OSHO
UKRYTE
TAJEMNICE
Wydawnictwo KOS, 2004
Wersja elektroniczna: HB
NOTA MEDYCZNA
Wszelkie porady lub nauki podane w niniejszej książce nie mają na celu zastępowania
usług lekarzy, psychoterapeutów i psychiatrów, nie stanowią też alternatywy dla profe‐
sjonalnego leczenia medycznego. Niniejsza publikacja nie podaje diagnoz ani form tera‐
pii, nie rozwiązuje żadnych problemów medycznych lub psychologicznych. Przed wy‐
konaniem intensywnych ćwiczeń, jakie są częścią niektórych medytacji, zasięgnij pora‐
dy lekarza.
Był czas, kiedy świątynie, miejsca pielgrzymek, noszenie znaków na czole, czczenie boż‐
ków, posługiwanie się różańcem, zaklęcia i czary, święte teksty, rytuały, astrologia, wiara
w dobry i zły omen – wszystko to miało jakiś sens. Obecnie przestało to mieć większe zna‐
czenie. Czy mógłbyś nam to wytłumaczyć?
Chcielibyśmy także wiedzieć, czy były to jedynie zewnętrzne przejawy duchowej dyscypli‐
ny – działania mające na celu pobudzenie pamięci, których znaczenie uległo z czasem za‐
pomnieniu, czy może miało to jakąś głębszą wartość?
I czy nadejdą czasy, gdy znów zostanie to wykorzystane?
Rozdział 1
Tajemne znaczenie świątyń
Przypuśćmy, że mamy w rękach klucz. Po samym kluczu nie można zrozumieć jego
przeznaczenia, nie można też założyć, że jakiś „wielki skarb” ma szczególną ochotę
ujawnić się przy jego użyciu. W kluczu nie ma żadnych wskazówek co do skarbu, klucz
sam w sobie jest tworem zamkniętym. Jeśli nawet go złamiemy lub potniemy na kawał‐
ki, może uda się nam określić, z jakiego metalu został wykonany, ale nie dowiemy się ni‐
czego o ukrytym skarbie, do ujawnienia którego ten klucz może posłużyć. Ilekroć taki
klucz, bez żadnych wskazówek co do skarbu, jest przechowywany przez dłuższy czas,
staje się ciężarem.
Dysponujemy wieloma takimi kluczami, które mogłyby otworzyć drzwi skarbca na‐
wet dziś, ale, niestety, nie wiemy niczego ani o tych skarbach, ani o zamkach, które
można by otworzyć. Gdy nie wiemy niczego ani o skarbach, ani o zamkach, trudno na‐
zwać „kluczem” to coś, co zostaje w naszych rękach. Kluczem jest to tylko wtedy, gdy
otwiera jakiś zamek. Ten sam klucz jakiś czas temu mógł ujawnić skarby, ale jeśli dziś
niczego nie można nim otworzyć, jest tylko ciężarem. Mimo to jakimś zrządzeniem losu
nie mamy zamiaru się go pozbywać.
Ten klucz pozostawił swoisty trwały ślad w nieświadomym umyśle człowieka. Może
tysiące lat temu otwierał zamki i odkrywano jakieś skarby? Wspomnienia tego, zawarte
w nieświadomej warstwie umysłu sprawia, że po dziś dzień nosimy ten ciężar, ten
klucz. Bez względu na to, jak bardzo jesteśmy przekonywani o jego bezużyteczności, nie
możemy zdobyć się na odwagę i go wyrzucić. Gdzieś w nieznanych nam głębinach serca
wciąż jest nadzieja, że pewnego dnia otworzymy nim jakiś zamek.
Dla przykładu świątynie... Nie ma rasy na Ziemi, która by nie zbudowała czegoś na
podobieństwo świątyń, czy to jest masjid, kościół czy gurudwara. Dziś możemy uczyć się
od innych ras, lecz kiedyś nie zdawano sobie nawet sprawy z ich istnienia, nie było więc
mowy o uczeniu się od nich.
Świątynia nie jest jakimś dziwnym tworem wyobraźni kilku ekscentryków, korzenie
świątyń sięgają w głębiny wewnętrznej świadomości człowieka.
Człowiek tamtych czasów mógł zamieszkiwać odległe lasy, góry, jaskinie czy brzegi
rzek, mógł żyć gdziekolwiek, ale wszędzie wznosił coś w rodzaju świątyń, coś, co wypły‐
wało z głębin jego świadomości. Nie ma w tym ślepego naśladownictwa, nie budowano
ich dlatego, że człowiek zapatrzył się na inne świątynie. Stąd też każda świątynia ma
inny kształt, każdą stawiano według innego wzorca. Świątynie istniały jednak od za‐
wsze.
Jest wielka różnica między zwykłą świątynią i budowlą zwaną masjid; wystrój wnę‐
trza i cała konstrukcja są zupełnie odmienne. Pod względem intencji, a może raczej we‐
wnętrznych bodźców, nie ma jednak między ludźmi żadnych różnic. Niezależnie od po‐
chodzenia i swoistego oddzielenia od innych ludzi, człowiek zawsze ma w głębinach
swej świadomości ukryty ten sam zalążek.
Ciekawe jest też to, że mimo tysięcy lat, jakie upłynęły, i mimo tego, że nie mamy po‐
jęcia o zamkach czy ukrytych skarbach, wciąż przechowujemy te dziwne klucze, jakby‐
śmy podlegali wpływowi silnie utrwalonych wspomnień. Pomimo rozmaitych ataków
– rozum usiłuje rozbić to za wszelką cenę, a tak zwany współczesny intelektualista
w ogóle czegoś takiego nie akceptuje – ludzkie serce wciąż traktuje te klucze jak cenny
skarb i jest nimi zafascynowane. Powinniśmy więc pamiętać, że choć dzisiaj zupełnie
nie wiadomo, co z nimi zrobić, gdzieś w naszej podświadomości rozbrzmiewa echo cza‐
sów, kiedy otwierano nimi jakieś zamki.
Dlaczego tkwi to w naszej pamięci? Dlatego, że nikt z nas nie jest tutaj nowy. Wszyscy
rodzimy się raz po raz i nigdy nie było tak, że nie istnieliśmy. To, co znaliśmy w prze‐
szłości, zapadło nam dziś w nieświadomość, zagrzebane pod tysiącami warstw nieświa‐
domości. Jeśli znaliśmy kiedyś znaczenie i sekrety jakiejś świątyni czy doznaliśmy
otworzenia jakichś wewnętrznych drzwi, gdzieś w zakamarkach nieświadomości to
wspomnienie wciąż drzemie. Intelekt może zaprzeczać jego istnieniu, lecz intelekt nie
sięga głębi, w której owo wspomnienie jest przechowywane.
Mimo wszelkich przeciwieństw i pozornej bezsensowności, jest to coś, co trwa, czego
nie sposób usunąć. Może przyjmować nowe formy, lecz trwa. Jest to możliwe tylko dla‐
tego, że na nieskończenie długiej drodze kolejnych narodzin i śmierci poznawaliśmy to
niezliczoną ilość razy – choć dziś może tego nie pamiętamy.
Poza użytecznością zewnętrzną, jako środek wiodący do celu, wszystko to ma też
głębsze znaczenie i głębszy sens.
Wszechobecny bodziec skłaniający nas do wznoszenia świątyń jest cechą typową tyl‐
ko dla człowieka. Zwierzęta budują legowiska, ptaki wiją gniazda – ale nie budują świą‐
tyń. Jedną z najważniejszych cech odróżniających człowieka od zwierząt jest to, że czło‐
wiek wznosi świątynie, żadne zwierzę tego nie robi. Zapewnienie sobie schronienia jest
czymś naturalnym, robią to wszystkie stworzenia – ptaki i zwierzęta, nawet drobne
owady; wznoszenie domu dla tego, co boskie, jest jednak charakterystyczne tylko dla lu‐
dzi.
Gdyby człowiek nie miał głębokiej świadomości tego, co boskie, świątynia nie mogła‐
by powstać. Nawet jeśli ta świadomość potem zaginie, świątynia pozostaje; nie ma jed‐
nak wątpliwości, że budowano ją w oparciu o głębokie doświadczenie boskości.
Urządzamy w swych domach pokoje gościnne, gdyż goście przychodzą do nas z wizy‐
tą. Gdyby nie było gości, nie tracilibyśmy pieniędzy na wystrój pokojów gościnnych.
A jeśli nawet gości nie ma w tej chwili, na ich przyjęcie pokój jest zawsze gotowy. Idea
budowania świątyń czy kapliczek dla tego, co boskie, musiała zrodzić się wtedy, gdy bo‐
skość nie była tylko kwestią wyobraźni, lecz stanowiła żywe doświadczenie. Inkarnacja
na Ziemi uczyniła koniecznym wyszukanie w każdym zakątku planety miejsc, które
mogłyby służyć boskim gościom za siedzibę. Aby kogoś odpowiednio ugościć, trzeba
poczynić ku temu odpowiednie starania.
Można to zrozumieć i na takim przykładzie: wokół nas rozchodzą się fale radiowe,
choć nie można ich wychwycić, nie mając radioodbiornika. Gdyby jutro wybuchła trze‐
cia wojna światowa i zniszczeniu uległy wszystkie urządzenia techniczne, a ocalałoby
jedynie małe radio, na pewno nie chciałbyś się go pozbyć. Wiedząc, że nie namierzysz
żadnej stacji i programu, i że nie znajdziesz nikogo, kto umiałby je naprawić, nie wyrzu‐
cisz go.
Kilka pokoleń później zapytasz w końcu kogoś, jak można uruchomić to radio, ale
nikt z żyjących członków rodziny nie udzieli ci odpowiedzi. Powiedzą tylko, że ich ojco‐
wie i praojcowie domagali się zachowania tego przedmiotu, więc spełniają ich wolę.
Przodkowie nie powiedzieli, do czego ten przedmiot służył, więc oni nie mają o tym po‐
jęcia – i pozostaje on bezużyteczny. Gdyby nawet rozebrano radio na części, niczego
o nim nie da się dowiedzieć. Otwierając je, nie wiesz, że kiedyś dobiegała z niego muzyka
i słychać było głos. Radio działało kiedyś jako odbiornik zdarzeń zachodzących zupełnie
gdzie indziej; wyłapywało pewne fale i działało jak medium przekazujące dźwięki słu‐
chającym.
Dokładnie tak samo, jako instrumenty odbiorcze, działały kiedyś świątynie. Choć bo‐
skość jest wszędzie i ludzie także są wszędzie, tylko w pewnych okolicznościach zestra‐
jamy się wewnętrznie z tą boskością. Świątynie służyły więc jako ośrodki odbiorcze do
odczucia przez nas boskości i – w wyniku tego – rozwoju duchowego. Cała konstrukcja
świątyń była pomyślana w tym właśnie celu.
Różne typy ludzi tworzyły różne koncepcje, ale nie jest to istotne. Nie ma przecież zna‐
czenia to, że różne fabryki produkują radioodbiorniki według swoich procedur, wzorów
i kształtów typowych dla siebie – cel końcowy jest taki sam.
Świątynie w Indiach budowano w oparciu o jeden z trzech czy czterech wzorców,
inne budowle były tylko ich kopią. Sklepienia świątyń budowano na wzór sklepienia
niebios. Miało to pewien ukryty cel: jeśli usiądę na otwartym terenie i zaintonuję aum,
głos uleci w przestworza i umilknie, gdyż ogrom nieba wchłonie ludzki głos. Nie usłyszę
fali odbitej, echa moich śpiewów, cała modlitwa zniknie w przestworzach.
Sklepienia wykonywano w taki sposób, by rezonans wywołany modlitwą wracał do
nas. Kopuła świątyni to po prostu mała, półkulista kopia nieba. Ma taki sam kształt jak
przestworza otaczające Ziemię z czterech stron. Modlitwy i śpiewy pod takim sklepie‐
niem nie giną w bezmiarze niebios, gdyż jego kształt odbija je do modlącego się człowie‐
ka. Im bardziej okrągłe sklepienie, tym łatwiej dźwięk wraca echem. Po jakimś czasie
przekonano się też, że kamień może zwiększyć natężenie odbitej fali dźwiękowej.
W grotach Ajanty jest buddyjska sala modlitewna, gdzie kamienie odbijają dźwięk
z taką samą intensywnością, jak przy grze na hinduskim instrumencie zwanym tabla.
Uderzenie w skały z siłą taką samą, jakiej wymaga gra na tabla, powoduje powstanie
tego samego dźwięku. Zwykłe kamienie używane do budowy sklepień świątyń nie mają
tej właściwości odbijania pewnych subtelnych dźwięków, posłużono się więc kamienia‐
mi specjalnego rodzaju.
Czemu to wszystko służy? Gdy wszyscy zaintonują aum z wielką siłą, sklepienie świą‐
tyni odbije dźwięk, tworząc krąg odbitych fal dźwiękowych. Sklepienie świątyni swym
kształtem pomaga stworzyć taki krąg. Ten dźwięk umożliwia doznanie stanu szczęśli‐
wości. Aum intonowane na wolnej przestrzeni nie powoduje powstania kręgu dźwięku
– doznanie stanu szczęśliwości nie jest możliwe.
Gdy powstaje ten krąg, przestajesz być pokornym czcicielem w obliczu tego, co nie‐
biańskie – stajesz się odbiorcą, tym, którego modlitwy zostały wysłuchane. Następuje
rezonans i boskość zaczyna w ciebie wstępować. Dźwięk wytwarzany w intonowaniu
jest dziełem ludzkim, odbity i zwielokrotniony nabiera jednakże nowej mocy i jest pełen
świeżej energii.
Świątynne budowle w kształcie kopuł miały tworzyć krąg dźwięku podczas intono‐
wania mantr. Jeśli ktoś intonował mantrę, siedząc w absolutnej ciszy i spokoju, tuż po
uformowaniu się zogniskowanego dźwięku myśli zamierały. Z jednej strony powstaje
krąg, z drugiej – ustają myśli. Krąg energii formuje się nawet podczas zbliżenia mężczy‐
zny i kobiety; a gdy dochodzi do jego powstania, w tej chwili dokonuje się przeskok
w nadświadomość.
Posągi Buddy i Mahawiry w pozycji padmasany lub siddhasany wskazują na istnienie
innych metod tworzenia tego rodzaju kręgów. Gdy siadamy ze złączonymi stopami
i dłońmi umieszczonymi na nogach, całe ciało zaczyna działać jak krąg. Elektryczność
krążąca w ciele nie może wydostać się na zewnątrz, powstaje obwód zamknięty.
W chwili zamknięcia takiego obwodu znikają wszystkie myśli. Mówiąc językiem elek‐
tryków: obecność zakłóceń myślowych jest skutkiem braku wewnętrznego obwodu
elektrycznego. Jeśli stworzymy taki obwód, wewnętrzna energia ulega zrównoważeniu
i wyciszeniu. Wzbudzanie energetycznego kręgu za pomocą świątyń z kopułami było
więc procesem o określonym celu i naprawdę wielkim znaczeniu.
Przy wejściu do świątyni znajdują się wielkie dzwony lub gongi, służące temu same‐
mu celowi. Gdy intonujesz aum, nawet cicho, ale twoja uwaga jest gdzie indziej, uderze‐
nia dzwonu przywracają cię do kręgu wibracji dźwięku. Przypomina to wrzucenie ka‐
myka do stawu: na powierzchi wody rozchodzą się koncentryczne fale.
W świątyniach Tybetu zamiast dzwonu lub gongu ustawia się wykonane z metalu
naczynie w kształcie misy, obraca się w nim siedem razy drewniany drążek, po czym raz
uderza się w misę. Wibracje wzbudzone w takim „młynku” brzmią jak aum mani padme
hum, słychać całą mantrę. Młynek odbija dźwięk aum mani padme hum nie raz, ale sie‐
dem razy. Zakręć silnie młynkiem siedem razy, uderz, wyciągnij drążek i usłyszysz sied‐
miokrotne echo mantry aum mani padme hum. Dźwięk będzie coraz cichszy, ale usły‐
szysz go siedem razy.
Intonując mantrę aum mani padme hum w świątyni, pod kopułą wywołamy podobny
efekt odbicia. Wibracje dotrą do każdej komórki ciała i wrócą na głębszym poziomie. Po
chwili nie będzie ani ciebie, ani świątyni – pozostaną tylko kręgi energii.
Dźwięk jest subtelną formą elektryczności, co obecnie potwierdza nawet nauka.
W gruncie rzeczy wszystko jest pewną formą elektryczności. Hinduscy mędrcy idą jed‐
nak krok dalej i twierdzą, że elektryczność jest pewną formą dźwięku, dźwięk stanowi
tutaj podstawę, nie elektryczność. Dlatego nazywają byt doskonały shabda-brahma, czy‐
li „Bóg jest dźwiękiem”.
Widać dziś podobieństwo podejść wschodnich myślicieli i współczesnych uczonych,
różnią się tym, co jest pierwotne. Według uczonych elektryczność jest podstawą, zaś
mędrcy Wschodu powiadają, iż to zagęszczony dźwięk wytwarza elektryczność. Zapew‐
ne w najbliższej przyszłości nauka będzie musiała wejrzeć nieco głębiej w naturę shab‐
da-brahma, dźwięku, rzeczywistości ostatecznej.
Twierdzenia mędrców wynikają z doświadczeń z dźwiękiem wytwarzanym pod skle‐
pieniem świątyń. Gdy medytujący intonuje aum, odczuwa, że nie ma ani jego, ani świą‐
tyni, pozostaje tylko elektryczność. Do takich wniosków nie dochodzono w laborato‐
riach; ci, którzy je wypowiadali, nie mieli żadnych laboratoriów, zastępowały im je
świątynie. W nich przekonywali się, że dźwięk przechodzi w swoistą „elektryczność”.
Świątynie z kopułami tworzono, by doświadczyć takiej transformacji dźwięku. Gdy
ludzie z Zachodu ujrzeli hinduskie świątynie, uznali je za bardzo niehigieniczne. Zbudo‐
wano je tak, że nie miały wielu drzwi czy okien. Było tylko jedno wejście, i to niewielkie.
Chodziło w tym o to, by krąg dźwięku wytworzony w świątyni nie ulegał rozproszeniu.
Nic dziwnego, że ludzie z Zachodu odchodzili, uznając świątynie za obskurne, mroczne
i odrażające, bez świeżego powietrza. Ich kościoły były niemal klimatyzowane, czyste,
z wieloma drzwiami i oknami, światło i świeże powietrze łatwo do nich wnikały, zacho‐
wując w nich higienę.
Mówiłem już, że gdy sekret używania klucza popadnie w zapomnienie, pojawiają się
trudności. Obecnie nikt w Indiach nie powie wam, dlaczego świątynie nie mają wielu
okien. Wobec braku wyjaśnienia, uznajemy hinduskie świątynie za niehigieniczne.
Nikt nie uwierzy, że w tych świątyniach mieszkali najzdrowsi spośród ludzi, żadna cho‐
roba nie miała tam dostępu. Ci, którzy modlili się i odprawiali rytuały w tych świąty‐
niach, byli najzdrowszymi ludźmi – w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Skąd to się wzięło? Stopniowo zaczęto sobie uświadamiać, że dźwięk wytwarzany
przy intonacji aum ma niepowtarzalny wpływ oczyszczający. Są dźwięki oczyszczające,
są też takie, które zanieczyszczają. Niektóre dźwięki odpychają choroby, inne je wręcz
przyciągają. Nauka o dźwięku została już jednak zapomniana.
Ci, którzy twierdzili, że dźwięk jest bytem absolutnym, powiedzieli już wszystko. Nie
ma większego doznania niż doznanie absolutu – nie znano środku wyrazu głębszego od
dźwięku.
Wszystkie melodie, tony i ich modyfikacje narodziły się na Wschodzie. Stanowią one
wyraz doznania bytu absolutnego w formie dźwięku. Kompozycje muzyczne i wszelkie
formy taneczne pojawiły się najpierw w świątyniach, dopiero później przyjęły postać
odrębnej dziedziny sztuki. Tylko w świątyni człowiek oddany aktom czci doświadczał
na sobie dźwięku w najrozmaitszych formach, zresztą było ich tyle, że nie sposób
wszystkich zliczyć.
Przed 40 laty w Varanasi mieszkał pustelnik zwany Vishuddhananda. Przeprowadził
tam setki pokazów, by udowodnić, że można zabijać za pomocą dźwięków. Siadał pod
sklepieniem świątyni, która według zachodnich norm była całkowicie niehigieniczna.
Eksperyment przeprowadzono w obecności trzech lekarzy z Anglii, którzy przynieśli
wróbla. Vishuddhananda wydał z siebie dźwięk... wróbel zatrzepotał skrzydłami i padł
martwy na ziemię. Lekarze zbadali go i stwierdzili jego śmierć. Vishuddhananda zainto‐
nował inne dźwięki... wróbel został przywrócony do życia, pofrunął. Uświadomiono so‐
bie wtedy, że określone dźwięki mogą mieć bardzo różne skutki.
Obecnie z łatwością przyjmujemy, że dźwięki wywołują określone skutki, gdyż udo‐
wodniono to naukowo. Jesteśmy zgodni co do tego, że jeśli jakieś promienie padną na
nasze ciało, wywoła to wiadome skutki; jeżeli poda się pacjentowi lekarstwo, wywoła
ono konkretny skutek; naświetlenie falami o określonej barwie również spowoduje pe‐
wien efekt. Dlaczego więc dźwięk nie miałby powodować określonych skutków?
Kilka laboratoriów na Zachodzie aktywnie angażuje się w badania wzajemnej relacji
dźwięku i życia; niektóre doszły już do niezwykle ważnych wniosków. W dwóch przy‐
padkach udało się udowodnić, że u karmiących matek pewne dźwięki mogą pobudzać
wydzielanie mleka. Dzięki określonym dźwiękom rośliny zakwitają po dwóch miesią‐
cach zamiast sześciu; krowy dają więcej mleka, słuchając łagodnej muzyki... W Rosji sto‐
suje się tę ostatnią metodę na szeroką skalę. Niedaleki jest czas, gdy owoce i warzywa
będą uprawiane za pomocą specjalnych dźwięków. Odpowiednie pokazy już prowadzo‐
no w laboratoriach, masowe wykorzystanie tych zjawisk jest teraz tylko kwestią czasu.
Jeżeli dźwięk wpływa na warzywa, owoce i mleko, czemu nie miałby wpływać i na nas?
Choroba i zdrowie zależą od określonych fal dźwięku; w dawnych czasach ludzie sta‐
rali się dokonać w świątyniach zmian, które nie dadzą się sprowadzić tylko do świeżego
powietrza i specyficznej atmosfery. Nie uważali, by obecność świeżego powietrza mo‐
gła zapewnić zdrowie, bo przecież w ciągu 5.000 lat ktoś musiałby wymyślić odpowied‐
nią wentylację dla świątyń.
Hinduski pustelnik zwykle żyje w jaskini, do której światło i świeże powietrze nie
mają dostępu, albo przebywa w świątyni, do której prowadzą drzwi tak małe, że wcho‐
dząc, trzeba się schylić. Istnieją i takie świątynie, do których można wejść, tylko pełza‐
jąc. Mimo tego nie wywierają one zgubnego wpływu na zdrowie przebywających
w nich ludzi. W Indiach wiemy o tym od wielu tysięcy lat. Zaczęliśmy w końcu w to
wątpić, poszerzyliśmy drzwi i zainstalowaliśmy okna. Świątynie uległy modernizacji,
jednak zmieniło je to w zwyczajne budowle. Cel ich istnienia – bycie kluczem do czegoś
wyższego – został całkowicie zatracony.
Akustyka świątyni wiąże się ściśle z jej architekturą. W gruncie rzeczy wszystko spro‐
wadza się do nauki o dźwięku. Można podać określony kąt, pod jakim należy wydać
dany dźwięk. Inaczej wydaje się dźwięk stojąc, inaczej siedząc. Niektóre dźwięki wydaje
się wyłącznie w pozycji leżącej, gdyż dźwięk wywołuje konkretny efekt, gdy jest wyda‐
wany w pozycji stojącej i zmienia się on zupełnie, jeśli wydajemy go, siedząc. Wiadomo
też, jakie dźwięki należy ze sobą łączyć, a które od siebie oddzielać, by otrzymać przewi‐
dywalny rezultat. Ciekawe jest więc poznanie przyczyn zamieszania wynikłego z tłuma‐
czenia literatury wedyjskiej na języki zachodnie.
Języki zachodnie kładą nacisk głównie na stronę lingwistyczną, nie na fonetykę, zaś
podejście wedyjskie podkreśla nie tyle znaczenia przypisywane danemu słowu, napisa‐
nemu lub wypowiedzianemu, co raczej jego specjalnemu brzmieniu, a także samej kom‐
pozycji tego dźwięku. Sanskryt jest więc językiem fonetycznym, nie lingwistycznym –
nacisk jest położony bardziej na dźwięk niż na słowa. Przez tysiące lat uważano więc, że
tych wartościowych tekstów nie należy spisywać, gdyż po spisaniu dźwięk przestaje od‐
grywać zasadniczą rolę. Zwracano uwagę na to, by przekaz wiedzy odbywał się ustnie,
nie na piśmie, gdyż zapisane słowa stają się niewiele warte, a subtelności najrozmait‐
szych dźwięków przestają być wychwytywane i wszystko traci swój sens.
Jeśli zapiszemy słowo Rama, ci, którzy je przeczytają, zrobią to na wiele różnych spo‐
sobów. Ktoś położy większy nacisk na r, ktoś inny na a, ktoś inny na m. Wszystko zależy
od czytelnika. Gdy słowo zostaje zapisane, ginie efekt samego dźwięku. By zrozumieć
jego efekt, należy przejść przez cały zestaw ćwiczeń odkodowujących dźwięk, aby uzy‐
skać odpowiednią wymowę.
Tak więc przez tysiące lat nalegano, by nie spisywać świętych tekstów; starożytni mę‐
drcy nie chcieli tracić ich fonetycznej istoty. Przekazywano je ustnie, a pisma znane były
jako shruti, czyli „to, czego uczymy się, słuchając”. Tego, co przekazywano w postaci
ksiąg, nigdy nie uznawano za święty tekst.
Wszystko to opierało się na naukowych podstawach, na odpowiedniej aranżacji
dźwięku. W niektórych miejscach dźwięk musi być cichy, w innych głośny. Trudno
było zapisać te dźwięki literami. W chwili, gdy święte dźwięki zostały sprowadzone do
tekstów pisanych, to, co stanowi ich esencję, co jest integralną częścią dźwięku – orygi‐
nalna, wewnętrzna struktura – zostało zatracone. Rozumienie poprzez słuchanie prze‐
stało być konieczne. Możesz czytać te pisma, są ogólnie dostępne. I nie mają żadnego
związku, żadnego punktu odniesienia do samego dźwięku.
Interesujące jest to, że pisma nigdy nie były cenione ze względu na treść. Ich sens stał
się ważny później, gdy sprowadzono je do tekstów pisanych. Gdy coś zostało zapisane,
nie ma żadnego sensu, wygląda na totalną bzdurę – słowu pisanemu należy bowiem za‐
wsze nadać jakieś znaczenie. Wciąż jednak w tekstach wedyjskich można spotkać frag‐
menty, których sensu nie sposób odczytać. To prawdziwe ich fragmenty, gdyż są one
całkowicie fonetyczne, nie przekazują żadnych treści.
Nie ma sensu doszukiwać się sensu tybetańskiej mantry aum mani padme hum, gdyż
jej sens jest absolutnie fonetyczny. Podobnie nie ma mowy o jakimkolwiek sensie man‐
try aum – działa ona jednak jak dźwiękowy taran, który wywołuje specjalny efekt. Gdy
medytujący ciągle powtarza aum mani padme hum, ten dźwięk wpływa na poszczególne
czakry i je uaktywnia. Nie chodzi tu o znaczenie, ważne są same dźwięki. Ważne jest
więc to, że stare święte teksty w żaden sposób nie podkreślają sensu, a raczej użytecz‐
ność – czyli cel, dla którego mogły być wykorzystane, i dobroczynne skutki, jakich moż‐
na było dzięki nim doświadczyć.
Zapytano Buddę, czym jest prawda. Prawda jest tym, czym można się posłużyć – odparł.
Definicja prawdy brzmi więc: to, czym można się posłużyć. Nauka tak samo definiuje
prawdę. Jej definicja jest bardzo pragmatyczna: prawda jest tym, co można wykorzystać
w życiu i w pewien sposób udowodnić.
Gdy mówimy, że woda powstaje z połączenia wodoru i tlenu, nie przejmujemy się,
czy to zdanie jest prawdziwe, czy nie. Jeśli tylko możemy sami przekonać się, że woda
powstaje z połączenia wodoru i tlenu, jest to prawda, w przeciwnym wypadku – nie.
Samo to stwierdzenie nie jest istotne, liczy się jego użyteczność. Jeżeli w ten sposób moż‐
na stworzyć wodę, trzeba to wykazać. Obecnie nauka przejęła tę definicję prawdy, którą
religia zaakceptowała 5.000 lat temu. W świecie religii użyteczność zawsze była testem
prawdy.
Mantra aum nie ma żadnej treści, lecz ma pewną użyteczność, świątynia też nie ma
żadnego „sensu”, lecz ma pewną użyteczność. Ich wykorzystanie jest sztuką, a w każdej
dziedzinie sztuki można znaleźć taki wewnętrzny nurt, którego nie sposób nauczać, lecz
który można i należy wchłonąć.
Półtora tysiąca lat temu żył cesarz Chin, który uwielbiał mięso do tego stopnia, że kro‐
wę czy byka trzeba było zarzynać na jego oczach. Przez 15 lat co rano ten sam rzeźnik za‐
bijał jedną sztukę bydła. Kiedyś cesarz zapytał: „Nie zauważyłem, byś przez te 15 lat choć
raz ostrzył swój topór. Czyż jego ostrze się nie stępia?”.
Rzeźnik odparł: „Nie, Wasza Wysokość, nie stępia się. Dzieje się tak tylko wtedy, gdy
rzeźnik jest ekspertem i wie, jak ma uderzać. Rzeźnik musi wiedzieć, gdzie są kości,
a gdzie stawy, za jednym zamachem może wtedy przeciąć zwierzę wpół. Ta sztuka jest
przekazywana z pokolenia na pokolenie. Ostrze nie tylko nie tępi się, lecz z każdym cio‐
sem jeszcze bardziej się naostrza”.
Cesarz poprosił rzeźnika, by ten nauczył go owej sztuki. Rzeźnik stwierdził jednak:
„To będzie bardzo trudne. Nie wyuczyłem się tej sztuki, lecz złapałem, o co w tym cho‐
dzi, obserwując mego ojca już kiedy byłem dzieckiem. Nikt mnie tego nie uczył, wchło‐
nąłem arkana tej sztuki, obserwując ojca dosłownie każdego dnia. Przynosiłem ojcu to‐
pór albo ćwiartowałem kończyny martwych zwierząt. Tak poznawałem tę sztukę. Jeżeli
jesteś gotów, aby postępować identycznie – stać przy mnie, podawać mi czasem topór,
odkładać go na bok lub po prostu siedzieć i patrzeć – może wtedy uchwycisz, na czym
polega ta sztuka. Ja jednak cię tego nie nauczę”.
Można nauczać jakiejś gałęzi tak zwanej wiedzy czy nauki, lecz sztukę należy samo‐
dzielnie podchwycić i wchłonąć.
Mantry nie mają znaczenia, mają jednak pragmatyczną wartość, a my pozwalamy na‐
szym dzieciom wchłaniać ją od najmłodszych lat. Uczą się one korzystania ze świątyń,
nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Uczą się sztuki wchodzenia do świątyni, siedzenia,
korzystania z sanktuarium. Ilekroć pojawiają się niebezpieczeństwo lub trudności, lu‐
dzie pędzą do świątyni i wracają do domu, odzyskawszy równowagę i poczucie bezpie‐
czeństwa. Co rano udają się do świątyń, gdyż tego, co tam znajdują, nie można znaleźć
nigdzie indziej. Wszystkiego tego ich nie nauczono, nabyli to we wczesnym dzieciń‐
stwie. Nie nauczono ich tego, zostało im to wszczepione. Gdy pojawia się sztuka, nie
można jej nauczyć.
Efekt działania dźwięku w świątyni i sama świątynia były bezpośrednio powiązane
z eksperymentem. Dopóki efekt brzmienia danego słowa nie został zrozumiany, cały
eksperyment był pozbawiony sensu. Przykładowo: przyjęło się, że mantrę może ucznio‐
wi dać jedynie mistrz. Podkreślano znaczenie wyrecytowania mantry przez mistrza
wprost do ucha ucznia. Tę mantrę mogłeś znać już od dawna, ale mistrz musiał wyszep‐
tać ją do ucha.
Można zapytać: „Co w tym nowego? Nie mogłoby się obejść bez mistrza? Każdy wie,
jak powtarzać mantrę, a mimo to mistrz musi mi ją wyszeptać, jakby to był jakiś wielki
sekret!”.
Trzeba zrozumieć i to, że gdy mistrz mówi coś do ucha uczniowi, robi to w szczegól‐
ny sposób, kładąc nacisk na pewne dźwięki, na coś, co w ogóle nie jest znane. Istnieje bo‐
wiem wiele odmian słowa „Rama”, wywołujących odmienne skutki.
Znamy opowieść o mędrcu Valmiki: dziś utraciła ona sens i wygląda dziecinnie. Po‐
dobno Valmiki był analfabetą i człowiekiem prymitywnym. Mistrz kazał mu powtarzać
mantrę „Rama, Rama”, a on po pewnym czasie zapomniał polecenia mistrza i zaczął wy‐
mawiać ją na odwrót: „Mara, Mara”... i dostąpił oświecenia.
Gdy zgubi się prawdziwy klucz do tego rodzaju tajemnic, mnożą się problemy. Fak‐
tem jest, że intonując „Rama, Rama”, po pewnym czasie automatycznie powtarza się
„Mara, Mara”, zamykając w ten sposób krąg. „Rama, Rama” szybko przechodzi w „Mara,
Mara” – ma to właściwy wymiar fonetyczny. W końcu dochodzisz do czegoś niezwykłe‐
go, wyjątkowego: znikasz, nie ma cię, w tej właśnie chwili, gdy znikasz lub umierasz dla
tego, z czym się identyfikowałeś, mantra staje się pełną. Jest to chwila prawdziwego
przeżycia – ty zniknąłeś, umarło twoje ego.
Warto zwrócić uwagę na to, że jeśli właściwie doprowadzisz ten proces do końca, za‐
czynając od powtarzania „Rama, Rama”, dochodząc do powtarzania „Mara, Mara”, na‐
wet gdybyś chciał powiedzieć „Rama”, nie będziesz w stanie tego zrobić. Całe twoje ist‐
nienie będzie powtarzać „Mara, Mara”. W takiej chwili umierasz jako „ja” i jest to pierw‐
szy krok w medytacji. Gdy ta śmierć jest totalna, odkrywasz, że „Mara, Mara” prowadzi
cię na powrót do „Rama, Rama”. Gdy „Rama, Rama” zacznie wychodzić z twoich głębi,
nie będziesz tego robił, ale naprawdę doświadczysz „Rama”, rzeczywistości ostatecznej.
Po drodze konieczne jest jednak przejście przez etap „Mary”.
Ta mantra ma więc trzy części. Zaczynasz od „Rama”, tracisz swą tożsamość przy
„Mara” i mantra rozwija się do „Rama”. Drugi krok – „Mara” – jest najważniejszy w tym
procesie; jeżeli nie będzie tej części środkowej, to prawdziwe, ostateczne doświadczenie
„Rama”, krok trzeci, w ogóle nie nastąpi. Jeśli znasz właściwą wymowę i odpowiednio
wymawiasz te słowa, kładąc akcent na „ra”, mniej podkreślając „ma”, „Rama” przecho‐
dzi w „Mara”. Gdy akcent na „ma” jest mniejszy, staje się ono doliną, zaś „ra” staje się naj‐
wyższym szczytem. Powtarzając „ma” w „Rama” z mniejszym akcentem, doprowadzisz
do transformacji i wkrótce „ma” staje się szczytem, a „Ra” doliną. Powtarzasz wtedy
„Mara, Mara” – „śmierć, śmierć” – nie zdając sobie nawet z tego sprawy.
Jak fale na oceanie, po każdym wznoszeniu się następuje opadanie. Tak jak ocean,
dźwięk też rozchodzi się falami; jak w muzyce crescendo i diminuendo. Dopóki nie je‐
steś świadomy odpowiedniej wymowy, możesz powtarzać mantry, ale efektu nie bę‐
dzie.
Ktokolwiek wymyślił tę opowieść, że Valmiki powtarzał „Mara, Mara”, bo był niewy‐
kształconym ignorantem, jest bardzo daleki od prawdy. Owszem, Valmiki był analfabe‐
tą i człowiekiem nieokrzesanym, ale jeśli chodzi o tę konkretną sprawę, był adeptem.
Doskonale wiedział, jak intonować „Rama”, by uzyskać dźwięk „Mara”. Dopiero wtedy
powstaje prawdziwe „Rama”. To „Rama” nie będzie przez ciebie wymawiane, gdyż
w drugim etapie „Mara” ty po prostu znikasz. Kto miałby to powtarzać? Prawdziwe
„Rama”, rodzące się w tobie pod koniec drugiego etapu, nie jest przez ciebie wymawia‐
ne, zdarza się samo, niejako wbrew tobie. Dochodzi do tego automatycznie i nie ma to
nic wspólnego z powtarzaniem.
Wartość shruti, tekstów, których się słucha, polega na fonetyce. Tylko ten, kto zna fo‐
netykę, może zgłębić wiedzę zawartą w shruti, i tylko dla takiego kogoś będą one pomo‐
cą. W przeciwnym wypadku słowa staną się zwykłą książką, każdy może je przeczytać,
lecz cała nauka pozostanie w tajemnicy. Ta nauka o dźwięku, jego barwie, głośności, to‐
nach wysokich i niskich, przerwach pomiędzy dźwiękami – oto cała tajemnica.
Istniały kiedyś kompletne zestawy mantr, świątynie służyły jako laboratoria, w któ‐
rych je testowano. Dla poszukującego miało to wartość wewnętrzną i głęboki sens. Za‐
wsze więcej ludzi doświadczało samorealizacji w obrębie świątyni niż ci, którzy dozna‐
wali jej poza jej murami. Tak jest, mimo że boskość jest obecna i wewnątrz i na zewnątrz
świątyń. Dziś trudno o tego rodzaju doznania nawet w samym środku świątyń.
Ludzie, tacy jak Mahawira, którzy musieli eksperymentować bez świątyń, odkrywali
inne metody, bardziej uciążliwe niż te stosowane w świątyniach. Mahawira musiał spę‐
dzić wiele lat, opanowując rozmaite postawy umożliwiające stworzenie wewnątrz ciała
zamkniętego obwodu energetycznego. Nie chciał korzystać z pomocy świątyń, lecz al‐
ternatywą był długi proces skomplikowanych praktyk zajmujących całe lata; praktyk,
które doprowadzić do końca mógł tylko człowiek o żelaznej woli Mahawiry.
Budda także osiągnął oświecenie bez pomocy świątyń. Po śmierci ich obu trzeba było
wznieść świątynie, gdyż tego, co świątynia może dać zwykłemu człowiekowi, nie da ani
Budda, ani Mahawira – ich praktyki nie zawsze są wykonalne dla przeciętnego człowie‐
ka.
Obecnie, jeśli w pełni zrozumiemy naukę o tworzeniu dźwiękowych kręgów mocy,
możemy skonstruować instrumenty lepsze od świątyń. Podjęto badania w tym kierun‐
ku i na pewno uda się stworzyć takie instrumenty, choćby dlatego, że dobrze poznali‐
śmy elektryczność. Takie eksperymenty mogą też być niebezpieczne. Jeśli jednak prze‐
prowadzi się je w sposób przemyślany, to, co kiedyś dawały świątynie, będzie dostępne
dzięki naukowej technologii – krąg energii tworzony w świątyni można wzbudzić inny‐
mi metodami. Włożysz do kieszeni przyrząd mający uaktywnić obwód bioelektryczny,
może będziesz mógł dzięki niemu odtwarzać dźwięki pozwalające na wytworzenie
w tobie takiego obwodu.
Badania podjęto w Ameryce, gdzie kilku uczonych jest zaangażowanych w fascynują‐
ce badania, mające na celu wykazanie, że wszelkie doznania rozkoszy i bólu można spro‐
wadzić do bioelektrycznych prądów płynących przez określone punkty ciała.
Gdy nakłuwamy ciało, w niektórych punktach nie czuje się bólu. Są w ciele „martwe
punkty”, w których nie czujesz nic. Z tuzina wybranych punktów na plecach, trzy lub
cztery nic nie czują. Jest też 5-10 punktów o niezwykle dużej wrażliwości, gdzie naj‐
mniejsze ukłucie powoduje nieznośny ból.
Na głowie mamy wiele takich punktów. Mózg to miliony komórek, każda o określo‐
nej wrażliwości. Gdy mówisz, że jesteś szczęśliwy, elektryczność płynie przez odpowied‐
ni ośrodek, budząc wrażenie szczęścia. Siedzisz tuż obok ukochanej osoby, trzymasz jej
dłoń i mówisz, że czujesz się szczęśliwy. Co to jest? Gdyby uczony miał opisać to zjawi‐
sko, powiedziałby, że elektryczność płynie przez odpowiedni ośrodek w mózgu i dawne
mentalne skojarzenia odnoszące się do tej osoby czynią cię w jej obecności szczęśliwym.
Tego rodzaju szczęścia możesz nie czuć po 2-3 miesiącach, gdyż używając zbyt często
danego ośrodka, przepuszczając przez niego zbyt dużo energii, powodujesz znaczny spa‐
dek jego wrażliwości.
Jeśli będziesz często nakłuwał jakiś punkt na stopie, ból będzie się stopniowo zmniej‐
szać. Jutro będzie mniejszy niż dziś, a pojutrze jeszcze mniejszy. Postępując tak, stwo‐
rzysz obszar zupełnej niewrażliwości na ból. Ludzie grający na sitar mają skórę palców
niewrażliwą na ból, silne uderzenia w struny nie robią na nich żadnego wrażenia, a pal‐
ce nie odczuwają żadnego bólu.
Gdy po 3-4 miesiącach czujesz, że miłość zgasła lub zmniejszyła się, nie znaczy to, że
była niepełna, ale że „odwrażliwieniu” uległ ten punkt w tobie, w którym objawiało się
uczucie szczęścia, gdyż był zbyt często używany, Jeśli ukochana osoba wyjedzie na kilka
miesięcy, po jej powrocie znów odczujesz radość.
Istotne okazały się tu eksperymenty prowadzone na szczurach. W mózgu szczura za‐
instalowano „okienko” do obserwacji tego, co dzieje się, gdy szczur odbywa stosunek
seksualny. Wykryto punkt, przez który w momencie wytrysku przepływa elektrycz‐
ność. Podpięto elektrodę, „okienko” zamknięto, a przewód podłączono do urządzenia
sterującego prądem. Zainstalowano przycisk wyzwalający przepływ prądu proporcjo‐
nalnie do parametrów zarejestrowanych podczas wytrysku szczurzego nasienia.
Nauczono szczura obsługiwać ten przycisk; przy każdym jego naciśnięciu urządzenie
generowało określoną dawkę prądu, aktywując punkt w mózgu, do którego podpięto
elektrodę – co wywoływało odczucie przyjemności uzyskiwane podczas stosunku.
Szczur po naciśnięciu przycisku był zadowolony do tego stopnia, że robił to raz po raz.
Przez najbliższe 24 godziny nie robił nic innego, tylko naciskał guzik, tysiące razy. Prze‐
stał interesować się jedzeniem, piciem i spaniem; naciskał przycisk, aż padł wyczerpany.
Uczony prowadzący ten eksperyment stwierdził, że szczur zaangażował się w przy‐
jemności seksualne o wiele bardziej niż podczas zwykłego stosunku, choć tak naprawdę
w ogóle nie odbył stosunku seksualnego, jedynie doznawał przyjemności wywołanej
przepływem prądu przez mózg. Jego zdaniem to doznanie szybko straciło urok i zaczęło
być czymś zwyczajnym.
Gdy kiedyś podłączymy ludzki mózg do elektrody kierującej odpowiednią dawkę
elektryczności w określony punkt, nikt nie będzie chciał zajmować się czymś takim jak
seks – praktycznie rzecz biorąc, nie ma z tego żadnych korzyści, a traci się mnóstwo
energii. Będziemy nosić w kieszeni miniaturowe urządzenie i gdy tylko zechcemy, po‐
budzimy sobie ośrodek seksu, doznając tej samej przyjemności co podczas stosunku.
Ma to jednak i niebezpieczne strony. Gdy możliwe będzie zlokalizowanie rozmaitych
ośrodków w mózgu, takich jak „ośrodek zwątpienia” czy „ośrodek gniewu”, można je
będzie chirurgicznie usuwać. Odłączy się komuś ośrodek odpowiedzialny za buntowni‐
czość i stanie się on potulny i uległy. Rządy mogą posługiwać się takimi nowinkami,
nadużywając ich.
Uczeni nie zdają sobie z tego sprawy, ale za pomocą naukowych instrumentów moż‐
na wytworzyć atmosferę panującą w świątyniach. Eksperymenty z dźwiękiem, trwają‐
ce w świątyni godziny, miesiące czy lata, można przeprowadzić o wiele łatwiej z wyko‐
rzystaniem nowoczesnych technologii. Świątynie budowano więc na podstawach na‐
ukowych, dźwiękiem wzbudzając uczucia radości, spokoju, miłości i szczęścia. Obec‐
ność takich odczuć pozwala przecież zmienić całe nastawienie do życia.
Z drugiej strony, dokonania naukowe napotykają na wielkie niebezpieczeństwa.
Głównym jest to, że działania naukowe są jedynie technologiczne, świadomość nie od‐
grywa tu żadnej roli. Wykorzystując elektronikę, można doprowadzić człowieka do
mniej więcej tego samego stanu, jaki osiąga się w świątyniach, jednak autentyczna
transformacja świadomości nie nastąpi. Wyżyny świadomości i transformacja energii
nie zostaną w ten sposób osiągnięte; efekt naciśnięcia jakiegoś przycisku nie wywoła
żadnej istotnej przemiany. Takie urządzenia nie zastąpią więc świątyń.
Można się zastanawiać, czy w dzisiejszych czasach dałoby się jakoś skorzystać ze
świątyń. Owszem, jest to możliwe, lecz ortodoksyjny kapłan zasiadający we współcze‐
snej świątyni nie wytłumaczy, co i jak działo się w świątyniach w dawnych czasach.
Wciąż ma on ten klucz, ale nie ma pojęcia o drzemiących w ukryciu tajemnicach. Filozo‐
fia i nauka związane z obecnością świątyń mogą być wykorzystane, możemy zbudować
lepsze świątynie, gdyż dysponujemy doskonalszymi materiałami budowlanymi. Może‐
my tak zaaranżować przestrzeń, by dźwięk został zwielokrotniony tysiące razy. Może‐
my ściany tak przygotować, by jedno zaintonowane aum odbijało się echem tysiące
razy. Mamy o wiele lepsze instrumenty, lecz najpierw musimy poznać klucz, który
otwiera skarbiec sekretów naszego bytu.
Dawniej świątynia musiała mieć przynajmniej jedne drzwi, teraz możemy zbudować
świątynię bez drzwi. Dawniej ludzie, którzy budowali świątynie, mieszkali w domach
z gliny i krowiego łajna. Robili to, na co było ich stać, a ich dzieła są wielkie. Dziś mamy
wspaniałe technologie, lecz nie ma z nich żadnego pożytku.
Omawialiśmy dotąd korzyści dla osób wchodzących do świątyń. Świątynie mają też
wartość zewnętrzną, pod tym względem też są użyteczne. Mówiliśmy, że medytujący
wchodzili do środka świątyni i pogrążali się w medytacji i modlitwie. Nawet ktoś, kto
przechodził obok świątyni, mógł odczuć jej korzystny wpływ. Dziś nie ma o tym mowy,
nawet ci, którzy wchodzą do środka, wychodzą z niczym. W dawnych czasach świąty‐
nie mogły jednak pomóc nawet tym, którzy przechodzili w pobliżu, gdyż ludzie we‐
wnątrz świątyni naprawdę coś robili. Setki medytujących uaktywniało specjalne wibra‐
cje dźwiękowe, dzięki którym cała atmosfera wokół świątyni ulegała naładowaniu. Wi‐
bracje nie ograniczały się tylko do wnętrza świątyni, ona też wysyłała na zewnątrz sub‐
telne fale. Ożywiało to całe otoczenie, gdyż w ten sposób świątynia „żyła”.
Takie było znaczenie „żywej świątyni”. Zwrot „żywa rzeźba” wskazuje na to samo; te
miejsca wywierały wpływ także na tych, którzy nie przychodzili tam w konkretnym
celu. Świątynia może być nazwana żywą tylko wtedy, gdy ktoś przechodzący przypad‐
kowo obok niej odczuwa nagłą zmianę – cała atmosfera ulega przemianie, chociaż ten
ktoś mógł nie wiedzieć, że w okolicy znajduje się jakaś świątynia.
Idziesz drogą, jest ciemna noc, mijasz świątynię i coś się w tobie nagle zmienia. Myśla‐
łeś o zrobieniu czegoś niewłaściwego i zmieniasz zdanie. Miałeś zamiar kogoś zabić,
a teraz jesteś pełen współczucia. Może to stać się tylko wtedy, gdy świątynia jest nałado‐
wana, każda jej cegła, kamień, drzwi i okna, wszystko. Wtedy staje się ona świątynią ży‐
wych wibracji.
Wyjątkową metodę stosowano do ładowania dzwonu wiszącego u wejścia do świąty‐
ni: wchodzący do środka musi uderzyć w dzwon. Robi to z pełną świadomością, nie
w stanie śpiącego umysłu. Gdy uderzamy w dzwon świątyni nie na wpół śpiący, lecz
czujni, tworzy się w myślach nieciągłość, przerwa w łańcuchu myśli; uświadamiamy
sobie zmianę w atmosferze. Dźwięk dzwonu podobny jest do brzmienia aum. Dźwięk
dzwonu „ładuje” świątynię przez cały dzień, podobnie jak dźwięk aum.
Wiele takich zjawisk znalazło zastosowanie w świątyniach: lampa wypełniona ghee,
palące się kadzidło, pasta z drewna sandałowego, kwiaty, aromaty, wszystko się z tym
wiąże. Nie chodzi o to, że jakieś bóstwo lubi konkretny kwiat, raczej istotna jest harmo‐
nia świątyni. O doborze dźwięku i zapachu w harmonii z daną świątynią decydowało
doświadczenie. Stosowano więc określone kwiaty o specyficznym zapachu, inne były
zabronione.
W meczecie jako kadzidło używany jest tylko lobhan, pachnąca żywica, w hinduskiej
świątyni zaś dhoop i agarbatti. Wszystkie są związane z dźwiękiem. Dźwięk Allah jest
w wewnętrznej harmonii z zapachem lobhan. Te powiązania odkryto podczas we‐
wnętrznych poszukiwań Ostatecznego, nie miało to nic wspólnego z procesem myślo‐
wym. Opowiem, jak tego dokonano.
Możesz usiąść w pokoju, w którym nie zapalono lobhan, powtarzając Allah – ale nie
samo Allah, lecz Allahu, kładąc szczególny akcent na hu. Wkrótce zauważysz, że dźwięk
Allah znika i powtarzane jest tylko samo hu. Gdy do tego dochodzi, odkrywasz, że cały
pokój wypełnia się zapachem lobhan. Zauważono, że lobhan przypomina substancję
emanującą z naszego ciała. Lobhan pali się więc w meczetach, aby pomóc ludziom w po‐
wtarzaniu mantry hu. Proces ten odbywa się na dwóch płaszczyznach: emanacja tego
aromatu z danej osoby może zająć nieco czasu, lecz na początku można go dostarczyć
z zewnątrz, w meczecie. Powtarzanie aum nie wywoła zapachu lobhan, gdyż ten dźwięk
pobudza inny ośrodek, nie wytwarzający tego aromatu.
W naszym ciele mamy określone obszary zapachowe powiązane z myślami i odczu‐
ciami. Dlatego dżiniści wierzą, że ciało Mahawiry nie wydzielało żadnych nieprzyjem‐
nych zapachów. Jego ciało emanowało aromat, po którym można rozpoznać tirthanka‐
rę, dżinijskiego oświeconego mistrza. W czasach Mahawiry osiem innych osób przyzna‐
ło się do bycia tirthankarą, lecz nie wydzielali oni tego zapachu. Żaden nie był uboższy
w wiedzę względem Mahawiry, duchowo byli na tym samym poziomie, lecz nie prakty‐
kowali tego systemu duchowej dyscypliny, który generuje tego rodzaju aromat, odrzu‐
cono więc ich oświadczenia.
Budda też nie był w żaden sposób gorszy od Mahawiry. Był postacią tego samego kali‐
bru co Mahawira, jeśli chodzi o stan świadomości, nie stosował jednak tej samej metody
i jego ciało nie emitowało takiego aromatu. Podobny aromat otaczał Parshwanatha, tir‐
thankarę, który zmarł na długo przed Mahawirą. Współcześni mu ludzie wciąż jednak
żyli i uznali, że aromat wydzielany przez Mahawirę przypomina Parshwanatha. Ten
szczególny zapach był wynikiem powtarzania określonej mantry.
To podejście oparte na źródłach pamięciowych pozwalało stwierdzić autentyczność
tirthankary. Choć więc Mahawira nigdy nie twierdził, że jest tirthankarą, został tako‐
wym ogłoszony. Z drugiej strony, Makkhali Goshal ogłosił się tirthankarą, lecz nie po‐
trafił tego dowieść. Może dziwne jest, dlaczego zapach uczyniono kryterium rozpozna‐
nia; test musiał być tak surowy, gdyż nie dowierzano słowom. Dana osoba musiała ema‐
nować specjalny aromat wskazujący na wewnętrzny rozkwit, kulminację procesu wy‐
wołanego mantrą – coś, z czego powstaje stan tirthankary.
Makkhali Goshal, Ajit Keshkambal i Sanjay Vilethiputra – wielcy mędrcy pokroju Ma‐
hawiry – każdy z nich miał tysiące zwolenników uważających swego mistrza za tirthan‐
karę. Wszyscy odeszli w niepamięć. Mahawira w ogóle o tym nie mówił, sam nigdy ni‐
czego nie ogłaszał. W końcu jednak postanowiono, że tylko ten, kto emanuje specyficz‐
ny aromat, jest tirthankarą.
Każda mantra tworzy własny aromat. Powtarzający aum poznali pewien zapach. Każ‐
da mantra wzbudza też określone wewnętrzne światło. Ilość światła w świątyni zależała
od tego wewnętrznego światła, nie mogło go być ani za dużo, ani za mało. Niewiedza lu‐
dzi siedzących w świątyniach w świetle jarzeniówek jest zdumiewająca. Lampy w ogóle
nie są potrzebne, wystarczy tyle światła, ile ma wewnętrzne niebo – to bardzo delikatne,
łagodne światło. Używa się lamp z ghee, gdyż ich światło jest łagodne i nie razi oczu.
Zrozumienie różnicy między światłem lampy naftowej i lampki, w której paliwem
jest ghee, nie jest łatwe, jeśli nigdy nie eksperymentowałeś z taką medytacją. Zapal lampę
naftową i koncentruj się na płomieniu przez godzinę: oczy zaczną cię piec, boleć, będą
zmęczone. Zapal lampkę wypełnioną ghee i koncentruj się przez godzinę na jej płomie‐
niu – oczy będą chłodniejsze, spokojniejsze. Wszystko to poznano dzięki wewnętrznym
doświadczeniom tysięcy ludzi i znaleziono odpowiedniki, które są zewnętrzną pomocą.
Oczywiście nie da się znaleźć lampy o płomieniu dokładnie odpowiadającym światłu
wewnętrznemu, można mówić tylko o pewnym podobieństwie. Zapach powstający
w tobie przy powtarzaniu określonej mantry nie istnieje w świecie zewnętrznym, musi‐
my więc zadowolić się czymś mu bliskim.
Pastę z drewna sandałowego stosuje się we wszystkich świątyniach. Miejsce na czole,
gdzie nakłada się pastę, zwane jest w jodze agya chakra. Praktyka pewnych mantr wy‐
wołuje wewnętrzne doznanie zapachu drewna sandałowego, lecz źródłem tego zapachu
jest agya chakra. Każde pobudzenie trzeciego oka intensyfikuje emanację tego zapachu,
zatem aromat drewna sandałowego stał się symbolem tego rodzaju doznań i dlatego na‐
kładamy tę pastę na czoło. Gdy agya chakra emanuje ten aromat, odczuwa się pewien
chłód, jakby do trzeciego oka przyłożono kawałek lodu. Jest jednak różnica między
ochłodzeniem a uspokojeniem, dokładnie taka, jak między lampą naftową i lampką na‐
pełnioną ghee.
Lód chłodzi, nie uspokaja ani nie wycisza. Wrażenie schłodzenia trwa krótką chwilę,
po czym odczuwa się ciepło. Lód jest zimny, lecz nie wycisza, nie łagodzi. W końcu wra‐
ca odczucie ciepła, nawet większego niż wcześniej. Pasta z drewna sandałowego łagodzi,
lecz nie chłodzi – uspokaja. Jej „chłód” ma swoistą głębię. Lód przyłożony do agya chakra
ochłodzi tylko powierzchnię skóry. Pasta z drewna sandałowego spowoduje wyciszenie
sięgające głębszych warstw, pod powierzchnią skóry. To odczucie dociera aż do rzeczy‐
wistego miejsca trzeciego oka. Ci, którzy doznali działania agya chakra i poznali towa‐
rzyszący temu łagodzący efekt, szukali jakiegoś odpowiednika i znaleźli drewno sanda‐
łowe. Ma ono ten sam zapach, jaki emanuje z naszego wnętrza.
Wszystkie te zewnętrzne środki pomocnicze są takimi odpowiednikami. Gdy umieści
się je w świątyni, zostaje ona naładowana. Jest na przykład reguła zakazująca wejścia do
świątyni bez uprzedniej kąpieli. Zimna kąpiel uwalnia od mechaniczności i skojarzeń
myślowych. Nie pozwalano też nikomu wejść do świątyni bez uderzenia w dzwon. I nikt
nie mógł tam wejść w starych czy brudnych ubraniach, należało włożyć jedwabną szatę,
gdyż jedwab pomaga w tworzeniu i zachowaniu bioelektryczności. Dlatego jedwabne
szaty zawsze wyglądają jak nowe, bez względu jak często są noszone.
Dzięki tym środkom świątynia zostaje naładowana i wpływa energetycznie na każde‐
go, nawet przypadkowego przechodnia.
Mówi się o Mahawirze, że w pewnej odległości wokoło niego, gdziekolwiek by się
znajdował, nie mógł być dokonany żaden akt przemocy. To jego pole energetyczne spra‐
wiało, że przemoc była niemożliwa. Przypominał on wędrującą świątynię, w której za‐
sięgu wszystko ulegało przemianie. Nazywa się to efektem noo-sfery.
