1
Jackie Braun
Weekend w
Meksyku
2
PROLOG
arnie Striker LaRue zasłoniła dłonią słuchawkę i krzyknęła:
- Noah, tylko nie wkładaj znowu Dorothy do lodówki! Nie
widziała, co się dzieje w kuchni, lecz miała szósty zmysł,
gdy chodziło o jej syna, ten zaś ostatnio przejawiał ogromne
zainteresowanie ich złotą rybką.
Zgodnie z jej przewidywaniami, z kuchni dobiegło zawiedzione:
- Ojej, mamo!
Kiedy zobaczyła, jak syn z powrotem biegnie do swojego pokoju,
usiadła na kanapie obok sterty nieuprasowanego prania i przycisnęła
słuchawkę ramieniem do ucha.
- Przepraszam cię. Co mówiłaś?
- Że tata widział w ostatnim „Phoenix Sun" ciekawy artykuł o tym, że
coraz więcej kobiet zakłada własne firmy.
Jej rodzice też mieli szósty zmysł, zwłaszcza gdy chodziło o nią,
młodszą z dwojga rodzeństwa. I wyraźnie próbowali jej przypomnieć o
zarzuconym planie rozkręcenia własnego interesu. Marnie, przy pełnym
poparciu męża, zamierzała prowadzić wysyłkową sprzedaż ubrań i
dodatków, ponieważ z własnego doświadczenia wiedziała, że kobietom
mieszkającym z dala od centrów handlowych trudno wygospodarować
czas na podobne zakupy.
Firma miała nosić bezpretensjonalną nazwę „Szafa Przyjaciółki", a
pomysł ten podsunęła Marnie jej bratowa Rose, nieustannie
pożyczająca od niej ubrania.
Gdzieś w domu wciąż leżał starannie opracowany biznes-plan, który
należał do poprzedniej epoki w jej życiu - epoki przed śmiercią Hala.
Tamtego popołudnia przed trzema laty życie Marnie całkowicie się
zmieniło.
- Pani mąż nie żyje.
To były jedyne słowa, jakie usłyszała tamtego dnia. Sympatycznie
wyglądający policjant mówił coś jeszcze, lecz nic już nie słyszała.
M
3
Ogłuszona, oszołomiona, usiadła na sofie, ściskając w objęciach
malutkiego synka, podczas gdy cały jej świat rozpadł się na kawałki.
Nawet po upływie trzech lat wciąż nie do końca dotarła do niej ta
wiadomość. Hal - jej ukochany Hal - nie żyje? Nie, to niemożliwe. To
jakaś koszmarna pomyłka. To ktoś inny próbował ratować dwóch
pijanych facetów na skuterze śnieżnym, którzy zlekceważyli komunikaty
o wyjątkowo cienkiej pokrywie lodowej na Jeziorze Górnym.
Po utracie męża Marnie zapomniała o swoich planach, skupiła się
wyłącznie na opiece nad synkiem i na tym, by utrzymać się na
powierzchni. W ogóle nie myślała o sobie. Co wieczór kładła się
zmęczona i rano wstawała zmęczona. Monotonię codziennego kieratu
osładzało jej tylko obserwowanie, jak Noah uczy się raczkować, mówić,
chodzić i myśleć, ale i tę radość mącił brak Hala.
- Jest wiele kursów i programów dla kobiet zakładających własny
interes - ciągnęła mama.
Marnie zamknęła oczy i w myślach policzyła do dziesięciu.
- To ciekawe - rzekła bez śladu entuzjazmu.
Edith Striker nie bez powodu cieszyła się opinią wyśmienitego
wędkarza. Umiała zarzucać przynętę i nie poddawała się bez walki.
- Marnujesz swój potencjał. Zobacz, jak świetnie sobie radzisz,
prowadząc „Lighthouse Tavern".
Obie jednak wiedziały, że Marnie zarządzała rodzinnym pubem z
konieczności, podczas gdy potrzebowała naprawdę dużego wyzwania.
Zapomniała jednak o marzeniach i wybrała rutynę, gdyż jako samotna
matka musiała mieć pewność, że każdego miesiąca zdoła zapłacić
rachunki i związać koniec z końcem.
- Przyjedź do nas z Noahem na Wielkanoc. Takie małe wakacje
dobrze ci zrobią.
- To nie najlepszy moment na wyjazd, mamo.
Marnie przełożyła słuchawkę na drugie ramię, ponieważ zdrętwiała
jej szyja i dalej składała uprane ubrania. Pranie i prasowanie zdawały się
stanowić większą część jej życia, a główne źródło tych zajęć właśnie
przebiegło pędem obok swojej zapracowanej mamy, z usmarowaną
RS
4
dżemem buzią i koszulką.
- Bzdura. To właśnie znakomita pora, w okresie świątecznym radni
mają przerwę, więc Mason zajmie się pubem.
- Przykro mi, ale nie stać mnie na taką podróż.
- Oboje z ojcem bardzo stęskniliśmy się za naszym wnukiem. No i za
tobą również. Przyjedź do Arizony na nasz koszt.
- Nie chcę, żebyście fundowali mi bilety lotnicze - ucięła z oburzeniem
Marnie.
Postawiła sobie za punkt honoru, że będzie sobie radzić sama.
Zawsze płaciła rachunki na czas, choć przez to musiała żyć bardzo
oszczędnie. Całą sumę z polisy ubezpieczeniowej Hala zainwestowała z
myślą o synu i opłaceniu jego studiów. Nie zamierzała przyjmować od
nikogo jałmużny.
- Jesteśmy twoimi rodzicami, Marnie Elizabeth, nie traktuj tego jak
jałmużny - ostrzegła surowo Edith, jakby czytała w jej myślach.
Słysząc ten ton głosu, Marnie poczuła się znowu jak dwunastoletnia
dziewczynka, przyłapana na paleniu za drewutnią. Została za to
zamknięta w swoim pokoju na dwa tygodnie.
- Albo opłacamy wasz przylot do nas, albo nasz do ciebie, na jedno
wyjdzie - ciągnęła nieubłaganie Edith. - Co wybierasz?
Nim Marnie zdążyła odpowiedzieć, mama wyciągnęła asa z rękawa.
- Weź tylko pod uwagę, że w Michigan jest zimno i mokro, a ojciec
cierpi na artretyzm. Ale oczywiście wybór należy do ciebie.
Po zakończeniu rozmowy Marnie pomyślała, że może ten wyjazd do
Yumy to nie taki zły pomysł. W Michigan wciąż panowała ostra zima,
tam zaś będzie już wiosna. Tak, krótkie wakacje po kilku latach
codziennego kieratu dobrze jej zrobią.
RS
5
ROZDZIAŁ PIERWSZY
onde esta... Donde esta... Do licha, jak to było? - mruknęła
pod nosem i znów spojrzała na zbitą z tropu kelnerkę w małej
osadzie rybackiej. - Łazienka? Ubikacja? Toaleto? - zmyśliła na
poczekaniu.
W porządku, nie był to hiszpański, lecz bardzo pilnie potrzebowała
skorzystać z owego miejsca, nie miała więc czasu, by przesłuchiwać
ponownie płytę z rozmówkami, którą włączyła w samochodzie, jadąc z
Arizony do Meksyku.
Nie planowała tej wycieczki, ale po czterech dniach spędzonych w
domu rodziców musiała gdzieś wyskoczyć, ponieważ czuła się
przytłoczona ich nadopiekuńczością. Miała trzydzieści dwa lata, była
matką, a próbowano ją niańczyć niczym pisklątko, które wypadło z
gniazda. Wreszcie Marnie postanowiła zostawić syna pod opieką
dziadków, a sama pożyczyła od nich samochód i udała się dalej na
południe, nawet nie wiedząc, dokąd właściwie jedzie.
Dwie godziny po przekroczeniu granicy z Meksykiem i znalezieniu się
na Półwyspie Kalifornijskim poczuła, że koniecznie, ale to koniecznie
musi iść do łazienki. I nie byłoby z tym problemu, gdyby nie wyleciało jej
z głowy to jedno, jakże potrzebne słowo. Wyszarpnęła z torebki
słowniczek i zaczęła go kartkować.
Naraz usłyszała za plecami niski śmiech, odwróciła się więc i ujrzała
jakiegoś barczystego mężczyznę siedzącego przy niedużym, okrągłym
stoliku. Nie widziała twarzy nieznajomego, gdyż obrócił się tyłem do
wpadającego przez okno światła, jednak zapewne malowała się na niej
wesołość. Facet wyraźnie świetnie się bawił kosztem Marnie.
- Czy mówi pan po angielsku? - spytała, opierając się pokusie, by
ścisnąć nogi jak mała dziewczynka, której strasznie chce się siusiu.
- Si, yo hable ingles, muchacha - odparł gładko. Powiedział to z
bezbłędnym hiszpańskim akcentem, ale
Marnie zauważyła, że zaczął od „Si", czyli odpowiedział na jej pytanie.
D
RS
6
Odpowiedział jednak nie wprost, starając się ją zwieść, by dostarczyć
sobie dalszej zabawy.
Uśmiechnęła się do niego, a był to bardzo specjalny uśmiech, na
widok którego Mason zawsze przytomnie schodził siostrze z oczu, lecz
żartowniś w ogóle się nie przejął, tylko skrzyżował ramiona i zaczął się
huśtać na krześle.
- Bardzo sprytnie, panie...
Zaskoczyła go. Przednie nogi krzesła stuknęły o podłogę. Mężczyzna
przez chwilę się wahał.
- Przyjaciele nazywają mnie J.T. - rzekł wreszcie.
- J.T... A czy mógłby mi pan powiedzieć, J.T., gdzie znajdę łazienkę? -
Znowu uśmiechnęła się bez cienia sympatii.
- Por favor.
- Donde esta el bano?.
- Tak, tak. - Niecierpliwie machnęła ręką. - Już wiem, że jest pan
dwujęzyczny. Niestety, nie przykładałam się do nauki języków, więc
byłabym wdzięczna, gdyby po prostu odpowiedział pan na moje
pytanie. Po angielsku. Ostatecznie może być francuski, uczyłam się go
przez rok w szkole średniej.
W odpowiedzi wyrzucił z siebie szereg niezrozumiałych słów.
- W porządku, nie po francusku - poprawiła się. - Po angielsku.
- Ależ proszę bardzo.
Wstał i podszedł bliżej, dzięki czemu wreszcie mogła mu się uważniej
przyjrzeć. Nieznajomy mężczyzna okazał się zdecydowanie wyższy od
Marnie, choć nosiła sandały na koturnie. Niebieskooki i jasnowłosy,
stanowił jej zupełne przeciwieństwo.
Kompletnie nie w moim typie, pomyślała, czując jednocześnie, że ma
dziwnie szybki puls. Od dawna nie zareagowała w podobny sposób na
żadnego mężczyznę.
- Trzeba pójść tym korytarzem i na końcu skręcić w prawo.
- Dziękuję.
- De nada.
Zrobiła krok w stronę korytarzyka, gdy ów nieznośny J.T. odezwał się
RS
7
ponownie.
- A na przyszłość radzę zapamiętać zwrot Donde esta el bano? Przyda
się pani, gdy znów... znajdzie się pani w kłopotliwym położeniu.
Marnie aż przewróciła oczami.
- Gracias - rzuciła i już bez zwłoki ruszyła w głąb korytarzyka.
Kiedy wróciła, równie przystojny jak irytujący Amerykanin zdążył
zniknąć, co przyjęła z ulgą, bo po tej wymianie zdań czułaby się
niezręcznie w jego towarzystwie. Marnie nigdy nie gustowała w
przystojniakach, zdecydowanie wolała mężczyzn, którzy mieli coś w
głowie.
Podeszła do wycierającej stolik kelnerki i po dość długim kartkowaniu
słownika zdołała spytać, gdzie mogłaby się zatrzymać, na co kobieta
pokazała na mapie kurort znajdujący się na północ od miasteczka.
- Nie, nie. Nie... turista - zaprotestowała Marnie, kręcąc głową, gdyż
minęła ten kurort po drodze i wcale jej się tam nie spodobało. Za dużo
łudzi i hałasu, a ona potrzebowała spokojnego miejsca. Znów zaczęła
wertować słownik i sprawdziła, jak powiedzieć „wdowa" i „spokój". -
Viuda. - Przycisnęła dłoń do serca. - Potrzebuję... tranquilidad.
Kelnerka popatrzyła na nią ze współczuciem, a potem zawołała
swego męża, właściciela kawiarenki, który znał angielski równie dobrze
jak Marnie hiszpański, ale dzięki długim konsultacjom ze słownikiem
udało się ustalić, że jego abuela, czyli babcia, ma dom tuż nad wodą,
który może wynająć, bo sama mieszka u rodziny. Właściciel powiedział,
ile by to kosztowało i narysował mapkę dojazdu.
Kiedy Marnie dojechała na miejsce, przestała odczuwać wyrzuty
sumienia, że ograbia biedną staruszkę, płacąc tak śmieszną sumę za
wynajem. Właściwie gościom należałoby jeszcze dopłacać, żeby chcieli
przenocować w starej chałupie, zbudowanej z kamieni, którymi była
usiana plaża. Nieco dalej znajdował się równie tradycyjnie zbudowany
dom, ale wyglądał trochę lepiej i przez chwilę Marnie żywiła nadzieję, że
to może tamten. Jednak gdy podjechała bliżej, ujrzała stojącego przy
nim nowiutkiego czarnego dżipa. Nie, babcia właściciela kawiarni na
pewno nie korzystała z takiego pojazdu.
RS
8
To tylko cztery dni, powiedziała sobie. W końcu jakie miało
znaczenie, w jakich warunkach będzie spała? Liczył się widok z okna...
Zawsze kochała wodę. Nawet po utonięciu Hala widok jeziora działał na
nią uspokajająco, tymczasem tu miała dla siebie cały ocean. Bez
namysłu zaparkowała przy nędznym domku i podeszła do brzegu. Mewy
kołowały nad jej głową, ich krzyki przeszywały powietrze, które było
ciepłe, wilgotne i słone. O tym ostatnim przekonała się, oblizując wargi.
Właściwie powinna była iść do pokoju, rozpakować swoje rzeczy oraz
jedzenie, które kupiła po drodze. W dodatku zbierało się na burzę,
więc... Wzruszyła ramionami, schowała kluczyki do kieszeni, zdjęła
sandały i zaczęła spacerować wzdłuż linii przyboju, zostawiając na
piasku odciski stóp. W końcu znajdowała się w osadzie La Playa de la
Pisada, czyli Plaża Śladów, a to do czegoś zobowiązywało. Tak, dobrze
zrobiła, przyjeżdżając tutaj.
Godzinę później zmieniła jednak zdanie. Zaczęło lać, a wtedy okazało
się, że dach przecieka, zaś elektryczność szwankuje. Światło gasło przy
każdym silniejszym podmuchu wiatru, co prawda kilka chwil później
zapalało się znowu, lecz Marnie nie mogła wiedzieć, czy w którymś
momencie nie zgaśnie definitywnie. Ale to wszystko jeszcze nic w
porównaniu z tym, co odkryła w prymitywnej łazience.
Miała współlokatora. Aż zapiszczała na widok czegoś niedużego,
pokrytego łuskami, i błyskawicznie zatrzasnęła drzwi. Niech to coś sobie
tam siedzi, skoro potrzebuje łazienki.
Donde esta el bano?
Ciekawe, czemu nagle to sobie przypomniała. I kim był ten facet o
niesamowicie niebieskich oczach. Zdecydowanie nie wyglądał na
mieszkańca osady. Może on też przyjechał w to miejsce, szukając ciszy i
spokoju? Co ją to zresztą obchodzi? Lepiej zrobi, gdy wreszcie rozpakuje
swoje rzeczy i zakupy.
Kilka minut później, gdy wstawiała do szafek w mikroskopijnej kuchni
kilka puszek, rozległo się donośne pukanie. Zaskoczona obróciła głowę i
ujrzała, jak drzwi się otwierają, i staje w nich niebieskooki mężczyzna z
kawiarni, tym razem wcale nie rozbawiony, gdyż zaciskał wargi w wąską
RS
9
linię.
- Kim pani jest, do cholery? - spytał, bezceremonialnie wchodząc do
środka.
Ogarnął ją strach. Wysoka i nieźle wysportowana Marnie nie należała
do kruszynek, co jednak w niczym nie zmieniało faktu, że była samotną
kobietą na odludziu. Z braku lepszej broni pospiesznie zdjęła sandał i
machnęła nim ostrzegawczo.
- Niech się pan nie zbliża!
Zamrugał oczami i odgarnął z czoła mokre od deszczu włosy.
- Grozi mi pani butem?
- Ma obcas, a ja nie zawaham się go użyć - zablefowała.
- Kim pani jest? - powtórzył, tym razem bardziej skonsternowany niż
zły.
- Kobietą, z którą nie należy zadzierać. - Poczuła złość na tego
bezczelnego typa, więc podeszła i dziobnęła go palcem w tors. - A kim
pan jest?
- Przecież pani wie.
- J.T., ale...
- Kto panią tu przysłał?
- Słucham?
- Dla kogo pani pracuje?
- Dla siebie.
Teoretycznie była to prawda, bo choć normalnie pracowała w
rodzinnym lokalu jako kelnerka, to przecież ów pub również, pod
nieobecność brata, prowadziła.
- Aha, czyli jest pani wolnym strzelcem.
Przyjrzała mu się uważnie i opuściła but. Nie wiedziała, do czego on
zmierza, ale gdyby przyszedł ją napaść, nie zaczynałby od zadawania tylu
pytań.
- O czym pan, do licha, mówi?
Nim zdążył odpowiedzieć, rozległo się głuche łupnięcie. Brzmiało to
tak, jakby zwierzątku znudziło się siedzenie w łazience i próbowało
wyważyć drzwi. J.T. zrobił parę kroków w tamtą stronę.
RS
10
- Co się tam dzieje?
- Nie wiem. Chciałam wejść do łazienki, ale coś już tam było. Nie
przyglądałam się. - Uśmiechnęła się, gotowa wybaczyć J.T. jego
kompletny brak manier, ponieważ zrozumiała, że ten człowiek jest
niegroźny. Naraz przyszło jej coś do głowy. - A może pan zechciałby
wyeksmitować tego dzikiego lokatora?
I podała mu sandał.
J.T. przyglądał jej się z niedowierzaniem. W jednej chwili groziła mu
sandałkiem, w drugim prosiła o przysługę. W dodatku wyglądała
kusząco jak modelka, była seksowna, długonoga, miała zgrabne
pośladki, włosy i oczy w kolorze czekolady oraz zmysłowe usta.
- Najpierw mi pani powie, kim jest i co tu robi, a wtedy ja się
zastanowię, czy zabawię się w łowcę krokodyli.
Westchnęła przesadnie, przez co bluzeczka opięła się jej na biuście.
- W porządku. Marnie LaRue z Chance Harbor w stanie Michigan.
- Tablice rejestracyjne wozu ma pani z Arizony.
- Pożyczyłam samochód od rodziców, którzy tam mieszkają. Teraz już
pan wszystko wie. Zadowolony?
- Nie. Co pani tu robi?
- A pan? - odpaliła.
- Nic z tego. To ja zadaję pytania.
Zdawało mu się, że najpierw usłyszał ciche: „Oho, tyran", a dopiero
potem właściwą odpowiedź:
- Przyjechałam do Meksyku, ponieważ potrzebuję ciszy i spokoju.
- Niechże pani przynajmniej trochę sprytniej kłamie! Niedaleko stąd
znajduje się kurort, a La Playa de la Pisada pomimo pięknej nazwy i
jeszcze piękniejszych widoków nie jest nastawiona na turystów. - W tym
momencie znowu rozległo się głuche łupnięcie, więc J.T. wskazał drzwi
łazienki. - Oto dowód.
- Nie powiedziałam, że przyjechałam tu w celach turystycznych.
- No, wreszcie jakiś postęp w rozmowie.
- Przyjechałam, bo potrzebuję samotności.
- Kobieta o pani wyglądzie szuka samotności?
11
- A dlaczego nie?
Zamiast odpowiedzieć wprost, J.T. wskazał na ogromną czerwoną
walizkę.
- Założę się, że nie ma tam ani jednej pary dżinsów albo porządnych
butów. Pewnie w ogóle nie ma tam nic praktycznego.
- Założy się pan? A postawiłby pan w zakład pieniądze?
- Czemu nie?
Wyjął z kieszeni portfel i natychmiast pożałował tego impulsywnego
gestu, gdyż oczy Marnie rozszerzyły się na widok grubego pliku
banknotów. J.T. wyciągnął banknot dwudziestodolarowy, schował
portfel i ruchem brody wskazał walizkę.
- Proszę ją otworzyć.
Pociągnęła za suwak, uniosła wieko i zaczęła szperać wśród
kolorowych fatałaszków. J.T. zauważył satynę i koronkę, więc
natychmiast utwierdził się w swoich podejrzeniach.
Już od dawna miał serdecznie dość narzucających mu się kobiet,
poczynając od dziennikarek, poprzez różne sprytne osóbki, które
próbowały dostać pracę, uderzając bezpośrednio do niego, a na
chętnych do małżeństwa kończąc. Te ostatnie szczególnie mu dojadły,
ponieważ polowały na niego bez zmiłowania, odkąd rozwiódł się dwa
lata wcześniej. Dotąd jednak żadna nie zdołała go wytropić w tej
meksykańskiej osadzie, gdyż bardzo starannie zacierał ślady.
Nie wiedział, do której kategorii należy Marnie. Nie zarzuciła go
gradem pytań jak dziennikarka, nie wdzięczyła się jak kandydatka na
żonę, nie wyglądała też na specjalistkę od oprogramowania. W
porządku, może ulegał stereotypom, ale naprawdę żadna z kobiet
pracujących w Tracker Operating Systems nie trafiłaby na okładkę
żurnala, zaś ta aż się o to prosiła.
Próbował ją rozgryźć, kiedy szperała w walizce. Wreszcie
wyprostowała się, trzymając coś w jednej dłoni, drugą opierając na
biodrze.
- Pańskim zdaniem to nie jest praktyczne?
J.T. z trudem próbował zachować poważny wyraz twarzy. Naprawdę
RS
12
ogromnie się starał, ale jak miało mu się powieść, skoro widział przed
sobą solidną latarkę, o której przełącznik zaczepiły się czarne
koronkowe stringi i dyndały zalotnie?
- Niech mnie pani oświeci... - zagadnął, nie mogąc się powstrzymać -
.. .która z tych dwóch rzeczy jest pani potrzebna w mojej obecności?
Zaskoczona Marnie spojrzała na latarkę i spłonęła rumieńcem, lecz
satysfakcja J.T. trwała krótko. Za oknem błysnęło, huknęło, a lampa pod
sufitem zamigotała i zgasła, pogrążając wnętrze w zupełnej ciemności.
- Oświecę pana z przyjemnością. - Marnie zapaliła latarkę i skierowała
snop światła prosto na twarz J.T. - Jest praktyczna. Jak pan widzi,
wygrałam zakład.
Dwie godziny później J.T. wciąż leżał bezsennie na swoim wielkim
łóżku, nieustannie powracając myślami do Marnie LaRue. Wygonił z jej
łazienki zupełnie niegroźną jaszczurkę i poszedł do siebie, do domu,
który wyglądał na równie zaniedbany jak sąsiedni, dzięki czemu nikt się
nie domyślał, że ta nędzna chata to azyl miliardera. J.T. mógł się więc w
niej zaszywać, gdy potrzebował spokoju. W obecnej sytuacji po-
trzebował go szczególnie, ponieważ rząd oskarżał jego firmę o działania
monopolistyczne.
Wnętrze domu zostało urządzone luksusowo. W sześciu pokojach
stały skórzane meble, a w kuchni był najnowocześniejszy piekarnik z
płytą grzewczą i specjalna chłodziarka do win. Generator prądu
umożliwiał swobodne korzystanie z telewizora i komputera. Dzięki
bezprzewodowemu dostępowi do Internetu J.T. mógł od razu wrzucić
do przeglądarki nazwisko Marnie. Znalazł kilka LaRue, ale żadna nie
pasowała. Chance Harbor istniało, tego nie zmyśliła. Leżało na samej
północy stanu Michigan; dalej już nie mogło, bo wpadłoby do Jeziora
Górnego. Populacja: 793 mieszkańców. Metropolia, nie ma co.
Coś tu się jednak nie zgadzało. Mieszkając w takim miejscu, nie
trzeba było przemierzać pół kontynentu, by znaleźć ciszę i spokój.
Ewidentnie owa LaRue, jeśli rzeczywiście tak się nazywała, coś knuła, a
J.T. zamierzał dowiedzieć się, co to było, ponieważ bardzo nie lubił, gdy
coś się nie zgadzało.
RS
13
Marnie z zazdrością patrzyła przez okno. Dom wynajmowany przez
nieznośnego sąsiada też wyglądał na dość prymitywny, ale przynajmniej
paliło się w nim światło, podczas gdy ona musiała się zadowolić
czerwonawą poświatą, jaką dawał ogień na kominku. Próbowała upiec
nad płomieniami hot doga, gdyż to było najprostsze ze wszystkiego, ale i
tak zdołała go tylko mocno przypalić i w końcu przyszło jej wrzucić całą
tę nieszczęsną kolację do ognia, bo do niczego się nie nadawała.
Gotowanie zawsze szło jej fatalnie, to Hal rządził w kuchni podczas ich
niedługiego małżeństwa. Brak talentów kulinarnych miał jednak tę
zaletę, że Marnie nie potrzebowała martwić się o figurę.
Zrezygnowała więc z jedzenia i rzuciła się na łóżko, zbyt zmęczona, by
zatroszczyć się o takie drobiazgi jak pościelenie go, rozebranie się,
umycie zębów i wyjęcie szkieł kontaktowych. Spać! Po raz pierwszy od
niepamiętnych czasów będzie spała całą noc bez zakłóceń i do oporu.
Och, tak, w spaniu Marnie Striker LaRue była naprawdę dobra, tylko nie
miała zbyt wielu okazji, by się wykazać.
RS
14
ROZDZIAŁ DRUGI
budziły ją promienie słońca wpadające przez pozbawione
zasłon okno. Pomacała ręką dookoła siebie, by znaleźć kołdrę
lub koc, nakryć się po czubek głowy i spać dalej. Niestety,
żadnego przykrycia nie znalazła.
- To tyle, jeśli chodzi o spanie do oporu - mruknęła.
Otworzyła oczy, czując, jakby miała piasek pod powiekami, gdyż
soczewki kontaktowe nieprzyjemnie wyschły. Zamrugała i
półprzytomnie rozejrzała się dookoła. Co to za miejsce? I czy jest tu
jakaś kawa?
Po chwili wszystko jej się przypomniało, więc wstała, wyjrzała przez
okno i uśmiechnęła się na widok łagodnie falującego oceanu. La Playa
de la Pisada.
Ponieważ jej telefon komórkowy stracił zasięg, musiała znaleźć budkę
telefoniczną, zadzwonić do rodziców i upewnić się, czy z Noahem
wszystko w porządku, a może raczej, czy z rodzicami wszystko w
porządku, bo mały potrafił dać nieźle do wiwatu.
Burczenie w brzuchu przypomniało jej, że nie jadła kolacji, ale głód
okazał się mniej dojmujący niż potrzeba umycia się i napicia kawy.
Niestety, elektryczność nadal nie działała, a z kranu w łazience leciała
rdzawa, lodowata woda. Marnie nie pozostało nic innego, jak napić się
soku z kartonu, zjeść tosta, przebrać się w kostium kąpielowy,
wysmarować kremem z filtrem i wyjść na plażę. Do miasteczka pojedzie
dopiero za parę godzin, na razie trochę poleniuchuje i poopala się.
Zadzwonić do rodziców może później. W końcu kazali jej wykorzystać te
krótkie wakacje najlepiej, jak się da. Zamierzała być posłuszną córką i
spełnić ich polecenie.
W porannym powietrzu dało się jeszcze wyczuć trochę nocnego
chłodu, lecz Marnie przypuszczała, że niedługo słońce zacznie całkiem
porządnie grzać. Właśnie rozkładała na piasku ręcznik kąpielowy, gdy
usłyszała za plecami:
O
RS
15
- Jeśli zamierza pani iść do wody, to mam nadzieję, że umie pani
naprawdę dobrze pływać. Między tymi skałami zdarzają się zdradliwe
prądy podpowierzchniowe, a ja nie zamierzam za panią wskakiwać i
pani ratować.
Odwróciła się, by powiedzieć, że i tak nie życzyłaby sobie jego
pomocy, gdy nagle słowa zamarły jej na ustach. Zobaczyła ładnie
umięśnione ramiona oraz seksownie rozwiane wiatrem blond włosy, ale
wcale nie z tego powodu poleciała jej ślinka. Marnie utkwiła wzrok w
tym, co J.T. trzymał w ręku.
- Czy to kawa?
Usłyszawszy niemal nabożną nutę w jej głosie, pociągnął z kubka
spory łyk, wyraźnie się nim delektując.
- Owszem.
- Czarna? Bez śmietanki i cukru? Taka, jaką Pan Bóg zaplanował, kiedy
stwarzał kawę?
- Tak. Czarna, bez niczego. Po co psuć to, co dobre? Marnie zgadzała
się z nim w zupełności.
- A ma pan może więcej?
- Cały dzbanek. Świeżo mielona, świeżo zaparzona. - Znowu się napił.
Z ust Marnie wydarł się cichutki jęk. J.T. uniósł brwi, lecz nic nie
powiedział.
- A nie ma pan ochoty... być miłym sąsiadem? Uśmiechnął się, zaś
Marnie tłumaczyła sobie, że puls jej przyspieszył na myśl o upragnionej
kawie, a nie dlatego, że stał przed nią diabelnie atrakcyjny facet w
brązowych rybaczkach i białym T-shircie włożonym na lewą stronę,
jakby jego właściciel ubierał się w pośpiechu.
- Czy ten uśmiech oznacza odpowiedź pozytywną? - Przechyliła głowę
na bok i również uśmiechnęła się czarująco.
J.T. popatrzył na Marnie, a potem otwarcie i z jawnym podziwem
zlustrował całą jej sylwetkę. Nigdy nie była fałszywie skromna,
wiedziała, w czym wygląda ładnie i umiała akcentować swoje mocne
strony. Ponieważ od urodzenia Noaha miała spory biust oraz trochę
wystający brzuszek, na który nie pomagały żadne ćwiczenia, wybrała
16
jednoczęściowy kostium z głębokim dekoltem i wysoko wycięty na bio-
drach, co wydłużało nogi i odwracało uwagę od nieszczęsnego brzuszka.
Włożyła ten kostium po raz pierwszy od czasu, gdy pokazała się w nim
mężowi na miesiąc przed tragicznym wypadkiem.
Głos J.T. przywrócił ją do rzeczywistości.
- Przykro mi, ale dziś chyba nie będę szlachetny. - Pociągnął kolejny
łyk, po czym uśmiechnął się z satysfakcją.
Marnie spochmurniała. Całe flirtowanie na nic.
- Tylko dzisiaj? Moim zdaniem to pańska stała cecha -warknęła.
- Może się zmieni, gdy się dowiem, po co tu pani przyjechała.
- Znowu pan zaczyna z tymi pytaniami?
Rzuciła okulary przeciwsłoneczne na ręcznik i ściągnęła sandały.
- Bo jak dotąd pani odpowiedzi mnie nie satysfakcjonują.
- Pański problem.
Odwróciła się plecami do niego i pomaszerowała do wody.
- O tych prądach mówiłem poważnie! - zawołał za nią.
- A o tym, że nie będzie mnie pan ratował, też pan mówił poważnie? -
odkrzyknęła i dała nura w fale.
J.T. patrzył, jak ciemna głowa wynurza się jakiś kawałek dalej, potem
znowu niknie i znowu się wynurza i... I nic. Ściągnął brwi, wytężył wzrok.
