www.muzea.malopolska.pl
Ginące zawody
Elżbieta Porębska-Kubik
Dawne fabryki, zbudowane z drewna wiejskie zakłady przemysłowe położone nad brzegami
Dunajca, Raby, Kamienicy, Skawy, Białki, Białej, Ropy, Prądnika, Szreniawy i innych rzek oraz
wartkich potoków pracowały, wykorzystując siły natury: wodę i ogień. Woda spadająca z wielką
siłą na koła wodne poruszała drewniane urządzenia w wiejskich młynach, tartakach, foluszach,
olejarniach itp. Żywioł ognia pozwalał na pracę kuźni i pieców garncarskich. Wiele przedmiotów
potrzebnych w gospodarstwie wytwarzano na wsi, na potrzeby mieszkańców i okolicy. Sporo
wyrobów pochodziło z zewnątrz, kupowano je na jarmarkach i targach w pobliskich miasteczkach,
w czasie pielgrzymek do miejsc odpustowych; niektóre towary dostarczali wprost do domu
wędrowni handlarze.
Wytwarzane dawnymi metodami wyroby rzemiosła ludowego, miejscowe i importowane z innych
ośrodków, dziś znalazły swe miejsce w muzeach i skansenach. W ten sposób uratowano też
niektóre „dawne drewniane fabryki” i ich urządzenia.
Maślnica na korbę
Muzeum Okręgowe w Nowym Sączu
Maślnice z drewnianych klepek, połączonych obręczami z metalu, nazywane też maśnicami czy
kiernickami (Podhale), znajdowały się w każdej kuchni wiejskiej, wśród innych niezbędnych na
co dzień naczyń bednarskich. Gospodynie ubijały w nich zebraną z mleka śmietanę, uzyskując
masło. Z czasem oprócz maślnic z drewnianym tłokiem pojawiły się także wygodniejsze w obsłudze
maślnice na korbę, np. na Orawie, w latach międzywojennych XX wieku.
Jednak zwyczajowo, w poście, zamiast tłuszczu zwierzęcego, np. masła, używano na wsiach oleju
lnianego.
Budynki olejarni aż do mniej więcej połowy XX wieku były wpisane w krajobraz wsi, zlokalizowane,
podobnie jak inne warsztaty przemysłu wiejskiego, nad rzekami i wartkimi potokami.
Olejarnie ożywały w okresie zimowym, najczęściej w styczniu i lutym, gdyż olej lniany był używany
na wsiach jako omasta w czasie Wielkiego Postu. Wtedy, stosując się do nakazów religijnych,
nie używano tłuszczów zwierzęcych. Schodzili się w olejarniach umówieni wcześniej sąsiedzi, by
z przyniesionego przez każdego z nich siemienia lnianego, wspólnie „bić olej”. W budynku olejarni
znajdowały się dwa główne urządzenia drewniane, pokaźnych rozmiarów: stępor, którym poruszało
ręcznie przeważnie kilku mężczyzn, tłukąc siemię lniane na miazgę, i również uruchamiana pracą
rąk prasa do wyciskania oleju z już rozdrobnionej masy, do której dodawano niewielką ilość wody.
Podczas pracy tych sporych rozmiarów urządzeń „przy każdym uderzeniu olejarnia się trzęsła,
a głuchy pomruk rozchodził się po wsi”, co trwało zwykle jednorazowo około kilku godzin. Pracą
kierował właściciel warsztatu, który za udostępnienie olejarni i swoją pracę otrzymywał zapłatę.
Przykładowo w latach 30. XX wieku na Podhalu, jak podaje Henryk Jost, płacono olejarzowi 20
groszy za przetworzenie 1 garnka siemienia lnianego (objętość ok. 4–5 l) i tzw. makuch, czyli
odpadów z siemienia lnianego, które pozostały po wytłoczeniu oleju (cenny dodatek do pokarmu
zwierząt gospodarskich), oraz wykapek, czyli resztek oleju.
Olejarnie często były przekazywane z pokolenia na pokolenie, a właściciel musiał mieć dużą wiedzę
techniczną i doświadczenie.
Próżno dziś szukać charakterystycznych budynków olejarni wzdłuż rzek i potoków.
www.muzea.malopolska.pl
Zawód olejarza przestał być przydatny, zanikło zapotrzebowanie na olej lniany używany dawniej
jako popularny produkt spożywczy, a także do wyrobu farb, konserwacji skór, oświetlania (świecono
nim w kagankach). W 1832 roku, gdy Seweryn Goszczyński przebywał w Łopusznej k. Nowego
Targu (1832), świecono kagankami, ale Stanisław Cercha już w 1891 roku pisze: „domy oświetlają
szklanymi lampkami kupowanymi w Nowym Targu, napełnianymi gazem, czyli naftą”.