Teilhard de Chardin stworzył słowo noo-sfera, zastępując nim „atmosferę”. Atmosfe‐
ra oznacza warunki zewnętrzne. Noo-sfera jest klimatem mentalnym, psychologicz‐
nym, w którego obrębie pewnego rodzaju zdarzenia w ogóle nie mają miejsca.
W dawnych czasach leśne ashramy zakładali i prowadzili mędrcy. Atmosfera wokół
ashramu była uważana za czystą, pozbawioną wszelkiej przemocy. Jeśli coś złego przy‐
trafiło się uczniom, mędrzec wymierzał karę sobie, nie im, gdyż oznaczało to zakłócenie
ochronnego pola energii – trudno było winić za to uczniów. Nagany były nie na miejscu;
przykre zdarzenia oznaczały, że pole straciło swe właściwości, świętość. Mistrz sam pod‐
dawał się umartwianiu, podejmując post i odprawiając oczyszczające rytuały.
Gandhi błędnie to rozumiał. Samooczyszczenie nie miało na celu przekonywania ko‐
gokolwiek do czegokolwiek, nie chodziło o wywieranie na kogoś nacisku. Nie chodziło
o torturowanie siebie, poszczenie do śmierci, by wywołać zmiany w czyimś sumieniu
czy sercu. Gandhi tego nie rozumiał. Mędrzec nie oczyszczał siebie, by zmienić kogoś in‐
nego, robił to, chcąc ponownie naładować swoje pole energetyczne i otaczającą go prze‐
strzeń. Jeśli zmienia się to pole, klimat mentalny, człowiek znajdujący się pod jego wpły‐
wem również ulega zmianie. Nie było mowy o zmianach w czyimś sumieniu, lecz
o zmianie własnego pola magnetycznego.
Każdy człowiek urzeczywistniony używa tego rodzaju „strefy wpływu”. Ludzie w ro‐
dzaju Mahawiry przypominali wędrujące świątynie. Nie oczekiwano, że pozostaną
w jednym miejscu, potrzeba więc było czegoś innego, stabilniejszego, co mogłoby stano‐
wić centrum sił życiowych dla całego miasta – coś, wokół czego ludzkie życie ulegałoby
ciągłym przemianom.
Potrzebujemy takiego miejsca, świątyni, gdzie moglibyśmy składać codzienne ofiary
i otrzymać coś w zamian. Może nie będziemy zdawać sobie sprawy z tego, co się dzieje;
wszystko będzie się działo samo z siebie. Kto tylko przechodził obok świątyni, ten dosta‐
wał coś wartościowego. Stworzono wokół świątyń ogromne pole magnetyczne i tak jak
opiłki żelaza są przyciągane przez magnes dzięki obecności takiego pola, każdy przecho‐
dzący w pobliżu świątyni jest przyciągany i ulega wpływowi jej energii. Takie były pola
energetyczne wokół świątyń.
Mówi się o Mojżeszu, że gdy udał się na szczyt góry, ujrzał niebiański płomień. Płonął
cały krzak, lecz w jego środku rozkwitały kwiaty i zieleniły się liście. Mojżesz poszuki‐
wał Boga. Gdy skierował swe kroki w kierunku krzaka, usłyszał dobiegający z niego głos:
„Głupcze! Zostaw buty na zewnątrz!”. Nie było żadnej linii, więc Mojżesz szedł, szukając
„progu”, na którym mogły zostawić buty. Dotarł do punktu, w którym odczuł zmianę,
poczuł, jak w nim samym coś się zmienia, dokonuje się wewnętrzna transformacja –
tam zostawił sandały. Doszedł do progu pola energetycznego. Wszedł do środka i oddał
się modlitwie, by zyskać przebaczenie za zbezczeszczenie świętego miejsca.
Świątynia wytwarza naładowane pole silnie wibrującej energii, które ma korzystny
wpływ na całą wioskę. To nie fikcja, to rzeczywiście działało. Charakterystyczna prosto‐
ta, niewinność i czystość hinduskich wiosek znane od tysięcy lat, wynikały raczej z nała‐
dowanego pola energetycznego ich świątyń, niż z samych wiosek. Nawet w najuboż‐
szych wioskach świątynia była absolutną koniecznością, bez niej wszystko byłoby cha‐
otyczne, bez rytmu.
Od tysięcy lat wioski miały pewnego rodzaju świętość, pochodzącą z wielkiego, nie‐
widzialnego źródła. Najgorsze, co można było zrobić, by zniszczyć kulturę Wschodu,
było zniszczenie naładowanych pól energetycznych tych świątyń. Wraz ze zniszcze‐
niem tych wibrujących energią świątyń padła kultura Wschodu.
To dlatego współcześni ludzie są tak sceptycznie nastawieni do świątyń. Kto chodził
do szkoły i uczył się języka logiki, rozwijając tylko intelekt i zamykając się na potrzeby
serca, nigdy nie doświadczył żywej świątyni, nie widzi w niej więc żadnego sensu. Świą‐
tynie stopniowo utraciły więc swoje znaczenie.
Indie nie będą Indiami, jeśli te świątynie nie zostaną na powrót ożywione. Cała alche‐
mia opracowana w Indiach opiera się na obecności świątyń, wszystko, do czego Hindusi
doszli, zawdzięczają świątyniom. Niegdyś wszystko w życiu danej osoby toczyło się wo‐
kół świątyni. Człowiek chory udawał się do świątyni, nieszczęśliwy też biegł do świąty‐
ni, nawet szczęśliwy szedł do świątyni, by złożyć dziękczynne modły. Gdy coś dobrego
zdarzyło się w rodzinie, szedł do świątyni z owocami i kwiatami; gdy pojawiły się pro‐
blemy, szedł się modlić. Świątynia była dla niego dosłownie wszystkim. Wszelkie na‐
dzieje, tęsknoty i aspiracje krążyły wokół świątyni. Niezależnie od swojego ubóstwa, za‐
wsze znajdował czas na udekorowanie świątyni złotem, srebrem i innymi kosztowno‐
ściami.
Dziś, gdy ludzie umierają z głodu, takie ekstrawagancje w odniesieniu do świątyń wy‐
glądają na czyste szaleństwo. „Zburzyć świątynie! Postawić w ich miejsce szpitale, otwo‐
rzyć szkoły – niech staną się schronieniem dla bezdomnych, niechże się wreszcie na coś
przydadzą!”. Świątynie stały się bezużyteczne, gdyż zapomnieliśmy, do czego służą. My‐
ślimy: „Po co gromadzić w tych świątyniach złoto, srebro i klejnoty, skoro ludzie umie‐
rają z głodu?”.
Pamiętajmy, że to właśnie ci głodujący ofiarowują świątyniom złoto, diamenty, co
tylko mają najcenniejszego – dlatego, że to, co wartościowe w ich życiu, pochodzi ze
świątyń. Nic innego nie może rozwiać ich wątpliwości, dają więc to, co mają. I to nie są
błahe powody. Gdyby to nie miało sensownych podstaw, nie przetrwałoby tysięcy lat.
Wciąż dostajemy niewidzialne „owoce” pochodzące ze świątyń. Przebywanie w ich po‐
bliżu zawsze było korzystne.
Człowiek wciąż zapomina. Zapominamy o tym, co jest wzniosłe i wartościowe, ale
umiemy 24 godziny na dobę pamiętać o tym, co banalne, przyziemne i pospolite. Wspo‐
mnienie Boga wymaga nie lada wysiłku, ale o naszych pragnieniach i namiętnościach
nie musimy pamiętać, są z nami cały czas. Łatwo jest schodzić w dół, wspinaczka za‐
wsze bywa uciążliwa.
Świątynię stawiano w centrum wiosek, by można było do niej wejść, kiedy tylko się
zapragnie. Dzięki temu świątynia żyła. Nieliczni spośród nas mają naturalną skłonność
do poszukiwań, większość czuje się zainspirowana dopiero wtedy, gdy zobaczy coś na
własne oczy. Gdy nie było samolotów, nie budziła się w człowieku chęć podróży „stalo‐
wym ptakiem”. Ludzie, tacy jak bracia Wright, marzyli o lataniu, wymyślili samolot, ale
przeciętny człowiek nie myślał o tym, dopóki nie ujrzał samolotu na własne oczy.
Gdy widzimy boskość uosobioną w formie świątyń, coś z tej boskości zapada w na‐
szym umyśle. Dotyczy to zwłaszcza tych, którzy nie potrafią wyobrazić sobie boskości
nieprzejawionej. Kto potrafi tego dokonać, temu nie potrzeba świątyń. Tacy ludzie wy‐
rządzili wielką krzywdę świątyniom, mówiąc, że nie ma z nich żadnego pożytku i nale‐
ży z nich zrezygnować. Ja też kiedyś mówiłem: „Świątynie są bezużyteczne, skończmy
z tym”. Stopniowo jednak zrozumiałem, że jeśli świątynie zostaną zniszczone, ci, którzy
nie potrafią wyobrazić sobie nieprzejawionej formy boskości, nie zdołają nawet o niej
pomyśleć. Z tego punktu widzenia widać narastające trudności. Gdyby ktoś taki jak Ma‐
hawira, który w ogóle nie potrzebował świątyni, przemawiał ze swego poziomu świa‐
domości, mógłby chcieć zburzenia świątyń, lecz jeśli pomyśli on o waszych potrzebach,
przestanie w ten sposób mówić.
Świątynia jest źródłem inspiracji 24 godziny na dobę. Dzięki niej pamiętasz, że
w twym życiu są jeszcze jedne wrota, inne niż sklep czy dom, niezależne od żony, pienię‐
dzy... to wymiar, który nie ma nic wspólnego z targowiskiem tego świata ani z pragnie‐
niami. Nie przyniesie ci ani bogactwa, ani sławy, nie zaspokoi żądz – świątynia stale ci
o tym przypomina. Są bowiem w życiu chwile, gdy masz już dość tego jarmarku, nudzi
cię rodzina – w tych chwilach możesz odnaleźć harmonię w świątyni.
Jeśli świątynia zostanie zniszczona, nie będzie żadnej alternatywy. Gdy masz dość ja‐
dania w domu, idziesz do baru lub restauracji, ale gdy masz dość targowiska tego świa‐
ta, dokąd pójdziesz? Świątynia ma inny wymiar, odbiegający od świata dawania i bra‐
nia. Dlatego ci, którzy budują świątynie na podobieństwo targowisk, po prostu je nisz‐
czą. Świątynia to nie miejsce zawierania transakcji, ale miejsce odpoczynku i odpręże‐
nia; zmęczony i wyczerpany doczesnością, możesz tu znaleźć ulgę i spokój. Przy wejściu
do świątyni nie stawia się warunków w rodzaju: możesz wejść, jeśli masz określoną
sumę pieniędzy, określone wykształcenie albo prestiż. Świątynia akceptuje cię takim,
jaki jesteś. To jest miejsce tak szczególne w swej prostocie, że akceptuje cię takim, jaki je‐
steś.
Wiele razy umęczyłeś się tym stylem życia. Mogłeś wtedy poczuć otwieranie się bra‐
my do świata modlitwy. Gdy nastąpi to choć raz, możesz otworzyć ją wszędzie. Gdy ze‐
chcesz, w dowolnej chwili znajdziesz się u tych drzwi. Nie trzeba iść na pielgrzymkę
w poszukiwaniu Buddy czy Mahawiry. Te chwile trwają zbyt krótko. Powinno być
w okolicy jakieś miejsce, do którego mógłbyś wejść.
Wspomnienia z dzieciństwa odgrywają wielką rolę. Uczeni twierdzą, że w siódmym
roku życia dziecko ma do dyspozycji wszystkie wyuczone wcześniej fundamenty, na ja‐
kich stanie kiedyś gmach zwany jego wiedzą. Dojdzie bardzo niewiele nowych rzeczy,
podstawa jest już kompletna. Jeżeli do siódmego roku życia nie stworzymy w umyśle
dziecka skojarzenia ze świątynią, potem będzie to trudne, a nawet niemożliwe. Wyma‐
gać może olbrzymiego wysiłku, a i tak okaże się w końcu bardzo powierzchowne.
To dlatego chcemy, by pierwszym wspomnieniem po przyjściu dziecka na świat była
świątynia. Wszystko planuje się tak, by wzrastało ono w pobliżu świątyni, stopniowo ją
poznając i wchłaniając do swego życia. Świątynia staje się integralną cząstką jego bytu.
Gdy wkracza ono w światowe życie, świątynia ma w nim swoje miejsce, gdyż to właśnie
ona zapewni mu schronienie w wieku dojrzałym. Świątynia powinna więc znaleźć się
w umyśle dziecka od samych narodzin. Później będzie o wiele trudniej.
W umyśle każdego, kto mieszkał w pobliżu świątyni, jest pewien jej obraz, tak głębo‐
ko w podświadomości, że przestaje być ideą, staje się fragmentem bytu. Kształty i formy
świątyń na całym święcie mogą być różne, lecz świątynia jako taka jest czymś niepod‐
ważalnym. W świecie współczesnym świątynia przestaje być czymś niepodważalnym,
inne rzeczy zajmują jej miejsce – szkoły, szpitale, biblioteki. Wszystko to odnosi się jed‐
nak tylko do tego, co materialne, nie ma związku z tym, co jest „poza”. Potrzebne jest
coś, co wskazuje na transcendentalność. Gdy budzimy się rano, powinniśmy słyszeć
dzwon świątyni, udając się na spoczynek, powinniśmy słyszeć religijne śpiewy dociera‐
jące ze świątyń.
Jest taki incydent w życiu Mahawiry. Złodziej leżał na łożu śmierci, a jego syn poprosił
go o ostatnią poradę, która pomogłaby mu w pracy. Złodziej rzekł: „Unikaj jak ognia
człowieka o imieniu Mahawira. Jeśli dowiesz się, że jest on w twojej wiosce, uciekaj
stamtąd. Gdy go spotkasz, ukryj się. A jeśli zupełnie przypadkiem znajdziesz się tam,
skąd można usłyszeć jego słowa, natychmiast zamknij oczy, zakryj uszy dłońmi. Strzeż
się go!”.
Syn zapytał, dlaczego tak bardzo powinien obawiać się Mahawiry. Ojciec nakazał mu
nie spierać się: „Po prostu posłuchaj tego, co mówię. Jeśli zbliżysz się do tego człowieka,
nasze interesy będą zagrożone, a rodzina zacznie przymierać głodem”.
Syn tego złodzieja zawsze unikał Mahawiry, lecz pewnego dnia popełnił błąd. Maha‐
wira siedział cicho w mangowym gaju. Nieświadomy tego syn złodzieja udał się w tę
stronę. Nagle Mahawira przemówił. Złodziej usłyszał pół zdania, zakrył uszy dłońmi
i uciekł. Wpadł jednak w tarapaty. Szukała go policja, cała stanowa policja ścigała go za
kradzieże, po kilku tygodniach został więc złapany.
Jego rodzina specjalizowała się w kradzieżach, więc był ekspertem. Był tak przebiegły,
że nie zostawiał żadnych śladów. Wiadomo było, że jest złodziejem i popełnił mnóstwo
przestępstw; wszyscy to wiedzieli, ale nie było na to dowodu. Nie było innej możliwości,
jak tylko zmusić go do przyznania się do winy.
Upito go do nieprzytomności i utrzymywano w tym stanie przez kilka dni. Gdy otwo‐
rzył oczy, był na wpół świadomy. Wokół niego były piękne kobiety. Zapytał, gdzie się
znajduje. Powiedziano mu, że umarł i przygotowuje się go albo do nieba, albo do piekła,
oczekując chwili, gdy odzyska przytomność, by mógł wyznać grzechy. Jeśli to zrobi, zo‐
stanie zabrany do nieba, inaczej pójdzie do piekła. W każdym razie wyznanie prawdy go
uratuje.
Poczuł, że powinien powiedzieć prawdę, nie przegapić okazji udania się do nieba –
skoro umarł, nie było czego się bać. Przypomniał sobie jednak pół zdania, które usłyszał
od Mahawiry. Mahawira mówił o bogach i duchach, wspominał też o yamadoot, którzy
zabierają ludzi w krainę poza śmiercią. Złodziej usłyszał, że yamadoot mają odwrócone
palce stóp. Otworzył oczy, zobaczył, że stopy stojących przy nim ludzi są normalne, stał
się czujny.
Zrozumiał, że nie musi do niczego się przyznawać. Przejrzał na wylot tę sztuczkę i po‐
wiedział zebranym, że nie popełnił żadnego grzechu... Z czego miałby się spowiadać? Je‐
śli chcą, mogą zabrać go do piekła. Lecz skoro nie popełnił nic grzesznego, jak mieli to
zrobić? Musieli go wypuścić.
Złodziej pobiegł natychmiast do Mahawiry i padł do jego stóp, prosząc o uzupełnienie
zasłyszanego zdania, które go uratowało. Jeśli uratowało go pół zdania wypowiedziane‐
go przez Mahawirę, o ileż większą korzyść przyniosłoby całe zdanie! Oznajmił Mahawi‐
rze, iż powierza mu się całkowicie.
Wiedział, że wcześniej czy później go złapią i powieszą, lecz jeśli usłyszy resztę zdania,
może zostać uratowany. Oto dlaczego Mahawira zwykł był mawiać, że jeśli nawet usły‐
szy się połowę zdania wypowiedzianego przez człowieka przebudzonego, może się to
pewnego dnia przydać. Tak samo i człowiek mijający świątynię lub przypadkiem będą‐
cy w pobliżu, słyszy wibracje docierające ze świątyni, wyczuwa aromat tego miejsca...
nawet to może pomóc.
Rozdział 2
Posągi, pielgrzymki i święte miejsca
Na Oceanie Spokojnym leży niewielka wyspa zwana Wyspą Wielkanocną, słynąca
z tysiąca kamiennych posągów o wysokości około sześciu metrów. Wyspa ma obecnie
zaledwie 200 mieszkańców. Kiedy odkryto ją po raz pierwszy, stwierdzono, że jest tak
mała, że może zapewnić pożywienie nie więcej niż 200 ludziom; to z kolei sugerowało,
że populacja wyspy nigdy nie była większa. Skoro może ją zamieszkiwać tylko 200 osób,
absolutnie nieoczekiwanym odkryciem były ogromne, kamienne posągi, i przy tym
było ich aż tysiąc! Pięć posągów na osobę! Ci ludzie nie byliby w stanie wznieść tak mo‐
numentalnych rzeźb nawet gdyby chcieli, gdyż ich życie sprowadza się do zaspokojenia
swoich codziennych potrzeb. Jaki zatem jest cel tych rzeźb? Kto je zrobił i po co? Wiele
takich pytań zadają sobie historycy.
W Azji Środkowej znajduje się równie zagadkowe miejsce. Można było je wykorzysty‐
wać jako lotnisko, ale w czasach powstania tego miejsca samoloty były nieznane, toteż
ta hipoteza rychło upadła. Zbudowano je zapewne około 15-20 tysięcy lat temu. Dopiero
po wynalezieniu samolotu stwierdzono, że to miejsce w Azji Środkowej mogło kiedyś
służyć jako... lotnisko.
Mówię o tym, by uświadomić wam, że nie zrozumiemy znaczenia takich miejsc piel‐
grzymek, dopóki sami nie będziemy mieć takich potrzeb.
Gdy posągi Wyspy Wielkanocnej sfotografowano z powietrza, okazało się, że posta‐
wiono je w określonych punktach, w taki sposób, że w niektóre noce są widoczne z Księ‐
życa. Badacze tych spraw uważają, że człowiek współczesny nie jest jedynym, który szu‐
kał życia na innych planetach. Wcześniej podejmowano wiele takich prób i ekspery‐
mentów dla znalezienia żywych istot lub jakichś form życia na innych planetach i dla
nawiązania z nimi kontaktu. Stworzono wówczas liczne zaszyfrowane systemy umożli‐
wiające istotom pozaziemskim kontakt z Ziemią.
Te sześciometrowe posągi same w sobie nie mają żadnego znaczenia, lecz gdy wzór,
w jaki są ustawione, ogląda się z kosmosu, widać rozmaite znaki i tajemne przesłania.
Tego rodzaju znaki można odczytać z Księżyca. Dopóki jednak nie przyjrzeliśmy się im
z kosmosu, nie byliśmy w stanie pojąć, czemu mogą służyć – były to tylko posągi. Na na‐
szej planecie jest wiele takich rzeczy niewiadomego przeznaczenia i ta sytuacja pozosta‐
nie, dopóki cywilizacja nie osiągnie etapu, w którym znów nastąpi podobna sytuacja.
Mówiłem kiedyś o żelaznym pudle znalezionym w Teheranie. Trzymano je przez wie‐
le lat w British Museum. Obecnie stwierdzono, że jest to pewnego rodzaju bateria uży‐
wana w Teheranie 2.000 lat temu. Jest to niewyobrażalne, by taka bateria mogła istnieć
w Teheranie 2.000 lat temu. Ten fakt stwierdzono jednak naukowo. Gdybyśmy nie wy‐
naleźli akumulatora, nie przyszłoby nam nawet na myśl, że takie pudło może być bate‐
rią.
Tirtha, święte miejsce pielgrzymek, to coś jedynego w swoim rodzaju, głęboko sym‐
boliczne dzieło starożytnej cywilizacji. Współczesna cywilizacja zatraciła wiedzę o zna‐
czeniu takich miejsc. Odwiedzanie miejsc pielgrzymek jest dziś dla nas martwym rytu‐
ałem. Tolerujemy to, nie wiedząc dlaczego powstawały miejsca pielgrzymek, jakie było
ich przeznaczenie i kto je tworzył.
To, co widać na pierwszy rzut oka, nie jest wszystkim; ma też ukryte znaczenie, nie‐
dostrzegalne z zewnątrz.
Przede wszystkim trzeba zrozumieć, że cel i przeznaczenie świętych miejsc pielgrzy‐
mek są dla naszej cywilizacji stracone. Współcześni ludzie udający się na pielgrzymkę
tracą czas. Przeciwnicy tej idei także tracą czas, choćby wydawali się mieć rację, gdyż
nic nie wiedzą o tych miejscach. Ani ludzie odwiedzający miejsca pielgrzymek, ani ich
przeciwnicy nie mają pojęcia o ich przeznaczeniu. Spróbujmy zrozumieć, na czym to
wszystko polega.
Dżini mają słynne miejsce pielgrzymek znane jako Samved Shikhar. 22 z 24 dżinij‐
skich tirthankarów tam właśnie zmarło. Wygląda na to, że zostało to już wcześniej usta‐
lone; inaczej raczej nie jest możliwe, by 22 na 24 tirthankarom przytrafiło się umrzeć
w tym samym miejscu, choćby z racji bardzo długiego okresu czasu, jaki ich dzielił. Gdy‐
by wierzyć dżinistom, pierwszego tirthankarę od dwudziestego czwartego dzieli sto ty‐
sięcy lat! Zastanawiające jest, że 22 z nich zmarło w tym samym miejscu.
Dla mahometan miejscem pielgrzymek jest Kaaba. Do czasów Mahometa w Kaabie
znajdowało się 365 posągów, po jednym na każdy dzień roku. Wszystkie rzeźby zostały
usunięte bądź zniszczone, lecz centralny kamień świątyni pozostał. Kaaba jest o wiele
starsza od religii muzułmańskiej. Historia islamu to jakieś 1.400 lat, natomiast czarny
kamień w Kaabie liczy sobie setki tysięcy lat.
Interesujące jest też to, że kamień raczej nie pochodzi z naszej planety. Skąd wziął się
na Ziemi? Jedyna hipoteza głosi, że jest to część meteorytu. Ilekroć rozpada się meteoryt,
tysiące jego odłamków spadają na Ziemię. Wiele z nich spala się, nim dotrą do po‐
wierzchni planety. Gdy nocą widzimy spadające gwiazdy, nie są to gwiazdy, ale mete‐
oryty. Czasem ogromne głazy docierają jednak do powierzchni Ziemi. Skład chemiczny
tych kamieni różni się od składu kamieni spotykanych na Ziemi – tak właśnie jest z ka‐
mieniem z Kaaby.
Ludzie, którzy zagłębili się w tym zjawisku, uważają, że tak wielkie kamienie mogły
być sprowadzone na Ziemię, podobnie jak nasi astronauci zostawili na Księżycu parę
przedmiotów pochodzących z Ziemi. To, co pozostawiono na Księżycu, przetrwa bez‐
piecznie, nawet jeśli wybuchnie wojna nuklearna i życie na Ziemi zginie. Jeśli przedsta‐
wiciele jakiejś cywilizacji dotrą na Księżyc, zaskoczy ich widok tego, co tam zostawili‐
śmy.
Kamień z Kaaby może nie jest częścią meteorytu, może pozostawili go mieszkańcy in‐
nych planet. Może kiedyś istniała możliwość nawiązania z nimi kontaktu za pomocą
tego kamienia, a dziś pozostały nam tylko akty czci. Wiedza o stosowaniu tego kamie‐
nia jako środka komunikacji została zapomniana.
Bezzałogowy rosyjski statek kosmiczny zaginął w kosmosie, gdy łączność radiowa
z Ziemią została przerwana i nie można było śledzić jego lotu. Czy uległ spaleniu, został
zniszczony, czy może wciąż jeszcze jest w przestrzeni kosmicznej – nie wiadomo. Jeśli
wylądował na jakiejś planecie i jej mieszkańcy naprawią jego radio, kontakt z Ziemią
może zostać przywrócony. Mogą go też rozmontować lub postawić w muzeum... Mogą
nawet bać się go, może budzić w nich przerażenie albo zaczną go czcić. Kamień z Kaaby
może być instrumentem wysłanym przez kosmonautów z innej planety, który miał na
celu nawiązanie kontaktu z Ziemianami.
Mówię o tym, by jakoś wytłumaczyć, że święte miejsca pielgrzymek były kiedyś łącz‐
nikiem, dzięki któremu można było nawiązać kontakt, tyle że nie z istotami z kosmosu,
a z oświeconymi duszami tych, którzy niegdyś żyli na tej planecie.
Opuszczając swe ciała w Samved Shikhar, 22 tirthankarów przeprowadziło znaczący
eksperyment. Na tej górze spróbowali zwielokrotnić wibracje swej rozwiniętej świado‐
mości, by dzięki temu łatwiej było się z nimi komunikować. Uważano bowiem, że jeśli
tyle dusz o takiej świadomości opuści ciało w tym samym miejscu, powstaje ścieżka łą‐
cząca to miejsce z innym planem istnienia. Taka ścieżka rzeczywiście istnieje.
Deszcze nie padają wszędzie tak samo, mamy obszary silnych deszczy, gdzie roczny
poziom opadów wynosi 12.000 litrów/m
2
, i obszary pustynne, gdzie deszcz pada bardzo
rzadko lub nigdy. Są też miejsca, gdzie jest bardzo zimno, sam śnieg, i są tereny tak gorą‐
ce, że nie sposób tam czegokolwiek zamrozić. Są także na Ziemi miejsca o wysokiej
świadomości i takie o niskiej świadomości. Podejmowano próby stworzenia specjal‐
nych obszarów wysokiej świadomości, pól naładowanych ludzką świadomością. Nie
dzieje się to automatycznie, lecz wymaga świadomego wysiłku rozwiniętych istot.
22 tirthankarów wędrujących na tę górę, wchodzących tam w samadhi i opuszczają‐
cych swe ciała, wytworzyło w Samved Sikhar silnie naładowane pole świadomości. Cho‐
dziło o to, że jeśli ktoś tam usiądzie, intonacja odpowiednich mantr pozostawionych
przez tych 22 tirthankarów pozwoli na niemal natychmiastowe doznanie zjawisk spoza
ciała. Eksperyment ten ma równie naukowe podejście, jak każde badania prowadzone
w laboratorium.
Jedynym powodem tworzenia miejsc pielgrzymek było eksperymentowanie z two‐
rzeniem potężnego pola świadomych energii, by każdy mógł bez wysiłku rozpocząć po‐
dróż w głąb siebie.
Łódź można wprawić w ruch na dwa sposoby. Pierwszy to postawienie żagli o odpo‐
wiedniej porze i dopasowanie ich do kierunku wiatru; drugi to użycie wioseł, bez sta‐
wiania żagli. W miejscach pielgrzymek strumień świadomości płynie automatycznie:
wystarczy stanąć w środku tego strumienia z postawionymi żaglami świadomości i po‐
dróż się zaczyna. W takich miejscach poruszasz się łatwiej i szybciej niż gdziekolwiek
indziej, a do tego jesteś sam. Gdzieś indziej możesz nieświadomie znaleźć się pod wpły‐
wem negatywnych energii i postawić żagle w niewłaściwym kierunku; efektem może
być odejście od celu wędrówki i zagubienie.
Jeśli usiądziesz do medytacji w miejscu pełnym negatywnych emocji, choćby tam,
gdzie przez cały dzień rzeźnicy zabijają zwierzęta, w twoim umyśle powstanie walka
i konflikt. W medytacji stajesz się bardzo receptywny, otwarty i wrażliwy; wchłaniasz
to, co dzieje się wokół ciebie. Medytując, należy zawsze tak dobrać miejsce, by nie dawa‐
ło ono złego nastawienia. Gdy w czasie medytacji pojawiają się rozpraszające myśli lub
trudno jest się wyciszyć, opuść takie miejsce. Oczywiście można medytować nawet
w więzieniu, ale wymaga to bardzo silnych cech indywidualnych. Medytacja w więzie‐
niu wymaga zupełnie innych metod: trzeba stworzyć granicę, której nie przekroczą ne‐
gatywne siły.
W tirtha, świętym miejscu pielgrzymek, ta linia nie jest potrzebna. Potrzebujesz tam
tylko techniki, która pomoże ci nie stawiać oporu i otworzyć wszystkie drzwi i okna.
Pozytywna energia płynie tam w nadmiarze. Setki ludzi ruszyło stamtąd w podróż
w nieznane, tworząc w ten sposób „ścieżkę”. Tak, należy to nazwać ścieżką. Przypomina
to ścięcie drzew i wyrwanie krzaków tarasujących drogę, dzięki czemu ludziom wędru‐
jącym ich śladami jest dużo łatwiej. Na religijnej ścieżce wyższa, silniejsza świadomość
podejmuje wysiłki, by pomóc słabszym. Miejsce pielgrzymek było takim właśnie wiel‐
kim eksperymentem. W miejscu pielgrzymek prąd płynie od ciała do ducha, cała atmos‐
fera jest naładowana; ludzie osiągają tam samadhi, od stuleci w takim miejscu następują
oświecenia. Jest ono więc naładowane w sposób szczególny. Jeśli postawisz tam swoje
żagle, nie robiąc nic więcej, rozpoczynasz podróż.
Wszystkie religie mają takie miejsca pielgrzymek. Uczyniły to nawet te spośród reli‐
gii, które występują przeciwko wznoszeniu świątyń. Zdumiewające, że religie przeciw‐
ne czczeniu idoli i wznoszeniu świątyń mają miejsca pielgrzymek. Łatwo można obejść
się bez posągów, ale miejscom pielgrzymek nie można odmówić prawa bytu, gdyż mają
one tak ogromną wartość, że żadna religia nie może jej zaprzeczyć ani się przeciwsta‐
wiać.
Dżini właściwie nie czczą bożków, nie czynią tego też mahometanie, sikhowie czy
buddyści. Początkowo buddyści w ogóle nie mieli z tym nic wspólnego. Wszyscy oni
ustalili święte miejsca pielgrzymek. Musieli to zrobić, bez takich miejsc religia nie ma
sensu. Gdyby ich nie było, wszystko byłoby dziełem jednostek, a w takim przypadku re‐
ligijna komuna nie ma sensu.
Słowo tirtha oznacza coś w rodzaju trampoliny, z której można skoczyć do bezkresne‐
go oceanu. Słowo tirthankara oznacza twórcę takiego tirtha, miejsca pielgrzymek. Daną
osobę można nazwać tirthankarą tylko wtedy, gdy naładowała pewien obszar, w który
może wejść zwykły człowiek, może się tam otworzyć i rozpocząć wewnętrzne poszuki‐
wania. Dżini nie nazywają takich istot boskimi inkarnacjami, lecz tirthankarami. Tir‐
thankara to coś większego niż boska inkarnacja, bo dobrze jest, gdy coś niebiańskiego
przyjmuje ludzką postać, ale gdy człowiek tworzy miejsce, w którym inni mogą wejść
w to, co niebiańskie, mamy do czynienia z wydarzeniem o wiele większym.
Dżinizm nie wierzy w Boga, wierzy natomiast w ludzkie możliwości. Dlatego dżini
odnieśli większą korzyść z tirth i tirthankarów niż wyznawcy innych religii. W religii
dżinów nie ma koncepcji „łaski bożej” czy „bożego miłosierdzia”. Dżini nie uważają, że
Bóg może udzielić nam pomocy; poszukujący jest sam i musi wędrować, korzystając
z własnych starań i energii.
Pojawiają się dwie drogi, którymi można wędrować. Na pierwszej każdy musi mieć
własną łódź i musi używać siły swoich ramion, do poruszania wioseł. Nielicznym udaje
się uwieńczyć sukcesem swe wysiłki. Na drugiej można otrzymać pomoc wiatru i posta‐
wić żagle, by podróżować szybciej i łatwiej.
Czy takie duchowe wiatry w ogóle istnieją? Owszem, to jest właśnie sens miejsc piel‐
grzymek. Czy jest możliwe, że gdy pojawia się ktoś taki jak Mahawira, wokół niego uno‐
si się strumień energii skierowany ku nieznanym wymiarom? Czy może on wytworzyć
strumień energii zorientowany na konkretny wymiar, tak że gdy ktoś znajdzie się
w jego zasięgu, zostanie przezeń uniesiony i osiągnie swoje ostateczne przeznaczenie?
Święte miejsce pielgrzymek to obszar, w którym płynie taki właśnie strumień.
Na Ziemi są tylko fizyczne znaki takich miejsc pielgrzymek, lecz w miarę upływu cza‐
su te znaki mogą zaniknąć. Usilnie starano się je więc chronić, budując świątynie lub
wznosząc posągi poświęcone wielkim wizjonerom. Miejsca te przez tysiące lat otaczano
wielką opieką, aby nie nastąpiło nawet minimalne przesunięcie miejsca, w którym kie‐
dyś nastąpiło ważne zdarzenie.
Nawet dziś szuka się wielkich skarbów ukrytych pod ziemią. Trwają poszukiwania
największego z ziemskich skarbów, skarbu ostatniego rosyjskiego cara, który zakopano
gdzieś w Ameryce. Jego istnienie uważa się za pewnik, jako że car został zdetronizowa‐
ny w roku 1917 i istnieją wiarygodne przekazy na jego temat. Precyzyjne położenie zo‐
stało oznaczone na mapie, ale nie można odczytać opisu. Tak samo jest w przypadku
skarbu królewskiej rodziny z Gwalior.
Jest mapa, ale nie sposób rozszyfrować dokładnego położenia skarbu. Takie mapy wy‐
konuje się przy użyciu tajnego szyfru, by nie wpadły w niepowołane ręce.
Położenie miejsc pielgrzymek jest równie dobrze oznaczone, ale precyzyjna lokaliza‐
cja miejsca, w którym nastąpiło duchowe zdarzenie może nie być znana. Takie miejsca
ukrywa się przed ogółem ludzi. Może wydać się to czymś zdumiewającym. Udajesz się
tam, gdzie podobno Mahawira osiągnął nirwanę, lecz najpewniej to miejsce jest nieco
oddalone od tego, które pokazuje się wszystkim. Prawdziwe położenie podaje się tylko
tym, którzy są poszukiwaczami autentycznymi i zasługującymi na to wyróżnienie.
Zwykli ludzie padają na kolana w niewłaściwym miejscu i wracają do domów. Prawdzi‐
we miejsca trzyma się w ukryciu dla tych, którzy przybywają tam na autentyczne du‐
chowe poszukiwania i potrzebują tej pomocy, by móc w końcu wykonać skok.
Wiele jest takich miejsc. W Arabii znajduje się mała wioska zwana Alkufa, gdzie nie
pozwala się wejść żadnemu obcemu. Dotarliśmy już na Księżyc, ale żadnemu podróżni‐
kowi nie udało się wejść do tej małej wioski. W gruncie rzeczy aż dotąd niemożliwe było
ustalenie jej położenia. Nie ma wątpliwości co do jej istnienia, gdyż historyczne
wzmianki o tej wiosce znane są od tysięcy lat, mamy też odpowiednie mapy. Jednak jej
położenie ukrywa się ze szczególnego powodu. Gdy sufi osiąga w medytacji stan głębo‐
kiej świadomości, znajduje klucze wiodące ku ścieżce; może wówczas dokonać wizuali‐
zacji całej Alkufy. Poza tym, wszystkie dostępne mapy są fałszywe, mają na celu wpro‐
wadzenie ludzi w błąd.
Przez ostatnich 300 lat setki podróżników z Europy próbowało dotrzeć do Alkufy.
Wielu zmarło po drodze. Ci, którzy wrócili, nie dotarli do wioski, krążyli w kółko. Można
tam dotrzeć tylko dzięki specjalnej medytacji, podczas której Alkufa ukazuje się naszym
oczom. Gdy tylko dostrzeże się to miejsce, następuje przebłysk medytacji i sufi udaje się
w jego kierunku. Alkufa to tajemne, święte miejsce, o wiele starsze niż islam. Miejsca
pielgrzymek, które są dobrze znane i może je odwiedzić każdy pielgrzym, nie są praw‐
dziwe. Te prawdziwe znajdują się w pobliżu, lecz są dobrze ukryte.
Ciekawy incydent... Gdy Vinoba Bhave, główny uczeń Gandhiego, udał się wraz z hari‐
jans (przedstawicielami najniższej z hinduskich kast) do świątyni Vishwanath w Vara‐
nasi, Karpatri, ortodoksyjny uczony bramin, powiedział: „Możesz wejść, ale musimy
zbudować kolejną świątynię, gdyż ta została zbezczeszczona”.
I faktycznie, zaczęto budować następną świątynię, gdyż ta stara była bezużyteczna.
Powierzchownie na to patrząc, Vinoba wydaje się mieć więcej zrozumienia niż Karpatri.
Karpatri był człowiekiem szalenie tradycyjnym i zupełnie nieświadomym współcze‐
snych trendów i nowoczesnej wiedzy. Jeśli chodzi o głęboki sekret, dla którego usiłował
być ostoją, jest on lepiej od nas poinformowany.
Świątynia Vishwanath nie jest prawdziwą świątynią; ta, którą Karpatri chciał zbudo‐
wać zamiast tamtej, również nie będzie prawdziwa. Prawdziwa świątynia to ta trzecia,
utrzymywana w ukryciu, aby jakiś socjoreligijny reformator jej nie zbezcześcił. Obecna
świątynia Vishwanath już została zbezczeszczona. Każda następna świątynia wzniesio‐
na w tym miejscu będzie fałszywa, ale te fałszywe świątynie muszą istnieć, by ta praw‐
dziwa pozostała ukryta.
Istnieją sekretne klucze, mantry, dzięki którym można wejść do świątyni Vishwa‐
nath, tak jak w przypadku Alkufy. Tylko przypadkowo jakiś medytujący może tam tra‐
fić. Zwyczajny człowiek nigdy tam nie trafi. Nawet nie każdy z medytujących uzyskuje
pozwolenie wejścia, jest to prawdziwa rzadkość. Świątynię utrzymuje się w ukryciu
przy użyciu wszelkich możliwych środków. Istnieją mantry otwierające bramy świąty‐
ni; nie ma innej drogi – nie można jej poznać, nie można nawet sobie jej wyobrazić. Piel‐
grzymi udają się do fałszywych świątyń, oddają akty czci i wracają do domu. Po tysią‐
cach lat i te świątynie nabrały pewnej świętości, choć są fałszywe, ponieważ ludzie od
dawna wierzą, że są one prawdziwe.
Wszystkie religie starają się zapobiec wejściu przedstawicieli innych religii do swych
świątyń lub miejsc pielgrzymek. Dlaczego? Ci, którzy ustanowili te prawa, znali zagro‐
żenia płynące z takich odwiedzin. Przypomina to jakby ostrzegawczą tabliczkę nad wej‐
ściem do laboratorium pracującego nad energią jądrową: „Wejście tylko dla fizyków ją‐
drowych”. Zgadzamy się na konieczność takich restrykcji, osoby niezatrudnione, wcho‐
dząc do środka, narażają się na niebezpieczeństwo. Nie godzimy się jednak z takimi sa‐
mymi ograniczeniami w świątyniach lub miejscach pielgrzymek. Nie zdajemy sobie
sprawy z tego, że takie miejsca też są przeznaczone dla swoistych „uczonych”. Świątynie
i miejsca pielgrzymek są naprawdę przeznaczone tylko dla określonych ludzi.
Przypomina to konsylium lekarzy stojących nad pacjentem, omawiających jego cho‐
robę. Pacjent słucha, lecz nic nie rozumie, gdyż lekarze posługują się specjalnym me‐
dycznym słownictwem, używają zwrotów pochodzenia greckiego i łacińskiego. W inte‐
resie pacjenta leży, by nie rozumiał tych słów. Tak samo wszystkie religie opracowały
własne zaszyfrowane języki. Mają sekretne święte miejsca, sekretne języki i sekretne pi‐
sma. Zatem to, co uważamy za miejsca pielgrzymek, to niemal na pewno nie są te wła‐
ściwe miejsca. Tak wielkie tradycje muszą być chronione, bo jeśli wpadną w niepowoła‐
ne ręce, mogą być niewłaściwie wykorzystane. Zwyczajny człowiek wpadnie w poważ‐
ne kłopoty i nic nie zyska.
Powiadają, że jeśli dane ci będzie wejść do wioski sufich, Alkufy, zwariujesz. Podobno
każdy, kto przypadkowo się w niej znajdzie, opuści ją z obłędem w oczach, gdyż Alkufa
powstała dzięki wibracjom, których zwyczajny umysł nie może znieść. Lepiej nie wcho‐
dzić do tej wioski bez przygotowań i praktyk.
Zrozumienie kilku spraw związanych z Alkufą pomoże uchwycić to, co dotyczy pozo‐
stałych miejsc pielgrzymek. Podobno w Alkufie nie można zasnąć, nic więc dziwnego,
że ci, którzy nie eksperymentowali nad zachowaniem czujności, po prostu oszaleją.
Największym dokonaniem sufich jest nocne czuwanie; powstrzymują się oni od snu
przez całą noc. Jeśli ktoś nie je przez 90 dni, jest bardzo słaby, lecz nie umrze i nie zwariu‐
je. Przeciętny zdrowy człowiek może bez trudu pościć 90 dni, lecz nie może nie spać
przez 21 dni. Można się obejść bez jedzenia przez trzy miesiące, ale nie można nie spać
trzy tygodnie. Trzy tygodnie to bardzo długi okres czasu, trudno przetrwać bez snu na‐
wet jeden tydzień – tymczasem w Alkufie w ogóle nie da się spać.
Ktoś ze Sri Lanki przysłał do mnie buddyjskiego mnicha. Przez trzy lata nie mógł on
zasnąć. Przez cały ten czas jego dłonie i stopy drżały, dygotał, był wytrącony z równowa‐
gi. Lękał się zrobić nawet jeden krok, utracił wiarę w swe siły. Znalazł się na skraju cha‐
osu. Silne środki usypiające nie pomagały mu zasnąć, leżał niespokojnie, wciąż był
w stanie czuwania.
Zapytałem, czy praktykował zalecaną przez Buddę anapanasati jogę – dla buddysty to
podstawa. Potwierdził. Doradziłem mu, by zapomniał o śnie, bo anapanasati joga jest
praktyką uniemożliwiającą spanie. To tylko krok wstępny – gdy sen okaże się niemożli‐
wy, należy natychmiast zrobić drugi krok. Gdy tkwisz w pierwszej fazie praktyki, nie
przechodząc do stopnia drugiego, organizm ulega osłabieniu – można oszaleć, a nawet
umrzeć.
Gdy sen zostanie zlikwidowany od wewnątrz, świadomość ulega zmianie jakościo‐
wej, możliwy jest jej dalszy rozwój. Zapytałem mnicha, czy zna drugą fazę tej praktyki.
Odparł, że nikt mu o tym nie wspomniał. O drugim etapie nie piszą żadne księgi, zaś pi‐
sanie tylko o pierwszym jest bardzo groźne, gdyż ten, kto kroczy tą ścieżką, nie zdoła już
zasnąć. Te sprawy trzymano więc w tajemnicy, aby nikomu nie szkodziły. Chodziło o to,
by prowadziły tych, którzy potrzebują pomocy w duchowych poszukiwaniach.
To dlatego miejsca pielgrzymek są konieczne, choć te prawdziwe utrzymuje się w głę‐
bokiej tajemnicy. Fałszywe stworzono po to, by trzymać cię z dala od ścieżki – do czasu,
gdy będziesz gotów ujrzeć prawdziwe świątynie. Niewłaściwa osoba nie może dotrzeć
do autentycznego miejsca, ale właściwa zawsze je znajdzie.
Do każdego miejsca pielgrzymek jest osobny klucz. Jeśli chcesz znaleźć miejsce piel‐
grzymek sufich, nie uda ci się, gdy masz klucz dżinów; a dżinijskiego miejsca pielgrzy‐
mek nie odnajdziesz z pomocą klucza sufich. Każda religia ma własne klucze. Powiem
tutaj o jednym z kluczy do miejsca pielgrzymek.
Tybetańczycy mają specjalne mistyczne diagramy, yantry. To właśnie są klucze. Hin‐
dusi też mają tego typu przyrządy, tysiące ich... W domach mają zapisane słowa takie
jak labha-shubha, pomyślność i dobro, a pod nimi parę liczb. Nie wiedzą, dlaczego to ro‐
bią. Taka domowa yantra może być kluczem do miejsca pielgrzymek. Nie mają pojęcia
o tym, co zapisali, lecz robią to dlatego, że tak postępowali ich przodkowie.
Każda postać zewnętrzna wytwarza odbicie w głębi świadomości. Jeśli przez kilka mi‐
nut popatrzysz w okno i zamkniesz oczy, ujrzysz powidok ramy okna. Jeśli w medytacji
skoncentrujesz się na yantrze, wytworzysz w umyśle powidok tej figury i zawartych
w niej cyfr. Umysł może zobaczyć to dzięki specjalnym praktykom medytacyjnym. Jeśli
wtedy, gdy yantra pojawia się w tobie, wypowiesz pewne zaklęcia, twoja pielgrzymka
ku duchowej rzeczywistości rozpocznie się niemal od razu.
Mulle Nasruddinowi zaginął kiedyś osiołek. Był to jedyny jego dobytek, szukał go więc
po całej wiosce. Wszyscy mieszkańcy przyłączyli się do poszukiwań, lecz bez skutku.
Stwierdzili w końcu, że skoro jest to święty miesiąc i przybyło wielu pielgrzymów, może
osiołek ruszył za nimi. Przeszukano przecież całą okolicę i nic to nie dało, niech zatem
Nasruddin pogodzi się z zaginięciem osiołka.
Nasruddin postanowił podjąć jeszcze jedną próbę odnalezienia osła. Stanął nierucho‐
mo, zamknął oczy, schylił się i zaczął chodzić na czworakach. Okrążył dom, ogród i w
końcu dotarł do wielkiej jamy, do której wpadł jego osiołek. Przyjaciele Nasruddina byli
zaskoczeni i spytali go, na czym polega ta sztuczka.
Nasruddin odparł: „Pomyślałem, że skoro człowiek nie potrafi odnaleźć osła, to klucz
do tej sprawy nie leży w jego rękach; aby odnaleźć osła, muszę stać się osłem. Gdy zaczą‐
łem odczuwać wszystko tak jak osioł, pomyślałem, że skoro ja jako osioł szukam innego
osła, gdzie mam zajrzeć? Gdy zacząłem myśleć w ten sposób, zacząłem poruszać się jak
osioł na czworakach. Nie mam pojęcia, jak znalazłem to miejsce, ale gdy otworzyłem
oczy, ujrzałem jamę – a w niej był mój osioł”.
Nasruddin to suficki święty. Każdy może przeczytać tę historyjkę i śmiać się z niej, jak
z dobrego dowcipu, lecz jest w niej ukryty pewien klucz. To klucz służący poszukiwa‐
niom. W duchowym sensie tylko tak można czegoś szukać. Każde miejsce pielgrzymek
ma swoje klucze, yantry. Podstawowym powodem istnienia takich miejsc jest to, że
„wrzucają cię” one w sam środek naładowanego strumienia, z którym płyniesz dalej.
Ważne jest też to, że wszystko w naszym życiu oprócz świadomości składa się z mate‐
rii. Nie wiemy jednak, czym jest ta wewnętrzna świadomość – znamy tylko nasze ciała,
a ciało jest pod każdym względem związane ze światem materii.
Spróbujmy zrozumieć coś z alchemii, by móc pojąć drugie znaczenie miejsc pielgrzy‐
mek.
Procesy alchemiczne są procesami istniejącymi w religii. Alchemicy mówią, że jeśli
wodę zamienimy w parę, a potem parę na powrót zamienimy w wodę i znów wodę
wprowadzimy w stan pary i zrobimy to wielokrotnie, tysiące razy – ta woda zyska ce‐
chy, których nigdy nie znajdziesz w zwykłej wodzie. Dawniej tego rodzaju stwierdzenia
uznane byłyby za żart: Jak może zmienić się jakość wody? Jeśli kilka razy poddasz wodę
procesowi destylacji, co się zmieni? Woda dalej będzie wodą, tyle że destylowaną. Obec‐
nie nauka godzi się z tym, że jakość takiej wody ulega zmianie, choć nie bardzo wiado‐
mo, jak to się dzieje. Nie ma jednak wątpliwości co do tego, że następuje zmiana jako‐
ściowa i wielokrotne powtórzenie tego działania daje wodę o lepszej jakości.
Może nie wiesz, ale 70% ciała to woda. Jej skład przypomina wodę morską. Jeśli nie
jesz wystarczającej ilości soli, jej zawartość w organizmie zmniejszy się. Gdy zmianie
ulega skład procentowy pierwiastków w ludzkim ciele, dochodzi do zmian w świado‐
mości. Gdybyś pił wodę przedestylowaną sto tysięcy razy, zmieniłoby to wiele twoich
pragnień, całą życiową postawę. Alchemicy prowadzili takie eksperymenty. Ktoś goto‐
wał i studził wodę, dzień po dniu. Destylacja prowadzona setki tysięcy razy mogła zająć
wiele lat, lecz alchemicy tym właśnie się zajmowali; doprowadzali wodę do wrzenia
i skraplali, dzień po dniu.
Prowadzi to do dwojakiego rodzaju zmian. Pierwsza jest w umyśle eksperymentato‐
ra. Powtarzanie czynności może znudzić się po kilku dniach. Jeśli człowiek znudzony
przerwie ten proces, wróci do starego stanu umysłu, moment znudzenia stanowi jednak
punkt zwrotny. Jeśli mimo nudy będzie kontynuował czynności, narodzi się w nim
nowa świadomość.
Jeśli chodzisz spać o godzinie 22, dokładnie o tej porze będziesz śpiący. Kiedy postano‐
wisz nie spać i zachowasz świadomość, po półgodzinie powinieneś być bardziej śpiący,
a tymczasem jesteś świeższy niż o poranku. Dziesiąta wieczór to był punkt zwrotny; za‐
sypianie o tej porze było twoim nawykiem. Gdy zignorujesz ten nawyk, przełamujesz
automatyczny wzorzec zakodowany w ciele, ciało uświadamia sobie, że musi pozostać
w stanie czuwania, uwalnia więc ze swych magazynów świeżą dawkę energii trzymaną
na taką okoliczność. W efekcie czujesz się świeżej niż przedtem.
Człowiek, który przedestylował wodę tysiąc razy, zaczyna się nudzić, lecz mistrz
mówi mu, by robił to jeszcze, może nawet przez 10 czy 15 lat. Przychodzi w końcu chwi‐
la, gdy czuje on, że jeśli zrobi to jeszcze raz, nie wytrzyma i padnie martwy! Mistrz nale‐
ga na kontynuowanie procesu, bez względu na skutki. Z jednej strony zmienia się więc
jakość destylowanej wody, z drugiej stopniowemu przekształceniu ulega także świado‐
mość. Użycie tej specjalnie przygotowanej wody prowadzi do przemiany świadomości
osoby prowadzącej ten proces.
Podobnie jest z wodą w Gangesie. Jak dotąd uczeni nie potrafią wyjaśnić, czemu jego
wody mają właściwości niespotykane w innych rzekach świata. Nawet rzeki wypływa‐
jące z tej samej góry co Ganges nie mają jego cech. Góra ta sama, chmury te same, lodow‐
ce z tych samych szczytów topią się i spływają do rzek, lecz ich wody różnią się jakością.
Trudno będzie tego dowieść – są rzeczy, które naprawdę trudno jest udowodnić, ale cała
woda Gangesu stanowi eksperyment alchemiczny. Wiele rzeczy z tego, co mówię, trud‐
no będzie udowodnić, lecz Ganges nie jest zwyczajną rzeką. Podejmowano próby podda‐
nia całej tej rzeki procesom alchemicznym. To dlatego Hindusi umieszczają swoje świę‐
te miejsca pielgrzymek nad brzegami Gangesu.
Nadanie specjalnych cech wodom Gangesu było wielkim eksperymentem. Chemicy
i inni uczeni zgadzają się, że jego wody są wyjątkowe. Gdy nabierzesz wody z innej rzeki,
po jakimś czasie zmętnieje i będzie ją czuć stęchlizną, ale woda z Gangesu zachowuje ten
sam wygląd niezależnie od czasu przechowywania. Można ją trzymać latami i nie ule‐
gnie zmianom, a woda z innych rzek stanie się zupełnie mętna już po paru tygodniach.
Wody Gangesu latami zachowują czystość i nie ulegają zmianie.
Gdybyś wrzucał zwłoki do innych rzek, zostałyby skażone i zaczęłyby cuchnąć, ale
Ganges przyjmuje tysiące martwych ciał i nie cuchnie. I jeszcze jedno zdumiewające zja‐
wisko: w zwykłych warunkach kości nie rozpuszczają się w wodzie, rozpuszczają się za
to w wodach Gangesu – nie pozostaje nic. Wszystko w Gangesie ulega szybkiemu rozkła‐
dowi, wraca do pierwotnej postaci. Stąd nacisk na to, by wrzucać zwłoki do wód Gange‐
su, gdyż w każdej innej rzece czy przy użyciu innych metod pozbycie się zwłok i ludz‐
kich kości zajmuje całe lata. Ganges robi to błyskawicznie, to alchemiczne działanie i w
takim właśnie celu został on stworzony.
Ganges nie płynie jak każda zwykła rzeka – z gór. Gangotri, miejsce, w którym podob‐
no Ganges ma źródło, to tylko punkt na mapie, nie prawdziwe źródło Gangesu. To, co
prawdziwe, zawsze musi być chronione, skrywane. Tamto miejsce to tylko fasada. Cho‐
dzą tam pielgrzymi, oddają cześć i wracają do domów. Prawdziwe Gangotri od tysięcy
lat ukrywano i chroniono. Nie jest możliwe dotarcie tam za pomocą zwykłych środków,
tylko podróż astralna to umożliwia. Nie da się dotrzeć tam w ciele fizycznym.
Mówiłem wcześniej o Alkufie, wiosce sufich. Można tam znaleźć się fizycznie, nawet
niechcący. Udając się na jej poszukiwanie, można dostać złą mapę, ale gdy nie nastawi‐
łeś się na to poszukiwanie, możesz tam trafić przypadkiem. Można więc natknąć się na
Alkufę, ale do prawdziwego Gangotri nie można dotrzeć w ciele fizycznym, tylko
w astralnym. Prawdziwe Gangotri nie jest dostrzegalne za pomocą oczu fizycznych.
W medytacji trzeba opuścić ciało fizyczne – wówczas ciało astralne może powędrować
do Gangotri. Wtedy i tylko wtedy można pojąć sekret specjalnych właściwości wód Gan‐
gesu. Dlatego mówię, że nie można tego udowodnić. U swych źródeł wody Gangesu zo‐
stały poddane przemianie alchemicznej. W tym miejscu, po obu brzegach rzeki, Hindusi
mają swoje miejsca pielgrzymek.
Można się zastanawiać, dlaczego wszystkie hinduskie miejsca pielgrzymek znajdują
się nad brzegami rzek, a dżinijskie położone są na szczytach wzgórz. Dżiniści umieszcza‐
ją swoje miejsca pielgrzymek tylko na wzgórzach, na pustkowiu bez zieleni. Góry pokry‐
te roślinami i drzewami zupełnie ich nie interesują; ignorują nawet tak piękne góry jak
Himalaje. Skoro wystarczy im nagi szczyt, nic nie powinno równać się Himalajom. Dżi‐
niści interesują się jednak tylko zupełnymi pustkowiami, otwartymi na działanie Słoń‐
ca, pozbawionymi roślin i, przede wszystkim, wody! Powodem jest to, że alchemiczne
zmiany, nad którymi oni pracują, związane są z żywiołem ognia w ciele. Alchemia Hin‐
dusów wiąże się natomiast ściśle z żywiołem wody.
Oba nurty posługują się odmiennymi kluczami. Hindusi nie pomyśleliby o tirtha
znajdującym się z dala od wody płynącej w pobliżu rzeki ubarwionej wspaniałą szatą ro‐
śliną. Eksperymentowali oni z żywiołem wody i wszystkie ich miejsca pielgrzymek
związane są z wodą, natomiast dżiniści pracują nad żywiołem ognia, zależy im więc
bardziej na generowaniu tap – ciepła w ludzkim ciele.
Hinduskie pisma i mnisi podkreślają znaczenie wody, dlatego aby utrzymać określo‐
ny poziom wilgoci w ciele, hinduski sannyasin spożywa odpowiednią ilość mleka, sera
i oczyszczonego masła. Bez dostatecznej wilgoci hinduski klucz nie działa. Wysiłek dżi‐
nijskich sadhu polega na wytworzeniu wewnętrznej suchości, dżinijscy mnisi nawet się
więc nie kąpią. Są brudni, cuchną, ale nie umieją wytłumaczyć, dlaczego się nie kąpią.
Dlaczego tylko w wyjątkowych przypadkach przemywają się wodą? Otóż dla nich nie
woda jest kluczem, lecz ogień; żywioł ognia jest dla nich surową praktyką i metodą wy‐
rzeczenia. Chodzi im o to, by na wszelkie sposoby obudzić w ciele wewnętrzny ogień.
Gdyby oblali swe ciała wodą, mogłaby ona ten ogień osłabić. Dlatego mnisi dżinijscy
żyją na opustoszałych, wyschniętych skałach, bez roślin i wody, gdzie wszystko spala się
w promieniach Słońca, a wokół człowieka są same kamienie.