Ani śladu.
- Cholera!
Czym prędzej odstawił kubek z kawą, ściągnął koszulkę, popędził
sprintem przez plażę, rzucił się do wody i szybkim kraulem popłynął ku
miejscu, gdzie widział Marnie po raz ostatni. Dopłynął, rozejrzał się i
nagle usłyszał głośny śmiech. Kiedy się obrócił, ujrzał swoją sąsiadkę
stojącą spokojnie na plaży.
Z jego kubkiem w ręku.
Uniosła kubek, jakby wznosiła toast, po czym się napiła.
- Kiepską kawę robisz, J.T.! - krzyknęła. - Lura, nie kawa! Kiedy
dopłynął do brzegu, Marnie leżała sobie na ręczniku jakby nigdy nic,
opalając się, a obok niej stał pusty kubek. Wściekłość J.T. sięgnęła
zenitu.
RS
17
- Bardzo kiepski żart. I wyjątkowo głupi. Gdybym akurat trafił na taki
prąd, mógłbym utonąć, próbując ratować twój żałosny tyłek.
- Pozwolę sobie nie zgodzić się.
- Uważasz, że tu nie ma prądów?
- Uważam, że mój tyłek nie jest żałosny.
J.T. otworzył usta, po czym zamknął je bez słowa, bo akurat w tej
kwestii nie mógł zaprotestować, niezależnie od tego, że był z tą kobietą
na noże.
Ale nawet dla tak zgrabnej części ciała nie zamierzał Marnie puścić
płazem tego, co zrobiła.
- Żądam przeprosin.
Zsunęła nieco okulary przeciwsłoneczne i popatrzyła na J.T. ponad ich
brzegiem. Jej oczy nawet bez makijażu wyglądały cudownie - wielkie,
brązowe i kuszące jak najlepsza czekolada.
- Przyznaję, że potrafię być bezwzględna, gdy w grę wchodzi poranna
kawa. Przypomnij sobie jednak, jak grzecznie cię o nią poprosiłam, nim
zmusiłeś mnie do tego, bym uciekła się do małej sztuczki.
- Raczej do kradzieży. Wzruszyła ramionami.
- Zadzwoń po policję.
- To wszystko, co masz mi do powiedzenia?
- Nie, nie wszystko. - Zerknęła na nogawki jego rybaczek, z których
ściekała woda. - Moczysz mi ręcznik.
To oznajmiwszy, nasunęła okulary z powrotem i opalała się dalej.
Opanowanie J.T. było legendarne. Nie zdarzyło mu się ulec emocjom
ani podczas najbardziej burzliwego posiedzenia zarządu, ani podczas
rozwodu z Terri, gdy jej adwokaci krążyli wokół niego jak sępy, starając
się wyrwać maksymalnie dużo z majątku, do którego J.T. doszedł własną
ciężką pracą. Kiedy jednak tak patrzył na tę ciemnowłosą kobietę,
zadowoloną jak kotka, która wypiła śmietankę, coś w nim
eksplodowało. Przestał myśleć.
Schylił się, porwał ją na ręce i ruszył w stronę wody, zamierzając
rzucić Marnie prosto w najgorszą kipiel między skałami. To ją nauczy
szacunku dla niego.
RS
18
- Co ty wyprawiasz?! - krzyknęła zaskoczona.
Wiła się w jego ramionach jak piskorz i po chwili również J.T. był
bardzo zaskoczony, bo chociaż oboje mieli skórę zimną po kąpieli, nagle
zaczęło się robić całkiem gorąco i J.T. poczuł coś, czego wcale nie chciał
czuć. Ale czy mógł się dziwić tej reakcji, skoro trzymał w objęciach
atrakcyjną, długonogą kobietę, która miała ponętne krągłości wszędzie
tam, gdzie potrzeba?
I, jak się okazało, miała też świetny prawy sierpowy.
J.T. dostał w szczękę, zatoczył i przewrócił wraz z Marnie. Oboje
upadli w piasek, a chwilę potem zalała ich fala. Leżeli ze splątanymi
nogami, ociekając wodą. J.T. potarł dłonią szczękę.
- A to za co?
- Jeszcze pytasz?
Odsunęła się, wstała i popatrzyła na niego z góry, stojąc nad nim jak
gniewna Amazonka. W życiu nie widział kobiety, która wyglądałaby tak
seksownie w takiej sytuacji.
Nie, nie miał czasu na podobne myśli, nie w momencie, gdy czuł na
karku oddech urzędników Departamentu Sprawiedliwości, którzy
próbując znaleźć na niego haka, wypytywali pracowników Tracker
Operating Systems i żądali od firmy wydania praktycznie całej
dokumentacji. Właśnie dlatego J.T. zaszył się w Meksyku, ponieważ
potrzebował spokojnie przemyśleć sprawę i opracować plan działania, a
tymczasem jak grom z jasnego nieba zjawiła się Marnie LaRue z nogami
po szyję i rzęsami, którymi mogłaby pozamiatać plażę.
Nie zamierzał dać się złapać. Ta kobieta na coś polowała, choć jeszcze
nie odgadł, czy na pracę, wywiad czy na obrączkę. Musiał jednak
przyznać, że obrała bardziej oryginalną metodę niż inne. I że miała
wszystko na miejscu. Z przyjemnością odprowadził ją wzrokiem, choć
jednocześnie wyrzucał sobie tę słabość.
Przez resztę dnia unikali się starannie, co zresztą nie było trudne,
gdyż Marnie pojechała do miasteczka. W pierwszej kolejności
zadzwoniła do Yumy, porozmawiała z rodzicami i z synkiem. Zgodnie z
jej przewidywaniami Noah zdążył już wyprosić więcej słodyczy, niż
RS
19
zazwyczaj dostawał przez miesiąc oraz wymusić na dziadkach, że będzie
chodził spać później.
Potem udała się do kawiarni, której właściciel potwierdził
przypuszczenia Marnie - skoro wysiadł prąd, to raczej nie uda się go
naprawić w ciągu najbliższych dni. Tym razem mogli porozumieć się
swobodnie, gdyż z kurortu przyjechała siostrzenica Właściciela, Marisa,
sympatyczna dziewczyna, mówiąca po angielsku z melodyjnym
hiszpańskim akcentem, który przydawał poetyckiego uroku nawet
najbanalniejszym słowom.
- Wujek pyta, czy spotkała już pani swojego rodaka.
- J.T.?
Kilka młodych kobiet siedzących nieopodal przy stoliku zachichotało.
- Pani nie zwraca uwagi - poradziła Marisa. - Tu wszystkie dziewczyny
się w nim... jak to się mówi? Aha, bujają.
- Faktycznie nic mu nie brakuje - przyznała Marnie i dodała: - Przede
wszystkim nie brakuje mu prądu. Ale jak to możliwe, że u niego jest
światło, a u mnie nie? Przecież to ta sama linia.
- On ma generator.
Marnie nigdy nie należała do wścibskich osób, lecz w tym jednym
przypadku ciekawość przeważyła.
- To on tu mieszka?
- Nie przez cały rok. Przyjeżdża co jakiś czas.
- Ale to jego dom?
- Tak. Kupił go dwa lata temu. Jest bardzo tajemniczy. -Marisa zniżyła
głos do konspiracyjnego szeptu. - Niektórzy mówią, że to wariat.
- Coś w tym jest...
- A inni, że handlarz narkotyków.
Nie, w to już Marnie nie potrafiła uwierzyć. Żaden handlarz
narkotyków nie rzuciłby się na ratunek prawie obcej osobie, w dodatku
nielubianej.
- Ale nie jest handlarzem. To łypacz.
- Kto?!
- Łypacz. On łypie.
RS
20
- Wielu mężczyzn to robi - rzekła ze śmiechem Marnie. - A na kogo on
łypie?
- No wie pani, na tych, co to policja ich szuka i obiecuje nagrodę.
- Ach, łapacz. Czemu myślisz, że jest łowcą nagród?
- Bo dużo jeździ i dużo patrzy. I przyjaciółka mojej kuzynki u niego
sprząta. On tam ma w domu taki różny sprzęt i komputery. A jak
przyjechał w zeszłym tygodniu, to rozmawiał z kimś przez telefon. Mówił
coś o sprawiedliwości. I że jak wpadnie na dobry trop, to da znać.
Marnie to rozumowanie wydało się mocno naciągane, aczkolwiek J.T.
wydawał się pasować do takiej pracy - zadawał dużo pytań, a sam nic o
sobie nie zdradzał. No i obecność Marnie postawiła go w stan czujności.
Czyżby ją o coś podejrzewał? O co? Chyba nie o bycie przestępcą lub,
dla odmiany, konkurentką w zawodzie?
Och, co ją w ogóle obchodził zagadkowy J.T.? Zupełnie nic. Z tą myślą
wróciła na swój kawałek plaży.
Kiedy słońce zaczęło zachodzić, Marnie zapatrzyła się tęsknym
wzrokiem na dom J.T. Nie miała najmniejszej ochoty spędzać kolejnego
wieczoru, siedząc po ciemku i jedząc przypalone hot dogi. Owszem,
niespecjalnie przepadała za sąsiadem, lecz była gotowa znosić jego
obecność, gdyby w zamian zechciał użyczyć jej łazienki. Nie dało się też
ukryć, że po rozmowie z Marisą poczuła się zaintrygowana tym
człowiekiem, toteż ostatecznie zdecydowała się pójść do niego z wizytą.
Oczywiście zamierzała przez cały czas twardo ignorować fakt, że J.T.
ją intryguje. To tylko hormony. Tak samo reagowała, gdy miała
siedemnaście lat i durzyła się w Halu LaRue.
Uśmiechnęła się do wspomnień, przypominając sobie, jak bez cienia
wstydu walczyła o swoje szczęście. W ostatniej klasie liceum to ona
zaproponowała pierwszą randkę, ponieważ znudziło jej się czekanie, aż
on wpadnie na ten pomysł. Wiele osób nie rozumiało, co ją,
niekoronowaną królową wszystkich balów, pociągało w kapitanie druży-
ny... szachowej.
Dla Marnie Hal był nieodparcie seksowny - jego niepospolity umysł,
gładko zaczesane jasne włosy, okulary, za którymi kryły się ciemne oczy,
RS
21
poważne i głębokie. Miał szczupłą, gibką sylwetkę i twarde jak stal
mięśnie, ponieważ uprawiał biegi przełajowe. Cytował z pamięci
Szekspira...
Ktoś z podobnymi predyspozycjami intelektualnymi mógłby zajść
daleko, lecz Hal po studiach wrócił do Chance Harbor.
- Nie chcę jechać do obcego miasta i pracować dla jakiejś bezdusznej
firmy - wyjaśnił Marnie. - Oczywiście nie wykluczam, że mimo wszystko i
tak tam trafię, ponieważ w naszym miasteczku nie ma zbyt wielkiego
zapotrzebowania na inżynierów. Ale to tutaj chciałbym mieszkać i
założyć rodzinę. - Odczekał króciuteńki moment, dokładnie jedno ude-
rzenie serca. - Z tobą.
Westchnęła, myśląc o tym, jak początkowo wszystko układało się
zgodnie z ich zamierzeniami. Hal dostał pracę w okolicy, z czasem kupił
nieduży dom nad jeziorem, stopniowo awansował, a gdy został
dyrektorem działu, oświadczył się Marnie. Zgodziła się, ponieważ miała
dwadzieścia siedem lat i czekała na niego od dawna.
Świętowali tylko dwie rocznice ślubu.
Marnie znowu wyjrzała przez okno. Co ją tak pociągało w J.T.?
Owszem, wyglądał jak młody bóg, nie dało się temu zaprzeczyć, ale
nawet gdyby Marnie kogoś szukała - a nie szukała - sama atrakcyjna
powierzchowność to za mało. Mężczyzna powinien być znakomitym
partnerem zarówno do rozmowy, jak i do łóżka, zaznała tego przy Halu i
nie zamierzała zadowalać się niczym mniej.
Te przejmujące wspomnienia omal nie powstrzymały jej przed
złożeniem wizyty J.T., gdyż wyszła i... zawróciła. Rok wcześniej
spędziłaby resztę wieczoru na smutnych rozważaniach, myśląc co
chwila: Gdyby tylko... Tego dnia jednak czuła determinację, więc
wytłumaczyła sobie, że w rzeczywistości wróciła po sweter, gdyż zrobiło
się chłodno. Zabrała kupione w lokalnym sklepiku wino oraz
przywiezioną z Arizony wielką torbę chipsów i ponownie wyszła z
domku. W końcu żyła dla siebie i dla swojego synka, powinna więc
myśleć o przyjemnej stronie życia.
Zresztą tak naprawdę chodziło jej przecież o wzięcie prysznica, nic
RS
22
więcej.
W połowie drogi uświadomiła sobie, że dosłownie idzie z ciemności
ku światłu.
RS
23
ROZDZIAŁ TRZECI
.T. otworzył jej ubrany w cienki sweter i spłowiałe dżinsy. Był bez
butów, ale z marsem na czole.
- Przyszłaś przeprosić?
Rzeczywiście zamierzała tak zrobić, gdyż wydawało się to
najpewniejszym sposobem na wkupienie się w jego łaski i dostanie do
łazienki, lecz po takim wstępie za nic nie wydusiłaby z siebie żadnych
przeprosin.
- Przyniosłam fajkę pokoju. - Pokazała wino i chipsy. Nie zaprosił jej
do domu, lecz szybko zamknął za sobą drzwi, jakby nie chciał, by zajrzała
do środka. Przyjął prezenty i zaprowadził ją na niewielkie patio, na
którym stały wiklinowe meble. Przysunął sobie fotel tak, by siedzieć
przodem do oceanu. Słońce już prawie zaszło, jego pomarańczowy
blask, rozlany po spokojnych wodach Pacyfiku, zdawał się powoli w nich
tonąć. Marnie również usiadła, choć nikt jej tego nie zaproponował.
- Na długo tu przyjechałeś? - zagadnęła uprzejmie, pamiętając nauki
mamy, że dobrze wychowana osoba stara się zachęcić rozmówcę, by
ten powiedział coś o sobie.
J.T. najwidoczniej nie usłyszał podobnej rady od swojej matki, gdyż
łypnął na Marnie z gniewem. Westchnęła.
- Rozumiem, ty możesz zadawać pytania, ja nie. Bardzo miły z ciebie
gość. Nic dziwnego, że spędzasz wakacje samotnie.
Jeśli poczuł się urażony, nie dał tego po sobie poznać.
- A czemu ty spędzasz je samotnie?
- Ja nie jestem na wakacjach. - Przypomniała sobie, jak opalała się
rano, a po południu spacerowała po miasteczku.
- To znaczy częściowo tak, ale nie do końca.
- Aha...
- To po co tu przyjechałaś? - spytał, a Marnie miała wrażenie, że
słyszy to pytanie bodaj tysięczny raz.
- Potrzebowałam ciszy i spokoju, już ci mówiłam.
J
RS
24
- Rozumiem. Gorączkowe tempo życia w Chance Harbor musiało dać
ci się we znaki.
Nie zastanawiała się, czy J.T. wie, że jej rodzinne miasto to dziura,
gdzie nic się nie dzieje. Jednak życie w nim rzeczywiście było ogromnie
męczące, zwłaszcza dla samotnej matki, która ledwo wiązała koniec z
końcem. Najchętniej uciekłaby stamtąd, by zapewnić synkowi lepszy
start.
- Tak, życie w Chance Harbor dało mi w kość. - Ponieważ zabrzmiało
to melancholijnie, zmusiła się do uśmiechu. Przecież miała prowadzić
miłą rozmowę. - Znajdziesz jakieś kieliszki czy pijemy z butelki?
Popatrzył na nią w zapadającym zmierzchu. Nie chciał iść po żadne
kieliszki, bo wtedy musiałby otworzyć wino i spędzić jeszcze więcej
czasu z tą kobietą, a przecież uznał ją za niebezpieczną.
Marnie założyła nogę na nogę, pozwalając, by lewy sandał trzymał się
tylko na palcach. Robiło się coraz ciemniej, ale J.T. widział, że miała
paznokcie u nóg pomalowane na czerwono.
Kiedy nie odpowiedział, lekko wzruszyła ramionami, sięgnęła po
paczkę chipsów, otworzyła i poczęstowała gospodarza, lecz on nawet
nie drgnął. Nie przejęła się. Sama trochę zjadła, potem postawiła stopy
na brzegu swojego fotela, otoczyła nogi rękami i oparła brodę na
kolanach.
- Podobne zachody słońca można zobaczyć nad Jeziorem Górnym -
zauważyła.
- Nie należy porównywać zachodu słońca nad oceanem do zachodu
słońca nad jakimś jeziorem - wycedził.
- To nie jest „jakieś" jezioro. To jedno z Wielkich Jezior. - I co z tego?
Z dezaprobatą pokręciła głową.
- Parę lat temu pewien senator wpadł na pomysł, żeby
zaklasyfikować jezioro Champlain w stanie Vermont jako Wielkie
Jezioro. Chodziło o pozyskanie dzięki temu jakichś funduszy. -
Lekceważąco machnęła ręką. - W stanie Michigan zagotowało się, gdy
ludzie się dowiedzieli, że ktoś próbuje ukraść nazwę, nawet gdyby to
miała być kradzież zgodna z prawem. Wiesz, my traktujemy nasze
RS
25
Wielkie Jeziora bardzo poważnie.
- Zauważyłem - odparł zaintrygowany, ponieważ temat był nietypowy
jak na rozmowę z piękną kobietą, w dodatku w romantycznym
półmroku. Konwersacja z Marnie stanowiła ciekawą odmianę.
- Podkupieni żurnaliści...
- Żurnaliści?
- Dziennikarze. Żachnął się.
- Wiem, co znaczy to słowo.
- Ale jesteś zdziwiony, że ja je znam?
- Przepraszam, nie chciałem cię obrazić.
- Nie przejmuj się, przywykłam do podobnych reakcji. Wracając do
mojej opowieści... Otóż ci opłaceni pismacy wysmażyli listę warunków,
które jezioro musi spełniać, żeby podpadać pod definicję Wielkiego
Jeziora. Jakoś im umknęło, że to nazwa własna, a nie odgórna
klasyfikacja, ale to drobiazg. Powiedzieć ci, jakie kryterium rozczuliło
mnie najbardziej?
- Zamieniam się w słuch.
- Wiesz, że patrzysz na Wielkie Jezioro, kiedy nie widzisz drugiego
brzegu - wyrecytowała i uśmiechnęła się szeroko.
Przez chwilę J.T. nic nie mówił, po czym wstał bez słowa, zabrał wino i
ruszył ku drzwiom.
- Idziesz spać? - spytała Marnie.
Zawahał się. Powinien był wejść do domu, zamknąć za sobą drzwi i
spędzić spokojny wieczór, pracując nad pewnym eksperymentalnym
oprogramowaniem, które wciąż udoskonalał.
- Idę otworzyć wino.
Kiedy wrócił, zapalił stojące wokół patia metalowe pochodnie
ogrodowe, dzięki czemu stało się nie tylko jaśniej, ale i bardziej
romantycznie. Dwie godziny później po winie zostało już tylko
wspomnienie, chociaż J.T. jeszcze nigdy nie pił równie taniego merlota.
Cała butelka musiała kosztować mniej niż dziesięć dolarów, podczas gdy
para kieliszków, których używali, warta była ponad dziesięć razy więcej,
a mimo to dawno żadne wino tak bardzo mu nie smakowało.
RS
26
Mówiła głównie ona, barwnie i zajmująco opowiadając różne
historie, opinie z kolei formułując zwięźle i celnie.
Na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie ślicznotki, która nie ma zbyt
wiele w głowie, lecz to wrażenie było zupełnie mylące.
W trakcie wieczoru odkrył kolejną cechę Marnie - zabawiając go
rozmową, zdołała nie zdradzić nic na swój temat. Wiedział o niej
dokładnie tyle samo co przedtem. Nawet wino nie zdołało rozwiązać jej
języka na tyle, by wreszcie przyznała, w jakim celu przyjechała do
Meksyku. Nalał więc Marnie resztkę merlota, licząc na to, że może ten
ostatni kieliszek zadziała na jego korzyść.
- Powiedz mi, bo bardzo mnie to intryguje, czy jesteś handlarzem
narkotyków, czy łowcą nagród?
- Słucham?
- Podobno zachowujesz się bardzo tajemniczo, więc mieszkańcy
osady spekulują na twój temat, i to są dwie najpopularniejsze opcje.
Według trzeciej nie jesteś ani jednym, ani drugim, tylko zwyczajnym
wariatem. Gdybym miała się zakładać, obstawiałabym właśnie trzecią,
chociaż druga też mogłaby pasować. Na pewno nie pierwsza.
- O?
- Handlarz narkotyków pozwoliłby mi utonąć.
Czyli budził spore zainteresowanie lokalnej społeczności. ..
Niedobrze. Miał nadzieję, że uda mu się tego uniknąć. Gdyby wieść o
nim się rozeszła, w tym zacisznym zakątku zaroiłoby się od dziennikarzy.
- Aha, czyli handlarz nie rzuciłby ci się na ratunek. A łowca nagród?
Według ciebie ma wrażliwsze sumienie od handlarza narkotyków?
- Łowca nagród stoi po stronie prawa, nawet jeśli stosuje
niekonwencjonalne metody.
- A jeśli po prostu jestem wariatem?
- Nigdy nie twierdziłam, że nie - odparła uprzejmie. Nie pozostało mu
nic innego, jak ogłosić werdykt:
- Punkt dla ciebie.
Coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że ma do czynienia z
dziennikarką, próbującą coś wywęszyć w związku z krokami podjętymi
RS
27
przez Departament Sprawiedliwości,
- Twój dom wydaje się większy niż ten, który ja wynajmuję -
zauważyła. - I pewnie jest lepiej urządzony. No i masz prąd.
- Owszem, mam - odparł, zastanawiając się, do czego ona zmierza.
- A jaka woda leci z twojego prysznica? Gorąca i czysta czy lodowata i
brązowa od rdzy?
- Pierwsza. Taki długi, gorący prysznic to wspaniała rzecz.
- Nie musisz mi tego mówić... Wiesz, ten człowiek, od którego
wynajmuję domek, powiedział, że może upłynąć parę dni, zanim uda się
u mnie naprawić prąd. Wyjeżdżam w poniedziałek. Nawet jeśli do tej
pory będę miała elektryczność, to woda nadal będzie brązowa...
- To rzeczywiście pech.
- Prawda? Dlatego zastanawiałam się, czy ty przypadkiem. .. czy ty
przypadkiem nie znasz miejsca, gdzie mogłabym wziąć prysznic?
- Może znam, ale nie ma nic za darmo - odparł, nim zdążył się
zastanowić, co mówi.
- A czego sobie życzysz w zamian? - spytała ostrożnie. Natychmiast
przeleciały mu przez głowę obrazy tego, czego by sobie życzył od
Marnie, przy czym żaden z tych scenariuszy nie przeszedłby przez nawet
najłagodniejszą cenzurę. Odchrząknął, spróbował wziąć się w garść i
uporządkować myśli, lecz nieposłuszne wizje wciąż natrętnie pchały mu
się przed oczy.
- Żebyś odpowiedziała na moje pytanie.
- Mogłam się domyślić - mruknęła. - W porządku, pytaj. Dla długiego,
gorącego prysznica zrobiłabym o wiele więcej.
J.T. zamyślił się. Miał tylko jedną szansę, ponieważ gdyby próbował
dowiedzieć się od niej kilku rzeczy, Marnie niechybnie natychmiast
przypomniałaby, że w zamian za udostępnienie łazienki obiecała
odpowiedzieć tylko na jedno pytanie.
- To napięcie staje się nie do zniesienia - zażartowała, gdy on wciąż
milczał.
- Zastanawiam się, co najbardziej chciałbym wiedzieć.
- Są prawdziwe - rzekła z kamiennym wyrazem twarzy, a J.T. nie
RS
28
wytrzymał i wybuchnął śmiechem.
- Akurat o to pytać nie zamierzałem. Zresztą ani przez moment nie
wątpiłem. - Sugestywnie poruszył brwiami. - Oczywiście istnieje sposób,
dzięki któremu mógłbym się upewnić ponad wszelką wątpliwość.
Marnie patrzyła na niego spokojnie, nawet nie mrugnęła okiem.
- Chyba że we śnie, innej możliwości absolutnie nie widzę. Czy to
jasne?
J.T. był niemal pewien, że właśnie o tym będzie śnił przez całą noc.
- Limit czasu powoli dobiega końca - oznajmiła Marnie rzeczowym
tonem. - Gdy go przekroczysz, utracisz prawo do zadania pytania, przy
czym ja zachowuję prawo do nagrody.
- A cóż to za reguły? To nie teleturniej - bronił się, lecz w odpowiedzi
usłyszał tylko:
- Tyk, tyk, tyk...
- Jesteś zamężna? - wyrwało mu się nagle, nim zdążył pomyśleć.
Te słowa zawisły między nimi w chłodnym nocnym powietrzu. J.T. nie
pojmował, co go podkusiło. Znacznie ważniejsze było, czy wiedziała, kim
on jest.
Naraz przyłapał się na tym, że czekając na jej odpowiedź, wstrzymał
oddech.
- Nie. Nie mam męża.
Wstała, odwróciła się i ruszyła w stronę swojego domku.
Przedtem nie chciał, by została, a po tych dwóch godzinach nie chciał,
by odchodziła. Oczywiście zasmakował w jej towarzystwie głównie
dlatego, że w sumie trochę mu się nudziło, zaś Marnie LaRue stanowiła
znakomite lekarstwo na ten stan.
- Nie chciałem sprawić ci przykrości - zawołał za nią.
Zatrzymała się i odwróciła ku niemu, lecz ponieważ znalazła się już
poza zasięgiem światła pochodni, nie widział wyrazu jej twarzy.
- Nic się nie stało.
- To czemu sobie idziesz?
- Bo muszę zabrać trochę rzeczy, przecież nie wejdę do łazienki bez
gąbki, żelu pod prysznic, szamponu, odżywki do włosów i balsamu do
RS
29
ciała. Zaraz wracam.
Zgodnie z obietnicą, zapukała do jego drzwi w niespełna pięć minut
później, szeroko uśmiechnięta. Ciągnęła za sobą torbę na kółkach -
torbę wielkości walizki J.T. Zaskoczony, aż cofnął się o krok, zaś Marnie
wykorzystała okazję i bezceremonialnie wparadowała do środka. Kółka
jej torby przejechały J.T. po palcach.
- O ile pamiętam, była mowa o prysznicu, prawda? - Wskazał na jej
bagaż. - Wygląda, jakbyś zamierzała się tu wprowadzić.
- To tylko kilka niezbędnych drobiazgów - wyjaśniła z miną
niewiniątka. - Od jakiegoś czasu nie miałam okazji, żeby się trochę
porozpieszczać, więc pomyślałam, że skoro wreszcie mogę, to czemu nie
pójść na całość?
- Bojler mieści niecałe dwieście litrów wody. Wystarczy? - spytał
sarkastycznym tonem, lecz Marnie w ogóle się tym nie przejęła.
- Jeśli się postaram, to tak.
- W takim razie tędy.
Patrzył, jak jej oczy rozszerzają się na widok luksusowo urządzonego
wnętrza, które w tak skromnie wyglądającym domu rzeczywiście robiło
piorunujące wrażenie.
Łazienka miała dwoje drzwi, jedne prowadziły do sypialni pana domu,
drugie do salonu. Przy tych drugich wisiały starannie oprawione
czarno-białe zdjęcia i dopiero na ich widok Marnie przerwała milczenie.
- To ty, prawda?
Fotografii było pięć. Umieszczono je poziomo w jednym rzędzie i
wszystkie przedstawiały zapierającą dech w piersiach panoramę gór,
przy czym na ostatniej pojawiał się z profilu J.T.
- Tak.
- Nie jestem znawcą, lecz wydaje mi się, że zrobił je utalentowany
fotografik.
- Fotograficzka - poprawił J.T. i uśmiechnął się na myśl o Anne, swojej
młodszej siostrze, oraz ich wyprawie na narty do Aspen. - Tak, ma
talent. Przechodząc do spraw bardziej przyziemnych... - Wskazał
sięgającą do sufitu szafkę. - Tam znajdziesz czyste ręczniki.
RS
30
- Dziękuję.
Postawiła torbę, zdjęła sandały i przeciągle popatrzyła na gospodarza.
Dopiero po ładnej chwili dotarło do niego, że ona czeka, aż on wyjdzie.
- Eee... to ja... - zaczął niezdarnie i cofnął się.
Nie zauważył, że drzwi do łazienki zdążyły się trochę przymknąć, więc
w rezultacie uderzył o nie plecami. Marnie uśmiechnęła się, zadowolona
z wywołanego efektu. Ponieważ przekora nie pozwalała jej przepuścić
okazji, powoli ruszyła w jego stronę, zdejmując sweter, a potem
wyciągając bluzkę ze spodni. Od dawna już nie droczyła się w podobny
sposób z mężczyzną, ale chyba nie wyszła z wprawy, sądząc po wyrazie
twarzy pana domu.
Postanowiła pognębić wycofującego się rakiem J.T. do reszty.
Skrzyżowawszy ręce, chwyciła dół bluzki i zaczęła ją podciągać. Robiła to
powolutku, czując przypływ kobiecej satysfakcji, ponieważ ofiara jej
niecnych poczynań wyglądała jak zahipnotyzowana.
Może nie do końca za mną przepada i może niezbyt szczęśliwie
zaczęliśmy tę znajomość, ale z pewnością jest zainteresowany,
pomyślała Marnie.
Kiedy bluzka podjechała do dolnej krawędzi staniczka i ukazał się
rąbek koronki, J.T. jakoś dziwnie głośno złapał oddech, zaś Marnie z iście
szatańską perfidią wdzięcznie machnęła długą nogą, pchnęła drzwi i
zamknęła je gospodarzowi przed nosem.
- Nie obawiaj się, za chwilę zwolnię łazienkę - zagruchała słodko.
- Nie, nie śpiesz się - zaprotestował dość gwałtownie. -Siedź tam tak
długo, jak tylko potrzebujesz.
Skorzystała z zaproszenia i faktycznie się nie spieszyła. Przez następną
godzinę słyszał, jak ona zgodnie ze swoim własnym określeniem
„rozpieszczała się" w jego łazience. Nie mógł przestać o niej myśleć.
Niemal widział, jak stoi na tle ciemnozielonego marmuru, specjalnie
sprowadzonego z Włoch, jak z dwóch stron strzelają pulsujące
strumienie i jak woda spływa kaskadami po apetycznych krągłościach.
Po dwudziestu minutach takich tortur i wypiciu trzech szklanek wody
z dużą ilością lodu zaszył się w najdalszym kącie salonu, by nie słyszeć,
RS
31
jak Marnie śpiewa pod prysznicem.
Ponieważ rozpaczliwie pragnął odwrócić swoją uwagę od tego, co się
działo w jego własnym domu, włączył komputer, wpisał hasło, sprawdził
pocztę, a potem zagłębił się w lekturze raportów i analiz. Był w połowie
sprawozdania jednego ze swoich wiceprezesów, gdy usłyszał, jak drzwi
łazienki się otwierają, a chwilę potem poczuł jakiś słodki zapach i ujrzał
przed sobą Marnie. Pospiesznie wyłączył wszystkie pootwierane okna i
wylogował się.
- Pracujesz? - spytała.
Na głowie miała turban z grubego białego ręcznika. Przebrała się w
granatowy sweterek i luźne rybaczki ściągnięte w talii tasiemką. Niby
żadna z tych rzeczy nie była seksowna, jednak...
- Przecież nie mogę pozwolić, żeby przestępcy grasowali na wolności -
zażartował, lecz ona wzięła te słowa poważnie.
