Heller Michał Wszechwiat jest tylko drogą Kosmiczne rekolekcje

background image
background image
background image

Wstęp

DROGA PRZEZ WSZECHŚWIAT

N

a początku była gorąca plazma – mieszanina cząstek elementarnych i promieniowania w tak

wielkich ciśnieniach i temperaturach, że właściwie trudno mówić o indywidualnych cząstkach

i kwantach promieniowania. Ale w miarę wszechobejmującej ekspansji ciśnienia i temperatury

spadały, a w niemal bezpostaciowej plazmie zaczęły się pojawiać zarysy pierwszych struktur:

kwarki łączyły się w protony i neutrony – budulce przyszłych jąder atomowych. Tak zaczęła się moja

historia. Była ona z pewnością poprzedzona prehistorią, ale utkaną z tak wielu znaków zapytania, że

lepiej pozostawić ją w mrokach początku.

Gdy historia Wszechświata liczyła sobie kilka minut (niewyobrażalnie wiele w tamtej skali

czasu), temperatura opadła na tyle, że protony i neutrony mogły łączyć się w jądra najprostszych

pierwiastków chemicznych, głównie wodoru i helu. Tych kilka pierwszych minut było kluczowe dla

mojej historii – to wówczas zapadły pierwsze decyzje dotyczące przyszłego składu chemicznego

Wszechświata. Bardziej złożone struktury, nawet dużo prostsze od struktury białka, były jeszcze

ciągle tylko możliwościami zawartymi w prawach przyrody, ale gdyby nie te możliwości,

Wszechświat na zawsze pozostałby jałowy.

Potem historia toczyła się coraz wolniej, jakby bardziej ociężale. Po kilkuset tysiącach lat

promieniowanie przestało oddziaływać z cząstkami elementarnymi, skutkiem czego protony miały

szanse wyłapać elektrony i utworzyć atomy wodoru. Ale powstanie galaktyk z pierwotnych, małych

zaburzeń gęstości wymagało już miliardów lat. W galaktykach rodziły się gwiazdy i w swoich

wnętrzach przepalały wodór na cięższe pierwiastki. Droga od wodoru do węgla, pierwiastka, na

którym oparta jest chemia organiczna, także nie była prosta. Ciąg reakcji jądrowych, niezbędnych, by

pokonać tę drogę, wymagał specjalnych warunków fizycznych – ciśnień i temperatur. Gwiazdy rodzą

się, ewoluują (spalając swoje paliwo jądrowe) i umierają w spazmach, które kończą się

gwałtownymi wybuchami. Z prochów jednych gwiazd rodzą się następne. Potrzeba było kilku

generacji gwiazd, aby wodór mógł się przekształcić w węgiel. To był ważny krok w kierunku

powstania życia.

background image

Materia kosmiczna okazała się płodna. Potrzeba było tylko odpowiedniej niszy, by chemia

organiczna, chemia związków węgla, przekształciła się w biochemię. Spazmy rodzenia się gwiazd

często prowadzą do powstania układów planetarnych. Grawitacyjna pępowina łączy młode planety

z macierzystym słońcem, a prawa fizyki rzeźbią ich powierzchnie w odmienny sposób niż

w gwiazdach. Możliwości jest bardzo wiele, ale tylko wąski przedział fizycznych parametrów

umożliwia dalszy ewolucyjny postęp.

Ziemia powstała około 4,5 miliarda lat temu. Ostatni wspólny przodek wszystkiego, co żyje,

zwany przez biologów LUCA (Last Universal Common Ancestor), pojawił się na Ziemi 3 miliardy

lat temu; pierwsze rośliny – 0,5 miliarda lat temu; pierwsze ssaki – 225 milionów (już tylko

milionów!) lat temu; Homo sapiens – 0,2 miliona lat temu. A Jezus Chrystus żył na Ziemi 0,002

miliona lat temu.

Historia biologiczna wydała z siebie historię człowieka – historię narodów i społeczeństw,

wojen, ale także filozofii, nauki, literatury i sztuki (również zabijania), historię sukcesów i porażek,

dobra i heroiczności, lenistwa i zła.

Nasze Słońce ma jeszcze zapas paliwa jądrowego na około 5 miliardów lat. Potem wybuchnie

i zamieni się w białego karła. Na długo przedtem życie na Ziemi będzie musiało umrzeć śmiercią

naturalną.

*

Jeżeli jestem chrześcijaninem – naprawdę, a nie tylko w sensie quasi-intelektualnej ozdoby

tradycyjnych nawyków – to wierzę, że Wszechświat, który z takim mozołem, ale i poświęceniem

badamy, nie jest całą rzeczywistością. Ta Inna Rzeczywistość niekoniecznie rozciąga się gdzieś poza

naszym Wszechświatem („gdzieś” jest przecież kategorią przestrzenną, a przestrzeń należy do

naszego Wszechświata); raczej przenika ona nasz Wszechświat, ale w jakimś sensie poza

Wszechświat wykracza – transcenduje, jak mówią filozofowie. Nie będziemy się tu jednak silić na

wielką filozofię. Raczej po prostu stańmy na progu Tajemnicy.

Jeżeli tak na to spojrzymy, to nasze życie jest tylko drogą przez Wszechświat. Rozpad na

pierwiastki chemiczne i ich ponowne włączenie w ewolucję Wszechświata nie jest moim końcem,

lecz tylko etapem.

*

Przez Wszechświat podróżuje się nawet, gdy się o tym nie wie. Bo można nie wiedzieć: gdy głowę

background image

do tego stopnia zajmie się innymi „sprawami”, że nie ma już miejsca na myślenie. Wówczas

Wszechświat niesie człowieka tak, jak nurt rzeki unosi przypadkowo wrzucony do niej kawałek

patyka. Z perspektywy patyka, kręconego przybrzeżnym wirem, nie widać ujścia rzeki, w którym

łączy się ona z oceanem.

Żeby nie dać się zredukować do roli patyka, trzeba od czasu do czasu zrobić w swojej głowie

miejsce na myślenie. To właśnie nazywam rekolekcjami. Mogą to być rekolekcje w sensie

tradycyjnym, z modlitwą i religijnymi rozważaniami, ale mogą to także być rekolekcje w szerszym

znaczeniu – wyłączenie kilkunastu chwil z codziennych spraw i zwrócenie myśli poza to, czego myśl

zwykle bezpośrednio dotyka. W obydwu tych formach rekolekcji książka ta chciałaby pomóc.

Składa się na nią pięć serii rekolekcji, które wygłosiłem (lub napisałem) przy różnych okazjach.

Pierwsze dwie serie noszą kolejno tytuły: Usprawiedliwienie Wszechświata oraz Rozważania

o stworzeniu. Zdecydowałem się połączyć je w jedną całość pod wspólnym tytułem

Usprawiedliwienie Wszechświata. Jest to tytuł książki

1

, w której serie te zostały opublikowane. Gdy

odprawia się rekolekcje i jeden człowiek doznaje usprawiedliwienia, usprawiedliwia się również

Wszechświat. I to wcale nie tylko w jednej swojej mikroskopijnej cząstce, w tym konkretnym

człowieku. W sprawach usprawiedliwienia nie obowiązuje zwykła arytmetyka. Nie wiemy, jaki

pyłek ostatecznie przeważy szalę.

Usprawiedliwienie uzyskuje się przez odzyskanie sensu. Dlatego w Rekolekcjach I skupimy się

na zagadnieniu sensu. Druga część tych Rekolekcji przenosi zagadnienie usprawiedliwienia do kręgu

myśli chrześcijańskiej i jest próbą przemyślenia od nowa chrześcijańskiej doktryny o stworzeniu.

Rekolekcje zatytułowane Rozmowy w nocy (Rekolekcje II) zostały uprzednio opublikowane

w książeczce pod tym samym tytułem

2

. Wygłosiłem je w kościele akademickim Świętej Anny

w Krakowie w 1991 roku. W tym wydaniu zdecydowałem się zachować napisany wówczas wstęp,

choć od tamtych czasów – przecież tak niedawnych – dzieli nas cała epoka. Może dobrze przy okazji

porównać siebie obecnego z sobą z tamtego okresu. Czy zmieniłem się aż tak bardzo?

Kolejne rekolekcje wygłosiłem w 1999 roku w Krakowie do pracowników wydawnictwa Znak

i „Tygodnika Powszechnego”. Rok potem ukazały się jako tomik zatytułowany po prostu Rekolekcje

(w obecnym wydaniu Rekolekcje III). Jako tytuł dla tej serii wybrałem tytuł jednego z rozważań:

Poza bezpośredniość. To sformułowanie, zapożyczone od Leszka Kołakowskiego, uderza trafnością,

zwłaszcza gdy się je przywołuje w atmosferze rekolekcji. Bezpośredniość jest często trudną do

przebicia otoczką…

I wreszcie seria „Tygodnika Powszechnego”, drukowana w okresie od 21 lutego do 28 marca

2009 roku, pod wspólnym nagłówkiem Rekolekcje wielkopostne (Rekolekcje IV). I tym razem za

tytuł serii wybrałem tytuł jednego z rozważań: Wielki Nieznajomy. Trzeba się przedrzeć przez

background image

bezpośredniość, żeby Go dostrzec i rozpoznać.

17 listopada 2011

background image

Rekolekcje I

USPRAWIEDLIWIENIE

WSZECHŚWIATA

background image

POTRZEBA USPRAWIEDLIWIENIA

Gdy Mały Jaś opuści dzień nauki w szkole, potrzebuje usprawiedliwienia, a gdy okaże się, że

zamiast na lekcjach polskiego był z kolegami w parku, z usprawiedliwieniem będą kłopoty. Gdy

Duży Jan późno w nocy wraca do domu, musi się gęsto usprawiedliwiać przed żoną, ale gdy żona

skądinąd wie, że powoływanie się na ważną konferencję to zwykłe wykręty, z usprawiedliwieniem

również będą kłopoty.

Usprawiedliwienie to poważna sprawa. Zarówno dla Małego, jak i dla Dużego Jana. Miarą

ważności problemów bywa stopień zaangażowania w nie. Gdy ktoś szuka usprawiedliwienia, jest

zwykle poważnie zaangażowany. W przeciwnym razie nie zależałoby mu, aby się usprawiedliwiać.

Ale są także usprawiedliwienia, których potrzeba wynika z natury rzeczy, nawet wtedy gdy nikt

sobie tego nie uświadamia. I to są usprawiedliwienia największej wagi. W tym sensie grzesznik

potrzebuje usprawiedliwienia, choćby nawet dobrze mu było z jego grzechami. Szczelina, jaka

powstała w najgłębszych pokładach ludzkiej istoty, woła swoim rozdarciem. Ludzkie istnienie jest

zagrożone i domaga się, aby ktoś przywrócił mu rację bytu, aby je usprawiedliwił.

W jakim znaczeniu Wszechświat potrzebuje usprawiedliwienia? Badając Wszechświat, w nim

samym szukamy racji jego istnienia; chcemy, by sam się usprawiedliwił. Leibnizowska zasada

racji dostatecznej, brzytwa Ockhama i wiele innych reguł metodologicznych to tylko różne

odmiany postulatu samousprawiedliwienia się Wszechświata. W gruncie rzeczy idzie tu o coś

podobnego jak w przypadku Małego i Dużego Jana, z tym że oni musieli uzasadnić swoją

nieobecność, a Wszechświat powinien się usprawiedliwić z tego, że jest i że jest taki, jaki właśnie

jest.

Ale Wszechświat potrzebuje usprawiedliwienia także w sensie podobnym do tego, jakiego

domaga się stan grzesznika. Ślepa bezwładność praw przyrody, ewolucja materii dokonywająca

się metodą kosztownych prób i niewybaczalnych błędów, tęsknoty ludzkiego rozumu ulegającego

niszczącemu działaniu kosmicznego środowiska – to wszystko woła o usprawiedliwienie. I nie idzie

tu tylko o własne dobre samopoczucie: żeby bezsensowną układankę zmusić, za pomocą jakiejś

ekwilibrystyki, do wyrażania narzuconego jej wzoru. Idzie przede wszystkim o ocalenie

racjonalności. Tej racjonalności, z której wyrasta cała filozofia ludzkości i cała stworzona przez

background image

ludzkość nauka. Jeżeli bowiem nie ma usprawiedliwienia dla Wszechświata, nie ma go również dla

naszych pytań: poczucie racjonalności jest najbardziej irracjonalną sztuczką spłataną nam przez

pozornie tylko istniejące nic.

W tym sensie wszystkie myślowe wysiłki ludzi są jedynie próbami usprawiedliwienia

Wszechświata. I dlatego, być może, tytuł, jaki nadałem rozważaniom, którymi obecnie dzielę się

z Czytelnikami, jest mało pokorny. Tym bardziej że nie zawierają one żadnej nowej wizji ani

żadnej nowej teorii filozoficznej, dzięki której Wszechświat poczułby się bardziej na swoim

miejscu. Rozważania te podejmują jedynie wątek, nazywając go po imieniu: jak usprawiedliwić

Wszechświat, który nas wyprodukował i do którego należymy?

Wszystkie myśli przedstawione w tej książce mają raczej charakter „refleksji w głąb” niż

systematycznego studium. Nie chcę przez to twierdzić, że moje myśli są rzeczywiście głębokie.

„W głąb” jest kierunkiem moich intencji, a niekoniecznie wykonania. I z podobnymi intencjami

Czytelnik powinien nachylać się nad tymi stronicami. Bo jedno jest pewne – błądząc po

powierzchni, niczego nie da się usprawiedliwić.

background image

WSZECHŚWIAT I MYŚL

Zamyślenie

Gdy człowiek przeżywa stan zagubienia, poszukiwanie staje się warunkiem przetrwania. Czasem

szuka także ten, kto już posiada – żeby posiadać pewniej. Szukanie jest jedną z najbardziej

ludzkich czynności.

Przedstawiam Czytelnikowi tekst czterech konferencji wygłoszonych podczas „Rekolekcji dla

poszukujących” w Wielkim Poście 1979 roku. Nie są to ani wykłady naukowe – mimo

rozbudowanej „części kosmologicznej”, ani kazania w zwykłym tego słowa znaczeniu – mimo

„zastosowań moralnych”. Jest to zamyślenie się nad najważniejszymi sprawami człowieka. Ale

zamyślenie się w szerokim kontekście tego, co współczesna nauka mówi o miejscu człowieka we

Wszechświecie.

Każde szukanie zaczyna się od zamyślenia.

Zawrót głowy

I

dę ulicą mojego miasta. Przedwieczorny spacer, zasłużony wypoczynek po całodziennym

zmęczeniu. Znam tu każdy kąt. Wiem, jaką wystawę minę za rogiem. Przechodnie… niby obcy,

a szczelnie wtopieni w scenerię. Właśnie tacy powinni być. Bezbarwni, zaaferowani swoimi

sprawami, ale obecni; nieznajomi, choć dobrze znani. Czuję się jednym z nich. Grawitacja mocno

trzyma mnie na Ziemi.

Muszę być jednak nieco zmęczony, bo lekko kręci mi się w głowie. Kontury mego miasta

rozmywają się. Ono samo przestaje być ważne. Planeta wiruje nieustannie. Raz na 24 godziny pełny

obrót dookoła swojej osi. Prędkość na równiku 464 m/s. Ziemia – mój dom, mały bąk wirujący

w przestrzeni.

Myśli, podobnie jak ciała niebieskiego, nie da się zatrzymać. Raz wprawiona w ruch,

nieuchronnie nabiera przyspieszenia. Raz wyszedłszy z ziemskiego zaścianka, uparcie drąży

przestrzenie. Już jej nie wystarcza kręcić się wraz ze swoją planetą dookoła macierzystej gwiazdy –

Słońca, ze średnią prędkością równą 30 km/s.

Najszybszy sygnał istniejący w przyrodzie, promień światła, poruszając się w pustej przestrzeni

background image

z prędkością 300 000 km/s, pokonuje odległość, jaka dzieli Ziemię od Słońca, w ciągu około 8 minut,

ale do najbliższej gwiazdy musi podróżować prawie 4 lata i 4 miesiące. Znamy wszakże gwiazdy

położone znacznie dalej. Odległości do niektórych z nich dochodzą do 100 000 lat świetlnych.

Wszystkie gwiazdy tworzą jeden wielki układ zwany naszą Galaktyką.

Myśl ludzka pokonała te odległości. Znamy dziś dobrze budowę naszej Galaktyki, rozumiemy –

i to w zadziwiającej ilości szczegółów – tajniki powstawania i ewolucji gwiazd.

Nocne niebo jest źródłem wielu informacji. Astronomowie i radioastronomowie gromadzą dane,

teoretycy tłumaczą je na wzory i rozszyfrowują. Wszechświat ulega twórczej ciekawości człowieka,

poddaje się jego zaborczej myśli, uchyla rąbka swoich tajemnic.

Nasza Galaktyka nie jest samotną wyspą w pustym Wszechświecie. Znamy inne galaktyki. Od

najbliższej sąsiadki, Wielkiej Galaktyki w Andromedzie, dzieli nas około 2 milionów lat świetlnych.

Galaktyki są „wszędzie”; odległości od nich mierzą się milionami i miliardami lat świetlnych.

Granice ustanawiają tu tylko możliwości naszych obserwacyjnych instrumentów.

Kosmos i mity

Przyzwyczailiśmy się traktować Wszechświat jako statyczną budowlę, dom, w którym mieszkamy.

Tymczasem tak nie jest. Świat jest raczej nadymaną bańką mydlaną, a nasze materialne istnienie

przejściowym epizodem w jej strukturze. Według powszechnie dziś przyjmowanej teorii

kosmologicznej, stanowiącej najbardziej spójne wyjaśnienie faktów obserwacyjnych, odległości

pomiędzy galaktykami rosną, galaktyki oddalają się od siebie z ciągle rosnącymi prędkościami.

Wszechświat nadyma się, pęcznieje.

Myśl ludzka wystartowała z ziemskiego podwórka, dziś penetruje już świat galaktyk, przenosi się

z prędkością większą od prędkości światła, przenika atomy i układy gwiezdne. I zaczyna pytać

o granice swoich możliwości…

Myśl ludzka jest ograniczona czasem. Czas działa na nią destrukcyjnie. W miarę upływania czasu

starzejemy się i umieramy. Czas jest wyzwaniem dla ludzkiej myśli.

Ale tak się dziwnie składa, że przezwyciężaniu jednego ograniczenia przychodzi na pomoc drugie

ograniczenie. To, że w przyrodzie istnieje ograniczona, maksymalna prędkość przenoszenia

informacji – prędkość światła, sprawia, iż myśl ludzka może podjąć wyzwanie czasu, może podjąć

próbę spenetrowania historii Wszechświata wstecz. Zasada jest prosta: gdy patrzy się przez teleskop

na odległe galaktyki, widzi się je takimi, jakie były miliardy lat temu, wtedy gdy opuścił je promień

światła, który obecnie wpada do naszego teleskopu.

Ale sam teleskop nie wystarczy. Potrzebna jest jeszcze dobra teoria. Nie wystarczy patrzeć –

trzeba rozumieć, co się ogląda. Z wyników obserwacji, przeprowadzonych za pomocą najnowszych

background image

urządzeń technicznych i rozumianych w świetle najbardziej spójnych teorii, wyłania się pewien –

dość dobrze zarysowany – obraz kosmicznej ewolucji. Nazywamy go standardowym modelem

Wszechświata.

Gdy przez teoretyczne rekonstrukcje standardowego modelu obserwujemy historię Wszechświata

wstecz, widzimy, że Wszechświat się kurczy: wszystkie galaktyki niebezpiecznie zbliżają się do

siebie, wzrasta ciśnienie i temperatura. Po kilkunastu miliardach lat, licząc od chwili obecnej,

wszystkie galaktyki, gwiazdy, planety… zostają całkowicie zgniecione. Wkrótce temperatura

i ciśnienie stają się tak wysokie, że nawet atomy, jako złożone struktury, nie mogą już istnieć. Kończy

się era galaktyczna w dziejach Wszechświata. Materia roztapia się w promieniowanie. Świat jest

teraz wypełniony światłem – falami elektromagnetycznymi, przemierzającymi przestrzeń we

wszystkich kierunkach z jednakową prędkością. Tę erę nazywamy świetlną lub promienistą. Trwa

ona „krótko”, tylko kilkaset milionów lat.

Teraz zdarzenia dzieją się coraz prędzej, historia świata nabiera przyspieszenia. Następna era,

zwana leptonową, trwa zaledwie dziesięć minut. Na początku tej ery temperatura sięga 10

10

K (w skali bezwzględnej), a gęstość materii w coraz bardziej ścieśniającym się Wszechświecie

przybiera wartość 10

4

g/cm

3

. Zapalają się reakcje jądrowe. Te egzotyczne warunki mogą jednak

przetrzymać cząstki elementarne zwane leptonami. Nimi jest wówczas wypełniony Wszechświat

(stąd nazwa ery). Po dziesięciu minutach (cofając się w czasie), gdy temperatura wynosi 10

12

kelwinów, a gęstość 10

14

g / cm

3

, leptony już „nie wytrzymują”. W takich supergęstych stanach

stabilne okazują się tylko ciężkie cząstki, zwane hadronami. Era hadronowa trwa tylko kilka

tysięcznych sekundy. Powszechne zapadanie się, gigantyczny antywybuch (anty – bo rozważany

w czasie wstecz) powinien ściągnąć Wszechświat do punktu, do bezwymiarowego zera. Jednakże na

10

-44

sekundy zanim to się stanie, gdy gęstość Wszechświata wynosi 10

93

g/cm

3

, a temperatura 10

33

K,

załamuje się nasza obecna znajomość fizyki. Możemy już tylko operować hipotezami i domysłami

oraz czekać na przyszłą teorię, która być może pozwoli rozszyfrować kolejną miliardową część

sekundy dziejów Kosmosu. Niewykluczone, że gdy posuniemy się jeszcze o ten kawałeczek dalej,

okaże się, iż załamują się nawet tak podstawowe prawa fizyki, jakimi są zasady zachowania masy

i energii, a pojęcia czasu i przestrzeni po prostu tracą sens. Wielu poważnych uczonych przewiduje

właśnie takie wyniki przyszłej teorii pierwszych ułamków sekundy kosmicznej historii.

Progowe warunki, poza które nie sięgają przewidywania wynikające z naszych obecnych teorii,

nazywa się zwyczajowo warunkami Plancka. Próg Plancka wyznacza kres naszych współczesnych

dociekań nad ewolucją Kosmosu. Jest to kres dociekań bazujących na empirii. Ale wyznaczanie

granic myśli spekulatywnej oznaczałoby zdradę myśli w ogóle (Whitehead). Właśnie dopiero tu

rodzą się znaki zapytania naprawdę interesujące z punktu widzenia naszej egzystencji; znaki zapytania

background image

być może szczególnie powyginane, lecz właśnie dlatego zmuszające do łamania sobie głowy nad

nimi.

We współczesnej literaturze science fiction znane są wyobrażenia, według których Wielki

Wybuch – początek ewolucji naszego Kosmosu, był dziełem jakiejś supergenialnej istoty lub istot,

które zabawiły się w pirotechnikę kosmiczną, podobnie jak my bawimy się od czasu do czasu

w wybuchy nuklearne. My sami mielibyśmy być rzekomo ubocznym produktem tego rodzaju

kosmoinżynierii. Jeśli ktoś traktuje takie kosmiczne mity choć odrobinę bardziej serio niż dobrą

zabawę, automatycznie ustawia się w szeregu wyznawców Zeusa, sądzących, że pioruny są

bezpośrednim wynikiem działalności bogów.

Milczenie Kosmosu

W nauce obowiązuje pewna taktyka – powiedziałbym mocniej, pewna asceza – od której nie wolno

odstąpić. Każde zdyspensowanie się od niej oznacza zdradę nauki. Naukowa asceza polega na

nieustannym ograniczaniu się. Już w punkcie wyjścia naukowiec musi ograniczyć się do tego, co da

się zmierzyć. Jeżeli istnieją jakieś niemierzalne cechy rzeczywistości (a chyba takie istnnieją, bo jak

na przykład zmierzyć moralną wartość jakiegoś człowieka), to od samego początku znajdują się one

poza zasięgiem metod nauki.

Ale nauka to nie tylko mierzenie. Wyniki pomiarów służą do sformułowania wyjściowych

założeń, potem następuje dedukcja. I tu znowu pojawia się istotne ograniczenie: dedukcja nie może

być inna jak tylko matematyczna. Dlaczego? Na to pytanie istnieje właściwie tylko jedna odpowiedź:

bo właśnie taka, a nie inna dedukcja daje dobre wyniki. Przyroda w jakimś sensie jest matematyczna:

tylko matematyczne rozumowanie jest zdolne przenikać jej tajniki.

Matematyczna dedukcja może prowadzić w bardzo wielu kierunkach. Zaczynając od określonego

zbioru wyjściowych założeń, można zbudować wiele różnych modeli matematycznych danej

dziedziny rzeczywistości. Tu również trzeba się ograniczyć. Należy porównać teoretyczne modele

z wynikami eksperymentów (czyli z wynikami pomiarów) i bezlitośnie odrzucić te wszystkie modele,

które „odstają” od wyników doświadczeń.

Postawa naukowca wobec świata to postawa ascety abnegata. Wszystko to, co wykracza poza

metodę „pomiarowo-matematyczną”, musi wykraczać poza krąg (ciasnych?!) zainteresowań

naukowca. Nowożytne nauki powstały w momencie, kiedy uczeni wpadli na trop tej metody

i przestali zadawać przyrodzie pytania, być może ciekawe, ambitne i bardzo pasjonujące, na które nie

mogła ona odpowiedzieć, bo nie zostały wypowiedziane w zrozumiałym dla niej języku matematyki.

Tym razem postawa ascetyczna okazała się niezwykle opłacalna. Sukcesy nauk empirycznych

w krótkim czasie stały się tak zawrotne i tak trwałe, że ludzie bardzo często zapominają o ascezie,

jaka je zrodziła, i wyobrażają sobie, że nauka jest zdolna odpowiedzieć na wszelkie możliwe

background image

pytania, z jakimi się tylko do niej zwrócimy. Tymczasem jest to jedno z najniebezpieczniejszych

złudzeń. Metoda naukowa świetnie nadaje się do tego – w tym celu została przecież wynaleziona –

aby wyciskać z przyrody zawarte w niej informacje. Ale człowiek nie żyje wyłącznie informacjami.

Gdyby człowiekowi do życia wystarczał jedynie dopływ informacji, byłby on wyłącznie

biochemiczną maszyną do porządkowania swoich elementów składowych.

W centrum najbardziej ludzkich spraw znajduje się nie kategoria informacji, lecz kategoria

wartości. Z chwilą gdy maszyna do przetwarzania informacji otwiera się na wymiar wartości,

przestaje być maszyną – staje się Człowiekiem.

Nauka milczy o wartościach. Ale nie można mieć o to do niej pretensji, tak jak nie można mieć

pretensji do aptekarza, że nie sprzedaje kotłów parowych. Rozważanie wartości wykracza poza

kompetencje nauki. Metoda wypracowana przez naukę, skuteczna w dziedzinie zdobywania

informacji, jest całkiem bezsilna w dziedzinie ocen i wartości. Jest to bezsilność zasadnicza,

wynikająca z istoty metody empirycznej. Niemożność bardziej zasadnicza niż próba zbudowania

rakiety kosmicznej za pomocą obcęgów i młotka.

Jeśli się chce metodą empiryczną pytać Wszechświat o wartości, Wszechświat pozostanie

milczący.

Świat wartości

Są różne wartości: większe i mniejsze. Za większe jesteśmy gotowi zapłacić wyższą cenę, za

mniejsze – niższą. Pewne wartości stawiamy wyżej niż życie. Oznacza to, że jesteśmy gotowi płacić

za nie nawet życiem.

Życie człowieka jest wtopione w cały system wartości. Bez niego byłoby kalekie, zdegenerowane

do poziomu wegetacji opartej na handlu zamiennymi namiastkami wartości.

Mój stosunek do Boga, do innych ludzi, do własnego istnienia, szukanie sensu tego istnienia… to

cała „siatka wartości” wpisująca się w moje istnienie, określająca jego najgłębsze wymiary.

Człowiek chce mieć poczucie własnej wartości. Gdy je traci, to albo szuka ucieczki przed

koniecznością myślenia we wszystkich możliwych środkach na bezmyślność, od morderczej pracy

począwszy, a skończywszy na alkoholu i narkotykach, albo wpada w kryzys osobowościowy,

w którym środki psychiatryczne mogą być tylko drugorzędną pomocą.

Istnieje bowiem doświadczenie wartości. Pojęcie wartości jest widocznie jakoś wszczepione

w istotę człowieka, bo tam właśnie – w sobie – je odnajdujemy. I nie tylko samo pojęcie, także

postulat, aby do wartości dążyć, chcieć ją osiągnąć. Co więcej, ten postulat (imperatyw) nie jest

różny od samego pojęcia wartości. Wartość jest tym, do czego się dąży, i dąży się tylko do tego, co

ma jakąś wartość.

background image

Można wartość źle odczytać, to znaczy uznać za wartość to, co nią nie jest, ale nie można dążyć

do czegoś, czego się nie uznaje za wartość. Dla samobójcy szukającego ucieczki przed życiem, które

straciło dla niego wszelką wartość, śmierć staje się wartością i jako wartość (mimo że źle

odczytana) jest motywem działania. To, że nawet nie można pomyśleć działania „przeciw

wartościom”, świadczy o jakimś podstawowym znaczeniu wartości dla ludzkiego istnienia.

Skąd się w nas bierze doświadczenie wartości? Czyim jest śladem? A jeśli imperatyw dążenia

do wartości jest wpisany w ludzkią naturę i jeśli ktoś ten imperatyw zlekceważy, nie osiągając takich

wartości, do których osiągnięcia był zdolny, to czy istnieje sankcja za zniszczenie tej podstawowej

moralnej struktury stanowiącej osnowę ludzkiego bytu?

Wartość nauki i Wszechświata

Jeśli materialny świat zdefiniować jako to, czym zajmują się nauki, to pytania postawione powyżej

otwierają nas na rzeczywistość wykraczającą poza materialny świat.

Nauka o wartościach nie mówi, ale sama jest wartością, i to zarówno dla całej ludzkości, jak

i dla bardzo wielu ludzi uprawiających naukę. Wprawdzie od czasu do czasu podnoszą się głosy

przeciwko nauce: że zagrożenie atomowe, że zniszczenie środowiska, że manipulacja wolnością

człowieka itp., ale zapomina się wtedy o tej oczywistej prawdzie, iż bez nauki nasza planeta po

prostu nie mogłaby nas utrzymać; postęp naukowy i techniczny jest procesem nieodwracalnym.

Nauka jest także wartością, bo zaspokaja naturalny pęd człowieka do zdobywania informacji;

czasem ujmujemy to bardziej wzniośle – pęd do zdobywania naukowej prawdy. Prawda to jedna

z naczelnych wartości rządzących działaniem człowieka.

Wprawdzie nauka rozszyfrowuje tylko informacje zawarte we Wszechświecie, a nie jest zdolna

dotrzeć do czegoś, co można by nazwać „wartością Wszechświata”, ale w świetle powyższych

rozważań Wszechświat ukazuje się nam także jako „nośnik wartości”. Nie tylko dlatego że życie jest

dla nas wielką wartością, a zostało ono zrodzone przez Wszechświat, z jego materii, na skutek

działania jego praw, ale przede wszystkim dlatego że te najgłębiej ludzkie wartości, zakorzenione

w człowieku, urzeczywistniają się w kontekście Wszechświata.

Wszechświat jawi się współczesnej nauce nie jako wielka maszyna, lecz jako wcielenie myśli.

A myśl jest sobą tylko wtedy, gdy wyraża sens. Sens jest wartością myśli.

W momencie gdy wypowiedzieliśmy słowo „sens”, postawiliśmy problem Boga. Boga nie należy

wyobrażać sobie jako pirotechnika ukrywającego się za Wielkim Wybuchem Wszechświata. Nie

wolno Go umieszczać poza progiem naszej dzisiejszej wiedzy. Nie znajduje się On poza granicami,

lecz w samym środku. Nie jako robocza hipoteza wyjaśniająca to, czego dziś jeszcze nie rozumiemy,

lecz w samym jądrze rzeczywistości jako ostateczny sens wszystkiego, co jest. Sens, który ukazuje

swoje logiczne oblicze w matematyczności Wszechświata i swoje oblicze obiektywnego dobra

background image

w całym systemie wartości wpisanych zarówno we Wszechświat, jak i w nasze ludzkie istnienie.

Żyjemy zanurzeni w wartościach. Ale wartości te mogą pozostać dla nas abstrakcjami; wtedy ich

życiodajna siła jest jakby zamrożona. Wartości muszą się urzeczywistniać w naszej codzienności.

Wówczas codzienność ożyje i odnajdziemy w niej wartość życia.

background image

WSZECHŚWIAT I CZŁOWIEK

Początki giną w mroku

D

laczego istnieje dziś tak wielkie zainteresowanie pytaniem o to, czy oprócz nas istnieją Istoty

Rozumne we Wszechświecie. Mimo że – musimy to sobie otwarcie powiedzieć na samym początku –

pytanie to wciąż jeszcze należy bardziej do dziedziny science fiction niż do dziedziny rzetelnie

naukowych dociekań. Jeżeli nauka coś mówi na ten temat, są to tylko zagadnienia wstępne; czy gdzieś

we Wszechświecie istnieją warunki do powstania życia? Jakie byłyby możliwe sposoby odróżnienia

produktów działalności ewentualnych wysoko technicznie rozwiniętych cywilizacji od naturalnych

tworów przyrody? Jakie są szanse nawiązania jednostronnej lub dwustronnej łączności? Jakim

językiem porozumiewać się, jeśli dojdzie do spotkania? Itp., itd.

Pytań jest dużo, a – prawdę powiedziawszy – na żadne z nich nie znamy dotychczas

jednoznacznej odpowiedzi. Przede wszystkim o nas samych wiemy bardzo mało. Z tego, że jesteśmy,

jeszcze nie wynika, że są Inni. Czy życie jest prawidłowością w świecie materii czy raczej patologią,

czymś w rodzaju zrakowaciałej narośli na rządzącej się prawami fizyki tkance materii?

Podejrzewamy, że to pierwsze, może nawet wolelibyśmy, żeby tak było, ale i druga możliwość

pozostaje niewykluczona.

Osiągnięcia biochemii, biologii molekularnej, cybernetyki biologicznej i innych nauk

wprzęgniętych do trudnego zadania rozszyfrowywania mechanizmów życia są ogromne. Istnieją

powody, by przewidywać, że tak jak kiedyś fizyka, tak teraz biologia stanie się nauką wiodącą. Ale

wciąż jeszcze jesteśmy bardzo daleko od rozwiązania zagadki istoty życia i jego powstania na naszej

planecie.

Według współczesnych danych obecnie trwająca ewolucja Wszechświata rozpoczęła się

około 15–20 miliardów lat temu (licząc od Wielkiego Wybuchu), nasz układ planetarny (a wraz z nim

Ziemia) powstał około 4 miliardów lat temu. Najstarsze ślady życia odnaleziono w skałach

osadowych, których wiek ocenia się od 2,7 do 3,5 miliarda lat. W skałach tych znajdują się małe

twory o średnicy jednej setnej części milimetra, zidentyfikowane jako zbiorowiska bakterii

i pewnego typu alg. Są to stosunkowo rozwinięte organizmy, same będące już produktami

background image

zaawansowanej ewolucji. Życie na naszej planecie ma długą historię, ale jej początki giną w mroku.

Jeżeli nie znamy własnej genealogii, to czy mamy prawo snuć domysły na temat innych

rodowodów? Jeżeli nie wiemy, czy gdziekolwiek poza naszą planetą powstało życie, to czy warto

pozwalać sobie na spekulacje dotyczące wysoko rozwiniętych cywilizacji? Jeżeli pytanie o istoty

rozumne we Wszechświecie jest ciągle tak bardzo marginesowym pytaniem nauki, to dlaczego

pasjonuje nas ono aż do tego stopnia?

Myślę, że na to ostatnie pytanie można dać odpowiedź. Nasza ciekawość Innych wynika nie tyle

z naszego zainteresowania zewnętrznym światem, ile raczej z naszej psychologii. Bo gdy odrzucimy

atmosferę niezdrowej sensacji i całą grubą warstwę dziennikarskiej płycizny, to cóż zostaje?

Niewątpliwie chęć konfrontacji. Stworzyliśmy sobie w ciągu wieków pewien własny obraz świata,

mamy piękne teorie na temat swojego miejsca w świecie. Znamy własną wielkość i własną nędzę.

Szczycimy się osiągnięciami rozumu, z lękiem spoglądamy w niebezpieczną szczelinę naszego

moralnego zła. I chcielibyśmy znaleźć skalę porównawczą, punkt odniesienia. Spotkanie z Innymi

byłoby sprawdzianem samych siebie. Ciekawość Kosmosu jest przede wszystkim ciekawością nas

samych.

Czy łatwo wyprodukować życie?

Koronnym argumentem zwolenników gęsto zamieszkanego Wszechświata – i dotychczas w istocie

jedynym argumentem na rzecz tej tezy – jest trudność wyobrażenia sobie, że taki wielki Wszechświat

miałby być tak bardzo pusty. Naukowcy przywołują na pomoc tak zwaną zasadę Kopernika, według

której we Wszechświecie nie ma wyróżnionych miejsc. Jeśli istnielibyśmy tylko my, Ziemia byłaby

niewątpliwie wyróżnioną planetą: wprawdzie nie przez swoje położenie, ale przez swoje

zaludnienie. Teologowie próbują podbudować to rozumowanie, powołując się na twórczą płodność

Stwórcy, która wielki Wszechświat winna wypełnić wieloma istotami rozumnymi. Bardziej

realistycznie nastawieni zwolennicy takich argumentów zwykle podsumowują je stwierdzeniem:

prawdopodobnie istnieją inne cywilizacje, ale prawdopodobieństwo nawiązania z nimi kontaktu jest

bliskie zeru.

Rzecz jednak w tym, że zasada Kopernika nie jest prawem przyrody, lecz postulatem

metodologicznym, który w zastosowaniu do świata martwej materii dawał dotychczas dobre

rezultaty, ale który może wcale nie odnosić się do świata ożywionego (tak jak na przykład w sposób

oczywisty nie odnosi się do historii ludzkości, gdzie każdy fakt jest wyróżniony, niepowtarzalny).

A już dyktowanie Panu Bogu warunków, którymi ma się kierować w swojej twórczości, na pewno

niczego nie dowodzi.

Ostatnio jednak, gdy coraz więcej wiemy o Wszechświecie i zachodzących w nim procesach,

coraz bardziej zaczynamy rozumieć, że Wszechświat musi być bardzo wielki, aby stworzyć warunki

background image

do powstania życia na bodaj jednej planecie. Oto rozumowanie Johna A. Wheelera, znanego fizyka

i kosmologa. Jakkolwiek byśmy sobie wyobrażali mechanizmy życia, niezbędne do ich powstania

i działania są ciężkie pierwiastki chemiczne (przez ciężkie pierwiastki chemiczne rozumiem

pierwiastki cięższe od wodoru). Ciężkie pierwiastki powstają z pierwotnego wodoru drogą syntezy

termojądrowej. Reakcje te zachodzą we wnętrzach gwiazd, ale aby mogły one doprowadzić do

syntezy ciężkich pierwiastków, kilka pokoleń gwiazd musi palić się w ciągu kilku miliardów lat.

Zgodnie ze współczesnym standardowym modelem kosmologicznym Wszechświat rozszerza się

i w ciągu kilku miliardów lat musiał napęcznieć do rozmiarów (liniowych) rzędu kilku miliardów lat

świetlnych. I oto mamy wynik: jedynie po to żeby wyprodukować pierwiastki chemiczne niezbędne

do powstania życia na bodaj jednej planecie, „Wszechświat musi być stary i wielki – jego wiek musi

wynosić przynajmniej kilka miliardów lat, a rozmiary kilka miliardów lat świetlnych”.

Dodajmy do tego najnowsze odkrycia, że istotny udział w powstaniu naszego układu planetarnego

miała gwiazda supernowa (lub, według niektórych, nawet kilka gwiazd supernowych).

Przypomnijmy, że gwiazdy zwane tradycyjnie, aczkolwiek mylnie, supernowymi, to gwiazdy, które

pod koniec swojego cyklu ewolucyjnego doznają zaburzenia dotychczasowej równowagi pomiędzy

dwiema działającymi przeciwnie siłami, a mianowicie pomiędzy siłą własnej grawitacji (działającą

do środka) i siłą ciśnienia promieniowania (działającą od środka); na skutek tego gwiazda ulega

rozerwaniu. W roku 1969 w północnym Meksyku, w pobliżu wioski Pueblito de Allende, spadł

meteoryt (zwany dziś meteorytem Allende). Okazuje się, że meteoryt zawiera pewne izotopy

pierwiastków chemicznych, które nie mogły zostać wyprodukowane w trakcie reakcji zachodzących

w chmurze gazu i pyłu, z jakiej powstało nasze Słońce i jego planety. Jedynym rozsądnym

wyjaśnieniem tej anomalii (zaproponowanym w 1977 roku) jest przyjęcie, że w pobliżu obłoku,

z którego potem powstał nasz układ planetarny, znalazła się gwiazda supernowa. Jej wybuch

zanieczyścił pierwotny obłok produktami rozpadu. Produkty te odnaleźliśmy w meteorycie Allende.

Inne najstarsze meteoryty – jak później stwierdzono – również zawierają izotopowe anomalie, które

wyjaśnia się wybuchem supernowej (lub nawet kilku supernowych).

Bliższa analiza tego zagadnienia wskazuje, że wybuch supernowej, znajdującej się w pobliżu

(w odległości około 60 lat świetlnych) prasłonecznego obłoku, nie tylko dostarczył pierwotnej

mgławicy pewnych izotopów, ale odegrał też istotną rolę w powstaniu samego układu planetarnego.

Prawdopodobnie fala uderzeniowa, jaka powstała przy zderzeniu materii wyrzuconej z supernowej

z prasłonecznym obłokiem, zapoczątkowała kurczenie się tego obłoku, co w efekcie doprowadziło do

powstania Słońca i planet.

Ale wybuchy supernowych nie są częstym zjawiskiem. W Galaktyce jedna supernowa wybucha

średnio raz na 300–400 lat. Ponadto właściwa supernowa musiała się znaleźć we właściwej

background image

odległości od właściwego obłoku. Zmniejsza to radykalnie prawdopodobieństwo przypadkowego

zaistnienia warunków potrzebnych do powstania życia. A od powstania życia do pierwszej

świadomej myśli istoty rozumnej droga bardzo daleka

3

.

Nie, nie twierdzę, że jesteśmy sami we Wszechświecie. Uważam tylko, że problem jest znacznie

trudniejszy i bardziej skomplikowany, niż się to wydaje domorosłym fachowcom od nazbyt łatwych

sensacji.

Jedno jest pewne, choćbyśmy nawet kiedyś nawiązali (tryb superwarunkowy!) łączność z inną

cywilizacją, nie liczmy na to, że Bardziej-od-Nas-Rozwinięci-w-Rozumie (ciekawe, że we

wszystkich science fiction zawsze tylko takich spotykamy) podpowiedzą nam rozwiązanie naszych

egzystencjalnych problemów. Problemy egzystencjalne wynikają z istnienia – z tego, że się jest.