Wszystkie religie stosują post, ale nieliczne poza dżinizmem zakazują picia wody pod‐
czas postu. Dżinistom prowadzącym zwykłe życie świeckie radzi się, że jeśli nie mogą
obejść się bez wody za dnia, przynajmniej nocą powinni jej unikać. Uważa się powszech‐
nie, że nocą mogliby nieświadomie zabić wiele niewidocznych gołym okiem żyjątek, ale
te reguły mają tak naprawdę na celu zintensyfikowanie żywiołu ognia. Interesujące jest
to, że jeśli mężczyzna pije wodę w minimalnych ilościach, tak jak Mahawira, pomaga to
zachować celibat, gdyż nasienie zaczyna wysychać. Nawet odrobina wilgoci sprzyja wy‐
pływaniu męskiego nasienia.
Wszystkie autentyczne dżinijskie miejsca pielgrzymek znajdują się na wzgórzach, za‐
wsze z dala od wszelkich źródeł wody. W późniejszym okresie, na zasadzie imitacji, dżi‐
niści stworzyli kilka świętych miejsc w pobliżu wody, lecz zupełnie nie mają one znacze‐
nia, nie są autentyczne. Autentyczne hinduskie tirtha znajduje się nad brzegiem rzeki,
w pięknym, pełnym zieleni zakątku. Góry cenione przez dżinistów są okropne, gdyż całe
ich piękno blednie wobec całkowitego braku roślinności.
Dżinijscy mnisi nie kąpią się i nie myją zębów, po co im te parę kropel wody niezbęd‐
nych do mycia zębów? Zasada wysuszania musi być właściwie rozumiana, jeśli chcesz
studiować ich święte teksty. Te surowe praktyki mają pobudzić wewnętrzny ogień. Jeśli
całkowicie zerwiesz z wodą, przyciągany jest ogień.
Wszystkie żywioły w nas są w równowadze: jeżeli chcesz iść duchową ścieżką, korzy‐
stając z jednego z żywiołów, równowaga musi ulec zakłóceniu, bo przeciwny żywioł zo‐
stanie odrzucony. Jeśli koncentrujesz się na żywiole ognia, woda będzie twoim wro‐
giem, im bowiem mniej jej w ciele, tym silniejszy ogień wyzwolisz.
Ganges to głęboki chemiczny i alchemiczny eksperyment, po kąpieli w jego wodach
wchodzisz w tirthę. Tuż po zanurzeniu się w Gangesie przemianie ulega żywioł wody
w ludzkim ciele. Taka przemiana trwa bardzo krótko, lecz jeśli eksperyment jest odpo‐
wiednio prowadzony, zaczyna się duchowa podróż. Pamiętaj, że gdy ktoś, kto zaczął żyć
wodą z Gangesu, użyje innej wody, nie wyjdzie mu to na dobre, przysporzy to tylko kło‐
potów.
Podejmowano próby przeniesienia cech Gangesu w inne miejsca, do innych rzek, lecz
zakończyły się one fiaskiem, gdyż utracono klucz, który to umożliwia. Kąpiel w Gange‐
sie, połączona z modlitwą lub innym aktem religijnego oddania, wejściem do świątyni
lub miejsca mocy, to tylko sposób wykorzystania w wewnętrznej, duchowej podróży
tego, co jest na zewnątrz. W miejscach pielgrzymek posługiwano się też wieloma inny‐
mi pomocami, które tworzono z wielką pieczołowitością.
Egipskie piramidy to tirthy pradawnej, zaginionej cywilizacji. Ciekawe w piramidach
jest to, że panuje w nich zupełna ciemność. Uczeni sądzą, że elektryczność nie mogła ist‐
nieć w czasach, gdy budowano piramidy – niektóre powstały przecież 10.000 lat temu,
inne mają 20.000 lat. Może ludzie wchodzili do środka z pochodniami, ale ani na ścia‐
nach, ani na sufitach korytarzy nie ma po tym najmniejszego śladu. Korytarze są bardzo
długie, mają mnóstwo zakrętów, odnóg, a wszędzie panuje mrok. O elektryczności nie
mogło być mowy, bo nie znaleziono śladu przewodów czy źródeł zasilania. Pochodnie
z oliwą czy ghee zostawiłyby na ścianach smoliste ślady. Mamy problem: jak ludzie poru‐
szali się w piramidach? Niektórzy sugerują, że nikt do środka nie wchodził – ale po co
wykuto tyle korytarzy? Schody, drzwi, wewnętrzne okna, miejsca, w których można
usiąść albo się oprzeć... po co to? Ta zagadka pozostaje nierozwiązana. Nigdy się to nie
wyjaśni, jeżeli będziemy przekonani, że piramidy zbudowano jako grobowce dla fara‐
onów.
Tak naprawdę są to tirthy. Gdy odpowiednio eksperymentujesz z ogniem wewnętrz‐
nym, ciało emituje światło. Ci ludzie mieli prawo wejść do piramidy. Nie potrzebowali
elektryczności ani pochodni; światło ich ciał wystarczyło do swobodnego poruszania się
po piramidzie. Takie światło jest jednak wytwarzane dzięki specjalnym praktykom me‐
dytacyjnym związanym z żywiołem ognia. Wytworzenie go stanowiło próbę uprawnia‐
jącą do wejścia do środka piramid.
Na początku XIX wieku, gdy rozpoczęto badania nad piramidami, jeden z asystentów
archeologów zaginął bez wieści. Szukano go wszędzie, lecz on znikł. Dopiero po 24 go‐
dzinach, o drugiej w nocy, wybiegł wprost na nich, bardzo poruszony. „Wyczułem dro‐
gę w ciemnościach i nagle uświadomiłem sobie istnienie przejścia – powiedział. – Wsze‐
dłem do środka i zaraz po tym drzwi zatrzasnęły się za mną. Spojrzałem za siebie, były
zamknięte na dobre. Przecież gdy po raz pierwszy się do nich zbliżyłem, przejście było
otwarte, nie było widać żadnych drzwi. Jak tylko przekroczyłem próg, drzwi się za‐
mknęły; spadł skądś wielki głaz blokujący przejście. Krzyczałem, ale nikt nie odpowia‐
dał. Nie miałem wyboru, musiałem iść naprzód, a to, co widziałem... trudno będzie opi‐
sać!”.
Nie było go przez 24 godziny, gdy w końcu go znaleziono, był na wpół oszalały; ale to,
co opisywał, było niewiarygodne. Cała grupa usiłowała potem znaleźć te drzwi – bez
skutku. On też nie zdołał ich wskazać, ani pokazać, jak udało mu się wydostać, uznano
więc, że musiał stracić świadomość albo zasnął i wszystko to mu się przyśniło. Zanoto‐
wano jednak to, o czym mówił.
Jakiś czas później, podczas prac badawczych, znaleziono manuskrypt, który opisywał
rzeczy bardzo podobne do opowieści tamtego człowieka. Dodało to tajemniczości całej
sprawie. Uznano, że wszystko znajduje się w jakiejś ukrytej sali, otwierającej się tylko
dla kogoś znajdującego się w odpowiednim stanie psychicznym. Może dojść do tego
przypadkowo, zbiegiem okoliczności: pobudzony stanem mentalnym, człowiek może
nieświadomie „zestroić się”, wchodząc w stan, w którym dochodzi do otwarcia drzwi.
Musiało to być coś takiego, bo choć ten mężczyzna nie umiał dowieść tego, czego do‐
świadczył, drzwi otworzyły się i został uwolniony.
Tajemne miejsca, o których mówię, mają swoje „drzwi” i są sposoby, by dostać się do
środka, lecz trzeba mieć specjalne ezoteryczne klucze. Tirthy tak zbudowano, że wywie‐
rają silny wpływ na świadomość. Wszystkie korytarze i komnaty piramid, ich wymiary
i cała przestrzeń... Może poczułeś kiedyś, że gdy sufit jest stosunkowo nisko, czujesz, jak
coś w tobie się kurczy, ściska, choć sufit cię bezpośrednio nie dotyka. Nic cię nie uciska,
ale w środku czujesz ucisk. Gdy wchodzisz do pomieszczenia, w którym sufit jest bardzo
wysoko, czujesz, jak coś w tobie rozszerza się. Pokój można więc tak zbudować, by jego
wymiary zachęcały do medytacji.
Dokładne wymiary pokoju, w którym medytacja jest najłatwiejsza, odkryto ekspery‐
mentalnie. Architektury wnętrza można użyć do poszerzenia albo zawężenia świado‐
mości. Dobór kolorów, na zewnątrz i wewnątrz pokoju, zapach w nim panujący i para‐
metry akustyczne – wszystkiego można użyć jako pomocy w medytacji.
Wszystkie tirthy mają swoją własną muzykę. Tak naprawdę muzyka narodziła się
w takich właśnie miejscach, jest bowiem dziełem ludzi oddanych medytacji. Nie tylko
muzyka, ale także i taniec narodził się w świątyniach. Zapachy też najpierw testowano
w świątyniach. Gdy uświadomiono sobie, że można dotrzeć do boskości za pomocą mu‐
zyki, stwierdzono, że muzyka pozwala też iść w kierunku przeciwnym. Skoro pewne za‐
pachy mogą pomóc w osiągnięciu stanu boskości, inne mogą pociągnąć nas ku zmysło‐
wości. Jeśli w jakimś pomieszczeniu łatwiej wchodzimy w medytację, można tak
wszystko zaaranżować, by ją uniemożliwić.
W Chinach stworzono specjalne pomieszczenia, w których więźniów poddawano
praniu mózgu. Ich wymiary są dokładnie ustalone i jakiekolwiek zmiany utrudniłyby
uzyskanie pożądanego efektu. Po wielu eksperymentach określono dokładną wysokość,
szerokość i długość takiej sali, a umieszczenie więźnia w takim pomieszczeniu automa‐
tycznie wpływa na jego umysł. Określono też z wielką dokładnością, ile czasu zajmuje
doprowadzenie umysłu skazańca do stanu obłędu. Dla przyspieszenia tego procesu po‐
służono się dźwiękiem, a gdy do tego dołączy się uderzenia w określony punkt na jego
głowie, proces rozkładu przebiega błyskawicznie.
Zawiesza się nad głową więźnia wiadro z wodą: kropla po kropli, woda opada ze ściśle
określoną częstotliwością. Przez 24 godziny krople wody uderzać będą w ten sam punkt
na głowie. Więzień nie może zmienić pozycji i usiąść, musi stać. Po półgodzinie jest
śmiertelnie znużony, dźwięk opadającej wody jest coraz głośniejszy, staje się do tego
stopnia nieznośny, że ma on wrażenie, jakby góra spadała mu na głowę. Po 24 godzi‐
nach ten powtarzalny dźwięk w tym konkretnym pomieszczeniu wywołuje w umyśle
kompletną ruinę; po wyjściu ten człowiek nie będzie już sobą. Ta technika powoduje
kompletne złamanie człowieka.
Wszystkie metody pomocne poszukującym odkryto w tirthach i świątyniach. Dzwo‐
ny u wejścia, wytwarzane przez nie dźwięki, zapach kadzideł i kwiatów – wszystko było
specjalnie przygotowane, by zapewnić harmonię trwającą nieprzerwanie dzień i noc.
Arti, rytuał z zapaloną lampą, robi się zawsze o określonej porze: rankiem trwa on ści‐
śle określony czas, używa się przewidzianej do tego mantry. W środku dnia trwa on tak‐
że ściśle określony czas i wykorzystuje się odpowiednią mantrę. Wieczorem jest podob‐
nie: odpowiedni czas trwania, odpowiednia dla tej pory mantra. Fale dźwiękowe roz‐
chodzą się w pomieszczeniu – nowa pojawia się, zanim poprzednia zaniknie. Tak trwa
ten rytuał, w określonych przedziałach czasowych, rok za rokiem, przez tysiące lat.
Podobnie jak w przykładzie z wodą, która poddana procesowi ciągłej destylacji zmie‐
nia swoje cechy jakościowe. Jeśli w pewnym pomieszczeniu wytwarzamy jakiś dźwięk
tysiące razy, zmieniają się w nim wibracje, zachodzi zmiana jakościowa. Jeśli do takiego
pokoju wprowadzimy poszukującego, pomoże mu on w procesie przemiany. Ponieważ
człowiek zbudowany jest z materii, zmiany wprowadzane w materii wywierają na nas
silny wpływ. Człowiek jest tak ekstrawertyczny, że łatwiej zmienić go z zewnątrz (we‐
wnętrzne zmiany są na początku bardzo trudne), wprowadzono więc system pozwalają‐
cy na takie aranżowanie otaczającej nas materii, które pomaga w przemianie na pozio‐
mie psychicznym.
Jeszcze jedno należy dobrze zrozumieć. Zwykle ulegamy iluzji, że stanowimy oddziel‐
ne jednostki. Tak nie jest. Wielu nas siedzi np. w jakimś lokalu, lecz jeśli wszyscy siądzie‐
my w ciszy, znikną oddzielne istoty i pozostanie jedność. Pozostanie tylko cisza, po‐
szczególne ogniska świadomości zaczną razem wibrować, zlewając się ze sobą.
Tirtha to eksperyment w skali masowej. W pewien dzień roku zbierają się w tirtha
setki tysięcy ludzi mających wspólne pragnienie. Przybywają z odległych miejsc, by po‐
łączyć się o określonej porze, pod odpowiednią konstelacją gwiazd. Gdy jest tylu ludzi
owładniętych jedną ideą, mających jeden cel, pogrążonych we wspólnej modlitwie, po‐
wstaje potężny wir świadomości. Znikają wówczas granice pomiędzy poszczególnymi
osobami.
Jeśli przyjrzymy się takiemu zgromadzeniu ludzi podczas festiwalu Kumbha Mela,
nie widać tam jednostek, widzimy tylko tłum bez twarzy. W tej ogromnej zbiorowości
nie znajdziesz oddzielnych twarzy, jest to pozbawiony oblicza tłum złożony z milionów
ludzi. Gdy zbierze się dziesięć milionów ludzi, odkrywanie kto jest kim nie ma sensu.
Kto jest biedny, kto bogaty, kto jest królem, a kto żebrakiem? Takie podziały nie mają
żadnego sensu. Każdy traci swą twarz, a jego świadomość rozpływa się w świadomości
innych ludzi. Gdyby zespolić tę świadomość dziesięciu milionów ludzi, gdyby stali się
oni jedną zintegrowaną świadomością, łatwiej byłoby temu, co niebiańskie, wejść w tę
zbiorową świadomość, niż zstępować do każdego oddzielnie. Daje to szersze pole kon‐
taktu.
Nietzsche napisał kiedyś, że spacerował po ogrodzie i stopą dotknął dużego robaka,
który natychmiast zwinął się i umknął. Nietzsche był zaskoczony tym zachowaniem.
Doszedł do wniosku, że ów robak chciał zmniejszyć pole kontaktu i zapobiec zranieniu.
Wielki robak łatwiej może być rozdeptany, gdyż zajmuje większy obszar. Zwijając się
i zmniejszając pole kontaktu, chroni siebie. Im szybciej robak się zwija, tym ma większą
szansę na przeżycie.
Gdy więc ludzka świadomość uformuje większe pole kontaktu, większa jest możli‐
wość zstąpienia w nią tego, co boskie. Zstąpienie niebios to wielkie wydarzenie, a im
większe szykuje się wydarzenie, tym więcej potrzeba na nie miejsca.
Modlitwa w pierwotnej formie była nastawiona na grupę, modlitwa indywidualna
pojawiła się później, gdy jednostki stały się bardziej egoistyczne i trudno im było zespo‐
lić się z innymi. Od czasów pojawienia się na świecie modlitwy indywidualnej, zanikły
korzyści płynące z modlitwy. Modlitwa nie może być indywidualna. Gdy wzywamy tak
wielką potęgę, jaką niewątpliwie jest potęga niebios, im większe mamy pole kontaktu,
tym łatwiej jest tej sile zstąpić.
Tirthy dają więc duże pole kontaktu. Gdy takie pole jest tworzone w konkretnej chwi‐
li, konkretnego dnia, pod wpływem określonej konstelacji gwiazd, w określonym miej‐
scu, szanse są dużo większe. To zawsze były metody pewne. O tej samej porze, pod tymi
samymi gwiazdami szukano kontaktu w przeszłości. A przecież życie jest procesem cy‐
klicznym. To były naprawdę pewne metody. Ta sama godzina, te same gwiazdy... i cy‐
kliczność życia.
Życie cechuje się pewną okresowością. Pora monsunowa rozpoczyna się w konkret‐
nym czasie. Jeśli tak nie jest, wynika to tylko z naszej działalności. Kiedyś wszystko od‐
bywało się z czarodziejską wręcz precyzją, co do dnia i godziny. Wiosna, lato, zima przy‐
chodziły o odpowiedniej porze. Nawet nasze ciała funkcjonują w ten sposób. Cykl men‐
struacyjny u kobiet jest związany z aktywnością Księżyca. W zdrowym ciele miesiączka
pojawia się co 28 dni. Zmiany w cyklu wskazują na jakieś zaburzenia.
Wszystkie wydarzenia cykliczne są powtarzalne. Jeśli zstąpienie niebios nastąpiło
w konkretnym momencie, dniu i miesiącu, za rok o tej samej porze możemy znów się go
spodziewać. Mamy większe szanse. Ta chwila została wyróżniona, jeśli się powtórzy –
znów popłynie niebiańska energia. Rok po roku, przez setki lat ludzie zbierali się razem
w tirthach, czekając... Jeśli zdarzyło się to wiele, wiele razy, jest bardziej prawdopodobne,
niemal pewne, że w tym właśnie czasie to wydarzenie się powtórzy.
W czasie festiwalu Kumbha Mela jest wiele sporów i dysput o to, kto ma pierwszy za‐
nurzyć się w wodach Gangesu, gdyż nie jest możliwe, aby setki tysięcy ludzi jednocze‐
śnie wskoczyło do rzeki. Ten szczególny moment jest ściśle określony, to coś bardzo sub‐
telnego, krótkotrwałego. Kto więc zanurzy się pierwszy w odpowiedniej chwili? Trady‐
cja mówi, że pierwsi będą ci, którzy szukali i odkryli ten właśnie moment.
Czasem ta chwila zostaje przegapiona, dosłownie o ułamek sekundy. Gdy to, co nie‐
biańskie, zstępuje na ziemię, przypomina błyskawicę. Błyśnie i znika. Jeśli jesteś zupeł‐
nie otwarty, w pełni świadom tej chwili, doświadczysz tego. Jeśli jesteś śpiący, pogrążo‐
ny w nieświadomości, miniesz się z tym zupełnie.
Trzecie wykorzystanie tirthy to doświadczenie grupowe: niebiosa były zapraszane do
zstąpienia na ziemię w skali makro. W czasach, gdy ludzie byli prości i niewinni, było to
bardzo łatwe.
Kiedyś, nie tak jak dziś, tirthy miały wielkie znaczenie – nikt nie wracał z pustymi rę‐
kami. Współczesny pielgrzym nie napotyka tego, musi więc iść ponownie... i jeszcze
raz... W dawnych czasach ludzie wracali przemienieni. Tego rodzaju zdarzenia były
skutkiem istnienia bardzo prostych, niewinnych społeczności. Im prostsza struktura
społeczności, tym mniej ludzie są „świadomi” swej indywidualnej osobowości i łatwiej‐
sze jest przeżycie grupowe.
Znamy prymitywne plemiona, w których jednostka jest zupełnie nieświadoma swej
osobowości. Ważniejsze tam jest „my” niż „ja”. Są i plemiona, gdzie słowo „ja” nie istnie‐
je. Posługują się one językiem „my”. Koncepcja „ja” jest u nich nieobecna nawet w języ‐
ku, ponieważ ich życie jest zorientowane na społeczność. Ma to czasem zaskakujące kon‐
sekwencje.
Ludzie z Zachodu wylądowali kiedyś na wyspie w pobliżu Singapuru. Wódz zamiesz‐
kującego wyspę plemienia pojawił się na brzegu i powiedział najeźdźcom, że jego ludzie
są nieuzbrojeni, lecz nie da się z nich zrobić niewolników. Oczywiście postanowiono
wybić im to z głowy. Tubylcy odmówili walki, twierdząc, że wiedzą, jak należy umrzeć.
Najeźdźcy nie uwierzyli, sądząc, że nikt nie zdecyduje się na śmierć. Doszło jednak do
czegoś nieoczekiwanego. Pięciuset tubylców zgromadziło się na plaży. Trudno było w to
uwierzyć: najpierw upadł na ziemię i skonał wódz tego plemienia. Po nim, bez jednego
wystrzału, padli i dokonali żywota pozostali, wywołując tym piorunujące wrażenie. Po‐
czątkowo najeźdźcy myśleli, że tubylcy padli na ziemię ze strachu, ale wkrótce okazało
się, że nie żyją. Do dziś nie wiadomo, jak to się stało.
Jeśli przeważa poczucie „my”, śmierć może być zaraźliwa. Gdy umrze jeden człowiek,
śmierć się rozprzestrzenia. Tak umierają niektóre zwierzęta. Gdy umiera jedna owca,
śmierć obejmuje całe stado. Owce nie mają poczucia „ja”, znają tylko „my”. Stado owiec
wygląda tak, jakby owce były ze sobą połączone, jakby napędzała je jedna siła. Gdy umie‐
ra jedna owca, inne też chcą umrzeć, wewnętrzne poczucie śmierci rozchodzi się bardzo
szeroko.
Zatem gdy społeczeństwo było bardziej rozwinięte na odczuwanie „my”, z niewielką
świadomością „ja”, tirthy działały bardzo skutecznie. Skuteczność takich miejsc jest od‐
wrotnie proporcjonalna do świadomości indywidualnego „ja”.
Ciekawe w tirthach są też akty symboliczne. Ktoś przychodzi do Jezusa i wyznaje swo‐
je grzechy. Jezus kładzie dłoń na głowie tej osoby i mówi: „Idź, twoje grzechy są ci prze‐
baczone”. Jak Jezus może przebaczyć grzechy, kładąc dłoń na głowie grzesznika? I kim
w ogóle jest Jezus, by przebaczać cudze grzechy? Jeśli ktoś popełnił morderstwo, czy
można mu to przebaczyć? W Indiach mówi się, że kąpiel w Gangesie uwalnia cię od
grzechów, bez względu na ich wagę. Jak ktoś, kto kradł, oszukiwał, zabił, może uwolnić
się od grzechu, kąpiąc się w Gangesie?
Należy tu zrozumieć dwie kwestie. Prawdziwy problem nie tkwi w grzechu, ale w pa‐
mięci o nim. Nie grzech czy grzeszny czyn zostaje z tobą, lecz pamięć o nim. Jeśli kogoś
zabiłeś, wspomnienie tego będzie cię ścigać przez całe życie jak koszmar. Ci, którzy znają
się na sprawach wewnętrznych, powiadają, że nieważne jest to, czy zostało popełnione
jakieś morderstwo czy nie – to tylko część dramatu. Nikt nie umiera i nikt nie może być
zabity. Na sercu ciąży jednak pamięć o morderstwie. Akt został popełniony i rozpłynął
się w nieskończoności. Wszelkie czyny zawierają się w nieskończoności; niepotrzebnie
cię to więc porusza. Jeśli dopuściłeś się kradzieży, to nieskończoność dokonała tego, po‐
sługując się tobą. Jeśli kogoś zabiłeś, dokonała tego nieskończoność za twoim pośrednic‐
twem. Niepotrzebnie stawiasz temu opór swoim wspomnieniem, pamięć o tym bardzo
na tobie ciąży.
Jezus mawiał: „Żałuj, a uwolnię cię od twych grzechów” – i ten, kto ufa Jezusowi, wra‐
ca do domu odciążony, oczyszczony. Jezus nie uwalnia cię jednak od grzechów, ale od
pamięci o nich. To o tę pamięć chodzi i ją właśnie Jezus usuwa. Ganges też nie uwalnia
cię od grzechów, ale od pamięci o nich. Jeśli grzesznik zaufa Gangesowi, wierzy, że bio‐
rąc kąpiel w jego wodach zostanie uwolniony od grzechów, jeśli zbiorowa nieświado‐
mość, tworzona tysiące lat wesprze tę jego wiarę, a społeczeństwo potwierdzi jej moc –
zostanie on uwolniony. Kąpiel nie uwolni od grzechu, gdyż już został on popełniony. Nic
nie da się zrobić z kradzieżą, która została dokonana, albo z morderstwem, ale kiedy oso‐
ba o takiej wierze wynurzy się z Gangesu, jej ufność w czystość i moc tych wód uwolni ją
od poczucia winy, choć sama kąpiel jest tylko aktem symbolicznym.
Jak długo Jezus może żyć na Ziemi? Ilu grzeszników może spotkać? Ilu z nich zdobę‐
dzie się na żal za grzechy? Czasu jest niewiele, co się stanie, gdy Jezusa zabraknie? Hin‐
dusi wynaleźli coś trwalszego, łącząc wyznanie win z rzeką, a nie z osobą. Rzeka wciąż
przyjmuje skruszonych grzeszników i im wybacza. Płynie bez końca, jest czymś trwa‐
łym. Jak długo Jezus będzie żył? Działał zaledwie trzy lata, od 30. do 33. roku życia. Ilu
grzeszników mogło się wyspowiadać przez te trzy lata? Ilu grzeszników w ogóle do nie‐
go dotarło? Na ilu głowach mógł położyć swą dłoń? Hinduscy mędrcy połączyli to zjawi‐
sko z bezosobową rzeką, nie z konkretną osobą.
Jeśli ktoś udaje się do tirthy, wróci wolny, odciążony, wolny od wspomnienia swych
grzechów. To pamięć o nich staje się niewolą. Wina jest cieniem grzechu, który idzie za
tobą. Uwolnienie od niej jest możliwe, lecz istnieje pewien warunek. Najważniejsze, że
musisz mieć absolutną wiarę – wiarę w to, że zostaniesz uwolniony od grzechów. Jak
taka wiara może się w tobie zrodzić? Dojdzie do tego tylko wtedy, gdy wiesz, że od tysię‐
cy lat tak się dzieje. Nie może być inaczej, właśnie tak to wygląda od tysięcy lat.
Jest kilka tirth, które są wieczne, Kashi to jedno z nich. Od zawsze Kashi w Varanasi
jest tirthą. To najstarsze z miejsc pielgrzymek, ma więc wielką wartość z uwagi na długi
strumień świadomości. Tylu ludzi zostało wyzwolonych, doznało spokoju i świętości
tego miejsca, z tylu grzechów obmyto ludzi, to długi, długi łańcuch, dzięki któremu idea
uwolnienia od grzechów wnika głęboko w świadomość. Ta idea przetworzona przez
prosty umysł staje się wiarą. Przy tak głębokiej wierze święte miejsce staje się skuteczne;
inaczej nie przydałoby się na nic. Bez twojego współdziałania tirtha ci nie pomoże. Moż‐
na sobie na nie pozwolić, gdy miejsce święte ma za sobą pewną ciągłość, wielką historię.
Hindusi powiadają, że Kashi, miasto Shivy, nie należy do Ziemi, lecz jest oddzielnym
miejscem, odgrodzonym od wszystkiego, niezniszczalnym. Wiele miast budowano
i niszczono, lecz Kashi pozostanie na zawsze, co jest zdumiewające, bowiem ludzie poja‐
wiają się i znikają... Budda udał się do Kashi, dżinijscy tirthankarzy narodzili się w Kashi,
do Kashi zawitał Shankaracharya, w Kashi mieszkał Kabir, Kashi widziało więc tirthan‐
karów, avatarów i świętych, choć ich już nie ma. Poza Kashi nie przetrwał żaden z nich.
Świątobliwość tych ludzi, ich duchowa dojrzałość, prądy życiowe, zbiorowy aromat zo‐
stały wchłonięte przez Kashi i wciąż daje się to wyczuć. To wszystko czyni Kashi miej‐
scem wydzielonym na tej planecie, przynajmniej z metafizycznego punktu widzenia.
Zdecydowanie się ono wyróżnia, osiągnęło własną wieczną formę, dorobiło się pewne‐
go rodzaju osobowości.
Budda przechadzał się ulicami tego miasta, a Kabir głosił religijne mowy w jego zauł‐
kach. Wszystko to stało się częścią historii, snem, ale Kashi to w siebie przyswoiło
i wciąż jest to żywe. Jeśli wejdziesz do tego miasta pełen absolutnej ufności i głębokiej
wiary, ujrzysz spacerującego Buddę, twoim oczom ukaże się Parshvanath, zobaczysz też
Tulsidasa i Kabira. Jeśli podejdziesz do Kashi z sympatią, przestanie ono być zwykłym
miastem jak Bombaj czy Londyn, przybierze niepowtarzalną postać duchową. Drzemią‐
ca w nim świadomość jest pradawna i wieczna. Historia świata zostanie zapomniana,
cywilizacje narodzą się i znikną z powierzchni planety, lecz w Kashi wciąż będzie płynąć
strumień wewnętrznego życia. Spacerując jego uliczkami, kąpiąc się w przepływającym
przez nie Gangesie, siadając do medytacji w Kashi, stajesz się częścią tego wewnętrznego
strumienia. Nie myśl: „Mogę to zrobić sam”. Niebiańska pomoc przyjmuje rozmaite for‐
my. Pomoc ze strony Kashi przejawia się w jego świątyniach i świętych miejscach. Dla
tego właśnie celu zostały one zbudowane.
Tłumacząc zjawisko zwane tirtha, opowiedziałem o czymś, co łatwo można zrozu‐
mieć, intelekt przyswoi je bez trudu, lecz to mało. Z takimi miejscami wiążą się też spra‐
wy, których nie można zrozumieć, choć zdarzają się one faktycznie. Nie można ich
ogarnąć intelektem ani wyjaśnić za pomocą matematycznych równań – jednak zdarzają
się. Opowiem o paru takich przypadkach.
Jeśli usiądziesz gdzieś, aby oddać się medytacji, niezbyt chciałbyś odczuwać tam obec‐
ność duchów... W tirtha doświadczenie tej obecności może być bardzo silne. Może nawet
własną obecność będziesz odczuwać słabiej niż obecność innych istot.
Kailash to święte miejsce dla hinduistów i buddystów tybetańskich. Kailash to zupeł‐
ne odludzie, bez domów i ludzi – nie ma tam czcicieli, nie ma kapłanów. Kto usiądzie do
medytacji w Kailash, ten odkryje, że jest ono pełne mieszkańców. Od wejścia do niego,
jeśli jesteś w stanie być w medytacji, stwierdzasz, że mieszka tam wiele dusz, także i tych
cudownych. Gdy jednak udasz się tam i nie umiesz medytować, Kailash będzie zwykłym
pustkowiem.
Uczeni twierdzą, że na Księżycu nie zamieszkują żadne istoty. Ten, kto był w Kailash,
nie zgodzi się z tym. Astronauci nie znajdują tam śladów czyjejś obecności, ale nieko‐
niecznie tak jest, że nie ma tam nikogo – to astronauci nie potrafią nikogo odnaleźć.
W dżinijskich księgach są szczegółowe opisy bogów zamieszkujących Księżyc. Odkąd
astronauci donieśli, że nie ma życia na Księżycu, świątobliwi mnisi dżinijscy są zakłopo‐
tani. Mogą tylko powiedzieć w swej ignorancji, że astronauci nie dotarli do prawdziwe‐
go Księżyca, albo musieliby przyznać, że ich święte teksty zawierają błędny przekaz.
Podobno jakiś dżinijski mnich gromadzi fundusze, by udowodnić, że astronauci nie
dotarli do prawdziwego Księżyca. Nie można tego udowodnić. Astronauci wylądowali
na prawdziwym Księżycu, problem jednak, że dżinijskie księgi głoszą, iż żyją tam bogo‐
wie. Dżinijscy mnisi nie mają o tym pojęcia. Używając pospolitej inteligencji, twierdzą
więc, że astronauci nie dotarli do prawdziwego Księżyca, ponieważ ich pisma nie mogą
się mylić. Jakiś inny mnich dżinijski oznajmił, że astronauci wylądowali na ogromnym
satelicie znajdującym się w pobliżu Księżyca, nie na Księżycu. Wszystko to jest śmiesz‐
ne, to oczywisty przejaw szaleństwa – ale w tym szaleństwie jest metoda. Dżiniści od po‐
nad 20.000 lat wierzą, że na Księżycu jest życie, nie wiedzą jednak jakiego rodzaju. Ta
forma życia przypomina natomiast Kailash lub jakieś inne tirtha.
Gdy wysiadasz z pociągu na stacji w Kashi, widzisz pospolitą formę Kashi z mułu i ka‐
mienia. Każdy turysta może tam dotrzeć, po czym... szybko zawraca. Istnieje także du‐
chowa forma Kashi, dostrzegalna tylko dla tych, którzy potrafią zagłębić się w sobie, po‐
trafią wejść głęboko w medytację. Dla nich Kashi jest zupełnie inne, bardzo piękne, wy‐
kraczające poza wszelkie wyobrażenia, zaś ziemskie Kashi jest brudniejsze i bardziej
cuchnące od wszelkich innych miast – ale to tylko widzialna postać Kashi.
Niektórzy twierdzą, że to drugie Kashi, to piękne, istnieje tylko w wyobraźni poetów –
ale ono naprawdę istnieje. Ziemskie Kashi to tylko punkt kontaktowy z niewidzialnym
Kashi. Kto przyjeżdża tu pociągiem, wraca do domu po zwiedzeniu zwyczajnego Kashi,
ale ten, kto korzysta z medytacji, może nawiązać kontakt z duchową formą Kashi. Ten,
kto dociera tam w medytacji, znajdzie się w duchowym Kashi: na krańcach tego zwy‐
czajnego Kashi może spotkać ludzi, których nawet nie śniło mu się ujrzeć.
Na górze zwanej Kailash znajduje się pozaziemska forma życia. Wiadomo, że jest tam
około 500 buddyjskich siddhów; 500 istot będących oświeconymi buddami zawsze prze‐
bywa w Kailash. Jeśli jedna z tych istot ma udać się w podróż, musi poczekać na przyby‐
cie kolejnego buddy. Co najmniej 500 oświeconych buddów musi zawsze tam przeby‐
wać, by Kailash był tirthą.
Intelekt tego nie pojmie, nigdy więc o tym nie mówiłem. Kashi ma określoną liczbę
oświeconych, którzy zawsze tam przebywają. Każdy z nich może opuścić to miejsce tyl‐
ko wtedy, gdy znajdzie się jego zastępca. To oni stanowią prawdziwe tirtha – do tirtha
wchodzi się tak naprawdę tylko wtedy, gdy ich się spotyka.
Możliwość spotkania ich zależy od dokładnej lokalizacji fizycznej; bo gdzie masz szu‐
kać i jak spotkać te bezcielesne dusze? Kashi jest więc miejscem, gdzie możesz siąść do
medytacji i wejść w świat wewnętrzny, gdzie możesz nawiązać łączność z takimi dusza‐
mi.
Nie można pojąć tirtha intelektualnie, gdyż nie ma ono nic wspólnego z intelektem.
Prawdziwe tirtha ukryte jest w pobliżu swych fizycznych oznak.
Ważne jest też to, że gdy człowiek oświecony opuszcza ciało fizyczne, współczucie
skłania go do pozostawienia po sobie jakichś fizycznych śladów, by pomóc tym, którzy
szli wraz z nim, czynili wszystko zgodnie z jego zaleceniami i podjęli wiele wysiłku dla
osiągnięcia oświecenia, lecz jeszcze im się to nie udało. Trzeba pozostawić im wskazów‐
ki i symbole, aby w razie potrzeby mogli nawiązać kontakt. W tym świecie, choć giną
ciała fizyczne, żadna dusza nie ginie, konieczne jest więc pozostawienie kluczy, aby
można było nawiązać kontakt z duszami bezcielesnymi.
Tirthy pełnią taką rolę jak współczesny radar; radar dociera tam, gdzie oczy dotrzeć
nie mogą. Gwiazdy, których nie sposób dojrzeć gołym okiem, można wykryć za pomocą
fal elektromagnetycznych. Tirthy to takie duchowe radary; dzięki tirthom można stwo‐
rzyć kontakt między tymi, którzy nie są już w swoich ciałach, i tymi, którzy wciąż tu
żyją. Tirthy są dziełem tych, którzy odeszli, przeznaczonym dla tych, którzy wciąż jesz‐
cze znajdują się na ścieżce, nie dotarli do celu i wciąż mogą pobłądzić. Ci, którzy zostają
nieco w tyle, mogą kiedyś chcieć o coś zapytać, dowiedzieć się czegoś, co może okazać
się niezbędne dla ich dalszego rozwoju, bez znajomości czego mogliby pobłądzić. Nie
wiedzą, co czeka ich w przyszłości, nie znają drogi, dla takich poszukujących będących
w potrzebie poczyniono specjalne przygotowania, takie jak tirtha, świątynie, mantry,
posągi itp. Wszystko to wygląda na rytuały, lecz to tylko ściśle określone procesy, przez
które trzeba przejść.
Gdyby aborygen zobaczył, jak wstajesz z krzesła, podchodzisz do ściany, naciskasz gu‐
zik i pojawia się światło – nie domyśliłby się, że w ścianie biegnie przewód łączący kon‐
takt z żarówką. Prędzej pomyśli, że kryje się w tym magia i całe to wstawanie, podcho‐
dzenie do ściany i naciskanie guzika to tylko rytuał. Włączenie pierwszego przycisku za‐
pala światło, drugi przycisk uruchamia wentylator, trzeci – radio, to nie jest przypadek.
On nie zna elektryczności, pomyśli więc, że przy ścianie odprawiasz magiczny rytuał.
Przypuśćmy, że pewnego dnia, gdy nie będzie cię w domu, braknie prądu, a ten pry‐
mitywny człowiek podejdzie do ściany i przeprowadzi rytuał naciskania wyłącznika.
Stwierdzi, że światła nie ma, nie włączy się ani radio, ani wentylator. Pomyśli, że popeł‐
nił jakiś błąd w rytuale, nie zrobił właściwej liczby kroków między krzesłem i ścianą
albo nie postawił najpierw prawej stopy na ziemi... A może intonowałeś jakąś mantrę,
naciskając wyłącznik? Nie zrozumie tego, a o sieci elektrycznej nie ma pojęcia.
Podobnie jest z religią. Religijne rytuały to zewnętrzne działania. Kto nie zna ich ezo‐
terycznej struktury, dokonuje tylko tych działań. Gdy coś się dzieje, zdaje się nam, że ry‐
tuał okazał się pomocny. Gdy nic się nie dzieje, sądzimy, że wcześniejsze sukcesy musia‐
ły być przypadkowe, gdyż właściwie przeprowadzony rytuał zawsze powinien dawać
rezultat. To, czego nie rozumiemy, wydaje się więc być jedynie rytuałem – jeśli patrzy‐
my na to z zewnątrz. Przytrafia się to nawet ludziom o wysokim poziomie intelektual‐
nym, gdyż intelekt jest nieco dziecinny, intelektualista jest w pewnym sensie młodzia‐
nem. Intelekt nie potrafi sięgnąć zbyt głęboko.
Ponad sto lat temu we Francji zbudowano jeden z pierwszych na świecie gramofo‐
nów. Pewien mądry człowiek wymyślił to urządzenie, a Francuska Akademia Nauk po‐
stanowiła sprawdzić jego działanie. Wynalazca rozpoczął pokaz od zainstalowania pły‐
ty gramofonowej. Prezes szacownej instytucji obserwował to z uwagą, po czym chwycił
wynalazcę za gardło! Myślał pewnie, że ten człowiek stroi sobie żarty i korzysta ze swych
zdolności brzuchomówczych. Jak bowiem głos ludzki może dobywać się z tej machiny?
Ścisnął gardło nieszczęśnika jeszcze mocniej, ale głos wciąż było słychać. Wynalazca nie
spodziewał się tego i przestraszony poprosił prezesa o wyjaśnienie tego zachowania. Nie
było mowy o sztuczkach, postanowił razem z nim opuścić salę, w której prowadzono
ten eksperyment. Głos z gramofonu wciąż było słychać. Pozostali uczeni zgodnie zapro‐
testowali, ich zdaniem kryła się za tym jakaś sztuczka, a w najlepszym razie była to
sprawka diabła. No bo jak płyta może gadać? Dzisiaj się z tego śmiejemy, bo wiemy, jak
działa gramofon. Gdybyśmy tego nie wiedzieli, pewnie zareagowalibyśmy podobnie.
Jeśli pewnego dnia wojna nuklearna zniszczy naszą cywilizację, pozostawiając tylko
odtwarzacz płyt kompaktowych, który wpadnie w ręce jakiegoś aborygena, i jeśli on
przypadkiem włączy to urządzenie, pozostali członkowie plemienia pewnie go zamor‐
dują, bo nie będzie umiał wytłumaczyć im, jak to coś działa. Nie każdy z nas umie wytłu‐
maczyć, jak coś takiego działa.
Interesujące, że wszystkie cywilizacje działają na zasadzie powszechnie obowiązują‐
cych wierzeń. Kilka osób ma klucz, reszta zadowala się wiarą. Naciskasz wyłącznik i po‐
jawia się światło, robisz to codziennie, ale czy potrafisz wyjaśnić, jak to się dzieje? Led‐
wie kilka osób ma klucze do naszej cywilizacji, pozostali z tego korzystają. Gdy te klucze
zostaną zgubione, ci, którzy z nich korzystają, stracą pewność siebie. Pewnego dnia na‐
tkną się na problem niezapalonej żarówki...
Tirtha i świątynie rządzą się własnymi prawami; nauka, która za tym stoi, potrafi
wytłumaczyć cały ten proces. Za pierwszym krokiem idzie drugi, po drugim następuje
trzeci, jeżeli zabraknie choć jednego kroku, nie osiągniemy zamierzonych rezultatów.
Należy pamiętać, że gdy cywilizacja osiąga wysoki stopień rozwoju, gdy nauka osiąga
wysoki poziom, jej wytwory ulegają znacznemu uproszczeniu. Dopóki technologia nie
jest należycie rozwinięta, wszystkie procesy są skomplikowane. Czy może być coś prost‐
szego od naciśnięcia przycisku dla zapalenia światła? Ale czy podobnie łatwo robili to ci,
którzy po raz pierwszy konstruowali te urządzenia? Cóż może być prostszego i łatwiej‐
szego od zarejestrowania mojego głosu na taśmie? Niewiele to kosztuje, ale czy łatwo
było wymyślić magnetofon? Gdyby mnie ktoś zapytał, jak magnetofon rejestruje ludzką
mowę, odpowiem, że wystarczy mówić i głos sam się zarejestruje. Skonstruowanie ma‐
gnetofonu zajęło jednak mnóstwo czasu. Teraz wszystko jest proste, przez te lata uległo
uproszczeniu – i cała technologia trafiła do rąk zwykłego człowieka. Ma on dostęp tylko
do efektu końcowego tych działań.
Religia też tak działa. Gdy Mahawira zajął się religią, poświęcił jej całe życie. Ty pozna‐
jesz ten proces bez trudów. Jest on tak prosty jak naciśnięcie przycisku. W tym kryje się
cały problem: wynalazca znikł, masz teraz tylko wtyczkę, możesz nie umieć wyjaśnić,
na czym polega aktywacja tego procesu i jego działanie.
Amerykańscy i rosyjscy uczeni intensywnie pracują nad telepatyczną łącznością
z astronautami. Statek kosmiczny Łuna zaginął w bezmiarze kosmosu, gdy jego radio
przestało działać. Uczeni zdają sobie sprawę z niebezpieczeństwa zbytniego zaufania do
techniki. Gdy kontakt radiowy zostanie zerwany, astronauci są zgubieni, możemy już
nigdy nie nawiązać kontaktu. Przebywając w przestrzeni kosmicznej, mogą odkryć coś,
co chcieliby przywieźć na Ziemię, ale mogą nie być w stanie nawiązać z nami kontaktu.
Potrzebna jest alternatywa, która nawet przy uszkodzeniu całej aparatury pozwoli na
przekaz myśli. Dlatego amerykańscy i rosyjscy uczeni pracują nad technikami telepa‐
tycznymi.
Amerykanie powołali komisję gromadzącą całą wiedzę świata w jakikolwiek sposób
związaną z telepatią. Po kilku latach komisja stwierdziła, że łączność telepatyczna jest
możliwa, jednak ci, którzy się nią posługują, nie umieją wyjaśnić, jak to działa.
W sprawozdaniu komisja mówi o pewnym amazońskim plemieniu. W każdej jego
wiosce rośnie drzewo, za pomocą którego przesyłane są wieści między mieszkańcami.
Jeśli jakiś mieszkaniec poszedł do sąsiedniej wioski po coś dla domu, a jego żona zapo‐
mniała go o coś poprosić, udaje się do drzewa, za pośrednictwem którego zwraca się do
męża: „Słuchaj, nie zapomnij przynieść...” – i mąż otrzymuje tę wiadomość. Wieczorem
przynosi do domu to, co potrzebne. Członkowie komisji obserwowali to i byli niezmier‐
nie zdumieni.
Gdy rozmawiamy z kimś przez telefon, człowiek prymitywny jest zdumiony – my
nie, bo znamy ten system. Gdy słuchamy radia, nie ma w tym nic dziwnego, gdyż wie‐
my, co to jest. Zdumiewają nas jednak ludzie przesyłający wiadomości za pomocą drze‐
wa.
Członkowie komisji przebywali w tym amazońskim plemieniu przez kilka dni, prze‐
prowadzając eksperymenty. Rozmawiali z mieszkańcami, ale żaden nie umiał wyjaśnić,
jak myśli są przekazywane. Stwierdzili, że tak jest od zawsze. Pilnowali tylko, by drzewo
nie zwiędło, odcinanie gałązek potrzebnych do przeszczepienia stanowiło rytuał. Ich
przodkowie zawsze posługiwali się tym drzewem do przesyłania informacji, ale nie
mieli pojęcia, jak to działa, gdyż znają tylko efekt całego procesu. Energia życiowa drze‐
wa została zastosowana w telepatii, ale tubylcy nie wiedzieli, jak to wszystko się zaczęło.
Klucz został z tymi, którzy odkryli to zjawisko, my zaś dziś tylko przeszczepiamy drze‐
wo, wykorzystujemy jego zdumiewające właściwości.
Buddyści nie pozwalają, by zwiędło oryginalne drzewo bodhi, to, pod którym Budda
dostąpił oświecenia. To oczywiste. Gdy zaczęło więdnąć oryginalne drzewo, król Ashoka
posłał jedną z jego gałązek na Sri Lankę. Rozkwitła ona w drzewo i wciąż tam rośnie. Ga‐
łązka tego drzewa została znów sprowadzona do Indii i zaszczepiona w Bodhgaya. To
samo drzewo utrzymuje się przez stulecia. Tirtha w Bodhgaya ma wartość właśnie dzię‐
ki temu drzewu.
Gdy Budda dostąpił oświecenia, drzewo musiało wchłonąć coś ze świadomości Buddy.
Doznanie oświecenia, jakie przytrafiło się Buddzie, było zdarzeniem niezwykłym, bez
precedensu. Jeśli w drzewo uderza błyskawica, zostaje ono spalone, nietrudno wyobra‐
zić więc sobie, że gdy Buddę dosięgła błyskawica świadomości, drzewo również w pe‐
wien sposób zostało oświecone.
Budda pozostawił sekretne instrukcje, co trzeba zrobić, by to drzewo nie zwiędło. Po‐
wiedział: „Nie czcijcie mnie, wystarczy, że będziecie czcić to drzewo”. To dlatego przez
500 lat po jego oświeceniu nie powstała ani jedna rzeźba przedstawiająca jego postać.
Drzewo bodhi było czczone jako bóstwo. Na obrazach buddyjskich świątyń z tamtych
czasów widać tylko drzewo bodhi i aurę Buddy, nie ma na nich wizerunku samego Bud‐
dy. Drzewo miało własne doznanie oświecenia i zostało nim naładowane. Ci, którzy wie‐
dzą, do nawiązania kontaktu z Buddą korzystają z tego drzewa.
Zatem znaczenie ma nie miasto Bodhgaya, ale drzewo bodhi. Budda przechadzał się
pod tym drzewem, żył w jego cieniu, na długo przed oświeceniem, ślady jego stóp są tam
zachowane. Gdy Budda był zmęczony medytacjami, godzinami chodził wokół tego drze‐
wa, z nikim nie żył tak długo, jak z tym drzewem. Z żadnym człowiekiem nie mieszkał
tak łatwo, zachowując taką niewinność, jak z tym drzewem. Spał pod nim, siedział przy
nim i chodził wokół niego, musiał też z nim rozmawiać. Cała energia życiowa tego drze‐
wa została napełniona, przesycona i naładowana Buddą.
Gdy król Ashoka posyłał swego syna, Mahendrę, na Sri Lankę, zapytał on: „Co mam
wziąć jako dar?”. Ashoka odparł, że mają tylko jeden dar, bo na całym świecie nie ma nic
lepszego od drzewa bodhi, więc może jako dar zabrać gałązkę tego drzewa. Zabrano ją na
Sri Lankę. Żaden inny król nie podarował nikomu gałązki drzewa. Czy można to nazwać
darem? Cała Sri Lanka znalazła się pod wpływem energii wibrującej z gałązki drzewa bo‐
dhi.
Mówi się, że Mahendra nawrócił Sri Lankę na buddyzm, ale to nieprawda. Nawrócenie
Sri Lanki zawdzięczamy gałązce drzewa bodhi, ona skierowała ludzi ku buddyzmowi.
Budda zostawił sekretne przesłanie, by gałązkę drzewa posłać na Sri Lankę, z tym, że na‐
leżało poczekać na właściwą porę i właściwą osobę do jej przeniesienia. Gdy pojawiła się
właściwa osoba, gałązkę wysłano.
Mahendra i Sanghamitra byli buddyjskimi mnichami żyjącymi za czasów Buddy.
Drzewo bodhi nie mogło być wysłane na Sri Lankę przez byle kogo. Mógł tego dokonać
tylko ten, kto żył u boku Buddy, znał Buddę i kto wiózłby tę gałązkę nie jak coś zwykłego,
ale jako żywego Buddę. Kiedyś, dzięki komuś innemu, zostanie ono sprowadzone znowu
do Indii, przeszczepione z tamtego drzewa.
Warto będzie kiedyś opowiedzieć więcej o ezoterycznej historii, która stanowi ukrytą
przesłankę do tego, co powszechnie uważamy za historię świata. Głębsza warstwa histo‐
rii to ta, w której naprawdę znajdują się korzenie, bije pierwotne źródło. Zwykle mamy
do czynienia z siatką zdarzeń dziejących się na powierzchni, opisywanych w gazetach
i książkach. To jednak nie jest prawdziwa historia. Gdy zdołamy skoncentrować się na
prawdziwej historii, łatwiej będzie zrozumieć wszystkie te sekrety.
Rozdział 3
Trzecie oko
Zanim opowiem o nanoszeniu cynobrowego znaku z drewna sandałowego na czoło,
wspomnę o dwóch zdarzeniach. Dzięki temu lepiej wszystko zrozumiesz, gdyż oba są
faktami historycznymi.
W roku 1888 na południu Indii, w ubogiej bramińskiej rodzinie, urodził się człowiek
o imieniu Ramanudża. Został on później sławnym matematykiem. Nie studiował tej
dziedziny nauki, ale jego matematyczny geniusz był czymś zdumiewającym. Wielu
uznanych matematyków zyskało dobre imię dzięki ćwiczeniom i wskazówkom udziela‐
nym latami przez innych. Ramanudża nie miał nawet matury i u nikogo się nie uczył,
nie miał żadnego nauczyciela. Nic dziwnego, że znawcy matematyki powiadają, iż nie
było większego geniusza matematycznego niż Ramanudża.
Z trudem dostał posadę w biurze, ale wkrótce rozeszła się wieść o jego zdumiewają‐
cym talencie do matematyki. Ktoś poradził mu, aby napisał o swoim talencie do sławne‐
go profesora Hardy'ego z Uniwersytetu w Cambridge, najlepszego matematyka tych
czasów. Ramanudża zamiast listu udowodnił dwa twierdzenia z geometrii i posłał je
profesorowi Hardy’emu. Hardy był tym zdumiony, nie mógł uwierzyć, że ktoś tak mło‐
dy mógł przeprowadzić dowód bardzo skomplikowanych twierdzeń. Natychmiast odpi‐
sał Ramanudży, zaprosił go do Anglii. Gdy spotkali się, Hardy poczuł się przy Ramanu‐
dży jak dziecko, jeśli chodzi o matematykę. Geniusz i wielkie możliwości Ramanudży
były takie, że u ich podstaw nie mogły tkwić siły mentalne, gdyż intelekt jest bardzo
wolny, myślenie wymaga czasu, a odpowiadanie na pytania Hardy'ego nie zajmowało
Ramanudży ani chwili. Natychmiast po zapisaniu zadania na tablicy lub słownym omó‐
wieniu, Ramanudża zaczynał odpowiadać, bez chwili przerwy na myślenie. Trudno było
wielkim matematykom tamtych czasów zrozumieć, jak to się dzieje. Zadanie, którego
rozwiązanie zajmowało wybitnemu matematykowi sześć godzin, i tak nie będąc pew‐
nym poprawności swego rozumowania – Ramanudża rozwiązywał błyskawicznie i bez‐
błędnie.
Dowodziło to, że Ramanudża nie odpowiadał za pośrednictwem umysłu. Nie miał
specjalnego wykształcenia, zresztą próba zdania matury skończyła się u niego fiaskiem
i nie widać było innych oznak intelektualnych zdolności, ale w matematyce był wręcz
nadludzki. Działo się coś, co przekraczało ludzkie pojęcie.
Ramanudża umarł na gruźlicę w wieku 36 lat. Gdy był w szpitalu, Hardy razem z kil‐
koma przyjaciółmi, również matematykami, poszedł do niego. Hardy zaparkował sa‐
mochód w takim miejscu, że Ramanudża mógł zobaczyć jego numery rejestracyjne. Gdy
Hardy wszedł do sali, Ramanudża powiedział mu, że ten numer jest naprawdę wyjątko‐
wy: można mówić o istnieniu czterech wyjątkowych jego aspektów... po czym skonał.
Sześć miesięcy zajęło Hardy'emu zrozumienie, co Ramanudża miał na myśli, ale zdo‐
łał odkryć zaledwie trzy z czterech aspektów. Na łożu śmierci spisał swą ostatnią wolę,
zgodnie z którą należało kontynuować prace nad tym numerem i odkryć czwarty
aspekt. Ramanudża powiedział, że są cztery, więc z pewnością tak właśnie jest. Dwadzie‐
ścia dwa lata po śmierci Hardy'ego odkryto ten czwarty aspekt. Ramanudża miał rację.
Ilekroć brał się on za rozwiązanie jakiegoś zadania matematycznego, coś zaczynało
się u niego dziać w obszarze między brwiami. Gałki oczne obracały się ku górze i skupia‐
ły się na tym miejscu. Miejsce to nazywane jest w jodze trzecim okiem. Nazwa ta pocho‐
dzi stąd, że uaktywnienie tego „oka” umożliwia całościowe postrzeganie zdarzeń i obra‐
zów z innych planów rzeczywistości. Przypomina to wyglądanie z domu przez dziurkę
od klucza, gdy nagle... otwierają się drzwi i widzisz całe niebo. Między brwiami znajduje
się obszar, którego charakterystycznym miejscem jest niewielka szczelinka, która czasa‐
mi się otwiera – jak w przypadku Ramanudży. Jego oczy zwracały się ku trzeciemu oku,
gdy rozwiązywał zadania. Hardy nie mógł tego pojąć, żaden inny matematyk zachodni
nie zrozumie tego w najbliższym czasie.
Inny przypadek, również związany z cynobrowym znakiem, też pomoże zrozumieć
jego związek z trzecim okiem.
Edgar Cayce umarł w 1945 roku. 40 lat wcześniej, w 1905 roku, zachorował, stracił
przytomność i zapadł w śpiączkę trwającą trzy dni. Lekarze stracili wszelką nadzieję
i oznajmili, że nie widzą żadnego sposobu przywrócenia mu świadomości. Stwierdzili,
że do tego stopnia wszedł w nieświadome warstwy umysłu, iż może już nie wyjść z tego.
Próbowano najrozmaitszych leków, lecz nie było żadnych oznak odzyskiwania świado‐
mości.
Pod wieczór trzeciego dnia lekarze oświadczyli, że nic więcej nie da się zrobić i że zo‐
stało mu 4-6 godzin życia; gdyby jednak jakimś cudem przeżył, będzie miał uszkodzony
mózg (co byłoby gorsze od śmierci, gdyż w miarę upływu czasu delikatne żyłki i komór‐
ki mózgowe ulegają rozkładowi). Będący w śpiączce Cayce nagłe zaczął mówić. Lekarze
nie wierzyli własnym oczom: ciało Cayce’a było pogrążone w nieświadomości, a on
przemawiał całkiem wyraźnie. Stwierdził, że spadł z drzewa i uszkodził sobie kręgosłup:
taka była bezpośrednia przyczyna śpiączki. Dodał, że gdyby nie podjęto leczenia w ciągu
pierwszych sześciu godzin, mózg zostałby naruszony tak, że nastąpiłaby śmierć. Zasu‐
gerował podanie pewnych ziół, których wypicie przywróci go do zdrowia w ciągu 12
godzin.
Zioła, których zażądał, nie powinny być Edgarowi Cayce'owi znane nawet z nazwy.
Lekarze pomyśleli więc, że te słowa to też skutek uszkodzeń mózgu, zresztą nigdy nie
stosowano substancji tych roślin do leczenia takiego rodzaju przypadłości. Skoro sam
Cayce zwrócił na nie uwagę, podjęto jednak tę próbę. Zdobyto zioła, podano je Cay‐
ce'owi, który po 12 godzinach wrócił do zdrowia.
Gdy po odzyskaniu świadomości zrelacjonowano mu to, Cayce nie mógł sobie przy‐
pomnieć, że sam zaproponował użycie ziół; nie znał też ich nazw ani nie umiał ich roz‐
poznać. Wypadek ten zapoczątkował jednak w życiu Edgara Cayce'a serię niezwykłych
zdarzeń. Stał się on ekspertem w przepisywaniu leków na pozornie nieuleczalne choro‐
by – udało mu się wyleczyć około 30.000 osób. Każdy przepis okazał się właściwy, wyle‐
czony został każdy pacjent, który zastosował się do wskazówek Cayce’a. Sam Cayce nie
umiał tego wyjaśnić. Stwierdził tylko, że gdy zamyka oczy, szukając lekarstwa, obracają
się one ku górze, jakby były przyciągane przez punkt między brwiami. Następnie oczy
nieruchomieją, on o wszystkim zapomina; pamięta tylko, że po pewnym czasie przesta‐
je odbierać sygnały docierające z otoczenia i dopiero po chwili może podawać przepisy.
Udało mu się „stworzyć” kilka cudownych leków, z których dwa warte są głębszego po‐
znania.
