz Kode-
ksu Kosmicznego. Wystarczy?
Nie czekając na odpowiedź wyszedł, zostawiając osłupiałych pilotów.
— Wszystkiego się spodziewałem, ale nie takiego przyjęcia. Zupełny brak zaintereso-
wania. To skandal! — mówił Lester.
Serp Fek, który właśnie przypomniał sobie, że nie wiadomo dlaczego jeszcze nie połą-
czył się z Reą, choć powinien to zrobić już dawno temu, zerwał się z miejsca i już przy
drzwiach odwrócił się, jakby sobie coś przypominając.
— Nie liczcie na nadmierne zainteresowanie. Takimi jak wy zajmują się tylko specjali-
ści. Możecie się skontaktować z Instytutem Cywilizacji Izolowanych na Gerdzie. Zresztą, jak
nie zapomnę, to sam ich powiadomię. Zobaczymy się przy śluzie.
Pół godziny później trzej piloci lecieli w kierunku Ziemi, a w kilkanaście minut po nich
„Tella” weszła w nadprzestrzeń kierując się ku Rei.
SPIS TREŚCI
Z ART. 78 KKK
02
PUSZKA PANDORY
35
NIC OPRÓCZ PIEŚNI
38
SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU
48
GDZIEŚ NA PERYFERIACH
51