A w istnieniu nikt nas nie może zastąpić.

Genesis

ducha

Korzeniami głęboko wrastamy we Wszechświat. Najprawdopodobniej nasze istnienie stało się

w ogóle możliwe dzięki temu, że drobny ułamek sekundy po Wielkim Wybuchu zapoczątkowującym

ewolucję Kosmosu supergęsta i supergorąca plazma (mieszanina cząstek elementarnych) nie była

całkiem równomiernie rozmieszczona w przestrzeni; jej początkowo nieznaczne zagęszczenia

sprawiły, że z czasem powstały galaktyki, a potem gwiazdy. Przez kilka miliardów lat we wnętrzach

gwiazd zachodziły reakcje jądrowe, by wreszcie dokonała się w nich synteza ciężkich pierwiastków.

Być może dzięki temu, że jakaś supernowa wybuchła w pobliżu obłoku pyłu i gazu o odpowiednich

rozmiarach, zaistniał nasz Układ Słoneczny i tak się złożyło, że jedna z jego planet znalazła się

w odpowiednich warunkach chemicznych, grawitacyjnych, termicznych i wielu, wielu innych, by na

niej mogło zawiązać się prymitywne życie. Pierwotne środowisko nie zdusiło życia w zarodku.

Zaczęło się ono rozwijać. I znowu, ile sprzyjających czynników dało swój wkład do tego rozwoju!

Aż wreszcie w mózgu wysoko uorganizowanego ssaka błysnęła pierwsza świadoma myśl. Narodził

się Człowiek.

Dopiero dziś zaczynamy rozumieć głęboką prawdę biblijnego obrazu – Boga, który jak garncarz

lepi człowieka z mułu ziemi. Poprzez ten „muł” jesteśmy spokrewnieni z gwiazdami, galaktykami,

Wszechświatem.

Jest w nas jednak coś więcej. Bo oto z chwilą gdy świadoma myśl zabłysła, przestała ona ulegać

bezwładności materii. Ewolucja ducha stała się dalszym ciągiem ewolucji biologicznej. Dramatyczne

sukcesy nowożytnej nauki, a zwłaszcza nauki XIX i XX stulecia, są wymownym dowodem na to, że

myśl ludzka potrafi wykraczać poza materię, poza samego człowieka, w pewnym sensie. Schodzimy

w naszych badaniach do cząstek subatomowych, wznosimy się do świata galaktyk i supergalaktyk,

badamy własny organizm; naszą wiedzę potrafimy wykorzystać do podporządkowywania sobie

background image

środowiska, a nawet – w pewnym zakresie – własnego ciała. A wszystko wskazuje, że to dopiero

początek. Spójrzmy wstecz, co z tych rzeczy istniało 300 lat temu, i wybiegnijmy myślą naprzód, co

jeszcze będzie za lat tysiąc lub dziesięć tysięcy.

Ale nasza myśl nie zadowala się podporządkowywaniem sobie materialnego świata. Stawiamy

pytania jeszcze bardziej dogłębne, jeszcze bardziej wszechprzenikające.

Może kiedyś dowiem się, jak się tu wziąłem na Ziemi, ale ja chcę również wiedzieć po co. I tak

pojawia się pytanie o sens. Sens mojego istnienia. Sens historii ludzkości. Sens całego

Wszechświata. Na te pytania nauka nie może mi dać odpowiedzi. Moim poszukującym wzrokiem

staram się przeniknąć głębię kosmicznych przestworzy – nie rozumiem, ale może zaczynam

wyczuwać.

Bo pytania, jakie postawiłem, nie są tylko sprawą myśli. Są także sprawą woli. Zresztą pomiędzy

„myśleć” a „chcieć” nie ma ostrej granicy, jedno zakłada drugie, jedno bez drugiego jest niemożliwe.

Nie mogę chcieć czegoś, czego nigdy nie poznałem, a poznanie jest aktem myśli. Nie mogę myśleć

logicznie, jeśli nie jestem w stanie swobodnie kierować własnymi myślami, prowadzić myśli tam,

gdzie – jak sądzę – znajduje się poprawny wniosek, a nie tam, gdzie by mi kazała ślepa konieczność.

Myśl bez wolności decyzji mogłaby być co najwyżej maszyną do przeprowadzania logicznych

operacji, czekającą bezczynnie na swojego programatora.

Świat ludzkiej woli, jeśli nie jest bardziej bogaty, to w każdym razie jest bardziej dynamiczny niż

świat myśli. Wola jest jeszcze bardziej nienasycona niż myśl. Można dać komuś w prezencie

Wszechświat i uważać, że to bardzo mało. Niepokój dążenia jest najpotężniejszą siłą, jaka

kiedykolwiek działała w obrębie Wszechświata. Chętnie mówimy wręcz o nienasyconości naszych

pragnień i nieskończoności naszych ambicji. Powiedzenia te, choć raczej nieokreślone, znaczą coś

rzeczywiście, gdyż opierają się na naszym własnym wewnętrznym doświadczeniu.

Na styku myśli i chcenia rodzą się uczucia. Nie są one ani myślą, ani chceniem. Są ich jakąś

dziwną mieszaniną, przyprawioną sowicie czysto biologicznymi reakcjami. Ale właśnie one, uczucia,

nadają człowiekowi jego specyficznie ludzki wymiar. One to sprawiają, że myślenie nie jest

algorytmem, a wola prostym prawem przyciągania (z siłą odwrotnie proporcjonalną do kwadratu

możliwości osiągnięcia przedmiotu pragnienia!), lecz chceniem, ze wszystkimi odcieniami

mieszczącymi się w tym pojęciu. Ponieważ uczucia znajdują się znacznie bliżej biologii niż myśl

i chcenie, jeśli wyrwą się spod kontroli rozumu i woli, mogą łatwo stać się potężną siłą niszczącą.

To właśnie przez nie prawo wzrostu dezorganizacji, działające powszechnie w świecie materii,

przenika do psychiki człowieka i rozciąga na nią swoją niszczycielską działalność. Ale z drugiej

strony uczucia otwierają przed człowiekiem zupełnie nowe horyzonty. Im zawdzięczamy

najpiękniejsze i najmocniejsze przeżycia w naszym życiu, im ludzkość zawdzięcza świat piękna,

background image

sztuki, poezji…

Kartezjusz był pierwszym filozofem czasów nowożytnych, który zauważył, że nasza wiedza

o duchowej rzeczywistości opiera się na doświadczeniu. Jest to doświadczenie jakościowo inne od

doświadczeń, jakie przeprowadza się w naukowych laboratoriach, ale jest to na pewno

doświadczenie bardziej pierwotne od wszelkiego rodzaju eksperymentowania z rzeczami

materialnymi. To, co pisałem na temat świata myśli, woli i uczuć, opiera się na moim wewnętrznym

doświadczeniu. Z moją myślą, chceniem i odczuciami stykam się bezpośrednio. Myślę, więc jestem.

Myśl bezpośrednio informuje o istnieniu. Jeśli cokolwiek wiem o świecie zewnętrznym, to wiem

poprzez wrażenia, które być może zostały „wprawione w ruch” przez coś z zewnętrznego świata, ale

które niewątpliwie należą do mojego wewnętrznego doświadczenia.

Doświadczenie wewnętrzne informuje mnie o duchowej rzeczywistości na pewno bardziej

bezpośrednio, niż doświadczenie laboratoryjne informuje fizyka na przykład o istnieniu atomów.

Ażeby dojść do hipotetycznego wniosku o istnieniu atomów, fizyk musi być uzbrojony w wiele

precyzyjnych instrumentów i w bardzo abstrakcyjną teorię; przy czym między teorią

a eksperymentami zachodzi swoiste sprzężenie zwrotne: instrumenty są zbudowane na podstawie

teorii, teorię tworzy się, opierając się na wynikach doświadczeń wykonanych za pomocą

instrumentów. A o duchowej rzeczywistości wiem, z chwilą gdy uświadomię sobie, że myślę i chcę.

Pytania egzystencjalne: o nasze miejsce w rzeczywistości, o sens życia, o nasze przeznaczenie…

wynikają więc także z doświadczenia. Z doświadczenia najbardziej pierwotnego i najgłębiej

domagającego się odpowiedzi. Obok tych pytań nie można przejść obojętnie. Jeśli łudzilibyśmy się,

że nie musimy ich sobie w ogóle postawić, prędzej czy później postawi je przed nami nasza własna

wewnętrzna rzeczywistość. Nie da się uniknąć doświadczenia własnego istnienia.

Mówiąc o ludzkich pytaniach egzystencjalnych, nie sposób uniknąć problemu Boga. Gdy pytamy

o sens ludzkiego istnienia, sens ludzkiej historii i sens Wszechświata, automatycznie rzucamy

wyzwanie… Bogu.

Wybór sensu nie jest wyborem dowolnym, takim jak na przykład wybór czarnego czy

granatowego ubrania na dzisiejszy wieczór ani nawet jak wybór studiów czy zawodu, który w dużej

mierze decyduje o całym późniejszym życiu. Wybór sensu jest postulatem racjonalności.

Opowiedzenie się po stronie bezsensu byłoby zdradą rozumu, a więc zdradą tego, co jest istotnym

składnikiem człowieczeństwa.

Boga nie należy wyobrażać sobie jako zegarmistrza nakręcającego zegar Wszechświata ani jako

gracza przestawiającego pionki na szachownicy dziejów. Bóg jest tym, co nadaje sens człowiekowi,

historii i światu.

background image

WSZECHŚWIAT I CZAS

Filozofia zegarka

C

zas sprawuje nad nami nieubłagane rządy. Nic więc dziwnego, że prowokuje, by mu stawiać

pytania: czym jest? czy można nim zawładnąć? jakie są jego granice?

Zagadnienie czasu należy do najstarszych problemów filozoficznych. Niektórzy filozofowie

wyobrażali sobie czas w postaci linii prostej bez początku i bez końca, po której – zawsze w jedną

stronę – posuwa się wszystko, co istnieje; gdyby nic nie istniało, istniałby „pusty”, ukierunkowany

z przeszłości ku przyszłości czas (Newton). Inni sądzili, że czas jest pewnego rodzaju

uporządkowaniem zdarzeń, tak że jedne zdarzenia następują po drugich; jeśli nie byłoby zdarzeń, nie

byłoby również czasu (Leibniz). Jeszcze inni uważali, że czas jest czysto subiektywnym wrażeniem:

to nie świat zewnętrzny jest pogrążony w czasie, lecz nasz aparat poznawczy wytwarza pojęcie czasu

i rzutuje je na zewnątrz, na świat rzeczy (Kant).

Stare filozoficzne pytania o naturę czasu podjęła współczesna nauka; przeformułowała je,

postawiła na swój sposób i zaproponowała rozwiązania.

Słowo kosmos znaczy „harmonia, porządek”. I rzeczywiście Wszechświat jest Kosmosem, czyli

zbiorem uporządkowanym, przeciwstawieniem Chaosu. Każdy porządek polega na pewnych regułach

zakazu. W mieszkaniu, w którym ma panować porządek, wielu rzeczy nie wolno; na przykład: nie

wolno wchodzić w zabłoconych butach, nie wolno kłaść przedmiotów byle gdzie, nie wolno rzucać

papierów na podłogę, itp. We Wszechświecie każde prawo przyrody jest taką porządkującą regułą

zakazu; na przykład: ciałom materialnym w polu grawitacyjnym nie wolno poruszać się inaczej jak

tylko zgodnie z prawem grawitacji.

Według współczesnej teorii informacji (nieco tylko rzecz upraszczając) istnienie reguł zakazu,

czyli istnienie ograniczeń, jest równoznaczne z istnieniem pewnej ilości informacji. Na przykład:

chaotyczny zbiór czcionek, w którym wszystkie układy czcionek są dozwolone, nie zawiera

informacji; natomiast zbiór uporządkowany według gramatycznych reguł języka polskiego, czyli zbiór

czcionek, w którym obowiązuje zakaz układania czcionek inaczej niż tylko zgodnie z regułami

polskiej gramatyki, daje słowa i zdania, niosące informację.

background image

A zatem Wszechświat, jako zbiór, w którym obowiązują ograniczenia, zawiera w sobie

informację. Tę właśnie informację starają się rozszyfrować naukowcy. Stare porównanie przyrody

do otwartej księgi jest znacznie bardziej celne, niż mogli przypuszczać ci, którzy je ukuli.

Niektóre spośród ograniczeń istniejących we Wszechświecie – albo, innymi słowy: pewne

informacje zakodowane we Wszechświecie – mają charakter czasowy. Podstawowym tego rodzaju

ograniczeniem jest niemożność odwrócenia się biegu zdarzeń. Czas musi płynąć z przeszłości

w przyszłość. Kierunkowość czasu należy do najbardziej fundamentalnych reguł zakazu

porządkujących Wszechświat.

Nasza codzienna walka z przemijaniem jest więc w istocie walką z Kosmosem.

Przyszłość jest bałaganem

Już od połowy XIX wieku fizycy znajdują się na tropie prawa przyrody odpowiedzialnego za

kierunek upływania czasu. Wszystkie prawa fizyki są nieczułe na zmianę kierunku czasu: jeżeli

w równaniu przedstawiającym dane prawo fizyki za „czas” podstawimy „minus czas”, prawo nie

ulegnie zmianie, będzie działało tak samo jak przedtem. Istnieje tylko jeden wyjątek od tej reguły –

druga zasada termodynamiki (nauki o cieple). Powiada ona, że w każdym układzie izolowanym

energia ulega rozpraszaniu (mimo że ilość energii w tym układzie pozostaje stała). Miarą

rozpraszania energii jest funkcja zwana entropią: im rozproszenie większe, tym większa entropia.

A zatem entropia układu zawsze wzrasta. Wzrost entropii można uznać za wskaźnik kierunku czasu

rozważanego układu.

Pojęcie entropii pojawiło się w nauce o cieple, ale jego znaczenie wkrótce wyszło daleko poza

czysto termodynamiczne zastosowania. Dość nieoczekiwanie okazało się, że entropia może służyć za

miarę uporządkowania, a co za tym idzie – za miarę ilości informacji. Z tym że zależność jest tu

odwrotnie proporcjonalna: im większa entropia, tym mniejsze uporządkowanie (większy bałagan) – i

tym mniej informacji.

Wszystko wskazuje na to, że druga zasada termodynamiki działa także we Wszechświecie jako

całości: entropia Wszechświata rośnie, stopień zorganizowania maleje, bałagan wzrasta, ilość

informacji zawartych we Wszechświecie nieustannie maleje. Jest to tak zwana termodynamiczna

„strzałka czasu” – fizyczny mechanizm rozróżniania między przeszłością a przyszłością.

Zegar biologiczny, jakim jest nasz własny organizm, stanowi szczególny przypadek zegara

termodynamicznego. Starzenie się organizmu mierzy się wzrostem jego entropii. Przeciwdziałamy

temu, dostarczając organizmowi świeżych zasobów energii w pokarmach, chwilowo obniżamy

entropię za pośrednictwem środków farmakologicznych, ale z góry jesteśmy skazani na przegraną.

Przeciwko nam działa prawo fizyki: w globalnym bilansie entropia musi wzrastać. Kiedyś osiągnie

ona maksimum. I wtedy organizm umrze. Śmierć nie jest zjawiskiem „prywatnym”, odosobnionym.

background image

Umierając, uczestniczymy w strukturze Kosmosu.

Pociecha w statystyce

Nie wolno nam jednak przeoczyć tego, że entropia jest pojęciem statystycznym. Jest miarą porządku,

a porządek lub nieporządek może istnieć tylko wtedy, gdy istnieje wystarczająco liczny zbiór

elementów: elementy tego zbioru można sortować, układać, mieszać, przestawiać, a następnie

mierzyć stopień uporządkowania całości. Jeśli istnieje tylko jeden element, nie ma sensu mówić

o stopniu jego uporządkowania, dokładnie tak samo jak nie ma sensu mówić na przykład o tasowaniu

jednej karty lub o średniej umieralności jednego człowieka.

A zatem kierunek czasu, o ile jest wyznaczany wzrostem entropii, też jest pojęciem statystycznym.

Czas upływa kierunkowo tylko w świecie składającym się z dużej liczby fizycznych jednostek. Jeśli

słuszne są nasze rozważania, to pojedynczy elektron lub proton nie rozróżnia między przeszłością

a przyszłością; dla cząstek elementarnych czas jest wielkością bezkierunkową.

Jednokierunkowe upływanie czasu nie jest tak absolutne, jak się nam wydaje. Przemijanie jest

następstwem złożoności. Organizm ludzki starzeje się i umiera, bo jest zbudowany z około pięciu

oktylionów atomów. To, co nie jest złożone, nie istnieje w strumieniu czasu i nie może umierać.

W świetle tych rozważań zaczynamy lepiej rozumieć, co znaczy powiedzenie, że śmierć jest

przejściem z czasu do wieczności.

Tajemnicy czasu ciąg dalszy

Nie koniec naszych dociekań nad naturą czasu. Tajemnica czasu przenika Wszechświat i naszą

egzystencję. Dopiero zaczynamy uchylać jej rąbka.

Rozszerzanie się Wszechświata, ucieczka wszystkich galaktyk wzajemnie od siebie, nie jest

prawem przyrody, jest raczej zaobserwowanym faktem, wynikającym z naszych współczesnych teorii

kosmologicznych. Okazuje się, że sam Wszechświat może służyć jako zegar wskazujący kierunek

upływania czasu. Rozważmy bowiem dwa różne stany Wszechświata, nie zakładając z góry, który

z nich jest wcześniejszy, a który późniejszy. Jeśli Wszechświat się rozszerza, to w jednym z tych

stanów średnia gęstość materii będzie mniejsza, w drugim zaś większa. Natychmiast widzimy, że stan

Wszechświata z większą gęstością materii jest wcześniejszy, a stan Wszechświata z mniejszą

gęstością – późniejszy. Wynika to oczywiście stąd, że Wszechświat rozrzedza się w miarę ekspansji.

Możemy więc mówić o zegarze kosmologicznym wyznaczającym kierunek czasu; wskazówką tego

zegara jest średnia gęstość materii we Wszechświecie.

Znowu chwila zdziwienia i zadumy: to, że dzień wczorajszy minął bezpowrotnie, wiąże się

ściśle, a może wręcz wynika z tego, że wszystkie galaktyki uciekają od siebie z zawrotnymi

prędkościami. Wrócić do wczoraj jest akurat tak samo niemożliwe, jak zmusić galaktyki, żeby

background image

cofnęły się w swojej kosmicznej ucieczce.

Struktura Wszechświata ingeruje w to, co się dzieje w małej skali. Współczesna fizyka dostarcza

jeszcze inny przykład tej prawidłowości. Prawa rządzące rozchodzeniem się światła (fal

elektromagnetycznych) należą do najistotniejszych charakterystyk materialnego świata. Prawa te są

wyrażone w równaniach Maxwella. Teoria rozchodzenia się światła, stworzona przez Jamesa

Clerka Maxwella w drugiej połowie XIX wieku, przeszła zwycięsko wszystkie testy

eksperymentalne i należy dziś do klasycznego arsenału teorii fizycznych. Ale tu właśnie ukazuje się

rzecz dziwna: w pewnym sensie tylko połowa teorii Maxwella dobrze opisuje sytuacje

doświadczalne, natomiast druga połowa nie odnosi się do świata, w którym żyjemy, opisuje jakiś

świat fikcyjny. Ten drugi, fikcyjny świat jest ze wszech miar dziwnym światem, stanowi on jakby

czasowe odbicie naszego świata. Gdybyśmy w tym dziwnym świecie zapalili pochodnię, to nie

wyśle ona promieni świetlnych w ciemność, przeciwnie: odległe części Wszechświata wyemitują

promienie świetlne w kierunku pochodni; promienie zbiegną się w pochodni dokładnie w momencie

jej zapalenia. Wraz z odwróceniem czasu odwraca się przyczynowość: pochodnia przestaje być

przyczyną rozchodzenia się światła, staje się jego skutkiem.

Rozwiązania równań Maxwella poprawnie opisujące naszą rzeczywistość nazywają się

rozwiązaniami opóźnionymi; rozwiązania „dziwne”, odwrócone w czasie, nazywają się

rozwiązaniami przedwczesnymi lub przyspieszonymi. Podkreślmy – z punktu widzenia teorii obydwa

rodzaje rozwiązań są dokładnie jednakowo uprawnione. Co więc sprawia, że jedne odnoszą się do

rzeczywistości, a drugie nie?

Wydaje się, że dziś już znamy odpowiedź na to pytanie. Realistycznie rzecz biorąc, światło nie

rozchodzi się w pustej przestrzeni, lecz we Wszechświecie. Nie należy więc rozwiązywać równań

Maxwella „w próżni”, lecz w jakimś konkretnym modelu Wszechświata, i może się tak zdarzyć, że

Wszechświat zadziała jak doskonały absorber, pochłaniając niejako rozwiązania przedwczesne,

a pozostawiając w mocy wyłącznie rozwiązania opóźnione. (Nieco ściślej: do jednoznacznego

określenia równań Maxwella nie wystarczą same równania, należy przyjąć również tak zwane

warunki początkowe. Otóż może się tak zdarzyć, że struktura Wszechświata wyklucza warunki

początkowe prowadzące do rozwiązań przedwczesnych). Taka idea przyświecała wielu pracom

publikowanym w ostatnich latach. Niestety, prace te nie dawały zdecydowanych wyników. Sprawa

wydawała się zagmatwana i prawie beznadziejna. Tymczasem rozwiązanie okazało się stosunkowo

proste i bardzo logiczne. Najbardziej znane, standardowe modele kosmologiczne (tak zwane modele

Friedmana) są modelami znacznie wyidealizowanymi. Między innymi przyjmuje się w nich, dla

uproszczenia, że materia wypełniająca Wszechświat ma własności doskonałej cieczy. Następstwem

tego założenia jest fakt, że w standardowych modelach kosmologicznych entropia nie rośnie, lecz jest

background image

wielkością stałą. W modelach tych działa tylko zegar kosmologiczny (rozszerzanie się

Wszechświata), natomiast zegar entropijny nie wskazuje określonego czasu. Modele te – jak

wykazały wspomniane prace – nie potrafią też zadowalająco wybrać opóźnionych rozwiązań równań

Maxwella, a odrzucić przedwczesnych.

Okazuje się jednak, że gdy wziąć pod rozwagę nie zwykłe modele standardowe, lecz modele

kosmologiczne, wypełnione materią o własnościach niedoskonałej cieczy (tak zwana ciecz lepka),

w których entropia rośnie zgodnie z drugą zasadą termodynamiki, to wprawdzie rachunki są znacznie

trudniejsze, ale wyniki bardziej obiecujące.

Przede wszystkim zegary kosmologiczny i entropijny w takich modelach nie są od siebie

niezależne. Rozszerzanie Wszechświata powoduje wzrost entropii „niedoskonałej cieczy”, z kolei

wzrost entropii sprawia, że rozszerzanie Wszechświata staje się nieodwracalne, to znaczy przyszłość

nie jest tylko zwierciadlanym odbiciem przeszłości, lecz różni się od niej istotnie. Strzałka czasu

wskazuje ku przyszłości.

A co z teorią Maxwella w takim Wszechświecie? Można przypuszczać, że jeżeli w modelu

kosmologicznym istnieje kierunek czasu określony wzrostem entropii, to w modelu tym obowiązują

tylko rozwiązania opóźnione, czyli te, które rzeczywiście działają w otaczającym nas świecie.

Po tych abstrakcyjnych rozważaniach spójrzmy na nasz ręczny zegarek. Czy przypuszczaliśmy, jak

ogromny mechanizm kryje się za tymi małymi wskazówkami?

Historia i świadomość

Bezpośrednim następstwem istnienia strzałki czasu jest to, że każde zdarzenie we Wszechświecie

posiada swoją przeszłość i swoją przyszłość. Przeszłość danego zdarzenia to wszystko to, co może

ono pamiętać, czyli zbiór wszystkich zdarzeń, które mogą w jakikolwiek sposób wpływać na dane

zdarzenie. I symetrycznie: zbiór tych wszystkich zdarzeń, na które dane zdarzenie może wpływać,

stanowi jego przyszłość. Dzięki temu Wszechświat jest historyczny; każde zdarzenie rozgrywające

się we Wszechświecie ma swoją historię.

Kierunkowość strumienia czasu nabiera nowego znaczenia w obrębie pewnej szczególnej klasy

zdarzeń, a mianowicie w obrębie zdarzeń rozgrywających się w naszej świadomości. Świadomość

znajduje się zawsze w „teraz”, które dzieli przeszłość od przyszłości. Przeszłość staje się historią

nieustannie nawarstwiającą się w świadomości, przyszłość – polem możliwości. Struktura czasu

warunkuje strukturę świadomości. Jednowymiarowość czasu sprawia, że i nasza świadomość jest

w pewnym sensie jednowymiarowa. Chociaż czasoprzestrzeń nie jest ani punktem, ani linią, nasze

świadome „teraz” podobne jest do punktu poruszającego się po linii następujących po sobie zdarzeń,

których jesteśmy świadomi.

Historia wprawdzie – jak mówimy – już minęła, ale jest rzeczywistością, czymś dokonanym,

background image

czego już nie można zmienić. Aby zmienić swoją historię, trzeba by zmienić Wszechświat, bo to, co

się już dokonało, stało się częścią rzeczywiście istniejącego Wszechświata. Z nieodwracalności

czasu wynika nieodwracalność historii.

Historia jest czymś zaszłym, zamrożonym w przeszłości, raz na zawsze uniezależnionym od

naszych ingerencji. Natomiast przyszłość jest polem możliwości, jest otwarta, można na nią

wpływać, kształtować ją zgodnie z naszymi możliwościami. Ale każda przyszłość przejdzie kiedyś

do przeszłości, stanie się dokonaną historią. Taka jest bowiem natura czasu. Lub odwrotnie: każda

historia była kiedyś przyszłością, na którą mogliśmy oddziaływać. W ten sposób historia zawiera

ślady naszej działalności. Jesteśmy odpowiedzialni za własną historię.

I tu dochodzimy do centralnego punktu naszego rozważania. Moralny problem odpowiedzialności.

Choć jest to problem na wskroś moralny, łączy się on istotnie z kosmologią. Struktura Wszechświata,

fakt, że świat jest „uczasowiony” i że czas posiada kierunek z przeszłości w przyszłość, warunkuje

możliwość odpowiedzialności. Czyny przez nas dokonane nie znikają, nie zapadają się w nicość, lecz

stają się częścią przeszłości, istnieją w naszej historii, Wszechświat zawiera ich ślady; przestają być

tylko nasze własne, są składowymi elementami Kosmosu. Dotyczy to nie tylko samych czynów, ale

również ich moralnej wartości. Czyn zły pozostaje utrwalony w naszej historii jako czyn zły, czyn

dobry istnieje wtopiony w strukturę Wszechświata jako dobry. Historii nie da się pozbyć. Wraz z nią

istnieje w nas dobro i zło, których jesteśmy autorami.

Metoda naukowa „chwyta” jedynie ilościowe związki pomiędzy mierzalnymi własnościami

materii, nie potrafi ujmować wartości, ale Wszechświat jest przeniknięty wartościami. Posiadamy

wewnętrzne doświadczenie wartości, niektóre wartości potrafimy tworzyć sami. Jako skutki naszej

działalności nie znikają one, lecz istnieją nadal we Wszechświecie.

To, iż potrafimy być twórcami wartości, sugeruje, że źródłem wartości jest świadomość. Coś

może być mniej lub bardziej warte jedynie dla kogoś. Ale odpowiedzialność za własną historię nie

jest wyłącznie odpowiedzialnością wobec siebie. Nasza historia nie jest tylko naszą historią.

Krzyżując się z historiami innych ludzi, stała się częścią Wszechświata. Wartości istnieją

w materialnym świecie, ale swoim znaczeniem wykraczają poza świat materii. Wskazują ku swemu

Źródłu.

Filozof z Królewca Immanuel Kant w zakończeniu Krytyki praktycznego rozumu pisał:

Dwie rzeczy napełniają umysł coraz to nowym i wzmagającym się podziwem i czcią, im częściej i trwalej nad nimi się zastanawiamy:

niebo gwiaździste nade mną i prawo moralne we mnie. Nie potrzebuję ich szukać ani jedynie domyślać się poza polem mego widzenia

jako spowitych w ciemnościach lub znajdujących się poza granicami mego poznania; widzę je przed sobą i wiążę je bezpośrednio ze

świadomością mego istnienia… Pierwszy widok, widok nieskończonej mnogości światów, niejako unicestwia moją ważność jako

zwierzęcego stworzenia, które musi z powrotem zwrócić materię, z której się poczęło, planecie będącej jedynie punktem we

Wszechświecie, gdy skończy się krótki czas, przez który było (nie wiadomo, w jaki sposób) obdarzone siłą życiową. Drugi natomiast

background image

podnosi moją wartość, jako inteligencji, nieskończenie dzięki mej osobowości, w której prawo moralne objawia mi życie niezależnie od

zwierzęcości, a nawet od całego świata zmysłów, przynajmniej o ile to daje się wnosić z celowego określenia mego istnienia przez to

prawo, które (to określenie) nie jest ograniczone do warunków i granic tego życia, lecz sięga w nieskończoność

4

.

background image

WSZECHŚWIAT I EWOLUCJA

Horyzonty ewolucji

W

szechświat istnieje w czasie. Kierunkowe upływanie czasu należy do najbardziej „głębokich”

charakterystyk świata. Czas oznacza zmienność. Istnienie w czasie jest nieustannym stawaniem się.

Czas stanowi miarę zmienności. Zmienność ukierunkowana nazywa się ewolucją.

Termin ewolucja zrobił zawrotną karierę w ciągu ostatnich stu kilkudziesięciu lat. Pojawił się on

w biologii. 24 listopada 1859 roku na półkach księgarskich Londynu ukazała się książka Karola

Da r w i na O pochodzeniu gatunków drogą doboru naturalnego, czyli o utrzymaniu się

doskonalszych ras w walce o byt. Wydawca nie przewidywał większego zainteresowania tym

specjalistycznym dziełem i wydrukował jedynie 1250 egzemplarzy. W ciągu kilku dni cały nakład

został wyczerpany. I od tej chwili każda książka mająca w tytule wyraz „ewolucja” może liczyć na

żywe zainteresowanie czytelniczego rynku. Kiedyś teoria ewolucji była naukowym skandalem. Do

dziś dla wielu ludzi pojęcie ewolucji ma posmak sensacji.

Pojęcie ewolucji ma także swoją ewolucję. Narodziło się ono w biologii, ale szybko wyszło

daleko poza jej ramy. Wypada tu wspomnieć dwóch filozofów: Herberta Spencera i Henriego

Bergsona. Choć bardzo różni od siebie, są typowi pod pewnymi względami. Obydwaj uczynili

z ewolucji podstawowe prawo czy raczej zasadę filozoficzną, rządzącą całą rzeczywistością – od

świata atomów, przez wszystkie przejawy życia i działalności człowieka, aż po najodleglejsze

gwiazdy i galaktyki. Spencer traktował ewolucję na sposób mechaniczny: wszystkie zmiany

sprowadzają się, według niego, do podziałów na części składowe i połączeń według nowych

proporcji. Bergson natomiast dopatrywał się wszędzie działania „siły życiowej” (élan vital), istotnie

różnej od wszystkich znanych sił fizycznych. Siła życiowa przenika wszystko i dodaje do świata

element dynamicznej i twórczej zarazem zmienności. Dwa często i dziś spotykane stanowiska;

ewolucja – zrozumiały mechanizm, i ewolucja – tajemnicza dynamis.

We współczesnej teologii także zadomowił się ewolucjonistyczny sposób myślenia. Do

zamierzchłej przeszłości należą czasy, kiedy to kreacjonizmowi przeciwstawiano ewolucjonizm: to,

co stworzone, nie mogło podlegać ewolucji, a ewolucją wyjaśniano nie tylko zmienność, ale

background image

i istnienie. Dziś teologowie chętnie posługują się pojęciem kreacjonizmu ewolucyjnego. Jest to

doktryna korzeniami sięgająca poglądów świętego Augustyna z Hippony, według której świat został

stworzony nie w stanie statycznego istnienia, lecz w stanie ustawicznego stawania się. Ewolucja jest

ciągle trwającym stwarzaniem. Nie bez wpływu na współczesne ujęcia kreacjonizmu ewolucyjnego

pozostawała wizja świata zaproponowana przez Teilharda de Chardin. Według niego ewolucja

w swojej istocie polega na nieustannym różnicowaniu się i wzroście złożoności, który po

przekroczeniu pewnego progu wytwarza „nową jakość”. Ewolucja biologiczna jest dalszym ciągiem

ewolucji fizycznej i wstępem do ewolucji ducha. W niektórych kręgach wpływ Teilharda jest tak

duży, że podejmuje się próby przeformułowania całej teologii chrześcijańskiej w duchu

ewolucjonizmu.

Myślenie w kategoriach ewolucji stało się faktem dokonanym. Zacieśnijmy jednak nieco zakres

naszych rozważań. Zasygnalizowaliśmy najszersze horyzonty ewolucji, zejdźmy teraz do

„szczegółów”, bez których łatwo można popaść w ogólnikowość.

Ewolucja mechanistyczna

Pojęcie ewolucji było już znane mechanice klasycznej. Być może filozof ewolucjonista zarzuciłby

pojęciu ewolucji w mechanice ubóstwo treści, ale z całą pewnością było ono jasno sprecyzowane.

Prawa ruchu mechaniki klasycznej są wyrażone w postaci równań różniczkowych. Prawa te, czyli

równania różniczkowe, są „zadane z góry”; właśnie takie, a nie inne prawa rządzą światem

mechaniki. Ale żeby znaleźć rozwiązanie odpowiedniego układu równań, czyli żeby określić ruch

danego ciała materialnego, nie wystarczy znać same równania; należy ponadto: po pierwsze,

wiedzieć, pod działaniem jakich sił ciało się porusza, oraz, po drugie, znać „warunki początkowe”

rozwiązania, czyli położenie i pęd danego ciała (lub ciał) w pewnej, dowolnej chwili. Prawa

(równania) są narzucone z góry przez naturę „mechanicznego świata”; siły określa się z rozważań nad

charakterem fizycznej sytuacji; „warunki początkowe”, w zasadzie dowolne, są przypadkowym

elementem teorii.

Jeżeli znamy warunki początkowe ruchu jakiegoś ciała (lub układu ciał) pod działaniem danych

sił, to z równań ruchu mechaniki klasycznej możemy odtworzyć (wyliczyć) położenia i pędy ciała

w dowolnej chwili czasu. Innymi słowy: historia układu mechanicznego jest raz na zawsze

zdeterminowana przez stan układu w jednej chwili. Przy czym jest najzupełniej obojętne, czy jest to

stan chronologicznie początkowy czy jakikolwiek późniejszy stan układu. Historia układu jest

jednotorowa, układ nie może wybierać między możliwościami; żadnych możliwości nie ma. Jeśli

znamy stan układu w jednej chwili, prawa mechaniki jednoznacznie przepowiadają stan układu

w każdej innej chwili. Powiadamy, że mechanika klasyczna jest teorią deterministyczną.

Właśnie na tej podstawie Newton wyobrażał sobie, że Pan Bóg stworzył świat w pewnej chwili

background image

absolutnie (to znaczy niezależnie od czegokolwiek) płynącego czasu, „zadając” w tej chwili

położenia i pędy wszystkich nowo powstałych materialnych cząstek, i natychmiast mógł rozpocząć

szabatni odpoczynek. Resztę pracy wykonują za niego prawa mechaniki. Inspirowany tym samym,

ściśle deterministycznym obrazem rzeczywistości Pierre Simon de Laplace twierdził, że gdyby ktoś

mógł znać położenia i pędy wszystkich cząstek we Wszechświecie w jednej tylko chwili i był

w stanie rozwiązać odpowiednio wielki układ równań różniczkowych, to wiedziałby wszystko, byłby

posiadaczem Bożej wszechwiedzy.

Teorie mechaniki klasycznej odnosiły się tylko do materialnego, nieożywionego świata, ale

wystarczyło zrobić jeden lub dwa kroki, by dojść do twierdzenia, że podobnie, deterministycznie,

rozwija się świat ożywiony, człowiek, społeczeństwo. Taki pogląd zdejmował z człowieka

obowiązek wysiłku. Ewolucja nie ma niczego do wyboru, nasz wkład nie jest w stanie zmienić

„programu” zakodowanego w „warunkach początkowych”.

Tymczasem jednak na samym obrazie mechanistycznym zaczęły się pokazywać groźne pęknięcia.

Jak wiadomo, żadnego pomiaru nie da się wykonać z dowolną dokładnością, a zatem stan

początkowy możemy znać tylko z pewnym marginesem błędów pomiarowych. Okazuje się, że gdy

dane początkowe, wyznaczone w granicach błędu, wstawimy do równań ruchu, chcąc wyliczyć

ewolucję układu, z czasem błąd tak narasta, że informacja o odpowiednio oddalonych w czasie (od

stanu początkowego) stanach układu staje się całkiem bezużyteczna. Co więcej, istnieją spekulacje,

że program Laplace’a (wyliczenie historii Wszechświata ze znajomości położeń i pędów wszystkich

cząstek w pewnej chwili) jest niewykonalny ze względów zasadniczych. Nawet jeśli przyjmiemy, że

Wszechświat składa się z klasycznych cząstek, których położenia i pędy możemy mierzyć z dowolną

dokładnością, to komputer, który byłby w stanie rozwiązać odpowiednią liczbę równań

różniczkowych, musiałby być zbudowany z większej liczby cząstek niż… cały Wszechświat.

Ewolucja prawdopodobieństw

Ale nie musimy się odwoływać aż do tego rodzaju rozważań, żeby odrzucić obraz ewolucji

mechanistycznej. Wiemy dziś dobrze, że podstawowym budulcem Wszechświata nie są klasyczne

grudki materii, lecz cząstki elementarne opisywane przez mechanikę kwantową, a w mechanice

kwantowej klasyczny determinizm załamuje się całkowicie.

Istota problemu kryje się w tym, że początkowego stanu układu kwantowego nie da się wyznaczyć

z dowolną dokładnością. I to wcale nie z powodu błędów pomiarowych. Natura rzeczywistości jest

kwantowa: przyroda jest tak zbudowana, że cząstce elementarnej nie można przypisać równocześnie

ściśle określonego położenia i ściśle określonego pędu. Im dokładniej określimy położenie, tym

większa będzie niepewność co do pędu cząstki: i odwrotnie – im dokładniej wyznaczymy pęd, tym

mniej wiemy o położeniu. Skutkiem tego wyraz „cząstka” powinniśmy ujmować w cudzysłów.

background image

Cząstka elementarna nie ma nic wspólnego z potocznym wyobrażeniem małej grudki materii. Jest ona

raczej podobna do kłębka fal, z tym że nie są to fale czegoś materialnego, lecz pewne konstrukcje

czysto matematyczne, którym nie potrafimy przypisać żadnej „dotykalnej” rzeczywistości. Fale te

jednak nie są fikcją, pewne wielkości charakteryzujące je mają ściśle określoną interpretację

fizyczną. I tak kwadrat amplitudy takiej fali wiąże się z prawdopodobieństwem, że daną „cząstkę”

możemy znaleźć w danym obszarze przestrzeni. Dlatego też fale te nazywa się falami

prawdopodobieństwa.

Rozchodzenie się fal prawdopodobieństwa opisuje w mechanice kwantowej równanie

deterministyczne (równanie Schrödingera). Natura rozchodzenia się tych fal jest więc w zasadzie

taka sama jak natura rozchodzenia się na wodzie fal powstałych przez wrzucenie kamyka do

sadzawki. Z tym jednak że fale na wodzie są rzeczywistością fizyczną, którą można badać

doświadczalnie, natomiast fale mechaniki kwantowej służą do obliczania matematycznego

prawdopodobieństwa, że dany układ kwantowy znajduje się w danym stanie. Innymi słowy:

prawdopodobieństwa są określone jednoznacznie, ale stany cząstek kwantowych są określone

z pewnym prawdopodobieństwem.

Jeżeli pomiar wykazał (w granicach dokładności dozwolonych przez mechanikę kwantową), że

w jakiejś chwili cząstka kwantowa znajduje się w danym stanie, to w następnej chwili „cząstka” ma

„do wyboru” bardzo wiele stanów, przy czym dla każdego z tych stanów istnieje ściśle określone

prawdopodobieństwo, że „cząstka” znajdzie się właśnie w tym stanie.

Mechanika kwantowa tym różni się od wszystkich dotychczasowych teorii klasycznych, że teorie

klasyczne były tylko teoriami przyrody, natomiast mechanika kwantowa jest po raz pierwszy teorią

przyrody i naszej wiedzy o niej.

Ewolucja kosmiczna

Przyjrzeliśmy się dwóm zasadniczym teoriom ewolucji: klasycznej i kwantowej. Zobaczmy teraz, jak

one działają we Wszechświecie.

Według standardowego modelu Wszechświata ewolucja kosmiczna rozpoczęła się od Wielkiego

Wybuchu. W chwili „t-zero” Wszechświat był ściśnięty do nieskończonej gęstości. Ten

superegzotyczny stan wymyka się wszelkim badaniom naukowym. Ale już w „następnej” chwili

gęstość materii Wszechświata, choć niewyobrażalnie wielka, stała się skończona. Z obecnego punktu

widzenia warunki były nadal wysoce egzotyczne, ale możemy już domyślać się wielu rzeczy.

Ewolucja, jaka wówczas zachodziła, musiała być kwantowa. Historia Wszechświata nie była

jednoznacznie zapisana w pierwszych zdarzeniach, tak jak program dla komputera jest jednoznacznie

zapisany na twardym dysku. Świat miał raczej „do wyboru” nieskończenie wiele wariantów, każdy

background image

z określonym prawdopodobieństwem urzeczywistnienia. Wybrany wariant, spośród nieograniczonego

pola możliwości, stawał się dokonaną historią. Z początku historia działa się bardzo szybko.

W pierwszych ułamkach sekundy Wszechświat „przeżył” więcej niż potem w ciągu miliardów lat.

Z czasem gęstość materii, a wraz z nią ciśnienie i temperatura malały. Materia coraz bardziej

zaczynała przypominać to, z czym ma do czynienia współczesna fizyka. Oddziaływania grawitacyjne

stawały się dominujące. Efekty kwantowe stopniowo zaczęły się „uśredniać”, coraz bardziej

przechodząc w fizykę makroskopową. Prawdopodobieństwo pewnego wariantu historii stało się

o tyle większe od prawdopodobieństw wszystkich innych wariantów, że te inne przestały już po

prostu wchodzić w rachubę, jako z czasem coraz mniej różne od zera. Ewolucja z kwantowej

zmieniła się w deterministyczną.

Dziś fizyka klasyczna wystarczająco dokładnie opisuje historię Wszechświata.

Prawo wzrostu entropii, czyli rozpraszania energii, wzrostu chaosu i utraty informacji, jest

prawem fizyki klasycznej. Wszystko wskazuje na to, że obowiązuje ono w rzeczywistym

Wszechświecie. Ewolucja kosmiczna nie prowadzi świata ku „lepszej przyszłości”.

