Allan Cole & Chris Bunch
Flota Przeklętych
czwarty tom cyklu Sten
Przekład Radosław Januszewski
Data wydania polskiego 1997
Dla oskarżonych współspiskowców:
Owena Locka, Shelly Shapiro i Russa Galena
Księga pierwsza
W BITEWNYM SZYKU
Rozdział pierwszy
Krążownik Tahnów okrążył umierające słońce. Kurs został już ustalony. W ciągu kilku godzin
okręt miał osiąść na szaro-białej powierzchni Fundy, czyli na największym ciele niebieskim w
Systemie Erebusa.
Prawdopodobnie żadna istota nie chciałaby się wybrać do Erebusa z własnej woli. Niemal
wygasłe słońce rzucało słabe, bladożółte światło na kilka pokiereszowanych kraterami satelitów.
Zasoby mineralne tych ogołoconych planetek nie wystarczyłyby na utrzymanie jednego górnika. W
Erebusie można było marzyć tylko o rychłej śmierci.
Lady Atago z niecierpliwością przysłuchiwała się prowadzonym przez radio pogaduszkom
między załogą jej statku a głównym centrum komunikacyjnym na Fundy. Niedbałe i rozlazłe
wypowiedzi osób z tamtej strony ostro kontrastowały z wartkim potokiem uporządkowanych słów
płynącym z ust jej ludzi. Ten wyraźny dysonans drażnił Tahnijkę.
Fundy zbyt długo pozostawała bez nadzoru.
Lady Atago była wysoką kobietą. Górowała wzrostem nad wieloma swoimi oficerami. Na
pierwszy rzut oka wydawała się egzotyczną pięknością. Miała drugie, faliste, ciemne włosy, wielkie
czarne oczy i zmysłowe usta. Wyróżniała ją szczupła, niezwykle kształtna sylwetka. Atago świetnie
wyglądała w uniformie, który teraz nosiła: ciemnozielony płaszcz, czerwona bluza mundurowa i
zielone, obcisłe spodnie.
Jednak podczas dokładniejszej obserwacji lady Atago, ulatniały się wszelkie myśli o pięknie, a
po plecach przebiegał zimny dreszcz. Stało się oko w oko z członkinią tahnijskiej rodziny
królewskiej. Skinienie głowy tej damy decydowało o ludzkich losach, a większość decyzji budziła
grozę.
Gdy statek wszedł na orbitę, spojrzała na kapitana, który właśnie nadzorował działania załogi.
- Już wkrótce, pani.
- Będzie mi potrzebna jedna kompania - powiedziała i odwróciła wzrok, pozwalając
kapitanowi odejść. Myślała o tych niezdyscyplinowanych durniach oczekujących jej na Fundy.
Wielki statek przysiadł na lodzie o jakieś pól kilometra od budynków portowych. Maszyny
przestały pracować. Kadłub przysłoniła szara powłoka nawiewanego przez ostry wiatr deszczu ze
śniegiem.
Powierzchnia Fundy była pokryta głównie lodem i czarną skałą. To miejsce nie nadawało się
do realizacji jakiegokolwiek przedsięwzięcia, a jednak miało spełnić niezwykle ważne zadanie.
Tahnijczycy przygotowywali się do wojny przeciwko Imperatorowi. Odpowiednie zaś
wykorzystanie Erebusa stanowiło podstawę ich planu. W wielkiej tajemnicy zmienili planety
dogasającego słońca w ogromną stocznię międzyplanetarnych okrętów wojennych.
Erebus był tak odległy i odstręczający, że prawdopodobieństwo odkrycia przez Imperatora
idących pełną parą zbrojeń było nieomal równe zeru. Dlatego wybrano ten system, aby budować,
wyposażać, przezbrajać tysiące statków.
Lady Atago widziała niektóre oznaki tych wysiłków, kiedy jej krążownik wszedł na orbitę
Erebusa. Małe, silne holowniki ciągnęły długie na setki kilometrów eszelony pustych skorup. Z
tego budulca powstaną potężne okręty bojowe, które po przetransportowaniu na ląd zostaną
uzbrojone. Na wszystkich planetach wzniesiono ogromne fabryki. Nocne niebo rozświetlała łuna
bijąca od pieców hutniczych.
Tahnijczycy ściągnęli na Erebus wszystkich robotników, których udało im się zmobilizować.
Nie wzgardzili nawet tymi o niedostatecznych kwalifikacjach. Właśnie niska jakość siły roboczej
stanowiła jeden z powodów skoncentrowania produkcji na planetach a nie w kosmosie. Praca w
głębokiej próżni wymaga fachowej wiedzy, a przy tak wielkich zbrojeniach zgromadzenie
odpowiedniej liczby specjalistów nie było możliwe. Poza tym, umieszczenie fabryk w przestrzeni
kosmicznej to niezwykle kosztowne przedsięwzięcie, w tahnijskim skarbcu pozostały już ostatnie
miedziaki.
Mieszkańcy Tahnu chcieli więc mieć możliwie dużo statków za najniższą cenę. Wszelkie
awarie i nieszczęśliwe wypadki przy pracy, pozostawały problemem poszczególnych załóg.
Ale Tahnijczycy należeli do rasy zajadłych wojowników.
Lady Atago zatrzymała się na chwilę przy rampie. Kobietę otaczał doborowy oddział
uzbrojonych po zęby żołnierzy. Członkowie straży przybocznej wyróżniali się nie tylko
doskonałymi umiejętnościami wojskowymi, ale także słusznym wzrostem. W ich otoczeniu lady
Atago wydawała się niska. Przenikliwe zimno sprawiało, że żołnierze przestępowali z nogi na nogę,
ale Atago nawet nie zapięła płaszcza termicznego.
Z niechęcią patrzyła na odległe budynki portowej centrali. Dlaczego wylądowali tak daleko?
Niekompetentni durnie.
Lady Atago zaczęła z determinacją brnąć przez śnieg, oddział podążał za swą podopieczną.
Skórzane pasy poskrzypywały, a buty przebijały oblodzoną warstewkę na białej pokrywie. Nie
opodal przemykały z rykiem wielkie grawisanie. Ciągnęły ładunek części i zapasów. Na niektórych
pojazdach siedzieli przycupnięci ludzie. Jechali do pracy albo wracali do domu po zmianie w jednej
z fabryk dymiących i parskających ogniem na obrzeżach portu.
Lady Atago nie odwracała głowy, żeby przyglądać się tym niezwykłym scenom. Po prostu
kroczyła przed siebie, póki nie dotarła do budynków.
Wartownik warknął coś z budki przed głównym wejściem. Zignorowała go i przeszła obok, a
jej gwardia przyboczna uniosła broń, żeby położyć kres wszelkim wątpliwościom stojącego na
straży mężczyzny. Stukali głośno obcasami, idąc wzdłuż długiego korytarza, który wiódł do
centrum administracyjnego. Gdy skręcili za róg, zobaczyli przysadzistego osobnika, który prawie
biegł na ich spotkanie, w pędzie poprawiając admiralską tunikę. Lady Atago stanęła i z niesmakiem
spojrzała na spoconą, zaczerwienioną twarz gospodarza.
- Lady Atago - wybełkotał. - Przepraszam. Nie miałem pojęcia, że zjawi się pani tak szybko i...
- Admirał Dien? - zapytała wchodząc mu w słowo.
- Tak, o pani?
- Będzie mi potrzebne pańskie biuro - stwierdziła i poszła dalej.
Dien, potykając się, ruszył za dostojnym gościem.
Lady Atago siedziała w milczeniu, przeglądając dane komputerowe. Dwaj strażnicy stali przy
drzwiach z bronią gotową do strzału. Inni rozstawili się strategicznie w wielkim biurze admirała.
Kiedy weszła do gabinetu, rozejrzała się błyskawicznie. Lekkim grymasem wyraziła to, co
pomyślała: bardzo tu nie po tahnijsku.
Wczytywała się w raporty, a z ust Diena płynął potok usprawiedliwień.
- O, tutaj... tutaj... widzi pani. Burza. Straciliśmy dzienną produkcję. A te dane! Musieliśmy
wyrąbać materiałami wybuchowymi nowe lądowiska dla frachtowców. Plany były napięte do
granic, o pani. Niebo aż czerniało od statków. A my nie mieliśmy wystarczającej ilości...
Przerwał nagłe, gdy wyłączyła komputer i zniknął obraz. Przez długą chwilę wpatrywała się w
przestrzeń. Wreszcie wstała, odwróciła się do admirała i rzekła:
- Admirale Dien, w imieniu lorda Fehrle i Wysokiej Rady Tahnów, odbieram panu
dowództwo.
Twarz Diena nagle zbielała tak bardzo, że lekarz na ten widok z pewnością wpadłby w
przerażenie. Atago poszła do wyjścia. Przed nią ruszył jeden z żołnierzy.
- Pani, zaczekaj, proszę - wystękał Dien.
Zrobiła pół obrotu i lekko uniosła piękną brew.
- Tak?
- Czy pozwolisz mi przynajmniej... Hm, czy mogę zachować broń boczną?
Zastanawiała się przez moment.
- Chodzi o honor?
- Tak, pani.
Znów minęła dłuższa chwila.
- Nie - powiedziała wreszcie. - Nie zezwala panu na zatrzymanie broni.