Rothschildowie to bardzo bogata amerykańska rodzina. Pewna kobieta z tego rodu
chorowała przez dłuższy czas i nie pomagało jej żadne lekarstwo. W końcu przyprowa‐
dzono ją do Edgara Cayce'a, a on w stanie głębokiej nieświadomości polecił jej pewien
lek. Musimy ten stan nazwać nieświadomością, choć ci, którzy coś wiedzą o tym tajem‐
niczym zdarzeniu, powiedzą, że Cayce był w tym czasie w pełni świadomy. Nieświado‐
mość istnieje, dopóki głębia naszego poznania nie sięgnie poziomu trzeciego oka.
Rothschild był milionerem, stać go więc było na „przeszukanie” całej Ameryki, aby
zdobyć lek. Niestety, nie przyniosło to efektu. Nikt nawet nie wiedział, czy taki lek ist‐
nieje. Zamieszczono ogłoszenia w gazetach całego świata. Po prawie trzech tygodniach
przyszedł list od pewnego Szweda, który pisał, że ten specyfik formalnie nie istnieje,
choć przed 20 laty jego ojciec opatentował lek pod taką właśnie nazwą; nigdy nie wszedł
on jednak do produkcji. Ojciec tego Szweda nie żył, lecz sama receptura była do dyspozy‐
cji. Sporządzono lek, podano go chorej, a ta wyzdrowiała. W jaki sposób Cayce dowie‐
dział się o istnieniu leku, którego w ogóle nie było na rynku?
Innym razem Cayce znów zasugerował choremu lek, którego nie można było znaleźć
na całym świecie. Dopiero po roku w gazecie pojawiło się ogłoszenie, w którym pisano,
że „lek o takiej nazwie jest obecnie dostępny”. Przez ten czas był on testowany w labora‐
toriach; nie nadano mu jeszcze nazwy, ale Cayce doskonale o tym wiedział. W końcu lek
podano pacjentowi i choroba ustąpiła.
Zdarzało się Cayce’owi zaproponować lek, którego nie sposób było znaleźć, więc pa‐
cjenci zmarli. Gdy go o to spytano, stwierdził, że jest bezradny. „Nie mam pojęcia – mó‐
wił – kto to widzi i kto mówi, gdy pogrążam się w nieświadomości, nie mam żadnego
związku z tą osobą”. Jedno było pewne: gdy przemawiał, znajdując się w tym stanie, jego
oczy były zwrócone ku górze.
Gdy zapadamy w głęboki sen, oczy zwracają się do góry, zależnie od tego, w jak głębo‐
kim śnie jesteśmy. Psycholodzy prowadzą wiele eksperymentów ze snem. W im głębszy
sen zapadasz, tym wyżej podnoszą się oczy; im niżej się znajdują, tym szybciej poruszają
się gałki oczne. Jeśli poruszają się pod powiekami bardzo szybko, masz bardzo płytki
sen. Dowiedziono naukowo w eksperymentach, że szybkie ruchy gałek ocznych, zwane
REM, wskazują na szybko zmieniające się marzenia senne. Im niżej są oczy, tym szybsze
REM, gdy gałki podnoszą się w górę, REM słabnie. Gdy REM osiąga wartość zero, zapada‐
my w najgłębszy sen. W tej chwili oczy są nieruchome i skupione na punkcie między
brwiami.
Według jogi w głębokim śnie wchodzimy na ten sam poziom, co w samadhi, stanie
głębokiej medytacji. Miejsce skupienia oczu jest w przypadku snu głębokiego takie
samo, jak w samadhi.
Opowiedziałem o tych faktach, by podkreślić, że jest punkt między brwiami, w któ‐
rym zanika życie tego świata i zaczyna się zupełnie inny świat. Ten punkt jest bramą.
Z jednej jej strony rozkwita nasz świat, po drugiej stronie – nieznany świat nadnatural‐
ny.
Tilak, czerwony, cynobrowy znak, wprowadzono jako wskaźnik i symbol tego nie‐
znanego świata. Nie można go nałożyć byle gdzie. Tylko ten, kto potrafi odnaleźć wła‐
ściwy punkt, może powiedzieć, gdzie masz nałożyć tilak. Nakładanie tilak w dowolnym
miejscu nie daje korzyści, gdyż punkt ten jest w różnych miejscach u różnych ludzi,
u większości gdzieś nad punktem leżącym w połowie odległości między brwiami. Jeśli
ktoś w poprzednich żywotach długo medytował i miał niewielki przebłysk samadhi,
jego trzecie oko jest nieco obniżone. Gdy nie medytował, to miejsce jest położone wyżej
na czole. Położenie tego punktu wskazuje stadium medytacji osiągnięte w poprzednim
życiu, wskazuje jasno, czy w poprzednim życiu dostąpiłeś stanu samadhi. Jeśli tak było,
punkt ten będzie położony nisko, na poziomie oczu – niżej być nie może. Jeśli ten punkt
jest na wysokości oczu, nawet najdrobniejsze zdarzenie może wprowadzić cię w sama‐
dhi. Może to być coś tak drobnego, że wyda się zupełnie nieistotnym. Bardzo często za‐
skakuje nas, gdy ktoś wchodzi w samadhi bez jakiejś widocznej przyczyny.
Jest taka opowieść o mniszce zen... Wracała do klasztoru, niosąc wiadro napełnione
po brzegi wodą. Wiadro spadło nagle na ziemię i kobieta, widząc to, osiągnęła samadhi,
stała się oświecona. Całe to zdarzenie wydaje się być zupełnie błahe: wiadro spada, rozbi‐
ja się i zdarza się samadhi. Nie ma tu logicznego związku.
Kolejny przykład, tym razem z życia Lao Tzu. Siedział on pod drzewem, jesienią, a po‐
żółkłe liście opadały z drzewa. Obserwując je, Lao Tzu dostąpił oświecenia.
Nie ma żadnego związku między oświeceniem i opadającymi liśćmi, ale takie rzeczy
mają miejsce, gdy wskutek wysiłków w poprzednich żywotach twoja duchowa podróż
jest niemal ukończona i punkt trzeciego oka obniżył się na wysokość oczu. Wtedy naj‐
drobniejsza rzecz może przeważyć szalę, naprawdę cokolwiek.
Cynobrowy lub sporządzony z pasty drewna sandałowego znak naniesiony na odpo‐
wiedni punkt wskazuje kilka kwestii. Po pierwsze, jeśli mistrz nakazał ci nosić tilak
w określonym miejscu, zaczniesz tam czegoś doznawać. Kiedy siedzisz z zamkniętymi
oczami, a ktoś skieruje palec w punkt między twymi oczami, poczujesz to. Taka jest per‐
cepcja trzeciego oka.
Jeśli tilak ma taki sam rozmiar, co trzecie oko i został naniesiony we właściwym miej‐
scu, będziesz pamiętać o nim 24 godziny na dobę i zapomnisz o reszcie ciała. Ta pamięć
uczyni cię bardziej świadomym tilaka, a mniej reszty ciała. Nadejdzie chwila, że bę‐
dziesz pamiętał tylko tilak. Gdy to nastąpi, możesz otworzyć swe trzecie oko. W tej prak‐
tyce, gdy zapominasz o ciele i pamiętasz tylko tilak, cała świadomość zostaje skrystali‐
zowana i ogniskuje się na trzecim oku. Kluczem otwierającym trzecie oko jest zognisko‐
wana świadomość. Przypomina to skupianie promieni Słońca na kawałku papieru przy
użyciu soczewki: tworzy się ciepło wystarczające do zapalenia papieru. Skoncentrowa‐
na wiązka promieni wytwarza ogień. Gdy świadomość rozprzestrzenia się po całym cie‐
le, żyjesz zwykłym życiem. Gdy jednak zostanie w pełni skupiona na trzecim oku, przeła‐
mana będzie bariera uniemożliwiająca widzenie trzecim okiem i otworzą się wrota do
wewnętrznego świata.
Zatem pierwsze zastosowanie tilak polega na wskazaniu odpowiedniego miejsca na
ciele, byś pamiętał o nim 24 godziny na dobę. Innym zastosowaniem jest to, by mistrz
mógł łatwo ocenić twój rozwój bez przykładania ręki do czoła – bo gdy to miejsce obniża
się, przesuwasz tilak. Każdego dnia wyczuwasz to miejsce i przesuwasz tilak tam, gdzie
czujesz obecność trzeciego oka.
Mistrz może mieć tysiące uczniów. Gdy któryś składa mu pokłon, mistrz widzi, w któ‐
rym miejscu ma tilak i nie musi zadawać pytań co do postępów. Tilak wskazuje, czy
uczeń czyni postępy, czy jego rozwój został zahamowany. Jeśli uczeń nie umie wyczuć
ruchu tego punktu, jego świadomość nie jest w pełni skupiona. Jeśli nałoży tilak w nie‐
właściwym miejscu, nie zna dokładnego położenia tego punktu.
Gdy ten punkt obniża się, trzeba zmienić metody medytacji. Dla mistrza tilak jest jak
szpitalna karta chorobowa dla lekarza. Pielęgniarka notuje temperaturę, ciśnienie krwi,
tętno. Wystarczy, że lekarz zobaczy kartę i może ocenić stan zdrowia pacjenta.
Tilak to wielki eksperyment, mający określać stan ucznia. Mistrz nie musi o nic pytać,
wie, jaka pomoc jest potrzebna i jakich zmian należy dokonać. Takie jest znaczenie tilak:
wskaźnik zmian koniecznych podczas medytacji.
Trzecie oko stanowi też ośrodek woli i mocy. W jodze zwane jest agya chakra. Nazy‐
wamy je tak, gdyż każda dyscyplina w życiu podlega zarządzaniu z tego miejsca; każdy
porządek i harmonia wyrastają na bazie tego punktu.
Spróbujmy to zrozumieć. Wszyscy mamy ośrodek seksu. Łatwiej nam będzie użyć tej
analogii, gdyż każdy jest świadomy ośrodka seksu, a czakry trzeciego oka nie jesteśmy
zbyt świadomi. Wszystkie życiowe pragnienia powstają w ośrodku seksu. Dopóki nie
zostanie on uaktywniony, nie ma pragnień seksualnych. Każde dziecko rodzi się jednak
z wrodzoną seksualnością i mechanizmem mającym na celu spełnianie seksualnych
pragnień.
Kobiety rodzą się ze wszystkimi komórkami jajowymi, których będą potrzebować
w okresie rozrodczym. Ani jedno jajeczko nie zostanie wytworzone później. Od pierw‐
szego dnia życia kobiety liczba jajeczek wskazuje na potencjalną liczbę dzieci, które
może ona urodzić. Po osiągnięciu dojrzałości płciowej, raz w miesiącu jedno jajeczko zo‐
staje uwolnione z jajnika. Jeśli połączy się z plemnikiem z męskiego nasienia, poczęte zo‐
stanie dziecko. Jajeczka nie będą wtedy uwalniane aż do rozwoju embrionu, porodu
i osiągnięcia przez noworodka wieku kilku miesięcy.
Jednak pragnienie seksu powstanie dopiero, gdy ośrodek seksu zostanie uaktywnio‐
ny. Dopóki jest nieaktywny, pomimo obecności wszelkich narządów seksualnych, pra‐
gnienia seksualne nie będą się pojawiać. Gdy osiągamy wiek 13-14 lat, ośrodek ten zo‐
staje uaktywniony. Wiemy to, gdyż nie my go uaktywniamy, ale Natura. Gdyby było
inaczej, nieliczni ludzie zdawaliby sobie sprawę z obecności tego ośrodka. Czy zastana‐
wiałeś się nad tym, że wystarczy myśl o seksie i już uaktywnia się cały system rozrod‐
czy? Jak to jest? Myśl rodzi się w umyśle, daleko od ośrodka seksu, ale natychmiast uak‐
tywnia ona ośrodek seksu. Dowolna myśl o seksie ściąga uwagę tego ośrodka. Każda
myśl jest przyciągana przez odpowiadający jej ośrodek, tak jak woda opadająca na naj‐
niższy poziom.
Ośrodek zwany trzecim okiem to centrum siły woli. Spróbujmy zrozumieć, na czym
polega jego działanie.
Ludzie, u których agya chakra w tym życiu nie jest uaktywniona, pozostają pod wie‐
loma względami niewolnikami. Bez tego ośrodka nie ma mowy o wolności. Wolności
polityczne i ekonomiczne nie są prawdziwe, gdyż człowiek bez siły woli, z agya chakrą
nieaktywną, w taki czy inny sposób pozostanie niewolnikiem. Wyrwie się z jednej nie‐
woli, stanie się niewolnikiem czegoś innego, bo nie ma ośrodka woli, który uczyniłby go
panem, w ogóle nie ma czegoś takiego jak wola. Nie ma władzy nad sobą, rządzą nim
ciało i zmysły. Gdy jego żołądek daje sygnał głodu, jest on głodny. Gdy jego ciało stwier‐
dza obecność choroby, choruje. Gdy jego ośrodek seksu wyraża potrzebę seksu, pojawia‐
ją się pragnienia seksualne. Gdy ciało daje znać, że jest stare, starzeje się. Ciało rozkazuje,
a człowiek posłusznie wykonuje rozkazy.
Wraz z uaktywnieniem ośrodka woli ciało przestaje wydawać rozkazy i zaczyna być
posłuszne; odwrócony zostaje cały dotychczasowy porządek. Jeśli taka osoba nakaże
swej krwi, by przestała płynąć, tak się stanie; jeśli zażąda od serca, by przestało bić – prze‐
stanie. Może też zwolnić tętno siłą woli. Taki człowiek staje się panem swego ciała, umy‐
słu i zmysłów. Jednak bez aktywacji agya chakry nie jest to możliwe. Im bardziej pamię‐
tasz o tym ośrodku, tym bardziej stajesz się panem samego siebie.
W jodze prowadzono wiele eksperymentów dla przebudzenia tego ośrodka. Nakłada‐
nie tilak jest jednym z nich. Jeśli ktoś chce pamiętać o tym ośrodku w każdej chwili,
efekty będą ogromne. Po nałożeniu tilak uwaga jest stale przyciągana do tego miejsca.
Tilak oznacza oddzielenie tego punktu od reszty ciała. Staje się on bardzo wrażliwym
miejscem i jeśli tilak nałożono prawidłowo, będziesz o nim pamiętać. Może jest to naj‐
wrażliwszy punkt w całym ciele. Tilak był bowiem próbą wykorzystania tej wrażliwo‐
ści.
Istnieją określone metody oznaczania tego wrażliwego miejsca. Po setkach ekspery‐
mentów wybrano pastę z drewna sandałowego. Jest ona w pewien sposób powiązana
z wrażliwością agya chakry – nałożona na ten punkt pogłębia jego wrażliwość. Nie moż‐
na stosować każdej substancji, są bowiem i takie, które mogą osłabić wrażliwość tego
punktu.
Kobiety przyklejają do czoła kolorową, plastikową kropkę, ale tika kupione na targo‐
wisku niczemu nie służy, nie ma nic wspólnego z jogą i może zaszkodzić wrażliwości
trzeciego oka. Chodzi o to, by dana substancja zwiększyła wrażliwość tego punktu, a nie
ją osłabiła. Jeśli zwiększa, to dobrze, w przeciwnym wypadku jest to szkodliwe. W tym
świecie nawet najdrobniejsza rzecz może mieć poważne konsekwencje, wszystko ma
bowiem specyficzny efekt działania. Mając to na uwadze, opracowano szereg pożytecz‐
nych rzeczy. Jeśli agya chakra stanie się wrażliwa i aktywna, spowoduje to większe zin‐
tegrowanie człowieka, niejako przybędzie mu dostojeństwa. Będzie bardziej zintegro‐
wany, pełny; wszystko w nim przestanie być czymś rozbitym, stanie się on całością.
Między użyciem tika i tilak istnieje niewielka różnica. Tika przeznaczono głównie dla
kobiet, ponieważ u kobiet agya chakra jest bardzo słaba – tak być musi, gdyż cała osobo‐
wość kobiety jest nastawiona na powierzanie się, jej piękno tkwi w oddaniu. Gdyby jej
agya chakra wzmocniła się, powierzenie się byłoby dla niej niezmiernie trudne. Ten cza‐
kram jest słaby, o wiele słabszy niż u mężczyzny. Dlatego kobieta zawsze potrzebuje czy‐
jejś pomocy, w taki czy inny sposób. Zazwyczaj nie odważa się stanąć na własnych no‐
gach, szuka pomocnej dłoni, czyjegoś ramienia; kogoś, kto ją poprowadzi. Lubi, gdy ktoś
mówi jej, co ma robić, a jej skłonność do kroczenia czyimiś śladami czyni ją szczęśliwą.
Indie to jedyny kraj, w którym podjęto próbę uaktywnienia kobiecej agya chakry. Wy‐
nikało to z tego, że wyczuwano, iż dopóki agya chakra nie zostanie uaktywniona, kobie‐
ta nie zdoła zrobić znaczących postępów w życiu duchowym; nie ruszy z miejsca
w praktykach medytacyjnych bez siły woli – ten ośrodek musi być stabilny i silny. Ko‐
nieczne było jednak wzmocnienie agya chakry inaczej niż u mężczyzn, gdyż doprowa‐
dziłoby to do zaniku kobiecości i u kobiety zaczęłyby rozwijać się cechy męskie.
Tika jest więc ściśle związana z mężem danej kobiety. Takie połączenie było koniecz‐
ne; inaczej zwiększono by niezależność kobiety, co uczyniłoby z niej istotę samowystar‐
czalną. Im bardziej kobieta jest niezależna, w tym większym stopniu jej delikatność,
piękno i elastyczność ulegają zniszczeniu. Jej poszukiwanie pomocy u innych zawiera
pewną czułość i subtelną miękkość, gdyby stała się zupełnie niezależna, musiałaby stać
się twarda i surowa. Pomyślano więc, że bezpośrednie wzmocnienie kobiety oznaczało‐
by unicestwienie jej kobiecości, postawiłoby pod znakiem zapytania jej macierzyństwo,
utrudniłoby powierzanie się. Podjęto więc wysiłki zmierzające do połączenia jej woli
z wolą męża. Okazało się to pomocne na dwa sposoby – nie wywarło niszczącego wpły‐
wu na jej kobiecość, a jej ośrodek woli został uaktywniony.
Spróbujmy to zrozumieć: czakram trzeciego oka nie może działać przeciwko osobie,
z którą jest skojarzony. Jeżeli powiązany został z religijnym mistrzem, nie może mu się
sprzeciwiać. Jeśli wiąże się z mężem danej kobiety, ona nigdy przeciwko niemu nie wy‐
stąpi. Gdy tika zostanie nałożony na odpowiedni punkt na czole kobiety, w połączeniu
z jej mężem, kobieta będzie szła za nim jak cień, a jednocześnie nabierze mocy w relacji
z resztą świata.
Jeżeli rozumiecie zjawisko hipnozy, zrozumiecie skojarzenia. Gdy hipnotyzer kogoś
hipnotyzuje, ta osoba słyszy tylko jego głos. Usłyszy cichy rozkaz z jego strony, ale nie
zareaguje na dźwięki innych osób. Podobnie jest, gdy hinduska nakłada tika: czyni ją to
głęboko podatną na pewne sugestie. Osoba zahipnotyzowana jest otwarta tylko na hip‐
notyzera, zamknięta na wszystkich innych. Jeśli hipnotyzer szepnie jej, by wstała, wsta‐
nie, nie usłyszy natomiast żadnych głośnych rozkazów ze strony innych ludzi. Świado‐
mość takiej osoby jest otwarta tylko w jednym kierunku, ku hipnotyzerowi, jej trzecie
oko zostało bowiem powiązane wyłącznie z nim.
W powiązaniu z kobiecym tika jest stosowana mantra. Kobieta pójdzie za swym mę‐
żem i odda się tylko jemu. Zachowa swoją wolność i niezależność w stosunku do reszty
świata, lecz nie będzie problemu z jej kobiecością; jej natura zostanie zachowana, żeń‐
skie cechy pozostaną nietknięte. Gdy mąż umiera, tika należy usunąć, gdyż nie ma ona
już za kim podążać. Ludzie nie znają naukowych podstaw tika; myślą, że tika jest usu‐
wane, bo kobieta została wdową. Jest jednak inny powód: przez resztę swego życia bę‐
dzie ona musiała żyć jak mężczyzna i im bardziej niezależną się stanie, tym lepiej. Nawet
najdrobniejszy ślad wrażliwości i oddania, który mógłby sprawić, że pójdzie za kimś in‐
nym, musi być usunięty.
Eksperyment z tika był bardzo głęboki. Tika musi znaleźć się na właściwym miejscu
i być sporządzone z odpowiedniej substancji, należy nałożyć je w ściśle określony spo‐
sób, inaczej nie da efektu. Tika jako ozdoba nie ma wartości, to tylko formalność. Gdy
więc tika jest nakładane kobiecie po raz pierwszy, jest to cała ceremonia, rytuał przypo‐
minający nakładanie przez mistrza tilak na czole ucznia. Tylko wtedy jest to skuteczne.
Obecnie wszystko utraciło swój sens, gdyż zniknęła cała naukowa podstawa takich
praktyk. Stało się to pustym rytuałem, wciąż stosowanym, ale bez jakiegokolwiek celu
i czucia.
Opowiem o innych przydatnych sprawach związanych z czakrą trzeciego oka. Linia
poprowadzona z trzeciego oka w górę dzieli mózg na dwie półkule: prawą i lewą. Ta li‐
nia wyznacza położenie mózgu. Stwierdzono, że połowa mózgu nie jest wykorzystywa‐
na; najinteligentniejsi spośród nas, tak zwani geniusze, także korzystają z jednej półkuli,
druga nie jest wykorzystywana, rozwijana. Uczeni i psycholodzy są zdumieni tym fak‐
tem. Gdyby nawet chirurgicznie usunąć tę część mózgu, wszystko będzie funkcjonować
normalnie, człowiek nawet nie zauważy, że usunięto mu pół mózgu. Naukowcy wiedzą,
że natura nic nie tworzy niepotrzebnie. Można popełnić błąd w przypadku jednej osoby,
ale nie w odniesieniu do mózgów wszystkich ludzi – u wszystkich połowa mózgu jest
niewykorzystana, nieaktywna.
Joga utrzymuje, że ta połowa mózgu zostaje uaktywniona po przebudzeniu czakry
trzeciego oka. Połowa mózgu jest połączona z ośrodkami poniżej czakry trzeciego oka,
natomiast druga połowa łączy się z ośrodkami położonymi nad trzecim okiem. Gdy pra‐
cują ośrodki umieszczone poniżej, wykorzystywana jest lewa strona mózgu, a gdy za‐
czynają funkcjonować ośrodki położone wyżej, uaktywniona zostaje prawa strona. Do‐
póki nie doświadczy się uaktywnienia tej drugiej połowy mózgu, nie ma mowy o two‐
rzeniu koncepcji odnoszących się do tego zjawiska.
W Szwecji pewien człowiek wypadł kiedyś z pociągu. Gdy zabrano go do szpitala, za‐
czął słyszeć audycje nadawane przez stacje radiowe znajdujące się w odległości 15 km.
Początkowo sądzono, że doszło u niego do uszkodzenia mózgu, gdyż opisywał on te
dźwięki jako silny szum w uszach. Po dwóch tygodniach zaczął wyraźnie odbierać au‐
dycje radiowe, przestraszył się i poszedł do lekarza. Opowiedział, że słyszy programy ra‐
diowe tak wyraźnie, jak po przyłożeniu radioodbiornika do ucha. Lekarz poprosił go
o opisanie, co słyszy w tym momencie. Powtórzył on fragment melodii, którą lekarz sły‐
szał przed wyjściem z domu, a zaraz potem udał się do szpitala. Gdy audycję wznowiono,
porównano to, co słyszy pacjent, z tym, co było nadawane. Stwierdzono, że uszy tego
człowieka działają jak przetworniki radiowe. Trzeba było w końcu przeprowadzić ope‐
rację, gdyż temu człowiekowi groził obłęd – nie umiał „wyłączyć” tych audycji. Słyszał je
cały czas, czy tego chciał, czy nie.
Ten incydent pokazał, że ucho ma ogromne możliwości. Zapewne za kilkadziesiąt lat
będzie możliwe bezpośrednie „słuchanie” audycji radiowych. Uszy będą działać jak ra‐
dioodbiornik, wystarczy dodać wyłącznik. Wszystko to będziemy zawdzięczać kata‐
strofie kolejowej! Wiele naukowych odkryć, nowych idei i perspektyw pojawia się przy‐
padkowo. Opierając się na dotychczasowej wiedzy, nie pomyślelibyśmy o tym, że pew‐
nego dnia uszy będą działać jak przetworniki fal elektromagnetycznych. Ucho i radiood‐
biornik mają ten sam cel: są detektorami. Radio powstało jednak o wiele później, ucho
posłużyło za jego model – radio ma sens tylko dzięki istnieniu ucha. Inne możliwości
uszu poznamy dopiero wtedy, gdy przypadkowo się z nimi zetkniemy.
Podobny incydent zdarzył się podczas II wojny światowej. Pewien człowiek został po‐
strzelony w głowę i stracił przytomność. Gdy odzyskał świadomość, zaczął widzieć
gwiazdy na niebie – tyle że za dnia! Gwiazdy istnieją cały czas, lecz promienie Słońca
uniemożliwiają ich postrzeganie – są one zbyt odległe od nas.
Istnieją gwiazdy setki, tysiące razy większe i jaśniejsze od Słońca, lecz znajdują się
w ogromnej odległości od Ziemi. Promienie słoneczne docierają na Ziemię po prawie
dziewięciu minutach, światło z najbliższej gwiazdy potrzebuje na to aż czterech lat.
Światło porusza się z prędkością około 300.000 km/s. Nawet przy tej prędkości trzeba
dziewięciu minut, by ze Słońca dotarło na Ziemię, a czterech lat, by dotarło tu z najbliż‐
szej gwiazdy. A są przecież gwiazdy tak odległe, że ich światłu potrzeba 4.000, 400.000,
40 milionów, a nawet 4 miliardów lat, aby dotarło na Ziemię. Niektórzy uczeni mówią,
że pewne gwiazdy wysłały swe promienie w kierunku Ziemi, zanim jeszcze ona powsta‐
ła, i dotrą tu, gdy Ziemi już nie będzie. Promienie z tych gwiazd nigdy nie spotkają się
z Ziemią.
Promienie z gwiazd, które ujrzał ów człowiek ranny w głowę, docierają na Ziemię za
dnia, lecz nie można ich dostrzec. On jednak je widział! Co stało się z jego oczami? Rozwi‐
nęła się w nich niezwykła właściwość: ten wypadek wskazuje ogromne możliwości
wzroku, wielki potencjał, którego nie jesteśmy nawet świadomi. We wszystkich na‐
szych zmysłach drzemią takie moce. Co nam wydaje się cudem, jest tylko nagłym prze‐
budzeniem ukrytych możliwości. To żaden cud, takich cudów jest w nas wiele, lecz nie
wszystkie się objawiają, pozostają one „za zamkniętymi drzwiami”.
Zwykle połowa mózgu jest niewykorzystana, jej aktywność pozostaje w ścisłym
związku z aktywnością czakramu trzeciego oka. Tak twierdzi joga. Te twierdzenia nie
wynikają z najnowszych doświadczeń, znane są od co najmniej 20.000 lat. Trudno opie‐
rać się na stwierdzeniach nauki, gdyż to, co uważa ona dzisiaj za prawdziwe, za pół roku
może być uznane za całkowicie błędne.
Za tymi głoszonymi przez jogę stwierdzeniami stoi co najmniej 20.000 lat doświad‐
czeń. Żyjemy iluzją, że nasza cywilizacja była pierwszą na tej planecie. Takich cywiliza‐
cji było tu więcej, pojawiły się i zniknęły. Wiele razy osiągano wyżyny naukowego roz‐
woju, w końcu te cywilizacje ulegały jednak zagładzie.
W 1924 roku powstał w Niemczech ośrodek badań nad energią atomową. Pewnego
poranka niejaki Falkaneli wszedł do ośrodka i wręczył kierownictwu pisemne oświad‐
czenie: „Ja i jeszcze parę innych osób wiemy co nieco o energii nuklearnej i jej nauko‐
wych podstawach, ostrzegamy was więc, byście zaniechali badań w tej dziedzinie, albo‐
wiem wiele innych cywilizacji poprzedzających naszą uległo samozagładzie w atomo‐
wym wybuchu. Lepiej zaprzestać dalszych badań”. Czyniono później wiele starań, by
odnaleźć autora listu – bezskutecznie.
W roku 1940 Werner Carl Heisenberg, wielki niemiecki uczony, zaangażował się
w prace nad energią nuklearną. I znów ten sam... Falkaneli pojawił się w jego domu, wrę‐
czył służącemu list i odszedł. W liście była ta sama wiadomość, autor znów zniknął bez
śladu.
W roku 1945, gdy zrzucono bombę atomową na Hiroszimę, każdy z 12 uczonych,
którzy przyczynili się do jej powstania, dostał od Falkanelego podobny list, ponownie
ostrzegający, że nawet teraz nie jest za późno na przerwanie prac, w przeciwnym razie,
skoro pierwszy krok ku zagładzie już zrobiono, ostatni nie jest odległy. Jacob Robert Op‐
penheimer, jeden z największych amerykańskich fizyków nuklearnych, który znacząco
przyczynił się do opracowania bomby atomowej, po otrzymaniu listu zrezygnował
z udziału w dalszych badaniach, mówiąc: „Zgrzeszyliśmy”. Falkanelego nie udało się od‐
naleźć. Jego słowa są prawdopodobne: poprzednie cywilizacje igrały z energią atomową
i doprowadziły do samozagłady.
W Indiach, w czasach wojny opisanej w Mahabharacie, także bawiliśmy się energią
jądrową i sami siebie zniszczyliśmy. Sytuacja jest taka: dziecko staje się młodzieńcem
i popełnia te same błędy, co jego ojciec. Ojciec, który się już zestarzał, ostrzega go;
w dawnych czasach i on był ostrzegany przez swego ojca, lecz młodzi popełniają błędy
pomimo ostrzeżeń starszych. Cywilizacje giną, popełniając błędy przodków, bo i cywili‐
zacje przechodzą etapy dzieciństwa i młodości, po czym starzeją się i umierają.
Twierdzenia jogi mają za sobą ponad 20.000 lat doświadczeń; historycznie rzecz bio‐
rąc, podawanie takich liczb wygląda na magię. Jeśli jednak pragnie się poznać czyjąś
młodość, często trzeba sięgać wstecz, bo to, co jest prawdziwe dla jednego, może nie
sprawdzić się do wszystkich. Analiza jednej osoby i zdarzenia nie prowadzi do jakich‐
kolwiek istotnych wniosków. Dlatego powiadam, że obraz ostatnich 20.000 lat przypo‐
mina magię.
Przez te 20.000 lat joga utrzymywała, że jeśli chcesz poznać to, co kryje się poza „świa‐
towym” życiem, musisz uaktywnić drugą połowę mózgu, połączoną z trzecim okiem,
organem uśpionym, nieaktywnym. Gdy chcesz dowiedzieć się o absolucie, który sięga
ponad materię, musisz uaktywnić drugą połowę mózgu. Bramą do tej drugiej połowy –
trzecim okiem – jest miejsce, na które nakładamy tilak. Punkt ten położony jest na ze‐
wnątrz ciała i odpowiada wewnętrznemu ośrodkowi, który znajduje się pośrodku czoła,
na głębokości około 4 cm. Ten wewnętrzny ośrodek funkcjonuje jak brama do transcen‐
dentalnego świata poza materią.
Podobnie jak w Indiach, gdzie wprowadzono tilak, w Tybecie opracowano metody
niemal „chirurgicznej operacji” dla rozwinięcia agya chakry. Tybetańczycy poczynili
mnóstwo wysiłków dla odkrycia trzeciego oka, więcej niż jakakolwiek inna cywilizacja.
Cała nauka i zrozumienie życia w jego najróżniejszych aspektach rozwinięte w Tybecie
są pochodną poznania i zrozumienia trzeciego oka.
Mówiłem o Edgarze Cayce, podającym w transie receptury leków. W Ameryce był to
przypadek odosobniony, a w Tybecie ludzie szukali porad lekarskich tylko u tych, któ‐
rzy posiedli umiejętność wchodzenia w trans, samadhi. Tybetańczycy usiłowali dotrzeć
do trzeciego oka na drodze chirurgicznej, otwierając je od zewnątrz. Operacyjne dotar‐
cie do tego miejsca różni się od technik wewnętrznych, wywodzących się z jogi i stoso‐
wanych w Indiach. Gdy połowa mózgu zostaje uaktywniona wewnętrznie wskutek
praktyk jogi, odbywa się to na bazie rozwoju świadomości. Otwieranie tego ośrodka
z zewnątrz, bez oczyszczenia i wysubtelnienia świadomości, rodzi ryzyko niewłaściwe‐
go użycia mocy uaktywnionej półkuli mózgu, gdyż człowiek pozostaje taki sam, jego
świadomość nie uległa przemianie w medytacji. W tym wypadku potrzebna jest zmiana
w świadomości – właśnie dzięki medytacji.
Jeśli ta półkula mózgu zostanie uaktywniona bez wewnętrznej przemiany, ktoś, kto
potrafi widzieć przez ściany, może nie uratować kogoś, kto wpadł do studni, gdyż zain‐
teresują go ukryte głębiej skarby... A jeśli taki ktoś odkryje, że ludzie są mu posłuszni,
może im nakazać wszystko, co tylko zechce.
Operacje chirurgiczne można było prowadzić i w Indiach, lecz Hindusi nigdy tego nie
próbowali, gdyż praktycy jogi doskonale wiedzieli, że jeśli świadomość nie zostanie
zmieniona od wewnątrz, uaktywnianie tych mocy i oddanie ich w ręce tych, którzy
mogą je niewłaściwie wykorzystać, jest bardzo niebezpieczne. To tak, jakby ktoś dał
dziecku miecz. Może ono nie tylko pozabijać innych, ale także zaszkodzić sobie. Zatem
przemiana świadomości jest absolutnie niezbędna przed uaktywnieniem tych nowych
mocy.
W Tybecie próbowano wiercić otwór w miejscu, na które nakładamy tilak. Tybetań‐
czycy poznali więc i doświadczyli wielu potęg uśpionego umysłu, lecz jeśli chodzi o dys‐
cyplinę duchową, Tybet nie stał się wielki. Zaskakujące, że choć Tybetańczycy poświęci‐
li temu mnóstwo starań, nie udało się im doprowadzić do przebudzenia buddy. Rozwi‐
nęli wiele mocy, poznali rzeczy niezwykłe, jednak wykorzystywali je dla zupełnie nie‐
istotnych spraw.
Indie nie eksperymentowały z narzędziami, skoncentrowały całą energię na agya cha‐
krze od wewnątrz, aby trzecie oko otwarło się dzięki obecności energii. Doprowadzenie
strumienia świadomości aż do trzeciego oka wymaga wielkiej dyscypliny; umysł musi
być tym samym podniesiony na bardzo wysoki poziom. W zwykłych warunkach umysł
podlega sile grawitacji ściągającej go w dół – nasze umysły kierują się zwykle ku ośrod‐
kowi seksu. Cokolwiek byśmy nie robili – zarabiali pieniądze, dbali o status społeczny –
wszystko to w niezwykle subtelny sposób jest pragnieniem seksualnym stanowiącym
motywację do działania. Jeśli zarabiamy pieniądze, to dlatego, że mamy nadzieję, iż za
nie kupimy seks. Szukamy wyższej pozycji w społeczeństwie, by być wystarczająco po‐
tężnym dla wybierania i chronienia swoich partnerów seksualnych.
Dlatego w minionych czasach liczba królowych świadczyła o wielkości króla. Jest to
zresztą właściwe kryterium, bo jaka jest wartość władzy? Władza, status społeczny i pie‐
niądze są tylko środkiem służącym zaspokajaniu podstawowych pragnień seksualnych.
Dopóki energia płynie w dół, ku ośrodkowi seksu, jest prawdopodobne, że będziesz du‐
chowo niezdyscyplinowany.
Jeśli chcesz skierować swą energię ku wyższym planom, musisz odwrócić kierunek
ruchu energii seksualnej. Ten strumień trzeba skierować gdzie indziej. Musisz zdobyć
się na przeniesienie całej uwagi ku górze. Konieczny jest ruch w górę, co oznacza wielką
duchową dyscyplinę. Na każdym kroku czekają cię wyzwania i poświęcenia. Będziesz
musiał stracić wszystko to, co niższe, nieoczyszczone, by w końcu zyskać to, co wielkie
i czyste. Taką cenę trzeba zapłacić. A gdy osiągniesz takim kosztem wyższe moce, jak
miałbyś pozwolić sobie na niewłaściwe ich używanie? Nie ma mowy o tym, gdyż kto
jest zdolny do złego korzystania z tych mocy, ten zginie na długo przed osiągnięciem
swego celu.
Z tej przyczyny czarna magia narodziła się w Tybecie, dzięki tym zewnętrznym ope‐
racjom. Towarzyszył temu minimalny rozwój duchowy i rozmaite złe praktyki mogły
rozkwitać dzięki powszechnie dostępnym potężnym mocom.
Sufi przytaczają historię z życia Jezusa. Wśród chrześcijan nie ma o niej ani słowa,
lecz sufi znają mnóstwo takich opowieści, zupełnie nieznanych chrześcijanom. Nawet
muzułmanie znają kilka ważnych faktów z życia Jezusa, o których chrześcijanie nie
mają pojęcia. Ta opowieść wywodzi się z kręgów sufich.
Jezus miał trzech uczniów. Mówili mu, że słyszeli, jakoby posiadał on moc przywraca‐
nia zmarłych do życia. Nie chcieli zbawienia ani królestwa bożego, chodziło im tylko
o sekret wskrzeszania zmarłych, by i oni posiedli tę moc. Jezus powiedział im, że nigdy
nie będą w stanie sprawdzić owego zaklęcia na sobie, bo na cóż zda im się ta wiedza, gdy
umrą? I cóż dobrego przyniesie wskrzeszanie innych? Powiedział im, że zamiast tego
pokaże im, jak w ogóle nie umierać. Jednak uczniowie stwierdzili, że nie lękają się wła‐
snej śmierci, chodzi im tylko o sztukę ożywiania zmarłych.
W końcu Jezus miał ich dość i pokazał tę metodę. Cała trójka natychmiast go opuściła,
wyruszywszy na poszukiwanie zwłok, aby wypróbować zaklęcie, zanim zapomną lub
coś im się pomyli. Niestety, w pierwszej wiosce, do jakiej dotarli, nie było zwłok, udali
się więc do następnej; po drodze natrafili na szkielet. Nie znaleźli martwego ciała, posta‐
nowili więc wypróbować zaklęcie na szkielecie, szkielecie lwa. Zadziałało błyskawicz‐
nie, lew stanął na nogi, ryknął, skoczył na nich i rozszarpał wszystkich.
Sufi powiadają, że tylko taki może być skutek: ciekawość umysłu pozbawionego
skrupułów prowadzi na skraj niebezpiecznej otchłani. Wiele sekretów utrzymywano
w tajemnicy, by nie trafiły w niepowołane ręce. Zwykły człowiek dostawał nauki tylko
tak, że dochodził do ich zrozumienia tylko wtedy, gdy na to zasługiwał.
Możesz dziwić się, czemu opowiadam o tym w związku z tilak. Tilak nakładano na
czoło dziecka, gdy nic ono jeszcze nie rozumiało. Gdy urosło i zaczęło rozumieć, mogło
zgłębiać tajemnicę tilak. Wystarczyło tylko dotknąć odpowiedniego punktu. Gdy świa‐
domość dziecka dojrzeje, będzie mogło korzystać z tego znaku. I nie ma znaczenia, jeśli
na sto osób tylko jednej uda się z niego skorzystać; ta jedna osoba wystarczy. Jeśli tilak
uczynił choć jedną osobę świadomą ośrodka trzeciego oka, spełnił swój cel.
Tilak przypisuje się taką wartość, że nakłada się go z okazji różnych specjalnych wy‐
darzeń, jak małżeństwo czy sukces wojskowy. Czy zastanawiałeś się, dlaczego tilak na‐
kłada się przy każdej okazji jako wyraz szacunku i honoru? Jest to skutek skojarzeń.
Umysł działa interesująco: chce zapomnieć chwile niedoli i pamiętać chwile szczęścia.
Dlatego umysł zapomina o wszystkich zdarzeniach, które zakończyły się niepowodze‐
niem, pamiętając tylko chwile, które były szczęśliwe. Zawsze mamy więc wrażenie, że
szczęście spotykało nas tylko w przeszłości. Starzec zawsze uważa, że w dzieciństwie był
szczęśliwy. Wynika to z tego, że umysł odrzuca bolesne wspomnienia i zachowuje wy‐
łącznie przyjemne. Gdy ktoś sięga więc pamięcią wstecz, widzi samo szczęście. Wszelkie
nieszczęśliwe zdarzenia pomiędzy chwilami szczęścia zostają wymazane z pamięci.
Żadne dziecko nie przyzna się, że miało szczęśliwe dzieciństwo. Dzieci chcą jak naj‐
szybciej wydorośleć, to starsze osoby mówią, że miały szczęśliwe dzieciństwo. To jakieś
nieporozumienie. Dziecko zapytane, kim chce zostać, odpowie, że chce być dorosłe. Sta‐
rzec powie, że chciałby wrócić do dzieciństwa. Dziecko zawsze chce wyglądać jak doro‐
sły, postarza się. Zaczyna palić papierosy, gdyż palenie jest dla niego symbolem dorosło‐
ści. Psycholodzy twierdzą, że 70% dzieci zaczyna palić, gdyż jest to symbol pewnego pre‐
stiżu. Uważają one bowiem, że palą tylko ważni i silni ludzie sukcesu. Dziecko palące
przyjmuje więc postawę wyprostowaną i czuje, że jest kimś ważnym, nie jakąś tam zwy‐
kłą osobą.
Jeśli film jest oznaczony „tylko dla dorosłych”, chłopcy przykleją sobie wąsy, aby tyl‐
ko byli na niego wpuszczeni. Dlaczego? Dziecko ma pragnienie jak najszybszego wydo‐
roślenia. Mimo to ludzie starsi wiekiem mówią, że ich dzieciństwo było bardzo szczęśli‐
we. Dlaczego? Powodem jest to, że umysł sprawia, iż zapominamy o chwilach nieszczę‐
śliwych, nieszczęścia nie są warte pamiętania.
Psycholog Jean Piaget eksperymentował z dziećmi przez 40 lat. Odkrył, że wspomnie‐
nia pierwszych pięciu lat życia są bardzo nikłe, niemal żadne, bo te lata są tak nieszczę‐
śliwe, że dziecko nie chce ich pamiętać. Jeśli spróbujesz przypomnieć sobie wczesne
dzieciństwo, według Piageta dojdziesz do wieku pięciu, najdalej czterech lat. Czyżby
wcześniej nie formowały się struktury pamięci? Nieprawda. Czyżby nic się nie działo aż
do ukończenia piątego roku życia? Też nieprawda. Czy w tamtych latach nikt cię nie
wykorzystywał? Nikt cię nie kochał? Wszystko to miało miejsce. Dlaczego więc nie pa‐
miętamy tych pierwszych czterech-pięciu lat?
Piaget twierdzi, że dni wczesnego dzieciństwa były pełne nieszczęśliwych zdarzeń;
dziecko czuło się słabe, bezradne i tak uzależnione, że stłumiło w sobie pamięć, wyrzuci‐
ło te lata z pamięci. Gdyby je zapytać, powie: „Nie pamiętam nic sprzed czwartego roku
życia”, bo gdy ojciec kazał mu wstać, musiało być posłuszne, gdy matka kazała mu
usiąść, musiało wykonać jej polecenie. Wszyscy wokoło byli silniejsi, nie mogło nicze‐
mu się sprzeciwiać, było bezradne jak zeschnięty liść targany wiatrem. Musiało robić, co
mu kazano, we wszystkim było zależne od innych. Wystarczył błysk gniewu w oczach
innego człowieka i dziecko już zaczynało się bać.
Zamknęło się więc w sobie i zapomniało, że miało jakiekolwiek życie przed ukończe‐
niem czwartego roku. Gdyby je zahipnotyzować i poprosić o przypomnienie sobie tam‐
tych zdarzeń, nawet z czasu pobytu w łonie matki, przypomni je sobie i dokładnie opi‐
sze. Gdy podczas ciąży matka potknęła się i upadła, dziecko w stanie hipnozy przypomni
sobie szok towarzyszący temu zdarzeniu. Na zwykłym poziomie świadomości nie spo‐
sób przywołać takich wspomnień.
Jest ważny powód, dla którego łączy się tilak z chwilami szczęścia. Ilekroć przytrafia
się coś radosnego, niech na czoło zostanie ci nałożony tilak. Zarówno tilak, jak i radosne
zdarzenie zostaną zapamiętane na zasadzie skojarzeń. Warto więc dowiedzieć się co nie‐
co o prawie skojarzeń.
Rosyjski uczony Iwan Pawłow przeprowadził w tym zakresie wiele eksperymentów.
Stwierdził, że w naszym życiu można łączyć wszystko ze wszystkim, jest ono bowiem
sumą wszystkich naszych skojarzeń. Jeden z jego eksperymentów jest bardzo znany: po‐
dawanie psu jedzenia. Pawłow stawiał miskę z jedzeniem w pewnej odległości, by pies
na jego widok zaczął wydzielać ślinę. Następnie dzwonił dzwoneczkiem. Nie ma żadne‐
go związku między dzwonkiem i wydzielaniem śliny, lecz ilekroć psu podawano jedze‐
nie, zaczynało się wydzielanie śliny – a Pawłow dzwonił. Robił to przez 15 dni i przez ten
czas utrwaliło się mentalne skojarzenie dzwonka i śliny. Szesnastego dnia nie podano je‐
dzenia, a gdy zadzwonił dzwonek, pies zaczął wydzielać ślinę. Dźwięk dzwonka uaktyw‐
nił z psiej pamięci wspomnienie pokarmu: dzwonek stał się swoistym symbolem.
Prawo skojarzeń ma zastosowanie do tilak: połączono ten znak ze szczęściem. Gdy
zdarza się coś radosnego, nakłada się tilak. Tilak i szczęście stopniowo zaczynają się ko‐
jarzyć, tak bardzo, że nie zapomnisz o tilak. Gdy jesteś szczęśliwy, przypomina ci się cza‐
kra trzeciego oka. Lubimy wspominać szczęśliwe chwile, żyjemy radosnymi wspomnie‐
niami, czy byliśmy szczęśliwi, czy nie. Najdrobniejsze okruchy szczęścia są przesadzane,
wyolbrzymiamy szczęśliwe zdarzenia, minimalizujemy nieszczęśliwe.
Gdy pierwszy raz spotkałeś ukochaną osobę, byłeś taki szczęśliwy! Gdy o tym dziś my‐
ślisz, postrzegasz to jako wielkie zdarzenie. Gdy faktycznie się spotykacie, szczęście zda‐
je się przygasać. W ciągu najbliższych 24 godzin ono znów w tobie rośnie. W życiu jest
bowiem tyle nieszczęścia, że gdybyśmy nie pomnażali i nie wyolbrzymiali szczęśliwych
chwil, trudno by nam było przeżyć.
Skoro tilak kojarzy się ze szczęściem, z powiększaniem szczęścia powiększa się i tilak.
Gdy dochodzi do tego często, szczęście kojarzy się z czakrą trzeciego oka. W końcu za‐
uważamy, jak używamy szczęścia do otwarcia trzeciego oka. Strumień szczęścia może
uaktywnić czakrę trzeciego oka. Im częściej uaktywniamy ją różnymi sposobami, tym
bardziej okazuje się nam pomocna.
Kraje, w których nie używano znaku tilak, nie wiedzą, czym jest trzecie oko. Te zaś,
które miały choć najmniejszy przebłysk trzeciego oka, skorzystały z tego. Tam, gdzie nie
istniała koncepcja trzeciego oka, nie można było wprowadzić znaku tilak; nie było ku
temu żadnych podstaw. Ludzie nie wpadają zupełnie bez powodu na pomysł nakładania
tilak na czoło. Nakładanie tilak na pierwszy lepszy punkt na ciele nie ma sensu. Nie ma
tu żadnej przypadkowości, tego rodzaju praktyki mogą przetrwać tylko wtedy, gdy ist‐
nieją głębokie powody ich stosowania.
Powiem jeszcze coś o trzecim oku. Może zauważyłeś, że gdy odczuwasz niepokój, po‐
jawia się nacisk w trzecim oku. Z tego powodu czoło się marszczy i formują się bruzdy –
te napięcia powstają właśnie w tym miejscu, gdzie należy umieścić tilak. Ten, kto żyje
w ciągłym napięciu, stale rozmyślając, może wskazać miejsce tego punktu dzięki odczu‐
wanemu uciskowi.
Ludzie, którzy w poprzednich żywotach pracowali nad trzecim okiem, w chwili naro‐
dzin mają na czole, dokładnie w punkcie odpowiadającym trzeciemu oku, coś w rodzaju
znaku tilak. Punkt ten jest delikatnie zaznaczony, jakby znajdował się tam tilak. Jeśli do‐
tkniesz go palcem, poczujesz maleńką opuchliznę dokładnie w tym miejscu, gdzie w po‐
przednich żywotach nanoszono tilak. Tuż za tilak lub tika znajduje się trzecie oko.
Hipnotyzerzy przeprowadzili eksperyment. Jean Martin Charcot był wielkim francu‐
skim psychologiem, zajmującym się wpływem na człowieka przez skupianie wzroku na
jego czole. Skup nieruchomy wzrok na czyimś czole, a ta osoba będzie rozgniewana i nie
pozwoli ci kontynuować tego eksperymentu. Uznaje się to za postępowanie nieetyczne.
Czakra trzeciego oka znajduje się w głębi czoła, około 4 cm od powierzchni, czyli bardzo
blisko. Gdy ktoś idzie przed tobą, a ty patrzysz nieruchomym wzrokiem na tył jego gło‐
wy, tak na poziomie trzeciego oka, po paru sekundach człowiek odwróci się, rozejrzy się
wokoło. Kontynuując eksperyment przez kilka dni, podając komuś mentalne sugestie,
zauważysz, że je odbierze.
Jeśli przez kilka sekund skupiasz nieruchomy wzrok na tyle głowy tej osoby, nie mru‐
gając powiekami, ten człowiek obejrzy się za siebie. W tej chwili można mentalnie naka‐
zać mu zrobienie czegoś. Jeśli każesz mu skręcić w lewo, zrobi to, choć będzie odczuwał
zakłopotanie, być może miał zamiar skręcić w prawo. Prowadź ten eksperyment przez
jakiś czas, a jego efekty cię zaskoczą. Odległość między tylną częścią głowy a trzecim
okiem jest większa niż odległość trzeciego oka do powierzchni czoła. Gdyby zrobić ten
eksperyment z przodu, efekty byłyby jeszcze ciekawsze...
Ludzie praktykujący fałszywy shaktipat, przekaz energii, są w stanie dokonać tego
poprzez czakrę trzeciego oka. Jeśli usiądziesz z zamkniętymi oczami przed jakimś świą‐
tobliwym człowiekiem czy mnichem, myślisz, że on naprawdę coś robi, on zaś tylko
skupia wzrok na tym punkcie twojego czoła i mentalnie podaje ci sugestię. Jeśli powie:
„Pojawia się w tobie jasne światło”, poczujesz w sobie obecność światła. To światło nie
zostanie z tobą, jak tylko się rozstaniecie, zniknie. Niekiedy ta iluzja światła może trwać
dwa-trzy dni, po czym gaśnie. To nie jest pradziwy shaktipat, ale nic nie znaczące ćwi‐
czenie czakry trzeciego oka.
Trzecie oko to unikalny dar i można go wykorzystać na niezliczoną ilość sposobów.
Gdy chrześcijańscy misjonarze przybyli na południe Indii, niektórzy z nich zaczęli na‐
kładać sobie tilak. Około tysiąca lat temu watykański sąd zażądał więc od tych misjona‐
rzy wyjaśnień. Kilku zaczęło nosić świętą nić, paru nałożyło tilak, niektórzy mieli nawet
na nogach drewniane sandały, żyli jak hinduscy sannyasini.
Watykański sąd uznał, że misjonarze postępują niewłaściwie. Ci twierdzili, że nakła‐
dając tilak, nie stali się hindusami, poznali dzięki temu sekret. Podobnie noszenie drew‐
nianych sandałów nie uczyniło ich hindusami: dowiedzieli się, że drewniane sandały za‐
pobiegają rozpraszaniu energii w medytacji, więc to, co bez sandałów zajęłoby im mie‐
siące, następowało bardzo szybko. Dodali na koniec, że jeśli hindusi poznali sekrety, to
chrześcijańscy misjonarze okazaliby się głupcami, gdyby z tego nie skorzystali.
Hindusi znają wiele sekretów; byłoby zdumiewające, gdyby ich nie znali, parając się
religią od 20.000 lat. Od 20.000 lat najinteligentniejsi i najmądrzejsi spośród nich po‐
święcali życie jednemu celowi: poszukiwaniu prawdy. Byli owładnięci jednym pragnie‐
niem: poznania prawdy poza ramami egzystencji, ujrzenia niewidzialnego, spotkania
bezforemnego. Byłoby zdumiewające, gdyby nie wiedzieli nic, poświęciwszy całą inteli‐
gencję tylko jednej kwestii – do tego przez całe 20.000 lat. Naturalne, że do czegoś doszli.
Jednak przez ostatnich 200 lat zaszły zdarzenia bardzo niepokojące.
Ten kraj przeżył setki najazdów, ale żaden z najeźdźców nie naruszył jego żywego
rdzenia. Niektórzy szukali bogactw, inni kusili się na okupację, jeszcze inni chcieli pała‐
ców i zamków, ale nikt nie zdołał zaatakować Indii od wewnątrz – uwagi najeźdźców
nic takiego nie przyciągało. W końcu, po raz pierwszy w historii, zachodnia cywilizacja
przypuściła atak na wewnętrzne życie tego kraju. Najprostszą metodą było odłączenie
go od jego długiej historii i zniszczenie całej przeszłości. Stworzono przepaść między
ludźmi a ich historią. Tak pozbawiono ludzi korzeni i uczyniono ich bezsilnymi.
Gdyby cywilizacja Zachodu miała być dziś zniszczona, nie trzeba byłoby unicestwiać
jej budowli, kin, teatrów czy hoteli. Wystarczyłoby zniszczyć pięć najsłynniejszych uni‐
wersytetów i kultura Zachodu odchodzi w niepamięć, gdyż nie opiera się na kinach, ho‐
telach czy night clubach. Nie ma znaczenia, czy takie rzeczy przetrwają. Jeśli jednak
zniszczeniu ulegnie kilka znamienitych uniwersytetów, cywilizacja Zachodu zacznie
powoli umierać i w końcu rozpadnie się w pył. Faktyczną podstawą wszystkich kultur
są źródła ich wiedzy. Korzenie danej cywilizacji wyrastają z łańcucha gromadzonej
przez pokolenia wiedzy. Wyrwij z dziejów historię tylko dwóch pokoleń, a kraj zostanie
pozbawiony możliwości dalszego rozwoju.
Taka jest różnica między ludźmi i zwierzętami. Zwierzęta nie mogą się rozwijać, gdyż
nie mają szkół. Nie potrafią przekazywać wiedzy z pokolenia na pokolenie. Od urodze‐
nia zwierzę, tak jak jego rodzice, jego potomstwo, będzie żyć identycznie. Ludzie mogą
pomóc swoim dzieciom, właśnie dzięki edukacji, aby swe życie rozpoczynały od miej‐
sca, do którego doszli ich rodzice. Mamy więc pewną ciągłość wiedzy. Cały rozwój ludz‐
kiej cywilizacji opiera się na przekazie wiedzy gromadzonej z pokolenia na pokolenie.
Gdyby wszyscy dorośli postanowili przez najbliższe 20 lat nie uczyć swych dzieci,
utracilibyśmy nie tylko wiedzę 20 lat, przepadłaby wiedza gromadzona przez ponad
20.000 lat! Nie można tego naprawić w ciągu następnych 20 lat, potrzeba na to 20.000
lat. Takie są skutki nieciągłości w przekazie nagromadzonej wiedzy.
Tak właśnie 200 lat brytyjskiej dominacji w Indiach stworzyło ogromną przepaść.
Przerwaniu uległo wiele połączeń ze starożytną wiedzą i mądrością. Indie musiały się
utożsamić z zupełnie inną cywilizacją i kulturą, z którą starożytni nie mieli nic wspól‐
nego. Hindusi myślą, że ich cywilizacja jest bardzo stara, lecz są w błędzie, stanowią za‐
ledwie 200-letnią społeczność. Brytyjczycy są dziś o wiele starsi niż Hindusi. Wiedza,
która dziś dostępna jest w Indiach, to zwyczajne śmieci, zresztą pozostawione przez in‐
nych. Całą wiedzę Indii stanowi to, co Zachód postanowi dać Indiom. To, co Indie znały
wcześniej, utracono za jednym pociągnięciem.
Gdy złamie się drzewo wiedzy, ludzie są jak stado głupców. Jeśli wyjdziesz na ulicę
z tika nałożonym na czoło i ktoś cię zapyta, czemu to nosisz, czujesz wstyd, bo nie masz
odpowiedzi. Możesz stwierdzić: „Ot, tak. Ojciec tego chce, więc noszę. Co mam robić?
Coś przecież trzeba na siebie narzucić”. Tak więc obecnie noszenie tika z radością jest
trudne, jeśli nie niemożliwe. Oczywiście ktoś się skusi, kto nie boi się innych ludzi. Robi
to nie dlatego, że wie, o co tu chodzi, ale dlatego, że ktoś kiedyś mu to doradził.
Gdy powiązania z prawdziwą wiedzą są zerwane, trudno używać symboli zewnętrz‐
nych. Dochodzi do tragedii: ludzie inteligentni trzymają się od tego z daleka, a przecież
coś ma sens tylko wtedy, gdy angażują się w to ludzie inteligentni.
Interesujące jest, że kiedy takie nieszczęście spada na daną cywilizację, kiedy traci ona
więź z wiedzą lat minionych, intelektualiści odsuwają się jak najdalej, gdyż nie chcą
wyjść na głupców. Nieświadome masy próbują zachować symbole i przestrzegać okre‐
ślonych rytuałów, toteż symbole i rytuały trwają przez jakiś czas, po czym umierają
śmiercią naturalną.
Czasem pewne wartościowe rzeczy są przechowywane przez ludzi niewiedzących
i zacofanych. Ci, którzy twierdzą, że coś rozumieją, znikają przy pierwszej sposobności.
Życie jest złożone.
Jeśli Indie zapragną przywrócić zerwane połączenia z przeszłością, ludzie muszą
uważnie przyjrzeć się każdemu rytuałowi prowadzanemu przez pogrążone w ignoran‐
cji i niewykształcone masy. Wszystko, co one robią, nie jest przecież pozbawione pod‐
staw. Symbole, jakimi się posługują, są powiązane z przeszłością liczącą 20.000 lat! Ci lu‐
dzie mogą nie umieć wytłumaczyć, dlaczego robią pewne rzeczy, ale tak już jest. Pewne‐
go dnia może nawet podziękujemy im za to, że przynajmniej ocalili symbole tej wiedzy,
symbole, które trzeba poddać głębokim analizom.