Ale entropia lokalnie może maleć: kosztem większego roztrwonienia (rozproszenia, nie

unicestwienia) energii gdzie indziej energia w jakimś miejscu może się koncentrować. Temu

procesowi zawdzięczamy własne istnienie. Wiemy, że na tej zasadzie – choć nie potrafimy wskazać

dokładnych mechanizmów – powstało i rozwija się życie.

Wzrost każdego organizmu jest powtórzeniem tej samej historii. Żywimy się ujemną entropią;

kosztem wzrostu bałaganu we Wszechświecie nasz organizm tworzy uporządkowane struktury – na

tym polega proces życia. Ale entropia ostatecznie musi rosnąć. Gdy procesy bałaganu przeważą

w organizmie, a entropia osiągnie maksimum, nastąpi jego śmierć biologiczna. Nasze ciało powróci

do ciągle rosnącego chaosu Wszechświata.

Ewolucja i moralność

Dotychczasowe rozważania wyraźnie wskazują na to, że zarówno Wszechświat, jak i nasze

materialne istnienie są przemijającymi zdarzeniami. Między człowiekiem a resztą świata zachodzi

jednak ważna różnica. Przez fakt posiadania świadomości wznosimy się ponad materię. Świadomość

jest wielką zagadką dla współczesnej nauki. O naszej własnej świadomości wiemy dziś na pewno

nieporównanie mniej, niż Tales z Miletu wiedział o budowie Wszechświata. Wiemy oczywiście, że

świadomość pracuje w oparciu o wysoko zorganizowaną materialną strukturę mózgu, ale o naturze

samej świadomości nie wiemy dosłownie niczego. Mamy świadomość posiadania świadomości –

i to wszystko.

Nawet jeśli nasza świadomość podlega wszystkim prawom fizyki, to posiada wobec nich

znacznie większą autonomię niż cokolwiek innego. Najbardziej dobitnie przekonuje nas o tym nasze

background image

własne doświadczenie. Jesteśmy zdolni do samoorganizacji, porządkowania osobowości,

wewnętrznego rozwoju na zupełnie innej zasadzie, niż na przykład kwiatek w doniczce przerabia

rosnący we Wszechświecie bałagan na swoją wewnętrzną strukturę. W kwiatku dzieje się to

mechanicznie: kiedyś zawiązała się korzystna reakcja i od tej pory lokalnie, w kwiatku, porządek

musi wzrastać, dopóki nie zostanie wchłonięty przez ogólny bezwład Kosmosu. W nas dokonuje się

świadomy wysiłek poprzedzony decyzją działania. Mam wewnętrzną świadomość, że tę decyzję

mogę podjąć lub nie. Jeśli ją podejmę, czeka mnie trudna droga, którą często nazywam wspinaniem,

a wynik tego wznoszenia się zależy od mojej wytrwałości i ilości pracy, jaką włożę w siebie. Jeśli

decyzji nie podejmę lub podjętej nie zacznę urzeczywistniać, z góry skażę się na drogę zstępującą,

pójdę – jak mówimy – po linii najmniejszego oporu. W takim wypadku świadomość rezygnuje ze

swoich możliwości i dobrowolnie poddaje się bezwładności materii, z którą jest złączona.

Tu właśnie rodzi się pojęcie duchowej ewolucji i moralności. Duchowa ewolucja człowieka

zależy od niego samego. To, co jest zgodne z tą ewolucją, jest moralne; to, co ją hamuje, jest

niemoralne. W tym miejscu bardzo pięknie można wykorzystać doktrynę o kreacjonizmie

ewolucyjnym: człowiek został stworzony przez Boga, ale został stworzony w stanie niegotowym.

Wysiłek włożony przez człowieka w swoją duchową ewolucję jest udziałem we własnym tworzeniu.

Ewolucja jest dalszym ciągiem kreacji.

Ale ewolucja duchowa rzadko, i tylko przez krótkie okresy, odbywa się liniowo, po prostej

gładko wznoszącej się ku górze. Z reguły dokonuje się ona wzdłuż bardzo poplątanej krzywej.

Świadome wprowadzanie ładu we własnej osobowości, na przekór inercji organizmu i środowiska,

stawia problem sensu. Bo w ewolucji duchowej człowieka idzie o coś więcej niż tylko

o przestawianie „składowych elementów”, tak by całość znalazła się w stanie mniejszej entropii.

Porządek, który trzeba stworzyć, ma być sensownym porządkiem. Dążenie do ładu plus świadomość

równa się problem sensu.

I tu właśnie powstają wszystkie egzystencjalne zmagania człowieka. Ich codziennością są trudy,

cierpienia, wzloty i upadki. Ich świadectwem i wyrazem są sztuka, literatura, wielkie zamierzenia

świętych i humanistów.

Świadome porządkowanie siebie jest tworzeniem sensu. Ale tworzenie sensu byłoby

bezsensowne, gdyby ostatecznie musiało się skończyć fiaskiem. I dlatego istnienie Boga jest

postulatem sensu.

Ewolucja i społeczeństwo

„Lokalna” ewolucja duchowa to rozwój wewnętrzny pojedynczego człowieka; „globalna” ewolucja

duchowa to rozwój całej ludzkości. Ale właśnie: czy rozwój? Istnieją tu dwa – skrajnie przeciwne –

punkty widzenia. Bardzo rozpowszechniony jest pogląd optymistyczny, głoszący, że rozwój

background image

społeczeństw jest rzeczą niewątpliwą. W społeczeństwie działają pewne prawa, które prowadzą

ludzkość ku coraz to „wyższym formom”. Społeczeństwo nowoczesne jest z pewnością „wyższe” od

społeczeństw starożytnych. Pesymiści nie przeczą rozwojowi cywilizacji, ale przeczą rozwojowi

moralności. Jeżeli porównamy nowoczesne obozy koncentracyjne ze starożytnym niewolnictwem, to

nie wiadomo, na czyją korzyść wypadnie to porównanie.

Rzecz w tym, że społeczeństwo można rozważać z bardzo różnych punktów widzenia. Można je

traktować jako masę statystyczną bezdusznych elementów i wyznaczać (przynajmniej w zasadzie)

entropię charakteryzującą stopień uporządkowania (względnie bałaganu) w danym okresie. Można

interesować się organizacją społeczeństwa tylko ze względu na interesy takiej czy innej klasy. Naukę

o społeczeństwie można rozumieć jako biologię wielkiego ludzkiego stada. Itd., itd. Gdy jednak

myślimy o duchowej ewolucji, to społeczeństwo należy rozważać w ten sposób, by nie unicestwiało

ono duchowej ewolucji jednostek. Jeżeli jakakolwiek ewolucja społeczeństwa miałaby sens, to tylko

taka, która – w miarę swojego postępu – stwarzałaby warunki do coraz skuteczniejszej ewolucji

duchowej swoich członków. I odwrotnie, duchowa ewolucja poszczególnych ludzi winna się składać

na ewolucję całości.

Niezależnie jednak od tego, czy duchowa ewolucja ludzkich społeczeństw jako całości istnieje

czy nie, winniśmy do niej dążyć i robić wszystko, aby stała się rzeczywistością. Nie żyjemy

w izolacji od innych i nie może być mowy o doskonaleniu siebie przy równoczesnej obojętności

wobec spraw innych.

Niektórzy filozofowie śnili o zbiorowej świadomości całej ludzkości (filozofowie arabscy

w średniowieczu); takiej świadomości nie ma (może kiedyś powstanie w trakcie ewolucji?! –

Teilhard de Chardin) i świadome porządkowanie własnej struktury, czyli tworzenie sensu, może

dokonywać się tylko na poziomie jednostki (osoby). Ale ponieważ społeczeństwo składa się

z jednostek, tworzenie sensu winno być również zadaniem społecznym.

Wszechświat i Sens

Sens, we właściwym tego słowa znaczeniu, odkryliśmy w dziedzinie indywidualnej świadomości

człowieka; stąd problematykę sensu rozciągnęliśmy na dziedzinę społeczną. Człowiek może tworzyć

sens indywidualnie lub zbiorowo. I jest to prawdziwe tworzenie sensu, polegające na porządkowaniu

własnego, świadomego tworzywa. Kiedyś to tworzywo było mniej uporządkowane, na skutek

naszych wysiłków stopień jego uporządkowania wzrósł – sens został stworzony. Jednakże warunkiem

sensowności tego procesu jest istnienie Sensu Obiektywnego, który gwarantuje, że nasza ewolucja

duchowa prowadzi do tworzenia sensu, a nie do złudzenia. Ten Sens Obiektywny zwykle nazywamy

Bogiem.

Refleksja nad własną świadomością, otwarte stawianie czoła problemom, jakie rodzą się

background image

w świadomym trudzie tworzenia własnego sensu, są najpewniejszą drogą do znalezienia Boga.

A gdy już odkryjemy sens, to warto w jego świetle jeszcze raz spojrzeć na Wszechświat.

Ewolucja kosmiczna nie wyszła z metafizycznej próżni i nie zdąża ku nicości, lecz jest przeniknięta

Sensem. Chcielibyśmy łatwo oglądać jego ślady wyciśnięte w Kosmosie, tak jak łatwo widzi się

ślady kogoś, kto przeszedł po piasku. Jednakże takich śladów nie ma – i to nas często wprawia

w zakłopotanie. A nie ma ich, ponieważ sens nie może być wyciśnięty tu i ówdzie; cały Wszechświat

jest śladem Sensownej Myśli. I dlatego jego „śladowość” jest tak trudna do zauważenia.

Sens nie musi oznaczać zrozumiałości. Z tego, że ktoś nie może zrozumieć dzieła naukowego, nie

wynika, iż jest ono pozbawione sensu. Bezradność wobec tajemnic Wszechświata i głębi ludzkich

egzystencjalnych problemów nie ma nic wspólnego z aprobatą bezsensu. Wiara w sens to postawa

życiowa, a nie gotowa odpowiedź na wszystkie pytania.

Pomiędzy sensem Wszechświata a sensem duchowej ewolucji człowieka, mimo wielu istotnych

pokrewieństw, zachodzi jedna ważna różnica. Sens Wszechświata – włączając we Wszechświat nas

samych jako jego cząstkę – odkrywamy przy pomocy filozoficznej refleksji. Sens własnej, duchowej

ewolucji tworzymy własnym wysiłkiem.

Bez tego tworzenia nie można być pełnym człowiekiem.

background image

ROZWAŻANIA

O STWORZENIU

background image

Strategia pytań

Po pytaniu albo następuje jasna odpowiedź, która ostatecznie rozstrzyga kwestię i w ten sposób

likwiduje pytanie, albo następują po nim dalsze pytania… Jest to strategia reakcji łańcuchowej.

I jeżeli łańcuch nie kończy się na którymś ogniwie całkowitym rozwiązaniem, ciągnie się on

w nieskończoność.

Wszechświat i myśl – Wszechświat i człowiek – Wszechświat i czas – Wszechświat i ewolucja –

to były współczesne kryptonimy pytań od wieków napinających niepokój ludzkiego istnienia.

Pytania te zawiązały łańcuchową reakcję innych pytań. Pytań, których nie można nie podjąć.

Łańcuch musi się dziać.

Rozważania o stworzeniu podejmują pytania zrodzone z Usprawiedliwienia Wszechświata.

Zamyślenie staje się jakby bardziej skupione, bardziej modlitewne i może dzięki temu właśnie

bardziej otwarte na wezwanie horyzontów.

Rozważania, jakie przedstawiam w tej serii, wyrosły, w przeważającej części, z wieczornych

zmęczeń, kiedy przesyt pracą, połączony z niedosytem jej wyników, wzmaga naturalny niepokój

myśli, każąc jej błądzić po łańcuchach pytań. Może tak właśnie być powinno: pytania – zwłaszcza

te najbardziej niepokojące – nie są urlopowym luksusem; stawia je – i ma skłaniać do

przemyśleń – codzienność. Codzienność, kończąca się każdego wieczoru.

Arché

mojego losu

S

tawianie pytań jest warunkiem przeżycia. Pierwsze pytania dziecka są jak rozbijanie sobie głowy

o otaczające przedmioty. W ten sposób mały człowiek uczy się świata. Uczy się swojej odrębności

od całej „reszty”, swojego miejsca wśród tego, co go otacza.

Dorosły człowiek, jeżeli nie stawia pytań innym ludziom, może zabłądzić w obcym mieście, ale

jeżeli nie stawia pytań sobie samemu, na pewno zabłądzi w życiu.

Jednym z podstawowych pytań człowieka jest pytanie o początek. Nie tylko, a nawet nie przede

wszystkim, w sensie czasowym. W języku staropolskim wyraz „początek” – nie bez wpływów

łacińskiego principium – znaczył również „zasada”, „coś pierwotnego”. Podobnie zresztą jak

w starożytnej grece. To właśnie grecki wyraz arché, zaczerpnięty z języka potocznego, stał się

background image

terminem technicznym, od którego zaczęła się cała filozofia Europy. Kluczowym pytaniem było: co

j e s t arché Wszechświata? I bynajmniej nie chodziło o początek czasowy, lecz o to, co jest

„elementarnym składnikiem”, „korzeniem” uzasadniającym wszystko inne. Odpowiedzi pierwszych

myślicieli – powietrze, ogień, woda lub ziemia – były naiwne, ale pytanie pozostało do dziś i jego

ciężar gatunkowy nie jest obecnie wcale mniejszy niż za czasów Talesa z Miletu.

Pierwsze zdanie Księgi Rodzaju powiada: „Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię”

5

:

początek – arché Wszechświata. W pierwszym zdaniu Ewangelii świętego Jana pojawia się podobna

fraza: „Na początku [en arché ] było Słowo (…) i Bogiem było Słowo”: początek sięgający

wieczności. O ile początek z Księgi Rodzaju można by jeszcze rozumieć w sensie czasowym, o tyle

w odniesieniu do początku z Ewangelii świętego Jana jest to już zupełnie niemożliwe.

Czas sam potrzebuje usprawiedliwienia. Filozofowie wywodzili go z ruchu: absolutnie

niezmienny świat byłby światem bez czasu – jak stojący zegar, na którym zawsze jest ta sama

godzina. Współczesna fizyka teoretyczna zastanawia się, czy kierunkowe upływanie czasu jest

następstwem stopniowego wyrównywania się potencjałów energetycznych we Wszechświecie, czy

jest związane z jednokierunkowym wypromieniowywaniem fal elektromagnetycznych przez świecące

ciała, czy też może warunkuje je ucieczka wszystkich galaktyk nawzajem od siebie z wciąż rosnącymi

prędkościami. Nie będę teraz roztrząsał tych kwestii. Samo ich postawienie usprawiedliwia tezę

o tym, że czas także domaga się usprawiedliwienia. Należy pytać o arché czasu.

Czas przenika moje istnienie. Ścieśnia je do kształtu jednowymiarowego strumienia

skierowanego z przeszłości w przyszłość. Więcej jeszcze – czas sprawia, że istnieję tylko w jednej

chwili, w czasowym punkcie oddzielającym to, co było, od tego, co nastąpi. Delikatna struktura

teraźniejszej chwili warunkuje kruchość mojego istnienia. Ja i teraz – to dwa imiona tego samego.

Pytanie o arché czasu jest pytaniem o arché mojego losu.

Skojarzenia odgrywają ważną rolę w historii myślenia, często właśnie one wytyczają kierunek

rozwiązaniom. Jakkolwiek byśmy rozumieli „początek”, zawsze będzie się on nam kojarzył

z „końcem”. Ale tu również można myśleć głębiej niż tylko w kategoriach czasu. Etymologia słowa

znowu służy nam sugestią. Dawniejsza polszczyzna najprawdopodobniej ulegała wpływom łaciny,

gdy wyrazu koniec (łac. finis) używała w sensie „cel”. Celowość wiąże się ze świadomością.

Działanie celowe jest charakterystyczną cechą człowieka. Czynności wykonywane mechanicznie lub

na zasadzie odruchów warunkowych stają się w pełni czynnościami człowieka dopiero wtedy, gdy –

uświadomione sobie przez człowieka – zostają włączone w kunsztowną hierarchię ludzkich środków

i celów. Wprawdzie współczesna filozofia nauki stanowczo przestrzega, by ludzkiego „instynktu

celowości” nie rzutować na świat przyrody, ale uczestnicząc w przyrodzie, nie możemy przynajmniej

nie postawić pytania o cel. Moje podróżowanie przez czas zmusza do myślenia o końcu, czyli celu tej

background image

drogi. I to jest także częścią pytania o arché.

Pytanie o arché rodzi się wraz z budzącą się świadomością dziecka, umiera wraz z ostatnią

komórką gasnącego mózgu. Pytanie pytań. Pytanie, które trzeba postawić, zanim się zapyta

o cokolwiek innego. Pytanie, bez którego wszystkie pozostałe pytania byłyby tylko zawracaniem

głowy sobie i innym.

A odpowiedź? Rzecz w tym, że już w samym postawieniu Pytania mieści się część Odpowiedzi.

Bo Pytanie jest tak głęboko związane z korzeniami istnienia, iż jego filozoficzna uporczywość już

sama coś mówi o istnieniu − mówi, że istnienie, moje i świata, nie jest odpowiedzią, lecz pytaniem,

nie nieodwołalnym stwierdzeniem, lecz wyzwaniem szukającym racji, nie pewnością kamienia, lecz

niepokojem człowieka.

Informacja zawarta w Pytaniu leży u źródeł wszystkich filozofii i wszystkich religii. Wszystkie

filozofie i wszystkie religie są w gruncie rzeczy tylko opracowaniem i rozwinięciem tego Pytania-

Odpowiedzi.

Ostatnie stwierdzenie jest w szczególności prawdziwe – chciałoby się powiedzieć: jest

zwłaszcza prawdziwe – w stosunku do chrześcijaństwa. Pierwsze zdanie Księgi Rodzaju: „Na

początku Bóg stworzył…”, i ostatnie z Apokalipsy: „Amen. Przyjdź, Panie Jezu”. Alfa i Omega.

Początek i Koniec. Historia dziejąca się w czasie: na każdej chwili odciskająca znamię początku –

arché, i każdą chwilą urzeczywistniająca koniec, czyli cel.

Chrześcijańskim rozwinięciem Pytania-Odpowiedzi jest nauka o stworzeniu, o tym, że wszystko,

co istnieje – prócz samego Stwórcy – zostało stworzone przez Boga.

Wielu z nas bywa zawiedzionych taką odpowiedzią na pytanie pytań. Pytanie jest wstrząsające,

a odpowiedź jałowa… jałowa, bo zżyliśmy się z nią od pierwszych stron katechizmu. Kiedyś

tłumaczyła wszystko:

Nicość.

Jeden akt Wszechmocy.

I oto jest świat. I my.

Nieodparta logika prostoty i wyjaśnienia wszystkiego za jednym zamachem. Ale potem rzeczy

zaczęły się komplikować. Świat przestał być lasem, łąką, szeregiem domów wzdłuż jednej ulicy.

Istnienie wyszło z obszaru wyobraźni, zderzyło się ze światem, który rozrósł się prawie do

nieskończoności we wszystkich możliwych wymiarach. I Bóg przestał się uśmiechać spoza

dziecinnego pacierza, a jeżeli czasem ujawnia smutne oblicze, to właśnie pytaniem o arché.

Zdanie „Bóg stworzył świat” domaga się przemyślenia na nowo, skonfrontowania z moją obecną

wizją świata, z moim obecnym – dojrzalszym, ale nieco bardziej zmęczonym – istnieniem.

Trzeba otrząsnąć się z myślowych nawyków. Stare sformułowania wypowiedzieć na nowo.

background image

Usłyszeć w nich nieprzeczuwalną treść. A przede wszystkim pozwolić mówić zdziwieniu. Że jestem.

Że pytam. Że potrafię kochać.

*

Piszę te słowa w moim gabinecie, przy biurku, w Watykańskim Obserwatorium Astronomicznym

w Castel Gandolfo. Za chwilę wyjdę na taras. W dole światła Rzymu, w górze gwiazdy. Podniosę

głowę, aby spojrzeć światu w oczy. Odpowie mi głębią przestworzy.

Język myśli i język istnienia

Wiele godzin spędziłem nad pewnym artykułem z „Journal of Mathematical Physics”. Trafiłem na

słabo znany mi formalizm matematyczny. Pierwsze czytanie dało tylko ogólną intuicję. Ponieważ

jednak temat był związany z tym, nad czym obecnie pracuję, nie chciałem zadowolić się intuicjami.

Ale zwięzły artykuł w naukowym czasopiśmie nie jest podręcznikiem. Autor nie zaczyna wszystkiego

od zera. Ażeby zrozumieć używany przez niego symbol lub termin, nieraz trzeba odwoływać się do

innych artykułów, grzebać w bibliotece, robić notatki. Stopniowo, krok po kroku, przełamuje się

niezrozumiałe wzory. Jeden symbol zaczyna wyjaśniać następne. Węzeł powoli się rozplątuje. Sens

był tam od zawsze, ale przewyższał moje możliwości. Skomplikowaną całość musiałem rozłożyć na

prostsze składniki, zredukować do tego, co już mogło do mnie przemówić sensem. Ale to jeszcze nie

koniec. Potem znowu trzeba wszystko skomponować w pierwotną całość. Jeżeli w niej brakuje

choćby jednego małego elementu, to cały wysiłek na nic: formalizm nadal milczy swoją pustką.

I dopiero wtedy, gdy ten ostatni brakujący element wskoczy na swoje miejsce, dopiero wtedy

rozbłyska światło. Wszystko jest tak, jak być powinno – proste i przejrzyste. Logiczne

w najmniejszych szczegółach.

Jest w nas instynkt rozumienia. Tak potężny jak instynkt zachowania gatunku. Wolimy raczej

tworzyć pseudotłumaczenia, niż zgodzić się na to, że czegoś wytłumaczyć się nie da.

Instynkt ten, zastosowany sam do siebie, każe postawić pytanie: dlaczego jest tak, że chcemy

wszystko zrozumieć? Jak zrozumieć instynkt rozumienia? Nie ma tu innego wyjścia, jak tylko

odwołać się do struktury naszego umysłu. Ale nasz umysł – wbrew twierdzeniom bardzo wielu

filozofów – nie jest samohodowany w inkubatorze odizolowanym od reszty świata. Przeciwnie –

korzeniami swojej ewolucji jest głęboko wrośnięty w świat i jego historię. Struktura umysłu stanowi

część struktury świata. Instynkt rozumienia musi jakoś wiązać się z tym, że świat jest, jaki jest.

Z instynktu rozumienia świata wyrosły nauki. Są one tworem ludzkiego umysłu, który z kolei

swoją strukturę wywodzi z przyrody. Koło się zamyka. Rozumienie wyrasta ze świata i do świata

wraca.

background image

Ale co to znaczy zrozumieć świat? Jest z tym podobnie jak z rozumieniem matematycznego

artykułu. Analogia sięga głębiej, niż na pozór by się wydawało. Bo oto wielu współczesnych

filozofów twierdzi, że zrozumieć świat to znaczy, ni mniej, ni więcej, tylko zbudować jego

matematyczny model i wywieść z tego modelu – również drogą matematycznego wynikania –

wnioski, które by mogły zostać potwierdzone doświadczeniem lub obserwacją. Właśnie artykuł

z „Journal of Mathematical Physics”, nad którym spędziłem tyle godzin, przedstawiał taki

matematyczny model pewnej dziedziny rzeczywistości.

Język matematyki jest językiem przyrody. Jest jakby tworzywem, z którego buduje się

skomplikowane struktury zwane matematycznymi modelami świata. Pomiędzy tego rodzaju modelami

a samym światem występuje pewien rezonans: model przewiduje nowe obserwacje lub

doświadczenia, świat odpowiada zgodnością wyników z przewidywaniami modelu. Jeżeli taki

rezonans nie zachodzi, model odrzucamy jako nasz wymysł, konstrukcję nieopisującą świata.

Podsumujmy: Istnieje w nas instynkt rozumienia. W ciągu dziejów wypracowaliśmy różne metody

rozumienia świata; niektóre z nich – jak zwłaszcza metoda zmatematyzowanych nauk empirycznych –

okazały się bardzo skuteczne. Świat ulega naszym instynktom badawczym, daje się racjonalnie

tłumaczyć. Można postawić pytanie: dlaczego świat jest poznawalny? Część tego pytania jest

zaadresowana do naszego umysłu: dlaczego nasz umysł ma taką strukturę, że chce wszystko tłumaczyć

i że bardzo często mu się to udaje?, a część do świata: jakie cechy świat musi posiadać, aby wydać

z siebie ludzki umysł i potem poddawać się racjonalnym pytaniom tego umysłu?

Filozofowie i uczeni stawiali takie pytania w rozmaitej postaci. „Najbardziej niezrozumiałą

rzeczą we wszechświecie jest to, że wszechświat jest zrozumiały” – mawiał Albert Einstein.

Zdziwienie się głębią i brakiem na nią odpowiedzi. Bo rzeczywiście, nie znam tu żadnej filozoficznej

odpowiedzi, która byłaby czymś więcej niż znowu pytaniem, ubranym tylko w nowy kształt i tylko

pozornie bez znaku zapytania na końcu.

Żeby wyjść poza pytanie, żeby sięgnąć do odpowiedzi, trzeba otworzyć się na prawdę religijną.

Doktryna o stworzeniu świata przez Boga jest religijną wersją tego problemu. Wersją rozszerzoną

w porównaniu z czysto filozoficznymi dociekaniami, bo wychodzącą poza samo tylko zdziwienie

i otwierającą się na jeszcze szerszy krąg spraw, które przenikają nie tylko ciekawość człowieka, ale

także inne tkanki ludzkiego istnienia.

Struktura świata – a wraz z nią i struktura naszego umysłu – jest racjonalna, czyli poddająca się

racjonalnym metodom badania, bo jest dziełem rozumnego zamysłu Boga; zamysłu, który nazywamy

stworzeniem. Racjonalność świata ma to samo źródło co jego istnienie. Istnienie świata jest skutkiem

rozumnej (racjonalnej) myśli Bożej. Świat jest poznawalny z tego samego powodu, dla którego jest.

Istnienie i racjonalność to jedno.

background image

Ale istnieje nie tylko świat badany przez nauki przyrodnicze, rekonstruowany przy pomocy

matematycznych modeli, przenikany pomiarami i eksperymentem. Istnieje też świat człowieka

tęskniącego, cierpiącego i umierającego; świat, który się czuje, którym się żyje, w którym się

uczestniczy. Ten świat istnieje, a więc musi być racjonalny, musi mieć swoje logiczne miejsce

w stwórczym zamyśle Boga.

Wiara w stworzenie jest wiarą w sens wszystkiego. Także cierpienia. Jest więc życiową

postawą.

Ale wierzyć w sens wcale nie znaczy zrozumieć sens i mieć na wszystko gotową odpowiedź.

Sens niezrozumiany nie przestaje być sensem. Artykuł z „Journal of Mathematical Physics” zawierał

głęboki sens, jeszcze zanim zdołałem go zrozumieć. Bezsens jest sprzecznością, czymś, co przeczy

racjonalności, a więc czymś, co nie może istnieć. Sens niezrozumiany to tajemnica. Wiara w Boga

zakłada tajemnicę. Boga zrozumieć do końca może tylko Bóg. Człowiek, przyjmując Boga, przyjmuje

tajemnicę, ale tajemnicę, która jest warunkiem rozumienia.

Sens i Tajemnica splatają się razem w prawdzie o stworzeniu.

*

W bezchmurną noc otwierają się kopuły astronomicznych obserwatoriów. Na fotograficznych

nośnikach elektronicznych skrzętnie są gromadzone informacje przynoszone przez światło,

podróżujące w przestrzeniach nieraz przez miliardy lat. A potem, wielkim wysiłkiem przemyśleń

i teorii, informacje te odczytuje się i organizuje, tworząc z nich coraz doskonalsze modele

rzeczywistości. Nocne niebo mówi wzorami. Język myśli jest językiem istnienia.

Konieczność i tajemnica

„Na początku Bóg stworzył…” Jesteśmy dziś skłonni wiązać te słowa z obrazem Wielkiego

Wybuchu. Eksplozja z zera czasu i przestrzeni. Nieskończone gęstości cząstek i promieniowania

rozsadzają próżnię. Ze statystycznych uśrednień mas i energii rodzi się czas i przestrzeń. Narastające

ułamki sekund rozciągają się fizycznymi procesami. Przestrzeń pęcznieje: gęstość i ciśnienie

gwałtownie spadają.

Taki obraz początku podsuwa współczesny standardowy model kosmologiczny. Z dużym

prawdopodobieństwem możemy sądzić, że początek obecnej fazy kosmicznej ewolucji rozgrywał się

mniej więcej według takiego scenariusza. Ale stworzenie świata niekoniecznie odbywa się przy

akompaniamencie reakcji jądrowych w osobliwie zakrzywionej czasoprzestrzeni. Tajemnica

stworzenia dokonuje się wszędzie i nieustannie tam, gdzie cokolwiek istnieje. Każda cząstka

background image

elementarna, każdy kwant pola, każdy pyłek materii jest, bo jest zrozumiały; poddaje się badaniu, bo

jest. Boga nie musi się szukać w osobliwych punktach ewolucji świata. Przez swój nieustający akt

stwórczy jest On obecny we wszystkim, co jest. Stwierdzając, że coś jest, afirmujemy Boga.

Są to być może nawet głębokie rozważania, ale co one dają? Bo oto problem poznawalności

został zredukowany do problemu istnienia, problem tłumaczenia świata do problemu wytłumaczenia

Boga. Czy to jest osiągnięcie? Czy Bóg nie jest tylko imieniem do ukrywania naszych znaków

zapytania? Z definicji niepojęty ma wyjaśnić wszystko?

Pytanie o racje zakłada, że to, o co pytamy, jest jakoś przypadkowe, niekonieczne lub

przynajmniej – że takim się nam przedstawia. Konieczność, absolut nie dopuszcza kwestionowania,

z góry wyłącza sytuację pytania. Od stwierdzenia „a = a” nie wymagamy uzasadnienia. Jeżeli ktoś

rozumie znaczenie symbolu „równa się”, automatycznie ulega prawdzie, że cokolwiek równa się

samemu sobie. Jeśli rzeczywistość jest sensowna, racjonalna, ulegająca naszym badawczym

zapędom, to znaczy, iż gdzieś u jej fundamentu kryje się KONIECZNOŚĆ – COŚ, co nie może nie

być, bo byłoby to największą sprzecznością. COŚ, co nie może nie być takie, jakie jest. COŚ, co jest,

bo jest.

Filozofowie to COŚ nazywają Absolutem, a teologowie – Bogiem. Jam jest, który jest.

Nauki ukazują świat w ogromnym jego bogactwie. Doświadczenie własnej świadomości otwiera

temu bogactwu nowe wymiary nabrzmiałe tajemnicą. Niektórzy myśliciele są zdania, że gdyby

istnienie ludzkości nie było ograniczone czasem, to proces badania świata mógłby trwać

nieskończenie długo, może co najwyżej w jakiś asymptotyczny sposób zbliżając się do prawdy.

Absolut, który jest źródłem istnienia i sensu tego wszystkiego, jest prosty jak „a = a”, ale ta prostota

niewspółmiernie przewyższa możliwości naszego umysłu. Konieczność staje się Tajemnicą.

I chociaż ta Tajemnica jest fundamentem istnienia, dochodzimy do niej – mozolną drogą tropienia

sensu – jako do granicy, która na pewno jest, bo wszystko się do niej zbiega, ale która jest

nieosiągalna. W tym miejscu zapożyczamy analogię z matematyki i powiadamy, że Pan Bóg jest

nieskończonością.

Nieskończoność. Zaprzeczenie tego, co znamy i co jest ograniczone. Wprawdzie

o nieskończoności wiemy głównie, czym nie jest, ale przede wszystkim nie jest ona etykietą naszej

ignorancji. Nieskończoność jest koniecznym elementem systemu, chociaż zwykle jako jego granica.

Ale granica, bez której system by nie istniał. A to, że ludzki umysł potrafi dojść do tej granicy, mimo

iż dzieli go od niej nieskończenie wiele wyrazów ciągu, świadczy nie o tendencji rozumu do

ukrywania swoich znaków zapytania w czysto werbalnych unikach, lecz o jego prawdziwie

badawczej pasji i o możliwościach, jakie w tę pasję może inwestować.

Bóg nie jest tworem naszego umysłu do maskowania pytajników. Bóg jest tym, dzięki czemu

background image

pytajniki mają swoje odpowiedzi.

Absurd to brak sensu, tajemnica to sens, chociaż jeszcze niedoczytany do końca. Rzeczywistość

jest tajemnicą, a absurd nieistnieniem, ponieważ wszystko, co istnieje, jest stwarzane przez Boga.

*

Być może świat miał początek, wybuchł istnieniem w Wielkiej Eksplozji – jak sugeruje współczesna

kosmologia. Nawet jeżeli tak, to chwila jego zapoczątkowania nie była bardziej nadzwyczajna niż

wszystkie inne chwile, jakie po niej nastąpiły. Świat istniejący w każdej chwili wymaga takiego

samego uzasadnienia jak świat, który dopiero rozpoczyna przygodę istnienia.

Teorie początku świata mają dla nas głównie znaczenie psychologiczne. Przyzwyczajeni do

własnego istnienia, wtopionego tak silnie w istnienie świata, bywamy wstrząśnięci wizją istnienia,

którego nie było i które się zaczyna. Wówczas wyraźniej dostrzegamy, że istnienie nasze i istnienie

świata jest przygodą, a nie oczywistością, pytaniem szukającym uzasadnienia, a nie trywialnym

stwierdzeniem.

Teoria Wielkiego Wybuchu wstrząsa naszą obojętnością na metafizykę, ale metafizyka jest

wszędzie: w Wielkim Wybuchu, w umarłej gwieździe, w każdym okruchu naszej tęsknoty.

Usprawiedliwienia Wszechświata

Świat jest dla mnie pełen znaczeń. Ten przedmiot znaczy dla mnie „stół”, tamten odległy świecący

punkcik – „gwiazda”. Stół jest mi potrzebny: mogę przy nim pisać lub jeść. Gwiazda też mi jest jakoś

potrzebna: może być dla mnie źródłem natchnienia lub przedmiotem bardzo prozaicznych i żmudnych

studiów. Zarówno stół, jak i gwiazda przedstawiają dla mnie pewne wartości.

I tak jest ze wszystkim. Wartość może mieć tylko coś, co znaczy, a znaczyć może tylko coś dla

kogoś. Stół jest zbiorem cząstek i pól fizycznych, i niczym ponadto. Staje się stołem jedynie dla

kogoś, kto wchodzi z nim w kontakt poznawczy i rozpoznaje go jako stół. Środowisko znaczeń

i wartości jest dla człowieka nawet donioślejsze niż powietrze lub pokarm. Bez powietrza lub

pokarmu człowiek musi umrzeć, bez środowiska znaczeń i wartości w ogóle nie mógłby być

człowiekiem.

Z chwilą gdy świat – za pośrednictwem długiego procesu ewolucji – wydał z siebie człowieka,

przestał być tym samym światem co przedtem. Przez człowieka świat wypełnił się znaczeniami

i wszedł w skomplikowaną sieć układów wartości, jaką człowiek utkał ze swoich zdolności myślenia

i chcenia.

Sam proces poznawania ma dla człowieka wielkie znaczenie, przedstawia ogromną wartość.

background image

W imię tej wartości człowiek pragnie poznać, jak wyglądałby świat bez jego znaczeniotwórczej

obecności, i dlatego wypracował empiryczną metodę badania świata, która świadomie pomija aspekt

ludzkich znaczeń i wartości, obecny przecież wszędzie tam, gdzie obecny jest człowiek ze swoją

pasją poznawania. Mimo że nauki empiryczne są dla ludzkości wielką wartością, patrzą one na świat

przez filtr, który usiłuje dokładnie zatrzymać wszystkie wartościujące oceny. Nie może się to

całkowicie udać, ponieważ także empiryczna metoda poznawania świata musi korzystać z ludzkiego

języka, który od początku do końca jest pełen znaczeń stworzonych przez ludzi. Nauki empiryczne

starają się zmniejszyć ten efekt, używając, gdzie tylko się da, języka matematyki. Jest to wprawdzie

także język stworzony przez ludzi, ale stworzony tak przemyślnie, że jedyną jego treścią jest jego

forma. A nad formą, raz ustaloną w definicjach, człowiek już więcej nie ma władzy.

Świat fizyki, astronomii, biologii i innych empirycznych nauk o przyrodzie to świat maksymalnie

odczłowieczony. Wprawdzie człowiek coraz częściej pojawia się w nim (zwłaszcza przy stosowaniu

coraz bardziej subtelnych metod, jak na przykład w fizyce kwantowej) jako obserwator, swoim

badaniem zaburzający badany przedmiot, jest to jednak obserwator, który mierzy, lecz powstrzymuje

się od nadawania znaczeń i wartości.

Milczenie o wartościach było ceną – trzeba przyznać, rozsądnie skalkulowaną – jaką należało

zapłacić za skuteczność i precyzję metody empirycznej. Nieco rzecz upraszczając: obszar znaczeń

i wartości był za trudny, żeby przymierzać do niego naszą logikę; najpierw trzeba było ją wyostrzyć

na czymś łatwiejszym. Ta metodologiczna asceza opłaciła się. Świadczą o tym dzisiejsze sukcesy

nauk przyrodniczych.

Ale w rezultacie w umysłach wielu współczesnych myślicieli utrwalił się obraz wielkiego,

martwego świata, całkowicie wypranego z jakichkolwiek znaczeń i wartości; i gdyby nie gatunek

Homo sapiens na jednej z planet, krążącej wokół jednej z nieprzeliczalnej liczby gwiazd, to nic by

nie znaczyło i nic by nigdy nie miało dla nikogo wartości.

W świetle prawdy o stworzeniu świata przekonania tego nie da się jednak utrzymać. Wprawdzie

bez człowieka świat istotnie byłby całkowicie wolny od wszelkich znaczeń i wartości, jakie

człowiek nań nakłada, ale też człowiek nie jest jedynym – ani nawet nie jest głównym – twórcą

wartości i znaczeń. Bo oto struktura świata jest urzeczywistnieniem zamysłu Stwórcy; jest więc

całkowicie, bez reszty, przeniknięta Znaczeniem i Wartością. Użyłem tu dużych liter, żeby zaznaczyć,

że słowa Znaczenie i Wartość są w tym kontekście bezsilne wobec tego, co mają znaczyć. Znaczenia

i wartości, jakie my – ludzie – tworzymy, są tylko cieniem (żeby użyć Platońskiego wyrażenia)

tamtego Znaczenia – Wartości.

Znaczenie (przez duże Z) świata jest jego sensem. Ponieważ jednak Znaczenia, jakie Bóg nadaje,

nigdy do końca nie zgłębimy, sens świata zawsze pozostanie dla nas niewyczerpaną tajemnicą. Ale

background image

tajemnicą racjonalności, tajemnicą bezpiecznego schronienia dla ludzkiego rozumu czującego odrazę

przed czymkolwiek, co nie ma usprawiedliwienia.

Chciałoby się tu znowu przywołać obraz Wielkiego Wybuchu, zapoczątkowującego przygodę

ewolucji, która zmierza w zaprogramowanym kierunku, bezbłędnie urzeczywistniając zamysł sensu.

Ale lepiej powstrzymać się od nazbyt uproszczonych – uproszczonych, bo skrojonych na miarę

człowieka – schematów. Sens świata jest tworzeniem sensu. Sens jest niezbadany jak Wszechświat.

Usprawiedliwienia historii

Łatwiej jest usprawiedliwić Wszechświat niż ludzką historię. Mniejsze opory budzi twierdzenie, że

sens Wszechświata ukrywa się w pięknie równań rządzących jego strukturą, niż bodaj próba

dopatrywania się jakiegokolwiek znaczenia w tym, co człowiek wyprawiał i wyprawia na scenie

swoich dziejów.

Karl Popper wątpił nawet w samo istnienie historii ludzkości.

Konkretna historia ludzkości – pisał – musiałaby być historią wszystkich ludzi. Musiałaby być historią wszystkich ludzkich nadziei,

walk, cierpień. Żaden człowiek nie jest ważniejszy niż inny. Rzecz jasna, taka historia nie może być napisana. Musimy abstrahować,

pomijać, wybierać. W ten sposób dochodzimy do wielu historii, wśród nich do historii międzynarodowych przestępstw i zbrodni

reklamowanej jako historia ludzkości… Bo historia polityki i siły to nic innego jak historia międzynarodowych przestępstw i masowych

mordów (choć mówi ona także o pewnych próbach ich wyeliminowania)

6

.

Być może jest to dobra taktyka: unicestwić historię, żeby nie musieć szukać jej sensu.

Ale historia ludzkości istnieje, i jest to właśnie historia każdego człowieka. Człowieka

uwikłanego w swoje głupie i mądre, wielkie i małe – a najczęściej po prostu średnie – sprawy. Bo

historia to nie to, o czym piszą historycy, lecz to, co się dzieje codziennie we wszystkich powiatach

świata. Zebrania Rady Ministrów są tak samo ważne jak jeszcze jedno budzenie się ze snu Starego

Człowieka.

Pierwszym przejawem sensu historii wszystkich ludzi jest to, że ona jest, że się dzieje niezależnie

od naszych dekretów i wyników głosowań. Historia ludzkości jest cząstką historii Wszechświata

i dlatego uczestniczy w jej sensie. Znaczenie nadane światu w akcie jego stworzenia przenika także

historię ludzkości zamieszkującej małą planetę Ziemię.

Historia ludzkości dzieje się na „podłożu” Wszechświata, ale poza to podłoże niepomiernie

wykracza. Jak człowiek różni się od reszty świata, tak samo sens jego historii różni się od sensu

Kosmosu. Wraz z człowiekiem pojawiła się w świecie zdolność myślenia o świecie i o własnym

myśleniu, zdolność chcenia i dokonywania wyborów. Sens, który przyrodzie został po prostu nadany,

człowiekowi został przedstawiony do wolnego zaakceptowania. Człowiek stał się nie tylko

wykonawcą, ale i współautorem swojego sensu. A jeżeli nadać czemuś sens oznacza współtworzyć

background image

to, to człowiek współtworzy sam siebie.

Sensu Wszechświata można nie dostrzec, ale nie można go zepsuć. Swój własny sens człowiek

jest władny zdewastować. Wprawdzie będąc elementem Wszechświata, musi spełnić zamiary

Stwórcy względem wszystkiego, co należy do świata, ale może przekreślić tę część planów Bożych,

która odnosi się do niego jako człowieka.

I tak się raz stało. Gdzieś u początków dziejów ludzkości. To był punkt zwrotny historii

człowieka. Plan stworzenia został zniekształcony. Odtąd historia stała się mieszaniną dobra i zła,

wzlotów i upadków, zmagań się bohaterów i bestii – często w tym samym człowieku. A ponieważ

historia człowieka, choć niesiona przez historię świata, niepomiernie poza nią wykracza celami, do

jakich człowiek jest zdolny, grzech ludzkiej historii jakoś także przenika historię świata. Bo według

pierwotnego planu Stwórcy człowiek nie jest jednym z ogniw tej historii, lecz – o ile wolno nam

wnosić – ogniwem ją zwieńczającym.