Lady Atago wyszła. Drzwi zamknęły się za nią cicho.
Rozdział drugi
Sten i Lisa Haines brnęli przez dziki tłum wypełniający port kosmiczny. W głównym
terminalu Starego Świata zawsze był przepełniony. Jednak obecnie panujący ścisk przechodził
wszelkie pojecie - istoty przepychały się, stały jedna przy drugiej, ramię w ramię, macka w mackę,
czułek w czułek.
Sten wraz z Lisa, coraz bardziej zdziwieni i zaniepokojeni, torowali sobie drogę do wynajętego
grawichodu.
- Co się dzieje, do diabła? - zapytał Sten, nie oczekując, że ktoś mu odpowie.
- Nie wiem, ale jeśli szybko się stąd nie wydostaniemy, to zwymiotuję - stwierdziła Lisa.
- Daj mi odsapnąć - powiedział Sten. - Detektywi do spraw zabójstw nie wymiotują. To jeden
z wymogów tego zawodu.
- Popatrz więc na mnie - odparła Lisa.
Sten złapał ją za ramię i przeprowadził obok potykającego się żołnierza.
- Od czasów rekruckich nie widziałem tylu mundurów naraz - powiedział Sten.
Wślizgnęli się do grawichodu. Sten poprosił lokalne centrum kontroli lotów o pozwolenie na
start. Niestety, kazano im zaczekać co najmniej czterdzieści minut. Potem jeszcze parokrotnie
wstrzymywano ich na płycie terminala, tłumacząc, że wszystkie trasy są zablokowane przez
wojsko. Wreszcie po półtorej godziny mogli ruszyć.
Po drodze do mieszkania Lisy wcale nie było luźniej. Mało nie utknęli w trójwymiarowym
korku. Jechali w milczeniu, dopóki nie wyrwali się na przedmieścia. Skierowali pojazd w stronę
ogromnego lasu, gdzie pośród konarów tkwiła przycumowana łódź mieszkalna Lisy.
- Czy zawsze tak było? - zapytała Lisa. - A może ja po prostu się do tego przyzwyczaiłam?
Komandor Sten, eks-gwardzista pałacowy Wiecznego Imperatora nie odpowiedział. Widok
licznych grup żołnierzy oraz setek wojskowych pojazdów i konwojów, które mijali czynił sprawę
całkiem oczywistą.
Wszystko wyglądało niemal tak, jakby Centralny Świat szykował inwazję. Sten wiedział, że to
niemożliwe. Ale Imperator najwyraźniej mobilizował siły do jakiegoś wielkiego militarnego
przedsięwzięcia. Tak czy inaczej, Sten nie miał wątpliwości, że znów będzie musiał ryzykować
odstrzelenie swojego tyłka.
- Nie chcę nawet o tym myśleć... na razie - powiedział. - Pozostało nam jeszcze kilka dni
urlopu. Wykorzystajmy je zatem.
Haines przytuliła się do Stena i zaczęła delikatnie głaskać wewnętrzną stronę jego uda. Zanim
dotarli do mieszkalnej łodzi Lisy, powróciło poczucie wszechogarniającego spokoju, które
towarzyszyło im w ostatnich miesiącach.
Łódź kołysała się leniwie na linach cumowniczych ponad rozłożystymi konarami.
Rozciągający się dookoła pierwotny las był jednym z tych dzikich zakątków, które Imperator objął
ochroną. Jako że stołeczna planeta ogromnego cesarstwa była przeludniona, a czynsze i ceny ziemi
przyprawiały o zawrót głowy, ludzie wynajdowali rozmaite wymyślne sposoby, żeby znaleźć dla
siebie jakieś niedrogie mieszkanie.
Wysokość zarobków w policji pozostawiała wiele do życzenia, dlatego Lisa wraz z innymi
musiała wykorzystać lukę w ustawie o ochronie przyrody. Otóż prawo zabraniało budować w lesie,
ale nic nie mówiło o zagospodarowywaniu przestrzeni ponad gruntem.
Toteż właściciel ziemski wynajął nienadający się do zasiedlenia teren, a wszystkich, którzy
mogli pozwolić sobie na płacenie ustalonego czynszu, zaopatrzył w wielkie łodzie mieszkalne z
napędem McLeana. Cena była wyśrubowana, ale Lisa jeszcze mogła ją zaakceptować.
Zacumowali przy burcie i przeszli na pokład. Drzwi rozsunęły się, gdy Lisa przycisnęła kciuk
do płytki zamka. Zanim przestąpiła próg, starannie rozejrzała się po wnętrzu - był to gliniarski
nawyk, którego nie można się pozbyć przez całe życie. Sten reagował podobnie. Lata służby w
Modliszce zrobiły swoje. Sten zawsze najpierw upewniał się, że wszystko jest w porządku, a
dopiero potem wkraczał do pokoju.
Kilka minut później leżeli rozciągnięci na tapczanie. Przez szeroko otwarte okna napływało
świeże powietrze.
Sten popijał piwo, mając nadzieję, że smak trunku przyćmi nieco uczucie smutku. Był już
kiedyś zakochany, więc wiedział, co ów nastrój oznacza. Od wielu lat nie zdarzyło mu się tak długo
przebywać z jedną kobietą i to wyłącznie w celach towarzyskich.
Lisa ścisnęła go za rękę.
- Szkoda, że to już prawie koniec - powiedziała cicho.
Sten odwrócił się do niej.
- Ale jeszcze się nie skończyło. - Przyciągnął ją do siebie.
Wszyscy przyznawali, że Sten i Lisa świetnie poradzili sobie z udaremnieniem spisku
skierowanego przeciwko Imperatorowi. Nie była to perfekcyjna robota, ale nie można przecież
wymagać zbyt wiele.
Oboje zostali awansowani i nagrodzeni kilkumiesięcznymi urlopami. Dzięki Idzie, starej
kumpelce Stena z Modliszki, pieniędzy mieli dość, by sobie pohulać.
Kupili zatem bilety na odległą planetę składającą się głównie z ogromnego oceanu oraz tysięcy
idyllicznych wysepek. Wynajęli amfibię i spędzali jeden rozkoszny tydzień za drugim, skacząc z
wyspy na wyspę, albo po prostu dryfując po spokojnych morzach, opalając się i rozkoszując
własnym towarzystwem.
Przez te miesiące celowo unikali wszelkich kontaktów ze światem. Chcieli uspokoić zszargane
nerwy.
Sten nie bardzo wiedział, jak będzie wyglądała jego najbliższa przyszłość. Imperator nie tylko
awansował, ale też bardzo doradzał rezygnację ze służby w armii i przeniesienie się do imperialnej
marynarki wojennej. Rada Jego Wysokości była równoznaczna z rozkazem.
Gdy Sten myślał o tym, co wkrótce nastąpi, ogarniało go uczucie trwogi a zarazem lekkiego
podniecenia. Zaciągnięcie się do marynarki wojennej, nawet w stopniu starszego oficera, oznaczało
rozpoczęcie wszystkiego od początku. Czekał go kurs w szkole lotniczej. Sten zastanawiał się, czy
mógłby powrócić do swego dawnego zajęcia, gdyby zrezygnował z rang. Miał nawet ochotę znów
stać się nic nieznaczącym szeregowcem.
Sten budził się powoli. Gdy obrócił się na bok, stwierdził, że jest w łóżku sam. Lisa siedziała
po drugiej stronie wielkiego pokoju i przekopywała pliki komputera, szukając poczty i telefonów.
- Rachunek, rachunek... - mruczała. - List, składki na związek policjantów, list... Cholera!
Dajcie mi spokój, chłopcy, byłam na wakacjach.
- Coś dla mnie? - zapytał leniwie Sten. Nie miał stałego miejsca zamieszkania, więc zawsze
wskazywał tymczasowy adres, pod który należało przesyłać informacje.
- Tak. Jest do ciebie około pięćdziesięciu telefonów. Wszystkie od tego samego faceta.
Sten usiadł. Ogarnęło go jakieś nieprzyjemne uczucie.
- Co za jeden?
- Kapitan Hanks.
Sten podszedł i pochylił się nad jej ramieniem. Nacisnął klawisze, żeby otworzyć plik.
Telefony, jeden za drugim, od kapitana Hanksa. Lisa niewiele przesadziła, komputer zarejestrował
prawie pięćdziesiąt nagrań.
Sten lekko uderzył w klawisz, żeby uzyskać informacje przesłane przez Hanksa. Usłyszał
ostry, skowyczący ton, który najpierw sygnalizował, że sprawa jest pilna, potem zaś obwieszczał
alarm co najmniej dziesiątego stopnia. Stena pilnie poszukiwano. Dostał rozkaz przerwania urlopu i
stawienia się w Imperialnej Szkole Lotniczej.
- Drakh - zaklął Sten.
Odszedł od komputera i zapatrzył się w zielony, rozkołysany las. W głowie miał zamęt.
Poczuł, że Lisa stoi za nim. Łagodnie go objęła ramionami.
- Zaraz się rozpłaczę - wyszeptała. - Śmieszne, nie myślałam, że kiedykolwiek to zrobię.
- Więc po prostu zmruż oczy i nie myśl o niczym - powiedział Sten.
Nie zameldował się natychmiast, jak mu polecono. Musiał się jeszcze pożegnać z Lisa.
