Wstęp
DROGA PRZEZ WSZECHŚWIAT
N
a początku była gorąca plazma – mieszanina cząstek elementarnych i promieniowania w tak
wielkich ciśnieniach i temperaturach, że właściwie trudno mówić o indywidualnych cząstkach
i kwantach promieniowania. Ale w miarę wszechobejmującej ekspansji ciśnienia i temperatury
spadały, a w niemal bezpostaciowej plazmie zaczęły się pojawiać zarysy pierwszych struktur:
kwarki łączyły się w protony i neutrony – budulce przyszłych jąder atomowych. Tak zaczęła się moja
historia. Była ona z pewnością poprzedzona prehistorią, ale utkaną z tak wielu znaków zapytania, że
lepiej pozostawić ją w mrokach początku.
Gdy historia Wszechświata liczyła sobie kilka minut (niewyobrażalnie wiele w tamtej skali
czasu), temperatura opadła na tyle, że protony i neutrony mogły łączyć się w jądra najprostszych
pierwiastków chemicznych, głównie wodoru i helu. Tych kilka pierwszych minut było kluczowe dla
mojej historii – to wówczas zapadły pierwsze decyzje dotyczące przyszłego składu chemicznego
Wszechświata. Bardziej złożone struktury, nawet dużo prostsze od struktury białka, były jeszcze
ciągle tylko możliwościami zawartymi w prawach przyrody, ale gdyby nie te możliwości,
Wszechświat na zawsze pozostałby jałowy.
Potem historia toczyła się coraz wolniej, jakby bardziej ociężale. Po kilkuset tysiącach lat
promieniowanie przestało oddziaływać z cząstkami elementarnymi, skutkiem czego protony miały
szanse wyłapać elektrony i utworzyć atomy wodoru. Ale powstanie galaktyk z pierwotnych, małych
zaburzeń gęstości wymagało już miliardów lat. W galaktykach rodziły się gwiazdy i w swoich
wnętrzach przepalały wodór na cięższe pierwiastki. Droga od wodoru do węgla, pierwiastka, na
którym oparta jest chemia organiczna, także nie była prosta. Ciąg reakcji jądrowych, niezbędnych, by
pokonać tę drogę, wymagał specjalnych warunków fizycznych – ciśnień i temperatur. Gwiazdy rodzą
się, ewoluują (spalając swoje paliwo jądrowe) i umierają w spazmach, które kończą się
gwałtownymi wybuchami. Z prochów jednych gwiazd rodzą się następne. Potrzeba było kilku
generacji gwiazd, aby wodór mógł się przekształcić w węgiel. To był ważny krok w kierunku
powstania życia.
Materia kosmiczna okazała się płodna. Potrzeba było tylko odpowiedniej niszy, by chemia
organiczna, chemia związków węgla, przekształciła się w biochemię. Spazmy rodzenia się gwiazd
często prowadzą do powstania układów planetarnych. Grawitacyjna pępowina łączy młode planety
z macierzystym słońcem, a prawa fizyki rzeźbią ich powierzchnie w odmienny sposób niż
w gwiazdach. Możliwości jest bardzo wiele, ale tylko wąski przedział fizycznych parametrów
umożliwia dalszy ewolucyjny postęp.
Ziemia powstała około 4,5 miliarda lat temu. Ostatni wspólny przodek wszystkiego, co żyje,
zwany przez biologów LUCA (Last Universal Common Ancestor), pojawił się na Ziemi 3 miliardy
lat temu; pierwsze rośliny – 0,5 miliarda lat temu; pierwsze ssaki – 225 milionów (już tylko
milionów!) lat temu; Homo sapiens – 0,2 miliona lat temu. A Jezus Chrystus żył na Ziemi 0,002
miliona lat temu.
Historia biologiczna wydała z siebie historię człowieka – historię narodów i społeczeństw,
wojen, ale także filozofii, nauki, literatury i sztuki (również zabijania), historię sukcesów i porażek,
dobra i heroiczności, lenistwa i zła.
Nasze Słońce ma jeszcze zapas paliwa jądrowego na około 5 miliardów lat. Potem wybuchnie
i zamieni się w białego karła. Na długo przedtem życie na Ziemi będzie musiało umrzeć śmiercią
naturalną.
*
Jeżeli jestem chrześcijaninem – naprawdę, a nie tylko w sensie quasi-intelektualnej ozdoby
tradycyjnych nawyków – to wierzę, że Wszechświat, który z takim mozołem, ale i poświęceniem
badamy, nie jest całą rzeczywistością. Ta Inna Rzeczywistość niekoniecznie rozciąga się gdzieś poza
naszym Wszechświatem („gdzieś” jest przecież kategorią przestrzenną, a przestrzeń należy do
naszego Wszechświata); raczej przenika ona nasz Wszechświat, ale w jakimś sensie poza
Wszechświat wykracza – transcenduje, jak mówią filozofowie. Nie będziemy się tu jednak silić na
wielką filozofię. Raczej po prostu stańmy na progu Tajemnicy.
Jeżeli tak na to spojrzymy, to nasze życie jest tylko drogą przez Wszechświat. Rozpad na
pierwiastki chemiczne i ich ponowne włączenie w ewolucję Wszechświata nie jest moim końcem,
lecz tylko etapem.
*
Przez Wszechświat podróżuje się nawet, gdy się o tym nie wie. Bo można nie wiedzieć: gdy głowę
do tego stopnia zajmie się innymi „sprawami”, że nie ma już miejsca na myślenie. Wówczas
Wszechświat niesie człowieka tak, jak nurt rzeki unosi przypadkowo wrzucony do niej kawałek
patyka. Z perspektywy patyka, kręconego przybrzeżnym wirem, nie widać ujścia rzeki, w którym
łączy się ona z oceanem.
Żeby nie dać się zredukować do roli patyka, trzeba od czasu do czasu zrobić w swojej głowie
miejsce na myślenie. To właśnie nazywam rekolekcjami. Mogą to być rekolekcje w sensie
tradycyjnym, z modlitwą i religijnymi rozważaniami, ale mogą to także być rekolekcje w szerszym
znaczeniu – wyłączenie kilkunastu chwil z codziennych spraw i zwrócenie myśli poza to, czego myśl
zwykle bezpośrednio dotyka. W obydwu tych formach rekolekcji książka ta chciałaby pomóc.
Składa się na nią pięć serii rekolekcji, które wygłosiłem (lub napisałem) przy różnych okazjach.
Pierwsze dwie serie noszą kolejno tytuły: Usprawiedliwienie Wszechświata oraz Rozważania
o stworzeniu. Zdecydowałem się połączyć je w jedną całość pod wspólnym tytułem
Usprawiedliwienie Wszechświata. Jest to tytuł książki
, w której serie te zostały opublikowane. Gdy
odprawia się rekolekcje i jeden człowiek doznaje usprawiedliwienia, usprawiedliwia się również
Wszechświat. I to wcale nie tylko w jednej swojej mikroskopijnej cząstce, w tym konkretnym
człowieku. W sprawach usprawiedliwienia nie obowiązuje zwykła arytmetyka. Nie wiemy, jaki
pyłek ostatecznie przeważy szalę.
Usprawiedliwienie uzyskuje się przez odzyskanie sensu. Dlatego w Rekolekcjach I skupimy się
na zagadnieniu sensu. Druga część tych Rekolekcji przenosi zagadnienie usprawiedliwienia do kręgu
myśli chrześcijańskiej i jest próbą przemyślenia od nowa chrześcijańskiej doktryny o stworzeniu.
Rekolekcje zatytułowane Rozmowy w nocy (Rekolekcje II) zostały uprzednio opublikowane
w książeczce pod tym samym tytułem
. Wygłosiłem je w kościele akademickim Świętej Anny
w Krakowie w 1991 roku. W tym wydaniu zdecydowałem się zachować napisany wówczas wstęp,
choć od tamtych czasów – przecież tak niedawnych – dzieli nas cała epoka. Może dobrze przy okazji
porównać siebie obecnego z sobą z tamtego okresu. Czy zmieniłem się aż tak bardzo?
Kolejne rekolekcje wygłosiłem w 1999 roku w Krakowie do pracowników wydawnictwa Znak
i „Tygodnika Powszechnego”. Rok potem ukazały się jako tomik zatytułowany po prostu Rekolekcje
(w obecnym wydaniu Rekolekcje III). Jako tytuł dla tej serii wybrałem tytuł jednego z rozważań:
Poza bezpośredniość. To sformułowanie, zapożyczone od Leszka Kołakowskiego, uderza trafnością,
zwłaszcza gdy się je przywołuje w atmosferze rekolekcji. Bezpośredniość jest często trudną do
przebicia otoczką…
I wreszcie seria „Tygodnika Powszechnego”, drukowana w okresie od 21 lutego do 28 marca
2009 roku, pod wspólnym nagłówkiem Rekolekcje wielkopostne (Rekolekcje IV). I tym razem za
tytuł serii wybrałem tytuł jednego z rozważań: Wielki Nieznajomy. Trzeba się przedrzeć przez
bezpośredniość, żeby Go dostrzec i rozpoznać.
17 listopada 2011
Rekolekcje I
USPRAWIEDLIWIENIE
WSZECHŚWIATA
POTRZEBA USPRAWIEDLIWIENIA
Gdy Mały Jaś opuści dzień nauki w szkole, potrzebuje usprawiedliwienia, a gdy okaże się, że
zamiast na lekcjach polskiego był z kolegami w parku, z usprawiedliwieniem będą kłopoty. Gdy
Duży Jan późno w nocy wraca do domu, musi się gęsto usprawiedliwiać przed żoną, ale gdy żona
skądinąd wie, że powoływanie się na ważną konferencję to zwykłe wykręty, z usprawiedliwieniem
również będą kłopoty.
Usprawiedliwienie to poważna sprawa. Zarówno dla Małego, jak i dla Dużego Jana. Miarą
ważności problemów bywa stopień zaangażowania w nie. Gdy ktoś szuka usprawiedliwienia, jest
zwykle poważnie zaangażowany. W przeciwnym razie nie zależałoby mu, aby się usprawiedliwiać.
Ale są także usprawiedliwienia, których potrzeba wynika z natury rzeczy, nawet wtedy gdy nikt
sobie tego nie uświadamia. I to są usprawiedliwienia największej wagi. W tym sensie grzesznik
potrzebuje usprawiedliwienia, choćby nawet dobrze mu było z jego grzechami. Szczelina, jaka
powstała w najgłębszych pokładach ludzkiej istoty, woła swoim rozdarciem. Ludzkie istnienie jest
zagrożone i domaga się, aby ktoś przywrócił mu rację bytu, aby je usprawiedliwił.
W jakim znaczeniu Wszechświat potrzebuje usprawiedliwienia? Badając Wszechświat, w nim
samym szukamy racji jego istnienia; chcemy, by sam się usprawiedliwił. Leibnizowska zasada
racji dostatecznej, brzytwa Ockhama i wiele innych reguł metodologicznych to tylko różne
odmiany postulatu samousprawiedliwienia się Wszechświata. W gruncie rzeczy idzie tu o coś
podobnego jak w przypadku Małego i Dużego Jana, z tym że oni musieli uzasadnić swoją
nieobecność, a Wszechświat powinien się usprawiedliwić z tego, że jest i że jest taki, jaki właśnie
jest.
Ale Wszechświat potrzebuje usprawiedliwienia także w sensie podobnym do tego, jakiego
domaga się stan grzesznika. Ślepa bezwładność praw przyrody, ewolucja materii dokonywająca
się metodą kosztownych prób i niewybaczalnych błędów, tęsknoty ludzkiego rozumu ulegającego
niszczącemu działaniu kosmicznego środowiska – to wszystko woła o usprawiedliwienie. I nie idzie
tu tylko o własne dobre samopoczucie: żeby bezsensowną układankę zmusić, za pomocą jakiejś
ekwilibrystyki, do wyrażania narzuconego jej wzoru. Idzie przede wszystkim o ocalenie
racjonalności. Tej racjonalności, z której wyrasta cała filozofia ludzkości i cała stworzona przez
ludzkość nauka. Jeżeli bowiem nie ma usprawiedliwienia dla Wszechświata, nie ma go również dla
naszych pytań: poczucie racjonalności jest najbardziej irracjonalną sztuczką spłataną nam przez
pozornie tylko istniejące nic.
W tym sensie wszystkie myślowe wysiłki ludzi są jedynie próbami usprawiedliwienia
Wszechświata. I dlatego, być może, tytuł, jaki nadałem rozważaniom, którymi obecnie dzielę się
z Czytelnikami, jest mało pokorny. Tym bardziej że nie zawierają one żadnej nowej wizji ani
żadnej nowej teorii filozoficznej, dzięki której Wszechświat poczułby się bardziej na swoim
miejscu. Rozważania te podejmują jedynie wątek, nazywając go po imieniu: jak usprawiedliwić
Wszechświat, który nas wyprodukował i do którego należymy?
Wszystkie myśli przedstawione w tej książce mają raczej charakter „refleksji w głąb” niż
systematycznego studium. Nie chcę przez to twierdzić, że moje myśli są rzeczywiście głębokie.
„W głąb” jest kierunkiem moich intencji, a niekoniecznie wykonania. I z podobnymi intencjami
Czytelnik powinien nachylać się nad tymi stronicami. Bo jedno jest pewne – błądząc po
powierzchni, niczego nie da się usprawiedliwić.
WSZECHŚWIAT I MYŚL
Zamyślenie
Gdy człowiek przeżywa stan zagubienia, poszukiwanie staje się warunkiem przetrwania. Czasem
szuka także ten, kto już posiada – żeby posiadać pewniej. Szukanie jest jedną z najbardziej
ludzkich czynności.
Przedstawiam Czytelnikowi tekst czterech konferencji wygłoszonych podczas „Rekolekcji dla
poszukujących” w Wielkim Poście 1979 roku. Nie są to ani wykłady naukowe – mimo
rozbudowanej „części kosmologicznej”, ani kazania w zwykłym tego słowa znaczeniu – mimo
„zastosowań moralnych”. Jest to zamyślenie się nad najważniejszymi sprawami człowieka. Ale
zamyślenie się w szerokim kontekście tego, co współczesna nauka mówi o miejscu człowieka we
Wszechświecie.
Każde szukanie zaczyna się od zamyślenia.
Zawrót głowy
I
dę ulicą mojego miasta. Przedwieczorny spacer, zasłużony wypoczynek po całodziennym
zmęczeniu. Znam tu każdy kąt. Wiem, jaką wystawę minę za rogiem. Przechodnie… niby obcy,
a szczelnie wtopieni w scenerię. Właśnie tacy powinni być. Bezbarwni, zaaferowani swoimi
sprawami, ale obecni; nieznajomi, choć dobrze znani. Czuję się jednym z nich. Grawitacja mocno
trzyma mnie na Ziemi.
Muszę być jednak nieco zmęczony, bo lekko kręci mi się w głowie. Kontury mego miasta
rozmywają się. Ono samo przestaje być ważne. Planeta wiruje nieustannie. Raz na 24 godziny pełny
obrót dookoła swojej osi. Prędkość na równiku 464 m/s. Ziemia – mój dom, mały bąk wirujący
w przestrzeni.
Myśli, podobnie jak ciała niebieskiego, nie da się zatrzymać. Raz wprawiona w ruch,
nieuchronnie nabiera przyspieszenia. Raz wyszedłszy z ziemskiego zaścianka, uparcie drąży
przestrzenie. Już jej nie wystarcza kręcić się wraz ze swoją planetą dookoła macierzystej gwiazdy –
Słońca, ze średnią prędkością równą 30 km/s.
Najszybszy sygnał istniejący w przyrodzie, promień światła, poruszając się w pustej przestrzeni
z prędkością 300 000 km/s, pokonuje odległość, jaka dzieli Ziemię od Słońca, w ciągu około 8 minut,
ale do najbliższej gwiazdy musi podróżować prawie 4 lata i 4 miesiące. Znamy wszakże gwiazdy
położone znacznie dalej. Odległości do niektórych z nich dochodzą do 100 000 lat świetlnych.
Wszystkie gwiazdy tworzą jeden wielki układ zwany naszą Galaktyką.
Myśl ludzka pokonała te odległości. Znamy dziś dobrze budowę naszej Galaktyki, rozumiemy –
i to w zadziwiającej ilości szczegółów – tajniki powstawania i ewolucji gwiazd.
Nocne niebo jest źródłem wielu informacji. Astronomowie i radioastronomowie gromadzą dane,
teoretycy tłumaczą je na wzory i rozszyfrowują. Wszechświat ulega twórczej ciekawości człowieka,
poddaje się jego zaborczej myśli, uchyla rąbka swoich tajemnic.
Nasza Galaktyka nie jest samotną wyspą w pustym Wszechświecie. Znamy inne galaktyki. Od
najbliższej sąsiadki, Wielkiej Galaktyki w Andromedzie, dzieli nas około 2 milionów lat świetlnych.
Galaktyki są „wszędzie”; odległości od nich mierzą się milionami i miliardami lat świetlnych.
Granice ustanawiają tu tylko możliwości naszych obserwacyjnych instrumentów.
Kosmos i mity
Przyzwyczailiśmy się traktować Wszechświat jako statyczną budowlę, dom, w którym mieszkamy.
Tymczasem tak nie jest. Świat jest raczej nadymaną bańką mydlaną, a nasze materialne istnienie
przejściowym epizodem w jej strukturze. Według powszechnie dziś przyjmowanej teorii
kosmologicznej, stanowiącej najbardziej spójne wyjaśnienie faktów obserwacyjnych, odległości
pomiędzy galaktykami rosną, galaktyki oddalają się od siebie z ciągle rosnącymi prędkościami.
Wszechświat nadyma się, pęcznieje.
Myśl ludzka wystartowała z ziemskiego podwórka, dziś penetruje już świat galaktyk, przenosi się
z prędkością większą od prędkości światła, przenika atomy i układy gwiezdne. I zaczyna pytać
o granice swoich możliwości…
Myśl ludzka jest ograniczona czasem. Czas działa na nią destrukcyjnie. W miarę upływania czasu
starzejemy się i umieramy. Czas jest wyzwaniem dla ludzkiej myśli.
Ale tak się dziwnie składa, że przezwyciężaniu jednego ograniczenia przychodzi na pomoc drugie
ograniczenie. To, że w przyrodzie istnieje ograniczona, maksymalna prędkość przenoszenia
informacji – prędkość światła, sprawia, iż myśl ludzka może podjąć wyzwanie czasu, może podjąć
próbę spenetrowania historii Wszechświata wstecz. Zasada jest prosta: gdy patrzy się przez teleskop
na odległe galaktyki, widzi się je takimi, jakie były miliardy lat temu, wtedy gdy opuścił je promień
światła, który obecnie wpada do naszego teleskopu.
Ale sam teleskop nie wystarczy. Potrzebna jest jeszcze dobra teoria. Nie wystarczy patrzeć –
trzeba rozumieć, co się ogląda. Z wyników obserwacji, przeprowadzonych za pomocą najnowszych
urządzeń technicznych i rozumianych w świetle najbardziej spójnych teorii, wyłania się pewien –
dość dobrze zarysowany – obraz kosmicznej ewolucji. Nazywamy go standardowym modelem
Wszechświata.
Gdy przez teoretyczne rekonstrukcje standardowego modelu obserwujemy historię Wszechświata
wstecz, widzimy, że Wszechświat się kurczy: wszystkie galaktyki niebezpiecznie zbliżają się do
siebie, wzrasta ciśnienie i temperatura. Po kilkunastu miliardach lat, licząc od chwili obecnej,
wszystkie galaktyki, gwiazdy, planety… zostają całkowicie zgniecione. Wkrótce temperatura
i ciśnienie stają się tak wysokie, że nawet atomy, jako złożone struktury, nie mogą już istnieć. Kończy
się era galaktyczna w dziejach Wszechświata. Materia roztapia się w promieniowanie. Świat jest
teraz wypełniony światłem – falami elektromagnetycznymi, przemierzającymi przestrzeń we
wszystkich kierunkach z jednakową prędkością. Tę erę nazywamy świetlną lub promienistą. Trwa
ona „krótko”, tylko kilkaset milionów lat.
Teraz zdarzenia dzieją się coraz prędzej, historia świata nabiera przyspieszenia. Następna era,
zwana leptonową, trwa zaledwie dziesięć minut. Na początku tej ery temperatura sięga 10
10
K (w skali bezwzględnej), a gęstość materii w coraz bardziej ścieśniającym się Wszechświecie
przybiera wartość 10
4
g/cm
3
. Zapalają się reakcje jądrowe. Te egzotyczne warunki mogą jednak
przetrzymać cząstki elementarne zwane leptonami. Nimi jest wówczas wypełniony Wszechświat
(stąd nazwa ery). Po dziesięciu minutach (cofając się w czasie), gdy temperatura wynosi 10
12
kelwinów, a gęstość 10
14
g / cm
3
, leptony już „nie wytrzymują”. W takich supergęstych stanach
stabilne okazują się tylko ciężkie cząstki, zwane hadronami. Era hadronowa trwa tylko kilka
tysięcznych sekundy. Powszechne zapadanie się, gigantyczny antywybuch (anty – bo rozważany
w czasie wstecz) powinien ściągnąć Wszechświat do punktu, do bezwymiarowego zera. Jednakże na
10
-44
sekundy zanim to się stanie, gdy gęstość Wszechświata wynosi 10
93
g/cm
3
, a temperatura 10
33
K,
załamuje się nasza obecna znajomość fizyki. Możemy już tylko operować hipotezami i domysłami
oraz czekać na przyszłą teorię, która być może pozwoli rozszyfrować kolejną miliardową część
sekundy dziejów Kosmosu. Niewykluczone, że gdy posuniemy się jeszcze o ten kawałeczek dalej,
okaże się, iż załamują się nawet tak podstawowe prawa fizyki, jakimi są zasady zachowania masy
i energii, a pojęcia czasu i przestrzeni po prostu tracą sens. Wielu poważnych uczonych przewiduje
właśnie takie wyniki przyszłej teorii pierwszych ułamków sekundy kosmicznej historii.
Progowe warunki, poza które nie sięgają przewidywania wynikające z naszych obecnych teorii,
nazywa się zwyczajowo warunkami Plancka. Próg Plancka wyznacza kres naszych współczesnych
dociekań nad ewolucją Kosmosu. Jest to kres dociekań bazujących na empirii. Ale wyznaczanie
granic myśli spekulatywnej oznaczałoby zdradę myśli w ogóle (Whitehead). Właśnie dopiero tu
rodzą się znaki zapytania naprawdę interesujące z punktu widzenia naszej egzystencji; znaki zapytania
być może szczególnie powyginane, lecz właśnie dlatego zmuszające do łamania sobie głowy nad
nimi.
We współczesnej literaturze science fiction znane są wyobrażenia, według których Wielki
Wybuch – początek ewolucji naszego Kosmosu, był dziełem jakiejś supergenialnej istoty lub istot,
które zabawiły się w pirotechnikę kosmiczną, podobnie jak my bawimy się od czasu do czasu
w wybuchy nuklearne. My sami mielibyśmy być rzekomo ubocznym produktem tego rodzaju
kosmoinżynierii. Jeśli ktoś traktuje takie kosmiczne mity choć odrobinę bardziej serio niż dobrą
zabawę, automatycznie ustawia się w szeregu wyznawców Zeusa, sądzących, że pioruny są
bezpośrednim wynikiem działalności bogów.
Milczenie Kosmosu
W nauce obowiązuje pewna taktyka – powiedziałbym mocniej, pewna asceza – od której nie wolno
odstąpić. Każde zdyspensowanie się od niej oznacza zdradę nauki. Naukowa asceza polega na
nieustannym ograniczaniu się. Już w punkcie wyjścia naukowiec musi ograniczyć się do tego, co da
się zmierzyć. Jeżeli istnieją jakieś niemierzalne cechy rzeczywistości (a chyba takie istnnieją, bo jak
na przykład zmierzyć moralną wartość jakiegoś człowieka), to od samego początku znajdują się one
poza zasięgiem metod nauki.
Ale nauka to nie tylko mierzenie. Wyniki pomiarów służą do sformułowania wyjściowych
założeń, potem następuje dedukcja. I tu znowu pojawia się istotne ograniczenie: dedukcja nie może
być inna jak tylko matematyczna. Dlaczego? Na to pytanie istnieje właściwie tylko jedna odpowiedź:
bo właśnie taka, a nie inna dedukcja daje dobre wyniki. Przyroda w jakimś sensie jest matematyczna:
tylko matematyczne rozumowanie jest zdolne przenikać jej tajniki.
Matematyczna dedukcja może prowadzić w bardzo wielu kierunkach. Zaczynając od określonego
zbioru wyjściowych założeń, można zbudować wiele różnych modeli matematycznych danej
dziedziny rzeczywistości. Tu również trzeba się ograniczyć. Należy porównać teoretyczne modele
z wynikami eksperymentów (czyli z wynikami pomiarów) i bezlitośnie odrzucić te wszystkie modele,
które „odstają” od wyników doświadczeń.
Postawa naukowca wobec świata to postawa ascety abnegata. Wszystko to, co wykracza poza
metodę „pomiarowo-matematyczną”, musi wykraczać poza krąg (ciasnych?!) zainteresowań
naukowca. Nowożytne nauki powstały w momencie, kiedy uczeni wpadli na trop tej metody
i przestali zadawać przyrodzie pytania, być może ciekawe, ambitne i bardzo pasjonujące, na które nie
mogła ona odpowiedzieć, bo nie zostały wypowiedziane w zrozumiałym dla niej języku matematyki.
Tym razem postawa ascetyczna okazała się niezwykle opłacalna. Sukcesy nauk empirycznych
w krótkim czasie stały się tak zawrotne i tak trwałe, że ludzie bardzo często zapominają o ascezie,
jaka je zrodziła, i wyobrażają sobie, że nauka jest zdolna odpowiedzieć na wszelkie możliwe
pytania, z jakimi się tylko do niej zwrócimy. Tymczasem jest to jedno z najniebezpieczniejszych
złudzeń. Metoda naukowa świetnie nadaje się do tego – w tym celu została przecież wynaleziona –
aby wyciskać z przyrody zawarte w niej informacje. Ale człowiek nie żyje wyłącznie informacjami.
Gdyby człowiekowi do życia wystarczał jedynie dopływ informacji, byłby on wyłącznie
biochemiczną maszyną do porządkowania swoich elementów składowych.
W centrum najbardziej ludzkich spraw znajduje się nie kategoria informacji, lecz kategoria
wartości. Z chwilą gdy maszyna do przetwarzania informacji otwiera się na wymiar wartości,
przestaje być maszyną – staje się Człowiekiem.
Nauka milczy o wartościach. Ale nie można mieć o to do niej pretensji, tak jak nie można mieć
pretensji do aptekarza, że nie sprzedaje kotłów parowych. Rozważanie wartości wykracza poza
kompetencje nauki. Metoda wypracowana przez naukę, skuteczna w dziedzinie zdobywania
informacji, jest całkiem bezsilna w dziedzinie ocen i wartości. Jest to bezsilność zasadnicza,
wynikająca z istoty metody empirycznej. Niemożność bardziej zasadnicza niż próba zbudowania
rakiety kosmicznej za pomocą obcęgów i młotka.
Jeśli się chce metodą empiryczną pytać Wszechświat o wartości, Wszechświat pozostanie
milczący.
Świat wartości
Są różne wartości: większe i mniejsze. Za większe jesteśmy gotowi zapłacić wyższą cenę, za
mniejsze – niższą. Pewne wartości stawiamy wyżej niż życie. Oznacza to, że jesteśmy gotowi płacić
za nie nawet życiem.
Życie człowieka jest wtopione w cały system wartości. Bez niego byłoby kalekie, zdegenerowane
do poziomu wegetacji opartej na handlu zamiennymi namiastkami wartości.
Mój stosunek do Boga, do innych ludzi, do własnego istnienia, szukanie sensu tego istnienia… to
cała „siatka wartości” wpisująca się w moje istnienie, określająca jego najgłębsze wymiary.
Człowiek chce mieć poczucie własnej wartości. Gdy je traci, to albo szuka ucieczki przed
koniecznością myślenia we wszystkich możliwych środkach na bezmyślność, od morderczej pracy
począwszy, a skończywszy na alkoholu i narkotykach, albo wpada w kryzys osobowościowy,
w którym środki psychiatryczne mogą być tylko drugorzędną pomocą.
Istnieje bowiem doświadczenie wartości. Pojęcie wartości jest widocznie jakoś wszczepione
w istotę człowieka, bo tam właśnie – w sobie – je odnajdujemy. I nie tylko samo pojęcie, także
postulat, aby do wartości dążyć, chcieć ją osiągnąć. Co więcej, ten postulat (imperatyw) nie jest
różny od samego pojęcia wartości. Wartość jest tym, do czego się dąży, i dąży się tylko do tego, co
ma jakąś wartość.
Można wartość źle odczytać, to znaczy uznać za wartość to, co nią nie jest, ale nie można dążyć
do czegoś, czego się nie uznaje za wartość. Dla samobójcy szukającego ucieczki przed życiem, które
straciło dla niego wszelką wartość, śmierć staje się wartością i jako wartość (mimo że źle
odczytana) jest motywem działania. To, że nawet nie można pomyśleć działania „przeciw
wartościom”, świadczy o jakimś podstawowym znaczeniu wartości dla ludzkiego istnienia.
Skąd się w nas bierze doświadczenie wartości? Czyim jest śladem? A jeśli imperatyw dążenia
do wartości jest wpisany w ludzkią naturę i jeśli ktoś ten imperatyw zlekceważy, nie osiągając takich
wartości, do których osiągnięcia był zdolny, to czy istnieje sankcja za zniszczenie tej podstawowej
moralnej struktury stanowiącej osnowę ludzkiego bytu?
Wartość nauki i Wszechświata
Jeśli materialny świat zdefiniować jako to, czym zajmują się nauki, to pytania postawione powyżej
otwierają nas na rzeczywistość wykraczającą poza materialny świat.
Nauka o wartościach nie mówi, ale sama jest wartością, i to zarówno dla całej ludzkości, jak
i dla bardzo wielu ludzi uprawiających naukę. Wprawdzie od czasu do czasu podnoszą się głosy
przeciwko nauce: że zagrożenie atomowe, że zniszczenie środowiska, że manipulacja wolnością
człowieka itp., ale zapomina się wtedy o tej oczywistej prawdzie, iż bez nauki nasza planeta po
prostu nie mogłaby nas utrzymać; postęp naukowy i techniczny jest procesem nieodwracalnym.
Nauka jest także wartością, bo zaspokaja naturalny pęd człowieka do zdobywania informacji;
czasem ujmujemy to bardziej wzniośle – pęd do zdobywania naukowej prawdy. Prawda to jedna
z naczelnych wartości rządzących działaniem człowieka.
Wprawdzie nauka rozszyfrowuje tylko informacje zawarte we Wszechświecie, a nie jest zdolna
dotrzeć do czegoś, co można by nazwać „wartością Wszechświata”, ale w świetle powyższych
rozważań Wszechświat ukazuje się nam także jako „nośnik wartości”. Nie tylko dlatego że życie jest
dla nas wielką wartością, a zostało ono zrodzone przez Wszechświat, z jego materii, na skutek
działania jego praw, ale przede wszystkim dlatego że te najgłębiej ludzkie wartości, zakorzenione
w człowieku, urzeczywistniają się w kontekście Wszechświata.
Wszechświat jawi się współczesnej nauce nie jako wielka maszyna, lecz jako wcielenie myśli.
A myśl jest sobą tylko wtedy, gdy wyraża sens. Sens jest wartością myśli.
W momencie gdy wypowiedzieliśmy słowo „sens”, postawiliśmy problem Boga. Boga nie należy
wyobrażać sobie jako pirotechnika ukrywającego się za Wielkim Wybuchem Wszechświata. Nie
wolno Go umieszczać poza progiem naszej dzisiejszej wiedzy. Nie znajduje się On poza granicami,
lecz w samym środku. Nie jako robocza hipoteza wyjaśniająca to, czego dziś jeszcze nie rozumiemy,
lecz w samym jądrze rzeczywistości jako ostateczny sens wszystkiego, co jest. Sens, który ukazuje
swoje logiczne oblicze w matematyczności Wszechświata i swoje oblicze obiektywnego dobra
w całym systemie wartości wpisanych zarówno we Wszechświat, jak i w nasze ludzkie istnienie.
Żyjemy zanurzeni w wartościach. Ale wartości te mogą pozostać dla nas abstrakcjami; wtedy ich
życiodajna siła jest jakby zamrożona. Wartości muszą się urzeczywistniać w naszej codzienności.
Wówczas codzienność ożyje i odnajdziemy w niej wartość życia.
WSZECHŚWIAT I CZŁOWIEK
Początki giną w mroku
D
laczego istnieje dziś tak wielkie zainteresowanie pytaniem o to, czy oprócz nas istnieją Istoty
Rozumne we Wszechświecie. Mimo że – musimy to sobie otwarcie powiedzieć na samym początku –
pytanie to wciąż jeszcze należy bardziej do dziedziny science fiction niż do dziedziny rzetelnie
naukowych dociekań. Jeżeli nauka coś mówi na ten temat, są to tylko zagadnienia wstępne; czy gdzieś
we Wszechświecie istnieją warunki do powstania życia? Jakie byłyby możliwe sposoby odróżnienia
produktów działalności ewentualnych wysoko technicznie rozwiniętych cywilizacji od naturalnych
tworów przyrody? Jakie są szanse nawiązania jednostronnej lub dwustronnej łączności? Jakim
językiem porozumiewać się, jeśli dojdzie do spotkania? Itp., itd.
Pytań jest dużo, a – prawdę powiedziawszy – na żadne z nich nie znamy dotychczas
jednoznacznej odpowiedzi. Przede wszystkim o nas samych wiemy bardzo mało. Z tego, że jesteśmy,
jeszcze nie wynika, że są Inni. Czy życie jest prawidłowością w świecie materii czy raczej patologią,
czymś w rodzaju zrakowaciałej narośli na rządzącej się prawami fizyki tkance materii?
Podejrzewamy, że to pierwsze, może nawet wolelibyśmy, żeby tak było, ale i druga możliwość
pozostaje niewykluczona.
Osiągnięcia biochemii, biologii molekularnej, cybernetyki biologicznej i innych nauk
wprzęgniętych do trudnego zadania rozszyfrowywania mechanizmów życia są ogromne. Istnieją
powody, by przewidywać, że tak jak kiedyś fizyka, tak teraz biologia stanie się nauką wiodącą. Ale
wciąż jeszcze jesteśmy bardzo daleko od rozwiązania zagadki istoty życia i jego powstania na naszej
planecie.
Według współczesnych danych obecnie trwająca ewolucja Wszechświata rozpoczęła się
około 15–20 miliardów lat temu (licząc od Wielkiego Wybuchu), nasz układ planetarny (a wraz z nim
Ziemia) powstał około 4 miliardów lat temu. Najstarsze ślady życia odnaleziono w skałach
osadowych, których wiek ocenia się od 2,7 do 3,5 miliarda lat. W skałach tych znajdują się małe
twory o średnicy jednej setnej części milimetra, zidentyfikowane jako zbiorowiska bakterii
i pewnego typu alg. Są to stosunkowo rozwinięte organizmy, same będące już produktami
zaawansowanej ewolucji. Życie na naszej planecie ma długą historię, ale jej początki giną w mroku.
Jeżeli nie znamy własnej genealogii, to czy mamy prawo snuć domysły na temat innych
rodowodów? Jeżeli nie wiemy, czy gdziekolwiek poza naszą planetą powstało życie, to czy warto
pozwalać sobie na spekulacje dotyczące wysoko rozwiniętych cywilizacji? Jeżeli pytanie o istoty
rozumne we Wszechświecie jest ciągle tak bardzo marginesowym pytaniem nauki, to dlaczego
pasjonuje nas ono aż do tego stopnia?
Myślę, że na to ostatnie pytanie można dać odpowiedź. Nasza ciekawość Innych wynika nie tyle
z naszego zainteresowania zewnętrznym światem, ile raczej z naszej psychologii. Bo gdy odrzucimy
atmosferę niezdrowej sensacji i całą grubą warstwę dziennikarskiej płycizny, to cóż zostaje?
Niewątpliwie chęć konfrontacji. Stworzyliśmy sobie w ciągu wieków pewien własny obraz świata,
mamy piękne teorie na temat swojego miejsca w świecie. Znamy własną wielkość i własną nędzę.
Szczycimy się osiągnięciami rozumu, z lękiem spoglądamy w niebezpieczną szczelinę naszego
moralnego zła. I chcielibyśmy znaleźć skalę porównawczą, punkt odniesienia. Spotkanie z Innymi
byłoby sprawdzianem samych siebie. Ciekawość Kosmosu jest przede wszystkim ciekawością nas
samych.
Czy łatwo wyprodukować życie?
Koronnym argumentem zwolenników gęsto zamieszkanego Wszechświata – i dotychczas w istocie
jedynym argumentem na rzecz tej tezy – jest trudność wyobrażenia sobie, że taki wielki Wszechświat
miałby być tak bardzo pusty. Naukowcy przywołują na pomoc tak zwaną zasadę Kopernika, według
której we Wszechświecie nie ma wyróżnionych miejsc. Jeśli istnielibyśmy tylko my, Ziemia byłaby
niewątpliwie wyróżnioną planetą: wprawdzie nie przez swoje położenie, ale przez swoje
zaludnienie. Teologowie próbują podbudować to rozumowanie, powołując się na twórczą płodność
Stwórcy, która wielki Wszechświat winna wypełnić wieloma istotami rozumnymi. Bardziej
realistycznie nastawieni zwolennicy takich argumentów zwykle podsumowują je stwierdzeniem:
prawdopodobnie istnieją inne cywilizacje, ale prawdopodobieństwo nawiązania z nimi kontaktu jest
bliskie zeru.
Rzecz jednak w tym, że zasada Kopernika nie jest prawem przyrody, lecz postulatem
metodologicznym, który w zastosowaniu do świata martwej materii dawał dotychczas dobre
rezultaty, ale który może wcale nie odnosić się do świata ożywionego (tak jak na przykład w sposób
oczywisty nie odnosi się do historii ludzkości, gdzie każdy fakt jest wyróżniony, niepowtarzalny).
A już dyktowanie Panu Bogu warunków, którymi ma się kierować w swojej twórczości, na pewno
niczego nie dowodzi.
Ostatnio jednak, gdy coraz więcej wiemy o Wszechświecie i zachodzących w nim procesach,
coraz bardziej zaczynamy rozumieć, że Wszechświat musi być bardzo wielki, aby stworzyć warunki
do powstania życia na bodaj jednej planecie. Oto rozumowanie Johna A. Wheelera, znanego fizyka
i kosmologa. Jakkolwiek byśmy sobie wyobrażali mechanizmy życia, niezbędne do ich powstania
i działania są ciężkie pierwiastki chemiczne (przez ciężkie pierwiastki chemiczne rozumiem
pierwiastki cięższe od wodoru). Ciężkie pierwiastki powstają z pierwotnego wodoru drogą syntezy
termojądrowej. Reakcje te zachodzą we wnętrzach gwiazd, ale aby mogły one doprowadzić do
syntezy ciężkich pierwiastków, kilka pokoleń gwiazd musi palić się w ciągu kilku miliardów lat.
Zgodnie ze współczesnym standardowym modelem kosmologicznym Wszechświat rozszerza się
i w ciągu kilku miliardów lat musiał napęcznieć do rozmiarów (liniowych) rzędu kilku miliardów lat
świetlnych. I oto mamy wynik: jedynie po to żeby wyprodukować pierwiastki chemiczne niezbędne
do powstania życia na bodaj jednej planecie, „Wszechświat musi być stary i wielki – jego wiek musi
wynosić przynajmniej kilka miliardów lat, a rozmiary kilka miliardów lat świetlnych”.
Dodajmy do tego najnowsze odkrycia, że istotny udział w powstaniu naszego układu planetarnego
miała gwiazda supernowa (lub, według niektórych, nawet kilka gwiazd supernowych).
Przypomnijmy, że gwiazdy zwane tradycyjnie, aczkolwiek mylnie, supernowymi, to gwiazdy, które
pod koniec swojego cyklu ewolucyjnego doznają zaburzenia dotychczasowej równowagi pomiędzy
dwiema działającymi przeciwnie siłami, a mianowicie pomiędzy siłą własnej grawitacji (działającą
do środka) i siłą ciśnienia promieniowania (działającą od środka); na skutek tego gwiazda ulega
rozerwaniu. W roku 1969 w północnym Meksyku, w pobliżu wioski Pueblito de Allende, spadł
meteoryt (zwany dziś meteorytem Allende). Okazuje się, że meteoryt zawiera pewne izotopy
pierwiastków chemicznych, które nie mogły zostać wyprodukowane w trakcie reakcji zachodzących
w chmurze gazu i pyłu, z jakiej powstało nasze Słońce i jego planety. Jedynym rozsądnym
wyjaśnieniem tej anomalii (zaproponowanym w 1977 roku) jest przyjęcie, że w pobliżu obłoku,
z którego potem powstał nasz układ planetarny, znalazła się gwiazda supernowa. Jej wybuch
zanieczyścił pierwotny obłok produktami rozpadu. Produkty te odnaleźliśmy w meteorycie Allende.
Inne najstarsze meteoryty – jak później stwierdzono – również zawierają izotopowe anomalie, które
wyjaśnia się wybuchem supernowej (lub nawet kilku supernowych).
Bliższa analiza tego zagadnienia wskazuje, że wybuch supernowej, znajdującej się w pobliżu
(w odległości około 60 lat świetlnych) prasłonecznego obłoku, nie tylko dostarczył pierwotnej
mgławicy pewnych izotopów, ale odegrał też istotną rolę w powstaniu samego układu planetarnego.
Prawdopodobnie fala uderzeniowa, jaka powstała przy zderzeniu materii wyrzuconej z supernowej
z prasłonecznym obłokiem, zapoczątkowała kurczenie się tego obłoku, co w efekcie doprowadziło do
powstania Słońca i planet.
Ale wybuchy supernowych nie są częstym zjawiskiem. W Galaktyce jedna supernowa wybucha
średnio raz na 300–400 lat. Ponadto właściwa supernowa musiała się znaleźć we właściwej
odległości od właściwego obłoku. Zmniejsza to radykalnie prawdopodobieństwo przypadkowego
zaistnienia warunków potrzebnych do powstania życia. A od powstania życia do pierwszej
świadomej myśli istoty rozumnej droga bardzo daleka
Nie, nie twierdzę, że jesteśmy sami we Wszechświecie. Uważam tylko, że problem jest znacznie
trudniejszy i bardziej skomplikowany, niż się to wydaje domorosłym fachowcom od nazbyt łatwych
sensacji.