Stworzenie splata się z upadkiem, a ekonomia stworzenia z ekonomią podnoszenia się z upadku.

„Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię”, ale i „na początku było Słowo”, które „stało się ciałem”.

Z chwilą gdy upadek wszedł do historii, sens dziejów zaczął wołać o Odkupienie.

A ponieważ ludzkie dzieje rozgrywają się w środowisku Wszechświata, Chrystus ma wymiary

kosmiczne.

Historia ludzkości jest małym fragmentem historii Wszechświata. Ze względu na czas trwania

i obszar, na jakim się dzieje, jest fragmentem znikomym. Ale ze względu na to, że każdy człowiek

swoją świadomością – chciałoby się powiedzieć: nieskończenie – wykracza poza świat gromad

galaktyk i milionów świetlnych tysiącleci, historia ludzkości jest kluczowym zwojem historii

Kosmosu. Dzieje Wszechświata nie mogłyby znaleźć usprawiedliwienia, gdyby historia ludzi

pozostała bezsensem. Odkupienie człowieka staje się odkupieniem świata.

Nie odważam się twierdzić, że dzięki Odkupieniu historia ludzkości została skierowana na drogę

nieustannego wznoszenia się, że musi już teraz zdążać ku swemu Złotemu Wiekowi, który kiedyś

nieuchronnie nastąpi. To byłaby utopia i traktowanie Odkupienia na sposób mechaniczny. To byłoby

robienie z Chrystusa ideologii do manipulowania historią. Właśnie z tego rodzaju „historycyzmami”

tak zacięcie walczył Popper w imię wolności człowieka i w imię „otwartego społeczeństwa”.

Historia ludzkości musi rozgrywać się w każdym człowieku. Nie ma innego wyjścia. Jeżeli

całość zgniata osobę, zaczyna się panowanie absurdu. Odkupienie dotyczy ludzkości, ale

w pojedynczych jej członkach. Ono sprawia, że nić historii każdego człowieka może dosięgnąć celu

– i w ten sposób historia ludzkości, w każdym swoim włóknie, doznaje usprawiedliwienia.

Świat otrzymał istnienie, sens i wartość – trzy imiona tej samej rzeczywistości – w akcie

stworzenia. Istnienie, sens i wartość w historii człowieka urzeczywistniają się jako wolność.

background image

Obdarowanie wolnością zawiera w sobie ryzyko złego wyboru, czyli zniweczenia sensu.

A zniweczenie sensu jest zniweczeniem stworzenia. Akt stworzenia musiał więc nadawać sens także

możliwości jego utraty na skutek wolnego wyboru człowieka. I w tym znaczeniu Odkupienie jest

częścią Stworzenia.

Wiara w sens – stworzony, zniszczony, ale odkupiony – jest fundamentem chrześcijańskiej

postawy życiowej. Reszta jest już tylko prostą konsekwencją tej wiary.

Usprawiedliwienia ludzkiego istnienia

Człowiek – każdy z nas – jest niesiony przez historię Wszechświata. Z historii tej zrodziliśmy się

i ona nas przenika. Moje ciało jest zbudowane z pierwiastków chemicznych, których synteza

dokonała się we wnętrzu jakiejś masywnej gwiazdy. Ale budulec dla tych pierwiastków – cząstki

elementarne, a nawet niektóre lżejsze pierwiastki – powstał już znacznie wcześniej: w pierwszych

kilku minutach po Wielkim Wybuchu, jaki zapoczątkował obecną fazę historii świata. Potem

gwiazda, w której zrodziły się pierwiastki chemiczne, a zwłaszcza istotny dla życia węgiel, wybuchła

jako supernowa i atomy pierwiastków zostały wyrzucone do kosmicznych przestrzeni. Tam błądziły

przez milionlecia w postaci gazu i pyłu unoszone polami ciążenia. Następnym ważnym aktem

antropogenezy było powstanie z tego pyłu i gazu nowego pokolenia gwiazd i planet. Na jednej

z takich planet, na tej, która zawierała odpowiednie proporcje odpowiednich pierwiastków

w wyjątkowo odpowiednich warunkach, zawiązała się ewolucja biologiczna. Preludium do

powstania człowieka zostało rozegrane.

Spoglądam na swoją rękę trzymającą pióro. Materiał, z którego jestem, łączy mnie

z Wszechświatem: z jego początkiem i ewolucją, z jego strukturą i prawami. Noszę to wszystko

w sobie.

Ale jestem też wytworem historii ludzkości. Ukształtował mnie Wszechświat, lecz w nie

mniejszym stopniu ukształtowały mnie dzieje kultury i cywilizacji. To one zaprogramowały mi

pierwsze kierunki myślenia, to one dały mi język i dyskretnie nauczyły, jakich odpowiedzi

powinienem oczekiwać na pytania, których bym nigdy nie potrafił postawić, gdybym ich zalążków nie

otrzymał w spadku. Długa historia kultury wytrenowała mnie w odróżnianiu dobra i zła, wyczuliła

mój instynkt na piękno, podpowiadając mi równocześnie kryteria piękna i brzydoty. Dziś nie jestem

nawet w stanie pomyśleć, że „myślę, więc jestem”, tak bym równocześnie nie wiązał znaczeń

„myślę” i „jestem” z tym, co mój kulturowy rodowód rozumiał przez te wyrazy.

Jestem cały zbudowany z historii innych ludzi.

Tu rodzą się niepokojące pytania. A raczej różne odmiany tej samej wątpliwości. Czy nie jestem

tylko ubocznym produktem historii Wszechświata i historii ludzkości? Może zrodził mnie ślepy

przypadek? Albo równie ślepa konieczność, wynikająca z „ukrytych parametrów” narzucających

background image

absolutny przymus historii świata i – być może – historii ludzkości?

Człowiek błąkający się bez celu po bezdrożach historii byłby najtragiczniejszą komedią

Wszechświata.

Usprawiedliwienie mojego istnienia jest mi bardziej potrzebne niż usprawiedliwienie

Wszechświata. Ale rzecz w tym, że ponieważ jestem produktem Wszechświata i Wszechświat noszę

w sobie, jedno bez drugiego nie może zostać usprawiedliwione.

Usprawiedliwieniem Wszechświata jest jego stworzenie, stworzenie więc także musi być

przynajmniej początkiem mojego usprawiedliwienia.

Mówi się czasem, że człowiek jest „ukoronowaniem stworzenia”. I często rozumie się to w ten

sposób, że wszystko, co się dzieje we Wszechświecie, miało na celu wyprodukowanie człowieka.

Z chwilą gdy wreszcie człowiek zjawił się na widowni świata, dzieło w zasadzie zostało

zakończone. Przyroda niejako wyczerpała całą swoją pomysłowość i odtąd wszystko, co jest

w świecie, powinno służyć człowiekowi.

Takie rozumienie miejsca człowieka w stworzeniu jest prymitywną filozofią. Antropologia

Ptolemeusza z małą geometryczną poprawką: człowiek nie w środku, lecz na szczycie piramidy

istnienia.

Tymczasem człowiek jest po prostu produktem Wszechświata, tak jak produktem Wszechświata

są atomy, gwiazdy, gromady galaktyk. Jest wypadkową sił przyrody, układem pól fizycznych,

systemem skomplikowanych sprzężeń zwrotnych, zagęszczeniem kosmicznej informacji. Stwórca nie

działa, udzielając przyrodzie „dodatkowych pchnięć” w krytycznych momentach jej ewolucji. On jest

zawsze obecny w prawach przyrody, w tym, że są i że są takie, jakie są. Prawa przyrody są

wyrażeniem stwórczego zamysłu Boga; zamysłu, który zawsze jest i zawsze działa wewnątrz świata.

A człowiek? A człowiek jest inny od reszty przyrody, ponieważ posiada świadomość i jest

świadom tego, że ją posiada. Można by tu użyć określeń: świadomość świadomości,

metaświadomość, świadomość refleksyjna. Nasza współczesna wiedza pozwala twierdzić, że

w znanym nam zakątku Wszechświata świadomość refleksyjna nie pojawia się poza człowiekiem.

Czy więc człowiek nie jest jednak „koroną stworzenia”? Czy nie przewyższa całej reszty? Można by

się zgodzić na takie określenie, pod warunkiem że się je właściwie rozumie. Osobiście jednak wolę

unikać wszelkiego rodzaju układania „bytów” według stopni wyższości czy ważności. Takie „drabiny

bytów” nazbyt silnie zależą od przyjętych kryteriów, a ich pożytek jest raczej wątpliwy.

Dzięki świadomości swojej świadomości człowiek poznaje, chce, potrafi być dobry lub zły,

kochać lub nienawidzić. Nie będę analizował tych wyposażeń człowieka. Takimi analizami

przepełnione są monografie i podręczniki różnego rodzaju antropologii. Pragnę tu tylko zwrócić

uwagę na jedną okoliczność. Posiadanie refleksyjnej świadomości sprawia, że człowiek nie tylko

background image

jest we Wszechświecie, ale w nim uczestniczy. To znaczy przez swoje władze zmysłowe i umysłowe,

a także przez swój emocjonalny stosunek do otoczenia człowiek przetwarza zewnętrzne środowisko

na swoje wnętrze. Człowiek jest w świecie, ale również – w pewnym znaczeniu – świat jest

w człowieku.

Szczególnym przypadkiem tego uczestniczenia jest relacja, w jaką człowiek wchodzi ze światem

za pośrednictwem stworzonej przez siebie nauki. Niektórzy naukowcy zwykli podkreślać, że oprócz

rzeczywistości, którą człowiek może badać eksperymentalnie, istnieje rzeczywistość, w której

człowiek może tylko uczestniczyć. Oprócz „obserwabli” istnieją „partycypable”. Myślę, że jest to

bardzo trafne ujęcie, ale pragnę dodać, że „obserwable” także są „partycypablami”. Przecież to, że

potrafimy badać świat metodami eksperymentalnymi, jest bezpośrednim następstwem faktu

posiadania świadomości refleksyjnej. Co więcej, uczony biorący udział (a więc znowu

uczestniczący) w wielkiej przygodzie empirycznego badania przyrody wchodzi w bardzo intymny

kontakt ze światem; jak bardzo intymny i jak bardzo pochłaniający – wiedzą jedynie ci, którzy tego

sami doświadczyli. Zadaniem nauki jest odszyfrowanie informacji zawartej w strukturze świata;

każdy zaś badacz świata przetwarza tę odkodowywaną informację na to, co jest w nim wewnątrz.

Nauka jest przedsięwzięciem intersubiektywnym: żaden poszczególny człowiek nie jest

„nosicielem” ani też „podmiotem” nauki; nauka to zjawisko społeczne, międzyindywidualne. To

wszystko prawda. Ale też trzeba pamiętać, że bez jednostek nie byłoby międzyjednostkowości.

Człowiek uczestniczący w świecie przez naukę automatycznie uczestniczy w innych ludziach.

I znowu, to uczestniczenie nie jest abstrakcją: wszyscy bardziej czynnie uprawiający naukę doskonale

wiedzą – jest to ich codziennym doświadczeniem – jak bardzo zależą od pracy i osiągnięć innych –

tych, którzy już należą do historii, i tych, którzy teraz trawią czas i siły, ślęcząc nad pokrewnymi

zagadnieniami.

Uczestniczeniem w świecie – i tym przez naukę, i tym zwyczajnym: że się jest i żyje, że się

pracuje i je – człowiek tworzy sens, sprawia, że martwe przedmioty ożywają znaczeniami, nabierają

wartości, wchodzą w orbitę ludzkich myśleń i chceń. Człowiek żyjąc, tworzy. Na skutek pracy

ludzkich mózgów i rąk materialny substrat Wszechświata przybiera nowe formy. Być może słuszniej

byłoby to nazwać tylko przetwarzaniem. Ale nie, nawet ta działalność ludzka jest jednak czymś

więcej. W nowym kształcie, w strukturze, którą człowiek ułożył z uprzednio istniejących elementów,

zawsze jest coś nowego, coś, czego przedtem nie było. To myśl zmaterializowana w produkcie. To

wartość, jaką człowiek, pracując, stworzył w sobie i – być może – w innych. To znaczenie, które

nadał temu, co przedtem nic nie znaczyło.

Skłaniam się, by sądzić, że w tym właśnie punkcie należy odnieść do człowieka biblijne

powiedzenie, iż jest on „obrazem i podobieństwem” Boga. Podobnie jak jego Stwórca, człowiek jest

background image

władny obdarzać istnieniem. Ludzka miłość, pragnienia, praca, myśl i tęsknoty tworzą nowe światy.

Są to siły potężne i władne, ale brak im Bożej Wszechmocy. Załamują się na granicach czasu,

w pułapkach przestrzeni, rozbijają się o prawa przyrody, o bezwładność materii i własnego ciała.

Bóg nie podlega tym ograniczeniom. Jego stwórcza moc nie może sprzeciwiać się tylko Jemu samemu

i dlatego może On wszystko, co z definicji nie jest niebytem.

Człowiek nie jest Stwórcą, lecz tylko Jego obrazem i podobieństwem. Tym właśnie antropologia

oparta na stworzeniu różni się od wielu współczesnych antropologii, które z człowieka czynią

absolut, podporządkowując mu całkowicie wszystko i tym samym naiwnie chowając głowę w piasek

wobec tego, czego człowiek by chciał, a nie może.

Wielkość i dramat człowieka! Obraz swojego Stwórcy z pragnieniami dążącymi do

nieskończoności, a równocześnie stworzenie, któremu brak wszechmocy, by wszystkie swoje

pragnienia zmaterializować. Istota zanurzona we Wszechświecie: z Wszechświata wyszła,

Wszechświatem oddycha, jej ciało nieuchronnie do Wszechświata powróci, a Wszechświat – choć

jest dla niej wszystkim – jest dla niej za ciasny.

Wszechświat nabył sensu w akcie swojego stworzenia. Sens ten musi obejmować również

człowieka wędrującego przez Wszechświat i ten Wszechświat swoją istotą niejako rozsadzającego.

Sens Wszechświata bez sensu człowieka byłby sensem bezsensownym, czyli wewnętrzną

sprzecznością. A zatem ludzki niepokój nie może powrócić na zawsze do elementarnych składników

materii. Chociaż, być może, jest to jego naturalnym przeznaczeniem. Sens Wszechświata mu na to nie

zezwoli. Droga człowieka przez Wszechświat jest jego drogą ku Stwórcy.

Usprawiedliwienie zmęczenia

Biblijny obraz Boga, który zmęczył się stwarzaniem i w siódmym dniu odpoczywa, ma w sobie dużo

poezji i dużo filozoficznej mądrości. Poezja odpoczywającego Boga jest poezją zmęczenia po pracy.

Poezją spoconego ciała i stwardniałych rąk. Poezją rozluźnionych mięśni i chwili bezruchu.

A filozoficzna mądrość siódmego dnia to mądrość radości z tworzenia. Przyglądał się logicznej

strukturze dzieła. Cieszył się jej pięknem. I widział, że było bardzo dobre.

Każda praca jest tworzeniem. Tworzenie pracą polega na zmaganiu się z bezwładnością

materiału. Mam pewną ideę wzorczą. Chcę ją urzeczywistnić. Ale materiał stawia opór. Więc

zwiększam siłę nacisku. Materiał zaczyna ustępować. Spostrzegam jednak, że nacisk nie idzie we

właściwym kierunku. Wycofuję go. Materiał nie zawsze elastycznie powraca do dawnego stanu.

Często skutki mojego działania są nieodwracalne. Muszę więc myśleć, jak je przynajmniej

zneutralizować. Gdy to się nie daje, albo wybieram inny wzorzec, albo szukam nowego materiału.

I zabieram się do dzieła od nowa. Tym razem z większym namysłem. Nie zmniejszam siły nacisku,

ale naciskam delikatnie. Pot występuje mi na czoło.

background image

A pot występuje mi na czoło nie tylko dlatego, i nie zawsze dlatego, że naprężam mięśnie

i wywieram siłę na materiał, który mi się opiera. Najbardziej słone krople potu spływają mi po

twarzy dlatego, że pracując, muszę także zwalczać bezwładność mojej własnej, wewnętrznej

substancji. Niekiedy materiał mi ulega i wtedy powstaje coś nowego – wytwór mojego mózgu

i moich rąk. Ale zawsze ilekroć pracuję – pracuję naprawdę, a nie tylko wypełniam czas zajęciami –

tworzę samego siebie. Moja historia jest częścią mnie i gdybym tej pracy nie wykonał, gdybym nie

zmierzył się z bezwładnością siebie, moja historia byłaby uboższa o jedną wartość.

Tworzenie jest tajemnicą. Choć dokonuje się moim mózgiem i moimi rękami, nie potrafię

wyjaśnić, w jaki sposób sprawiam, że staje się coś, czego przedtem nie było.

W świecie martwym panuje prawo degradacji energii, wzrostu entropii, rozpadania się struktur,

zmniejszania się informacji, czyli zapominania. Przemyślna strategia życia tak wykorzystuje fizyczne

prawa rozpadu, że – nie wbrew nim, lecz dzięki nim – potrafi budować struktury, które odżywiając

się ujemną entropią, budują porządek i informację. I to jest niewątpliwie tworzeniem.

Coś podobnego, tylko w jeszcze znacznie większym stopniu skomplikowania i subtelności, dzieje

się w człowieku tworzącym produkt swojej pracy. Z tego punktu widzenia każda praca człowieka jest

twórczością, a każdy produkt pracy – dziełem sztuki.

Współczesna teoria informacji uczy, że każde tworzenie informacji jest, w swej istocie,

zawężeniem możliwości. Zbiór czcionek, w którym „wszystko wolno”, w którym każdy układ liter

jest jednakowo dopuszczalny, nie informuje o niczym. Jeżeli w chaosie bezładnie porozrzucanych

znaków pisarskich zdarzy się nawet jakiś sensowny wyraz, to i tak jego znaczenie natychmiast

rozpływa się w bezsensownym kontekście. I odwrotnie: sensowny napis dlatego jest sensowny, że

podlega różnorodnym ograniczeniom nałożonym przez reguły gramatyczne danego języka

i ograniczeniom pochodzącym od autora wypowiedzi, który chciał w niej zawrzeć tę właśnie, a nie

inną treść.

Współczesna teoria informacji jest zaledwie pierwszym przybliżeniem do zrozumienia pojęcia

informacji, i to z czysto formalnego punktu widzenia, bez wnikania w treść, jaką informacja zawiera.

Trudno więc byłoby uznać dzisiejszą teorię informacji za bodaj próbę teorii tworzenia, ale warto

pomyśleć nad sugestiami, które ona podsuwa.

A więc nie ma tworzenia bez ograniczeń nakładanych na siebie. Każdy twórca wie o tym

instynktownie, bez żadnej uzasadniającej teorii. Nie tylko idzie o to, że chcąc wykonać

zorganizowaną robotę, a więc stworzyć coś, muszę zdobyć się na samodyscyplinę i odmówienie

sobie bardzo wielu przyjemnych, lecz konkurencyjnych rzeczy. To też jest ważne i istotnie należy do

aktu tworzenia. Ale idzie także o coś więcej. Praca, czyli akt tworzenia, wprowadza ograniczenia do

mojego wnętrza. A ponieważ ograniczenia oznaczają wzrost informacji, po wykonaniu pracy jestem

background image

kimś więcej niż przed jej wykonaniem.

Tak pojęte ograniczenie siebie nie jest wrogiem rozwoju. Przeciwnie – jest jego istotą. W ten

sposób dokonuje się każda ewolucja, czyli każdy proces prawdziwie postępowy. Także i ten, dzięki

któremu na naszej planecie zaistniało życie, samo będące przecież nieustannym rozwojem. Rozwijać

się albo umrzeć – taka jest strategia życia. Rozwijać się – to znaczy tworzyć z ograniczeń. Umrzeć –

to znaczy stracić możność ograniczania się, wrócić do chaosu.

Każde ograniczenie boli. Dlatego do twórczości często stosuje się powiedzenie o bólach

rodzenia i dlatego pracą bywamy zmęczeni.

Biblijny obraz Boga, który odpoczywa po dziele stworzenia, zawiera w sobie zarodek Dobrej

Nowiny o zbawieniu świata. W Bożym odpoczynku nasze zmęczenie doznaje usprawiedliwienia. Tak

jak nasza praca – w stworzeniu wszystkiego, co jest. Biblia przedstawia Stwórcę jako rzemieślnika

wytwarzającego Wszechświat. Zbawienie świata przychodzi przez pracę. Każdy człowiek jest Synem

Cieśli.

background image

Rekolekcje II

ROZMOWY W NOCY

background image

REKOLEKCYJNE ZAMYŚLENIE

(Wstęp do pierwszego wydania)

Istnieje w Krakowie tradycja, że co roku po czwartej niedzieli Wielkiego Postu naukowcy

krakowskich uczelni i różnych ośrodków badawczych zbierają się w akademickim kościele

Świętej Anny na doroczne rekolekcje. Tego roku mnie wypadło przewodniczyć tym rekolekcjom.

Kraków jest wyjątkowym miastem. Każdy kamień jest tu przepojony historią. Oczywiście nie

mam na myśli rozmaitych tak zwanych osiedli, które zewsząd duszą królewski gród, udając tylko,

że są Krakowem. Barokowe wnętrze Świętej Anny też mówi tradycją, sięgającą daleko wstecz. Tuż

za progiem ciemna bryła Collegium Maius przywodzi na myśl czasy, kiedy to ulicami miasta

chadzał Mikołaj Kopernik, a trumna z relikwiami świętego Jana Kantego, profesora Uniwersytetu

Jagiellońskiego,

jest

bezpośrednim

świadectwem

dziedzictwa,

za

które

bierze

się

odpowiedzialność, modląc się w kościele Świętej Anny.

To wszystko zobowiązuje. Nawet jeśli uwzględnić poprawkę na tę odrobinę snobizmu, która

towarzyszy akademickiej atmosferze, a na którą może sobie pozwolić tylko takie miasto jak

Kraków.

Jest rok 1991 w pokomunistycznej Polsce. Pół wieku czekaliśmy na rozpad komunizmu, a teraz

gdy to się stało, zachowujemy się, jakbyśmy potracili głowy. Nie bardzo wiemy, co zrobić

z wymarzoną demokracją. Energie potrzebne do odbudowywania zniszczeń kierujemy przeciwko

dawnym towarzyszom broni w zwalczaniu potężnego wroga, i to tylko z tego powodu, że ośmielili

się być innego zdania niż ja. Nadal pracujemy jak dla zaborcy, ale już domagamy się owoców, jak

w dobrze prosperującym gospodarstwie. Jeszcze nas nie stać na zachodni dobrobyt, a już

zaczynamy odurzać się jego odpadami. Jeszcze nie wypracowaliśmy nowych wartości, a już

odrzucamy te, które pozwoliły nam przeżyć i pokonać przeszłość. A nasza nauka i kultura? Ledwo

zrzuciły z siebie ciężar ucisku i brutalnego manipulowania dla politycznych celów, a już uginają

się z powodu kryzysowych braków i starych bakcyli, które nadal grasują od środka.

Czy w tych warunkach można mówić o czymś innym? Czy nasza obecna sytuacja nie domaga

się, byśmy na niej skupili całą uwagę? Czy właśnie w trakcie rekolekcji nie należy tego

wszystkiego przemyśleć jeszcze raz i poszukać środków zaradczych? Tym bardziej że istota

background image

rzeczy – jak zawsze – kryje się we wnętrzu człowieka, a rekolekcje to jedna z tych nielicznych

okazji, kiedy można zajrzeć do wnętrza.

A jednak zdecydowałem się mówić o czymś innym. Na kilka wieczorów zapomnieć

o poplątaniach dnia dzisiejszego i zdobyć się na luksus (ale luksus czasem niezbędny) pomyślenia

o sprawach, wobec których bledną podwyżki cen i przewidywany rozkład mandatów w nowym

parlamencie. Za czasów Chrystusa Palestyna też miała swoje polityczne i społeczne problemy,

a jednak gdy Nikodem przyszedł w nocy do Jezusa, rozmawiał z Nim o tym, co to znaczy narodzić

się na nowo, a nie o tym, w jaki sposób wyzwolić się spod rzymskiej okupacji.

I właśnie dlatego Rozmowy w nocy. Gdy po Mszy i rekolekcyjnej nauce wychodziliśmy

z kościoła Świętej Anny, było już całkiem ciemno. W słabo oświetlonych ulicach odbijały się echem

własne kroki. Tylko nieco jaśniejsza plama u wylotu ulicy św. Anny świadczyła, że życie na Rynku

wkracza w swoje nocne machinacje. Różnie można wykorzystać dar nocy. Ale „nocne rozmowy” to

nie te w kościele – tłum twarzy i uwaga tak gęsta jak mrok spływający ze ścian – lecz potem, sam

na sam, gdy mówią myśli, nie słowa.

Przekazanie moim słuchaczom (i tym z kościoła Świętej Anny, i tym tylko z czytania)

rekolekcyjnych rozważań w drukowanej postaci niech posłuży jako zalążek lub okazja do rozmów

najważniejszych.

To zabawne, jak bardzo – mimo naszych geopolitycznych ambicji – jesteśmy powiatowi.

Z całym tym naszym środkowoeuropejskim skoncentrowaniem na sobie. Z całą tą Europą, do której

tak uparcie dążymy, chociaż jesteśmy przecież w jej środku (może tylko nieznacznie przesuniętym

na wschód). A nawet z całą Ziemią, która wszak jest tylko pyłkiem we Wszechświecie. Podczas tych

rekolekcji spróbowałem spojrzeć na ludzkie sprawy z najszerszej perspektywy.

A może jest tak, że nawet Wszechświat jest tylko epizodem w prawdziwym istnieniu?

Dostrzeżenie właściwych proporcji jest dobrą szkołą życiowego realizmu. A gdy idzie o życie,

musimy być realistami, bo mamy je tylko jedno i trzeba je dobrze rozegrać.

A więc nie robię jednak złej przysługi polskiej teraźniejszości, gdy na kilka wieczorów

odrywam od niej uwagę i kieruję ją ku sprawom zdolnym nadać sens każdej teraźniejszej chwili.

*

Zmrok już zapada. Omijamy kilka samochodów zaparkowanych przy chodniku w niedozwolonym

miejscu. Parę kroków po schodach. Odgłosy miasta pozostawiamy za sobą.

marzec 1991

background image

Minęło – trudno uwierzyć – tak wiele lat od dnia, kiedy pisałem wstęp do tej części Rekolekcji.

Powoływałem się wówczas na sytuację polityczną naszego kraju, by uzasadnić konieczność

oderwania się na chwilę od bieżących wydarzeń i zamyślenia się nad Sprawami Istotnymi. Jest

rzeczą zadziwiającą, jak niewiele retuszy należałoby wprowadzić do tamtego uzasadnienia, aby

uczynić je aktualnym dziś. To prawda, że w Polsce zaszły procesy, które znacznie ją odmieniły:

demokracja okrzepła (co wcale nie znaczy, że stała się łatwiejsza), gospodarka dokonała

jakościowego skoku (co wcale nie znaczy, że wszystkim żyje się łatwiej). Z kraju z trudem

wydostającego się z ekonomicznej zapaści staliśmy się krajem zmagającym się z kryzysami

wzrostu. Ale narosły nowe fobie i odżyły stare – zapomniane, zdawałoby się – kompleksy. A pamięć

wielu ludzi okazała się tak krótka, że zaczynają już oni tęsknić za czasem zniewolenia. Inni

odczuwają frustrację, niekiedy przeradzającą się w gniew, że miało być tak wspaniale, a jest tak

głupio (bo frustracja i gniew nie przebierają w słowach).

To wszystko sprawia, że mógłbym dziś, tak samo jak wtedy, nawoływać do „wejścia w siebie”,

aby nabrać dystansu do zapętleń i obaw, w jakie jesteśmy uwikłani. Myślę jednak, że powstrzymam

się od tego rodzaju uzasadnień (zresztą poniekąd już się na nie powołałem). Istnieje bowiem

uzasadnienie głębsze – ponadczasowe, niezależne od bieżących sytuacji i uwarunkowań. Jest nim

ludzka kondycja. Człowiek nie może być w pełni człowiekiem, jeżeli nie próbuje wykraczać ponad

to, czym właśnie jest. A żeby być do tego zdolnym, trzeba niekiedy oderwać się od bieżącej chwili

i podjąć trud myślenia.

Oderwanie się od bieżącej chwili nie jest kosztownym luksusem. Jest koniecznością wynikającą

z kondycji człowieka – istoty, która jest uwikłana w bieżącą chwilę, ale w którą wbudowany jest

ten dziwny mechanizm czasowej asymetrii: być jutro czymś więcej, niż się jest dziś.

październik 2002

background image

Rozważanie 1

WSZECHŚWIAT TWÓRCZY

Trwasz

nachylony

nad swoim myśleniem

walczysz z nim

odrzucasz drogi

prowadzące donikąd

rozpoznajesz je

zanim zrobisz pół kroku

rzeźbisz w tworzywie swoich myśli

szukasz kształtu

który jest w nich ukryty od zawsze

ciężar ci dech zapiera

odpadają bloki

pryskają odpadki

wiesz, że gdzieś za bezwładem

na pewno istnieje

kształt doskonałości

już go dotykasz

chcesz zamienić w słowo

i wtedy spokojnie

od nowa

background image

góra urasta aż do nieboskłonu

wiesz, że ją pokonasz

ale jesteś sam

wstępujesz jak w śmierć

samotnie

lecz pełen nadziei

T

ak to jakoś wygląda. Któż z nas nie zaznał bólów tworzenia. Odkąd człowiek wynalazł pierwsze

narzędzia z kamienia, twórczość stała się jego przeznaczeniem.

Prawdziwy twórca, to znaczy ten, kto tworzy z pasją, utożsamia się ze swoim dziełem. Sukces

dzieła staje się jego sukcesem, a klęska dzieła – niekiedy największą klęską osobistą. Ale zanim to

nastąpi, twórca wkłada całego siebie w swoje dzieło, żyje w nim i – w jakimś sensie – tworzy się

wraz z nim. Bo w twórczości nie ma przedmiotu i tego, kto go tworzy. Twórca i dzieło miłosnym

uściskiem zespalają się w jedno. Dopiero gdy proces tworzenia zostanie ukończony, ta więź pęknie,

rozerwie się. Dzieło zacznie żyć własnym życiem, a twórca pozostanie sam, opuszczony.

Rozczarowanie i poczucie bezsiły zapowiadają, że proces nigdy się nie skończy. Po chwili złapania

oddechu i powrotu do względnej równowagi trud tworzenia zostanie podjęty od nowa.

Niespokojne jest serce człowieka, dopóki nie spocznie w doskonałości. Ludzka twórczość jest

nieustanną i nienasyconą pogonią za doskonałością.

*

W książce Krótka historia czasu Stephen Hawking napisał:

Jeśli pamiętasz, Czytelniku, każde słowo tej książki, to Twoja pamięć zarejestrowała około dwóch milionów jednostek informacji

i porządek w Twoim mózgu wzrósł o tyleż jednostek. Podczas czytania zmieniłeś jednak co najmniej tysiąc kalorii uporządkowanej

energii w postaci jedzenia na energię nie uporządkowaną, głównie w postaci ciepła, które rozproszyło się w powietrzu wskutek

konwekcji i pocenia się. To zwiększyło nieporządek we Wszechświecie o jakieś 20 milionów milionów milionów milionów jednostek,

czyli 10 milionów milionów milionów razy więcej niż wyniósł wzrost porządku w Twoim mózgu – i to pod warunkiem że zapamiętałeś

każde słowo.

Przyswojenie sobie cudzego tekstu też jest pewną formą twórczości. Hawking ma nadzieję, że po

przestudiowaniu jego książki porządek w moim mózgu wzrośnie o mniej więcej dwa miliony

background image

jednostek (jakich?). O ileż większy porządek produkujemy, gdy sami tworzymy dzieło sztuki (każde

tworzenie jest sztuką i każdy jego wytwór – dziełem sztuki)! Chcąc wydać coś na świat, muszę

najpierw stworzyć porządek sam w sobie, a dopiero potem część tego porządku urzeczywistnić

w dziele. Nic dziwnego, że krople potu występują na czoło, gdy zmagam się z bezwładnością

materiału: z moją wewnętrzną substancją i z zewnętrznym tworzywem dzieła. Ba, z całym

Wszechświatem.

Nic nie dzieje się za darmo. Buduję uporządkowaną strukturę kosztem wzrostu bałaganu

w Kosmosie. Na skutek przeczytania przeze mnie jednej książki Wszechświat utracił 10 milionów

milionów milionów razy więcej ze swojego uporządkowania, niż ja zdołałem stworzyć w sobie

porządku i informacji.

Nie są to literackie przenośnie. Mechanizm tego procesu rozumiemy już dziś dość dokładnie.

Wbrew potocznym mniemaniom, wcale nie odżywiamy się energią słoneczną. Jedynie młody

organizm potrzebuje energii do wzrostu, a dojrzały do przybrania na wadze. W przyrodzie

obowiązuje zasada zachowania energii i o energię potrzebną do funkcjonowania naszego organizmu

nie musimy się tak bardzo troszczyć. Gra toczy się o coś innego. W fizyce miarą nieporządku jest

wielkość zwana entropią, a druga zasada termodynamiki mówi, że entropia, czyli ilość bałaganu,

musi we Wszechświecie wzrastać. To właśnie przeciw drugiej zasadzie termodynamiki walczymy,

gdy oddychamy, jemy, uprawiamy gimnastykę, uczymy się, tworzymy dzieła sztuki.

Światło słoneczne niesie stosunkowo niskoentropijną (czyli „uporządkowaną”) energię w postaci

fotonów widzialnego światła. Rośliny zielone za pomocą fotosyntezy przetwarzają ją na

uporządkowaną strukturę swoich tkanek. Potem my karmimy się tym porządkiem bądź bezpośrednio,

przyjmując pokarm roślinny, bądź pośrednio, posilając się mięsem zwierząt, które przedtem

spożywały rośliny. A następnie musimy wydalić z siebie bałagan w postaci ciepła, dwutlenku węgla,

ekskrementów. W ostatecznym rozrachunku Ziemia czerpie porządek ze Słońca, a oddaje kosmicznej

przestrzeni bałagan, głównie w postaci promieniowania cieplnego, które odznacza się najwyższą

entropią spośród wszystkich znanych postaci energii.

*

Należy postawić kolejne arcyważne pytanie: Jak to się dzieje, że we Wszechświecie, w którym

obowiązuje druga zasada termodynamiki – a więc we Wszechświecie tak bardzo skłonnym do

nieporządku, że najmniejszą nawet organizację trzeba okupić ogromnym wzrostem bałaganu –

w ogóle możliwe są procesy powstawania i rozwoju uporządkowanych struktur? Zważywszy, że

ewolucja biologiczna, która doprowadziła do naszego zaistnienia, jest takim właśnie procesem,

background image

pytanie to nabiera najwyższej doniosłości.

Gdybyśmy znali tylko termodynamikę klasyczną (którą symbolicznie można nazwać

termodynamiką Carnota), poszukiwanie odpowiedzi na to pytanie byłoby sprawą beznadziejną. Jest

rzeczą zadziwiającą, jak ludzie w końcu XIX wieku, wiedząc o drugiej zasadzie termodynamiki,

mogli wierzyć w ewolucję biologiczną. Ilya Prigogine i Isabelle Stengers w swojej znanej książce

Order out of Chaos (Porządek z chaosu) mówią wręcz o sprzeczności, jaka istniała wówczas

pomiędzy Darwinem a Carnotem. Dziś jesteśmy w znacznie lepszej sytuacji. Dzięki osiągnięciom tak

zwanej termodynamiki nieliniowej zrozumieliśmy zasadnicze mechanizmy stosowane przez przyrodę,

aby przy ogólnym wzroście entropii wypracować strategię, dzięki której lokalnie (w ograniczonym

obszarze przestrzeni i czasu) staje się możliwy przebieg procesów antyentropijnych, to znaczy takich,

które prowadzą do uporządkowanych struktur.

Świat jest układem w stanie dalekim od równowagi, czyli w stanie, w którym nie zapanował

jeszcze całkowity bałagan. Okazuje się, że w stanach dalekich od równowagi równania

termodynamiki stają się nieliniowe. Jest to techniczne określenie używane przez matematyków,

które – z grubsza rzecz biorąc – wyraża myśl, że suma dwu rozwiązań nie jest rozwiązaniem

równania. Fakt ten zawiera bardzo ważną ideę. Dokładając klocek do klocka (czyli tworząc sumę

dwu klocków), a potem jeszcze jeden klocek, i jeszcze jeden… możemy zbudować dość złożoną

całość, ale będzie ona strukturą statyczną, zawsze taką samą, niezdolną do dalszego rozwoju – tylko

domkiem z klocków. Gdy mamy do czynienia ze strategią nieliniową, sytuacja zmienia się

drastycznie. Całość przestaje być zwykłą sumą swoich części. Części nie układają się po prostu obok

siebie, ale tworzą pewien naddatek, który nie jest obecny w każdej części z osobna, lecz w pewnym

sensie znajduje się wszędzie: części zaczynają czuć się nawzajem. Tworzy się STRUKTURA.

Ale żeby tak się stało, muszą zostać spełnione pewne warunki. Przede wszystkim układ nie może

być izolowany od otoczenia, to znaczy musi mieć możność wymiany energii z otoczeniem. Według

znanej nam już taktyki układ musi konsumować niskoentropijną energię z otoczenia i wydalać

wysokoentropijną energię na zewnątrz.

Co więcej, układ musi być narażony na bodźce z otoczenia, czyli drobne fluktuacje, które byłyby

zdolne zaburzyć stan układu. Duże zaburzenia mogłyby uszkodzić układ lub zabić go, ale stosunkowo

niewielkie odgrywają ważną rolę w strategii budowania struktur. Tak zwane stabilne układy

nieliniowe odznaczają się niezwykle interesującą własnością: gdy układ zostanie wytrącony ze

swojej ewolucyjnej ścieżki przez niewielką fluktuację otoczenia, po chwili wraca do pierwotnego

stanu i bezpiecznie kontynuuje ewolucję w dotychczasowym kierunku.

I oto właściwie mamy już strukturę: została ona wyodrębniona ze środowiska, ale reaguje na jego

zaburzenia. Taką strukturę fizycy nazywają strukturą dyssypacyjną, gdyż jej istnienie jest związane

background image

z dyssypacją, czyli rozpraszaniem energii, to znaczy z pobieraniem niskoentropijnej energii

z otoczenia, przetwarzaniem niskiej entropii na strukturę i wydalaniem wysokoentropijnej energii do

środowiska. Tego rodzaju struktury nie są statyczne, w bezruchu, jak domek z klocków, lecz

dynamiczne: ich budulcem jest nie tyle materia, ile raczej skoordynowany ruch, czyli dynamika.

To jeszcze nie wszystko. W dynamicznej ewolucji nieliniowego układu można wyróżnić pewne

specjalne stadia, w których układ staje się niejako nadwrażliwy na fluktuacje otoczenia. Zaatakowany

przez bodziec z zewnątrz układ nie powraca na poprzednią ścieżkę ewolucyjną, lecz – jak

powiadamy w technicznym żargonie – doznaje przejścia fazowego, by znaleźć się w nowym reżimie.

W takiej krytycznej sytuacji układ ma do dyspozycji wiele możliwych reżimów (wiele możliwych

ścieżek ewolucyjnych); jaki reżim obierze – zależy od wielkości i charakteru bodźca, który go

zaatakował. Bodźce pochodzące ze środowiska są przypadkowe, nieprzewidywalne, natomiast

prawo, które rządzi całym procesem – ściśle określone (deterministyczne). Nowa jakość (nowy

reżim) jest więc wynikiem współdziałania prawa i przypadku.

Element nieprzewidywalności układu jest tu bardzo istotny. Układ zdeterminowany raz na

zawsze, układ, którego wszystkie przyszłe ścieżki da się jednoznacznie przewidzieć, pozostanie

bezpłodny. Będzie jak płyta gramofonowa, która może w kółko odtwarzać tylko to, co zostało na niej

nagrane. To właśnie dzięki współdziałaniu przypadku i prawa układ staje się otwarty na wszystkie

możliwości i jest w stanie skomponować z nich coś, czego nie było w nim nigdy przedtem. Chcąc to

podkreślić, mówimy, że Wszechświat twórczy musi być Wszechświatem otwartym.

Mamy więc nie tylko dynamiczną strukturę, ale także jej prawdziwą ewolucję z prawdziwym

wzrostem organizacji. I to wszystko nie jest tylko pięknym schematem wydumanym przez zręcznego

intelektualistę, lecz wynikiem żmudnych i ciągle czyniących postępy badań matematycznych.

W bardzo wielu przypadkach potrafimy matematycznie modelować tego rodzaju procesy

powstawania i wzrostu struktur dyssypacyjnych.

Dzięki termodynamice nieliniowej i teorii struktur dyssypacyjnych znikła sprzeczność między

Darwinem a Carnotem. Wprawdzie jesteśmy jeszcze bardzo odlegli od matematycznego

wymodelowania tak złożonej struktury, jaką jest ameba lub inna żywa komórka, ale nie można już

dziś żywić wątpliwości, że to właśnie nieliniowej strategii struktur dyssypacyjnych zawdzięczamy

nasze istnienie jako organizmów biologicznych. I nie tylko. Także funkcjonowanie naszej psychiki

(choć jest dziś ona dla nas nadal nieodgadnioną tajemnicą) również ma u swego podłoża nieliniowe

procesy dynamiczne.

W ten sposób stworzył nas Wszechświat. I w podobny sposób my tworzymy nasze dzieła.

Wszechświat twórczy musi być Wszechświatem otwartym. I my możemy tworzyć tylko w atmosferze

wolności.

background image

Bardzo często ludzie wyładowują część swoich egzystencjalnych stresów w zainteresowaniach

astrologią i horoskopami. Może to i dreszczyk emocji w doznawaniu astralnych wpływów, może

chęć przerzucenia przynajmniej części odpowiedzialności na gwiazdy, a z pewnością pragnienie

uchylenia rąbka tajemnic, jakie kryje w sobie przyszłość. Ale są to iluzje i marzenia przybrane

w namiastkę naukowości. Istnieje wszakże bardzo intymny i bardzo realny związek nas

z Wszechświatem. Po prostu jesteśmy jego „nieliniową częścią”: powstaliśmy i istniejemy na koszt

Wszechświata i każdy nasz twórczy wysiłek jest wkomponowany w strukturę całości.

Na tym szerokim tle naszych powiązań z całością głębiej i rozleglej ukazuje się rola twórczości

jako naszego przeznaczenia i powołania.

*

Ludzka twórczość może przybierać rozmaite formy. Gdy mówimy o twórczości, natychmiast

przychodzi nam na myśl twórczość artystyczna. Jest to niewątpliwie w jakimś sensie twórczość

wzorcowa. Jest bowiem – przynajmniej w naszych przekonaniach – najbardziej zbliżona do

wyprodukowania czegoś nowego, czego przedtem nigdy nie było, i czegoś autentycznego, co wynika

z osobowości twórcy i gdyby nie on, nigdy by nie ujrzało światła dziennego.