Rozdział trzeci
Wieczny Imperator miał wyrobione zdanie na temat pikników.
Łagodny, kilkuminutowy kapuśniaczek, który skończył się na chwilę przed nadejściem gości,
nasycił powietrze wilgocią.
Deszczyk był zamówiony; dostarczono go co do minuty.
Imperator uznał, że powiew rześkiego wietrzyku zaostrzy apetyty. W późniejszych godzinach
dnia wiatr powinien stać się łagodniejszy, żeby uczestnicy pikniku mogli poszukać w cieniu drzew
schronienia przed palącymi promieniami słońca.
Delikatny, zmienny zefirek został zatem także zamówiony.
Wieczny Imperator planował urządzić barbecue, które uważał za najlepszą formę pikniku.
Każde danie miało być osobiście przygotowane przez gospodarza.
Wieczny Imperator przyglądał się terenowi majówki w Arundel z rosnącym rozczarowaniem.
Jednocześnie dodawał przyprawy do swojego słynnego sosu. Pięćdziesięciu kucharzy,
obsługujących pięćdziesiąt przenośnych rusztów, dokładnie powtarzało ruchy Jego Wysokości,
przyprawiając znamienite danie.
Organizowane przez Imperatora barbecue stanowiło już wielowiekową tradycję. Początkowo
było to wydarzenie o randze półoficjalnej. Władca zaczął je urządzać, bo kochał gotowanie i
uwielbiał patrzeć, jak inni zjadają to, co przygotował. Dawniej zapraszał tylko bliskich przyjaciół,
jakieś dwieście osób, i obsługiwał gości, mając zaledwie kilku pomocników. Dzięki temu mógł
dokładnie kontrolować przyrządzanie każdej potrawy i udoskonalać smak.
Ówczesne przyjęcia były skromne, więc wszyscy zgromadzeni bez problemu mieścili się w
niewielkim, ocienionym ogrodzie przylegającym do olbrzymiego pałacu.
Potem Jego Wysokość zdał sobie sprawę z narastającej wśród dworzan zazdrości. Niektórzy
byli zirytowani, że nie należą do kręgu bliskich Imperatora, choć w rzeczywistości takie grono w
ogóle nie istniało. Tak czy inaczej władca poszerzył listę gości, co z kolei wywołało zazdrość w
mieszkańcach najdalszych zakątków imperium, którzy nie zostali zaproszeni. Ostatecznie lista
rozrosła się do gigantycznych rozmiarów.
Teraz Imperator oczekiwał co najmniej ośmiu tysięcy osób. Sam oczywiście nie zdołałby
przygotować jedzenia w takiej ilości. Wszystko zatem zaczęło wymykać się spod kontroli. Istniało
niebezpieczeństwo, że piknik stanie się jeszcze jednym wydarzeniem oficjalnym.
Imperatora kusiło, aby położyć kres tej piknikowej tradycji. Ale barbecue było jedną z
nielicznych okoliczności towarzyskich, które naprawdę lubił. Nie należał do ludzi łatwo
nawiązujących kontakty.
Rozwiązanie kwestii dotyczących przyrządzania potraw okazało się proste: władca kazał
zbudować kilkadziesiąt przenośnych rusztów i automatycznych kucharzy do ich obsługi. Roboty
bezbłędnie powtarzały każdy ruch szefa. Dosypywały przyprawy z dokładnością co do molekuły.
W końcu barbecue zyskało status imprezy oficjalnej, więc Imperator postanowił to wykorzystać.
Zgodnie z formułą tego typu przyjęć mógł zapraszać tylko najważniejsze osobistości imperium, nie
narażając się pozostałym mieszkańcom. Mahoney zaś uznał, że to dobry sposób, aby wyciągnąć
prominentów za tyłki z krzaków.
Imperator powąchał bulgoczący sos: Mniam... doskonały. Przed obróbką była to obrzydliwa
breja, tak śmierdząca, że Marr i Senn - pałacowi dostawcy artykułów żywnościowych - odmawiali
asystowania przy gotowaniu. Za każdym razem, kiedy władca rozpoczynał pracę przed barbecue,
udawali się na wakacje w jakieś odległe miejsce.
Zaczyn powstawał w czterdziestolitrowym garncu. Imperator zawsze przygotowywał swój
specjał z wyprzedzeniem wielu dni, aby dać mu pooddychać. Marr i Senn mówili “pośmierdzieć”,
ale Jego Wysokość nie zwracał na to uwagi i dopiero po pewnym czasie stopniowo przyprawiał
wstrętnie pachnącą ciecz.
Zanurzył w sosie kromkę twardego chleba i nadgryzł kawałek. Sos był prawie gotów.
Imperator znów rozejrzał się po terenie, wyznaczonym na piknik. Rozpalono już pod rusztami.
Upchane w zamrażarkach mięso czekało, aż zostanie nadziane na rożny. Przystawki chłodziły się
lub wrzały. W beczkach stało piwo. Wystarczyło tylko wybić szpunty.
Ale gdzie podziali się goście? Władca uświadomił sobie, że niektórzy zaproszeni albo bardzo
się spóźniają albo w ogóle nie zamierzają przyjść. Słudzy już przykrywali pokrowcami stoły, przy
których najwyraźniej nikt nie zasiądzie.
Do diabła z tym, pomyślał Imperator. Nie pozwolę, żeby nieobecność paru mrówek zepsuła mi
zabawę. Przede wszystkim należy skoncentrować się na sosie.
Tajemnica wyśmienitego smaku tkwiła w doborze mięsa. Dopiero po wielu latach rzeźnik
pojął, o jaki gatunek Imperatorowi chodziło. Nie chciał on kawałków najlepszej polędwicy.
Potrzebne mu były ochłapy wołowe, prawie zepsute. Takie już z gorzkim i zżółkniętym tłuszczem.
Jego Wysokość wcierał w ten kawał padliny czosnek, rozmaryn, sól i pieprz, ale nie zmniejszało to
odoru. “Jeśli poczujesz, że cię mdli”, mawiał do Mahoneya, “powąchaj czosnek, który masz na
rękach”.
Nadjechało kilka grawichodów. Wysypali się z nich goście. Dym z rusztów sprawiał, że
mrugali oczami. Imperator zauważył, że zbierali się w małe grupki i o czymś po cichu rozprawiali.
W jego stronę kierowało się wiele spojrzeń. Powietrze aż zgęstniało od plotek. Mógł je wyczuć
poprzez aromat wydzielany przez sos.
Stosy zwalonego na ruszty mięsa wyglądały obrzydliwie. Na tym etapie przygotowań, wedle
przepisu, potrzeba było dużo dymu. Dawały go płonące szczapy twardego drewna. Imperator miał
upodobanie do hikory. Bez ustanku przerzucał kawały mięsa tak, żeby dym mógł wszędzie się
przedostać. Porowata struktura podeschniętych ochłapów sprawiała, że smugi z łatwością
przenikały do środka.
Po paru minutach Imperator oraz mechaniczni kucharze włożyli mięso do garnków, napełnili
naczynia wodą i dusili wołowinę na wolnym ogniu, dodając czosnku, parę liści laurowych, półtorej
garści oregano i dwa razy więcej innych przypraw, by zabić gorycz tego ostatniego ziela.
Potem sos musiał się dusić dwie lub trzy godziny, co zależało od ilości tłuszczu - im więcej go
było, tym dłużej należało pozostawić garnce na ogniu. W całej okolicy śmierdziało tak, jak na
planecie o atmosferze składającej się głównie z siarki.
Imperator dostrzegł Tanza Sullamorę. Książę kupców nadchodził w towarzystwie niezwykle
licznej świty, dla której należałoby przeznaczyć co najmniej trzy stoły. Imperator nie lubił tego
błazna, ale go potrzebował. Sullamora miał ogromne wpływy w sferach przemysłowych, a ponadto
już od dawna utrzymywał ścisłe kontakty z Tahnijczykami, którzy właśnie zaczęli przysparzać
imperium wielu kłopotów. Władca miał nadzieję, że Tanz okaże się pomocny w przywracaniu
przyjaznych stosunków z mieszkańcami Tahnu.
Jego Wysokość już nieraz nie mógł spokojnie spać z powodu różnego typu konfliktów, ale
obecne układy z Tahnijczykami sprawiały, że śnił same najgorsze koszmary.
To byli okropni ludzie hołdujący kulturze wojowników, która coraz bujniej rozkwitała w
całym imperium. Tysiąc czy dwa tysiące lat temu z łatwością spacyfikowałby niepokornych
poddanych, rzucając swoje flotylle do jednej rozstrzygającej kampanii. Jednak wraz z upływem
czasu, politycy jego handlowego mocarstwa sprawili, że takie rozwiązanie stało się niemożliwe.
Wieczny Imperator nie mógł zadać pierwszego ciosu. Jedynym wyjściem byłaby zatem prowokacja
przeciwnika, ale tego typu przedsięwzięcie wymagało dużych nakładów finansowych.
Kilka miesięcy temu nadarzyła się okazja, by rozpocząć dyplomatyczne starania o rozwiązanie
problemu. Niestety, zdrada zniszczyła wszystkie plany.
Jak się nazywa ten młody opryszek, który uratował mój zadek?, zastanawiał się Imperator.