Jedno jest pewne, choćbyśmy nawet kiedyś nawiązali (tryb superwarunkowy!) łączność z inną
cywilizacją, nie liczmy na to, że Bardziej-od-Nas-Rozwinięci-w-Rozumie (ciekawe, że we
wszystkich science fiction zawsze tylko takich spotykamy) podpowiedzą nam rozwiązanie naszych
egzystencjalnych problemów. Problemy egzystencjalne wynikają z istnienia – z tego, że się jest.
A w istnieniu nikt nas nie może zastąpić.
Genesis
ducha
Korzeniami głęboko wrastamy we Wszechświat. Najprawdopodobniej nasze istnienie stało się
w ogóle możliwe dzięki temu, że drobny ułamek sekundy po Wielkim Wybuchu zapoczątkowującym
ewolucję Kosmosu supergęsta i supergorąca plazma (mieszanina cząstek elementarnych) nie była
całkiem równomiernie rozmieszczona w przestrzeni; jej początkowo nieznaczne zagęszczenia
sprawiły, że z czasem powstały galaktyki, a potem gwiazdy. Przez kilka miliardów lat we wnętrzach
gwiazd zachodziły reakcje jądrowe, by wreszcie dokonała się w nich synteza ciężkich pierwiastków.
Być może dzięki temu, że jakaś supernowa wybuchła w pobliżu obłoku pyłu i gazu o odpowiednich
rozmiarach, zaistniał nasz Układ Słoneczny i tak się złożyło, że jedna z jego planet znalazła się
w odpowiednich warunkach chemicznych, grawitacyjnych, termicznych i wielu, wielu innych, by na
niej mogło zawiązać się prymitywne życie. Pierwotne środowisko nie zdusiło życia w zarodku.
Zaczęło się ono rozwijać. I znowu, ile sprzyjających czynników dało swój wkład do tego rozwoju!
Aż wreszcie w mózgu wysoko uorganizowanego ssaka błysnęła pierwsza świadoma myśl. Narodził
się Człowiek.
Dopiero dziś zaczynamy rozumieć głęboką prawdę biblijnego obrazu – Boga, który jak garncarz
lepi człowieka z mułu ziemi. Poprzez ten „muł” jesteśmy spokrewnieni z gwiazdami, galaktykami,
Wszechświatem.
Jest w nas jednak coś więcej. Bo oto z chwilą gdy świadoma myśl zabłysła, przestała ona ulegać
bezwładności materii. Ewolucja ducha stała się dalszym ciągiem ewolucji biologicznej. Dramatyczne
sukcesy nowożytnej nauki, a zwłaszcza nauki XIX i XX stulecia, są wymownym dowodem na to, że
myśl ludzka potrafi wykraczać poza materię, poza samego człowieka, w pewnym sensie. Schodzimy
w naszych badaniach do cząstek subatomowych, wznosimy się do świata galaktyk i supergalaktyk,
badamy własny organizm; naszą wiedzę potrafimy wykorzystać do podporządkowywania sobie
środowiska, a nawet – w pewnym zakresie – własnego ciała. A wszystko wskazuje, że to dopiero
początek. Spójrzmy wstecz, co z tych rzeczy istniało 300 lat temu, i wybiegnijmy myślą naprzód, co
jeszcze będzie za lat tysiąc lub dziesięć tysięcy.
Ale nasza myśl nie zadowala się podporządkowywaniem sobie materialnego świata. Stawiamy
pytania jeszcze bardziej dogłębne, jeszcze bardziej wszechprzenikające.
Może kiedyś dowiem się, jak się tu wziąłem na Ziemi, ale ja chcę również wiedzieć po co. I tak
pojawia się pytanie o sens. Sens mojego istnienia. Sens historii ludzkości. Sens całego
Wszechświata. Na te pytania nauka nie może mi dać odpowiedzi. Moim poszukującym wzrokiem
staram się przeniknąć głębię kosmicznych przestworzy – nie rozumiem, ale może zaczynam
wyczuwać.
Bo pytania, jakie postawiłem, nie są tylko sprawą myśli. Są także sprawą woli. Zresztą pomiędzy
„myśleć” a „chcieć” nie ma ostrej granicy, jedno zakłada drugie, jedno bez drugiego jest niemożliwe.
Nie mogę chcieć czegoś, czego nigdy nie poznałem, a poznanie jest aktem myśli. Nie mogę myśleć
logicznie, jeśli nie jestem w stanie swobodnie kierować własnymi myślami, prowadzić myśli tam,
gdzie – jak sądzę – znajduje się poprawny wniosek, a nie tam, gdzie by mi kazała ślepa konieczność.
Myśl bez wolności decyzji mogłaby być co najwyżej maszyną do przeprowadzania logicznych
operacji, czekającą bezczynnie na swojego programatora.
Świat ludzkiej woli, jeśli nie jest bardziej bogaty, to w każdym razie jest bardziej dynamiczny niż
świat myśli. Wola jest jeszcze bardziej nienasycona niż myśl. Można dać komuś w prezencie
Wszechświat i uważać, że to bardzo mało. Niepokój dążenia jest najpotężniejszą siłą, jaka
kiedykolwiek działała w obrębie Wszechświata. Chętnie mówimy wręcz o nienasyconości naszych
pragnień i nieskończoności naszych ambicji. Powiedzenia te, choć raczej nieokreślone, znaczą coś
rzeczywiście, gdyż opierają się na naszym własnym wewnętrznym doświadczeniu.
Na styku myśli i chcenia rodzą się uczucia. Nie są one ani myślą, ani chceniem. Są ich jakąś
dziwną mieszaniną, przyprawioną sowicie czysto biologicznymi reakcjami. Ale właśnie one, uczucia,
nadają człowiekowi jego specyficznie ludzki wymiar. One to sprawiają, że myślenie nie jest
algorytmem, a wola prostym prawem przyciągania (z siłą odwrotnie proporcjonalną do kwadratu
możliwości osiągnięcia przedmiotu pragnienia!), lecz chceniem, ze wszystkimi odcieniami
mieszczącymi się w tym pojęciu. Ponieważ uczucia znajdują się znacznie bliżej biologii niż myśl
i chcenie, jeśli wyrwą się spod kontroli rozumu i woli, mogą łatwo stać się potężną siłą niszczącą.
To właśnie przez nie prawo wzrostu dezorganizacji, działające powszechnie w świecie materii,
przenika do psychiki człowieka i rozciąga na nią swoją niszczycielską działalność. Ale z drugiej
strony uczucia otwierają przed człowiekiem zupełnie nowe horyzonty. Im zawdzięczamy
najpiękniejsze i najmocniejsze przeżycia w naszym życiu, im ludzkość zawdzięcza świat piękna,
sztuki, poezji…
Kartezjusz był pierwszym filozofem czasów nowożytnych, który zauważył, że nasza wiedza
o duchowej rzeczywistości opiera się na doświadczeniu. Jest to doświadczenie jakościowo inne od
doświadczeń, jakie przeprowadza się w naukowych laboratoriach, ale jest to na pewno
doświadczenie bardziej pierwotne od wszelkiego rodzaju eksperymentowania z rzeczami
materialnymi. To, co pisałem na temat świata myśli, woli i uczuć, opiera się na moim wewnętrznym
doświadczeniu. Z moją myślą, chceniem i odczuciami stykam się bezpośrednio. Myślę, więc jestem.
Myśl bezpośrednio informuje o istnieniu. Jeśli cokolwiek wiem o świecie zewnętrznym, to wiem
poprzez wrażenia, które być może zostały „wprawione w ruch” przez coś z zewnętrznego świata, ale
które niewątpliwie należą do mojego wewnętrznego doświadczenia.
Doświadczenie wewnętrzne informuje mnie o duchowej rzeczywistości na pewno bardziej
bezpośrednio, niż doświadczenie laboratoryjne informuje fizyka na przykład o istnieniu atomów.
Ażeby dojść do hipotetycznego wniosku o istnieniu atomów, fizyk musi być uzbrojony w wiele
precyzyjnych instrumentów i w bardzo abstrakcyjną teorię; przy czym między teorią
a eksperymentami zachodzi swoiste sprzężenie zwrotne: instrumenty są zbudowane na podstawie
teorii, teorię tworzy się, opierając się na wynikach doświadczeń wykonanych za pomocą
instrumentów. A o duchowej rzeczywistości wiem, z chwilą gdy uświadomię sobie, że myślę i chcę.
Pytania egzystencjalne: o nasze miejsce w rzeczywistości, o sens życia, o nasze przeznaczenie…
wynikają więc także z doświadczenia. Z doświadczenia najbardziej pierwotnego i najgłębiej
domagającego się odpowiedzi. Obok tych pytań nie można przejść obojętnie. Jeśli łudzilibyśmy się,
że nie musimy ich sobie w ogóle postawić, prędzej czy później postawi je przed nami nasza własna
wewnętrzna rzeczywistość. Nie da się uniknąć doświadczenia własnego istnienia.
Mówiąc o ludzkich pytaniach egzystencjalnych, nie sposób uniknąć problemu Boga. Gdy pytamy
o sens ludzkiego istnienia, sens ludzkiej historii i sens Wszechświata, automatycznie rzucamy
wyzwanie… Bogu.
Wybór sensu nie jest wyborem dowolnym, takim jak na przykład wybór czarnego czy
granatowego ubrania na dzisiejszy wieczór ani nawet jak wybór studiów czy zawodu, który w dużej
mierze decyduje o całym późniejszym życiu. Wybór sensu jest postulatem racjonalności.
Opowiedzenie się po stronie bezsensu byłoby zdradą rozumu, a więc zdradą tego, co jest istotnym
składnikiem człowieczeństwa.
Boga nie należy wyobrażać sobie jako zegarmistrza nakręcającego zegar Wszechświata ani jako
gracza przestawiającego pionki na szachownicy dziejów. Bóg jest tym, co nadaje sens człowiekowi,
historii i światu.
WSZECHŚWIAT I CZAS
Filozofia zegarka
C
zas sprawuje nad nami nieubłagane rządy. Nic więc dziwnego, że prowokuje, by mu stawiać
pytania: czym jest? czy można nim zawładnąć? jakie są jego granice?
Zagadnienie czasu należy do najstarszych problemów filozoficznych. Niektórzy filozofowie
wyobrażali sobie czas w postaci linii prostej bez początku i bez końca, po której – zawsze w jedną
stronę – posuwa się wszystko, co istnieje; gdyby nic nie istniało, istniałby „pusty”, ukierunkowany
z przeszłości ku przyszłości czas (Newton). Inni sądzili, że czas jest pewnego rodzaju
uporządkowaniem zdarzeń, tak że jedne zdarzenia następują po drugich; jeśli nie byłoby zdarzeń, nie
byłoby również czasu (Leibniz). Jeszcze inni uważali, że czas jest czysto subiektywnym wrażeniem:
to nie świat zewnętrzny jest pogrążony w czasie, lecz nasz aparat poznawczy wytwarza pojęcie czasu
i rzutuje je na zewnątrz, na świat rzeczy (Kant).
Stare filozoficzne pytania o naturę czasu podjęła współczesna nauka; przeformułowała je,
postawiła na swój sposób i zaproponowała rozwiązania.
Słowo kosmos znaczy „harmonia, porządek”. I rzeczywiście Wszechświat jest Kosmosem, czyli
zbiorem uporządkowanym, przeciwstawieniem Chaosu. Każdy porządek polega na pewnych regułach
zakazu. W mieszkaniu, w którym ma panować porządek, wielu rzeczy nie wolno; na przykład: nie
wolno wchodzić w zabłoconych butach, nie wolno kłaść przedmiotów byle gdzie, nie wolno rzucać
papierów na podłogę, itp. We Wszechświecie każde prawo przyrody jest taką porządkującą regułą
zakazu; na przykład: ciałom materialnym w polu grawitacyjnym nie wolno poruszać się inaczej jak
tylko zgodnie z prawem grawitacji.
Według współczesnej teorii informacji (nieco tylko rzecz upraszczając) istnienie reguł zakazu,
czyli istnienie ograniczeń, jest równoznaczne z istnieniem pewnej ilości informacji. Na przykład:
chaotyczny zbiór czcionek, w którym wszystkie układy czcionek są dozwolone, nie zawiera
informacji; natomiast zbiór uporządkowany według gramatycznych reguł języka polskiego, czyli zbiór
czcionek, w którym obowiązuje zakaz układania czcionek inaczej niż tylko zgodnie z regułami
polskiej gramatyki, daje słowa i zdania, niosące informację.
A zatem Wszechświat, jako zbiór, w którym obowiązują ograniczenia, zawiera w sobie
informację. Tę właśnie informację starają się rozszyfrować naukowcy. Stare porównanie przyrody
do otwartej księgi jest znacznie bardziej celne, niż mogli przypuszczać ci, którzy je ukuli.
Niektóre spośród ograniczeń istniejących we Wszechświecie – albo, innymi słowy: pewne
informacje zakodowane we Wszechświecie – mają charakter czasowy. Podstawowym tego rodzaju
ograniczeniem jest niemożność odwrócenia się biegu zdarzeń. Czas musi płynąć z przeszłości
w przyszłość. Kierunkowość czasu należy do najbardziej fundamentalnych reguł zakazu
porządkujących Wszechświat.
Nasza codzienna walka z przemijaniem jest więc w istocie walką z Kosmosem.
Przyszłość jest bałaganem
Już od połowy XIX wieku fizycy znajdują się na tropie prawa przyrody odpowiedzialnego za
kierunek upływania czasu. Wszystkie prawa fizyki są nieczułe na zmianę kierunku czasu: jeżeli
w równaniu przedstawiającym dane prawo fizyki za „czas” podstawimy „minus czas”, prawo nie
ulegnie zmianie, będzie działało tak samo jak przedtem. Istnieje tylko jeden wyjątek od tej reguły –
druga zasada termodynamiki (nauki o cieple). Powiada ona, że w każdym układzie izolowanym
energia ulega rozpraszaniu (mimo że ilość energii w tym układzie pozostaje stała). Miarą
rozpraszania energii jest funkcja zwana entropią: im rozproszenie większe, tym większa entropia.
A zatem entropia układu zawsze wzrasta. Wzrost entropii można uznać za wskaźnik kierunku czasu
rozważanego układu.
Pojęcie entropii pojawiło się w nauce o cieple, ale jego znaczenie wkrótce wyszło daleko poza
czysto termodynamiczne zastosowania. Dość nieoczekiwanie okazało się, że entropia może służyć za
miarę uporządkowania, a co za tym idzie – za miarę ilości informacji. Z tym że zależność jest tu
odwrotnie proporcjonalna: im większa entropia, tym mniejsze uporządkowanie (większy bałagan) – i
tym mniej informacji.
Wszystko wskazuje na to, że druga zasada termodynamiki działa także we Wszechświecie jako
całości: entropia Wszechświata rośnie, stopień zorganizowania maleje, bałagan wzrasta, ilość
informacji zawartych we Wszechświecie nieustannie maleje. Jest to tak zwana termodynamiczna
„strzałka czasu” – fizyczny mechanizm rozróżniania między przeszłością a przyszłością.
Zegar biologiczny, jakim jest nasz własny organizm, stanowi szczególny przypadek zegara
termodynamicznego. Starzenie się organizmu mierzy się wzrostem jego entropii. Przeciwdziałamy
temu, dostarczając organizmowi świeżych zasobów energii w pokarmach, chwilowo obniżamy
entropię za pośrednictwem środków farmakologicznych, ale z góry jesteśmy skazani na przegraną.
Przeciwko nam działa prawo fizyki: w globalnym bilansie entropia musi wzrastać. Kiedyś osiągnie
ona maksimum. I wtedy organizm umrze. Śmierć nie jest zjawiskiem „prywatnym”, odosobnionym.
Umierając, uczestniczymy w strukturze Kosmosu.
Pociecha w statystyce
Nie wolno nam jednak przeoczyć tego, że entropia jest pojęciem statystycznym. Jest miarą porządku,
a porządek lub nieporządek może istnieć tylko wtedy, gdy istnieje wystarczająco liczny zbiór
elementów: elementy tego zbioru można sortować, układać, mieszać, przestawiać, a następnie
mierzyć stopień uporządkowania całości. Jeśli istnieje tylko jeden element, nie ma sensu mówić
o stopniu jego uporządkowania, dokładnie tak samo jak nie ma sensu mówić na przykład o tasowaniu
jednej karty lub o średniej umieralności jednego człowieka.
A zatem kierunek czasu, o ile jest wyznaczany wzrostem entropii, też jest pojęciem statystycznym.
Czas upływa kierunkowo tylko w świecie składającym się z dużej liczby fizycznych jednostek. Jeśli
słuszne są nasze rozważania, to pojedynczy elektron lub proton nie rozróżnia między przeszłością
a przyszłością; dla cząstek elementarnych czas jest wielkością bezkierunkową.
Jednokierunkowe upływanie czasu nie jest tak absolutne, jak się nam wydaje. Przemijanie jest
następstwem złożoności. Organizm ludzki starzeje się i umiera, bo jest zbudowany z około pięciu
oktylionów atomów. To, co nie jest złożone, nie istnieje w strumieniu czasu i nie może umierać.
W świetle tych rozważań zaczynamy lepiej rozumieć, co znaczy powiedzenie, że śmierć jest
przejściem z czasu do wieczności.
Tajemnicy czasu ciąg dalszy
Nie koniec naszych dociekań nad naturą czasu. Tajemnica czasu przenika Wszechświat i naszą
egzystencję. Dopiero zaczynamy uchylać jej rąbka.
Rozszerzanie się Wszechświata, ucieczka wszystkich galaktyk wzajemnie od siebie, nie jest
prawem przyrody, jest raczej zaobserwowanym faktem, wynikającym z naszych współczesnych teorii
kosmologicznych. Okazuje się, że sam Wszechświat może służyć jako zegar wskazujący kierunek
upływania czasu. Rozważmy bowiem dwa różne stany Wszechświata, nie zakładając z góry, który
z nich jest wcześniejszy, a który późniejszy. Jeśli Wszechświat się rozszerza, to w jednym z tych
stanów średnia gęstość materii będzie mniejsza, w drugim zaś większa. Natychmiast widzimy, że stan
Wszechświata z większą gęstością materii jest wcześniejszy, a stan Wszechświata z mniejszą
gęstością – późniejszy. Wynika to oczywiście stąd, że Wszechświat rozrzedza się w miarę ekspansji.
Możemy więc mówić o zegarze kosmologicznym wyznaczającym kierunek czasu; wskazówką tego
zegara jest średnia gęstość materii we Wszechświecie.
Znowu chwila zdziwienia i zadumy: to, że dzień wczorajszy minął bezpowrotnie, wiąże się
ściśle, a może wręcz wynika z tego, że wszystkie galaktyki uciekają od siebie z zawrotnymi
prędkościami. Wrócić do wczoraj jest akurat tak samo niemożliwe, jak zmusić galaktyki, żeby
cofnęły się w swojej kosmicznej ucieczce.
Struktura Wszechświata ingeruje w to, co się dzieje w małej skali. Współczesna fizyka dostarcza
jeszcze inny przykład tej prawidłowości. Prawa rządzące rozchodzeniem się światła (fal
elektromagnetycznych) należą do najistotniejszych charakterystyk materialnego świata. Prawa te są
wyrażone w równaniach Maxwella. Teoria rozchodzenia się światła, stworzona przez Jamesa
Clerka Maxwella w drugiej połowie XIX wieku, przeszła zwycięsko wszystkie testy
eksperymentalne i należy dziś do klasycznego arsenału teorii fizycznych. Ale tu właśnie ukazuje się
rzecz dziwna: w pewnym sensie tylko połowa teorii Maxwella dobrze opisuje sytuacje
doświadczalne, natomiast druga połowa nie odnosi się do świata, w którym żyjemy, opisuje jakiś
świat fikcyjny. Ten drugi, fikcyjny świat jest ze wszech miar dziwnym światem, stanowi on jakby
czasowe odbicie naszego świata. Gdybyśmy w tym dziwnym świecie zapalili pochodnię, to nie
wyśle ona promieni świetlnych w ciemność, przeciwnie: odległe części Wszechświata wyemitują
promienie świetlne w kierunku pochodni; promienie zbiegną się w pochodni dokładnie w momencie
jej zapalenia. Wraz z odwróceniem czasu odwraca się przyczynowość: pochodnia przestaje być
przyczyną rozchodzenia się światła, staje się jego skutkiem.
Rozwiązania równań Maxwella poprawnie opisujące naszą rzeczywistość nazywają się
rozwiązaniami opóźnionymi; rozwiązania „dziwne”, odwrócone w czasie, nazywają się
rozwiązaniami przedwczesnymi lub przyspieszonymi. Podkreślmy – z punktu widzenia teorii obydwa
rodzaje rozwiązań są dokładnie jednakowo uprawnione. Co więc sprawia, że jedne odnoszą się do
rzeczywistości, a drugie nie?
Wydaje się, że dziś już znamy odpowiedź na to pytanie. Realistycznie rzecz biorąc, światło nie
rozchodzi się w pustej przestrzeni, lecz we Wszechświecie. Nie należy więc rozwiązywać równań
Maxwella „w próżni”, lecz w jakimś konkretnym modelu Wszechświata, i może się tak zdarzyć, że
Wszechświat zadziała jak doskonały absorber, pochłaniając niejako rozwiązania przedwczesne,
a pozostawiając w mocy wyłącznie rozwiązania opóźnione. (Nieco ściślej: do jednoznacznego
określenia równań Maxwella nie wystarczą same równania, należy przyjąć również tak zwane
warunki początkowe. Otóż może się tak zdarzyć, że struktura Wszechświata wyklucza warunki
początkowe prowadzące do rozwiązań przedwczesnych). Taka idea przyświecała wielu pracom
publikowanym w ostatnich latach. Niestety, prace te nie dawały zdecydowanych wyników. Sprawa
wydawała się zagmatwana i prawie beznadziejna. Tymczasem rozwiązanie okazało się stosunkowo
proste i bardzo logiczne. Najbardziej znane, standardowe modele kosmologiczne (tak zwane modele
Friedmana) są modelami znacznie wyidealizowanymi. Między innymi przyjmuje się w nich, dla
uproszczenia, że materia wypełniająca Wszechświat ma własności doskonałej cieczy. Następstwem
tego założenia jest fakt, że w standardowych modelach kosmologicznych entropia nie rośnie, lecz jest
wielkością stałą. W modelach tych działa tylko zegar kosmologiczny (rozszerzanie się
Wszechświata), natomiast zegar entropijny nie wskazuje określonego czasu. Modele te – jak
wykazały wspomniane prace – nie potrafią też zadowalająco wybrać opóźnionych rozwiązań równań
Maxwella, a odrzucić przedwczesnych.
Okazuje się jednak, że gdy wziąć pod rozwagę nie zwykłe modele standardowe, lecz modele
kosmologiczne, wypełnione materią o własnościach niedoskonałej cieczy (tak zwana ciecz lepka),
w których entropia rośnie zgodnie z drugą zasadą termodynamiki, to wprawdzie rachunki są znacznie
trudniejsze, ale wyniki bardziej obiecujące.
Przede wszystkim zegary kosmologiczny i entropijny w takich modelach nie są od siebie
niezależne. Rozszerzanie Wszechświata powoduje wzrost entropii „niedoskonałej cieczy”, z kolei
wzrost entropii sprawia, że rozszerzanie Wszechświata staje się nieodwracalne, to znaczy przyszłość
nie jest tylko zwierciadlanym odbiciem przeszłości, lecz różni się od niej istotnie. Strzałka czasu
wskazuje ku przyszłości.
A co z teorią Maxwella w takim Wszechświecie? Można przypuszczać, że jeżeli w modelu
kosmologicznym istnieje kierunek czasu określony wzrostem entropii, to w modelu tym obowiązują
tylko rozwiązania opóźnione, czyli te, które rzeczywiście działają w otaczającym nas świecie.
Po tych abstrakcyjnych rozważaniach spójrzmy na nasz ręczny zegarek. Czy przypuszczaliśmy, jak
ogromny mechanizm kryje się za tymi małymi wskazówkami?
Historia i świadomość
Bezpośrednim następstwem istnienia strzałki czasu jest to, że każde zdarzenie we Wszechświecie
posiada swoją przeszłość i swoją przyszłość. Przeszłość danego zdarzenia to wszystko to, co może
ono pamiętać, czyli zbiór wszystkich zdarzeń, które mogą w jakikolwiek sposób wpływać na dane
zdarzenie. I symetrycznie: zbiór tych wszystkich zdarzeń, na które dane zdarzenie może wpływać,
stanowi jego przyszłość. Dzięki temu Wszechświat jest historyczny; każde zdarzenie rozgrywające
się we Wszechświecie ma swoją historię.
Kierunkowość strumienia czasu nabiera nowego znaczenia w obrębie pewnej szczególnej klasy
zdarzeń, a mianowicie w obrębie zdarzeń rozgrywających się w naszej świadomości. Świadomość
znajduje się zawsze w „teraz”, które dzieli przeszłość od przyszłości. Przeszłość staje się historią
nieustannie nawarstwiającą się w świadomości, przyszłość – polem możliwości. Struktura czasu
warunkuje strukturę świadomości. Jednowymiarowość czasu sprawia, że i nasza świadomość jest
w pewnym sensie jednowymiarowa. Chociaż czasoprzestrzeń nie jest ani punktem, ani linią, nasze
świadome „teraz” podobne jest do punktu poruszającego się po linii następujących po sobie zdarzeń,
których jesteśmy świadomi.
Historia wprawdzie – jak mówimy – już minęła, ale jest rzeczywistością, czymś dokonanym,
czego już nie można zmienić. Aby zmienić swoją historię, trzeba by zmienić Wszechświat, bo to, co
się już dokonało, stało się częścią rzeczywiście istniejącego Wszechświata. Z nieodwracalności
czasu wynika nieodwracalność historii.
Historia jest czymś zaszłym, zamrożonym w przeszłości, raz na zawsze uniezależnionym od
naszych ingerencji. Natomiast przyszłość jest polem możliwości, jest otwarta, można na nią
wpływać, kształtować ją zgodnie z naszymi możliwościami. Ale każda przyszłość przejdzie kiedyś
do przeszłości, stanie się dokonaną historią. Taka jest bowiem natura czasu. Lub odwrotnie: każda
historia była kiedyś przyszłością, na którą mogliśmy oddziaływać. W ten sposób historia zawiera
ślady naszej działalności. Jesteśmy odpowiedzialni za własną historię.
I tu dochodzimy do centralnego punktu naszego rozważania. Moralny problem odpowiedzialności.
Choć jest to problem na wskroś moralny, łączy się on istotnie z kosmologią. Struktura Wszechświata,
fakt, że świat jest „uczasowiony” i że czas posiada kierunek z przeszłości w przyszłość, warunkuje
możliwość odpowiedzialności. Czyny przez nas dokonane nie znikają, nie zapadają się w nicość, lecz
stają się częścią przeszłości, istnieją w naszej historii, Wszechświat zawiera ich ślady; przestają być
tylko nasze własne, są składowymi elementami Kosmosu. Dotyczy to nie tylko samych czynów, ale
również ich moralnej wartości. Czyn zły pozostaje utrwalony w naszej historii jako czyn zły, czyn
dobry istnieje wtopiony w strukturę Wszechświata jako dobry. Historii nie da się pozbyć. Wraz z nią
istnieje w nas dobro i zło, których jesteśmy autorami.
Metoda naukowa „chwyta” jedynie ilościowe związki pomiędzy mierzalnymi własnościami
materii, nie potrafi ujmować wartości, ale Wszechświat jest przeniknięty wartościami. Posiadamy
wewnętrzne doświadczenie wartości, niektóre wartości potrafimy tworzyć sami. Jako skutki naszej
działalności nie znikają one, lecz istnieją nadal we Wszechświecie.
To, iż potrafimy być twórcami wartości, sugeruje, że źródłem wartości jest świadomość. Coś
może być mniej lub bardziej warte jedynie dla kogoś. Ale odpowiedzialność za własną historię nie
jest wyłącznie odpowiedzialnością wobec siebie. Nasza historia nie jest tylko naszą historią.
Krzyżując się z historiami innych ludzi, stała się częścią Wszechświata. Wartości istnieją
w materialnym świecie, ale swoim znaczeniem wykraczają poza świat materii. Wskazują ku swemu
Źródłu.
Filozof z Królewca Immanuel Kant w zakończeniu Krytyki praktycznego rozumu pisał:
Dwie rzeczy napełniają umysł coraz to nowym i wzmagającym się podziwem i czcią, im częściej i trwalej nad nimi się zastanawiamy:
niebo gwiaździste nade mną i prawo moralne we mnie. Nie potrzebuję ich szukać ani jedynie domyślać się poza polem mego widzenia
jako spowitych w ciemnościach lub znajdujących się poza granicami mego poznania; widzę je przed sobą i wiążę je bezpośrednio ze
świadomością mego istnienia… Pierwszy widok, widok nieskończonej mnogości światów, niejako unicestwia moją ważność jako
zwierzęcego stworzenia, które musi z powrotem zwrócić materię, z której się poczęło, planecie będącej jedynie punktem we
Wszechświecie, gdy skończy się krótki czas, przez który było (nie wiadomo, w jaki sposób) obdarzone siłą życiową. Drugi natomiast
podnosi moją wartość, jako inteligencji, nieskończenie dzięki mej osobowości, w której prawo moralne objawia mi życie niezależnie od
zwierzęcości, a nawet od całego świata zmysłów, przynajmniej o ile to daje się wnosić z celowego określenia mego istnienia przez to
prawo, które (to określenie) nie jest ograniczone do warunków i granic tego życia, lecz sięga w nieskończoność
WSZECHŚWIAT I EWOLUCJA
Horyzonty ewolucji
W
szechświat istnieje w czasie. Kierunkowe upływanie czasu należy do najbardziej „głębokich”
charakterystyk świata. Czas oznacza zmienność. Istnienie w czasie jest nieustannym stawaniem się.
Czas stanowi miarę zmienności. Zmienność ukierunkowana nazywa się ewolucją.
Termin ewolucja zrobił zawrotną karierę w ciągu ostatnich stu kilkudziesięciu lat. Pojawił się on
w biologii. 24 listopada 1859 roku na półkach księgarskich Londynu ukazała się książka Karola
Da r w i na O pochodzeniu gatunków drogą doboru naturalnego, czyli o utrzymaniu się
doskonalszych ras w walce o byt. Wydawca nie przewidywał większego zainteresowania tym
specjalistycznym dziełem i wydrukował jedynie 1250 egzemplarzy. W ciągu kilku dni cały nakład
został wyczerpany. I od tej chwili każda książka mająca w tytule wyraz „ewolucja” może liczyć na
żywe zainteresowanie czytelniczego rynku. Kiedyś teoria ewolucji była naukowym skandalem. Do
dziś dla wielu ludzi pojęcie ewolucji ma posmak sensacji.
Pojęcie ewolucji ma także swoją ewolucję. Narodziło się ono w biologii, ale szybko wyszło
daleko poza jej ramy. Wypada tu wspomnieć dwóch filozofów: Herberta Spencera i Henriego
Bergsona. Choć bardzo różni od siebie, są typowi pod pewnymi względami. Obydwaj uczynili
z ewolucji podstawowe prawo czy raczej zasadę filozoficzną, rządzącą całą rzeczywistością – od
świata atomów, przez wszystkie przejawy życia i działalności człowieka, aż po najodleglejsze
gwiazdy i galaktyki. Spencer traktował ewolucję na sposób mechaniczny: wszystkie zmiany
sprowadzają się, według niego, do podziałów na części składowe i połączeń według nowych
proporcji. Bergson natomiast dopatrywał się wszędzie działania „siły życiowej” (élan vital), istotnie
różnej od wszystkich znanych sił fizycznych. Siła życiowa przenika wszystko i dodaje do świata
element dynamicznej i twórczej zarazem zmienności. Dwa często i dziś spotykane stanowiska;
ewolucja – zrozumiały mechanizm, i ewolucja – tajemnicza dynamis.
We współczesnej teologii także zadomowił się ewolucjonistyczny sposób myślenia. Do
zamierzchłej przeszłości należą czasy, kiedy to kreacjonizmowi przeciwstawiano ewolucjonizm: to,
co stworzone, nie mogło podlegać ewolucji, a ewolucją wyjaśniano nie tylko zmienność, ale
i istnienie. Dziś teologowie chętnie posługują się pojęciem kreacjonizmu ewolucyjnego. Jest to
doktryna korzeniami sięgająca poglądów świętego Augustyna z Hippony, według której świat został
stworzony nie w stanie statycznego istnienia, lecz w stanie ustawicznego stawania się. Ewolucja jest
ciągle trwającym stwarzaniem. Nie bez wpływu na współczesne ujęcia kreacjonizmu ewolucyjnego
pozostawała wizja świata zaproponowana przez Teilharda de Chardin. Według niego ewolucja
w swojej istocie polega na nieustannym różnicowaniu się i wzroście złożoności, który po
przekroczeniu pewnego progu wytwarza „nową jakość”. Ewolucja biologiczna jest dalszym ciągiem
ewolucji fizycznej i wstępem do ewolucji ducha. W niektórych kręgach wpływ Teilharda jest tak
duży, że podejmuje się próby przeformułowania całej teologii chrześcijańskiej w duchu
ewolucjonizmu.
Myślenie w kategoriach ewolucji stało się faktem dokonanym. Zacieśnijmy jednak nieco zakres
naszych rozważań. Zasygnalizowaliśmy najszersze horyzonty ewolucji, zejdźmy teraz do
„szczegółów”, bez których łatwo można popaść w ogólnikowość.
Ewolucja mechanistyczna
Pojęcie ewolucji było już znane mechanice klasycznej. Być może filozof ewolucjonista zarzuciłby
pojęciu ewolucji w mechanice ubóstwo treści, ale z całą pewnością było ono jasno sprecyzowane.
Prawa ruchu mechaniki klasycznej są wyrażone w postaci równań różniczkowych. Prawa te, czyli
równania różniczkowe, są „zadane z góry”; właśnie takie, a nie inne prawa rządzą światem
mechaniki. Ale żeby znaleźć rozwiązanie odpowiedniego układu równań, czyli żeby określić ruch
danego ciała materialnego, nie wystarczy znać same równania; należy ponadto: po pierwsze,
wiedzieć, pod działaniem jakich sił ciało się porusza, oraz, po drugie, znać „warunki początkowe”
rozwiązania, czyli położenie i pęd danego ciała (lub ciał) w pewnej, dowolnej chwili. Prawa
(równania) są narzucone z góry przez naturę „mechanicznego świata”; siły określa się z rozważań nad
charakterem fizycznej sytuacji; „warunki początkowe”, w zasadzie dowolne, są przypadkowym
elementem teorii.
Jeżeli znamy warunki początkowe ruchu jakiegoś ciała (lub układu ciał) pod działaniem danych
sił, to z równań ruchu mechaniki klasycznej możemy odtworzyć (wyliczyć) położenia i pędy ciała
w dowolnej chwili czasu. Innymi słowy: historia układu mechanicznego jest raz na zawsze
zdeterminowana przez stan układu w jednej chwili. Przy czym jest najzupełniej obojętne, czy jest to
stan chronologicznie początkowy czy jakikolwiek późniejszy stan układu. Historia układu jest
jednotorowa, układ nie może wybierać między możliwościami; żadnych możliwości nie ma. Jeśli
znamy stan układu w jednej chwili, prawa mechaniki jednoznacznie przepowiadają stan układu
w każdej innej chwili. Powiadamy, że mechanika klasyczna jest teorią deterministyczną.
Właśnie na tej podstawie Newton wyobrażał sobie, że Pan Bóg stworzył świat w pewnej chwili
absolutnie (to znaczy niezależnie od czegokolwiek) płynącego czasu, „zadając” w tej chwili
położenia i pędy wszystkich nowo powstałych materialnych cząstek, i natychmiast mógł rozpocząć
szabatni odpoczynek. Resztę pracy wykonują za niego prawa mechaniki. Inspirowany tym samym,
ściśle deterministycznym obrazem rzeczywistości Pierre Simon de Laplace twierdził, że gdyby ktoś
mógł znać położenia i pędy wszystkich cząstek we Wszechświecie w jednej tylko chwili i był
w stanie rozwiązać odpowiednio wielki układ równań różniczkowych, to wiedziałby wszystko, byłby
posiadaczem Bożej wszechwiedzy.
Teorie mechaniki klasycznej odnosiły się tylko do materialnego, nieożywionego świata, ale
wystarczyło zrobić jeden lub dwa kroki, by dojść do twierdzenia, że podobnie, deterministycznie,
rozwija się świat ożywiony, człowiek, społeczeństwo. Taki pogląd zdejmował z człowieka
obowiązek wysiłku. Ewolucja nie ma niczego do wyboru, nasz wkład nie jest w stanie zmienić
„programu” zakodowanego w „warunkach początkowych”.
Tymczasem jednak na samym obrazie mechanistycznym zaczęły się pokazywać groźne pęknięcia.
Jak wiadomo, żadnego pomiaru nie da się wykonać z dowolną dokładnością, a zatem stan
początkowy możemy znać tylko z pewnym marginesem błędów pomiarowych. Okazuje się, że gdy
dane początkowe, wyznaczone w granicach błędu, wstawimy do równań ruchu, chcąc wyliczyć
ewolucję układu, z czasem błąd tak narasta, że informacja o odpowiednio oddalonych w czasie (od
stanu początkowego) stanach układu staje się całkiem bezużyteczna. Co więcej, istnieją spekulacje,
że program Laplace’a (wyliczenie historii Wszechświata ze znajomości położeń i pędów wszystkich
cząstek w pewnej chwili) jest niewykonalny ze względów zasadniczych. Nawet jeśli przyjmiemy, że
Wszechświat składa się z klasycznych cząstek, których położenia i pędy możemy mierzyć z dowolną
dokładnością, to komputer, który byłby w stanie rozwiązać odpowiednią liczbę równań
różniczkowych, musiałby być zbudowany z większej liczby cząstek niż… cały Wszechświat.
Ewolucja prawdopodobieństw
Ale nie musimy się odwoływać aż do tego rodzaju rozważań, żeby odrzucić obraz ewolucji
mechanistycznej. Wiemy dziś dobrze, że podstawowym budulcem Wszechświata nie są klasyczne
grudki materii, lecz cząstki elementarne opisywane przez mechanikę kwantową, a w mechanice
kwantowej klasyczny determinizm załamuje się całkowicie.
Istota problemu kryje się w tym, że początkowego stanu układu kwantowego nie da się wyznaczyć
z dowolną dokładnością. I to wcale nie z powodu błędów pomiarowych. Natura rzeczywistości jest
kwantowa: przyroda jest tak zbudowana, że cząstce elementarnej nie można przypisać równocześnie
ściśle określonego położenia i ściśle określonego pędu. Im dokładniej określimy położenie, tym
większa będzie niepewność co do pędu cząstki: i odwrotnie – im dokładniej wyznaczymy pęd, tym
mniej wiemy o położeniu. Skutkiem tego wyraz „cząstka” powinniśmy ujmować w cudzysłów.
Cząstka elementarna nie ma nic wspólnego z potocznym wyobrażeniem małej grudki materii. Jest ona
raczej podobna do kłębka fal, z tym że nie są to fale czegoś materialnego, lecz pewne konstrukcje
czysto matematyczne, którym nie potrafimy przypisać żadnej „dotykalnej” rzeczywistości. Fale te
jednak nie są fikcją, pewne wielkości charakteryzujące je mają ściśle określoną interpretację
fizyczną. I tak kwadrat amplitudy takiej fali wiąże się z prawdopodobieństwem, że daną „cząstkę”
możemy znaleźć w danym obszarze przestrzeni. Dlatego też fale te nazywa się falami
prawdopodobieństwa.
Rozchodzenie się fal prawdopodobieństwa opisuje w mechanice kwantowej równanie
deterministyczne (równanie Schrödingera). Natura rozchodzenia się tych fal jest więc w zasadzie
taka sama jak natura rozchodzenia się na wodzie fal powstałych przez wrzucenie kamyka do
sadzawki. Z tym jednak że fale na wodzie są rzeczywistością fizyczną, którą można badać
doświadczalnie, natomiast fale mechaniki kwantowej służą do obliczania matematycznego
prawdopodobieństwa, że dany układ kwantowy znajduje się w danym stanie. Innymi słowy:
prawdopodobieństwa są określone jednoznacznie, ale stany cząstek kwantowych są określone
z pewnym prawdopodobieństwem.
Jeżeli pomiar wykazał (w granicach dokładności dozwolonych przez mechanikę kwantową), że
w jakiejś chwili cząstka kwantowa znajduje się w danym stanie, to w następnej chwili „cząstka” ma
„do wyboru” bardzo wiele stanów, przy czym dla każdego z tych stanów istnieje ściśle określone
prawdopodobieństwo, że „cząstka” znajdzie się właśnie w tym stanie.
Mechanika kwantowa tym różni się od wszystkich dotychczasowych teorii klasycznych, że teorie
klasyczne były tylko teoriami przyrody, natomiast mechanika kwantowa jest po raz pierwszy teorią
przyrody i naszej wiedzy o niej.
Ewolucja kosmiczna
Przyjrzeliśmy się dwóm zasadniczym teoriom ewolucji: klasycznej i kwantowej. Zobaczmy teraz, jak
one działają we Wszechświecie.
Według standardowego modelu Wszechświata ewolucja kosmiczna rozpoczęła się od Wielkiego
Wybuchu. W chwili „t-zero” Wszechświat był ściśnięty do nieskończonej gęstości. Ten
superegzotyczny stan wymyka się wszelkim badaniom naukowym. Ale już w „następnej” chwili
gęstość materii Wszechświata, choć niewyobrażalnie wielka, stała się skończona. Z obecnego punktu
widzenia warunki były nadal wysoce egzotyczne, ale możemy już domyślać się wielu rzeczy.
Ewolucja, jaka wówczas zachodziła, musiała być kwantowa. Historia Wszechświata nie była
jednoznacznie zapisana w pierwszych zdarzeniach, tak jak program dla komputera jest jednoznacznie
zapisany na twardym dysku. Świat miał raczej „do wyboru” nieskończenie wiele wariantów, każdy
z określonym prawdopodobieństwem urzeczywistnienia. Wybrany wariant, spośród nieograniczonego
pola możliwości, stawał się dokonaną historią. Z początku historia działa się bardzo szybko.
W pierwszych ułamkach sekundy Wszechświat „przeżył” więcej niż potem w ciągu miliardów lat.
Z czasem gęstość materii, a wraz z nią ciśnienie i temperatura malały. Materia coraz bardziej
zaczynała przypominać to, z czym ma do czynienia współczesna fizyka. Oddziaływania grawitacyjne
stawały się dominujące. Efekty kwantowe stopniowo zaczęły się „uśredniać”, coraz bardziej
przechodząc w fizykę makroskopową. Prawdopodobieństwo pewnego wariantu historii stało się
o tyle większe od prawdopodobieństw wszystkich innych wariantów, że te inne przestały już po
prostu wchodzić w rachubę, jako z czasem coraz mniej różne od zera. Ewolucja z kwantowej
zmieniła się w deterministyczną.
Dziś fizyka klasyczna wystarczająco dokładnie opisuje historię Wszechświata.