Twórczością jest także praca naukowa. Wprawdzie tu oryginalność jest ograniczona regułami gry

(gdyby nie Szekspir, nie mielibyśmy Hamleta, lecz gdyby nie Einstein, to najprawdopodobniej ktoś

inny stworzyłby dotychczas szczególną teorię względności), ale jest to z nawiązką nagradzane

plastycznością materiału, z którego można wydobywać formy, o jakich nie śniło się nawet najbardziej

awangardowym artystom. Na przykład plastyk zawsze będzie mieć do dyspozycji tylko trzy wymiary

przestrzenne i jedynie różnymi odniesieniami może pobudzać wyobraźnię odbiorcy do prób

przenoszenia się do więcej wymiarowych światów. Matematyk od samego początku, za jednym

pociągnięciem pióra (lub kredy na tablicy), może żonglować dowolną liczbą wymiarów, nawet

nieprzeliczalną, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Wiele spośród tego rodzaju superabstrakcyjnych, ale

niezwykle operatywnych konstrukcji okazuje się potem niezbędnymi do modelowania fizycznego

świata.

Pójdźmy jeszcze dalej. W gruncie rzeczy twórczością należy nazwać każdą czynność człowieka,

o ile prowadzi ona do czegoś oryginalnie nowego, czego tworzywem jest wewnętrzna ludzka

substancja, to znaczy co nie jest tylko odpadem naszych myśli i czynów, ale w co wkładamy odrobinę

siebie. Wszystko, co powstaje w ten sposób, jest autentycznym dziełem sztuki.

Jeżeli zgodzimy się na taką definicję twórczości, to czyż dziełem sztuki nie jest na przykład

uśmiech, w którym ktoś – choćby przelotnie, na ułamek sekundy – okazał drugiemu szczyptę

background image

życzliwości lub uznania? Niepowtarzalne ułożenie warg – grymas zdolny przekazać więcej

zaszyfrowanych informacji niż stronice zadrukowanego tekstu.

Cóż w takim razie powiedzieć o pracy włożonej w rozwój własnej osobowości: w dążenie do

prawdy, w czyny miłości, we wzbogacanie swoich możliwości i ich urzeczywistnianie? Czy może

być twórczość bardziej twórcza od takiej? Jej przeciwieństwem jest skarłowacenie osobowości,

pomniejszanie i rezygnacja ze swoich talentów w imię lenistwa, fałszywej pokory lub jakichś innych

dziwnych pomysłów, zamykanie się w sobie i rozmaite formy ucieczki przed życiem.

Ale bywa i druga skrajność, która także może doprowadzić do produkowania życiowych kiczów

zamiast dzieł sztuki. To puszczenie życia „na żywioł”, niekontrolowanym nurtem wypadków

i przygód. Filozofia doznawania bez kontroli i bez sterowania sobą. Niekiedy nazywa się to

bogactwem życia. Ale nim nie jest. Jest zbiorowiskiem „wysokoentropijnych” odpadów, które tylko

rozpraszają twórcze energie. Te wszystkie drobniutkie przeżycia, powierzchowne przyjemności,

porywy egzaltacji – to nie to, o co rzecz idzie.

Prawdziwa twórczość musi opierać się się na ograniczaniu. Bo przecież ograniczanie jest istotą

twórczości. Nie można stworzyć rzeźby bez odcinania zbędnych, lub tylko zniekształcających, części

tworzywa. Nie można wykrzesać z siebie nic twórczego bez wbijania dłuta w głębokie warstwy

swojego wnętrza.

Tak jest nie tylko w ludzkiej filozofii życia. Stworzenie jakiejkolwiek uporządkowanej struktury

wymaga ograniczeń. Im więcej ograniczeń, tym doskonalsza struktura (doskonałość tę mierzy się

ilością informacji, jaką dana struktura w sobie zawiera). W swej istocie entropia mierzy brak

ograniczeń i dlatego wzrost entropii oznacza wzrost bałaganu. Zresztą wie o tym doskonale każdy

artysta: ograniczenia bolą i dlatego tworzy się w bólu. Jeżeli moje życie ma być dziełem sztuki, musi

powstawać w ograniczeniach mojej samowoli.

*

Sztuka wydobywa z artystycznego tworzywa strukturę ładu, harmonię proporcji, symetrię. Ale

niekiedy posługuje się zgrzytem, łamaniem symetrii, zakłóceniem porządku na niższym poziomie, by

go odzyskać w jakiejś innej, nieoczekiwanej sferze. Wszystko to po to aby w patrzącym – lub

doznającym – wywołać pewien ruch poznawczy, dążenie wyobraźni, wstrząśnięcie codziennością –

skierowanie ku pięknu. Sztuka jest bowiem ostatecznie tworzeniem piękna.

Odnieśmy to do ludzkiego życia. Sztuka jest tworzeniem piękna, ale i odwrotnie – każde

tworzenie piękna – także etycznego – jest sztuką. Trudno wyobrazić sobie coś piękniejszego od

dobrze przeżytego życia.

background image

Zaryzykowałbym twierdzenie, że każda sztuka jest poszukiwaniem obiektywności. Nawet

najbardziej, wydawałoby się, subiektywna liryka czy utwór muzyczny dążą do ujawnienia czegoś, co

często nazywa się prawdą sztuki, co staje przed artystą jako zadanie i co on musi urzeczywistnić.

Dopóki tego nie zrobi, będzie doznawał bólu i szukał w ciemnościach. Jeżeli nie znajdzie, jego

dzieło będzie fałszywe.

Dzieło sztuki, jakim jest ludzkie życie, też ma swoją prawdę, coś obiektywnego, co się ma –

i wtedy jest się bogatym, lub czego się nie ma – i wtedy jest się bardzo ubogim. „Każdemu, kto ma,

będzie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma” (Mt 25,

29). Nie idzie tu oczywiście o jakąś reformę własności, polegającą na wykontrastowaniu

nierówności majątkowych. To tylko metaforycznie wyrażony nakaz tworzenia swoim życiem

najpiękniejszego dzieła sztuki, na jakie nas stać.

I jeszcze jedna analogia ludzkiego życia z dziełem sztuki. Tworzy się w bólu. Cierpienia, bóle

porodu są nieodłącznymi towarzyszami twórczości. Czy ziarno nie musi obumrzeć, zanim wyda obfity

plon? Zaczynamy podejrzewać, że nawet śmierć odgrywa w tym planie tworzenia jakąś ważną rolę.

Być może śmierć – jak obumieranie ziarna – jest potrzebna po to, by utrwalić przemijające skądinąd

dzieło sztuki. Teraz już nie zginie. Zmierzone, zważone, ocenione, stało się częścią historii świata.

*

Powiedziałem już wiele o tworzeniu i jego mechanizmach. Ale jest jeszcze jedno tworzenie,

tworzenie w najpełniejszym tego słowa znaczeniu. Nie znamy – nawet nie ośmielamy się

podejrzewać – jego mechanizmów.

Niech się stanie…

I stało się.

Nie wiemy, jak zrodził się zamysł, nie wiemy, czy był ból rodzenia (choćby w jakimś przenośnym

znaczeniu). Nie wiemy… nawet, o co należy pytać wobec ogromu dzieła, jakie mamy przed sobą.

Wiemy tylko (i to raczej przez porównanie z własnymi dokonaniami), że musiało być coś w rodzaju

odczucia twórczego spełnienia („I widział, że było dobre”).

Stworzenie świata jest pierwowzorem wszelkiego tworzenia. Z niego wszelkie inne tworzenie

bierze początek i bez niego byłoby bezpłodne. Widzieliśmy, w jaki sposób Wszechświat

współpracuje z każdym naszym twórczym wysiłkiem, ale Wszechświat to przecież nic innego jak

tylko urzeczywistnione Twórcze Zamierzenie. A więc każdy akt naszego tworzenia jest udziałem

w twórczości Boga i nie należy tego rozumieć jedynie jako literackiej przenośni. Mechanizmy

twórczości, jakie wyżej przedstawiłem, wyraźnie świadczą o tym, że każdy nasz twórczy czyn jest

background image

wkomponowany w architekturę całości. I to w jak najbardziej dosłownym znaczeniu. Bez

oddziaływania z resztą świata, bez współpracy z dziełem Stworzenia, bylibyśmy bezpłodnym

skrawkiem przestrzeni i czasu skazanym na bezpardonową klęskę w walce z ogólnym wzrostem

entropii.

Dzieło Stworzenia nie zostało zakończone, lecz złożone w nasze ręce. My tworzymy dalej.

W pocie czoła i w zmęczeniu rąk. Odpoczniemy dopiero Siódmego Dnia.

Rozmowa w nocy

(J 3, 1–21)

Są różne rozmowy. Przelotne – dwa słowa zamienione w pośpiechu. Decydujące – w trakcie których

rozstrzygają się losy ludzi. Natrętne – kiedy to chcemy jak najprędzej pozbyć się rozmówcy.

I zwyczajne – pogawędki dla zabicia czasu lub rozrywki.

Ta rozmowa była wyjątkowa. Okryta płaszczem nocy. Czy ze strachu przed nieżyczliwą opinią

tych, z którymi należało się liczyć? Niekoniecznie. Być może tylko noc mogła dostarczyć chwili

dostatecznie wolnej od zajęć. Zresztą nocą nawet błahe słowa nabierają ukrytych znaczeń i odcieni.

A te słowa nie były błahe…

Wątłe światło gwiazd lub chybotliwe cienie kaganka, jeśli to było w jakimś wnętrzu. Twarze

wynurzające się z mroku. I oczy, które mówiły więcej niż usta.

Gość zaczął pierwszy:

– Wiemy, że od Boga przyszedłeś jako nauczyciel.

Co miało oznaczać to „wiemy”? My – czyli ja i ci inni, do których grupy należę? Rozmowa

zostaje podjęta. Pada odpowiedź na niepostawione pytanie – pytanie „Co mam czynić?”, które tak

często dręczy każdego:

– Zaprawdę powiadam ci, jeśli się ktoś nie narodzi powtórnie, nie może ujrzeć Królestwa

Bożego.

Trzeba zatrzymać bieg czasu, zawrócić wszystkie procesy chemiczne i biologiczne i wrócić do

punktu wyjścia…?

– Jakże może się człowiek narodzić, będąc starcem? Czyż może powtórnie wejść do łona swej

matki i narodzić się?

Ile w tym pytaniu realizmu? Nie, nie podejrzewamy uczonego o nieumiejętność wyjścia poza

biologiczne konkrety. To raczej zamierzony kontrast, który ma nie tyle zasłonić własną niewiedzę, ile

raczej sprowokować odpowiedź. Odpowiedź pada:

– To, co się z ciała narodziło, jest ciałem. To, co się z Ducha narodziło, jest duchem. Wiatr wieje

i szum jego słyszysz, lecz nie wiesz, skąd przychodzi i dokąd podąża. Tak jest z każdym, kto narodził

background image

się z Ducha.

Uczony oczywiście w lot chwyta aluzję: nie tylko to, co można dotknąć, jest rzeczywistością. Ale

jest tymi powtórnymi urodzinami wyraźnie zafascynowany, drąży dalej:

– Jakże to może się stać?

– Jak Mojżesz wywyższył węża na pustyni, tak potrzeba, by wywyższono Syna Człowieczego, aby

każdy, kto w Niego wierzy, miał życie wieczne.

Teraz uczony już nie pyta. Dobrze wie, że w 21. rozdziale Księgi Liczb jest opisane, jak Mojżesz

kazał przybić do pala miedzianego węża. Że idzie o urodzenie się do jakiegoś innego życia (które

Rozmówca nazywa życiem wiecznym), to dość oczywiste, ale czy uczony rozumie podsuniętą mu

myśl o związku pomiędzy tym życiem a symbolicznym czynem Mojżesza? Słucha więc dalej:

– Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego

wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne.

Rozmowa przybrała tę wyjątkową postać, kiedy jeden z rozmawiających pojmuje, że najwięcej

zyska, gdy cały zamieni się w słuch.

– … sąd polega na tym, że światło przyszło na świat, lecz ludzie bardziej umiłowali ciemność,

bo złe były ich czyny. Każdy, kto dopuszcza się nieprawości, nienawidzi światła i nie zbliża się do

światła, aby nie potępiono jego uczynków. Kto spełnia wymagania prawdy, zbliża się do światła…

Rozmowa trwała długo. Już świt zaczął się różowić na wschodnim krańcu horyzontu.

background image

Rozważanie 2

DELIKATNE ZESTROJENIE

L

ubię latać samolotami. Gdy wielki odrzutowiec odrywa się od ziemi, mam wrażenie, że

wszystkie kłopoty i troski zostawiam gdzieś daleko za sobą. Przez czas trwania rejsu załoga samolotu

będzie troszczyć się o moją osobę i jej bezpieczeństwo, a ja będę mógł albo zatopić się w lekturze,

albo przeglądać kolorowe czasopismo, popijając sok pomarańczowy, albo – najchętniej – czuć się

po prostu lekkim nad obłokami malującymi pode mną fantastyczne górskie krajobrazy. Ale chociażby

ktoś nie wiem jak bardzo lubił latać samolotami, to po wylądowaniu niezmiennie doznaje tego

samego uczucia: jak dobrze jest mieć znowu twardy grunt pod nogami. Uczucie to można zawsze

wyczytać na twarzach ludzi, którzy dopiero co wyszli z samolotu – jakieś rozluźnienie rysów, ulga,

znowu bezpieczni u siebie na ziemi.

Postawiliśmy więc stopę na bezpiecznej ziemi i jesteśmy gotowi pospieszyć do naszych trosk

i obowiązków… Poczucie bezpieczeństwa to niezwykle ważny czynnik w ludzkim życiu. Bez niego

życie na dłuższą metę byłoby chyba niemożliwe. I może lepiej znowu zanurzyć się w strumień trosk

i obowiązków, żeby nie mieć zbyt wiele czasu na myślenie o zagrożeniach naszego kruchego

istnienia, które zewsząd na nas czyhają.

W poprzednim rozważaniu mówiłem o przedziwnym zestrojeniu człowieka z Wszechświatem –

zestrojeniu, dzięki któremu nie tylko możemy istnieć, lecz także wnosić swój twórczy wkład do jego

twórczych procesów. Dziś chciałbym dalej rozwijać ten temat, ale z nieco innej perspektywy.

Wszechświat jest wielki, może nawet nieskończony w swoich rozmiarach, a nasze istnienie kruche.

Czy życie człowieka, lub wręcz całej ludzkości, nie jest tylko chwilowym epizodem w dziejach

gigantycznej struktury, która wyprodukowała nas mimochodem i zupełnie się z nami nie liczy?

*

Starożytnych Greków fascynowały pewne liczby. Na przykład liczba π. Nie została ona przez nas

wymyślona, lecz dana nam z góry. Weźmy jakiekolwiek koło i podzielmy długość jego obwodu przez

background image

długość jego promienia; w wyniku zawsze otrzymamy liczbę π. Obwód i promień są wielkościami

jednoznacznie określonymi dla każdego koła. Jeżeli dokładnie zmierzymy długość obwodu

i promienia jakiegokolwiek koła i rzeczywiście wykonamy dzielenie, to zawsze stwierdzimy, że π =

3,141592… ale choćbyśmy dowolnie długo liczyli, nie otrzymamy dokładnej wartości tej liczby;

zawsze pozostaną przed nami do wyliczenia dalsze miejsca po przecinku.

Albo liczba √2 = 1,414… Geometrycznie jest to liczba bardzo dobrze określona; wyraża ona

długość przeciwprostokątnej trójkąta prostokątnego o dwu przyprostokątnych, których długości

równają się długościom jednostkowym. Ale znowu – nie da się jej wyrazić skończonym

rozwinięciem liczbowym (jest to tak zwana liczba niewymierna). Odkrycie liczb o tej własności

spowodowało tak wielki szok myślowy w szkole pitagorejczyków, że jej członkowie – jak głosi

podanie – zdecydowali się zachować swoje odkrycie w najgłębszej tajemnicy.

W naszych czasach także pewna liczba zrobiła karierę swoją tajemniczością wśród fizyków

i kosmologów. Tym razem nie idzie jednak o dokładną wartość liczbową, lecz o rząd wielkości. Tą

tajemniczą liczbą jest 10

40

, czyli jedynka, po której następuje czterdzieści zer.

W kształtowaniu struktury świata ważną rolę odgrywają dwa typy oddziaływań:

elektromagnetyczne i grawitacyjne. Oddziaływania elekromagnetyczne znamy z ich niemal

codziennych zastosowań. Są one również odpowiedzialne za wiązania chemiczne, czyli, praktycznie

rzecz biorąc, za całą chemię, a więc także za nasze istnienie. Natomiast siły grawitacyjne, oprócz

trzymania nas na ziemi (a więc dostarczania nam „twardego gruntu pod nogami”), przejawiają swoje

działanie w największej skali: tworzą architekturę układów planetarnych, zespołów gwiazd, galaktyk

i gromad galaktyk; jednym słowem – kształtują wielkoskalową strukturę Wszechświata. Siły

grawitacyjne, choć tak potężne w działaniu na duże odległości, w małej skali są bardzo słabe.

Okazuje się, że są one 10

40

razy słabsze od sił elektromagnetycznych.

Pojawienie się tu liczby 10

40

nie byłoby niczym szczególnym – ostatecznie stosunek natężenia

dwu sił musi równać się jakiejś liczbie – gdyby nie to, że pojawia się ona jeszcze w innych,

zaskakujących sytuacjach.

Na skutek tego, że w przyrodzie istnieje maksymalna, nieprzekraczalna prędkość przesyłania

sygnałów (jest nią prędkość światła w próżni równa około 300 000 km/s), można mówić o wielkości

obserwowalnego Wszechświata, czyli takiego obszaru, który w zasadzie możemy kontrolować przy

pomocy obserwacji. Obszar ten wynosi około 10

30

sześciennych lat świetlnych (liczba 10

30

nie mówi

nic szczególnego, ponieważ sześcienny rok świetlny jest czysto umowną jednostką objętości). Chcąc

sięgnąć naszymi teleskopami poza ten obszar, musielibyśmy dysponować sygnałami rozchodzącymi

się z prędkością większą od prędkości światła. Okazuje się, że można ocenić, ile jąder atomowych

(barionów) znajduje się w obserwowalnym Wszechświecie. Jest ich (10

40

)

2

(ta liczba nie zależy od

background image

żadnych umownych jednostek pomiarowych).

Przytoczmy jeszcze jeden, może najbardziej wymowny, przykład pojawiania się tajemniczej

liczby 10

40

.

Jednostki fizyczne (centymetry, sekundy, gramy…) są na ogół sprawą umowy, ale niekiedy

przyroda sama dostarcza wzorców fizycznych wielkości. Na przykład naturalną jednostką czasu jest

przedział czasowy, w jakim światło przebywa odległość średnicy jądra atomowego (zarówno

prędkość światła, jak i rozmiary jądra atomowego są nam dane przez przyrodę; jednostka ta równa

się 10

-23

czysto umownej jednostki, jaką jest sekunda). Okazuje się, że obecny wiek Wszechświata,

mierzony w naturalnych jednostkach czasu, wyraża się liczbą 10

40

(co w rzędzie wielkości jest równe

10

10

lat).

Czyżby przypadek? Jeżeli tak, to istotnie wyjątkowy. Przecież wiek Wszechświata rośnie,

z każdym tysiącleciem Wszechświat staje się starszy. Dlaczego – czyżby znowu przypadek! –

mielibyśmy żyć w okresie, w którym wiek Wszechświata (w naturalnych jednostkach) wyraża się

tajemniczą liczbą 10

40

?

Co więcej, obecny wiek Wszechświata da się wyrazić odpowiednią kombinacją podstawowych

stałych fizycznych (stała grawitacji Newtona, prędkość światła w próżni, stała Plancka i masa

protonu). Co stałe fizyczne mają wspólnego z wiekiem Wszechświata? Czyżby jeszcze jeden

przypadek? Fizycy nie lubią takich przypadków. I dlatego już dość dawno temu Paul Dirac wysunął

hipotezę, wedle której stałe fizyczne w rzeczywistości nie są stałymi, lecz zmieniają się w czasie, i to

w taki sposób, że wiek Wszechświata, wyrażony przy pomocy tych „stałych”, zawsze równa się 10

40

naturalnych jednostek czasu. Oczywiście takie „uzmiennienie stałych” drastycznie zmienia całą

fizykę. Nic więc dziwnego, że fizycy odnieśli się do hipotezy Diraca z dużą dozą nieufności.

I słusznie, gdyż wkrótce znalazło się prostsze wyjaśnienie.

W roku 1961 Robert Dicke, na łamach czasopisma „Nature” napisał, że… „węgiel jest potrzebny

do tego, by wyprodukować fizyka”. „Nature” nie publikuje banalnych odkryć, ale też odkrycie

dokonane przez Dicke’a wcale nie było banalne. Aby wyprodukować fizyka (ale równie dobrze

kowala lub amebę), potrzebna jest chemia organiczna, czyli chemia związków węgla, a do tego

oczywiście niezbędny jest węgiel. Węgiel, jak dziś dobrze wiemy, powstaje we wnętrzach gwiazd

jako wynik kilkukrotnego przepalania paliwa jądrowego. Współczesne teorie astrofizyczne

i kosmologiczne pozwalają wyliczyć, że do tego, by w ekspandującym Wszechświecie mogły

powstać gwiazdy, by mógł się w nich zapoczątkować cykl węglowy, by wreszcie mogły narodzić się

planety „zanieczyszczone” odpowiednią ilością węgla – do tego wszystkiego niezbędny jest okres

rzędu 10

40

naturalnych jednostek czasu. Przed tą datą nie moglibyśmy żyć, gdyż nie byłoby dla nas

węglowego budulca. Ale i zbyt długo po tej dacie życie również nie będzie możliwe, gdyż – jak uczy

background image

astrofizyka – gwiazdy wypalą zapasy swojego jądrowego paliwa, zgasną i nie będą mogły dostarczać

ciepła potrzebnego do życia.

A więc w historii Wszechświata istnieje tylko stosunkowo wąski przedział czasu, w którym życie

może się rozwijać. Przedział ten charakteryzuje się rzędem wielkości 10

40

naturalnych jednostek

czasu. Stałe fizyczne nie muszą się zmieniać. Nie żyjemy przypadkiem w okresie, w którym wiek

Wszechświata jest równy akurat 10

40

naturalnych jednostek. Po prostu w innym okresie nie mogłoby

nas być.

„Odkrycie” Dicke’a stanowiło jedną z pierwszych poszlak wskazujących na bardzo ścisły

związek, jaki zachodzi między istnieniem nas – organizmów stworzonych przez Wszechświat –

a obserwowalnymi własnościami samego Wszechświata.

Związek ten został wkrótce podniesiony do rangi pewnej metody czy stylu myślenia

w kosmologii. W 1973 roku w Krakowie, podczas sympozjum Międzynarodowej Unii

Astronomicznej, Brandon Carter sformułował tak zwaną zasadę antropiczną: „To, co obserwujemy,

jest, jakie jest, dlatego że możemy je obserwować”. Przez teleskopy obserwujemy galaktyki

i gromady galaktyk, ponieważ wtedy gdy materia tworząca obecnie galaktyki, była jeszcze gorącą

plazmą, nie mogło nas być. Widzimy gwiazdy jako wielkie kule gazowe, gdyż wtedy gdy materia

tworząca obecnie gwiazdy była chmurami kosmicznego pyłu, nie mogło nas być. Nasze

radioteleskopy mierzą temperaturę radiowego promieniowania tła wynoszącą 2,7 K, bo gdy świat był

gorętszy, nie mogło nas być. Sama możliwość naszego zaistnienia selekcjonuje pewną epokę,

w której możemy żyć i obserwować świat. Kiedy indziej podobne nam istoty nie mogłyby zaistnieć

we Wszechświecie. Samo w sobie jest to dosyć banalnym stwierdzeniem, zadziwiające jest jednak

to, że tego rodzaju efekt selekcji wyjaśnia niezwykle wiele obserwowanych własności świata.

Ten właśnie efekt selekcji Brandon Carter nazwał słabą zasadą antropiczną.

*

Istnieje jeszcze inne, tak zwane mocne sformułowanie tej zasady. Rozpatrzmy pewien przykład. Od

dawna w kosmologii przyjmuje się, a nowsze obserwacje temu nie przeczą, że rozkład materii

w największej skali jest (statystycznie rzecz biorąc) równomierny. Znaczy to, że gdybyśmy mieli

możność obserwowania Wszechświata z różnych galaktyk, to z każdej z nich widzielibyśmy (średnio

rzecz biorąc) to samo (stwierdzenie to niekiedy nazywa się zasadą Kopernika, jego bowiem dzieło

sugeruje, że Ziemia zajmuje przeciętne miejsce we Wszechświecie). W roku 1973 Francis Collins

i Stephen Hawking udowodnili, że gdyby ktoś wybierał warunki początkowe dla Wszechświata

przypadkowo, na chybił trafił, to prawdopodobieństwo wyboru takich warunków początkowych,

background image

które by prowadziły do Wszechświata z jednostajnym rozkładem materii, byłoby równe zeru. Jak

więc wyjaśnić ten zadziwiający fakt, że żyjemy w tak szczególnym świecie?

7

Nasze zdziwienie

jeszcze wzrasta, gdy uświadamiamy sobie, że gdyby materia w młodym Wszechświecie nie była

rozłożona bardzo równomiernie (z małymi tylko fluktuacjami gęstości), to nie mogłyby powstać

galaktyki, gwiazdy, planety, a w konsekwencji i my – mieszkańcy jednej z planet Galaktyki. Czyżby

świat od początku był zaprojektowany specjalnie dla nas?

Jest jeszcze inna możliwość. Niewykluczone, że istnieje bardzo wiele (nieskończenie wiele?)

różnych wszechświatów z wszelkimi możliwymi rozkładami materii i z wszelkimi możliwymi

własnościami fizycznymi. Obserwujemy ten Wszechświat (posiadający cechy specjalnie

dostosowane do naszego istnienia), a nie inny, bo tylko w tym Wszechświecie mogliśmy zaistnieć.

Wygląda to tak, jakby zasada selekcji działała nie tylko w naszym Wszechświecie, ale

i w zbiorze wszystkich możliwych wszechświatów. Obserwujemy świat taki, jaki jest, bo w innych

światach nie mogłoby nas być. Stwierdzenie to stanowi treść mocnej zasady antropicznej.

*

Przykładów podobnego zestrojenia własności Wszechświata z naszym istnieniem jest znacznie

więcej. W literaturze poświęconej zasadzie antropicznej na oznaczenie tego subtelnego rezonansu

między nami a Wszechświatem przyjął się termin fine tuning – „delikatne zestrojenie”. Zestrojenie to

jest istotnie bardzo delikatne: niewielka zmiana pewnych własności Wszechświata uniemożliwiłaby

nasze zaistnienie.

Na przykład gdyby prędkość eksplozji Wielkiego Wybuchu była odrobinę inna, niż ta, która

rzeczywiście miała miejsce, życie nie mogłoby powstać. Nieco mniejsza prędkość Pierwotnego

Wybuchu spowodowałaby ponowne zapadnięcie się Wszechświata do jednego punktu w ciągu

bardzo krótkiego czasu (nawet w ciągu ułamka sekundy, przy pewnych warunkach); żadna twórcza

ewolucja nie zdążyłaby się zawiązać. Gdyby natomiast prędkość Wielkiego Wybuchu była tylko

trochę większa od tej, jaka rzeczywiście miała miejsce, ekspansja Wszechświata następowałaby tak

szybko, że wygładziłaby wszystkie nierówności w rozkładzie materii, nie dopuszczając do powstania

galaktyk, gwiazd i planet. To zestrojenie prędkości Wielkiego Wybuchu z naszym istnieniem jest

istotnie zadziwiająco „delikatne”. Wystarczyłoby odchylenie od tej prędkości, z jaką Wielki Wybuch

rzeczywiście się dokonał, zaledwie o 10

-55

(jeden podzielone przez jedynkę, po której następuje 55

zer), a już by nas nie było!

Znamy dziś dwie siły jądrowe, tak zwane słabe i silne. Gdyby słabe siły jądrowe były nieco

silniejsze, niż są, cały wodór spaliłby się w Wielkim Wybuchu, ulegając przemianie na hel.

background image

Położyłoby to kres dalszej ewolucji chemicznej. Gdyby z kolei słabe siły jądrowe były nieco słabsze,

niż są, neutrony nie mogłyby rozpadać się na protony, co zniszczyłoby wszystkie zapasy pierwotnego

wodoru i też musiałoby spowodować blokadę ewolucji chemicznej.

Podobnie z silnymi siłami jądrowymi. Odchylenie natężenia tych sił o kilka procent

w którąkolwiek stronę uniemożliwiłoby istnienie jąder atomowych w ich obecnej postaci, a wśród

nich także jąder węgla, który jest niezbędny do „wyprodukowania fizyka”.

Itd., itd. Fizycy entuzjaści zasady antropicznej sporządzili długie listy różnych własności, które

gdyby były tylko trochę inne, niż są, wykluczałyby zawiązanie się ewolucji biologicznej,

a w konsekwencji nasze zaistnienie.

*

Najpierw był Wielki Wybuch.

W Wielkim Wybuchu powstał wodór i niewielkie ilości innych lekkich pierwiastków

chemicznych.

Z pierwotnej plazmy, pod wpływem niestabilności grawitacyjnej, uformowały się gwiazdy

i galaktyki.

We wnętrzach gwiazd zaistniały odpowiednio wysokie temperatury, aby mogła dokonać się

synteza cięższych pierwiastków chemicznych, wśród nich węgla.

Potem niektóre gwiazdy wybuchały i zanieczyszczały środowisko kosmiczne pierwiastkami

chemicznymi.

Z zanieczyszczonych w ten sposób pyłów i gazów powstawały następne generacje gwiazd

i planet.

Niektóre z nich zawierały węgiel.

Na jednej z takich planet narodził się człowiek.

„Nasze ciała zbudowane są z popiołów dawno wygasłych gwiazd” (James Jeans).

*

Nasze istnienie jest przedziwnie zestrojone ze strukturą Wszechświata. Nie tylko my jesteśmy

przystosowani do Wszechświata, ale – i to wydaje się zaskakujące i na pierwszy rzut oka

niezrozumiałe – Wszechświat okazuje się przystosowany do nas. Natura tego przystosowania jest

bardzo delikatna. Wystarczyłoby małe zaburzenie struktury Wszechświata, niewielka zmiana jakiegoś

background image

parametru charakteryzującego świat, a zostalibyśmy zgnieceni przez naruszoną strukturę całości.

Więcej nawet, w takiej sytuacji nasze istnienie byłoby wykluczone od samego początku,

znajdowalibyśmy się poza polem fizycznych możliwości.

Gdyby wolno nam było zaprojektować Wszechświat wyposażony w dowolny zbiór praw fizycznych, do jakiego stopnia moglibyśmy

manewrować obecnymi prawami, zachowując jednocześnie nietknięte najogólniejsze cechy Kosmosu? Jak bardzo, dajmy na to,

moglibyśmy „obracać pokrętłem”, by nadal istniały atomy? Jak wiele zmienić, a mimo to zachować ludzi? Odpowiedź brzmi:

doprawdy nie bardzo wiele (Paul Charles William Davies).

Nasze istnienie jest kruche. Jakimś dziwnym zgraniem fizycznych parametrów udało się postawić

szpilkę na jej ostrzu. Szpilka stoi, ale wystarczy najmniejsze drgnienie powietrza lub poruszenie

podłoża, by chwiejna równowaga została zaburzona i szpilka upadła.

Po przemyśleniu tego wszystkiego jakże inaczej odczuwam mój „twardy grunt pod nogami”.

Wysiadam z samolotu, czuję pod butami płytę lotniska, ale już nie jestem tak bardzo pewien swego

bezpieczeństwa.

*

Lecz człowiek to nie tylko zestaw fizycznych i biochemicznych właściwości, które swoją względną

trwałość zawdzięczają subtelnemu zestrojeniu z własnościami całego Wszechświata. Wraz

z pojawieniem się człowieka Wszechświat uległ zasadniczej przemianie. Po raz pierwszy zabłysła

w nim świadomość, która nie tylko rzuciła światu wyzwanie, ale swoimi pytaniami niejako rozsadza

Wszechświat od środka. Człowiek – istota nieznana, człowiek – odwieczna zagadka świata.

Człowiek jest przede wszystkim zagadką sam dla siebie. Oto kilka świadectw typowo ludzkiego

zapętlenia:

Platon (po opisie wznoszenia się człowieka od piękności cielesnej do duchowej): „I nagle mu się

cud odsłania: piękno samo w sobie, ono samo w swej istocie. Otwiera się przed nim to, do czego

szły wszystkie jego trudy poprzednie; on ogląda piękno wieczne, które nie powstaje i nie ginie”.

Święty Augustyn: „Zagłębiam się i okiem mej duszy – jakiekolwiek ono było – zobaczyłem ponad

tym okiem i ponad myślą moją światło niezmienne… i było nad myślą moją nie tak jak… niebo nad

ziemią, lecz było wyraźnie, ponieważ ono mnie stworzyło”.

Nietzsche: „Człowiek jest liną rozpiętą między zwierzęciem i nadczłowiekiem – liną nad

przepaścią. Niebezpieczne to przejście, niebezpieczne podróże: niebezpieczne wstecz poglądanie,

trwożne chwianie i zatrzymywanie się”.

Jaspers: „Tylko przez mój byt jako przez rzeczywistość czegoś »jednego«… mogę otworzyć się

background image

temu Jednemu, którym nie jestem sam”,

Sartre: „Człowiek jest ustawicznie poza samym sobą i w ten sposób tworzy swoje ludzkie

istnienie, i siebie gubi poza sobą”.

Nie ulega wątpliwości – człowiek jest zdolny do wykraczania poza samego siebie: do

wznoszenia się ku Pięknu (Platon) i Światłu (Augustyn), do otwierania się na to, co jest Jednym

(Jaspers), ale jest równocześnie rozpięty nad przepaścią (Nietzsche) i gubi się poza sobą (Sartre). To

wszystko nazywa się transcendencją w człowieku (od łacińskiego transcendo – wykraczam poza;

wykraczam poza swoje ograniczenia).

Czy potrzeba nam świadectwa filozofów? Czy nie czujemy transcendencji doświadczalnie

w sobie?

Każde ograniczenie naszych możliwości boli.

Każde niespełnione pragnienie urasta do jeszcze większego pragnienia.

Każda tęsknota sięga poza granice tego, co możemy chcieć.

W naszych własnych przeżyciach gubimy się bardziej niż we Wszechświecie.

Ale człowiek przerasta Wszechświat.

Nasza świadomość nie pozwala ścisnąć się do żadnego punktu czasoprzestrzeni.

Nasza wolność działania jest w stanie sprzeciwić się zewnętrznym naciskom.

Nasza myśl, wyzwoliwszy się z konkretów materii, może narzucać jej swoje prawidła

i wykorzystywać ją do swoich celów.

I przede wszystkim – potrafimy tworzyć dobro w nas samych, wznosić się ponad to, czym

byliśmy przed chwilą.

Poszukujemy „ludzkiej duszy” poprzez różne dociekania i filozoficzne zawiłości, a każdy

przebłysk naszego świadomego myślenia to nic innego jak doświadczenie własnego ducha.

Człowiek może nieustannie wykraczać poza własne możliwości, a jeżeli może, staje się to jego

obowiązkiem. Ciężar tego obowiązku decyduje o naszym człowieczeństwie.

Świadomość jest dla nas zagadką. Mimo postępów nauk neurokognitywnych wiemy o niej ciągle

zbyt mało. Wiemy wszakże, że nasza świadomość odznacza się daleko większym stopniem

organizacji niż cokolwiek innego w świecie. Ponieważ jesteśmy zdolni do samoorganizacji, do

porządkowania swojej osobowości, do wewnętrznego rozwoju, nabierają sensu dwa bliskoznaczne

pojęcia: duchowej ewolucji i etyki. Świadome wprowadzanie ładu do własnej osobowości, na

przekór bezwładności organizmu i środowiska, a więc właśnie to, co nazwaliśmy duchowym

rozwojem, stawia problem sensu. Porządek, który trzeba stworzyć, jest sensownym porządkiem.

Dążenie do ładu plus świadomość równa się tworzeniu SENSU.

background image

*

Warto w tym świetle jeszcze raz spojrzeć na Wszechświat. Ewolucja kosmiczna nie wyszła

z metafizycznej próżni i nie zdąża do absolutnej nicości, lecz jest od początku do końca przeniknięta

Sensem, chociaż Sens ten wykracza poza świat materii i wymyka się analitycznym metodom nauki.

Zasada antropiczna budzi nas z metafizycznego snu. Człowiek i jego egzystencjalne problemy nie

są „obcym ciałem” we Wszechświecie. Nie tylko człowiek jest przystosowany, aby żyć we

Wszechświecie, lecz i Wszechświat wydaje się dziwnie przystosowany do tego, aby zrodzić

człowieka i sprostać jego problemom.

*

– Dlaczego w tym rekolekcyjnym rozważaniu nie było niczego o Bogu?

– Ależ było. Od początku do końca: Sens, jaki przenika świat i jaki mamy urzeczywistniać

w sobie, to przecież nic innego jak tylko Logos-Słowo,

które na początku było u Boga

i samo było Bogiem,

a bez Niego nic się nie stało

z tego, co się stało.

A jeżeli ciągle jeszcze jesteśmy zagubieni w tym ogromnym Wszechświecie, który nas przygniata,

i zmęczeni tropieniem w nim śladów sensu, to posłuchajmy:

Pięć wróbli

(Łk 12, 4–7)

Ewangelia to dziwna książka. Chociaż zna się ją dobrze, ciągle odkrywa się w niej coś nowego.

Ostatnio „odkryłem” kilka dobrze znanych zdań z Ewangelii świętego Łukasza. Ale zanim opowiem

o tym, co mnie w nich uderzyło, pomyślmy przez chwilę o swoim życiu. Tak właśnie jest – życie to

najlepszy komentarz do Ewangelii.

Jak my kochamy życie! Mimo że nie szczędzi nam cierpień, chorób, bólów i wszelkiego zła, za

nic nie chcielibyśmy się z nim rozstać. Dla jego ratowania, choćby dla podtrzymania ledwo tlącej się

wegetacji, jesteśmy gotowi na wszystko. Cóż bowiem ma człowiek cenniejszego nad życie!?

I tu właśnie czytam u świętego Łukasza: „Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, a potem nic

więcej uczynić nie mogą” (Łk 12, 4).

Patrzcie, jacy oni bezsilni! Mogą tylko zabić, i już zupełnie nic poza tym. Dla mnie to wszystko –

background image

życie, a tu słyszę: tylko zabić.

Ludzka hierarchia wartości zostaje postawiona na głowie.

Nie koniec na tym. Czytam dalej: „Czyż nie sprzedają pięciu wróbli za dwa grosze? A przecież

żaden z nich nie jest zapomniany w oczach Bożych” (Łk 12, 6). – Pięć zabitych wróbli… Dla biedoty

na głodne śniadanie. Pięć za dwa grosze… Zupełnie nic. A jednak w Bożej ekonomii nie są one

zapomniane: mają swoje miejsce i mają swój sens.

Właśnie sens. Może być tak, że życie kosztem zbyt wielkiej ceny staje się bezsensem, a śmierć

nabiera znaczenia.

To wydaje się nadludzkie, niemożliwe! Zbyt wygórowane wymagania! Ale trzeba odpowiednio

wyważyć proporcje. Na jednej szali tylko życie, na drugiej – WSZYSTKO.

To jest logika Ewangelii. Dopasowywanie bezsensów ludzkiej roztropności do tej logiki jest tym,

do czego On nas wzywa: idź za mną, jeśli stracisz swoje życie, dopiero wtedy je zyskasz…

Nawet tych pięć wróbli – każdy z nich z osobna – ma swoje miejsce w historii Wszechświata.

background image

Rozważanie 3

ZWIĘDŁY LIŚĆ

F

ilozofia odżywia się językiem. Bez języka nie byłoby filozofii. Kunszt filozoficzny w dużej

mierze polega na tym, żeby w jak najprecyzyjniejszym języku wyrazić myśli, których w ogóle nie da

się wyrazić. Niekiedy bywa tak, że filozofia przywiązuje się do słów – jednego lub dwu; one stają

się na jakiś czas jej wizytówką. Dla wielu ludzi słowa takie stają się pułapką, zastępują im filozofię

(a niekiedy w ogóle konieczność myślenia). Z czasem tego rodzaju słowa zaczynają nabierać cech

słów kluczy, sloganów, wytrycha do wszystkich drzwi. Właściwie każda epoka (i w mniejszej skali

każdy sezon) ma ideologiczne hasło, w którym wyraża swoje tęsknoty i którym usiłuje zasłonić swoje

najsłabsze strony. Funkcję taką spełniały kiedyś słowa: oświecenie, racjonalizm, postęp, ewolucja…

Dziś hasłem dnia jest człowiek.

Trzeba przyznać – jest to hasło dobrze wybrane (o ile słowa klucze są wybierane przez

kogokolwiek; one raczej stają się – jak inflacja lub moda na szerokie kapelusze). Gdyby rzeczywiście

wszystkie ważniejsze działania ludzkich zbiorowości miały na celu człowieka, znacznie lepiej

działoby się na naszej planecie. W niczym to jednak nie zmienia faktu, że w epoce, w której przyszło

nam żyć, słowo „człowiek” nabrało znamion ideologicznego sloganu.

Historycy filozofii twierdzą, że na początku czasów nowożytnych, a konkretnie: w filozoficznym

systemie Kartezjusza, dokonał się zwrot ku podmiotowi. Przedtem interesowano się, jak się rzeczy

mają, teraz – jak ja poznaję siebie i świat. Kartezjańskie myślę, więc jestem stało się granicą

historycznych okresów. Metafizyczne dociekanie natury świata i jego tajemnic ustąpiło miejsca

żmudnym analizom własnej świadomości, do której im głębiej się wchodzi, tym trudniej znaleźć

drogę z powrotem. Filozofia Kanta, nawet dla nauk empirycznych doszukująca się uwarunkowań

w ludzkim poznaniu, i współczesne egzystencjalizmy, które tak wplątały się w krąg ludzkich spraw,

że poza nimi nic je już nie obchodzi, są konsekwencją i dalszym ciągiem tego samego procesu. To

wszystko stało się środowiskiem, z którego dzisiejsze hasło „człowiek” czerpie żywotne soki.

Jednakże powiedzenie o „zwrocie ku podmiotowi”, jaki dokonał się za czasów Kartezjusza, nie

jest całkiem ścisłe. Ściśle bowiem rzecz biorąc, to nie był zwrot w myśleniu, lecz rozejście się dróg.

background image

Ten sam Kartezjusz, który wypowiedział myślę, więc jestem, chciał również uprawiać nauki more

geometrico (na sposób geometrii), czyli „na zimno”, bez angażowania „ludzkiej podmiotowości”.

Drogi rozdzieliły się: jeden trakt (filozoficzny) „zwrócił się ku podmiotowi”, drugi powiódł ku

matematyczno-empirycznej metodzie badania świata.

*

Ogromne sukcesy nauk przyrodniczych stały się możliwe dzięki temu, że człowiek, uprawiając nauki,

przestał myśleć o sobie samym.