Stregg? Nie, Sten. Tak. Sten. Jego Wysokość szczycił się tym, że pamięta wszystkie znaczące
nazwiska, a miał ich zapisanych w umyśle setki tysięcy. Sten dał mi posmakować tego ohydnego
napoju, stregga, uświadomił sobie Imperator. Dzięki temu łatwo zapamiętam młodego człowieka.
W trakcie czekania, aż mięso dodusi się do końca, pozwoli sobie na kilka łyków stregga.
Przyrządzi też następną porcję sosu.
Dorzucił kilka dużych cebul, sporo ząbków czosnku - zawsze trzeba dołożyć trochę za dużo
czosnku - chili, zielonego pieprzu, jeszcze oregano i innych ziół, no i oczywiście dodał sosu
Worcester. Kiedyś próbował objaśnić Mahoneyowi, jak przyrządza się sos Worcester, ale wielki
Irlandczyk nie wysłuchał przepisu do końca, gdy dowiedział się, że podstawą potrawy są nadgniłe
anchovies.
Władca okrasił wszystko stopionym masłem. Potem przelał miksturę do innego garnka,
postawił go na małym ogniu, a następnie dodał kilkanaście ćwiartek świeżego pomidora, filiżankę
pasty pomidorowej, cztery zielone papryki i szczyptę musztardy w proszku.
Gdy przyprawił całość paroma dużymi porcjami czerwonego wina, zabrał się do ostatnich
czynności. Zamieszał w przesiąkniętym dymem zaczynie, który przygotował uprzednio, dołożył
szczapy do ognia i gotował strawę jeszcze przez dziesięć minut. Sos doszedł.
Imperator napił się trochę stregga.
Dwóch kucharzy nadziało na rożen ogromny połeć wołowiny i zaczęło obracać go nad
ogniem. Tymczasem inne roboty poćwiartowały korpus świni i wsadziły kawałki na pozostałe
rożny. Czas było zaczynać piknik.
Imperator zdążył się zorientować, iż więcej gości już nie przybędzie. Rzucił okiem w kierunku
stołów i stwierdził, że znaczna część zaproszonych była zajęta swoimi interesami gdzie indziej.
Władca postanowił przejrzeć listę później. Zapamięta nazwiska tych, którzy nie raczyli
pofatygować się na piknik.
Wyjął szczoteczkę i zaczął rozprowadzać sos po pieczącym się mięsiwie. Ogień rozbłyskiwał
od spadających w płomienie kropel. Ciężki zapach wypełnił powietrze. Na tym etapie, wedle
zwyczaju, Imperator rozpierał się w fotelu i oddawał słodkiemu lenistwu: popijał piwo, nakładał sos
na porcje mięsa.
Zwykle też udawał obojętność na entuzjastyczne miny gości. Serce w nim upadło, gdy dojrzał
ściągnięte troską i niepokojem twarze.
A swoją drogą ciekawe, co poczynają Tahnijczycy, zastanawiał się władca. Wywiad nie
działał zbyt sprawnie. Korpus Merkurego już nie był taki sam, odkąd Mahoney otrzymał awans.
- Pieprzony Mahoney - powiedział Imperator na głos. - Co on robi, kiedy go potrzebuję?
- Przynosi ci piwo, Wasza Wysokość - rozległ się z tyłu głos.
To był generał-major Ian Mahoney, dowódca pierwszej dywizji gwardii. W rękach trzymał
dwa kufle, z których wyciekała piana.
- Co ty, do cholery, tutaj robisz? Nie zapraszałem ciebie.
- Wziąłem sobie urlopik, panie. Masz mi to za złe?
- Nie, do diabła. Jak chcesz wkraść się w czyjeś łaski, to stawiaj mu piwo. Zawsze to
powtarzam.
Rozdział czwarty
Mahoney wytarł resztki sosu z talerza grubym kawałkiem chleba czosnkowego, odgryzł kęs i
westchnął. Pociągnął długi łyk piwa i znów przetarł talerz kromką. Odstawił naczynie i rozparł się
w krześle.
Wieczny Imperator, który ledwie tknął swoją porcję, przyglądał się generałowi z wielkim
zainteresowaniem.
- No i co? - zapytał.
- Niebo w gębie - odparł Mahoney. Upił jeszcze piwa. - Proszę o wybaczenie, panie. Niebo w
gębie.
Imperator spróbował sosu. Zmarszczył brwi.
- Chyba tym razem jest trochę za dużo kminku.
Mahoney czknął. Popatrzył pytająco na władcę, który podał mu własne, prawie nieruszone
danie. Dowódca pierwszej dywizji gwardii jadł napychając sobie usta wielkimi kęsami.
- Nie. Kminku jest w sam raz - stwierdził. Jego Wysokość rozparł się w krześle i chwytał
ostatnie promienie słońca. Wyglądał na mężczyznę niewiele ponad trzydziestoletniego, a zatem
wydawał się znacznie młodszy od Mahoneya. Był mocno umięśniony niczym starożytny mistrz
dziesięcioboju. Wystawiał się na słońce i czekał, aż generał powie wreszcie, co mu naprawdę
chodzi.
Mahoney po raz ostatni pociągnął piwa, wygładził mundur usiadł wyprostowany.
- Wasza Wysokość - zaczął - Uniżenie proszę o pozwolenie na przemieszczenie Pierwszej
Gwardyjskiej do Światów Pogranicza.
- Doprawdy? - rzekł Imperator. - Chciałbyś znaleźć się w Światach Pogranicza? Rozumiem, że
martwisz się Tahnijczykami.
Mahoney spojrzał na swojego szefa. Wiedział, kiedy Imperator się z nim droczy.
- Tak jest. Chodzi o Tahnijczyków.
Wieczny Imperator rozejrzał się wokół. Tych kilkunastu gości, którzy raczyli przybyć,
wyniosło się wcześnie, a kelnerzy już wzięli się do sprzątania. Za pół godziny cały teren będzie
znów zwykłym ogrodem: z rozległymi trawnikami i rzadkimi rodzajami azalii.
Jego Wysokość wskazał na jeden z kwitnących krzewów.
- Wiesz, ile lat pracowałem nad wyhodowaniem tego gatunku, Mahoney?
- Nie, panie.
- Zbyt wiele. Ten krzak lubi suchy klimat. Dobrze rósłby na pustynnych stepach Australii.
- Australii, Wasza Wysokość?
- Mniejsza o to. Rzecz w tym, że ja nienawidzę tych cholernych roślin. Nie ma z nich, do
diabła, żadnego pożytku. Nie nadają się do jedzenia.
- Święta racja, panie.
Wieczny Imperator zerwał kwiat z pobliskiego krzewu i zaczął odrywać płatek po płatku.
- Co będzie dalej, twoim zdaniem? Mam na myśli Tahnijczyków.
- Z całym szacunkiem, Wasza Wysokość. Sądzę, że przygotowują się do tego, żeby skopać
nam zadki.
- Drakh - zaklął władca. - Co zatem powinienem zrobić? - Imperator pociągnął za rączkę przy
baryłce i nalał sobie jeszcze piwa do szklanki. Upił trochę złocistego trunku i zamyślił się przez
chwilę. - Kłopot, Mahoney polega na tym - powiedział wreszcie - że ja mam znacznie więcej do
zrobienia niż Tahnijczycy. Aby odeprzeć ich atak muszę podwoić flotę. A do przeprowadzenia
pełnego uderzenia potrzebuję aż czterech pełnych oddziałów bojowych. Słowo daję, że jakiś tysiąc
lat temu nigdy by do tego nie doszło. Głupota. Do diabła, czy wiesz, ile czasu wymaga obecnie
zawarcie zwyczajnego kontraktu na budowę statku?
Mahoney słusznie uznał, że lepiej nie odpowiadać.
- Próbowałem uporać się z tym - ciągnął Imperator - tworząc najlepszy korpus wywiadu, jaki
kiedykolwiek istniał. I co, do cholery, z tego mam? Drakh.
- Tak jest - powiedział Mahoney.
- Och, czyżbym słyszał w twoich słowach przyganę, generale? Czy to krytyka za twój awans?
- I przeniesienie, panie.
- I przeniesienie - powtórzył Imperator. - W zwyczajnych okolicznościach rzekłbym, że
potrzebuję trochę konstruktywnej krytyki, bo ona utrzymuje mnie w formie. Przynajmniej
teoretycznie. W praktyce nie wiem, jak to działa. Brakuje mi tych paru wiecznych Imperatorów, na
których mógłbym się oprzeć i wypróbować prawdziwość tego twierdzenia.
Mahoney uznał, że nadszedł właściwy moment na zabranie głosu.
- A na kim naprawdę możesz się oprzeć, panie?
Nastąpiła cisza. Imperator patrzył, jak ludzie zbierają naczynia, sztućce i wynoszą stoły. Poza
robotnikami pozostali tylko on i Mahoney. Generała zmęczyło wreszcie czekanie na następny ruch
szefa.
- Co z moja prośbą, Wasza Wysokość? Czy Pierwsza Gwardyjska może być przeniesiona do
Światów Pogranicza?
- Potrzebuję informacji - odparł władca. - Muszę wiedzieć tyle, żeby móc jak najwięcej zyskać
na czasie.
- A więc, panie?
Imperator odepchnął szklankę.
- Nie. Prośba nie została uwzględniona, generale.