Prawo wzrostu entropii, czyli rozpraszania energii, wzrostu chaosu i utraty informacji, jest
prawem fizyki klasycznej. Wszystko wskazuje na to, że obowiązuje ono w rzeczywistym
Wszechświecie. Ewolucja kosmiczna nie prowadzi świata ku „lepszej przyszłości”.
Ale entropia lokalnie może maleć: kosztem większego roztrwonienia (rozproszenia, nie
unicestwienia) energii gdzie indziej energia w jakimś miejscu może się koncentrować. Temu
procesowi zawdzięczamy własne istnienie. Wiemy, że na tej zasadzie – choć nie potrafimy wskazać
dokładnych mechanizmów – powstało i rozwija się życie.
Wzrost każdego organizmu jest powtórzeniem tej samej historii. Żywimy się ujemną entropią;
kosztem wzrostu bałaganu we Wszechświecie nasz organizm tworzy uporządkowane struktury – na
tym polega proces życia. Ale entropia ostatecznie musi rosnąć. Gdy procesy bałaganu przeważą
w organizmie, a entropia osiągnie maksimum, nastąpi jego śmierć biologiczna. Nasze ciało powróci
do ciągle rosnącego chaosu Wszechświata.
Ewolucja i moralność
Dotychczasowe rozważania wyraźnie wskazują na to, że zarówno Wszechświat, jak i nasze
materialne istnienie są przemijającymi zdarzeniami. Między człowiekiem a resztą świata zachodzi
jednak ważna różnica. Przez fakt posiadania świadomości wznosimy się ponad materię. Świadomość
jest wielką zagadką dla współczesnej nauki. O naszej własnej świadomości wiemy dziś na pewno
nieporównanie mniej, niż Tales z Miletu wiedział o budowie Wszechświata. Wiemy oczywiście, że
świadomość pracuje w oparciu o wysoko zorganizowaną materialną strukturę mózgu, ale o naturze
samej świadomości nie wiemy dosłownie niczego. Mamy świadomość posiadania świadomości –
i to wszystko.
Nawet jeśli nasza świadomość podlega wszystkim prawom fizyki, to posiada wobec nich
znacznie większą autonomię niż cokolwiek innego. Najbardziej dobitnie przekonuje nas o tym nasze
własne doświadczenie. Jesteśmy zdolni do samoorganizacji, porządkowania osobowości,
wewnętrznego rozwoju na zupełnie innej zasadzie, niż na przykład kwiatek w doniczce przerabia
rosnący we Wszechświecie bałagan na swoją wewnętrzną strukturę. W kwiatku dzieje się to
mechanicznie: kiedyś zawiązała się korzystna reakcja i od tej pory lokalnie, w kwiatku, porządek
musi wzrastać, dopóki nie zostanie wchłonięty przez ogólny bezwład Kosmosu. W nas dokonuje się
świadomy wysiłek poprzedzony decyzją działania. Mam wewnętrzną świadomość, że tę decyzję
mogę podjąć lub nie. Jeśli ją podejmę, czeka mnie trudna droga, którą często nazywam wspinaniem,
a wynik tego wznoszenia się zależy od mojej wytrwałości i ilości pracy, jaką włożę w siebie. Jeśli
decyzji nie podejmę lub podjętej nie zacznę urzeczywistniać, z góry skażę się na drogę zstępującą,
pójdę – jak mówimy – po linii najmniejszego oporu. W takim wypadku świadomość rezygnuje ze
swoich możliwości i dobrowolnie poddaje się bezwładności materii, z którą jest złączona.
Tu właśnie rodzi się pojęcie duchowej ewolucji i moralności. Duchowa ewolucja człowieka
zależy od niego samego. To, co jest zgodne z tą ewolucją, jest moralne; to, co ją hamuje, jest
niemoralne. W tym miejscu bardzo pięknie można wykorzystać doktrynę o kreacjonizmie
ewolucyjnym: człowiek został stworzony przez Boga, ale został stworzony w stanie niegotowym.
Wysiłek włożony przez człowieka w swoją duchową ewolucję jest udziałem we własnym tworzeniu.
Ewolucja jest dalszym ciągiem kreacji.
Ale ewolucja duchowa rzadko, i tylko przez krótkie okresy, odbywa się liniowo, po prostej
gładko wznoszącej się ku górze. Z reguły dokonuje się ona wzdłuż bardzo poplątanej krzywej.
Świadome wprowadzanie ładu we własnej osobowości, na przekór inercji organizmu i środowiska,
stawia problem sensu. Bo w ewolucji duchowej człowieka idzie o coś więcej niż tylko
o przestawianie „składowych elementów”, tak by całość znalazła się w stanie mniejszej entropii.
Porządek, który trzeba stworzyć, ma być sensownym porządkiem. Dążenie do ładu plus świadomość
równa się problem sensu.
I tu właśnie powstają wszystkie egzystencjalne zmagania człowieka. Ich codziennością są trudy,
cierpienia, wzloty i upadki. Ich świadectwem i wyrazem są sztuka, literatura, wielkie zamierzenia
świętych i humanistów.
Świadome porządkowanie siebie jest tworzeniem sensu. Ale tworzenie sensu byłoby
bezsensowne, gdyby ostatecznie musiało się skończyć fiaskiem. I dlatego istnienie Boga jest
postulatem sensu.
Ewolucja i społeczeństwo
„Lokalna” ewolucja duchowa to rozwój wewnętrzny pojedynczego człowieka; „globalna” ewolucja
duchowa to rozwój całej ludzkości. Ale właśnie: czy rozwój? Istnieją tu dwa – skrajnie przeciwne –
punkty widzenia. Bardzo rozpowszechniony jest pogląd optymistyczny, głoszący, że rozwój
społeczeństw jest rzeczą niewątpliwą. W społeczeństwie działają pewne prawa, które prowadzą
ludzkość ku coraz to „wyższym formom”. Społeczeństwo nowoczesne jest z pewnością „wyższe” od
społeczeństw starożytnych. Pesymiści nie przeczą rozwojowi cywilizacji, ale przeczą rozwojowi
moralności. Jeżeli porównamy nowoczesne obozy koncentracyjne ze starożytnym niewolnictwem, to
nie wiadomo, na czyją korzyść wypadnie to porównanie.
Rzecz w tym, że społeczeństwo można rozważać z bardzo różnych punktów widzenia. Można je
traktować jako masę statystyczną bezdusznych elementów i wyznaczać (przynajmniej w zasadzie)
entropię charakteryzującą stopień uporządkowania (względnie bałaganu) w danym okresie. Można
interesować się organizacją społeczeństwa tylko ze względu na interesy takiej czy innej klasy. Naukę
o społeczeństwie można rozumieć jako biologię wielkiego ludzkiego stada. Itd., itd. Gdy jednak
myślimy o duchowej ewolucji, to społeczeństwo należy rozważać w ten sposób, by nie unicestwiało
ono duchowej ewolucji jednostek. Jeżeli jakakolwiek ewolucja społeczeństwa miałaby sens, to tylko
taka, która – w miarę swojego postępu – stwarzałaby warunki do coraz skuteczniejszej ewolucji
duchowej swoich członków. I odwrotnie, duchowa ewolucja poszczególnych ludzi winna się składać
na ewolucję całości.
Niezależnie jednak od tego, czy duchowa ewolucja ludzkich społeczeństw jako całości istnieje
czy nie, winniśmy do niej dążyć i robić wszystko, aby stała się rzeczywistością. Nie żyjemy
w izolacji od innych i nie może być mowy o doskonaleniu siebie przy równoczesnej obojętności
wobec spraw innych.
Niektórzy filozofowie śnili o zbiorowej świadomości całej ludzkości (filozofowie arabscy
w średniowieczu); takiej świadomości nie ma (może kiedyś powstanie w trakcie ewolucji?! –
Teilhard de Chardin) i świadome porządkowanie własnej struktury, czyli tworzenie sensu, może
dokonywać się tylko na poziomie jednostki (osoby). Ale ponieważ społeczeństwo składa się
z jednostek, tworzenie sensu winno być również zadaniem społecznym.
Wszechświat i Sens
Sens, we właściwym tego słowa znaczeniu, odkryliśmy w dziedzinie indywidualnej świadomości
człowieka; stąd problematykę sensu rozciągnęliśmy na dziedzinę społeczną. Człowiek może tworzyć
sens indywidualnie lub zbiorowo. I jest to prawdziwe tworzenie sensu, polegające na porządkowaniu
własnego, świadomego tworzywa. Kiedyś to tworzywo było mniej uporządkowane, na skutek
naszych wysiłków stopień jego uporządkowania wzrósł – sens został stworzony. Jednakże warunkiem
sensowności tego procesu jest istnienie Sensu Obiektywnego, który gwarantuje, że nasza ewolucja
duchowa prowadzi do tworzenia sensu, a nie do złudzenia. Ten Sens Obiektywny zwykle nazywamy
Bogiem.
Refleksja nad własną świadomością, otwarte stawianie czoła problemom, jakie rodzą się
w świadomym trudzie tworzenia własnego sensu, są najpewniejszą drogą do znalezienia Boga.
A gdy już odkryjemy sens, to warto w jego świetle jeszcze raz spojrzeć na Wszechświat.
Ewolucja kosmiczna nie wyszła z metafizycznej próżni i nie zdąża ku nicości, lecz jest przeniknięta
Sensem. Chcielibyśmy łatwo oglądać jego ślady wyciśnięte w Kosmosie, tak jak łatwo widzi się
ślady kogoś, kto przeszedł po piasku. Jednakże takich śladów nie ma – i to nas często wprawia
w zakłopotanie. A nie ma ich, ponieważ sens nie może być wyciśnięty tu i ówdzie; cały Wszechświat
jest śladem Sensownej Myśli. I dlatego jego „śladowość” jest tak trudna do zauważenia.
Sens nie musi oznaczać zrozumiałości. Z tego, że ktoś nie może zrozumieć dzieła naukowego, nie
wynika, iż jest ono pozbawione sensu. Bezradność wobec tajemnic Wszechświata i głębi ludzkich
egzystencjalnych problemów nie ma nic wspólnego z aprobatą bezsensu. Wiara w sens to postawa
życiowa, a nie gotowa odpowiedź na wszystkie pytania.
Pomiędzy sensem Wszechświata a sensem duchowej ewolucji człowieka, mimo wielu istotnych
pokrewieństw, zachodzi jedna ważna różnica. Sens Wszechświata – włączając we Wszechświat nas
samych jako jego cząstkę – odkrywamy przy pomocy filozoficznej refleksji. Sens własnej, duchowej
ewolucji tworzymy własnym wysiłkiem.
Bez tego tworzenia nie można być pełnym człowiekiem.
ROZWAŻANIA
O STWORZENIU
Strategia pytań
Po pytaniu albo następuje jasna odpowiedź, która ostatecznie rozstrzyga kwestię i w ten sposób
likwiduje pytanie, albo następują po nim dalsze pytania… Jest to strategia reakcji łańcuchowej.
I jeżeli łańcuch nie kończy się na którymś ogniwie całkowitym rozwiązaniem, ciągnie się on
w nieskończoność.
Wszechświat i myśl – Wszechświat i człowiek – Wszechświat i czas – Wszechświat i ewolucja –
to były współczesne kryptonimy pytań od wieków napinających niepokój ludzkiego istnienia.
Pytania te zawiązały łańcuchową reakcję innych pytań. Pytań, których nie można nie podjąć.
Łańcuch musi się dziać.
Rozważania o stworzeniu podejmują pytania zrodzone z Usprawiedliwienia Wszechświata.
Zamyślenie staje się jakby bardziej skupione, bardziej modlitewne i może dzięki temu właśnie
bardziej otwarte na wezwanie horyzontów.
Rozważania, jakie przedstawiam w tej serii, wyrosły, w przeważającej części, z wieczornych
zmęczeń, kiedy przesyt pracą, połączony z niedosytem jej wyników, wzmaga naturalny niepokój
myśli, każąc jej błądzić po łańcuchach pytań. Może tak właśnie być powinno: pytania – zwłaszcza
te najbardziej niepokojące – nie są urlopowym luksusem; stawia je – i ma skłaniać do
przemyśleń – codzienność. Codzienność, kończąca się każdego wieczoru.
Arché
mojego losu
S
tawianie pytań jest warunkiem przeżycia. Pierwsze pytania dziecka są jak rozbijanie sobie głowy
o otaczające przedmioty. W ten sposób mały człowiek uczy się świata. Uczy się swojej odrębności
od całej „reszty”, swojego miejsca wśród tego, co go otacza.
Dorosły człowiek, jeżeli nie stawia pytań innym ludziom, może zabłądzić w obcym mieście, ale
jeżeli nie stawia pytań sobie samemu, na pewno zabłądzi w życiu.
Jednym z podstawowych pytań człowieka jest pytanie o początek. Nie tylko, a nawet nie przede
wszystkim, w sensie czasowym. W języku staropolskim wyraz „początek” – nie bez wpływów
łacińskiego principium – znaczył również „zasada”, „coś pierwotnego”. Podobnie zresztą jak
w starożytnej grece. To właśnie grecki wyraz arché, zaczerpnięty z języka potocznego, stał się
terminem technicznym, od którego zaczęła się cała filozofia Europy. Kluczowym pytaniem było: co
j e s t arché Wszechświata? I bynajmniej nie chodziło o początek czasowy, lecz o to, co jest
„elementarnym składnikiem”, „korzeniem” uzasadniającym wszystko inne. Odpowiedzi pierwszych
myślicieli – powietrze, ogień, woda lub ziemia – były naiwne, ale pytanie pozostało do dziś i jego
ciężar gatunkowy nie jest obecnie wcale mniejszy niż za czasów Talesa z Miletu.
Pierwsze zdanie Księgi Rodzaju powiada: „Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię”
początek – arché Wszechświata. W pierwszym zdaniu Ewangelii świętego Jana pojawia się podobna
fraza: „Na początku [en arché ] było Słowo (…) i Bogiem było Słowo”: początek sięgający
wieczności. O ile początek z Księgi Rodzaju można by jeszcze rozumieć w sensie czasowym, o tyle
w odniesieniu do początku z Ewangelii świętego Jana jest to już zupełnie niemożliwe.
Czas sam potrzebuje usprawiedliwienia. Filozofowie wywodzili go z ruchu: absolutnie
niezmienny świat byłby światem bez czasu – jak stojący zegar, na którym zawsze jest ta sama
godzina. Współczesna fizyka teoretyczna zastanawia się, czy kierunkowe upływanie czasu jest
następstwem stopniowego wyrównywania się potencjałów energetycznych we Wszechświecie, czy
jest związane z jednokierunkowym wypromieniowywaniem fal elektromagnetycznych przez świecące
ciała, czy też może warunkuje je ucieczka wszystkich galaktyk nawzajem od siebie z wciąż rosnącymi
prędkościami. Nie będę teraz roztrząsał tych kwestii. Samo ich postawienie usprawiedliwia tezę
o tym, że czas także domaga się usprawiedliwienia. Należy pytać o arché czasu.
Czas przenika moje istnienie. Ścieśnia je do kształtu jednowymiarowego strumienia
skierowanego z przeszłości w przyszłość. Więcej jeszcze – czas sprawia, że istnieję tylko w jednej
chwili, w czasowym punkcie oddzielającym to, co było, od tego, co nastąpi. Delikatna struktura
teraźniejszej chwili warunkuje kruchość mojego istnienia. Ja i teraz – to dwa imiona tego samego.
Pytanie o arché czasu jest pytaniem o arché mojego losu.
Skojarzenia odgrywają ważną rolę w historii myślenia, często właśnie one wytyczają kierunek
rozwiązaniom. Jakkolwiek byśmy rozumieli „początek”, zawsze będzie się on nam kojarzył
z „końcem”. Ale tu również można myśleć głębiej niż tylko w kategoriach czasu. Etymologia słowa
znowu służy nam sugestią. Dawniejsza polszczyzna najprawdopodobniej ulegała wpływom łaciny,
gdy wyrazu koniec (łac. finis) używała w sensie „cel”. Celowość wiąże się ze świadomością.
Działanie celowe jest charakterystyczną cechą człowieka. Czynności wykonywane mechanicznie lub
na zasadzie odruchów warunkowych stają się w pełni czynnościami człowieka dopiero wtedy, gdy –
uświadomione sobie przez człowieka – zostają włączone w kunsztowną hierarchię ludzkich środków
i celów. Wprawdzie współczesna filozofia nauki stanowczo przestrzega, by ludzkiego „instynktu
celowości” nie rzutować na świat przyrody, ale uczestnicząc w przyrodzie, nie możemy przynajmniej
nie postawić pytania o cel. Moje podróżowanie przez czas zmusza do myślenia o końcu, czyli celu tej
drogi. I to jest także częścią pytania o arché.
Pytanie o arché rodzi się wraz z budzącą się świadomością dziecka, umiera wraz z ostatnią
komórką gasnącego mózgu. Pytanie pytań. Pytanie, które trzeba postawić, zanim się zapyta
o cokolwiek innego. Pytanie, bez którego wszystkie pozostałe pytania byłyby tylko zawracaniem
głowy sobie i innym.
A odpowiedź? Rzecz w tym, że już w samym postawieniu Pytania mieści się część Odpowiedzi.
Bo Pytanie jest tak głęboko związane z korzeniami istnienia, iż jego filozoficzna uporczywość już
sama coś mówi o istnieniu − mówi, że istnienie, moje i świata, nie jest odpowiedzią, lecz pytaniem,
nie nieodwołalnym stwierdzeniem, lecz wyzwaniem szukającym racji, nie pewnością kamienia, lecz
niepokojem człowieka.
Informacja zawarta w Pytaniu leży u źródeł wszystkich filozofii i wszystkich religii. Wszystkie
filozofie i wszystkie religie są w gruncie rzeczy tylko opracowaniem i rozwinięciem tego Pytania-
Odpowiedzi.
Ostatnie stwierdzenie jest w szczególności prawdziwe – chciałoby się powiedzieć: jest
zwłaszcza prawdziwe – w stosunku do chrześcijaństwa. Pierwsze zdanie Księgi Rodzaju: „Na
początku Bóg stworzył…”, i ostatnie z Apokalipsy: „Amen. Przyjdź, Panie Jezu”. Alfa i Omega.
Początek i Koniec. Historia dziejąca się w czasie: na każdej chwili odciskająca znamię początku –
arché, i każdą chwilą urzeczywistniająca koniec, czyli cel.
Chrześcijańskim rozwinięciem Pytania-Odpowiedzi jest nauka o stworzeniu, o tym, że wszystko,
co istnieje – prócz samego Stwórcy – zostało stworzone przez Boga.
Wielu z nas bywa zawiedzionych taką odpowiedzią na pytanie pytań. Pytanie jest wstrząsające,
a odpowiedź jałowa… jałowa, bo zżyliśmy się z nią od pierwszych stron katechizmu. Kiedyś
tłumaczyła wszystko:
Nicość.
Jeden akt Wszechmocy.
I oto jest świat. I my.
Nieodparta logika prostoty i wyjaśnienia wszystkiego za jednym zamachem. Ale potem rzeczy
zaczęły się komplikować. Świat przestał być lasem, łąką, szeregiem domów wzdłuż jednej ulicy.
Istnienie wyszło z obszaru wyobraźni, zderzyło się ze światem, który rozrósł się prawie do
nieskończoności we wszystkich możliwych wymiarach. I Bóg przestał się uśmiechać spoza
dziecinnego pacierza, a jeżeli czasem ujawnia smutne oblicze, to właśnie pytaniem o arché.
Zdanie „Bóg stworzył świat” domaga się przemyślenia na nowo, skonfrontowania z moją obecną
wizją świata, z moim obecnym – dojrzalszym, ale nieco bardziej zmęczonym – istnieniem.
Trzeba otrząsnąć się z myślowych nawyków. Stare sformułowania wypowiedzieć na nowo.
Usłyszeć w nich nieprzeczuwalną treść. A przede wszystkim pozwolić mówić zdziwieniu. Że jestem.
Że pytam. Że potrafię kochać.
*
Piszę te słowa w moim gabinecie, przy biurku, w Watykańskim Obserwatorium Astronomicznym
w Castel Gandolfo. Za chwilę wyjdę na taras. W dole światła Rzymu, w górze gwiazdy. Podniosę
głowę, aby spojrzeć światu w oczy. Odpowie mi głębią przestworzy.
Język myśli i język istnienia
Wiele godzin spędziłem nad pewnym artykułem z „Journal of Mathematical Physics”. Trafiłem na
słabo znany mi formalizm matematyczny. Pierwsze czytanie dało tylko ogólną intuicję. Ponieważ
jednak temat był związany z tym, nad czym obecnie pracuję, nie chciałem zadowolić się intuicjami.
Ale zwięzły artykuł w naukowym czasopiśmie nie jest podręcznikiem. Autor nie zaczyna wszystkiego
od zera. Ażeby zrozumieć używany przez niego symbol lub termin, nieraz trzeba odwoływać się do
innych artykułów, grzebać w bibliotece, robić notatki. Stopniowo, krok po kroku, przełamuje się
niezrozumiałe wzory. Jeden symbol zaczyna wyjaśniać następne. Węzeł powoli się rozplątuje. Sens
był tam od zawsze, ale przewyższał moje możliwości. Skomplikowaną całość musiałem rozłożyć na
prostsze składniki, zredukować do tego, co już mogło do mnie przemówić sensem. Ale to jeszcze nie
koniec. Potem znowu trzeba wszystko skomponować w pierwotną całość. Jeżeli w niej brakuje
choćby jednego małego elementu, to cały wysiłek na nic: formalizm nadal milczy swoją pustką.
I dopiero wtedy, gdy ten ostatni brakujący element wskoczy na swoje miejsce, dopiero wtedy
rozbłyska światło. Wszystko jest tak, jak być powinno – proste i przejrzyste. Logiczne
w najmniejszych szczegółach.
Jest w nas instynkt rozumienia. Tak potężny jak instynkt zachowania gatunku. Wolimy raczej
tworzyć pseudotłumaczenia, niż zgodzić się na to, że czegoś wytłumaczyć się nie da.
Instynkt ten, zastosowany sam do siebie, każe postawić pytanie: dlaczego jest tak, że chcemy
wszystko zrozumieć? Jak zrozumieć instynkt rozumienia? Nie ma tu innego wyjścia, jak tylko
odwołać się do struktury naszego umysłu. Ale nasz umysł – wbrew twierdzeniom bardzo wielu
filozofów – nie jest samohodowany w inkubatorze odizolowanym od reszty świata. Przeciwnie –
korzeniami swojej ewolucji jest głęboko wrośnięty w świat i jego historię. Struktura umysłu stanowi
część struktury świata. Instynkt rozumienia musi jakoś wiązać się z tym, że świat jest, jaki jest.
Z instynktu rozumienia świata wyrosły nauki. Są one tworem ludzkiego umysłu, który z kolei
swoją strukturę wywodzi z przyrody. Koło się zamyka. Rozumienie wyrasta ze świata i do świata
wraca.
Ale co to znaczy zrozumieć świat? Jest z tym podobnie jak z rozumieniem matematycznego
artykułu. Analogia sięga głębiej, niż na pozór by się wydawało. Bo oto wielu współczesnych
filozofów twierdzi, że zrozumieć świat to znaczy, ni mniej, ni więcej, tylko zbudować jego
matematyczny model i wywieść z tego modelu – również drogą matematycznego wynikania –
wnioski, które by mogły zostać potwierdzone doświadczeniem lub obserwacją. Właśnie artykuł
z „Journal of Mathematical Physics”, nad którym spędziłem tyle godzin, przedstawiał taki
matematyczny model pewnej dziedziny rzeczywistości.
Język matematyki jest językiem przyrody. Jest jakby tworzywem, z którego buduje się
skomplikowane struktury zwane matematycznymi modelami świata. Pomiędzy tego rodzaju modelami
a samym światem występuje pewien rezonans: model przewiduje nowe obserwacje lub
doświadczenia, świat odpowiada zgodnością wyników z przewidywaniami modelu. Jeżeli taki
rezonans nie zachodzi, model odrzucamy jako nasz wymysł, konstrukcję nieopisującą świata.
Podsumujmy: Istnieje w nas instynkt rozumienia. W ciągu dziejów wypracowaliśmy różne metody
rozumienia świata; niektóre z nich – jak zwłaszcza metoda zmatematyzowanych nauk empirycznych –
okazały się bardzo skuteczne. Świat ulega naszym instynktom badawczym, daje się racjonalnie
tłumaczyć. Można postawić pytanie: dlaczego świat jest poznawalny? Część tego pytania jest
zaadresowana do naszego umysłu: dlaczego nasz umysł ma taką strukturę, że chce wszystko tłumaczyć
i że bardzo często mu się to udaje?, a część do świata: jakie cechy świat musi posiadać, aby wydać
z siebie ludzki umysł i potem poddawać się racjonalnym pytaniom tego umysłu?
Filozofowie i uczeni stawiali takie pytania w rozmaitej postaci. „Najbardziej niezrozumiałą
rzeczą we wszechświecie jest to, że wszechświat jest zrozumiały” – mawiał Albert Einstein.
Zdziwienie się głębią i brakiem na nią odpowiedzi. Bo rzeczywiście, nie znam tu żadnej filozoficznej
odpowiedzi, która byłaby czymś więcej niż znowu pytaniem, ubranym tylko w nowy kształt i tylko
pozornie bez znaku zapytania na końcu.
Żeby wyjść poza pytanie, żeby sięgnąć do odpowiedzi, trzeba otworzyć się na prawdę religijną.
Doktryna o stworzeniu świata przez Boga jest religijną wersją tego problemu. Wersją rozszerzoną
w porównaniu z czysto filozoficznymi dociekaniami, bo wychodzącą poza samo tylko zdziwienie
i otwierającą się na jeszcze szerszy krąg spraw, które przenikają nie tylko ciekawość człowieka, ale
także inne tkanki ludzkiego istnienia.
Struktura świata – a wraz z nią i struktura naszego umysłu – jest racjonalna, czyli poddająca się
racjonalnym metodom badania, bo jest dziełem rozumnego zamysłu Boga; zamysłu, który nazywamy
stworzeniem. Racjonalność świata ma to samo źródło co jego istnienie. Istnienie świata jest skutkiem
rozumnej (racjonalnej) myśli Bożej. Świat jest poznawalny z tego samego powodu, dla którego jest.
Istnienie i racjonalność to jedno.
Ale istnieje nie tylko świat badany przez nauki przyrodnicze, rekonstruowany przy pomocy
matematycznych modeli, przenikany pomiarami i eksperymentem. Istnieje też świat człowieka
tęskniącego, cierpiącego i umierającego; świat, który się czuje, którym się żyje, w którym się
uczestniczy. Ten świat istnieje, a więc musi być racjonalny, musi mieć swoje logiczne miejsce
w stwórczym zamyśle Boga.
Wiara w stworzenie jest wiarą w sens wszystkiego. Także cierpienia. Jest więc życiową
postawą.
Ale wierzyć w sens wcale nie znaczy zrozumieć sens i mieć na wszystko gotową odpowiedź.
Sens niezrozumiany nie przestaje być sensem. Artykuł z „Journal of Mathematical Physics” zawierał
głęboki sens, jeszcze zanim zdołałem go zrozumieć. Bezsens jest sprzecznością, czymś, co przeczy
racjonalności, a więc czymś, co nie może istnieć. Sens niezrozumiany to tajemnica. Wiara w Boga
zakłada tajemnicę. Boga zrozumieć do końca może tylko Bóg. Człowiek, przyjmując Boga, przyjmuje
tajemnicę, ale tajemnicę, która jest warunkiem rozumienia.
Sens i Tajemnica splatają się razem w prawdzie o stworzeniu.
*
W bezchmurną noc otwierają się kopuły astronomicznych obserwatoriów. Na fotograficznych
nośnikach elektronicznych skrzętnie są gromadzone informacje przynoszone przez światło,
podróżujące w przestrzeniach nieraz przez miliardy lat. A potem, wielkim wysiłkiem przemyśleń
i teorii, informacje te odczytuje się i organizuje, tworząc z nich coraz doskonalsze modele
rzeczywistości. Nocne niebo mówi wzorami. Język myśli jest językiem istnienia.
Konieczność i tajemnica
„Na początku Bóg stworzył…” Jesteśmy dziś skłonni wiązać te słowa z obrazem Wielkiego
Wybuchu. Eksplozja z zera czasu i przestrzeni. Nieskończone gęstości cząstek i promieniowania
rozsadzają próżnię. Ze statystycznych uśrednień mas i energii rodzi się czas i przestrzeń. Narastające
ułamki sekund rozciągają się fizycznymi procesami. Przestrzeń pęcznieje: gęstość i ciśnienie
gwałtownie spadają.
Taki obraz początku podsuwa współczesny standardowy model kosmologiczny. Z dużym
prawdopodobieństwem możemy sądzić, że początek obecnej fazy kosmicznej ewolucji rozgrywał się
mniej więcej według takiego scenariusza. Ale stworzenie świata niekoniecznie odbywa się przy
akompaniamencie reakcji jądrowych w osobliwie zakrzywionej czasoprzestrzeni. Tajemnica
stworzenia dokonuje się wszędzie i nieustannie tam, gdzie cokolwiek istnieje. Każda cząstka
elementarna, każdy kwant pola, każdy pyłek materii jest, bo jest zrozumiały; poddaje się badaniu, bo
jest. Boga nie musi się szukać w osobliwych punktach ewolucji świata. Przez swój nieustający akt
stwórczy jest On obecny we wszystkim, co jest. Stwierdzając, że coś jest, afirmujemy Boga.
Są to być może nawet głębokie rozważania, ale co one dają? Bo oto problem poznawalności
został zredukowany do problemu istnienia, problem tłumaczenia świata do problemu wytłumaczenia
Boga. Czy to jest osiągnięcie? Czy Bóg nie jest tylko imieniem do ukrywania naszych znaków
zapytania? Z definicji niepojęty ma wyjaśnić wszystko?
Pytanie o racje zakłada, że to, o co pytamy, jest jakoś przypadkowe, niekonieczne lub
przynajmniej – że takim się nam przedstawia. Konieczność, absolut nie dopuszcza kwestionowania,
z góry wyłącza sytuację pytania. Od stwierdzenia „a = a” nie wymagamy uzasadnienia. Jeżeli ktoś
rozumie znaczenie symbolu „równa się”, automatycznie ulega prawdzie, że cokolwiek równa się
samemu sobie. Jeśli rzeczywistość jest sensowna, racjonalna, ulegająca naszym badawczym
zapędom, to znaczy, iż gdzieś u jej fundamentu kryje się KONIECZNOŚĆ – COŚ, co nie może nie
być, bo byłoby to największą sprzecznością. COŚ, co nie może nie być takie, jakie jest. COŚ, co jest,
bo jest.
Filozofowie to COŚ nazywają Absolutem, a teologowie – Bogiem. Jam jest, który jest.
Nauki ukazują świat w ogromnym jego bogactwie. Doświadczenie własnej świadomości otwiera
temu bogactwu nowe wymiary nabrzmiałe tajemnicą. Niektórzy myśliciele są zdania, że gdyby
istnienie ludzkości nie było ograniczone czasem, to proces badania świata mógłby trwać
nieskończenie długo, może co najwyżej w jakiś asymptotyczny sposób zbliżając się do prawdy.
Absolut, który jest źródłem istnienia i sensu tego wszystkiego, jest prosty jak „a = a”, ale ta prostota
niewspółmiernie przewyższa możliwości naszego umysłu. Konieczność staje się Tajemnicą.
I chociaż ta Tajemnica jest fundamentem istnienia, dochodzimy do niej – mozolną drogą tropienia
sensu – jako do granicy, która na pewno jest, bo wszystko się do niej zbiega, ale która jest
nieosiągalna. W tym miejscu zapożyczamy analogię z matematyki i powiadamy, że Pan Bóg jest
nieskończonością.
Nieskończoność. Zaprzeczenie tego, co znamy i co jest ograniczone. Wprawdzie
o nieskończoności wiemy głównie, czym nie jest, ale przede wszystkim nie jest ona etykietą naszej
ignorancji. Nieskończoność jest koniecznym elementem systemu, chociaż zwykle jako jego granica.
Ale granica, bez której system by nie istniał. A to, że ludzki umysł potrafi dojść do tej granicy, mimo
iż dzieli go od niej nieskończenie wiele wyrazów ciągu, świadczy nie o tendencji rozumu do
ukrywania swoich znaków zapytania w czysto werbalnych unikach, lecz o jego prawdziwie
badawczej pasji i o możliwościach, jakie w tę pasję może inwestować.
Bóg nie jest tworem naszego umysłu do maskowania pytajników. Bóg jest tym, dzięki czemu
pytajniki mają swoje odpowiedzi.
Absurd to brak sensu, tajemnica to sens, chociaż jeszcze niedoczytany do końca. Rzeczywistość
jest tajemnicą, a absurd nieistnieniem, ponieważ wszystko, co istnieje, jest stwarzane przez Boga.
*
Być może świat miał początek, wybuchł istnieniem w Wielkiej Eksplozji – jak sugeruje współczesna
kosmologia. Nawet jeżeli tak, to chwila jego zapoczątkowania nie była bardziej nadzwyczajna niż
wszystkie inne chwile, jakie po niej nastąpiły. Świat istniejący w każdej chwili wymaga takiego
samego uzasadnienia jak świat, który dopiero rozpoczyna przygodę istnienia.
Teorie początku świata mają dla nas głównie znaczenie psychologiczne. Przyzwyczajeni do
własnego istnienia, wtopionego tak silnie w istnienie świata, bywamy wstrząśnięci wizją istnienia,
którego nie było i które się zaczyna. Wówczas wyraźniej dostrzegamy, że istnienie nasze i istnienie
świata jest przygodą, a nie oczywistością, pytaniem szukającym uzasadnienia, a nie trywialnym
stwierdzeniem.
Teoria Wielkiego Wybuchu wstrząsa naszą obojętnością na metafizykę, ale metafizyka jest
wszędzie: w Wielkim Wybuchu, w umarłej gwieździe, w każdym okruchu naszej tęsknoty.
Usprawiedliwienia Wszechświata
Świat jest dla mnie pełen znaczeń. Ten przedmiot znaczy dla mnie „stół”, tamten odległy świecący
punkcik – „gwiazda”. Stół jest mi potrzebny: mogę przy nim pisać lub jeść. Gwiazda też mi jest jakoś
potrzebna: może być dla mnie źródłem natchnienia lub przedmiotem bardzo prozaicznych i żmudnych
studiów. Zarówno stół, jak i gwiazda przedstawiają dla mnie pewne wartości.
I tak jest ze wszystkim. Wartość może mieć tylko coś, co znaczy, a znaczyć może tylko coś dla
kogoś. Stół jest zbiorem cząstek i pól fizycznych, i niczym ponadto. Staje się stołem jedynie dla
kogoś, kto wchodzi z nim w kontakt poznawczy i rozpoznaje go jako stół. Środowisko znaczeń
i wartości jest dla człowieka nawet donioślejsze niż powietrze lub pokarm. Bez powietrza lub
pokarmu człowiek musi umrzeć, bez środowiska znaczeń i wartości w ogóle nie mógłby być
człowiekiem.
Z chwilą gdy świat – za pośrednictwem długiego procesu ewolucji – wydał z siebie człowieka,
przestał być tym samym światem co przedtem. Przez człowieka świat wypełnił się znaczeniami
i wszedł w skomplikowaną sieć układów wartości, jaką człowiek utkał ze swoich zdolności myślenia
i chcenia.
Sam proces poznawania ma dla człowieka wielkie znaczenie, przedstawia ogromną wartość.
W imię tej wartości człowiek pragnie poznać, jak wyglądałby świat bez jego znaczeniotwórczej
obecności, i dlatego wypracował empiryczną metodę badania świata, która świadomie pomija aspekt
ludzkich znaczeń i wartości, obecny przecież wszędzie tam, gdzie obecny jest człowiek ze swoją
pasją poznawania. Mimo że nauki empiryczne są dla ludzkości wielką wartością, patrzą one na świat
przez filtr, który usiłuje dokładnie zatrzymać wszystkie wartościujące oceny. Nie może się to
całkowicie udać, ponieważ także empiryczna metoda poznawania świata musi korzystać z ludzkiego
języka, który od początku do końca jest pełen znaczeń stworzonych przez ludzi. Nauki empiryczne
starają się zmniejszyć ten efekt, używając, gdzie tylko się da, języka matematyki. Jest to wprawdzie
także język stworzony przez ludzi, ale stworzony tak przemyślnie, że jedyną jego treścią jest jego
forma. A nad formą, raz ustaloną w definicjach, człowiek już więcej nie ma władzy.
Świat fizyki, astronomii, biologii i innych empirycznych nauk o przyrodzie to świat maksymalnie
odczłowieczony. Wprawdzie człowiek coraz częściej pojawia się w nim (zwłaszcza przy stosowaniu
coraz bardziej subtelnych metod, jak na przykład w fizyce kwantowej) jako obserwator, swoim
badaniem zaburzający badany przedmiot, jest to jednak obserwator, który mierzy, lecz powstrzymuje
się od nadawania znaczeń i wartości.
Milczenie o wartościach było ceną – trzeba przyznać, rozsądnie skalkulowaną – jaką należało
zapłacić za skuteczność i precyzję metody empirycznej. Nieco rzecz upraszczając: obszar znaczeń
i wartości był za trudny, żeby przymierzać do niego naszą logikę; najpierw trzeba było ją wyostrzyć
na czymś łatwiejszym. Ta metodologiczna asceza opłaciła się. Świadczą o tym dzisiejsze sukcesy
nauk przyrodniczych.
Ale w rezultacie w umysłach wielu współczesnych myślicieli utrwalił się obraz wielkiego,
martwego świata, całkowicie wypranego z jakichkolwiek znaczeń i wartości; i gdyby nie gatunek
Homo sapiens na jednej z planet, krążącej wokół jednej z nieprzeliczalnej liczby gwiazd, to nic by
nie znaczyło i nic by nigdy nie miało dla nikogo wartości.
W świetle prawdy o stworzeniu świata przekonania tego nie da się jednak utrzymać. Wprawdzie
bez człowieka świat istotnie byłby całkowicie wolny od wszelkich znaczeń i wartości, jakie
człowiek nań nakłada, ale też człowiek nie jest jedynym – ani nawet nie jest głównym – twórcą
wartości i znaczeń. Bo oto struktura świata jest urzeczywistnieniem zamysłu Stwórcy; jest więc
całkowicie, bez reszty, przeniknięta Znaczeniem i Wartością. Użyłem tu dużych liter, żeby zaznaczyć,
że słowa Znaczenie i Wartość są w tym kontekście bezsilne wobec tego, co mają znaczyć. Znaczenia
i wartości, jakie my – ludzie – tworzymy, są tylko cieniem (żeby użyć Platońskiego wyrażenia)
tamtego Znaczenia – Wartości.
Znaczenie (przez duże Z) świata jest jego sensem. Ponieważ jednak Znaczenia, jakie Bóg nadaje,
nigdy do końca nie zgłębimy, sens świata zawsze pozostanie dla nas niewyczerpaną tajemnicą. Ale
tajemnicą racjonalności, tajemnicą bezpiecznego schronienia dla ludzkiego rozumu czującego odrazę
przed czymkolwiek, co nie ma usprawiedliwienia.
Chciałoby się tu znowu przywołać obraz Wielkiego Wybuchu, zapoczątkowującego przygodę
ewolucji, która zmierza w zaprogramowanym kierunku, bezbłędnie urzeczywistniając zamysł sensu.
Ale lepiej powstrzymać się od nazbyt uproszczonych – uproszczonych, bo skrojonych na miarę
człowieka – schematów. Sens świata jest tworzeniem sensu. Sens jest niezbadany jak Wszechświat.
Usprawiedliwienia historii
Łatwiej jest usprawiedliwić Wszechświat niż ludzką historię. Mniejsze opory budzi twierdzenie, że
sens Wszechświata ukrywa się w pięknie równań rządzących jego strukturą, niż bodaj próba
dopatrywania się jakiegokolwiek znaczenia w tym, co człowiek wyprawiał i wyprawia na scenie
swoich dziejów.
Karl Popper wątpił nawet w samo istnienie historii ludzkości.
Konkretna historia ludzkości – pisał – musiałaby być historią wszystkich ludzi. Musiałaby być historią wszystkich ludzkich nadziei,
walk, cierpień. Żaden człowiek nie jest ważniejszy niż inny. Rzecz jasna, taka historia nie może być napisana. Musimy abstrahować,
pomijać, wybierać. W ten sposób dochodzimy do wielu historii, wśród nich do historii międzynarodowych przestępstw i zbrodni
reklamowanej jako historia ludzkości… Bo historia polityki i siły to nic innego jak historia międzynarodowych przestępstw i masowych
mordów (choć mówi ona także o pewnych próbach ich wyeliminowania)
.
Być może jest to dobra taktyka: unicestwić historię, żeby nie musieć szukać jej sensu.
Ale historia ludzkości istnieje, i jest to właśnie historia każdego człowieka. Człowieka
uwikłanego w swoje głupie i mądre, wielkie i małe – a najczęściej po prostu średnie – sprawy. Bo
historia to nie to, o czym piszą historycy, lecz to, co się dzieje codziennie we wszystkich powiatach
świata. Zebrania Rady Ministrów są tak samo ważne jak jeszcze jedno budzenie się ze snu Starego
Człowieka.
Pierwszym przejawem sensu historii wszystkich ludzi jest to, że ona jest, że się dzieje niezależnie
od naszych dekretów i wyników głosowań. Historia ludzkości jest cząstką historii Wszechświata
i dlatego uczestniczy w jej sensie. Znaczenie nadane światu w akcie jego stworzenia przenika także
historię ludzkości zamieszkującej małą planetę Ziemię.
Historia ludzkości dzieje się na „podłożu” Wszechświata, ale poza to podłoże niepomiernie
wykracza. Jak człowiek różni się od reszty świata, tak samo sens jego historii różni się od sensu
Kosmosu. Wraz z człowiekiem pojawiła się w świecie zdolność myślenia o świecie i o własnym
myśleniu, zdolność chcenia i dokonywania wyborów. Sens, który przyrodzie został po prostu nadany,
człowiekowi został przedstawiony do wolnego zaakceptowania. Człowiek stał się nie tylko
wykonawcą, ale i współautorem swojego sensu. A jeżeli nadać czemuś sens oznacza współtworzyć
to, to człowiek współtworzy sam siebie.
Sensu Wszechświata można nie dostrzec, ale nie można go zepsuć. Swój własny sens człowiek
jest władny zdewastować. Wprawdzie będąc elementem Wszechświata, musi spełnić zamiary
Stwórcy względem wszystkiego, co należy do świata, ale może przekreślić tę część planów Bożych,
która odnosi się do niego jako człowieka.