W dotychczasowej filozofii człowiek („podmiot” filozofowania) był wszystkim: on zadawał

pytania, on oceniał, która odpowiedź jest najtrafniejsza, on zdobywał wiedzę i on nabierał pewności,

że ma rację.

Metoda empiryczna badania świata, jaka ukształtowała się na przełomie XVI i XVII wieku,

w znaczniej mierze polegała na wstrzymywaniu się od stawiania pytań, które przychodzą na myśl

i wydają się interesujące, a zadawaniu tylko takich, na które można znaleźć odpowiedź na drodze

doświadczalnej. Człowiek sam wówczas nie ocenia, czy ma rację czy nie, lecz słucha, co mają do

powiedzenia fakty doświadczalne. Wiedza zdobyta metodą empiryczną nie jest własnością

„podmiotu”, lecz społeczeństwa, i to, że ktoś jest święcie przekonany, iż ma rację, staje się rzeczą

zupełnie nieważną. Pojedynczy człowiek liczy się o tyle, o ile dorzuca do wspólnego skarbca.

Można więc tu mówić o pewnego rodzaju ascezie nauki: egzystencjalne pytania gnębiące

człowieka są za trudne dla metody doświadczalnej, więc się ich nie stawia. Taka strategia

umożliwiła sukces, od którego jeszcze dziś kręci się nam w głowie.

Mamy zatem szczególną sytuację, swoiste rozdwojenie jaźni: sprawy ludzkie stały się domeną

subiektywistycznie nastawionej filozofii, której postępy optymistom przypominają wspinanie się po

serpentynach (ale w ten sposób, że aby wznieść się o pół kroku do góry, trzeba przebyć dziesięć

tysięcy kroków poziomo), a pesymistom po prostu dreptanie w miejscu; natomiast badanie świata

zostało zarezerwowane dla nauk, które – wyeliminowawszy sprawy ludzkie z orbity swoich

zainteresowań – nabrały takiego przyspieszenia, że tchu w piersiach brakuje.

Sytuacja rozdwojenia jaźni nie jest normalną sytuacją i dlatego każda próba przerzucenia mostu

pomiędzy dwiema odnogami schizofrenicznego rozwoju musi budzić duże zainteresowanie. W tym

należy upatrywać powodu, dla którego zasada antropiczna, o której mówiłem w poprzednim

rozważaniu, wywołała aż taką sensację. Choć dotyczyła ona raczej technicznych zagadnień

związanych ze strukturą Wszechświata i możliwości biologicznej ewolucji, wypowiedziała również

słowo „człowiek” – i to wystarczyło, aby poruszyć filozoficzną wyobraźnię.

background image

Istnieje jednak inny krąg zagadnień, który może stanowić coś w rodzaju przęsła w moście

zdolnym – czemu nie? – połączyć kiedyś dwa oddzielone od siebie brzegi. Mam na myśli krąg

zagadnień dotyczących CZASU.

*

Problematyka czasu coraz bardziej przenika różne działy współczesnej fizyki. Dość nieoczekiwanie

pojawiła się ona w termodynamice w XIX wieku, kiedy to po raz pierwszy zrodziło się podejrzenie,

że kierunek czasu (lub „strzałka czasu” – jak często mówią fizycy) może być czymś, co nie wynika

z bliżej nieokreślnej metafizycznej natury rzeczywistości, lecz jest wynikiem działania konkretnego

prawa fizyki, a mianowicie drugiej zasady termodynamiki. Mechaniczny ruch cząstek jest nieczuły na

różnicę między „przedtem” a „potem”, ale z chwilą gdy rozważa się go statystycznie, to znaczy jako

pewnego rodzaju średnią związaną z wielką liczbą cząstek, zaczyna nabierać cech kierunkowości:

przyszłość przestaje być tylko zwierciadlanym odbiciem przeszłości, element nieodwracalnej historii

zaczyna być częścią całej strategii. Druga zasada termodynamiki wyraża i sankcjonuje tę strategię.

Jednym z największych zgorszeń, wywołanych na początku naszego stulecia przez Einsteinowską

teorię względności, były jej niezwykłe wnioski dotyczące zależności czasu od wyboru układu

odniesienia. To, że dwóch bliźniaków może się różnie starzeć w zależności od tego, który z nich się

porusza, a który pozostaje w spoczynku, do dziś budzi emocje i pobudza filozofów do chwytania za

pióra. A najnowsze próby stworzenia kwantowej teorii grawitacji, które na wiele różnych sposobów

sugerują, że na najbardziej elementarnym poziomie fizyki czas (podobnie zresztą jak przestrzeń)

w ogóle nie istnieje, lecz wyłania się dopiero w miarę, jak korelacje pewnych wielkości fizycznych

nabierają coraz wyraźniejszego znaczenia, są zapowiedzią, że już wkrótce możemy oczekiwać daleko

idącej rewolucji w naszym rozumieniu świata.

Filozoficzny „zwrot ku podmiotowi” również prędzej czy później musiał doprowadzić do

zwrócenia uwagi na zagadnienie czasu. I doprowadził. Już Kierkegaard mówił, a Sartre powtarzał

w różnorakich odmianach, że czas i wieczność „krzyżują się w człowieku”, powodując jego

egzystencjalne rozdarcie. Nasze istnienie jest doczesne, czyli do-czasu, natomiast nasze ambicje

sięgają wieczności i ten rozpaczliwy brak proporcji między przemijaniem a instynktem zachowania

istnienia zadaje człowiekowi cierpienie, nierozerwalnie związane z ludzką kondycją.

Nie trzeba zresztą aż filozofii egzystencjalnej, aby dostrzec związek problematyki sensu z kwestią

uczasowienia naszego istnienia.

*

background image

Zegarek stał się nieodzownym towarzyszem naszego życia. Dzień zaczyna się od alarmu budzika,

kończy się nastawieniem budzika na dzień jutrzejszy. Zakładamy zegarek na rękę, by – odmierzając

sekundy – brał udział we wszystkich naszych czynnościach.

Istnieją dwa – zasadniczo różne – sposoby doświadczania czasu.

Niekiedy wydaje się, że to, co istnieje „naprawdę”, to my sami, natomiast czas to coś płynnego,

zjawiskowego, nawet jakby w ogóle nieistniejącego. Chwile przeszłe są już tylko domeną zawodnej

pamięci, przyszłości jeszcze nie ma. A czym jest teraźniejszość? Momentem, którego za moment nie

będzie.

Czas upływa – nierealny, nieistniejący. Ale ja jestem. Ciągle ten sam. To ja byłem przedtem

i potem. Nie czuję się ograniczony więzami teraźniejszości, ustawicznie je przekraczam.

Ale oto i drugi sposób doświadczania czasu. Nagle odczuwam „ciężar czasu”. Czas staje się

czymś realnym, a ja znikomym. Uświadamiam sobie jego niszczycielską rolę. Patrząc do lustra,

zaczynam podejrzewać, że ja sprzed pięciu laty i ten drugi, który teraz patrzy na mnie z tamtej strony

zwierciadła, to dwie różne – i obce sobie – osoby.

Oto dwa odmienne sposoby doświadczania czasu, ale nie sprzeczne z sobą. W obydwu mieści się

kawałek prawdy o człowieku.

*

Lecz co ma wspólnego egzystencjalny czas człowieka, podmiotowe doświadczenie przemijalności,

z czasem, o jakim mówi fizyka, czyli z czasem pokazywanym przez rozmaite precyzyjne zegary? Czy

nie są to dwa różne obszary, raz na zawsze oddzielone od siebie przepaścią odmiennych metod

badania i przeżywania? Sądzę, że nie. Istnieje niewątpliwy genetyczny związek człowieka ze

strukturą Wszechświata i korzenie fizycznej nieodwracalności czasu kosmicznego muszą głęboko

odciskać się na naszym doświadczeniu przemijania. Doświadczenia tego doznajemy nie zawieszeni

w jakiejś abstrakcyjnej pustce metafizycznej, lecz za pośrednictwem naszego ciała, które

nierozerwalnie wiąże nas ze strukturą galaktyk i Wielkiego Wybuchu. Nasz organizm jest delikatnym

zegarem biologicznym, a na dnie mechanizmów zegarowych działają fizyczne procesy istotnie

spokrewnione z czasem Wszechświata.

Egzystencjalnych problemów człowieka nie da się zredukować ani do praw biologii, ani do praw

fizyki; nie można całości kawałkować na części: tu jest fizyka, odtąd sięga biologia, a to izolowane

od reszty jądro stanowi siedlisko metafizycznych doświadczeń człowieka. Chcąc zrozumieć

człowieka, musimy stawić czoła całości w jej skomplikowaniu i w jej powiązaniach wszystkiego ze

background image

wszystkim.

*

Aby głębiej wniknąć w nasze kłopoty z czasem, spróbujmy najpierw spojrzeć na czas Wszechświata,

czyli na kosmiczną historię, w świetle najnowszych osiągnięć fizyki i kosmologii.

Wszechświat ma oczywiście swoją historię. Każdy względnie oczytany człowiek naszych czasów

wie, że dzieje Wszechświata rozpoczęły się od Wielkiego Wybuchu i że obecnie Wszechświat

rozszerza się niczym nadmuchiwany balonik lub bańka mydlana. Nieco bardziej wytrwali czytelnicy

popularnonaukowej literatury wiedzą także, że na początku świat był wypełniony gorącym

promieniowaniem, a teraz „przeważa” materia zawarta w galaktykach i gwiazdach, jak również to, że

pierwotne promieniowanie obecnie stanowi chłodne i równomierne tło dla innych struktur

kosmicznych. Specjaliści wiedzą oczywiście znacznie więcej: że historię Wszechświata można

podzielić na cztery ery: hadronową, leptonową, promienistą i galaktyczną – w zależności od tego,

jakie oddziaływania fizyczne dominowały w danej epoce w kształtowaniu struktury świata; wiedzą

również, że w bardzo wczesnych etapach ewolucji najprawdopodobniej miało miejsce gwałtowne –

niejako dodatkowe – rozdęcie się Wszechświata, tak zwany okres inflacji; z dużą dozą

prawdopodobieństwa potrafią oni zrekonstruować przebieg reakcji jądrowych, które doprowadziły

do powstania jąder atomowych rozmaitych pierwiastków chemicznych, i to dokładnie w takich

obfitościach, w jakich je dzisiaj obserwujemy. Specjaliści potrafią także wskazać kilka procesów,

które mogły doprowadzić do powstania galaktyk, gromad galaktyk, gwiazd i planet. Wszystko to,

wraz z wieloma nierozwiązanymi i ciągle narastającymi zagadnieniami, stanowi – jak mówią

eksperci – standardowy model Wszechświata lub standardowy scenariusz jego historii.

Jest rzeczą zupełnie zrozumiałą, że Wszechświat, jak wszystko inne, ma swoją historię… Czy

rzeczywiście? Warsztat dzisiejszego kosmologa to nie tylko astronomiczne i radioastronomiczne

obserwatoria, to także (a może przede wszystkim) abstrakcyjne teorie fizyczne, zmatematyzowane

modele, długie ciągi równań, które trzeba rozwiązać. Kuchnia tego teoretycznego laboratorium nie

jest mniej ciekawa niż informacje przesłane przez sondy kosmiczne. Z teoretycznych rozważań

niedwuznacznie wyłania się wniosek, że posiadanie historii jest dla Wszechświata czymś niezmiernie

wyjątkowym. Zgodnie z teoriami współczesnej fizyki czas bardzo ściśle zależy od geometrycznej

struktury świata. Z matematycznego punktu widzenia jest czymś znacznie bardziej naturalnym, gdy nie

istnieje jeden czas, którym dałoby się „pokryć” całą kosmiczną rzeczywistość, niż gdy taki czas

istnieje. Znacznie bardziej prawdopodobne są sytuacje, w których czas zapętla się, płynie w kółko

lub rozpada się na szereg nieskoordynowanych z sobą „czasów lokalnych”.

background image

Rodzi się pytanie: czy świat mógłby nas wyprodukować, gdyby nie miał jednej historii? Czy

ewolucja biologiczna sama nie jest częścią historii świata, i to częścią swoimi korzeniami sięgającą

aż Pierwotnego Wybuchu? A jeżeli tak, to dlaczego tak się stało (szczęśliwie z punktu widzenia

naszego zaistnienia), że nasz świat ma jedną historię, choć teoretycznie rzecz biorąc, byłoby

„zwyczajniej”, gdyby jej nie miał? Oto pytania, które znowu wiążą nasze istnienie ze strukturą

całości, czas naszego życia z historią Wszechświata.

Potrafimy odpowiedzieć przynajmniej na jedno z tych pytań, a mianowicie: co spowodowało, że

nasz świat mimo wszystko ma jedną historię? Rolę synchronizatora różnych możliwych czasów we

wszechświecie spełnia wielkoskalowy rozkład materii, a ściślej – bardzo wyspecjalizowana

symetria tego rozkładu. To z kolei wymaga niezwykłej precyzji Wielkiego Wybuchu: gdyby był on

nieco bardziej chaotyczny, niż był w rzeczywistości, stworzyłby wiele niedających się

zsynchronizować z sobą czasów lokalnych, wiele powiatowych historii, z których żadna nie

nadawałaby się na powszechną historię świata.

Co więcej, wszystko wskazuje na to, że nie tylko istnienie historii, ale także sama natura czasu

jest ściśle związana ze strukturą Wielkiego Wybuchu. Stwierdzenie, że Wielki Wybuch zaczął się od

momentu, w którym cała późniejsza materia Wszechświata była ściśnięta w jednym punkcie, nie jest

zupełnie ścisłe. Klasyczne teorie współczesnej fizyki (na podstawie których konstruuje się

standardowy scenariusz historii Wszechświata) załamują się miniułamek sekundy, zanim w naszej

teoretycznej rekonstrukcji dziejów świata (wstecz w czasie) zostanie osiągnięty punkt początkowy.

W chwili gdy nasze obecne teorie fizyczne przestają obowiązywać, Wszechświat ma gigantyczną

gęstość 10

93

g/cm³ (dla porównania, gęstość jądra atomowego wynosi 10

13

g/cm³), ale mimo

wszystko jest to gęstość skończona. Ta graniczna chwila naszej obecnej wiedzy o dziejach świata

nazywa się progiem (lub erą) Plancka.

Co było przedtem? Ażeby odpowiedzieć na to pytanie, musielibyśmy dysponować nową teorią

fizyczną, która powinna unifikować w sobie matematyczne metody teorii względności z metodami

fizyki kwantowej, a także jednoczyć wszystkie znane obecnie oddziaływania fizyczne. Nie znamy dziś

końcowego kształtu tej Ostatecznej Teorii Fizyki lub teorii Superunifikacji (bo takie imiona się jej

nadaje), ale intensywne poszukiwania trwają i niektóre kamyki przyszłej mozaiki zaczynają już tu

i ówdzie tworzyć kontury poszukiwanego obrazu.

Przede wszystkim wiemy, że to coś, co obecnie tak skutecznie ukrywa się za progiem Plancka,

odznacza się niezwykle kunsztowną symetrią. Fizyk teoretyk powiedziałby nawet mocniej: to nie jest

coś, co ma symetrię, lecz to jest sama symetria. Ale symetria inna niż symetria kryształu lub symetria

rozkładu mas w dzisiejszej przestrzeni Wszechświata, pierwotna symetria jest symetrią dynamiczną,

to znaczy ruch i zmiana są w nią wkomponowane, albo – jeżeli to ma w ogóle być symetria czegoś –

background image

nie jest to na pewno symetria materii (bo jej jeszcze nie ma) ani przestrzeni czy czasu (bo ich także

nie ma), lecz symetria ruchu i zmiany lub – ściślej – tego, co z ruchu i zmiany pozostaje, gdy usunąć

z nich materię, przestrzeń i czas.

Szczególnie nas tu interesuje aczasowość Pierwotnej Symetrii. Podkreślamy z naciskiem: czas nie

jest elementem wyjściowego obrazu. Już święty Augustyn pytał: „Co Pan Bóg robił, zanim stworzył

świat?”. Z punktu widzenia dzisiejszej fizyki moglibyśmy zakwestionować tylko jedno słowo

w pytaniu Augustyna, a mianowicie: „zanim”. W punkcie wyjścia nie było płynięcia czasu, a więc

„zanim” nie miało sensu: nie było ani „przed”, ani „teraz”, ani „po” – była tylko Pierwotna Symetria.

I nastąpiło jej złamanie. Pierwotna jedność została naruszona. Świat wybuchł fizycznym

istnieniem. Funkcyjne zależności między zjawiskami zaczęły przejawiać swoje działanie. Korelacje

procesów stawały się coraz bardziej wyraźne, a przyczyny i skutki wiązały się z coraz bardziej

zdecydowanymi prawdopodobieństwami. W miarę gdy prawdopodobieństwa te nabierały cech

liniowego porządku (przyczyna przed, skutek po), czasowe następstwo stopniowo zaczęło

obejmować świat we władanie. Najpierw jeszcze nieśmiało, fluktuując, zapętlając się i cofając,

a potem (samo słowo „potem” stopniowo nabierało znaczenia) w sposób coraz bardziej gładki

i jednokierunkowy. Po przekroczeniu progu Plancka „strzałka czasu” była już wyraźnie ustawiona

w przyszłość.

Spróbujmy sformułować wnioski, które mogłyby być przewodnikiem w naszych dalszych

rozważaniach o ludzkich czasowych problemach. Myślę, że takie wnioski są dwa.

Po pierwsze, Wszechświat ma jedną, globalną historię. A to, że ją ma, nie jest oczywiste samo

przez się, lecz stanowi następstwo bardzo specyficznej architektury świata. Czas jest potężnym

władcą. Ktoś, kto chciałby mu się sprzeciwić, kto zapragnąłby przezwyciężyć czas, musiałby stawić

czoła całemu Wszechświatowi. Czy to jest zadanie na miarę człowieka?

Po drugie, czas jest tylko związany z Wszechświatem. Istnienie aczasowe nie jest metafizyczną

sprzecznością; przeciwnie, wszystko wskazuje na to, że w najbardziej fundamentalnych warstwach

fizyki parametr czasu w ogóle się nie pojawia. Także istnienie globalnej historii Wszechświata

wydaje się raczej darem losu niż nieuniknionej konieczności. Myślę, że jest to jedno z najbardziej

zaskakujących i filozoficznie najbardziej płodnych odkryć współczesnych teorii fizycznych

i kosmologicznych. Czas to potężny władca, ale nie dość potężny, żeby zapanować nad wszystkim.

Istnieją granice jego panowania.

*

A człowiek i jego problemy z czasem? Chwyćmy te problemy za rogi, wejdźmy w ich środek.

background image

Wszystkie problemy człowieka z sobą sprowadzają się do problemów z czasem, a wszystkie

problemy z czasem mają jedno imię – ŚMIERĆ.

Tego nie trzeba uzasadniać. I nawet nie potrzeba wysilać się na specjalną szczerość wobec siebie

(o którą zwykle tak trudno). Wystarczy tylko wsłuchać się w dobrze znane, choć nieczęsto stawiane

wprost pytania: Czy śmierć mnie zniszczy? (skurcz strachu przed pustką nicości). Czy w jakiś sposób

przeżyję własną śmierć? (odruch niedowierzania wobec czegoś, co nie da się wyobrazić). Czy

religia nie jest w gruncie rzeczy tylko próbą oswojenia własnej śmierci? Tylko? A może aż? Bo

jeżeli śmierć nie jest totalną zagładą, lecz jedynie „wyjściem poza”, to nagle wszystko nabiera innego

znaczenia. Przede wszystkim różnica między dobrem a złem przestaje być moją prywatną sprawą.

Czyn dobry i czyn zły nie roztapiają się bezpowrotnie w przeszłości, lecz z perspektywy

bezczasowego istnienia stają się tak realne jak każde inne zdarzenie wpisane w historię świata. To

nie tylko problem odpowiedzialności za złe czyny, ale to przede wszystkim nowy wymiar dla

twórczości dobra. Miarą wartości dzieła sztuki jest jego zmierzenie się z czasem. Za wielkie dzieła

sztuki uznajemy tylko te, które zwyciężają próbę czasu. Jeżeli czas nie niszczy wszystkiego, lecz sam

jest tylko epizodem bezczasowego istnienia, to nawet ulotny gest (podanie życzliwej ręki lub uśmiech

w stronę kogoś, kto tego uśmiechu potrzebuje) nie mija z chwilą swego zaistnienia, ale staje się

trwałą wartością w strukturze rzeczywistości.

Życie z groźbą przemijania na karku jest ustawiczną pogonią za sensem. Szukamy sensu w dniu

jutrzejszym, ale gdy już zbliżamy się do sensu, gdy już mamy go uchwycić, okazuje się, że

polowaliśmy na mgiełkę, która znowu uciekła do horyzontu. Ale jeżeli to prawda, że czas nie jest

nieubłaganym odmierzaniem istnienia, lecz tylko pewną cechą architektury Wszechświata, to sensu

nie trzeba szukać w przyszłości; sens po prostu JEST i sam czas pozostaje nim ogarnięty. To jedynie

my, uczestnicząc w przemijającej strukturze świata, dostrzegamy sens mgliście i niejasno, bo jest on

w całości, a my doświadczamy zawsze tylko jej ulotnego fragmentu, który nazywamy

teraźniejsząchwilą.

Rzecz zastanawiająca, że teologowie i filozofowie od dawna utrzymywali, iż wieczność nie jest

czasem bez początku i bez końca, lecz aczasowym istnieniem – pełnią życia w nieprzemijającym

teraz.

*

Upadł mi do nóg

zwiędły liść

zaszeleścił

background image

Kiedy to było?

wieczność ocali

wszystkie zwiędłe liście

*

Spróbujmy poszukać w sobie. Czy gdzieś w naszych przeżyciach – może na krótko i jakby

w zalążku – nie doświadczamy istnienia nienaznaczonego czasem?

Nietrudno zauważyć, że w naszej codzienności przyszłość odgrywa znacznie większą rolę niż

teraźniejszość. Żyje się przecież dla przyszłości. Wszystkie nasze działania i plany zmierzają do

celów, które zasłania niewiadoma nadchodzących czasów. Dzień jutrzejszy jest motorem dla dnia

dzisiejszego. Jeżeli „nie widzi się dla siebie przyszłości”, grozi rozczarowanie i rozpacz.

Ale niekiedy, być może rzadko i w bardzo wyjątkowych sytuacjach, doznajemy chwili szczęścia.

Nie mam na myśli jakiejś wszystko ogarniającej ekstazy, kiedy to człowiek niemal doświadczalnie

wznosi się ponad siebie i ponad przemijanie, ale chwilę zwykłego szczęścia. Co to znaczy

„szczęścia”? Doświadczam go wówczas, gdy chciałbym, żeby tak było zawsze; gdy myślę tylko

o „teraz”, a „potem” jest mi niepotrzebne, a jeżeli pojawia się w mojej świadomości, to jedynie jako

zagrożenie, jako cień na świetlistej smudze teraźniejszej chwili.

Podejrzewam, że w takich chwilach doświadczamy – fragmentarycznie i tymczasowo – istnienia,

nad którym czas już nie ma władania.

Żona siedmiu braci

(Mt 22, 23–33)

Saduceusze byli partią oświeconych sceptyków. Drobiazgowo zachowywali zewnętrzne przepisy

Prawa, ale ich wiara była szczątkowa. Wyznawali „światopogląd materialistyczny”: człowiek kończy

się wraz ze śmiercią. Nie uznawali zmartwychwstania.

W polemice z Jezusem sięgnęli po wypróbowaną broń – ironię:

– „Nauczycielu, Mojżesz powiedział: Jeśli kto umrze bezdzietnie, niech jego brat weźmie

wdowę po nim i wzbudzi potomstwo swemu bratu. Otóż było u nas siedmiu braci. Pierwszy ożenił

się i umarł, a ponieważ nie miał potomstwa, zostawił swoją żonę bratu. Tak samo drugi i trzeci – aż

do siódmego. W końcu po wszystkich umarła ta kobieta. Do któregoż więc z tych siedmiu należeć

będzie po zmartwychwstaniu?” (Mt 22, 24–29).

background image

Jezus odpowiedział wprost (nie używając przypowieści lub posługując się kontrpytaniem, jak to

miał w zwyczaju), jakby ze smutkiem:

– „Jesteście w błędzie, nie znając Pisma, ani mocy Bożej… Nie czytaliście, co Wam Bóg

powiedział w słowach: Ja jestem Bóg Abrahama, Bóg Izaaka i Bóg Jakuba? Bóg nie jest Bogiem

umarłych, lecz żywych” (Mt 22, 29–32).

Życie to wielka rzecz: oddychanie, patrzenie, krążenie krwi w żyłach, ale także światło myśli,

wysiłek woli, delikatność, a czasem gwałtowność uczuć…

Śmierć to bezruch, zastygnięcie, nieodwracalny bezwład…

Bóg jest Bogiem życia, a nie śmierci.

Ci, którzy wierzą, że śmierć kończy wszystko, że ciało ludzkie po rozłożeniu się na związki

chemiczne włącza się w krążenie substancji w przyrodzie i tylko tyle zostaje z tego, co kiedyś było

człowiekiem – ci, którzy tak wierzą, wierzą w Boga śmierci, w Boga nicości.

Błądzą, bo „nie znają mocy Bożej”.

Prawem życia jest przemiana, a nie śmierć. Rodzimy się dwa razy: raz na początku ziemskiej

wędrówki, drugi raz – gdy trzeba zrzucić z siebie spracowane i często już umęczone ciało.

„Nie znacie mocy Bożej” – powiedział Chrystus. Ponieważ nie znamy mocy Bożej, tak łatwo

ulegamy brakowi wyobraźni, która nie potrafi przedstawić sobie życia bez pomocy ciała i jego

funkcji. Ale jeżeli wierzymy w Boga, Stwórcę Wszechświata, to konsekwentnie powinniśmy wierzyć

w Boga, który swoją stwórczą mocą nie zabija, lecz utrzymuje raz dane życie.

Chrześcijaństwo jest religią życia. Życie swoje własne i innych traktujmy jak świętość. Od Boga

je otrzymaliśmy i Jemu je zwrócimy.

On jest Bogiem Abrahama,

Bogiem Izaaka,

Bogiem Jakuba,

Bogiem moim

Bogiem życia, którego iskrę noszę w sobie.

*

Swoim życiem jestem spokrewniony z galaktykami, ale wykraczam poza nie. Jestem czymś więcej niż

Wszechświat, przede wszystkim możliwością tworzenia dobra.

– Czy to tylko piękna teoria?

– Nie, to mój codzienny wysiłek.

background image

Jutro będzie następny dzień i to, co w nim stworzę, przetrwa czas i wzniesie się ponad granice

Wszechświata. Kończymy rekolekcyjne rozważania, ale pytań nie zabraknie nam do końca życia.

Niech jedno z nich towarzyszy nam jeszcze przez jakiś czas. Zakończmy nasze nocne rozmowy

pytaniem Nikodema:

– Czy człowiek, będąc dorosłym, może narodzić się na nowo?

background image

Rekolekcje III

POZA BEZPOŚREDNIOŚĆ

background image

BEZPOŚREDNIOŚĆ

Moje życie składa się z następujących po sobie bezpośredniości: z ciągu chwil, z których każda

jest właśnie teraz i które są wypełnione tym, co robię, tym, co wciska się do mnie przez moje

zmysły, o czym w tej chwili myślę. I jeżeli pozwalam, aby moje życie było tylko tym i niczym więcej,

to je zużywam. Jak zapisaną kartkę, którą wyrzuca się, gdy to, co na niej zapisane, straciło

aktualność. Aby życie tworzyć, a nie zużywać, trzeba wychodzić poza bezpośredniość, trzeba

próbować wznieść się ponad przytłaczający mnie czas i nie tylko stawiać sobie pytania, lecz także

być otwartym na przyjęcie odpowiedzi.

background image

DZIEŃ 1

Jak żyć?

P

ytanie, które stanowczo zbyt rzadko powraca w naszych rozważaniach, chociaż prawie

nieustannie jest jakoś obecne w podświadomości: JAK ŻYĆ?

Wydaje się, że jest to pytanie bez sensu. Bo przecież nie mam wyboru. Muszę wstać na dzwonek

budzika. Muszę zjeść śniadanie. Muszę iść do pracy. Muszę zarobić na życie… Muszę sprzątnąć,

kupić, ugotować, zadbać, odebrać, uruchomić, przepisać, podpisać, porozmawiać, posłuchać…

A potem nie ma już czasu na nic więcej. Budzik znowu zadzwoni i rozpocznie się nowy dzień. Okazja

do Wielkich Wyborów zdarza się rzadko, a to wszystko naprawdę „muszę”.

Tak, ale można to wszystko robić na różne sposoby. Z rozmaitych zajęć, najczęściej mało

ważnych, układa się jeden duży ciąg, zwany ludzkim życiem. I doskonale wiemy, że to samo życie

można przeżyć dobrze albo źle. Pytanie „Jak żyć?” trzeba stawiać właśnie po to, by życie przeżyć

dobrze.

A więc: Jak żyć?

Jest tu pewien paradoks: mówię już o tym od dobrej chwili, a wiadomo przecież, że odpowiedzi

na to pytanie nie da się udzielić słowami. Odpowiedź na pytanie „Jak żyć?” pisze się całym życiem.

A gdy już wreszcie odpowiedż zostanie poznana, będzie za późno, żeby samemu z niej skorzystać

i komuś ją przekazać. Zresztą i tak odpowiedzi na pytanie „Jak żyć?” nikt by od nas nie przyjął.

Każdy musi swoje życie przeżyć sam i znaleźć swoją własną odpowiedź.

Ale myśleć nad tym trzeba i próbować swoje przemyślenia wyrażać słowami.

Oto pierwsza, niejako wstępna próba odpowiedzi na pytanie „Jak żyć?”. Przede wszystkim starać

się wnikać pod powierzchnię rzeczy. Dostrzegać, że dzwonienie budzika, bieganie do pracy,

kładzenie się spać – to jeszcze nie wszystko. Te codzienne sprawy nabierają sensu lub go tracą –

zależnie od tego, czy potrafimy wniknąć pod ich, tak trudną do przebicia, powierzchnię.

Można by się zastanawiać, czy pod tym względem jest jakaś różnica między wierzącym

a niewierzącym. Owszem, jest. Niewierzący sądzi, że jeżeli przegra życie, to przegra życie i nic

więcej. Wierzący wie, że życia przegrać nie może, bo nie o samo ziemskie życie sprawa się

background image

rozgrywa. I nie jest to tylko kwestia przekonań: że ten sądzi tak, a tamten inaczej. Rzeczywistość nie

zależy od czyichś przekonań.

Jak żyć? – Odpowiedzi szukajmy wobec siebie i wobec Boga.

Nie chciałbym, żeby pytanie „Jak żyć?” miało tylko sens pejoratywny: dotychczas żyłem źle, lub

przynajmniej nijako, i teraz muszę coś zmienić. Nie, „Jak żyć?” jest pytaniem zaborczym: Jak żyć

pełniej? Jak z życia czerpać to, co w nim najlepsze? Pozwolę sobie na osobistą refleksję. Pod tym

względem swoistym wzorem jest dla mnie Ernest Hemingway: jego zachłanność – nie przeoczyć

niczego, choćby to się miało łączyć z cierpieniem. Chodzi mi jednak o samą „filozofię życia”,

niekoniecznie o jej wykonanie. Myślę, że można by robić to samo, ale bardziej… po chrześcijańsku.

*

Czasem łatwiej na jakieś pytanie dać odpowiedź wymijającą. Niekoniecznie żeby się wykręcić od

odpowiedzi. Na przykład jeżeli pytanie jest za trudne, niekiedy skuteczniej można przybliżyć się do

odpowiedzi, gdy postawi się pytanie przeciwne. Jak żyć? Może więc łatwiej: Jak nie należy żyć?

Odpowiedź na to drugie pytanie może być ważna, bo mówi, czego w życiu nie należy czynić. A to już

duża część SZTUKI ŻYCIA.

Chcę się skoncentrować tylko na jednej odpowiedzi na pytanie „Jak nie należy żyć?”:

Nie należy całego życia ześrodkowywać na sobie.

Przyjrzyjmy się sobie: jaka część naszych myśli i czynów odnosi się do nas samych? 80 procent?

98 procent?… (I tu, być może, leży zasadnicza różnica w porównaniu z „filozofią życia”

Hemingwaya).

Jest wiele racji, dla których nie powinniśmy ześrodkowywać się na sobie. Jedna z nich jest…

samolubna, ale też trzeba ją brać pod uwagę. Na ogół własne kłopoty bolą najbardziej. Gdy

natarczywie oczekuję od życia, żeby mi było dobrze, nawet małe niepowodzenie urasta do rangi

tragedii. Chciałem czegoś. Nie udało się. Dramat.

Co to znaczy: nie ześrodkowywać się na sobie?

– To znaczy: otwierać się na innych. Czasem rezygnować z czegoś własnego, żeby drugiemu było

lepiej. Zwykle szczęście łączymy z Miłością, a nie ma Miłości bez dawania, otwierania się na

drugiego, czasem nawet bez zapominania o sobie.

– To znaczy także: uznawać coś, co mnie przewyższa, a nawet nieskończenie przewyższa, dla

czego byłbym w stanie nawet oddać życie. Jeśli ktoś żyje bez Ideału, dla którego mógłby nawet

oddać życie, to istnieje nikłe prawdopodobieństwo, aby jego życie było szczęśliwe, i prawie na

pewno nie będzie ono udane.

background image

Jak żyć? Odpowiedź na to pytanie pisze się całym życiem. Życie jest dziełem sztuki, które każdy

z nas musi stworzyć. I samo życie osądzi, czy nasze życie jest złe czy dobre.

Dzieło sztuki

Sztuka wydobywa z artystycznego tworzywa piękno ładu, harmonię proporcji, symetrię. Ale często

posługuje się też zgrzytem, łamaniem symetrii, zakłóceniem porządku. Wszystko po to aby wywołać

w patrzącym pewien ruch poznawczy, dążenie wyobraźni, wstrząśnięcie zwyczajnością –

skierowanie ku pięknu. Sztuka jest tworzeniem piękna. Niektórzy teoretycy sztuki przeczą temu, ale

myślę, że nie mają racji. Jeżeli sztuka niekiedy świadomie posługuje się brzydotą, to tylko po to aby

brzydota, stanowiąc kontrast z pięknem, lepiej je uwypuklała.

Dlaczego mówię o tym podczas wielkopostnych rekolekcji? Bo najcenniejszym dziełem sztuki

jest dobrze przeżyte ludzkie życie. Odpowiedź na pytanie „Jak żyć?” jest zarazem odpowiedzią na

pytanie, jak to dzieło stworzyć. Sztuka jest tworzeniem piękna. Ale i odwrotnie – każde tworzenie

piękna jest sztuką.

Każda sztuka to także poszukiwanie obiektywności. Nawet najbardziej – wydawałoby się –

intymna liryka czy najbardziej subiektywny utwór muzyczny dążą do czegoś, co się nazywa prawdą

sztuki, co nie zależy tylko od mojego prywatnego nastroju, lecz staje przede mną jako zadanie, i co

muszę urzeczywistnić w tworzonym przez siebie dziele. Jeżeli nie zdołam tego uczynić, moje dzieło

będzie fałszywe.

Dzieło sztuki, jakim jest ludzkie życie, też ma swoją prawdę, coś obiektywnego, coś, co się ma –

i wtedy jest się bogatym, albo coś, czego się nie ma – i wtedy jest się bardzo ubogim.

Każdemu, kto ma, będzie dodane,

tak że nadmiar mieć będzie.

Temu zaś, kto nie ma,

zabiorą nawet to, co ma (Mt 25, 29).

Jest to metaforycznie wyrażony nakaz tworzenia swoim życiem najpiękniejszego dzieła sztuki, na

jakie nas stać. Jest to nakaz, ale także przypomnienie o odpowiedzialności. Temu, kto nie ma…

I jeszcze jedna ważna analogia między ludzkim życiem a dziełem sztuki. Dzieło sztuki tworzy się

w bólu. Cierpienia, męki porodu są nieodłącznymi towarzyszami twórczości. Ziarno musi umrzeć,

aby wydać plon. Podejrzewam, że śmierć jest potrzebna po to, aby utrwalić przemijające skądinąd

dzieło sztuki. Teraz już nie zginie. Zmierzone, zważone, ocenione, stało się częścią historii świata.

Realizm Dobra

JAK ŻYĆ? Od tego pytania nie ma ucieczki. Życie jest utkane z wyborów – wielkich i małych,

background image

a każdy wybór jest jakąś odpowiedzią na to pytanie – wielką lub małą. Częściej małą i pozornie nic

nieznaczącą. Ale z takich małych odpowiedzi układa się odpowiedź końcowa. Kropkę po niej stawia

ostatni wybór.

Jeżeli pytanie „Jak żyć?” jest aż tak doniosłe, to nic dziwnego, że – jako chrześcijanie –

zwracamy się z nim do Źródła:

Jezus, widząc tłumy, wyszedł na górę. A gdy usiadł, przystąpili do Niego Jego uczniowie. Wtedy

otworzył swe usta i nauczał ich tymi słowami:

„Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie.

Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni.

Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię.

Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni.

Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią.

Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą.

Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój, albowiem oni będą nazwani synami Bożymi.

Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem do nich należy

królestwo niebieskie.

Błogosławieni jesteście, gdy ludzie wam urągają i prześladują was, i gdy z mego powodu mówią

kłamliwie wszystko złe na was” (Mt 5, 1–11).

Odłóżmy na bok uczone rozprawy na temat ośmiu błogosławieństw. Nie jest dla nas w tej chwili

szczególnie ważne to, że Jezus nie wymyślił tej formy sam, lecz skorzystał z „gatunku literackiego”

dobrze znanego zarówno ze Starego Testamentu (na przykład z psalmów), jak i z literatury greckiej.

Nie jest istotne, czy Jezus rzeczywiście wygłosił osiem błogosławieństw, czy też późniejsza

katecheza połączyła w jedną całość oddzielne błogosławieństwa wygłoszone przy różnych okazjach.

Nie będziemy też przeprowadzać analizy porównawczej z „paralelnym miejscem” ze

świętego Łukasza (6, 20–22), gdzie błogosławieństwa zostały wygłoszone w nieco innej postaci.

Raczej, stawiając sobie pytanie: „Jak żyć?”, wsłuchajmy się w słowa Jezusa, by wyczytać z nich

odpowiedź. Pytanie należy postawić sobie, bo to ja żyję i ja muszę wiedzieć jak. Ale odpowiedź

mamy wyczytać ze słów Jezusa. On jest tym, który uczy.

Bezpośrednia treść błogosławieństw jest oczywista:

Błogosławieni ubodzy (niekoniecznie naprawdę, wystarczy w duchu).

Błogosławieni pogrążeni w smutku,

background image

cisi, pokorni, schodzący innym z oczu,

ci, którzy tęsknią za sprawiedliwością (bo, być może, sami jej nie doznali),

czystego serca,

ci, którzy wprowadzają pokój (by nie użyć skompromitowanego wyrażenia „walczą o pokój”),

i ci, co doznają prześladowania, czy to w imię sprawiedliwości, czy za swoje przekonania…

Błogosławieni – makarioi, czyli po polsku: szczęśliwi. Szczęśliwi, ponieważ ich smutki,

cierpienia, niespełnione tęsknoty zostaną wyrównane i znajdą zaspokojenie: smutni ucieszą się, cisi

i pokorni będą rządzić innymi (tak można rozumieć słowa „posiądą ziemię”), pragnący

sprawiedliwości będą ją mieli, miłosierni sami dostąpią miłosierdzia. Ubodzy w duchu

i prześladowani mają obiecane królestwo niebieskie, a czystego serca – otrzymują zapewnienie, że

będą oglądać Boga.

To, co dotychczas odczytaliśmy z ośmiu błogosławieństw, jest piękne, ale jeżeli

poprzestalibyśmy tylko na tym, nie dotarlibyśmy do sedna. Sedno, jak sądzę, polega na tym, że

błogosławieństwa proponują całkowitą zmianę perspektywy. Być może nie widzimy tego na

pierwszy rzut oka, ponieważ wyrastaliśmy i żyli w tej nowej perspektywie i wszystko, co w naszym

życiu było z nią niezgodne, traktowaliśmy jako błąd, odstępstwo od zasady. Wystarczy jednak

przenieść się myślą w czasy, w których Jezus wypowiadał swoje błogosławieństwa, lub tylko nieco

dokładniej rozejrzeć się wokół nas, w świecie, w którym dokonuje się – w to już dziś mało kto

wątpi – erozja chrześcijaństwa, aby przekonać się, że perspektywa błogosławieństw jest istotnie

rewolucyjna (albo naiwna, ale zważywszy na moralną głębię ośmiu błogosławieństw, zarzut

naiwności należy co prędzej oddalić). Kreślenie obrazu współczesności, w której bynajmniej nie

cisi, nie ubodzy i nie czystego serca odnoszą sukcesy i rządzą światem, byłoby zbyt tanim zabiegiem.

I niepotrzebnym. Kontrast dwu różnych perspektyw jest aż nazbyt widoczny.

Wydaje się, że te dwie różne perspektywy to dwie różne racjonalności. Jeżeli racjonalność

polega na dobieraniu właściwych środków do założonych celów, to która z tych dwu perspektyw jest

bardziej racjonalna? Sprawiedliwi wciąż pragną sprawiedliwości, a cisi wcale nie rządzą ziemią…

Problem jednak sprowadza się do tego, że wprawdzie dobieranie środków do celu jest częścią

racjonalności, ale dowolne wybieranie sobie celów wcale nie musi być racjonalne. Żeby było

racjonalne, cele muszą być tak dobrane, aby wkomponowywały się w rzeczywistość. Nieliczenie się

z rzeczywistością jest w najwyższym stopniu irracjonalne. I dlatego racjonalność może być tylko

jedna. Bo jest jedna rzeczywistość i jedna logika, która nią rządzi.

Mogą istnieć dwie perspektywy, ale jeżeli są one z sprzeczne, tylko jedna z nich jest racjonalna.

Która? Sądzę, że decydujący jest tu czynnik czasu – bezstronne, chłodne, obiektywne, niszczące

wszelkie przesądy upływanie czasu. Najjaskrawiej ujmuje to znany „zakład Pascala”: jeżeli Boga nie

background image

ma, to żyjąc dobrze, tracę tylko kilkadziesiąt lat mojego życia; jeżeli Bóg jest, a ja tak żyję, jakby Go

nie było, tracę całą wieczność.

Czujemy, że takie „wyrachowanie”, choć logicznie bez zarzutu, nie jest całkiem na miejscu. Bo

można mówić o czymś takim jak racjonalność dobra, ale racjonalności tej nie mierzy się ważeniem

argumentów pro i contra, lecz oceną wartości. Już Sokrates dowodził, że czynić dobro jest

mądrością, a czynić zło jest głupotą.