Mahoney mało nie odgryzł sobie języka, aby nie zakląć siarczyście. Milczenie było
rozsądniejszą taktyką.
- Dowiedz się dla mnie tego i owego, Mahoney, zanim mi powiesz, że podjąłem głupią decyzję
- oznajmił Wieczny Imperator.
Mahoney nie pytał o szczegóły.
Władca wstał i wychylił prawie pełną szklankę.
- Barbecue już chyba dobiegło końca - stwierdził.
- Mnie też tak się zdaje, panie.
- Śmieszne są te wszystkie ostentacyjne nieobecności. Wyobrażam sobie, że większość moich
tak zwanych sojuszników gorączkowo rozmyśla teraz, jak ułożyć się z Tahnijczykami, na wypadek,
gdybym przegrał.
Jednak Wieczny Imperator bardzo się mylił. Czas na tego typu rozmyślanie już dawno minął.
Rozdział piąty
Pierwsza faza imperialnego kursu lotniczego odbywała się na wakacyjnej planecie Salishan.
Sten i jego koledzy, nieopierzeni piloci, zostali zegnani do centrum recepcyjnego. Tam podzielono
ich na trzydziestoosobowe kompanie. Potem czekali na transport do właściwej bazy.
Szkoła lotnicza była koedukacyjna. Niektórzy uczniowie przybyli tu prosto po unitarce, inni
byli absolwentami placówek kształcących na rzecz marynarki wojennej. Wśród kursantów znaleźli
się także oficerowie służby czynnej i szeregowi żołnierze. Jednak większość osób nie miała
żadnego doświadczenia militarnego. Sten zauważył, że większość nie nosiła żadnych odznaczeń na
nie doprasowanych mundurach. Niemal wszystkich cechowało sztywne zachowanie, co
niewątpliwie stanowiło efekt wstępnego szkolenia.
Nawet ślepy mógł rozpoznać, że to nabór żółtodziobów.
W oczekiwaniu na grawisanie, zgromadzeni z podnieceniem oddawali się optymistycznym
spekulacjom - skoro są na planecie urlopowej, to służba powinna być łatwa. Będą dostawali
regularne przepustki do raju. A i sama baza z pewnością okaże się pałacem.
Sten zachowywał kamienny wyraz twarzy i patrzył w bok.
Pochwycił rozbawione spojrzenie innego ucznia, stojącego po drugiej stronie tłumku. Ten
człowiek też orientował się w sytuacji.
Sten zerknął na nieznajomego. Mężczyzna wyglądał na doskonałego oficera komandosów. Na
mundurze miał brązowe naszywki jednostki gwardyjskiej i trzy rzędy odznaczeń, a wśród nich
widział Order Ofensywy Planetarnej. Człowiek ten najwyraźniej był zahartowanym w bojach
żołnierzem. Ale w najmniejszej mierze nie przypominał pilota. Sten zastanawiał się, jakim
sposobem stary wiarus dostał się na kursy lotnicze.
Wylądowały grawisanie. Wysiadł z nich nobliwie wyglądający szef kompanii z notatnikiem w
ręku.
- W porządku - powiedział. - Ustawcie się moi drodzy w szeregu. Sprawdzę wasze nazwiska i
będziecie mogli dołączyć do reszty kursantów.
Pięć minut później, kiedy sanie uniosły się w powietrze i opuściły piękne miasto, szef zmienił
już ton.
- Kandydaci, skończyć z gadaniem! To nie kółko różańcowe!
W wojsku panowała pewna podstawowa zasada: uprzejmość zwierzchnika jest wprost
proporcjonalna do bliskości i liczby potencjalnie zszokowanych cywilów.
Stena, który przeszedł przez niemal wszystkie imperialne szkoły wojskowe - począwszy od
podstawowej, poprzez Sekcję Modliszki, środowiskową, medyczną, uzbrojenia i tak dalej - nie
zaskoczył fakt, że krajobraz poniżej także uległ zmianie. Teraz lecieli nad porośniętą sosenkami
jałową ziemią.
Na Edenie wojsko zbudowało bazę obok wysypiska śmieci.
Stena trochę zdziwiło, że baza, do której zmierzali, nie wyglądała źle, przynajmniej z lotu
ptaka. Większa jej część przypominała standardową bazę marynarki wojennej z hangarami,
warsztatami naprawczymi i rozmaitymi lądowiskami.
Po jednej stronie terenu widniały rozległe ogrody otaczające rząd dwupiętrowych budynków z
czerwonej cegły. Tam niewątpliwie mieściła się kwatera główna.
Sten zadziwił się po raz drugi, gdy grawisanie wylądowały właśnie przed tymi gmachami.
Wtedy Sten przypomniał sobie inną podstawową zasadę i zaklął w duchu. Wszystkie kursy
wojskowe zaczynają się od mielenia uczniów na proszek, z którego potem lepi się pożądany kształt.
Na pewno instruktorzy zaraz zademonstrują ten proces na jakimś nieszczęsnym rekrucie.
Jednym z nich był potencjalnie Sten.
Pospiesznie rozpiął mundur i zdjął baretki. W tym miejscu raczej nie należało chwalić się
odznaczeniami. Tym bardziej że Sten miał ich zdecydowanie za wiele jak na młodego oficera.
Wepchnął baretki do kieszeni w chwili, gdy pokrywa grawisań otworzyła się z trzaskiem, a
podoficerowie o wściekłych minach zaczęli wyrykiwać rozkazy.
- Szybciej, szybciej, szybciej! Co się tak ślimaczycie? Chcę widzieć, jak wam tyłki fruwają!
Rekruci chwycili worki marynarskie i zaczęli skakać posłusznie przez burty grawisań.
- Ty! Tak, ty! - wrzasnął jeden z podoficerów. - Uruchom mózgownicę! Na ziemię! Pompki!
O, Panie!, myślał Sten, kiedy gramolił się z sań. Znowu jestem na unitarce. Nawet okrzyki są
identyczne. A ten bosmanmat, gdyby nie płeć, mógłby być sobowtórem... jak jej tam? Tak.
Carruthers.
- Ustawić się w trzy rzędy, ale już! Wyrośnięte osły po mojej lewej, karły z prawej.
Sten, nie po raz pierwszy był wdzięczny losowi, że jest nie za duży, ale też i nie za mały.
Podoficerowie w końcu zmęczyli się wydawaniem rozkazów. Sten uważał, że poszło mu
nieźle. Musiał zrobić tylko jakieś pięćdziesiąt przysiadów. Bosmanmaci znaleźli sobie inne ofiary,
znacznie bardziej nadające się do dręczenia.
- Kursanci... baaaczność! Na prawooo... patrz! Naprzód marsz! - rozległa się komenda.
Teraz Sten bardzo się cieszył, że wszyscy zostali poddani rekruckiej obróbce. Wolał nie
myśleć, co by się stało, gdyby któryś z kandydatów zmylił krok.
Kazano im iść na centralny plac, a potem zatrzymać się przed podestem.
Z pobliskiego budynku wyszedł wysoki, chudy mężczyzna i energicznie ruszył ku
podwyższeniu. Prezentował się jak stereotypowy jednogwiazdkowy admirał, komendant szkoły. I
był nim. Z pewnością miał długi staż jako pilot i bez wątpienia latał na wszelkich rodzajach statków
kosmicznych, jakie imperium wystawiało w rozmaitych orężnych potrzebach. Głos komendanta
bardziej jednak pasował do tenora operowego niż do marsowej postaci dowódcy.
Gdy admirał Navarre już się przedstawił, Sten zatopił się we własnych myślach.
Wiedział, że po prezentacji komendant wygłosi mowę, jakiej muszą wysłuchać wszyscy
uczniowie szkół wojskowych. Każdy przełożony zawsze mówił to samo:
“Witajcie. Zamierzamy przeprowadzić intensywny trening. Mogą się wam nie spodobać nasze
poczynania, ale my wiemy, co jest dobre. Ci z was, którzy dostosują się do panującego tu systemu,
nie będą mieli kłopotów. Inni zaś... Przestrzegamy ścisłej dyscypliny. Jeśli jednak ktokolwiek uzna,
że jest traktowany niesprawiedliwie, to moje biuro zawsze jest otwarte”.
Ble, ble, ble.
Pierwsza faza kursu lotniczego polegała na selekcji. Chodziło przede wszystkim o bezbłędne
ustalenie, czy poszczególni kandydaci mają autentyczne predyspozycje do latania.
Już wcześniej ów etap cieszył się sławą niepospolitego sita. A teraz admirał Navarre
poinformował zgromadzonych, że w związku z niepomyślną sytuacją polityczną, pierwsza faza
zostanie zintensyfikowana. Fajnie jak cholera, pomyślał Sten.
Kursantom nakazano usunięcie naszywek z pagonów. Od tej chwili do członków kursu będzie
się zwracało wyłącznie per “kandydat”.
Ho, ho. Sten miał niejakie pojęcie o innych tytułach, jakimi ich tu uraczą: dupele, drakh,
sukinsyn, i wiele, wiele innych, wyraźnie zakazanych przez imperialne regulaminy.
Tyle wartych uwagi informacji było zawartych w przemówieniu.
Umysł Stena napominał go, że teraz jest tylko kandydatem. Nie komandorem, nie eksdowódcą
imperialnej straży przybocznej, ani specjalistą od operacji przeprowadzanych przez Sekcję
Modliszki.