- To musi być ciekawa praca.
- Każde zajęcie ma plusy i minusy. - Wzruszył ramionami.
Nie czuł wyrzutów sumienia, udzielając niejednoznacznych
odpowiedzi, a nawet świadomie utwierdzając ją w błędzie. Niezależnie
od tego, jak bardzo Marnie go pociągała fizycznie - tak że pozwolił jej się
u siebie wykąpać - ledwie się znali. Im mniej o nim wiedziała, tym lepiej.
- Ale to twoje jest niebezpieczne. Strzelano kiedyś do ciebie?
Pomyślał o działaniach konkurencji i o ludziach w Departamencie
Sprawiedliwości, którzy chętnie dawali posłuch jego wrogom.
- Jest paru takich, którzy z przyjemnością wbiliby mi nóż w plecy, ale
jak do tej pory miałem szczęście.
Marnie nagle posmutniała.
- Mój brat go tyle nie miał. Strzelano do niego kilka lat temu.
J.T. natychmiast pożałował swojego nonszalanckiego tonu.
- Och, przykro mi, nie wiedziałem. Czy on... Czy wyszedł z tego?
- Tak. Przestał pracować w policji, znalazł sobie spokojniejszą pracę i
dobrą żonę, więc nie muszę się już o niego martwić. - Zdjęła ręcznik z
głowy, przewiesiła go przez oparcie krzesła i zaczęła rozczesywać włosy
palcami. - Czemu ludzie czasem tak bardzo ryzykują?
RS
32
Odniósł wrażenie, że w tym momencie nie mówiła o bracie. W jej
oczach pojawił się smutek
Z zakłopotaniem wzruszył ramionami.
- Cóż... Kto nie zaryzykuje, ten nic nie wygra.
- Wiesz, to stwierdzenie można odwrócić. Kto nie zaryzykuje, ten nic
nie straci.
Pomyślał o Terri, o kłótniach i scenach, a wreszcie o zdradzie, która
doprowadziła do bolesnego rozwodu i publicznego prania brudów, choć
J.T. ze swojej strony starał się zachować maksimum dyskrecji. Marnie
miała więc trochę racji, czasem nie warto było ryzykować.
Z drugiej strony doświadczenie zawodowe przekonało go o
konieczności podejmowania ryzyka. W końcu to właśnie dzięki
karkołomnemu posunięciu J.T. odniósł sukces - zainwestował wszystkie
oszczędności oraz ogromny kredyt w zbudowanie od zera dokładnie
takiej firmy, jaką chciał mieć. Z czasem Tracker Operating Systems stało
się jednym z czołowych producentów oprogramowania komputerowego
na świecie.
Nie mógł jej tego wszystkiego powiedzieć, więc ograniczył się do
stwierdzenia:
- Życie nabiera smaku, gdy od czasu do czasu balansujemy na
krawędzi.
- Mam na ten temat inne zdanie, ale jestem zbyt zmęczona, by
wdawać się w dyskusje.
Ziewnęła, jakby chciała pokazać, jak bardzo jest zmęczona, odniosła
ręcznik do łazienki i wyszła z niej ze swoją torbą. J.T. odprowadził
Marnie do drzwi, jednocześnie zadowolony i zawiedziony, że wizyta
dobiegła już końca. W towarzystwie tej kobiety wieczór minął szybko i
zadziwiająco przyjemnie.
- Dziękuję za użyczenie łazienki.
- Nie ma sprawy.
- Miałam nadzieję usłyszeć: „Korzystaj, gdy tylko zechcesz". Nawet
jeśli naprawią mi prąd, a z prysznica popłynie krystalicznie czysta,
gorąca woda, to i tak nie będę umiała zapomnieć o twojej łazience.
RS
33
- Aż tak ci się spodobała?
- Jest niesamowita.
Uśmiechnęła się, zaś J.T. nagle zrozumiał, że musi, ale to koniecznie
musi dowiedzieć się, jak smakują jej wargi.
Nie opierała się, gdy przyciągnął ją do siebie. Położyła mu dłonie na
ramionach, choć widać było po jej spojrzeniu, że mimo wszystko miała
się na baczności. Kiedy ich usta się zetknęły, J.T. usłyszał, jak cicho
westchnęła, a przynajmniej tak mu się zdawało, może dlatego, że sam
miał ochotę to zrobić, gdyż uwolnienie się od tego nieznośnego
napięcia, jakie między nimi panowało, przyniosło mu ogromną ulgę.
Pocałunek zaczął się płomiennie, a potem robiło się już tylko goręcej.
Marnie nie okazywała żadnej nieśmiałości, całowała go chciwie. Nie, nie
chciwie, poprawił się w myślach. Przecież równie dużo dawała, jak brała.
Raczej była spragniona niż zachłanna. I na pewno bardzo namiętna. J.T.
miał wrażenie, jakby przy niej płonął, i czuł, że mógłby tak płonąć bez
końca.
Wreszcie Marnie odsunęła się nieco.
- To było niesamowite - przyznał J.T.
Skinęła głową. Wyglądała na zaskoczoną, a nawet trochę
wstrząśniętą.
- Rzeczywiście miłe.
- Miłe? Robimy powtórkę i wtedy zobaczymy, czy nie znajdziesz
lepszego określenia.
Tym razem jednak nie poszło mu tak gładko, gdyż Marnie się cofnęła.
- Chwilowo twoje ego jest już wystarczająco napompowane.
Zabrzmiało to nonszalancko, lecz J.T. stwierdził z satysfakcją, że ona
tylko udaje, bo w rzeczywistości ją też ten pocałunek wytrącił z
równowagi. Zdradzał ją wyraz twarzy oraz bardzo szybki oddech.
- Dziękuję za miły wieczór - rzekła, z przekorą kładąc nacisk na słowo
„miły". - Pewnie zobaczymy się rano na plaży.
- Czy to zaproszenie?
Na jej ustach pojawił się zmysłowy uśmiech.
- Powiedzmy... dziewiąta?
RS
34
- Będę na pewno.
- Będę czekać.
J.T. już triumfował w duchu, gdy Marnie dodała:
- Tylko przynieś kawę również dla mnie. Czarną, i pamiętaj, bez
żadnych dodatków.
Wykorzystywała go tak bezczelnie, ale jednocześnie uroczo, że nie
mógł się nie uśmiechnąć. Jej oczekiwania zresztą sprowadzały się do
porannej kawy oraz dostępu do jego łazienki. Jeszcze nigdy znajomość z
kobietą nie kosztowała J.T. równie niewiele.
Otworzył przed nią drzwi.
- Odprowadzę cię - zaofiarował się. - Nie chcę, żebyś się zgubiła.
Sięgnął po rączkę jej torby, lecz Marnie potrząsnęła głową.
- Dziękuję, ale nie trzeba. Ja się nigdy nie gubię. Wyjęła z górnej
kieszeni torby swoją niezawodną latarkę, zapaliła ją i poszła,
prowadzona tańczącym po piasku snopem światła.
RS
35
ROZDZIAŁ CZWARTY
a się nigdy nie gubię...
Mimo tego dziarskiego zapewnienia omal nie zawędrowała nie
wiadomo dokąd, gdyż nogi jej się plątały i szła przez plażę niczym
pijana, nie odróżniając, gdzie jest lewa, a gdzie prawa, gdzie przód, a
gdzie tył. Chociaż z całej siły udawała przed J.T., że nic takiego się nie
stało, w rzeczywistości była półprzytomna z wrażenia, kolana się pod nią
uginały, a ciało zachowywało jak zdrajca. Pragnęła J.T. z całych sił.
Od śmierci Hala nie całowała się z żadnym mężczyzną, o żadnym też
nie fantazjowała. Czy nie powinna czuć wyrzutów sumienia? Przecież
naprawdę kochała swojego męża, więc czy to w porządku, że tak mocno
reagowała na prawie obcego człowieka?
Wyrzuty sumienia nie przywrócą mi Hala, pomyślała trzeźwo, a wtedy
poczucie winy ustąpiło i Marnie została już tylko ze swoim
oszołomieniem, podekscytowaniem oraz satysfakcją, ponieważ
pocałunek zrobił duże wrażenie również na J.T.
W niedzielę rano leżała w łóżku, rozmyślając o swoim pobycie w La
Playa de la Pisada. Przyjechała na krótko, lecz nagle straciła wszelką
ochotę do wyjazdu. Miała wrażenie, że odżyła. Owszem, tęskniła za
synkiem, ale nie za powrotem do domu rodziców, którzy trzęśli się nad
nią bez przerwy, i nie za powrotem do nieznośnej rutyny w Chance
Harbor, gdzie musiała pilnować rodzinnego interesu.
Oczywiście to coś między nią a J.T. - o ile w ogóle wykroczy poza ten
jeden pocałunek - i tak musiało pozostać czymś przelotnym, niezależnie
od tego, jak długo Marnie mogłaby zabawić w Meksyku. Przy całym
swoim temperamencie miała zwyczaj postępować rozważnie, a nawet
ostrożnie, zwłaszcza odkąd samotnie wychowywała synka, tymczasem
J.T. zarabiał na życie, tropiąc przestępców. Praktycznie przyznał to
podczas rozmowy. Nie dałoby się wymienić wielu równie
niebezpiecznych zawodów. Ten człowiek nieustannie ryzykował życiem,
a Marnie już straciła męża i omal nie zabito jej brata. W dodatku
J
RS
36
wydawało się, że ona i J.T. zbyt się od siebie różnią, może z wyjątkiem
upodobania do merlota i dobrej czarnej kawy.
Ale czy to miało jakieś znaczenie? Leżała sobie błogo wyciągnięta na
łóżku, z jedną ręką odrzuconą za głowę, drugą leniwie gładząc cienką
koszulkę na ramiączkach, w której spała, rozważając możliwość
krótkiego, lecz satysfakcjonującego obie strony romansu. Który
mężczyzna nie miałby ochoty na coś takiego? Żadnych zobowiązań,
tylko seks. Fantastyczny seks. Dużo fantastycznego seksu.
Rozległo się pukanie do drzwi. Marnie usiadła gwałtownie, słysząc
głos wołającego ją J.T. Przyszedł, bo czytał w jej myślach? Oby nie!
- Chwileczkę! - odkrzyknęła.
Wyskoczyła z łóżka, gorączkowo wciągnęła szorty i pierwszy z brzegu
sweterek, popędziła do łazienki, przyczesała włosy i ochłodziła zimną
wodą rozpaloną twarz, ponieważ od tych fantazji aż dostała wypieków.
Kiedy otworzyła drzwi, ujrzała dwudniowy zarost, seksowny uśmiech i...
duży kubek z kawą.
- Nie było cię na plaży - zauważył J.T., przyglądając się uważnie jej
twarzy. - Mówiłaś „dziewiąta"?
- Tak. Jesteś bardzo punktualny.
- To nie jedyna z moich zalet. - Podał jej kubek. Marnie prawie
wyrwała mu go z rąk, chciwie uniosła do warg i wypiła od razu ćwierć,
nim zamruczała z ukontentowaniem:
- Jesteś aniołem.
- No, nie wiem... Za to, co mi teraz chodzi po głowie, chyba będę się
smażył w piekle.
Właśnie chciała zaprosić go do środka, ale w ostatniej chwili zmieniła
zdanie, gdyż nie miała wątpliwości, co mu chodziło po głowie. Sama o
tym myślała przez ostatnią godzinę. Niezależnie od tego nie zamierzała
od razu wskakiwać z J.T. do łóżka.
- Chodźmy na spacer - zaproponowała.
Chwyciła leżące na półeczce przy drzwiach okulary przeciwsłoneczne
oraz mały aparat fotograficzny i szybko wyszła na zewnątrz, wymijając
J.T. Przystanęła kilka kroków dalej, zaczekała. Obrócił się z
RS
37
westchnieniem.
- Chętnie. Właśnie to miałem na myśli...
Ranek był piękny, niebo błękitne jak ocean. Widniało na nim jedynie
kilka chmurek przypominających maźnięcia pędzlem. Przez godzinę
przechadzali się po plaży, przystając przy bardziej malowniczych
grupkach skał, które Marnie z zapałem fotografowała.
- Uśmiechnij się - zażądała nagle, kierując obiektyw w stronę J.T., ten
zaś natychmiast odwrócił się plecami.
- Mam świetne zdjęcie tyłu twojej głowy - zaraportowała.
- Wiesz, kiedy mówię: „uśmiechnij się", to masz uśmiechnąć się do
mnie, a nie do oceanu.
- Przepraszam, ale nie lubię, jak robi mi się zdjęcia.
- Dziwne. Nie wyglądasz mi na nieśmiałego. Ach, rozumiem, to
pewnie ze względu na charakter twojej pracy - odgadła.
- Coś w tym rodzaju.
- Przecież nie dam tego do gazety! - zażartowała, lecz J.T. nawet się
nie uśmiechnął.
Chociaż Marnie nie wiedziała, kim on jest, to i tak nie miał gwarancji,
czy to pozornie niewinne zdjęcie nie trafi na okładkę jakiegoś brukowca,
jeśli ona w końcu pozna jego tożsamość i postanowi zarobić na tej
znajomości. Gdyby ktoś zidentyfikował miejsce, schronienie J.T. byłoby
spalone i musiałby szukać czegoś nowego.
Raczej był skłonny ufać Marnie i nie posądzał jej o to, że chciała mu
pstryknąć zdjęcie z wyrachowania, ale wolał dmuchać na zimne,
ponieważ zdążył się już wyjątkowo boleśnie sparzyć. Rok wcześniej jego
była żona opublikowała bestsellerowe wspomnienia, które rzekomo
zdradzały „całą prawdę" o jej związku z J.T.
Trzystupięćdziesięciostronicowa książka została suto okraszona
zdjęciami pochodzącymi z samego początku ich małżeństwa, przy czym
parę z nich było bardzo intymnych. J.T. poniewczasie wyrzucał sobie
beztroskę i nieostrożność, obiecał też sobie, że nigdy więcej nie odkryje
się przed nikim w podobny sposób - ani dosłownie, ani w przenośni.
- A może ja zrobię zdjęcie tobie? - zaproponował, by zmienić temat.
RS
38
Chętnie podała mu aparat, a sama oparła się o pobliską skałę,
przeginając się wdzięcznie i przybierając syrenią pozę niczym
profesjonalna modelka. Nie zapomniała nawet o zmysłowym wydęciu
ust. Powoli zatrzepotała rzęsami i posłała J.T. omdlewające spojrzenie.
W momencie, gdy miał zrobić zdjęcie, wyprostowała się ze śmiechem,
zrobiła zeza i wywaliła język na brodę. Zaskoczony J.T. właśnie to
uwiecznił na fotografii.
Marnie nie przestawała go zdumiewać. Nie miał pojęcia, że potrafiła
się tak wygłupiać i śmiać sama z siebie. Urodziwe kobiety zazwyczaj
dbały o to, by w każdym momencie wyglądać atrakcyjnie, zwłaszcza w
obecności mężczyzn - albo obiektywu - więc robienie głupich min było
ostatnią rzeczą, jaka mogłaby im przyjść do głowy. Ciekawe, że ta
nowoodkryta cecha Marnie wydała mu się jedną z jej największych
zalet, równie pociągającą jak wielkie oczy i smukłe nogi.
- Popatrz na to - zawołała kilka minut później, schylając się po leżącą
na plaży muszelkę.
J.T. znajdował się kilka kroków za nią, więc miał znakomity widok.
- Patrzę - zapewnił.
- Śliczna, nie?
- Bardzo. Zauważyłem, że często tak mówisz.
- Jak? Że coś jest śliczne?
- Nie. Chodzi mi o to „nie". Wyprostowała się ze śmiechem.
- To Górnik ze mnie wyłazi, obawiam się.
- Górnik? - zdumiał się J.T., nic nie rozumiejąc.
- Stan Michigan składa się z dwóch części, właściwie z dwóch
półwyspów leżących między Wielkimi Jeziorami - zaczęła Marnie tak
namaszczonym tonem, jakby wygłaszała wykład. - Ten, który leży
bardziej na południe, czyli niżej na mapie, wygląda dokładnie jak
rękawica z jednym palcem, z kolei ten górny ludzie porównują do
biegnącego królika, ale nigdy nie potrafiłam dostrzec podobieństwa.
- Aha, i górną część zamieszkują Górnicy, tak?
- Jeśli ktoś kiedyś będzie powątpiewał w twój intelekt, przyślij go do
mnie. Zaręczę za ciebie - nabijała się. - Owszem, Półwysep Górny
RS
39
zamieszkują Górnicy.
- Jak tam jest? Pytam, bo nic nie wiem o tym regionie. Z czego słynie?
Wzruszyła ramionami.
- Ludzie głównie przyjeżdżają polować i łowić ryby, mamy też sporo
turystów, bo jest co oglądać, na przykład wodospady Tahquamenon.
Najwyżej położony z nich to jeden z największych wodospadów na
wschód od Missisipi. Są też stare kopalnie miedzi, piękny park
krajobrazowy z malowniczymi formacjami skalnymi wzdłuż brzegu
Jeziora Górnego. .. Mamy nawet własne góry, nazywają się Porcupine.
Co prawda w porównaniu z Górami Skalistymi albo z tymi tutaj na
Półwyspie Kalifornijskim wyglądałyby raczej jak pagórki, ale oferują
naprawdę ładne widoki. Okolica, w której mieszkam, jest urocza i
spokojna, tylko trochę oddalona od cywilizacji. Żadnego centrum
handlowego... - zakończyła z westchnieniem.
- Nie wyglądasz na dziewczynę z prowincji. Jej oczy się zwęziły.
- Rozumiem, że powinnam to potraktować jako komplement, ale
chciałabym o coś zapytać. Jak, twoim zdaniem, wygląda dziewczyna z
prowincji?
- Cóż, raczej nie nosi się tak modnie jak ty. Pantofle od Prady, torebka
od Kate Spade...
- Panie, u nas też są kolorowe gazety i telewizja, więc co się mamy nie
znać na modzie, nie? - rzekła, znakomicie udając urażoną paniusię, po
czym wyznała już własnym głosem: - Buty to imitacja Prady, ale torebka
autentyczna. Dostałam ją rok temu w prezencie urodzinowym od
bratowej, która zna moją słabość do ładnych rzeczy.
- A które to były urodziny?
- To zależy.
- Od czego?
- Od tego, czy ci powiem.
- A powiesz?
- Nie zamierzam. Wracając do Prady i Kate Spade... Bardzo dobrze się
znasz na markowych dodatkach. Nie spodziewałam się takiego
wyrafinowania po człowieku, który tropi kryminalistów.
RS
40
- Jak widać, oboje jesteśmy pełni niespodzianek. - Nagle,
powodowany niewytłumaczalnym impulsem, zdradził: - Dość dobrze
znam się na damskiej modzie dzięki żonie. Byłej żonie.
Niechętnie zdradzał jakiekolwiek informacje na swój temat nawet
bliskim, a co dopiero komuś praktycznie obcemu, lecz od tamtego
pocałunku Marnie nie wydawała mu się obca, w ogóle nie czuł, że
poznali się zaledwie przed paroma dniami. Może traktował ją inaczej niż
wszystkich, ponieważ ona jedna zachowywała się przy nim zupełnie
naturalnie. Nie chciała od niego ani pieniędzy, ani posady. W ogóle nic
od niego nie chciała, więc mogła sobie przy nim pozwolić na zupełną
szczerość.
- Ach, czyli jesteś rozwiedziony. To wiele wyjaśnia. Tak, potrafiła być
szczera aż do bólu.
- Na przykład?
- Nie pamiętasz, z jaką podejrzliwością odnosiłeś się do mnie na
samym początku? Nie ufasz kobietom.
- Ja w ogóle nie bardzo ufam ludziom - wyznał.
Wartość jego aktywów szła w miliardy dolarów, posiadał jedną z
najbardziej dochodowych firm produkujących oprogramowania
komputerowe. Przyciągał ludzi - zarówno kobiety, jak i mężczyzn -
niczym magnes, ale doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że
znakomita większość tych „przyjaciół" czegoś od niego oczekiwała w
zamian za swój podziw i na wszelkie sposoby okazywaną sympatię. Nie
miał powodów, by wierzyć w szczerość ich przywiązania czy
komplementów.
Spacerując z Marnie po meksykańskiej plaży, uświadomił sobie, że po
raz pierwszy od nie wiadomo jak długiego czasu jest po prostu sobą.
Tylko sobą. Nie prezesem zarządu, miliarderem, biznesmenem,
znakomitym informatykiem, posiadaczem dyplomów. Jest
najzwyczajniej w świecie Jonathanem Thomasem, dla przyjaciół J.T.
- Jak długo byłeś żonaty? Aż się skrzywił.
- Za długo.
- Masz dzieci?
RS
41
- Nie, dzięki Bogu.
- Czemu tak mówisz? Nie lubisz dzieci?
- Przeciwnie, ale cieszę się, że w tym związku ich nie było.
Dzieci bardzo cierpią, gdy rodzice się rozchodzą i wydzierają je sobie
nawzajem. Lepiej, że tak się nie stało. Przez chwilę szli w milczeniu.
- Zrobiłbyś to ponownie?
- Ożenił się? Za nic! - Przypomniał sobie żenujące sceny na sali
sądowej, obrzydliwe nagłówki w brukowcach, koszty rozwodu. - Już
prędzej dałbym się żywcem obedrzeć ze skóry. Zresztą i tak się czuję,
jakbym został z niej obdarty.
Marnie zaciekawiona zerknęła na niego z ukosa i zlustrowała
wzrokiem.
- Czy ja wiem... Według mnie twojej skórze nic nie brakuje.
- Co robisz dziś wieczorem?
- Proszę, jeden komplement na temat wyglądu i już planujesz
wspólny wieczór? No wiesz, zbyt łatwy jesteś, J.T. Powinieneś
przynajmniej udawać trudniejszego do zdobycia.
- Zaczynam żałować mojej impulsywności...
Nie, tak naprawdę wcale nie żałował. Zależało mu na jej
towarzystwie. Chciał czuć się zwyczajnym J.T. tak długo, jak to było
możliwe, dlatego też ponowił pytanie:
- Masz jakieś plany na dzisiejszy wieczór?
- A czy w skład tego, co ty planujesz, wchodzi prysznic? Mam
nadzieję, że tak, pomyślał, przypominając sobie, o czym fantazjował
ostatniej nocy. Oczywiście nic nie powiedział, ograniczył się do skinięcia
głową.
- W takim razie jesteśmy umówieni na randkę - odparła.
Umówiła się więc na randkę... A może to wcale nie była randka, tylko
zwykłe spotkanie?
Po południu skorzystała z łazienki J.T., a potem wróciła do siebie,
żeby się wyszykować na wieczór. Po namyśle wybrała czarną bluzeczkę
na cieniutkich ramiączkach oraz zwiewną spódnicę w biało-czarne
wzory, sięgającą do pół łydki. Obie rzeczy kupiła w Yumie, gdy mama
RS
42
uparła się, że jej córka koniecznie musi wreszcie odświeżyć sobie garde-
robę, w rezultacie czego Marnie spędziła cały dzień, chodząc po
sklepach. Nakupiła sobie nowych ubrań, płacąc za wszystko kartą
kredytową i powtarzając sobie, że potem będzie się martwić, jak to
spłaci.
Fakt, nie postąpiła rozważnie. Właściwie wykazała się brakiem
odpowiedzialności, ale pozwoliła sobie na to, czując, że w tym
zakupowym szaleństwie chodziło o coś poważnego - o powrót do życia.
Kiedy po raz pierwszy od trzech lat mierzyła nowe ubrania, czuła się tak,
jakby się przepoczwarzała, wydobywała z kokonu i rozwijała skrzydła.
Nie poprzestała na ubraniach. Wybrała też dodatki i buty, a wśród
nich wypatrzone na wyprzedaży czarne pantofle, które włożyła na ten
wieczór. Miały odsłonięte palce, srebrną ozdobną kwadratową klamrę
oraz tak wysokie obcasy, że nie na każdą randkę mogłaby je włożyć,
gdyż była w nich wyższa od wielu mężczyzn. Byłaby w nich również
wyższa od Hala.
Ale nie od J.T.
Na samo wspomnienie o nim pomyślała o swoich innych zakupach,
czyli o kompletach bielizny, pasujących do nowych strojów. Jedną z
żelaznych zasad Marnie - przynajmniej w dawnych czasach, gdy kwestie
mody i wyglądu bardzo liczyły się w jej życiu - było to, że co kobieta nosi
pod ubraniem, jest równie ważne jak samo ubranie.
Na wyprawę do Meksyku spakowała wszystkie nowe ciuszki, z
każdym nowym koronkowym staniczkiem, przejrzystymi majteczkami i
uwodzicielską koszulką włącznie. Większość z nich J.T. już widział
pierwszego dnia, gdy beztrosko przewracała na jego oczach zawartość
walizki, szukając czegoś praktycznego. Ale co z tego, że je widział? Nie
widział ich na niej, a to zupełnie zmieniało postać rzeczy. Z
upodobaniem przeciągnęła dłońmi po przodzie bluzeczki, pod którą
rysowały się pełne piersi, ładnie uniesione dzięki stanikowi o sprytnej
konstrukcji push-up.
Tak, J.T. nic nie widział... Jeszcze.
Jeszcze? Co właściwie miała na myśli? Czy tylko to, że skończył się
RS
43
okres żałoby i teraz stała się wesołą wdówką, która zapragnęła trochę
poużywać życia, czy też kryło się za tym coś więcej?
Nie wiedziała, kiedy to się stało i z czego wynikało, ale
niepostrzeżenie dla samej siebie zaczęła lubić J.T., choć nadal zdarzały
się chwile, gdy nieźle ją irytował.
Przyganiał kocioł garnkowi, pomyślała, ponieważ wiedziała
doskonale, że ona sama potrafi być nieznośna i ma tendencje do
dominowania. Mason nabijał się, mówiąc, że Hal ją poślubił wyłącznie
dlatego, że go osaczyła i biedak nie mógł już uciec. Brat dostał za to
niezłego kuksańca, lecz faktycznie miał trochę racji. To ona rządziła w
związku, lecz żadne z nich dwojga nie czuło się nieszczęśliwe z tego po-
wodu. Owszem, czasem wolała, by Hal wykazał trochę więcej
zdecydowania i przebojowości, a nie ulegle zadowalał się tylko tym, co
jest, ale mimo dzielących ich różnic bardzo go kochała.
Nie próbowała porównywać tych dwóch mężczyzna przynajmniej nie
robiła tego świadomie - lecz uderzyło ją, że trudno byłoby znaleźć
większe przeciwieństwo Hala niż J.T.
Czemu więc chciała umówić się z nim na randkę? A może tylko na
spotkanie? Może po prostu spędzą wieczór, miło gawędząc i popijając
wino - ot, dwoje rodaków, którzy spotkali się w obcym kraju. Przecież
poprzedni wieczór właśnie tak spędzili.
Dopóki J.T. jej nie pocałował.
Odsunęła od siebie tę myśl i zaczęła się zastanawiać, co zrobić z
włosami. Obcięła je po śmierci Hala, lecz tak radykalnie, że Rose aż
oniemiała na widok niemal wojskowego jeżyka. Przez trzy lata włosy
odrastały, gdyż Marnie nie miała czasu na bieganie do fryzjera, więc
teraz mogła je po raz pierwszy od bardzo dawna związać w koński ogon.
Tak, to dobry pomysł, bo ta fryzura uwydatniała jej duże oczy i wysokie
kości policzkowe.
Nałożyła cień na powieki, musnęła różem lekko opalone od
meksykańskiego słońca policzki, a potem cofnęła się o parę kroków i
przejrzała w lustrze. Spojrzała na nią obca kobieta. Ależ nie, nie obca! To
była dawna Marnie, która zawsze lubiła się stroić, czesać, malować
RS
44
paznokcie, skrapiać perfumami, dobierać biżuterię do stroju. Przechyliła
głowę na bok i podziwiała nowe, długie kolczyki, zalotnie tańczące przy
każdym ruchu. Tak, świetny wybór. Pasowały idealnie.
Usłyszała, jak dżip J.T. podjeżdża pod domek, potem silnik zgasł i
trzasnęły drzwiczki. Zrobiło jej się gorąco.
Kiedy miała szesnaście lat, czyli w zamierzchłej epoce „przed Halem",
Mason żartował, że jego siostra to prawdziwa diva. Ilekroć umawiała się
na randkę, przychodzący do domu chłopak musiał spędzić co najmniej
kwadrans w salonie w towarzystwie jej ojca i brata, obu bardzo
dociekliwych, nim wystrojona Marnie zechciała teatralnie zejść z piętra,
łaskawie wybawiając ofiarę od dalszego przesłuchania.
- Nic im się nie stanie, jak sobie trochę poczekają - tłumaczyła wtedy
Masonowi.
Tym razem złamała własne reguły, otwierając drzwi, jeszcze nim J.T.
zdążył zapukać.
- Hmm...
Nie usłyszała nic więcej, lecz i tak wiedziała, że był to wyraz pełnego
uznania.
- Cześć.
- Fantastycznie wyglądasz - stwierdził.
Uśmiechnęła się w odpowiedzi. On również wyglądał fantastycznie w
jasnych spodniach i lnianej koszuli z krótkim rękawem. Marnie
zauważyła już wcześniej, że J.T. ubierał się jednocześnie swobodnie i z
elegancją, miał klasę, znakomity gust, a ponadto środki, by sobie
pozwolić na ubrania najlepszej jakości. Musiał dobrze zarabiać, wszystko
na to wskazywało. Widać wystawianie się na niebezpieczeństwo było
całkiem opłacalne.
Odsunęła od siebie tę ostatnią myśl. Nieważne, co on robi, trzeba się
skupić na chwili. Mieli dla siebie ten jeden wieczór, następnego dnia
wyjeżdżała.
- To co robimy? - spytała, gdy zajęli miejsca w samochodzie i zapięli
pasy.
Odpowiedział jej donośny śmiech.
RS
45
- Najlepsze pytanie, jakie można usłyszeć od pięknej kobiety.
Naprawdę.
- Proszę, proszę! - zbeształa go, choć zrobiło jej się przyjemnie ciepło.
- Tylko nie obiecuj sobie zbyt wiele.
- Dobrze, nie będę wybiegał myślami w przyszłość. - Uruchomił silnik.
- Proponuję pojechać na kolację do Ensenady. Znam bardzo miły lokal.
To kawałek stąd, ale widoki po drodze są naprawdę wspaniałe.
- Brzmi zachęcająco.
I rzeczywiście było co oglądać. Trasa wiodła przez cały czas wzdłuż
samego wybrzeża. Fale zrobiły się spore i miały malownicze pióropusze
z piany, gdyż wiatr się nasilił, lecz niebo pozostawało bezchmurne, więc
zapowiadał się kolejny wspaniały zachód słońca.
J.T. włączył płytę w odtwarzaczu, a miło zaskoczona Marnie usłyszała
swój ulubiony soul oraz rytm and blues.
- Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że lubisz dobrą muzykę! Mój brat
uwielbia heavy metal, wyobrażasz sobie?
J.T. aż jęknął.
- Wyrazy współczucia.
- Rodzinne wakacje to było coś upiornego - wspomniała ze zgrozą. -
Pamiętam, jak pojechaliśmy obejrzeć Wielki Kanion Kolorado. Miałam
wtedy dwanaście lat. Wspaniała przyroda, a tu nagle rozlega się jakiś
łomot, bo mój brat zdołał dorwać się do radia w samochodzie i nastawić
swoją ulubioną stację.
- Ja z kolei mam młodszą siostrę, która uwielbia pop. Kompletna
sieczka. Czasem nawet słucha rapu! - Wykrzywił się z autentycznym
obrzydzeniem. - W porządku, wiem, że wielu ludzi lubi rap, ale to
naprawdę nie ta klasa, co soul czy rytm and blues.