Zatem to, co w dzisiejszych Indiach robią niewykształceni ludzie, należy znów połą‐
czyć z wiedzą, którą mieliśmy 200 lat temu. Tylko tak możemy ożywić i natchnąć no‐
wym życiem głębokie zrozumienie, jakie wyrastało tu przez minione 20.000 lat. Wtedy
przekonamy się, jak bliscy byliśmy popełnienia samobójstwa.
Rozdział 4
Idole, posągi i rytuały oddawania czci
Doktor Frank Rudolf spędził całe życie na badaniu zdumiewającego zjawiska. Chcę
o tym powiedzieć, abyś mógł zrozumieć, czym jest czczenie bożków. Dr Rudolf szczegó‐
łowo zbadał tę kwestię i doszedł do zaskakujących wniosków co do procesu, który od
dawna funkcjonuje w najbardziej prymitywnych społecznościach.
Pewne plemiona wierzą, że za pomocą glinianej kukły reprezentującej daną osobę
można sprawić, by zapadła ona na jakąś chorobę. Uważa się, że można tak nawet spro‐
wadzić na kogoś śmierć. Dr Rudolf spędził 30 lat, chcąc wyjaśnić, jak dochodzi do prze‐
niesienia choroby przez symbolizujący kogoś przedmiot. Spędził wiele lat wśród ple‐
mion Amazonii i podchodził do tego bardzo sceptycznie, czyli naukowo, jednak setki
razy widział na własne oczy przesyłanie choroby, nawet jeśli dany człowiek znajdował
się w odległości setek kilometrów.
Wieloletnie badania utwierdziły go co do prawdziwości takich zdarzeń. Po wszyst‐
kich eksperymentach doszedł do trzech głównych wniosków: przede wszystkim nie
było konieczne, aby gliniana kukła dokładnie przypominała osobę, na którą choroba lub
śmierć ma być zesłana – sporządzenie takiej kukły byłoby trudne nawet dla doświadczo‐
nego rzeźbiarza. Nie ma takiej potrzeby, ważne jest mentalne ustalenie kształtu i prze‐
niesienie go na figurkę symbolizującą daną osobę. Służy temu pewna metoda... Zamyka
się oczy, przypomina daną postać, po czym mentalnie narzuca jej własną wolę – jest to
ważny akt symboliczny.
Mówiłem już o tilak i jodze, która odkryła trzecie oko znajdujące się między brwiami,
oraz o wielkiej mocy w nim zgromadzonej: jest to gigantyczny nadajnik. Jeśli poprosisz
syna lub służącego, by coś zrobili i czujesz, że mogą odmówić, zrób eksperyment. Skon‐
centruj swą energię na ośrodku między oczami i powiedz, czego od nich chcesz – uda się
to dziewięć razy na dziesięć. Gdy zrobisz to bez skupiania się w ten sposób, nie da to żad‐
nego efektu. Każda idea czy myśl nasycona energią skoncentrowaną między oczami wę‐
druje błyskawicznie i ma wielką moc.
Jeśli, korzystając z całej energii czakramu trzeciego oka, skupisz się na wyobrażeniu
danej osoby, a potem skierujesz je na glinianą kukłę, przestanie być gliniana. Glina zo‐
stanie naenergetyzowana twoją skoncentrowaną wolą. Jeśli mentalnie przez minutę bę‐
dziesz wsączać w nią jakąś chorobę, osoba symbolizowana przez daną figurkę zapadnie
na nią. Obojętne jak daleko ta osoba się znajduje, ma to na nią wpływ, może się nawet
skończyć śmiercią.
Dr Rudolf pisze, że podczas eksperymentów działy się rzeczy niewiarygodne. Na wła‐
sne oczy widział, jak tubylcy za pomocą repliki drzewa sprawili, że rzeczywiste drzewo
zeschło na wiór. Piękne drzewo, zielone i zdrowe, skarłowaciało, a jego liście zwiędły.
Mimo nawadniania w ciągu miesiąca drzewo zachorowało i zwiędło. To, co przytrafiło
się drzewu, mogło spotkać i człowieka.
Mówię o odkryciach dr. Rudolfa, gdyż czczenie bożków jest podobne, tyle że działa
w głębszym wymiarze. Skoro umiemy danej osobie przesłać chorobę i śmierć, nie ma
powodu, dla którego nie można nawiązać bądź przywrócić kontaktu ze zmarłymi. Nie
ma też powodu, dla którego nie mielibyśmy dokonać przejścia – z pomocą idola – ku
wszechprzenikającemu i nieprzejawionemu.
U podstaw czczenia bożków leży związek między umysłem człowieka i umysłem ko‐
smicznym. Potrzebny jest pomost między nimi, a można go zbudować. Idol jest próbą
stworzenia takiego pomostu. Tylko coś zamanifestowanego, jak kształt idola, może stać
się pomostem, gdyż nie jest możliwe nawiązanie bezpośredniego kontaktu z tym, co
bezforemne.
Niezależnie od tego, co można powiedzieć o bezforemnym i nie-przejawionym, to tyl‐
ko nic nie wnosząca gadanina. Wszystkie doznania umysłu są doznaniami formy
i kształtu, nie mamy żadnego doznania bezforemności, a słowa nie mogą obudzić tego,
czego nigdy nie doznałeś. Żyjąc formami, będziesz dalej gadać o bezforemnym. Jeśli
chcesz nawiązać kontakt z bezforemnym, musisz stworzyć coś, co ma formę i jest bezfo‐
remne. Oto sekret idola.
Przedstawię to jeszcze inaczej. Z naszego punktu widzenia potrzebujemy łącznika
o widzialnej postaci, lecz zawierającego coś bezforemnego, z jednej strony przejawione‐
go, z drugiej sięgającego do boskości, stającego się nieprzejawionym. Jeśli idol jest tylko
idolem, nie może być pomostem; jeśli jest całkowicie bezforemny, też nie może być łącz‐
nikiem. Idol musi być widzialny z naszej strony i roztapiać się w bezforemnym po dru‐
giej stronie.
Określenie „czczenie bożków” jest błędne, zdziwi cię to pewnie, ale jest całkowicie
błędne. Wynika to z tego, że dla kogoś, kto wie, jak składać akty czci, idol nie jest tylko
idolem. Ten, kto tylko widzi idola, nie ma pojęcia, czym jest akt czci i jak należy go robić.
Posługujemy się tu dwoma słowami: jednym jest idol, bożek, drugim jest akt czci. Dana
osoba nie może jednocześnie doznawać obu tych koncepcji. Słowo „idol” jest dla tych,
którzy nigdy nie oddawali się aktom czci, a sformułowanie „akt czci” pochodzi od tych,
którzy nigdy nie widzieli idola.
Z innego punktu widzenia można rzec, że akt czci sprawia zniknięcie idola. To sztuka
powolnego odrzucania przejawionego i wkraczania w nieprzejawione. Forma przeja‐
wiona stopniowo się roztapia w nieprzejawionym; wraz z pogłębianiem się aktu pozo‐
staje tylko nieprzejawione. „Czczenie bożków” jest więc zwrotem sprzecznym w sobie.
Kto oddaje się aktom religijnej czci, ten jest zaskoczony, gdzie właściwie jest idol. Ktoś,
kto nigdy nie zatopił się w uwielbieniu, zastanawia się, co może zdziałać jakiś kamienny
idol. Te dwa typy ludzkie mają odmienne doznania, między którymi nie ma żadnej
wspólnej płaszczyzny.
W świątyni widzisz tylko idola, gdyż nie jesteś w stanie zobaczyć samego aktu uwiel‐
bienia. Meera, hinduska mistyczka, która stała się symbolem religijnego oddania, jest
zatopiona w akcie uwielbienia, czci... Dla niej idol nie istnieje. Gdy prawdziwy akt czci
pogłębia się, idol rozpływa się w nicość. Widzimy bożki, gdyż nie wiemy, czym jest akt
oddania. Im mniej w świecie takich aktów, tym więcej bożków. Gdy pojawi się ich mnó‐
stwo, akty uwielbienia zapewne znikną. Idole trzeba więc zniszczyć, bo na co się przyda‐
dzą? Nie będą miały żadnego znaczenia.
Zwykle myślimy, że im ktoś jest prymitywniejszy, tym chętniej zostaje czcicielem
bożków, a gdy nabiera inteligencji, porzuca bożki. To nieprawda. W rzeczywistości akty
czci mają własne podstawy naukowe. Im jesteśmy większymi ignorantami, tym trud‐
niej będzie nam pojąć, o co w tym chodzi.
W związku z tym trzeba wspomnieć o pewnym zdarzeniu. Mylimy się sądząc, że czło‐
wiek poczynił postępy we wszystkich dziedzinach, że przeszedł pełną ewolucję. Ludzkie
życie jest tak olbrzymie, że jeśli zrobisz jeden krok w jakimś kierunku, nie zdajesz sobie
sprawy, jak bardzo w tyle zostajesz w innych. Skoro nauka zrobiła wielki krok naprzód,
jesteśmy zupełnie zacofani w religii. A kiedy rozkwita religia, nauka zostaje w tyle. Roz‐
wijając się w jednym kierunku, zapominamy zupełnie o innych.
W roku 1880 odkryto w Europie groty Altamiry. W jaskiniach można znaleźć koloro‐
we ryty naskalne, mające ponoć 20.000 lat, lecz kolory tych rysunków są tak świeże, jak‐
by powstały wczoraj. Z tego powodu Don Marcellano, odkrywcę jaskiń, krytykowano
w całej Europie. Wszyscy posądzali go o fałszerstwo. Artyści, który widzieli te rysunki,
twierdzili, że Don Marcellano oszukuje ludzi, bo tak świeże kolory nie mogą pochodzić
ze starożytności.
Ich słowa miały nieco słuszności, gdyż stuletnie obrazy van Gogha już są wyblakłe;
obrazy Picassa malowane za jego młodości wyglądają tak staro jak on sam u schyłku ży‐
cia. Farby używane przez współczesnych malarzy nie wytrzymują nawet stu lat, płowie‐
ją.
Gdy ukończono badania w jaskiniach odkrytych przez Don Marcellano, dowiedziono
ponad wszelką wątpliwość, że liczą one sobie ponad 20.000 lat. I oto jest wielka tajemni‐
ca, bo wydaje się, że ludzie, którzy malowali rysunki w jaskiniach, wiedzieli więcej o ko‐
lorach niż my obecnie. Udało nam się dotrzeć na Księżyc, ale nie umiemy sporządzić far‐
by, która przetrwałaby sto lat. Ci, którzy malowali 20.000 lat temu wiedzieli chyba o far‐
bach dużo więcej.
Egipskie mumie mają 5.000 lat. Są to ciała zmarłych, ponieważ jednak dobrze je za‐
konserwowano, wyglądają, jakby ci ludzie zmarli wczoraj. Nie udało nam się odkryć
środka używanego do mumifikacji. Jak te ciała przetrwały 5.000 lat? Nie widać po nich
śladu rozkładu, nie wiemy, czym je skutecznie zabalsamowano.
Ogromnych głazów na szczytach piramid nie umieszczano za pomocą dźwigów, jaki‐
mi dziś dysponujemy. Podniesienie ich na taką wysokość zdaje się przekraczać ludzkie
możliwości, ale nie każdemu spodoba się, że ludzie w tamtych czasach mieli dźwigi. Mu‐
sieli znać jakąś technologię, o której możemy tylko snuć domysły, która pozwalała im
dźwigać te głazy w górę.
Prawdy życia są wielowymiarowe. Daną pracę można wykonać wieloma metodami,
różnymi technikami, gdyż życie jest tak wielkie, że działając w jednym kierunku, zapo‐
minamy o pozostałych.
Idole są dziełem wysoko rozwiniętych ludzi. To jest ciekawe: idol jest pomostem łą‐
czącym człowieka z otaczającą go kosmiczną siłą, zatem ludzie, którzy rozwinęli sztukę
używania idoli, położyli podwaliny pod zrozumienie ostatecznej tajemnicy życia.
Twierdzimy, że odkryliśmy elektryczność. Na pewno jesteśmy bardziej zaawansowa‐
ni i posługujemy się bardziej złożoną technologią w porównaniu z istniejącymi wcze‐
śniej społecznościami, które nie miały pojęcia o elektryczności. Odkryliśmy fale radio‐
we, potrafimy przesłać wiadomość z kraju do kraju w ciągu sekundy; jesteśmy więc bar‐
dziej rozwinięci niż ludzie, którzy polegali wyłącznie na sile głosu dającej kontakt zaled‐
wie na kilkadziesiąt metrów.
W porównaniu z tymi, którzy umieli stworzyć pomost łączący ich z najpotężniej‐
szym źródłem życia, jesteśmy jak dzieci. Nasza elektryczność, radio i podobne wynalaz‐
ki to zwykłe zabawki. Sztukę nawiązywania kontaktu z ostateczną tajemnicą życia od‐
kryli ludzie, którzy ciężko nad tym pracowali.
Jednym z aspektów idola jest to, co może dojrzeć człowiek. Prócz tego otwiera on
okienko wiodące poza formę, ku bezforemności. Okno w domu musi mieć kształt i for‐
mę, podobnie dom jak i okno nie może być bezforemne. Gdy otwierasz okno i patrzysz
w niebo, wkraczasz jednak w bezforemność. Jeśli komuś powiem, kto nigdy nie otwierał
okna, że po jego otworzeniu zobaczy bezforemne, stwierdzi, że jestem szalony. Jak moż‐
na zobaczyć nieskończone przez tak małe okienko? To, co ujrzysz, będzie najwyżej wiel‐
kości okna. Logiczny wniosek. Jeśli ten ktoś nie patrzył w niebo przez okno, trudno bę‐
dzie przekonać go, że małe okienko pozwala ujrzeć nieskończone. Okno w ogóle nie na‐
rzuca ograniczeń na to, na co się otwiera, idol też nie ogranicza bezforemnego.
W błędzie jest ten, kto uważa, że idol przeszkadza pojąć nieprzejawione. Kto myśli, że
rozbicie okna zniszczy niebo, pomaga szerzyć głupotę w świecie. Kto myśli, że niszcząc
idola, formę, można zniszczyć bezforemne, jest szalony. Ludzie nie rozumiejący sztuki
religijnego uwielbienia, nie rozumiejący alchemii tego procesu, pomyślą zapewne
o zniszczeniu wszystkich idoli.
Akt czci, akt religijnego uwielbienia, jest czymś tak wewnętrznym, subiektywnym
i osobistym, że nie można go wyrazić czy pokazać. Nie można pokazać tego, co we‐
wnętrzne i osobiste w naszym życiu. Gdy otworzysz moje serce, nie znajdziesz tam mi‐
łości, gniewu, nienawiści, przebaczenia czy współczucia. Natkniesz się tylko na swego
rodzaju pompę poruszającą krew. Jeśli po dokładnym zbadaniu mnie na stole operacyj‐
nym chirurg zaświadczy, że nigdy nie czułem miłości czy nienawiści, nie dowiodę, że
się myli. Czy chirurg uzna moje twierdzenie, że kochałem? Powie pewnie, że żyłem ilu‐
zjami. Jeśli jednak zapytam lekarza, czy on miał jakieś doznania miłości lub nienawiści,
jeśli tylko myśli logicznie i jest uczciwy, przyzna, że i jemu zdarzyły się te iluzje. Tak czy
inaczej, serce z punktu widzenia stołu operacyjnego jest tylko pompą poruszającą krew
– nie ma serca, które czuje miłość lub nienawiść.
Gdyby poddać operacji twoje oczy i dokładnie je zbadać, nie da się udowodnić, że wi‐
działy twoje senne marzenia. Jak z oka otwartego na stole operacyjnym masz wniosko‐
wać, że w nocy, gdy oczy są zamknięte, pojawiają się sny? Wszyscy śnimy, ale gdzie te
sny się dzieją? Mogą być nierealne, ale nie sposób odrzucić ich istnienia. Choćby nie
wiem jak były nierealne, drzemią gdzieś w człowieku. Jeśli śnisz koszmar, po obudzeniu
twoje serce bije szybciej, nawet jeśli sen był nierealny; jeśli krzyczałeś we śnie, nad ra‐
nem będziesz miał wilgotne oczy. Coś działo się w tobie, ale zewnętrzne, fizyczne oczy
tego nie odzwierciedlają. To, co jest wewnętrzne, subiektywne i osobiste, nie może być
postrzegane z zewnątrz.
Idola można zobaczyć, tak jak serce czy oko, ale akt czci nie jest widzialny. Czczenie
przypomina miłość lub sen; dlatego wchodząc do świątyni, dostrzegasz idola, ale nie wi‐
dzisz aktu czci. Jeśli ujrzysz Meerę tańczącą przed bożkiem, pomyślisz, że oszalała, gdyż
aktu czci nie można dostrzec. A ona tańczy przed kamieniem!
Gdy Ramakrishnę wybrano na kapłana świątyni Dakshineshwar w Kalkucie, po paru
dniach ludzie zaczęli się na niego uskarżać. Mówiono, że zanim kwiaty zostaną złożone
w ofierze bogini, Ramakrishna sam je wącha, a przed złożeniem w ofierze pokarmu,
sam go kosztuje. Uznano to za świętokradztwo.
Ramakrishnę postawiono przed kongregacją kapłanów świątyni i poproszono o wy‐
jaśnienia. Powiedział, że zawsze gdy matka podawała mu coś do zjedzenia, najpierw
sama to próbowała, by przekonać się, że jest wystarczająco smaczne. Ona decydowała,
czy było to warte podania mu do zjedzenia. Podobnie i on postępował z boginią. Jak miał
jej ofiarować pokarm, którego sam nie spróbował? Jak miał ofiarować kwiaty, których
sam nie wąchał? Kapłani stwierdzili, że jest to wbrew wszelkim regułom aktów czci.
Ramakrishna zapytał: „Czy istnieją jakieś reguły odprawiania aktów czci? Czy istnieją
jakieś reguły kochania?”.
Gdy stworzy się reguły, kończy się uwielbienie. Miłość umiera, gdy pojawiają się re‐
guły. Miłość jest zewnętrznym wyrazem wewnętrznych odczuć, które są bardzo osobi‐
ste i indywidualne. Kryje się w tym uniwersalna prawda, którą trzeba poznać. Gdy para
kochanków kocha się, choć kochają siebie, kochają na swój własny sposób. Przejawy mi‐
łości mogą być diametralnie różne, zapewne jednak będą mieli podobne doznania. Ich
miłość może mieć cechy indywidualne, ale od wewnątrz jest w niej jeden duch.
Idola można widzieć, aktu czci nie sposób dostrzec, a i tak stworzono zupełnie mylne
określenie „czczenie bożków”. Akt czci to sposób „odczarowywania” bóstwa. Najpierw
wielbiący tworzy idola, następnie sprawia, że on znika. W zwykłym sensie tego słowa
sporządza idola, w sensie duchowym – niszczy go. Tworzy go z mułu, a pozwala rozpły‐
nąć się w ostatecznym.
Opowiem o jeszcze jednym aspekcie tej kwestii. W tym kraju od tysięcy lat tworzymy
bożki i zanurzamy je w wodzie. Wielu uważa, że jest to dziwne, pytano mnie więc, dla‐
czego sporządza się piękne posągi bogini Kali i po paru dniach wrzuca do rzeki. Dlaczego
bóg Ganesha jest ozdabiany i czczony z miłością przez kilka dni, a następnie ląduje
w wodzie? Bez sensu. A jednak w topieniu idola kryje się coś pięknego.
Sekret aktów czci polega na wykonaniu idola i pozwoleniu, by znikł. Nadajemy
kształt i formę naszemu wyobrażeniu bóstwa, po czym pozwalamy mu roztopić się
w bezforemnym. Wszystko jest symboliczne: tworzysz idola bogini Kali, czcisz go, po‐
tem wrzucasz do wody. Nie robimy tego poprawnie: sporządzamy wizerunek bóstwa,
ozdabiamy go, dbamy o niego i niechętnie oddajemy otchłani. Gdybyśmy naprawdę od‐
dawali się aktom czci w najgłębszym sensie, idol roztopiłby się w nas samych, znikłby
w nas, zostałby przez nas wchłonięty na długo przed wrzuceniem do wody. Gdyby rze‐
czywiście doszło do aktu czci, nie trzeba byłoby wrzucać go do wody; mógłby pozostać
na swym miejscu – byle tylko serce tego, kto oddaje się aktowi czci, roztopiło się w egzy‐
stencji, w boskim. Wtedy, gdy pozbywamy się idola, przypomina to wyrzucenie łuski po
wystrzelonym pocisku – zrobiła już, co do niej należało.
Obecnie, gdy chcemy zanurzyć bożka w otchłani wód, przypomina on niewypał – i ta‐
kie coś chcemy topić. Nic dziwnego, że nas to nie cieszy. Dawniej podczas 21-dniowej ce‐
lebracji wystrzeliwano pocisk, łuska opadała, spełniła swą rolę; wtedy dochodziło też do
zanurzenia lub nawet zniknięcia idola.
Akt czci jest takim zanurzeniem. Zaczynasz podróż od idola, który jest jednym z fila‐
rów tego procesu. Rytuał religijnego uwielbienia jest metodą twojego rozwoju. Idąc da‐
lej, zostawiasz idola za sobą, pozostaje tylko stan oddania. Jeśli poprzestaniesz na idolu,
nie poznasz aktu uwielbienia. Jeśli wejdziesz w poznanie tego aktu, poznasz jego korze‐
nie i prawdziwy cel stworzenia idola.
Jakie są fundamentalne zasady użycia idoli i oddawania im czci? Przede wszystkim,
aby dojść do poszukiwanej prawdy ostatecznej, potrzebujemy solidnej podstawy, od‐
skoczni. Prawda ostateczna nie potrzebuje tego, ale ty musisz mieć miejsce podparcia do
tego skoku. Musisz się od czegoś odbić, by wskoczyć do oceanu, a ocean jest czymś nie‐
skończonym – potrzebujesz jakiegoś brzegu, z którego mógłbyś wykonać skok. Dopóki
nie skoczysz, musisz mieć jakiś brzeg. Gdy skoczysz, musisz zostawić to za sobą, ale czy
nie spojrzysz wstecz, nie oglądniesz się, by podziękować brzegowi, z którego wykonałeś
skok w nieskończone?
Wygląda to na sprzeczność. Jak można skoczyć z formy w bezforemne? Rozumowo
okaże się to bzdurą. Jak forma ma prowadzić do bezforemnego? Forma powinna dopro‐
wadzić do głębszej formy. Zapytaj Krishnamurtiego, a powie, że jest to niemożliwe. Jak
masz przejść z formy w bezforemne? Jak wyjść ze słów i wskoczyć w bezsłowne?
To nie jest tak. Wszystkie przejścia to przeskoki z formy w bezforemność, gdyż w głę‐
bi ducha forma nie jest przeciwna bezforemnemu, jest jego nieodłączną cząstką. Ograni‐
czenia naszego widzenia mogą je rozdzielać, ale forma i bezforemne są nierozłączne.
Gdy stajemy na brzegu, wydaje nam się, że brzeg i ocean istnieją oddzielnie. Myślimy,
że po drugiej stronie jest tak samo. Dopiero gdy przeszlibyśmy dnem oceanu, przekona‐
libyśmy się, że jego brzegi łączą się.
Z naukowego punktu widzenia jest to fakt interesujący. Wzdłuż całego dna ciągnie się
warstwa mułu i piasku; kiedy zagłębimy się w ocean, znajdziemy piasek, a jeśli kopiemy
na lądzie, dotrzemy do wody. Wyrażając to naukowo, można powiedzieć, że w oceanie
jest więcej wody i mniej mułu, a na lądzie jest więcej mułu i mniej wody; różnica jest
kwestią proporcji, tak naprawdę nie są one od siebie oddzielne... Wszystko się łączy,
wszystko jest jednym.
Cokolwiek opisujemy jako foremne, łączy się z bezforemnym, bezforemne jest z kolei
połączone z formą. Tkwimy w formie, koncepcja idola uwzględnia fakt, że jesteśmy na
etapie formy. Taka jest nasza sytuacja – naszą podróż możemy rozpocząć tylko z miej‐
sca, w którym jesteśmy, nie stąd, dokąd mamy dotrzeć. Wiele filozofii zaczyna od miej‐
sca, gdzie powinniśmy dotrzeć, jak mamy jednak zacząć podróż z miejsca, w którym nas
nie ma? Podróż musi się zacząć stąd, gdzie jesteśmy.
A gdzie jesteśmy? Żyjemy w formie. Wszystkie nasze doznania należą do formy, czyli
przejawionego. Nie poznaliśmy niczego nie-przejawionego, bezforemnego. Jeśli kocha‐
liśmy, kochaliśmy formę, jeśli nienawidziliśmy, nienawidziliśmy formę. Nasze sympa‐
tie wiążą się z formą, to, co nas odpycha, też wiąże się z formą. Nasi przyjaciele i wrogo‐
wie, wszyscy mają formę; wszystkie nasze czyny także mają pewną formę.
Pierwotne zrozumienie religijnych posągów i idoli uznaje ten fakt. Jeśli więc mamy
jakoś podejść do naszej podróży w bezforemne, musimy i bezforemnemu nadać pewną
formę. Oczywiście będzie ona odpowiadać naszym upodobaniom.
Ktoś doznaje bezforemnego w Mahawirze, ktoś w Krisznie, jeszcze ktoś w Jezusie. Kto
ujrzał bezforemne w Jezusie, zaglądając mu głęboko w oczy, odnalazł bramę otwierającą
przed nim bezforemne niebo. Kto trzymał Jezusa za rękę, stwierdza, że nie jest ona jego
ręką, staje się ręką nieskończonego. Jeżeli ktoś słyszał słowa Jezusa i czuł wibracje swego
serca, nie w odpowiedzi na słowa, ale na to, co poza słowami, ten stworzył sobie posąg
Jezusa i oddaje mu cześć. Nie ma prostszej metody skoku w bezforemne.
Ktoś odkrył bezforemne w Krisznie, ktoś w Buddzie, ktoś w Mahawirze. Pamiętaj:
z początku można dostrzegać bezforemne, nieskończone przez pewną formę, czystej
bezforemności nie można bezpośrednio dojrzeć. Nie mamy tej możliwości, bezforemne
musi do nas przyjść uwięzione w formie.
To właśnie oznacza zwrot „boska inkarnacja”: bezforemne przyjęło pewien kształt
i postać, nieskończone zdecydowało się ukazać nam widzialną, cielesną postać. Wygląda
to na sprzeczność, ale to właśnie jest boska inkarnacja – swoista platforma, z której mo‐
żesz ujrzeć ogrom nieba. Boska inkarnacja jest przebłyskiem bezforemnego. Nie można
mieć bezpośredniego kontaktu z bezforemnym, doznanie tego wymaga formy. Gdy do
tego dojdzie, można z łatwością powtarzać te doznania, korzystając z tej formy.
Każdy, kto widział Buddę, ujrzy go żywego wychodzącego z wizerunku czy obrazu.
Dla każdego wielbiciela Buddy jego posąg rozpłynie się i będzie można odczuć żywego
Buddę. Budda, Mahawira, Kriszna czy Chrystus – każdy z nich opuści „narzędzie”, dzięki
któremu się z nimi kontaktowano. Dzięki tym narzędziom ich wielbiciele mogą w każ‐
dej chwili nawiązać z nimi kontakt, forma danej rzeźby jest więc tu bardzo ważna.
Na sztukę i naukę sporządzania rzeźb religijnych składa się mnóstwo koncepcji i obli‐
czeń. Gdy pamięta się o tym, wykonując rzeźby, może to wprowadzić nas głębiej w me‐
dytację. Wobec tego warto będzie pamiętać o paru sprawach.
Jeśli widziałeś jakikolwiek posąg Buddy, zauważyłeś pewnie, że symbolizuje on bar‐
dziej pewien stan bytu niż konkretne cechy osobowe. Gdy przyjrzysz się posągowi Bud‐
dy, po kilku chwilach poczujesz, jak spływa na ciebie ogromne współczucie. Podniesio‐
na ręka Buddy, na wpół przymknięte oczy, proporcjonalnie wyrzeźbiona twarz, pełne
wdzięku ruchy, subtelny sposób siedzenia – to wszystko ma cel, jakim jest obudzenie
w tobie współczucia.
Zapytano kiedyś wielkiego francuskiego malarza Paula Cézanne'a: „Dlaczego pan ma‐
luje?”. Ten odparł: „Sięgam po pędzel, by odkryć, jaką formę przyjmą na płótnie emocje,
uczucia budzące się w moim sercu. W próbie wyrażania tych odczuć pojawia się obraz”.
Jeśli ktoś medytuje nad takim obrazem, może doznać tych samych emocji, które obec‐
ne były w sercu malarza.
Gdy patrzysz na obraz, widzisz tylko formę, nie zdajesz sobie sprawy z tego zjawiska.
W takim przypadku nie zdołasz zrozumieć duszy malarza. Jeśli ktoś postanowił nanieść
na płótno krzyżujące się linie, to nie są tylko krzyżujące się linie. Koncentrując się na
nich, zauważysz, że i w tobie coś się krzyżuje – taka jest natura umysłu, że wzbudza wi‐
bracje podobne do tych, które widzi na zewnątrz. Jeśli obserwowane linie mają pewną
harmonię, twój umysł, patrząc na nie, także osiągnie pewną harmonię.
Zapewne nie wiesz, że radość odczuwana, gdy patrzysz na kwiat, nie tyle wynika
z kwiatu, co z symetrii jego płatków, budzącej z kolei coś równie symetrycznego w to‐
bie. Gdy przyciąga cię piękno czyjejś twarzy, przyczyna nie tkwi w pięknie tej osoby, ale
w tym, że odpowiada ona twojemu wewnętrznemu wyobrażeniu piękna. Piękno budzi
się w tobie na zasadzie rezonansu, sprawiając, że odczuwasz w sobie podobne piękno.
Analogicznie: pojawienie się brzydkiej twarzy wzbudza pewien dyskomfort. Radość
w obecności kogoś, kto jest piękny, wynika ze strumienia piękna wpływającego w ciebie
i czyniącego cię piękniejszym. Brzydota oznacza, że coś jest pozbawione proporcji, ordy‐
narne, asymetryczne i niezrównoważone; wywołuje w nas to poczucie dysharmonii, od‐
pychania, nieuporządkowania i dyskomfortu.
Gdy Wacław Niżyński, sławny rosyjski tancerz, popełnił samobójstwo, ludzie udali się
do jego domu, by zobaczyć, co się dzieje, i wyszli stamtąd po 10-15 minutach bardzo za‐
niepokojeni. Stwierdzili, że wchodzenie do środka nie było dobre: kto przebywałby tam
tyle, co Niżyński, też popełniłby samobójstwo. Co było takiego w tym domu, że stał się
aż tak odpychający? Niżyński pomalował ściany i sufit na czerwono i czarno – trwało to
dwa lata. Nic dziwnego, że oszalał, popełnił samobójstwo. Ci, którzy weszli do środka,
uznali zgodnie, że każdy, kto spędzi w tym domu dwa lata, zwariuje, a że Niżyński wy‐
trzymał aż tyle, świadczy to, że był bardzo odważny. Atmosfera w tym domu była prze‐
raźliwie chaotyczna.
Wszystko, co widzisz, odbija się w tobie echem; w głębszym sensie stajesz się taki, jak
to, co widzisz. Wszystkie posągi Buddy sporządzono, by odzwierciedlać współczucie,
gdyż to jest wewnętrzne przesłanie Buddy. Stwierdził on, iż współczucie daje wszystko.
Co jednak oznacza współczucie? Nie jest to miłość. Miłość pojawia się i znika, a współ‐
czucie to taka „miłość”, która jak przyjdzie, nigdy już nie odchodzi. W zwykłej miłości
tkwi subtelne pragnienie otrzymania czegoś od drugiej osoby. Współczucie sprowadza
się do świadomości tego, że nikt nie ma nic do dania; każdy jest tak ubogi, że nie może ci
nic dać – to dlatego rodzi się współczucie. Nie stawia ono żadnych żądań. W tym stanie
nie ma nawet pragnienia dawania, a efekt współczucia jest taki, że wszystkie bramy ser‐
ca zostają szeroko otwarte i coś spontanicznie zaczyna być rozdawane.
Budda powiedział uczniom: „Gdy medytujecie, oddajecie się aktom religijnego wiel‐
bienia czy modlitwy, pamiętajcie natychmiast rozdawać wszystko, co otrzymacie. Nie
zatrzymujcie tego. Jeśli tak nie postąpicie, nazwę was niereligijnymi. Gdy po medytacji
jesteście pełni radości, zwróćcie się do bytu najwyższego, by ta radość została rozdzielo‐
na wśród tych, którzy jej potrzebują. Otwórzcie bramy swego serca i pozwólcie tej rado‐
ści wypływać strumieniem ku tym, którzy jej potrzebują – jak woda, która spływa
z gór”.
To wielkie współczucie Budda opisuje jako wyzwolenie ostateczne. Wszystkie posągi
Buddy tak rzeźbiono, by w ich obecności oddający się aktom religijnej czci odczuwali
w sobie – na zasadzie rezonansu – wibrację współczucia.
Jak można czcić posąg Buddy? Skorzystam z tego przykładu, by to wyjaśnić. Jeśli
chcesz czcić posążek Buddy, to serce jest ośrodkiem tego aktu. Jeśli o tym nie wiesz, nie
zrozumiesz posągu, gdyż jego istotą jest wytworzenie współczucia. Ośrodkiem współ‐
czucia jest serce, więc podczas oddawania się aktowi czci przed posągiem Buddy należy
z jednej strony skupić uwagę na jego sercu, z drugiej zaś – na własnym. Trzeba głęboko
wejść w uczucie, którego wyrazem jest zgodne bicie obu serc. Przyjdzie chwila, gdy po‐
czujesz swoistą nić łączącą twoje serce z sercem posągu Buddy. Nie tylko to odczujesz,
ale także zobaczysz na własne oczy pulsowanie serca posągu. Gdy to nastąpi, posąg oży‐
je, inaczej nie ma w nim życia, cały akt czci nie ma sensu.
Można dostrzec pulsowanie serca posągu, jeśli prawidłowo medytujesz nad uderze‐
niami swego serca, a jednocześnie nad sercem Buddy; ustala się między nimi pewien
związek. Wskutek tego twoje serce będzie bić zgodnym rytmem z sercem Buddy, tak jak
w przypadku obserwacji odbicia twarzy w lustrze.
Czy zauważyłeś w lustrze, jak bije twoje serce? Zwierciadło to zwierciadło, musi odbi‐
jać każdy ruch. W głębszym sensie, religijnym sensie, idol też może być zwierciadłem.
Twoje serce i serce idola będą bić zgodnym rytmem. Dopóki to nie nastąpi, akt czci nie
może się rozpocząć, gdyż idol jest tylko kamieniem, nie nabrał jeszcze życia.
Jeśli chcesz medytować nad posągiem Buddy, serce musi być centralnym punktem
medytacji. Przy medytacji nad posągiem Mahawiry będzie to inne centrum, w przypad‐
ku Jezusa czy Kriszny jeszcze inne. Każda rzeźba ma inny ośrodek. Dana społeczność
może czcić idola tysiące lat, a jednak nie być świadomą jego ośrodka. Jeśli nie znasz tego
ośrodka, nie nawiążesz kontaktu z posągiem. Możesz mu ofiarować kwiaty i kadzidła,
padać przed nim na kolana, ale robisz to przed najzwyklejszym kamieniem. Pamiętaj, że
kamień musi być przekształcony w bóstwo. Rzeźbiarz tego nie zrobi, ty musisz tego do‐
konać. Rzeźbiarz nadaje tylko kształt idolowi. Kto tchnie w niego życie? Oddany wielbi‐
ciel musi to zrobić. Bez tego mamy tylko kamień. Akt czci zaczyna się dopiero wtedy,
gdy posąg zostanie ożywiony.
Czym jest więc akt czci? Gdy potrafisz ożywić posąg, czcisz prawdziwe, żywe bóstwo.
Spróbuj to pojąć: jak coś nabiera życia, forma i bezforemne, jedno i drugie, są w tym
obecne. Ciało to forma, życie w nim zaklęte jest bezforemnym. Życie nie ma formy.
Jeśli ktoś odetnie mi rękę, życie nie zostanie odcięte. Gdybym został zahipnotyzowa‐
ny lub poddany narkozie i odcięto by moją dłoń, nie poczułbym bólu. Cały mózg można
tak usunąć i nie będę świadom tego, że nie ma go już wewnątrz mego ciała, ponieważ
życie jako takie nie ma kształtu ani formy. Gdzie tylko pojawia się życie, forma łączy się
z bezforemnym.
Materia ma formę, świadomość – nie. Dopóki idol jest tylko kamieniem, ma kształt
i formę. Wielbiciel daje mu życie. Pamiętaj, że czciciel, który nie umie sprawić, by jego
serce pulsowało w posągu, nie doprowadzi do tego, by serce ostatecznego zaczęło w nim
pulsować. To jedyne kryterium. Gdy w idolu zaczyna bić serce wielbiciela, idol ożywa –
z jednej strony zyskuje formę, z drugiej staje się bramą ku bezforemnemu. Podróż przez
tę bramę to właśnie akt czci. Akty czci to podróż od formy do bezforemnego.
Akt czci sprowadzić można do kilku etapów, pierwszym i fundamentalnym jest jed‐
nak zrozumienie, że każdy człowiek jest skupiony na sobie. Całe nasze życie wygląda
tak, jakby „ja jestem” było centrum świata. „Księżyc i gwiazdy ukazują się dla mnie, pta‐
ki fruwają, by mi sprawić radość, słońce także daje mi swe światło, cały świat kręci się
wokół mnie, ja jestem centrum wszechświata”. Ktoś taki nigdy nie pozna aktu czci, sko‐
ro wydaje mu się, że to on stanowi centrum, a reszta świata to tylko peryferia.
W akcie wielbienia jest coś odwrotnego: fundamentalne prawo brzmi tu: „Ja jestem
na peryferiach, centrum jest gdzie indziej”.
Podstawowa filozofia człowieka niereligijnego polega na tym, że to on stanowi cen‐
trum, wszystko inne to peryferia. Nawet jeśli Bóg istnieje, jest na obrzeżach: „On istnieje
dla mnie. Jeśli choruję, musi mnie uleczyć. Jeśli mój syn jest bezrobotny, musi dać mu
pracę. Jeśli mam kłopoty, Bóg musi mnie z nich wyciągnąć”.
Tego rodzaju teizm jest gorszy od ateizmu. Taki ktoś w ogóle nie rozumie tego,
o czym mówi.
Prawdziwe znaczenie aktu czci, modlitwy i religijności polega na zrozumieniu, że ty
znajdujesz się na obrzeżach, a egzystencja stanowi centrum. Gdy serce naszego idola
ożywa i zaczyna pulsować, jak tylko tego doznamy – wkracza w niego bezforemne. Za‐
sadniczym fundamentem aktu czci jest więc przekonanie, że: „Ja jestem na obrzeżach.
Zatańczę dla ciebie, zaśpiewam, będę żył i oddychał dla ciebie – wszystko będzie dla cie‐
bie, bo ty jesteś centrum”.
Mędrzec o imieniu Totapuri przebywał kiedyś u Ramakrishny. Zapytał go, jak długo
zamierza mieć obsesję na punkcie idola, bowiem w tym czasie rozpoczynał on swą po‐
dróż ku bezforemnemu. Ramakrishna odparł, że jest gotów do podróży. Prawdę mó‐
wiąc, Ramakrishna zawsze był gotów uczyć się od kogokolwiek, od każdego, kto ze‐
chciał go uczyć. Poprosił Totapuriego o chwilę zwłoki, aż uzyska pozwolenie matki.
„Jakiej matki?” – spytał Totapuri.
„Mojej matki, bogini Kali” – padła odpowiedź.
Totapuri na to: „O tym mówię! Jak długo będziesz opętany tym kamiennym idolem
Kali? Chcesz rozmawiać z kamieniem?”.
Ramakrishna odparł: „Nie da rady inaczej. Odkąd zacząłem ją czcić, znalazła się w cen‐
trum, ja wylądowałem na peryferiach. Skoro ja tu nie rządzę, trzeba jej zapytać o pozwo‐
lenie. Wszystko, co robię, robię dla niej. Bez jej pozwolenia nawet oświecenie traci sens;
a jeśli zażąda ona, bym udał się do piekła, pójdę tam z ochotą. Nic jednak nie można zro‐
bić, nie pytając jej o zdanie”.
Totapuri nie mógł zrozumieć. Jeśli Ramakrishna ma zapytać Kali o pozwolenie na za‐
przestanie czczenia jej, jak ma ona przystać na to? Czy pytamy o pozwolenie kogoś, kogo
zamierzamy porzucić? Czy pozwolenie jest potrzebne, by się czegoś pozbyć?
Tymczasem Ramakrishna udał się do świątyni. Totapuri ruszył za nim. Zobaczył łzy
w oczach Ramakrishny: w kółko błagał Kali, by pozwoliła mu przestać siebie czcić. Po‐
wiedział jej, że Totapuri czeka na niego. Nagle zaczął tańczyć z radości. Totapuri, akurat
stojący za nim, zapytał, co się dzieje.
Ramakrishna odparł: „Dała pozwolenie! Jestem teraz gotów, aby uczyć się od ciebie!”.
Sens posiadania kogoś jako nasze centrum sprowadza się do tego, że nasze życie staje
się życiem pełnym oddania. Akty czci pociągają za sobą życie pełne oddania. Czczenie
boskości oznacza życie zgodne z pragnieniami boskiego; siedzenie, stanie, jedzenie, pi‐
cie, mówienie, bycie w ciszy – wszystko dla tego boskiego.
Gdy bezforemne staje się czyimś centrum, zaczyna płynąć tajemniczy prąd, rozpoczy‐
na się pewnego rodzaju ekspansja. Jesteśmy skurczeni, ale gdy ziarenko pęka, staje się
drzewem. Skurczyliśmy się do rozmiarów naszego „ja”, lecz gdy ono pęknie, kiełki wy‐
dostaną się na zewnątrz i rozpoczyna się proces ekspansji. Te kiełki mogą się na tyle roz‐
przestrzenić, że ogarną cały świat.
Religia jest pełna niespodzianek, a my nie rozumiemy, jak coś takiego mogło nastąpić,
gdyż od urodzenia wierzymy, że jesteśmy pępkiem świata. Budda radził swym uczniom,
by spędzili jakiś czas na cmentarzu. Przed inicjacją na mnicha mieli tam spędzić trzy
miesiące. Podkreślali wprawdzie, że przyszli uczyć się od niego, a nie od cmentarzy, lecz
Budda nalegał: „Po trzech miesiącach na cmentarzu wasze »ja« powierzy się zupełnie
i łatwiej będzie was uczyć. Przez ten czas codziennie oglądajcie ceremonię palenia zwłok
i przynajmniej raz na te trzy miesiące pomyślcie, że ten świat nie istnieje tylko dla was.
Gdy was tu nie było, świat istniał. Ten, którego ciało widzicie na stosie, też myślał przed
śmiercią, że świat istnieje dla niego. Świat nawet nie domyśla się, że tej osoby już nie
ma. Ocean nie zauważy zniknięcia tak małej fali.
Obserwujcie więc i gdy uświadomicie sobie, że świat nie istnieje dla was, przyjdźcie
do mnie; może rozpoczniemy prawdziwą medytację. Dopóki jesteście w centrum, nie
ma mowy o prawdziwych aktach czci, modlitwie czy medytacji, jest tylko głęboka ilu‐
zja. Akt religijnego oddania rozpoczyna się wtedy, gdy znikają iluzje. Oddać się aktom
czci można wtedy, gdy odrzucone zostanie »ja«, gdy ważne stanie się »ty«”.
Zapamiętaj: najpierw wielbiący sprawia, że posąg znika i otwierają się bramy ku bez‐
foremnemu. Potem znika on sam i zaczyna się akt czci. Jak tylko otworzą się – poprzez
posąg – bramy ku bezforemnemu, roztopienie ego staje się łatwiejsze. Gdy wielbiący
uświadamia sobie w pełni, że kamienny idol może zniknąć, stając się bramą ku bezfo‐
remnemu, zdaje sobie sprawę i z tego, że on także może stać się bramą ku bezforemne‐
mu, że gdy tylko zdoła zapomnieć o swojej jaźni, możliwy będzie głębszy skok.
Może istnieć rozdział między dwiema formami, lecz nie ma on zastosowania do bez‐
foremnego, gdyż bezforemne jest tylko jedno. Gdy posąg staje się bezforemny i jego
wielbiący staje się bezforemny, nie ma nic takiego jak „dwa”. Liczby nie mają żadnego
znaczenia dla bezforemnego. Oto podstawa – istnieje wiele metod i technik jej wykorzy‐
stania. Warto zrozumieć więc kilka spraw...
Jeżeli chodzi o akty czci, sufi przykładają wielką wagę do tańca. Wielbiący – tacy jak
Meera i Chaitanya – także przypisywali ogromną wartość tańcu, ma on bowiem jako
metoda kilka cech prowadzących do rozmaitych przejawów dyscypliny oddania.
Pierwszym efektem tańca jest to, że doznajesz, o wiele bardziej niż w innych sytu‐
acjach, tego, że nie jesteś ciałem. Szybkie ruchy sprawiają, że czujesz, że ty i ciało jeste‐
ście od siebie oddzieleni. Istnieje pewien związek między ciałem i świadomością, ale
w codziennej pracy związek ten nigdy nie zostaje zerwany.
Georgij Gurdżijew mawiał, że gdy w pojemniku znajduje się wiele kamyków i potrzą‐
śniemy nim gwałtownie, ich położenie wewnątrz pojemnika zmieni się. Kamyk leżący
na dnie znajdzie się na górze, ten, który był w środku, przesunie się na bok, a ten, który
był na górze, znajdzie się w środku – całe ustawienie zmieni się zupełnie. Jeśli kamyk zaj‐
mował pewne położenie względem innych kamyków i identyfikował się z tą pozycją,
jego ego ulegnie zniszczeniu. Poczuje: „Nie ma mnie” – był bowiem tylko cząstką pewne‐
go ustawienia; schematu, który przestał istnieć.
Zatem Meera, Chaitanya i sufi intensywnie stosują taniec. Taniec derwiszy wnika
bardzo głęboko. W tańcu tym ciało tancerza wiruje tak szybko i totalnie, że drga każda
komórka. Zrywa to związek między ciałem i świadomością, tancerz nagle uświadamia
sobie, że jest czymś oddzielnym od ciała. Zastosowanie ciała w aktach czci jest więc nie‐
zwykle wartościowe.
Istnieją dwie chrześcijańskie sekty, jedna znana jako kwakrzy, druga to Shakersi.
Kwakrzy nawet dziś są bardzo wpływowi. Te nazwy są plastyczne i wymowne. Podczas
praktyk Shakersi całymi godzinami potrząsają ciałem, więc każda jego komórka zaczy‐
na drżeć. Praktykujący oddycha ciężko i w chwili, gdy silnie potrząsa ciałem, doświad‐
cza rozdziału świadomości i ciała – wówczas świadomość przechodzi w stan modlitwy.
Nazwa kwakrzy jest także bardzo wymowna: ich ciała trzęsą się gwałtownie podczas
oddawania boskiej czci. Podobnie jak podczas trzęsienia ziemi, gdy grunt trzęsie się tak
silnie, że wszystko zostaje zburzone, kwakrzy poddają się takim wstrząsom, że zrywają
połączenie między ciałem i świadomością. Wszystkie tego rodzaju ruchy, tańce i dewo‐
cyjne pieśni stosowano do wytworzenia przerwy między ciałem i świadomością.
Spróbujmy zrozumieć co nieco nauki o dźwięku. Nauka twierdzi, że elementarna
cząstka w świecie materii jest ze swej natury obdarzona ładunkiem elektrycznym. Mę‐
drcy Wschodu uważają, że taka podstawowa, elementarna cząstka sprowadza się do
pewnego dźwięku. Zdaniem nowoczesnej fizyki cała materia jest obdarzona ładunkiem
elektrycznym; mędrcy Wschodu przyjmują, że dźwięk leży u podstaw wszystkiego.
Prawda to czy nie, należy zdać sobie sprawę, że istnieje ścisły związek między elektrycz‐
nością i dźwiękiem. Bardzo możliwe, że twierdzenia uczonych i wschodnich mędrców
są równie prawdziwe.
Jeśli nie dziś, to w najbliższej przyszłości poznany zostanie podstawowy składnik
świata materii: z jednej strony zachowuje się on jak naładowana cząstka, z drugiej przy‐
pomina falę dźwiękową. Odkrycie tego „praatomu” jest jeszcze przed nami. Szukając go
od strony aspektu religijnego, mędrcy stwierdzili, że ostateczną, pierwotną formą mate‐
rii jest dźwięk, natomiast od strony materialnej uczeni doszli do zjawiska elektryczno‐
ści. Zapamiętajmy: mędrzec szukał w sobie, nie w świecie materialnym; doświadczenie
ostatecznej egzystencji w obrębie naszej jaźni jest doświadczeniem dźwięku. Dopóki je‐
steś świadom siebie, ta świadomość jest świadomością dźwięku. Im głębiej wchodzisz
w siebie, tym mniej słyszalnym staje się ów dźwięk, aż w końcu przechodzi w ciszę. Ta
cisza także jest swego rodzaju dźwiękiem, „bezdźwięcznym dźwiękiem”, który hindu‐
scy mędrcy opisali jako anahat nada, dźwięk nie uderzający. Dźwięk ten jest dźwiękiem
ostatecznym, ostatnim doznaniem ludzkiej świadomości przed wejściem w bezforem‐
ne. To doznanie sprawia, że hinduscy mędrcy powiadają, iż dźwięk jest składnikiem
pierwotnym, ostatecznym.
Uczony dzieli materię na coraz to mniejsze czynniki i tuż przed jej zniknięciem w bez‐
foremnym jest ona postrzegana jako cząstka naładowana, elektron. Po zniknięciu mate‐
rii i przejściu w bezforemne pozostaje więc swoista „elektryczność”.
Należy zwrócić uwagę, czy najmniejsza, elementarna cząstka świadomości istnieje
jeszcze przed najmniejszą cząstką świata materii. Pewne jest, że świadomość jest subtel‐
niejsza od materii, stąd elementarna cząstka świadomości musi istnieć przed pojawie‐
niem się materii. To dlatego hinduscy mędrcy obstają, że dźwięk jest subtelniejszy niż
elektryczność, w pewnym sensie ją poprzedza i stanowi ostateczne źródło wszystkiego.
Muzyka, modlitwa i intonacja mantr posługują się dźwiękiem. Każdy dźwięk wytwa‐
rza określony stan, nie ma dźwięku, który by tego nie robił. Uczeni prowadzący ekspery‐
menty z elektronicznym wzbudzaniem dźwięku wiedzą dziś, że jeśli zagra się na pew‐
nym instrumencie dla rośliny, rozkwitnie ona na miesiąc przed spodziewanym termi‐
nem. Jeśli taki instrument będzie grał krowom, dadzą więcej mleka. Jednak zastosowa‐
nie niewłaściwych instrumentów lub granie nieodpowiednich utworów może sprawić,
że w ogóle nie dadzą ani kropli mleka.
Dźwięk naprawdę dociera w głąb nas i uderza w świadomość. Zwykły miecz może ko‐
muś uciąć szyję, a miecz dźwięku potrafi rozciąć umysł. Miecz dźwięku jest ostrzejszy
i może odłączyć umysł od jego uprzedzeń. Eksperymentowano z ostrzem dźwięku, gdy
dźwięk stosowano do rozcinania umysłu człowieka medytującego, wielbiącego, odda‐
nego praktykom, by można było rozpocząć podróż ku nieskończoności. Wszystkie reli‐
gie stosują specjalne dźwięki i udoskonalają je od tysięcy lat badań i eksperymentów.
Przybył do mnie ktoś z Japonii. Przez ostatnie dwa lata wykonywał ćwiczenie zaleca‐
ne przez szkołę Soto Zen. Polega ono na wymawianiu dźwięku „mu, mu” przez więk‐
szość dnia. Wymawia się go bezustannie, z wyjątkiem przerw na posiłek i odpoczynek.
Człowiek ten wstawał o trzeciej rano, brał kąpiel i powtarzał „mu, mu”. Robił tak trzy
dni i jego myśli zaczęły zanikać. Dźwięk „mu, mu” odbijał się w nim echem, tworząc
swoisty sztorm wewnętrzny; stał się mieczem, który odciął cały proces myślowy.
Po siedmiu dniach nie musiał tworzyć tego dźwięku, sam się on w nim generował,
rozchodząc się po całym ciele. Cokolwiek robił, siedząc czy chodząc, gdzieś w środku
trwało ciche powtarzanie „mu, mu”. Każda komórka wibrowała w tym rytmie. Trudno
było jeść, gdyż dźwięk „mu” wyraźnie w tym przeszkadzał. Po siedmiu dniach nie dało
się spać, gdyż usta wciąż szeptały „mu, mu”. Jeśli udało mu się na chwilę przysnąć,
dźwięk jeszcze się pogłębiał.
Po 21 dniach zaczął krzyczeć, wręcz ryczeć „mu, mu”, niczym lew. Zmieniły się jego
oczy, twarz, całe zachowanie. Nauczyciel zachęcał go do kontynuowania ćwiczenia. Gdy
zaczął ryczeć, przestał jeść, pić i spać. W czwartym tygodniu sprawiał wrażenie szaleńca
– był to stan, w którym nie miał świadomości niczego poza dźwiękiem „mu, mu”. Zapy‐
tałeś go o imię, a on odpowiadał „mu”. Utracił poczucie ciała, pozostała tylko świado‐
mość „mu”. Nie wiedział, kim jest. Trzeba było na niego uważać i go obserwować, mógł
zrobić wszystko, pójść gdziekolwiek.
W końcowym stadium ryczał z całą mocą. Wyglądało to, jakby otwarła się w nim ja‐
kaś rana albo opętał go duch. Nagle wszystko ucichło: olbrzymia fala na oceanie wzbiła
się w górę i opadła. Szczyt minął i wszystko w tym człowieku rozleciało się w strzępy.
Upadł na ziemię i trwał w bezruchu, cichy i spokojny, przez jakieś trzy tygodnie. Gdy
wyszedł z tego, nie był tą samą osobą, stał się nowym człowiekiem. Stary człowiek
umarł: nie było w nim nawet śladu czegokolwiek starego – gniewu, pragnień, chciwości.
Zerwana została ciągłość z przeszłością. Eksperyment z „mu”, eksplozja dźwięku, spo‐
wodował przemianę całej świadomości.
„Aum” jest podobnym dźwiękiem. Wszystkie religie mają własne dźwięki, używane
podczas aktów religijnego uwielbienia. Gdy ten akt pogłębia się, wpływ dźwięków zmie‐
nia wielbiącego. Dewocyjny śpiew i granie na instrumentach muzycznych także wy‐
wierają wpływ dźwiękiem, dlatego powtarzanie jest tak ważne. Jeśli śpiewasz dziś jedną
pieśń, jutro drugą, innego dnia trzecią, nie będzie efektu. Trzeba bezustannie uderzać
w jedno określone centrum.
Jeśli uderzasz młotem w kołek, za każdym razem w inne miejsce, nie wbijesz go w zie‐
mię. Jeśli wykopiesz półmetrowy dół w jednym miejscu, podobny w drugim i jeszcze je‐
den w trzecim, nie będzie studni. Podobnie zmieniając ośrodki czy miejsca, nie osią‐
gniesz żadnego efektu. By wykopać studnię, musisz kopać w jednym miejscu.
Stąd naleganie na powtarzanie: masz przez cały miesiąc powtarzać „mu” lub „aum”,
jakiś fragment pieśni, ciągle ten sam, w tym samym rytmie. Istnieje ryzyko, że to po‐
wtarzanie stanie się mechaniczne, rutynowe – wtedy jest to całkiem bezużyteczne.
Powtarzanie musi być kwestią życia i śmierci, musisz mu poświęcić absolutnie
wszystko. Każdy włos, komórka, mięsień, każdy nerw, kość, każda cząstka ciała muszą
brać w tym udział. Zaangażować musisz każdą kroplę krwi. Gdy całe twoje istnienie sta‐
nie się dźwiękiem, pojawią się efekty. Wielbiący musi powtarzać jedno słowo lub wers
danej pieśni, całymi latami, ze szczególnego powodu: ma to uderzać stale w jeden punkt,
aby w końcu wyłamać drzwi – i to nastąpi!
Dźwięk, taniec, śpiew i muzyka – wszystko stosuje się w akcie religijnego wielbienia.
Robiono to przed idolem, pamiętajmy o tym, gdyż taniec jako taki to zupełnie inna spra‐
wa.
Wielu ludzi tańczy, lecz nie stają się oświeconymi. Jeśli tańczą dla samego tańca, nie
ma to nic wspólnego z oświeceniem. Zatem wszystko musi być robione w związku bez‐
foremnym, nieskończonym – i dlatego z całym oddaniem wykonywano to na żywo
przed idolem. Idol ciągle przypominał, że taniec nie służy samemu tańcowi.
Taniec jest na peryferiach; w centrum tkwi idol, centrum znajduje się w bycie dosko‐
nałym. Wszystko stanowi przygotowanie do skoku w ostateczność. Mamy tancerzy,
muzyków i śpiewaków, którzy są doskonali w swej sztuce, lepsi od każdego wielbiącego.
Jednak nie o to chodzi, wielbiący nie nalega na muzykę czy pieśń, jego cel jest zupełnie
inny. Cały wysiłek sprowadza się do tego, by stać się na tyle owładniętym, że zatraca się
i roztapia zupełnie – wewnętrzny strumień bierze górę i wtapia go w nieskończone. On
musi zejść na peryferia, a ostateczność zajmie pozycję centralną. Musi więc wytworzyć
w sobie płynność, by mógł roztopić się i odpłynąć.
Często spotyka się wielbiącego ze łzami na policzkach. Nie płacze z nieszczęścia, lecz
z radości. Łzy płyną tylko wtedy, gdy coś wewnątrz stało się płynne, ciekłe – albo na sku‐
tek nieszczęścia, albo z przepełniającej radości.
Dotąd uczeni nie zdołali wyjaśnić przeznaczenia łez. W najlepszym razie odkryto, że
łzy mają oczyszczać oczy z pyłu. Gruczoły wydzielające łzy mają tylko oczyszczać oczy.
Dlaczego jednak łzy płyną, gdy nas coś boli, gdy jesteśmy nieszczęśliwi albo przepełnia
nas ogromna radość? Czyżby kurz wpadał nam do oczu w takich tylko chwilach i żad‐
nych innych?