W rzeczy samej, musiał nawet zapomnieć o swoim stopniu oficera.
Myśl jak rekrut, młody Stenie. Może to ci ułatwi życie.
Sten miał raczej obojętny stosunek do pomysłu, żeby zostać pilotem. Był tu tylko ze względu
na sugestię poddaną przez samego Imperatora. Władca powiedział mu, że następnym szczeblem w
karierze kapitana powinno być przeniesienie do marynarki wojennej - co się już stało - i szkoła
pilotów.
Gdyby jednak Stena wylano z tego kursu, to prawdopodobnie zostałby skierowany do sekcji
logistyki marynarki. Już nieraz myślał o tym, ile problemów sprawiłby mu powrót do armii i Sekcji
Modliszki, gdyby rzeczywiście nawalił.
Kiedy Sten oddawał się tym myślom, Navarre skończył przemówienie i poszedł sobie, a
podoficerowie kazali kursantom biegać wokół budynków. Worki marynarskie zostały na stosie
przed podestem.
Sten pomyślał, że właśnie spotkali się z zabójcami, czy jak tam w szkółce lotniczej nazywa się
podoficerów. Specjaliści od musztry teraz dopiero pokażą rekrutom, gdzie raki zimują. Zniszczą
żółtodziobów za każde głośniejsze sapnięcie.
Tak mniej więcej wygląda scenariusz każdej pierwszej fazy szkolenia. Zdarzają się oczywiście
niespodzianki.
Kursantów zatrzymano pośrodku wielkiego placu, pokrytego piaskiem sięgającym po kostki.
Mat jeszcze raz rzucił ich na ziemię, w pozycji do pompek, i zniknął. Mijały minuty. Kilkoro
kandydatów upadło na piasek. Zapłacą za to.
Dla Stena, owa pozycja była zaledwie powodem do irytacji.
Po pewnym czasie do uczniów podszedł jakiś człowiek. Zgodnie z przewidywaniami Stena,
mężczyzna nie przypominał sadysty. Instruktorzy musztry zawsze wyglądali na doskonałych
żołnierzy. Żadna z tych rekruckich świń nie mogła nawet marzyć, że kiedykolwiek im dorówna.
Ten, który się teraz zbliżył, miał dużą nadwagę i nosił pozbawiony dystynkcji, trochę przybrudzony
mundur lotniczy z oderwaną jedną kieszenią. Przechadzał się wzdłuż linii zwisających twarzą w dół
kandydatów. Cmoknął tylko, gdy któryś z nich runął na brzuch, ciężko chwytając powietrze.
- Dzień dobry, istoty. - Mówił ochrypłym głosem. - Nazywam się Ferrari. Będziecie do mnie
mówili “panie Ferrari” albo “proszę pana”, inaczej z wami koniec. Jestem głównym instruktorem
pilotażu. W trakcie szkolenia zrobię wszystko, co w mej mocy, żeby uświadomić wam, iż
pilotowanie jest żałosnym i mało godnym pożądania sposobem na spędzenie życia. Podobnie jak w
przypadku czcigodnego komendanta, moje drzwi zawsze są otwarte. Ale tylko w jednym celu. Na
wypadek, gdyby któreś z was chciało zrezygnować. Pragnę, aby w ciągu długich dni i nocy, które
nastąpią, każde z was miało czas na przemyślenie, jak łatwo można zakończyć te tortury. Jedna
wizyta u mnie w biurze lub choćby słówko do któregokolwiek z instruktorów pilotażu i już
jedziecie do innego, na pewno znacznie lepszego przydziału. Przy okazji. My, tutejsi instruktorzy,
jesteśmy przekonani, że piekło to znacznie przyjemniejsze miejsce niż szkoła lotnicza. Ci z innych
kultur, którzy nie znają słowa “piekło”, mogą zapytać kolegów kursantów o znaczenie. Ale mam
całkowitą pewność, że nasz program będzie dostatecznym wyjaśnieniem tego pojęcia. Istoty, które
ciągle opierają się na rękach, mogą wstać. Reszta niech zacznie się czołgać. Musicie podpełznąć do
końca tego placu musztry i okrążyć go dwa razy. Tak na marginesie, to nie jest rozkaz wydany z
sadyzmu. Zdaje mi się, że gdzieś upuściłem ćwierćkredytówkę i byłbym niezmiernie wdzięczny,
gdyby ktoś ją odnalazł.
Sten widząc, jak słabeusze szorowali brzuchami po piasku, żywił nadzieję, że żaden z nich nie
okaże się takim spryciarzem, żeby wyciągnąć monetę ze swojej kieszeni i wręczyć ją Ferrariemu z
myślą, że zaoszczędzi sobie długiego czołgania. Ferrari z pewnością dokładnie obejrzałby monetę i
stwierdziłby ze smutkiem, iż zaszła jakaś pomyłka, bo jego pieniążek miał wybitą inną datę. A
potem dobrałby się kandydatowi do skóry.
Ferrari usunął się na bok.
Nadchodził inny oprawca.
On także nosił biały mundur lotnika, ale świetnie skrojony i zaprasowany w kant. Długa blizna
znaczyła mu twarz, lekko utykał. Głos miał równie przyjemny jak zgrzytanie pilnika po metalu.
- Nazywam się Mason. Nie potrafię tak pięknie przemawiać jak pan Ferrari, wiec powiem
krótko. Przejrzałem wasze akta. Wszyscy jesteście jednym wielkim drakhiem. Żadne nie posiada
kwalifikacji, żeby pilotować wóz bojowy. Gdyby nam odbiło i wpuścilibyśmy którekolwiek z was
na mostek, to na pewno kogoś byście zabili. - Dotknął blizny. - Oto pamiątka po tym, że kiedyś
wsadzili na pokład mojego patrolowca jednego takiego błazna jak wy. Kolizja w pełnej próżni.
Osiemnastu członków załogi zginęło na miejscu. Teraz mam łatwe zajęcie. Muszę tylko dbać o to,
żebyście nikomu nie zrobili krzywdy. Chyba że samym sobie. Może słyszeliście już coś podobnego
z ust innego instruktora i myślicie, że tylko tak mówię. Błąd, dupki. Nienawidzę was wszystkich i
każdego z osobna.
Zmierzył wzrokiem kursantów. Stenowi przeszły ciarki po plecach. Rzeczywiście, słyszał już
wariacje takich przemówień od podoficerów różnych jednostek wojskowych. Ale obecnie czuł, że
Mason nie kłamie.
- Mam jeden cel - kontynuował ekspilot. - Zamierzam dołożyć wam wszystkim. Ale na
każdym kursie selekcyjnym znajduję istotę, której z jakichś powodów nie cierpię bardziej od reszty,
wy męty. Szybko wyłapuję taką jednostkę i nigdy mojemu “pieszczoszkowi” nie udaje się dotrwać
do końca.” Mason znów potoczył spojrzeniem po zgromadzonych Gadzi wzrok Masona zatrzymał
się na chwilę. Sten już wiedział, kogo instruktor sobie wybierze.
Cholera, cholera, cholera, zaklął w duchu. Stał skamieniały jak kurczak przed obliczem węża.
Rozdział szósty
Gdy Ferrari i Mason skończyli tortury, nazywane przez nich “harmonizowaniem mięśni”, było
już późne popołudnie. Bosmanmat, którego nazwiska Sten nigdy nie poznał, przejął oddział i
pognał rekrutów do koszar, a tam kazał się rozejść.
Wyczerpani kandydaci bojaźliwie weszli do ceglanego budynku przez podwójne szklane
drzwi. Wiedzieli, że wewnątrz czai się jeszcze jeden wilkołak przebrany za instruktora pilotażu.
Spodziewali się też, że koszary, choćby świetnie prezentujące się z zewnątrz, w środku będą
wyglądały tak jak typowe miejsca zakwaterowania rekrutów - wypolerowane podłogi pokryte
linoleum, hole wypełnione echem kroków i trzaskami szafek podoficerów.
Mylili się.
W foyer, przypominającym recepcję luksusowego hoteliku, stało w rzędzie około
pięćdziesięciu mężczyzn w średnim wieku. Wyglądali jak członkowie świty, których Sten znał z
pałacu Imperatora.
Jeden z nich wystąpił przed szereg.
- Sądzę, że młodzi ludzie chcieliby zrelaksować się w pokoju rekreacyjnym, zanim zostaną
zaprowadzeni do kwater. Mamy nadzieję, że wyposażenie wyda się państwu odpowiednie.
Skinieniem dłoni zaprosił ich, aby przeszli przez rozsuwane drzwi do wielkiego
pomieszczenia, wyłożonego drewnianą boazerią. Po jednej stronie sali znajdował się duży
kamienny kominek. Wzdłuż ścian stały wózki z napojami i jedzeniem, a między nimi widniały
terminale komputerów i maszyny do gier. Olbrzymi pokój upiększały abstrakcyjne obrazy.
Tu i ówdzie rozstawiono luksusowe fotele oraz kanapy.
Sten skupił uwagę do stanu gotowości bojowej! Dostrzegł, że jeden z kandydatów zagapił się z
wrażenia. Oszołomiony kudłacz drapał się w podnieceniu małą czarną rączką po pokrytej szarym
futrem klatce piersiowej.