Nie powinniśmy zapominać, że błogosławieństwa są tylko wstępem do Kazania na Górze. Myśli

wyrażone w tym zbiorze pouczeń mają raczej charakter plastycznych obrazów niż abstrakcyjnych

idei. Nie znajdziemy w nich wyrafinowanej analizy dobra i zła, lecz szereg nakładających się na

siebie obrazów, przeplatanych krótkimi – wręcz sloganowymi – stwierdzeniami. Są to stwierdzenia:

tak się rzeczy mają, ale wyraźnie słychać w nich tryb rozkazujący: stwierdzam coś i tym samym

nakazuję (uczy „jako władzę mający”). Język Kazania na Górze (podobnie jak język przypowieści

Jezusa) jest skrajnie prosty, z absolutnie niezbędnym minimum abstrakcji (bez której język nie mógłby

funkcjonować). Jest tu mowa o soli, o lampie, o człowieku, który swojego bliźniego nazywa

głupcem, o oku, które jest światłością ciała, i o tym, żeby się modlić w swoich czterech ścianach.

Język dotyka naszej codzienności, jakby sam chciał się w nią przeobrazić. Jezus mówi nam, że dobro

jest wtopione w tę rzeczywistość, jest jej częścią i jeżeli nie jesteśmy dobrzy, jest to niezgodne

z rzeczywistością, a więc nierealistyczne. Jest to realizm w czystej formie, realizm wolny od

wszelkiej dialektyki

8

.

Możemy więc mówić o racjonalności błogosławieństw. Zawiera się w nich logika dobra,

a kierowanie się w życiu tą logiką jest życiową mądrością.

Wróćmy jednak do wyjściowego pytania: „Jak żyć?”. Wyrośliśmy w racjonalności dobra,

o której Jezus nauczał. Nie trzeba nas do niej specjalnie przekonywać. Tkwi ona w nas głęboko.

Może nawet za bardzo przyzwyczailiśmy się do niej. Obłożyliśmy ją kompromisami i zbyt łatwo

pozwalamy sobie wybierać inną perspektywę. Owszem, odczuwamy wtedy moralny dyskomfort, ale

dość łatwo przechodzimy nad nim do porządku dziennego. Nie szukajmy gdzieś daleko, skierujmy

myśl ku naszemu wnętrzu. Mądrość życiowa tam jest. Logikę dobra możemy odkryć w sobie.

Otwórzmy Ewangelię według świętego Mateusza, początek rozdziału piątego:

Jezus (…) usiadł [i] przystąpili do Niego Jego uczniowie. Wtedy otworzył swe usta i nauczał ich tymi słowami: Błogosławieni ubodzy

w duchu…

Jego słowa nie roznoszą się gdzieś po zboczach góry, nie porywa ich wiatr i nie powtarza echo.

Te słowa zapadają w ludzkie wnętrza. Tam je znajdziemy. On mówi we mnie.

background image

DZIEŃ 2

Poza bezpośredniość

L

eszek Kołakowski, przez wielu uważany za najwybitniejszego polskiego filozofa naszych

czasów, był niewątpliwie myślicielem poszukującym. Nie chcę dziś streszczać jego poglądów;

pragnę jedynie skupić uwagę na jednym zdaniu wypowiedzianym przez niego w książce Obecność

mitu. Zdanie to brzmi:

(…) można bowiem zużyć życie, nie wykraczając poza bezpośredniość.

Przede wszystkim: co to znaczy „nie wykraczając poza bezpośredniość”? Bezpośredniość to

wszystko to, co robimy na co dzień: wstawanie rano, bieganie do pracy, robienie zakupów,

sprzątanie, gotowanie, kładzenie się spać, urlop, rozrywka, znowu praca… Te codzienne czynności

pochłaniają nas, nie zostawiają czasu na myślenie. Są czymś bezpośrednim.

Nie wykraczając poza tę bezpośredniość, można zużyć swoje życie. To dobre określenie. Nie

„przeżyć” lub nawet „zmarnować”, ale właśnie „zużyć”. Tak jak się zużywa ubranie lub buty. Zużyło

się je, a potem – znoszone czy schodzone – stają się niepotrzebne.

Należałoby teraz zadać pytanie: jak można nie wykraczać poza bezpośredniość? Zamiast wprost

poszukiwać odpowiedzi na to pytanie, przyjrzyjmy się pracy artysty. Oto artysta kładzie farbę na

płótno. Farba łączy się z podłożem, układa się w warstwy. Ale tu nie chodzi o farbę, warstwy,

podkład. Tworzywo odnosi się do czegoś innego. Zamysł i talent artysty przekształcają materiał.

Powstaje DZIEŁO SZTUKI. Dzieło sztuki wykroczyło poza bezpośredniość farby, płótna

i pociągnięć ręki artysty.

Nie można żyć inaczej, jak tylko jedząc, pracując, odpoczywając i zarabiając pieniądze na życie.

Idzie jednak o to, żeby to wszystko ułożyło się w dzieło sztuki. O wielkości dzieła często decydują

szczegóły. Jedno właściwe pociągnięcie pędzla może podnieść wartość obrazu o kilka klas.

Jezus przyszedł kiedyś do swojego rodzinnego miasta Nazaretu. Swoim zwyczajem w szabat

uczył w synagodze. Warto przeczytać odnośny fragment z Ewangelii świętego Marka (6, 1–6).

background image

Ewangelista odnotowuje, że Jezus „dziwił się ich niedowiarstwu”. On mówi im o najważniejszych

sprawach ludzkiej egzystencji, że Jego czyny świadczą o Nim, a oni, że cieśla, że znają Jego Matkę,

i braci, i siostry. Nie potrafili wyjść poza bezpośredniość.

Tkwienie w bezpośredniości jest rodzajem niewiary – niewiary w to, że poza bezpośredniością

cokolwiek istnieje.

Dziwił się ich niedowiarstwu.

(…) można bowiem zużyć życie, nie wykraczając poza bezpośredniość.

Pierwszym krokiem wychodzenia poza swoją bezpośredniość musi być głęboka refleksja nad

zużywaniem własnego życia.

Horyzont ludzkiej historii

Chciałbym się przez chwilę zastanowić nad dość abstrakcyjną kwestią: czy można zbudować

Królestwo Boże na ziemi? Nie przerażajmy się „literacką formą” tego pytania. „Królestwo Boże”

jest albo nobliwym terminem teologicznym, albo zwrotem wypranym z głębszego znaczenia zbyt

częstym nadużywaniem. Ale właśnie o coś takiego mi chodzi: tradycja i pustawe slogany, a my? –

gdzieś pośrodku.

Oczywiście „Królestwo Boże” można traktować jako synonim życia wiecznego. Ale przy takim

rozumieniu nasza codzienna modlitwa „Przyjdź Królestwo Twoje” byłaby trochę tautologią –

niezależnie od naszych próśb Królestwo Boże i tak przyjdzie. Może więc należałoby sięgnąć do

dalszych słów Modlitwy Pańskiej: „jako w niebie, tak i na ziemi”. Myślę, że wyrażenie „tak i na

ziemi” jest celowo niedookreślone, otwarte, dopuszczające wiele rozumień. Tak otwarte jak

przestrzeń poza horyzontem… Niech mi więc będzie wolno z tego pola znaczeń wybrać jedno

i sformułować postawione na początku pytanie w następujący sposób: czy jest możliwe, by ludzkość,

zdana sama na siebie, na swój własny rozum i swoje własne metody działania, była w stanie… nie

oczyścić świat ze zła, bo taki zamiar od początku byłby utopią, lecz przynajmniej zminimalizować

skutki jego działania?

Zauważmy, że pytanie to zostało tak przeformułowane, iż mieści się całkowicie w ziemskim

horyzoncie. Dzisiejsi ludzie chętnie zadowoliliby się czymś znacznie mniejszym niż życie wieczne,

byleby przynajmniej tymczasem mieć bezpieczny grunt pod nogami. Rozważając to pytanie, nie chcę

jednak zamykać się w tej perspektywie. Owszem, żyję na ziemi, w tej konkretnej epoce – horyzont

naszej małej planety i horyzont naszych krótkich czasów przesłania mi szersze widoki – ale mimo

wszystko chcę uniknąć podwórkowej perspektywy, chcę wyjść poza bezpośredniość.

background image

Kiedy się patrzy na tak zwaną arenę dziejów, samo postawienie pytania, tak jak zostało ono

postawione, wydaje się jednak utopią. Historia ludzkości wygląda jak jeden makabryczny dramat,

składający się z wielu równie makabrycznych dramatów, tyle że na mniejszą skalę. Jedynie tu

i ówdzie, jak rodzynków w skąpo pieczonym cieście, można dopatrzyć się bardziej optymistycznych

plamek na tle wszystko ogarniających różnych odcieni szarości lub nawet makabrycznej czerni. Ale

mimo to nie brakowało głosów – i to wcale nie tak rzadkich – które usiłowały wywieść z tego

smętnego obrazu nuty optymizmu. I to – optymizmu sięgającego niekiedy głębokich warstw

rzeczywistości (malkontent mógłby powiedzieć, iż nic dziwnego, że trzeba szukać głęboko, skoro

w wierzchnich warstwach niczego nie widać). Przypomina się pogląd Sokratesa (o którym już

wspomniałem), że cnota jest mądrością, a jej brak głupotą i wystarczy uczyć ludzi mądrości, by stali

się dobrymi. Choć niestety tak nie jest (bywają dobrzy, ale głupawi, i źli, którzy potrafią rozsądnie

myśleć), ale przyznam się, że sympatyzuję z poglądem Sokratesa. Coś jest jednak w tym, że człowiek

naprawdę mądry nie postępowałby źle (choćby tylko dlatego że to się jednak może źle skończyć).

Albo na przykład idea oświeceniowego postępu: człowiek jest z natury dobry, wystarczy mu

stworzyć dobre warunki i wszystko pójdzie we właściwym kierunku. Oczywiście istnieje postęp:

naukowy, techniczny, postęp dobrobytu – w niewielkich obszarach na naszej planecie, ale gdyby

oświeceniowi myśliciele mogli zobaczyć, do czego to wszystko zwykle prowadzi, wątpię, czy

pozostaliby nadal tak wielkimi optymistami. Do teoretycznego i praktycznego absurdu ideę postępu

doprowadził marksizm, głosząc, że historią rządzą nienaruszalne prawa, które i tak sprawią, iż

zwieńczający dzieje ludzkości cel zostanie osiągnięty. Historii trzeba tylko trochę pomóc, aby

zechciała przyspieszyć swój bieg, przez porządkowanie stosunków produkcyjnych i przez

zorganizowanie od czasu do czasu bratobójczego przelewu krwi. Jak na ironię, marksizm uczył, że

kryterium prawdy stanowi praktyka, zwłaszcza praktyka produkcyjna. I rzeczywiście – praktyka

niemiłosiernie wywiązała się z tego zadania w stosunku do samego marksizmu.

Stosunkowo łatwo jest poddawać druzgocącej krytyce poglądy innych w tak trudnych sprawach,

jakimi są problemy związane z historią i kwestiami społecznymi. Postawmy jednak pytanie

skierowane pod własnym adresem: czy chrześcijaństwo nie ma czegoś do powiedzenia na temat

budowania Królestwa Bożego na ziemi?

Myślę, że chrześcijaństwo nie ma gotowych recept na problemy tego świata, ale daje ono pewną

wizję rzeczywistości, w świetle której należałoby poszukiwać rozwiązań także i ziemskich

problemów.

A więc przede wszystkim: czy istnieją jakieś historyczne konieczności? Lub jeszcze bardziej

podstawowo: o jaką historię chodzi? Ostatni rozdział Społeczeństwa otwartego… Poppera nosi tytuł

„Czy historia ma jakiś sens?”. Chcąc odpowiedzieć na to pytanie, Popper zastanawia się najpierw

background image

nad tym, czy historia w ogóle istnieje. I odpowiada, że to, co ludzie zwykle rozumieją przez słowo

„historia”, jest bardzo wybiórcze; przeważnie jest to „historia międzynarodowych przestępstw

i masowych mordów”, chociaż niekiedy zawiera także opisy „pewnych prób, by je przezwyciężyć”.

Dla żadnego rozsądnego humanisty, zwłaszcza chrześcijanina (dodaje Popper), nie może istnieć

historia ludzkości. Przecież żaden człowiek nie jest ważniejszy od innego człowieka. „Historia

ludzkości, gdyby była możliwa, musiałaby być historią wszystkich ludzi. Musiałaby to być historia

wszystkich ludzkich nadziei, zmagań i cierpień”. W swych nadziejach i zmaganiach stary człowiek,

który walczy sam z sobą, żeby jeszcze ten kolejny dzień utrzymać się na powierzchni, nie jest mniej

ważny od prezydenta Stanów Zjednoczonych. Oczywiście takiej historii – historii wszystkich ludzi

i wszystkich ich przeżyć – nie da się napisać, ona jednak istnieje, i to istnieje bardziej „naprawdę”

niż jakakolwiek historia pisana. Chociaż w tym przypadku „naprawdę” nie znaczy „w sposób

bardziej trwały”. Tu także tkwi jakaś filozoficzna prawda: historia zapisana w książce trwa, dopóki

nie spali jej jakiś ogień albo jakiś mól nie zje, natomiast „prawdziwa” historia przemija sama

z siebie. Obudzona ludzka nadzieja czy odruch strachu w jakiś niewytłumaczony sposób wynurzają

się z nieistniejącej jeszcze przyszłości, na mgnienie oka rejestrują się w rzeczywistym „teraz”

i natychmiast zapadają się w przeszłość, której już nie ma i którą właśnie trzeba by nazwać historią.

Jednak tylko taka historia – składająca się z nieustannych przemijań – naprawdę istnieje, tylko ona

jest realna. Wszystkie inne historie: historia narodu, przemian społecznych, kultury… – to tylko

abstrakcje wywiedzione z wydarzeń, jakie przydarzyły się wielu konkretnym ludziom i przez jakichś

inteligentnych historyków zostały uśrednione w ten sposób, że lepiej czy gorzej układają się w pewne

całości.

Czy zatem takimi konkretnymi, rzeczywistymi ludzkimi historiami rządzą jakieś odgórne prawa?

Niewątpliwie ludzkie historie zazębiają się, „nikt nie jest samotną wyspą”, działania jednych ludzi

wpływają na zachowania innych; ponieważ ludzi jest dużo, zaczynają działać prawa statystyki

i jednostka czuje się ograniczona, a niekiedy wręcz zgnieciona przez masę. To wszystko prawda, ale

jest w nas coś, co należy do naturalnego wyposażenia człowieka i co nazwałbym wewnętrzną

przestrzenią wolności. Można ją w sobie zachować nietkniętą nawet wtedy, gdy zła wola innych

odbierze nam wolność zewnętrzną: zamknie w więziennej celi lub skuje kajdanami.

Wewnętrzna przestrzeń wolności nie została nam dana raz na zawsze, w postaci gotowej, jako

coś, co trwa bez zmian. Przeciwnie – powiedziałbym, że jest ona raczej wiotka, delikatna i łatwo ją

w sobie zredukować do zwyrodniałego minimum, jeśli nie otacza się jej troskliwą pieczołowitością.

Jednym z najskuteczniejszych i najbardziej rozpowszechnionych środków jej karłowacenia jest

„upodabnianie się do środowiska”: czynienie i myślenie w określony sposób, bo tak czynią i myślą

inni.

background image

Ale z drugiej strony wewnętrzna przestrzeń wolności, pielęgnowana i rozwijana, staje się jedną

z najpotężniejszych, a w każdym razie najbardziej zdumiewających sił, jakie istnieją we

Wszechświecie. Właśnie dzięki niej jednostki mogą wpływać na tak zwaną historię ludzkości.

Mówiąc bardziej chrześcijańskimi kategoriami, ludzie zostali obdarzeni rozumem oraz wolną wolą

i dzięki temu, poprzez swoje działania, mogą wpływać na ulepszanie międzyludzkich stosunków.

Historią ludzkości (jeśli już mamy pozostać przy tym tradycyjnym określeniu) nie rządzą żadne

aprioryczne prawa, ale ludzie mogą ją prowadzić ku lepszemu przez swoje mądre działania. Jest to

przedsięwzięcie bardzo trudne, zwykle pełne klęsk, niepowodzeń, cofania się i potknięć, ale

możliwe. A jeśli możliwe, to jest ono naszym obowiązkiem.

Jak wspomniałem, chrześcijaństwo proponuje pewną wizję rzeczywistości i gdy myślimy

o budowaniu „Królestwa Bożego na ziemi”, trzeba odwołać się do tej wizji i głęboko przemyśleć

wynikający z niej wniosek o wewnętrznej przestrzeni wolności jako zaczynie zdolnym ulepszać

historię ludzi.

Chrześcijańska wizja świata ma jednak w tej sprawie jeszcze coś więcej do powiedzenia.

Powróćmy do Kazania na Górze:

Dlatego powiadam wam: Nie troszczcie się zbytnio o swoje życie, o to, co macie jeść i pić, ani o swoje ciało, czym się macie

przyodziać. Czyż życie nie znaczy więcej niż pokarm, a ciało więcej niż odzienie? Przypatrzcie się ptakom w powietrzu: nie sieją ani

żną i nie zbierają do spichlerzy, a Ojciec wasz niebieski je żywi. Czyż wy nie jesteście ważniejsi niż one? Kto z was przy całej swej

trosce może choćby jedną chwilę dołożyć do wieku swego życia? A o odzienie czemu się zbytnio troszczycie? Przypatrzcie się liliom

na polu, jak rosną: nie pracują ani przędą. A powiadam wam: nawet Salomon w całym swoim przepychu nie był tak ubrany jak jedna

z nich. Jeśli więc ziele na polu, które dziś jest, a jutro do pieca będzie wrzucone, Bóg tak przyodziewa, to czyż nie tym bardziej was,

małej wiary? Nie troszczcie się więc zbytnio i nie mówcie: co będziemy jeść? co będziemy pić? czym będziemy się przyodziewać?

Bo o to wszystko poganie zabiegają. Przecież Ojciec wasz niebieski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie. Starajcie się naprzód

o królestwo [Boga] i o Jego sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane (Mt 6, 25–33).

Czyż nie jest to zniechęcające? Po co w ogóle zabiegać o ulepszanie jakiejś historii? Ptaki o nic

się nie troszczą, a żyją. Polne kwiaty się nie troszczą, a żyją i są piękne. Wprawdzie do czasu, ale

dokładnie tak jak my. Więc po co?

Przeczytajmy jednak ten tekst dokładnie i nie wyrywajmy go z kontekstu życia. Ewangelia jest

pisana dla ludzi umieszczonych w konkretnych sytuacjach i czytanie jej in abstracto może prowadzić

na manowce. A więc spójrzmy na ludzi wokół nas i na siebie. Ogromna większość z nas jest niemal

bez reszty pogrążona w trosce o ziemskie sprawy: o jedzenie, picie, mieszkanie, zdrowie, urządzenie

sobie życia, a niekiedy także… o ulepszanie historii. I rzeczywiście, ci z nas, którzy nie potrafią

spojrzeć poza krąg tych spraw, stają się podobni do zwierząt lub polnej trawy, które są całkowicie

zajęte zbieraniem pożywienia, wyciąganiem soków z gleby i zapewnianiem ciągłości gatunku. Trzeba

background image

czasem wstrząsnąć ludźmi, by wychylili się poza swój ciasny horyzont.

Przecież Ojciec wasz niebieski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie. Starajcie się naprzód o królestwo [Boga] i o Jego

sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane.

A więc przede wszystkim sprawiedliwość Bożego Królestwa, także Królestwa Bożego na ziemi,

ale z zachowaniem właściwej hierarchii wartości. Jeżeli tylko w „tym świecie” widzimy najwyższą

wartość, poza którą nasz wzrok nie sięga, jesteśmy skazani na fiasko.

Czy jednak taka interpretacja ewangelicznego tekstu, ten nasz zabieg egzegetyczny, nie sprowadza

się ostatecznie do złagodzenia kontrastu – kontrastu pomiędzy wymaganiami Królestwa Bożego a tym

wszystkim, co i tak ma być nam przydane? Czy nie jest ustępstwem na rzecz naszych zwyczajów

i zadawnionych sposobów myślenia? Jeżeli tak, to musimy się wycofać i wrócić do radykalizmu

Ewangelii. Kontrast pomiędzy wiecznym Królestwem Bożym a „trawą, która dziś jest, a jutro będzie

w piec rzucona”, nie jest tylko figurą literacką, lecz czymś zamierzonym.

(…) można bowiem zużyć życie, nie wykraczając poza bezpośredniość.

Wysiłek włożony w ulepszanie siebie i ludzkiej historii tylko wtedy ma sens, gdy zostaje

wkomponowany w większą całość – w całość, która rozsadza wszystkie nasze horyzonty.

Wina

Każdy z nas przeżywał kiedyś uczucie winy. Przeżywać – to dobre słowo. Bo to się przeżywa: wstyd,

poczucie niesmaku, niechęć do siebie samego. Ale to jeszcze nie wszystko. Nie da się tego ująć

w słowa. Jest to po prostu sprawa bolesnego doświadczenia jednego z najbardziej bolesnych

ludzkich doświadczeń. Uczyniłem źle – doskonale wiem, co to znaczy, choć nie potrafię tego ująć

w słowa. Próbuję się usprawiedliwić, ale wszystkie wykręty pozostają bezsilne. Czasem wtedy

mówię, że czuję się paskudnie.

Poczucie winy nie jest jedynie wiedzą, czynnością intelektu, podobną do tego, gdy się wie, że się

popełniło błąd w rachunkach. Uczyniłem źle – wie o tym nie tylko rozum, wiem o tym całym sobą.

Niektórzy myśliciele (na przykład Leszek Kołakowski) twierdzą, że zło ma w jakimś sensie

wymiary kosmiczne. Czując w sobie ten niepokój, który nazywa się wyrzutem sumienia, zdaję sobie

sprawę z tego, że moje miejsce w kosmicznym porządku zostało zaburzone. Była harmonia, ład,

a teraz coś zostało poruszone, przestawione i już nie jest tak, jak trzeba. Mówiąc o „kosmicznym

porządku”, nie mam na myśli Wszechświata w rozumieniu współczesnej nauki, lecz raczej Kosmos

w znaczeniu greckim, jako coś, co mnie ogarnia i co znajduje się we mnie; sam jestem

background image

mikrokosmosem.

Nie, nawet nie lękam się jakiejś zemsty ze strony Kosmosu, że może mnie zgnieść, zgubić za moje

zuchwalstwo. O tym nawet nie myślę. Raczej odczuwam smutek, że ład, jaki panował

w rzeczywistości (także we mnie samym), został naruszony.

Proszę zwrócić uwagę, że w tym opisie poczucia winy ani razu nie odwołałem się do Boga.

Celowo. Myślę, że nawet ludzie niewierzący jakoś tak odczuwają popełnione przez siebie zło. Dla

wierzącego „kosmiczny porządek” utożsamia się z Autorem tego porządku, a poczucie winy nabiera

sensu zerwania – lub przynajmniej naruszenia – bardzo intymnych związków pomiędzy dwiema

osobami: mną i moim Bogiem. Coś pękło, coś się zerwało. Była szansa na największą rzecz mojego

życia, na NAJWIĘKSZE ODNALEZIENIE, a tymczasem… W najlepszym razie zamiast wielkości

jest tylko przeciętność.

Nie będę dalej prowadzić tego wątku. Chcę tylko postawić problem i zaprosić do jego

samodzielnego rozważenia. Nie da się postąpić inaczej, bo problemem jestem ja sam. Poczucie winy

to sygnał, że problem stoi przede mną i domaga się rozwiązania. A rozwiązanie istnieje:

w chrześcijańskiej wizji rzeczywistości wina nie jest nieodwracalna. Nieodwracalny jest czas

i nieodwracalne są raz dokonane czyny, ale – i to jest zupełnie niebywały DAR

CHRZEŚCIJAŃSTWA – wina będąca wynikiem popełnionych czynów może zostać zmazana.

Tak, wina ma wymiary kosmiczne, nawet najmniejsze zło dzieje się „na miarę Kosmosu”. Ale

jeżeli tak, to i dobro, nawet najmniejsze dobro wykonane przeze mnie, przemienia świat. Nie tylko

przywraca naruszony ład, ale tworzy nową harmonię. Historia świata jest zmaganiem się dobra ze

złem, ale DOBRA NOWINA chrześcijaństwa sprowadza się do tego, że zło nie ma szans. Już zostało

pokonane. Jednak w swojej niepojętej dla nas ekonomii On potrzebuje sprzymierzeńców. Chce, by

ostateczny kształt Wszechświata, w którym zapanuje dobro, był także naszym dziełem.

Pomyślmy o tym, gdy będziemy się zastanawiać nad poprawianiem świata oraz nad dobrem

i złem naszego życia.

background image

DZIEŃ 3

… co gwiazdy porusza i słońce

W

naszych rozważaniach przewijało się pytanie: JAK ŻYĆ? Powróćmy do niego jeszcze raz.

Gdybyśmy zechcieli to pytanie ubrać w bardziej religijną – i być może bardziej tradycyjną – formę,

zapytalibyśmy zapewne: Co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?

A oto powstał jakiś uczony w Prawie i wystawiając Go na próbę, zapytał: „Nauczycielu, co mam czynić, aby osiągnąć życie

wieczne?”. Jezus mu odpowiedział: „Co jest napisane w Prawie? Jak czytasz?”. On rzekł: „Będziesz miłował Pana, Boga swego,

całym swoim sercem, całą swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem; a swego bliźniego jak siebie samego”. Jezus rzekł

do niego: „Dobrześ odpowiedział. To czyń, a będziesz żył” (Łk 10, 25–28).

Tak, to jest napisane w Prawie, a w chrześcijaństwie jest największym przykazaniem. Ale w jaki

sposób Miłość może być nakazem? Czyż nie jest ona porywem serca, uczuciem, namiętnością? Jak to

wszystko można sobie nakazać?

Myślę, że często popełniamy tu bardzo poważny błąd. Poryw serca i namiętność pozostają tylko

porywem serca i namiętnością i nie zasługują na nazwę Miłości, jeżeli nie towarzyszy im jeden

konieczny warunek: gotowość do poświęceń, stawianie wyżej od siebie, dar z życia. Są to pozornie

trzy różne określenia, ale stanowią one jedno. Porywy i namiętności mijają i jeżeli Miłość tylko do

nich by się ograniczała, niewiele różniłaby się od rozczarowania, a nawet tragedii.

Można to opisać bardziej filozoficznie. Każdy ma pewną hierarchię wartości – taką, że jest

zdecydowany wartości niższe podporządkowywać, a w razie potrzeby poświęcać, wartościom

wyższym. Jeżeli jakaś osoba w mojej hierarchii wartości stoi bardzo wysoko, to kocham ją, a jeżeli

stoi na najwyższym, pierwszym miejscu, to kocham ją nade wszystko. W religii chrześcijańskiej to

najwyższe miejsce jest zarezerwowane dla Boga. Do tego sprowadza się przykazanie miłości Boga

nade wszystko. Uznaję, że On jest na pierwszym miejscu, i jestem gotów swoim postępowaniem

zagwarantować Mu to miejsce w całym moim życiu.

I tylko tak rozumiana Miłość może być nakazem. Powróćmy do myśli z pierwszego dnia. Nakaz

Stwórcy jest zawsze rozpoznaniem. Taka jest rzeczywistość i tak masz czynić. Jeżeli czynisz inaczej,

background image

jesteś w opozycji do rzeczywistości. Ja jestem tą rzeczywistością. Bóg jest Miłością.

Ale czy nie jest to miłość wyrozumowana, filozoficzna, przeintelektualizowana, pozbawiona tego

„egzystencjalnego dreszczu”, który powstaje w nas, gdy spotykamy się z Miłością? Święci i mistycy

w swoich kontaktach z Bogiem niekiedy przeżywali tego rodzaju przeniknięcie Miłością (nam, być

może, bywa to czasem dane w jakiejś mocno wycieniowanej wersji), ale nie jest to – jak sądzę –

istota Miłości, lecz najwyżej jej objaw. Prawdziwa Miłość wymaga czego innego: „nie ma większej

Miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich” (J 15, 13). To jest właśnie to, co

w Miłości sięga do trzewi istnienia. Nie dreszcz, nie uniesienie, ale życie – całe życie, wszystko.

Oddać przyjacielowi: masz, jest Twoje.

Myślę, że jednak nie bez powodu mądrość, zaklęta w genezie języka, każe używać tego samego

wyrazu na określenie Miłości do Boga i Miłości ludzkiej, cielesnej. Miłość jest z natury płodna.

W porywie Miłości cielesnej poczyna się życie. Dante okazał się wielkim teologiem, gdy Boską

komedię kończył strofą:

Fantazji wzniosłej tu zabrakło lotu,

ale mej woli i mych pragnień gońce

w ruch już wprawiła, na kształt kół obrotu Miłość, co gwiazdy porusza i słońce

(przekład Aliny Świderskiej).

Miłość porusza Wszechświat. Jej innym wcieleniem (a może tylko cieniem) jest twórczość poety,

który potrafi wznieść się ponad swoje ograniczenia i dostrzec rzeczy przed innymi zakryte.

Teologia uczy, że akt stworzenia świata jest aktem Miłości. Powinniśmy tę prawdę traktować nie

jako scholastyczne stwierdzenie, lecz jako nieudolne wyrażenie w słowach tego, że Najwyższa

Miłość jest ze swej natury Najwyższą Płodnością. I nie powinniśmy się wahać wyciągać z tego

konsekwencji.

Nasze doświadczenie mówi, że płodność wiąże się z cierpieniem. Jest rzeczą zastanawiającą, że

„miłość seksualna” w procesie ewolucji biologicznej pojawiła się razem z koniecznością śmierci.

Przed pojawieniem się seksualności nie było śmierci, był podział osobnika, ale nie jego zagłada.

Dopiero wyodrębnienie się płci sprawiło, że dwa osobniki przeciwnej płci, po spełnieniu swego

biologicznego zadania, nieuchronnie starzeją się i umierają. Niezależnie od tego, czy tkwi w tym

jakaś głębsza „ontologiczna” prawidłowość, czy jest to tylko rodzaj ewolucyjnej sztuczki, z własnego

doświadczenia wiemy, że twórczość (będąca płodnością) zawsze łączy się z cierpieniem,

wyczerpywaniem życiowych energii, bólem rodzenia czegoś nowego. Tak, owszem, nasze istnienie

jest skażone jakimś fundamentalnym złem, ale czy nie mamy prawa przypuszczać – skoro jesteśmy

„na obraz i podobieństwo” naszego Stwórcy – że to, co u nas jest czernią, plamą, u Niego jest

background image

kontrastem, niezbędnym elementem całości? Płodność wymagała stworzenia, a Miłość tego, by

stworzenie obdarować wolnością. Bez wolności nie może być odpowiedzi Miłością na Miłość,

a wolność nieuchronnie łączy się z ryzykiem odmowy, z zaprzeczeniem Miłości, a więc ze złem. Czy

jest jakieś wyjście z tej sytuacji? Trzeba było niewyobrażalnie Mądrej Miłości, aby znaleźć właśnie

takie rozwiązanie: „nie ma większej Miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół

swoich” – wziąć ryzyko odmowy na siebie i całkiem dobrowolnie ponieść wszystkie konsekwencje

tego kroku.

Warto w tym miejscu przypomnieć mądrą i niesłusznie zapomnianą książkę Antoniego Gołubiewa

Listy do przyjaciela. Przyjaciel, do którego Gołubiew pisze list-książkę, buntuje się przeciwko złu.

Wojna jeszcze krwawi świeżą raną i doświadczenie cierpienia boli chyba bardziej niż w innych

okresach historii. Gołubiew przywołuje wszystkie teologiczne argumenty, które mają jeśli nie

wyjaśnić, to przynajmniej „oswoić” problem zła, ale mimo długich wywodów czuje ich

nieskuteczność; pisze:

Musimy szukać ratunku. Nad całą ziemią w słońcu widzę wielki cień krzyża. I aczkolwiek nie zaprzeczam niczemu, co dotąd

napisałem, czuję bolesną niewystarczalność wypowiedzianych słów. Nie pozostaje mi nic innego, jak iść tą smugą cienia przez

rozświeconą ziemię, aż do jego podnóża, do owego wzniesienia, gdzie przed dwoma tysiącami lat wkopano pionową belkę

z zawieszonym na niej Synem Człowieczym, który przyjął na swe wyciągnięte ramiona wszystkie cierpienia świata. Nie pozostaje mi

nic innego – a to jest konkret, który nie przestając być Tajemnicą, stanowi jedynie możliwą Odpowiedź. Dotykam czołem tej belki i

jakoś niezdarnie (…)

9

.

Przerwijmy ten cytat, cokolwiek byłoby dalej, byłoby „niezdarnie”…

*

– Co jest napisane w Prawie? Jak czytasz?

– Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem; a swego

bliźniego jak siebie samego.

– To czyń, a będziesz żył.

*

A bliźniego swego jak siebie samego. Są to słowa, które zmieniły oblicze świata. Kto wie, czy nie

najdonioślejsze ze wszystkich słów, jakie kiedykolwiek miały wpływ na ludzką historię. Mordów

i zbrodni przeciw ludzkości jest dziś z pewnością więcej niż w innych epokach, ale spotykają się one

z coraz bardziej rosnącą reakcją opinii publicznej, a nawet sami ich sprawcy (nie licząc fanatyków-

background image

zboczeńców) popełniają je na ogół pod płaszczykiem dobrej sprawy.

Uniwersalizm miłości bliźniego jest najbardziej wyróżniającą jej cechą. „Wszystko, co

uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25, 40). Nie

wykluczać nikogo, nawet wrogów, spod działania kryterium „jak siebie samego”. Jest to zaczyn,

który nadal przeobraża ludzką historię, ale jednocześnie stawia ideał, od którego ciągle jesteśmy

odlegli o lata świetlne. Zarówno w życiu społecznym, jak i na naszym własnym podwórku.

Nie wolno nam się usprawiedliwiać, że to jest dopiero drugie przykazanie, że pierwsze jest

ważniejsze. W jakimś sensie między tymi dwoma przykazaniami został postawiony znak równości:

Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść;

byłem spragniony, a daliście Mi pić;

byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie;

byłem nagi, a przyodzialiście Mnie;

byłem chory, a odwiedziliście Mnie;

byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie (Mt 25, 35–36).

Są to słowa uroczyste, jak uroczysty jest każdy wyrok sądowy. A oto i uzasadnienie wyroku:

Zaprawdę, powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili (Mt 25, 40).

*

Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na jeden związek – Miłości z Prawdą. Trwała Miłość rodzi się

zawsze z rozpoznania jakiejś prawdy. Bardzo często to rozpoznanie nie jest stopniowym,

dyskursywnym dochodzeniem do wniosków, lecz czymś w rodzaju doświadczenia lub nawet

oświecenia. Ale bardzo wyraźnie ma to charakter rozpoznania. Z drugiej jednak strony Miłość jest

gwarancją Prawdy. Osobie wypróbowanej w miłości wierzy się bez zastrzeżeń. I nie jest to czymś

irracjonalnym. Wręcz przeciwnie – byłoby rzeczą bezrozumną nie pokładać całkowitego zaufania

w kimś, kto nigdy nie zawiódł. Pawłowe „Miłość (…) wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada

nadzieję” z Pierwszego Listu do Koryntian (13, 7) nie jest deklaracją naiwności, lecz wyznaniem

bezgranicznego zaufania do Tego, kogo się bezgranicznie kocha, kogo się w miłości sprawdziło. Bo

miłość z natury rzeczy jest „sprawdzająca”.

Ta „filozofia Miłości” jest cechą charakterystyczną chrześcijaństwa, wyróżniającą je spośród

wszystkich innych religii. „Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, że będziecie się

wzajemnie miłowali” (J 13, 35). Ten swój „znak rozpoznawczy” chrześcijaństwo przyjęło

bezpośrednio od swojego Założyciela. I na tym polega etyczna wzniosłość i niezwykłe piękno

background image

doktryny chrześcijańskiej. Co więcej, ten niezmiernie wysoki standard moralny staje się

równocześnie gwarancją prawdziwości chrześcijańskiego przesłania. Związek Miłości z Prawdą

ujawnia się tu jeszcze raz. Tak bardzo etycznie wymagająca doktryna nie może być oparta na

kłamstwie. Jan Apostoł w swoim Pierwszym Liście, tym samym, w którym zamieścił to

fundamentalne stwierdzenie:

Bóg jest miłością:

kto trwa w miłości, trwa w Bogu,

a Bóg trwa w nim (1 J 4, 16),

pisze:

[To wam oznajmiamy]

(…) co ujrzeliśmy własnymi oczami,

na co patrzyliśmy

i czego dotykały nasze ręce (1 J 1, 1).

Te dwa stwierdzenia wzajemnie się wspierają. Połączenie Wielkiej Filozofii Miłości

z cynicznym kłamstwem („czego dotykały nasze ręce”) byłoby jakąś karkołomną moralną

sprzecznością. I nie dotyczy to tylko świadectwa Jana, lecz również setek lub nawet tysięcy innych

świadectw. Wiemy, choćby z najnowszej historii, jak łatwo zmieniać przekonania oparte na

kłamstwie, i to wcale nie za cenę życia, lecz dla małych, doraźnych korzyści. Ilu wyznawców

„jedynie słusznej ideologii” zrobiło to niemal z dnia na dzień?

W chrześcijańskiej wizji świata Miłość i Prawda to dwa oblicza Tego Samego. Jeżeli Miłość

„porusza słońce i gwiazdy”, to ten, kto naprawdę kocha, ma udział w tym, co naprawdę JEST. Kto

kocha, ma udział w Prawdzie; kto łączy się z Prawdą, poddaje się Miłości.

*

Lecz wy starajcie się o większe dary: a ja wam wskażę drogę jeszcze doskonalszą:

Gdybym mówił językami ludzi i aniołów,

a miłości bym nie miał,

stałbym się jak miedź brzęcząca

albo cymbał brzmiący.

Gdybym też miał dar prorokowania

i znał wszystkie tajemnice,

i posiadał wszelką wiedzę,

i wszelką [możliwą] wiarę, tak iżbym góry przenosił,

background image

a miłości bym nie miał,

byłbym niczym.

I gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją,

a ciało wystawił na spalenie,

lecz miłości bym nie miał,

nic bym nie zyskał.

Miłość cierpliwa jest,

łaskawa jest.

Miłość nie zazdrości,

nie szuka poklasku,

nie unosi się pychą,

nie dopuszcza się bezwstydu,

nie szuka swego,

nie unosi się gniewem,

nie pamięta złego;

nie cieszy się z niesprawiedliwości,

lecz współweseli się z prawdą.

Wszystko znosi,

wszystkiemu wierzy,

we wszystkim pokłada nadzieję,

wszystko przetrzyma.

Miłość nigdy nie ustaje,

[nie jest] jak proroctwa, które się skończą,

albo jak dar języków, który zniknie,

lub jak wiedza, której zabraknie.

Po części bowiem tylko poznajemy

i po części prorokujemy.

Gdy zaś przyjdzie to, co jest doskonałe,

zniknie to, co jest tylko częściowe.

Gdy byłem dzieckiem,

mówiłem jak dziecko,

czułem jak dziecko,

myślałem jak dziecko.

Kiedy zaś stałem się mężem,

wyzbyłem się tego, co dziecięce.

Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno;

wtedy zaś [zobaczymy] twarzą w twarz.

Teraz poznaję po części,

wtedy zaś poznam tak, jak i zostałem poznany.

Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość – te trzy:

z nich zaś największa jest miłość

(1 Kor 12, 31–13, 1–13).

*

background image

Niewątpliwie jednym z najwybitniejszych teologów katolickich XX wieku był Karl Rahner. Dwa

miesiące przed jego śmiercią, która nastąpiła w kwietniu 1984 roku, odbyła się we Fryburgu

uroczystość w związku ze zbliżającymi się osiemdziesiątymi urodzinami Rahnera. Na zakończenie

zabrał głos sam jubilat i mówił o Doświadczeniach katolickiego teologa. Przedstawił kilka swoich

doświadczeń jako katolickiego teologa, ale chcę dziś zwrócić uwagę tylko na jedno z nich. I tak

Rahner podkreślił, że bardzo silnie przeżywał to, co „w naszej teologii jest centrum wszystkiego,

o czym mamy mówić”. Człowiek tej miary musiał głęboko wniknąć w chrześcijaństwo. Ciekawe jest

dla nas, co uznał za najważniejsze.

Tak więc prawdziwym i jedynym centrum chrześcijaństwa i jego orędzia jest dla mnie rzeczywiste samoudzielanie się Boga w Jego

najbardziej własnej rzeczywistości i wspaniałości [podkr. Rahnera], jest przyznanie się do tej zupełnie nieprawdopodobnej prawdy, że

Bóg sam w swojej nieskończonej rzeczywistości i wspaniałości, świętości, wolności i miłości rzeczywiście do końca może się dawać

nam samym w stworzoności naszego istnienia i że wszystko inne, co chrześcijaństwo nam daje albo czego od nas żąda, jest wobec

tego tylko czymś tymczasowym czy też wtórną konsekwencją.

Ta prawda jest tak wielka, tak przepastna, tak nieprawdopodobna właśnie, że wielu ludzi

odrzuca chrześcijaństwo, bo nie są w stanie jej przyjąć, nie są w stanie udźwignąć jej ciężaru.

Posłuchajmy dalej Rahnera:

Ale najpobożniejsze naśladowanie Jezusa-człowieka, największe zaangażowanie dla sprawiedliwości i miłości w tym świecie, wszelki

humanizm, który pragnie użyć Boga dla człowieka i który nie rzuca człowieka w otchłań Boga, byłby dla mnie jedynie religią

niewypowiedzianie biednego humanizmu…

A więc nie „używać Boga dla człowieka”, lecz „rzucić człowieka w otchłań Boga”.

I to właśnie z tej racji, z powodu tego nieprawdopodobnego samoudzielania się Boga

człowiekowi – jak mówi Rahner – „Jezus jest tym, na kogo jedynie można liczyć w życiu i przy

śmierci”.

Nie dlatego że – zwłaszcza przy śmierci – Bóg jest potrzebny człowiekowi, lecz dlatego że Bóg

sobą obdarza w MIŁOŚCI, zarówno w życiu, jak i w śmierci.

„Rzucić się w otchłań Boga…” Jeżeli nie potrafimy tego w życiu, to przynajmniej przygotowujmy

się do tego, by nasza śmierć była kiedyś „rzuceniem się w otchłań Boga”. Ale nie takim jak rzucenie

się samobójcy w ziejącą przepaść, lecz takim, jakim jest rzucenie się w ramiona kogoś, kto bardzo

kocha… Ramiona delikatne, ale potężne, przenikające sobą cały czas i całą wieczność…

background image

Rekolekcje IV

10

WIELKI NIEZNAJOMY

background image

TEN, KTÓRY JEST

Intelektualiście – a kto nim nie jest? – grozi ucieczka w abstrakcję. Myśląc o własnym życiu,

o tym, że należy zamieniać je w twórczość, a nie tylko zużywać, wznosimy się w abstrakcyjne

obszary Dobra, Prawdy i Piękna i, być może, odnajdujemy tam rodzaj ukojenia i wzniosłości. To

dobrze, ale to jeszcze nie wszystko. W chrześcijaństwie Dobro, Prawda i Piękno przybrały

konkretną Postać. Ewangelię przyniósł na świat Jezus Chrystus i On jest jej wypełnieniem. Nawet

jeśli Go jeszcze nie ma i nadal na Niego czekamy, On jest Wielkim Nieobecnym. Ale jest to

nieobecność swoistego typu. Jeżeli się przez nią przeniknie, to On jest. Jest bardziej niż wszystko

inne.