I tak się raz stało. Gdzieś u początków dziejów ludzkości. To był punkt zwrotny historii
człowieka. Plan stworzenia został zniekształcony. Odtąd historia stała się mieszaniną dobra i zła,
wzlotów i upadków, zmagań się bohaterów i bestii – często w tym samym człowieku. A ponieważ
historia człowieka, choć niesiona przez historię świata, niepomiernie poza nią wykracza celami, do
jakich człowiek jest zdolny, grzech ludzkiej historii jakoś także przenika historię świata. Bo według
pierwotnego planu Stwórcy człowiek nie jest jednym z ogniw tej historii, lecz – o ile wolno nam
wnosić – ogniwem ją zwieńczającym.
Stworzenie splata się z upadkiem, a ekonomia stworzenia z ekonomią podnoszenia się z upadku.
„Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię”, ale i „na początku było Słowo”, które „stało się ciałem”.
Z chwilą gdy upadek wszedł do historii, sens dziejów zaczął wołać o Odkupienie.
A ponieważ ludzkie dzieje rozgrywają się w środowisku Wszechświata, Chrystus ma wymiary
kosmiczne.
Historia ludzkości jest małym fragmentem historii Wszechświata. Ze względu na czas trwania
i obszar, na jakim się dzieje, jest fragmentem znikomym. Ale ze względu na to, że każdy człowiek
swoją świadomością – chciałoby się powiedzieć: nieskończenie – wykracza poza świat gromad
galaktyk i milionów świetlnych tysiącleci, historia ludzkości jest kluczowym zwojem historii
Kosmosu. Dzieje Wszechświata nie mogłyby znaleźć usprawiedliwienia, gdyby historia ludzi
pozostała bezsensem. Odkupienie człowieka staje się odkupieniem świata.
Nie odważam się twierdzić, że dzięki Odkupieniu historia ludzkości została skierowana na drogę
nieustannego wznoszenia się, że musi już teraz zdążać ku swemu Złotemu Wiekowi, który kiedyś
nieuchronnie nastąpi. To byłaby utopia i traktowanie Odkupienia na sposób mechaniczny. To byłoby
robienie z Chrystusa ideologii do manipulowania historią. Właśnie z tego rodzaju „historycyzmami”
tak zacięcie walczył Popper w imię wolności człowieka i w imię „otwartego społeczeństwa”.
Historia ludzkości musi rozgrywać się w każdym człowieku. Nie ma innego wyjścia. Jeżeli
całość zgniata osobę, zaczyna się panowanie absurdu. Odkupienie dotyczy ludzkości, ale
w pojedynczych jej członkach. Ono sprawia, że nić historii każdego człowieka może dosięgnąć celu
– i w ten sposób historia ludzkości, w każdym swoim włóknie, doznaje usprawiedliwienia.
Świat otrzymał istnienie, sens i wartość – trzy imiona tej samej rzeczywistości – w akcie
stworzenia. Istnienie, sens i wartość w historii człowieka urzeczywistniają się jako wolność.
Obdarowanie wolnością zawiera w sobie ryzyko złego wyboru, czyli zniweczenia sensu.
A zniweczenie sensu jest zniweczeniem stworzenia. Akt stworzenia musiał więc nadawać sens także
możliwości jego utraty na skutek wolnego wyboru człowieka. I w tym znaczeniu Odkupienie jest
częścią Stworzenia.
Wiara w sens – stworzony, zniszczony, ale odkupiony – jest fundamentem chrześcijańskiej
postawy życiowej. Reszta jest już tylko prostą konsekwencją tej wiary.
Usprawiedliwienia ludzkiego istnienia
Człowiek – każdy z nas – jest niesiony przez historię Wszechświata. Z historii tej zrodziliśmy się
i ona nas przenika. Moje ciało jest zbudowane z pierwiastków chemicznych, których synteza
dokonała się we wnętrzu jakiejś masywnej gwiazdy. Ale budulec dla tych pierwiastków – cząstki
elementarne, a nawet niektóre lżejsze pierwiastki – powstał już znacznie wcześniej: w pierwszych
kilku minutach po Wielkim Wybuchu, jaki zapoczątkował obecną fazę historii świata. Potem
gwiazda, w której zrodziły się pierwiastki chemiczne, a zwłaszcza istotny dla życia węgiel, wybuchła
jako supernowa i atomy pierwiastków zostały wyrzucone do kosmicznych przestrzeni. Tam błądziły
przez milionlecia w postaci gazu i pyłu unoszone polami ciążenia. Następnym ważnym aktem
antropogenezy było powstanie z tego pyłu i gazu nowego pokolenia gwiazd i planet. Na jednej
z takich planet, na tej, która zawierała odpowiednie proporcje odpowiednich pierwiastków
w wyjątkowo odpowiednich warunkach, zawiązała się ewolucja biologiczna. Preludium do
powstania człowieka zostało rozegrane.
Spoglądam na swoją rękę trzymającą pióro. Materiał, z którego jestem, łączy mnie
z Wszechświatem: z jego początkiem i ewolucją, z jego strukturą i prawami. Noszę to wszystko
w sobie.
Ale jestem też wytworem historii ludzkości. Ukształtował mnie Wszechświat, lecz w nie
mniejszym stopniu ukształtowały mnie dzieje kultury i cywilizacji. To one zaprogramowały mi
pierwsze kierunki myślenia, to one dały mi język i dyskretnie nauczyły, jakich odpowiedzi
powinienem oczekiwać na pytania, których bym nigdy nie potrafił postawić, gdybym ich zalążków nie
otrzymał w spadku. Długa historia kultury wytrenowała mnie w odróżnianiu dobra i zła, wyczuliła
mój instynkt na piękno, podpowiadając mi równocześnie kryteria piękna i brzydoty. Dziś nie jestem
nawet w stanie pomyśleć, że „myślę, więc jestem”, tak bym równocześnie nie wiązał znaczeń
„myślę” i „jestem” z tym, co mój kulturowy rodowód rozumiał przez te wyrazy.
Jestem cały zbudowany z historii innych ludzi.
Tu rodzą się niepokojące pytania. A raczej różne odmiany tej samej wątpliwości. Czy nie jestem
tylko ubocznym produktem historii Wszechświata i historii ludzkości? Może zrodził mnie ślepy
przypadek? Albo równie ślepa konieczność, wynikająca z „ukrytych parametrów” narzucających
absolutny przymus historii świata i – być może – historii ludzkości?
Człowiek błąkający się bez celu po bezdrożach historii byłby najtragiczniejszą komedią
Wszechświata.
Usprawiedliwienie mojego istnienia jest mi bardziej potrzebne niż usprawiedliwienie
Wszechświata. Ale rzecz w tym, że ponieważ jestem produktem Wszechświata i Wszechświat noszę
w sobie, jedno bez drugiego nie może zostać usprawiedliwione.
Usprawiedliwieniem Wszechświata jest jego stworzenie, stworzenie więc także musi być
przynajmniej początkiem mojego usprawiedliwienia.
Mówi się czasem, że człowiek jest „ukoronowaniem stworzenia”. I często rozumie się to w ten
sposób, że wszystko, co się dzieje we Wszechświecie, miało na celu wyprodukowanie człowieka.
Z chwilą gdy wreszcie człowiek zjawił się na widowni świata, dzieło w zasadzie zostało
zakończone. Przyroda niejako wyczerpała całą swoją pomysłowość i odtąd wszystko, co jest
w świecie, powinno służyć człowiekowi.
Takie rozumienie miejsca człowieka w stworzeniu jest prymitywną filozofią. Antropologia
Ptolemeusza z małą geometryczną poprawką: człowiek nie w środku, lecz na szczycie piramidy
istnienia.
Tymczasem człowiek jest po prostu produktem Wszechświata, tak jak produktem Wszechświata
są atomy, gwiazdy, gromady galaktyk. Jest wypadkową sił przyrody, układem pól fizycznych,
systemem skomplikowanych sprzężeń zwrotnych, zagęszczeniem kosmicznej informacji. Stwórca nie
działa, udzielając przyrodzie „dodatkowych pchnięć” w krytycznych momentach jej ewolucji. On jest
zawsze obecny w prawach przyrody, w tym, że są i że są takie, jakie są. Prawa przyrody są
wyrażeniem stwórczego zamysłu Boga; zamysłu, który zawsze jest i zawsze działa wewnątrz świata.
A człowiek? A człowiek jest inny od reszty przyrody, ponieważ posiada świadomość i jest
świadom tego, że ją posiada. Można by tu użyć określeń: świadomość świadomości,
metaświadomość, świadomość refleksyjna. Nasza współczesna wiedza pozwala twierdzić, że
w znanym nam zakątku Wszechświata świadomość refleksyjna nie pojawia się poza człowiekiem.
Czy więc człowiek nie jest jednak „koroną stworzenia”? Czy nie przewyższa całej reszty? Można by
się zgodzić na takie określenie, pod warunkiem że się je właściwie rozumie. Osobiście jednak wolę
unikać wszelkiego rodzaju układania „bytów” według stopni wyższości czy ważności. Takie „drabiny
bytów” nazbyt silnie zależą od przyjętych kryteriów, a ich pożytek jest raczej wątpliwy.
Dzięki świadomości swojej świadomości człowiek poznaje, chce, potrafi być dobry lub zły,
kochać lub nienawidzić. Nie będę analizował tych wyposażeń człowieka. Takimi analizami
przepełnione są monografie i podręczniki różnego rodzaju antropologii. Pragnę tu tylko zwrócić
uwagę na jedną okoliczność. Posiadanie refleksyjnej świadomości sprawia, że człowiek nie tylko
jest we Wszechświecie, ale w nim uczestniczy. To znaczy przez swoje władze zmysłowe i umysłowe,
a także przez swój emocjonalny stosunek do otoczenia człowiek przetwarza zewnętrzne środowisko
na swoje wnętrze. Człowiek jest w świecie, ale również – w pewnym znaczeniu – świat jest
w człowieku.
Szczególnym przypadkiem tego uczestniczenia jest relacja, w jaką człowiek wchodzi ze światem
za pośrednictwem stworzonej przez siebie nauki. Niektórzy naukowcy zwykli podkreślać, że oprócz
rzeczywistości, którą człowiek może badać eksperymentalnie, istnieje rzeczywistość, w której
człowiek może tylko uczestniczyć. Oprócz „obserwabli” istnieją „partycypable”. Myślę, że jest to
bardzo trafne ujęcie, ale pragnę dodać, że „obserwable” także są „partycypablami”. Przecież to, że
potrafimy badać świat metodami eksperymentalnymi, jest bezpośrednim następstwem faktu
posiadania świadomości refleksyjnej. Co więcej, uczony biorący udział (a więc znowu
uczestniczący) w wielkiej przygodzie empirycznego badania przyrody wchodzi w bardzo intymny
kontakt ze światem; jak bardzo intymny i jak bardzo pochłaniający – wiedzą jedynie ci, którzy tego
sami doświadczyli. Zadaniem nauki jest odszyfrowanie informacji zawartej w strukturze świata;
każdy zaś badacz świata przetwarza tę odkodowywaną informację na to, co jest w nim wewnątrz.
Nauka jest przedsięwzięciem intersubiektywnym: żaden poszczególny człowiek nie jest
„nosicielem” ani też „podmiotem” nauki; nauka to zjawisko społeczne, międzyindywidualne. To
wszystko prawda. Ale też trzeba pamiętać, że bez jednostek nie byłoby międzyjednostkowości.
Człowiek uczestniczący w świecie przez naukę automatycznie uczestniczy w innych ludziach.
I znowu, to uczestniczenie nie jest abstrakcją: wszyscy bardziej czynnie uprawiający naukę doskonale
wiedzą – jest to ich codziennym doświadczeniem – jak bardzo zależą od pracy i osiągnięć innych –
tych, którzy już należą do historii, i tych, którzy teraz trawią czas i siły, ślęcząc nad pokrewnymi
zagadnieniami.
Uczestniczeniem w świecie – i tym przez naukę, i tym zwyczajnym: że się jest i żyje, że się
pracuje i je – człowiek tworzy sens, sprawia, że martwe przedmioty ożywają znaczeniami, nabierają
wartości, wchodzą w orbitę ludzkich myśleń i chceń. Człowiek żyjąc, tworzy. Na skutek pracy
ludzkich mózgów i rąk materialny substrat Wszechświata przybiera nowe formy. Być może słuszniej
byłoby to nazwać tylko przetwarzaniem. Ale nie, nawet ta działalność ludzka jest jednak czymś
więcej. W nowym kształcie, w strukturze, którą człowiek ułożył z uprzednio istniejących elementów,
zawsze jest coś nowego, coś, czego przedtem nie było. To myśl zmaterializowana w produkcie. To
wartość, jaką człowiek, pracując, stworzył w sobie i – być może – w innych. To znaczenie, które
nadał temu, co przedtem nic nie znaczyło.
Skłaniam się, by sądzić, że w tym właśnie punkcie należy odnieść do człowieka biblijne
powiedzenie, iż jest on „obrazem i podobieństwem” Boga. Podobnie jak jego Stwórca, człowiek jest
władny obdarzać istnieniem. Ludzka miłość, pragnienia, praca, myśl i tęsknoty tworzą nowe światy.
Są to siły potężne i władne, ale brak im Bożej Wszechmocy. Załamują się na granicach czasu,
w pułapkach przestrzeni, rozbijają się o prawa przyrody, o bezwładność materii i własnego ciała.
Bóg nie podlega tym ograniczeniom. Jego stwórcza moc nie może sprzeciwiać się tylko Jemu samemu
i dlatego może On wszystko, co z definicji nie jest niebytem.
Człowiek nie jest Stwórcą, lecz tylko Jego obrazem i podobieństwem. Tym właśnie antropologia
oparta na stworzeniu różni się od wielu współczesnych antropologii, które z człowieka czynią
absolut, podporządkowując mu całkowicie wszystko i tym samym naiwnie chowając głowę w piasek
wobec tego, czego człowiek by chciał, a nie może.
Wielkość i dramat człowieka! Obraz swojego Stwórcy z pragnieniami dążącymi do
nieskończoności, a równocześnie stworzenie, któremu brak wszechmocy, by wszystkie swoje
pragnienia zmaterializować. Istota zanurzona we Wszechświecie: z Wszechświata wyszła,
Wszechświatem oddycha, jej ciało nieuchronnie do Wszechświata powróci, a Wszechświat – choć
jest dla niej wszystkim – jest dla niej za ciasny.
Wszechświat nabył sensu w akcie swojego stworzenia. Sens ten musi obejmować również
człowieka wędrującego przez Wszechświat i ten Wszechświat swoją istotą niejako rozsadzającego.
Sens Wszechświata bez sensu człowieka byłby sensem bezsensownym, czyli wewnętrzną
sprzecznością. A zatem ludzki niepokój nie może powrócić na zawsze do elementarnych składników
materii. Chociaż, być może, jest to jego naturalnym przeznaczeniem. Sens Wszechświata mu na to nie
zezwoli. Droga człowieka przez Wszechświat jest jego drogą ku Stwórcy.
Usprawiedliwienie zmęczenia
Biblijny obraz Boga, który zmęczył się stwarzaniem i w siódmym dniu odpoczywa, ma w sobie dużo
poezji i dużo filozoficznej mądrości. Poezja odpoczywającego Boga jest poezją zmęczenia po pracy.
Poezją spoconego ciała i stwardniałych rąk. Poezją rozluźnionych mięśni i chwili bezruchu.
A filozoficzna mądrość siódmego dnia to mądrość radości z tworzenia. Przyglądał się logicznej
strukturze dzieła. Cieszył się jej pięknem. I widział, że było bardzo dobre.
Każda praca jest tworzeniem. Tworzenie pracą polega na zmaganiu się z bezwładnością
materiału. Mam pewną ideę wzorczą. Chcę ją urzeczywistnić. Ale materiał stawia opór. Więc
zwiększam siłę nacisku. Materiał zaczyna ustępować. Spostrzegam jednak, że nacisk nie idzie we
właściwym kierunku. Wycofuję go. Materiał nie zawsze elastycznie powraca do dawnego stanu.
Często skutki mojego działania są nieodwracalne. Muszę więc myśleć, jak je przynajmniej
zneutralizować. Gdy to się nie daje, albo wybieram inny wzorzec, albo szukam nowego materiału.
I zabieram się do dzieła od nowa. Tym razem z większym namysłem. Nie zmniejszam siły nacisku,
ale naciskam delikatnie. Pot występuje mi na czoło.
A pot występuje mi na czoło nie tylko dlatego, i nie zawsze dlatego, że naprężam mięśnie
i wywieram siłę na materiał, który mi się opiera. Najbardziej słone krople potu spływają mi po
twarzy dlatego, że pracując, muszę także zwalczać bezwładność mojej własnej, wewnętrznej
substancji. Niekiedy materiał mi ulega i wtedy powstaje coś nowego – wytwór mojego mózgu
i moich rąk. Ale zawsze ilekroć pracuję – pracuję naprawdę, a nie tylko wypełniam czas zajęciami –
tworzę samego siebie. Moja historia jest częścią mnie i gdybym tej pracy nie wykonał, gdybym nie
zmierzył się z bezwładnością siebie, moja historia byłaby uboższa o jedną wartość.
Tworzenie jest tajemnicą. Choć dokonuje się moim mózgiem i moimi rękami, nie potrafię
wyjaśnić, w jaki sposób sprawiam, że staje się coś, czego przedtem nie było.
W świecie martwym panuje prawo degradacji energii, wzrostu entropii, rozpadania się struktur,
zmniejszania się informacji, czyli zapominania. Przemyślna strategia życia tak wykorzystuje fizyczne
prawa rozpadu, że – nie wbrew nim, lecz dzięki nim – potrafi budować struktury, które odżywiając
się ujemną entropią, budują porządek i informację. I to jest niewątpliwie tworzeniem.
Coś podobnego, tylko w jeszcze znacznie większym stopniu skomplikowania i subtelności, dzieje
się w człowieku tworzącym produkt swojej pracy. Z tego punktu widzenia każda praca człowieka jest
twórczością, a każdy produkt pracy – dziełem sztuki.
Współczesna teoria informacji uczy, że każde tworzenie informacji jest, w swej istocie,
zawężeniem możliwości. Zbiór czcionek, w którym „wszystko wolno”, w którym każdy układ liter
jest jednakowo dopuszczalny, nie informuje o niczym. Jeżeli w chaosie bezładnie porozrzucanych
znaków pisarskich zdarzy się nawet jakiś sensowny wyraz, to i tak jego znaczenie natychmiast
rozpływa się w bezsensownym kontekście. I odwrotnie: sensowny napis dlatego jest sensowny, że
podlega różnorodnym ograniczeniom nałożonym przez reguły gramatyczne danego języka
i ograniczeniom pochodzącym od autora wypowiedzi, który chciał w niej zawrzeć tę właśnie, a nie
inną treść.
Współczesna teoria informacji jest zaledwie pierwszym przybliżeniem do zrozumienia pojęcia
informacji, i to z czysto formalnego punktu widzenia, bez wnikania w treść, jaką informacja zawiera.
Trudno więc byłoby uznać dzisiejszą teorię informacji za bodaj próbę teorii tworzenia, ale warto
pomyśleć nad sugestiami, które ona podsuwa.
A więc nie ma tworzenia bez ograniczeń nakładanych na siebie. Każdy twórca wie o tym
instynktownie, bez żadnej uzasadniającej teorii. Nie tylko idzie o to, że chcąc wykonać
zorganizowaną robotę, a więc stworzyć coś, muszę zdobyć się na samodyscyplinę i odmówienie
sobie bardzo wielu przyjemnych, lecz konkurencyjnych rzeczy. To też jest ważne i istotnie należy do
aktu tworzenia. Ale idzie także o coś więcej. Praca, czyli akt tworzenia, wprowadza ograniczenia do
mojego wnętrza. A ponieważ ograniczenia oznaczają wzrost informacji, po wykonaniu pracy jestem
kimś więcej niż przed jej wykonaniem.
Tak pojęte ograniczenie siebie nie jest wrogiem rozwoju. Przeciwnie – jest jego istotą. W ten
sposób dokonuje się każda ewolucja, czyli każdy proces prawdziwie postępowy. Także i ten, dzięki
któremu na naszej planecie zaistniało życie, samo będące przecież nieustannym rozwojem. Rozwijać
się albo umrzeć – taka jest strategia życia. Rozwijać się – to znaczy tworzyć z ograniczeń. Umrzeć –
to znaczy stracić możność ograniczania się, wrócić do chaosu.
Każde ograniczenie boli. Dlatego do twórczości często stosuje się powiedzenie o bólach
rodzenia i dlatego pracą bywamy zmęczeni.
Biblijny obraz Boga, który odpoczywa po dziele stworzenia, zawiera w sobie zarodek Dobrej
Nowiny o zbawieniu świata. W Bożym odpoczynku nasze zmęczenie doznaje usprawiedliwienia. Tak
jak nasza praca – w stworzeniu wszystkiego, co jest. Biblia przedstawia Stwórcę jako rzemieślnika
wytwarzającego Wszechświat. Zbawienie świata przychodzi przez pracę. Każdy człowiek jest Synem
Cieśli.
Rekolekcje II
ROZMOWY W NOCY
REKOLEKCYJNE ZAMYŚLENIE
(Wstęp do pierwszego wydania)
Istnieje w Krakowie tradycja, że co roku po czwartej niedzieli Wielkiego Postu naukowcy
krakowskich uczelni i różnych ośrodków badawczych zbierają się w akademickim kościele
Świętej Anny na doroczne rekolekcje. Tego roku mnie wypadło przewodniczyć tym rekolekcjom.
Kraków jest wyjątkowym miastem. Każdy kamień jest tu przepojony historią. Oczywiście nie
mam na myśli rozmaitych tak zwanych osiedli, które zewsząd duszą królewski gród, udając tylko,
że są Krakowem. Barokowe wnętrze Świętej Anny też mówi tradycją, sięgającą daleko wstecz. Tuż
za progiem ciemna bryła Collegium Maius przywodzi na myśl czasy, kiedy to ulicami miasta
chadzał Mikołaj Kopernik, a trumna z relikwiami świętego Jana Kantego, profesora Uniwersytetu
Jagiellońskiego,
jest
bezpośrednim
świadectwem
dziedzictwa,
za
które
bierze
się
odpowiedzialność, modląc się w kościele Świętej Anny.
To wszystko zobowiązuje. Nawet jeśli uwzględnić poprawkę na tę odrobinę snobizmu, która
towarzyszy akademickiej atmosferze, a na którą może sobie pozwolić tylko takie miasto jak
Kraków.
Jest rok 1991 w pokomunistycznej Polsce. Pół wieku czekaliśmy na rozpad komunizmu, a teraz
gdy to się stało, zachowujemy się, jakbyśmy potracili głowy. Nie bardzo wiemy, co zrobić
z wymarzoną demokracją. Energie potrzebne do odbudowywania zniszczeń kierujemy przeciwko
dawnym towarzyszom broni w zwalczaniu potężnego wroga, i to tylko z tego powodu, że ośmielili
się być innego zdania niż ja. Nadal pracujemy jak dla zaborcy, ale już domagamy się owoców, jak
w dobrze prosperującym gospodarstwie. Jeszcze nas nie stać na zachodni dobrobyt, a już
zaczynamy odurzać się jego odpadami. Jeszcze nie wypracowaliśmy nowych wartości, a już
odrzucamy te, które pozwoliły nam przeżyć i pokonać przeszłość. A nasza nauka i kultura? Ledwo
zrzuciły z siebie ciężar ucisku i brutalnego manipulowania dla politycznych celów, a już uginają
się z powodu kryzysowych braków i starych bakcyli, które nadal grasują od środka.
Czy w tych warunkach można mówić o czymś innym? Czy nasza obecna sytuacja nie domaga
się, byśmy na niej skupili całą uwagę? Czy właśnie w trakcie rekolekcji nie należy tego
wszystkiego przemyśleć jeszcze raz i poszukać środków zaradczych? Tym bardziej że istota
rzeczy – jak zawsze – kryje się we wnętrzu człowieka, a rekolekcje to jedna z tych nielicznych
okazji, kiedy można zajrzeć do wnętrza.
A jednak zdecydowałem się mówić o czymś innym. Na kilka wieczorów zapomnieć
o poplątaniach dnia dzisiejszego i zdobyć się na luksus (ale luksus czasem niezbędny) pomyślenia
o sprawach, wobec których bledną podwyżki cen i przewidywany rozkład mandatów w nowym
parlamencie. Za czasów Chrystusa Palestyna też miała swoje polityczne i społeczne problemy,
a jednak gdy Nikodem przyszedł w nocy do Jezusa, rozmawiał z Nim o tym, co to znaczy narodzić
się na nowo, a nie o tym, w jaki sposób wyzwolić się spod rzymskiej okupacji.
I właśnie dlatego Rozmowy w nocy. Gdy po Mszy i rekolekcyjnej nauce wychodziliśmy
z kościoła Świętej Anny, było już całkiem ciemno. W słabo oświetlonych ulicach odbijały się echem
własne kroki. Tylko nieco jaśniejsza plama u wylotu ulicy św. Anny świadczyła, że życie na Rynku
wkracza w swoje nocne machinacje. Różnie można wykorzystać dar nocy. Ale „nocne rozmowy” to
nie te w kościele – tłum twarzy i uwaga tak gęsta jak mrok spływający ze ścian – lecz potem, sam
na sam, gdy mówią myśli, nie słowa.
Przekazanie moim słuchaczom (i tym z kościoła Świętej Anny, i tym tylko z czytania)
rekolekcyjnych rozważań w drukowanej postaci niech posłuży jako zalążek lub okazja do rozmów
najważniejszych.
To zabawne, jak bardzo – mimo naszych geopolitycznych ambicji – jesteśmy powiatowi.
Z całym tym naszym środkowoeuropejskim skoncentrowaniem na sobie. Z całą tą Europą, do której
tak uparcie dążymy, chociaż jesteśmy przecież w jej środku (może tylko nieznacznie przesuniętym
na wschód). A nawet z całą Ziemią, która wszak jest tylko pyłkiem we Wszechświecie. Podczas tych
rekolekcji spróbowałem spojrzeć na ludzkie sprawy z najszerszej perspektywy.
A może jest tak, że nawet Wszechświat jest tylko epizodem w prawdziwym istnieniu?
Dostrzeżenie właściwych proporcji jest dobrą szkołą życiowego realizmu. A gdy idzie o życie,
musimy być realistami, bo mamy je tylko jedno i trzeba je dobrze rozegrać.
A więc nie robię jednak złej przysługi polskiej teraźniejszości, gdy na kilka wieczorów
odrywam od niej uwagę i kieruję ją ku sprawom zdolnym nadać sens każdej teraźniejszej chwili.
*
Zmrok już zapada. Omijamy kilka samochodów zaparkowanych przy chodniku w niedozwolonym
miejscu. Parę kroków po schodach. Odgłosy miasta pozostawiamy za sobą.
marzec 1991
Minęło – trudno uwierzyć – tak wiele lat od dnia, kiedy pisałem wstęp do tej części Rekolekcji.
Powoływałem się wówczas na sytuację polityczną naszego kraju, by uzasadnić konieczność
oderwania się na chwilę od bieżących wydarzeń i zamyślenia się nad Sprawami Istotnymi. Jest
rzeczą zadziwiającą, jak niewiele retuszy należałoby wprowadzić do tamtego uzasadnienia, aby
uczynić je aktualnym dziś. To prawda, że w Polsce zaszły procesy, które znacznie ją odmieniły:
demokracja okrzepła (co wcale nie znaczy, że stała się łatwiejsza), gospodarka dokonała
jakościowego skoku (co wcale nie znaczy, że wszystkim żyje się łatwiej). Z kraju z trudem
wydostającego się z ekonomicznej zapaści staliśmy się krajem zmagającym się z kryzysami
wzrostu. Ale narosły nowe fobie i odżyły stare – zapomniane, zdawałoby się – kompleksy. A pamięć
wielu ludzi okazała się tak krótka, że zaczynają już oni tęsknić za czasem zniewolenia. Inni
odczuwają frustrację, niekiedy przeradzającą się w gniew, że miało być tak wspaniale, a jest tak
głupio (bo frustracja i gniew nie przebierają w słowach).
To wszystko sprawia, że mógłbym dziś, tak samo jak wtedy, nawoływać do „wejścia w siebie”,
aby nabrać dystansu do zapętleń i obaw, w jakie jesteśmy uwikłani. Myślę jednak, że powstrzymam
się od tego rodzaju uzasadnień (zresztą poniekąd już się na nie powołałem). Istnieje bowiem
uzasadnienie głębsze – ponadczasowe, niezależne od bieżących sytuacji i uwarunkowań. Jest nim
ludzka kondycja. Człowiek nie może być w pełni człowiekiem, jeżeli nie próbuje wykraczać ponad
to, czym właśnie jest. A żeby być do tego zdolnym, trzeba niekiedy oderwać się od bieżącej chwili
i podjąć trud myślenia.
Oderwanie się od bieżącej chwili nie jest kosztownym luksusem. Jest koniecznością wynikającą
z kondycji człowieka – istoty, która jest uwikłana w bieżącą chwilę, ale w którą wbudowany jest
ten dziwny mechanizm czasowej asymetrii: być jutro czymś więcej, niż się jest dziś.
październik 2002
Rozważanie 1
WSZECHŚWIAT TWÓRCZY
Trwasz
nachylony
nad swoim myśleniem
walczysz z nim
odrzucasz drogi
prowadzące donikąd
rozpoznajesz je
zanim zrobisz pół kroku
rzeźbisz w tworzywie swoich myśli
szukasz kształtu
który jest w nich ukryty od zawsze
ciężar ci dech zapiera
odpadają bloki
pryskają odpadki
wiesz, że gdzieś za bezwładem
na pewno istnieje
kształt doskonałości
już go dotykasz
chcesz zamienić w słowo
i wtedy spokojnie
od nowa
góra urasta aż do nieboskłonu
wiesz, że ją pokonasz
ale jesteś sam
wstępujesz jak w śmierć
samotnie
lecz pełen nadziei
T
ak to jakoś wygląda. Któż z nas nie zaznał bólów tworzenia. Odkąd człowiek wynalazł pierwsze
narzędzia z kamienia, twórczość stała się jego przeznaczeniem.
Prawdziwy twórca, to znaczy ten, kto tworzy z pasją, utożsamia się ze swoim dziełem. Sukces
dzieła staje się jego sukcesem, a klęska dzieła – niekiedy największą klęską osobistą. Ale zanim to
nastąpi, twórca wkłada całego siebie w swoje dzieło, żyje w nim i – w jakimś sensie – tworzy się
wraz z nim. Bo w twórczości nie ma przedmiotu i tego, kto go tworzy. Twórca i dzieło miłosnym
uściskiem zespalają się w jedno. Dopiero gdy proces tworzenia zostanie ukończony, ta więź pęknie,
rozerwie się. Dzieło zacznie żyć własnym życiem, a twórca pozostanie sam, opuszczony.
Rozczarowanie i poczucie bezsiły zapowiadają, że proces nigdy się nie skończy. Po chwili złapania
oddechu i powrotu do względnej równowagi trud tworzenia zostanie podjęty od nowa.
Niespokojne jest serce człowieka, dopóki nie spocznie w doskonałości. Ludzka twórczość jest
nieustanną i nienasyconą pogonią za doskonałością.
*
W książce Krótka historia czasu Stephen Hawking napisał:
Jeśli pamiętasz, Czytelniku, każde słowo tej książki, to Twoja pamięć zarejestrowała około dwóch milionów jednostek informacji
i porządek w Twoim mózgu wzrósł o tyleż jednostek. Podczas czytania zmieniłeś jednak co najmniej tysiąc kalorii uporządkowanej
energii w postaci jedzenia na energię nie uporządkowaną, głównie w postaci ciepła, które rozproszyło się w powietrzu wskutek
konwekcji i pocenia się. To zwiększyło nieporządek we Wszechświecie o jakieś 20 milionów milionów milionów milionów jednostek,
czyli 10 milionów milionów milionów razy więcej niż wyniósł wzrost porządku w Twoim mózgu – i to pod warunkiem że zapamiętałeś
każde słowo.
Przyswojenie sobie cudzego tekstu też jest pewną formą twórczości. Hawking ma nadzieję, że po
przestudiowaniu jego książki porządek w moim mózgu wzrośnie o mniej więcej dwa miliony
jednostek (jakich?). O ileż większy porządek produkujemy, gdy sami tworzymy dzieło sztuki (każde
tworzenie jest sztuką i każdy jego wytwór – dziełem sztuki)! Chcąc wydać coś na świat, muszę
najpierw stworzyć porządek sam w sobie, a dopiero potem część tego porządku urzeczywistnić
w dziele. Nic dziwnego, że krople potu występują na czoło, gdy zmagam się z bezwładnością
materiału: z moją wewnętrzną substancją i z zewnętrznym tworzywem dzieła. Ba, z całym
Wszechświatem.
Nic nie dzieje się za darmo. Buduję uporządkowaną strukturę kosztem wzrostu bałaganu
w Kosmosie. Na skutek przeczytania przeze mnie jednej książki Wszechświat utracił 10 milionów
milionów milionów razy więcej ze swojego uporządkowania, niż ja zdołałem stworzyć w sobie
porządku i informacji.
Nie są to literackie przenośnie. Mechanizm tego procesu rozumiemy już dziś dość dokładnie.
Wbrew potocznym mniemaniom, wcale nie odżywiamy się energią słoneczną. Jedynie młody
organizm potrzebuje energii do wzrostu, a dojrzały do przybrania na wadze. W przyrodzie
obowiązuje zasada zachowania energii i o energię potrzebną do funkcjonowania naszego organizmu
nie musimy się tak bardzo troszczyć. Gra toczy się o coś innego. W fizyce miarą nieporządku jest
wielkość zwana entropią, a druga zasada termodynamiki mówi, że entropia, czyli ilość bałaganu,
musi we Wszechświecie wzrastać. To właśnie przeciw drugiej zasadzie termodynamiki walczymy,
gdy oddychamy, jemy, uprawiamy gimnastykę, uczymy się, tworzymy dzieła sztuki.
Światło słoneczne niesie stosunkowo niskoentropijną (czyli „uporządkowaną”) energię w postaci
fotonów widzialnego światła. Rośliny zielone za pomocą fotosyntezy przetwarzają ją na
uporządkowaną strukturę swoich tkanek. Potem my karmimy się tym porządkiem bądź bezpośrednio,
przyjmując pokarm roślinny, bądź pośrednio, posilając się mięsem zwierząt, które przedtem
spożywały rośliny. A następnie musimy wydalić z siebie bałagan w postaci ciepła, dwutlenku węgla,
ekskrementów. W ostatecznym rozrachunku Ziemia czerpie porządek ze Słońca, a oddaje kosmicznej
przestrzeni bałagan, głównie w postaci promieniowania cieplnego, które odznacza się najwyższą
entropią spośród wszystkich znanych postaci energii.
*
Należy postawić kolejne arcyważne pytanie: Jak to się dzieje, że we Wszechświecie, w którym
obowiązuje druga zasada termodynamiki – a więc we Wszechświecie tak bardzo skłonnym do
nieporządku, że najmniejszą nawet organizację trzeba okupić ogromnym wzrostem bałaganu –
w ogóle możliwe są procesy powstawania i rozwoju uporządkowanych struktur? Zważywszy, że
ewolucja biologiczna, która doprowadziła do naszego zaistnienia, jest takim właśnie procesem,
pytanie to nabiera najwyższej doniosłości.
Gdybyśmy znali tylko termodynamikę klasyczną (którą symbolicznie można nazwać
termodynamiką Carnota), poszukiwanie odpowiedzi na to pytanie byłoby sprawą beznadziejną. Jest
rzeczą zadziwiającą, jak ludzie w końcu XIX wieku, wiedząc o drugiej zasadzie termodynamiki,
mogli wierzyć w ewolucję biologiczną. Ilya Prigogine i Isabelle Stengers w swojej znanej książce
Order out of Chaos (Porządek z chaosu) mówią wręcz o sprzeczności, jaka istniała wówczas
pomiędzy Darwinem a Carnotem. Dziś jesteśmy w znacznie lepszej sytuacji. Dzięki osiągnięciom tak
zwanej termodynamiki nieliniowej zrozumieliśmy zasadnicze mechanizmy stosowane przez przyrodę,
aby przy ogólnym wzroście entropii wypracować strategię, dzięki której lokalnie (w ograniczonym
obszarze przestrzeni i czasu) staje się możliwy przebieg procesów antyentropijnych, to znaczy takich,
które prowadzą do uporządkowanych struktur.
Świat jest układem w stanie dalekim od równowagi, czyli w stanie, w którym nie zapanował
jeszcze całkowity bałagan. Okazuje się, że w stanach dalekich od równowagi równania
termodynamiki stają się nieliniowe. Jest to techniczne określenie używane przez matematyków,
które – z grubsza rzecz biorąc – wyraża myśl, że suma dwu rozwiązań nie jest rozwiązaniem
równania. Fakt ten zawiera bardzo ważną ideę. Dokładając klocek do klocka (czyli tworząc sumę
dwu klocków), a potem jeszcze jeden klocek, i jeszcze jeden… możemy zbudować dość złożoną
całość, ale będzie ona strukturą statyczną, zawsze taką samą, niezdolną do dalszego rozwoju – tylko
domkiem z klocków. Gdy mamy do czynienia ze strategią nieliniową, sytuacja zmienia się
drastycznie. Całość przestaje być zwykłą sumą swoich części. Części nie układają się po prostu obok
siebie, ale tworzą pewien naddatek, który nie jest obecny w każdej części z osobna, lecz w pewnym
sensie znajduje się wszędzie: części zaczynają czuć się nawzajem. Tworzy się STRUKTURA.
Ale żeby tak się stało, muszą zostać spełnione pewne warunki. Przede wszystkim układ nie może
być izolowany od otoczenia, to znaczy musi mieć możność wymiany energii z otoczeniem. Według
znanej nam już taktyki układ musi konsumować niskoentropijną energię z otoczenia i wydalać
wysokoentropijną energię na zewnątrz.
Co więcej, układ musi być narażony na bodźce z otoczenia, czyli drobne fluktuacje, które byłyby
zdolne zaburzyć stan układu. Duże zaburzenia mogłyby uszkodzić układ lub zabić go, ale stosunkowo
niewielkie odgrywają ważną rolę w strategii budowania struktur. Tak zwane stabilne układy
nieliniowe odznaczają się niezwykle interesującą własnością: gdy układ zostanie wytrącony ze
swojej ewolucyjnej ścieżki przez niewielką fluktuację otoczenia, po chwili wraca do pierwotnego
stanu i bezpiecznie kontynuuje ewolucję w dotychczasowym kierunku.
I oto właściwie mamy już strukturę: została ona wyodrębniona ze środowiska, ale reaguje na jego
zaburzenia. Taką strukturę fizycy nazywają strukturą dyssypacyjną, gdyż jej istnienie jest związane
z dyssypacją, czyli rozpraszaniem energii, to znaczy z pobieraniem niskoentropijnej energii
z otoczenia, przetwarzaniem niskiej entropii na strukturę i wydalaniem wysokoentropijnej energii do
środowiska. Tego rodzaju struktury nie są statyczne, w bezruchu, jak domek z klocków, lecz
dynamiczne: ich budulcem jest nie tyle materia, ile raczej skoordynowany ruch, czyli dynamika.
To jeszcze nie wszystko. W dynamicznej ewolucji nieliniowego układu można wyróżnić pewne
specjalne stadia, w których układ staje się niejako nadwrażliwy na fluktuacje otoczenia. Zaatakowany
przez bodziec z zewnątrz układ nie powraca na poprzednią ścieżkę ewolucyjną, lecz – jak
powiadamy w technicznym żargonie – doznaje przejścia fazowego, by znaleźć się w nowym reżimie.
W takiej krytycznej sytuacji układ ma do dyspozycji wiele możliwych reżimów (wiele możliwych
ścieżek ewolucyjnych); jaki reżim obierze – zależy od wielkości i charakteru bodźca, który go
zaatakował. Bodźce pochodzące ze środowiska są przypadkowe, nieprzewidywalne, natomiast
prawo, które rządzi całym procesem – ściśle określone (deterministyczne). Nowa jakość (nowy
reżim) jest więc wynikiem współdziałania prawa i przypadku.
Element nieprzewidywalności układu jest tu bardzo istotny. Układ zdeterminowany raz na
zawsze, układ, którego wszystkie przyszłe ścieżki da się jednoznacznie przewidzieć, pozostanie
bezpłodny. Będzie jak płyta gramofonowa, która może w kółko odtwarzać tylko to, co zostało na niej
nagrane. To właśnie dzięki współdziałaniu przypadku i prawa układ staje się otwarty na wszystkie
możliwości i jest w stanie skomponować z nich coś, czego nie było w nim nigdy przedtem. Chcąc to
podkreślić, mówimy, że Wszechświat twórczy musi być Wszechświatem otwartym.
Mamy więc nie tylko dynamiczną strukturę, ale także jej prawdziwą ewolucję z prawdziwym
wzrostem organizacji. I to wszystko nie jest tylko pięknym schematem wydumanym przez zręcznego
intelektualistę, lecz wynikiem żmudnych i ciągle czyniących postępy badań matematycznych.
W bardzo wielu przypadkach potrafimy matematycznie modelować tego rodzaju procesy
powstawania i wzrostu struktur dyssypacyjnych.
Dzięki termodynamice nieliniowej i teorii struktur dyssypacyjnych znikła sprzeczność między
Darwinem a Carnotem. Wprawdzie jesteśmy jeszcze bardzo odlegli od matematycznego
wymodelowania tak złożonej struktury, jaką jest ameba lub inna żywa komórka, ale nie można już
dziś żywić wątpliwości, że to właśnie nieliniowej strategii struktur dyssypacyjnych zawdzięczamy
nasze istnienie jako organizmów biologicznych. I nie tylko. Także funkcjonowanie naszej psychiki
(choć jest dziś ona dla nas nadal nieodgadnioną tajemnicą) również ma u swego podłoża nieliniowe
procesy dynamiczne.
W ten sposób stworzył nas Wszechświat. I w podobny sposób my tworzymy nasze dzieła.
Wszechświat twórczy musi być Wszechświatem otwartym. I my możemy tworzyć tylko w atmosferze
wolności.
Bardzo często ludzie wyładowują część swoich egzystencjalnych stresów w zainteresowaniach
astrologią i horoskopami. Może to i dreszczyk emocji w doznawaniu astralnych wpływów, może
chęć przerzucenia przynajmniej części odpowiedzialności na gwiazdy, a z pewnością pragnienie
uchylenia rąbka tajemnic, jakie kryje w sobie przyszłość. Ale są to iluzje i marzenia przybrane
w namiastkę naukowości. Istnieje wszakże bardzo intymny i bardzo realny związek nas
z Wszechświatem. Po prostu jesteśmy jego „nieliniową częścią”: powstaliśmy i istniejemy na koszt
Wszechświata i każdy nasz twórczy wysiłek jest wkomponowany w strukturę całości.
Na tym szerokim tle naszych powiązań z całością głębiej i rozleglej ukazuje się rola twórczości
jako naszego przeznaczenia i powołania.