Olejarnie znikały stopniowo z pejzażu wsi, i w latach 60. XX wieku na Podhalu nie było już czynnych
zakładów. Jak podaje Henryk Jost, żaden spośród 28 zarejestrowanych budynków olejarni na
Podhalu w tym czasie przez Podhalańską Komisję Opieki nad Zabytkami PTTK nie był już czynny.
Część uratowano, przenosząc do skansenów i muzeów jako zabytki techniki, np. prasa z Gródka
znalazła się w Ośrodku Budownictwa Ludowego w Szymbarku, olejarnia z Ochotnicy Górnej
– w Muzeum Etnograficznym w Krakowie, z Poronina – w Muzeum Tatrzańskim w Zakopanem,
a olejarnia z Lipnicy Wielkiej – w Orawskim Parku Etnograficznym w Zubrzycy Górnej.
Spódnica podhalańska „farbonica”
Muzeum Tatrzańskie im. Dra Tytusa Chałubińskiego w Zakopanem
Tkaniem płótna lnianego na warsztatach tkackich zajmowali się wyspecjalizowani rzemieślnicy,
tak zwani knapi. W regionie tarnowskim, jak podaje Anna Bartosz, było ich od kilku do kilkunastu
w każdej wsi, ale pod koniec XIX wieku zawód ten zaczął zanikać. Na Podhalu jednym ze znanych
ośrodków tkackich był Jurgów. Z przędzy lnianej tkano płótno i cienkie tkaniny rąbkowe.
W XIX wieku, nawet jeszcze okresie międzywojennym, np. na Orawie, Podhalu, pod Babią Górą
tkactwo było przemysłem domowym. Przez całą zimę tkaniem płótna zajmowały się kobiety.
Warsztat tkacki – urządzenie sporych rozmiarów – stał w niemal każdej chałupie, zazwyczaj
w obszernej białej izbie.
Zanim jednak powstało płótno do szycia, w ciągu wielu miesięcy każda gospodyni musiała
wykonać szereg prac związanych z uprawą i obróbką lnu. Na wiosnę gospodynie zasiewały poletko
lnu, jeden lub kilka zagonów. Później, „Kie lyn zakwitnął, to jas radość było patrzeć. Drobne,
niebieściutkie kwiotuski tworzyły piękny, błękitny łan. E, raty!” – wspomina jedna z mieszkanek
Bukowiny Tatrzańskiej (zob. S. Galica Górkiewicz). A gdy kwiaty lnu zamieniały się w brązowe
kulki, gospodynie wyrywały go, wiązały w snopki, wieczorami w stodole czesały (rafały). Kolejnymi
czynnościami było m.in. moczenie snopków w rzece, rozciąganie lnu na łące do wysuszenia na
okres około 3 tygodni, potem znów zbieranie lnu, wiązanie w snopki, suszenie pod strzechą,
tłuczenie suchego lnu kijami, tarcie, by pozbyć się łuski, i znów czesanie, by proste włókna,
czyli właściwy len, oddzielić od tzw. kłaków. Zimą znów rozpoczynano przędzenie i tkanie lnu na
warsztatach tkackich.
Z tych prostych włókien przędły gospodynie na wrzecionach cienkie nici
lniane, a na kołowrotkach – grube nici z kłaków.
Płótno – poczwórne, czyli cienkie, na koszule, bieliznę, obrusy, pacześne na pościel i odzież
roboczą; i najgrubsze, zgrzebne na sienniki, worki itp. – wyrabiano na własne potrzeby, jak pisze
Stanisław Cercha, „rzadko sprzedają je na jarmarkach, a sztuka płótna (25 łokci) kosztuje 5 zł”.
W maju i w lecie kobiety bieliły utkane zimą płótno, rozkładały na słońcu, nad rzeką pocięte na
kawałki, polewały je czystą wodą, nieraz
po kilka razy dziennie
.
„W jesieni bieleją nad Łopusznianką
suszące się płótna, przyciśnięte kamieniami, aby ich wiatr nie porwał. Polewają je wtedy wodą
i posypują z lekka krowim nawozem, w celu lepszego wybielenia” (S. Cercha). Według podania,
nazwa łemkowskiej wsi Bielanka pochodzi od zajęcia ludności, jakim była uprawa lnu i tkactwa.