- Kiedy byłam nastolatką, słuchałam disco - przyznała się ze skruchą. -
Rozumiesz, dobrze się przy tym tańczyło.
- Całe szczęście, że już tego nie słuchasz... Co sprawiło, że tak ci się
zmienił gust?
Hal. To on puszczał jej płyty znacznie ciekawszych wykonawców niż
ci, których wcześniej znała. Potem już nie mogła wrócić do słuchania
RS
46
byle czego.
- Nie wiem. - Wygładziła spódnicę. - Chyba po prostu przestałam
tańczyć.
Położył dłoń na jej dłoni i uścisnął.
- Może dziś wieczorem uda się coś na to poradzić.
RS
47
ROZDZIAŁ PIĄTY
estauracja wybrana przez J.T. znajdowała się nieopodal
kurortu, do którego przyjeżdżali Amerykanie, Kanadyjczycy i
inni mówiący po angielsku turyści, więc obsługa na pewno
znała ten język, niemniej J.T. odezwał się do kelnera po hiszpańsku,
czym wprawił go w zachwyt. Zostali obsłużeni błyskawicznie, na stoliku
pojawiła się karafka z wodą i wino. Tym razem nie pili czerwonego
merlota, lecz białe char-donnay.
Siedzieli na wyłożonej terakotą werandzie, na szczęście częściowo
osłoniętej od wiatru. Marnie narzuciła na ramiona sweterek, sięgnęła po
kieliszek i bacznie spojrzała na swego towarzysza.
- Ile języków znasz?
- Biegle? Pięć.
- Tylko?
- Staram się nauczyć kilku kolejnych.
Niektórzy z ludzi, których znała, mieli kłopoty nawet z rodzimym
językiem... Ogarnął ją podziw.
- A jakie już znasz?
- Oczywiście angielski, mówię też po hiszpańsku, francusku, włosku...
- Ach, widzę, że wybrałeś same romantyczne języki. Mrugnął do niej.
- Bycie romantycznym to moja specjalność.
- W tej kwestii ocenę zostaw mnie - zareplikowała. - A piąty?
- Japoński.
Marnie była coraz bardziej zafascynowana.
- A te, których się właśnie uczysz?
- Zabrałem się do nauki chińskiego i niemieckiego, ale dopiero
zaczynam, więc gdybym w którymś z tych języków próbował zamówić
coś w restauracji, to mógłbym się mocno zdziwić na widok tego, co
postawiono by na stole.
- W takim razie cieszę się, że nie jesteśmy ani w Berlinie, ani w
Pekinie - rzuciła nonszalanckim tonem, starając się ukryć, jaki podziw i
szacunek wzbudziły w niej językowe zdolności J.T.
R
RS
48
Nigdy by nie przypuszczała, że tak przystojny i świetnie zbudowany
mężczyzna w ogóle spędza czas na studiowaniu czegokolwiek, a przecież
opanowanie jakiegoś języka wymagało, by nad nim porządnie przysiąść.
No i zapewne wyjazdów do danego kraju. Zdziwiło ją, że ktoś zarabiający
na życie jako łowca nagród jest tak wykształcony, a swoje zdziwienie
wyraziła na głos.
J.T., choć wzruszył ramionami, wyglądał na trochę zakłopotanego.
- Nauka języków zawsze się opłaca. Nigdy nie wiadomo, kiedy
podobna wiedza może się człowiekowi przydać.
- Czy to aluzja do naszego pierwszego spotkania?
- Ależ skąd - zaprzeczył szybko, lecz na jego twarzy pojawił się szeroki
uśmiech. - Zwykłe stwierdzenie faktu.
- Powiedz coś do mnie po japońsku. Uniósł jedną brew.
- Większość kobiet wolałaby usłyszeć francuski.
- Lubię być inna. - Upiła trochę wina. - Lubię cię zaskakiwać.
- Świetnie ci to wychodzi - przyznał, po czym wyrzucił z siebie ciąg tak
dziwnych dźwięków, że Marnie nie zdołała powstrzymać śmiechu.
- I co to znaczy?
- Jak by ci to... - Nachylił się ku niej, a w jego oczach odbił się płomień
świecy, więc wydawały się pełne światła.
- Przekład kosztuje.
- Twoja mina już mi wszystko wyjaśniła. Ile płacę za tłumaczenie?
- Jeden taniec.
Parę minut wcześniej na niewielkim podium zjawili się muzycy i
zaczęli grać, raczej niezbyt głośno, by nie zagłuszać prowadzonych przy
stolikach rozmów. Na parkiecie znajdowało się już kilka par.
J.T. wstał, obszedł stolik i wyciągnął rękę ku Marnie. Podała mu dłoń,
nie mogąc się oprzeć dziwnemu poczuciu, że zgodziła się na coś więcej
niż tylko taniec. J.T. zaprowadził ją na parkiet i otoczył ramieniem - lek-
ko, lecz pewnie. Tańczył wspaniale. Musiał to często robić, inaczej nie
poruszałby się z taką swobodą. Marnie zaczynała rozumieć, że myliła się
co do niego, gdyż wcale nie miała do czynienia z typowym
przystojniakiem. Reprezentował sobą znacznie, ale to znacznie więcej.
RS
49
Ta myśl trochę ją przerażała, gdyż po raz pierwszy w życiu odniosła wra-
żenie, że mężczyzna ją przerasta.
Pochylił głowę i Marnie poczuła na szyi ciepły dotyk. Zadrżała.
- Zimno ci?
- Nie.
Zimno? Przeciwnie, było jej gorąco, płonęła. Znała to uczucie, a
przecież nie do końca, gdyż tym razem okazało się żywsze, silniejsze,
więc inne. Było niczym potężne ognisko w porównaniu z miłym ogniem
na kominku. Marnie naprawdę zaczynała się bać.
I cieszyć.
- Kim ty właściwie jesteś? - spytała.
Uniósł głowę i popatrzył na nią z dziwną powagą.
- Zwyczajnym człowiekiem.
Marnie miała co do tego poważne wątpliwości.
Kiedy utwór dobiegł końca, J.T. odprowadził ją do stolika, tym razem
lekko obejmując w talii, przy czym zrobił to z takim wyczuciem, że jego
gest wydawał się przede wszystkim opiekuńczy, w pełni godzien
prawdziwego dżentelmena. Lecz nawet taki kontakt wystarczył, by
zaczęła mieć grzeszne myśli, wyobrażając sobie, gdzie jeszcze mógłby jej
dotykać i w jaki sposób.
- Nie jestem pewna, czy mi się podoba to, co robisz.
- Dlaczego?
- Nie grasz uczciwie.
- To nie jest żadna gra.
- Właśnie o tym mówię.
Musieli przerwać rozmowę, ponieważ podszedł do nich kelner.
- Mam coś zamówić dla ciebie? - spytał J.T.
- Dziękuję, poradzę sobie - odparła, ponieważ miała wrażenie, że on
zaczyna dominować, a tego stanowczo sobie nie życzyła. - Przecież
menu jest dwujęzyczne.
- Polecam miecznika z rusztu w zielonym sosie - podsunął uprzejmie.
- O ile lubisz kolendrę.
- Rozumiem, że bywasz tu czasami?
RS
50
- Zajrzałem raz czy dwa. - W jego oczach pojawił się szelmowski błysk.
- Nigdy nie wiadomo, dokąd taka praca człowieka zaprowadzi.
Marnie zamówiła polędwicę wołową z pikantnym sosem salsa
przyprawionym mango. Potem J.T. złożył swoje zamówienie po
hiszpańsku i dodał coś jeszcze, na co kelner niemal nieznacznie zerknął
na Marnie i z szerokim uśmiechem skinął głową.
- Czy to było coś pochlebnego? - zainteresowała się, gdy znów zostali
sami.
- Co?
- To, co mu powiedziałeś na mój temat.
- Nic nie umknie twojej uwagi, prawda? Oczywiście, że nic nie mogło
jej umknąć, w końcu była matką czteroletniego chłopca, więc musiała
mieć oczy naokoło głowy i tak wyćwiczony słuch, by nawet stojąc w ła-
zience pod prysznicem, usłyszeć odgłos otwieranego pudełka z
herbatniczkami.
- Prawda. Więc co to była za uwaga?
- Powiedziałem, że jesteś piękna, a on przytaknął.
- W takim razie bardzo mi miło.
- Ciekawe, że zamówiłaś polędwicę - zauważył. - Zaskoczyłaś mnie.
- Czemu?
- Tam, gdzie mieszkam, każda kobieta albo jest wegetarianką, albo
stosuje jakąś dietę.
Zaciekawiło ją, gdzie mieszkał, lecz postanowiła nie pytać. To, co się
między nimi działo, było niczym bajka, a w bajce takie szczegóły są
nieistotne.
- Skąd wiesz, może ja też stosuję? Teraz zrobiła się bardzo modna
dieta Atkinsa, a według niej wolno jeść tyle czerwonego mięsa, ile się
chce.
- Czyżbyś zamierzała stracić na wadze? Zgłaszam protest. Szkoda psuć
coś, co jest doskonałe.
- Bardzo zręcznie, J.T. Jak widać, obcy język wcale nie jest potrzebny,
by uwieść kobietę, wystarczy w rodzimym skomplementować jej figurę.
Oczywiście gdybyś powiedział to z francuskim akcentem, nie
RS
51
potrafiłabym ci się oprzeć i mógłbyś zrobić ze mną wszystko.
- Naprawdę?
- Raczej nie.
- Ponieważ nie zaprzeczyłaś w sposób zdecydowany, mogę dalej mieć
nadzieję.
Uśmiechnęła się przebiegle.
- Właśnie dlatego powiedziałam to w ten sposób. Przyniesiono im
zamówione dania i zaczęli jeść, podkradając sobie nawzajem z talerzy.
Marnie bawiła się coraz lepiej. Jej matka miała rację, namawiając ją na
odpoczynek. Cóż to za przyjemność zjeść posiłek z kimś, komu nie trzeba
kroić nic na talerzu ani zwracać uwagi, żeby pił normalnie, zamiast
gulgotać!
Kiedy skończyli, J.T. zamówił deser czekoladowy, a chociaż Marnie
podziękowała i chciała pozostać tylko przy kawie, polecił kelnerowi
przynieść dodatkowy widelczyk.
- Kiedy ja naprawdę nie zamierzam jeść deseru - upierała się, choć
oczywiście zamierzała uszczknąć choć troszeczkę. Zawsze tak robiła.
J.T. tylko się uśmiechnął.
- Zmienisz zdanie. Nie zdołasz oprzeć się pokusie.
Gdy usłyszała o pokusie, jej wzrok powędrował ku jego ustom i
przypomniała sobie ich pocałunek.
- Czy to naprawdę aż takie dobre?
- Nawet lepsze.
- W takim razie chyba rzeczywiście będę musiała spróbować, żeby
sama się przekonać.
- Nie pożałujesz.
Nie jestem pewna, pomyślała. Bawiła się cudownie, flirtowała bez
opamiętania, ale coraz częściej zadawała sobie pytanie, jak po czymś
takim zniesie powrót do codziennego kieratu. Czy to rozsądne
rozsmakowywać się w pięknych, beztroskich godzinach, spędzanych w
miłym towarzystwie, gdy one już nigdy się nie powtórzą? Czy
monotonne życie w Chance Harbor nie stanie się z tego powodu jeszcze
bardziej dokuczliwe?
RS
52
Chwilę potem porzuciła te rozważania, sięgnęła po widelczyk i ukroiła
sobie kawałek owego czekoladowego cuda, które postawiono przed J.T.
Rozpływało się w ustach i smakowało niebiańsko. Zamruczała z pełną
aprobatą, zaś J.T. pytająco uniósł brew.
- I co?
- Miałeś rację. To jest warte każdego skłonu i podskoku, które będę
musiała wykonać rano, żeby spalić zbędne kalorie.
- Miło mi, że tak uważasz. - Nachylił się i wyciągnął rękę. - Czekaj,
zostało ci tu trochę czekolady. - Powiódł palcem po jej dolnej wardze. -
Już.
- Dzięku... - Urwała, ponieważ J.T. uniósł palec do ust i oblizał z
lubością.
- Delicje - oświadczył z przekonaniem, po czym nachylił się ku niej nad
ich małym stolikiem.
- Jeszcze coś zostało?
- Owszem.
I pocałował ją mocno.
Kiedy się wyprostował, była pod takim wrażeniem, że zupełnie
oniemiała. W porównaniu z nią J.T. wydawał się mniej poruszony.
- Rachunek proszę! - zawołał do kelnera, lecz tym razem po angielsku,
nie po hiszpańsku, co sprawiło Marnie satysfakcję, gdyż stanowiło
wyraźny dowód na to, że jego też ten pocałunek nie pozostawił
obojętnym.
Nie wrócili od razu do samochodu, ale poszli na spacer po plaży.
Wiatr wzmógł się jeszcze, lecz nie dlatego Marnie czuła się tak, jakby coś
próbowało ją porwać i unieść gdzieś daleko. Sprawiał to człowiek, który
szedł obok niej - intrygujący, przystojny i szalenie seksowny. I który trzy-
mał ją za rękę.
- Nawet nie znam twojego nazwiska - uświadomiła sobie nagle z lekką
zgrozą. Całowała się z nim już dwa razy, a rano rozważała, czy nie
pozwolić sobie na romans, chociaż znała tylko inicjały jego imion!
- Lundy - rzekł po chwili wahania.
- Ach, to teraz już wiem. - Uśmiechnęła się. - J.T. Lundy.
RS
53
Czy ona przypadkiem kiedyś nie zetknęła się z tym nazwiskiem? Nie
miała jednak czasu się nad tym zastanowić, gdyż J.T. zmienił temat.
- Lubisz margaritę?
- Nie jest to mój ulubiony drink, ale skoro jesteśmy w Meksyku...
- W takim razie mam pomysł.
Zawrócili i niedługo potem siedzieli w zatłoczonym barze „Hussong",
przyciągającym turystów z całego świata, ponieważ właśnie w tym
miejscu, jak J.T. wyjaśnił Marnie, narodził się słynny koktajl na bazie
tequili, słodkiego likieru i soku z limetki, podawany z lodem w szklance,
której brzeg został uprzednio zanurzony w soku z cytryny oraz w sol.
- Tutejszy barman wymyślił ten drink w 1941 roku i nazwał go
margaritą na cześć córki niemieckiego ambasadora w Meksyku.
Marnie uniosła swoją szklaneczkę.
- W takim razie za Margaritę! Musiała być nieprzeciętną osobą, skoro
uhonorowano ją w podobny sposób. My nigdy nie mieliśmy w
„Lighthouse Tavem" gościa, którego chcielibyśmy aż tak upamiętnić.
- W „Lighthouse Tarem"?
- To pub w Chance Harbor, który należy do mojej rodziny. Założył go
Daniel Striker, mój dziadek, tuż po drugiej wojnie. Potem prowadził go
tata, po nim mój brat, a ostatnio ja go zastępuję.
- Jesteś barmanką?
Wpatrywał się w nią ze zdumieniem. Nie sprawiała wrażenia osoby,
którą zadowala nalewanie piwa do kufli. Nawet we własnej knajpie.
- To cię zaskoczyło?
- Nie, oświeciło. Nareszcie rozumiem, czemu mam ochotę ci się
zwierzać.
Powiedział to żartem, czyniąc aluzję do tego, że barmani często
muszą wysłuchiwać wynurzeń pijących gości, lecz nagle zrozumiał - ku
swemu największemu zaskoczeniu - że to szczera prawda.
Do La Playa de la Pisada wrócili już późnym wieczorem. Marnie
milczała prawie przez całą drogę, a ponieważ głowę odchyliła na oparcie
i oczy miała zamknięte, J.T. sądził, że zasnęła. Gdy jednak dojeżdżali na
miejsce, odezwała się:
RS
54
- Jutro wyjeżdżam.
- Wiem.
Wyprostowała się i popatrzyła na niego.
- Zastanawiałam się, i to bardzo poważnie, czy nie przespać się z tobą.
Zaskoczyła go. Owszem, miał nadzieję, że ona go pragnie, lecz nie
spodziewał się usłyszeć tak szczerego wyznania.
- Użyłaś czasu przeszłego... Już nie rozważasz tej możliwości?
- Nie.
Czy naprawdę w jej głosie zabrzmiał żal, czy tylko miłość własna J.T.
kazała mu tak myśleć?
- Czemu zmieniłaś zdanie?
- Czy będziesz się śmiał, jeśli powiem, że ja nie z takich?
- Nie - zapewnił, gdyż spodobało mu się staroświeckie stwierdzenie,
że ona nie jest „taka".
- Dla mnie to musiałoby być coś więcej niż... no wiesz. Serce zabiło
mu mocniej, gdy spytał cicho:
- A skąd wiesz, że to nie byłoby coś więcej?
- Ponieważ do dzisiaj nawet nie wiedziałam, jak się nazywasz. I
ponieważ jutro wyjeżdżam, więc najprawdopodobniej już nigdy więcej
się nie spotkamy... Mam rację?
Chciał zaprzeczyć, ale powstrzymał się, bo rzeczywiście następnego
dnia każdemu z nich przyjdzie iść dalej swoją własną drogą, a te drogi
więcej się nie przetną. J.T. nigdy nie był „facetem na jedną noc", ani
razu nie zdarzyło mu się skorzystać z którejś z licznych propozycji, jakie
mu nieustannie składały przyciągane jego bogactwem kobiety. Nie
korzystał, gdyż miał za dużo do stracenia, przy czym nie chodziło nawet
o pieniądze, tylko o szacunek dla samego siebie. Tego nie dało się kupić
za żadną sumę. A jednak w tym jednym przypadku był gotów odstąpić
od swoich zasad.
- Tak, masz rację.
- Nie przeczę, naprawdę mnie kusiło, ale nie jestem rozwiązła.
Owszem, z upodobaniem oglądałam „Seks w wielkim mieście", bo to był
świetny serial, ale takie rzeczy są zabawne na ekranie, nie w życiu.
RS
55
Przypominam bohaterki tylko pod tym względem, że też uwielbiam się
ładnie ubierać i nie ukrywam, mam autentycznego fioła na punkcie
pantofli, nie przyszłoby mi jednak do głowy uprawianie seksu ot tak, dla
rozrywki. - Spojrzała na niego groźnie, jakby zabraniała mu powątpiewać
w prawdziwość jej słów.
J.T. był na tyle mądry, by ukryć rozbawienie. Po raz pierwszy, odkąd
ją znał, Marnie paplała. Ale w uroczy sposób.
- Nigdy nie podejrzewałem cię o coś podobnego.
- Bardzo się cieszę, bo mam wrażenie, że wysyłałam sprzeczne
sygnały. To też nie w moim stylu.
- Nie?
- Nie jestem flirciarą - oświadczyła stanowczo.
- Oczywiście, że nie.
- Więc to nie jest... To znaczy, to nie byłby dobry pomysł, żebyśmy w
tej sytuacji u... - Urwała nagle.
Choć w samochodzie było dość ciemno, J.T. dałby głowę, że Marnie
zrobiła się czerwona jak burak. Wygadana i uwodzicielska Marnie LaRue
nagle stała się nieśmiała jak nastolatka. Było w tym coś ogromnie
ujmującego.
- .. .prawiali seks - dokończył, nie mogąc się powstrzymać. - Tak,
faktycznie nie ma sensu spędzać następnych kilku godzin na dzikich
szaleństwach.
- Kilku godzin?
- Na dzikich szaleństwach - powtórzył, by rozwiać wszelkie
wątpliwości.
- Słusznie. Nie ma sensu - rzekła dziwnie słabo, przy czym zabrzmiało
to bardziej jak pytanie.
- Właśnie. Żadnego.
Przez chwilę panowała cisza.
- Wiesz, to nie w porządku - oznajmiła Marnie już nieco silniejszym
głosem, w którym zaczynało pobrzmiewać rozbawienie.
- Co?
- Niewiele kobiet potrafiłoby się oprzeć mężczyźnie, który deklaruje,
RS
56
że seks, i to upojny, będzie trwać kilka godzin.
- Ha, czyli jednak nie potrafisz mi się oprzeć.
Kiedy roześmiała się głośno, zrozumiał, że znów ma do czynienia z tą
Marnie, do której przywykł.
- Powiedziałam „niewiele". Na twoje nieszczęście ja się do nich nie
zaliczam.
- No to mam pecha - skwitował i uśmiechnął się w odpowiedzi.
Nawet kosza umiała dać w seksowny sposób, więc J.T. nie czuł się jej
odmową ani urażony, ani zniechęcony.
Wjechali na plażę, J.T. zaparkował pod domem Marnie.
- Czy przynajmniej mogę cię pocałować na dobranoc?
Zastanawiała się przez moment.
- A czy te siedzenia się rozkładają?
- Do pozycji horyzontalnej - odparł i sugestywnie poruszył brwiami.
- W takim razie lepiej odprowadź mnie do drzwi.
- Rozumiem. Zbyt wielka pokusa.
- Chyba dla ciebie - odpaliła i wysiadła.
Jednak przed jej drzwiami zaczęli się całować, przy czym robili to jak
para nastolatków - jednocześnie bardzo chętnych i bardzo ostrożnych.
- Czy mam dalej trzymać ręce przy sobie? - spytał J.T. po kilku
minutach.
- Już ci mówiłam, że ja nie z takich - przypomniała mu. - No tak...
Nagle Marnie chwyciła go za koszulę i gwałtownie przyciągnęła do
siebie, by pocałował ją znowu. Zaraz potem powiodła rękami po jego
torsie, brzuchu, biodrach, złapała za pośladki.
- P-podobno ty nie z takich - J.T. aż się zająknął z wrażenia.
- Ale zakonnicą też nie jestem.
- Miło mi to słyszeć - odparł, a potem już nic nie mówił, tylko
sprawdzał, jak długo da radę znosić tę grę wstępną, nim zwariuje.
Okazało się, że dysponował większą wytrzymałością, niż myślał, gdyż
spędzili następne pół godziny na pieszczotach, które doprowadziły
oboje na krawędź kompletnej frustracji, jeśli nie obłędu.
- Potrzebny mi po czymś takim zimny prysznic - stwierdził, kiedy
RS
57
wreszcie zdołali się od siebie oderwać na dobre.
- Bardzo zimny. Lodowaty. - Przyjrzał jej się uważnie. - Możesz się
przyłączyć, jeśli masz ochotę. Jak wiesz, pod moim prysznicem z
łatwością zmieszczą się dwie dorosłe osoby. Moglibyśmy... - Zaczął
całować jej szyję, potem ramiona, zsuwając przy tym ramiączka bluzki i
staniczka. - ...umyć sobie nawzajem plecy.
Marnie parsknęła śmiechem.
- Już to widzę. Wiesz, jeszcze parę szarych komórek mi pracuje. - Ale
nie więcej, dodała w myślach. Poprawiła ubranie. - Po co prysznic, skoro
mamy do dyspozycji cały ocean tak zimny, jak tylko potrzebujemy?
Możemy do niego wskoczyć i trochę ochłonąć.
- Możemy też ochłonąć w mojej łazience.
- Jasne.
- Więc?
- Nic z tego. Ocean. Tylko w nim masz szansę mnie dotykać, gdy będę
cała mokra. Decyduj. Albo tak, albo w ogóle.
Jęknął.
- Torturujesz mnie, podsuwając mi podobne obrazy. Uśmiechnęła się
szeroko.
- Wiem. Właśnie dlatego to powiedziałam.
- Nie rozumiem, w którym momencie straciłem kontrolę nad
sytuacją.
- A kto powiedział, że w ogóle kiedykolwiek ją miałeś?
- O, przepraszam, miałem - upierał się. - I oboje doskonale o tym
wiemy. Byłaś jak wosk w moich rękach, gdy wspomniałem o kilku
godzinach dzikiego szaleństwa. - Przesunął dłońmi po jej krągłościach, a
Marnie aż zadrżała. - Nie mogłem skorzystać, bo prowadziłem, ale w
tamtym momencie nie miałaś sił, by się oprzeć. Dałbym za to głowę.
Marnie, która nigdy w życiu nie przyznałaby się do porażki, ściągnęła
gumkę i rozpuściła koński ogon, kręcąc głową niczym modelka, by włosy
malowniczo rozsypały jej się po ramionach. Doskonale wiedziała, jak
seksownie to wygląda w męskich oczach.
- Może faktycznie zaintrygowałeś mnie przechwałkami co do tego, jak
RS
58
długo potrafiłbyś to robić, ale przedobrzyłeś jak typowy mężczyzna.
Twoja nadmierna pewność siebie mnie otrzeźwiła. Powinnam ci
podziękować.
- Nawet wiem, w jaki sposób.
- Zapomnij o tym.
Przyciągnął ją do siebie i ponownie pocałował jej szyję.
- Mama mi powtarzała, żebym nie był tak pewny siebie, bo mi się
noga powinie. No i faktycznie...
- Matki zazwyczaj mają rację.
Kusząco przeciągnął czubkiem języka po płatku ucha Marnie, by ją
przekonać. Cichutko jęknęła z rozkoszy, niemniej odsunęła się.
- Ocean. Pływanie. - Pokazała ruchem rąk, co ma na myśli, jakby
mówiła do kogoś opóźnionego w rozwoju.
Może i słusznie, bo w tym momencie J.T. czuł się tak, jakby zupełnie
w niej zatonął.
- Chciałbym tylko zauważyć, że kompletnie mi nie odpowiada
proponowana przez ciebie metoda ochłonięcia. Jest znacznie lepszy
sposób, w jaki moglibyśmy zużyć naszą energię.
- Przyjęłam do wiadomości.
- To co, przegłosujemy tę sprawę?
- Byłby remis.
- Więc może dopuścimy dodatkową rundę?
- Nie. Żadnego głosowania.
- No to przynajmniej pozwól mi zadać jedno pytanie. Skrzyżowała
ramiona.
- Proszę bardzo, pytaj.
- W czym zamierzasz pływać?
Jej oczy zwęziły się, lecz nie zdołała powstrzymać uśmiechu.
- W kostiumie kąpielowym, Don Juanie, w kostiumie! Jęknął i
bynajmniej nie była to udawana reakcja.
- Tego się obawiałem.
- Do zobaczenia za piętnaście minut - oznajmiła Marnie i z satysfakcją
zamknęła mu drzwi przed nosem.
RS
59
ROZDZIAŁ SZÓSTY
nalazła latarkę, zapaliła kupione w miasteczku świece, lecz nie
wyszła z domu po kwadransie, ale po całej pół godzinie. Samo
przebranie się w kostium zajęło jej zaledwie trzy minuty,
pozostałych dwadzieścia siedem spędziła na zastanawianiu się, czy
przypadkiem nie upadła na głowę.
Igrała z ogniem, inaczej nie dało się tego nazwać. Wszystkie miejsca,
w których J.T. jej dotykał, zdawały się płonąć. A jednak Marnie nie
chciała, by ten wieczór - wraz ze swymi jakże słodkimi torturami - miał
się już skończyć. Wcale jej się nie spieszyło do tego, by wrócić do roli
mamy Noaha i wdowy po Halu. Przy J.T. czuła się po prostu sobą, a nie
„biedną Marnie LaRue", która budziła współczucie, nad którą się
użalano i która jako odpowiedzialna matka nie mogła robić wielu rzeczy.
- Myślałem, że zmieniłaś zdanie - rzekł J.T., gdy dołączyła do niego.
Podczas jej nieobecności nazbierał drewna i rozpalił ognisko w
połowie drogi między ich domami.
- Nie. Nie chcę, żeby ten wieczór skończył się tak szybko.
- Miło mi to słyszeć.
Dorzucił do ognia i z powrotem usiadł na rozłożonym na piasku kocu.
Marnie zauważyła wielki piknikowy kosz z winem, wodą i różnymi
przysmakami. Wydało jej się to równie romantyczne jak pomysł
rozpalenia ognia, którego blask kładł się złotą poświatą na skórze J.T.
- Jak widzę, pomyślałeś o wszystkim. - Wskazała kosz.
- Staram się.
- Za starania masz plus.
Usiadła na kocu i wyciągnęła ręce w kierunku ognia. Na szczęście
pomyślała o tym, by włożyć sweter na kostium, inaczej nieźle by
zmarzła.
- Ta kąpiel będzie naprawdę lodowata - zauważył J.T. po jakimś
czasie.
- Na pewno - przyznała.
Z
RS
60
Trzęsła się, lecz nie miała pojęcia, czy z zimna, czy z podekscytowania.
- Może powinniśmy się trochę rozgrzać, zanim wejdziemy do wody.
- Zamierzasz dorzucić do ognia? - spytała niewinnie.
- Coś w tym rodzaju.
Jedna z grubych gałęzi zatrzeszczała w ognisku i pękła na pół,
posyłając w powietrze deszcz iskier, ale Marnie płonęła jeszcze
silniejszym ogniem, leżąc na kocu i czując na sobie ciężar ciała J.T. Będę
zawsze pamiętać ten wieczór, pomyślała. Ten wieczór, gdy prawie się
kochaliśmy...
Z odtwarzacza CD - J.T. pomyślał o wszystkim - płynęła romantyczna
piosenka, gdy wspólnymi siłami ściągali Marnie sweter przez głowę i
odrzucali go gdzieś na bok. J.T. natychmiast przywarł ustami do jej szyi.
- Mmm... - zamruczała jak kot, w jednej chwili zapominając o
wszystkim.
- Bardzo słuszna uwaga...
Zsunął ramiączko kostiumu z prawego ramienia Marnie i zaczął
całować jej bark. Westchnęła.
- Nie wiedziałam, że ramiona to strefa erogenna.
- Ja też nie.
- Może trzeba napisać artykuł na ten temat i wysłać do jakiegoś
kobiecego pisma - zasugerowała, desperacko starając się zachować
resztki przytomności, gdy jego gorący oddech niemal parzył jej skórę.
J.T. zabrał się za lewe ramię Marnie, wycałował, a potem chwycił
zębami ramiączko kostiumu i pociągnął w dół tak daleko, aż na wierzchu
znalazło się coś więcej niż dekolt.
- Boże, jakaś ty piękna! - wyrwało mu się.
Nie możemy posunąć się dalej, krzyknęło coś w niej, lecz Marnie,
przepełniona błogością i pragnieniem, nie zdołała powiedzieć tego na
głos. Mimo to J.T. znieruchomiał, a potem naciągnął kostium z
powrotem, wykazując się w tym momencie znacznie większym
rozsądkiem niż ona. Odetchnął głęboko, pochylił głowę i oparł się
czołem o czoło Marnie.
- Lepiej chodźmy do wody, mieliśmy popływać.
RS
61
- Tak, dobry pomysł - odparła zmienionym głosem. Wstali, J.T.
ściągnął koszulę, rzucił na piasek i wziął Marnie za rękę.
- Chcę cały czas mieć cię blisko siebie - rzekł, na co serce fiknęło jej
koziołka i nie uspokoiło się nawet wtedy, gdy J.T. dodał: - Tutejsze prądy
naprawdę bywają zdradliwe.
Pływali dość krótko, trzymając się blisko brzegu. Lodowata woda
faktycznie podziałała lepiej niż prysznic, więc szybko ochłonęli i potem
mogli już swobodnie baraszkować na płyciźnie, w doskonałej komitywie,
ochlapując się wodą.
Wreszcie J.T. wziął Marnie na ręce, żeby zanieść ją z powrotem do
ogniska.
- Poprzednim razem w ten sposób napytałem sobie biedy. - Zaśmiał
się i podrzucił ją, a potem przytulił do swej szerokiej piersi. - Nie
wiedziałem, że dziewczyna potrafi tak zdrowo przyłożyć.
- Kobieta - poprawiła.
- Myślisz, że nie zauważyłem?