*
Ludzka twórczość może przybierać rozmaite formy. Gdy mówimy o twórczości, natychmiast
przychodzi nam na myśl twórczość artystyczna. Jest to niewątpliwie w jakimś sensie twórczość
wzorcowa. Jest bowiem – przynajmniej w naszych przekonaniach – najbardziej zbliżona do
wyprodukowania czegoś nowego, czego przedtem nigdy nie było, i czegoś autentycznego, co wynika
z osobowości twórcy i gdyby nie on, nigdy by nie ujrzało światła dziennego.
Twórczością jest także praca naukowa. Wprawdzie tu oryginalność jest ograniczona regułami gry
(gdyby nie Szekspir, nie mielibyśmy Hamleta, lecz gdyby nie Einstein, to najprawdopodobniej ktoś
inny stworzyłby dotychczas szczególną teorię względności), ale jest to z nawiązką nagradzane
plastycznością materiału, z którego można wydobywać formy, o jakich nie śniło się nawet najbardziej
awangardowym artystom. Na przykład plastyk zawsze będzie mieć do dyspozycji tylko trzy wymiary
przestrzenne i jedynie różnymi odniesieniami może pobudzać wyobraźnię odbiorcy do prób
przenoszenia się do więcej wymiarowych światów. Matematyk od samego początku, za jednym
pociągnięciem pióra (lub kredy na tablicy), może żonglować dowolną liczbą wymiarów, nawet
nieprzeliczalną, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Wiele spośród tego rodzaju superabstrakcyjnych, ale
niezwykle operatywnych konstrukcji okazuje się potem niezbędnymi do modelowania fizycznego
świata.
Pójdźmy jeszcze dalej. W gruncie rzeczy twórczością należy nazwać każdą czynność człowieka,
o ile prowadzi ona do czegoś oryginalnie nowego, czego tworzywem jest wewnętrzna ludzka
substancja, to znaczy co nie jest tylko odpadem naszych myśli i czynów, ale w co wkładamy odrobinę
siebie. Wszystko, co powstaje w ten sposób, jest autentycznym dziełem sztuki.
Jeżeli zgodzimy się na taką definicję twórczości, to czyż dziełem sztuki nie jest na przykład
uśmiech, w którym ktoś – choćby przelotnie, na ułamek sekundy – okazał drugiemu szczyptę
życzliwości lub uznania? Niepowtarzalne ułożenie warg – grymas zdolny przekazać więcej
zaszyfrowanych informacji niż stronice zadrukowanego tekstu.
Cóż w takim razie powiedzieć o pracy włożonej w rozwój własnej osobowości: w dążenie do
prawdy, w czyny miłości, we wzbogacanie swoich możliwości i ich urzeczywistnianie? Czy może
być twórczość bardziej twórcza od takiej? Jej przeciwieństwem jest skarłowacenie osobowości,
pomniejszanie i rezygnacja ze swoich talentów w imię lenistwa, fałszywej pokory lub jakichś innych
dziwnych pomysłów, zamykanie się w sobie i rozmaite formy ucieczki przed życiem.
Ale bywa i druga skrajność, która także może doprowadzić do produkowania życiowych kiczów
zamiast dzieł sztuki. To puszczenie życia „na żywioł”, niekontrolowanym nurtem wypadków
i przygód. Filozofia doznawania bez kontroli i bez sterowania sobą. Niekiedy nazywa się to
bogactwem życia. Ale nim nie jest. Jest zbiorowiskiem „wysokoentropijnych” odpadów, które tylko
rozpraszają twórcze energie. Te wszystkie drobniutkie przeżycia, powierzchowne przyjemności,
porywy egzaltacji – to nie to, o co rzecz idzie.
Prawdziwa twórczość musi opierać się się na ograniczaniu. Bo przecież ograniczanie jest istotą
twórczości. Nie można stworzyć rzeźby bez odcinania zbędnych, lub tylko zniekształcających, części
tworzywa. Nie można wykrzesać z siebie nic twórczego bez wbijania dłuta w głębokie warstwy
swojego wnętrza.
Tak jest nie tylko w ludzkiej filozofii życia. Stworzenie jakiejkolwiek uporządkowanej struktury
wymaga ograniczeń. Im więcej ograniczeń, tym doskonalsza struktura (doskonałość tę mierzy się
ilością informacji, jaką dana struktura w sobie zawiera). W swej istocie entropia mierzy brak
ograniczeń i dlatego wzrost entropii oznacza wzrost bałaganu. Zresztą wie o tym doskonale każdy
artysta: ograniczenia bolą i dlatego tworzy się w bólu. Jeżeli moje życie ma być dziełem sztuki, musi
powstawać w ograniczeniach mojej samowoli.
*
Sztuka wydobywa z artystycznego tworzywa strukturę ładu, harmonię proporcji, symetrię. Ale
niekiedy posługuje się zgrzytem, łamaniem symetrii, zakłóceniem porządku na niższym poziomie, by
go odzyskać w jakiejś innej, nieoczekiwanej sferze. Wszystko to po to aby w patrzącym – lub
doznającym – wywołać pewien ruch poznawczy, dążenie wyobraźni, wstrząśnięcie codziennością –
skierowanie ku pięknu. Sztuka jest bowiem ostatecznie tworzeniem piękna.
Odnieśmy to do ludzkiego życia. Sztuka jest tworzeniem piękna, ale i odwrotnie – każde
tworzenie piękna – także etycznego – jest sztuką. Trudno wyobrazić sobie coś piękniejszego od
dobrze przeżytego życia.
Zaryzykowałbym twierdzenie, że każda sztuka jest poszukiwaniem obiektywności. Nawet
najbardziej, wydawałoby się, subiektywna liryka czy utwór muzyczny dążą do ujawnienia czegoś, co
często nazywa się prawdą sztuki, co staje przed artystą jako zadanie i co on musi urzeczywistnić.
Dopóki tego nie zrobi, będzie doznawał bólu i szukał w ciemnościach. Jeżeli nie znajdzie, jego
dzieło będzie fałszywe.
Dzieło sztuki, jakim jest ludzkie życie, też ma swoją prawdę, coś obiektywnego, co się ma –
i wtedy jest się bogatym, lub czego się nie ma – i wtedy jest się bardzo ubogim. „Każdemu, kto ma,
będzie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma” (Mt 25,
29). Nie idzie tu oczywiście o jakąś reformę własności, polegającą na wykontrastowaniu
nierówności majątkowych. To tylko metaforycznie wyrażony nakaz tworzenia swoim życiem
najpiękniejszego dzieła sztuki, na jakie nas stać.
I jeszcze jedna analogia ludzkiego życia z dziełem sztuki. Tworzy się w bólu. Cierpienia, bóle
porodu są nieodłącznymi towarzyszami twórczości. Czy ziarno nie musi obumrzeć, zanim wyda obfity
plon? Zaczynamy podejrzewać, że nawet śmierć odgrywa w tym planie tworzenia jakąś ważną rolę.
Być może śmierć – jak obumieranie ziarna – jest potrzebna po to, by utrwalić przemijające skądinąd
dzieło sztuki. Teraz już nie zginie. Zmierzone, zważone, ocenione, stało się częścią historii świata.
*
Powiedziałem już wiele o tworzeniu i jego mechanizmach. Ale jest jeszcze jedno tworzenie,
tworzenie w najpełniejszym tego słowa znaczeniu. Nie znamy – nawet nie ośmielamy się
podejrzewać – jego mechanizmów.
Niech się stanie…
I stało się.
Nie wiemy, jak zrodził się zamysł, nie wiemy, czy był ból rodzenia (choćby w jakimś przenośnym
znaczeniu). Nie wiemy… nawet, o co należy pytać wobec ogromu dzieła, jakie mamy przed sobą.
Wiemy tylko (i to raczej przez porównanie z własnymi dokonaniami), że musiało być coś w rodzaju
odczucia twórczego spełnienia („I widział, że było dobre”).
Stworzenie świata jest pierwowzorem wszelkiego tworzenia. Z niego wszelkie inne tworzenie
bierze początek i bez niego byłoby bezpłodne. Widzieliśmy, w jaki sposób Wszechświat
współpracuje z każdym naszym twórczym wysiłkiem, ale Wszechświat to przecież nic innego jak
tylko urzeczywistnione Twórcze Zamierzenie. A więc każdy akt naszego tworzenia jest udziałem
w twórczości Boga i nie należy tego rozumieć jedynie jako literackiej przenośni. Mechanizmy
twórczości, jakie wyżej przedstawiłem, wyraźnie świadczą o tym, że każdy nasz twórczy czyn jest
wkomponowany w architekturę całości. I to w jak najbardziej dosłownym znaczeniu. Bez
oddziaływania z resztą świata, bez współpracy z dziełem Stworzenia, bylibyśmy bezpłodnym
skrawkiem przestrzeni i czasu skazanym na bezpardonową klęskę w walce z ogólnym wzrostem
entropii.
Dzieło Stworzenia nie zostało zakończone, lecz złożone w nasze ręce. My tworzymy dalej.
W pocie czoła i w zmęczeniu rąk. Odpoczniemy dopiero Siódmego Dnia.
Rozmowa w nocy
(J 3, 1–21)
Są różne rozmowy. Przelotne – dwa słowa zamienione w pośpiechu. Decydujące – w trakcie których
rozstrzygają się losy ludzi. Natrętne – kiedy to chcemy jak najprędzej pozbyć się rozmówcy.
I zwyczajne – pogawędki dla zabicia czasu lub rozrywki.
Ta rozmowa była wyjątkowa. Okryta płaszczem nocy. Czy ze strachu przed nieżyczliwą opinią
tych, z którymi należało się liczyć? Niekoniecznie. Być może tylko noc mogła dostarczyć chwili
dostatecznie wolnej od zajęć. Zresztą nocą nawet błahe słowa nabierają ukrytych znaczeń i odcieni.
A te słowa nie były błahe…
Wątłe światło gwiazd lub chybotliwe cienie kaganka, jeśli to było w jakimś wnętrzu. Twarze
wynurzające się z mroku. I oczy, które mówiły więcej niż usta.
Gość zaczął pierwszy:
– Wiemy, że od Boga przyszedłeś jako nauczyciel.
Co miało oznaczać to „wiemy”? My – czyli ja i ci inni, do których grupy należę? Rozmowa
zostaje podjęta. Pada odpowiedź na niepostawione pytanie – pytanie „Co mam czynić?”, które tak
często dręczy każdego:
– Zaprawdę powiadam ci, jeśli się ktoś nie narodzi powtórnie, nie może ujrzeć Królestwa
Bożego.
Trzeba zatrzymać bieg czasu, zawrócić wszystkie procesy chemiczne i biologiczne i wrócić do
punktu wyjścia…?
– Jakże może się człowiek narodzić, będąc starcem? Czyż może powtórnie wejść do łona swej
matki i narodzić się?
Ile w tym pytaniu realizmu? Nie, nie podejrzewamy uczonego o nieumiejętność wyjścia poza
biologiczne konkrety. To raczej zamierzony kontrast, który ma nie tyle zasłonić własną niewiedzę, ile
raczej sprowokować odpowiedź. Odpowiedź pada:
– To, co się z ciała narodziło, jest ciałem. To, co się z Ducha narodziło, jest duchem. Wiatr wieje
i szum jego słyszysz, lecz nie wiesz, skąd przychodzi i dokąd podąża. Tak jest z każdym, kto narodził
się z Ducha.
Uczony oczywiście w lot chwyta aluzję: nie tylko to, co można dotknąć, jest rzeczywistością. Ale
jest tymi powtórnymi urodzinami wyraźnie zafascynowany, drąży dalej:
– Jakże to może się stać?
– Jak Mojżesz wywyższył węża na pustyni, tak potrzeba, by wywyższono Syna Człowieczego, aby
każdy, kto w Niego wierzy, miał życie wieczne.
Teraz uczony już nie pyta. Dobrze wie, że w 21. rozdziale Księgi Liczb jest opisane, jak Mojżesz
kazał przybić do pala miedzianego węża. Że idzie o urodzenie się do jakiegoś innego życia (które
Rozmówca nazywa życiem wiecznym), to dość oczywiste, ale czy uczony rozumie podsuniętą mu
myśl o związku pomiędzy tym życiem a symbolicznym czynem Mojżesza? Słucha więc dalej:
– Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego
wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne.
Rozmowa przybrała tę wyjątkową postać, kiedy jeden z rozmawiających pojmuje, że najwięcej
zyska, gdy cały zamieni się w słuch.
– … sąd polega na tym, że światło przyszło na świat, lecz ludzie bardziej umiłowali ciemność,
bo złe były ich czyny. Każdy, kto dopuszcza się nieprawości, nienawidzi światła i nie zbliża się do
światła, aby nie potępiono jego uczynków. Kto spełnia wymagania prawdy, zbliża się do światła…
Rozmowa trwała długo. Już świt zaczął się różowić na wschodnim krańcu horyzontu.
Rozważanie 2
DELIKATNE ZESTROJENIE
L
ubię latać samolotami. Gdy wielki odrzutowiec odrywa się od ziemi, mam wrażenie, że
wszystkie kłopoty i troski zostawiam gdzieś daleko za sobą. Przez czas trwania rejsu załoga samolotu
będzie troszczyć się o moją osobę i jej bezpieczeństwo, a ja będę mógł albo zatopić się w lekturze,
albo przeglądać kolorowe czasopismo, popijając sok pomarańczowy, albo – najchętniej – czuć się
po prostu lekkim nad obłokami malującymi pode mną fantastyczne górskie krajobrazy. Ale chociażby
ktoś nie wiem jak bardzo lubił latać samolotami, to po wylądowaniu niezmiennie doznaje tego
samego uczucia: jak dobrze jest mieć znowu twardy grunt pod nogami. Uczucie to można zawsze
wyczytać na twarzach ludzi, którzy dopiero co wyszli z samolotu – jakieś rozluźnienie rysów, ulga,
znowu bezpieczni u siebie na ziemi.
Postawiliśmy więc stopę na bezpiecznej ziemi i jesteśmy gotowi pospieszyć do naszych trosk
i obowiązków… Poczucie bezpieczeństwa to niezwykle ważny czynnik w ludzkim życiu. Bez niego
życie na dłuższą metę byłoby chyba niemożliwe. I może lepiej znowu zanurzyć się w strumień trosk
i obowiązków, żeby nie mieć zbyt wiele czasu na myślenie o zagrożeniach naszego kruchego
istnienia, które zewsząd na nas czyhają.
W poprzednim rozważaniu mówiłem o przedziwnym zestrojeniu człowieka z Wszechświatem –
zestrojeniu, dzięki któremu nie tylko możemy istnieć, lecz także wnosić swój twórczy wkład do jego
twórczych procesów. Dziś chciałbym dalej rozwijać ten temat, ale z nieco innej perspektywy.
Wszechświat jest wielki, może nawet nieskończony w swoich rozmiarach, a nasze istnienie kruche.
Czy życie człowieka, lub wręcz całej ludzkości, nie jest tylko chwilowym epizodem w dziejach
gigantycznej struktury, która wyprodukowała nas mimochodem i zupełnie się z nami nie liczy?
*
Starożytnych Greków fascynowały pewne liczby. Na przykład liczba π. Nie została ona przez nas
wymyślona, lecz dana nam z góry. Weźmy jakiekolwiek koło i podzielmy długość jego obwodu przez
długość jego promienia; w wyniku zawsze otrzymamy liczbę π. Obwód i promień są wielkościami
jednoznacznie określonymi dla każdego koła. Jeżeli dokładnie zmierzymy długość obwodu
i promienia jakiegokolwiek koła i rzeczywiście wykonamy dzielenie, to zawsze stwierdzimy, że π =
3,141592… ale choćbyśmy dowolnie długo liczyli, nie otrzymamy dokładnej wartości tej liczby;
zawsze pozostaną przed nami do wyliczenia dalsze miejsca po przecinku.
Albo liczba √2 = 1,414… Geometrycznie jest to liczba bardzo dobrze określona; wyraża ona
długość przeciwprostokątnej trójkąta prostokątnego o dwu przyprostokątnych, których długości
równają się długościom jednostkowym. Ale znowu – nie da się jej wyrazić skończonym
rozwinięciem liczbowym (jest to tak zwana liczba niewymierna). Odkrycie liczb o tej własności
spowodowało tak wielki szok myślowy w szkole pitagorejczyków, że jej członkowie – jak głosi
podanie – zdecydowali się zachować swoje odkrycie w najgłębszej tajemnicy.
W naszych czasach także pewna liczba zrobiła karierę swoją tajemniczością wśród fizyków
i kosmologów. Tym razem nie idzie jednak o dokładną wartość liczbową, lecz o rząd wielkości. Tą
tajemniczą liczbą jest 10
40
, czyli jedynka, po której następuje czterdzieści zer.
W kształtowaniu struktury świata ważną rolę odgrywają dwa typy oddziaływań:
elektromagnetyczne i grawitacyjne. Oddziaływania elekromagnetyczne znamy z ich niemal
codziennych zastosowań. Są one również odpowiedzialne za wiązania chemiczne, czyli, praktycznie
rzecz biorąc, za całą chemię, a więc także za nasze istnienie. Natomiast siły grawitacyjne, oprócz
trzymania nas na ziemi (a więc dostarczania nam „twardego gruntu pod nogami”), przejawiają swoje
działanie w największej skali: tworzą architekturę układów planetarnych, zespołów gwiazd, galaktyk
i gromad galaktyk; jednym słowem – kształtują wielkoskalową strukturę Wszechświata. Siły
grawitacyjne, choć tak potężne w działaniu na duże odległości, w małej skali są bardzo słabe.
Okazuje się, że są one 10
40
razy słabsze od sił elektromagnetycznych.
Pojawienie się tu liczby 10
40
nie byłoby niczym szczególnym – ostatecznie stosunek natężenia
dwu sił musi równać się jakiejś liczbie – gdyby nie to, że pojawia się ona jeszcze w innych,
zaskakujących sytuacjach.
Na skutek tego, że w przyrodzie istnieje maksymalna, nieprzekraczalna prędkość przesyłania
sygnałów (jest nią prędkość światła w próżni równa około 300 000 km/s), można mówić o wielkości
obserwowalnego Wszechświata, czyli takiego obszaru, który w zasadzie możemy kontrolować przy
pomocy obserwacji. Obszar ten wynosi około 10
30
sześciennych lat świetlnych (liczba 10
30
nie mówi
nic szczególnego, ponieważ sześcienny rok świetlny jest czysto umowną jednostką objętości). Chcąc
sięgnąć naszymi teleskopami poza ten obszar, musielibyśmy dysponować sygnałami rozchodzącymi
się z prędkością większą od prędkości światła. Okazuje się, że można ocenić, ile jąder atomowych
(barionów) znajduje się w obserwowalnym Wszechświecie. Jest ich (10
40
)
2
(ta liczba nie zależy od
żadnych umownych jednostek pomiarowych).
Przytoczmy jeszcze jeden, może najbardziej wymowny, przykład pojawiania się tajemniczej
liczby 10
40
.
Jednostki fizyczne (centymetry, sekundy, gramy…) są na ogół sprawą umowy, ale niekiedy
przyroda sama dostarcza wzorców fizycznych wielkości. Na przykład naturalną jednostką czasu jest
przedział czasowy, w jakim światło przebywa odległość średnicy jądra atomowego (zarówno
prędkość światła, jak i rozmiary jądra atomowego są nam dane przez przyrodę; jednostka ta równa
się 10
-23
czysto umownej jednostki, jaką jest sekunda). Okazuje się, że obecny wiek Wszechświata,
mierzony w naturalnych jednostkach czasu, wyraża się liczbą 10
40
(co w rzędzie wielkości jest równe
10
10
lat).
Czyżby przypadek? Jeżeli tak, to istotnie wyjątkowy. Przecież wiek Wszechświata rośnie,
z każdym tysiącleciem Wszechświat staje się starszy. Dlaczego – czyżby znowu przypadek! –
mielibyśmy żyć w okresie, w którym wiek Wszechświata (w naturalnych jednostkach) wyraża się
tajemniczą liczbą 10
40
?
Co więcej, obecny wiek Wszechświata da się wyrazić odpowiednią kombinacją podstawowych
stałych fizycznych (stała grawitacji Newtona, prędkość światła w próżni, stała Plancka i masa
protonu). Co stałe fizyczne mają wspólnego z wiekiem Wszechświata? Czyżby jeszcze jeden
przypadek? Fizycy nie lubią takich przypadków. I dlatego już dość dawno temu Paul Dirac wysunął
hipotezę, wedle której stałe fizyczne w rzeczywistości nie są stałymi, lecz zmieniają się w czasie, i to
w taki sposób, że wiek Wszechświata, wyrażony przy pomocy tych „stałych”, zawsze równa się 10
40
naturalnych jednostek czasu. Oczywiście takie „uzmiennienie stałych” drastycznie zmienia całą
fizykę. Nic więc dziwnego, że fizycy odnieśli się do hipotezy Diraca z dużą dozą nieufności.
I słusznie, gdyż wkrótce znalazło się prostsze wyjaśnienie.
W roku 1961 Robert Dicke, na łamach czasopisma „Nature” napisał, że… „węgiel jest potrzebny
do tego, by wyprodukować fizyka”. „Nature” nie publikuje banalnych odkryć, ale też odkrycie
dokonane przez Dicke’a wcale nie było banalne. Aby wyprodukować fizyka (ale równie dobrze
kowala lub amebę), potrzebna jest chemia organiczna, czyli chemia związków węgla, a do tego
oczywiście niezbędny jest węgiel. Węgiel, jak dziś dobrze wiemy, powstaje we wnętrzach gwiazd
jako wynik kilkukrotnego przepalania paliwa jądrowego. Współczesne teorie astrofizyczne
i kosmologiczne pozwalają wyliczyć, że do tego, by w ekspandującym Wszechświecie mogły
powstać gwiazdy, by mógł się w nich zapoczątkować cykl węglowy, by wreszcie mogły narodzić się
planety „zanieczyszczone” odpowiednią ilością węgla – do tego wszystkiego niezbędny jest okres
rzędu 10
40
naturalnych jednostek czasu. Przed tą datą nie moglibyśmy żyć, gdyż nie byłoby dla nas
węglowego budulca. Ale i zbyt długo po tej dacie życie również nie będzie możliwe, gdyż – jak uczy
astrofizyka – gwiazdy wypalą zapasy swojego jądrowego paliwa, zgasną i nie będą mogły dostarczać
ciepła potrzebnego do życia.
A więc w historii Wszechświata istnieje tylko stosunkowo wąski przedział czasu, w którym życie
może się rozwijać. Przedział ten charakteryzuje się rzędem wielkości 10
40
naturalnych jednostek
czasu. Stałe fizyczne nie muszą się zmieniać. Nie żyjemy przypadkiem w okresie, w którym wiek
Wszechświata jest równy akurat 10
40
naturalnych jednostek. Po prostu w innym okresie nie mogłoby
nas być.
„Odkrycie” Dicke’a stanowiło jedną z pierwszych poszlak wskazujących na bardzo ścisły
związek, jaki zachodzi między istnieniem nas – organizmów stworzonych przez Wszechświat –
a obserwowalnymi własnościami samego Wszechświata.
Związek ten został wkrótce podniesiony do rangi pewnej metody czy stylu myślenia
w kosmologii. W 1973 roku w Krakowie, podczas sympozjum Międzynarodowej Unii
Astronomicznej, Brandon Carter sformułował tak zwaną zasadę antropiczną: „To, co obserwujemy,
jest, jakie jest, dlatego że możemy je obserwować”. Przez teleskopy obserwujemy galaktyki
i gromady galaktyk, ponieważ wtedy gdy materia tworząca obecnie galaktyki, była jeszcze gorącą
plazmą, nie mogło nas być. Widzimy gwiazdy jako wielkie kule gazowe, gdyż wtedy gdy materia
tworząca obecnie gwiazdy była chmurami kosmicznego pyłu, nie mogło nas być. Nasze
radioteleskopy mierzą temperaturę radiowego promieniowania tła wynoszącą 2,7 K, bo gdy świat był
gorętszy, nie mogło nas być. Sama możliwość naszego zaistnienia selekcjonuje pewną epokę,
w której możemy żyć i obserwować świat. Kiedy indziej podobne nam istoty nie mogłyby zaistnieć
we Wszechświecie. Samo w sobie jest to dosyć banalnym stwierdzeniem, zadziwiające jest jednak
to, że tego rodzaju efekt selekcji wyjaśnia niezwykle wiele obserwowanych własności świata.
Ten właśnie efekt selekcji Brandon Carter nazwał słabą zasadą antropiczną.
*
Istnieje jeszcze inne, tak zwane mocne sformułowanie tej zasady. Rozpatrzmy pewien przykład. Od
dawna w kosmologii przyjmuje się, a nowsze obserwacje temu nie przeczą, że rozkład materii
w największej skali jest (statystycznie rzecz biorąc) równomierny. Znaczy to, że gdybyśmy mieli
możność obserwowania Wszechświata z różnych galaktyk, to z każdej z nich widzielibyśmy (średnio
rzecz biorąc) to samo (stwierdzenie to niekiedy nazywa się zasadą Kopernika, jego bowiem dzieło
sugeruje, że Ziemia zajmuje przeciętne miejsce we Wszechświecie). W roku 1973 Francis Collins
i Stephen Hawking udowodnili, że gdyby ktoś wybierał warunki początkowe dla Wszechświata
przypadkowo, na chybił trafił, to prawdopodobieństwo wyboru takich warunków początkowych,
które by prowadziły do Wszechświata z jednostajnym rozkładem materii, byłoby równe zeru. Jak
więc wyjaśnić ten zadziwiający fakt, że żyjemy w tak szczególnym świecie?
Nasze zdziwienie
jeszcze wzrasta, gdy uświadamiamy sobie, że gdyby materia w młodym Wszechświecie nie była
rozłożona bardzo równomiernie (z małymi tylko fluktuacjami gęstości), to nie mogłyby powstać
galaktyki, gwiazdy, planety, a w konsekwencji i my – mieszkańcy jednej z planet Galaktyki. Czyżby
świat od początku był zaprojektowany specjalnie dla nas?
Jest jeszcze inna możliwość. Niewykluczone, że istnieje bardzo wiele (nieskończenie wiele?)
różnych wszechświatów z wszelkimi możliwymi rozkładami materii i z wszelkimi możliwymi
własnościami fizycznymi. Obserwujemy ten Wszechświat (posiadający cechy specjalnie
dostosowane do naszego istnienia), a nie inny, bo tylko w tym Wszechświecie mogliśmy zaistnieć.
Wygląda to tak, jakby zasada selekcji działała nie tylko w naszym Wszechświecie, ale
i w zbiorze wszystkich możliwych wszechświatów. Obserwujemy świat taki, jaki jest, bo w innych
światach nie mogłoby nas być. Stwierdzenie to stanowi treść mocnej zasady antropicznej.
*
Przykładów podobnego zestrojenia własności Wszechświata z naszym istnieniem jest znacznie
więcej. W literaturze poświęconej zasadzie antropicznej na oznaczenie tego subtelnego rezonansu
między nami a Wszechświatem przyjął się termin fine tuning – „delikatne zestrojenie”. Zestrojenie to
jest istotnie bardzo delikatne: niewielka zmiana pewnych własności Wszechświata uniemożliwiłaby
nasze zaistnienie.
Na przykład gdyby prędkość eksplozji Wielkiego Wybuchu była odrobinę inna, niż ta, która
rzeczywiście miała miejsce, życie nie mogłoby powstać. Nieco mniejsza prędkość Pierwotnego
Wybuchu spowodowałaby ponowne zapadnięcie się Wszechświata do jednego punktu w ciągu
bardzo krótkiego czasu (nawet w ciągu ułamka sekundy, przy pewnych warunkach); żadna twórcza
ewolucja nie zdążyłaby się zawiązać. Gdyby natomiast prędkość Wielkiego Wybuchu była tylko
trochę większa od tej, jaka rzeczywiście miała miejsce, ekspansja Wszechświata następowałaby tak
szybko, że wygładziłaby wszystkie nierówności w rozkładzie materii, nie dopuszczając do powstania
galaktyk, gwiazd i planet. To zestrojenie prędkości Wielkiego Wybuchu z naszym istnieniem jest
istotnie zadziwiająco „delikatne”. Wystarczyłoby odchylenie od tej prędkości, z jaką Wielki Wybuch
rzeczywiście się dokonał, zaledwie o 10
-55
(jeden podzielone przez jedynkę, po której następuje 55
zer), a już by nas nie było!
Znamy dziś dwie siły jądrowe, tak zwane słabe i silne. Gdyby słabe siły jądrowe były nieco
silniejsze, niż są, cały wodór spaliłby się w Wielkim Wybuchu, ulegając przemianie na hel.
Położyłoby to kres dalszej ewolucji chemicznej. Gdyby z kolei słabe siły jądrowe były nieco słabsze,
niż są, neutrony nie mogłyby rozpadać się na protony, co zniszczyłoby wszystkie zapasy pierwotnego
wodoru i też musiałoby spowodować blokadę ewolucji chemicznej.
Podobnie z silnymi siłami jądrowymi. Odchylenie natężenia tych sił o kilka procent
w którąkolwiek stronę uniemożliwiłoby istnienie jąder atomowych w ich obecnej postaci, a wśród
nich także jąder węgla, który jest niezbędny do „wyprodukowania fizyka”.
Itd., itd. Fizycy entuzjaści zasady antropicznej sporządzili długie listy różnych własności, które
gdyby były tylko trochę inne, niż są, wykluczałyby zawiązanie się ewolucji biologicznej,
a w konsekwencji nasze zaistnienie.
*
Najpierw był Wielki Wybuch.
W Wielkim Wybuchu powstał wodór i niewielkie ilości innych lekkich pierwiastków
chemicznych.
Z pierwotnej plazmy, pod wpływem niestabilności grawitacyjnej, uformowały się gwiazdy
i galaktyki.
We wnętrzach gwiazd zaistniały odpowiednio wysokie temperatury, aby mogła dokonać się
synteza cięższych pierwiastków chemicznych, wśród nich węgla.
Potem niektóre gwiazdy wybuchały i zanieczyszczały środowisko kosmiczne pierwiastkami
chemicznymi.
Z zanieczyszczonych w ten sposób pyłów i gazów powstawały następne generacje gwiazd
i planet.
Niektóre z nich zawierały węgiel.
Na jednej z takich planet narodził się człowiek.
„Nasze ciała zbudowane są z popiołów dawno wygasłych gwiazd” (James Jeans).
*
Nasze istnienie jest przedziwnie zestrojone ze strukturą Wszechświata. Nie tylko my jesteśmy
przystosowani do Wszechświata, ale – i to wydaje się zaskakujące i na pierwszy rzut oka
niezrozumiałe – Wszechświat okazuje się przystosowany do nas. Natura tego przystosowania jest
bardzo delikatna. Wystarczyłoby małe zaburzenie struktury Wszechświata, niewielka zmiana jakiegoś
parametru charakteryzującego świat, a zostalibyśmy zgnieceni przez naruszoną strukturę całości.
Więcej nawet, w takiej sytuacji nasze istnienie byłoby wykluczone od samego początku,
znajdowalibyśmy się poza polem fizycznych możliwości.
Gdyby wolno nam było zaprojektować Wszechświat wyposażony w dowolny zbiór praw fizycznych, do jakiego stopnia moglibyśmy
manewrować obecnymi prawami, zachowując jednocześnie nietknięte najogólniejsze cechy Kosmosu? Jak bardzo, dajmy na to,
moglibyśmy „obracać pokrętłem”, by nadal istniały atomy? Jak wiele zmienić, a mimo to zachować ludzi? Odpowiedź brzmi:
doprawdy nie bardzo wiele (Paul Charles William Davies).
Nasze istnienie jest kruche. Jakimś dziwnym zgraniem fizycznych parametrów udało się postawić
szpilkę na jej ostrzu. Szpilka stoi, ale wystarczy najmniejsze drgnienie powietrza lub poruszenie
podłoża, by chwiejna równowaga została zaburzona i szpilka upadła.
Po przemyśleniu tego wszystkiego jakże inaczej odczuwam mój „twardy grunt pod nogami”.
Wysiadam z samolotu, czuję pod butami płytę lotniska, ale już nie jestem tak bardzo pewien swego
bezpieczeństwa.
*
Lecz człowiek to nie tylko zestaw fizycznych i biochemicznych właściwości, które swoją względną
trwałość zawdzięczają subtelnemu zestrojeniu z własnościami całego Wszechświata. Wraz
z pojawieniem się człowieka Wszechświat uległ zasadniczej przemianie. Po raz pierwszy zabłysła
w nim świadomość, która nie tylko rzuciła światu wyzwanie, ale swoimi pytaniami niejako rozsadza
Wszechświat od środka. Człowiek – istota nieznana, człowiek – odwieczna zagadka świata.
Człowiek jest przede wszystkim zagadką sam dla siebie. Oto kilka świadectw typowo ludzkiego
zapętlenia:
Platon (po opisie wznoszenia się człowieka od piękności cielesnej do duchowej): „I nagle mu się
cud odsłania: piękno samo w sobie, ono samo w swej istocie. Otwiera się przed nim to, do czego
szły wszystkie jego trudy poprzednie; on ogląda piękno wieczne, które nie powstaje i nie ginie”.
Święty Augustyn: „Zagłębiam się i okiem mej duszy – jakiekolwiek ono było – zobaczyłem ponad
tym okiem i ponad myślą moją światło niezmienne… i było nad myślą moją nie tak jak… niebo nad
ziemią, lecz było wyraźnie, ponieważ ono mnie stworzyło”.
Nietzsche: „Człowiek jest liną rozpiętą między zwierzęciem i nadczłowiekiem – liną nad
przepaścią. Niebezpieczne to przejście, niebezpieczne podróże: niebezpieczne wstecz poglądanie,
trwożne chwianie i zatrzymywanie się”.
Jaspers: „Tylko przez mój byt jako przez rzeczywistość czegoś »jednego«… mogę otworzyć się
temu Jednemu, którym nie jestem sam”,
Sartre: „Człowiek jest ustawicznie poza samym sobą i w ten sposób tworzy swoje ludzkie
istnienie, i siebie gubi poza sobą”.
Nie ulega wątpliwości – człowiek jest zdolny do wykraczania poza samego siebie: do
wznoszenia się ku Pięknu (Platon) i Światłu (Augustyn), do otwierania się na to, co jest Jednym
(Jaspers), ale jest równocześnie rozpięty nad przepaścią (Nietzsche) i gubi się poza sobą (Sartre). To
wszystko nazywa się transcendencją w człowieku (od łacińskiego transcendo – wykraczam poza;
wykraczam poza swoje ograniczenia).
Czy potrzeba nam świadectwa filozofów? Czy nie czujemy transcendencji doświadczalnie
w sobie?
Każde ograniczenie naszych możliwości boli.
Każde niespełnione pragnienie urasta do jeszcze większego pragnienia.
Każda tęsknota sięga poza granice tego, co możemy chcieć.
W naszych własnych przeżyciach gubimy się bardziej niż we Wszechświecie.
Ale człowiek przerasta Wszechświat.
Nasza świadomość nie pozwala ścisnąć się do żadnego punktu czasoprzestrzeni.
Nasza wolność działania jest w stanie sprzeciwić się zewnętrznym naciskom.
Nasza myśl, wyzwoliwszy się z konkretów materii, może narzucać jej swoje prawidła
i wykorzystywać ją do swoich celów.
I przede wszystkim – potrafimy tworzyć dobro w nas samych, wznosić się ponad to, czym
byliśmy przed chwilą.
Poszukujemy „ludzkiej duszy” poprzez różne dociekania i filozoficzne zawiłości, a każdy
przebłysk naszego świadomego myślenia to nic innego jak doświadczenie własnego ducha.
Człowiek może nieustannie wykraczać poza własne możliwości, a jeżeli może, staje się to jego
obowiązkiem. Ciężar tego obowiązku decyduje o naszym człowieczeństwie.
Świadomość jest dla nas zagadką. Mimo postępów nauk neurokognitywnych wiemy o niej ciągle
zbyt mało. Wiemy wszakże, że nasza świadomość odznacza się daleko większym stopniem
organizacji niż cokolwiek innego w świecie. Ponieważ jesteśmy zdolni do samoorganizacji, do
porządkowania swojej osobowości, do wewnętrznego rozwoju, nabierają sensu dwa bliskoznaczne
pojęcia: duchowej ewolucji i etyki. Świadome wprowadzanie ładu do własnej osobowości, na
przekór bezwładności organizmu i środowiska, a więc właśnie to, co nazwaliśmy duchowym
rozwojem, stawia problem sensu. Porządek, który trzeba stworzyć, jest sensownym porządkiem.
Dążenie do ładu plus świadomość równa się tworzeniu SENSU.
*
Warto w tym świetle jeszcze raz spojrzeć na Wszechświat. Ewolucja kosmiczna nie wyszła
z metafizycznej próżni i nie zdąża do absolutnej nicości, lecz jest od początku do końca przeniknięta
Sensem, chociaż Sens ten wykracza poza świat materii i wymyka się analitycznym metodom nauki.
Zasada antropiczna budzi nas z metafizycznego snu. Człowiek i jego egzystencjalne problemy nie
są „obcym ciałem” we Wszechświecie. Nie tylko człowiek jest przystosowany, aby żyć we
Wszechświecie, lecz i Wszechświat wydaje się dziwnie przystosowany do tego, aby zrodzić
człowieka i sprostać jego problemom.
*
– Dlaczego w tym rekolekcyjnym rozważaniu nie było niczego o Bogu?
– Ależ było. Od początku do końca: Sens, jaki przenika świat i jaki mamy urzeczywistniać
w sobie, to przecież nic innego jak tylko Logos-Słowo,
które na początku było u Boga
i samo było Bogiem,
a bez Niego nic się nie stało
z tego, co się stało.
A jeżeli ciągle jeszcze jesteśmy zagubieni w tym ogromnym Wszechświecie, który nas przygniata,
i zmęczeni tropieniem w nim śladów sensu, to posłuchajmy:
Pięć wróbli
(Łk 12, 4–7)
Ewangelia to dziwna książka. Chociaż zna się ją dobrze, ciągle odkrywa się w niej coś nowego.
Ostatnio „odkryłem” kilka dobrze znanych zdań z Ewangelii świętego Łukasza. Ale zanim opowiem
o tym, co mnie w nich uderzyło, pomyślmy przez chwilę o swoim życiu. Tak właśnie jest – życie to
najlepszy komentarz do Ewangelii.
Jak my kochamy życie! Mimo że nie szczędzi nam cierpień, chorób, bólów i wszelkiego zła, za
nic nie chcielibyśmy się z nim rozstać. Dla jego ratowania, choćby dla podtrzymania ledwo tlącej się
wegetacji, jesteśmy gotowi na wszystko. Cóż bowiem ma człowiek cenniejszego nad życie!?
I tu właśnie czytam u świętego Łukasza: „Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, a potem nic
więcej uczynić nie mogą” (Łk 12, 4).
Patrzcie, jacy oni bezsilni! Mogą tylko zabić, i już zupełnie nic poza tym. Dla mnie to wszystko –
życie, a tu słyszę: tylko zabić.
Ludzka hierarchia wartości zostaje postawiona na głowie.
Nie koniec na tym. Czytam dalej: „Czyż nie sprzedają pięciu wróbli za dwa grosze? A przecież
żaden z nich nie jest zapomniany w oczach Bożych” (Łk 12, 6). – Pięć zabitych wróbli… Dla biedoty
na głodne śniadanie. Pięć za dwa grosze… Zupełnie nic. A jednak w Bożej ekonomii nie są one
zapomniane: mają swoje miejsce i mają swój sens.
Właśnie sens. Może być tak, że życie kosztem zbyt wielkiej ceny staje się bezsensem, a śmierć
nabiera znaczenia.
To wydaje się nadludzkie, niemożliwe! Zbyt wygórowane wymagania! Ale trzeba odpowiednio
wyważyć proporcje. Na jednej szali tylko życie, na drugiej – WSZYSTKO.
To jest logika Ewangelii. Dopasowywanie bezsensów ludzkiej roztropności do tej logiki jest tym,
do czego On nas wzywa: idź za mną, jeśli stracisz swoje życie, dopiero wtedy je zyskasz…
Nawet tych pięć wróbli – każdy z nich z osobna – ma swoje miejsce w historii Wszechświata.
Rozważanie 3
ZWIĘDŁY LIŚĆ
F
ilozofia odżywia się językiem. Bez języka nie byłoby filozofii. Kunszt filozoficzny w dużej
mierze polega na tym, żeby w jak najprecyzyjniejszym języku wyrazić myśli, których w ogóle nie da
się wyrazić. Niekiedy bywa tak, że filozofia przywiązuje się do słów – jednego lub dwu; one stają
się na jakiś czas jej wizytówką. Dla wielu ludzi słowa takie stają się pułapką, zastępują im filozofię
(a niekiedy w ogóle konieczność myślenia). Z czasem tego rodzaju słowa zaczynają nabierać cech
słów kluczy, sloganów, wytrycha do wszystkich drzwi. Właściwie każda epoka (i w mniejszej skali
każdy sezon) ma ideologiczne hasło, w którym wyraża swoje tęsknoty i którym usiłuje zasłonić swoje
najsłabsze strony. Funkcję taką spełniały kiedyś słowa: oświecenie, racjonalizm, postęp, ewolucja…
Dziś hasłem dnia jest człowiek.
Trzeba przyznać – jest to hasło dobrze wybrane (o ile słowa klucze są wybierane przez
kogokolwiek; one raczej stają się – jak inflacja lub moda na szerokie kapelusze). Gdyby rzeczywiście
wszystkie ważniejsze działania ludzkich zbiorowości miały na celu człowieka, znacznie lepiej
działoby się na naszej planecie. W niczym to jednak nie zmienia faktu, że w epoce, w której przyszło
nam żyć, słowo „człowiek” nabrało znamion ideologicznego sloganu.
Historycy filozofii twierdzą, że na początku czasów nowożytnych, a konkretnie: w filozoficznym
systemie Kartezjusza, dokonał się zwrot ku podmiotowi. Przedtem interesowano się, jak się rzeczy
mają, teraz – jak ja poznaję siebie i świat. Kartezjańskie myślę, więc jestem stało się granicą
historycznych okresów. Metafizyczne dociekanie natury świata i jego tajemnic ustąpiło miejsca
żmudnym analizom własnej świadomości, do której im głębiej się wchodzi, tym trudniej znaleźć
drogę z powrotem. Filozofia Kanta, nawet dla nauk empirycznych doszukująca się uwarunkowań
w ludzkim poznaniu, i współczesne egzystencjalizmy, które tak wplątały się w krąg ludzkich spraw,
że poza nimi nic je już nie obchodzi, są konsekwencją i dalszym ciągiem tego samego procesu. To
wszystko stało się środowiskiem, z którego dzisiejsze hasło „człowiek” czerpie żywotne soki.