Ponoć nadała ją księżna Kinga, przejeżdżając przez tę wieś, zapewne więc widząc bielejące na
słońcu płótna.
Niebieskie poletka lnu zniknęły z wiejskiego pejzażu w latach 60. XX wieku.
www.muzea.malopolska.pl
Cucha biała podhalańska
Muzeum Tatrzańskie im. Dra Tytusa Chałubińskiego w Zakopanem
„Gdy folusz jest w ruchu, słychać nieustannie rytmiczny stukot stęporów opadających
i uderzających w miechowate wyżłobienia stępy” – pisał obrazowo Tadeusz Seweryn. Odgłos
ten w wielu miejscowościach można było słyszeć powszechnie jeszcze w XIX wieku nad rzekami
i wartkimi potokami, gdyż tam ulokowane były zakłady rzemieślnicze, których urządzenia
napędzano kołem wodnym, a jednym z nich był folusz. W wielu wioskach, np. na Podhalu, niemal
w każdym domu gospodynie tkały zimą płótno wełniane, a następnie zawoziły je do folusza, jak
w Łopusznej koło Nowego Targu, do Maciasza na Niżny Zarębek, gdzie aż do II wojny światowej
nad Łopusznianką funkcjonował folusz (obecnie w skansenie w Zubrzycy Górnej). W Jurgowie
na Spiszu, znanym ośrodku tkackim, pracowały dwa folusze, z których jeden czynny był jeszcze
w latach 60. XX wieku.
Właściciel folusza – folusznik – zajmował się zbijaniem samodziału wełnianego na sukno. Jak
piszą Jan i Stefan Reychmanowie, przez całą noc przed folowaniem trzeba było palić ogień pod
kociołkiem. Tu, nad rzeką, w drewnianym budynku folusza, w chłopskim zakładzie przemysłowym,
w półmroku rozświetlonym ogniem płonącym na kamiennym piecyku, pod wpływem wrzącej
wody gotującej w kotle na kamiennym piecu doprowadzanej rynienką do zagłębienia stępy, czyli
leżącego na ziemi grubego bala jodłowego, w której leżał wełniany materiał ułożony w harmonijkę,
i uderzania stęporem, wełniany materiał kurczył się, a przy tym gęstniał i stawał się coraz grubszy.
„Podczas folowania wewnątrz budynku pełno jest pary buchającej z polewanego gorącą wodą
sukna, i dymu, który osiada na pułapie i ścianach, pokrywając je gęstą warstwą sadzy”, opisują
Reychmanowie. Powstawało sukno, potrzebne do szycia cieplejszej odzieży, np. cuh, sukman,
spodni góralskich. Materiał na kapce bito dwukrotnie, uzyskując sukno silniej zbite, tzw. tęgie. Jak
podają Reychmanowie, folusz był w stanie przerabiać w ciągu 24 godzin około 30 m nieurobionej,
rzadkiej tkaniny, wykonanej w domowych warsztatach i przyniesionej przez właścicieli do folusznika;
z tej ilości uzyskiwano zaledwie około 16 m gotowego sukna. Mówiło się o folusznikach, że „żyją
z tego, co komu ubędzie”, gdyż pod wpływem folowania ubywało około 30–50% dostarczonej
przez gospodarza tkaniny. Sfolowany materiał wełniany folusznik czyścił, a potem suszył na słońcu.
Za gotowe sukno właściciel folusza pobierał opłatę. Jak podają Reychmanowie, w foluszu na
polanie Roztoki w Witowie przed I wojną światową płacono folusznikowi dwie sóstki, czyli 40
halerzy od wyrobionej siągi. Do tego folusza sukno „białe na spodnie i cuhy, szare na pantofle
i kapce (…) nosili górale nie tylko z właściwego Podhala, ale i z polskiej Orawy. Za sukno dobrze
wyfolowane o łokciowej szerokości można było przed II wojną światową z Zakopanem uzyskać
3,5 do 4 zł za łokieć (60 cm)”. Folusz pracował wtedy regularnie, trzy razy w tygodniu, później już
coraz rzadziej, ale w roku 1932 poniósł pierwsze straty (J. Reychman, S. Reychman). Folusznicy nie
pracowali przez cały rok, ale sezonowo, zamarznięte rzeki czy potoki także utrudniały uruchomienie
koła wodnego, zimą trzeba było rozbijać zamarzniętą w drewnianych korytach wodę żelaznymi
młotami. Przeszkodą bywały również powodzie, które niszczyły folusze. Czasem folusze zamieniane
były na inne wiejskie zakłady, np. folusz w Podczerwonem zamieniono na młyn jeszcze w okresie
międzywojennym.