- Teraz nic ci nie grozi. Wtedy szedłeś w przeciwnym kierunku,
zamierzając wrzucić mnie do wody.
- I tak byłaś już mokra. Wzruszyła ramionami.
- Mój brat by ci powiedział, że najpierw biję, dopiero później zadaję
pytania.
- Ach, czyli jesteś namiętna.
Z chichotem wymierzyła mu lekki cios w podbródek, a potem szybko
pocałowała to miejsce.
- A ty monotematyczny.
- Zazwyczaj nie, lecz przy tobie rzeczywiście trudno mi myśleć o
czymś innym - przyznał.
Kiedy znaleźli się przy ognisku, nie postawił jej na ziemi, tylko
pozwolił, by powoli zsunęła się po jego ciele. Gdy jej stopy dotknęły
piasku, stała tak przez chwilę w objęciach J.T., przytulona do niego, i
czuła po raz pierwszy od kilku lat, że naprawdę żyje. Już tylko po to
warto było przyjechać do Meksyku.
- Dziękuję ci.
RS
62
- Za co?
Ponieważ nie odważyła się przyznać, zmyśliła coś naprędce.
- Za ręcznik, bo rozumiem, że przyniosłeś jeden dla mnie.
- Oczywiście.
Wyjął z kosza dwa ręczniki kąpielowe.
- Jesteś bardzo troskliwy - zauważyła Marnie.
To nie taka znowu częsta cecha u mężczyzny, pomyślała. Zwłaszcza u
mężczyzny, który ma wyćwiczone muskuły, twardy brzuch i pięknie
sklepiony tors.
Wytarła się starannie i włożyła sweter.
- Co jeszcze przyniosłeś?
- Wodę mineralną, wino, żółty ser i kiść winogron, żebyś mogła je
zrywać i wkładać mi do ust, gdy będę leżał z głową na twoich kolanach.
- Nie wiem, czy nie powinieneś pójść na psychoterapię. Masz zbyt
rozbuchaną wyobraźnię.
Uniósł brew.
- Zobaczymy, czy to się okaże tylko fantazją... Ponownie sięgnął do
kosza, tym razem wyjmując butelkę wina i dwa kieliszki, takie same jak
te, których używali poprzedniego dnia na jego patio.
Czy to możliwe, że od tamtego czasu minęła zaledwie doba? Tyle
zdążyło się wydarzyć!
- Napijesz się? To wyśmienity merlot, kupiłem go w winnicy w
Kalifornii.
Marnie popatrzyła na niego, na butelkę i ponownie na niego.
- Bądź tak miły i nalej mi wody. Czuję, że tej nocy lepiej zrobię,
pozostając trzeźwa.
- Możesz mi zaufać - zapewnił, a Marnie zrozumiała, że mówił
najzupełniej szczerze. Ujęta tym faktem, wyznała:
- Ale nie jestem pewna, czy mogę ufać samej sobie. - Pomyślała, że to
zbyt poważne wyznanie, więc lepiej zmienić nastrój. - Wiesz, kiedy się
poznaliśmy, nie wzbudziłeś we mnie sympatii.
- I wcale tego nie ukrywałaś.
- Wzięłam cię za strasznie bezczelnego typa.
RS
63
- A ja ciebie za niezłą zarazę. - Nalał wody do obu kieliszków, podał
jeden Marnie. - Oczywiście piękną, ale jednak zarazę.
Zrobiło jej się miło, ponieważ skupiła się na komplemencie, pomijając
resztę.
- A ja od razu zauważyłam, że jesteś przystojny. Głupi jak but, ale
przystojny.
- Głupi?
- Jak but - powtórzyła uprzejmie, by ją dobrze zrozumiał. Upiła łyk
wody. - Może trochę generalizuję, ale z mojego doświadczenia wynika,
że tak atrakcyjni mężczyźni rzadko kiedy bywają inteligentni, za to
bardzo często bezczelni.
- Z twojego doświadczenia? Rozumiem, że jest ogromne? Przechyliła
głowę na bok.
- Jak widzę, starasz się udowodnić, że mam rację.
- Dobrze, to powiedz, co myślisz o mnie teraz.
- Hmm... - Znów napiła się wody i zastanowiła nad odpowiedzią. -
Myślę, że jesteś naprawdę bystry. - Poczekała, aż się uśmiechnął z
satysfakcją, a potem dokończyła: - To rozwiązuje kwestię buta, ale w
kwestii bezczelnego typa ostateczna decyzja jeszcze nie zapadła.
- Słyszałaś? Rozejrzała się dookoła.
- Nie. Co miałam usłyszeć?
- Ten huk, kiedy moje ego roztrzaskało się na kawałki.
- Dzięki temu we wszechświecie zrobiło się znacznie więcej miejsca, -
Wesoło stuknęła kieliszkiem o jego kieliszek.
- Twoja kolej. Powiedz, co ty o mnie teraz myślisz. Popatrzył na nią
uważnie.
- Nigdy nie spotkałem nikogo takiego jak ty - wyznał z powagą, nie
spuszczając wzroku z jej twarzy.
- A co we mnie jest takiego, co mnie odróżnia od innych kobiet? -
spytała cicho, niemal szeptem.
- Wszystko.
Odwrócił głowę i zapatrzył się w ogień. Siedział tak przez dobrych
kilka minut, zaś Marnie nie wiedziała, w jaki sposób przerwać milczenie,
RS
64
gdyż przez to jedno słowo coś się między nimi zmieniło. Odniosła
wrażenie, jakby J.T. zamknął za nimi jakieś drzwi, a w zamku zaskoczyła
zapadka, uniemożliwiając powrót.
Odezwał się wreszcie, mimo upływu czasu podejmując wątek
dokładnie w tym samym miejscu.
- Najbardziej wyróżnia cię mówienie tego, co rzeczywiście myślisz.
Większość kobiet, które znam, mężczyzn zresztą też, nieustannie udaje,
lecz ty jesteś inna, mówisz prawdę prosto w oczy.
Parsknęła śmiechem.
- Zdaniem mojej rodziny stanowczo za często!
- A mnie ta cecha bardzo się podoba. Ludzie nieczęsto są szczerzy,
szczególnie wobec mnie.
Chciała spytać, co miał na myśli, lecz on właśnie otoczył ją
ramieniem, więc wszystko inne wyleciało jej z głowy. Pospiesznie
odstawiła kieliszek, który się przewrócił, a woda wylała się na piasek.
Nim sprawy zdołały wymknąć się spod kontroli, Marnie uwolniła się z
objęć J.T. i wstała.
- Kto by pomyślał, że mam tyle silnej woli? - Zaśmiała się nieco
niepewnie.
- Dokładnie to samo pytanie przeszło mi przez myśl tuż przed naszą
kąpielą. Bardzo rzadko zdarza mi się spotkać coś... kogoś takiego, że nie
potrafię się oprzeć.
Patrzył na nią w taki sposób, że mało brakowało, a Marnie dosłownie
upadłaby przed nim na kolana. Zdołała jednak, choć z trudem,
przywołać okropne hormony do posłuszeństwa i cofnęła się.
- Lepiej już pójdę. Musi być koło trzeciej, jeśli nie później, a mnie rano
czeka długa droga.
Kiedy J.T. również się podniósł, schyliła się po koc, gdyż chciała go
wytrzepać i złożyć.
- Zostaw, ja tu jeszcze trochę posiedzę, nie mam ochoty iść spać.
Przynajmniej nie sam.
Znowu przystanęli pod jej drzwiami, lecz tym razem ani się nie
przekomarzali, ani nie oddawali się chciwym pieszczotom.
RS
65
- Ostatni pocałunek - poprosił.
Marnie jednak potrząsnęła głową, objęła go i przytuliła mocno do
serca, które zaczęło ją boleć, jakby już się rozstali.
- Żegnaj, J.T.
Pół godziny po wschodzie słońca spakowała swoje rzeczy i wyjechała.
Spała zaledwie pół godziny, lecz nie pozwoliła sobie na więcej, gdyż
chciała się wymknąć, nim J.T. wstanie. Wolała nie spotkać go na plaży i
żegnać się z nim ponownie, ponieważ to nocne pożegnanie było tak
piękne, że właśnie z takim wspomnieniem chciała wyjechać.
Mimo to jej wzrok od razu pobiegł ku miejscu, w którym tak
niedawno siedzieli przy ognisku. W powietrze wznosiła się jeszcze
cienka strużka dymu, lecz po kocu i pikniku nie został żaden ślad. I po
J.T.
- Adios - szepnęła Marnie, wsiadła do samochodu, włożyła do
odtwarzacza CD najbardziej melancholijną ze swoich ukochanych płyt i
odjechała, bezskutecznie walcząc ze łzami.
J.T. stał przy oknie w kuchni, patrząc, jak Marnie odjeżdża, po czym
wylał do zlewu jedną z dwóch kaw, które zaparzył.
W ogóle się nie kładł. Kiedy poszła spać, siedział na plaży, łudząc się
nadzieją, że może Marnie zmieni zdanie i wróci. Czekał i czekał, a gdy
wstało słońce, poszedł do domu, zmełł kawę i nastawił ekspres. Chciał
zrobić jej niespodziankę, powitać poranną kawą, a później
zaproponować wspólne śniadanie i spacer w poszukiwaniu muszelek,
które tak lubiła.
A co potem?
Zawsze, gdy nurtował go jakiś problem, znajdował rozwiązanie,
ponieważ działał jak komputer - wprowadzić dane, zapuścić algorytm,
odczytać wynik. Miał tę wyższość nad komputerem, że później mógł
jeszcze uzyskany wynik zrealizować w praktyce. Ów sposób
postępowania zawsze świetnie się sprawdzał, J.T. nawet do zdrady Terri
podszedł w ten sam sposób i przeanalizowawszy fakty, doszedł do
odpowiedzi: „rozwód". Owszem, wykonanie nie było proste, lecz ceł
oraz sposób działania zostały jasno określone.
RS
66
Marnie wprowadziła chaos do jego doskonale funkcjonującego
systemu, bo nie dała się rozebrać na czynniki pierwsze - niestety, w
ogóle nie dała się rozebrać - i narobiła mu więcej kłopotów niż cały
Departament Sprawiedliwości. Właściwie dobrze, że wyjechała. To było
bardzo miłych kilka dni, ale zanadto odrywała go od spraw, które miał
przemyśleć, w dodatku powodowała, że zaczął się zanadto otwierać, a
co za tym idzie, odkrywać. - Adios - zawołał w ślad za oddalającym się
samochodem.
RS
67
ROZDZIAŁ SIÓDMY
bliżała się do granicy, coraz bardziej nieszczęśliwa, choć sama
nie wiedziała czemu. Przecież te krótkie wakacje nie mogły się
inaczej skończyć.
A co, gdyby...?
To pytanie nie dawało jej spokoju. Znała je zresztą doskonale, gdyż
roztrząsała je bez końca po śmierci Hala, tym razem jednak znała
jedynie początek tego pytania. A co by było, gdyby... Właśnie, gdyby co?
Czuła się coraz bardziej niespokojna, niecierpliwa i odczuwała palącą
potrzebę, żeby coś zrobić. Nie miała nic przeciwko podobnemu stanowi,
bo był w sumie inspirujący. Kiedyś nawiedzał ją dość często, lecz nie w
ciągu ostatnich kilku lat.
Na widok drogowskazu z napisem „Przejście graniczne" skręciła w
przeciwną stronę i pojechała do Tijuany, postanawiając przed powrotem
do kraju jeszcze coś pozwiedzać i kupić więcej pamiątek. Zakupy zawsze
dobrze jej robiły, więc niewykluczone, że po nich rozjaśni jej się w
głowie.
W drugim ze sklepów, do którego weszła, ujrzała cieniutki wzorzysty
szal, absolutnie bajeczny. Dałaby głowę, że to czysty jedwab, lecz metka
wyprowadziła ją z błędu. Marnie kupiła aż trzy szale, każdy inny, a do
tego śmiesznie tanią spódnicę, co prawda nie najlepszej jakości, za to o
kroju wspaniale podkreślającym sylwetkę.
Ponieważ zupełnie nie chciało jej się wracać do samochodu, usiadła
w małej restauracyjce pod gołym niebem i zamówiła pikantny ryż z
fasolą oraz wodę mineralną. Po posiłku posiedziała jeszcze trochę przy
stoliku, tłumacząc sobie, że musi nacieszyć się tym cudownym słońcem
przed powrotem do wciąż zimnego stanu Michigan. Upłynie trochę
czasu, nim będzie mogła nosić rzeczy kupione w Yumie i Tijuanie.
Wyciągnęła z torby szale i pogładziła je z zachwytem. Ale mi będą
zazdrościć w Chance Harbor, pomyślała, uśmiechając się bezwiednie.
Tam nie dało się kupić niczego równie ładnego. Kobiety naprawdę nie
Z
RS
68
miały się gdzie ubierać. Znowu powiodła palcami po rozkosznie
przyjemnym materiale i nagle, jakby to była lampa Aladyna, coś się
przed nią wyłoniło - nie, nie dżinn, obiecujący spełnić każde marzenie,
lecz dawna wizja, dawne marzenie, pogrzebane, zdałoby się, na zawsze.
A jeśli wciąż jeszcze mogła to zrobić?
Kiedyś wierzyła, że osiągnięcie sukcesu i wszystkich zamierzeń zależy
wyłącznie od determinacji i ciężkiej pracy, lecz śmierć Hala uświadomiła
jej boleśnie, na jak wiele rzeczy człowiek nie ma wpływu. Szczęście może
się odwrócić w każdej chwili.
Ze względu na dobro synka Marnie nie zamierzała niczym ryzykować i
mozolnie chodziła w kieracie codziennych zajęć, nie pozwalając się z
niego wyciągnąć ani rodzinie, ani przyjaciołom. Jednak chyba od
jakiegoś czasu powoli dojrzewała do zmiany, gdyż zaczęła się
zastanawiać, czy rzeczywiście jej przyszłość musi być podyktowana
przeszłością.
Czyżby okres żałoby dobiegł końca i wreszcie była gotowa rozpocząć
nowe życie?
Tak, chciała być gotowa, ponieważ nie należała do osób, które bez
końca użalają się nad sobą, a w rezultacie popadają w marazm i nie
robią nic konstruktywnego, kurczowo trzymając się przeszłości. Ona
czuła potrzebę, by wrócić do życia, zaś życie oznaczało coś więcej niż
bierne - choć pracowite - płynięcie z prądem czasu.
Ta w sumie przypadkowa wycieczka do Meksyku oraz skradzione
chwile namiętności u boku praktycznie obcego mężczyzny stanowiły
katalizator zmian. Marnie czuła się przestawiona na nowe tory, więc nie
tracąc już ani chwili, odłożyła na bok swoje nowe szale, wyjęła z torebki
długopis oraz notes i przez następną godzinę zapisywała, co powinna
zrobić. Zatrzaśnięte na głucho drzwi Szafy Przyjaciółki zaczęły się
powolutku uchylać.
Kiedy skończyła, uświadomiła sobie, że jedna godzina natchnienia
niczego nie zmieni. Opracowanie porządnego planu działania wymagało
bardzo starannego przemyślenia wielu rzeczy. Potrzebowała ciszy i
spokoju, więc musiała się gdzieś zaszyć na jakiś czas i nie wracać jeszcze
RS
69
do bycia wiecznie zaaferowaną mamą wyjątkowo psotnego czterolatka.
Znała idealne miejsce, w którym mogłaby sobie wszystko
przemyśleć...
Zapłaciła rachunek, znalazła telefon, gdyż jej komórka wciąż nie miała
zasięgu, porozmawiała z rodzicami i z bratem, a gdy już wszystko
pomyślnie załatwiła, bez chwili zwłoki wróciła do samochodu, wrzuciła
do odtwarzacza inną płytę i śpiewając, ruszyła na południe.
Tak, zupełnie zmieniała kierunek.
Przez całą drogę powrotną do La Playa de la Pisada Marnie
tłumaczyła sobie, że obecność J.T. nie ma nic, ale to absolutnie nic
wspólnego z jej decyzją. Ona po prostu potrzebowała spokojnego
miejsca, gdzie mogłaby nakreślić nowy biznesplan, tylko tyle chwilowo
pragnęła. Wcale nie myślała o pieszczotach i pocałunkach J.T. Wcale.
Chwilę po tym, jak zaparkowała przy domku, który znów wynajęła,
J.T. wyłonił się z wody niczym jakieś greckie bóstwo, gdyż pływał
zupełnie nago. Ponieważ miał równomiernie brązową skórę, Marnie
domyśliła się, że przywykł opalać się bez ubrania. Tak, to miejsce nie
tylko oferowało ciszę i spokój, miało też dodatkowe plusy, trzeba
przyznać...
Nie zauważył jej, ponieważ w ogóle nie spojrzał w stronę domku.
Wytarł się, a potem owinął sobie ręcznik wokół bioder. Marnie nie
zdołała się powstrzymać. Z całej siły nacisnęła klakson i patrzyła z
satysfakcją, jak J.T. prawie wyskakuje ze skóry... i zupełnie z ręcznika,
gdyż ten ześlizgnął się z niego. J.T. zasłonił się ponownie i podszedł do
Marnie, która stała oparta o maskę samochodu.
- Wróciłaś - stwierdził z trudnym do odgadnięcia wyrazem twarzy.
- Tak.
Jeden kącik jego ust uniósł się leciutko.
- Czyżbyś czegoś zapomniała?
Jej spojrzenie odruchowo powędrowało ku jego szerokiej piersi. Nie,
niczego nie zapomniała. Wszystko było dokładnie takie samo, jak w jej
pamięci, w której zapisało się na zawsze.
- Postanowiłam przedłużyć mój pobyt w Meksyku. - Naprawdę? - Na
RS
70
jego twarzy pojawił się zmysłowy uśmiech. - A cóż takiego wpłynęło
nagle na zmianę twojej decyzji?
- To... - Znowu wbrew samej sobie zerknęła na jego tors - ...i owo.
- Jak długo zostaniesz?
- Jakiś tydzień lub dwa. Muszę przemyśleć kilka spraw. Potrzebuję się
skupić, a to dobre miejsce. Sam widok jest inspirujący.
- To prawda. Będziesz tu miała spokój, bo ja planowałem za kilka dni
wyjechać.
- Och!
Tego nie przewidziała.
- Przynajmniej tak zamierzałem - uściślił.
- A już nie zamierzasz?
- To zależy.
- Od czego?
Zawahał się, lecz trwało to tylko przez moment.
- Chcesz, żebym został?
Marnie właściwie sama nie wiedziała, czego chce, gdy w grę wchodził
J.T. Owszem, pragnęła go czysto fizycznie, wcale nie zamierzała sobie
wmawiać, że nie, lecz nigdy nie należała do osób kierujących się
impulsem bez oglądania się na ewentualne konsekwencje. Przed pokusą
dodatkowo powstrzymywała ją świadomość, że dopiero co poznała J.T. i
że mogli się po tym krótkim romansie już nigdy więcej nie zobaczyć.
Zresztą Marnie i tak nie zamierzała angażować się w jakikolwiek związek
z kimś, kto uprawiał niebezpieczny zawód, narażając się różnym
przestępcom. Nie mogła się w nic wplątywać ze względu na dobro
Noaha. Potrzeby synka były - i będą - zawsze ważniejsze niż jej własne.
- Jeśli odpowiem twierdząco, nie będzie to równoznaczne ze zgodą na
pójście z tobą to łóżka.
W jego oczach zatańczyły wesołe ogniki. Postąpił krok do przodu i
Marnie nagle znalazła się w pułapce między rozgrzaną karoserią
samochodu a chłodnym, jeszcze trochę wilgotnym ciałem J.T.
- W porządku, ale przynajmniej mogę cię namawiać?
- Cóż, jeśli musisz...
RS
71
Niech sobie próbuje, co mi szkodzi, pomyślała, gdy nachylił się i
pieszczotliwie chwycił ustami jej dolną wargę.
- Muszę.
I pocałował ją mocno.
Wspólnie zabrali się do przygotowywania obiadu, przy czym główny
ciężar tego zadania wspaniałomyślnie wziął na siebie J.T., gdy Marnie
wyznała, jak kiedyś zabrała się do smażenia kotletów i w rezultacie
musiała wzywać straż pożarną.
- Wciąż mieszkasz w tym domu, czy spłonął do fundamentów? -
przekomarzał się J.T.
- Dom dalej stoi i dalej w nim mieszkam.
- Niech zgadnę... To duży, tradycyjny dom, z trawnikiem dookoła i
basenem w ogrodzie, otoczony wysokim ogrodzeniem, bo lubisz się
opalać nago.
- Masz bujną fantazję. - Usiadła przy stole i zaczęła rozrywać świeżo
umytą sałatę i wrzucać do salaterki. - Ale twoje pomysły są mało
praktyczne, bo na północy Michigan tylko wyjątkowy zapaleniec może
sobie założyć basen w ogrodzie i dbać o jego utrzymanie. U nas lato
trwa tak krótko, że naprawdę nie warto podejmować podobnego
wysiłku. Zresztą ogródek z tyłu domu jest nieduży, za to oferuje
wspaniały widok na Jezioro Górne.
- A co z opalaniem się nago?
- Wybacz, muszę cię rozczarować. Aha, uprzedzając twoje następne
pytanie... Tu też nie zamierzam tego robić.
Jęknął.
- Czy przynajmniej trafiłem z opisem domu?
- Nie. To nieduży parterowy domek z trzema sypialniami i jedną
łazienką. Nie jest nowy, ma już swoje lata, ale wyremontowaliśmy go
bardzo porządnie.
- My?
Ręce Marnie znieruchomiały. Poczuła, jak znowu napływają
wspomnienia, tym razem jednak mniej bolesne niż zazwyczaj.
- Ja i mój mąż - wyjaśniła cicho.
RS
72
J.T. znieruchomiał, a jego głos stał się lodowaty.
- O ile mnie pamięć nie myli, powiedziałaś mi któregoś dnia, że nie
jesteś zamężna.
Zajęta swoimi myślami Marnie niezwróciła uwagi na wyraz jego
twarzy i ton głosu.
- Bo nie jestem. Hal nie żyje.
Jeszcze nie tak dawno na samą myśl o tym bolało ją serce i łzy
napływały jej do oczu, lecz tym razem nie poczuła podobnej reakcji. Co
się z nią działo?
- Marnie, bardzo mi przykro z powodu twojego męża.
- To stało się trzy lata temu - rzekła, chociaż J.T. o nic nie pytał. - Lód
się pod nim załamał, gdy próbował uratować dwóch ludzi na skuterze
śnieżnym. Udało mu się. To znaczy, udało mu się ich uratować.
- Musisz za nim tęsknić.
Tak, tęskniła, był jej pierwszą miłością oraz ojcem Noaha, więc już
choćby tylko z tych dwóch powodów Hal miał swoje miejsce w jej sercu
do końca życia. Coś się jednak zmieniło, coś absolutnie podstawowego,
a Marnie, starając się dociec, jak do tego doszło, uświadomiła sobie,
gdzie doznała olśnienia - oczywiście na zakupach! Na pierwszych zaku-
pach po trzech latach, gdy w Yumie za namową mamy zaczęła chodzić
po sklepach.
- Owszem, gdyż Hal był bardzo dobrym człowiekiem. Ale
zrozumiałam, że życie toczy się dalej, nawet jeśli my próbujemy tkwić w
miejscu.
J.T. podszedł do Marnie, położył dłoń na jej ramieniu i uścisnął,
dodając tym gestem otuchy.
- Trzeba dużo odwagi i wewnętrznej siły, żeby ponownie ruszyć z
miejsca.
Trzeba też odwagi, by marzyć i zrealizować swoje marzenia,
pomyślała, a potem podniosła wzrok na J.T. Ujrzała pełen ciepła
uśmiech na jego twarzy i nagle zadała sobie pytanie, czy własny biznes
jest aby jedynym marzeniem, które pragnęła zrealizować.
- Ugotuję ryż - zaoferowała pospiesznie.
RS
73
Na tyle chyba mogła się porwać, ponieważ na boku pudełka widniała
bardzo dokładna instrukcja, jak to zrobić.
- W takim razie pozwól, że najpierw pójdę po gaśnicę -oświadczył J.T.
Na widok morderczego spojrzenia, jakim został obrzucony,
przezornie opuścił kuchnię, by rozpalić grill na patio. Kiedy mięso i ryż
były już gotowe, usiedli razem w kuchni. Słońce właśnie zachodziło, w
dodatku po przeciwnej stronie domu, więc pomieszczenia od północy
stały się trochę ponure, lecz Marnie w mig temu zaradziła, zapalając
świecę, stawiając ją na środku stołu, a potem jeszcze otaczając
wianuszkiem nazbieranych w ciągu poprzednich dni muszelek.
J.T. przyglądał się temu z uśmiechem. Ta typowo kobieca troska o to,
żeby było ładnie i przyjemnie, zawsze mu się podobała. Była to jedna z
niewielu rzeczy, których mu brakowało po rozwodzie z Terri.
- Może trochę wina?— zaproponował.
- Poproszę.
Tym razem wybrał chianti, włączył spokojną, miłą muzykę, która nie
miała stwarzać romantycznego nastroju, lecz... domowy. Dopiero dzięki
tej kolacji zrozumiał, jak bardzo tęsknił do rodzinnych posiłków,
siedzenia przy stole z kimś bliskim, do zwyczajnej rozmowy - naprawdę
najzwyczajniejszej w świecie.
Kiedy był dzieckiem, a potem nastolatkiem, zazwyczaj spierał się przy
stole z Anne na temat wyższości jednego rodzaju muzyki nad drugim,
rodzice zaś opowiadali, co się wydarzyło w pracy lub rozmawiali o
polityce. Odkąd wyprowadził się z domu i zarobił pierwszy milion,
wszystko przestało być takie proste, gdyż nie tylko szczęścia nie dało się
kupić za pieniądze - któż wiedział o tym lepiej od niego? - ale też
prawdziwej zażyłości i przyjaźni. Dopiero w towarzystwie Marnie poczuł
się swobodnie, więc pomyślał, że chyba to początek czegoś
poważniejszego, co mogłoby się rozwinąć w coś więcej, gdyby nad tym
popracować. Oczywiście musiałby w pewnym momencie przyznać się,
kim jest. Pytanie tylko, czy był na to gotowy.
- Możesz otworzyć wino? Ja tymczasem nasypię świeżego pieprzu do
młynka - zaproponował, bo potrzebował pretekstu, żeby zyskać na
RS
74
czasie i pozbierać myśli.
A jeśli się mylił? W końcu znał ją zaledwie od kilku dni, podczas gdy z
Terri spotykał się przed ślubem dwa lata, a potem minęło jeszcze trochę
czasu, nim wreszcie się przekonał, co ona rzeczywiście do niego czuje.
Lepiej więc poczekać, nie przyspieszać niczego na siłę, bo przecież z tej
całej przygody mogło nic nie wyjść. O ile w ogóle dało się to nazwać
przygodą, skoro Marnie zadeklarowała zdecydowanie, że nie zamierza
się z nim przespać.
Wrócił do stołu, postanowiwszy prowadzić lekką, niezobowiązującą
rozmowę, lecz skończyło się na postanowieniu, gdyż wyrwało mu się
znienacka:
- Nie wiem, co się właściwie dzieje. A ty?
- Jak to co? Jemy obiad.
- Nie o to mi chodziło.
Odłożyła widelec, który właśnie wzięła do ręki.
- Tak, domyśliłam się. Sama nie jestem pewna, ale czy naprawdę
musimy to teraz rozstrzygać? - Uniosła rękę, widząc, jak J.T. już otwiera
usta, by odpowiedzieć. - Proszę, pozwól mi dokończyć. Przez ostatnie
trzy lata doskonale wiedziałam, co robię, ponieważ robiłam wyłącznie
rzeczy przewidywalne, bezpieczne i oczywiste, sądząc, że jako ma...
mająca wiele obowiązków osoba nie mogę sobie pozwolić na nic więcej.
Po raz pierwszy od długiego czasu nie chcę podążać utartą ścieżką i
właśnie dlatego przyjechałam do Meksyku, bo potrzebuję uciec od ludzi,
którzy widzą we mnie tylko „biedną Marnie" i muszę wreszcie pomyśleć
o przyszłości. Mam plany, poważne plany. W życiu trzeba mieć marzenia
- stwierdziła z żarem w głosie, zaś J.T. zaciekawił się, czy próbowała
przekonać jego, czy może raczej samą siebie. - Ty jesteś w tym
wszystkim nieoczekiwaną...
- Premią? - podsunął usłużnie, gdy się zawahała. Na jej twarzy pojawił
się uśmiech.
- Miałam powiedzieć „komplikacją", ale zgadzam się, że faktycznie
okazałeś się nieoczekiwanym bonusem. Czy możemy zostać
przyjaciółmi?
RS
75
To była rozsądna propozycja, lecz mimo to J.T. nie wytrzymał i
skrzywił się.
- Słowa, które każdy facet chce usłyszeć najbardziej... - mruknął,
zarazem sfrustrowany i rozbawiony, a do tego zdziwiony, że można
odczuwać obie te rzeczy jednocześnie.
- W następnej kolejności powiesz mi, że jestem wyjątkowy.
- Bo jesteś.
- Czyli proponujesz dwa tygodnie przyjaźni. A potem? Chwila ciszy.
- Potem pewnie każde z nas pójdzie w swoją stronę.
Ta odpowiedź, której się zresztą spodziewał, utwierdziła go tylko w
przekonaniu, by na razie trzymać język za zębami i z niczym się nie
zdradzać przed Marnie. A jednak... Najchętniej przekonałby ją, że to
wcale nie musi się skończyć po dwóch tygodniach.
Prawie nie spał tej nocy, bo prześladowała go wizja skąpo ubranej
Marnie. Czuł się więc, jakby ktoś się z niego naśmiewał, podsycając jego
pożądanie i nie dając szansy na zaspokojenie. Zerwał się z łóżka ledwie
godzinę po wscho-dzie słońca i poszedł obudzić przyczynę swojej
bezsenności
- niech ona też nie śpi, niech ma za swoje! Ponieważ jednak nie był
kompletnym barbarzyńcą, zabrał ze sobą cały termos świeżo zaparzonej
kawy.
Już miał zapukać do drzwi, gdy ujrzał ją przez okno, jak siedziała przy
stole w koronkowej bluzeczce na ramiączkach i w krótkich szortach, z
okularami na nosie, pisząc coś gorączkowo. Przed nią stał zgaszony
ogarek grubej świecy. J.T. znowu nabrał podejrzeń w stosunku do swojej
sąsiadki - czy to jednak aby nie dziennikarka? A nawet jeśli nie, to czy
coś knuła? Zapukał, postanawiając dowiedzieć się prawdy.
Marnie uniosła głowę, zauważyła go przez okno i zaprosiła gestem,
żeby wszedł.
- Byłem przekonany, że jeszcze śpisz.
- Nie mogłam zasnąć. - Zdjęła okulary i odłożyła je na bok. - Jestem na
nogach od kilku godzin.
- Czemu nie mogłaś zasnąć? Myślałaś o mnie? Uśmiechnęła się z
RS
76
lekkim roztargnieniem.
- O interesach.
Zmarszczył brwi, bo przecież pamiętał, że jest barmanką w rodzinnym
pubie. Nie wydawało mu się, by w tym zawodzie wstawało się przed
świtem i robiło notatki.
- Coś nie tak? - spytała na widok marsa na jego czole. J.T. postanowił
grać na zwłokę.
- Masz jakieś kubki? Przyniosłem coś, czym można je napełnić.
- Na myśl o kawie Marnie natychmiast zapomniała o swoim pytaniu,
szybko skoczyła do kuchni i wróciła z dwoma kubkami.
- A co to za interesy, którymi zajmujesz się o tak nieprzyzwoitej
godzinie? - zagadnął niby od niechcenia J.T., siadając przy stole.