Jednakże powiedzenie o „zwrocie ku podmiotowi”, jaki dokonał się za czasów Kartezjusza, nie
jest całkiem ścisłe. Ściśle bowiem rzecz biorąc, to nie był zwrot w myśleniu, lecz rozejście się dróg.
Ten sam Kartezjusz, który wypowiedział myślę, więc jestem, chciał również uprawiać nauki more
geometrico (na sposób geometrii), czyli „na zimno”, bez angażowania „ludzkiej podmiotowości”.
Drogi rozdzieliły się: jeden trakt (filozoficzny) „zwrócił się ku podmiotowi”, drugi powiódł ku
matematyczno-empirycznej metodzie badania świata.
*
Ogromne sukcesy nauk przyrodniczych stały się możliwe dzięki temu, że człowiek, uprawiając nauki,
przestał myśleć o sobie samym.
W dotychczasowej filozofii człowiek („podmiot” filozofowania) był wszystkim: on zadawał
pytania, on oceniał, która odpowiedź jest najtrafniejsza, on zdobywał wiedzę i on nabierał pewności,
że ma rację.
Metoda empiryczna badania świata, jaka ukształtowała się na przełomie XVI i XVII wieku,
w znaczniej mierze polegała na wstrzymywaniu się od stawiania pytań, które przychodzą na myśl
i wydają się interesujące, a zadawaniu tylko takich, na które można znaleźć odpowiedź na drodze
doświadczalnej. Człowiek sam wówczas nie ocenia, czy ma rację czy nie, lecz słucha, co mają do
powiedzenia fakty doświadczalne. Wiedza zdobyta metodą empiryczną nie jest własnością
„podmiotu”, lecz społeczeństwa, i to, że ktoś jest święcie przekonany, iż ma rację, staje się rzeczą
zupełnie nieważną. Pojedynczy człowiek liczy się o tyle, o ile dorzuca do wspólnego skarbca.
Można więc tu mówić o pewnego rodzaju ascezie nauki: egzystencjalne pytania gnębiące
człowieka są za trudne dla metody doświadczalnej, więc się ich nie stawia. Taka strategia
umożliwiła sukces, od którego jeszcze dziś kręci się nam w głowie.
Mamy zatem szczególną sytuację, swoiste rozdwojenie jaźni: sprawy ludzkie stały się domeną
subiektywistycznie nastawionej filozofii, której postępy optymistom przypominają wspinanie się po
serpentynach (ale w ten sposób, że aby wznieść się o pół kroku do góry, trzeba przebyć dziesięć
tysięcy kroków poziomo), a pesymistom po prostu dreptanie w miejscu; natomiast badanie świata
zostało zarezerwowane dla nauk, które – wyeliminowawszy sprawy ludzkie z orbity swoich
zainteresowań – nabrały takiego przyspieszenia, że tchu w piersiach brakuje.
Sytuacja rozdwojenia jaźni nie jest normalną sytuacją i dlatego każda próba przerzucenia mostu
pomiędzy dwiema odnogami schizofrenicznego rozwoju musi budzić duże zainteresowanie. W tym
należy upatrywać powodu, dla którego zasada antropiczna, o której mówiłem w poprzednim
rozważaniu, wywołała aż taką sensację. Choć dotyczyła ona raczej technicznych zagadnień
związanych ze strukturą Wszechświata i możliwości biologicznej ewolucji, wypowiedziała również
słowo „człowiek” – i to wystarczyło, aby poruszyć filozoficzną wyobraźnię.
Istnieje jednak inny krąg zagadnień, który może stanowić coś w rodzaju przęsła w moście
zdolnym – czemu nie? – połączyć kiedyś dwa oddzielone od siebie brzegi. Mam na myśli krąg
zagadnień dotyczących CZASU.
*
Problematyka czasu coraz bardziej przenika różne działy współczesnej fizyki. Dość nieoczekiwanie
pojawiła się ona w termodynamice w XIX wieku, kiedy to po raz pierwszy zrodziło się podejrzenie,
że kierunek czasu (lub „strzałka czasu” – jak często mówią fizycy) może być czymś, co nie wynika
z bliżej nieokreślnej metafizycznej natury rzeczywistości, lecz jest wynikiem działania konkretnego
prawa fizyki, a mianowicie drugiej zasady termodynamiki. Mechaniczny ruch cząstek jest nieczuły na
różnicę między „przedtem” a „potem”, ale z chwilą gdy rozważa się go statystycznie, to znaczy jako
pewnego rodzaju średnią związaną z wielką liczbą cząstek, zaczyna nabierać cech kierunkowości:
przyszłość przestaje być tylko zwierciadlanym odbiciem przeszłości, element nieodwracalnej historii
zaczyna być częścią całej strategii. Druga zasada termodynamiki wyraża i sankcjonuje tę strategię.
Jednym z największych zgorszeń, wywołanych na początku naszego stulecia przez Einsteinowską
teorię względności, były jej niezwykłe wnioski dotyczące zależności czasu od wyboru układu
odniesienia. To, że dwóch bliźniaków może się różnie starzeć w zależności od tego, który z nich się
porusza, a który pozostaje w spoczynku, do dziś budzi emocje i pobudza filozofów do chwytania za
pióra. A najnowsze próby stworzenia kwantowej teorii grawitacji, które na wiele różnych sposobów
sugerują, że na najbardziej elementarnym poziomie fizyki czas (podobnie zresztą jak przestrzeń)
w ogóle nie istnieje, lecz wyłania się dopiero w miarę, jak korelacje pewnych wielkości fizycznych
nabierają coraz wyraźniejszego znaczenia, są zapowiedzią, że już wkrótce możemy oczekiwać daleko
idącej rewolucji w naszym rozumieniu świata.
Filozoficzny „zwrot ku podmiotowi” również prędzej czy później musiał doprowadzić do
zwrócenia uwagi na zagadnienie czasu. I doprowadził. Już Kierkegaard mówił, a Sartre powtarzał
w różnorakich odmianach, że czas i wieczność „krzyżują się w człowieku”, powodując jego
egzystencjalne rozdarcie. Nasze istnienie jest doczesne, czyli do-czasu, natomiast nasze ambicje
sięgają wieczności i ten rozpaczliwy brak proporcji między przemijaniem a instynktem zachowania
istnienia zadaje człowiekowi cierpienie, nierozerwalnie związane z ludzką kondycją.
Nie trzeba zresztą aż filozofii egzystencjalnej, aby dostrzec związek problematyki sensu z kwestią
uczasowienia naszego istnienia.
*
Zegarek stał się nieodzownym towarzyszem naszego życia. Dzień zaczyna się od alarmu budzika,
kończy się nastawieniem budzika na dzień jutrzejszy. Zakładamy zegarek na rękę, by – odmierzając
sekundy – brał udział we wszystkich naszych czynnościach.
Istnieją dwa – zasadniczo różne – sposoby doświadczania czasu.
Niekiedy wydaje się, że to, co istnieje „naprawdę”, to my sami, natomiast czas to coś płynnego,
zjawiskowego, nawet jakby w ogóle nieistniejącego. Chwile przeszłe są już tylko domeną zawodnej
pamięci, przyszłości jeszcze nie ma. A czym jest teraźniejszość? Momentem, którego za moment nie
będzie.
Czas upływa – nierealny, nieistniejący. Ale ja jestem. Ciągle ten sam. To ja byłem przedtem
i potem. Nie czuję się ograniczony więzami teraźniejszości, ustawicznie je przekraczam.
Ale oto i drugi sposób doświadczania czasu. Nagle odczuwam „ciężar czasu”. Czas staje się
czymś realnym, a ja znikomym. Uświadamiam sobie jego niszczycielską rolę. Patrząc do lustra,
zaczynam podejrzewać, że ja sprzed pięciu laty i ten drugi, który teraz patrzy na mnie z tamtej strony
zwierciadła, to dwie różne – i obce sobie – osoby.
Oto dwa odmienne sposoby doświadczania czasu, ale nie sprzeczne z sobą. W obydwu mieści się
kawałek prawdy o człowieku.
*
Lecz co ma wspólnego egzystencjalny czas człowieka, podmiotowe doświadczenie przemijalności,
z czasem, o jakim mówi fizyka, czyli z czasem pokazywanym przez rozmaite precyzyjne zegary? Czy
nie są to dwa różne obszary, raz na zawsze oddzielone od siebie przepaścią odmiennych metod
badania i przeżywania? Sądzę, że nie. Istnieje niewątpliwy genetyczny związek człowieka ze
strukturą Wszechświata i korzenie fizycznej nieodwracalności czasu kosmicznego muszą głęboko
odciskać się na naszym doświadczeniu przemijania. Doświadczenia tego doznajemy nie zawieszeni
w jakiejś abstrakcyjnej pustce metafizycznej, lecz za pośrednictwem naszego ciała, które
nierozerwalnie wiąże nas ze strukturą galaktyk i Wielkiego Wybuchu. Nasz organizm jest delikatnym
zegarem biologicznym, a na dnie mechanizmów zegarowych działają fizyczne procesy istotnie
spokrewnione z czasem Wszechświata.
Egzystencjalnych problemów człowieka nie da się zredukować ani do praw biologii, ani do praw
fizyki; nie można całości kawałkować na części: tu jest fizyka, odtąd sięga biologia, a to izolowane
od reszty jądro stanowi siedlisko metafizycznych doświadczeń człowieka. Chcąc zrozumieć
człowieka, musimy stawić czoła całości w jej skomplikowaniu i w jej powiązaniach wszystkiego ze
wszystkim.
*
Aby głębiej wniknąć w nasze kłopoty z czasem, spróbujmy najpierw spojrzeć na czas Wszechświata,
czyli na kosmiczną historię, w świetle najnowszych osiągnięć fizyki i kosmologii.
Wszechświat ma oczywiście swoją historię. Każdy względnie oczytany człowiek naszych czasów
wie, że dzieje Wszechświata rozpoczęły się od Wielkiego Wybuchu i że obecnie Wszechświat
rozszerza się niczym nadmuchiwany balonik lub bańka mydlana. Nieco bardziej wytrwali czytelnicy
popularnonaukowej literatury wiedzą także, że na początku świat był wypełniony gorącym
promieniowaniem, a teraz „przeważa” materia zawarta w galaktykach i gwiazdach, jak również to, że
pierwotne promieniowanie obecnie stanowi chłodne i równomierne tło dla innych struktur
kosmicznych. Specjaliści wiedzą oczywiście znacznie więcej: że historię Wszechświata można
podzielić na cztery ery: hadronową, leptonową, promienistą i galaktyczną – w zależności od tego,
jakie oddziaływania fizyczne dominowały w danej epoce w kształtowaniu struktury świata; wiedzą
również, że w bardzo wczesnych etapach ewolucji najprawdopodobniej miało miejsce gwałtowne –
niejako dodatkowe – rozdęcie się Wszechświata, tak zwany okres inflacji; z dużą dozą
prawdopodobieństwa potrafią oni zrekonstruować przebieg reakcji jądrowych, które doprowadziły
do powstania jąder atomowych rozmaitych pierwiastków chemicznych, i to dokładnie w takich
obfitościach, w jakich je dzisiaj obserwujemy. Specjaliści potrafią także wskazać kilka procesów,
które mogły doprowadzić do powstania galaktyk, gromad galaktyk, gwiazd i planet. Wszystko to,
wraz z wieloma nierozwiązanymi i ciągle narastającymi zagadnieniami, stanowi – jak mówią
eksperci – standardowy model Wszechświata lub standardowy scenariusz jego historii.
Jest rzeczą zupełnie zrozumiałą, że Wszechświat, jak wszystko inne, ma swoją historię… Czy
rzeczywiście? Warsztat dzisiejszego kosmologa to nie tylko astronomiczne i radioastronomiczne
obserwatoria, to także (a może przede wszystkim) abstrakcyjne teorie fizyczne, zmatematyzowane
modele, długie ciągi równań, które trzeba rozwiązać. Kuchnia tego teoretycznego laboratorium nie
jest mniej ciekawa niż informacje przesłane przez sondy kosmiczne. Z teoretycznych rozważań
niedwuznacznie wyłania się wniosek, że posiadanie historii jest dla Wszechświata czymś niezmiernie
wyjątkowym. Zgodnie z teoriami współczesnej fizyki czas bardzo ściśle zależy od geometrycznej
struktury świata. Z matematycznego punktu widzenia jest czymś znacznie bardziej naturalnym, gdy nie
istnieje jeden czas, którym dałoby się „pokryć” całą kosmiczną rzeczywistość, niż gdy taki czas
istnieje. Znacznie bardziej prawdopodobne są sytuacje, w których czas zapętla się, płynie w kółko
lub rozpada się na szereg nieskoordynowanych z sobą „czasów lokalnych”.
Rodzi się pytanie: czy świat mógłby nas wyprodukować, gdyby nie miał jednej historii? Czy
ewolucja biologiczna sama nie jest częścią historii świata, i to częścią swoimi korzeniami sięgającą
aż Pierwotnego Wybuchu? A jeżeli tak, to dlaczego tak się stało (szczęśliwie z punktu widzenia
naszego zaistnienia), że nasz świat ma jedną historię, choć teoretycznie rzecz biorąc, byłoby
„zwyczajniej”, gdyby jej nie miał? Oto pytania, które znowu wiążą nasze istnienie ze strukturą
całości, czas naszego życia z historią Wszechświata.
Potrafimy odpowiedzieć przynajmniej na jedno z tych pytań, a mianowicie: co spowodowało, że
nasz świat mimo wszystko ma jedną historię? Rolę synchronizatora różnych możliwych czasów we
wszechświecie spełnia wielkoskalowy rozkład materii, a ściślej – bardzo wyspecjalizowana
symetria tego rozkładu. To z kolei wymaga niezwykłej precyzji Wielkiego Wybuchu: gdyby był on
nieco bardziej chaotyczny, niż był w rzeczywistości, stworzyłby wiele niedających się
zsynchronizować z sobą czasów lokalnych, wiele powiatowych historii, z których żadna nie
nadawałaby się na powszechną historię świata.
Co więcej, wszystko wskazuje na to, że nie tylko istnienie historii, ale także sama natura czasu
jest ściśle związana ze strukturą Wielkiego Wybuchu. Stwierdzenie, że Wielki Wybuch zaczął się od
momentu, w którym cała późniejsza materia Wszechświata była ściśnięta w jednym punkcie, nie jest
zupełnie ścisłe. Klasyczne teorie współczesnej fizyki (na podstawie których konstruuje się
standardowy scenariusz historii Wszechświata) załamują się miniułamek sekundy, zanim w naszej
teoretycznej rekonstrukcji dziejów świata (wstecz w czasie) zostanie osiągnięty punkt początkowy.
W chwili gdy nasze obecne teorie fizyczne przestają obowiązywać, Wszechświat ma gigantyczną
gęstość 10
93
g/cm³ (dla porównania, gęstość jądra atomowego wynosi 10
13
g/cm³), ale mimo
wszystko jest to gęstość skończona. Ta graniczna chwila naszej obecnej wiedzy o dziejach świata
nazywa się progiem (lub erą) Plancka.
Co było przedtem? Ażeby odpowiedzieć na to pytanie, musielibyśmy dysponować nową teorią
fizyczną, która powinna unifikować w sobie matematyczne metody teorii względności z metodami
fizyki kwantowej, a także jednoczyć wszystkie znane obecnie oddziaływania fizyczne. Nie znamy dziś
końcowego kształtu tej Ostatecznej Teorii Fizyki lub teorii Superunifikacji (bo takie imiona się jej
nadaje), ale intensywne poszukiwania trwają i niektóre kamyki przyszłej mozaiki zaczynają już tu
i ówdzie tworzyć kontury poszukiwanego obrazu.
Przede wszystkim wiemy, że to coś, co obecnie tak skutecznie ukrywa się za progiem Plancka,
odznacza się niezwykle kunsztowną symetrią. Fizyk teoretyk powiedziałby nawet mocniej: to nie jest
coś, co ma symetrię, lecz to jest sama symetria. Ale symetria inna niż symetria kryształu lub symetria
rozkładu mas w dzisiejszej przestrzeni Wszechświata, pierwotna symetria jest symetrią dynamiczną,
to znaczy ruch i zmiana są w nią wkomponowane, albo – jeżeli to ma w ogóle być symetria czegoś –
nie jest to na pewno symetria materii (bo jej jeszcze nie ma) ani przestrzeni czy czasu (bo ich także
nie ma), lecz symetria ruchu i zmiany lub – ściślej – tego, co z ruchu i zmiany pozostaje, gdy usunąć
z nich materię, przestrzeń i czas.
Szczególnie nas tu interesuje aczasowość Pierwotnej Symetrii. Podkreślamy z naciskiem: czas nie
jest elementem wyjściowego obrazu. Już święty Augustyn pytał: „Co Pan Bóg robił, zanim stworzył
świat?”. Z punktu widzenia dzisiejszej fizyki moglibyśmy zakwestionować tylko jedno słowo
w pytaniu Augustyna, a mianowicie: „zanim”. W punkcie wyjścia nie było płynięcia czasu, a więc
„zanim” nie miało sensu: nie było ani „przed”, ani „teraz”, ani „po” – była tylko Pierwotna Symetria.
I nastąpiło jej złamanie. Pierwotna jedność została naruszona. Świat wybuchł fizycznym
istnieniem. Funkcyjne zależności między zjawiskami zaczęły przejawiać swoje działanie. Korelacje
procesów stawały się coraz bardziej wyraźne, a przyczyny i skutki wiązały się z coraz bardziej
zdecydowanymi prawdopodobieństwami. W miarę gdy prawdopodobieństwa te nabierały cech
liniowego porządku (przyczyna przed, skutek po), czasowe następstwo stopniowo zaczęło
obejmować świat we władanie. Najpierw jeszcze nieśmiało, fluktuując, zapętlając się i cofając,
a potem (samo słowo „potem” stopniowo nabierało znaczenia) w sposób coraz bardziej gładki
i jednokierunkowy. Po przekroczeniu progu Plancka „strzałka czasu” była już wyraźnie ustawiona
w przyszłość.
Spróbujmy sformułować wnioski, które mogłyby być przewodnikiem w naszych dalszych
rozważaniach o ludzkich czasowych problemach. Myślę, że takie wnioski są dwa.
Po pierwsze, Wszechświat ma jedną, globalną historię. A to, że ją ma, nie jest oczywiste samo
przez się, lecz stanowi następstwo bardzo specyficznej architektury świata. Czas jest potężnym
władcą. Ktoś, kto chciałby mu się sprzeciwić, kto zapragnąłby przezwyciężyć czas, musiałby stawić
czoła całemu Wszechświatowi. Czy to jest zadanie na miarę człowieka?
Po drugie, czas jest tylko związany z Wszechświatem. Istnienie aczasowe nie jest metafizyczną
sprzecznością; przeciwnie, wszystko wskazuje na to, że w najbardziej fundamentalnych warstwach
fizyki parametr czasu w ogóle się nie pojawia. Także istnienie globalnej historii Wszechświata
wydaje się raczej darem losu niż nieuniknionej konieczności. Myślę, że jest to jedno z najbardziej
zaskakujących i filozoficznie najbardziej płodnych odkryć współczesnych teorii fizycznych
i kosmologicznych. Czas to potężny władca, ale nie dość potężny, żeby zapanować nad wszystkim.
Istnieją granice jego panowania.
*
A człowiek i jego problemy z czasem? Chwyćmy te problemy za rogi, wejdźmy w ich środek.
Wszystkie problemy człowieka z sobą sprowadzają się do problemów z czasem, a wszystkie
problemy z czasem mają jedno imię – ŚMIERĆ.
Tego nie trzeba uzasadniać. I nawet nie potrzeba wysilać się na specjalną szczerość wobec siebie
(o którą zwykle tak trudno). Wystarczy tylko wsłuchać się w dobrze znane, choć nieczęsto stawiane
wprost pytania: Czy śmierć mnie zniszczy? (skurcz strachu przed pustką nicości). Czy w jakiś sposób
przeżyję własną śmierć? (odruch niedowierzania wobec czegoś, co nie da się wyobrazić). Czy
religia nie jest w gruncie rzeczy tylko próbą oswojenia własnej śmierci? Tylko? A może aż? Bo
jeżeli śmierć nie jest totalną zagładą, lecz jedynie „wyjściem poza”, to nagle wszystko nabiera innego
znaczenia. Przede wszystkim różnica między dobrem a złem przestaje być moją prywatną sprawą.
Czyn dobry i czyn zły nie roztapiają się bezpowrotnie w przeszłości, lecz z perspektywy
bezczasowego istnienia stają się tak realne jak każde inne zdarzenie wpisane w historię świata. To
nie tylko problem odpowiedzialności za złe czyny, ale to przede wszystkim nowy wymiar dla
twórczości dobra. Miarą wartości dzieła sztuki jest jego zmierzenie się z czasem. Za wielkie dzieła
sztuki uznajemy tylko te, które zwyciężają próbę czasu. Jeżeli czas nie niszczy wszystkiego, lecz sam
jest tylko epizodem bezczasowego istnienia, to nawet ulotny gest (podanie życzliwej ręki lub uśmiech
w stronę kogoś, kto tego uśmiechu potrzebuje) nie mija z chwilą swego zaistnienia, ale staje się
trwałą wartością w strukturze rzeczywistości.
Życie z groźbą przemijania na karku jest ustawiczną pogonią za sensem. Szukamy sensu w dniu
jutrzejszym, ale gdy już zbliżamy się do sensu, gdy już mamy go uchwycić, okazuje się, że
polowaliśmy na mgiełkę, która znowu uciekła do horyzontu. Ale jeżeli to prawda, że czas nie jest
nieubłaganym odmierzaniem istnienia, lecz tylko pewną cechą architektury Wszechświata, to sensu
nie trzeba szukać w przyszłości; sens po prostu JEST i sam czas pozostaje nim ogarnięty. To jedynie
my, uczestnicząc w przemijającej strukturze świata, dostrzegamy sens mgliście i niejasno, bo jest on
w całości, a my doświadczamy zawsze tylko jej ulotnego fragmentu, który nazywamy
teraźniejsząchwilą.
Rzecz zastanawiająca, że teologowie i filozofowie od dawna utrzymywali, iż wieczność nie jest
czasem bez początku i bez końca, lecz aczasowym istnieniem – pełnią życia w nieprzemijającym
teraz.
*
Upadł mi do nóg
zwiędły liść
zaszeleścił
Kiedy to było?
wieczność ocali
wszystkie zwiędłe liście
*
Spróbujmy poszukać w sobie. Czy gdzieś w naszych przeżyciach – może na krótko i jakby
w zalążku – nie doświadczamy istnienia nienaznaczonego czasem?
Nietrudno zauważyć, że w naszej codzienności przyszłość odgrywa znacznie większą rolę niż
teraźniejszość. Żyje się przecież dla przyszłości. Wszystkie nasze działania i plany zmierzają do
celów, które zasłania niewiadoma nadchodzących czasów. Dzień jutrzejszy jest motorem dla dnia
dzisiejszego. Jeżeli „nie widzi się dla siebie przyszłości”, grozi rozczarowanie i rozpacz.
Ale niekiedy, być może rzadko i w bardzo wyjątkowych sytuacjach, doznajemy chwili szczęścia.
Nie mam na myśli jakiejś wszystko ogarniającej ekstazy, kiedy to człowiek niemal doświadczalnie
wznosi się ponad siebie i ponad przemijanie, ale chwilę zwykłego szczęścia. Co to znaczy
„szczęścia”? Doświadczam go wówczas, gdy chciałbym, żeby tak było zawsze; gdy myślę tylko
o „teraz”, a „potem” jest mi niepotrzebne, a jeżeli pojawia się w mojej świadomości, to jedynie jako
zagrożenie, jako cień na świetlistej smudze teraźniejszej chwili.
Podejrzewam, że w takich chwilach doświadczamy – fragmentarycznie i tymczasowo – istnienia,
nad którym czas już nie ma władania.
Żona siedmiu braci
(Mt 22, 23–33)
Saduceusze byli partią oświeconych sceptyków. Drobiazgowo zachowywali zewnętrzne przepisy
Prawa, ale ich wiara była szczątkowa. Wyznawali „światopogląd materialistyczny”: człowiek kończy
się wraz ze śmiercią. Nie uznawali zmartwychwstania.
W polemice z Jezusem sięgnęli po wypróbowaną broń – ironię:
– „Nauczycielu, Mojżesz powiedział: Jeśli kto umrze bezdzietnie, niech jego brat weźmie
wdowę po nim i wzbudzi potomstwo swemu bratu. Otóż było u nas siedmiu braci. Pierwszy ożenił
się i umarł, a ponieważ nie miał potomstwa, zostawił swoją żonę bratu. Tak samo drugi i trzeci – aż
do siódmego. W końcu po wszystkich umarła ta kobieta. Do któregoż więc z tych siedmiu należeć
będzie po zmartwychwstaniu?” (Mt 22, 24–29).
Jezus odpowiedział wprost (nie używając przypowieści lub posługując się kontrpytaniem, jak to
miał w zwyczaju), jakby ze smutkiem:
– „Jesteście w błędzie, nie znając Pisma, ani mocy Bożej… Nie czytaliście, co Wam Bóg
powiedział w słowach: Ja jestem Bóg Abrahama, Bóg Izaaka i Bóg Jakuba? Bóg nie jest Bogiem
umarłych, lecz żywych” (Mt 22, 29–32).
Życie to wielka rzecz: oddychanie, patrzenie, krążenie krwi w żyłach, ale także światło myśli,
wysiłek woli, delikatność, a czasem gwałtowność uczuć…
Śmierć to bezruch, zastygnięcie, nieodwracalny bezwład…
Bóg jest Bogiem życia, a nie śmierci.
Ci, którzy wierzą, że śmierć kończy wszystko, że ciało ludzkie po rozłożeniu się na związki
chemiczne włącza się w krążenie substancji w przyrodzie i tylko tyle zostaje z tego, co kiedyś było
człowiekiem – ci, którzy tak wierzą, wierzą w Boga śmierci, w Boga nicości.
Błądzą, bo „nie znają mocy Bożej”.
Prawem życia jest przemiana, a nie śmierć. Rodzimy się dwa razy: raz na początku ziemskiej
wędrówki, drugi raz – gdy trzeba zrzucić z siebie spracowane i często już umęczone ciało.
„Nie znacie mocy Bożej” – powiedział Chrystus. Ponieważ nie znamy mocy Bożej, tak łatwo
ulegamy brakowi wyobraźni, która nie potrafi przedstawić sobie życia bez pomocy ciała i jego
funkcji. Ale jeżeli wierzymy w Boga, Stwórcę Wszechświata, to konsekwentnie powinniśmy wierzyć
w Boga, który swoją stwórczą mocą nie zabija, lecz utrzymuje raz dane życie.
Chrześcijaństwo jest religią życia. Życie swoje własne i innych traktujmy jak świętość. Od Boga
je otrzymaliśmy i Jemu je zwrócimy.
On jest Bogiem Abrahama,
Bogiem Izaaka,
Bogiem Jakuba,
Bogiem moim
Bogiem życia, którego iskrę noszę w sobie.
*
Swoim życiem jestem spokrewniony z galaktykami, ale wykraczam poza nie. Jestem czymś więcej niż
Wszechświat, przede wszystkim możliwością tworzenia dobra.
– Czy to tylko piękna teoria?
– Nie, to mój codzienny wysiłek.
Jutro będzie następny dzień i to, co w nim stworzę, przetrwa czas i wzniesie się ponad granice
Wszechświata. Kończymy rekolekcyjne rozważania, ale pytań nie zabraknie nam do końca życia.
Niech jedno z nich towarzyszy nam jeszcze przez jakiś czas. Zakończmy nasze nocne rozmowy
pytaniem Nikodema:
– Czy człowiek, będąc dorosłym, może narodzić się na nowo?
Rekolekcje III
POZA BEZPOŚREDNIOŚĆ
BEZPOŚREDNIOŚĆ
Moje życie składa się z następujących po sobie bezpośredniości: z ciągu chwil, z których każda
jest właśnie teraz i które są wypełnione tym, co robię, tym, co wciska się do mnie przez moje
zmysły, o czym w tej chwili myślę. I jeżeli pozwalam, aby moje życie było tylko tym i niczym więcej,
to je zużywam. Jak zapisaną kartkę, którą wyrzuca się, gdy to, co na niej zapisane, straciło
aktualność. Aby życie tworzyć, a nie zużywać, trzeba wychodzić poza bezpośredniość, trzeba
próbować wznieść się ponad przytłaczający mnie czas i nie tylko stawiać sobie pytania, lecz także
być otwartym na przyjęcie odpowiedzi.
DZIEŃ 1
Jak żyć?
P
ytanie, które stanowczo zbyt rzadko powraca w naszych rozważaniach, chociaż prawie
nieustannie jest jakoś obecne w podświadomości: JAK ŻYĆ?
Wydaje się, że jest to pytanie bez sensu. Bo przecież nie mam wyboru. Muszę wstać na dzwonek
budzika. Muszę zjeść śniadanie. Muszę iść do pracy. Muszę zarobić na życie… Muszę sprzątnąć,
kupić, ugotować, zadbać, odebrać, uruchomić, przepisać, podpisać, porozmawiać, posłuchać…
A potem nie ma już czasu na nic więcej. Budzik znowu zadzwoni i rozpocznie się nowy dzień. Okazja
do Wielkich Wyborów zdarza się rzadko, a to wszystko naprawdę „muszę”.
Tak, ale można to wszystko robić na różne sposoby. Z rozmaitych zajęć, najczęściej mało
ważnych, układa się jeden duży ciąg, zwany ludzkim życiem. I doskonale wiemy, że to samo życie
można przeżyć dobrze albo źle. Pytanie „Jak żyć?” trzeba stawiać właśnie po to, by życie przeżyć
dobrze.
A więc: Jak żyć?
Jest tu pewien paradoks: mówię już o tym od dobrej chwili, a wiadomo przecież, że odpowiedzi
na to pytanie nie da się udzielić słowami. Odpowiedź na pytanie „Jak żyć?” pisze się całym życiem.
A gdy już wreszcie odpowiedż zostanie poznana, będzie za późno, żeby samemu z niej skorzystać
i komuś ją przekazać. Zresztą i tak odpowiedzi na pytanie „Jak żyć?” nikt by od nas nie przyjął.
Każdy musi swoje życie przeżyć sam i znaleźć swoją własną odpowiedź.
Ale myśleć nad tym trzeba i próbować swoje przemyślenia wyrażać słowami.
Oto pierwsza, niejako wstępna próba odpowiedzi na pytanie „Jak żyć?”. Przede wszystkim starać
się wnikać pod powierzchnię rzeczy. Dostrzegać, że dzwonienie budzika, bieganie do pracy,
kładzenie się spać – to jeszcze nie wszystko. Te codzienne sprawy nabierają sensu lub go tracą –
zależnie od tego, czy potrafimy wniknąć pod ich, tak trudną do przebicia, powierzchnię.
Można by się zastanawiać, czy pod tym względem jest jakaś różnica między wierzącym
a niewierzącym. Owszem, jest. Niewierzący sądzi, że jeżeli przegra życie, to przegra życie i nic
więcej. Wierzący wie, że życia przegrać nie może, bo nie o samo ziemskie życie sprawa się
rozgrywa. I nie jest to tylko kwestia przekonań: że ten sądzi tak, a tamten inaczej. Rzeczywistość nie
zależy od czyichś przekonań.
Jak żyć? – Odpowiedzi szukajmy wobec siebie i wobec Boga.
Nie chciałbym, żeby pytanie „Jak żyć?” miało tylko sens pejoratywny: dotychczas żyłem źle, lub
przynajmniej nijako, i teraz muszę coś zmienić. Nie, „Jak żyć?” jest pytaniem zaborczym: Jak żyć
pełniej? Jak z życia czerpać to, co w nim najlepsze? Pozwolę sobie na osobistą refleksję. Pod tym
względem swoistym wzorem jest dla mnie Ernest Hemingway: jego zachłanność – nie przeoczyć
niczego, choćby to się miało łączyć z cierpieniem. Chodzi mi jednak o samą „filozofię życia”,
niekoniecznie o jej wykonanie. Myślę, że można by robić to samo, ale bardziej… po chrześcijańsku.
*
Czasem łatwiej na jakieś pytanie dać odpowiedź wymijającą. Niekoniecznie żeby się wykręcić od
odpowiedzi. Na przykład jeżeli pytanie jest za trudne, niekiedy skuteczniej można przybliżyć się do
odpowiedzi, gdy postawi się pytanie przeciwne. Jak żyć? Może więc łatwiej: Jak nie należy żyć?
Odpowiedź na to drugie pytanie może być ważna, bo mówi, czego w życiu nie należy czynić. A to już
duża część SZTUKI ŻYCIA.
Chcę się skoncentrować tylko na jednej odpowiedzi na pytanie „Jak nie należy żyć?”:
Nie należy całego życia ześrodkowywać na sobie.
Przyjrzyjmy się sobie: jaka część naszych myśli i czynów odnosi się do nas samych? 80 procent?
98 procent?… (I tu, być może, leży zasadnicza różnica w porównaniu z „filozofią życia”
Hemingwaya).
Jest wiele racji, dla których nie powinniśmy ześrodkowywać się na sobie. Jedna z nich jest…
samolubna, ale też trzeba ją brać pod uwagę. Na ogół własne kłopoty bolą najbardziej. Gdy
natarczywie oczekuję od życia, żeby mi było dobrze, nawet małe niepowodzenie urasta do rangi
tragedii. Chciałem czegoś. Nie udało się. Dramat.
Co to znaczy: nie ześrodkowywać się na sobie?
– To znaczy: otwierać się na innych. Czasem rezygnować z czegoś własnego, żeby drugiemu było
lepiej. Zwykle szczęście łączymy z Miłością, a nie ma Miłości bez dawania, otwierania się na
drugiego, czasem nawet bez zapominania o sobie.
– To znaczy także: uznawać coś, co mnie przewyższa, a nawet nieskończenie przewyższa, dla
czego byłbym w stanie nawet oddać życie. Jeśli ktoś żyje bez Ideału, dla którego mógłby nawet
oddać życie, to istnieje nikłe prawdopodobieństwo, aby jego życie było szczęśliwe, i prawie na
pewno nie będzie ono udane.
Jak żyć? Odpowiedź na to pytanie pisze się całym życiem. Życie jest dziełem sztuki, które każdy
z nas musi stworzyć. I samo życie osądzi, czy nasze życie jest złe czy dobre.
Dzieło sztuki
Sztuka wydobywa z artystycznego tworzywa piękno ładu, harmonię proporcji, symetrię. Ale często
posługuje się też zgrzytem, łamaniem symetrii, zakłóceniem porządku. Wszystko po to aby wywołać
w patrzącym pewien ruch poznawczy, dążenie wyobraźni, wstrząśnięcie zwyczajnością –
skierowanie ku pięknu. Sztuka jest tworzeniem piękna. Niektórzy teoretycy sztuki przeczą temu, ale
myślę, że nie mają racji. Jeżeli sztuka niekiedy świadomie posługuje się brzydotą, to tylko po to aby
brzydota, stanowiąc kontrast z pięknem, lepiej je uwypuklała.
Dlaczego mówię o tym podczas wielkopostnych rekolekcji? Bo najcenniejszym dziełem sztuki
jest dobrze przeżyte ludzkie życie. Odpowiedź na pytanie „Jak żyć?” jest zarazem odpowiedzią na
pytanie, jak to dzieło stworzyć. Sztuka jest tworzeniem piękna. Ale i odwrotnie – każde tworzenie
piękna jest sztuką.
Każda sztuka to także poszukiwanie obiektywności. Nawet najbardziej – wydawałoby się –
intymna liryka czy najbardziej subiektywny utwór muzyczny dążą do czegoś, co się nazywa prawdą
sztuki, co nie zależy tylko od mojego prywatnego nastroju, lecz staje przede mną jako zadanie, i co
muszę urzeczywistnić w tworzonym przez siebie dziele. Jeżeli nie zdołam tego uczynić, moje dzieło
będzie fałszywe.
Dzieło sztuki, jakim jest ludzkie życie, też ma swoją prawdę, coś obiektywnego, coś, co się ma –
i wtedy jest się bogatym, albo coś, czego się nie ma – i wtedy jest się bardzo ubogim.
Każdemu, kto ma, będzie dodane,
tak że nadmiar mieć będzie.
Temu zaś, kto nie ma,
zabiorą nawet to, co ma (Mt 25, 29).
Jest to metaforycznie wyrażony nakaz tworzenia swoim życiem najpiękniejszego dzieła sztuki, na
jakie nas stać. Jest to nakaz, ale także przypomnienie o odpowiedzialności. Temu, kto nie ma…
I jeszcze jedna ważna analogia między ludzkim życiem a dziełem sztuki. Dzieło sztuki tworzy się
w bólu. Cierpienia, męki porodu są nieodłącznymi towarzyszami twórczości. Ziarno musi umrzeć,
aby wydać plon. Podejrzewam, że śmierć jest potrzebna po to, aby utrwalić przemijające skądinąd
dzieło sztuki. Teraz już nie zginie. Zmierzone, zważone, ocenione, stało się częścią historii świata.
Realizm Dobra
JAK ŻYĆ? Od tego pytania nie ma ucieczki. Życie jest utkane z wyborów – wielkich i małych,
a każdy wybór jest jakąś odpowiedzią na to pytanie – wielką lub małą. Częściej małą i pozornie nic
nieznaczącą. Ale z takich małych odpowiedzi układa się odpowiedź końcowa. Kropkę po niej stawia
ostatni wybór.
Jeżeli pytanie „Jak żyć?” jest aż tak doniosłe, to nic dziwnego, że – jako chrześcijanie –
zwracamy się z nim do Źródła:
Jezus, widząc tłumy, wyszedł na górę. A gdy usiadł, przystąpili do Niego Jego uczniowie. Wtedy
otworzył swe usta i nauczał ich tymi słowami:
„Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie.
Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni.
Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię.
Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni.
Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią.
Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą.
Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój, albowiem oni będą nazwani synami Bożymi.
Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem do nich należy
królestwo niebieskie.
Błogosławieni jesteście, gdy ludzie wam urągają i prześladują was, i gdy z mego powodu mówią
kłamliwie wszystko złe na was” (Mt 5, 1–11).
Odłóżmy na bok uczone rozprawy na temat ośmiu błogosławieństw. Nie jest dla nas w tej chwili
szczególnie ważne to, że Jezus nie wymyślił tej formy sam, lecz skorzystał z „gatunku literackiego”
dobrze znanego zarówno ze Starego Testamentu (na przykład z psalmów), jak i z literatury greckiej.
Nie jest istotne, czy Jezus rzeczywiście wygłosił osiem błogosławieństw, czy też późniejsza
katecheza połączyła w jedną całość oddzielne błogosławieństwa wygłoszone przy różnych okazjach.
Nie będziemy też przeprowadzać analizy porównawczej z „paralelnym miejscem” ze
świętego Łukasza (6, 20–22), gdzie błogosławieństwa zostały wygłoszone w nieco innej postaci.
Raczej, stawiając sobie pytanie: „Jak żyć?”, wsłuchajmy się w słowa Jezusa, by wyczytać z nich
odpowiedź. Pytanie należy postawić sobie, bo to ja żyję i ja muszę wiedzieć jak. Ale odpowiedź
mamy wyczytać ze słów Jezusa. On jest tym, który uczy.
Bezpośrednia treść błogosławieństw jest oczywista:
Błogosławieni ubodzy (niekoniecznie naprawdę, wystarczy w duchu).
Błogosławieni pogrążeni w smutku,
cisi, pokorni, schodzący innym z oczu,
ci, którzy tęsknią za sprawiedliwością (bo, być może, sami jej nie doznali),
czystego serca,
ci, którzy wprowadzają pokój (by nie użyć skompromitowanego wyrażenia „walczą o pokój”),
i ci, co doznają prześladowania, czy to w imię sprawiedliwości, czy za swoje przekonania…
Błogosławieni – makarioi, czyli po polsku: szczęśliwi. Szczęśliwi, ponieważ ich smutki,
cierpienia, niespełnione tęsknoty zostaną wyrównane i znajdą zaspokojenie: smutni ucieszą się, cisi
i pokorni będą rządzić innymi (tak można rozumieć słowa „posiądą ziemię”), pragnący
sprawiedliwości będą ją mieli, miłosierni sami dostąpią miłosierdzia. Ubodzy w duchu
i prześladowani mają obiecane królestwo niebieskie, a czystego serca – otrzymują zapewnienie, że
będą oglądać Boga.
To, co dotychczas odczytaliśmy z ośmiu błogosławieństw, jest piękne, ale jeżeli
poprzestalibyśmy tylko na tym, nie dotarlibyśmy do sedna. Sedno, jak sądzę, polega na tym, że
błogosławieństwa proponują całkowitą zmianę perspektywy. Być może nie widzimy tego na
pierwszy rzut oka, ponieważ wyrastaliśmy i żyli w tej nowej perspektywie i wszystko, co w naszym
życiu było z nią niezgodne, traktowaliśmy jako błąd, odstępstwo od zasady. Wystarczy jednak
przenieść się myślą w czasy, w których Jezus wypowiadał swoje błogosławieństwa, lub tylko nieco
dokładniej rozejrzeć się wokół nas, w świecie, w którym dokonuje się – w to już dziś mało kto
wątpi – erozja chrześcijaństwa, aby przekonać się, że perspektywa błogosławieństw jest istotnie
rewolucyjna (albo naiwna, ale zważywszy na moralną głębię ośmiu błogosławieństw, zarzut
naiwności należy co prędzej oddalić). Kreślenie obrazu współczesności, w której bynajmniej nie
cisi, nie ubodzy i nie czystego serca odnoszą sukcesy i rządzą światem, byłoby zbyt tanim zabiegiem.
I niepotrzebnym. Kontrast dwu różnych perspektyw jest aż nazbyt widoczny.
Wydaje się, że te dwie różne perspektywy to dwie różne racjonalności. Jeżeli racjonalność
polega na dobieraniu właściwych środków do założonych celów, to która z tych dwu perspektyw jest
bardziej racjonalna? Sprawiedliwi wciąż pragną sprawiedliwości, a cisi wcale nie rządzą ziemią…
Problem jednak sprowadza się do tego, że wprawdzie dobieranie środków do celu jest częścią
racjonalności, ale dowolne wybieranie sobie celów wcale nie musi być racjonalne. Żeby było
racjonalne, cele muszą być tak dobrane, aby wkomponowywały się w rzeczywistość. Nieliczenie się
z rzeczywistością jest w najwyższym stopniu irracjonalne. I dlatego racjonalność może być tylko
jedna. Bo jest jedna rzeczywistość i jedna logika, która nią rządzi.
Mogą istnieć dwie perspektywy, ale jeżeli są one z sprzeczne, tylko jedna z nich jest racjonalna.