Obraz na szkle „Matka Boska Ludźmierska” Władysława Walczaka-Banieckiego
Muzeum Tatrzańskie im. Dra Tytusa Chałubińskiego w Zakopanem
Obraz ten jest dziełem współczesnego artysty ludowego Władysława Walczaka-Banieckiego
z Zakopanego. Dzieło i osoba autora uwidaczniają zmiany, jakie zaistniały również w tej artystycznej
dziedzinie – ludowym malarstwie na szkle.
Zawód malarza na szkle należy do zawodów (zajęć) artystycznych, wykonywany czy raczej uprawiany
jest dzisiaj przez uzdolnionych, samorodnych artystów część z nich ubiega się o prestiżowy status
twórcy ludowego przyznawany przez Stowarzyszenie Twórców Ludowych na podstawie dorobku
www.muzea.malopolska.pl
i osiągnięć autora.
Malarstwem, jak określa Józef Grabowski, „pod szkłem”, potocznie nazywanym „na szkle”,
zajmują się obecnie przede wszystkim Górale na Podhalu, nawiązując do dawnych wzorów. Trudnej
techniki malowania na szkle – polegającej na malowaniu „lewą” stroną szkła, wymagającej najpierw
położenia konturu, potem zaznaczenia szczegółów, a kolejno wypełniania ich kolorami i dopiero na
końcu wypełnieniu kolorami płaszczyzn tła itp. – uczono dzieci na Podhalu. W 1946 roku Muzeum
Tatrzańskie wraz z Ministerstwem Kultury zorganizowały kursy, a już na początku lat 50. XX wieku
artystka ludowa Helena Roj-Kozłowska uczyła tej techniki dzieci góralskie. I chociaż uważa się, że
malarstwo na szkle jest typowe dla sztuki ludowej Podhala, to jednak jego geneza, jak twierdzą
badacze, sięga innych terenów i wskazuje na innych prekursorów tej sztuki.
Obrazy na szkle, jakie w XVIII i XIX wieku wisiały w góralskich chatach, przedstawiały świętych
patronów i były zawieszone ukośnie rzędem pod powałą w białej izbie w świętym kącie, miejscu
najbardziej honorowym. Starano się mieć w izbie jak największą liczbę świętych opiekunów
i orędowników, aby zapewnić sobie opiekę oraz powodzenie w życiu osobistym i gospodarskim.
Dawne obrazy na szkle, według badaczy, nie powstawały na Podhalu.
Górale kupowali je najczęściej od obraźników, nazywanych Węgrami, domokrążnych sprzedawców,
spotykanych na Podhalu jeszcze przed I wojną światową, którzy piechotą przynosili te obrazy ze
Słowacji, Moraw, Czech i Śląska, z ośrodków, gdzie pracowały huty szkła, a w ich pobliżu warsztaty
malarskie produkujące obrazy z tafli szkła, wybrakowanych, nienadających się do szklenia okien.
Znane były huty szklane na pograniczu czesko-śląskim, czesko-austriackim i czesko-bawarskim.
Z tych ośrodków obrazy na szkle rozprzestrzeniały się po całej Europie. Produkcja obrazów miała
w tym czasie charakter masowy, np., jak podaje Józef Grabowski, jeden z austriackich ośrodków
(Sandl) zatrudniał pięciu ludzi, którzy łącznie malowali w ciągu dnia 200 obrazów. Roznoszący
obrazy obraźnicy w jednym ze znanych bawarskich ośrodków malarstwa na szkle, zwani tu
Kraińcami, pięć razy w ciągu roku wyruszali z tego ośrodka z transportem obrazów w trasę, która
trwała około 6–8 tygodni, po czym wracali po świeży towar. Obraźnicy nosili obrazy na plecach,
w specjalnych drewnianych krosnach, docierali do najbardziej odległych rejonów Galicji; stanowili
odrębną grupę zawodową, posługiwali się nawet własnym żargonem. Górale kupowali też obrazy
na szkle na jarmarkach lub przywozili je jako pamiątki z odpustów, z których najbardziej popularne
odbywały się w Ludźmierzu, Kalwarii Zebrzydowskiej, Częstochowie oraz na Słowacji – w Lewoczy
i Kieżmarku.