- Piwo! Mają maszynę z piwem! - Runął naprzód.
- Lepiej tego nie rób - rozległ się z tyłu czyjś głos.
Sten również zamierzał ostrzec kompana, ale właśnie uprzedził go wystraszony sierżant
piechoty.
- Dlaczego nie? - spytał zdziwiony miłośnik złocistego trunku.
- Słyszałeś, że będą ostro testowali naszą zwinność i orientację. Kac nie przyspieszy twoich
reakcji. A może obserwują tę maszynę i każdy, kto z niej skorzysta, dostaje punkty ujemne za brak
hamulca wewnętrznego?
- To bez sensu. - Te słowa wypowiedziała bardzo mała i niezwykle piękna kobieta. - Wszyscy
piloci, których kiedykolwiek znałam, pili alkohol jak niemowlęta mleko matki.
- Jasne - przytaknął sierżant. - Ale to dopiero, gdy otrzymają odznakę pilota. I
prawdopodobnie ta selekcja powoduje, że tyle w siebie wlewają.
Niewykluczone, że sierżant miał rację. A może dostał już lekkiego obłędu? Bez względu na to,
przez cały okres selekcji nikt nie skorzystał z maszyny z piwem.
Kwatera Stena też wywoływała zdumienie. Składała się z dwóch pokoi - studia połączonego z
sypialnią w pastelowych kolorach oraz pokoju wypoczynkowego, w którym poza zwykłym
wyposażeniem znajdowało się również jaccuzi.
Rozpakowanie zajęło Stenowi tylko chwilę, gdyż jako zawodowiec nauczył się on obywać
małym bagażem. Jedynym dodatkiem do niezbędnych rzeczy były akta, które Sten zbierał przez
całe życie. Poza tym miał miniholoprocesor. Dzięki niemu po służbie zajmował się swoim hobby -
budowaniem miniatur rozmaitych postaci i zakładów przemysłowych.
Sten był przekonany, że nie zostanie mu wiele wolnego na zabawę z holoprocesorem, ale
postanowił go mimo wszystko zabrać.
Po paru chwilach uznał, że producenci kłamali. Uniwersalna wtyczka wcale nie pasowała do
gniazdek, znajdujących się w jego pokoju.
Sten wyszedł na korytarz z zamiarem sprawdzenia, czy sąsiad z naprzeciwka ma wtyczkę
diploidalną, która by pasowała do kontaktu, a także dlatego, żeby zorientować się w terenie.
Zastukał do drzwi. Nieśmiałe pukanie miało oznaczać, że ktokolwiek stoi po tej stronie drzwi,
nie jest to instruktor pilotażu, wiec mieszkaniec pokoju nie musi ukrywać tego, co akurat robi.
Przez mikrofon dobiegł go zmysłowy głos. Brzmiał ciepło, jakby mówiła pielęgniarka na oddziale
chirurgicznym w czasie ostrego dyżuru.
Sten powiedział, o co mu chodzi.
- Poorbituj trochę, bracie. Zaraz do ciebie wyjdę.
Gdy drzwi otworzyły się, Sten zamarł z przerażenia.
Sten nie należał do osób żywiących uprzedzenia etnocentryczne. Przemysłowa planeta, na
której się wychował, nie pozwoliła mu rozwinąć kulturocentryzmu.
Nie uchodził też za ksenofoba. Trening w Sekcji Modliszki i misje bojowe na tysiącach planet
o tysiącach różnych form życia, uchroniły go od poczucia wyższości wobec odmiennych postaci.
Nie był również - jak to określali jego współcześni - kształtocentrystą. Wygląd czy zapach
jakiejkolwiek istoty myślącej nie sprawiał mu żadnej różnicy.
Tak mu się przynajmniej wydawało.
Ale kiedy drzwi się otwierają, a przed kimś staje wysoki na dwa metry włochaty pająk,
wszystko zaczyna przedstawiać się inaczej.
Później Sten był nawet trochę dumny, że osłupienie stanowiło jego jedyną reakcję na widok
monstrum.
- Och, kochanie - powiedział pająk. - Tak mi przykro, że cię zaskoczyłam.
Sten poczuł się nieswojo.
Sytuacja wymagała jakichś przeprosin. Ale nawet w obecnym stuleciu nie wymyślono
odpowiedniego sposobu załagodzenia takiej gafy. Sten bardzo się ucieszył, że pająk zrozumiał jego
zakłopotanie.
- Czy mogę ci w czymś pomóc? - spytała.
- Hm... tak - zaczął improwizować Sten. - Chciałem się dowiedzieć, o której idziemy do mesy.
- Za jakąś godzinę - odparło włochate stworzenie, podciągnąwszy uprzednio jedną nogę, na
której był zapięty drogi zegarek.
- Och, do diabła, przepraszam. Jestem Sten.
Wyciągnął rękę.
Pająk najpierw popatrzył na dłoń mężczyzny, potem na jego twarz, a następnie wyciągnął
odnóże zakończone małymi szponami i przywitał się ze Stenem.
Noga była ciepła, a pokrywające ją włosy w dotyku przypominały miękki jedwab. Poczucie
horroru zaczęło odpływać.
- Nazywam się Sh’aarl’t. Zajdziesz na chwilę?
Sten wszedł. Kierowała nim nie tylko uprzejmość, ale także ciekawość, jakiego to rodzaju
kwatery imperium przygotowuje dla pajęczaków.
Nie było łóżka. Zamiast niego, z wysokiego sufitu zwisało jakieś rusztowanie. W pokoju stało
biurko, a okrągła sofa zastępowała krzesło.
- Co o tym wszystkim sądzisz... jak do tej pory? - zagadnął Sten.
- Myślę - odpowiedziała rozkosznym głosikiem - że powinnam sobie kazać zbadać pancerz,
czy nie popękał, zanim postanowiłam zostać pilotem.
- Daj mi znać, jak się czegoś dowiesz.
Towarzyska pogawędka działała uspokajająco, chociaż Sten musiał stłumić drżenie, kiedy
Sh’aarl’t machnęła nogą w stronę sofy. Usiadł.
- Zafundowałam sobie to szaleństwo ze względu na rodzinę. Szczycimy się przędzeniem
pajęczyn na najwyższych pułapach. A dlaczego ty tutaj jesteś?
Sten wiedział, że jeśli powie, że sam Wieczny Imperator wpakował go do tego bajora, to albo
zostanie uznany za łgarza albo za kogoś, kto za bardzo lubi się chwalić znajomościami.
- W swoim czasie wydawało mi się to dobrym pomysłem.
- A czy wolno spytać... jaką masz naprawdę rangę?
- Komandora.
Sh’aarl’t wypuściła powietrze z płuc. Była samicą. To jasne. Nawet wielkie pajęczaki
dostosowywały się do tradycji biologicznej.
- Czy powinnam stanąć na baczność? Jestem zaledwie skromnym próżniowcem drugiej klasy.
Sten poczuł, że wreszcie może się roześmiać.
- Właściwie to chciałbym zobaczyć, jak staje na baczność ośmionożna istota?
Sh’aarl’t skoczyła w bok i znalazła się na środku pokoju. Sten powstrzymał się, żeby nie
zrobić uniku. Postawa na baczność w wykonaniu pająka wyglądała następująco: dolne segmenty
odnóży stały pionowo, górne były zgięte dokładnie pod kątem prostym w stosunku do ciała.
- W pełnej postawie na baczność - ciągnęła Sh’aarl’t - wysuwam zęby jadowe w bardziej
wojowniczy sposób. Chcesz zobaczyć?
- Hmm... może nie teraz.
Sh’aarl’t zrobiła “spocznij” i poklepała się kończyną po pancerzu. Sten uznał, że ten gest
oznacza rozbawienie.
- Domyślam się, że nie miałaś dzisiaj kłopotów z pompkami. - Znowu klapnięcie. - Jak
myślisz, na ile poważne były te istoty? - Sh’aarl’t zmieniła temat.
- Nic nie wiem o Ferrarim - odparł Sten. - Ale ten Mason cholernie mnie nastraszył.
- Mnie też. Ale może, niektórzy z nas wytrwają do końca... Przecież nie mogą odrzucić
wszystkich, jeśli weźmie się pod uwagę, co wyprawiają Tahnijczycy. Mam rację?
Sten zdał sobie sprawę, że Sh’aarl’t desperacko szuka pocieszenia, więc zamiast powiedzieć:
“Myślę, że ci ludzie mogą zrobić, co chcą”, odparł:
- Pewnie, że masz rację. Parę istot na pewno przetrwa. Może zejdziemy na dół? Żeby
sprawdzić, czy ta... - Stenowi o mały włos nie wyrwało się słowo “pajęczyna” -...puszka, do której
nas wsadzili, zawiera jakieś żarcie.
- Doskonały pomysł, komandorze.
- Źle, kandydacie. Albo mówisz: Sten, albo niech cię jasna cholera.
Znowu klapniecie.
- A więc, Sten zejdziemy na obiad? Noga w nogę, noga w nogę...
Śmiejąc się, wyszli z pokoju w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia.
Później, w nocy, do drzwi Stena rozległo się łagodne stukanie. Na zewnątrz stał jeden z
członków załogi koszar. Wszyscy oni wyglądali w oczach Stena jak przedstawiciele świty
Imperatora. Ten zaś pracownik miał powierzchowność doskonałego głównego lokaja.