Która? Sądzę, że decydujący jest tu czynnik czasu – bezstronne, chłodne, obiektywne, niszczące
wszelkie przesądy upływanie czasu. Najjaskrawiej ujmuje to znany „zakład Pascala”: jeżeli Boga nie
ma, to żyjąc dobrze, tracę tylko kilkadziesiąt lat mojego życia; jeżeli Bóg jest, a ja tak żyję, jakby Go
nie było, tracę całą wieczność.
Czujemy, że takie „wyrachowanie”, choć logicznie bez zarzutu, nie jest całkiem na miejscu. Bo
można mówić o czymś takim jak racjonalność dobra, ale racjonalności tej nie mierzy się ważeniem
argumentów pro i contra, lecz oceną wartości. Już Sokrates dowodził, że czynić dobro jest
mądrością, a czynić zło jest głupotą.
Nie powinniśmy zapominać, że błogosławieństwa są tylko wstępem do Kazania na Górze. Myśli
wyrażone w tym zbiorze pouczeń mają raczej charakter plastycznych obrazów niż abstrakcyjnych
idei. Nie znajdziemy w nich wyrafinowanej analizy dobra i zła, lecz szereg nakładających się na
siebie obrazów, przeplatanych krótkimi – wręcz sloganowymi – stwierdzeniami. Są to stwierdzenia:
tak się rzeczy mają, ale wyraźnie słychać w nich tryb rozkazujący: stwierdzam coś i tym samym
nakazuję (uczy „jako władzę mający”). Język Kazania na Górze (podobnie jak język przypowieści
Jezusa) jest skrajnie prosty, z absolutnie niezbędnym minimum abstrakcji (bez której język nie mógłby
funkcjonować). Jest tu mowa o soli, o lampie, o człowieku, który swojego bliźniego nazywa
głupcem, o oku, które jest światłością ciała, i o tym, żeby się modlić w swoich czterech ścianach.
Język dotyka naszej codzienności, jakby sam chciał się w nią przeobrazić. Jezus mówi nam, że dobro
jest wtopione w tę rzeczywistość, jest jej częścią i jeżeli nie jesteśmy dobrzy, jest to niezgodne
z rzeczywistością, a więc nierealistyczne. Jest to realizm w czystej formie, realizm wolny od
wszelkiej dialektyki
Możemy więc mówić o racjonalności błogosławieństw. Zawiera się w nich logika dobra,
a kierowanie się w życiu tą logiką jest życiową mądrością.
Wróćmy jednak do wyjściowego pytania: „Jak żyć?”. Wyrośliśmy w racjonalności dobra,
o której Jezus nauczał. Nie trzeba nas do niej specjalnie przekonywać. Tkwi ona w nas głęboko.
Może nawet za bardzo przyzwyczailiśmy się do niej. Obłożyliśmy ją kompromisami i zbyt łatwo
pozwalamy sobie wybierać inną perspektywę. Owszem, odczuwamy wtedy moralny dyskomfort, ale
dość łatwo przechodzimy nad nim do porządku dziennego. Nie szukajmy gdzieś daleko, skierujmy
myśl ku naszemu wnętrzu. Mądrość życiowa tam jest. Logikę dobra możemy odkryć w sobie.
Otwórzmy Ewangelię według świętego Mateusza, początek rozdziału piątego:
Jezus (…) usiadł [i] przystąpili do Niego Jego uczniowie. Wtedy otworzył swe usta i nauczał ich tymi słowami: Błogosławieni ubodzy
w duchu…
Jego słowa nie roznoszą się gdzieś po zboczach góry, nie porywa ich wiatr i nie powtarza echo.
Te słowa zapadają w ludzkie wnętrza. Tam je znajdziemy. On mówi we mnie.
DZIEŃ 2
Poza bezpośredniość
L
eszek Kołakowski, przez wielu uważany za najwybitniejszego polskiego filozofa naszych
czasów, był niewątpliwie myślicielem poszukującym. Nie chcę dziś streszczać jego poglądów;
pragnę jedynie skupić uwagę na jednym zdaniu wypowiedzianym przez niego w książce Obecność
mitu. Zdanie to brzmi:
(…) można bowiem zużyć życie, nie wykraczając poza bezpośredniość.
Przede wszystkim: co to znaczy „nie wykraczając poza bezpośredniość”? Bezpośredniość to
wszystko to, co robimy na co dzień: wstawanie rano, bieganie do pracy, robienie zakupów,
sprzątanie, gotowanie, kładzenie się spać, urlop, rozrywka, znowu praca… Te codzienne czynności
pochłaniają nas, nie zostawiają czasu na myślenie. Są czymś bezpośrednim.
Nie wykraczając poza tę bezpośredniość, można zużyć swoje życie. To dobre określenie. Nie
„przeżyć” lub nawet „zmarnować”, ale właśnie „zużyć”. Tak jak się zużywa ubranie lub buty. Zużyło
się je, a potem – znoszone czy schodzone – stają się niepotrzebne.
Należałoby teraz zadać pytanie: jak można nie wykraczać poza bezpośredniość? Zamiast wprost
poszukiwać odpowiedzi na to pytanie, przyjrzyjmy się pracy artysty. Oto artysta kładzie farbę na
płótno. Farba łączy się z podłożem, układa się w warstwy. Ale tu nie chodzi o farbę, warstwy,
podkład. Tworzywo odnosi się do czegoś innego. Zamysł i talent artysty przekształcają materiał.
Powstaje DZIEŁO SZTUKI. Dzieło sztuki wykroczyło poza bezpośredniość farby, płótna
i pociągnięć ręki artysty.
Nie można żyć inaczej, jak tylko jedząc, pracując, odpoczywając i zarabiając pieniądze na życie.
Idzie jednak o to, żeby to wszystko ułożyło się w dzieło sztuki. O wielkości dzieła często decydują
szczegóły. Jedno właściwe pociągnięcie pędzla może podnieść wartość obrazu o kilka klas.
Jezus przyszedł kiedyś do swojego rodzinnego miasta Nazaretu. Swoim zwyczajem w szabat
uczył w synagodze. Warto przeczytać odnośny fragment z Ewangelii świętego Marka (6, 1–6).
Ewangelista odnotowuje, że Jezus „dziwił się ich niedowiarstwu”. On mówi im o najważniejszych
sprawach ludzkiej egzystencji, że Jego czyny świadczą o Nim, a oni, że cieśla, że znają Jego Matkę,
i braci, i siostry. Nie potrafili wyjść poza bezpośredniość.
Tkwienie w bezpośredniości jest rodzajem niewiary – niewiary w to, że poza bezpośredniością
cokolwiek istnieje.
Dziwił się ich niedowiarstwu.
(…) można bowiem zużyć życie, nie wykraczając poza bezpośredniość.
Pierwszym krokiem wychodzenia poza swoją bezpośredniość musi być głęboka refleksja nad
zużywaniem własnego życia.
Horyzont ludzkiej historii
Chciałbym się przez chwilę zastanowić nad dość abstrakcyjną kwestią: czy można zbudować
Królestwo Boże na ziemi? Nie przerażajmy się „literacką formą” tego pytania. „Królestwo Boże”
jest albo nobliwym terminem teologicznym, albo zwrotem wypranym z głębszego znaczenia zbyt
częstym nadużywaniem. Ale właśnie o coś takiego mi chodzi: tradycja i pustawe slogany, a my? –
gdzieś pośrodku.
Oczywiście „Królestwo Boże” można traktować jako synonim życia wiecznego. Ale przy takim
rozumieniu nasza codzienna modlitwa „Przyjdź Królestwo Twoje” byłaby trochę tautologią –
niezależnie od naszych próśb Królestwo Boże i tak przyjdzie. Może więc należałoby sięgnąć do
dalszych słów Modlitwy Pańskiej: „jako w niebie, tak i na ziemi”. Myślę, że wyrażenie „tak i na
ziemi” jest celowo niedookreślone, otwarte, dopuszczające wiele rozumień. Tak otwarte jak
przestrzeń poza horyzontem… Niech mi więc będzie wolno z tego pola znaczeń wybrać jedno
i sformułować postawione na początku pytanie w następujący sposób: czy jest możliwe, by ludzkość,
zdana sama na siebie, na swój własny rozum i swoje własne metody działania, była w stanie… nie
oczyścić świat ze zła, bo taki zamiar od początku byłby utopią, lecz przynajmniej zminimalizować
skutki jego działania?
Zauważmy, że pytanie to zostało tak przeformułowane, iż mieści się całkowicie w ziemskim
horyzoncie. Dzisiejsi ludzie chętnie zadowoliliby się czymś znacznie mniejszym niż życie wieczne,
byleby przynajmniej tymczasem mieć bezpieczny grunt pod nogami. Rozważając to pytanie, nie chcę
jednak zamykać się w tej perspektywie. Owszem, żyję na ziemi, w tej konkretnej epoce – horyzont
naszej małej planety i horyzont naszych krótkich czasów przesłania mi szersze widoki – ale mimo
wszystko chcę uniknąć podwórkowej perspektywy, chcę wyjść poza bezpośredniość.
Kiedy się patrzy na tak zwaną arenę dziejów, samo postawienie pytania, tak jak zostało ono
postawione, wydaje się jednak utopią. Historia ludzkości wygląda jak jeden makabryczny dramat,
składający się z wielu równie makabrycznych dramatów, tyle że na mniejszą skalę. Jedynie tu
i ówdzie, jak rodzynków w skąpo pieczonym cieście, można dopatrzyć się bardziej optymistycznych
plamek na tle wszystko ogarniających różnych odcieni szarości lub nawet makabrycznej czerni. Ale
mimo to nie brakowało głosów – i to wcale nie tak rzadkich – które usiłowały wywieść z tego
smętnego obrazu nuty optymizmu. I to – optymizmu sięgającego niekiedy głębokich warstw
rzeczywistości (malkontent mógłby powiedzieć, iż nic dziwnego, że trzeba szukać głęboko, skoro
w wierzchnich warstwach niczego nie widać). Przypomina się pogląd Sokratesa (o którym już
wspomniałem), że cnota jest mądrością, a jej brak głupotą i wystarczy uczyć ludzi mądrości, by stali
się dobrymi. Choć niestety tak nie jest (bywają dobrzy, ale głupawi, i źli, którzy potrafią rozsądnie
myśleć), ale przyznam się, że sympatyzuję z poglądem Sokratesa. Coś jest jednak w tym, że człowiek
naprawdę mądry nie postępowałby źle (choćby tylko dlatego że to się jednak może źle skończyć).
Albo na przykład idea oświeceniowego postępu: człowiek jest z natury dobry, wystarczy mu
stworzyć dobre warunki i wszystko pójdzie we właściwym kierunku. Oczywiście istnieje postęp:
naukowy, techniczny, postęp dobrobytu – w niewielkich obszarach na naszej planecie, ale gdyby
oświeceniowi myśliciele mogli zobaczyć, do czego to wszystko zwykle prowadzi, wątpię, czy
pozostaliby nadal tak wielkimi optymistami. Do teoretycznego i praktycznego absurdu ideę postępu
doprowadził marksizm, głosząc, że historią rządzą nienaruszalne prawa, które i tak sprawią, iż
zwieńczający dzieje ludzkości cel zostanie osiągnięty. Historii trzeba tylko trochę pomóc, aby
zechciała przyspieszyć swój bieg, przez porządkowanie stosunków produkcyjnych i przez
zorganizowanie od czasu do czasu bratobójczego przelewu krwi. Jak na ironię, marksizm uczył, że
kryterium prawdy stanowi praktyka, zwłaszcza praktyka produkcyjna. I rzeczywiście – praktyka
niemiłosiernie wywiązała się z tego zadania w stosunku do samego marksizmu.
Stosunkowo łatwo jest poddawać druzgocącej krytyce poglądy innych w tak trudnych sprawach,
jakimi są problemy związane z historią i kwestiami społecznymi. Postawmy jednak pytanie
skierowane pod własnym adresem: czy chrześcijaństwo nie ma czegoś do powiedzenia na temat
budowania Królestwa Bożego na ziemi?
Myślę, że chrześcijaństwo nie ma gotowych recept na problemy tego świata, ale daje ono pewną
wizję rzeczywistości, w świetle której należałoby poszukiwać rozwiązań także i ziemskich
problemów.
A więc przede wszystkim: czy istnieją jakieś historyczne konieczności? Lub jeszcze bardziej
podstawowo: o jaką historię chodzi? Ostatni rozdział Społeczeństwa otwartego… Poppera nosi tytuł
„Czy historia ma jakiś sens?”. Chcąc odpowiedzieć na to pytanie, Popper zastanawia się najpierw
nad tym, czy historia w ogóle istnieje. I odpowiada, że to, co ludzie zwykle rozumieją przez słowo
„historia”, jest bardzo wybiórcze; przeważnie jest to „historia międzynarodowych przestępstw
i masowych mordów”, chociaż niekiedy zawiera także opisy „pewnych prób, by je przezwyciężyć”.
Dla żadnego rozsądnego humanisty, zwłaszcza chrześcijanina (dodaje Popper), nie może istnieć
historia ludzkości. Przecież żaden człowiek nie jest ważniejszy od innego człowieka. „Historia
ludzkości, gdyby była możliwa, musiałaby być historią wszystkich ludzi. Musiałaby to być historia
wszystkich ludzkich nadziei, zmagań i cierpień”. W swych nadziejach i zmaganiach stary człowiek,
który walczy sam z sobą, żeby jeszcze ten kolejny dzień utrzymać się na powierzchni, nie jest mniej
ważny od prezydenta Stanów Zjednoczonych. Oczywiście takiej historii – historii wszystkich ludzi
i wszystkich ich przeżyć – nie da się napisać, ona jednak istnieje, i to istnieje bardziej „naprawdę”
niż jakakolwiek historia pisana. Chociaż w tym przypadku „naprawdę” nie znaczy „w sposób
bardziej trwały”. Tu także tkwi jakaś filozoficzna prawda: historia zapisana w książce trwa, dopóki
nie spali jej jakiś ogień albo jakiś mól nie zje, natomiast „prawdziwa” historia przemija sama
z siebie. Obudzona ludzka nadzieja czy odruch strachu w jakiś niewytłumaczony sposób wynurzają
się z nieistniejącej jeszcze przyszłości, na mgnienie oka rejestrują się w rzeczywistym „teraz”
i natychmiast zapadają się w przeszłość, której już nie ma i którą właśnie trzeba by nazwać historią.
Jednak tylko taka historia – składająca się z nieustannych przemijań – naprawdę istnieje, tylko ona
jest realna. Wszystkie inne historie: historia narodu, przemian społecznych, kultury… – to tylko
abstrakcje wywiedzione z wydarzeń, jakie przydarzyły się wielu konkretnym ludziom i przez jakichś
inteligentnych historyków zostały uśrednione w ten sposób, że lepiej czy gorzej układają się w pewne
całości.
Czy zatem takimi konkretnymi, rzeczywistymi ludzkimi historiami rządzą jakieś odgórne prawa?
Niewątpliwie ludzkie historie zazębiają się, „nikt nie jest samotną wyspą”, działania jednych ludzi
wpływają na zachowania innych; ponieważ ludzi jest dużo, zaczynają działać prawa statystyki
i jednostka czuje się ograniczona, a niekiedy wręcz zgnieciona przez masę. To wszystko prawda, ale
jest w nas coś, co należy do naturalnego wyposażenia człowieka i co nazwałbym wewnętrzną
przestrzenią wolności. Można ją w sobie zachować nietkniętą nawet wtedy, gdy zła wola innych
odbierze nam wolność zewnętrzną: zamknie w więziennej celi lub skuje kajdanami.
Wewnętrzna przestrzeń wolności nie została nam dana raz na zawsze, w postaci gotowej, jako
coś, co trwa bez zmian. Przeciwnie – powiedziałbym, że jest ona raczej wiotka, delikatna i łatwo ją
w sobie zredukować do zwyrodniałego minimum, jeśli nie otacza się jej troskliwą pieczołowitością.
Jednym z najskuteczniejszych i najbardziej rozpowszechnionych środków jej karłowacenia jest
„upodabnianie się do środowiska”: czynienie i myślenie w określony sposób, bo tak czynią i myślą
inni.
Ale z drugiej strony wewnętrzna przestrzeń wolności, pielęgnowana i rozwijana, staje się jedną
z najpotężniejszych, a w każdym razie najbardziej zdumiewających sił, jakie istnieją we
Wszechświecie. Właśnie dzięki niej jednostki mogą wpływać na tak zwaną historię ludzkości.
Mówiąc bardziej chrześcijańskimi kategoriami, ludzie zostali obdarzeni rozumem oraz wolną wolą
i dzięki temu, poprzez swoje działania, mogą wpływać na ulepszanie międzyludzkich stosunków.
Historią ludzkości (jeśli już mamy pozostać przy tym tradycyjnym określeniu) nie rządzą żadne
aprioryczne prawa, ale ludzie mogą ją prowadzić ku lepszemu przez swoje mądre działania. Jest to
przedsięwzięcie bardzo trudne, zwykle pełne klęsk, niepowodzeń, cofania się i potknięć, ale
możliwe. A jeśli możliwe, to jest ono naszym obowiązkiem.
Jak wspomniałem, chrześcijaństwo proponuje pewną wizję rzeczywistości i gdy myślimy
o budowaniu „Królestwa Bożego na ziemi”, trzeba odwołać się do tej wizji i głęboko przemyśleć
wynikający z niej wniosek o wewnętrznej przestrzeni wolności jako zaczynie zdolnym ulepszać
historię ludzi.
Chrześcijańska wizja świata ma jednak w tej sprawie jeszcze coś więcej do powiedzenia.
Powróćmy do Kazania na Górze:
Dlatego powiadam wam: Nie troszczcie się zbytnio o swoje życie, o to, co macie jeść i pić, ani o swoje ciało, czym się macie
przyodziać. Czyż życie nie znaczy więcej niż pokarm, a ciało więcej niż odzienie? Przypatrzcie się ptakom w powietrzu: nie sieją ani
żną i nie zbierają do spichlerzy, a Ojciec wasz niebieski je żywi. Czyż wy nie jesteście ważniejsi niż one? Kto z was przy całej swej
trosce może choćby jedną chwilę dołożyć do wieku swego życia? A o odzienie czemu się zbytnio troszczycie? Przypatrzcie się liliom
na polu, jak rosną: nie pracują ani przędą. A powiadam wam: nawet Salomon w całym swoim przepychu nie był tak ubrany jak jedna
z nich. Jeśli więc ziele na polu, które dziś jest, a jutro do pieca będzie wrzucone, Bóg tak przyodziewa, to czyż nie tym bardziej was,
małej wiary? Nie troszczcie się więc zbytnio i nie mówcie: co będziemy jeść? co będziemy pić? czym będziemy się przyodziewać?
Bo o to wszystko poganie zabiegają. Przecież Ojciec wasz niebieski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie. Starajcie się naprzód
o królestwo [Boga] i o Jego sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane (Mt 6, 25–33).
Czyż nie jest to zniechęcające? Po co w ogóle zabiegać o ulepszanie jakiejś historii? Ptaki o nic
się nie troszczą, a żyją. Polne kwiaty się nie troszczą, a żyją i są piękne. Wprawdzie do czasu, ale
dokładnie tak jak my. Więc po co?
Przeczytajmy jednak ten tekst dokładnie i nie wyrywajmy go z kontekstu życia. Ewangelia jest
pisana dla ludzi umieszczonych w konkretnych sytuacjach i czytanie jej in abstracto może prowadzić
na manowce. A więc spójrzmy na ludzi wokół nas i na siebie. Ogromna większość z nas jest niemal
bez reszty pogrążona w trosce o ziemskie sprawy: o jedzenie, picie, mieszkanie, zdrowie, urządzenie
sobie życia, a niekiedy także… o ulepszanie historii. I rzeczywiście, ci z nas, którzy nie potrafią
spojrzeć poza krąg tych spraw, stają się podobni do zwierząt lub polnej trawy, które są całkowicie
zajęte zbieraniem pożywienia, wyciąganiem soków z gleby i zapewnianiem ciągłości gatunku. Trzeba
czasem wstrząsnąć ludźmi, by wychylili się poza swój ciasny horyzont.
Przecież Ojciec wasz niebieski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie. Starajcie się naprzód o królestwo [Boga] i o Jego
sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane.
A więc przede wszystkim sprawiedliwość Bożego Królestwa, także Królestwa Bożego na ziemi,
ale z zachowaniem właściwej hierarchii wartości. Jeżeli tylko w „tym świecie” widzimy najwyższą
wartość, poza którą nasz wzrok nie sięga, jesteśmy skazani na fiasko.
Czy jednak taka interpretacja ewangelicznego tekstu, ten nasz zabieg egzegetyczny, nie sprowadza
się ostatecznie do złagodzenia kontrastu – kontrastu pomiędzy wymaganiami Królestwa Bożego a tym
wszystkim, co i tak ma być nam przydane? Czy nie jest ustępstwem na rzecz naszych zwyczajów
i zadawnionych sposobów myślenia? Jeżeli tak, to musimy się wycofać i wrócić do radykalizmu
Ewangelii. Kontrast pomiędzy wiecznym Królestwem Bożym a „trawą, która dziś jest, a jutro będzie
w piec rzucona”, nie jest tylko figurą literacką, lecz czymś zamierzonym.
(…) można bowiem zużyć życie, nie wykraczając poza bezpośredniość.
Wysiłek włożony w ulepszanie siebie i ludzkiej historii tylko wtedy ma sens, gdy zostaje
wkomponowany w większą całość – w całość, która rozsadza wszystkie nasze horyzonty.
Wina
Każdy z nas przeżywał kiedyś uczucie winy. Przeżywać – to dobre słowo. Bo to się przeżywa: wstyd,
poczucie niesmaku, niechęć do siebie samego. Ale to jeszcze nie wszystko. Nie da się tego ująć
w słowa. Jest to po prostu sprawa bolesnego doświadczenia jednego z najbardziej bolesnych
ludzkich doświadczeń. Uczyniłem źle – doskonale wiem, co to znaczy, choć nie potrafię tego ująć
w słowa. Próbuję się usprawiedliwić, ale wszystkie wykręty pozostają bezsilne. Czasem wtedy
mówię, że czuję się paskudnie.
Poczucie winy nie jest jedynie wiedzą, czynnością intelektu, podobną do tego, gdy się wie, że się
popełniło błąd w rachunkach. Uczyniłem źle – wie o tym nie tylko rozum, wiem o tym całym sobą.
Niektórzy myśliciele (na przykład Leszek Kołakowski) twierdzą, że zło ma w jakimś sensie
wymiary kosmiczne. Czując w sobie ten niepokój, który nazywa się wyrzutem sumienia, zdaję sobie
sprawę z tego, że moje miejsce w kosmicznym porządku zostało zaburzone. Była harmonia, ład,
a teraz coś zostało poruszone, przestawione i już nie jest tak, jak trzeba. Mówiąc o „kosmicznym
porządku”, nie mam na myśli Wszechświata w rozumieniu współczesnej nauki, lecz raczej Kosmos
w znaczeniu greckim, jako coś, co mnie ogarnia i co znajduje się we mnie; sam jestem
mikrokosmosem.
Nie, nawet nie lękam się jakiejś zemsty ze strony Kosmosu, że może mnie zgnieść, zgubić za moje
zuchwalstwo. O tym nawet nie myślę. Raczej odczuwam smutek, że ład, jaki panował
w rzeczywistości (także we mnie samym), został naruszony.
Proszę zwrócić uwagę, że w tym opisie poczucia winy ani razu nie odwołałem się do Boga.
Celowo. Myślę, że nawet ludzie niewierzący jakoś tak odczuwają popełnione przez siebie zło. Dla
wierzącego „kosmiczny porządek” utożsamia się z Autorem tego porządku, a poczucie winy nabiera
sensu zerwania – lub przynajmniej naruszenia – bardzo intymnych związków pomiędzy dwiema
osobami: mną i moim Bogiem. Coś pękło, coś się zerwało. Była szansa na największą rzecz mojego
życia, na NAJWIĘKSZE ODNALEZIENIE, a tymczasem… W najlepszym razie zamiast wielkości
jest tylko przeciętność.
Nie będę dalej prowadzić tego wątku. Chcę tylko postawić problem i zaprosić do jego
samodzielnego rozważenia. Nie da się postąpić inaczej, bo problemem jestem ja sam. Poczucie winy
to sygnał, że problem stoi przede mną i domaga się rozwiązania. A rozwiązanie istnieje:
w chrześcijańskiej wizji rzeczywistości wina nie jest nieodwracalna. Nieodwracalny jest czas
i nieodwracalne są raz dokonane czyny, ale – i to jest zupełnie niebywały DAR
CHRZEŚCIJAŃSTWA – wina będąca wynikiem popełnionych czynów może zostać zmazana.
Tak, wina ma wymiary kosmiczne, nawet najmniejsze zło dzieje się „na miarę Kosmosu”. Ale
jeżeli tak, to i dobro, nawet najmniejsze dobro wykonane przeze mnie, przemienia świat. Nie tylko
przywraca naruszony ład, ale tworzy nową harmonię. Historia świata jest zmaganiem się dobra ze
złem, ale DOBRA NOWINA chrześcijaństwa sprowadza się do tego, że zło nie ma szans. Już zostało
pokonane. Jednak w swojej niepojętej dla nas ekonomii On potrzebuje sprzymierzeńców. Chce, by
ostateczny kształt Wszechświata, w którym zapanuje dobro, był także naszym dziełem.
Pomyślmy o tym, gdy będziemy się zastanawiać nad poprawianiem świata oraz nad dobrem
i złem naszego życia.
DZIEŃ 3
… co gwiazdy porusza i słońce
W
naszych rozważaniach przewijało się pytanie: JAK ŻYĆ? Powróćmy do niego jeszcze raz.
Gdybyśmy zechcieli to pytanie ubrać w bardziej religijną – i być może bardziej tradycyjną – formę,
zapytalibyśmy zapewne: Co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?
A oto powstał jakiś uczony w Prawie i wystawiając Go na próbę, zapytał: „Nauczycielu, co mam czynić, aby osiągnąć życie
wieczne?”. Jezus mu odpowiedział: „Co jest napisane w Prawie? Jak czytasz?”. On rzekł: „Będziesz miłował Pana, Boga swego,
całym swoim sercem, całą swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem; a swego bliźniego jak siebie samego”. Jezus rzekł
do niego: „Dobrześ odpowiedział. To czyń, a będziesz żył” (Łk 10, 25–28).
Tak, to jest napisane w Prawie, a w chrześcijaństwie jest największym przykazaniem. Ale w jaki
sposób Miłość może być nakazem? Czyż nie jest ona porywem serca, uczuciem, namiętnością? Jak to
wszystko można sobie nakazać?
Myślę, że często popełniamy tu bardzo poważny błąd. Poryw serca i namiętność pozostają tylko
porywem serca i namiętnością i nie zasługują na nazwę Miłości, jeżeli nie towarzyszy im jeden
konieczny warunek: gotowość do poświęceń, stawianie wyżej od siebie, dar z życia. Są to pozornie
trzy różne określenia, ale stanowią one jedno. Porywy i namiętności mijają i jeżeli Miłość tylko do
nich by się ograniczała, niewiele różniłaby się od rozczarowania, a nawet tragedii.
Można to opisać bardziej filozoficznie. Każdy ma pewną hierarchię wartości – taką, że jest
zdecydowany wartości niższe podporządkowywać, a w razie potrzeby poświęcać, wartościom
wyższym. Jeżeli jakaś osoba w mojej hierarchii wartości stoi bardzo wysoko, to kocham ją, a jeżeli
stoi na najwyższym, pierwszym miejscu, to kocham ją nade wszystko. W religii chrześcijańskiej to
najwyższe miejsce jest zarezerwowane dla Boga. Do tego sprowadza się przykazanie miłości Boga
nade wszystko. Uznaję, że On jest na pierwszym miejscu, i jestem gotów swoim postępowaniem
zagwarantować Mu to miejsce w całym moim życiu.
I tylko tak rozumiana Miłość może być nakazem. Powróćmy do myśli z pierwszego dnia. Nakaz
Stwórcy jest zawsze rozpoznaniem. Taka jest rzeczywistość i tak masz czynić. Jeżeli czynisz inaczej,
jesteś w opozycji do rzeczywistości. Ja jestem tą rzeczywistością. Bóg jest Miłością.
Ale czy nie jest to miłość wyrozumowana, filozoficzna, przeintelektualizowana, pozbawiona tego
„egzystencjalnego dreszczu”, który powstaje w nas, gdy spotykamy się z Miłością? Święci i mistycy
w swoich kontaktach z Bogiem niekiedy przeżywali tego rodzaju przeniknięcie Miłością (nam, być
może, bywa to czasem dane w jakiejś mocno wycieniowanej wersji), ale nie jest to – jak sądzę –
istota Miłości, lecz najwyżej jej objaw. Prawdziwa Miłość wymaga czego innego: „nie ma większej
Miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich” (J 15, 13). To jest właśnie to, co
w Miłości sięga do trzewi istnienia. Nie dreszcz, nie uniesienie, ale życie – całe życie, wszystko.
Oddać przyjacielowi: masz, jest Twoje.
Myślę, że jednak nie bez powodu mądrość, zaklęta w genezie języka, każe używać tego samego
wyrazu na określenie Miłości do Boga i Miłości ludzkiej, cielesnej. Miłość jest z natury płodna.
W porywie Miłości cielesnej poczyna się życie. Dante okazał się wielkim teologiem, gdy Boską
komedię kończył strofą:
Fantazji wzniosłej tu zabrakło lotu,
ale mej woli i mych pragnień gońce
w ruch już wprawiła, na kształt kół obrotu Miłość, co gwiazdy porusza i słońce
(przekład Aliny Świderskiej).
Miłość porusza Wszechświat. Jej innym wcieleniem (a może tylko cieniem) jest twórczość poety,
który potrafi wznieść się ponad swoje ograniczenia i dostrzec rzeczy przed innymi zakryte.
Teologia uczy, że akt stworzenia świata jest aktem Miłości. Powinniśmy tę prawdę traktować nie
jako scholastyczne stwierdzenie, lecz jako nieudolne wyrażenie w słowach tego, że Najwyższa
Miłość jest ze swej natury Najwyższą Płodnością. I nie powinniśmy się wahać wyciągać z tego
konsekwencji.
Nasze doświadczenie mówi, że płodność wiąże się z cierpieniem. Jest rzeczą zastanawiającą, że
„miłość seksualna” w procesie ewolucji biologicznej pojawiła się razem z koniecznością śmierci.
Przed pojawieniem się seksualności nie było śmierci, był podział osobnika, ale nie jego zagłada.
Dopiero wyodrębnienie się płci sprawiło, że dwa osobniki przeciwnej płci, po spełnieniu swego
biologicznego zadania, nieuchronnie starzeją się i umierają. Niezależnie od tego, czy tkwi w tym
jakaś głębsza „ontologiczna” prawidłowość, czy jest to tylko rodzaj ewolucyjnej sztuczki, z własnego
doświadczenia wiemy, że twórczość (będąca płodnością) zawsze łączy się z cierpieniem,
wyczerpywaniem życiowych energii, bólem rodzenia czegoś nowego. Tak, owszem, nasze istnienie
jest skażone jakimś fundamentalnym złem, ale czy nie mamy prawa przypuszczać – skoro jesteśmy
„na obraz i podobieństwo” naszego Stwórcy – że to, co u nas jest czernią, plamą, u Niego jest
kontrastem, niezbędnym elementem całości? Płodność wymagała stworzenia, a Miłość tego, by
stworzenie obdarować wolnością. Bez wolności nie może być odpowiedzi Miłością na Miłość,
a wolność nieuchronnie łączy się z ryzykiem odmowy, z zaprzeczeniem Miłości, a więc ze złem. Czy
jest jakieś wyjście z tej sytuacji? Trzeba było niewyobrażalnie Mądrej Miłości, aby znaleźć właśnie
takie rozwiązanie: „nie ma większej Miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół
swoich” – wziąć ryzyko odmowy na siebie i całkiem dobrowolnie ponieść wszystkie konsekwencje
tego kroku.
Warto w tym miejscu przypomnieć mądrą i niesłusznie zapomnianą książkę Antoniego Gołubiewa
Listy do przyjaciela. Przyjaciel, do którego Gołubiew pisze list-książkę, buntuje się przeciwko złu.
Wojna jeszcze krwawi świeżą raną i doświadczenie cierpienia boli chyba bardziej niż w innych
okresach historii. Gołubiew przywołuje wszystkie teologiczne argumenty, które mają jeśli nie
wyjaśnić, to przynajmniej „oswoić” problem zła, ale mimo długich wywodów czuje ich
nieskuteczność; pisze:
Musimy szukać ratunku. Nad całą ziemią w słońcu widzę wielki cień krzyża. I aczkolwiek nie zaprzeczam niczemu, co dotąd
napisałem, czuję bolesną niewystarczalność wypowiedzianych słów. Nie pozostaje mi nic innego, jak iść tą smugą cienia przez
rozświeconą ziemię, aż do jego podnóża, do owego wzniesienia, gdzie przed dwoma tysiącami lat wkopano pionową belkę
z zawieszonym na niej Synem Człowieczym, który przyjął na swe wyciągnięte ramiona wszystkie cierpienia świata. Nie pozostaje mi
nic innego – a to jest konkret, który nie przestając być Tajemnicą, stanowi jedynie możliwą Odpowiedź. Dotykam czołem tej belki i
jakoś niezdarnie (…)
.
Przerwijmy ten cytat, cokolwiek byłoby dalej, byłoby „niezdarnie”…
*
– Co jest napisane w Prawie? Jak czytasz?
– Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem; a swego
bliźniego jak siebie samego.
– To czyń, a będziesz żył.
*
A bliźniego swego jak siebie samego. Są to słowa, które zmieniły oblicze świata. Kto wie, czy nie
najdonioślejsze ze wszystkich słów, jakie kiedykolwiek miały wpływ na ludzką historię. Mordów
i zbrodni przeciw ludzkości jest dziś z pewnością więcej niż w innych epokach, ale spotykają się one
z coraz bardziej rosnącą reakcją opinii publicznej, a nawet sami ich sprawcy (nie licząc fanatyków-
zboczeńców) popełniają je na ogół pod płaszczykiem dobrej sprawy.
Uniwersalizm miłości bliźniego jest najbardziej wyróżniającą jej cechą. „Wszystko, co
uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25, 40). Nie
wykluczać nikogo, nawet wrogów, spod działania kryterium „jak siebie samego”. Jest to zaczyn,
który nadal przeobraża ludzką historię, ale jednocześnie stawia ideał, od którego ciągle jesteśmy
odlegli o lata świetlne. Zarówno w życiu społecznym, jak i na naszym własnym podwórku.
Nie wolno nam się usprawiedliwiać, że to jest dopiero drugie przykazanie, że pierwsze jest
ważniejsze. W jakimś sensie między tymi dwoma przykazaniami został postawiony znak równości:
Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść;
byłem spragniony, a daliście Mi pić;
byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie;
byłem nagi, a przyodzialiście Mnie;
byłem chory, a odwiedziliście Mnie;
byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie (Mt 25, 35–36).
Są to słowa uroczyste, jak uroczysty jest każdy wyrok sądowy. A oto i uzasadnienie wyroku:
Zaprawdę, powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili (Mt 25, 40).
*
Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na jeden związek – Miłości z Prawdą. Trwała Miłość rodzi się
zawsze z rozpoznania jakiejś prawdy. Bardzo często to rozpoznanie nie jest stopniowym,
dyskursywnym dochodzeniem do wniosków, lecz czymś w rodzaju doświadczenia lub nawet
oświecenia. Ale bardzo wyraźnie ma to charakter rozpoznania. Z drugiej jednak strony Miłość jest
gwarancją Prawdy. Osobie wypróbowanej w miłości wierzy się bez zastrzeżeń. I nie jest to czymś
irracjonalnym. Wręcz przeciwnie – byłoby rzeczą bezrozumną nie pokładać całkowitego zaufania
w kimś, kto nigdy nie zawiódł. Pawłowe „Miłość (…) wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada
nadzieję” z Pierwszego Listu do Koryntian (13, 7) nie jest deklaracją naiwności, lecz wyznaniem
bezgranicznego zaufania do Tego, kogo się bezgranicznie kocha, kogo się w miłości sprawdziło. Bo
miłość z natury rzeczy jest „sprawdzająca”.
Ta „filozofia Miłości” jest cechą charakterystyczną chrześcijaństwa, wyróżniającą je spośród
wszystkich innych religii. „Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, że będziecie się
wzajemnie miłowali” (J 13, 35). Ten swój „znak rozpoznawczy” chrześcijaństwo przyjęło
bezpośrednio od swojego Założyciela. I na tym polega etyczna wzniosłość i niezwykłe piękno
doktryny chrześcijańskiej. Co więcej, ten niezmiernie wysoki standard moralny staje się
równocześnie gwarancją prawdziwości chrześcijańskiego przesłania. Związek Miłości z Prawdą
ujawnia się tu jeszcze raz. Tak bardzo etycznie wymagająca doktryna nie może być oparta na
kłamstwie. Jan Apostoł w swoim Pierwszym Liście, tym samym, w którym zamieścił to
fundamentalne stwierdzenie:
Bóg jest miłością:
kto trwa w miłości, trwa w Bogu,
a Bóg trwa w nim (1 J 4, 16),
pisze:
[To wam oznajmiamy]
(…) co ujrzeliśmy własnymi oczami,
na co patrzyliśmy
i czego dotykały nasze ręce (1 J 1, 1).
Te dwa stwierdzenia wzajemnie się wspierają. Połączenie Wielkiej Filozofii Miłości
z cynicznym kłamstwem („czego dotykały nasze ręce”) byłoby jakąś karkołomną moralną
sprzecznością. I nie dotyczy to tylko świadectwa Jana, lecz również setek lub nawet tysięcy innych
świadectw. Wiemy, choćby z najnowszej historii, jak łatwo zmieniać przekonania oparte na
kłamstwie, i to wcale nie za cenę życia, lecz dla małych, doraźnych korzyści. Ilu wyznawców
„jedynie słusznej ideologii” zrobiło to niemal z dnia na dzień?
W chrześcijańskiej wizji świata Miłość i Prawda to dwa oblicza Tego Samego. Jeżeli Miłość
„porusza słońce i gwiazdy”, to ten, kto naprawdę kocha, ma udział w tym, co naprawdę JEST. Kto
kocha, ma udział w Prawdzie; kto łączy się z Prawdą, poddaje się Miłości.
*
Lecz wy starajcie się o większe dary: a ja wam wskażę drogę jeszcze doskonalszą:
Gdybym mówił językami ludzi i aniołów,
a miłości bym nie miał,
stałbym się jak miedź brzęcząca
albo cymbał brzmiący.
Gdybym też miał dar prorokowania
i znał wszystkie tajemnice,
i posiadał wszelką wiedzę,
i wszelką [możliwą] wiarę, tak iżbym góry przenosił,
a miłości bym nie miał,
byłbym niczym.
I gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją,
a ciało wystawił na spalenie,
lecz miłości bym nie miał,
nic bym nie zyskał.
Miłość cierpliwa jest,
łaskawa jest.
Miłość nie zazdrości,
nie szuka poklasku,
nie unosi się pychą,
nie dopuszcza się bezwstydu,
nie szuka swego,
nie unosi się gniewem,
nie pamięta złego;
nie cieszy się z niesprawiedliwości,
lecz współweseli się z prawdą.
Wszystko znosi,
wszystkiemu wierzy,
we wszystkim pokłada nadzieję,
wszystko przetrzyma.
Miłość nigdy nie ustaje,
[nie jest] jak proroctwa, które się skończą,
albo jak dar języków, który zniknie,
lub jak wiedza, której zabraknie.
Po części bowiem tylko poznajemy
i po części prorokujemy.
Gdy zaś przyjdzie to, co jest doskonałe,
zniknie to, co jest tylko częściowe.
Gdy byłem dzieckiem,
mówiłem jak dziecko,
czułem jak dziecko,
myślałem jak dziecko.
Kiedy zaś stałem się mężem,
wyzbyłem się tego, co dziecięce.
Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno;
wtedy zaś [zobaczymy] twarzą w twarz.
Teraz poznaję po części,
wtedy zaś poznam tak, jak i zostałem poznany.
Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość – te trzy:
z nich zaś największa jest miłość
(1 Kor 12, 31–13, 1–13).
*
Niewątpliwie jednym z najwybitniejszych teologów katolickich XX wieku był Karl Rahner. Dwa
miesiące przed jego śmiercią, która nastąpiła w kwietniu 1984 roku, odbyła się we Fryburgu
uroczystość w związku ze zbliżającymi się osiemdziesiątymi urodzinami Rahnera. Na zakończenie
zabrał głos sam jubilat i mówił o Doświadczeniach katolickiego teologa. Przedstawił kilka swoich
doświadczeń jako katolickiego teologa, ale chcę dziś zwrócić uwagę tylko na jedno z nich. I tak
Rahner podkreślił, że bardzo silnie przeżywał to, co „w naszej teologii jest centrum wszystkiego,
o czym mamy mówić”. Człowiek tej miary musiał głęboko wniknąć w chrześcijaństwo. Ciekawe jest
dla nas, co uznał za najważniejsze.
Tak więc prawdziwym i jedynym centrum chrześcijaństwa i jego orędzia jest dla mnie rzeczywiste samoudzielanie się Boga w Jego
najbardziej własnej rzeczywistości i wspaniałości [podkr. Rahnera], jest przyznanie się do tej zupełnie nieprawdopodobnej prawdy, że
Bóg sam w swojej nieskończonej rzeczywistości i wspaniałości, świętości, wolności i miłości rzeczywiście do końca może się dawać
nam samym w stworzoności naszego istnienia i że wszystko inne, co chrześcijaństwo nam daje albo czego od nas żąda, jest wobec
tego tylko czymś tymczasowym czy też wtórną konsekwencją.
Ta prawda jest tak wielka, tak przepastna, tak nieprawdopodobna właśnie, że wielu ludzi
odrzuca chrześcijaństwo, bo nie są w stanie jej przyjąć, nie są w stanie udźwignąć jej ciężaru.
Posłuchajmy dalej Rahnera:
Ale najpobożniejsze naśladowanie Jezusa-człowieka, największe zaangażowanie dla sprawiedliwości i miłości w tym świecie, wszelki
humanizm, który pragnie użyć Boga dla człowieka i który nie rzuca człowieka w otchłań Boga, byłby dla mnie jedynie religią
niewypowiedzianie biednego humanizmu…
A więc nie „używać Boga dla człowieka”, lecz „rzucić człowieka w otchłań Boga”.
I to właśnie z tej racji, z powodu tego nieprawdopodobnego samoudzielania się Boga
człowiekowi – jak mówi Rahner – „Jezus jest tym, na kogo jedynie można liczyć w życiu i przy
śmierci”.
Nie dlatego że – zwłaszcza przy śmierci – Bóg jest potrzebny człowiekowi, lecz dlatego że Bóg
sobą obdarza w MIŁOŚCI, zarówno w życiu, jak i w śmierci.