Łzy zaczynają płynąć zawsze, gdy mamy do czynienia z przesytem, gdy pojawia się
ekstremalny ból lub rozkosz. Otwierają się odpowiednie gruczoły i płyną łzy. Wielbiący
także płaczą, lecz ich płacz ma zupełnie inną jakość. Ktoś, kto nie jest wielbiącym, nie
zrozumie tego. Co sprawia, że wielbiący płacze? Pomyślisz pewnie, że ma jakieś kłopoty
i składa ręce i płacze. Ale ktoś płaczący na skutek problemów wciąż siebie stawia w cen‐
trum. Nie jest wielbiącym – nie wie, czym jest składanie aktów czci.
Bywają takie chwile, gdy cała ta zamrożona, stwardniała struktura, która zestaliła się
wewnątrz nas, zaczyna topnieć i świadomość tego, co się dzieje, sprawia, że płyną łzy. Te
łzy płyną jako wyraz podziękowania i wdzięczności dla egzystencji. Łasce spływającej
na nas nie możemy dać nic poza łzami. Czujemy, że nie zasługujemy na to, co dostajemy,
i że nie zdołamy utrzymać w sobie radości, która na nas zstępuje. Nigdy nie marzyliśmy
nawet o takich odczuciach i nie jesteśmy w stanie wyrazić swej wdzięczności. Ani sło‐
wa, ani nic innego nie zdoła tego wyrazić.
W takich chwilach oczy płaczą inaczej. Oczy oddanego wielbiącego płaczą inaczej niż
oczy kochającego. Kochający także płacze, lecz ten płacz jest jakościowo inny. Łzy ko‐
chającego są pełne drobnych pragnień i oczekiwań, jednak nie znajdziecie ich w oczach
wielbiącego. On płacze bez powodu, jest bezradny. Nawet gdyby chciał wyrazić jakoś
swą wdzięczność, słowa nie przyjdą mu na usta, a gdy usta nie mogą mówić, oczy zaczy‐
nają przemawiać tak, jak to potrafią. Doskonałość, pełnia aktu czci, tkwi we łzach, w ich
płynności, w tym, jak toczą się po twarzy.
Różnie wykorzystywano religijne rzeźby, by wyrazić ekstazę. Ci, którzy sprzeciwiają
się temu, nie mają pojęcia, czym jest akt religijnego oddania. Ktoś, kto się na tym nie
zna, może wszystko mówić; cokolwiek wychodzi z ust ignoranta, nie ma wielkiej war‐
tości. Obecnie tego rodzaju „nauki” rozpowszechniły się, gdyż pozostali również nic nie
wiedzą. Gdy nikt nie wie, co jest czym, nie ma innego wyboru – trzeba wierzyć w to, co
się mówi.
Jeśli ktoś powie: „nie ma Boga”, niczego nie musi udowadniać. Kto twierdzi: „Bóg ist‐
nieje”, musi jednak tego dowieść. Zatem umysł z łatwością radzi sobie z tym, co nega‐
tywne, lecz waha się przed przyjęciem pozytywnego, gdyż oznacza to kłopoty z dowo‐
dzeniem. Akt czci jest czymś pozytywnym, pozytywne są też religijne posągi. Odrzuca‐
jąc to, nie mamy przecież nic do stracenia.
* * * * *
Iwan Turgieniew napisał kiedyś krótkie opowiadanie: W mieście żył bardzo inteli‐
gentny człowiek, geniusz. W tym samym mieście żył też kompletny głupiec, idiota.
Pewnego dnia idiota poszedł do człowieka inteligentnego i poprosił o wskazanie, jak
mógłby stać się inteligentny. Ten zapytał, czy chce on być inteligentny, czy chce udawać
inteligentnego. Bycie inteligentnym to bardzo długi proces, a iluzja inteligencji jest bar‐
dzo łatwa. Idiota odparł, że chce łatwiejszą drogę, wystarczy, jeśli będzie wyglądał na in‐
teligentnego, nie ma bowiem najmniejszej ochoty stawać się inteligentnym.
Inteligentny człowiek zauważył, że stając się inteligentnym, można popełnić błąd,
a wyglądanie na inteligentnego jest pozbawione błędów. Idiota zniecierpliwił się i zażą‐
dał natychmiastowego ujawnienia tej sztuczki. Tamten szepnął mu coś do ucha i od tej
chwili idiota zaczął być znany w mieście jako człowiek inteligentny.
Mieszkańcy zaczęli się zastanawiać: Jakim cudem głupiec tak nagle stał się inteligent‐
ny? Co mu tamten powiedział?
Powiedział mu, by negował wszystko, co usłyszy. Jeśli ktoś mówił: „Czczenie bożków
ma sens”, idiota miał natychmiast twierdzić, że nic w tym nie ma. Idiota zapytał jednak
inteligentnego: „Czy mogę mówić takie rzeczy, nawet jeśli nie mam o nich pojęcia?”.
Inteligentny człowiek odparł: „Nie przejmuj się znaniem czegokolwiek, neguj wszyst‐
ko, co się mówi. Jeśli ktoś ci powie, że dzieła Kalidasa są wspaniałe, powiedz, że to kupa
śmieci. Niech ci udowodnią, że jest inaczej. Gdy ktoś twierdzi, że muzyka Beethovena
jest niebiańska, powiedz, że grają to nawet w piekle, i niech ci pokażą, na czym polega ta
„niebiańskość”. Odrzucaj wszystko, gdy ktoś ci się przeciwstawi, każ mu udowodnić
jego słowa”.
Po dwóch tygodniach idiota zasłynął w miasteczku ogromną inteligencją. Ludzie za‐
częli mówić, że jest niezwykle skomplikowany i nie sposób go oceniać czy w ogóle zro‐
zumieć. Jeśli ktoś stwierdził, że utwory Szekspira są przepiękne, idiota powiadał, że to
żałosne bzdety, przeciętny uczniak może pisać coś takiego. Ta druga osoba była wstrzą‐
śnięta, bo trudno jest dowieść tego, co się mówi.
* * * * *
Ostatnie sto lat jest pod pewnym względem okresem najróżniejszych głupot. Podsta‐
wą naszej głupoty jest negacja. Przez sto lat odrzucamy jedno za drugim. Gdy inni nie
umieją czegoś dowieść, też przyłączają się do fali negacji. Pamiętaj jednak, że im bardziej
negatywne jest życie, tym bardziej traci ono sens i znaczenie.
Nie można poznać prawdy bez pozytywnego nastawienia.
Im więcej w życiu negatywności, choć z zewnątrz wydaje się to inteligentne, od we‐
wnątrz jest głupsze. Im bardziej jest negatywne, tym mniej mamy szans na przeniknię‐
cie prawdy, szczęścia i piękna, gdyż wszystkie doznania unoszące nas ku temu, co wyż‐
sze, zdarzają się tylko w pozytywnie nastawionym umyśle. Wszystkie wartościowe do‐
znania zachodzą w umyśle pozytywnym.
Gdy ktoś mówi „nie”, coś w jego umyśle się zamyka. Zastanawiałeś się nad wpływem
słów? Zamknij się w pokoju i głośno powiedz „nie”, a zauważysz, że twoje serce kurczy
się i zamyka. Jeśli powiesz głośno „tak”, stwierdzisz, że serce otwiera skrzydła i wzlatuje
ku niebu. Słowa nie tylko się rodzą, wymówienie ich generuje odpowiednie zdarzenia.
Gdy mówisz „nie”, coś się w tobie kurczy, a gdy mówisz „tak” – coś się wewnątrz ciebie
otwiera.
Ktoś zapytał św. Augustyna: „W jaki sposób oddajesz się aktom czci? Czym jest twoja
modlitwa?”.
Św. Augustyn odparł: „Tak, tak, po trzykroć tak, Panie! Oto cała moja modlitwa, moje
oddanie”.
Ten człowiek mógł nie zrozumieć, co powiedział św. Augustyn, ale każdy mówiący
życiu totalnie „tak” jest teistą. Teizm nie oznacza mówienia „tak” na istnienie Boga, jest
to zdolność do mówienia „tak”. Ateista nie odrzuca istnienia Boga, ateista nie umie mó‐
wić nic innego oprócz „nie”. Taka osoba będzie wciąż się kurczyć i maleć, aż w końcu
zniknie. Mówienie „tak” otwiera człowieka i rozszerza go tak, że stapia się on z nieskoń‐
czonym.
Czczenie idola czy rzeźby jest metodą pozytywną. Medytuj, wejdź tak głęboko w idola,
w akt czci, aż w końcu wiesz, że nie ma żadnego idola, jest tylko akt oddania. Idol istnieje
tylko na początku.
Prawda, że akt czci jest sam czymś boskim, choć w jeszcze głębszym sensie oznacza on
twoją przemianę. Boskość jest tylko wymówką, która ułatwia przemianę siebie.
Doktor Frank Rudolf jest twórcą ważnej zasady, którą powinieneś poznać. Gdy rodzi
się w umyśle jakaś myśl, musi przejść nerwy i mięśnie, całe ciało. Jeśli obudzi się we
mnie myśl, by cię kochać i ująć twą dłoń, ta myśl natychmiast musi udać się w podróż,
ruszając od mózgu przez całe ciało, aż do koniuszków palców stóp.
Dr Rudolf twierdzi, że rodząca się myśl ma moc stu jednostek, ale gdy dociera do ko‐
niuszków palców, jej siła wynosi 1. 99 jednostek zużyto na transmisję, zamianę myśli
w czyn. Z wszystkich myśli wycieka życie, nim dotrą do zewnętrznych warstw ciała.
Dlatego więcej szczęścia doznaje się, tworząc myśl o wzięciu ręki ukochanej osoby, niż
przeżywając ten fakt. W przeżyciu czujesz, że doznanie nie jest tak spełniające, jak tego
oczekiwałeś. Co się stało? Czemu urzeczywistnienie myśli jest mniej spełniające niż
myśl?
Gdy ktoś myśli o kochaniu się, czuje, że rośnie, ale po akcie popada w swoistą depresję.
Czuje, że nie było to jednak tak wielkie. Dlaczego? Gdy powstała myśl, miała potencjał
stu jednostek, ale na peryferiach uległ on zmniejszeniu do jednej jednostki. Czasem ten
potencjał osiąga zero albo przyjmuje wartości ujemne. Jeśli ciało jest chore lub słabe,
wiele energii rozprasza się w drodze na peryferia, w wyniku czego masz ujemny poten‐
cjał. Gdy jesteś chory, możesz oczekiwać, że poczujesz się szczęśliwy, trzymając w ręku
dłoń ukochanej, ale gdy ta myśl dociera do ręki, stajesz się nieszczęśliwy: doznajesz ne‐
gatywnej strony życia. Dr Rudolf powiada, że jeśli taka jest prawda, człowiek nigdy nie
będzie szczęśliwy.
Czy jest jakiś sposób, by myśl mogła bezpośrednio przejść do umysłu innej osoby? Re‐
ligia mówi, że jest. Setki eksperymentów prowadzonych przez dr. Rudolfa udowodniły,
że myśl może bezpośrednio przejść do innego umysłu, bez udziału ciała fizycznego. Aby
tego dokonać, zatrzymuję swą myśl w ośrodku trzeciego oka, zamykam oczy i spra‐
wiam, że przechodzi ona wprost do twojego trzeciego oka. Na tej sztuce opiera się cała
telepatia.
Dr Rudolf pokazał to, wysyłając myśl na odległość półtora tysiąca kilometrów. Kolej‐
ne eksperymenty na Uniwersytecie Harvarda w USA, w Rosji i w wielu innych krajach
dowiodły istnienia telepatii. W takich eksperymentach koncentrujemy myśl w trzecim
oku, jakby stała się ona małym słońcem wirującym szybko w umyśle. To małe słońce zo‐
staje skupione i naładowane silnym potencjałem. Nie pozwalasz przejść tej myśli w inne
rejony ciała, doprowadziłoby to bowiem do rozproszenia energii. Energia musi zgroma‐
dzić się w jednym punkcie, gdzie zostanie skupiona w formie silnego promienia światła.
Gdy poczujesz, że bardziej już nie może być skupiona, w tej chwili myśl powinna doko‐
nać przeskoku. Dokładnie w tej chwili musisz przeprowadzić projekcję myśli do umysłu
tamtej osoby. Niezależnie od odległości, osoba ta musi znaleźć się w polu twej wyobraź‐
ni, musisz wyobrazić sobie, że myśl weszła do umysłu tej osoby przez jej trzecie oko. Gdy
to nastąpi, myśl została przekazana.
Telepatia to sztuka dokonywania projekcji w umysł innej osoby bez medium fizycz‐
nego. Nad trzecim okiem medytowano na różne sposoby w celach religijnych. Można je
także stosować do kontaktu z umysłem kosmicznym i ludzkim. Siedzisz przed posągiem
Mahawiry, jego świadomość zjednoczyła się z nieskończonym, lecz koncentrując całą
energię na trzecim oku i dokonując projekcji na głowę posągu, prześlesz swoją myśl do
świadomości Mahawiry. Tak pomoc uzyskało wiele osób, które przyszły po Mahawirze.
Dla takich ludzi Budda, Mahawira i Chrystus nie są martwi – żyją oni tu i teraz. Dla nich
istnieje bezpośredni kontakt.
Ten eksperyment można także wykorzystać do dokonania bezpośredniego przeskoku
w nieskończone. Jak jednak znaleźć trzecie oko nieskończonego? Na co dokonasz projek‐
cji energii myśli? Dokąd je przesłać?
Łatwiej będzie komunikować się przez idola. Bezpośrednia projekcja myśli w nieskoń‐
czone jest trudna. Można tego dokonać, ale należy posłużyć się inną techniką. Religie,
które nie posługiwały się idolami lub posągami religijnych postaci, korzystały z tej tech‐
niki, lecz jest ona bardzo trudna. Nawet te religie, które początkowo nie korzystały z ido‐
li, w końcu zaczęły się nimi posługiwać.
Islam nie używa idoli, ale idolem stał się meczet, czci się też groby muzułmańskich
świętych. Dziś w każdej części świata, gdy muzułmanin odmawia modlitwę, kieruje się
w stronę Kaaby. Kto wie coś o tym, posługuje się Kaabą jak medium do wysyłania myśli
zrodzonej w trzecim oku. Kto nie rozumie sekretnego znaczenia, ten tylko stoi podczas
modlitwy obrócony twarzą w kierunku Kaaby.
Nie ma różnicy, czy dokonuje się projekcji na Kaabę, czy na idola. Nie ma różnicy, czy
całuje się stopę idola, czy kamień w Kaabie, to jedno i to samo. Nie ma fotografii Maho‐
meta, nie ma jego rzeźby, ale co to za różnica? Zrobiono coś innego. Nie pojawiła się ani
rzeźba, ani obraz Mahometa, lecz wielbiący składają kwiaty w grobowcach muzułmań‐
skich świętych. Nie znaleziono odpowiednio znaczącego substytutu Mahometa.
Jeśli więc Krishna instruuje swych wielbiących, by padali do stóp jego wizerunku, jest
dalekowzroczny w rozumieniu ich problemów. Krishna wiedział doskonale, że człowie‐
kowi będzie bardzo trudno uniknąć posługiwania się idolem, zrobienie bezpośredniego
skoku w nieskończone jest tak trudne, że na dziesięciu próbujących udaje się to jedne‐
mu. Co z resztą? Jeśli nie mają dostępu do posągu Krishny, posłużą się jakimś idolem.
Jaki był efekt zabronienia stosowania posągu Mahometa? Gdy muzułmański fakir
umiera, wokół jego grobowca gromadzą się mieszkańcy. Nie popełniają tym błędu, taka
już jest wewnętrzna natura człowieka. Moim zdaniem to, co mogłaby uczynić rzeźba
Mahometa, nie uda się grobowcowi fakira. Mahomet miał rację, mówiąc, że nie potrze‐
ba rzeźb, ale odnosi się to do jednego człowieka na milion. Przy tym taki człowiek nie
musi niczego osiągać. Nie potrzebuje idola, Kaaby, Koranu czy Gity, nie potrzebuje Ma‐
hometa, Krishny czy Buddy. To wszystko nie zda mu się na nic, on może to osiągnąć bez‐
pośrednio. Ale co z innymi?
Pozostałym potrzeba czegoś najlepszego. Lepiej jest, gdy zamiast czcić grobowiec fa‐
kira lub posąg jakiegoś cnotliwego wieśniaka, mamy posąg Buddy, Krishny, Mahometa
czy Mahawiry. Gdy masz przebyć morze, ryzykownie byłoby wsiąść do łódeczki domo‐
wej roboty, lepiej jest podróżować transatlantykiem. Gdy dostępny jest statek Buddy,
głupotą byłoby uzależnianie się od amuletu jakiegoś fakira czy grobowca kogoś, czyje
błogosławieństwa pomogły komuś w uleczeniu chorób. Gdy jednak nie ma posągu Bud‐
dy, z wewnętrznej potrzeby człowiek będzie szukał jakiegoś substytutu.
Wydaje się, że ci, którzy odmówili czczenia bożków i posągów, powiedzieli coś wiel‐
kiego. Jednak ci, którzy popierają czczenie bożków, mają za sobą tysiące lat doświadczeń
i na tej podstawie wiedzą, że człowiek potrzebuje idola. Większość ludzi ma ogranicze‐
nia, które uniemożliwiają im bezpośrednie osiągnięcie bezforemnego, potrzebują jakie‐
goś wytchnienia po drodze – a im piękniejsze i bardziej wygodne jest to miejsce, tym le‐
piej.
Nie istniała na Ziemi społeczność, która nie czciłaby jakiegoś idola. Nie było takiej
grupy w żadnym zakątku Ziemi, która nie posługiwałaby się idolem w tej czy innej po‐
staci. Wskazuje to na fakt, że idol spełnia jakąś wewnętrzną potrzebę, nie tylko dla jed‐
nostki, lecz także wobec całej ludzkości. Dopiero w naszym stuleciu, najwyżej w ciągu
minionych 200 lat, koncepcja idola padła. Niektórzy twierdzą, że idole to zupełnie nie‐
potrzebne obciążenie, zwykłe kamienie, które należy usunąć. Gdyby wpierw zrozumia‐
no kryjący się za aktami czci cel, nie sądzę, by jakikolwiek inteligentny człowiek chciał
usuwać idole. Jeśli jednak ta ukryta za idolami nauka nie zostanie zrozumiana, idole
będą musiały zniknąć, nic ich nie uratuje – zapewne same zapadną się pod ziemię.
Dziś ludzie czczą bożki i posągi bez rozumienia, klękają przed nimi, nie wiedząc, dla‐
czego i po co to czynią. Nie uczestniczą w tym ich serca, pozostała tylko formalność.
Tacy ludzie będą jedyną przyczyną zniszczenia idoli, bo mimo oddawania się aktom czci
przez cały dzień, w ich życiu nie dochodzi do przemiany, więc cały ten akt jest pozba‐
wiony sensu, to próżne działanie.
Ktoś czci idola przez 40 lat i nic mu się nie zdarza, po czym idzie do świątyni swego
syna. Gdy syn pyta, że skoro ojciec nie osiągnął nic przez 40 lat, po cóż to jego zmusza się
do chodzenia do świątyni – nie ma na to żadnej odpowiedzi. Gdyby coś rzeczywiście zda‐
rzyło się ojcu, nie byłoby tego pytania.
Jest taka bajeczka Ezopa. W lesie lew pyta każde napotkane zwierzę, czy uważa go za
króla lasu. Niedźwiedź stwierdził: „Jesteś bez wątpienia królem”. Pyta lamparta, który
zawahał się chwilę, ale odparł, że tak, lew jest królem. Na koniec trafia na słonia, który
błyskawicznie owija go trąbą i odrzuca. Przelatując nad ziemią, lew woła do słonia:
„Wielka istoto, jeśli nie znałeś odpowiedzi, mogłeś od razu powiedzieć. Nie musiałeś
mną rzucać, sam bym odszedł!”. Słoń, dość potężny, by podnieść i odrzucić lwa, nie musi
silić się na odpowiedź. Nie potrzebuje udowadniać, kto jest królem.
Kto czci jakiegoś bożka, nie musi nikomu nic mówić, jeśli naprawdę wie, czym jest
akt czci. Jego życie jest odpowiedzią. Jego oczy, sposób siedzenia lub marszu – oto odpo‐
wiedź. Ci, którzy nie wiedzą, czym jest ów akt, i którzy wciąż się temu oddają, odpowia‐
dają za spadek zainteresowania idolami. Nie wiedzą, czym jest prawdziwy akt religijnej
czci, choć mają w rękach wszystkie idole.
Właśnie z tego powodu mówiłem o aktach czci: abyś mógł zrozumieć, że idol jest
pewną metodą, mającą na celu całkowitą, wewnętrzną przemianę. Idol jest tu tylko wy‐
mówką.
Przypomina to wieszanie płaszcza na kołku. Kołek jest po to, by można było powiesić
płaszcz. Gdyby nie było kołka, wieszałoby się płaszcz na drzwiach, na krześle; gdzieś go
trzeba powiesić. Gdy go w końcu powiesisz, kołek przestanie być widoczny, nie będziesz
więc o niego pytać.
Idol to tylko kołek w ścianie – rzeczywisty cel to akt czci.
Czcząc idola, nie zwracasz żadnej uwagi na akty czci, nie widzisz płaszcza, tylko sam
wieszak. Masz wrażenie, że ten wieszak zniszczył całą ścianę – i na co to było?
Nic nie wiesz o aktach czci. Pozostają tylko bożki, całkowicie bezsilne, powalone na
ziemię. Mogą tego nie przetrwać – tylko siła życiowa zawarta w aktach czci może je ura‐
tować. To dlatego mówiłem o tych aktach.
Rozdział 5
Astrologia
Astrologia to najstarszy i zarazem najbardziej ignorowany temat. Jest najstarsza,
gdyż na jej ślady natrafiamy w każdej epoce przeszłości rodzaju ludzkiego. Astrologicz‐
ne inskrypcje znaleziono na fragmentach kości z czasów cywilizacji sumeryjskiej, która
istniała 25.000 lat przed Chrystusem. Wyryto na tych kościach astrologiczne znaki, za‐
znaczono drogę Księżyca na niebie.
W Indiach nauka ta jest o wiele starsza. W Rygwedzie jest opis pewnego układu
gwiazd, który mógł zdarzyć się tylko 95.000 lat temu. Z tego powodu Lokmanya Tilak
twierdził, że Wedy są dużo starsze: konstelacje gwiezdne podane w Wedach mogły wy‐
stąpić tylko w ściśle określonym momencie, 95.000 lat temu, zatem źródło, z którego
czerpiemy te informacje, musi być jeszcze starsze, liczyć sobie ponad 95.000 lat.
To wedyjskie źródło nie mogło być spisane później. Inne, młodsze pokolenia nie miały
powodu, by zajmować się układami gwiazd sprzed wielu, wielu lat. Dysponujemy dziś
naukowymi metodami pozwalającymi określić położenie gwiazd na niebie w konkret‐
nym momencie w zamierzchłej przeszłości.
Najważniejsze prawa rządzące astrologią odkryto w Indiach. To astrologii zawdzię‐
czamy narodziny matematyki, gdyż do obliczeń astronomicznych potrzeba znajomości
matematyki.
Cyfry stosowane w arytmetyce wymyślono w Indiach: liczebniki od jednego do dzie‐
sięciu, które można znaleźć we wszystkich językach, są pochodzenia hinduskiego. Układ
dziesiętny został przyjęty na całym świecie, narodził się w Indiach, po czym stopniowo
zaczął się rozprzestrzeniać. Gdy po angielsku mówisz „nine” (dziewięć), jest to zmodyfi‐
kowana forma sanskryckiego słowa new. Angielskie „eight” (osiem) to tylko modyfika‐
cja sanskryckiego aht. Liczebniki od jednego do dziewięciu niemal we wszystkich języ‐
kach zawdzięczają istnienie hinduskiej astrologii.
Pierwsze informacje o astrologii dotarły do Sumerów z Indii. 6.000 lat przed Chrystu‐
sem Sumerowie otwarli bramy astrologii dla świata Zachodu. Położyli podwaliny pod
naukowe badania konstelacji gwiezdnych. Zbudowali gigantyczną wieżę, wysoką na
ponad 200 metrów, z której sumeryjski kapłan obserwował niebo 24 godziny na dobę.
Sumeryjscy metafizycy wkrótce zauważyli, że to, co dzieje się z ludźmi, jest w jakiś spo‐
sób ściśle powiązane z gwiazdami – i tam też są źródła astrologii.
6.000 lat przed Chrystusem u Sumerów panował pogląd, że epidemie chorób mają coś
wspólnego z gwiazdami. Powstawały wówczas naukowe podstawy takich stwierdzeń.
Ci, którzy obecnie parają się astrologią, powiadają, że to Sumerowie zapoczątkowali hi‐
storię rodzaju ludzkiego.
W 1920 roku radziecki uczony Czyżewski zbadał szczegółowo tę kwestię i odkrył, że
co 11 lat dochodzi na Słońcu do olbrzymiej eksplozji. Raz na 11 lat mamy na Słońcu gi‐
gantyczną eksplozję nuklearną i gdy to się dzieje, na Ziemi wybuchają wojny i rewolu‐
cje. Według jego badań w ciągu ostatnich 700 lat takim zjawiskom na Słońcu zawsze to‐
warzyszyły kataklizmy na Ziemi.
Analizy Czyżewskiego były niepodważalne, ponieważ jednak były sprzeczne ze świa‐
topoglądem marksistowskim, Stalin nakazał go aresztować i uwięzić. Czyżewski odzy‐
skał wolność dopiero po śmierci Stalina, dla którego cała sprawa była mocno podejrza‐
na. Według marksistów i komunistów rewolucje wybuchające na naszej planecie wyni‐
kają bowiem z różnic ekonomicznych. Czyżewski oznajmił zaś, że u przyczyn rewolucji
leżą eksplozje na Słońcu.
Jakiż mógł istnieć związek między wybuchami na Słońcu i ubóstwem lub zamożno‐
ścią ludzi? Gdyby teza Czyżewskiego okazała się słuszna, cały system stworzony przez
Karola Marksa rozpada się w proch. Koniec z tłumaczeniem rewolucji na bazie ekonomii
i walki klasowej... pozostaje tylko jakaś tam astrologia.
Nie można go jednak było obalić. Obliczenia sięgające 700 lat wstecz prowadzono
w sposób naukowy, ustalono wyraźny związek między eksplozjami na Słońcu i określo‐
nymi zjawiskami na Ziemi, więc trudno byłoby temu wszystkiemu przeczyć. Wybrano
więc prostsze rozwiązanie w postaci zsyłki na Syberię.
Po śmierci Stalina o Czyżewskim przypomniał sobie Nikita Chruszczów. Syberia za‐
brała Czyżewskiemu prawie 50 cennych lat życia; po uwolnieniu żył kilka miesięcy, lecz
i tak zdołał zgromadzić dodatkowe dowody na poparcie swej tezy. Okazało się bowiem,
że wpływom solarnym podlegają też szalejące na Ziemi epidemie.
Słońce nie jest nieruchomą kulą ognistą, jak się powszechnie sądzi, ale niezwykle oży‐
wionym, dynamicznym, rozpalonym organizmem. W każdej sekundzie zmienia wy‐
gląd. Najmniejsza choćby zmiana na Słońcu odbija się na życiu na Ziemi. Nie dzieje się
tu nic, czemu nie towarzyszyłyby zmiany na Słońcu. Przy zaćmieniu Słońca ptaki prze‐
stają śpiewać, milknie cała planeta. Zwierzęta odczuwają lęk, są pełne napięcia. Małpy
schodzą z drzew i kryją się pod nimi. Zbijają się w grupki, najwyraźniej aby się bronić.
Zadziwiające, że małpy, które zawsze robią tyle pisku i hałasu, w chwili zaćmienia cich‐
ną tak bardzo, że nawet medytujący człowiek jest przy nich głośniejszy.
Czyżewski wyjaśnił to, lecz ten tok rozumowania pojawia się już u Sumerów. W póź‐
niejszym okresie szwajcarski lekarz Paracelsus zdobył więcej informacji. Jego odkrycie
jest wyjątkowe, zmieni ono całą medycynę, jeśli nie dziś, to jutro. Jak na razie nie uznaje
się tego, gdyż astrologia jest całkowicie ignorowana – najstarsza, najbardziej szanowa‐
na, a zarazem najbardziej ignorowana z nauk.
W roku 1979 we Francji podano, że 47% populacji uważa astrologię za gałąź nauki.
W Ameryce dniem i nocą pracuje 5.000 astrologów. Mają tylu klientów, że nie są w sta‐
nie pracować na odpowiednim poziomie, a Amerykanie płacą im rocznie miliony dola‐
rów. Ocenia się, że na całym świecie 78% ludzi wierzy w astrologię. Te 78% to tak zwani
zwyczajni ludzie. Myślicielom i intelektualistom na sam dźwięk słowa „astrologia” za‐
pala się w głowie ostrzegawcza czerwona lampka.
Carl Gustaw Jung powiedział, że bramy uniwersytetów są od trzech stuleci zamknięte
przed astrologią, ale w ciągu najbliższych 30 lat zostaną ponownie otwarte i astrologia
zagości na wyższych uczelniach. Dojdzie do tego, ponieważ twierdzenia głoszone przez
astrologię, jeszcze do niedawna pozbawione naukowych podstaw, obecnie można udo‐
wodnić.
Paracelsus odkrył, że człowiek choruje wtedy, gdy zachwianiu ulega harmonijny
związek między nim i układem gwiazd w chwili jego narodzin. Trzeba to wyjaśnić. Na
wiele lat przed Paracelsusem, około 600 lat p.n.e., Pitagoras stworzył podstawy harmo‐
nii planetarnej. Zaprezentował Grekom tę zasadę po powrocie z Egiptu i Indii. Indie znaj‐
dowały się wówczas pod silnym wpływem idei głoszonych przez Buddę i Mahawirę. Pi‐
tagoras dołączył do swoich zapisków wzmianki o buddyjskich i dżinijskich mnichach.
Tych ostatnich nazwał „dżinosofistami” i zaznaczył, że chodzą nago.
Pitagoras wierzył, że każda gwiazda, planeta czy satelita podczas swego ruchu po
określonej orbicie wysyłaja w przestrzeń niepowtarzalne wibracje. Każdemu ruchowi
gwiazdy towarzyszą określone drgania i każdej z gwiazd można przypisać indywidual‐
ny tor ruchu. Drgania tych gwiazd połączone ze sobą tworzą pewną muzyczną harmo‐
nię, którą nazwał „harmonią wszechświata”.
Gdy człowiek przychodzi na świat, melodia, jaką tworzą w tym czasie gwiazdy, odci‐
ska się niezatartym piętnem na jego umyśle – jest to świeży, delikatny i subtelny stan
zwany narodzinami.
Powoduje to, że w ciągu naszego życia cieszymy się dobrym zdrowiem lub nie. Gdy
żyjesz „zestrojony” z pierwotną muzyczną harmonią z chwili twoich narodzin, jesteś
zdrowy. Gdy gubisz tę „nutę” podstawowej harmonii, zaczynasz chorować.
Paracelsus miał w tej sferze znaczące osiągnięcia. Nie zapisywał pacjentowi lekarstw
bez zajrzenia w kundali, horoskop urodzinowy. Zdumiewające jest, że przeanalizowaw‐
szy te dane, Paracelsus leczył tych, którzy stanowili nie lada problem dla innych lekarzy
– tamci nie byli w stanie ich wyleczyć. Mawiał: „Dopóki nie poznam pozycji gwiazd
w momencie narodzin człowieka, nie mogę określić, jakie nuty wyznaczają jego we‐
wnętrzną harmonię. A jeśli nie znam struktury tworzącej tę harmonię, jak mam uzdra‐
wiać?”.
Co jednak rozumie się pod pojęciem zdrowia? Spróbujmy to zrozumieć. Zwykle, gdy
pytamy lekarza o definicję zdrowia, powie nam, że zdrowie oznacza brak chorób. Jest to
jednak definicja negatywna. Nieszczęście polega na tym, że musimy definiować zdro‐
wie, posługując się terminologią „chorobową”. Zdrowie jest czymś pozytywnym, choro‐
ba jest negatywna. Zdrowie to nasza natura, choroba jest atakiem przeciw niej. Dziwną
wydaje się konieczność definiowania zdrowia za pomocą chorób. Określanie gospoda‐
rza przy pomocy gości wydaje się cokolwiek naciągane.
Zdrowie z nami współistnieje, choroba przytrafia się czasami. Zdrowie towarzyszy
nam od urodzin, choroba jest zjawiskiem przelotnym. Jeśli poprosimy lekarza, by zdefi‐
niował zdrowie, powie tylko, że zdrowie jest obecne wtedy, gdy nie ma choroby.
Paracelsus uważał, że tego rodzaju interpretacja jest błędna. Koncepcja zdrowia po‐
winna być wyrażona w sposób pozytywny. Jak jednak mamy dojść do takiej pozytywnej
definicji, do twórczej interpretacji zdrowia?
Paracelsus twierdził: „Dopóki nie pozna się stanu wewnętrznej harmonii u pacjenta,
można co najwyżej uwolnić go od jakiejś choroby – gdyż właśnie owa wewnętrzna har‐
monia jest źródłem zdrowia. Gdy znika jedna z chorób, natychmiast w jej miejsce poja‐
wia się inna, gdyż nic nie robimy z wewnętrzną harmonią. To o nią tu chodzi, ona jest
najważniejsza”.
Od czasów Paracelsusa minęło już 500 lat, jego odkrycia odeszły w niepamięć. W cią‐
gu ostatnich 20 lat astrologia ponownie wypływa na szersze wody. Narodziła się nowa
gałąź nauki. Przybliżę ją nieco, abyś mógł łatwiej, Czytelniku, zrozumieć starożytną na‐
ukę astrologii.
W roku 1950 powstała nowa gałąź nauki nazwana kosmiczną chemią (astrochemią).
Twórcą jej był Georgi Giardi, jeden z najwybitniejszych uczonych owych czasów. Po nie‐
zliczonych eksperymentach laboratoryjnych dowiódł on naukowo, że cały wszechświat
stanowi jeden organizm, cały wszechświat jest jednym organizmem. Jeśli zranię się
w palec, odczuje to cały organizm. „Organizm” oznacza, że żaden fragment nie jest od‐
dzielny, wszystko jest ze sobą połączone. Jeśli zranione zostanie oko, ból dotrze do palca
u nogi. Rana w stopie spowoduje przesłanie informacji do serca. Gdy zachoruje umysł,
zakłóceniu ulegnie praca całego ciała. A gdy ciało zostanie zniszczone, trudno będzie
umysłowi znaleźć sobie odpowiednie miejsce. Ciało to organiczna całość: dotknij jednej
jego cząstki, a całość zaczyna drgać, sygnał dociera wszędzie.
Astrochemia głosi, że cały kosmos jest jednym ciałem. Nic nie jest oddzielone, wszyst‐
ko łączy się ze sobą. Nieważne, w jakiej odległości od nas znajduje się dana gwiazda, gdy
zachodzą w niej zmiany, zmienia się rytm naszych serc. Nieważne, jak daleko mamy do
Słońca, gdy pojawią się tam jakieś zaburzenia, wpłyną na krążenie krwi w naszych orga‐
nizmach. Co 11 lat szaleją na Słońcu nuklearne sztormy. Gdy ostatnio pojawiły się potęż‐
ne burze i gigantyczne eksplozje, pewien japoński lekarz, Tamatto, dokonał zdumiewa‐
jącego odkrycia. Od 20 lat zajmował się on badaniem krwi kobiet. Istnieje jedna właści‐
wość, niepowtarzalna, która odróżnia krew kobiecą od męskiej. Podczas menstruacji
krew kobiety rozrzedza się, męska krew zawsze jest taka sama. Krew kobiety w czasie
miesiączki staje się rzadsza, podobnie jak w czasie ciąży. Według Tamatto jest to podsta‐
wowa różnica między krwią kobiet i mężczyzn. Podczas gigantycznych nuklearnych
eksplozji na Słońcu męska krew także się rozrzedza. Było to coś nowego. Wcześniej nie
zaobserwowano żadnych zmian w krwi mężczyzn, które miałyby związek z zakłócenia‐
mi na Słońcu. Skoro z taką łatwością można wpływać na krew, wszystko musi podlegać
owym wpływom.
Pewien amerykański myśliciel, prof. Frank Brown, zajmuje się przystosowaniem i od‐
powiednim zabezpieczeniem kosmonautów przebywających w podróży kosmicznej.
Połowę życia poświęcił, by ludzie udający się w podróż kosmiczną nie napotykali żad‐
nych trudności. Najpoważniejszą jest kwestia wpływów, jakim podlegają po opuszcze‐
niu Ziemi. Nikt nie wie, jakie natężenie promieniowania mogą napotkać w kosmosie
i jak ono wpłynie na ich organizmy.
Od czasów Arystotelesa, przez 2.000 lat uważano na Zachodzie, że przestrzeń ko‐
smiczna jest próżnią, nie ma tam nic. 320 kilometrów nad powierzchnią Ziemi zanika
atmosfera i pozostaje pustka. Jednak badania prowadzone przez kosmonautów dowio‐
dły, że były to błędne poglądy. Kosmos nie jest próżnią, jest przepełniony – nie jest ani
pusty, ani martwy, tętni życiem.
Rozciągająca się na wysokość 320 kilometrów atmosfera ziemska chroni nas przed
wieloma szkodliwymi wpływami. W kosmosie występują jednak wszelkiego rodzaju
oddziaływania, których człowiek mógłby nie znieść.
Pewnie cię to rozśmieszy, ale zanim wysłano pierwszego człowieka w kosmos, Brown
posłał tam ziemniaka. Pozwolił on sobie na przypuszczenie, że niewielka jest różnica
między człowiekiem i ziemniakiem. Jeśli ziemniak nie przeżyje, człowiek też nie prze‐
trwa, jeśli ziemniak przeżyje, człowiek też sobie poradzi z kosmosem. Ziemniak ma gru‐
bą i twardą skórę, a człowiek jest delikatny i wrażliwy. Gdyby ziemniak nie przetrwał
w kosmosie, dla człowieka nie byłoby nadziei. Jeśli ziemniak wróci żywy i zacznie ro‐
snąć, człowieka można będzie śmiało wysłać w kosmos, choć trzeba będzie zadbać o jego
przetrwanie w tych warunkach.
Tym eksperymentem Brown udowodnił też, że nasienie ziemniaka zasadzone w zie‐
mi, lub jakiekolwiek inne nasienie, rozwija się dzięki Słońcu. Słońce pobudza je i zachęca
do wzrastania. Budzi ono w embrionie chęć stania się rośliną i wywołuje jego rozwój.
Brown prowadził badania również na innym polu. Do dziś nie nadano im nazwy, lecz
mówi się o tzw. dziedzictwie planetarnym. Mamy jeszcze inne określenie: horoskop,
które pochodzi z greckiego horoskopes. Znaczenie tego słowa jest następujące: obserwuję
wyłaniające się planety.
W chwili narodzin dziecka wiele gwiazd pojawia się nad horyzontem. Jak Słońce,
wschodzące o świcie i zachodzące o zmierzchu, tak i gwiazdy wschodzą i zachodzą całą
dobę. Jeśli dziecko przychodzi na świat o szóstej rano, Słońce także wschodzi o tej porze,
niektóre gwiazdy pojawiają się nad horyzontem, inne znikają. Pewne konstelacje zaczy‐
nają się wyłaniać, inne zachodzą. Dziecko rodzi się więc w specyficznym układzie
gwiazd.
Do tej pory wątpiono, nawet teraz znajdzie się wielu takich, zwłaszcza wśród niezbyt
zaangażowanych w te sprawy, by Księżyc i gwiazdy miały coś wspólnego z człowie‐
kiem. Gdziekolwiek są, jakie to ma znaczenie dla dziecka rodzącego się w wiosce? Prze‐
cież tego samego dnia pod tym układem gwiazd rodzi się nie jedno, ale tysiące dzieci.
Spośród nich któreś zostanie prezydentem, pozostałych to jednak nie spotka. Jedno
może dożyje stu lat, inne mogą umrzeć po dwóch dniach. Jedno będzie geniuszem, inne
idiotą. Pozornie nasuwa się więc pytanie: Jak można dziecku przypisywać pewien horo‐
skop tylko dlatego, że przyszło na świat w „określonym układzie gwiazd i planet”?
Logika tego pytania wydaje się być oczywista: Dlaczego gwiazdy miałyby mieć zwią‐
zek z narodzinami dziecka? Przecież niejedno dziecko przychodzi na świat, pod tymi sa‐
mymi gwiazdami rodzi się ich wiele i wcale nie są do siebie podobne. Takie rozumowa‐
nie wskazuje, że narodziny człowieka nie mają związku z gwiazdami.
Z badań Browna, Picardiego, Tamatto i innych można wysnuć zdumiewający wnio‐
sek. Wszyscy ci uczeni są zdania, że choć nie można jeszcze pokusić się o twierdzenie, że
dziecko jako jednostka podlega wpływowi gwiazd, jednak z pewnością istnieje wpływ
gwiazd na życie traktowane jako całość. Nie możemy powiedzieć, czy dziecko jako jed‐
nostka znajduje się pod wpływem gwiazd, lecz życie jako całość podlega temu wpływo‐
wi. A skoro życie mu podlega, również jednostki znajdują się pod wpływem gwiazd.
Na jeszcze jedną kwestię należy zwrócić uwagę. Sądzono powszechnie, że astrologia
jest nauką, która nie może się rozwijać, ponieważ powstała w dawnych czasach. Według
mnie sytuacja jest odwrotna. Astrologia była nauką na bardzo wysokim poziomie
w czasach jakiejś wysoko rozwiniętej cywilizacji, ale ta cywilizacja znikła z powierzchni
Ziemi i pozostały nam po niej tylko drobne fragmenty jej astrologicznych dokonań.
Astrologia nie jest nową gałęzią nauki, lecz gałęzią, która swego czasu była w poważ‐
nym stopniu zaawansowana. Cywilizacja, która ją rozwinęła, upadła. Cywilizacje wciąż
pojawiają się i znikają, zatem podstawowe zasady, twierdzenia, fundamenty tego, co
wcześniej opracowano, utracono bezpowrotnie. Obecnie nauka powoli zbliża się do
punktu, w którym będzie musiała uznać, że życie jako całość podlega wpływowi ruchów
gwiazd.
W momencie narodzin stan umysłu dziecka przypomina niezwykle wrażliwą błonę
fotograficzną. Jeśli chcemy zrozumieć, jak życie podlega wpływowi gwiazd, trzeba
uświadomić sobie parę innych kwestii. Pamiętajmy, że tylko w przypadku istnienia ta‐
kiego wpływu astrologia w ogóle jest możliwa.
Spróbujmy zrozumieć fenomen bliźniąt. Mamy dwa rodzaje bliźniąt: pierwsze rzeczy‐
wiście są identyczne – to te, które przychodzą na świat z jednego jajeczka; drugie to te,
które co prawda są bliźniętami, lecz pochodzą z dwóch oddzielnych jajeczek – w łonie
matki dwa jajeczka zostały zapłodnione, rodzi się więc dwoje dzieci. Pierwszy typ jest
zjawiskiem o wiele rzadszym (dwoje dzieci z jednego jajeczka). Jest to zagadnienie waż‐
ne z naukowego punktu widzenia, gdyż bliźnięta pojawiają się na świecie w tym sa‐
mym czasie. Dzieci urodzone z dwóch jajeczek nazywamy z konieczności bliźniętami,
lecz niekoniecznie rodzą się one jednocześnie.
Trzeba zdać sobie sprawę, że narodziny to zjawisko w pewnym sensie dwuznaczne.
Pierwszy aspekt przyjścia na świat jest związany z poczęciem: rzeczywiste narodziny
mają miejsce w dniu, gdy jajeczko zostaje zapłodnione w łonie matki. To „prawdziwe”
narodziny. To, co nazywamy narodzinami, to w gruncie rzeczy drugie narodziny: gdy
dziecko opuszcza łono matki.
Gdybyśmy prowadzili szczegółowe badania astrologiczne, jak robią to Hindusi, pro‐
wadzący je na szeroką skalę, nie interesowalibyśmy się tak bardzo chwilą tak zwanych
narodzin, ale początkiem podróży w matczynym łonie, chwilą poczęcia – gdyż to są
prawdziwe narodziny. Hindusi zauważyli, że jeśli określonego typu dziecko ma przyjść
na świat, narodzi się, gdy akt seksualny i ciąża przebiegają pod wpływem planet i kon‐
stelacji najlepiej pasujących do danego typu. Wytłumaczę szerzej tę kwestię, bowiem po‐
święcono jej wiele uwagi i wyjaśniło się przy tym wiele spraw.
Uważamy, że gdy dziecko rodzi się o szóstej rano, układ gwiazd odgrywa decydującą
rolę. Ci, którzy lepiej znają astrologię, mówią, że gwiazdy nie wywierają wpływu na
dziecko tylko dlatego, że rodzi się ono o szóstej rano. To dziecko wybiera moment naro‐
dzin pod gwiazdami, których wpływ jest taki, jakiego ono pragnie. To zupełnie inna
sprawa. Gdy dziecko się rodzi, wybiera odpowiedni dla siebie układ planet i gwiazd. Gdy
wejdziemy w to nieco głębiej, przekonamy się, że dziecko wybiera też chwilę poczęcia.
Każda dusza wybiera swą porę poczęcia, kiedy trafi do danego łona. Chwila poczęcia
nie jest błaha, jej znaczenie polega na tym, że niezmiernie ważne jest, jak w tej chwili
wygląda cały wszechświat i jakiego rodzaju możliwości mamy przed sobą.
Gdy jajeczko zostaje zapłodnione i rozwija się ciąża mnoga, chwila poczęcia jest taka
sama i ten sam będzie moment narodzin. Interesujące, że koleje losu bliźniąt, które przy‐
szły na świat z jednego jajeczka, są tak bardzo analogiczne, że trudno byłoby powiedzieć,
że chwila narodzin nie miała na to żadnego wpływu. Ilorazy inteligencji takich dzieci są
niemal identyczne. Znawcy powiedzą, że drobne odchylenia mieszczą się w granicach
błędu pomiaru. Nawet obecnie nie potrafimy stworzyć odpowiednich kryteriów, dzięki
którym moglibyśmy zmierzyć inteligencję.
Jeśli bliźnięta jednojajowe wychowuje się oddzielnie, ich iloraz inteligencji i tak bę‐
dzie taki sam. Jest tak nawet, gdy jedno mieszka w Indiach, a drugie w Chinach i nie wie‐
dzą o swoim istnieniu. Znane są przypadki oddzielnego dorastania takich dzieci. Osiąga‐
jąc dojrzałość, miały taki sam iloraz inteligencji. Zdumiewa, że iloraz inteligencji można
łączyć z potencjałem dziecka w chwili narodzin.
Gdy jedno z bliźniąt, mieszkające w Chinach, przeziębi się, drugie, mieszkające w In‐
diach, zapada w tym samym czasie na to samo. Ogólnie jest tak, że bliźnięta jednojajowe
umierają w tym samym roku. Umierają jedno po drugim w odstępie minimum trzech
dni, maksimum – trzech lat. Jeśli umiera jedno z bliźniąt, można śmiało założyć, że dru‐
gie ma przed sobą najwyżej trzy lata życia. Ich podejście do życia, zachowanie i odczucia
są tak podobne, że wygląda, jakby żyły one jednym życiem. Podobieństwo jest tu do‐
strzegalne na wielu płaszczyznach: każde z nich jest jak kopia drugiego.
Skóra każdego człowieka jest czymś indywidualnym. Jeśli moja ręka zostanie zranio‐
na i trzeba dokonać przeszczepu, nie można przenieść czyjejś skóry na moją rękę, musi
to być moja skóra. Na całej Ziemi nie znajdziesz nikogo, czyja skóra nadawałaby się do
przeszczepu na moją rękę. Moje ciało natychmiast odrzuci przeszczep, nie zaakceptuje
innej skóry. Jednak w przypadku bliźniąt jednojajowych taki przeszczep jest możliwy –
to sytuacja wyjątkowa. Przeszczepiona skóra nie zostaje odrzucona. Dlaczego? Nie może
to wynikać z faktu, że mają tych samych rodziców, gdyż skóra dzieci pochodzących ze
„zwykłego” rodzeństwa nie jest „wymienialna” . Jedynym wyjątkiem są dzieci, które zo‐
stały poczęte w tej samej chwili. Nawet w tym przypadku nie ma innego czynnika.
Takie rodzeństwo pochodzi od tej samej matki i tego samego ojca, a jednak transplan‐
tacja skóry nie jest możliwa – nie można jej przeszczepiać. Ojciec ten sam, ta sama mat‐
ka, wszystko to samo – z wyjątkiem chwili narodzin; to jednak czyni wielką różnicę,
chwila, w której dzieci zostały poczęte.
Czyżby chwila narodzin tak bardzo decydowała, że czas życia jest taki sam, iloraz in‐
teligencji jest prawie identyczny, a ruchy ciała są bardzo podobne? Gdy tacy ludzie cho‐
rują, to na tę samą chorobę, a gdy zdrowieją – to dzięki temu samemu lekowi? Czy chwi‐
la narodzin może wywierać tak olbrzymi wpływ?
Astrologia twierdzi, że ta chwila jest jeszcze ważniejsza. Dotąd nauka nie zgadzała się
z astrologią, lecz obecnie zmienia swe stanowisko. Pomocne okazały się tu najnowsze
eksperymenty.
Gdy wysłaliśmy w kosmos sztuczne satelity, odkryliśmy, że Ziemia jest bezustannie
bombardowana przez radioaktywne cząstki docierające z odległych galaktyk. Nic nie
ukryje się przed nimi. Wiadomo, że oceany znajdują się pod wpływem Księżyca, ale nie
zastanawiamy się nad tym, że proporcje wody i soli, jakie ma woda morska, mamy też
w ludzkim ciele. 70% ludzkiego ciała stanowi woda, a zawartość soli w tej wodzie jest
taka jak w Morzu Arabskim. Jeśli akweny wodne podlegają wpływowi Księżyca, jak mo‐
głaby nie podlegać mu woda znajdująca się w ludzkim ciele?
Skoro tak, trzeba uświadomić sobie jeszcze inne fakty, ujawniane w obecnie prowa‐
dzonych badaniach. Gdy zbliża się pełnia Księżyca, wzrasta liczba przypadków popada‐
nia w obłęd, a w ostatnim dniu 14-dniowej fazy „ciemnej” jest ona najmniejsza. Gdy
Księżyca przybywa, rośnie fala szaleństw. W dniu pełni najwięcej ludzi trafia do zakła‐
dów dla psychicznie chorych, natomiast w ostatnim dniu okresu ubywania Księżyca
najwięcej ludzi opuszcza mury tych zakładów. Mamy takie statystyki.
Odpowiednikiem słowa lunatyk jest w hindi chaandmara. Chaand odnosi się do Księ‐
życa, tak jak lunar. Chaandmara to bardzo stare słowo, a i lunatyk liczy sobie jakieś
3.000 lat. 3.000 lat temu ludzie zauważyli, że Księżyc ma wpływ na ludzi obłąkanych. Je‐
śli wpływa na obłąkanych, jak miałby nie wpływać na zdrowych?
Struktura mózgu i wewnętrznych organów ludzkiego ciała jest taka sama u wszyst‐
kich ludzi. Księżyc może o wiele silniej działać na ludzi chorych psychicznie, niż na zdro‐
wych, ale to tylko różnica ilościowa. Nie jest możliwe, by zdrowy człowiek zupełnie nie
podlegał wpływowi Księżyca. Gdyby tak było, nikt nie mógłby oszaleć, bowiem każdy
chory był kiedyś zdrowy. Księżyc musiał więc najpierw zadziałać na kogoś, kto był zu‐
pełnie zdrowy.
Prof. Brown prowadził bardzo interesujące badania. Nie wierzył w astrologię. Jako
sceptyk we wcześniejszych pracach często ośmieszał ją. Mimo sceptycyzmu uruchomił
pewien program badawczy: zgromadził horoskopy sławnych generałów, lekarzy
i przedstawicieli innych zawodów. Narobił sobie tym kłopotów, bowiem okazało się, że
przedstawiciele poszczególnych profesji urodzili się pod wpływem określonej planety
lub konstelacji gwiazd. Wśród sławnych generałów wpływ Marsa był niezwykle silny,
lecz nie ma on wpływu na ludzi zajmujących się nauką.
Badania, które prof. Brown prowadził na 50.000 mężczyzn zawodowo parających się
wojskowością, wykazały, że Mars wywiera niezwykle silny wpływ na ich życie. Gdy
tego rodzaju osobowości przychodzą na świat, Mars zaczyna się wznosić, wędrować
w górę. Na przeciwnym biegunie, choćby przebadać nie wiem ilu pacyfistów, nie znaj‐
dziemy ani jednego, u którego Mars jest w ascendencie. Gdyby coś takiego zdarzało się
sporadycznie, można byłoby mówić o zbiegu okoliczności, ale nie ma mowy o tysiącach
zbiegów okoliczności. Matematycy przychodzą na świat w konkretnym układzie planet,
a w takich okolicznościach nie rodzi się żaden poeta. Zdarza się to tak często, że zbieg
okoliczności nie jest możliwy.
Istnieją olbrzymie różnice w zachowaniu ludzi należących do różnych zawodów
i profesji: poetów, matematyków, handlarzy bronią, generałów i pacyfistów. Z jednej
strony mamy kogoś takiego jak Bertrand Russell, który mawiał, że na świecie musi
w końcu zapanować pokój, a z drugiej takiego jak Nietzsche, który twierdził, że brak wo‐
jen oznaczać będzie, że świat stracił sens. Czy jest to intelektualna dysputa między ludź‐
mi, czy może między gwiazdami? Czy jest to jedynie spór natury intelektualnej, czy
może rzeczywiście rozdziela ich sam moment narodzin?
Wraz ze wzrostem liczby obserwacji naukowych uświadomiono sobie, że w chwili
narodzin ujawniają się także u danej osoby tak zwane specjalne talenty. Nawet ci, którzy
znają astrologię jedynie powierzchownie, przyznają, że jest tak, bo ktoś urodził się pod
szczęśliwą gwiazdą. Chciałbym jednak powiedzieć, że człowiek decyduje sam, pod jaką
gwiazdą przyjdzie mu się urodzić. Przychodzi na świat w chwili odpowiedniej do tego,
czym pragnie się stać, zależnie od swoich potencjalnych możliwości, od kształtu, jaki
nadało mu ostatnie życie i od świadomej motywacji. Każde dziecko, każde nowe życie
kładzie nacisk na chwilę swych narodzin. Pragnie narodzić się w określonej chwili, pra‐
gnie być w danej chwili poczęte – to wszystko jest ze sobą ściśle powiązane.
Powiedziałem wcześniej, że woda morska podlega określonym wpływom. Z wody po‐
wstaje wszelkie życie, bez wody nie ma mowy o życiu. W dawnej Grecji filozofowie gło‐
sili, że życie ma początek w wodzie, woda oznacza życie. Znajdziemy to też w mitologii
starożytnych Hindusów, Chińczyków i innych ludów. Współcześni ewolucjoniści ma‐
wiają, że życie powstało w oceanach i tam pojawiły się jego pierwotne formy. Tak wy‐
glądały prapoczątki życia, co doprowadziło w końcu do ewolucji człowieka.
Woda to najbardziej tajemniczy z żywiołów. Każdy wpływ sięgający człowieka ze
świata, gwiazd i kosmosu korzysta z wody. Dopiero po dotarciu do wody w ludzkim cie‐
le, promieniowanie zaczyna działać na człowieka. Woda jest przedmiotem wielu badań
i coraz więcej tajemnic z nią związanych zaczyna zwracać naszą uwagę.
Najbardziej tajemnicza jest niesamowita wrażliwość wody, na którą uczeni zwracają
uwagę już od ponad 30 lat. Każde oddziaływanie na nasz organizm trafia najpierw na
wodę. Woda jest naszą pierwszą barierą dla czynników zewnętrznych. Gdy woda ule‐
gnie danemu wpływowi, my też mu się nie oprzemy.
Zaskakujące jest, że dziecko w łonie matki pływa jak w oceanie. Unoszące je wody pło‐
dowe mają taką samą zawartość soli, jak woda morska. Ciało matki nie działa na dziec‐
ko bezpośrednio, nie ma bezpośredniego połączenia między matką i dzieckiem w jej ło‐
nie. Substancją pośredniczącą jest woda, każde oddziaływanie ze strony matki dociera
do dziecka za pośrednictwem wody. Przez całe życie woda w naszym ciele zachowuje się
jak woda morska.
Prowadzono wiele badań nad stworzeniami żyjącymi w oceanach. Istnieją ryby, któ‐
re przy odpływie wydostają się na brzeg i tam składają ikrę. Unosząc się na falach, skła‐
dają ikrę na piasku i wracają z odpływem. Powracająca fala zabiera młode ryby z powro‐
tem do morza.
Uczeni badający zachowanie tych ryb byli zaskoczeni, gdyż składają one ikrę tylko
wtedy, gdy fala opada. Gdyby robiły to przy wznoszącej się fali, jajeczka zostałyby zmyte
do morza. One jednak składają ikrę, gdy fala opada, więc woda przez jakiś czas nie docie‐
ra do tych miejsc.
Zdumienie wśród uczonych budzi to, skąd te ryby wiedzą, kiedy pojawi się opadająca
fala? Gdyby nastąpił choćby najmniejszy błąd w ich przewidywaniach, jajeczka zostały‐
by zmyte do morza. Przez setki tysięcy lat te ryby nie popełniły jednak błędu. Dzięki cze‐
mu te ryby znają się na morskich falach? Jaki organ mówi im o przypływach i odpły‐
wach? O określonej porze setki tysięcy ryb zbiera się razem na brzegu morza. Muszą
mieć jakiś system sygnalizacyjny, nadajnik. Przebywają tysiące kilometrów, by złożyć
ikrę na plaży – wszystkie o tej samej porze.
Badający to zjawisko powiadają, że źródłem informacji może być tylko Księżyc. Za ry‐
bią intuicją kryje się właśnie Księżyc: ryby intuicyjnie wyczuwają, kiedy następuje od‐
pływ, a kiedy przypływ. Wpływ Księżyca zdaje się być jedynym wytłumaczeniem ich
„wiedzy”.
Zakładano jeszcze inne rozwiązania. Przypuszczano, że ryby mogą podlegać jakiemuś
oddziaływaniu morskich fal. Uczeni umieścili je w miejscu pozbawionym fal, w zbior‐
niku wodnym zainstalowanym w nieoświetlonym pokoju. Rezultat był zaskakujący.
Ryby trzymano w ciemnościach, nie widziały Księżyca (w ogóle nie było żadnego źródła
światła), ale gdy Księżyc osiągnął pozycję, przy której ryby oceaniczne wyruszały, aby
złożyć ikrę na brzegu, dokładnie w tej samej chwili składały ją ryby w laboratorium.
O czym to świadczy? Otóż fale oceaniczne nie mają z tym nic wspólnego.