Kuźnia polowa
Muzeum Ślusarstwa im. Marcina Mikuły w Świątnikach Górnych
W XIX wieku kowale na wsi, podobnie jak młynarze, często należeli do najzamożniejszej grupy
gospodarzy, byli rzemieślnikami bardzo szanowanymi, a ich zawód dziedziczyli w rodzinie
synowie, bracia.... Większość z nich trudniła się także innymi zajęciami, np. uprawiali ziemię,
bywali także kołodziejami, stolarzami itp. Zbudowane z okrągłych belek na zrąb drewniane kuźnie
były najczęściej niewielkimi budynkami (np. 4x4m) z wysuniętym daszkiem, pod którym kowal
wykonywał niektóre prace, tu też gromadzili się jego klienci w razie niepogody. Kuźnie stały blisko
wody, zazwyczaj w miejscach ruchliwych, przy głównych drogach, gdzie były łatwo dostępne,
a i można było podkuć w nich konia w razie potrzeby. Dym wydobywający się z komina kuźni,
rozpalony ogień na palenisku, skrzypienie tłoczącego powietrze do paleniska skórzanego miecha
poruszanego przez pomocnika kowala i odgłosy uderzania młotkiem o leżące na kowadle żelazo
oznaczały, że w kuźni trwa praca. „W każdej wsi jest kilku zamożnych gazdów, którzy mają własne
kuźnie i znają się na kowalstwie, co jest rzeczą dość powszechną przy nadzwyczajnej zdolności
górala do robót ręcznych. Wszystko on sobie sam wykuwa, a jak niekiedy umie przedmioty
ozdabiać, o czym świadczą rozmaite klamki, siekiery, kraty z figasami lub zawiasy u Walczaka na
Skibówce, nasiekiwane we wzory góralskie, wyginane we łby żmijowe”, cytują za
Władysławem
Matlakowskim (II poł. XIX w.) Reychmanowie. Potrzebny półfabrykat górale pozyskiwali
z miejscowych hamerni, m.in. w zakopiańskich Kuźnicach.
www.muzea.malopolska.pl
Kowalami bywali też często Cyganie, początkowo roboty kowalskie wykonywali dorywczo, jako
Cyganie wędrowni, z czasem dorobili się własnych kuźni. Jak pisze Adam Bartosz, na Podkarpaciu
aż do II wojny światowej Cyganie tak powszechnie zajmowali się kowalstwem, że często słowa
„Cygan” i „kowal” stawały się synonimami, a zapotrzebowanie na wyroby kowalskie stało się
bezpośrednią przyczyną, dla której osiedlono Cyganów na polskim Spiszu. Byli mistrzami w wyrobie
kutych kotłów, patelni, motyk i innych narzędzi. Kuźnie pracowały na potrzeby mieszkańców wioski
i okolicy, ale zimą, kiedy nie było roboty, Cyganie udawali się pieszo na jarmarki z wykonanymi
przez siebie wyrobami kowalskimi, nieraz do odległych miast i miasteczek. Kowale ze Spisza
chodzili piechotą do Nowego Targu, Krościenka, czasem podwozili ich furmanką lub saniami
górale jadący na jarmark. Jak pisze Bartosz, „kowal cygański wraz z żoną czy córką brał wtedy
przygotowane uprzednio wyroby i często pieszo udawał się z nimi do miasta. Jednorazowo Cygan
zabierał 15–30, a nawet 50 kg wyrobów, kobieta 4–15 podków lub motyk (10–15 kg). Sprzedawali
też siekiery, gwoździe, łańcuchy, noże, kapturki do osi itp., na miejscu ostrzyli narzędzia
przyniesione przez gazdów.
Według badań Adama Bartosza, przed I wojną światową Cyganie docierali z towarem na jarmarki
m.in. do Jabłonki, Czarnego Dunajca, Starej Spiskiej Wsi, Kieźmarku itp. W tym okresie byli na
jarmarkach niemal jedynymi kowalami.
Nad brzegami Dunajca i potoku Łopusznianka w Łopusznej koło Nowego Targu pod koniec
XIX wieku swoje warsztaty miało czterech kowali („okuwają oni koła, ostrza, kosy itp.”), w tym
trzy należały do miejscowych gospodarzy, jeden do Cygana, „który z całą swoją rodziną w kuźni
mieszka”, pisze Cercha. W niewielkim budynku kuźni stało, zwykle w kącie, kamienne lub
zbudowane z cegły palenisko ze skórzanym miechem, osadzone w drewnianych pniach, wkopane
w ziemię imadła i kowadła, narzędzia: młotki, kleszcze, przecinaki, świdry itd.