Starał się rozszyfrować jej notatki, lecz bez większego powodzenia,
ponieważ Marnie nie miała najładniejszego charakteru pisma, w
dodatku próbował czytać do góry nogami. Chyba zauważyła jego wysiłki,
gdyż pozbierała kartki, odwróciła je i postawiła na nich kubek.
- To tylko taki jeden pomysł, który od jakiegoś czasu chodzi mi po
głowie.
Czy mu się wydawało, czy Marnie próbowała go zbyć? Wskazał na
zapiski.
- Mogę rzucić okiem?
- Nie! - odparła ostro, po czym uśmiechnęła się, by złagodzić swoją
odmowę. - To dopiero wstępne notatki, pewnie uznałbyś je za stek
bzdur. Ja sama mam wątpliwości, czy jest w tym jakiś sens. Wcale się nie
zdziwię, jeśli się okaże, że moje pomysły to czyste mrzonki. Pyszna kawa
- dodała, zmieniając temat.
J.T. postanowił chwilowo jej odpuścić.
- Pierwsza kawa zawsze smakuje najlepiej - stwierdził.
- Chciałam iść na spacer po plaży, kiedy skończę. Pójdziesz ze mną?
- Chętniej bym pobiegł. Zróbmy sobie jogging zamiast spaceru.
- Niespecjalnie lubię biegać.
- Pewnie nie masz kondycji i boisz się, że szybko spuchniesz.
Marnie spojrzała na niego z wyzwaniem w oczach.
RS
77
- Zobaczymy... Ale to ja dyktuję tempo.
- Oczywiście.
Przebiegli jakieś półtora kilometra, gdy Marnie złamała się i
przyznała, że więcej nie da rady i musi odpocząć. J.T. zachował się jak
prawdziwy dżentelmen i udał, że on też chętnie przespaceruje się z
powrotem, zamiast biec. Po drodze Marnie nazbierała całą garść swoich
ulubionych muszelek, które ułożyła na stole, gdy weszli na patio i usiedli
w wiklinowych fotelach.
- Co za cudowny dzień - rzekła, wystawiając twarz na pieszczoty
słońca.
Nie pamiętała, kiedy ostatni raz czuła się równie szczęśliwa, pełna
nadziei i planów na przyszłość. Pomyślała o swoich notatkach, o
rzeczach, które zamierzała zrobić od razu po powrocie do Chance
Harbor. Wcale nie uważała swojego projektu za mrzonkę, chociaż
właśnie to usłyszał od niej J.T. Po prostu nie czuła się jeszcze gotowa, by
mówić o swoich marzeniach.
- Zamierzam założyć własny biznes - wyrwało jej się nagle. Ze
zdumieniem potrząsnęła głową, po czym z zakłopotaniem zerknęła na
swego towarzysza. - Nie do wiary, że ci o tym powiedziałam, od trzech
lat nawet sama przed sobą się do tego nie przyznawałam.
- Zdziwiłabyś się, gdybyś wiedziała, jak często ludzie mi się zwierzają
ze swoich planów... I co to miałby być za biznes? Powiesz mi?
- Wysyłkowa sprzedaż ubrań i dodatków, na początek tylko damskich.
Może z czasem zajęłabym się też modą męską i dziecięcą, a w odległej
przyszłości również artykułami dekoracyjnymi.
- Na rozkręcenie interesu potrzeba sporo pieniędzy - zauważył.
- Jakbym tego nie wiedziała! Właśnie to było największą przeszkodą.
- A już nie jest?
- I tak, i nie. Istnieją programy wspierające przedsiębiorczość kobiet,
w ramach których są oferowane nisko oprocentowane kredyty. Podczas
pobytu w Meksyku uświadomiłam sobie jednak, że istnieje jeszcze jedno
źródło finansowania, do którego mogłabym sięgnąć, gdyby inne opcje
zawiodły - zdradziła z wahaniem, nie zauważając coraz bardziej ponurej
RS
78
miny J.T.
Myślała o pieniądzach, które dostała z ubezpieczenia po śmierci Hala,
a które przeznaczyła na przyszłą edukację Noaha. Nie dałoby się nazwać
tego fortuną, jednak wystarczyłoby na początek. Do tej pory Marnie
nawet nie śmiała rozważać możliwości sięgnięcia po te pieniądze, lecz w
ciągu ostatnich dni zrozumiała, że nawet gdyby nie powiodło jej się w
interesach i została w przysłowiowej jednej koszuli na grzbiecie, to i tak
uda jej się wysłać syna na studia - po prostu zaciągnie pożyczkę pod
zastaw domu. W dodatku nie zaszkodzi, gdy Noah będzie widział, że
jego matka potrafi ciężko pracować, by zrealizować swoje marzenia, a
nie tylko zadowala się tym, co zesłał los.
Trzeba zawsze iść za głosem serca...
Tak mówił Hal, lecz jego marzenia ograniczały się do posiadania żony,
dziecka i domku w rodzinnym miasteczku. Jemu to wystarczało, a
tymczasem Marnie potrzebowała czegoś więcej - znacznie więcej, co
wcale nie świadczyło o zachłanności, tylko o ambicji.
- A cóż to za źródło? - spytał J.T.
Marnie nie odważyła się przyznać, że chce sięgnąć po fundusz
odłożony na edukację dziecka, bo to zabrzmiałoby bardzo egoistycznie,
więc zamiast zdradzić prawdę, mrugnęła wesoło i rzekła żartobliwym
tonem:
- Muszę znaleźć bogatego sponsora.
J.T. bacznie obserwował wyraz twarzy Marnie, na której najpierw
pojawiło się podekscytowanie, gdy mówiła o swoim projekcie, potem
poczucie winy, wreszcie udawana wesołość. Czy to on miał być tym
bogatym sponsorem, owym źródełkiem, z którego zamierzała czerpać?
Poczuł głębokie rozczarowanie. Wielokrotnie członkowie rodziny,
przyjaciele, znajomi, a czasem nawet obcy ludzie zwracali się do niego z
prośbą o finansowe wsparcie ich różnych zamierzeń. Nie potrafiłby
zliczyć, ile nieoprocentowanych pożyczek udzielił w ten sposób, nie
zwracał też uwagi, czy dług mu oddano, gdyż przy swoich dochodach
mógł sobie nie zaprzątać tym głowy. Czasem tylko męczyło go, że ludzie
traktują go jak jednoosobowy bank.
RS
79
Wstrzymał oddech, czekając, aż Marnie poprosi go o pożyczkę.
Pewnie już dodała dwa do dwóch i skojarzyła, że niejaki Lundy o
inicjałach J.T. to Jonathan Thomas Lundy, prezes i założyciel generującej
ogromne zyski firmy Tracker Operating Systems, jeden z najbogatszych
biznesmenów, a nawet jeśli jeszcze na to nie wpadła, to warunki, w
jakich mieszkał na tej meksykańskiej plaży, zdradzały aż nadto wyraźnie,
jakie sumy miał do dyspozycji.
I Marnie rzeczywiście spytała go...
- Co będzie na śniadanie?
- Na śniadanie?
- Aha. No wiesz, na przykład jajecznica, parówki i podobne konkrety.
Umieram z głodu po tym całym bieganiu.
- Kuchnia jest tam. - Wskazał, czując niewyobrażalną ulgę, że zależało
jej tylko na jedzeniu.
Uśmiechnęła się, wkładając w to cały swój wdzięk, a miała go
wyjątkowo dużo.
- Ale ty lepiej gotujesz.
I J.T., który zatrudniał kilkadziesiąt tysięcy ludzi, zaś w swoim domu w
Dolinie Krzemowej miał służbę na każde skinienie ręki, bez namysłu
wstał z fotela, by spełnić życzenie Marnie LaRue.
RS
80
ROZDZIAŁ ÓSMY
kuchni jesteś prawdziwym geniuszem, J.T. - stwierdziła z
całym przekonaniem, odsuwając się od stołu syta i za-
dowolona.
Nareszcie dla odmiany ktoś skakał wokół niej. Nie tylko się najadła i
wcale nie musiała w tym celu gotować, ale J.T. jako prawdziwy
gospodarz nie pozwolił jej sprzątnąć ze stołu. Nim Marnie zdążyła dopić
kawę, już wziął się do zmywania, przy czym okazało się, że nawet z
nonszalancko przerzuconą przez ramię ściereczką wyglądał bardzo
seksownie.
- Dzięki - odparł z uśmiechem.
Pomyślała, że podczas rozmowy na patio sprawiał wrażenie spiętego i
zachowywał się z dziwnym dystansem, ale może tylko jej się tak
wydawało, gdyż znów panowała między nimi przyjazna atmosfera.
- Gdzie się nauczyłeś tak gotować?
- Od matki, bo nie chciała, żebym umarł z głodu, kiedy
przeprowadziłem się na własne śmieci.
- Czekaj, niech zgadnę. Cały czas jechałeś na pizzy?
- Rozmawiałaś z moją matką?
- Nie musiałam. Na zapominaj, że mam brata, więc wiem, jak i czym
odżywia się samotny mężczyzna. Fast foody plus gotowe mrożone
obiady, W końcu Masonowi to zbrzydło i zaczął coś tam pichcić,
korzystając z tego, że mama swego czasu próbowała nauczyć nas
gotowania.
- A jak te próby zaowocowały w twoim przypadku? Posłała mu groźne
spojrzenie.
- Umiem nastawić wodę i włączyć mikrofalówkę.
- Widzę, że masz prawdziwy talent kulinarny.
- Nie będę się zniżać do reagowania na uszczypliwe uwagi -
oświadczyła. - Mówiłeś o swojej matce... Często widujesz rodziców?
- Ostatnio dość rzadko, bo mam naprawdę dużo pracy.
W
RS
81
- Która w dodatku zmusza cię do nieustannych podróży.
- Właśnie... - Zakasłał, starając się ukryć zakłopotanie. - Wiesz co?
Szkoda marnować taki piękny dzień, siedząc w domu, zwłaszcza że
nawet tutaj w kwietniu pogoda potrafi być kapryśna, więc nie wiadomo,
czy jutro nie zrobi się chłodno i deszczowo. - Ściągnął ściereczkę z
ramienia i wytarł dłonie.
Marnie wyjrzała przez okno, lecz nie dostrzegła na niebie ani jednej
chmurki, więc przynajmniej tego dnia na pewno nie zanosiło się na
deszcz.
- Co proponujesz?
- Kolejną wycieczkę samochodową, jeśli masz ochotę.
- Może mam. - Uśmiechnęła się. - Myślisz o jakimś konkretnym
miejscu?
- Tak. Tym razem pojechalibyśmy na południe do El Rosario,
moglibyśmy też skoczyć trochę bardziej w głąb lądu, do Cataviny. To
bardzo malowniczy rejon, suchy, pełen kaktusów i skał o dziwnych
kształtach. Trafiają się nawet malowidła naskalne. Gdybyś wzięła aparat,
miałabyś ciekawy materiał do zdjęć.
- Wygląda na to, że czeka nas całodzienna wycieczka. Sprawdził
godzinę, po czym w zamyśleniu potarł brodę.
- Albo i dłuższa. Lepiej spakuj jakieś rzeczy, gdyby przyszło nam gdzieś
nocować.
Marnie spojrzała na niego podejrzliwie, jej oczy się zwęziły.
- Nocować?
- Jest już prawie dziesiąta. Wyruszymy o... Pewnie chciałabyś wziąć
prysznic przed podróżą?
- Co to za pytanie? Oczywiście!
- W takim razie wyjedziemy dopiero w połowie dnia. Do El Rosario są
dwie godziny, do Cataviny następne dwie. - Z najzupełniej niewinną
miną wzruszył ramionami. - Powinniśmy być przygotowani na różne
ewentualności.
- A nie planujesz tego po to, by dobrać się do mnie w pokoju
hotelowym?
RS
82
Po jego niewinnej minie nie został nawet ślad, gdy J.T. posłał Marnie
tak zabójczy uśmiech, że natychmiast serce podskoczyło jej w piersi.
- Niczego nie planuję, ale wcale nie ukrywam, że na to liczę. Chcę
ciebie, Marnie.
Popatrzyli na siebie ponad stołem. Chociaż J.T. wciąż trzymał w ręku
ściereczkę, nie wyglądał ani trochę zabawnie. Wydawał się całkiem
niebezpieczny.
- Proszę, proszę... - wymamrotała Marnie, która wyjątkowo nie
wiedziała, co odpowiedzieć. Zawsze mówiła to, co myśli, lecz w tym
momencie nie myślała zupełnie nic. Jej umysł był doskonale pusty.
- Dlatego uczciwie cię ostrzegam - ciągnął. - Znam twoje zdanie w
kwestii przespania się ze mną, więc ja też stawiam sprawę zupełnie
jasno. Pragnę cię. Wcale tego nie chciałem, wcale nie jestem pewien,
czy mi się to podoba. Po prostu stwierdzam fakt, a z faktami się nie
dyskutuje.
- Kiedy my się ledwo znamy - wyszeptała, częściowo starając się
przekonać jego, a częściowo samą siebie, gdyż znów poczuła, jak bardzo
kusi ją perspektywa romansu z J.T.
Skinął głową, zgadzając się z nią.
- Owszem, ale zamierzam to zmienić, zaczynając od dzisiaj. I co teraz
powiesz? Nadal nasz ochotę na wycieczkę?
Zawahała się, zastanawiając się nad tym, co właśnie usłyszała.
Chcę ciebie...
Po tym, co się między nimi wydarzyło, to stwierdzenie nie zaskoczyło
jej. W dodatku padło już wcześniej z ust J.T. Co innego jednak, gdy mówi
się takie słowa pośród gorących pieszczot, a co innego, gdy wypowiada
się je podczas porannej pogawędki przy kuchennym stole. W tym
drugim przypadku brzmią... bardziej wiarygodnie. I nawet bardziej
intymnie.
- Jeśli powiem, że nadal mam ochotę, oznacza to zgodę na wycieczkę,
a nie na wszystko, co proponujesz - zastrzegła się.
- Rozumiem.
J.T. nie wiedział, co go skłoniło do zadeklarowania, że poznają się
RS
83
lepiej, w każdym razie dotrzymał obietnicy i podczas drogi do El Rosario
zdążył powiedzieć Marnie znacznie więcej o sobie, niż zawierał jego
oficjalny życiorys. Nadal nie zamierzał zdradzać jej całej prawdy, lecz i
tak dowiedziała się całkiem sporo.
- Moja siostra Anne jest fotograficzką. W grudniu miała swoją
pierwszą indywidualną wystawę w galerii, całkiem dobrze przyjętą.
Mieszka pod San Francisco, w sumie niedaleko ode mnie.
- Mieszkasz w Kalifornii?
- Tak - rzekł, po czym zaryzykował i wyznał: - W Dolinie Krzemowej.
- O mój Boże! - wykrzyknęła nagle Marnie.
J.T. wstrzymał oddech. Czyli odgadła w końcu, kim on jest.
- To ona robiła te zdjęcia, które wiszą u ciebie w salonie w La Playa de
la Pisada? - spytała Marnie, zaskakując go nie wiadomo który raz.
- Ona. - Odetchnął z ogromną ulgą i nawet się uśmiechnął. - Ma oko,
prawda?
- Ma znakomite oko. Miło mi słyszeć, że to prace twojej siostry.
- Dlaczego?
- Wyszedłeś na zdjęciu bardzo naturalnie, więc musiała cię
fotografować bliska osoba, z którą dobrze się czułeś. Myślałam, że to
kochanka - wyznała.
Zaskoczony tym wyznaniem, zerknął na nią i ujrzał, jak się rumieni.
Była o niego zazdrosna? I czemu ten fakt sprawił mu aż taką
przyjemność?
- Bardzo jesteś zżyty z Anne? - spytała pospiesznie.
- Tak. Rodzice zaadoptowali ją jako małe dziecko. Na początku wcale
jej nie lubiłem, pewnie nie podobało mi się, że przestałem być pępkiem
świata - zdradził z krzywym uśmiechem. - Miałem wtedy osiem lat, ona
dwa, a do tego tyle uroku, że szybko i ja zakochałem się w niej tak samo
jak moi rodzice. Owszem, chodziłem naburmuszony, gdy ruszała moje
zabawki, ale byłem dumny z roli starszego brata. Powiem ci, że to fajne
uczucie.
Marnie uśmiechnęła się szeroko, przypominając sobie swoje
dzieciństwo. Upływ czasu sprawił, że nieprzyjemne wspomnienia
RS
84
zbladły, z kolei miłe stały się jeszcze milsze i nabrały kolorów. Tak,
niezależnie od awantur z bratem, nieporozumień z rodzicami i
wszystkich typowych burz okresu dorastania, miała bardzo szczęśliwe
dzieciństwo i młodość, co nie aż tak wiele osób mogło o sobie
powiedzieć. Ucieszyło ją, że J.T. ma podobne doświadczenia i jest tak
samo zżyty z siostrą, jak ona z Masonem.
- Fajnie jest być młodszą siostrą - stwierdziła w odpowiedzi. - Między
mną a bratem jest pięć łat różnicy. Jako dzieci darliśmy koty, za to
teraz... Przede wszystkim wiem, że mogę na niego liczyć. Gdybym w tej
chwili zadzwoniła, potrzebując jego pomocy, wsiadłby w pierwszy
samolot i przyleciał do mnie, nie zadając zbędnych pytań.
- Anne postąpiłaby tak samo.
- Opowiedz mi o swoich rodzicach. Też mieszkają w Kalifornii?
- Tak. Kilka lat temu przeszli na emeryturę i kupili dom niedaleko nas.
Nie mogą doczekać się wnuków, więc usilnie swatają Anne z synem
swoich najbliższych sąsiadów - dodał ze śmiechem.
- A ciebie nie próbują wyswatać?
- Nie, już zrezygnowali.
Minął się z prawdą, gdyż nie dalej jak miesiąc temu mama próbowała
mu wcisnąć numer do pewnej wyjątkowo miłej asystentki swojego
lekarza. J.T. stanowczo odmówił spotykania się z jakąś nieznajomą,
ponieważ za kawalerskich czasów parę razy umówił się na randkę w
ciemno i nie miał dobrych doświadczeń. Kobiety narzucały mu się, choć
wtedy jeszcze nie był miliarderem, ani nie otrzymał tytułu
Najsek-sowniejszego Prezesa Zarządu, przyznanego mu przez jeden z
najpopularniejszych magazynów kobiecych.
- Rozumiem, że pochodzisz z Kalifornii?
- Nie, z Iowy.
Aż otworzyła usta ze zdziwienia.
- Byłeś rolnikiem?
- Po pierwsze jestem ze stolicy, Des Moines, po drugie Iowa to nie
tylko uprawa kukurydzy.
- Czemu przeniosłeś się do Kalifornii?
RS
85
- Dostałem stypendium Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles.
Wyciągnęła rękę i pomacała biceps J.T.
- Sportowe?
- Akademickie.
- Naprawdę? - Zorientowała się, że taka reakcja mogła zabrzmieć
obraźliwie, więc spróbowała zmienić swoją wypowiedź w komplement: -
Zaskoczyłeś mnie, bo jesteś zbudowany jak prawdziwy sportowiec. Ile ty
masz wzrostu? Metr osiemdziesiąt parę, nie?
- Metr dziewięćdziesiąt.
- Och... No i jesteś taki... muskularny.
- Miło mi.
Przysiągłby, że znowu się zarumieniła.
- Pewnie należałeś na studiach do drużyny sportowej. Omal nie
wybuchnął śmiechem, ale powstrzymał się, gdyż
musiałby za długo wyjaśniać, skąd taka reakcja. Nie wspominał ciepło
okresu studiów ani swoich kolegów. Obecnie jego wiedza informatyczna
była wysoko ceniona i przynosiła mu krocie, lecz wtedy jego pasja nie
czyniła go bynajmniej duszą towarzystwa i nie zyskiwała mu
powszechnej życzliwości, podobnie jak fakt, że przy swoim wzroście
bardzo długo pozostawał chudy jak tyczka, co jeszcze umacniało jego
wizerunek maniaka komputerowego, który ma mięśnie tylko w palcach,
bo te trzymają myszkę i stukają w klawiaturę.
- Nie trafiłaś. Ćwiczę, ale sport nie jest moją pasją.
- A co nią jest?
- Komputery.
Marnie zaczęła się śmiać.
- Ty? Komputerowiec? Z takim wyglądem? Jakoś nie potrafię w to
uwierzyć.
- A jednak to prawda.
- Ale dlaczego akurat komputery? - spytała z autentycznym
zaciekawieniem.
Równie dobrze mogłaby go spytać, czemu oddycha. Złapał bakcyla
jako nastolatek na pierwszych zajęciach na kursie programowania. Gdy
RS
86
koledzy podziwiali słynnych sportowców, jego fascynowali najwięksi
programiści, i to im pragnął dorównać. Udało mu się. Stworzył
innowacyjny system oprogramowania, śmiało konkurujący z najbardziej
znanymi.
- Ponieważ to niesamowite, że można niewiarygodnie dużo zrobić za
pomocą kilku kliknięć w klawiaturę.
- Mnie najnowsze zdobycze technologiczne trochę przerażają -
przyznała się.
- Może idź na kurs komputerowy? Kiedy już zrozumiesz podstawy,
oswoisz się i dalej pójdzie ci łatwiej.
- Poszłam na kurs tej zimy. Podstawy jako tako opanowałam, nawet
udało mi się zastosować tę wiedzę w praktyce. Prowadzenie rachunków
naszego pubu idzie mi teraz sprawniej niż wtedy, gdy liczyłam sama.
Jednak wszystko to, co wykracza poza podstawy... Równie dobrze
mogłabym siedzieć na tureckim kazaniu. - Naraz zerknęła na niego z
ukosa. - Jeśli mi powiesz, że ten język też znasz, to chyba coś ci zrobię.
- Nie, nie znam. Jeszcze. A wracając do komputerów, naprawdę
warto poświęcić czas i wysiłek, by nauczyć się nimi posługiwać, bo to
potem zawsze procentuje. Jeśli myślisz poważnie o założeniu własnego
interesu, ta wiedza będzie ci niezbędna.
Twarz Marnie rozjaśniła się, a J.T. od razu zrozumiał, że ma do
czynienia z osobą ambitną i zdeterminowaną.
- Oczywiście, że myślę poważnie. Już zaplanowałam, jak powinna
wyglądać strona internetowa mojej firmy. W dzisiejszych czasach
sprzedaż wysyłkowa nie może opierać się wyłącznie na tradycyjnych
metodach. Coraz więcej osób kupuje za pośrednictwem internetu.
- No właśnie. Komputery zupełnie zmieniły nasze życie. Nie
wychodząc z domu, mamy dostęp do wielu usług, możemy robić zakupy,
dokonywać operacji finansowych, swobodnie się ze sobą komunikować.
Zobacz, ile rzeczy stało się łatwiejszych dzięki komputerom i nowym
oprogramowaniom.
- Rzeczywiście, gdzie byśmy byli bez gier w telefonach komórkowych i
bez możliwości ściągania pirackich nagrań z sieci? - zakpiła.
RS
87
J.T. nie dał się zbić z tropu.
- Musisz jednak przyznać, że tak samo jak wynalezienie samolotu i
telefonu, komputery oraz internet raz na zawsze zmieniły oblicze
świata. Można się swobodnie kontaktować z osobami mieszkającymi po
drugiej stronie Ziemi, granice i odległości nie mają znaczenia. Stajemy
się sobie bliżsi, zapominamy o różnicach, skupiamy na tym, co nas łączy.
- Zdaniem niektórych ten wspaniały wynalazek wcale nas nie łączy,
tylko dzieli, bo zamiast wyjść z domu i spotkać się z przyjaciółmi, ludzie
tkwią przed monitorem, kontaktując się z kimś, kogo nigdy naprawdę
nie zobaczą. W dodatku nie mają pojęcia, czy tamten nie kłamie,
podając się za bogatego albo przystojnego, albo osobę wolnego stanu.
Nawet zdjęcia nie są żadnym dowodem, ponieważ nie ma gwarancji, że
jest na nich właśnie ta osoba.
- Wirtualna rzeczywistość... Ale skąd w ogóle wiemy, co jest
rzeczywiste, a co nie? - mruknął filozoficznie.
- A ja cenię prawdę - zadeklarowała stanowczo Marnie. -
Rzeczywistość to fakty, nie jakieś konfabulacje, z którymi nam
wygodniej albo przyjemniej. Nie można zmienić tego, kim się jest.
- Nie, ale można troszkę poudawać. Co w tym złego?
- Poczytaj sobie w gazetach o różnych zboczeńcach, którzy udają
przez internet kogoś zupełnie innego, i o ich nastoletnich ofiarach.
- Punkt dla ciebie - przyznał i postanowił nie ciągnąć dalej tego
konkretnego wątku, gdyż uświadomił sobie, że tak naprawdę próbował
na siłę znaleźć usprawiedliwienie dla samego siebie, bo przecież do tej
pory nie zdradził Marnie, kim jest. Nie zamierzał jednak kończyć
rozmowy o komputerach negatywną konkluzją. - Wszystkiego można
użyć w złym celu, nawet najwspanialszego wynalazku, a moim zdaniem
komputer to największy wynalazek dwudziestego wieku. Pomyśl tylko,
jak wyglądałby świat, gdyby nie...
I przez następnych kilka minut rozwijał temat, zaś Marnie, która nie
odróżniała bita od bajta, słuchała go z przyjemnością, gdyż prawdziwa
pasja była czymś, co doskonale rozumiała.
- Gdybyś kiedyś musiał rzucić dotychczasową pracę, to może spróbuj
RS
88
zostać programistą - rzekła, gdy dojeżdżali do El Rosario.
J.T. już otworzył usta, by coś powiedzieć, ale zreflektował się w
ostatniej chwili i tylko się uśmiechnął, chociaż powinien był wreszcie
rozwiać iluzje dotyczące swojej osoby. Uchodzenie za łowcę nagród
odpowiadało mu jednak, i to z dwóch powodów. Po pierwsze ściganie
przestępców poszukiwanych listem gończym wydawało się zajęciem
znacznie bardziej męskim niż przesiadywanie za biurkiem. Który z
mężczyzn nie hołubił w głębi duszy marzenia o byciu samotnym łowcą,
który nieustannie stawia czoło niebezpieczeństwom? Bycie programistą,
a nawet prezesem zarządu wydawało się mdłe i nieciekawe w
porównaniu z „prawdziwym" życiem odważnego awanturnika,
zwłaszcza gdy pominąć kwestię wynagrodzenia.
Po drugie wiadomo, jak postępuje ten, kto się raz sparzył. Terri
zależało wyłącznie na jego pieniądzach, zaś Marnie wspomniała o
szukaniu bogatego sponsora, dlatego też musi się najpierw upewnić co
do jej intencji, zanim się przed nią odsłoni. Zresztą nigdzie nie było
powiedziane, że ich związek, o ile w ogóle można było to tak nazwać,
nie wykroczy poza fazę wakacyjnego flirtu. Dlatego też J.T. postanowił w
tej jednej kwestii nadal trzymać język za zębami.
- To teraz ty opowiedz mi o sobie - zaproponował, zerknął w bok i
omiótł ją szybkim spojrzeniem. - Założę się, że byłaś cheerleaderką.
- Przyznaję się do winy. - I królową balów.
- Nie będę się wypierać. Wygrałam też konkurs na najpiękniejszy
uśmiech - zdradziła. Oczywiście z przepięknym uśmiechem. - Ale to nie
znaczy, że nie mam nic w głowie. W porządku, nie należę do Mensy, nie
mam tak wysokiego IQ, lecz dostałam dyplom z wyróżnieniem. A ty?
On zebrał wszystkie możliwe honory, wyróżnienia i zaszczyty, lecz nie
zamierzał o tym mówić, ponieważ okupił swoje sukcesy naukowe zbyt
dużym kosztem osobistym, toteż nie były to dla niego miłe
wspomnienia.
- Ja też nie mam siana w głowie, należałem do klubu dyskusyjnego.
Czekał, aż ona znowu wybuchnie śmiechem, tymczasem ku jego
zaskoczeniu Marnie spytała cicho i dziwnie poważnie:
RS
89
- Czy u was na studiach był przypadkiem klub szachowy?
- Aha. Patrzysz na kapitana drużyny, która trzy razy z rzędu wygrała
turniej ogólnostanowy.
- O Boże!
- Co się stało? - Zaczął zjeżdżać na pobocze, by zatrzymać samochód,
gdyż Marnie nagle straszliwie zbladła. - Co ci jest?
- Nic, jedź dalej, proszę. Chyba coś zjadłam... Już mi przechodzi,
słowo.
Ale wcale jej nie przeszło. Czuła się coraz bardziej wytrącona z
równowagi, ponieważ J.T. z każdym dniem stawał się coraz większą
komplikacją. Naprawdę nie było się do czego przyczepić - bystry,
seksowny, z poczuciem humoru, zabójczo przystojny.
I niebezpieczny.
Nie, nie z racji swojego zawodu, chociaż już to było wystarczająco
groźne samo w sobie, ale z racji tego, co z nią robił.
A szczególnie z jej sercem.
RS
90
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
opołudnie spędzili, wędrując po skalistych okolicach dookoła
Cataviny, których surowa uroda przypominała Marnie
wyrzeźbione przez lodowce rejony Górnego Półwyspu, na
którym mieszkała. W Michigan brakowało jedynie kaktusów i tak
majestatycznie wyglądających gór, wznoszących się malowniczo w tle.
Marnie co chwila wyjmowała z plecaczka aparat i robiła zdjęcia.
Plecaczek był od Gucciego, skórzany, bardzo elegancki, więc często
służył jej jako torebka. Kupiła go na wyprzedaży, gdy pojechali z Halem
na wycieczkę do Chicago niedługo po ślubie. To były szczęśliwe czasy,
pomyślała, gładząc palcami mięciutką brązową skórę.
Przeniosła spojrzenie na J.T. stojącego obok niej jak cierpliwy
przewodnik. Mrużył oczy od słońca i uśmiechał się leniwie. Ledwie parę
minut wcześniej całował Marnie do nieprzytomności. To też był
szczęśliwy czas, uświadomiła sobie nagle.
- Możesz stanąć tam przy skałach? - spytała, gdy na nią spojrzał. -
Chciałabym ci zrobić zdjęcie z tym wielkim kaktusem za plecami.
Zawahał się, a potem stanął we wskazanym przez nią miejscu i już po
chwili Marnie miała jego podobiznę zamkniętą w swoim małym, tanim
aparacie, choć właściwie mogłaby się bez tego obejść, gdyż J.T. zapisał
się w jej pamięci równie wiernie. Nie tylko jego wygląd robił na niej
ogromne wrażenie, ale także jego charakter, inteligencja, umiejętność
śmiania się z samego siebie. Ten człowiek posiadał zaskakująco bogate
wnętrze, co budziło w Marnie dwa sprzeczne pragnienia - poznać go jak
najlepiej, zanurzyć się w niego, a jednocześnie trzymać się na dystans,
by nie pogrążyć się po czubek głowy.
- A może chciałabyś trochę odpocząć?
- Tak. Nie! Ściągnął brwi.
- Albo jedno, albo drugie. Zmęczyłaś się czy nie?
- Tylko chodzeniem.
- A co innego miałoby cię zmęczyć?
P
RS
91
Marnie miała ochotę kopnąć samą siebie za to, co jej się tak głupio
wyrwało.
- Zwiedzanie - odparła i pospieszyła w stronę głazu, na którym można
było wygodnie usiąść.
J.T. zaoferował jej do picia wodę, zaś do jedzenia mieszankę
orzeszków, migdałów, nasion słonecznika i rodzynek.
- A gdzie czekolada? - spytała Marnie, przyglądając się temu, co
wysypał jej na dłoń z papierowej brązowej torby.