Sugerowano, że ten wyścig zaczyna się wtedy, gdy ryby przekażą sobie nawzajem
określony sygnał. I ta hipoteza nie wytrzymała próby czasu. Uczeni obserwowali ryby
odizolowane od siebie. Próbowali na wszelkie sposoby je zmylić. Trzymali je w zaciem‐
nionych pokojach, by nie wiedziały, czy jest dzień, czy noc. Obserwowali je także w ja‐
snym świetle, całą dobę, aby zupełnie zdezorientować je co do pory dnia. Zrobili sztucz‐
ny Księżyc, natężenie światła, które zmniejszano lub zwiększano, lecz ryby nie dały się
zmylić. Gdy prawdziwy Księżyc osiągnął odpowiedni punkt, ryby zaczynały składać
ikrę; niezależnie od tego, gdzie się znajdowały.
Co roku setki tysięcy ptaków przemierza wiele tysięcy kilometrów. Zbliża się zima,
wkrótce spadnie śnieg, rozpoczyna się migracja ptaków z zagrożonych rejonów. Udają
się do miejsc odległych o tysiące kilometrów, by przeczekać zimę. Ptaki wyruszają do‐
kładnie na miesiąc przed pierwszym śniegiem. Gdy wyruszały, śniegu jeszcze nie było,
zaczął padać dokładnie po miesiącu. Skąd te ptaki znają porę pojawienia się pierwszych
śniegów? Nasi synoptycy, mający doskonale wyposażone obserwatoria, nie są w stanie
uzyskać tego rodzaju szczegółowych informacji.
Meteorolog udał się do astrologa z pytaniem: „Jak to będzie dzisiaj, spadnie deszcz czy
nie?”.
Prognozy opracowane przez człowieka wydają się być dziecinne. Ptaki wiedzą o na‐
dejściu zimy półtora, dwa miesiące wcześniej. Po przeprowadzeniu tysięcy eksperymen‐
tów okazało się, że dzień odlotu ptaków jest różny u różnych gatunków. Co roku ta data
jest inna, gdyż śnieg nie pojawia się zawsze o tej samej porze. A jednak ptaki odlatują
miesiąc przed pierwszym śniegiem. Gdyby śnieg miał pojawić się 10 dni później niż
ostatnio, migracja rozpocznie się 10 dni później. Gdyby miało to nastąpić 10 dni wcze‐
śniej, ptaki wyruszą 10 dni wcześniej. Skoro nie wiadomo, kiedy spadnie pierwszy
śnieg, skąd ptaki o tym wiedzą?
W Japonii żyje ptak, który odlatuje z miasta 24 godziny przed trzęsieniem ziemi.
W każdym mieście jest dużo ptaków, ale ten opuszcza miasto dokładnie na dobę przed
pierwszym wstrząsem. Uczeni nie potrafią precyzyjnie określić daty trzęsienia ziemi,
nawet z dwugodzinnym wyprzedzeniem. Dwie godziny wcześniej wciąż nie są tego
pewni, mają wątpliwości. To tylko prawdopodobieństwo, możliwość trzęsienia ziemi.
Ludzie w Japonii wiedzą o tym już na dobę wcześniej, bo gdy ten ptak odlatuje, wiado‐
mo, że do trzęsienia ziemi zostały 24 godziny. Ptaki odleciały, ani jeden nie został w mie‐
ście – skąd one to wiedzą?
Od 10 lat uczeni głoszą coś nowego: że każdy żywy organizm ma jakiś wewnętrzny
zmysł, wyczuwający kosmiczne oddziaływania. Może ma go i człowiek, ale nie zdaje so‐
bie z tego sprawy, gdyż polega głównie na intelekcie? Człowiek jest jedyną istotą w świe‐
cie, która dzięki inteligencji zatraciła wiele swych uzdolnień. Ta sama inteligencja spra‐
wiła, że człowiek ma dziś wiele rzeczy, których wcześniej nie miał, w wyniku czego sta‐
nął w obliczu autodestrukcji. Zatracił to, co miał, wymyślił to, czego nie miał. Najdrob‐
niejsze żyjątko ma wewnętrzną intuicję. Współczesne badania naukowe wskazują jed‐
noznacznie na obecność tego wewnętrznego źródła. Odkrycie tej wewnętrznej mocy
uświadamia nam, że nie ma na Ziemi żywego organizmu, który byłby oddzielony od
reszty – wszystko jest połączone z kosmosem. Cokolwiek by się tam działo, efekty są od‐
czuwane tutaj.
Mówiłem o Paracelsusie... Współcześni lekarze także dochodzą do wniosku, że gdy na
Słońcu pojawiają się plamy, na Ziemi rośnie liczba zachorowań, a gdy plamy znikają,
liczba ta zmniejsza się. Dopóki istnieją plamy na Słońcu, dopóty nie pozbędziemy się
chorób. Co 11 lat powstają poważne zaburzenia i mają miejsce gigantyczne eksplozje.
Gdy coś takiego dzieje się na Słońcu, na Ziemi wybuchają wojny, zamieszki i rozruchy.
Nasze wojny podlegają 10-letniemu cyklowi. Epidemie też powtarzają się co 10-11 lat.
Rewolucje też mają związek z 10- lub 11-letnim cyklem.
Gdy uświadomimy sobie, że nie jesteśmy oddzieleni od reszty, ale połączeni w jeden
wielki organizm, łatwiej będzie nam zrozumieć astrologię. To dlatego wyjaśniam to
wszystko.
W przeszłości sądzono (nawet teraz tak się uważa), że astrologia to przesąd, zabobon,
ślepa wiara. Wiele wskazuje, że tak jest. To, na co trudno nam znaleźć naukowe wyja‐
śnienie, wydaje się opierać wyłącznie na ślepej wierze. Astrologię cechuje jednak bardzo
naukowe podejście. Nauka polega na wyjaśnianiu związku między przyczyną i skut‐
kiem. Astrologia twierdzi, że to, co dzieje się na Ziemi, ma jakieś przyczyny, choć może‐
my nie zdawać sobie z nich sprawy. Według astrologii przyszłość nie może być oderwa‐
na od przeszłości, musi być w jakiś sposób z nią powiązana: to, czym staniesz się jutro,
jest ściśle związane z tym, czym jesteś dziś, to, czym byłeś aż do dziś, łączy się z tym,
czym będziesz jutro.
Astrologia rozumuje bardzo naukowo. Utrzymuje, że przyszłość wyłania się z prze‐
szłości: twoje dziś powstało na bazie twojego wczoraj, a twoje jutro wyłoni się z twojego
dziś. Astrologia twierdzi też, że to, co stanie się jutro, jest w subtelny sposób obecne już
dziś. Spróbujmy się w to odrobinę zagłębić.
Na trzy dni przed zamachem Abraham Lincoln miał sen, że został zamordowany,
a jego ciało umieszczono w specjalnym pokoju w Białym Domu. Zanotował numer tego
pokoju. Sen się urwał i gdy Lincoln obudził się, roześmiał się. Powiedział żonie: „Śniło mi
się, że zostałem zamordowany, moje ciało złożono w pokoju o takim to numerze,
w skrzydle Białego Domu. Stałaś przy mojej głowie, a wokół zgromadzili się ludzie...”.
To był żart, sprawa dla niego śmiechu warta. Lincoln i jego żona zasnęli. Trzy dni póź‐
niej dokonano zabójstwa. Ciało Lincolna złożono w pokoju pod tym właśnie numerem,
a ludzie ustawili się we wskazanej kolejności.
Jeśli to, co miało miejsce trzy dni później, w pewnym sensie nie zdarzyło się, skąd
wziął się ten sen? Jak sen może aż tak odzwierciedlać to, co ma się zdarzyć, i to z takimi
szczegółami? Ten przebłysk może pojawić się we śnie tylko wtedy, gdy w jakiś sposób
istnieje w chwili obecnej. Tylko wtedy można mieć wgląd w to, co zdarzy się w przyszło‐
ści.
Jeśli otworzymy bramę teraźniejszości, zauważymy, że przyszłość czeka na nas bar‐
dzo blisko. Astrologia stawia hipotezę, że przyszłość to nasza niewiedza. Gdybyśmy zdo‐
łali ją dostrzec, nie byłaby przyszłością, wiedzielibyśmy, że jest z nami tu i teraz.
Pewien incydent z życia Mahawiry wzbudził burzliwą dyskusję, która doprowadziła
do tego, że grupa uczniów odłączyła się od mistrza – 500 mnichów, uczniów Mahawiry,
stworzyło odrębny zakon. Otóż Mahawira mawiał, że to, co się dzieje, w pewnym sensie
już się zdarzyło; jeżeli gdzieś idziesz, w pewnym sensie już dotarłeś do celu, jeśli zaczy‐
nasz się starzeć, w pewnym sensie już się zestarzałeś. Mahawira głosił, że wszystko, co
się dzieje, wszystko, co jest pewnym procesem, już się zdarzyło.
Jeden z wieloletnich uczniów Mahawiry żył z dala od niego. Była pora monsunowa,
a on zachorował, poprosił więc któregoś z nowicjuszy, by rozwinął przed nim matę.
Uczeń zaczął ją rozwijać, mata zaczęła toczyć się po ziemi, gdy nagle uczeń Mahawiry
przypomniał sobie nauki mistrza. Krzyknął: „Stop! Mahawira mawiał, że to, co się dzieje,
już się zdarzyło”.
Maty jeszcze nie rozwinięto. Nieoczekiwanie uczeń doszedł do wniosku, że Mahawira
mówił bzdury. Mata była na wpół rozwinięta, ale jak miałaby być całkowicie rozwinię‐
ta? Zostawił ją tam, gdzie była. Gdy ustały deszcze, uczeń udał się do Mahawiry: „Mylisz
się, mówiąc, że to, co się dzieje, już się zdarzyło, gdyż mata leży teraz na wpół rozwinię‐
ta. Rozwijano ją, ale nie została rozwinięta. Przybyłem, by dowieść, że twoje rozumowa‐
nie nie jest właściwe”.
Mahawira zauważył, że uczeń nie zrozumiał, o co mu chodziło. Musiał mieć bardzo
dziecinny umysł, bowiem nie podchodziłby tak do tego. Odpowiedział uczniowi: „Za‐
trzymałeś ten proces. To się działo, lecz ty się wtrąciłeś. Mata, której rozwinięciu zapo‐
biegłeś, właśnie urzeczywistniała się w procesie rozwijania. To i tak już się stało. Wi‐
działeś wprawdzie matę rozwijaną, ale towarzyszył temu jeszcze jeden proces, i to coś
już się dokonało. Jak długo twoja mata będzie zwinięta? Stale się rozwija i rozwinie się.
Wracaj...”.
Gdy uczeń wrócił, zobaczył, że jakiś człowiek rozwinął matę, położył się na niej wy‐
godnie – psując tym wszystko, bo padła cała teoria stworzona przez niego.
Gdy Mahawira powiedział, że to, co się dzieje, już się zdarzyło, miał na myśli, że to, co
się dzieje, stanowi chwilę obecną, a to, co może się wydarzyć, to przyszłość. Pąk kwiatu,
który właśnie ma rozkwitnąć, już rozkwitł; rozkwitnie, stanie się kwiatem. Teraz jest
w trakcie rozkwitania, jest tylko pąkiem, lecz skoro już rozkwita, rozkwitnie. To roz‐
kwitanie w pewnym sensie już miało miejsce.
Przyjrzyjmy się temu pod jeszcze innym kątem. Będzie to trochę skomplikowane. Za‐
wsze patrzymy na wszystko z punktu widzenia przeszłości. Pąk rozkwita... nasze myśle‐
nie jest generalnie zorientowane na przeszłość, jest uczepione przeszłości. Mówimy, że
pąk rozkwita, staje się kwiatem, stanie się kwiatem. Może jednak być... dokładnie od‐
wrotnie. Gdy popchnę cię z tyłu, ruszysz do przodu. Może też być i tak, że ktoś cię pocią‐
gnie z przodu... Ruch może odbywać się w obu kierunkach. Popycham cię z tyłu i poru‐
szasz się w przód. Ktoś pociągnie cię z przodu – nikt nie popycha cię z tyłu, ale ty i tak po‐
ruszasz się w przód.
Astrologia uznaje niekompletność rozumowania, że przeszłość jest siłą napędową,
a przyszłość to tylko skutek. Jeśli spojrzymy na to zjawisko totalnie, pod każdym kątem,
zauważymy, że przeszłość rzeczywiście jest siłą napędową, jednak przyszłość także wy‐
wiera wpływ na zasadzie przyciągania. Pąk stający się kwiatem to nie wszystko. Kwiat
niejako „zachęca” pąk do stania się kwiatem, ciągnie go... Przeszłość jest z tyłu, przy‐
szłość jest z przodu. Mamy teraz pąk, cała przeszłość pcha ten pąk do stania się kwiatem,
a cała przyszłość ciągnie go w... tym samym kierunku.
Naciskany z obu kierunków – z przeszłości i z przyszłości – pąk stanie się kwiatem.
Gdyby nie było przyszłości, sama przeszłość nie byłaby w stanie stworzyć kwiatu, gdyż
przyszłość musi dać przestrzeń, w której pąk staje się kwiatem. W przyszłości potrzebne
jest miejsce, trochę przestrzeni. Tylko wtedy, gdy przyszłość zapewni tą przestrzeń, pąk
rozwinie się w kwiat. Gdyby nie było przyszłości, niezależnie od wysiłków ze strony
przeszłości, od siły jej działania, wszystko byłoby na nic. Choćbym nie wiem jak mocno
pchał cię z tyłu, jeśli przed tobą jest ściana, nie ruszysz w przód. Do takiego ruchu po‐
trzebna jest przestrzeń. Jeżeli popchnę cię, a przestrzeń przed tobą zachęci: „chodź, bądź
moim gościem”, tylko wtedy moje działanie będzie miało sens. To działanie wymaga
pewnej przestrzeni w przyszłości, zatem przeszłość dokonuje głównego działania, zaś
przyszłość zapewnia odpowiednią przestrzeń.
Astrologia twierdzi, że patrzenie wyłącznie z punktu widzenia przeszłości jest niewy‐
starczające i tylko po części naukowe. Przyszłość stale nas wzywa, ciągnie ku sobie. Nie
wiemy tego, nie zdajemy sobie z tego sprawy. Taka jest nasza krótkowzroczność: nie po‐
trafimy popatrzeć nieco dalej. O jutrze nie wiemy nic.
Popatrz na horoskop urodzeniowy Krishnamurtiego, zaskoczy cię on. Gdyby obejrzeli
go Annie Besant lub Charles Webster Leadbeater, wiedzieliby, że praca z Krishnamurtim
to poważny błąd, ponieważ jego horoskop wskazuje jednoznacznie, że Krishnamurti
zniszczy każdą organizację, w której się znajdzie; każda organizacja ulegnie dezintegra‐
cji, rozsypie się w proch. Besant nie była w stanie tego zaakceptować. Nikomu nie przy‐
szłoby to do głowy – ale tak właśnie się stało.
Ruch teozoficzny usiłował wychować Krishnamurtiego na swego przywódcę. Teozo‐
fia dokonywała tak wielkich wysiłków (dla „dobra” Krishnamurtiego), że ruch ten znik‐
nął raz na zawsze. Besant powołała do życia potężną organizację, zwaną Gwiazda
Wschodu, tylko z myślą o Krishnamurtim. Pewnego dnia Krishnamurti – będący na‐
tchnieniem dla tej organizacji – odszedł. Besant poświęciła całe życie, by stworzyć tę or‐
ganizację i wszystko runęło. Nie można obwiniać Krishnamurtiego. Gwiazda, pod któ‐
rej wpływem przyszedł na świat, wskazuje jasno, że będzie on siłą destrukcyjną i wywo‐
ła rozłam w każdej organizacji.
Przyszłość nie jest do końca niejasna. Niejasna i niepewna jest nasza wiedza; ignoran‐
cja bardzo nam ciąży. Wygląda na to, że nie mamy dostępu do danych odnoszących się
do przyszłości. Jesteśmy ślepi – nic z przyszłości do nas nie dociera. Z tego powodu mó‐
wimy, że jest ona niepewna. Jednak coś z przyszłości bywa nam objawione – astrologia
nie sprowadza się tylko do badań tego, co mówią gwiazdy i planety, lub do oceny zna‐
czenia przypisywanego ich wpływom. To tylko jeden z wymiarów astrologii.
Istnieją przecież i inne wymiary poznawania przyszłości. Ludzie mają na dłoniach li‐
nie, podobne linie występują na czole i spodniej stronie stóp – to widzimy. W ciele czło‐
wieka są też czakramy. Każdy z nich odbiera określone sygnały, wibruje przez cały czas
w niepowtarzalny sposób, z odpowiednią częstotliwością. Są sposoby sprawdzenia tego.
W człowieku ukryte więc są rozmaite mentalne impresje, odciski, zalążki z przeszłości.
Ron Hubbard wymyślił nowe słowo i stworzył na Zachodzie nową gałąź nauki, choć
dla Wschodu jest to coś bardzo starego. Można to nazwać „ścieżką czasu”. Hubbard uwa‐
ża, że niezależnie od postaci, jaką przyjmujemy – człowieka, zwierzęcia, rośliny czy ka‐
mienia – niezależnie od form, jakie przyjmowaliśmy w niezliczonych żywotach, stru‐
mień wspomnień wciąż w nas tkwi. Można wydobyć go na powierzchnię i można na‐
wet doprowadzić do tego, by dana osoba ponownie przeżyła jego zapisy.
W badaniach prowadzonych przez Hubbarda jest to jedno z najwartościowszych od‐
kryć. Odnośnie ścieżek czasu w człowieku Hubbard wprowadził pojęcie „engramu”.
Z jednej strony mamy pamięć, dzięki której wspominamy to, co stało się wczoraj lub
wcześniej – to nasza pamięć „robocza”, używana na co dzień. Tak jak każdy sklepikarz
czy pracownik biurowy prowadzi rejestry, tak też działa nasza pamięć robocza. Każdego
dnia dezaktualizuje się ona i znika, nie jest trwała. To tylko pamięć robocza, dzięki któ‐
rej wykonujemy codzienną pracę, po której zostaje ona usunięta.
Głębsza jest pamięć, która nie służy tylko do codziennych zadań, ale ogarnia całe na‐
sze życie, gromadząca nasze doświadczenia życiowe, „sedno” przeżyć niezliczonych ży‐
wotów. Hubbard nazwał ją „engramem”, zapisem istniejącym w nas. Jest on zamknięty,
zablokowany w głębi nas, w całości, tak jak kaseta magnetofonowa wsunięta w czyjąś
kieszeń. Można ją otworzyć, a gdy to nastąpi, staje się tym, co Mahawira nazwał przypo‐
mnieniem przeszłych żywotów.
Hubbard nazywa to ścieżką czasu, która umożliwia nam cofnięcie się w przeszłość.
Odblokowanie ścieżki czasu nie oznacza wspominania, chodzi bowiem o przeżycie,
a nie o wspominanie.
Gdy ścieżka czasu zostanie uwolniona, nie odbierasz tego jako przypominanie sobie
czegoś, po prostu to przeżywasz. Spróbuj to zrozumieć. Jeśli twoja ścieżka czasu zostanie
odblokowana, przeżywanie nie będzie niczym trudnym. Właśnie bez tego astrologia by‐
łaby niekompletna. Astrologia w najgłębszym ujęciu oznacza, że twoja przeszłość musi
zostać odblokowana, bowiem wraz z uświadomieniem sobie całej przeszłości, stajesz się
świadomy całej przyszłości; przyszłość wyłania się z tej właśnie przeszłości.
Nie znając przeszłości, nie poznasz swej przyszłości, gdyż przyszłość jest dzieckiem
twojej przeszłości, rodzi się z niej. Konieczne jest więc odkrycie całej ścieżki pamięci. Je‐
śli tego dokonasz, a są techniki i metody w tym pomocne, nie myśl, że przypomnisz so‐
bie, jak ojciec uderzył cię, gdy miałeś sześć lat. Nie będziesz pamiętał, jaki byłeś w wieku
sześciu lat – przeżyjesz to na nowo. Przeżyjesz raz jeszcze całe zdarzenie. Gdy będzie się
to działo, a ja zapytam: „Jak się nazywasz?”, odpowiesz „Junior”, nie „William Smith Ju‐
nior” – ponieważ odpowiedzi udzieli sześcioletnie dziecko. Przeżyjesz tę chwilę, nie bę‐
dziesz jej pamiętać. William Smith Junior nie będzie przypominał sobie swoich sześciu
lat. William Smith Junior stanie się sześciolatkiem i odpowie „Junior”, zresztą każda od‐
powiedź będzie odpowiedzią sześcioletniego dziecka.
Gdy przeniesiony w poprzednie życie przypomnisz sobie, że byłeś lwem, zaczniesz ry‐
czeć jak lew. Nie będziesz mówił ludzkim głosem. Możliwe, że nawet zaatakujesz kogoś
pazurami. Jeśli przypomnisz sobie, że byłeś kamieniem, a ktoś zada ci pytanie – będziesz
milczał. Nie powiesz nawet słowa, będziesz milczał jak głaz.
Hubbard pomógł tysiącom ludzi. Jeśli człowiek nie może mówić, Hubbard uzna, że ta
osoba jest zablokowana wspomnieniami z dzieciństwa. Cofnie ją po ścieżce czasu i prze‐
łamie engram w chwili, gdy miała sześć lat, lub w chwili, gdy zablokowany został jej
rozwój. Po powrocie do tego punktu wspomnienia z dzieciństwa zostaną rozproszone.
Ta osoba znów będzie mieć 30 lat i zniknie różnica 24 lat. Najdziwniejsze jest to, że ty‐
siące lekarstw mogą nie pomóc takiej osobie, a cofnięcie w czasie i powrót do codzien‐
ności sprawią, że odzyska ona mowę.
Wiele chorób dosięga cię tylko wskutek działania ścieżki czasu. Mnóstwo przypadło‐
ści mieści się w tej kategorii: katar sienny, astma... Choroba powraca u cierpiącego na
katar sienny o określonej porze, co roku w tym samym czasie. Nie ma lekarstwa na coś
takiego. Dlaczego? Ponieważ katar sienny nie jest chorobą ciała, ale chorobą ścieżki cza‐
su. Gdzieś została zablokowana pamięć.
Przykładowo: ktoś ma wspomnienia związane z 12. miesiącem roku, odpowiadają‐
cym porze deszczowej. Gdy przychodzi ten okres, padają deszcze, człowiek to odczuwa
i boi się tego, co ma nastąpić. Katar jest czymś, co ten człowiek przeżywa powtórnie na‐
prawdę, choć nie jest to choroba. On po prostu przeżywa coś, co przytrafiło mu się w ze‐
szłym roku. Leczenie nic nie da, gdyż można było go leczyć rok temu, ale nie teraz. Szko‐
da leków dla kogoś, kto żyje teraz i nie jest tym, kto chorował rok temu. Nie ma związku
między tymi osobami. Każdy lek tylko pogorszy jego stan, zaś chory stwierdzi, że nic
mu nie pomoże, gdyż przygotowuje się na powtórkę tego, co spotkało go w zeszłym
roku. 70% chorób związanych jest ze ścieżką czasu. Zostały one zatrzymane, przeżywa‐
my je więc raz po raz.
Astrologia nie polega na studiowaniu gwiazd, choć i tym się zajmuje – będziemy
o tym jeszcze mówić. Oprócz studiowania ruchów gwiazd istnieją inne, odmienne wy‐
miary, którymi astrologia sięga w przyszłość człowieka i usiłuje ją jakoś ująć.
Gdy chcemy poznać przyszłość, trzeba uświadomić sobie przeszłość. Aby tego w pełni
dokonać, należy odczytać znaki na naszym ciele i umyśle. Ciało i umysł pokryte są taki‐
mi znakami. Od chwili, gdy astrologia popadła w obsesję na punkcie znaków na ciele,
zatraciła swoją głębię, gdyż takie znaki są bardzo powierzchowne.
Gdy umysł podlega przemianie, zmieniają się linie na dłoniach. Jeśli pod wpływem
hipnozy zostaniesz przekonany, że po 15 dniach umrzesz, i codziennie przez te dwa ty‐
godnie będziesz pozbawiany przytomności i utwierdzany w tym, że umrzesz... niezależ‐
nie od tego, czy tak się stanie, czy nie, linia życia na dłoni zostanie przerwana w miejscu
odpowiadającym około 15 dniom. Na linii życia pojawi się przerwa, ciało zaakceptuje
nadchodzącą śmierć.
Znaki na ciele to zjawisko bardzo powierzchowne. O wiele głębszy jest nasz umysł.
Jednak umysł, który znasz, nie jest głęboki, także jest powierzchowny. Dużo głębiej jest
warstwa umysłu, której w ogóle nie znasz. Ośrodki w głębi ciała, które joga nazywa cza‐
krami, są formami gromadzonymi przez wiele żywotów. Ci, którzy się na tym znają,
mogą stwierdzić aktywność czakr, przykładając dłoń. Dotykając po kolei siedmiu czakr
można sprawdzić, czy kiedykolwiek ich doświadczyłeś.
Eksperymentowałem z czakrami setek ludzi i ku mojemu zaskoczeniu zauważyłem,
że co najwyżej jedna, dwie, rzadko trzy czakry zaczynają się uaktywniać, raczej pozosta‐
ją uśpione. Nigdy ich nie używasz, choć stanowią twoją przeszłość. Jeśli przyjdzie do
mnie ktoś, kto ich doświadczył, a ja zobaczę, że wszystkie siedem czakr jest aktywnych,
można stwierdzić, że to jest jego ostatnie życie. Nie będzie kolejnego, bowiem uaktyw‐
nienie się siedmiu czakr uniemożliwia kolejne życie. To życie będzie nirwaną, wyzwole‐
niem.
Gdy ktoś przychodził do Mahawiry, ten głównie sprawdzał, ile czakr zostało uaktyw‐
nionych w danej osobie, ile pracy trzeba jej poświęcić, jakie są możliwości tej osoby, czy
i kiedy ta praca przyniesie efekty i ile żywotów przyjdzie na to poczekać.
Astrologia jest próbą wniknięcia w przyszłość wieloma ścieżkami. Wśród nich naj‐
częściej wykorzystuje się badanie wpływu gwiazd i planet na los człowieka. Co dnia
przybywa coraz więcej dowodów naukowych na poparcie tych badań. Na razie wiemy,
że życie podlega takim wpływom i nie da się tego uniknąć. Trudno określić, czy każdy
podlega tym wpływom indywidualnie. Uczonych niepokoi, czy tak jest, czy może te 6
miliardów ludzi ulega im oddzielnie... jednak w końcu będą musieli uznać, że tak wła‐
śnie jest.
Dlaczego są oni tak tym zaniepokojeni? Natura każdemu dała kciuk – unikalny, wy‐
jątkowy i niepowtarzalny. Natura dba nawet, by każdy dostał kciuk jedyny w swoim ro‐
dzaju, którego odcisk należy tylko do danej osoby i nikogo innego, ani teraz, ani w przy‐
szłości. Na Ziemi żyło już parę miliardów ludzi i jeszcze parę miliardów się na niej poja‐
wi, ale mój kciuk nigdy się nie powtórzy. Odciski kciuka są różne nawet w przypadku
bliźniąt jednojajowych.
Jeśli natura obdarza każdego tyloma cechami indywidualnymi, dbając o coś tak mało
znaczącego jak kciuk, co nie wydaje się pełnić jakiejś szczególnej roli, czyż nie może ona
obdarzyć każdego człowieka niepowtarzalnym życiem i duszą? Nie ma powodu, dla któ‐
rego miałoby tak nie być. Nauka rozwija się jednak bardzo wolno... i dobrze. Ta powol‐
ność w nauce jest jak najbardziej wskazana. Dopóki nie udowodni się czegoś w pełni,
gnanie do przodu nie wydaje się dobrym pomysłem. Prorocy potrafią jednak przewi‐
dzieć, co stanie się za tysiąc czy nawet sto tysięcy lat.
Nauka rozwija się małymi kroczkami. Dostrzega tylko fakty, które może weryfiko‐
wać eksperymentalnie. Śnienie jest dla niej zupełnie bezużyteczne, a prorocy odkrywają
prawdę nawet we śnie. Dla nich przyszłość to nieco bardziej rozciągnięta teraźniejszość.
Astrologia to zasadniczo badanie przyszłości. Nauka jest badaniem przeszłości. Nauka
szuka przyczyn wszystkiego, co istnieje dziś. Astrologia bada skutki tego, co dziś istnie‐
je. Między tymi dwoma podejściami jest olbrzymia luka. Każdego dnia nauka odkrywa
nowe zjawiska i teorie, które wydawały się niemożliwe – teraz zaczynają być możliwe.
Nauka dopiero niedawno uznała, że każdy rodzi się z „wbudowanymi” cechami indy‐
widualnymi. Od dawna idea ta budziła poważne opory. Jednak astrologia zawsze mówi‐
ła o czymś takim.
Weźmy ziarenko owocu mango. Gdy je zasadzimy, okazuje się, że musi ono mieć jakiś
„wbudowany” program, plan, szkic sytuacyjny. Bez niego nic nie mogłoby się z nim
stać. To ziarenko od nikogo nie uzyska pomocy... jak więc rozwija się z niego całe drze‐
wo? I jeszcze liście i owoce... W twardym ziarenku musi zawierać się kompletny pro‐
gram, informacja o tym, jakie to będzie drzewo. My tego nie widzimy. Możemy rozbić to
ziarenko, ale nic nie zobaczymy. Ten program musi jednak być gdzieś ukryty, gdyż ina‐
czej wyrosłoby z ziarenka mango zupełnie inne drzewo.
Nie ma mowy o błędach. Wyrasta tylko drzewo mango, wszystko następuje w sposób
właściwy. W maleńkim ziarenku zawarte są wszelkie informacje o tym, co ma się z nim
stać – jak ma kiełkować, jakie ma mieć liście, ile gałęzi, na jaką wysokość wyrosnąć, jak
długo będzie rosło i czy będzie rozłożyste. To wszystko musi zawierać się w ziarenku. Ile
owoców, jak słodkie i czy będą dojrzewać... Skoro wszystko to zawiera się w ziarenku
mango, to co zawarte jest w człowieku w chwili, gdy trafia do łona matki?
Uczeni zgadzają się, że nawet na tym etapie rozwoju muszą być ukryte informacje
o tym, jakiego koloru będziesz mieć oczy, jakie będą twoje włosy, jaki wzrost osiągniesz,
jaki będzie stan twojego zdrowia, na jakie choroby będziesz zapadać, a nawet jaki będzie
twój iloraz inteligencji – bowiem bez tego wszystkiego nie mógłbyś się rozwijać. Musisz
mieć niejako „z góry” wbudowany cały program. Jak pewne kości łączą się w dłoń,
a inne formują stopę? Jedna część organizmu widzi, inna odpowiada za słyszenie. Jak to
wszystko ma się więc stać?
Uczeni powiadają, że to tylko przypadek, ale słowo „przypadek” jest bardzo nienauko‐
we, oznacza ślepy los. Zrządzeniem losu stopa może zacząć widzieć, a ręka zacznie sły‐
szeć – a tutaj nie ma takiej przypadkowości, wszystko jest ułożone w określonym po‐
rządku, jakby z góry zaplanowane.
Astrologia ma bardziej naukowe podejście. Powiada, że ziarenko ma wszystko już go‐
towe w sobie i jeśli je zbadamy, odkryjemy jego „język” i zrozumiemy go. Jeśli uda nam
się odpowiedzieć na pytanie: „Co jest twoim zamiarem, jaki masz cel?” – zdołamy nakre‐
ślić także pełny schemat ludzkiego bytu. Uczeni zaczęli już robić takie szkice dla roślin.
Jak dotąd astrologia była dla nas jakimś przesądem, ślepą wiarą. Jeśli jednak nauka na‐
kreśli te szkice w pełnej formie, stanie się... astrologią – a to już się dzieje.
Astrologia twierdzi, że jeśli dzięki łasce niebios zdołamy poznać całość, przyszłość
jako taka przestanie istnieć. Ponieważ nie znamy całości (poznaliśmy jedynie niewielki
jej fragment), przyszłością staje się to, czego nie znamy. Musimy mówić: „może będzie
tak...” – gdyż wiele jeszcze pozostaje zagadką. Gdybyśmy znali całość, moglibyśmy rzec:
„będzie tak...” – i tak by było.
Jeśli wszystko jest gotowe w zarodku człowieka, pozostaje tylko podjęcie nad nim ba‐
dań. To, o czym dziś mówię, musiało w jakiejś postaci istnieć w moim zarodku jako po‐
tencjalność; jak inaczej mógłbym robić to, co robię? Jeśli pewnego dnia obserwacja ludz‐
kiego zarodka stanie się możliwa, badając szczegółowo taki zarodek, choćby mój, będzie
można naszkicować schemat, z którego da się odczytać to, co powiem w tym życiu,
czym się stanę, czym się nie stanę, do czego dojdę, do czego nie dojdę i co w ogóle ze mną
będzie. Wszystko to można przewidzieć. Nikt nie powinien być zaskoczony, jeśli dziś
czy jutro uda się nam wejrzeć w ludzki zarodek. Podjęto już pierwsze kroki w tym kie‐
runku.
Wykresy położenia planet w dniu narodzin i horoskopy indywidualne to tylko próby
wejrzenia w te sprawy. Od tysięcy lat tuż po urodzeniu dziecka usiłujemy określić, kim
ono będzie. Gdyby udało się nam do czegoś dojść, może pozwoliłoby to podjąć pewne
kroki, aby zwiększyć potencjalne możliwości dzieci. Zatem cokolwiek miałoby się zda‐
rzyć – w pełni to akceptujemy.
* * * * *
Pod koniec życia mułła Nasruddin oznajmił, że do tej pory był człowiekiem nieszczę‐
śliwym, lecz oto nagle spotkało go szczęście. Przez całą wioskę przeszła fala zdumienia:
ten, który zawsze pogrążony był w smutku, widział tylko ciemną stronę wszystkiego,
nieoczekiwanie tryska radością. On – wieczny pesymista, szukający samych tylko cier‐
ni... Był czas, gdy owoce w ogrodzie Nasruddina obrodziły jak nigdy dotąd. Pojawiło się
tyle jabłek, że drzewa nie mogły ich utrzymać. Ktoś z sąsiedztwa zapytał, czy przypad‐
kiem Nasruddin na coś się nie uskarża: „Wspaniałe plony, prawdziwa żyła złota, nie są‐
dzisz, Nasruddin?”.
Zasmucony Nasruddin rzekł: „Wszystko bardzo pięknie, ale skąd ja wezmę zgniłe jabł‐
ka dla moich zwierzaków?”.
Taki człowiek zawsze będzie nieszczęśliwy: „Skąd wezmę zgniłe jabłka dla moich
zwierzaków?”. Owoce były jak malowane, żadnych robaczywych – ot i cały kłopot!
Gdy nagle ujrzeli go szczęśliwym, zainteresowało to wieśniaków. Zapytali: „Nasrud‐
din, ty jesteś szczęśliwy? Jakim cudem?”.
Nasruddin odparł: „Nauczyłem się współpracować z tym, co nieuniknione. Po wielu
latach zmagań coś do mnie dotarło. Uważam teraz, że co ma być, to będzie. Współpracu‐
ję z tym, co nieuniknione, nie mam powodu być nieszczęśliwym. Jestem szczęśliwy”.
* * * * *
Astrologia bada wiele spraw. Podaje pomocną dłoń temu, co nieuniknione. Nie wal‐
czy bez potrzeby z tym, co ma się stać. Nie dąży ku temu, czego w ogóle nie będzie.
Astrologia była środkiem czyniącym człowieka religijnym – prowadziła go do „tako‐
ści”, do ostatecznej akceptacji wszystkiego. Ma ona wiele wymiarów, wiele aspektów.
Omówimy każdy z nich. Na razie niech wystarczy tyle: wszechświat to żywy twór, orga‐
niczna jedność. Nie ma w nim niczego, co byłoby odizolowane; wszystko jest ze sobą po‐
łączone. To, co najdalsze, łączy się z tym, co znajduje się w pobliżu – nic nie jest oddzielo‐
ne.
Zatem nie można trwać w złudzeniu, że jest się samotną, odległą wyspą, oddzieloną
od innych. Każdy jest połączony z całością, cały czas wywierając wpływ na każdego, sa‐
memu podlegając różnym wpływom. Nawet gdy przechodzisz obok kamienia na dro‐
dze, wysyła on w twym kierunku wibracje. Kwiaty także wysyłają wibracje. Ty sam nie
tylko przechodzisz, ale także wysyłasz w przestrzeń własne wibracje.
Powiedziałem, że podlegamy wpływom gwiazd i Księżyca. Innym przykładem idei
astrologii jest to, że Księżyc i gwiazdy podlegają naszym wpływom, gdyż ten wpływ
działa w obu kierunkach. Gdy ktoś taki jak Budda rodzi się na Ziemi, Księżyc może nie
być tego świadomy, ale właśnie z jego powodu nie szaleją burze magnetyczne – dzięki
Buddzie te burze cichną. Księżyc podlega takim wpływom i Słońce również to odczuwa.
Gdy pojawiają się plamy i burze magnetyczne na Słońcu, na Ziemi szerzą się choroby.
Gdy ktoś taki jak Budda przychodzi na świat, emanuje falą spokoju; potężny filar świa‐
domości i piękno medytacji przenika całą planetę – co skutecznie zapobiega burzom na
Słońcu, gdyż wszystko jest ze sobą połączone.
Wątłe źdźbło trawy wywiera wpływ na Słońce, a Słońce oddziałuje na najdrobniejsze
źdźbło trawy. Słońce nie powie tej roślince: „Nic mnie nie obchodzisz” czy też „Co ja
mam z tym źdźbłem trawy wspólnego?”. Życie jest wzajemnie ze sobą powiązane. Nic
nie jest małe, nic nie jest duże, wszystko to organiczna całość.
Życie to całość. Zrozumiesz astrologię, gdy pojmiesz tę całościowość – inaczej nic
z tego nie będzie.
Rozdział 6
Układ Słoneczny i zjawiska na Ziemi
Pewne sprawy trzeba zrozumieć. Z naukowego punktu widzenia cały Układ Słonecz‐
ny narodził się dzięki Słońcu. Księżyc, Jowisz, cała reszta planet wraz z Ziemią to orga‐
niczne fragmenty Słońca. Stopniowo życie pojawiło się na Ziemi, począwszy od roślin,
a skończywszy na człowieku. Człowiek jest organiczną cząstką Ziemi, Ziemia jest orga‐
niczną cząstką Słońca. Jak matka, która ma córkę także rodzącą córkę – we wszystkich
płynie ta sama krew. Ich ciała tworzą podobne komórki. Uczeni używają określenia
„empatia”, oznaczającego wspólną wrażliwość. To, co pochodzi z tego samego źródła,
ma zbliżone doświadczenia wewnętrzne.
Dzięki Słońcu rodzi się Ziemia, z niej powstają nasze ciała, zatem Słońce jest naszym
odległym praprzodkiem. Cokolwiek dzieje się na Słońcu, powoduje wibracje w każdej
komórce naszego ciała. Tak być musi, gdyż nasze komórki pochodzą ze Słońca. Słońce
wydaje się być czymś bardzo odległym, ale tak nie jest. W każdej komórce krwi i kości
zawarte są atomy Słońca. Jesteśmy częścią Słońca, nic więc dziwnego, że wywiera ono
tak silny wpływ na nasze życie. Istnieje swoiste pokrewieństwo między nami i Słońcem.
Jeśli właściwie zrozumiemy tę empatię, możemy zagłębić się w kolejny wymiar astrolo‐
gii.
Wcześniej mówiłem o bliźniętach. Pewne eksperymenty z empatią można prowadzić
z dwojgiem bliźniąt jednojajowych umieszczonych w oddzielnych pomieszczeniach.
W ciągu ostatnich 50 lat dokonano mnóstwo takich eksperymentów – bliźnięta umiesz‐
czono w oddzielnych pokojach, po sygnale dzwonka proszono je, by napisały lub nama‐
lowały to, co przyszło im na myśl po usłyszeniu dzwonka. Powtarzano to kilkadziesiąt
razy i ze zdumieniem zaobserwowano, że 90% rysunków było podobnych. Strumień
myśli powstający w dziecku po usłyszeniu dzwonka i obraz lub rysunek nim wywołany
były u obojga bliźniąt identyczne.
To podobieństwo doznań uczeni opisują jako przejaw empatii. Między bliźniętami
jest tak wielkie podobieństwo, że wytwarzają one identyczne wibracje. W ciałach takich
dzieci budzi się proces wewnętrznej komunikacji lub dialogu, zachodzący jakimiś bliżej
nieznanymi kanałami.
Takie pomosty istnieją też między Słońcem i Ziemią, w każdej chwili przepływają
nimi informacje. Analogiczne pomosty łączą Ziemię i człowieka. Zachowana jest więc
ciągła więź między człowiekiem, Ziemią i Słońcem. Jest ona jednak czymś bardzo tajem‐
niczym, wewnętrznym i niezwykle subtelnym.
W Stanach Zjednoczonych istnieje ośrodek badawczy Tree Ring Research Center, któ‐
ry od 50 lat prowadzi intensywne badania nad słojami drzew. Na przekroju pnia ścięte‐
go drzewa widać szereg pierścieni. Piękne, dekoracyjne wzory drewnianych mebli są
efektem tych słoi.
Prof. Douglas, kierownik ośrodka, który większą część życia poświęcił badaniu tych
zagadnień, poczynił szereg zdumiewających odkryć. Wszyscy wiemy, że wiek drzewa
można ocenić według liczby słoi. Co roku przybywa jeden nowy słój, drzewu przyrasta
nowa warstwa. Jeśli drzewo ma 50 lat, przeżyło 50 jesieni, w jego pniu powstaje 50 pier‐
ścieni. Zaskakujące jest to, że dane słoje wskazują, jakie w danych latach były warunki
pogodowe. Jeśli było cieplej lub panowała wilgotność większa niż zwykle, słoje będą
znacznie szersze. Gdy klimat był chłodny i suchy – są węższe. Można określić, w jakich
okresach padały ulewne deszcze, kiedy była susza albo kiedy panował siarczysty mróz.
Gdyby Budda stwierdził, że danego roku padały ulewne deszcze, drzewo bodhi, pod
którym siedział, może to potwierdzić. Budda może popełnić błąd – drzewo nie. Słoje
drzewa będą szersze lub węższe, zależnie od klimatu panującego w danym roku.
Prowadząc swe badania, prof. Douglas doszedł do wniosków, które przekraczały jego
najśmielsze oczekiwania. Zaobserwował, że co 11 lat słoje są szersze... a przecież co 11 lat
przypada maksimum aktywności nuklearnej na Słońcu i zaczyna ono tętnić życiem.
Wygląda na to, że Słońce podlega pewnym cyklicznym przemianom i jego radioaktyw‐
ność jest wtedy największa. W takich latach drzewo tworzy szerszy pierścień. Nie w jed‐
nym lesie, miejscu czy kraju, ale na całej Ziemi drzewa zachowują się podobnie, by
uchronić się przed zwiększonym promieniowaniem. Co 11 lat drzewu wyrasta grubsza
„skóra”, zabezpieczająca je przed większą dawką promieniowania Słońca.
Zjawisko to spowodowało stosowanie wśród uczonych nowego określenia: klimat
globalny. Pory roku wyglądają różnie w różnych miejscach: pada deszcz, panuje chłód
albo jest gorąco. Idea globalnego klimatu nigdy wcześniej nie zrodziła się w ludzkim
umyśle. Nawiązując do efektu 11-letniego cyklu słonecznego, prof. Douglas stworzył
określenie: klimat globalny. Choć możemy tego nie dostrzegać, drzewa jednak na niego
reagują. Po ukończeniu 11-letniego cyklu słoje stopniowo zmniejszają się, a po pięciu la‐
tach nowego cyklu ich średnica znów zaczyna się zwiększać.
Skoro drzewa są tak wrażliwe, że potrafią precyzyjnie rejestrować zjawiska na Słoń‐
cu, czyż nie jest możliwe, aby i w ludzkim umyśle także znajdowały się pewne „war‐
stwy”?... Czy ludzkie ciało jest w jakiś subtelny sposób wrażliwe na aktywność Słońca
i wytwarza określone fale w sferze psyche? Jak dotąd uczeni nie znaleźli jednoznacznych
dowodów na obecność tego rodzaju zjawisk w ciele. Wydaje się jednak niemożliwe, aby
ludzkie ciało nie rejestrowało takich oddziaływań.
Astrologia oznacza badanie możliwości takiego oddziaływania, że wszystko, co dzieje
się w kosmosie, ma wpływ na człowieka. Niełatwo bada się jednak ciało człowieka, nie
można go bowiem ciąć tak jak pnie drzew. Ponieważ człowiek ma umysł, to on, a nie
ciało, rejestruje poszczególne zdarzenia. Drzewo nie ma umysłu, więc zdarzenia muszą
być rejestrowane przez jego „ciało”.
Jeszcze jedna ciekawa sprawa. Radioaktywne burze na Słońcu wybuchają co 11 lat, ale
można też zauważyć cykl 90-letni. Poznano to całkiem niedawno, lecz jest to fakt na‐
ukowy, niezaprzeczalny, równie zdumiewający co cykl 11-letni. Astrolodzy o tym nie
wspominają, ja mówię, abyś mógł zrozumieć, Czytelniku, astrologię bardziej naukowo.
Otóż istnieje doświadczalnie potwierdzony cykl 90-letni, którego historia jest naprawdę
zdumiewająca.
4.000 lat temu egipski faraon nakazał swym uczonym rejestrowanie, jak często i o ile
zmienia się poziom wody w Nilu. Rzeka ta jest jedyną rzeką w świecie, która ma „biogra‐
fię” liczącą 4.000 lat. Rejestrowano nawet przypadki kilkucentymetrowego wzrostu lub
spadku poziomu wód! Te zapiski prowadzono od czasów najdawniejszych aż do całkiem
współczesnych. Władców staroegipskich nazywano faraonami – faraon oznaczał Słoń‐
ce. W Egipcie wierzono, że Słońce i Nil prowadzą ciągły dialog. Faraonowie, którzy czcili
Słońce, nakazali sporządzanie pełnego zapisu zdarzeń na Nilu. Twierdzili: „Nic obecnie
nie wiemy o Słońcu, lecz pewnego dnia będzie inaczej i te zapiski na coś się przydadzą”.
Przez 4.000 lat notowano każdą informację na temat Nilu, podniesienie się poziomu
wód, wylewy, okresy suszy. Jeden z egipskich uczonych, Tasman, zebrał te zapiski, two‐
rząc historię Nilu. Pewne sprawy, nieznane w czasach faraonów, obecnie są już znane.
Wszystko, co działo się niegdyś na Nilu, porównano ze zjawiskami na Słońcu, 90-letni
cykl wskazuje jednoznacznie na istnienie takiego związku. Ten cykl do złudzenia przy‐
pomina coś, co nazywamy narodzinami i śmiercią.
Spróbuję przedstawić to tak: Słońce jest młode przez 45 lat, po czym zaczyna słabnąć,
przez następnych 45 lat starzeje się. W ciągu pierwszych 45 lat strumień energii we‐
wnątrz Słońca nasila się, osiągając szczyt „młodości”. Po tym okresie energia opada, tak
jak u człowieka. Dochodząc do wieku 90 lat, Słońce jest już bardzo stare. W drugim okre‐
sie tego cyklu Ziemię nawiedzają trzęsienia ziemi, które są ściśle związane z cyklem 90-
letnim. Po zakończeniu cyklu 90 lat, Słońce znów staje się młode.
Te zdarzenia mają ogromne znaczenie. Na Słońcu zachodzą tak ogromne zmiany, że
wstrząsy na Ziemi są zupełnie naturalne. Gdy organizm tak ogromny jak Ziemia jest tar‐
gany wstrząsami wynikłymi ze zmian zachodzących na Słońcu, jak maleńkie ciało czło‐
wieka mogłoby nie podlegać tym wpływom? Astrolodzy zawsze zadają to pytanie, bo‐
wiem ich zdaniem nie jest możliwe, by nie miało to wpływu na ludzkie ciało. Dzieci ro‐
dzące się w ciągu pierwszych 45 lat, gdy Słońce wzrasta i jest w fazie młodzieńczej, cie‐
szą się doskonałym zdrowiem. Za to dzieci, które rodzą się podczas 45 lat starzenia się
Słońca, nie mogą być w pełni zdrowe.
Warunki zdrowotne dziecka urodzonego w okresie „zstępującego Słońca” przypomi‐
nają statek, który ma płynąć na wschód wtedy, gdy wieje zachodni wiatr – do porusza‐
nia wiosłami potrzeba wielkiego wysiłku, żagle nie działają, a sternik musi ciężko pra‐
cować, zupełnie tak, jakby płynąć pod prąd. Słońce stanowi źródło energii życiowej dla
całego Układu Słonecznego. Gdy więc słabnie ono, ten, kto zachował jeszcze młodzieńcze
siły, musi płynąć pod prąd, musi zdobyć się na wielki wysiłek.
Gdy zaś Słońce zaczyna „rosnąć”, cała słoneczna rodzina planet napełniana jest ener‐
gią i dąży do szczytu. Kto wtedy przychodzi na świat, ten płynie z wiatrem. Nie trzeba
wysiłku, nie trzeba używać wioseł ani steru. Wystarczy rozwinąć żagle i statek rusza
z wiatrem. W tym czasie na Ziemi zapadalność na choroby jest najmniejsza. W okresie
słabnącego Słońca spada na nas najwięcej chorób. Co 45 lat na Ziemi następuje wzrost
zachorowań, malejących w następnym takim okresie. Liczące 4.000 lat historyczne za‐
piski dotyczące Nilu pokazują, że w okresach „rosnącego” Słońca w Nilu było więcej
wody. Gdy Słońce wchodziło w fazę zstępującą, poziom wody w Nilu spadał i nurt rzeki
stawał się słabszy, wolniejszy.
Najlepsze zegarki nie wskazują czasu tak dokładnie jak Ziemia. Jeden obrót wokół
własnej osi zajmuje Ziemi 23 godziny i 56 minut. Na tej podstawie wprowadzono 24-go‐
dzinną dobę. Nie stwierdzono, by Ziemia dodała sobie lub odjęła choćby sekundę, ale
wynikało to z faktu, że nie mieliśmy dotąd środków służących do badania tego zjawiska,
stać nas więc było tylko na przybliżenia. Gdy 90-letni cykl dobiega kresu i wszystko jest
gotowe do nowego cyklu, odbija się to na ziemskim zegarze.
Gdy Słońce jest w okresie wzmożonej radioaktywności 11-letniego cyklu, to także za‐
kłóca pracę ziemskiego zegara. Zawsze gdy Ziemia znajduje się pod wpływem takich sił
zewnętrznych, jej wewnętrzny rytm ulega zaburzeniu. Każdy kosmiczny wpływ w ro‐
dzaju meteoru, przelatującej w pobliżu Ziemi komety lub wzrostu jasności gwiazdy
zmiennej także wywołuje zaburzenia. Obiekty bardzo od siebie odległe w skali kosmicz‐
nej znajdują się bardzo blisko, gdyż w niewidzialny sposób wszystko jest wzajemnie ze
sobą powiązane.
Język ludzki nie potrafi wyrazić tego zjawiska, gdyż mówiąc, że jakaś gwiazda zbliży‐
ła się nieco do naszego Słońca, wyobrażamy to sobie w zwykły sposób, jak zbliżanie się
jednej osoby do drugiej. Owszem, te odległości są olbrzymie; wystarczy jednak drobna
zmiana odległości między obiektami w kosmosie i oś ziemska zostaje narażona na po‐
ważne zakłócenia, choć możemy w ogóle nie zdawać sobie z tego sprawy. Aby zakłócić
ruch tej planety potrzeba potężnych sił. Przesunięcie osi nawet o cal wymaga obecności
wielkich ciał niebieskich w pobliżu orbity Ziemi.
Gdy wielkie ciała kosmiczne mijają Ziemię, mijają również nas. Gdy Ziemia ulega
wstrząsom, rosnące na niej drzewa nie mogą tego nie odczuwać. Nie jest też możliwe, by
nie ulegali tym wpływom ludzie zamieszkujący tę planetę. Wszystko odbiera te wstrzą‐
sy, lecz są to oddziaływania bardzo subtelne i nie dysponujemy obecnie przyrządami,
którymi moglibyśmy je mierzyć. Co prawda mamy elektroniczne urządzenia rejestrują‐
ce drgania o bardzo wysokiej częstotliwości, lecz wibracje emitowane przez człowieka
wciąż wymykają się naszym urządzeniom. Nie skonstruowano jeszcze takich przyrzą‐
dów.
Człowiek to istota niezwykle subtelna – taki już jest, inaczej trudno byłoby mu żyć na
Ziemi. Gdyby był w stanie w pełni doświadczać wpływu wszystkich otaczających go sił
24 godziny na dobę, nie zdołałby przeżyć. Człowiek może przeżyć tylko dlatego, że nie
zdaje sobie sprawy z wszystkiego, co się wokół niego dzieje.
Obowiązują tu i inne prawa. Chodzi mianowicie o to, że nie umiemy zarejestrować
oddziaływań wykraczających poza górne lub dolne granice określonego zakresu. Każdy
wpływ jest bowiem ograniczony, na przykład temperatura ciała człowieka waha się od
36,6°C (dolna granica) do 43,3°C (górna granica), co oznacza, że nasze życie toczy się
w przedziale zaledwie siedmiu stopni.
Jeśli temperatura spadnie znacznie poniżej 36,6°C, grozi nam śmierć, gdy podniesie
się, przekraczając 43,3°C – podobnie. Temperatury występujące we wszechświecie nie
są jednak ograniczone do tych siedmiu stopni, prawda? Człowiek żyje w takim właśnie
zakresie, a gdy wyjdzie poza niego, umiera. Ten zakres temperatur zapewnia człowieko‐
wi równowagę. W przedziale 36,6-43,3°C występują wahania, jednak podobne zakresy
równowagi istnieją dla wszystkiego we wszechświecie.
Kieruję do ciebie te słowa, a ty je słyszysz. Jeśli będę mówił bardzo niskim głosem,
w pewnej chwili przestaniesz słyszeć cokolwiek. Można to zrozumieć – trudno będzie
natomiast wyobrazić sobie, że istnieje jakiś górny próg słyszalności, poza którym
dźwięki przestają do nas docierać. I trudno też wyobrazić sobie, że przestają być słyszal‐
ne dźwięki o niskiej częstotliwości.
Uczeni powiadają, że fale dźwiękowe są słyszalne tylko w pewnym zakresie i nie da się
usłyszeć niczego, co jakkolwiek wykracza poza ten zakres. Wszędzie wokół nas biegną
fale, których nie słyszymy. Jeśli jakaś gwiazda zapada się w sobie lub rodzi się nowa pla‐
neta, do Ziemi docierają potężne fale. Gdybyśmy mogli je usłyszeć, w jednej chwili stra‐
cilibyśmy słuch. Jesteśmy przed tym zabezpieczeni, gdyż nasze uszy nie rejestrują tych
fal. Poniżej pewnego poziomu wyrażonego w decybelach lub powyżej pewnej górnej
granicy przestajemy odbierać sygnały dźwiękowe – słyszymy tylko to, co mieści się
w określonym przedziale.
Węch również ma pewne ograniczenia. Zmysły ludzkie działają w określonych prze‐
działach. Pies potrafi wyczuć o wiele więcej niż człowiek, gdyż ma szerszy zakres odbie‐
ranych zapachów i wyczuwa to, czego człowiek nie wyczuje. Koń usłyszy to, czego my
nie słyszymy. U konia zmysły słuchu i węchu są znacznie bardziej wyostrzone niż
u człowieka. Koń wyczuwa zbliżającego się lwa z odległości 2,5 kilometra – nagle przy‐
staje, choć my nie wiemy dlaczego. Koń ma silny zmysł węchu. Gdyby działał on u nas
z podobną siłą, wyczuwalibyśmy wszystko w naszym otoczeniu i doprowadziłoby to
nas do obłędu. Człowiek jest więc zamknięty w swoistej kapsule, ma określone granice.
Gdy włączasz radio, możesz odbierać wiele różnych stacji. Jednak muzyka nie zaczyna
grać dopiero z chwilą włączenia radia. Fale radiowe, muzyka i słowa, stale płyną w po‐
wietrzu, niezależnie od tego, czy masz włączone radio, czy nie. Jednak słyszysz je tylko
wtedy, gdy przekręcisz gałkę. Przez twój pokój ciągle przepływają fale radiowe ze
wszystkich stacji na świecie, lecz słyszysz je dopiero po włączeniu radia. Te fale przepły‐
wają przez pokój także przy wyłączonym radiu, ale ty tego nie słyszysz.
W tym świecie przepływa wokół nas mnóstwo dźwięków, jeden ogromny zgiełk. Nie
słyszymy tego wszystkiego, ale nie unikniemy jego wpływu. Ten zgiełk działa na nas, na
każdy nerw, pracę serca i poszczególne mięśnie. Wpływa na nas w sposób niezauważal‐
ny. Zapachy, których nie umiemy rozpoznać, także na nas wpływają. Jeśli towarzyszą
im jakieś chorobotwórcze wirusy, zaczynamy chorować. Zdawanie sobie z czegokol‐
wiek sprawy lub zauważanie czegoś nie jest wcale warunkiem koniecznym, by to coś
istniało.
Astrologia twierdzi, że wokół nas rozciągają się pola energii, które stale na nas wpły‐
wają. Dziecko od samych swoich narodzin podlega wszystkim istniejącym wpływom.
W języku nauki narodziny można opisać jako proces naświetlania, przypominający na‐
świetlanie filmu w aparacie fotograficznym. Naciskasz migawkę, na sekundę „okienko”
otwiera się, a to, co znajduje się przed obiektywem, zostaje natychmiast zarejestrowane
na filmie. Naświetla się film, w żaden sposób nie naruszając wcześniejszych naświetlo‐
nych fragmentów. Film utrwala więc daną scenę niejako na zawsze.
Analogicznie, gdy w łonie matki zostanie poczęte dziecko, jest to dla niego pierwsze
naświetlenie. W dniu narodzin mamy drugie naświetlenie. Wrażliwy umysł dziecka re‐
jestruje te dwa akty zupełnie tak samo jak film. Świat taki, jaki jest w danej chwili, odbi‐
ja się w dziecku, rodzi się w nim więc empatia wobec świata.
90% dzieci przychodzi na świat w nocy. Według teorii prawdopodobieństwa odsetek
narodzin powinien być mniej więcej taki sam dla dnia i nocy. Dopuszczalne są kilkupro‐
centowe wahania, ale dlaczego 90% dzieci miałoby rodzić się nocą? Najwyżej 10% naro‐
dzin przypada na dzień! Musi istnieć ku temu jakiś powód – jest ich zresztą wiele. Wyja‐
śnię je...
Gdy dziecko przychodzi na świat nocą, pierwsze „naświetlenie” jego umysłu związa‐
ne jest nie ze światłem, lecz z ciemnością. Podaję to jako przykład, ale cała sprawa jest
o wiele głębsza. Aby to zilustrować, mówię, że pierwsze wrażenie docierające do umysłu
dziecka to ciemność. Nie ma Słońca, jego energia jest nieobecna. Wszystko, cały świat
pogrążony jest we śnie – nic się nie budzi. Takie jest pierwsze wrażenie dziecka.