Mądrość życia

G

dyby ktoś kazał nam wymienić kilka cnót, z pewnością byśmy powiedzieli: pobożność, miłość

bliźniego, sprawiedliwość… Czy ktoś wymieniłby mądrość? A przecież jest ona cnotą

chrześcijańską. Zalicza się do darów Ducha Świętego. Co więcej: myślę, że jest to jedna

z najważniejszych cnót chrześcijańskich. Ona niejako steruje innymi. Przecież idzie o to, żeby mądrze

rozegrać swoje życie. Na czym polega mądrość jako cnota? Chyba do końca nie da się tego ująć

w słowa, ale wymienię przynajmniej dwie jej cechy.

Najpierw umiejętność przewidywania, czyli poczucie czasu. Głupiec nie przewiduje, lecz działa

pod wpływem impulsu. I potem zbiera tego owoce. Pamiętamy Chrystusową przypowieść o pannach

mądrych i głupich (nowy przekład Ewangelii łagodzi to wyrażenie i mówi o pannach nierozsądnych,

Mt 25, 1–28). Były głupie, bo nie przewidywały, że skończy im się oliwa w lampach.

W religii chodzi o przewidywanie na długą skalę. Dziś, jutro, pojutrze… Ale co potem? I jeszcze

bardziej potem…? Ileż to ludzkich tragedii rozegrało się, bo było „za późno”. Czas ukazuje właściwą

hierarchię wartości. W danej chwili możemy nawet zło cenić sobie wyżej niż dobro, ale upływający

czas się nie myli, bezlitośnie obnaża wszystkie pozorne wartości.

Drugą cechą mądrości jest poczucie konsekwencji, czyli umiejętność logicznego wyciągania

wniosków. Jeżeli powie się „2 + 2”, to musi się powiedzieć „4”. Jeżeli życie jest krótkie, jeżeli mam

poczucie upływania czasu, jeżeli wiem, że „potem” nadejdzie, to muszę stawiać na te wartości, które

background image

przetrwają próbę czasu. Jeżeli wiem, że życie etyczne jest dobre, to konsekwentnie muszę etykę

wcielać w życie, czyli muszę postępować etycznie.

Często słyszymy o łasce Bożej, ale nie bardzo wiemy, co to takiego. Myślę, że działanie łaski

Bożej w dużej mierze polega na oświecaniu przez Boga rozumu człowieka, żeby łatwiej dojrzał, co

jest dobre, i wcielał to w życie. To jest dar konsekwentnego myślenia, czyli dar Mądrości.

*

W Księdze Mądrości czytamy:

Przeniosłem ją [Mądrość] nad berła i trony, i w porównaniu z nią za nic miałem bogactwa (…) bo wszystko złoto wobec niej jest

garścią piasku i srebro wobec niej ma wartość błota (Mdr 7, 7–11).

Leżę na plaży. Nabieram w dłoń trochę piasku. Przepuszczam go przez palce. Jaką wartość ma ten

piasek dla mnie? Żadną. W porównaniu z Mądrością wszystko inne, nawet złoto, jest garścią piasku.

O jaką Mądrość chodzi? Czy o tę, którą zdobywa się w szkołach i na uniwersytetach? Tam

zdobywa się wiedzę, nieczęsto Mądrość. Można dużo wiedzieć i być głupim. Bo chodzi o Mądrość

życia; o to, by mądrze żyć.

A więc – życie dobrze zaplanować? Zdobyć wykształcenie (odpowiednie kwantum wiedzy) –

takie, które byłoby zgodne z moimi zdolnościami, ale także zapewniłoby mi właściwą pozycję

w życiu? To oczywiście ważne i należy o to zabiegać, ale życie szybko przeminie, dnie i lata

przesypią się przez palce. Kupka piasku na ziemi.

A więc – może spotkać właściwych ludzi? Związać się z nimi? Dla nich pracować i dla nich żyć?

To oczywiście ważniejsze niż „dobre ustawienie się w życiu”. Dwie razem splecione ręce. Ale przez

nie też piasek szybko się przesypie. I zostaną dwa małe kopczyki piasku.

A więc – może przestać myśleć o tych sprawach i zająć się po prostu codziennym życiem, by

przeżyć je wygodnie i w miarę uczciwie? Ale czyniąc tak, sprawimy tylko, że piasek w klepsydrze

naszego życia przesypie się jeszcze szybciej i pytanie o Mądrość życia stanie się jeszcze bardziej

palące.

*

We wszystkich tych retorycznych figurach ważną rolę odgrywa przesypywanie się piasku, klepsydra,

czyli upływanie czasu. Właśnie: kryterium życiowej mądrości jest czas. To on odsiewa życiową

background image

głupotę od życiowej mądrości.

Wyobraźmy sobie dzień, który na pewno nadejdzie, a w której będziemy mieć przed sobą już

tylko kilka chwil życia.

Co wtedy będzie dla nas ważne?

Odpowiedź jest jedna: Bóg i nasza wieczność.

I nic więcej?

O nie! Całe nasze życie będzie wtedy niezmiernie ważne. I to, jak je planowaliśmy, jak

zrealizowaliśmy nasze plany, z jakimi ludźmi się związaliśmy, jak spełnialiśmy nasze obowiązki. Bo

to wszystko jest życiową mądrością. Ale jest nią nie wtedy, gdy żyjemy tylko chwilą obecną i chcemy

z niej wycisnąć wszystko, co się da, lecz wtedy, gdy chwilę obecną wkomponowujemy w Całość –

tak żeby nabrała wartości z celu, do którego zmierza.

Życie jest piękne (choć trudne) właśnie dlatego, że przemija, że z każdym dniem mogę być

lepszym człowiekiem. Że nie jest stagnacją, lecz ruchem. Ruchem ku swemu celowi. Mądrość polega

na tym, by o tym wiedzieć i na tej wiedzy budować.

*

Mijające chwile nie są jak ziarnka piasku, które wiatr rozniesie i nic z nich nie zostanie. Wszystkie

one powrócą do nas. Zostaną odzyskane, ale dopiero wtedy gdy mądrze przeżyjemy życie, które

zostało nam dane.

Pokój jak rzeka

Każdy z nas ma wrodzone, mniejsze lub większe, poczucie porządku. Czasem odczuwamy niechęć do

posprzątania, ale zawsze lubimy, gdy w mieszkaniu jest czysto i porządnie. Nic więc dziwnego, że od

najdawniejszych czasów ludzie dopatrywali się we Wszechświecie ładu, porządku i harmonii.

Komos po grecku to „Piękny”, „Harmonijny”.

Ład we Wszechświecie utrzymują prawa przyrody. Jeśli ma być porządek w mieszkaniu, muszą

w nim obowiązywać pewne zakazy: nie wolno wchodzić w zabłoconych butach, nie wolno rzucać

śmieci na podłogę, trzeba wszystko kłaść na swoim miejscu. Podobnie jest we Wszechświecie: nie

wolno planetom i gwiazdom poruszać się byle jak, kamienie muszą spadać na ziemię zgodnie

z prawami Newtona, a elektrony w atomach muszą się zachowywać tak, jak im każą prawa mechaniki

kwantowej.

Odkrywaniem ładu kosmicznego zajmuje się nauka. Ale Kosmos to nie tylko martwa przyroda. To

także człowiek z jego światem działań, intencji i woli. W tym świecie także musi panować ład – ład

background image

moralny, będący częścią ładu kosmicznego. Nic więc dziwnego, że odkrywamy w sobie prawa

moralne, strzegące ładu w naszym wewnętrznym świecie, podobnie jak prawa przyrody strzegą ładu

w świecie, który nas otacza.

Istnieje wszakże zasadnicza różnica między prawami przyrody a prawami moralnymi. Praw

przyrody nie można „nie przestrzegać”, nie można działać wbrew nim. Człowiek, jeżeli je zna, może

co najwyżej wykorzystywać je do swoich celów. W ten sposób powstaje technika, ale nie jest ona

„przeciw przyrodzie”, lecz z nią współpracuje. Natomiast praw moralnych można nie przestrzegać,

można działać wbrew nim. Ale wtedy porządek moralny zostaje naruszony. A ponieważ porządek

moralny jest częścią porządku kosmicznego, coś złego dzieje się nie tylko w nas, lecz również

w strukturze całego Wszechświata. Naruszenie ładu moralnego nie jest więc sprawą prywatną, jest

sprawą o wymiarze kosmicznym.

Naruszenie porządku domaga się jego przywrócenia. Równowaga dobra w ostatecznym bilansie

musi zostać zachowana. Tu pojawia się problem sprawiedliwości i sankcji za naruszenie moralnego

porządku. Nie można bezkarnie niszczyć harmonii Kosmosu.

Chrześcijańska nauka o moralności uczy, że źródłem dobra jest ten sam Stwórca, który jest

źródłem istnienia Wszechświata i zapewnia, iż równowaga dobra w ostatecznym rozrachunku

zostanie przywrócona.

Gdy myślimy o prawie moralnym i odnosimy je do siebie, niejako automatycznie myślimy o jego

naruszeniu, a więc o tym, co jest złe. I wówczas rodzą się wyrzuty sumienia. (Nawiasem mówiąc,

wyrzuty sumienia także są znakiem istnienia ładu moralnego: naruszenie tego ładu powoduje zgrzyt

w naszej psychice). Ale trzeba również myśleć o tym, co jest dobre. Przecież każdy nasz dobry czyn

wpisuje się w kosmiczny ład i błyszczy tam jak drogocenny klejnot. Przez dobry czyn nie tylko

stajemy się lepsi, ale także lepszy staje się Wszechświat.

Mój dobry czyn, nawet najmniejszy, nie jest przemijającym zdarzeniem, czymś, co było i nigdy

nie wróci. Trwale włączony w historię Wszechświata, czeka na godzinę swojego triumfu.

*

Zadajmy sobie pytanie: Czego nam naprawdę brak? Oczywiście brak nam wielu rzeczy, o które

staramy się i zabiegamy. Ale czego brak nam naprawdę? Brak tak bardzo, że nawet nie zdajemy sobie

z tego sprawy?

Nasze życie jest zagonione. Obowiązek goni obowiązek; troska goni troskę. Zdarzenia następują

po sobie jak scenki w wideoklipie. Nawet w chwili wypoczynku nasze myśli wcale nie zwalniają

background image

tempa, a może nawet biegną jeszcze bardziej chaotycznie, jeszcze bardziej bezładnie skaczą z tematu

na temat.

Naprawdę brak nam wewnętrznego pokoju. Pokoju, który nie jest bezruchem, lecz głębią; który

nie jest zawieszeniem w próżni, lecz pełnią człowieczeństwa. Pokoju, który wynika z moralnego

porządku.

Prorok Izajasz był wielkim poetą nie tylko wtedy, gdy pisał: „Oto Ja skieruję do niej [do Nowej

Jeruzalem] pokój jak rzekę” (Iz 66, 12). Piękna, wręcz wstrząsająca literacka metafora: potężne

wody rozlewającej się szeroko rzeki, ale nie niosą one zniszczenia, lecz życiodajną siłę. Zapewniają

całej okolicy żyzność i plon.

Ta rzeka ma przepływać przez moje wnętrze. To ja mam być „człowiekiem pokoju”. Ten pokój

jest darem Boga, ale darem, pod który trzeba samemu przygotować właściwy grunt. Pokój Boży

spocznie tylko na tym, kto już w jakimś sensie jest człowiekiem pokoju, człowiekiem wewnętrznego

ładu.

Myślę, że są dwa warunki, które trzeba spełnić, aby zyskać wewnętrzny pokój.

Przede wszystkim czyste sumienie. Czyste sumienie nie polega na tym, żeby być bez grzechu

i winy. Czyste sumienie polega na tym, aby uzyskać od Boga przebaczenie swoich win i grzechów.

I drugi warunek: bezwzględne kierowanie się w życiu dobrem, i tylko dobrem. Bo Dobro i Pokój

to właściwie dwa oblicza tego samego.

Z tych dwu warunków wynika jeszcze trzeci. Jest ich naturalnym następstwem. Pokój wewnętrzny

sprawia, że łatwiej nam zachować pokój z innymi, że stajemy się bardziej wyrozumiali i tolerancyjni.

Wewnętrzny pokój jest zaraźliwy, przelewa się na innych. Nie znaczy to, że przychodzi łatwo.

Wszystko, co dobre, trzeba wypracowywać i utrwalać niełatwym wysiłkiem. Wysiłkiem, który nigdy

się nie kończy.

Pokój, jaki dziś rozważamy, nie jest chwilowym nastrojem, który powstaje nie wiadomo czemu

i mija jeszcze szybciej, niż przyszedł. Pokój jest jak rzeka, która nie przerywa swojego biegu, dopóki

nie połączy się z oceanem.

Rozsunąć ściany swojego domu

Wygrzebałem w mojej bibliotece stary podręcznik etyki katolickiej (wydany w 1947 roku) i

znalazłem w nim następujące zdanie: „Jeżeli ściany domu rodzinnego rozsuniemy tak szeroko i tak

daleko, by znalazły się aż na granicach Rzeczypospolitej, otrzymamy w przybliżeniu pojęcie

Ojczyzny”

11

. Tak, to prawda. Wiemy wszyscy, jak silne są więzy rodzinne.Jeżeli pojmiemy je trochę

szerzej, tak by objęły cały naród, to otrzymamy wielki dom rodzinny – Polskę. Więzi narodowe są

background image

niejako rozszerzeniem więzi rodzinnych. Głową domu jest ojciec. Dlatego o tym drugim domu

mówimy OJCZYZNA.

Niekiedy używamy zwrotu „miłość Ojczyzny”, a niekiedy „patriotyzm”, ale te dwa określenia

znaczą mniej więcej to samo.

(…) patriotyzm określimy przede wszystkim jako stałą, rzetelną, z głębokiego przekonania osobistego płynącą służbę Ojczyźnie.

Służba ta zaś powinna obejmować całego człowieka-obywatela, więc w pierwszym rzędzie jego rozum, wolę, uczucie, następnie zaś

wszystkie potrzebne czy wymagane wysiłki i ofiary jego fizycznego organizmu i materialnych zasobów, aż do poświęcenia życia

włącznie

12

.

Może zbyt wzniosły to styl, dziś wolimy bardziej codzienne sformułowania, ale treść etyczna

doniosła i całkiem aktualna. Zastanówmy się jeszcze raz nad niektórymi myślami zawartymi w tym

tekście. „Patriotyzm jest służbą” – a więc, czy mi się to podoba czy nie, pewne rzeczy muszę z siebie

dać. Jak na służbie: przychodzi godzina i trzeba służbę wykonać. „Winniśmy służyć Ojczyźnie także

materialnymi zasobami” – czyli zarobionymi przez nas pieniędzmi. I właśnie dlatego uchylanie się od

płacenia słusznych podatków nie jest kwestią życiowego sprytu, lecz naruszeniem etyki i sprawą

sumienia. „… aż do poświęcenia życia włącznie” – warto pomyśleć o tych, którzy zginęli na frontach

wielu wojen, w powstaniach, z okazji strajków, pomordowani przez wrogów i przez własnych braci

w służbie obcych. Nas to nie spotkało. Żyjemy niejako na kredyt, którego oni nam udzielili. I to jest

wielkim darem. Dopóki kredyt nie został spłacony, nasze życie nie jest tylko naszą własnością. Nie

da się tu uniknąć wielkich słów – nasze życie jesteśmy winni Ojczyźnie. Niekoniecznie w postaci

ofiary śmierci; na pewno w postaci życia – w codziennym trudzie i wysiłku.

Mówiąc dziś o miłości Ojczyzny, nie można nie wspomnieć o jednym bardzo niebezpiecznym

zagrożeniu – o ciasnym nacjonalizmie, o gardzeniu innymi narodami, bo są inne. Trzeba jeszcze

trochę rozszerzyć ściany rodzinnego domu tak, aby objął całą planetę. Miłość Ojczyzny i miłość

wszystkich ludzi to dwie miłości, które muszą się uzupełniać, a nie wykluczać.

Kilkakrotnie użyłem tu wyrażenia „miłość Ojczyzny”. Dziś używamy go tak rzadko, że w naszych

uszach brzmi prawie egzotycznie. Ale jest to określenie w pełni uzasadnione, także pod względem

religijnym. Bo miłość Ojczyzny jest przecież częścią przykazania miłości bliźniego – tego

przykazania, które jest wręcz dowodem tożsamości każdego chrześcijanina: „Po tym wszyscy

poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali” (J 16, 35). Jeżeli mamy

kochać wszystkich ludzi, to przecież także i tych, z którymi łączą nas więzy historii, kultury, pracy…

Jednym słowem – tych, których obejmują ściany wspólnego domu. A jeżeli miłość Ojczyzny jest

częścią miłości bliźniego, to jest też Bożym przykazaniem.

background image

*

Istnieje dziwna prawidłowość: wolność Ojczyzny staje się ważna, gdy tej wolności nie ma. Gdy jest,

przestaje się o niej myśleć. Wówczas wolność nagle zawęża się do naszej osobistej wolności.

I strzeżemy jej wręcz zaborczo. Ograniczenia wolności uważamy za największe zagrożenie osobiste.

Każdy zakaz traktujemy jako zamach na naszą wolność. Niekiedy także na zobowiązania etyczne

patrzymy w ten sposób i staramy się z nich „wyzwolić”.

Prawdziwe zagrożenia wolności istnieją, choć nie zawsze pochodzą z tej strony, z której byśmy

się ich spodziewali. Najniebezpieczniejsze z nich są te, których nie widać, które mieszają się

z dobrem i wraz z tym dobrem je akceptujemy. Ma to miejsce wtedy, gdy przestajemy myśleć

samodzielnie. Bezmyślnie powtarzamy za innymi (sądząc, że są to nasze własne przemyślenia),

ulegamy stylowi życia – „bo tak wszyscy robią”. Reklama, moda, „duch czasu” sterują naszym

postępowaniem. Ulegając tym naciskom, sądzimy, że jesteśmy bardzo nowocześni i wyzwoleni.

Jest jeszcze inne, równie niebezpieczne zagrożenie naszej wolności. Ma ono miejsce wówczas,

gdy wszędzie dopatrujemy się manipulacji, propagandy, ukrytych mechanizmów historii, wrogich sił

(antypolskich, antyreligijnych, antynarodowych…), które starają się nas wykorzystać do własnych

celów. Nie można być ślepym, ale nie można także widzieć wszystkiego w jednym kolorze.

I jeszcze inne, bardzo „chytre” zagrożenie – zacietrzewienie, upieranie się przy własnym zdaniu.

Mamy prawo nie godzić się z naszym rozmówcą, ale mamy obowiązek wysłuchać jego racji,

zrozumieć jego stanowisko. Uświadomić sobie, że jego intencje nie muszą być złe. Bo rzadko jest

tak, że ktoś kieruje się wyłącznie złymi intencjami. Najczęściej po prostu inaczej ocenia sytuację niż

my. Powtarzam: mamy prawo się nie zgadzać, ale mamy obowiązek zrozumieć. I przy okazji

krytycznie skontrolować własne poglądy. A może to ja popełniam jakiś błąd? Przyznanie się wobec

siebie do błędu świadczy o dużej osobistej kulturze duchowej.

Wszystkie te zagrożenia wolności są odstępstwami od życiowej mądrości. Jak się przed nimi

uchronić? Myślę, że trzeba sobie uświadomić, iż wolność utożsamia się z prawdą. Tylko ten jest

wolny, kto żyje prawdą: prawdą o sobie, prawdą o innych, prawdą o świecie.

Prawdziwa wolność to wolność zakorzeniona w mądrości, to wolność ducha, który nie tylko

zapanował nad zewnętrznymi naciskami, ale który – mimo tych nacisków – potrafi stworzyć w sobie

mądrą „przestrzeń wolności”, to znaczy wewnętrzny obszar, w którym panują ład moralny

i przylgnięcie do prawdy.

Okrucieństwo Boga

background image

Pierwszym ludzkim odruchem jest oskarżenie Boga o okrucieństwo. Jak można wymagać od kogoś,

żeby zabił swojego syna? Czytajmy:

Bóg wystawił Abrahama na próbę. Rzekł do niego: „Abrahamie!”. A gdy on odpowiedział: „Oto jestem” – powiedział: „Weź twego

syna jedynego, którego miłujesz, Izaaka, idź do kraju Moria i tam złóż go w ofierze na jednym z pagórków, jakie ci wskażę” (Rdz 22,

1–2).

Gdy zbliżali się do wyznaczonej góry, Abraham zostawił towarzyszących mu służących i

zabrawszy drwa do spalenia ofiary, włożył je na swego syna Izaaka, wziął do ręki ogień i nóż, po czym obaj się oddalili. Izaak

odezwał się do swego ojca, Abrahama:

„Ojcze mój…”

A gdy ten rzekł:

„Oto jestem, mój synu”, zapytał:

„Oto ogień i drwa, a gdzie jest jagnię na całopalenie?”

Abraham odpowiedział:

„Bóg upatrzy sobie jagnię na całopalenie, synu mój”.

A gdy przyszli na to miejsce, które Bóg wskazał, Abraham zbudował tam ołtarz, ułożył na nim drwa i związawszy syna swego Izaaka,

położył go na tych drwach na ołtarzu. Potem Abraham sięgnął ręką po nóż, aby zabić swojego syna (Rdz 1, 6–10).

Pamiętamy, jak się to skończyło. Bóg kazał wstrzymać egzekucję: „Nie podnoś ręki na chłopca

i nie czyń mu nic złego! Teraz poznałem, że boisz się Boga, bo nie odmówiłeś Mi nawet twojego

jedynego syna”.

Ten biblijny epizod w kontekście obu Testamentów – Starego i Nowego – ma oczywiste

znaczenie. Nie tyle chodzi o Abrahama i Izaaka, ile raczej jest to czytelna prorocza zapowiedź tego,

o czym Ewangelia świętego Jana powie: „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego

Jednorodzonego dał (…)” (J 3, 16). Zresztą i w Starym Testamencie mamy niejako komentarz do

sceny z Abrahamem i Izaakiem. Znajduje się on w Księdze Proroka Izajasza, który żył w VIII

wieku przed Chrystusem.

W 53. rozdziale swojej Księgi Izajasz opisuje kogoś, kogo nazywa Sługą Jahwe:

Lecz on się obarczył naszym cierpieniem,

on dźwigał nasze boleści,

A myśmy go za skazańca uznali,

Chłostanego przez Boga i zdeptanego.

Lecz on był przebity za nasze grzechy,

Zdruzgotany za nasze winy.

Spadła nań chłosta zbawienna dla nas,

background image

A w jego ranach jest nasze uzdrowienie.

(…)

Jak baranek na rzeź prowadzony,

Jak owca niema wobec strzygących ją,

Tak on nie otworzył ust swoich!

To jest istotnie komentarz do sceny z Izaakiem: „baranek na rzeź prowadzony”. Jak Izaak niosący

drwa na górę, na swoje własne spalenie. Jest tylko jedna różnica: w przypadku Jezusa żaden anioł

nie powstrzymał bogobójczej ręki. Ofiara została dokonana.

Spróbujmy zastanowić się: co się właściwie stało, że Bóg swojego Syna złożył w ofierze?

Widocznie grzech – i to nie tylko grzech pierworodny, ale zbrodnie całej ludzkości wszystkich

czasów, i winy każdego z nas – są jakąś straszną tragedią w dziejach Wszechświata, tragedią, która

powoduje fundamentalną destrukcję porządku moralnego. Destrukcję tak wielką, że aby ją

zrównoważyć, potrzeba było ofiary większej niż ofiara Izaaka. Miłość Boga do swojego stworzenia

jest tak wielka, że nie zawahał się On własnego Syna wydać na śmierć.

Czy więc Bóg jest okrutny?

Uświadommy jednaksobie, że na nikogo nie zrzucił On konieczności zadośćuczynienia za zło

ludzkości. Bo jego Syn to On sam. Bóg jest przecież tylko JEDEN (choć w Tajemnicy Trójcy). To

Bóg sam wziął na siebie nasze zło i zniszczył je, umierając na krzyżu.

Jest zwyczaj, żeby rekolekcyjne rozważania kończyć jakąś refleksją nawiązującą do naszego

życia. Tym razem jest to zbyteczne. Ciężar biblijnego epizodu o niedoszłej ofierze Izaaka – i o innej

Ofierze, która została dokonana – jest tak wielki, że warto go przetrawić sam na sam z sobą.

Są sprawy, w które zanurzone jest całe nasze życie.

Wielki Nieobecny

Wprawdzie Jezus żył dawno i nigdy nie widzieliśmy Go oczyma ciała, ale jest On dla nas kimś

bliskim, z kim zżyliśmy się od dawna, kto wie o wszystkich naszych krokach, komu mówimy (często

bez słów) o wszystkich naszych problemach; Kimś – o kim jeżeli nawet zapominamy na jakiś czas, to

czujemy wtedy pustkę i winę.

Być dobrym chrześcijaninem znaczy świadomie rozbudowywać tę więź z Jezusem. Ale powinna

ona być oparta nie na odczuciach (które dziś są, a jutro ich nie ma), lecz na DOBRU naszego życia.

Długa historia ludzkości, od odejścia Jezusa z tej ziemi aż po jego powtórne przyjście, to okres

rozstania. Historia toczy się swoimi drogami, dobro walczy ze złem. Nasze indywidualne czyny raz

popierają dobro, kiedy indziej przyczyniają się do chwilowych zwycięstw zła. Dziwne i często

złowieszcze rzeczy wyprawia człowiek na arenie dziejów i zapisuje je na kartach historii. A Jego nie

ma. Ale nawet jeśli Go jeszcze nie ma, jest Wielkim Nieobecnym. Ludzkie dzieje raz na zawsze są

background image

naznaczone piętnem Jego Osoby. Bo nawet jeśli Go nie ma dostrzegalnie, to On jednak jest. Jako

punkt odniesienia, jako Norma, jako Ten, który znowu przyjdzie.

Czy nigdy nie czekaliśmy na kogoś bliskiego, kto wyjechał, ale jest bardziej obecny niż

otaczające przedmioty, i czas odmierza się odległością od chwili, w której znowu zadzwoni do

drzwi? Z Jezusem jest podobnie. Wiemy, że On już jest, ale czekamy, aż przyjdzie. I to będzie

moment Spotkania. Wielkie wypełnienie naszego życia. Ogromna radość, do której wiedzie ciasna

brama. W gruncie rzeczy boimy się tylko ciasnej bramy, a każda komórka naszego jestestwa

nieśmiało, ale całą sobą domaga się tego, co jest po drugiej stronie.

Nasza religia wyznacza bardzo swoisty stosunek między człowiekiem a Bogiem. Bóg powiedział

do nas, ustami Jezusa: „Jam jest Droga”. Nie są to słowa wyryte na kamiennych tablicach, ale słowa

wypowiedziane przez Człowieka, Jezusa z Nazaretu.

*

Często mówił do nas w przypowieściach. Niektóre stały się własnością światowej literatury. Któż

z nas nie pamięta przypowieści „o bogaczu i Łazarzu” (Łk 16, 19–31)? Dialog z końcówki tej

przypowieści jest wręcz niesamowity. Jezus udramatyzował go w maksymalnym stopniu. Oto

jesteśmy świadkami pośmiertnego dialogu człowieka sukcesu z człowiekiem marginesu. Tyle że nie

chodzi tu o majątek i pozycję społeczną. Luksusy bogacza i skrajna nędza Łazarza są jedynie

dekoracyjnymi elementami, które uwypuklają dramatyzm sytuacji. Sam dramatyzm polega na czym

innym: na wewnętrznej pustce jednego i wewnętrznym bogactwie drugiego.

Bogacz po śmierci rozmawia z Abrahamem, który odgrywa rolę sędziego, ale także pośrednika

w rozmowie, bo dyskusja w istocie toczy się pomiędzy pustym życiem bogacza a bogatym życiem

Łazarza. Nie chodzi o samo pośmiertne wyrównywanie społecznych nierówności. Chodzi o to, że –

jak wyjaśniał Jezus w innej przypowieści – jeden pomnożył otrzymane w depozyt talenty, a drugi nie

tylko nie oddał tego, co otrzymał, lecz zaprzepaścił wszystko.

Jeżeli spróbujemy wgłębić się w myśl zawartą w Jezusowej przypowieści, być może

zrozumiemy, że jest to przypowieść o celu ludzkiego życia. Życie bez celu, jeżeli nie ma być tylko

wegetacją, musi w końcu stać się nieustannym gwałceniem swojego rozumu, by nie myśleć, by

z zamkniętymi oczami skakać z jednego dnia w drugi. Taka polityka prowadzi do używania życia za

wszelką cenę. Częstą formą używania życia za wszelką cenę jest wygodnictwo. Byle nikt mi nie

wchodził w drogę. Ja sam też pozostaję dla innych doskonale obojętny.

Przypowieść Jezusa o bogaczu i Łazarzu skierowuje uwagę na nasz prawdziwy cel. Nie znajduje

background image

się on w tym życiu, chociaż to życie oświetla i organizuje. Człowiek jest ograniczoną istotą, ale ma

nieograniczone tęsknoty. Małe szczęście nie może ich zaspokoić. I dlatego cel człowieka nie może

być mniejszy od czegoś, co nigdy nie da się wyczerpać. To jest owa „iskra Boża” w nas, ślad, że

z Nieskończoności wyszliśmy, do Nieskończoności dążymy i że Nieskończoność – choć tylko

w pragnieniach – nosimy w sobie.

Jak taki zawrotny cel „rozmienić na drobne”, sprawić, by się zrealizował w życiu? Tu właśnie

trzeba przywołać ten niesamowity dialog z finału Jezusowej przypowieści. Bogacz mówi do

Abrahama: „Proszę cię, ojcze, poślij Łazarza do domu mojego ojca. Mam bowiem pięciu braci:

niech ich przestrzeże, żeby i oni nie przyszli na to miejsce męki”.

Abraham odpowiada, trzeba przyznać, dość lakonicznie i stanowczo: „Mają Mojżesza

i Proroków, niechże ich słuchają”.

Bogacz nie ustępuje, jest natarczywy i – trzeba przyznać – zjednuje mu to naszą sympatię: „Nie,

ojcze Abrahamie, lecz gdyby kto z umarłych poszedł do nich, to się nawrócą”.

Pada odpowiedź, która jest zakończeniem całej przypowieści, a więc odpowiedź zawierająca jej

istotną treść: „Jeżeli Mojżesza i Proroków nie słuchają, to choćby kto z umarłych powstał, nie

uwierzą”.

Mam na ziemi do dyspozycji wszystkie środki potrzebne do osiągnięcia mojego ostatecznego

celu. Winienem ich po prostu mądrze używać. Umarli z zaświatów nie przyniosą rozwiązania. Bo

problem, jedyny problem, kryje się w ludzkim wnętrzu. I tylko tam.

Dwie rozmowy

Fragment z Ewangelii (J 3, 1-21), nad którym chcę się zastanowić, ma w sobie coś poruszającego.

Jest jakoś bardziej osobisty niż inne opisy ewangeliczne. Noc. Nikodem – jak mówi tekst, dostojnik

żydowski – przychodzi do Jezusa, żeby z nim porozmawiać. Musiało go coś głęboko nurtować, że

wybrał się na tę rozmowę. Oczywiście bał się kompromitacji. Dlatego wybrał noc. Ale rozumiał, że

nie może tych spraw pozostawić na boku.

Nikodem rozpoczyna spotkanie od uprzejmości, ale i pewnego usprawiedliwienia swojej wizyty:

– Rabbi, wiemy, że od Boga wyszedłeś jako nauczyciel. Nikt bowiem nie mógłby czynić znaków,

jakie Ty czynisz, gdyby Bóg nie był z nim.

Jezus wie, co gnębi Nikodema, i od razu kieruje rozmowę na właściwe tory:

– Zaprawdę, zaprawdę powiadam ci, jeśli się ktoś nie narodzi powtórnie, nie może ujrzeć

Królestwa Bożego.

Można przypuszczać, że Nikodem doskonale rozumie, o jakie narodziny chodzi, ale się broni.

Próbuje całą rzecz sprowadzić do absurdu:

background image

– Jakżeż człowiek może narodzić się, będąc starcem? Czyż może wejść powtórnie do łona swej

matki i narodzić się?

Jezus cierpliwie, ale z naciskiem, wyjaśnia:

– Zaprawdę, zaprawdę powiadam ci, jeśli się ktoś nie narodzi z wody i z Ducha, nie może wejść

do Królestwa Bożego. To, co się z ciała narodziło, jest ciałem, a to, co się z ducha narodziło, jest

duchem. (…) Wiatr wieje, gdzie chce, i szum jego słyszysz, lecz nie wiesz, skąd pochodzi i dokąd

zdąża. Tak jest z każdym, kto się narodził z Ducha.

Nikodem nie daje za wygraną:

– Jakżeż to się może stać?

Jezus mu odpowiada pytaniem:

– Ty jesteś nauczycielem w Izraelu, a tego nie wiesz?

Uczony w Piśmie powinien znać tę biblijną historię:

– Jak Mojżesz wywyższył węża na pustyni, tak trzeba, by wywyższono Syna Człowieczego. Tak

bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy,

miał życie wieczne.

Teraz Nikodem nie pyta. Wygląda na to, że jakiś opór w jego wnętrzu został przełamany. Nikodem

rozumie aluzję do „węża wywyższonego na pustyni”, choć zapewne nie docenia dosłowności

porównania. Wie, że w 21. rozdziale Księgi Liczb jest opisane, jak Mojżesz kazał przybić do pala

miedzianego węża. Przy końcu swojej Ewangelii, w 19. rozdziale, święty Jan opisuje, jak po śmierci

Jezusa Józef z Arymatei, „który był uczniem Jezusa, lecz ukrytym z obawy przed Żydami”, i Nikodem,

„ten, który po raz pierwszy przyszedł do Jezusa w nocy”, udali się do rzymskiego namiestnika Piłata

i prosili o ciało Jezusa, by je pogrzebać. Ciekawe, czy gdy Nikodem zdejmował ciało Jezusa

z krzyża, przypomniał sobie o tym wężu, którego Mojżesz kazał przybić do pala, i czy pamiętał słowa

Jezusa, że „Bóg tak umiłował świat, że dał Syna swego…”. Nie wiemy, co myślał wtedy Nikodem.

Ale jest faktem, że śmierć Jezusa na krzyżu była jakimś domknięciem tamtej nocnej rozmowy.

*

Inna rozmowa. Bardzo zwięzła. Tylko dwa zdania. Po jednym wypowiedzianym przez każdego

z rozmówców. Ale zdania o wielkim ciężarze gatunkowym. Każde jest, w pewnym sensie, owocem

całego życia. Teraz, gdy życie dobiega końca, gdy ma potrwać jeszcze tylko kilka lub kilkanaście

minut, zdania te nabierają ogromnej wagi. Tylko dwa zdania.

background image

Pierwsze: „wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swojego królestwa” (Łk 23, 42). To nie był

tylko chwilowy odruch, lecz dojrzała, choć szybka decyzja. Wynik bilansu dobra i zła całego życia:

„my przecież sprawiedliwie odbieramy karę za nasze uczynki, ale On nic złego nie uczynił” (Łk 23,

41). Nawrócenie może być szybkim aktem, podjętym nawet w ostatniej chwili, ale musi być

zdecydowanym opowiedzeniem się po stronie dobra. Wówczas odpowiedź przychodzi natychmiast.

Drugie zdanie: „Dziś jeszcze będziesz ze mną w raju” (Łk 23, 42). Dziś jeszcze. On wie.

Na krzyżu widnieje napis w trzech językach: „Jezus Nazarejczyk, król żydowski”. Na

pośmiewisko, dla wyszydzenia. Wiotki znak niezależności rzymskiego namiestnika. Jeszcze tak

niedawno Piłat zadał Mu pytanie:

– Czy Ty jesteś królem żydowskim?

– Królestwo moje nie jest z tego świata. Gdyby królestwo moje było z tego świata, słudzy moi

biliby się, abym nie został wydany Żydom. Teraz zaś królestwo moje nie jest stąd” (J 18, 33–36).

Dziwne królestwo: TERAZ i nie STĄD. Żyjemy w naszym TERAZ i w naszym TU. Zanurzeni

w tym po uszy. Poza ciasno nas otaczającą linią horyzontu nie dostrzegamy nic. To jest nasze TERAZ

i nasze TU. Ale wiemy, jak szybko TERAZ przemija. Zanim zdążymy wypowiedzieć słowo „teraz”,

TERAZ już przeminęło. Już je wyparło inne TERAZ. TU jest nieco trwalsze, ale i ono dzieli losy

TERAZ: jutro nasze TU będzie całkiem inne niż dziś.

Zadomowiliśmy się w naszym TERAZ i TU, ale jest to złudne zadomowienie. Naprawdę nasz

Dom nie jest stąd.

W scenie z Łotrem – a scena ta rozciąga się na wszystkie pokolenia, na tak długo, jak długo

będzie czytana Ewangelia – Jezus z krzyża wskazuje na prawdziwy Dom. Ale krzyż jest twardo

umocowany w ziemi. Obszar czasu i obszar wieczności wzajemnie się przenikają. Czas przemija

i prowadzi do wieczności, ale wolno nam wierzyć, że w wieczności czas zostanie jakoś odzyskany.

Wszystko, co zrobiliśmy dobrego, zostanie nam zwrócone w ogromnym zwielokrotnieniu.

On sam przecież powiedział, że ziarno wrzucone w glebę wydaje plon: „jedno trzydziestokrotny,

inne sześćdziesięciokrotny, a jeszcze inne stokrotny” (Mt 13, 8).

1

Michał Heller, Usprawiedliwienie Wszechświata, Kraków: Wydawnictwo Znak, 1984, 1995.

2

Tenże, Rozmowy w nocy, Tarnów: Biblos, 1991, 2002.

3

Odkrywane ostatnio coraz liczniejsze układy planetarne wokół innych (niż Słońce) gwiazd istotnie zwiększyły prawdopodobieństwo

występowania warunków niezbędnych do zawiązania się ewolucji biologicznej poza Ziemią, ale nie zmieniły zasadniczo mojej
pesymistycznej oceny możliwości spotkania z Innymi. Co nie znaczy, że nie warto myśleć o takim spotkaniu. Byłoby ono niezwykle
interesujące z teologicznego punktu widzenia. Oceniając znaczenie Objawienia chrześcijańskiego z tej perspektywy, nie należy
myśleć geocentrycznie. Dla Nieskończonego Boga każda cywilizacja i każda istota rozumna jest jedyna i wyjątkowa. I wobec każdej
z nich Bóg może stosować inną ekonomię zbawienia.

background image

4

Immanuel Kant, Krytyka praktycznego rozumu, tłum. Jerzy Gałecki, Warszawa: Państwowe Wydawnictwo Naukowe, 1972, s. 256–

257.

5

Wszystkie cytaty z Biblii Tysiąclecia.

6

Karl Popper, The Open Society and Its Enemies, London 1945; wyd. pol. Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie, tłum. Tadeusz

Korczyc (Halina Krahelska), Warszawa: Niezależna Oficyna Wydawnicza, 1987. Cyt. z fragmentu: Czy historia ma jakiś sens?,
tłum. Halina Bortnowska, „Znak” 1975, nr 257–258, s. 1384–1395.

7

Dziś istnieją już „nieantropiczne” próby odpowiedzi na to pytanie; jednej z nich dostarcza tak zwany inflacyjny model Wszechświata.

8

Por. Alfred N. Whitehead, Religia w tworzeniu, tłum. Adam Szostkiewicz, Kraków: Wydawnictwo Znak, 1997, s. 61.

9

Antoni Gołubiew, Listy do przyjaciela. Gdy chcemy się modlić, wyd. 1, Warszawa: Pax, 1955, s. 304–305.

10

1 Rekolekcje pierwotnie opublikowane w „Tygodniku Powszechnym”.

11

Ks. Józef Winkowski, Zarys etyki i ascetyki katolickiej, Kraków: Wydawnictwo Mariackie, 1947, s. 359.

12

Tamże, s. 360.

background image

Spis treści

Karta tytułowa
WSTĘP. DROGA PRZEZ WSZECHŚWIAT
REKOLEKCJE I. USPRAWIEDLIWIENIE WSZECHŚWIATA

POTRZEBA USPRAWIEDLIWIENIA
WSZECHŚWIAT I MYŚL

Zamyślenie
Zawrót głowy
Kosmos i mity
Milczenie Kosmosu
Świat wartości
Wartość nauki i Wszechświata

WSZECHŚWIAT I CZŁOWIEK

Początki giną w mroku
Czy łatwo wyprodukować życie?
Genesis ducha

WSZECHŚWIAT I CZAS

Filozofia zegarka
Przyszłość jest bałaganem
Pociecha w statystyce
Tajemnicy czasu ciąg dalszy
Historia i świadomość

WSZECHŚWIAT I EWOLUCJA

Horyzonty ewolucji
Ewolucja mechanistyczna
Ewolucja prawdopodobieństw
Ewolucja kosmiczna
Ewolucja i moralność
Ewolucja i społeczeństwo
Wszechświat i Sens

ROZWAŻANIA O STWORZENIU

Strategia pytań

Arché mojego losu
Język myśli i język istnienia
Konieczność i tajemnica
Usprawiedliwienia Wszechświata
Usprawiedliwienia historii
Usprawiedliwienia ludzkiego istnienia
Usprawiedliwienie zmęczenia

REKOLEKCJE II. ROZMOWY W NOCY

Rekolekcyjne zamyślenie (Wstęp do pierwszego wydania)
Rozważanie 1. WSZECHŚWIAT TWÓRCZY

background image

Rozmowa w nocy (J 3, 1–21)

Rozważanie 2. DELIKATNE ZESTROJENIE

Pięć wróbli (Łk 12, 4–7)

Rozważanie 3. ZWIĘDŁY LIŚĆ

Żona siedmiu braci (Mt 22, 23–33)

REKOLEKCJE III. POZA BEZPOŚREDNIOŚĆ

BEZPOŚREDNIOŚĆ
DZIEŃ 1

Jak żyć?
Dzieło sztuki
Realizm Dobra

DZIEŃ 2

Poza bezpośredniość
Horyzont ludzkiej historii
Wina

DZIEŃ 3

… co gwiazdy porusza i słońce

REKOLEKCJE IV. WIELKI NIEZNAJOMY

TEN, KTÓRY JEST

Mądrość życia
Pokój jak rzeka
Rozsunąć ściany swojego domu
Okrucieństwo Boga
Wielki Nieobecny
Dwie rozmowy

Karta redakcyjna


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Heller Michał Początek jest wszędzie nowa hipoteza pochodzenia Wszechświata
Laureat nagrody Nobla twierdzi, że nasz Wszechświat jest tylko symulacją
Heller Michał Początek jest wszędzie Nowa hipoteza poc
Michał Heller CZY FIZYKA JEST NAUKĄ
Od muzyki piękniejsza jest tylko cisza, Religijne, Różne
Jeden jest tylko Pan
Czy wszechświat jest częścią większej całości, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE

więcej podobnych podstron