- Do takich mieszanek nie dodaje się czekolady.
- Nieprawda, w niektórych są orzeszki w czekoladzie. -Zerknęła na
niego z ukosa. - Chyba nawet jest przepis, który nakazuje, żeby w
podobnej mieszance była taka sama zawartość cukru jak soli.
- Sam ją przygotowałem i z przepisami producenta, czyli moimi, jest
zgodna. A cukier masz w rodzynkach, łakomczuchu. - Wrzucił sobie do
ust pełną garść mieszanki.
- Kiedy one są strasznie stare. Zobacz, jakie pomarszczone. - Z
poważną miną podsunęła mu dłoń pod nos, by mógł dokonać inspekcji.
- Wszystkie rodzynki są pomarszczone.
- Tak, ale te wyjątkowo - narzekała, z coraz większym trudem
powściągając uśmiech i ukrywając, że cały czas tylko się przekomarza. - I
takie rodzynki się nie liczą, powinny być oblane białą czekoladą. To
wcale nie jest profesjonalna mieszanka.
- Jest. Ręczę za to.
- Kiedy ja bym chciała czekoladę. - Tym razem nie zdołała już dłużej
udawać powagi.
J.T. złapał Marnie, poderwał ją z głazu, przycisnął mocno do siebie i
zaczął całować do utraty tchu. Potem przesunął ustami po gładkim
policzku, wycałował ucho, a na koniec pieszczot ugryzł je leciutko, na co
pod nią aż ugięły się kolana.
- Zgodnie z twoim życzeniem dodałem do naszego posiłku czegoś
słodkiego. - Uśmiechnął się. - Chociaż te twoje piękne usta potrafią też
być dość cierpkie... Zawsze jesteś taka przekorna?
- Zawsze. To dar.
RS
92
- Z mojego punktu widzenia raczej dopust boży. Marnie chwyciła go,
gwałtownie przyciągnęła do siebie i pocałowała, a jej język z taką werwą
zapuścił się w głąb jego ust, z jaką ona sama wędrowała po okolicach
Cataviny. Zakończyła, czule przygryzając dolną wargę J.T., któremu
wyrwał się cichutki jęk rozkoszy, co napełniło Marnie satysfakcją. Nikt
nie mógł powiedzieć, że tylko brała, a nie umiała dawać.
- To co mówiłeś na temat mojej przekory?
- Dar. Zdecydowanie dar - zapewnił.
Godzinę później doszli do wniosku, że autorska mieszanka J.T. to
jednak trochę za mało dla pary wędrowców.
- Znam takie miejsce niecałą godzinę drogi stąd, gdzie nie dają co
prawda żadnych frykasów, za to można się porządnie najeść.
- Senor Lundy, miło pana znowu widzieć. - Juanita Garza, właścicielka
lokalu, powitała go po hiszpańsku. - Tym razem też pan przywiózł ładną
panią. Ta nawet ładniejsza niż poprzednia - dodała żartobliwym tonem.
- Tamta to była moja siostra.
Niewiele mu to dało, gdyż Meksykanka mrugnęła do niego
porozumiewawczo.
- Oczywiście. Pańska siostra. I ta pewnie też.
- Nie. - Zawahał się. - Przyjaciółka.
To słowo mu nie pasowało, lecz nie wiedział, jak nazwać coś, co
łączyło go z Marnie, a w dodatku z każdym dniem wydawało się coraz
bardziej skomplikowane. J.T. jednak nie żałował wplątania się w ów
dziwny związek ani nie zamierzał go kończyć. Cieszył się tym, co jest.
- Tylko przyjaciółka? - Juanita spostrzegła jego wahanie. - W takim
razie równie dobrze mogłaby być pańską siostrą. A to chyba byłaby
wielka szkoda, prawda?
- Oni chyba dobrze cię tu znają - zauważyła Marnie, gdy zostali sami.
- Kiedy przyjeżdżam do Meksyku na dłuższy pobyt, zawsze staram się
tu zajrzeć. Jedzenie jest dobre, tradycyjne, bardzo pożywne, a do tego
nigdy nie trzeba czekać na stolik.
- W Kalifornii pewnie stołujesz się w najlepszych restauracjach.
Nachylił się ku niej i zniżył głos.
RS
93
- Zdradzić ci sekret?
- A czy potem mnie sprzątniesz? - Co?
- To nie należysz do tych facetów, co to mówią: „Powiem ci, ale
potem muszę cię zabić"?
Zmarszczył brwi.
- Chcesz usłyszeć czy nie?
- Oczywiście. - Przysunęła się bliżej, oparła łokcie na stole, a brodę na
dłoniach. - Zdradź mi wszystko, nie pomijaj żadnych szczegółów.
- Mam słabość do fast foodów.
Marnie odchyliła się z powrotem na oparcie krzesła.
- Kiedy to żaden sekret, połowa mieszkańców tego kraju ją ma.
Musisz się bardziej postarać. Powiedz mi coś pikantnego, coś... czy ja
wiem... wstrząsającego.
J.T. postanowił się potargować.
- Ale w zamian ty zdradzisz mi swój.
- Ja nie mam żadnych sekretów.
- Czyli odmawiasz?
- Najpierw powiedz swój, a wtedy zobaczymy.
- W porządku. - Zastanawiał się przez chwilę. - Gdybyś nie wróciła,
pewnie pojechałbym cię szukać.
Wcale nie zamierzał tego powiedzieć, ba, nawet jeszcze chwilę
wcześniej w ogóle sobie tego nie uświadamiał, ale tak właśnie było, gdyż
Marnie obudziła w nim dawną tęsknotę za posiadaniem własnej
rodziny, za prawdziwą partnerką, a nie tylko atrakcyjnym dodatkiem,
którym można się popisywać na przyjęciach. Potrzebował kobiety -
kochanki i przyjaciela zarazem, kogoś, z kim można dzielić radości,
smutki i całe życie, a nie tylko, jak w przypadku Terri, konto bankowe i
luksusową willę, gdzie nie sposób było poczuć się jak w domu.
Po rozwodzie doszedł do wniosku, że nie uda mu się zrealizować
marzenia o rodzinie, bo już na to za późno. J.T. bogactwo zupełnie nie
zmieniło, pozostał dokładnie tym samym człowiekiem, co przedtem,
jednak zmieniło sposób, w jaki inni ludzie go postrzegali i odnosili się do
niego. Postanowił więc resztę życia spędzić samotnie.
RS
94
Tymczasem po dwudziestu czterech miesiącach samotności spotkał
Marnie - prawdomówną i żywiołową, zwariowaną i uroczą, a chociaż
wciąż dręczyły go wątpliwości co do ich związku, to przynajmniej dzięki
niej był gotów przemyśleć swoją decyzję na nowo.
- Szukałbyś mnie? Naprawdę?
- Tak. I znalazłbym cię.
- W końcu to twój zawód.
Stwierdziła to jakoś dziwnie smutno, więc J.T. po raz kolejny poczuł
pragnienie, by wyznać jej całą prawdę.
- A gdyby nim nie był?
- Ale jest. Musisz kochać ryzyko, skoro skusiła cię taka właśnie
profesja.
- Czy to ci przeszkadza?
Uśmiechnęła się od ucha do ucha z doskonale udawaną beztroską.
- Nie, czemu miałoby mi przeszkadzać? W końcu jesteśmy tylko... Kim
my właściwie jesteśmy?
- Też próbowałem sobie odpowiedzieć na to pytanie, ale bez
rezultatu.
- Więcej niż przyjaciółmi, ale nie do końca kochankami - podsunęła.
- Jeszcze - dodał J.T., a to jedno słowo wystarczyło, by zazwyczaj
wygadana Marnie zamilkła na dłuższy czas.
Na noc zatrzymali się w niewielkim motelu liczącym sobie zaledwie
dziesięć pokoi, przycupniętym na brzegu wąwozu w połowie drogi
między El Rosario a Cataviną. Prowadził go Phil, Amerykanin, który
pewnego pięknego dnia zrzucił swój trzyczęściowy garnitur,
wyemigrował na południe, gdzie założył niewielki interes, uprawiał
surfing i w niczym już nie przypominał wziętego księgowego, którym
kiedyś był.
Marnie zamierzała poprosić o oddzielny pokój, lecz nie musiała się
fatygować, gdyż J.T. z miejsca zamówił dwa.
- Zapłacę za siebie - rzekła, gdy wręczył Philowi zaliczkę za oba.
J.T. mrugnął do niej.
- Ja stawiam.
RS
95
- Dziękuję.
- Lepiej wstrzymaj się z tą wdzięcznością do momentu, gdy zobaczysz
pokoje - szepnął J.T., by Phil nie usłyszał.
I rzeczywiście. Parę chwil później Marnie przekonała się, że
niespecjalnie jest za co dziękować, gdy J.T. otworzył przed nią drzwi obu
sypialni i pozwolił jej wybrać, którą woli.
- Trudny wybór - skwitowała z ironią Marnie, gdyż sąsiadujące ze
sobą mikroskopijne pokoiki wyglądały identycznie. W każdym
znajdowała się sfatygowana komódka z sześcioma szufladami, lampa
oraz łóżko z materacem równie pagórkowatym jak skaliste okolice
Cataviny. - Wezmę ten. - Weszła do środka i zmarszczyła nos, czując
zapach kurzu i lekkiej stęchlizny.
- Mało tu wygodnie, wiem - rzekł przepraszającym tonem J.T.
Rzuciła plecaczek na łóżko i wzruszyła ramionami.
- Może być. Jeśli mają tu ciepłą wodę, to i tak oznacza spory postęp w
stosunku do mojego lokum w La Playa de la Pisada.
- Proszę, a ja myślałem, że z ciebie kobieta luksusowa, którą niełatwo
utrzymać - zażartował.
Marnie zatrzepotała rzęsami i ściągnęła buzię w ciup.
- Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, czemu budzę podobne skojarzenia.
Chciała otworzyć okno, ale nawet nie drgnęło.
- Pozwól. - J.T. pchnął je mocno, i odskoczyło, zgrzytając przeraźliwie,
jakby wyrażało protest przeciw podobnemu traktowaniu.
- Dzięki.
Przez chwilę stali na środku pokoju, zakłopotani, wreszcie J.T. szybko
pocałował Marnie i wyszedł. Zaraz potem usłyszała taki sam zgrzyt
dobiegający z jego pokoju.
- I jak tam twój apartament? - spytała, nawet nie zadając sobie trudu,
żeby podnieść głos, ponieważ okna znajdowały się tak blisko siebie, że
musiał ją z łatwością słyszeć. - Czy pachnie równie przyjemnie jak mój?
Dobiegł ją śmiech.
- Tak. Też był świeżo wietrzony dziesięć lat temu.
Kiedy w sąsiedniej sypialni skrzypnęły sprężyny materaca, wyobraźnia
RS
96
Marnie natychmiast zaczęła działać na najwyższych obrotach.
- C-co robisz? Chwila ciszy.
- A jak myślisz? - spytał jedwabistym głosem.
- Kładziesz się?
- Ciepło, ciepło... Na razie usiadłem i właśnie ściągam buty. Zaraz idę
pod prysznic. A ty co robisz?
Klapnęła z rozmachem na swój materac i uśmiechnęła się, gdy
sprężyny skrzypnęły w taki sam sposób, jak wcześniej w pokoju obok.
Pochyliła się nad swoimi zakurzonymi tenisówkami
- Rozwiązuję sznurowadła.
- Teraz zdejmuję koszulę - zaraportował, gdy Marnie zrzuciła buty.
- Ja zaczynam rozpinać bluzkę - odparła, po czym niespiesznie liczyła
rozpinane guziki, specjalnie trzymając J.T. w napięciu. - Ostatni. Ściągam
bluzkę.
- A staniczek?
- Staniczek jest biały, koronkowy i zapina się z przodu na haftkę. -
Nucąc, rozpięła bieliznę i zsunęła ramiączka. - Hop, już go nie ma!
Wydało jej się, że usłyszała cichutki jęk. Potem znowu skrzypnęły
sprężyny.
- Ściągam dżinsy - odezwał się J.T.
- A ja szorty - zareplikowała wesoło i błyskawicznie, by nie dać mu
ochłonąć, rzuciła na stół kartę atutową: - I takie małe coś, co stanowi
komplet ze staniczkiem.
- Marnie? -Mmm?
- Umawiamy się na dalszy ciąg po prysznicu?
- Zgoda.
Piętnaście minut później leżeli na swoich łóżkach, przedzieleni cienką
ścianą i rozmawiali przez otwarte okna.
- Jaka była najbardziej zwariowana rzecz w życiu, jaką zrobiłeś?
- Leżałem w tanim meksykańskim motelu z piękną kobietą w
sąsiedniej sypialni i gadałem przez okno, zamiast wskoczyć z nią do
jednego łóżka i położyć kres potępieńczym mękom obu stron.
Roześmiała się, chociaż od tego opisu zrobiło jej się gorąco.
RS
97
- A poza tym? No, dalej, przyznaj się.
- Dobra. Najbardziej zwariowana rzecz w życiu... Co to było... A, już
wiem. Raz na targach wypiąłem goły tyłek na konkurenta. Byłem wtedy
młody i głupi.
Nie wierzył własnym uszom. Powiedział jej to? Nigdy nikomu się nie
przyznał do tego szczeniackiego wygłupu, nawet Terri - dzięki Bogu
zresztą, bo inaczej opisałaby to w tej swojej przeklętej książce i zrobiła z
niego jeszcze większe pośmiewisko.
- Na targach? Nie wiedziałam, że łowcy nagród też mają jakieś swoje
targi.
J.T. po krótkiej chwili wahania postanowił powiedzieć jej prawdę. To
był dobry moment. Ciążyły mu już te kłamstwa, w dodatku czuł, że może
Marnie zaufać. Nim jednak zdążył się odezwać, spytała:
- Chcesz wiedzieć, co ja zrobiłam?
- No pewnie.
- W szkole średniej naciągnęłam przezroczystą folię spożywczą na
pisuary w toalecie dla nauczycieli, bo Mary Jane Battle założyła się ze
mną, że nie odważę się tego zrobić. No i pan od nauki o społeczeństwie
narobił... dużo plusku!
Wybuchnęła zaraźliwym śmiechem, zaś J.T. nagle poczuł się młody i
beztroski, choć nie czuł się tak od lat.
- Kto by pomyślał, że w takim ciele kryje się równie występna dusza?
- To był tylko niewinny żart, wcale nie złośliwy. Nigdy nie zrobiłabym
czegoś takiego jak Brice, brat Mary Jane, który dodał środków na
przeczyszczenie do ciasta, z którego jego babcia upiekła babeczki na
konkurs odbywający się podczas dorocznego jarmarku.
- Aj!
- Dokładnie.
- Czy babcia dostała główną nagrodę?
- Nie, za to Brice dostał od niej potężne lanie, gdy wszystko się
wydało.
Po tej opowieści przez kilka minut panowała cisza, wreszcie J.T.
przerwał milczenie.
RS
98
- W co się ubrałaś po umyciu?
- Czemu mężczyźni zawsze chcą wiedzieć, co kobiety mają na sobie?
Zachichotał.
- Bo lubimy się tym torturować.
- Masochiści.
- Przyznaję się do winy. To co masz na sobie?
- Koszulkę z czarnego jedwabiu - zamruczała niczym kot. Nawet nie
przypuszczała, że potrafi aż tak flirtować. Przy J.T. nagle poczuła się
młoda i beztroska, choć nie czuła się tak od lat. - I jak na tobie wygląda?
- A jak myślisz?
Znowu usłyszała ciche jęknięcie.
- Myślę, że zabójczo. Bardzo dopasowana?
- Jak druga skóra. - Z przekornym uśmiechem przejechała ręką po
dość luźnej białej bawełnianej bluzeczce bez rękawów, którą miała na
sobie. - I pamiętasz te koronkowe stringi, które zaczepiły się o wyłącznik
latarki?
- Bardzo cię to bawi, prawda?
- Ja tylko odpowiadam na twoje pytanie - przypomniała mu, nawet
nie starając się ukryć satysfakcji.
- A chcesz wiedzieć, co ja mam na sobie?
- Pewnie.
Usłyszała głęboki śmiech i za późno zorientowała się, jak głupio się
podłożyła.
- Nic, zupełnie nic. O ile nie liczyć przykrycia. - W sypialni J.T. znowu
skrzypnęły sprężyny. - Ale za gorąco, żeby spać pod przykryciem -
poinformował uprzejmie. - Miłych snów.
Rano zapukał do jej drzwi w pełni ubrany i gotowy do dalszej
wycieczki. Przyniósł kawę, więc Marnie wybaczyła mu, że wyrwał ją z
głębokiego snu.
- To nie wygląda na czarny jedwab - zauważył, wskazując białą
koszulkę.
Zignorowała go, chwyciła kubek z kawą, wciągnęła głęboko w płuca
cudowną woń i dopiero wtedy poczuła, że się obudziła.
RS
99
- A ty nie jesteś nagi - odparowała.
- Chętnie to zmienię - zaofiarował się. Marnie nie dała się zbić z
tropu.
- W tej chwili gorąca kawa jest dla mnie dużo ważniejsza niż nagi
mężczyzna.
- Daj mi znać, gdy ten stan rzeczy ulegnie zmianie.
- Nie omieszkam. Będziesz pierwszym, który się dowie -zapewniła, po
czym z lekką zgrozą uświadomiła sobie, że to prawda. Jeśli tylko zmieni
zdanie w wiadomej kwestii, od razu powie o tym J.T.
Nie skomentował tego, lecz zmienił temat.
- Zastanawiałem się, czy nie miałabyś ochoty pojechać jeszcze dalej
na południe, zamiast już wracać do La Playa de la Pisada. Niedaleko za
Guerrero Negro jest przystań. Można tam wynająć łódź motorową z
pilotem i popłynąć w miejsce, gdzie zbierają się wieloryby. Co prawda
sezon już się kończy, ale kto wie, czy nie dopisze nam szczęście?
Widziałaś kiedyś wieloryby?
- Nigdy.
- To niesamowity widok.
- Bardzo chętnie zobaczę. - Pożałowała, że nie ma z nimi Noaha. -
Równie chętnie, jak wypiję drugą kawę. - Wręczyła J.T. pusty kubek.
J.T. aż przewrócił oczami i spytał z wyraźną ironią:
- Mam też może zaserwować rogaliki z nadzieniem? Marnie się
zainteresowała.
- Nie wiedziałam, że mają tu takie rzeczy. - Nie czekając na
odpowiedź, wydała instrukcje: - Tylko żadnego nadzienia z galaretki.
Takich zupełnie bez niczego też nie lubię. Za to mogę zjeść z budyniem
albo polane czekoladą.
- W Estanadzie martwiłaś się o kalorie. Przestałaś?
- Och, znajdę jakąś formę ruchu, która pomoże mi je spalić - rzuciła,
ze skrywaną uciechą obserwując minę J.T., który oczywiście natychmiast
pomyślał o bardzo konkretnej formie ruchu. - Będę gotowa za piętnaście
minut.
- Żadna kobieta nie jest gotowa w piętnaście minut. Wzruszyła
RS
100
ramionami, nie zamierzając się kłócić, gdyż w jej przypadku podobna
uwaga była najzupełniej słuszna.
- Za piętnaście minut będę gotowa... żebyś na mnie czekał -
oznajmiła, wstała i ruszyła w stronę łazienki. Po drodze rzuciła przez
ramię: - I będę gotowa na drugą kawę.
- Ty to masz pomysły - skwitował, lecz kąciki ust drgały mu
podejrzanie.
Wyszykowanie się zajęło Marnie czterdzieści minut, po pierwsze
dlatego, że J.T. siedział na jej łóżku, niecierpliwie stukając stopą o
podłogę i co chwila spoglądając na zegarek, a po drugie dlatego, że
chciała wyglądać jak najładniej.
Włożyła czerwony staniczek, który pięknie wypchnął jej piersi do
góry, bluzkę bez rękawów zapięła na mniej guziczków niż zazwyczaj,
głęboko odsłaniając dekolt, i dopasowane szorty odsłaniające nogi,
które zdążyły się już trochę opalić. Związała włosy w koński ogon,
umalowała się oszczędnie, wpięła kolczyki w uszy i uśmiechnęła się do
swojego odbicia w lustrze.
- Gotowa! - oznajmiła, wychodząc z łazienki.
J.T. wstał, a jego spojrzenie zatrzymało się w wycięciu bluzki Marnie -
dokładnie tak, jak to sobie zaplanowała.
- Warto było czekać.
Przyciągnął ją do siebie i pocałował, a po chwili sprężyny zaskrzypiały
głośno, gdy upadli na łóżko.
- Słuchaj, po co mamy pchać się na jakąś łódkę, skoro możemy
podziwiać cuda natury tu i teraz? - wymruczał jej do ucha.
Marnie wyślizgnęła się spod niego i stanęła na środku pokoju,
oddychając nierówno.
- Wieloryby - przypomniała mu. Przeciągnął dłonią po twarzy, by
oprzytomnieć.
- Tak, prawda. Wieloryby.
RS
101
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
ydzień później Marnie siedziała na plaży w La Playa de la
Pisada, wpatrując się w bijące o brzeg lale i myśląc, że sama
czuła się podobnie rozhuśtana wewnętrznie. Jej pobyt w
Meksyku dobiegał końca, zostały już tylko dwa dni - czas, wypełniony
głównie wycieczkami, upłynął bardzo szybko. Poprzedniego dnia jeszcze
raz udali się do Ensenady, gdyż J.T. koniecznie chciał pokazać Marnie
słynny morski gejzer, drugi co do wielkości na świecie, zwany La
Bufadora, co znaczy nozdrze wieloryba. Mniej więcej co minutę zassane
w podziemne korytarze woda i powietrze z ogłuszającym rykiem
strzelały przez skalny otwór wysoko w górę, spadając deszczem na
oglądających.
Rozchichotani i cali mokrzy od tego prysznica, usiedli potem na
tarasie pobliskiej kafejki, czując, jak miło rozgrzewa ich słońce i
wzajemne towarzystwo. Tym razem Marnie zapłaciła za posiłek, bardzo
na to nalegając, gdyż dotąd zawsze zapraszał J.T. W dodatku podczas
każdej wycieczki zaskakiwał ją, kupując jej jakiś drobny prezent czy
pamiątkę z danego miejsca, chciała więc choć raz się zrewanżować.
Wrócili do La Playa de la Pisada bardzo późno i pożegnali się pod jej
drzwiami, zmęczeni kolejnym dniem zwiedzania oraz panującym między
nimi napięciem erotycznym, które zdawało się już sięgać zenitu.
Rano Marnie pojechała do osady, by kupić coś na deser po kolacji i
wieczorem zrobić J.T. niespodziankę. Miała ochotę świętować, choć nie
umiałaby powiedzieć, co świętuje. Zadzwoniła też do rodziców.
- Bardzo długo cię nie ma - zauważyła mama.
Nie zabrzmiało to jak wymówka, raczej stanowiło wyraz troski, co
Marnie, która w końcu sama była matką, rozpoznała od razu i dlatego
też z miejsca przeprosiła.
- Poznałam kogoś - dodała wyjaśniająco.
- Kogoś stamtąd? - zaniepokoiła się natychmiast Edith, jakby córka w
następnym zdaniu miała oznajmić, że zostaje w Meksyku, i zażądać
T
RS
102
przysłania swoich rzeczy.
- Nie, on ma tutaj tylko letni dom. To Amerykanin. Bardzo. .. miły.
- Marnie, posłuchaj...
- Mamo, nie zamierzam z nim wyjechać nie wiadomo dokąd ani nic w
tym stylu. To zwykły wakacyjny flirt, nic poważnego.
Przez chwilę niemal żałowała, że tak nie jest. O ile łatwiej przyszłoby
jej się pożegnać z J.T. na zawsze tego ostatniego dnia!
Edith milczała przez moment, zastanawiając się nad tym, co usłyszała,
po czym rozsądnie zmieniła temat i zaczęła rozmawiać o Noahu.
Dopiero na sam koniec przestrzegła córkę:
- Uważaj na siebie i nie zrób niczego, czego mogłabyś żałować.
Marnie siedziała więc na plaży, przesypując piasek między palcami i
powtarzając sobie w myślach rozmowę z mamą. Cóż, ostrzeżenie
przyszło za późno. Już żałowała wielu rzeczy w związku z J.T.
Sęk w tym, że żałowała właśnie tego wszystkiego, czego nie zrobiła,..
Nie żałowała zaś niczego, co zrobiła, a zwłaszcza opowiedzenia mu w
szczegółach o swojej wymarzonej Szafie Przyjaciółki. Miało to miejsce
tydzień wcześniej, gdy wracali z oglądania wielorybów. Przez całą drogę
dyskutowali o jej projekcie, J.T. podpowiedział wiele cennych pomysłów
i rozwiązań, strategie marketingowe oraz inwestycyjne, zaś Marnie
coraz bardziej go podziwiała za tak rozległą wiedzę. Języki obce, szachy,
komputery, a do tego jeszcze głowa do interesów. W dodatku ta
fascynująca zawartość została bardzo atrakcyjnie zapakowana...
Marnie zapatrzyła się w dal. Znów zbierało się na burzę, znad
horyzontu nadciągały ciemne chmury, niedługo zasłonią słońce. I
pewnie znowu wysiądzie światło w jej domku, naprawione ledwie przed
dwoma dniami. Ale właściwie to już nieważne, bo i tak większość czasu
spędzała z J.T. na wycieczkach lub u niego w domu.
Naraz usłyszała dźwięk silnika, a gdy się odwróciła, ujrzała
nadjeżdżający luksusowy ciemny samochód, z którego po chwili wysiadł
mężczyzna w trzyczęściowym garniturze w kolorze marengo i lśniących
pantoflach.
A to kto?
RS
103
Podczas jej pobytu w La Playa de la Pisada J.T. nie odwiedzali żadni
goście, w dodatku ten człowiek nie wyglądał jak ktoś, kto wpada do
letniego domu przyjaciela, żeby miło spędzić trochę czasu. Nieznajomy
miał jasną skórę, która zapewne w ogóle nie oglądała słońca i robił
wrażenie amerykańskiego biznesmena, który nie zna żadnego życia poza
firmą. Plaża? Wakacje? Po co? Szkoda czasu.
Podszedł do drzwi domu J.T., ale nie zawracał sobie głowy pukaniem,
tylko bezceremonialnie wszedł do środka, co jeszcze bardziej
zaintrygowało Marnie, więc bez namysłu wstała, wytrzepała piasek z
ręcznika, owinęła go wokół bioder, gdyż miała na sobie tylko kostium
kąpielowy, i tak ubrana ruszyła z wizytą do J.T. pod pretekstem
ustalenia, o której jedzą kolację.
Uszła ledwie kilkanaście kroków, gdy dobiegł ją podniesiony głos
gościa.
- Do diabła, J.T.! Nie możesz się tu ukrywać w nieskończoność.
Departament Sprawiedliwości pracuje pełną parą, więc wszyscy mamy
roboty potąd, a ty co? Myślisz, że kłopoty znikną tak samo, jak ty?
Kimkolwiek był ten facet, naprawdę miał tupet. I o co mu chodziło z
tym Departamentem Sprawiedliwości? Czy J.T. dla nich pracował?
- Nie potrzebuję twojego pozwolenia, Rick, na zrobienie sobie
wakacji.
J.T. odezwał się ciszej niż nieznajomy, lecz w jego głosie czaiła się
groźba. Marnie nigdy nie słyszała u niego podobnego tonu, nawet
pierwszego dnia ich znajomości, gdy był na nią zły i urządził jej regularne
przesłuchanie.
- Nie twierdzę, że potrzebujesz, ale ignorowanie e-maili i faksów nie
jest w twoim stylu.
Podeszła bliżej i zerknęła przez okno. Nieznajomy zrobił się pąsowy
na twarzy, więc Marnie pomyślała przez chwilę, jakie jest
prawdopodobieństwo doznania udaru przez trzydziestoletniego
mężczyznę. Ten człowiek aż się prosił o kłopoty zdrowotne, bo
stanowczo brał życie zbyt poważnie. Świadczyła o tym jego ściągnięta,
pełna napięcia twarz, zbyt gładko zaczesane kasztanowe włosy oraz
RS
104
nienaganne ubranie. Sądząc po numerach rejestracyjnych, przyjechał z
Kalifornii, a mimo to przez całą drogę ani nie poluzował krawata, ani nie
rozpiął górnego guzika śnieżnobiałej koszuli.
Ewidentnie brakuje mu kobiety, oceniła Marnie. Kobiety, która
przede wszystkim trochę potargałaby mu włosy. Wtedy zrobiłby się
nawet całkiem do rzeczy.
- Byłem zajęty - warknął J.T.
- Akurat w obecnej sytuacji nie możesz sobie pozwolić na bycie
zajętym. - Mężczyzna imieniem Rick odwrócił się i zauważył stojącą za
oknem Marnie. - Chyba masz gościa - oznajmił, podszedł do drzwi i
otworzył je, by mogła wejść. Przysięgłaby, że J.T. pobladł na jej widok,
lecz już po chwili uśmiechnął się, wziął ją za lewą rękę i przyciągnął do
siebie, by stanęła u jego boku, jakby byli parą.
- Cześć. Nie zauważyłem cię.
Przeniosła spojrzenie z jednego mężczyzny na drugiego.
- Chciałam spytać, co z kolacją, ale chyba przyjdę później, bo wygląda
na to, że w czymś przeszkodziłam.
- Nie przeszkodziłaś w niczym, co nie może poczekać - skwitował J.T.,
na co Rick spochmurniał jeszcze bardziej.
Zapadła niezręczna cisza, podczas której Marnie zrozumiała, że
gospodarz nie zamierza ich sobie przedstawić, więc wyciągnęła dłoń.
- Jestem Marnie LaRue, wynajmuję sąsiedni dom.
- Richard Danton. Pracuję...
- Rick właśnie wychodził - przerwał mu J.T.
Przez chwilę mierzyli się obaj wzrokiem, potem gość gwałtownym
gestem zabrał ze stołu swoją aktówkę.
- Przynajmniej przejrzyj papiery i skontaktuj się ze mną do końca
tygodnia. - Wymownie zerknął na Marnie i dodał: - Tamto jest teraz
najważniejsze.
- Nie pouczaj mnie, co mam robić. - Głos J.T. był ostry i ciął jak
skalpel.
Rick potrząsnął głową, jednocześnie zły i pokonany.
- Nawet bym nie śmiał. - Podszedł do ściany, na której wisiały zdjęcia
RS
105
zrobione przez Anne i gestem zdradzającym szacunek poprawił jedno,
które trochę się przekrzywiło. -Znam swoje miejsce.
Nie patrząc więcej na gospodarza, wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.
Marnie poczekała, aż jego samochód zniknie im z pola widzenia, nim
zdecydowała się spytać:
- Wszystko w porządku?
J.T. odwrócił się od niej, podszedł do okna, z którego roztaczał się
widok na ocean.
- Zdefiniuj, co znaczy „w porządku" - warknął.
Jak widać, jego humor wcale się nie poprawił po wyjściu Ricka
Dantona.
- To znaczy: „Da się jakoś znieść", jak mawia mój tata.
- W takim razie w porządku. - Odwrócił się, twarz miał ponurą. - Nie
mogę tu dłużej zostać, Marnie. Rick jest... prawnikiem, z którym pracuję.
Przyjechał przypomnieć mi o pewnej nie cierpiącej zwłoki sprawie.
Muszę wracać do pracy.
Na usta cisnęły jej się dziesiątki pytań, lecz chwilowo zignorowała je.
- Wiem, ja też. - Próbowała się uśmiechnąć. - Nie mieliśmy przecież
złudzeń, że to będzie trwało wiecznie.
- Nie mieliśmy? - spytał cicho.
- A mieliśmy? - spytała jeszcze ciszej.