Gdybyśmy spytali Buddę lub Mahawirę o powody tego zjawiska, powiedzieliby, że
większość dusz rodzi się nocą, gdyż przychodzą na świat pogrążone we śnie. Te dusze
nie mogą wybrać sobie chwili narodzin. Są setki innych powodów, ale ten jest naprawdę
ważny: większość ludzi śpi, zanurzona w ciemności i braku działania.
Kto rodzi się po wschodzie Słońca, przychodzi na świat z wielką energią. O zmierzchu,
w mrokach nocy, rodzą się tylko śpiące istoty. Narodziny przypadające na czas wznosze‐
nia się Słońca na niebie to narodziny pod wpływem wielkiej energii. Narodziny przypa‐
dające po zachodzie Słońca, pod osłoną ciemności, to narodziny podlegające wpływowi
snu. Inne jest naświetlenie filmu nocą i inne w dzień. Zrozumienie spraw związanych
z naświetleniem jest konieczne, gdyż astrologia ściśle się z tym wszystkim wiąże.
Uczeni badający zagadnienie „naświetlenia” w chwili narodzin powiadają, że jest to
zdarzenie najwyższej wagi. Będzie ono towarzyszyć nam przez całe życie.
Gdy przychodzi na świat kurczę, natychmiast zaczyna biegać za kurą. Wydaje się, że
goni za matką, ale uczeni twierdzą, że nie ma to nic wspólnego z matką, chodzi jedynie
o „naświetlenie” i pewien psychiczny „odcisk”. Przeprowadzono setki eksperymentów,
jeden z nich z kurczętami, które miały się dopiero wykluć. Pisklęta wykluwały się z jaj,
a kurę zastąpiono balonem umieszczonym bezpośrednio przed nimi. Gdy kurczątka
otworzyły oczy, zobaczyły balon. Zakochały się w nim, jakby był ich matką. Gdziekol‐
wiek pognał go wiatr, pędziły za nim. Nie interesowały się matką, za to, ku zdumieniu
uczonych, stały się wrażliwe na balon. Zmęczone, siadały wokół niego. Próbowały się
przytulać i dziobać go!
Konrad Lorenz, uczony, który prowadził wiele takich badań, twierdzi, że chwila
„pierwszego naświetlenia” jest w życiu najważniejsza. Kurczę wchodzi w silny, emocjo‐
nalny związek z matką właśnie dzięki temu pierwszemu naświetleniu. Biega za nią tyl‐
ko dlatego, że ona jako pierwsza pojawiła się w jego życiu.
Obecnie prowadzi się szereg dodatkowych eksperymentów. Niemowlęta płci męskiej
wychowywane bez udziału matki nie potrafią pokochać żadnej kobiety. Zabrakło im od‐
powiedniego „naświetlenia”, wizerunek kobiety nie został dostatecznie odciśnięty
w umyśle dziecka. Jeśli na Zachodzie rozkwita homoseksualizm, jedną z głównych przy‐
czyn tego zjawiska jest niewłaściwe naświetlenie względem jednego z rodziców. Miłość
heteroseksualna, między przeciwnymi płciami, stopniowo zanika w świecie Zachodu,
rośnie zainteresowanie przedstawicielami tej samej płci. Chociaż jest to coś nienatural‐
nego, tak być musi.
Seksualny pociąg mężczyzny i kobiety jest uwarunkowany także w inny sposób. Na‐
leży uwzględnić fakt, komu dziecko zostało najpierw pokazane. Kobieta przez całe życie
będzie nieszczęśliwa, jeśli jako niemowlę została najpierw pokazana matce – powinien
to być mężczyzna. Pierwsze wrażenie w umyśle dziewczynki powinno wiązać się z oj‐
cem, tylko wtedy będzie ona w stanie w pełni pokochać mężczyznę. Jeśli mężczyźni
przewyższają we wszystkim kobiety, jest to skutkiem tego, że zarówno chłopców, jak
i dziewczynki pokazuje się w pierwszej kolejności matce, a potem oddaje jej na wycho‐
wanie. W przypadku chłopców jest to słuszne, lecz nie ma sensu, gdy chodzi o dziewczę‐
ta.
Dopóki więc nie zaczniemy pokazywać niemowląt płci żeńskiej najpierw ich ojcom,
równość między mężczyznami i kobietami nie będzie możliwa. Polityka, praca czy nie‐
zależność finansowa nie zrównają kobiet i mężczyzn, bowiem z perspektywy psycholo‐
gicznej pozostaje w dziewczynce słabość w samej strukturze jej osobowości. Tej słabości
nie pokonała jeszcze żadna cywilizacja.
Jeśli balonik może wywrzeć tak silny wpływ na kurczęta i odciska się niezatartym
piętnem na ich umysłach, należałoby wysłuchać astrologii, która twierdzi, że to, co nas
otacza – cały wszechświat – także niejako „wchodzi” w naszą świadomość w chwili na‐
rodzin, gdy naświetleniu ulega nasz mentalny film. Tak rodzą się nasze sympatie i anty‐
patie. Gwiazdozbiory otaczające w tej chwili Ziemię także, i to bardzo głęboko, „odciska‐
ją” swój wpływ na kliszy nowo narodzonej świadomości. Znajdują się bowiem w okre‐
ślonej pozycji: podstawowe znaczenie tych gwiazdozbiorów opiera się na wpływie emi‐
towanego przez nie promieniowania radioaktywnego, docierającego do nas w chwili
narodzin.
Uczeni są zdania, że każde ciało niebieskie ma własny poziom radioaktywności. Pla‐
neta Wenus wysyła pewne promieniowanie, zaś Księżyc emituje zupełnie inne fale.
Z kolei fale docierające do nas z Jowisza różnią się zdecydowanie od tych, które pocho‐
dzą ze Słońca. Różnice te wynikają z faktu, że każde ciało niebieskie znajduje się w in‐
nych substancjach gazowych, zatem na Ziemię dociera inne promieniowanie. Gdy rodzi
się dziecko, gwiazdozbiory, planety i odległe galaktyki wirujące nad horyzontem wni‐
kają głęboko w jego umysł w chwili owego „naświetlenia”. Kosmiczna sytuacja w danej
chwili, ze wszystkimi jej słabościami, możliwościami, z całą gigantyczną mocą wywie‐
ra wpływ na życie takiego dziecka.
Przypomina to poznawanie efektu, jaki wywołać miała eksplozja bomby atomowej
na zaludnionym obszarze, choćby w Hiroszimie. Zanim zrzucono bombę na Hiroszimę,
wiadomo było, że zginą setki tysięcy ludzi. Nie wiedziano jednak, że wpłynie to też na
przyszłe pokolenia, po prostu na wszystko. Dla tych, którzy zginęli w Hiroszimie i Naga‐
saki, było to kwestią jednej chwili. Pozostały jednak drzewa, zwierzęta, ptaki, ryby i lu‐
dzie, którzy przeżyli. Wszystko uległo trwałemu uszkodzeniu, o którym nic nie wiedzia‐
no. Pełny efekt poznamy dopiero po jakichś dziesięciu pokoleniach, gdyż potężne radio‐
aktywne siły wciąż jeszcze wywierają swój wpływ.
Każda kobieta, która przeżyła wybuch, miała poważnie zaburzony cykl miesiączko‐
wy. Jajniki tych kobiet nie są w stanie wyprodukować jajeczek wolnych od uszkodzeń,
tak jak było to wcześniej, gdy nie były wystawione na działanie radioaktywności. Dziec‐
ko poczęte w takich warunkach będzie głuche lub niewidome, może mieć dwie albo
cztery pary oczu, wszystko jest możliwe, nie da się nic przewidzieć. Może mieć chory
mózg albo urodzi się geniuszem, o jakim świat jeszcze nie słyszał. Nie wiadomo, jak bę‐
dzie wyglądać, tak naprawdę wiemy tylko, że nie będzie takie jak normalny człowiek.
Niewielkiej mocy bomba atomowa może powodować takie szkody w życiu na Zie‐
mi... Uświadom sobie wreszcie, jaką potęgą dysponuje Słońce. Przypomina ono miliony
podobnych bomb atomowych rozpalonych w jednym, gigantycznym płomieniu. W Hi‐
roszimie i Nagasaki bomby zabiły 120.000 ludzi. Potrafisz wyobrazić sobie, jaką moc
promieniowania ma Słońce?
Słońce ogrzewa Ziemię od 4 miliardów lat i uczeni twierdzą, że przez najbliższych
parę milionów lat nie zgaśnie. Każdego dnia z odległości prawie 160 milionów kilome‐
trów wysyła ono w kierunku Ziemi gigantyczną dawkę energii cieplnej. Wybuch w Hi‐
roszimie miał zasięg najwyżej 16 kilometrów, a Słońce ogrzewa nas z odległości 160 mi‐
lionów kilometrów, i to jak długo! Wydaje się ono być niewyczerpanym źródłem ener‐
gii, a przecież w porównaniu z innymi gwiazdami jest zaledwie drobinką. Gwiazdy, któ‐
re obserwujemy na niebie, są o wiele większe od naszego Słońca, a każda z nich wysyła
własne promieniowanie w naszym kierunku.
Jeden z wielkich uczonych, Francuz Michel Gauquelin, prowadził badania nad siłami
działającymi w kosmosie. Stwierdził, że nie jesteśmy w stanie pojąć nawet procenta
działania obserwowanych przez nas sił. Odkąd wysyłamy w przestrzeń kosmiczną
sztuczne satelity, dociera do nas taka masa informacji, że brakuje słów, by to wszystko
opisać, a nauka nie potrafi odczytać tych informacji. Nie przypuszczaliśmy, że wokół
nas jest tyle sił i tyle gigantycznych energii.
W tym kontekście jeszcze jedno: astrologia nie jest nową, rozwijającą się nauką,
wręcz przeciwnie. Jeśli widziałeś Taj Mahal, zauważyłeś też zapewne wielkie ruiny po
przeciwnej stronie rzeki Yamuny. Podobno szach Jehan nie tylko zbudował mauzoleum
Taj Mahal pamięci swej żony Mumtaz, lecz także postawił dla siebie grobowiec, z tego
samego marmuru, z którego wzniesiono Taj Mahal. Grobowiec miał stanąć na przeciw‐
nym brzegu rzeki, lecz nie udało się ukończyć jego budowy. Zbadali tę sprawę archeolo‐
dzy i okazało się, że ściany sprawiające wrażenie niedokończonych, nie są fragmentem
grobowca, ale ruinami pałacu z zamierzchłych czasów.
Przez ostatnie 300 lat opowiadano o niekompletnych ścianach grobowca, którego bu‐
dowę rozpoczął szach Jehan. Ściany niedokończonego grobowca i ruiny starego pałacu
wyglądają jednak dość podobnie, trudno zdecydować, z czym mamy tu do czynienia. Ba‐
dania wskazują na to, że nie tylko były one niegdyś fragmentem wielkiego pałacu, ale
i Taj Mahal nie został zbudowany przez szacha Jehana. Przekształcił on jedynie w grobo‐
wiec prastary, hinduski pałac. Często tak jest, że nie wierzymy w coś, co sprzeciwia się
starym, powtarzanym opowieściom.
Nigdzie na świecie nie ma grobowca przypominającego Taj Mahal – tak nie buduje się
grobowców. Wokół Taj Mahal znajdują się warownie, gdzie łatwo można zamocować
wszelkiego rodzaju broń palną. To był stary pałac, który przebudowano. Na drugim
brzegu rzeki również istniał pałac, z którego zostały tylko ściany, niemi świadkowie
zdarzeń.
Astrologia także przypomina ruiny jakiejś ogromnej budowli, która istniała przed
wiekami. Była to kompletna nauka, która zaginęła. Nie jest ona nowa, tworzona dopiero
teraz. Z tego, co pozostało w niej, trudno osądzać, jak wielki był to gmach. Często docho‐
dzimy do czegoś, by później to utracić.
Około 200 lat przed Chrystusem grecki uczony Arystarch odkrył, że Słońce, a nie Zie‐
mia, stanowi centrum naszego wszechświata. Ta zasada otrzymała nazwę systemu he‐
liocentrycznego: Słońce w centrum. Jednak później, ok. 100 r. n.e., Ptolemeusz zmienił
wszystko i ogłosił, że w centrum znajduje się Ziemia. Trzeba było odczekać ponad tysiąc
lat, by Johannes Kepler i Mikołaj Kopernik przywrócili Słońcu centralną pozycję w na‐
szym świecie. Prawda odkryta przez Arystarcha tak długo pozostawała ukryta; dopiero
Kopernik sięgnął do starej księgi napisanej przez Arystarcha i ogłosił to ponownie. Lu‐
dzie byli naprawdę wstrząśnięci.
Na Zachodzie mówi się, że Krzysztof Kolumb odkrył Amerykę. Gdy do Ameryki przy‐
był Oskar Wilde, pozwolił sobie na żart, którym zasłynął na całym świecie: powiedział,
że Amerykę odkrył dużo wcześniej ktoś inny. To prawda: Amerykę odkrywano wielo‐
krotnie, zapominano o niej, gdy zacierały się związki z tym lądem. Zapytano Wilde'a:
„Jeśli Kolumb nie odkrył Ameryki jako pierwszy, odkrywano ją wcześniej, dlaczego
wciąż ją gubiono?”. Wilde odparł: „On wprawdzie odkrył Amerykę, odkrywano ją prze‐
cież wiele razy, ale za każdym razem dawano sobie z tym spokój. I trzeba było siedzieć
cicho, bo o tak kłopotliwej sprawie najlepiej zapomnieć”.
W poemacie „Mahabharata” można znaleźć wzmianki o Ameryce, gdyż jedna z żon
Ardżuny pochodziła z Meksyku. W Meksyku znajdują się starożytne świątynie hindu‐
skie z wyrzeźbionymi posągami boga Ganesha.
Często tak jest, że odkrywamy prawdy, które później zostają zagubione. Astrologia
jest jedną z takich Wielkich Prawd: kiedyś coś o niej wiedziano, potem ta wiedza uległa
zapomnieniu. Mamy problemy z powtórnym jej poznaniem. Dlatego mówię o tym
wszystkim z różnych punktów widzenia.
Moje zamiary mogą być błędnie rozumiane. Nie chcę opowiadać o czymś, co można
omówić ze zwykłym astrologiem. Wystarczy mu zapłacić i usłyszysz, co czeka cię
w przyszłości. Może spodziewasz się, że będę o czymś takim mówił lub takich ludzi po‐
pierał. Pod pretekstem astrologii 99% „astrologów” opowiada zwyczajne bzdury. Tylko
jeden procent nie jest dogmatycznie uczepiony tego, że dane zdarzenie na pewno będzie
miało miejsce. Ten jeden procent astrologów wie, że astrologia to temat-rzeka, tak
ogromny, że zanurzenie się w nim budzi naprawdę wielkie opory.
Gdy mówię o astrologii, chcę, byś miał obraz całej tej nauki, pod różnymi kątami. Mo‐
żesz wtedy wejść w nią bez wahania i strachu. Mówiąc o astrologii, nie mam na myśli
pospolitych opowiastek, choć ciekawość przeciętnego człowieka w astrologii sprowa‐
dza się do odpowiedzi na pytanie, czy jego córka wyjdzie za mąż, czy nie.
Astrologię można podzielić na trzy części. Pierwsza stanowi sam rdzeń, esencję; jest
najważniejsza z wszystkich trzech i nie można jej zmieniać. Najtrudniej ją przy tym zro‐
zumieć. Druga część to warstwa środkowa, w której można dokonywać dowolnych
zmian. Jest ona „częściowo istotna”, można ją zmieniać, jeśli zna się sposób postępowa‐
nia – bez niego nie ma takiej możliwości. Część trzecia to najbardziej zewnętrzna war‐
stwa, która jest najmniej istotna, choć wszyscy jesteśmy jej najbardziej ciekawi.
Na początek esencja, w której niczego nie można zmienić. Gdy ją poznajesz, okazuje
się, że możesz jedynie z nią współpracować, współdziałać. Rozmaite religie posługiwały
się narzędziem astrologii dla poznania i odczytania centralnych aspektów ludzkiego
losu. „Częściowo istotna” część astrologii jest czymś takim, że jeśli ją poznamy, możemy
zmienić swoje życie – bez niej nic nie da się zrobić. Bez znajomości jej arkanów stanie się
to, co ma się stać. Wraz z wiedzą pojawia się możliwość wprowadzania rozwiązań alter‐
natywnych. Jeśli dokonamy prawidłowego wyboru, możliwa jest przemiana. Trzecia,
nieistotna część astrologii, to tylko peryferia tej sztuki, jej zewnętrzne, powierzchowne
warstwy. Nie ma w niej nic ważnego, wszystko jest powierzchowne i nieistotne.
Człowiek wciąż konsultuje z astrologami tylko sprawy nieistotne. Ktoś idzie do astro‐
loga i pyta, kiedy dostanie pracę: między twoim zatrudnieniem i gwiazdami czy Księży‐
cem nie ma żadnego związku. Ktoś pyta, czy wstąpi w związek małżeński, choć możliwe
jest społeczeństwo bez małżeństw. Ktoś zastanawia się, czy będzie biedny, czy bogaty:
przecież da się stworzyć społeczeństwo socjalistyczne lub komunistyczne, w którym nie
ma bogatych i biednych. Wszystkie takie pytania są nieistotne.
80-letni starzec idący drogą, pośliznął się na skórce z banana. Czy można udać się do
astrologa, by wyczytał z gwiazd i Księżyca, na której drodze leży kolejna skórka z bana‐
na stanowiąca zagrożenie dla nas? Takie sprawy to kompletna głupota, ale człowiek
chciałby wiedzieć, czy grozi mu pośliźnięcie się na skórce z banana... choć nie ma to nic
wspólnego z naszym istnieniem czy duszą. Takie zdarzenia występują na co dzień
i astrologia powinna trzymać się od nich z dala. Astrolodzy zawsze jednak zajmowali się
takimi sprawami, więc wielki gmach astrologii w końcu runął.
Żaden inteligentny człowiek nie uwierzy, że gdy przyszedł na świat, jego losem było
to, że pewnego dnia w Pcimiu Dolnym nadepnie na skórkę z banana i przewróci się. Ani
upadek, ani skórka z banana nie mają nic wspólnego z gwiazdami. Astrologia straciła
szacunek u ludzi, gdyż zaczęto ją łączyć z takimi sprawami.
Wszyscy chcemy dowiadywać się o te sprawy u astrologów, ale są one zupełnie nie‐
istotne. Istnieją też i kwestie „częściowo ważne”, takie jak śmierć i narodziny danej oso‐
by. Gdybyśmy mogli poznać ich szczegóły, można byłoby się jakoś na nie przygotować.
Jeśli jednak nie wiesz nic, nic nie możesz zrobić.
Gdy pogłębimy wiedzę o diagnozowaniu chorób, będziemy mogli wydłużyć życie, co
już się przecież dzieje. Jeśli nasze badania nad śmiercionośną bronią masowego rażenia
zakończą się powodzeniem, zdołamy zabić setki tysięcy ludzi za jednym razem – to tak‐
że już się stało. Ten „częściowo istotny” świat stwarza nam możliwość robienia pew‐
nych rzeczy, jeśli wiemy, czym to może się skończyć. W przeciwnym wypadku nic nie
można zrobić. Wiedząc coś wcześniej, można wybrać którąś z możliwości.
Poza tym wszystkim rozciąga się świat rzeczy istotnych: z nim jednak nie można zro‐
bić już nic. Nasza ciekawość dotyczy jednak spraw zupełnie nieważnych. Bardzo rzadko
ktoś chce poznawać to, co jest „częściowo istotne”. A jeśli chodzi o to, co jest naprawdę
ważne i nieuniknione, czego nie można zmienić nawet poznawszy to od podszewki –
tam nasza ciekawość czy pragnienie poznania nie sięgają nigdy.
* * * * *
Wioską szedł Mahawira wraz ze swym uczniem Goshalakiem (który później stał się
jego przeciwnikiem). Nagle zobaczyli małą roślinę. Goshalak zwrócił się do Mahawiry:
„Mamy tu roślinę. Jak sądzisz – czy zrodzi ona kwiat, czy może wcześniej zwiędnie? Jaka
jest jej przyszłość?”.
Mahawira zamknął oczy i usiadł przy roślinie.
Goshalak przebiegle powiedział: „Nie unikaj odpowiedzi. Co ci da zamykanie oczu?”.
Nie wiedział, dlaczego Mahawira zamilkł i zamknął oczy, a on szukał esencji tej sytuacji.
Konieczne było wejrzenie w głąb istnienia, w samo serce rośliny. Bez tego nie można
było przewidzieć, co się z nią stanie.
„Ta roślinka przetrwa i rozkwitnie” – rzekł Mahawira, otworzywszy oczy.
Goshalak błyskawicznie wyrwał roślinkę z ziemi, odrzucił daleko i roześmiał się. Nie
można było lepiej podważyć słów Mahawiry.
Mahawira nic więcej nie powiedział. Goshalak rzucił mu wyzwanie, wyrywając ro‐
ślinkę i odrzucając ją. Goshalak się śmiał, Mahawira uśmiechał się, poszli więc dalej.
Nagle zaczął padać ulewny deszcz, zrobiło się burzowo, a oni przez najbliższych sie‐
dem dni nie mogli ruszyć w drogę. Gdy deszcz w końcu ustał, zawrócili i wrócili do miej‐
sca, w którym przed siedmioma dniami Mahawira zamknął oczy, by zgłębić wewnętrz‐
ny byt rośliny. Ujrzeli roślinkę, która znów zapuściła korzenie w ziemi zmiękczonej
ulewnym deszczem i silnym wiatrem.
Mahawira znów zamknął oczy, stojąc tuż obok roślinki. Goshalak nie krył zdumienia,
przecież wyrwał ją z ziemi i wyrzucił. Gdy Mahawira otworzył oczy, Goshalak powie‐
dział: „Jestem zaskoczony, przecież wyrwałem tę roślinę, a ona dalej tu rośnie”.
Mahawira odparł: „Przetrwa i rozkwitnie. Zamknąłem oczy, aby wejrzeć w samo jej
centrum kryjące się w jej zalążku: czy zdoła ponownie zapuścić korzenie nawet po wy‐
rwaniu z ziemi, czy też ma skłonności samobójcze, czy jej instynkt życia jest silny, czy
może pragnie śmierci. Gdyby była nastawiona na śmierć, użyłaby twej pomocy i zwię‐
dła. Chciałem się przekonać, czy chce żyć; jeśli tak – będzie żyć. Wiedziałem, że chcesz ją
wyrwać i wyrzucić”.
„O czym ty mówisz?” – zdziwił się Goshalak.
Mahawira rzekł na to: „Gdy zamknąłem oczy i wejrzałem w wewnętrzny byt tej rośli‐
ny, ujrzałem też i ciebie, stojącego przy niej, gotowego wyrwać ją z korzeniami. Wie‐
działem, że to zrobisz. Dlatego chciałem poznać wewnętrzne możliwości tej rośliny, ile
w niej jest samozaparcia, woli życia. Gdyby czekała na śmierć i szukała wymówki, był‐
byś dla niej wystarczającym powodem do zwiędnięcia; w przeciwnym wypadku nawet
roślina wyrwana z gruntu potrafi ponownie zapuścić swe korzenie”.
Goshalakowi zabrakło odwagi, by raz jeszcze wyrwać roślinę. Obawiał się tego. Po‐
przednio Goshalak, śmiejąc się, zaszedł do pobliskiej wioski; teraz uśmiechnięty ruszył
tam Mahawira.
Goshalak zapytał: „Dlaczego się uśmiechasz?”.
Mahawira odparł: „Obserwuję to wszystko i zastanawiam się nad twoimi możliwo‐
ściami: czy potrafisz zdobyć się na to, by raz jeszcze ją wyrwać, czy już nie”.
„Mógłbyś i to przewidzieć?” – zdziwił się Goshalak.
Mahawira rzekł: „Nieważne. Mogłeś to zrobić albo nie. Ważne, kluczowe było to, że ta
roślina chciała żyć. Całe jej istnienie, cała witalność, pragnęło życia. Tylko to się liczy.
Twoje zachowanie było zupełnie nieistotne. Dowiodłeś, że jesteś słabszy i mniej zdeter‐
minowany niż roślina. Zostałeś pokonany”.
* * * * *
Jednym z powodów, dla których Goshalak miał dość Mahawiry, był ten incydent z ro‐
śliną.
Astrologia zajmuje się sprawami najistotniejszymi, fundamentalnymi. Twoja cieka‐
wość sięga tylko spraw „częściowo istotnych”. Chcesz dowiedzieć się, jak długo będziesz
żył, czy umrzesz śmiercią nagłą, czy nie. Nie bardzo interesuje cię to, co zrobisz ze swo‐
im życiem – jak będziesz żyć. Chcesz dowiedzieć się, jak zakończysz życie, gdy przyjdzie
ten czas, albo czym będziesz wtedy się zajmować. Twoja ciekawość sięga tylko zdarzeń,
nie ich rdzenia, duszy. To, że żyję, to tylko zdarzenie, ale to, co robię w tym życiu i czym
jestem – oto samo sedno. Gdy umrę, będzie to tylko zdarzeniem, lecz to, jaki będę
w chwili śmierci, co zrobię w takim momencie – to jest podstawa duszy. Wszyscy kiedyś
umrzemy; zdarzenie zwane śmiercią jest przypisane każdemu, ale styl opuszczenia tego
świata i sama chwila śmierci są inne dla każdego człowieka. Ktoś może nawet umrzeć ze
śmiechem na ustach.
* * * * *
W chwili śmierci mułły Nasruddina ktoś zapytał go: „Jak sądzisz mułło – gdy ludzie
się rodzą, skąd się biorą?”.
Mułła odparł: „Jak mi wiadomo, w chwili narodzin każde dziecko płacze, a odchodząc
z tego świata, też mamy oczy pełne łez. Mam wrażenie, że ludzie nie przychodzą z miejsc
ani też nie odchodzą w krainy, które nazwalibyśmy «dobrymi». Płaczą, gdy się tu poja‐
wiają, i płaczą, gdy stąd odchodzą!”.
* * * * *
Lecz ludzie tacy jak Nasruddin umierają, śmiejąc się. Śmierć jest zdarzeniem, lecz to,
co się śmieje w chwili śmierci, to właśnie dusza. Udając się do astrologa, zapytaj go więc,
jak umrzesz: szlochając czy śmiejąc się? O to warto pytać – ale wiąże się to z Wielką
Astrologią. Nikt na tej planecie nie zapytał jeszcze astrologa o to, czy umrze śmiejąc się,
czy płacząc. Pytamy, kiedy spotka nas śmierć, jakby umieranie miało wartość. Pytamy,
jak długo będziemy żyć, jakby liczył się tylko sam okres zwany życiem.
Dlaczego żyję? Po co żyję? Co mam robić i czym stanę się w tym życiu? Takich pytań
nie zadajemy. Dlatego runęła cała misterna struktura astrologii. Coś zbudowanego na
mało ważnych fundamentach musi się w końcu rozlecieć. Astrologia, o której tu mówię,
i to, co rozumiesz pod tym pojęciem, to dwie różne rzeczy. Astrologia w moim ujęciu
różni się jakościowo i jest o wiele głębsza. Przyjmuje zupełnie inny wymiar. Chcę powie‐
dzieć, że to, co stanowi twoją esencję, jest ściśle powiązane z tym, co stanowi esencję ca‐
łego wszechświata; ta więź jest oparta na swoistej harmonii rytmów. Współuczestniczy
w tym cały świat – nie jesteś sam.
* * * * *
Gdy Budda został oświeconym, złożył ręce w dziękczynnym geście i głową dotknął
ziemi. Z nieba zstąpili bogowie, aby okazać mu szacunek, znalazł bowiem prawdę osta‐
teczną. Zaskoczyło ich, gdy zobaczyli go z głową schyloną do ziemi. Spytali, komu tak
się kłania, przybyli z samego nieba, by go pozdrowić, gdyż dostąpił oświecenia, ale nie
wiedzieli, że istnieje coś, czemu nawet Budda składa hołd – przecież oświecenie uchodzi
za rzecz ostateczną.
Budda otworzył oczy i rzekł: „Nie jestem osamotniony w tym, co mi się przydarzyło,
świat także w tym uczestniczy. Toteż składam ten niski, dziękczynny pokłon całemu
światu”.
* * * * *
Mowa tu o tym, co w astrologii stanowi esencję. Dlatego Budda powiedział uczniom,
że gdziekolwiek osiągną wewnętrzną szczęśliwość, powinni natychmiast wyrazić
wdzięczność do całego świata, gdyż nie są sami w tym doznaniu. Gdyby Słońce nie wze‐
szło lub nie pojawił się Księżyc albo bieg zdarzeń był nieco inny, mogliby nie dostąpić.
To oni czegoś doświadczyli, lecz wszystko inne odgrywało w tym pewną rolę – cały
wszechświat ma w tym swój udział. Taki wzajemny związek w skali kosmicznej nazy‐
wa się astrologią.
Budda nigdy nie powie: „Stałem się oświeconym”. Stwierdzi tylko tyle: „Świat do‐
świadczył tego przeze mnie, zdarzenie zwane oświeceniem, ta najwyższa światłość, do‐
ciera do świata za moim pośrednictwem. Jestem wymówką, pretekstem. Ot, stanowię
węzeł, w którym spotykają się wszystkie ścieżki świata”.
Pomyślałeś kiedyś, że skrzyżowanie, choć wygląda na coś ważnego, jest tak naprawdę
niczym? Gdyby usunąć te cztery krzyżujące się ze sobą drogi, zniknie i skrzyżowanie.
Wszyscy jesteśmy takimi skrzyżowaniami, gdzie siły świata stykają się w pewnym
punkcie. W tym punkcie powstaje jednostka, rodzi się konkretna osoba.
Sens i istota astrologii sprowadza się do tego, że nie jesteśmy czymś oddzielnym, sta‐
nowimy jedność z całym wszechświatem. Nie tylko stanowimy z nim jedność, lecz rów‐
nież uczestniczymy w każdym wydarzeniu i sytuacji.
Budda rzekł, że kłania się wszystkim buddom, którzy pojawili się przed nim i tym,
którzy nadejdą po nim. Ktoś zauważył, że zrozumiały jest hołd w stosunku do tych, któ‐
rzy narodzili się przed nim, albowiem, świadomie lub nie, Budda może im coś zawdzię‐
czać; może ich wiedza okazała się mu pomocną, ale składać hołd tym, którzy jeszcze nie
przyszli na świat? Cóż on dzięki nim uzyskał?
Budda odparł, że otrzymał pomoc nie tylko od tych buddów, którzy narodzili się przed
nim, lecz także od tych, którzy pojawią się po nim, gdyż w tej chwili przeszłość i przy‐
szłość spotkały się ze sobą i stopiły w jedno. Ci, którzy odeszli, spotkali tych, którzy na‐
dejdą – dokładnie w miejscu, w którym on wówczas się znalazł. Wschód i zachód Słońca
spotkały się w tym właśnie punkcie. Budda pozdrowił więc tych, którzy dopiero mieli
się narodzić, im także wiele zawdzięczał, bo gdyby nie zostali przeniesieni w przyszłość,
jego też by nie było.
Niełatwo to zrozumieć, jest to bowiem związane z tym, co stanowi w astrologii tak
zwaną esencję. Nie istniałbym, gdyby cokolwiek z mej przeszłości zostało odrzucone lub
wymazane; stanowię ogniwo w długim łańcuchu. Nietrudno pojąć, że gdyby nie urodził
się mój ojciec, ja również nie przyszedłbym na świat, gdyż mój ojciec stanowi zasadni‐
cze ogniwo łańcucha, który prowadzi do mnie. Gdyby nie było mojego dziadka, również
nie mógłbym się narodzić, gdyż są to ogniwa zasadnicze. Trudno jest jednak pojąć, że
gdyby nie istniały ogniwa odchodzące ode mnie w przyszłość, wówczas także nie mógł‐
bym pojawić się na tym świecie.
Co mam wspólnego z tymi ogniwami z przyszłości? Przecież już się narodziłem. Lecz
Budda powie, że gdyby nie było tu czegokolwiek, co będzie miało miejsce w przyszłości,
wtedy także nie mógłbym się narodzić, gdyż jestem ogniwem łączącym przeszłość
i przyszłość. Gdyby w przeszłości lub przyszłości pojawiła się choćby najdrobniejsza
zmiana, nie byłbym taki, jaki teraz jestem. Zostałem ulepiony z „wczoraj”, ale ukształto‐
wało mnie też „jutro”: oto prawdziwa astrologia. Nie samo wczoraj, lecz i jutro; nie tylko
to, co już było, lecz i to, co nadejdzie; nie tylko Słońce, które wzeszło dziś, ale i Słońce,
które wzejdzie jutro – wszystko gra pewną rolę.
Przyszłe chwile także determinują chwilę obecną. Ta chwila nie istniałaby, gdyby nie
było chwil przyszłych. Obecna chwila może mieć miejsce tylko dzięki wsparciu z ich
strony. Nasze dłonie opierają się na ramionach przyszłości; nasze stopy spoczywają na
barkach przeszłości. Oczywiste jest, że jeśli runie to, co jest pode mną i na czym się opie‐
ram, i co umiem dostrzec, runę i ja. Jeśli zaś znikną ramiona przyszłości, na których spo‐
czywają moje wyciągnięte dłonie, również czeka mnie upadek.
Astrologię można zrozumieć, odkrywszy w sobie wewnętrzną więź między przeszło‐
ścią i przyszłością. Wtedy astrologia staje się religią, oznacza bowiem uduchowienie.
W przeciwnym wypadku powiązana z nieistotnym, staje się zabawką w rękach pseudo‐
przepowiadaczy przyszłości, tracąc wszelką wartość. Nawet najwznioślejsza nauka roz‐
pada się w proch w rękach ignorantów. O jej wartości decyduje to, w jaki sposób wyko‐
rzystujemy taką wiedzę.
Usiłuję przepchnąć cię przez wiele bram, ku tej jednej... abyś zrozumiał, że wszystko
łączy się ze sobą, jest wzajemnie powiązane. Ten wszechświat przypomina rodzinę, jest
jak jeden organizm. Kiedy oddycham, wpływa to na całe moje ciało; podobnie oddycha‐
nie Słońca wywołuje zmiany na Ziemi. Nawet najodleglejsze gwiazdy mają wpływ na tę
planetę. Najmniejsza z komórek drga połączona z gigantycznymi słońcami. Jeśli to zro‐
zumiesz, bramy Wielkiej Astrologii otworzą się przed tobą i nie będziemy przejmować
się już bezużytecznością tego, co nieistotne.
Dodaliśmy do astrologii wyjątkowe bzdury. Coś, co nie ma żadnej wartości, ale stwa‐
rza mnóstwo problemów – właśnie przez łączenie z astrologią. Umieszczamy w astrolo‐
gii pytanie, czy dana osoba urodziła się w biednej rodzinie, czy może w bogatej. Dopóki
nie zrozumiesz, że to jest nieistotne, będziesz tego szukać w astrologii. Astrologia stanie
się dla ciebie narzędziem dopiero wtedy, gdy oddzielisz to, co znaczące, od tego, co nie‐
istotne.
Mahomet miał ucznia o imieniu Ali, który zapytał go raz, czy człowiek jest niezależny
i na tyle wolny, by móc robić to, na co ma ochotę, czy może o wszystkim decyduje prze‐
znaczenie. „Czy można robić to, co się chce, czy nie?” – spytał Ali.
Człowiek zadaje to pytanie od dawna. „Jeśli człowiek nie może czynić tego, co zapra‐
gnie – rzekł Ali – głoszenie morałów w rodzaju: nie kradnij, nie kłam, nie bądź nieuczci‐
wy jest zupełnie bezużyteczne. A może to przeznaczenie decyduje, że ktoś musi nauczać
innych, by nie kradli i nie robili tego czy tamtego?”. Wiadomo, że dzięki przeznaczeniu
człowiek nieuczciwy pozostanie nieuczciwym, złodziej będzie złodziejem, a morderca
pozostanie mordercą. „To jakiś absurd. Jeśli wszystko jest z góry ustalone, ta nauka nie
ma sensu, na nic wszyscy prorocy, święci i nauczyciele”.
Ludzie pytali o to Mahawirę i Buddę. Jeśli to, co ma się stać, jest z góry przesądzone, po
co Budda i Mahawira czynią tyle starań, tłumacząc wszystkim, co jest dobre, a co złe? Ali
postawił Mahometowi pytanie, co on sądzi o tej kwestii. Gdyby zapytał o to Buddę lub
Mahawirę, otrzymałby skomplikowaną i głęboką odpowiedź. Mahomet udzielił mu zaś
odpowiedzi, którą bez trudu da się zrozumieć. Wiele odpowiedzi Mahometa cechowało
się prostotą i bezpośredniością.
Zwykle odpowiedzi ludzi niewykształconych lub mających poważne luki w edukacji,
prostych wieśniaków, trafiają w samo sedno. Ludzie tacy jak Kabir, Nanak, Mahomet
i Jezus do takich właśnie zwykłych ludzi należą. Słowa Buddy, Mahawiry czy Krishny są
złożone, bowiem Budda i Mahawira to elita przebogatej, wysoko rozwiniętej cywilizacji.
Słowa Jezusa są zaś proste i bezpośrednie, Kabir zwykł na przykład mówić do siebie sa‐
mego: „Kabir stoi na targowisku z młotem w ręku, aby cię uderzyć”. Gdy ktoś zbliżał się
do niego, on „rozbijał” mu głowę, aby usunąć śmietnik wypełniający ją od wewnątrz.
Mahomet nie udzielił odpowiedzi metafizycznej. Poprosił Alego o uniesienie nogi. Ali
zapytał, czy człowiek jest na tyle wolny, by móc robić to, na co ma ochotę – czemu miał‐
by stawać na jednej nodze? Mahomet był nieugięty: „Najpierw stań na jednej nodze!”. Ali
podniósł lewą nogę i stanął na prawej. Mahomet poprosił go wówczas: „A teraz podnieś
prawą nogę”. Zdumiony Ali zapytał, jak ma tego dokonać. Mahomet odrzekł: „Gdybyś
wiedział wcześniej, zacząłbyś od prawej, teraz już za późno. Człowiek zawsze ma wolny
wybór przy pierwszej nodze – odnosi się to do wszystkiego, ale jak uniesiesz pierwszą
nogę, druga zostaje na ziemi”.
W sprawach nieistotnych w naszym życiu zawsze możemy podnieść którąś nogę.
Gdy to zrobimy, wpędzamy w niewolę to, co jest czynnikiem istotnym. Podejmujemy
zupełnie nieistotne kroki: wiążą nas one, po czym nie możemy podjąć się tego, co na‐
prawdę jest ważne. Mahomet powiedział Alemu, że ma absolutną wolność wyboru pra‐
wej lub lewej nogi. Skorzystanie z tej wolności i podniesienie lewej nogi powoduje jed‐
nak niemożliwość podniesienia prawej. Istnieje więc ograniczona wolność, jednak poza
tymi granicami nie ma żadnej „wolności”.
W ludzkim umyśle tkwi pewien odwieczny konflikt. Jeśli człowiek jest niewolnikiem
swego przeznaczenia, jak to zwykle astrolodzy usiłują nam wmówić, jeśli wszystko jest
z góry ustalone i nieuniknione, każda religia jest bezużyteczna. Jeśli człowiek jest wolny,
by robić to, na co ma ochotę (jak twierdzą tak zwani racjonaliści), nic nie jest z góry
ustalone bądź nieuniknione, życie staje się tylko chaosem i anarchią: możliwe byłoby to,
że człowiek kradnie i osiąga wyzwolenie, zabija i realizuje w sobie boskość. Gdy nic z ni‐
czym nie jest połączone, gdy jeden krok nie łączy się z innym, nie ma żadnych praw,
wszystko się rozsypuje w pył.
* * * * *
Mułła Nasruddin przechodził obok meczetu, gdy nagle ktoś spadł z minaretu, na który
wspiął się, by odmówić swe modlitwy. Człowiek ten wylądował na ramionach mułły
i złamał mu kręgosłup. Mułłę zabrano do szpitala. Niektórzy z jego uczniów przyszli
w odwiedziny, a ponieważ mułła zwykle interpretował wszystkie zdarzenia, spytali:
„Jak to zinterpretujesz? Co to niby oznacza?”.
Mułła odparł: „To jasne jak Słońce na niebie, że nie ma żadnego związku między dzia‐
łaniem i jego owocami. Ktoś spada, a złamany zostaje kręgosłup kogoś innego. Odtąd nie
życzę sobie wspominania doktryny karmy. Dowiedziono, że jedna osoba może spaść, ła‐
miąc kręgosłup innej. Ten, który upadł, jest zdrowy i naprawdę sympatyczny. On spada
sobie na mnie, a mnie wali się świat. Przecież to nie ja wspiąłem się na minaret, by od‐
mówić modlitwę, ja wracałem do domu. Nie miałem nic wspólnego z modłami, a zosta‐
łem w nie wciągnięty. Od tej pory koniec z gadaniem o doktrynie karmy. Wszystko jest
możliwe. Prawo legło w gruzach, wszędzie panuje anarchia”. Mułła był bardzo nieszczę‐
śliwy – to oczywiste, gdyż jego kręgosłup został zupełnie niepotrzebnie złamany.
* * * * *
Nasuwają się dwie hipotezy, Z jednej strony mamy przydrożnego astrologa, pytanego
o rzeczy nieistotne. Czy jest astrologiem, żebrakiem, ministrem finansów – to żadna
różnica. Wszyscy astrolodzy zajmujący się rzeczami nieistotnymi, tym, czy ktoś wygra
wybory albo nie, to pospolici wróżbiarze. Co wybory mają wspólnego z Księżycem
i gwiazdami? Pospolity astrolog, który twierdzi: „Wszystko jest z góry ustalone, nie da
się poczynić jakichkolwiek, nawet najdrobniejszych zmian”, mówi nieprawdę.
Z drugiej strony mamy racjonalistę, który powiada, że nic nie jest z niczym powiąza‐
ne w sposób nieunikniony. Zdarzenia są przypadkowe, powierzchowne, ot, kwestia śle‐
pego losu. Nie ma praw, wszystko jest anarchią. Ten ktoś również mówi nieprawdę.
Istnieje jednak pewna reguła – racjonalista nigdy nie będzie tak szczęśliwy i radosny,
jak Budda. Racjonalista za pomocą logiki odrzuca Boga, duszę i religię, lecz nigdy nie
osiągnie radości widocznej u Mahawiry. Mahawira musiał zrobić coś, czym zasłużył so‐
bie na tę radość, Budda musiał uczynić coś takiego, co go wyzwoliło, zaś Krishna musiał
dokonać czegoś, co sprawiło, że z jego fletu wydobywały się niepowtarzalne, magiczne
dźwięki.
Prawdziwa jest trzecia możliwość, będąca kwintesencją wszystkiego; należy ona do
tego, co jest najgłębsze i całkowicie z góry przesądzone. Im bardziej zbliżasz się do swego
centrum, tym bardziej zbliżasz się do tego, co stanowi esencję – cząstkę „z góry ustalo‐
ną”. Kierując się na peryferia, staczasz się w objęcia przypadku. Im więcej mówimy
o tym, co dzieje się na zewnątrz, tym więcej dostrzegamy przypadkowości. Gdy zaś mó‐
wimy o zjawiskach wewnętrznych, wszystko zaczyna wyglądać bardzo naukowo, jakby
opierało się na pewnych prawach.
Między tymi dwoma – esencją i peryferiami – rozciąga się przestrzeń w kształcie krę‐
gu, w której zachodzą zmiany wynikające z naszej wolności wyboru. Ktoś świadomy
dokona właściwego wyboru, a osoba pogrążona w niewiedzy podryfuje ku swemu prze‐
znaczeniu, potykając się o wszystko, co napotka na swej drodze.
Istnieją więc trzy obszary życia. W obszarze, który stanowi samą esencję, rdzeń,
wszystko jest z góry ustalone. Wiedza o tym oznacza poznanie sensu i istoty astrologii.
W obszarze położonym na peryferiach nie ma nic pewnego. Poznanie tego obszaru daje
znajomość codziennego, nieprzewidywalnego świata. Jest jeszcze jeden obszar, który
znajduje się pośrodku. Znając go, można uchronić się przed próbą dokonania tego, co
niemożliwe; można zrobić to, co jest do zrobienia.
Jeśli ktoś żyje na peryferiach i w obszarze środkowym, ale zaczyna poruszać się ku
centrum, staje się religijny. Natomiast żyjąc tak, że ruch do centrum nie jest możliwy,
człowiek pozostaje niereligijny.
Ktoś przygotowuje się do kradzieży. Kradzież nie jest z góry ustalona, nie można po‐
wiedzieć, że jest nieunikniona, raczej jest kwestią wolnej woli. Kiedy jednak kradzież zo‐
stanie dokonana, jedna stopa już została uniesiona, druga pozostała zaś na ziemi – nie da
się już tego cofnąć. Skutek kradzieży wpłynie na osobowość danego człowieka, jednak
dopóki do tego nie doszło, istnieje i jest możliwa inna alternatywa.
Umysł waha się między tak i nie. Jeśli powie kradzieży „tak”, zostanie wypchnięty na
peryferia, jeśli powie „nie”, skieruje się ku centrum. W środku istnieje więc pewien wy‐
bór. Jeśli dokonasz złego wyboru, zostaniesz zepchnięty na peryferia. Dokonując właści‐
wego wyboru, kierujesz się ku centrum, w stronę tej astrologii, która jest w życiu naj‐
ważniejsza.
Poruszyłem tu kilka kwestii związanych z istotą astrologii. Powiedziałem, że jeste‐
śmy ramionami Słońca, że Ziemia narodziła się ze Słońca, a my narodziliśmy się z Ziemi,
że nie jesteśmy oddzieleni, że wszystko jest powiązane ze wszystkim. Jesteśmy konara‐
mi i liśćmi wyrastającymi ze Słońca. To, co dzieje się w samym środku Słońca, wysyła
wibracje rozchodzące się w każdej istocie za pośrednictwem komórek i nerwów. Jeśli to
zrozumiesz, pojmiesz, że jesteśmy na tej planecie jedną rodziną. Nie trzeba żyć uwięzio‐
nym w klatce ego i dumy.
Największy cios astrologia zadaje ego. Jeśli astrologia ma rację, ego się myli. Albo tak:
jeśli astrologia się myli, nie pozostanie nic prócz ego. Ale jeśli astrologia ma rację, świat
ma rację – i tylko ja, samotna wysepka, jestem w błędzie. Jestem jedynie drobną, mało
znaczącą cząstką świata, tak ulotną, że nie można mnie poważnie traktować. Jeśli astro‐
logia ma rację, mnie nie ma, jest za to ogromny strumień, w którym jestem jedynie małą
falą na tafli wody.
Czasem, gdy płyniemy na wielkiej fali, ulegamy iluzji, że jesteśmy czymś szczegól‐
nym i zapominamy o fali. Fala żyje w oceanie, którego zupełnie nie jesteśmy świadomi.
Jeżeli zniknie znajdujący się pod nią ocean, zniknie ta fala i my także znikniemy. Zupeł‐
nie niepotrzebnie zasmuca nas możliwość naszego zniknięcia, i to tylko dlatego, że ubz‐
duraliśmy sobie, że wiara w nasze oddzielne istnienie da nam szczęście.
Gdybyśmy zrozumieli, że istnieje tylko Wielka Fala i ogromny ocean, a nas nie ma,
oraz, że życzeniem oceanu jest, byśmy się na nim zjawili, a także nasza śmierć... Jeśli
utrwali się taka postawa, według której stanowimy jedynie drobny fragment wielkiego
planu egzystencji, nie będzie nieszczęścia. Zniknie też tak zwane szczęście, którym tak
bardzo chcemy się cieszyć.
Nie będzie szczęścia związanego z myśleniem w rodzaju: „Zwyciężyłem... osiągną‐
łem...”. Nie będzie też nieszczęścia spowodowanego myśleniem: „Umieram, koniec ze
mną, utonąłem, zostałem pokonany, zostałem zniszczony”.
Gdy nie będzie szczęścia i nieszczęścia, wkroczymy w świat rzeczywisty – w esencję,
w której panuje szczęśliwość. Astrologia staje się zatem bramą ku szczęśliwości i błogo‐
ści.
Jeśli spojrzymy na astrologię w kontekście stopienia naszej dumy lub dezintegracji
naszego „ja”, astrologia staje się religią. Ale my idziemy do pospolitego astrologa i, chcąc
uchronić nasze ego, pytamy: „Czy grozi mi jakaś strata? Czy wygram na loterii? Czy po‐
wiedzie mi się w interesach?”.
Te pytania mają na celu uratowanie naszego „ja”, zaś astrologia tak naprawdę jest
przeciwna ego. Istotą astrologii jest to, że ciebie nie ma, ale jest wszechświat; ty nie ist‐
niejesz, istnieje kosmos. Działają potężne moce, a ty w ogóle się nie liczysz.
Można astrologię postrzegać w takim świetle, jeśli uznasz siebie za integralną cząstkę
tego wielkiego świata. Dlatego opowiadałem, jak cały zespół planet tworzących Układ
Słoneczny związany jest ze Słońcem. Jeśli to zrozumiesz, zrozumiesz też, że nasze Słońce
jest powiązane w wieloma dużo większymi Słońcami.
Uczeni powiadają, że istnieją cztery miliardy słońc i wszystkie one pochodzą z jedne‐
go gigantycznego słońca. Nie mamy pojęcia, gdzie znajduje się to główne słońce. Nie
wiemy, w jaki sposób Ziemia kręci się wokół własnej osi i obiega Słońce; nie wiemy,
gdzie znajduje się to Centrum, wokół którego krąży nasze Słońce z całą rodziną planet.
Kosmiczna karuzela wiruje...
W hinduistycznych świątyniach jest przejście zwane parikrama, okrążające wizeru‐
nek bóstwa. Symbolizuje ono fakt, że wszystko krąży wokół siebie i obiega coś innego.
Te dwie rzeczy krążą wspólnie wokół trzeciej, a już jako trzy wokół czwartej, i tak w nie‐
skończoność. Ostateczne centrum nieskończoności jest zwane brahmanem, rzeczywisto‐
ścią absolutną. To ostateczne centrum nie krąży wokół niczego. To, co samo krąży wo‐
kół siebie, w końcu zacznie obiegać coś innego, lecz to, co ani nie krąży wokół siebie, ani
nie obiega niczego, jest Ostatecznością. Jest też znane jako najdoskonalsza cisza lub pust‐
ka. To po prostu oś, najważniejszy punkt, wokół którego krąży cały wszechświat, roz‐
szerzając się i kurcząc.
Hindusi uważają, że tak jak pąk staje się kwiatem, po czym więdnie, tak i wszech‐
świat ulega ekspansji, a następnie dezintegracji. Przypomina to cykl dni i nocy – wszech‐
świat również ma swój dzień i swoją noc.
Mamy cykle 11-letnie i cykle 90-letnie. Hindusi uważają, że istnieją też cykle trwające
miliony czy miliardy lat. Podczas takiego cyklu powstaje wszechświat, przechodzi przez
okres młodości, starzenia się; rodzą się planety, satelity i gwiazdy rozrzucone po całym
kosmosie zaludnionym milionami żywych istnień.
Takie coś dzieje się nie tylko na Ziemi – uczeni twierdzą, że planet, na których istnieje
życie, musi być co najmniej 50.000. To minimum, może ich być znacznie więcej. W bez‐
kresnym kosmosie życie nie mogło rozwinąć się tylko na Ziemi. Istnieje 50.000 planet,
takich jak Ziemia, na których powstało życie – to bezkresna ekspansja. Potem wszystko
znów się kurczy...
Ziemi na początku nie było, nie będzie też ona trwać do samego końca. Tak jak ja na‐
rodziłem się i kiedyś przestanę istnieć, ta Ziemia i to Słońce również przestaną istnieć.
Przyjdzie taki czas, gdy wszystkie księżyce, planety i gwiazdy przestaną istnieć. Ich koło
bytu i niebytu wciąż się kręci. Jesteśmy drobnym pyłkiem krążącym i wirującym w tym
kosmicznym kole.
Jeśli sądzimy, że jesteśmy oddzieleni od reszty życia, przypominamy mułłę Nasruddi‐
na, który pierwszy raz podróżował samolotem. Mułła wszedł na pokład samolotu, a gdy
ten wystartował, zaczął przechadzać się wzdłuż rzędu foteli. Chciał szybko dotrzeć do
celu, więc po chwili zaczął biec. Jeśli chcesz gdzieś szybko dotrzeć, szybciej dotrzesz tam,
biegnąc. Pasażerowie zatrzymali mułłę i zapytali go, co zamierza uczynić. Nasruddin
odparł, że spieszy się.
Pierwszy raz podróżował samolotem i posługiwał się logiką, która działa na Ziemi.
Tam zawsze szybciej docierał do celu, szybciej idąc. Nie wiedział, że na pokładzie lecące‐
go samolotu jest to zbędne. Samolot i tak leci, marnujesz siły, a i tak nie dolecisz przez to
szybciej, za to dotarłszy na miejsce, będziesz tak wyczerpany, że nie utrzymasz się na no‐
gach. Mułła powinien odpocząć, zamknąć oczy i zachować spokój. Ani mułła, ani żaden
inny pundit [ekspert, znawca] nie zgodzą się jednak z taką radą.
Nazywam religijnym tego, kto zachowuje spokój w całym tym kosmicznym krążeniu
wszechświata. Kogoś, kto wie, że działają tu siły uniwersalne i nie ma gdzie się spieszyć;
pośpiech nic nam nie da. Jeśli zdołamy zachować jedność z Uniwersalną Harmonią, to
zupełnie wystarczy – na tym właśnie polega szczęście.
Powiedziałem parę rzeczy o astrologii, jeśli je zrozumiesz, astrologia stanie się dla cie‐
bie bramą wiodącą ku wielkim duchowym osiągnięciom.
O AUTORZE
Nauk Osho nie można ująć w żadne kategorie. Obejmują one wszelkie tematy, od in‐
dywidualnego poszukiwania sensu po znaczenie większości istotnych kwestii społecz‐
nych i politycznych, przed którymi stoi dziś społeczeństwo. Jego książki nie były pisane,
są efektem transkrypcji z nagrań audio i video ponadczasowych wykładów wygłasza‐
nych do słuchaczy z całego świata w ciągu ponad 35 lat. Londyński Sunday Times na‐
zwał Osho jednym z „1000 ludzi, którzy nadali kształt XX wiekowi”. Tom Robbins, ame‐
rykański autor, określił go jako „najniebezpieczniejszego człowieka od czasów Jezusa
Chrystusa”. Osho mówił o swoim dziele, że pomaga stworzyć warunki narodzin czło‐
wieka nowego rodzaju. Tego człowieka nowego rodzaju często nazywał „Zorba Budda” –
potrafiącego cieszyć się ziemskimi przyjemnościami życia i milczącym spokojem Gau‐
tama Buddy. We wszystkich aspektach dzieła Osho przewija się motyw łączenia bezcza‐
sowej mądrości Wschodu z najwyższym potencjałem nauki i techniki Zachodu.
Osho znany jest z rewolucyjnego wkładu w naukę o wewnętrznej przemianie człowie‐
ka, z podejścia do medytacji, które uwzględnia przyspieszone tempo współczesnego ży‐
cia. Jego jedyne w swoim rodzaju medytacje aktywne zostały stworzone tak, by naj‐
pierw mogły uwolnić się nagromadzone stresy ciała i umysłu – potem doświadczenie
bez-myślowego i odprężonego stanu medytacji jest łatwiejsze.
Wydane zostały dwie autobiografie autora:
Autobiography of a Spiritually Incorrect Mystic („Autobiografia”, Wydawnictwo KOS,
2006)
Glimpses of a Golden Childhood
Więcej informacji znajdziesz w serwisie:
Rozbudowany serwis internetowy w kilku językach, zawierający działy: czasopismo,
książki OSHO, WYKŁADY OSHO w postaci nagrań audio i video, archiwum tekstowe
OSHO Library w językach angielskim i hindi oraz obszerne informacje o Medytacjach
OSHO. Serwis zawiera również program zajęć w OSHO Multiversity oraz informacje
o Kurorcie Medytacyjnym OSHO International.
Kontakt z OSHO International Foundation poprzez serwis:
KURORT MEDYTACYJNY OSHO INTERNATIONAL
Kurort Medytacyjny Osho International to świetne miejsce na wypoczynek. Można
tu bezpośrednio doświadczyć życia w nowy sposób, z większą uważnością, odpręże‐
niem i radością. Kurort znajduje się w Punie (India), około 160 km na południowy
wschód od Mumbaju. W kurorcie oferowane są różne programy dla tysięcy gości, któ‐
rzy przybywają tu co roku z ponad 100 krajów świata. Pierwotnie Puna była miejscem
letniego wypoczynku maharadżów i bogatych brytyjskich kolonialistów, dziś jest tęt‐
niącym życiem nowoczesnym miastem z licznymi placówkami uniwersyteckimi i fir‐
mami z branż high-tech. Kurort Medytacyjny zajmuje ponad 40 akrów przedmieścia
o nazwie Koregaon Park. Na terenie kurortu możliwe jest zakwaterowanie niewielkiej
liczby gości w nowym pensjonacie, a w pobliżu jest sporo różnej klasy hoteli i prywat‐
nych kwater do wynajęcia na pobyty od kilku dni do kilku miesięcy.
Programy zajęć w kurorcie oparte są na wizji Osho nowej jakości człowieka, który
umie korzystać z codziennego życia i odprężać się w ciszy i medytacji. Większość pro‐
gramów, prowadzonych w nowoczesnych klimatyzowanych pomieszczeniach, obej‐
muje sesje indywidualne, kursy i warsztaty, od zajęć sztuk twórczych po terapie holi‐
styczne, programy rozwoju osobistego, nauki ezoteryczne, zen w sporcie i rekreacji, re‐
lacje międzyludzkie, aż po istotne zdarzenia w życiu mężczyzny i kobiety. Sesje indywi‐
dualne i warsztaty grupowe prowadzone są przez cały rok, równoległe z całodziennym
planem medytacji. Kawiarnie i restauracje na terenie kurortu podają zarówno tradycyj‐
ne indyjskie posiłki, jak i wiele dań z całego świata, a wszystko jest przygotowywane
z warzyw z własnej hodowli organicznej ośrodka. Kurort ma własne źródło bezpiecznej,
filtrowanej wody.
Wersja elektroniczna: HB
TableofContents
Stronatytułowa
Rozdział1Tajemneznaczenieświątyń
Rozdział2Posągi,pielgrzymkiiświętemiejsca
Rozdział3Trzecieoko
Rozdział4Idole,posągiirytuałyoddawaniaczci
Rozdział5Astrologia
Rozdział6UkładSłonecznyizjawiskanaZiemi
OAUTORZE
KURORTMEDYTACYJNYOSHOINTERNATIONAL