„Rzucić się w otchłań Boga…” Jeżeli nie potrafimy tego w życiu, to przynajmniej przygotowujmy
się do tego, by nasza śmierć była kiedyś „rzuceniem się w otchłań Boga”. Ale nie takim jak rzucenie
się samobójcy w ziejącą przepaść, lecz takim, jakim jest rzucenie się w ramiona kogoś, kto bardzo
kocha… Ramiona delikatne, ale potężne, przenikające sobą cały czas i całą wieczność…
TEN, KTÓRY JEST
Intelektualiście – a kto nim nie jest? – grozi ucieczka w abstrakcję. Myśląc o własnym życiu,
o tym, że należy zamieniać je w twórczość, a nie tylko zużywać, wznosimy się w abstrakcyjne
obszary Dobra, Prawdy i Piękna i, być może, odnajdujemy tam rodzaj ukojenia i wzniosłości. To
dobrze, ale to jeszcze nie wszystko. W chrześcijaństwie Dobro, Prawda i Piękno przybrały
konkretną Postać. Ewangelię przyniósł na świat Jezus Chrystus i On jest jej wypełnieniem. Nawet
jeśli Go jeszcze nie ma i nadal na Niego czekamy, On jest Wielkim Nieobecnym. Ale jest to
nieobecność swoistego typu. Jeżeli się przez nią przeniknie, to On jest. Jest bardziej niż wszystko
inne.
Mądrość życia
G
dyby ktoś kazał nam wymienić kilka cnót, z pewnością byśmy powiedzieli: pobożność, miłość
bliźniego, sprawiedliwość… Czy ktoś wymieniłby mądrość? A przecież jest ona cnotą
chrześcijańską. Zalicza się do darów Ducha Świętego. Co więcej: myślę, że jest to jedna
z najważniejszych cnót chrześcijańskich. Ona niejako steruje innymi. Przecież idzie o to, żeby mądrze
rozegrać swoje życie. Na czym polega mądrość jako cnota? Chyba do końca nie da się tego ująć
w słowa, ale wymienię przynajmniej dwie jej cechy.
Najpierw umiejętność przewidywania, czyli poczucie czasu. Głupiec nie przewiduje, lecz działa
pod wpływem impulsu. I potem zbiera tego owoce. Pamiętamy Chrystusową przypowieść o pannach
mądrych i głupich (nowy przekład Ewangelii łagodzi to wyrażenie i mówi o pannach nierozsądnych,
Mt 25, 1–28). Były głupie, bo nie przewidywały, że skończy im się oliwa w lampach.
W religii chodzi o przewidywanie na długą skalę. Dziś, jutro, pojutrze… Ale co potem? I jeszcze
bardziej potem…? Ileż to ludzkich tragedii rozegrało się, bo było „za późno”. Czas ukazuje właściwą
hierarchię wartości. W danej chwili możemy nawet zło cenić sobie wyżej niż dobro, ale upływający
czas się nie myli, bezlitośnie obnaża wszystkie pozorne wartości.
Drugą cechą mądrości jest poczucie konsekwencji, czyli umiejętność logicznego wyciągania
wniosków. Jeżeli powie się „2 + 2”, to musi się powiedzieć „4”. Jeżeli życie jest krótkie, jeżeli mam
poczucie upływania czasu, jeżeli wiem, że „potem” nadejdzie, to muszę stawiać na te wartości, które
przetrwają próbę czasu. Jeżeli wiem, że życie etyczne jest dobre, to konsekwentnie muszę etykę
wcielać w życie, czyli muszę postępować etycznie.
Często słyszymy o łasce Bożej, ale nie bardzo wiemy, co to takiego. Myślę, że działanie łaski
Bożej w dużej mierze polega na oświecaniu przez Boga rozumu człowieka, żeby łatwiej dojrzał, co
jest dobre, i wcielał to w życie. To jest dar konsekwentnego myślenia, czyli dar Mądrości.
*
W Księdze Mądrości czytamy:
Przeniosłem ją [Mądrość] nad berła i trony, i w porównaniu z nią za nic miałem bogactwa (…) bo wszystko złoto wobec niej jest
garścią piasku i srebro wobec niej ma wartość błota (Mdr 7, 7–11).
Leżę na plaży. Nabieram w dłoń trochę piasku. Przepuszczam go przez palce. Jaką wartość ma ten
piasek dla mnie? Żadną. W porównaniu z Mądrością wszystko inne, nawet złoto, jest garścią piasku.
O jaką Mądrość chodzi? Czy o tę, którą zdobywa się w szkołach i na uniwersytetach? Tam
zdobywa się wiedzę, nieczęsto Mądrość. Można dużo wiedzieć i być głupim. Bo chodzi o Mądrość
życia; o to, by mądrze żyć.
A więc – życie dobrze zaplanować? Zdobyć wykształcenie (odpowiednie kwantum wiedzy) –
takie, które byłoby zgodne z moimi zdolnościami, ale także zapewniłoby mi właściwą pozycję
w życiu? To oczywiście ważne i należy o to zabiegać, ale życie szybko przeminie, dnie i lata
przesypią się przez palce. Kupka piasku na ziemi.
A więc – może spotkać właściwych ludzi? Związać się z nimi? Dla nich pracować i dla nich żyć?
To oczywiście ważniejsze niż „dobre ustawienie się w życiu”. Dwie razem splecione ręce. Ale przez
nie też piasek szybko się przesypie. I zostaną dwa małe kopczyki piasku.
A więc – może przestać myśleć o tych sprawach i zająć się po prostu codziennym życiem, by
przeżyć je wygodnie i w miarę uczciwie? Ale czyniąc tak, sprawimy tylko, że piasek w klepsydrze
naszego życia przesypie się jeszcze szybciej i pytanie o Mądrość życia stanie się jeszcze bardziej
palące.
*
We wszystkich tych retorycznych figurach ważną rolę odgrywa przesypywanie się piasku, klepsydra,
czyli upływanie czasu. Właśnie: kryterium życiowej mądrości jest czas. To on odsiewa życiową
głupotę od życiowej mądrości.
Wyobraźmy sobie dzień, który na pewno nadejdzie, a w której będziemy mieć przed sobą już
tylko kilka chwil życia.
Co wtedy będzie dla nas ważne?
Odpowiedź jest jedna: Bóg i nasza wieczność.
I nic więcej?
O nie! Całe nasze życie będzie wtedy niezmiernie ważne. I to, jak je planowaliśmy, jak
zrealizowaliśmy nasze plany, z jakimi ludźmi się związaliśmy, jak spełnialiśmy nasze obowiązki. Bo
to wszystko jest życiową mądrością. Ale jest nią nie wtedy, gdy żyjemy tylko chwilą obecną i chcemy
z niej wycisnąć wszystko, co się da, lecz wtedy, gdy chwilę obecną wkomponowujemy w Całość –
tak żeby nabrała wartości z celu, do którego zmierza.
Życie jest piękne (choć trudne) właśnie dlatego, że przemija, że z każdym dniem mogę być
lepszym człowiekiem. Że nie jest stagnacją, lecz ruchem. Ruchem ku swemu celowi. Mądrość polega
na tym, by o tym wiedzieć i na tej wiedzy budować.
*
Mijające chwile nie są jak ziarnka piasku, które wiatr rozniesie i nic z nich nie zostanie. Wszystkie
one powrócą do nas. Zostaną odzyskane, ale dopiero wtedy gdy mądrze przeżyjemy życie, które
zostało nam dane.
Pokój jak rzeka
Każdy z nas ma wrodzone, mniejsze lub większe, poczucie porządku. Czasem odczuwamy niechęć do
posprzątania, ale zawsze lubimy, gdy w mieszkaniu jest czysto i porządnie. Nic więc dziwnego, że od
najdawniejszych czasów ludzie dopatrywali się we Wszechświecie ładu, porządku i harmonii.
Komos po grecku to „Piękny”, „Harmonijny”.
Ład we Wszechświecie utrzymują prawa przyrody. Jeśli ma być porządek w mieszkaniu, muszą
w nim obowiązywać pewne zakazy: nie wolno wchodzić w zabłoconych butach, nie wolno rzucać
śmieci na podłogę, trzeba wszystko kłaść na swoim miejscu. Podobnie jest we Wszechświecie: nie
wolno planetom i gwiazdom poruszać się byle jak, kamienie muszą spadać na ziemię zgodnie
z prawami Newtona, a elektrony w atomach muszą się zachowywać tak, jak im każą prawa mechaniki
kwantowej.
Odkrywaniem ładu kosmicznego zajmuje się nauka. Ale Kosmos to nie tylko martwa przyroda. To
także człowiek z jego światem działań, intencji i woli. W tym świecie także musi panować ład – ład
moralny, będący częścią ładu kosmicznego. Nic więc dziwnego, że odkrywamy w sobie prawa
moralne, strzegące ładu w naszym wewnętrznym świecie, podobnie jak prawa przyrody strzegą ładu
w świecie, który nas otacza.
Istnieje wszakże zasadnicza różnica między prawami przyrody a prawami moralnymi. Praw
przyrody nie można „nie przestrzegać”, nie można działać wbrew nim. Człowiek, jeżeli je zna, może
co najwyżej wykorzystywać je do swoich celów. W ten sposób powstaje technika, ale nie jest ona
„przeciw przyrodzie”, lecz z nią współpracuje. Natomiast praw moralnych można nie przestrzegać,
można działać wbrew nim. Ale wtedy porządek moralny zostaje naruszony. A ponieważ porządek
moralny jest częścią porządku kosmicznego, coś złego dzieje się nie tylko w nas, lecz również
w strukturze całego Wszechświata. Naruszenie ładu moralnego nie jest więc sprawą prywatną, jest
sprawą o wymiarze kosmicznym.
Naruszenie porządku domaga się jego przywrócenia. Równowaga dobra w ostatecznym bilansie
musi zostać zachowana. Tu pojawia się problem sprawiedliwości i sankcji za naruszenie moralnego
porządku. Nie można bezkarnie niszczyć harmonii Kosmosu.
Chrześcijańska nauka o moralności uczy, że źródłem dobra jest ten sam Stwórca, który jest
źródłem istnienia Wszechświata i zapewnia, iż równowaga dobra w ostatecznym rozrachunku
zostanie przywrócona.
Gdy myślimy o prawie moralnym i odnosimy je do siebie, niejako automatycznie myślimy o jego
naruszeniu, a więc o tym, co jest złe. I wówczas rodzą się wyrzuty sumienia. (Nawiasem mówiąc,
wyrzuty sumienia także są znakiem istnienia ładu moralnego: naruszenie tego ładu powoduje zgrzyt
w naszej psychice). Ale trzeba również myśleć o tym, co jest dobre. Przecież każdy nasz dobry czyn
wpisuje się w kosmiczny ład i błyszczy tam jak drogocenny klejnot. Przez dobry czyn nie tylko
stajemy się lepsi, ale także lepszy staje się Wszechświat.
Mój dobry czyn, nawet najmniejszy, nie jest przemijającym zdarzeniem, czymś, co było i nigdy
nie wróci. Trwale włączony w historię Wszechświata, czeka na godzinę swojego triumfu.
*
Zadajmy sobie pytanie: Czego nam naprawdę brak? Oczywiście brak nam wielu rzeczy, o które
staramy się i zabiegamy. Ale czego brak nam naprawdę? Brak tak bardzo, że nawet nie zdajemy sobie
z tego sprawy?
Nasze życie jest zagonione. Obowiązek goni obowiązek; troska goni troskę. Zdarzenia następują
po sobie jak scenki w wideoklipie. Nawet w chwili wypoczynku nasze myśli wcale nie zwalniają
tempa, a może nawet biegną jeszcze bardziej chaotycznie, jeszcze bardziej bezładnie skaczą z tematu
na temat.
Naprawdę brak nam wewnętrznego pokoju. Pokoju, który nie jest bezruchem, lecz głębią; który
nie jest zawieszeniem w próżni, lecz pełnią człowieczeństwa. Pokoju, który wynika z moralnego
porządku.
Prorok Izajasz był wielkim poetą nie tylko wtedy, gdy pisał: „Oto Ja skieruję do niej [do Nowej
Jeruzalem] pokój jak rzekę” (Iz 66, 12). Piękna, wręcz wstrząsająca literacka metafora: potężne
wody rozlewającej się szeroko rzeki, ale nie niosą one zniszczenia, lecz życiodajną siłę. Zapewniają
całej okolicy żyzność i plon.
Ta rzeka ma przepływać przez moje wnętrze. To ja mam być „człowiekiem pokoju”. Ten pokój
jest darem Boga, ale darem, pod który trzeba samemu przygotować właściwy grunt. Pokój Boży
spocznie tylko na tym, kto już w jakimś sensie jest człowiekiem pokoju, człowiekiem wewnętrznego
ładu.
Myślę, że są dwa warunki, które trzeba spełnić, aby zyskać wewnętrzny pokój.
Przede wszystkim czyste sumienie. Czyste sumienie nie polega na tym, żeby być bez grzechu
i winy. Czyste sumienie polega na tym, aby uzyskać od Boga przebaczenie swoich win i grzechów.
I drugi warunek: bezwzględne kierowanie się w życiu dobrem, i tylko dobrem. Bo Dobro i Pokój
to właściwie dwa oblicza tego samego.
Z tych dwu warunków wynika jeszcze trzeci. Jest ich naturalnym następstwem. Pokój wewnętrzny
sprawia, że łatwiej nam zachować pokój z innymi, że stajemy się bardziej wyrozumiali i tolerancyjni.
Wewnętrzny pokój jest zaraźliwy, przelewa się na innych. Nie znaczy to, że przychodzi łatwo.
Wszystko, co dobre, trzeba wypracowywać i utrwalać niełatwym wysiłkiem. Wysiłkiem, który nigdy
się nie kończy.
Pokój, jaki dziś rozważamy, nie jest chwilowym nastrojem, który powstaje nie wiadomo czemu
i mija jeszcze szybciej, niż przyszedł. Pokój jest jak rzeka, która nie przerywa swojego biegu, dopóki
nie połączy się z oceanem.
Rozsunąć ściany swojego domu
Wygrzebałem w mojej bibliotece stary podręcznik etyki katolickiej (wydany w 1947 roku) i
znalazłem w nim następujące zdanie: „Jeżeli ściany domu rodzinnego rozsuniemy tak szeroko i tak
daleko, by znalazły się aż na granicach Rzeczypospolitej, otrzymamy w przybliżeniu pojęcie
Ojczyzny”
. Tak, to prawda. Wiemy wszyscy, jak silne są więzy rodzinne.Jeżeli pojmiemy je trochę
szerzej, tak by objęły cały naród, to otrzymamy wielki dom rodzinny – Polskę. Więzi narodowe są
niejako rozszerzeniem więzi rodzinnych. Głową domu jest ojciec. Dlatego o tym drugim domu
mówimy OJCZYZNA.
Niekiedy używamy zwrotu „miłość Ojczyzny”, a niekiedy „patriotyzm”, ale te dwa określenia
znaczą mniej więcej to samo.
(…) patriotyzm określimy przede wszystkim jako stałą, rzetelną, z głębokiego przekonania osobistego płynącą służbę Ojczyźnie.
Służba ta zaś powinna obejmować całego człowieka-obywatela, więc w pierwszym rzędzie jego rozum, wolę, uczucie, następnie zaś
wszystkie potrzebne czy wymagane wysiłki i ofiary jego fizycznego organizmu i materialnych zasobów, aż do poświęcenia życia
włącznie
.
Może zbyt wzniosły to styl, dziś wolimy bardziej codzienne sformułowania, ale treść etyczna
doniosła i całkiem aktualna. Zastanówmy się jeszcze raz nad niektórymi myślami zawartymi w tym
tekście. „Patriotyzm jest służbą” – a więc, czy mi się to podoba czy nie, pewne rzeczy muszę z siebie
dać. Jak na służbie: przychodzi godzina i trzeba służbę wykonać. „Winniśmy służyć Ojczyźnie także
materialnymi zasobami” – czyli zarobionymi przez nas pieniędzmi. I właśnie dlatego uchylanie się od
płacenia słusznych podatków nie jest kwestią życiowego sprytu, lecz naruszeniem etyki i sprawą
sumienia. „… aż do poświęcenia życia włącznie” – warto pomyśleć o tych, którzy zginęli na frontach
wielu wojen, w powstaniach, z okazji strajków, pomordowani przez wrogów i przez własnych braci
w służbie obcych. Nas to nie spotkało. Żyjemy niejako na kredyt, którego oni nam udzielili. I to jest
wielkim darem. Dopóki kredyt nie został spłacony, nasze życie nie jest tylko naszą własnością. Nie
da się tu uniknąć wielkich słów – nasze życie jesteśmy winni Ojczyźnie. Niekoniecznie w postaci
ofiary śmierci; na pewno w postaci życia – w codziennym trudzie i wysiłku.
Mówiąc dziś o miłości Ojczyzny, nie można nie wspomnieć o jednym bardzo niebezpiecznym
zagrożeniu – o ciasnym nacjonalizmie, o gardzeniu innymi narodami, bo są inne. Trzeba jeszcze
trochę rozszerzyć ściany rodzinnego domu tak, aby objął całą planetę. Miłość Ojczyzny i miłość
wszystkich ludzi to dwie miłości, które muszą się uzupełniać, a nie wykluczać.
Kilkakrotnie użyłem tu wyrażenia „miłość Ojczyzny”. Dziś używamy go tak rzadko, że w naszych
uszach brzmi prawie egzotycznie. Ale jest to określenie w pełni uzasadnione, także pod względem
religijnym. Bo miłość Ojczyzny jest przecież częścią przykazania miłości bliźniego – tego
przykazania, które jest wręcz dowodem tożsamości każdego chrześcijanina: „Po tym wszyscy
poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali” (J 16, 35). Jeżeli mamy
kochać wszystkich ludzi, to przecież także i tych, z którymi łączą nas więzy historii, kultury, pracy…
Jednym słowem – tych, których obejmują ściany wspólnego domu. A jeżeli miłość Ojczyzny jest
częścią miłości bliźniego, to jest też Bożym przykazaniem.
*
Istnieje dziwna prawidłowość: wolność Ojczyzny staje się ważna, gdy tej wolności nie ma. Gdy jest,
przestaje się o niej myśleć. Wówczas wolność nagle zawęża się do naszej osobistej wolności.
I strzeżemy jej wręcz zaborczo. Ograniczenia wolności uważamy za największe zagrożenie osobiste.
Każdy zakaz traktujemy jako zamach na naszą wolność. Niekiedy także na zobowiązania etyczne
patrzymy w ten sposób i staramy się z nich „wyzwolić”.
Prawdziwe zagrożenia wolności istnieją, choć nie zawsze pochodzą z tej strony, z której byśmy
się ich spodziewali. Najniebezpieczniejsze z nich są te, których nie widać, które mieszają się
z dobrem i wraz z tym dobrem je akceptujemy. Ma to miejsce wtedy, gdy przestajemy myśleć
samodzielnie. Bezmyślnie powtarzamy za innymi (sądząc, że są to nasze własne przemyślenia),
ulegamy stylowi życia – „bo tak wszyscy robią”. Reklama, moda, „duch czasu” sterują naszym
postępowaniem. Ulegając tym naciskom, sądzimy, że jesteśmy bardzo nowocześni i wyzwoleni.
Jest jeszcze inne, równie niebezpieczne zagrożenie naszej wolności. Ma ono miejsce wówczas,
gdy wszędzie dopatrujemy się manipulacji, propagandy, ukrytych mechanizmów historii, wrogich sił
(antypolskich, antyreligijnych, antynarodowych…), które starają się nas wykorzystać do własnych
celów. Nie można być ślepym, ale nie można także widzieć wszystkiego w jednym kolorze.
I jeszcze inne, bardzo „chytre” zagrożenie – zacietrzewienie, upieranie się przy własnym zdaniu.
Mamy prawo nie godzić się z naszym rozmówcą, ale mamy obowiązek wysłuchać jego racji,
zrozumieć jego stanowisko. Uświadomić sobie, że jego intencje nie muszą być złe. Bo rzadko jest
tak, że ktoś kieruje się wyłącznie złymi intencjami. Najczęściej po prostu inaczej ocenia sytuację niż
my. Powtarzam: mamy prawo się nie zgadzać, ale mamy obowiązek zrozumieć. I przy okazji
krytycznie skontrolować własne poglądy. A może to ja popełniam jakiś błąd? Przyznanie się wobec
siebie do błędu świadczy o dużej osobistej kulturze duchowej.
Wszystkie te zagrożenia wolności są odstępstwami od życiowej mądrości. Jak się przed nimi
uchronić? Myślę, że trzeba sobie uświadomić, iż wolność utożsamia się z prawdą. Tylko ten jest
wolny, kto żyje prawdą: prawdą o sobie, prawdą o innych, prawdą o świecie.
Prawdziwa wolność to wolność zakorzeniona w mądrości, to wolność ducha, który nie tylko
zapanował nad zewnętrznymi naciskami, ale który – mimo tych nacisków – potrafi stworzyć w sobie
mądrą „przestrzeń wolności”, to znaczy wewnętrzny obszar, w którym panują ład moralny
i przylgnięcie do prawdy.
Okrucieństwo Boga
Pierwszym ludzkim odruchem jest oskarżenie Boga o okrucieństwo. Jak można wymagać od kogoś,
żeby zabił swojego syna? Czytajmy:
Bóg wystawił Abrahama na próbę. Rzekł do niego: „Abrahamie!”. A gdy on odpowiedział: „Oto jestem” – powiedział: „Weź twego
syna jedynego, którego miłujesz, Izaaka, idź do kraju Moria i tam złóż go w ofierze na jednym z pagórków, jakie ci wskażę” (Rdz 22,
1–2).
Gdy zbliżali się do wyznaczonej góry, Abraham zostawił towarzyszących mu służących i
zabrawszy drwa do spalenia ofiary, włożył je na swego syna Izaaka, wziął do ręki ogień i nóż, po czym obaj się oddalili. Izaak
odezwał się do swego ojca, Abrahama:
„Ojcze mój…”
A gdy ten rzekł:
„Oto jestem, mój synu”, zapytał:
„Oto ogień i drwa, a gdzie jest jagnię na całopalenie?”
Abraham odpowiedział:
„Bóg upatrzy sobie jagnię na całopalenie, synu mój”.
A gdy przyszli na to miejsce, które Bóg wskazał, Abraham zbudował tam ołtarz, ułożył na nim drwa i związawszy syna swego Izaaka,
położył go na tych drwach na ołtarzu. Potem Abraham sięgnął ręką po nóż, aby zabić swojego syna (Rdz 1, 6–10).
Pamiętamy, jak się to skończyło. Bóg kazał wstrzymać egzekucję: „Nie podnoś ręki na chłopca
i nie czyń mu nic złego! Teraz poznałem, że boisz się Boga, bo nie odmówiłeś Mi nawet twojego
jedynego syna”.
Ten biblijny epizod w kontekście obu Testamentów – Starego i Nowego – ma oczywiste
znaczenie. Nie tyle chodzi o Abrahama i Izaaka, ile raczej jest to czytelna prorocza zapowiedź tego,
o czym Ewangelia świętego Jana powie: „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego
Jednorodzonego dał (…)” (J 3, 16). Zresztą i w Starym Testamencie mamy niejako komentarz do
sceny z Abrahamem i Izaakiem. Znajduje się on w Księdze Proroka Izajasza, który żył w VIII
wieku przed Chrystusem.
W 53. rozdziale swojej Księgi Izajasz opisuje kogoś, kogo nazywa Sługą Jahwe:
Lecz on się obarczył naszym cierpieniem,
on dźwigał nasze boleści,
A myśmy go za skazańca uznali,
Chłostanego przez Boga i zdeptanego.
Lecz on był przebity za nasze grzechy,
Zdruzgotany za nasze winy.
Spadła nań chłosta zbawienna dla nas,
A w jego ranach jest nasze uzdrowienie.
(…)
Jak baranek na rzeź prowadzony,
Jak owca niema wobec strzygących ją,
Tak on nie otworzył ust swoich!
To jest istotnie komentarz do sceny z Izaakiem: „baranek na rzeź prowadzony”. Jak Izaak niosący
drwa na górę, na swoje własne spalenie. Jest tylko jedna różnica: w przypadku Jezusa żaden anioł
nie powstrzymał bogobójczej ręki. Ofiara została dokonana.
Spróbujmy zastanowić się: co się właściwie stało, że Bóg swojego Syna złożył w ofierze?
Widocznie grzech – i to nie tylko grzech pierworodny, ale zbrodnie całej ludzkości wszystkich
czasów, i winy każdego z nas – są jakąś straszną tragedią w dziejach Wszechświata, tragedią, która
powoduje fundamentalną destrukcję porządku moralnego. Destrukcję tak wielką, że aby ją
zrównoważyć, potrzeba było ofiary większej niż ofiara Izaaka. Miłość Boga do swojego stworzenia
jest tak wielka, że nie zawahał się On własnego Syna wydać na śmierć.
Czy więc Bóg jest okrutny?
Uświadommy jednaksobie, że na nikogo nie zrzucił On konieczności zadośćuczynienia za zło
ludzkości. Bo jego Syn to On sam. Bóg jest przecież tylko JEDEN (choć w Tajemnicy Trójcy). To
Bóg sam wziął na siebie nasze zło i zniszczył je, umierając na krzyżu.
Jest zwyczaj, żeby rekolekcyjne rozważania kończyć jakąś refleksją nawiązującą do naszego
życia. Tym razem jest to zbyteczne. Ciężar biblijnego epizodu o niedoszłej ofierze Izaaka – i o innej
Ofierze, która została dokonana – jest tak wielki, że warto go przetrawić sam na sam z sobą.
Są sprawy, w które zanurzone jest całe nasze życie.
Wielki Nieobecny
Wprawdzie Jezus żył dawno i nigdy nie widzieliśmy Go oczyma ciała, ale jest On dla nas kimś
bliskim, z kim zżyliśmy się od dawna, kto wie o wszystkich naszych krokach, komu mówimy (często
bez słów) o wszystkich naszych problemach; Kimś – o kim jeżeli nawet zapominamy na jakiś czas, to
czujemy wtedy pustkę i winę.
Być dobrym chrześcijaninem znaczy świadomie rozbudowywać tę więź z Jezusem. Ale powinna
ona być oparta nie na odczuciach (które dziś są, a jutro ich nie ma), lecz na DOBRU naszego życia.
Długa historia ludzkości, od odejścia Jezusa z tej ziemi aż po jego powtórne przyjście, to okres
rozstania. Historia toczy się swoimi drogami, dobro walczy ze złem. Nasze indywidualne czyny raz
popierają dobro, kiedy indziej przyczyniają się do chwilowych zwycięstw zła. Dziwne i często
złowieszcze rzeczy wyprawia człowiek na arenie dziejów i zapisuje je na kartach historii. A Jego nie
ma. Ale nawet jeśli Go jeszcze nie ma, jest Wielkim Nieobecnym. Ludzkie dzieje raz na zawsze są
naznaczone piętnem Jego Osoby. Bo nawet jeśli Go nie ma dostrzegalnie, to On jednak jest. Jako
punkt odniesienia, jako Norma, jako Ten, który znowu przyjdzie.
Czy nigdy nie czekaliśmy na kogoś bliskiego, kto wyjechał, ale jest bardziej obecny niż
otaczające przedmioty, i czas odmierza się odległością od chwili, w której znowu zadzwoni do
drzwi? Z Jezusem jest podobnie. Wiemy, że On już jest, ale czekamy, aż przyjdzie. I to będzie
moment Spotkania. Wielkie wypełnienie naszego życia. Ogromna radość, do której wiedzie ciasna
brama. W gruncie rzeczy boimy się tylko ciasnej bramy, a każda komórka naszego jestestwa
nieśmiało, ale całą sobą domaga się tego, co jest po drugiej stronie.
Nasza religia wyznacza bardzo swoisty stosunek między człowiekiem a Bogiem. Bóg powiedział
do nas, ustami Jezusa: „Jam jest Droga”. Nie są to słowa wyryte na kamiennych tablicach, ale słowa
wypowiedziane przez Człowieka, Jezusa z Nazaretu.
*
Często mówił do nas w przypowieściach. Niektóre stały się własnością światowej literatury. Któż
z nas nie pamięta przypowieści „o bogaczu i Łazarzu” (Łk 16, 19–31)? Dialog z końcówki tej
przypowieści jest wręcz niesamowity. Jezus udramatyzował go w maksymalnym stopniu. Oto
jesteśmy świadkami pośmiertnego dialogu człowieka sukcesu z człowiekiem marginesu. Tyle że nie
chodzi tu o majątek i pozycję społeczną. Luksusy bogacza i skrajna nędza Łazarza są jedynie
dekoracyjnymi elementami, które uwypuklają dramatyzm sytuacji. Sam dramatyzm polega na czym
innym: na wewnętrznej pustce jednego i wewnętrznym bogactwie drugiego.
Bogacz po śmierci rozmawia z Abrahamem, który odgrywa rolę sędziego, ale także pośrednika
w rozmowie, bo dyskusja w istocie toczy się pomiędzy pustym życiem bogacza a bogatym życiem
Łazarza. Nie chodzi o samo pośmiertne wyrównywanie społecznych nierówności. Chodzi o to, że –
jak wyjaśniał Jezus w innej przypowieści – jeden pomnożył otrzymane w depozyt talenty, a drugi nie
tylko nie oddał tego, co otrzymał, lecz zaprzepaścił wszystko.
Jeżeli spróbujemy wgłębić się w myśl zawartą w Jezusowej przypowieści, być może
zrozumiemy, że jest to przypowieść o celu ludzkiego życia. Życie bez celu, jeżeli nie ma być tylko
wegetacją, musi w końcu stać się nieustannym gwałceniem swojego rozumu, by nie myśleć, by
z zamkniętymi oczami skakać z jednego dnia w drugi. Taka polityka prowadzi do używania życia za
wszelką cenę. Częstą formą używania życia za wszelką cenę jest wygodnictwo. Byle nikt mi nie
wchodził w drogę. Ja sam też pozostaję dla innych doskonale obojętny.
Przypowieść Jezusa o bogaczu i Łazarzu skierowuje uwagę na nasz prawdziwy cel. Nie znajduje
się on w tym życiu, chociaż to życie oświetla i organizuje. Człowiek jest ograniczoną istotą, ale ma
nieograniczone tęsknoty. Małe szczęście nie może ich zaspokoić. I dlatego cel człowieka nie może
być mniejszy od czegoś, co nigdy nie da się wyczerpać. To jest owa „iskra Boża” w nas, ślad, że
z Nieskończoności wyszliśmy, do Nieskończoności dążymy i że Nieskończoność – choć tylko
w pragnieniach – nosimy w sobie.
Jak taki zawrotny cel „rozmienić na drobne”, sprawić, by się zrealizował w życiu? Tu właśnie
trzeba przywołać ten niesamowity dialog z finału Jezusowej przypowieści. Bogacz mówi do
Abrahama: „Proszę cię, ojcze, poślij Łazarza do domu mojego ojca. Mam bowiem pięciu braci:
niech ich przestrzeże, żeby i oni nie przyszli na to miejsce męki”.
Abraham odpowiada, trzeba przyznać, dość lakonicznie i stanowczo: „Mają Mojżesza
i Proroków, niechże ich słuchają”.
Bogacz nie ustępuje, jest natarczywy i – trzeba przyznać – zjednuje mu to naszą sympatię: „Nie,
ojcze Abrahamie, lecz gdyby kto z umarłych poszedł do nich, to się nawrócą”.
Pada odpowiedź, która jest zakończeniem całej przypowieści, a więc odpowiedź zawierająca jej
istotną treść: „Jeżeli Mojżesza i Proroków nie słuchają, to choćby kto z umarłych powstał, nie
uwierzą”.
Mam na ziemi do dyspozycji wszystkie środki potrzebne do osiągnięcia mojego ostatecznego
celu. Winienem ich po prostu mądrze używać. Umarli z zaświatów nie przyniosą rozwiązania. Bo
problem, jedyny problem, kryje się w ludzkim wnętrzu. I tylko tam.
Dwie rozmowy
Fragment z Ewangelii (J 3, 1-21), nad którym chcę się zastanowić, ma w sobie coś poruszającego.
Jest jakoś bardziej osobisty niż inne opisy ewangeliczne. Noc. Nikodem – jak mówi tekst, dostojnik
żydowski – przychodzi do Jezusa, żeby z nim porozmawiać. Musiało go coś głęboko nurtować, że
wybrał się na tę rozmowę. Oczywiście bał się kompromitacji. Dlatego wybrał noc. Ale rozumiał, że
nie może tych spraw pozostawić na boku.
Nikodem rozpoczyna spotkanie od uprzejmości, ale i pewnego usprawiedliwienia swojej wizyty:
– Rabbi, wiemy, że od Boga wyszedłeś jako nauczyciel. Nikt bowiem nie mógłby czynić znaków,
jakie Ty czynisz, gdyby Bóg nie był z nim.
Jezus wie, co gnębi Nikodema, i od razu kieruje rozmowę na właściwe tory:
– Zaprawdę, zaprawdę powiadam ci, jeśli się ktoś nie narodzi powtórnie, nie może ujrzeć
Królestwa Bożego.
Można przypuszczać, że Nikodem doskonale rozumie, o jakie narodziny chodzi, ale się broni.
Próbuje całą rzecz sprowadzić do absurdu:
– Jakżeż człowiek może narodzić się, będąc starcem? Czyż może wejść powtórnie do łona swej
matki i narodzić się?
Jezus cierpliwie, ale z naciskiem, wyjaśnia:
– Zaprawdę, zaprawdę powiadam ci, jeśli się ktoś nie narodzi z wody i z Ducha, nie może wejść
do Królestwa Bożego. To, co się z ciała narodziło, jest ciałem, a to, co się z ducha narodziło, jest
duchem. (…) Wiatr wieje, gdzie chce, i szum jego słyszysz, lecz nie wiesz, skąd pochodzi i dokąd
zdąża. Tak jest z każdym, kto się narodził z Ducha.
Nikodem nie daje za wygraną:
– Jakżeż to się może stać?
Jezus mu odpowiada pytaniem:
– Ty jesteś nauczycielem w Izraelu, a tego nie wiesz?
Uczony w Piśmie powinien znać tę biblijną historię:
– Jak Mojżesz wywyższył węża na pustyni, tak trzeba, by wywyższono Syna Człowieczego. Tak
bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy,
miał życie wieczne.
Teraz Nikodem nie pyta. Wygląda na to, że jakiś opór w jego wnętrzu został przełamany. Nikodem
rozumie aluzję do „węża wywyższonego na pustyni”, choć zapewne nie docenia dosłowności
porównania. Wie, że w 21. rozdziale Księgi Liczb jest opisane, jak Mojżesz kazał przybić do pala
miedzianego węża. Przy końcu swojej Ewangelii, w 19. rozdziale, święty Jan opisuje, jak po śmierci
Jezusa Józef z Arymatei, „który był uczniem Jezusa, lecz ukrytym z obawy przed Żydami”, i Nikodem,
„ten, który po raz pierwszy przyszedł do Jezusa w nocy”, udali się do rzymskiego namiestnika Piłata
i prosili o ciało Jezusa, by je pogrzebać. Ciekawe, czy gdy Nikodem zdejmował ciało Jezusa
z krzyża, przypomniał sobie o tym wężu, którego Mojżesz kazał przybić do pala, i czy pamiętał słowa
Jezusa, że „Bóg tak umiłował świat, że dał Syna swego…”. Nie wiemy, co myślał wtedy Nikodem.
Ale jest faktem, że śmierć Jezusa na krzyżu była jakimś domknięciem tamtej nocnej rozmowy.
*
Inna rozmowa. Bardzo zwięzła. Tylko dwa zdania. Po jednym wypowiedzianym przez każdego
z rozmówców. Ale zdania o wielkim ciężarze gatunkowym. Każde jest, w pewnym sensie, owocem
całego życia. Teraz, gdy życie dobiega końca, gdy ma potrwać jeszcze tylko kilka lub kilkanaście
minut, zdania te nabierają ogromnej wagi. Tylko dwa zdania.
Pierwsze: „wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swojego królestwa” (Łk 23, 42). To nie był
tylko chwilowy odruch, lecz dojrzała, choć szybka decyzja. Wynik bilansu dobra i zła całego życia:
„my przecież sprawiedliwie odbieramy karę za nasze uczynki, ale On nic złego nie uczynił” (Łk 23,
41). Nawrócenie może być szybkim aktem, podjętym nawet w ostatniej chwili, ale musi być
zdecydowanym opowiedzeniem się po stronie dobra. Wówczas odpowiedź przychodzi natychmiast.
Drugie zdanie: „Dziś jeszcze będziesz ze mną w raju” (Łk 23, 42). Dziś jeszcze. On wie.
Na krzyżu widnieje napis w trzech językach: „Jezus Nazarejczyk, król żydowski”. Na
pośmiewisko, dla wyszydzenia. Wiotki znak niezależności rzymskiego namiestnika. Jeszcze tak
niedawno Piłat zadał Mu pytanie:
– Czy Ty jesteś królem żydowskim?
– Królestwo moje nie jest z tego świata. Gdyby królestwo moje było z tego świata, słudzy moi
biliby się, abym nie został wydany Żydom. Teraz zaś królestwo moje nie jest stąd” (J 18, 33–36).
Dziwne królestwo: TERAZ i nie STĄD. Żyjemy w naszym TERAZ i w naszym TU. Zanurzeni
w tym po uszy. Poza ciasno nas otaczającą linią horyzontu nie dostrzegamy nic. To jest nasze TERAZ
i nasze TU. Ale wiemy, jak szybko TERAZ przemija. Zanim zdążymy wypowiedzieć słowo „teraz”,
TERAZ już przeminęło. Już je wyparło inne TERAZ. TU jest nieco trwalsze, ale i ono dzieli losy
TERAZ: jutro nasze TU będzie całkiem inne niż dziś.
Zadomowiliśmy się w naszym TERAZ i TU, ale jest to złudne zadomowienie. Naprawdę nasz
Dom nie jest stąd.
W scenie z Łotrem – a scena ta rozciąga się na wszystkie pokolenia, na tak długo, jak długo
będzie czytana Ewangelia – Jezus z krzyża wskazuje na prawdziwy Dom. Ale krzyż jest twardo
umocowany w ziemi. Obszar czasu i obszar wieczności wzajemnie się przenikają. Czas przemija
i prowadzi do wieczności, ale wolno nam wierzyć, że w wieczności czas zostanie jakoś odzyskany.
Wszystko, co zrobiliśmy dobrego, zostanie nam zwrócone w ogromnym zwielokrotnieniu.
On sam przecież powiedział, że ziarno wrzucone w glebę wydaje plon: „jedno trzydziestokrotny,
inne sześćdziesięciokrotny, a jeszcze inne stokrotny” (Mt 13, 8).
Michał Heller, Usprawiedliwienie Wszechświata, Kraków: Wydawnictwo Znak, 1984, 1995.
Tenże, Rozmowy w nocy, Tarnów: Biblos, 1991, 2002.
Odkrywane ostatnio coraz liczniejsze układy planetarne wokół innych (niż Słońce) gwiazd istotnie zwiększyły prawdopodobieństwo
występowania warunków niezbędnych do zawiązania się ewolucji biologicznej poza Ziemią, ale nie zmieniły zasadniczo mojej
pesymistycznej oceny możliwości spotkania z Innymi. Co nie znaczy, że nie warto myśleć o takim spotkaniu. Byłoby ono niezwykle
interesujące z teologicznego punktu widzenia. Oceniając znaczenie Objawienia chrześcijańskiego z tej perspektywy, nie należy
myśleć geocentrycznie. Dla Nieskończonego Boga każda cywilizacja i każda istota rozumna jest jedyna i wyjątkowa. I wobec każdej
z nich Bóg może stosować inną ekonomię zbawienia.
Immanuel Kant, Krytyka praktycznego rozumu, tłum. Jerzy Gałecki, Warszawa: Państwowe Wydawnictwo Naukowe, 1972, s. 256–
257.
Wszystkie cytaty z Biblii Tysiąclecia.
Karl Popper, The Open Society and Its Enemies, London 1945; wyd. pol. Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie, tłum. Tadeusz
Korczyc (Halina Krahelska), Warszawa: Niezależna Oficyna Wydawnicza, 1987. Cyt. z fragmentu: Czy historia ma jakiś sens?,
tłum. Halina Bortnowska, „Znak” 1975, nr 257–258, s. 1384–1395.
Dziś istnieją już „nieantropiczne” próby odpowiedzi na to pytanie; jednej z nich dostarcza tak zwany inflacyjny model Wszechświata.
Por. Alfred N. Whitehead, Religia w tworzeniu, tłum. Adam Szostkiewicz, Kraków: Wydawnictwo Znak, 1997, s. 61.
Antoni Gołubiew, Listy do przyjaciela. Gdy chcemy się modlić, wyd. 1, Warszawa: Pax, 1955, s. 304–305.
1 Rekolekcje pierwotnie opublikowane w „Tygodniku Powszechnym”.
Ks. Józef Winkowski, Zarys etyki i ascetyki katolickiej, Kraków: Wydawnictwo Mariackie, 1947, s. 359.
Tamże, s. 360.
Spis treści
Karta tytułowa
WSTĘP. DROGA PRZEZ WSZECHŚWIAT
REKOLEKCJE I. USPRAWIEDLIWIENIE WSZECHŚWIATA
POTRZEBA USPRAWIEDLIWIENIA
WSZECHŚWIAT I MYŚL
Zamyślenie
Zawrót głowy
Kosmos i mity
Milczenie Kosmosu
Świat wartości
Wartość nauki i Wszechświata
Początki giną w mroku
Czy łatwo wyprodukować życie?
Genesis ducha
Filozofia zegarka
Przyszłość jest bałaganem
Pociecha w statystyce
Tajemnicy czasu ciąg dalszy
Historia i świadomość
Horyzonty ewolucji
Ewolucja mechanistyczna
Ewolucja prawdopodobieństw
Ewolucja kosmiczna
Ewolucja i moralność
Ewolucja i społeczeństwo
Wszechświat i Sens
Arché mojego losu
Język myśli i język istnienia
Konieczność i tajemnica
Usprawiedliwienia Wszechświata
Usprawiedliwienia historii
Usprawiedliwienia ludzkiego istnienia
Usprawiedliwienie zmęczenia
Rekolekcyjne zamyślenie (Wstęp do pierwszego wydania)
Rozważanie 1. WSZECHŚWIAT TWÓRCZY
Rozważanie 2. DELIKATNE ZESTROJENIE
Żona siedmiu braci (Mt 22, 23–33)
REKOLEKCJE III. POZA BEZPOŚREDNIOŚĆ
Jak żyć?
Dzieło sztuki
Realizm Dobra
Poza bezpośredniość
Horyzont ludzkiej historii
Wina
REKOLEKCJE IV. WIELKI NIEZNAJOMY
Mądrość życia
Pokój jak rzeka
Rozsunąć ściany swojego domu
Okrucieństwo Boga
Wielki Nieobecny
Dwie rozmowy