Skrzynia na zboże „sąsiek”
Muzeum im. Aleksandra Kłosińskiego w Kętach
Zboże mielono na mąkę w wiejskich młynach, położonych nad rzekami i potokami, poruszanych siłą
wody. Młyny takie znajdowały się m.in. nad Prądnikiem, Szreniawą, Dunajcem Białym i Czarnym,
Kamienicą, Białką, Rabą, Ropą, Skawą, Sołą, Łopusznianką, Kirową Wodą. Początkowo właściciel
młyna, wraz z parobkami przetwarzali ziarno dostarczone przez samych gospodarzy, a opłatę
pobierali w naturze, czyli w odpowiedniej ilości wyprodukowanej mąki. Jeszcze przed II wojną
światową na Podhalu było 258 wiejskich młynów wodnych, w latach 60. XX wieku już tylko 81, jak
informuje badacz tego zagadnienia, Jost.
W kolejnych latach znad brzegów rzek znikały następne charakterystyczne drewniane obiekty
przemysłowe.
W takim drewnianym budynku, „zbudowanym jak zwyczajna chata”, mieścił się opisany przez
Reychmanów młyn nad Kirową Wodą w Witowie, na osiedlu Roztoki, gdzie w części tych
zabudowań urządzono też kuchnię i pokoje dla letników (lata 6o. XX w.). Natomiast poza
budynkiem, jak opisują wspomniani autorzy, w przybudówce znajdowało się koło wodne osadzone
na zbitym żelaznymi obręczami wale. Drugie koło, zębate, tzw. palecne, zostało umieszczone na
części wału znajdującej się w budynku. Najważniejszymi urządzeniami młyna są dwa kamienie
młyńskie, jeden z nich – dolny – nieruchomy (tzw. spodni kamień, leżak), i górny – ruchomy –
(biegun), przy czym, jak piszą Reychmanowie, biegun jest zawsze grubszy od leżaka. Kamienie
młyńskie do młynów podhalańskich sprowadzano najczęściej spod Myślenic i ze Słowacji, na
Podhalu nie dysponowano bowiem dostatecznie dobrym ich rodzajem.
Siłą napędzającą urządzenia była woda płynąca przykopą i drewnianym korytem z potoku.
Woda wprawia w ruch koło wodne, co powoduje ruch obrotowy wału, a wraz z nim koła palecnego.
www.muzea.malopolska.pl
Koło palecne wprawia z kolei w ruch csewia. Wtedy ziarno „osypane do kosa sypie się ze złobka
trzęsionego przez trzepac do otworu bieguna, osiada na spodnim kamieniu i dostaje się między
obydwa kamienie, gdzie ulega zmieleniu, mąka wydostaje się na zewnątrz kamieni i sypie się przez
mącnicę do skrzyni” – opisują pracę młyna Reychmanowie.
Niezwykłe wrażenia towarzyszyły obserwatorowi tej pracy: „Urządzenia młyńskie, pieniąca się
i spadająca z hukiem woda, obracające się koło wodne stanowiły przedmiot zainteresowania
i podziwu, choć czasem budziły strach swą tajemniczością”– pisze Jost. Młynarz mógł regulować
odstęp między kamieniami młyńskimi za pomocą specjalnej śruby, wpływając na grubość mąki. Po
zakończeniu przemiału młynarz zatrzymywał koło wodne za pomocą zastawki.
Czas mielenia zależał od grubości przemiału, np., jak podają Reychmanowie, korzec owsa (około 72
litry) na placki mielono w ciągu 24 godzin, a grubo, na karmę dla świń – w ciągu 6 godzin.
Udoskonalanie dawnych wiejskich młynów często następowało stopniowo. Dawne drewniane
młyny napędzane kołem wodnym zastępowane były przez nowocześniejsze młyny z mlewnikami
walcowymi o większej wydajności przemiału. Reychmanowie, za Jostem, przytaczają, że w dawnych
młynach wydajność wynosiła maksymalnie kilkadziesiąt kilogramów na godzinę, a w nowoczesnych
fabrycznych zestawach mlewnikowych aż 200–300 kg na godzinę.