Gestem zdradzającym zakłopotanie potarł dłonią kark.
- Marnie, jestem ci winien wyjaśnienie co do tego, jak zarabiam na
życie. Nie byłem z tobą do końca szczery.
Ponieważ zaniepokoiła ją dziwnie poważna mina J.T., uznała, że
pomimo ciekawości chyba jednak woli nie wiedzieć, czym on się
zajmuje.
- Nigdy cię nie prosiłam o żadne wyjaśnienia.
- To prawda. - Podszedł do niej. - Zaakceptowałaś mnie, nic o mnie
nie wiedząc. I nawet się nie domyślasz, ile to dla mnie znaczy.
Choć nie chciała wiedzieć wszystkiego, musiała się upewnić co do
jednej kwestii.
- Czy masz jakieś kłopoty z prawem?
RS
106
- Nic z tych rzeczy, o których myślisz.
- Ale coś ukrywasz.
- Nic złego. Nic, czego musiałbym się wstydzić. Słowo. -Wziął Marnie
za ręce i spojrzał jej prosto w oczy. - Spytałaś mnie kiedyś, kim właściwie
jestem, a ja ci odpowiedziałem, że zwykłym człowiekiem. I to prawda.
Pamiętaj o tym, niezależnie od tego, co możesz się o mnie dowiedzieć w
przyszłości.
Takie słowa powinny zaniepokoić kobietę i kazać jej się odsunąć, lecz
Marnie nie zamierzała się odsuwać od J.T. Przeciwnie, pragnęła być przy
nim jak najbliżej. Wiedziała też, dlaczego. Ta świadomość spadła na nią
jak grom, zresztą niemal dosłownie, gdyż na zewnątrz właśnie rozszalała
się burza.
Kochała J.T.
- Dla mnie nigdy nie będziesz kimś zwyczajnym - szepnęła i wspięła
się na palce, by pocałować go w policzek.
- Och, Marnie... - Przycisnął ją do siebie, jakby była rzuconą mu liną
ratunkową. Zdawało się, że napięcie zaczęło go opuszczać, ale po jakimś
czasie wróciło, gdy odezwał się cicho: - Rano wyjeżdżam.
Nie dodał nic więcej. Kiedyś powiedział jej, że pojechałby za nią, lecz
tym razem nie usłyszała podobnego zapewnienia. Może to i lepiej? Na
tej plaży mogli być tylko sobą, kobietą i mężczyzną, Marnie i J.T., ale
wakacje to czas trochę jak z bajki, zaś w realnym życiu... W realnym
życiu wszystko by się skomplikowało, w końcu mieszkali po przeciwnych
stronach kraju. Marnie była samotną matką z prowincjonalnego
miasteczka, pragnącą założyć własny mały biznes, więc jak miałaby się
związać z człowiekiem podróżującym po całym świecie i ciągle wysta-
wiającym się na niebezpieczeństwo? W dodatku J.T, nie wiedział jeszcze
o istnieniu Noaha. Jak przyjąłby tę wiadomość? Wielu mężczyzn nie
byłoby zachwyconych perspektywą zostania ojczymem.
Chyba nie tylko ona doszła do wniosku, że ich związek nie ma
żadnych szans, gdyż J.T. zmienił się wyraźnie. Wydawał się
zrezygnowany, zmęczony i dziwnie odległy. Poczuła się tak, jakby już się
rozstali.
RS
107
Podjęła decyzję.
Jej życie było w Chance Harbor, przy Noahu, którego dobro zawsze
będzie dla niej stało na pierwszym miejscu, ale tej nocy, tej jednej nocy
zaryzykuje i odda J.T. więcej niż serce.
- Ja też jutro wyjeżdżam. - Wzięła go za rękę i pociągnęła za sobą. W
progu swojej sypialni zatrzymał się gwałtownie.
- Marnie?
Położyła mu palec na ustach.
- Została nam jedna noc. Nie zmarnujmy jej.
Kochali się równie gwałtownie, jak gwałtownie za kamiennymi
ścianami domku szalała burza, a targające nimi emocje dorównywały
sile żywiołów. Kilka godzin później, kiedy ostatnie echa gromów ginęły w
oddali, kochali się ponownie, tym razem powoli i czule, zaś Marnie
wiedziała, że do końca życia zapamięta to słodkie pożegnanie.
Obudziła się przed świtem, wtulona w mocne ciało J.T., jakby właśnie
tam było jej miejsce. Pragnęła zostać przy nim, lecz z trudem zmusiła
się, by ostrożnie wstać, ubrać się i cicho wymknąć z sypialni, choć ta
decyzja sprawiła jej ogromny ból.
Po tragicznej śmierci Hala dostała prawdziwej obsesji na punkcie
bezpieczeństwa najbliższych. Nieustannie wyobrażała sobie wszystko,
co najgorsze i każdej nocy wstawała kilkanaście razy, sprawdzając, czy
synkowi nic nie jest, aż z niewyspania zaczęła wyglądać jak upiór i
chodzić jak lunatyczka. Z upływem czasu uspokoiła się nieco, lecz czuła,
że przesadny niepokój o bezpieczeństwo ukochanych osób zostanie w
niej na zawsze. Właśnie zaczęła go odczuwać w związku z J.T. i jego
zawodem.
W porządku, okazała się tchórzem, ale naprawdę nie czuła się na
siłach, by żyć z człowiekiem, który każdego dnia ryzykował zdrowiem i
życiem. Nie mogła budzić się co rano, zastanawiając się, czy on wróci
wieczorem z pracy, czy też stanie się mu coś złego.
W kuchni znalazła kartkę papieru i zawahała się. Co napisać? Zaczęła
od dwóch słów, które pragnęła powiedzieć przez całą noc, które
brzmiały w jej głowie, gdy J.T. ją rozbierał i kładł się z nią na wielkim,
RS
108
miękkim łóżku.
Kocham cię.
Po tym wyznaniu przyszły następne:
Ale nie oczekuję od ciebie niczego więcej ponad to, co przeżyliśmy
razem tej nocy.
Jesteśmy zupełnie różni, mamy różne cele i różne potrzeby, lecz nigdy
nie będę żałowała czasu spędzonego z Tobą w Meksyku. Tu wszystko
było takie proste. Tu mogłam być tylko kobietą. Tylko i aż. To jednak nie
jest cała prawda o mnie. jak wiesz, jestem wdową, ale nie wiesz, że
jestem matką. Tak, J.T., matką czteroletniego synka, który ma tylko
mnie. Nigdy nie zostawiłam go na tak długo, ale pobyt tutaj dobrze mi
zrobił, pozbierałam myśli, doszłam do siebie i na nowo zaczęłam marzyć.
Zaryzykuję i założę własną firmę. Dziękuję Ci za mądre rady i za
wsparcie, jakiego mi udzieliłeś. Przez tych kilka lat zdążyłam zapomnieć
o własnych potrzebach, a spotkanie z Tobą znów mi je uświadomiło.
Jednak potrzeby mojego synka stoją na pierwszym miejscu, a
najważniejsza z nich to poczucie stabilności. Nie zdołam mu go
zapewnić, jeśli nieustannie będzie mnie zżerał niepokój o Ciebie, o to, czy
nic złego Ci się nie stało.
Życzę Ci wiele szczęścia. Proszę, uważaj na siebie.
Całuję Cię,
Marnie
Zostawiła list na stole w kuchni, opierając go o stertę muszelek
nazbieranych podczas wspólnych spacerów po plaży, a potem wyszła,
cicho zamykając za sobą drzwi, gdy słońce właśnie zaczęło wschodzić,
zalewając plażę jasnym złotym światłem.
J.T. przeczytał list po raz trzeci, lecz nadal czuł się dokładnie tak
samo, jak za pierwszym. Miał ochotę zdrowo w coś przyłożyć.
Marnie znikła.
Znikł jej samochód, sąsiedni domek był opuszczony. J.T. nie mógł w to
uwierzyć. Zostawiła go. Po tym, co przeżyli razem ostatniej nocy, po
prostu sobie wyszła, nie pozwalając mu niczego wyjaśnić, nawet się z
nim nie żegnając. Spojrzał na pusty ekspres. Nawet nie zrobiła sobie
RS
109
kawy! To aż nadto jawnie zdradzało, w jakim pośpiechu wyjeżdżała.
Wyszedł na patio i opadł na jeden z foteli. Nie pierwszy raz rzuciła go
kobieta. Żona zrobiła to dokładnie w piątą rocznicę ślubu, informując
przy tym, że z pomocą prawników, wynajętych zresztą za jego własne
pieniądze, oskubie go ze wszystkiego. Rozsadzała go wściekłość, czuł się
zdradzony i upokorzony, lecz to naprawdę było nic w porównaniu z tym,
jak odebrał odejście Marnie.
Ale właściwie czego oczekiwał? Że ona zostanie w La Playa de la
Pisada, żeby to J.T. mógł zostawić ją? Westchnął. Właściwie wszystko
jedno, które wyjechało pierwsze, ich nieuniknione rozstanie tak czy
owak musiało boleć.
Tylko czy naprawdę nieuniknione?
Odkąd przekonał się o fałszu i zdradzie Terri, zupełnie stracił zaufanie
do kobiet, które - w co nie wątpił - pociągała głównie wielkość jego
konta. Jednak harda i samodzielna Marnie nie miała pojęcia ani o
pieniądzach J.T., ani o jego firmie, ani o jego rozległym majątku w
Kalifornii, i domach w Aspen oraz w Paryżu.
Nie wiedziała o tym wszystkim, gdyż nic jej nie powiedział,
wynajdując niezliczone preteksty, które usprawiedliwiały jego milczenie,
gdy tymczasem prawdziwy powód był jeden. Nie ufał jej.
J.T. schował list do kieszeni i pomyślał, że najwyższa pora, by
zawierzył swemu sercu.
RS
110
ROZDZIAŁ JEDENASTY
arnie wytarła blat baru w „Lighthouse Tavern" i nasypała
do miseczek orzeszków ziemnych serwowanych razem z
piwem. To był wyjątkowo spokojny wieczór, nawet jak na
poniedziałek. Tylko dwóch najwytrwalszych klientów dzielnie stawiło
czoło zacinającemu lodowatemu deszczowi i wpadło do pubu na
partyjkę bilardu. Tego dnia jednak nawet osławieni bracia Battle
dokazywali mniej niż zazwyczaj.
- Kolejna runda? - zagadnęła Marnie, gdy Brice ponownie ułożył bile.
- Tak. On stawia. - Brice wskazał na Brada, wybierającego nowy kij. -
Znowu przegra.
Swoim zwyczajem zaczęli sobie przygadywać, lecz Marnie wyłączyła
się i pobiegła myślami do J.T., Meksyku i tego zalanego słońcem kawałka
plaży, który dla niej był kawałkiem nieba na ziemi. Od powrotu z wakacji
minęły dwa tygodnie, podczas których starała się nie popaść w dawną
rutynę i zabrała się za wprowadzanie zmian, mających ostatecznie
zaowocować założeniem firmy.
Na razie jednak zaniosła piwo braciom Battle i usiadła przy stoliku,
przy którym wiecznie skwaszony kucharz właśnie kończył swoją kolację.
- Powinienem teraz siedzieć w domu i wygrzewać przy piecu moje
stare gnaty - gderał Bergen. - To moja ostatnia zima - oznajmił, choć już
trwała wiosna.
- Powtarzasz to co roku.
- Ale tym razem tak będzie.
Poklepała go po policzku, wiedząc, że jest jedną z nielicznych osób,
które mogą sobie pozwolić na podobną poufałość.
- To też już słyszałam sto razy.
- Aleś ty się zrobiła bezczelna od tego powrotu z Meksyku -
skomentował i dał jej po łapie, gdy próbowała mu ukraść frytkę z
talerza.
- Brakowało ci mojej niewyparzonej gęby, nie? - Obdarzyła go tak
M
RS
111
przepięknym uśmiechem, że tym razem udało jej się nie tylko bez
przeszkód ukraść frytkę, ale i zamoczyć ją w keczupie.
Jego spojrzenie złagodniało.
- Pewno. Martwię się o ciebie, odkąd nie ma Hala.
- Już nie trzeba. Chyba się wreszcie pozbierałam.
- Bardzo się z tego cieszę - odparł i zrobił rzecz niewiarygodną.
Uśmiechnął się.
- Dzięki, Bergen - rzekła z uczuciem Marnie i aż łzy napłynęły jej do
oczu ze wzruszenia.
- O rany! - Cisnął na talerz niedojedzonego hamburgera, wstał i rzucił
gdzieś w przestrzeń: - Człowiek powie jej jedno miłe słowo, a ta od razu
beczy. W ogóle nic nie mówiłem, zapomnij o tym.
Wrócił do kuchni, naburmuszony jak zwykle, ale przedtem wcisnął
Marnie do ręki swoją chusteczkę.
Osuszyła łzy. Bergen miał rację, wróciła z wakacji, odzyskawszy wiele
z dawnego wigoru i tupetu. Znowu patrzyła z nadzieją w przyszłość i
znowu była gotowa podejmować ryzyko. Czy zresztą już nie podjęła
największego z możliwych, oddając się cała J.T. tej ostatniej nocy w
Meksyku?
Od tamtej pory budziła się co rano, zastanawiając się, gdzie on jest,
co robi i - przede wszystkim - czy nic złego mu się nie stało. Zwłaszcza to
ostatnie pytanie ciągle ją dręczyło, gdyż wraz z odejściem od J.T. jej
niepokój o niego wcale nie zmalał, przeciwnie, jeszcze się powiększył.
Brad z hukiem walnął w bilę, a w tym samym momencie Marnie
olśniło.
Nie była najmocniejsza z matematyki, lecz umiała na tyle liczyć, by
dojść do wniosku, że lepiej mieć przy sobie J.T. i umierać ze strachu o
niego, niż nie mieć i umierać tak samo. W tym drugim przypadku była
ewidentnie na minusie, podczas gdy w pierwszym zyskiwała coś nie
tylko dla siebie, lecz i dla Noaha. Chciała związać się z J.T. na zawsze,
choćby... choćby nie wiadomo co. Znajdą jakieś sposoby na pokonanie
wszystkich przeszkód. Muszą,
- O mój Boże! - wrzasnęła, uświadamiając sobie, co narobiła.
RS
112
Brice, który właśnie złożył się do strzału, spudłował i zaklął soczyście.
- Wybacz - zawołała Marnie, lecz śmiała się przy tym.
Znajdzie J.T. i przekona go, że muszą być razem. Przekonywanie
będzie łatwe i przyjemne dla obu stron, więcej trudności sprawi
znalezienie J.T. Wiedziała tylko, że mieszkał w Kalifornii. Chyba najlepiej
zrobi, szukając go przez siostrę. Zacznie więc dzwonić po galeriach w
San Francisco, aż trafi na tę, która wystawiała prace Anne Lundy. A
może Mason, w końcu były policjant, podsunie jej jakiś inny pomysł?
Gdy tak rozważała różne opcje, drzwi pubu otworzyły się i do środka
wszedł jej brat wraz ze swoją żoną, uroczą i pogodną jak zwykle, jakby
na zewnątrz świeciło słońce, a nie szalała paskudna zimna ulewa.
- Co za niespodzianka! - Marnie uśmiechnęła się szeroko. - Myślałam,
że już pojechaliście z powrotem do stolicy. No, nie wiem, czy
podatnikom się spodoba, że pan radny tak sobie przedłuża weekendy.
- Powiedz to pogodzie. Mac ma być dziś zamknięty - wyjaśnił Mason,
mówiąc o długim na osiem kilometrów wiszącym moście Mackinac,
łączącym oba półwyspy stanu Michigan.
- Naprawdę jest aż tak źle?
- Silny wiatr, oblodzenia... Ale co się dziwisz? Czym byłby maj nad
Jeziorem Górnym bez ostatniego ataku zimy? Jeśli pogoda się poprawi,
pojedziemy do Lansing jutro, w związku z tym przyszliśmy poprosić cię o
przysługę.
Świetnie się składa, pomyślała, ponieważ zamierzała zrobić dokładnie
to samo.
- Po południu mam bardzo ważne spotkanie, dlatego musimy z Rose
lecieć samolotem. Czy mogłabyś nas zawieźć rano na lotnisko w
Houghton i odebrać z powrotem w przyszły weekend?
- Żaden problem. Ja też chciałam cię o coś prosić.
- Już się boję - zażartował Mason.
Nie dowiedział się jednak, o co jej chodziło, gdyż Marnie jakoś
odruchowo zerknęła na stojący w rogu włączony telewizor i prawie
zemdlała z wrażenia.
Na ekranie zobaczyła przystojną twarz J.T. Nie miał złocistego
RS
113
zarostu, z jakim często chodził w Meksyku, a włosy zaczesał gładko. Miał
na sobie elegancki garnitur jak jakiś bankier, lecz bez wątpienia to był
on.
- O mój Boże! - wykrzyknęła drugi raz tego samego wieczoru.
Serce waliło jej jak młotem. Co on takiego zrobił, że trafił do
głównego wydania wiadomości?
- Co... - zaczął Mason.
- Pilot! Daj mi pilota! - wrzasnęła z całych sił, wskazując na
przeciwległy koniec baru.
Mason natychmiast chwycił pilota z blatu, rzucił siostrze, a ta w mig
nastawiła głos na cały regulator i bezwładnie opadła na krzesło.
- Dziś rano Departament Sprawiedliwości ogłosił, że po dogłębnym
zbadaniu sprawy oddala zarzuty wobec Tracker Operating Systems o
praktyki monopolistyczne. Założyciel i prezes zarządu firmy, Jonathan
Thomas Lundy, powiedział, co następuje: „Oczywiście odczuwam ulgę,
ale wiedziałem, że firma zostanie oczyszczona z zarzutów, ponieważ...".
Marnie nie słyszała już nic więcej, gdyż po głowie tłukły jej się słowa,
które usłyszała. Jonathan Thomas Lundy? Założyciel i prezes zarządu
znanej firmy Tracker Operating Systems? Zaczęła się histerycznie śmiać.
A ona mu radziła, żeby spróbował zostać programistą!
Nagle śmiech urwał się, jak nożem uciął, zaś Marnie pochyliła się i
uderzyła głową o stół.
- Głupia! Jaka jestem głupia! Rose usiadła obok niej.
- Znasz go?
- Daj spokój, oczywiście że nie zna Lundy'ego. - Mason też usiadł przy
nich, po czym spojrzał na siostrę nieco baczniej. - Znasz?
- Spotkaliśmy się w Meksyku. Nie miałam pojęcia, kim jest.
- Nie ma się czym przejmować, wiele osób by go nie rozpoznało -
pocieszyła ją Rose.
- Właśnie. Po co robić z tego tyle szumu? - poparł żonę Mason.
- Nic nie rozumiecie. Ja go nie tylko spotkałam... Ja... ja się z nim
przespałam - jęknęła cicho Marnie.
Mason gwałtownie wstał.
RS
114
- Ja takich informacji nie potrzebuję. Ja sobie takich informacji nie
życzę. - Wsadził ręce w kieszenie i demonstracyjnie oddalił się o kilka
kroków.
- Nie bądź takim przewrażliwionym starszym bratem, dobrze? -
doradziła mu Rose, po czym zwróciła się z powrotem do szwagierki: -
Kochasz go?
- Tak. Kiedy weszliście, właśnie się zastanawiałam, jak go odnaleźć.
Miałeś mi zresztą w tym pomóc. - Marnie spojrzała na nadąsanego i
nawet trochę zaczerwienionego Masona.
- Jasne, bo tak trudno wytropić człowieka, którego nazwisko znają
miliony - wycedził.
- Bądźże cicho! - ofuknęła go Rose. - A czy on cię kocha, Marnie?
- Myślałam, że tak, chociaż nigdy nie wyznał tego wprost. Ale widać
się myliłam. Nawet mi nie zdradził, kim jest. „Przyjaciele nazywają mnie
J.T." - zacytowała drwiącym tonem. - Nie wspomniał jednak, że to
przyjaciele z samego szczytu listy najbogatszych biznesmenów świata.
- Bo może myślał o zupełnie innych przyjaciołach - podsunęła
łagodnie Rose.
Marnie przypomniała sobie jeszcze inne słowa J.T.
„Jestem zwykłym człowiekiem. Pamiętaj o tym, niezależnie od tego,
czego możesz się o mnie dowiedzieć w przyszłości".
Zwykły człowiek, dobre sobie! Zwykły człowiek wart ciężkie miliony!
- Czuję się jak ostatnia idiotka.
O drugiej w nocy przestała czuć się jak idiotka, za to dostała
prawdziwej furii i zaczęła się czuć jak samosterujący pocisk, który musi
znaleźć cel. Noah spał spokojnie w swoim łóżeczku, gdy jego mama
zasiadła do komputera, wrzuciła do wyszukiwarki pełne nazwisko J.T. i
oczywiście wyskoczył grubo ponad milion trafień. Kliknęła na pierwszą z
brzegu stronę i źle trafiła, bo to, co przeczytała, rozjuszyło ją prawie do
nieprzytomności.
W ubiegłym miesiącu, gdy miło spędzali czas na meksykańskiej plaży,
jedno z najpopularniejszych pism przyznało mu tytuł
Najseksowniejszego Prezesa Zarządu, w dodatku drugi raz z rzędu!
RS
115
A to drań.
A to łobuz.
Zwyczajny mężczyzna! Też coś.
Następnego dnia, gdy o dziewiątej rano znalazła się na lotnisku w
Houghton z synkiem, bratem i bratową, była zła jak osa. Ponieważ spała
ledwie parę godzin, wysłała Masona na poszukiwanie kawiarni,
przykazując mu, by nie wracał, póki nie przyniesie świeżo parzonej
kawy, tak mocnej, jak to tylko możliwe. I niech Bóg ma go w swojej
opiece, jeśli przyniesie coś rozcieńczonego mlekiem, śmietanką czy ja-
kimś innym białym świństwem.
- A, tu jesteś. Proszę, oto twoja kawa.
Odwróciła się, spodziewając się ujrzeć swego brata, tymczasem przed
nią stał J.T., wyciągając ku niej jednorazowy kubek z kawą niczym fajkę
pokoju. Wyglądał tak samo, jak poprzedniego wieczoru w telewizji, tylko
garnitur miał trochę wygnieciony, krawat rozluźniony i ślad zarostu na
policzkach.
Marnie zdławiła pragnienie, by z radosnym śmiechem rzucić mu się w
ramiona. Zamiast tego wzięła się pod boki i zaczęła indagować:
- Co to za kawa?
- Świeżo parzona.
- Ze śmietanką?
- Nie, proszę pani. Czarna. Prawdziwa. Taka, jaką Pan Bóg stworzył.
- Hmm... Dziękuję - rzekła łaskawie, wzięła od niego kubek i zasiadła
na jednym z pobliskich foteli niczym królowa przyjmująca audiencję.
Nie jest dobrze, pomyślał J.T. i uśmiechnął się niepewnie do
przyglądającej mu się z wyraźnym zainteresowaniem trójki osób -
kobiety, mężczyzny i małego chłopca. Mężczyzna wyciągnął rękę na
powitanie.
- Mason Striker, brat Marnie. A to moja żona Rose.
- A ja jestem Noah. - Chłopiec pociągnął go za rękaw, by zwrócić na
siebie uwagę J.T. - Mam cztery lata. A ty masz przechlapane.
Malec z miejsca ujął go za serce i J.T. poczuł ze zdumieniem, że ma
niemal takiego samego fioła na punkcie tego chłopca, jak na punkcie
RS
116
jego matki. Przykucnął przed nim.
- Myślisz, że będę miał kłopoty? Czemu?
- Mama robi to coś buzią. Ona tak robi, jak ja bardzo na-broję.
J.T. zerknął na Marnie, która rzeczywiście zesznurowała usta tak
mocno, jakby to był wiktoriański gorset.
- Rozumiem. Co mi radzisz?
- Idź i przeproś. - I to pomoże?
Chłopiec przyjrzał mu się z namysłem, a potem wyznał z rozbrajającą
szczerością:
- Nie od razu. Ale to dobry sposób na mamę.
- No to nie ma wyjścia...
- Nie, kochanie, my poczekamy tutaj. - Rose przytrzymała Noaha,
który już ruszał w ślad za J.T.
- Powodzenia! - zawołał Mason, zaś J.T. dałby głowę, że facet
szykował się na niezły ubaw jego kosztem.
Usiadł obok Marnie, która zignorowała go i dalej popijała kawę.
- Smakuje?
- Może być.
- Zaskoczył cię mój widok? Wzruszyła ramionami.
- Nie spytasz, po co przyleciałem do Michigan?
- Nie interesuje mnie to... Jonathanie. - Mimo tej deklaracji obróciła
się gwałtownie i mocno stuknęła go palcem w tors. - Łowca nagród,
akurat! - wrzasnęła tak donośnie, że z tuzin osób obejrzało się w ich
stronę. - Raczej łgarz od siedmiu boleści! Ty nawet nie wiesz, co to jest
prawda.
Faktycznie nie ułatwiała mu zadania. Ale to w końcu była Marnie
LaRue, ona nigdy niczego nie ułatwiała i zawsze mówiła, co myśli. I czy
właśnie nie dlatego przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny koczował
po różnych lotniskach, przeczekując złą pogodę i starając się jakoś
dotrzeć do tej dziury na północy kraju?
Gdy ujrzał Marnie w poczekalni, serce podskoczyło mu z radości.
Pragnął wierzyć, że jakimś cudem wiedziała o jego przylocie, że odgadła
i czekała... Ale widok jej zaciśniętych ust szybko wyprowadził go z błędu.
RS
117
- Wiem, co to jest prawda, tylko chwilę mi zajęło zrozumienie, jaka
ona jest. - Wziął Marnie za rękę i przytrzymał mocno, gdy próbowała się
wyrwać. - A prawda jest taka, że cię kocham.
W ten sposób odsłonił się przed nią zupełnie, nie zostawiając sobie
żadnej ochrony. Marnie zamrugała oczami, zaskoczona, lecz nic nie
powiedziała, za to J.T. dosłyszał, jak Mason mruknął pod nosem:
- Boże, miej w swojej opiece tego nieszczęśnika.
- Kocham cię - powtórzył J.T., tym razem dobitniej.
- Kochasz mnie? -Tak.
- Samobójca - ocenił Mason.
Marnie posłała bratu mordercze spojrzenie, a potem przeniosła
lodowaty wzrok na J.T.
- I ja mam w to uwierzyć po tym, jak mnie okłamałeś w tak prostej
kwestii jak swój zawód?
- Przykro mi, że wprowadziłem cię w błąd. Naprawdę chciałem być
wobec ciebie całkowicie szczery, ale nawet nie wiesz, jak bardzo mi
odpowiadała anonimowość oraz fakt, że lubisz moje towarzystwo ze
względu na mnie samego.
- Czyli to o to ci chodziło z tym „byciem zwyczajnym człowiekiem"...
- Właśnie.
- Nie mogłeś przynajmniej wspomnieć, że jesteś zwykłym
człowiekiem, który posiada wartą miliardy firmę komputerową?
J.T. postanowił się trochę podroczyć.
- A czy przez to kochałabyś mnie bardziej czy mniej?
- Przestań.
- Co mam przestać?
- Przestań być taki zadufany w sobie, ty Najseksowniejszy Prezesie
Zarządu!
Skrzywił się.
- To też już wiesz?
- Tak. I gdybym przez ostatnich parę lat była bardziej na bieżąco, na
pewno bym cię w końcu skojarzyła tam w Meksyku.
- Cieszę się, że się tak nie stało.
RS
118
- J.T., zaufanie to podstawa wszystkiego. A ty mi nie zaufałeś.
- Nie, nie tobie, tylko sobie nie ufałem. Kochałem moją byłą żonę, a
tymczasem okazało się, że dla niej od samego początku liczyły się
wyłącznie moje pieniądze. Po rozwodzie nie narzekałem na brak
zainteresowania ze strony kobiet, ale nie miałem żadnej pewności, czy
chodzi im o mnie, czy o moje konto. Każda mogła udawać. - Naraz
parsknął śmiechem. - Wiesz, co spodobało mi się w tobie najbardziej?
- Mmm?
- To, że jesteś szczera aż do bólu.
- Cała Marnie - zgodził się Mason.
- Hej, to prywatna rozmowa! - zawołała do brata. - Masz coś przeciw
temu?
- Nie, skądże. - Mason zwrócił się do J.T. - Kiedy oświadczałem się
Rose, moja siostra wtrącała się przez cały czas.
- W takim razie niech teraz ma za swoje - stwierdził J.T. i zaszokował
wszystkich, klękając przed Marnie na jedno kolano. - Kiedy wyjechałaś z
Meksyku, wiedziałem, że za tobą pojadę, ale musiałem najpierw
zakończyć tę sprawę z Departamentem Sprawiedliwości. Kocham cię,
Marnie LaRue. Jesteś mądra, pogodna, słodka...
- Czy on aby na pewno mówi o mojej siostrze? Rose dała mężowi
sójkę w bok.
- I masz niezły prawy sierpowy.
- O, to na pewno o niej - skomentował Mason i oboje z Rose
uśmiechnęli się szeroko.
- Wyjdziesz za mnie?
Trochę wyzywająco uniosła brodę.
- Co z umową przedślubną? - spytała.
- Nie trzeba żadnej umowy, ufam ci. Wszystko, co mam, należy do
ciebie.
Zaczęło ją dławić w gardle. Jeśli nawet do tej pory miała jeszcze
jakiekolwiek wątpliwości, w tym momencie znikły bez śladu. J.T. ją
naprawdę kochał. Mimo to nie spieszyła się z uśmiechem. Jak
mężczyzna trochę poczeka, to mu dobrze zrobi...
RS
119
- Kiedy mówiłam o umowie, myślałam raczej o Szafie Przyjaciółki. To
będzie poważna firma.
J.T. zacisnął powieki.
- Czy między wierszami kryje się tu gdzieś słowo „tak"?
- Tak! - zawołała Rose.
- Wiesz, on chyba wolałby usłyszeć to ode mnie - zauważyła Marnie.
J.T. otworzył oczy. - I jak? Wyjdziesz za mnie?
Wyjął pierścionek z tak wielkim diamentem, że nawet Koh-i-Noor
mógłby się schować. Marnie aż jęknęła.
- O rety!
- Atmosfera się ociepla, jak widzę - zażartował J.T., ale zaraz
spoważniał. - Nic w życiu nie jest pewne, ty sama wiesz o tym najlepiej,
ale jedno mogę ci obiecać z całą pewnością. Przez wszystkie dni, które
są nam pisane, będę cię kochał i próbował uczynić cię szczęśliwą. Noaha
również. - Zniżył głos, by tylko ona go słyszała. - Będę go kochał jak
rodzone dziecko. To też ci obiecuję. Zresztą jak mogłoby być inaczej,
skoro to twój syn?
- Och, J.T... Delikatnie otarł łzy, które spłynęły jej po policzkach
- Jesteś takim dobrym człowiekiem... Uniósł brew.
- I bardzo cierpliwym. Cały czas czekam, aż powiesz to małe słówko
na „t".
- Kiedy moja odpowiedź zaczyna się na inną literę. J.T. gwałtownie
wciągnął powietrze.
- Inną? -Si.
- Słucham?
- Si - powtórzyła, starając się zachować powagę. - To znaczy „tak" po
hiszpańsku.
- Wiem, co to znaczy.
- W takim razie powinieneś mnie chyba pocałować, nie sądzisz? Tak
zazwyczaj wyglądają oświadczyny. Mężczyzna pyta, a kiedy już kobieta
się zgadza, to on ją ca...
J.T. nie dał jej dokończyć.
W ciszy, która zapadła, odezwał się głosik Noaha, który całą scenę
RS
120
podsumował najlepiej, jak się dało:
- I żyli długo i szczęśliwie!
RS