Misa gliniana
Muzeum – Orawski Park Etnograficzny w Zubrzycy Górnej
Dzbanek gliniany ciemnobrązowy
Muzeum im. Aleksandra Kłosińskiego w Kętach
Garncarze pracujący na kole garncarskim, wypalający gliniane naczynia w tradycyjnych piecach
garncarskich opalanych drewnem, przeważnie mają dziś status twórcy ludowego, rzemieślnika
uprawiającego dawne rzemiosło ludowe. Niektórzy z nich udostępniają swoje warsztaty w formie
muzeum, prowadzą lekcje dla dzieci i młodzieży, biorą udział w targach sztuki ludowej, w pokazach
toczenia naczyń na kole garncarskim.
Do niedawna jeszcze warsztaty garncarskie tworzyły na potrzeby mieszkańców wsi, gdyż gliniane
naczynia były w powszechnym użyciu. Dzisiaj masową produkcją zajmują się zakłady wytwarzające
seryjne wyroby, odlewane w formach, na tzw. sztańcówkach, a wypala się je w piecach
elektrycznych.
Jeszcze w latach 50. XX wieku, jak wspomina garncarz z Rybnej koło Krakowa Stanisław Matyasik,
matka podawała obiad w misach glinianych, a do picia używane były półlitrowe gliniane garnuszki
z jednym uchem. W kuchni stały też inne naczynia gliniane, jak dzbany i stągwie na wodę, druszlaki
służące do cedzenia, solniczki itp.
Tajniki związane z zawodem garncarza z reguły były przekazywane z ojca na syna. Dawniej,
w domach niektórych garncarzy koło garncarskie (jedno lub dwa) stało wprost w izbie mieszkalnej;
dziś w specjalnych pomieszczeniach służących do obróbki gliny, np. w przyziemiu budynku
mieszkalnego.
Garncarz rozpoczynał pracę od zaopatrzenia warsztatu w zapas odpowiedniej glinki ogniotrwałej,
którą nieraz trzeba było dowozić z daleka. Garncarze z Rybnej i Brodeł koło Alwerni korzystali
częściowo z pokładów miejscowych glinek ogniotrwałych występujących w pasie między Grojcem
a Mirowem, o barwie białej lub żółtawej, a w okolicach Mirowa także czerwonej. W Grojcu do 1950
roku była czynna kopalnia „Stella”, w której wydobywano glinkę, później miejscowi garncarze
przywozili ją także z Nowego Brzeska. W ciągu zimy glina leżakowała na zewnątrz, a następnie, po
ustaniu mrozów, ulegała procesowi rozmrożenia.
W warsztacie garncarskim rozmrożoną glinkę garncarz czterokrotnie przepuszczał przez walec,
www.muzea.malopolska.pl
a potem ugniatał ją po kawałku i formował z niej kulkę.
Przygotowaną tak kulkę gliny odpowiedniej wielkości, kładł na dykę, czyli górne koło toczka
nożnego (koło garncarskie), zwanego w okolicach Krakowa siajbą. Prawą nogą poruszał dolnym
kołem (tzw. spodniem), co wprawiało w ruch górne koło toczka. Glinę przytrzymywał rękoma,
nadając jej kształt pożądanego naczynia. Różnego rodzaju radełkami wyciskał wzór, najczęściej
geometryczny, w innych okolicach także roślinny, i odcinał spód naczynia sznurkiem, jeszcze
w czasie toczenia naczynia na kole. Następnie pokrywał naczynie szkliwem lub glazurą.
Wiosną, często w maju, garncarz przystępował do wypalania, ostatniego etapu produkcji. Gotowe
naczynia układał w piecu garncarskim stojącym w specjalnie zbudowanej drewnianej, wysokiej
szopie, w pobliżu zabudowań mieszkalnych i gospodarczych. Typowy piec garncarski w okolicach
Krakowa, który jeszcze do dziś można spotkać, to piec pionowy bez rusztu, o kształcie otwartego
stożka. Wewnątrz pieca, wokół ścian układane są naczynia gliniane, jedno na drugim, jednorazowo
od 1000 do 1200 sztuk W ścianie pieca znajdują się trzy otwory, do których garncarz podkłada
drewno. Po rozpaleniu piec osiąga temperaturę 1000 stopni. Wypalone naczynia stygły w piecu,
niektóre nie wytrzymywały tak wysokiej temperatury i pękały.
Warsztaty garncarskie często powstawały na terenach, gdzie był dostęp do miejscowych złóż glin
ogniotrwałych – powstawały tam ośrodki garncarskie. Jak piszą Anna i Adam Bartosz, u schyłku
XIX wieku w regionie tarnowskim istniały 22 ośrodki garncarskie, każdy z nich liczył po kilka
lub kilkanaście samodzielnych warsztatów. Najdłużej w tej okolicy przetrwały ośrodki w Rudzie
Kameralnej i Radłowie. Znane były też inne ośrodki garncarskie, np. w Rabce, Nowym Targu,
Skomielnej Białej, a w okolicach Krakowa – w Brodłach, Zalasie i Alwerni, gdzie do dziś pracują, już
nieliczni, garncarze.
www.muzea.malopolska.pl
Bibliografia:
Bartosz A., Bartosz A., Z etnografii regionu tarnowskiego.
Kultura ludowa regionu i zbiory muzealne, Tarnów 1975.
Bartosz A., Z badań nad cygańskim kowalstwem na polskim Spiszu,
„Rocznik Muzeum Etnograficznego w Krakowie”, t. 6, Kraków 1976.
Bystroń J.S., Etnografia Polski, Warszawa 1947.
Cercha S., Łopuszna (wieś w powiecie nowotarskim),
Archiwum MEK w Krakowie, rękopis nr 372, 1891.
Fryś-Pietraszkowa E., Ceramika, [w:] E. Fryś-Pietraszkowa, A. Kunczyńska-Iracka,
Galica Górkiewicz S., Bukowina Tatrzańska. Góralskie życie, Kraków 2008.
Grabowski J., Ludowe malarstwo na szkle, Wrocław – Warszawa – Kraków 1968.
Jost H., Młyny podhalańskie, Zakopane 2000, materiały Towarzystwa Muzeum
Tatrzańskiego im. Dra Tytusa Chałubińskiego w Zakopanem, vol. 7.
Jost H., O olejarniach na Podhalu, Spiszu i Orawie, [w:]
Zagadnienia z kultury Podhala, Spisza i Orawy, Nowy Targ – Zakopane 1986.
Kunczyńska-Iracka A., Malarstwo, [w:] Sztuka ludowa w Polsce,
red. E. Fryś-Pietraszkowa, A. Kunczyńska-Iracka, M. Pokropek, Warszawa 1988.
Małeta A., Fryś-Pietraszkowa E., Rzemiosło i przemysł wiejski, [w:] Podhale.
Tradycja we współczesnej kulturze wsi, Kraków 2000.
Pokropek M., Sztuka ludowa w Polsce, Warszawa 1988.
Reinfuss-Janusz K., Pożywienie, [w:] Kultura ludowa Górali Orawskich,
red. U. Janicka-Krzywda, Biblioteka Centralnego Ośrodka Turystyki Górskiej,
t, 15. Kraków 2011.
Reinfuss R., Polskie ludowe kowalstwo artystyczne, „Polska Sztuka Ludowa”
R. VII, 1953, nr 6.
Reychman J., Reychman S., Przemysł wiejski na Podhalu, Wrocław 1965.
Seweryn T., Izby wiejskie i warsztaty przemysłu ludowego w Muzeum Etnograficznym
w Krakowie. Przewodnik. Muzeum Etnograficzne w Krakowie, Kraków 1964.
Smarduch M., Łopuszna – Mała Ojczyzna, Kraków 2008.
Wesołowska M., Chałupa Klamerusów w Łopusznej. Przewodnik, Zakopane 2002.
Materiały własne autora (Elżbieta Porębska-Kubik: wywiady przeprowadzone w latach 1990–2000),
informatorzy: Stanisław Matyasik (ur. 1941) z Rybnej, Tadeusz Berniak (ur. 1924) z Brodeł,
Jan Sośniecki (ur. 1923) z Brodeł.
Elżbieta Porębska-Kubik – absolwentka Katedry Etnografii Słowian Uniwersytetu Jagiellońskiego,
studia podyplomowe w Instytucie Historii UJ, kwalifikacje pedagogiczne w Studium
Pedagogicznym UJ. Specjalista w zakresie kultury ludowej, obrzędów, sztuki ludowej, folkloru:
organizator, konsultant, juror, badacz, autor opracowań. Liczne wędrówki po krajach byłej
Jugosławii odbyte z założonym przez dra Zdzisława Wagnera studenckim Klubem Folklorystów UJ
przy Instytucie Slawistyki. Współpracuje z Małopolskim Instytutem Kultury w Krakowie w ramach
programu Skarabeusz, zajmuje się m.in. lokalnymi wydawnictwami promocyjnymi. Miłośniczka
Babiej Góry.