Po przeprosinach za zakłócanie spoczynku, człowiek przedstawił się jako Pelham. Oświadczył,
że będzie służącym Stena do ukończenia pierwszej fazy kursu.
- Do ukończenia albo wylania, chciałeś powiedzieć.
- Ach nie, proszę pana - Pelham zdawał się wstrząśnięty. - Pozwoliłem sobie przejrzeć pańskie
akta. Muszę wyznać... być może jest to wbrew zasadom... ja i moi koledzy z obsługi robimy
zakłady, który z kandydatów przejdzie testy. Zapewniam, że nie jestem sykofantem, twierdząc, iż
postawiłem moje kredyty na pana bez cienia wątpliwości.
Sten cofnął się od drzwi i pozwolił służącemu wejść.
- Sykofantem? - Sten nie był całkiem pewny znaczenia tego słowa. Wrócił do biurka, usiadł i
oparł stopy na blacie. Obserwował, jak Pelham przegląda mundury.
- Panie Sten, zauważyłem, że na pańskim mundurze nie ma odznaczeń.
- Tak, są w kieszeni.
- Och, rozumiem, że chciałby pan...
- Chciałbym włożyć je na dno szuflady i zapomnieć o nich, Pelham.
Mężczyzna popatrzył na swego pryncypała z wyrazem zastanowienia.
- Jak pan sobie życzy. Ale te mundury wymagają odświeżenia.
- Tak. Przez kilka miesięcy spoczywały na dnie marynarskiego worka.
Pelham zebrał naręcze uniformów i ruszył w kierunku drzwi.
- Czy życzyłby pan sobie czegoś jeszcze? Jestem na pańskie wezwanie przez okrągłą dobę.
- Na razie niczego mi nie potrzeba. Poczekaj chwilę, Pelham. Mam pytanie.
- W czym mógłbym pomóc?
- Gdybym zapytał cię, kim jest Rykor, co byś odpowiedział?
Pelham był cholernie dobry. Gdy Sten wymówił nazwisko najbardziej utalentowanego w
imperium psychologa, służący jedynie przymrużył oczy.
- Nic, proszę pana. A czy zechciałby pan mi objaśnić, o co chodzi?
- Dobrze. Zapytam inaczej. Co byś powiedział, gdybym stwierdził, że zarówno ty jak i
pozostali pracownicy koszar, wszyscy tacy pomocni, gotowi wypełnić nasze zachcianki, jesteście w
rzeczywistości personelem selekcji?
- Oczywiście, że jesteśmy, proszę pana. Zdajemy sobie sprawę, że kandydaci bardzo
potrzebują czasu na naukę i relaks. Pragniemy im pomóc, zajmując się sprawami mniejszej...
- Nie w tym rzecz, Pelham. Jeszcze raz. Jaka byłaby twoja reakcja, gdybym stwierdził, że
jesteście psychologami, a umieszczenie nas w takich miłych i pełnych przyjemności koszarach, to
dobry sposób, żeby przyłapać któregoś z kandydatów w kapciach i zobaczyć jego prawdziwą
naturę?
- Pan żartuje, proszę pana.
- Czyżby?
- Jeśli nie, to musiałbym rzec, że bardzo mnie pan zaszczycił. Ja i psychologia! - Pelham
zachichotał. - Nie, proszę pana, jestem tym, na kogo wyglądam.
- Odpowiedziałeś na moje pytanie. Dziękuję, Pelham. Dobranoc.
- Dobranoc panu.
W Greenville Pelham, doktor utytułowany siedmioma stopniami naukowymi w różnych
dziedzinach psychologii - psychologii stosowanej, analizy ludzkiego stresu i psychologii wojskowej
- zamknął drzwi i poczłapał korytarzem. Kilka metrów od pokoju Stena pozwolił sobie na ten
luksus i wybuchnął głośnym śmiechem.
Rozdział siódmy
Metoda selekcji w pierwszych tygodniach kursu była całkiem prosta - instruktorzy pilotażu
dawali kursantom popalić rano, w południe i wieczorem. Ogłaszali też niespodziewane alarmy w
środku nocy, chociaż pobudki robili zawsze członkowie obsługi koszar. Instruktorzy pilotażu nigdy
nie wchodzili do kwater adeptów.
Między jedną a drugą torturą fizyczną i psychiczną urządzano testy. Najczęściej były to
powtórki egzaminów podstawowych - sprawdziany na refleks, testy na iloraz inteligencji i tak dalej.
Wymagania okazały się jednak znacznie wyższe niż wobec osób dopiero wstępujących do wojska.
Ponadto, co jakiś czas zmieniano testy bez wcześniejszej zapowiedzi.
Na Stenie nie wywierało to wrażenia.
Nachodziły go myśli, że wszystkich tych powtórek nie byłoby, gdyby nie stan zagrożenia
imperium. Musiały być przecież jakieś lepsze, choćby i powolniejsze, sposoby testowania tych
samych umiejętności.
W Stenie zaczęła narastać nienawiść do Tahnijczyków.
Jego przekonanie, że testy stanowią rodzaj wolnej amerykanki umocniło się, gdy pewnego
dnia wsadzono go do małego pokoiku, którego całe umeblowanie składało się z wielkiego krzesła i
hełmu wirtualnego. Został poinstruowany, żeby usiąść, włożyć hełm i czekać na rozwój wydarzeń.
Sten przechodził przez to już na długo przed szkoleniem unitarnym.
Test polegał na wywoływaniu pewnych doznań za pośrednictwem hełmu wirtualnego.
Psychologowie monitorowali reakcje i na podstawie zapisów określali profil osobowości badanej
jednostki.
Poprzednim razem taśma wirtualna zawierała przygody niezbyt rozgarniętego, ale bardzo
dzielnego gwardzisty, który dał się zabić, usiłując zniszczyć czołg nieprzyjaciela. Sten mało nie
zwymiotował. Ta reakcja zdyskwalifikowała go jako kandydata do zwyczajnej piechoty, lecz
sprawiła, że został uznany za idealnego kandydata do Sekcji Modliszki.
Zanim usiadł, obszedł krzesło i sprawdził taśmę w podajniku. Pojawiły się rozmaite kody i
tytuł: SHAVALA, GWARDZISTA JAIMIE, WALKA ŚMIERĆ, ATAK NA DEMETER.
Być może ta historia była odpowiednia dla przyszłych piechurów. Ale dla pilotów?
Sten dokładnie obejrzał hełm i znalazł przewód doprowadzający. Aż korciło, żeby wprowadzić
niewielkie udoskonalenia.
Zwinął palce prawej dłoni i ostry jak skalpel nóż wypadł z rękawa do ręki. Ten sztylet o
podwójnym ostrzu stanowił jedną z najlepiej strzeżonych tajemnic eksdowódcy straży Imperatora.
Sten zrobił tę broń sam z niezwykle rzadkiego kryształu. Nóż miał ażurową rączkę i klingę o
grubości zaledwie dwóch i pół milimetra, zwężającą się w kierunku ostrza do szerokości piętnastu
molekuł. Innymi słowy, posiadacz tego cacka mógł przeciąć praktycznie wszystko. Tym razem
jednak, Sten nie zamierzał niczego przecinać.
Użył cienkiego jak igła czubka noża, by nieco zmienić położenie kilku drutów w otulinie
kabla. Potem schował nóż, usiadł i włożył hełm tak, jak mu kazano.
Poczekajmy. Taśma właśnie się zaczęła. Powinien okazać zaskoczenie. Strach. Podniecenie.
Wątpić we własne zdolności. Wstrząs przy lądowaniu. Zdecydowanie, by wypełnić misję.
Podczas szkolenia w sekcji Modliszki Sten nauczył się między innymi sposobów
przechytrzania wszelkich maszyn do testów psychologicznych, począwszy od prymitywnego
poligrafii a skończywszy na wyrafinowanych skanerach umysłu, używanych przez imperialny
wywiad. Przede wszystkim należało uwierzyć, że prawdą jest to, co się mówi i o czym się myśli.
Umiejętności zdobyte w Modliszce przyniosły pożądany efekt. Wytrenowana, niemal
fotograficzna pamięć Stena sprawiała, że świetnie radził on sobie z testami psychologicznymi.
Przyjrzyjmy się... Shavala pewnie już zobaczył ten cholerny czołg... Przerażenie... widzi
masakrowanych towarzyszów walki... gniew... czołg się zbliża... coraz więcej determinacji... skrada
się do śmiercionośnej maszyny, odstrzeliwują mu pewne części ciała... ból... Ból i jeszcze większa
determinacja... do diabła, on dawno już powinien nie żyć.
Sten podniósł hełm znad ucha. Usłyszał, jak taśma zatrzymała się z głośnym kliknięciem.
Teraz jeszcze uczucie dumy, że jest się częścią imperialnego idiotyzmu.
Sten pomyślał, że dosyć już tej zabawy. Wstał i zdjął hełm. Przybrawszy wyraz smutku oraz
determinacji, wyszedł z pokoju, artystycznie potykając się tuż za drzwiami.
Sten dyszał wbiegając na szczyt wzgórza. Spojrzał na kompas, potem na zegarek. Postanowił
odpocząć cztery minuty.
Ćwiczenie było zmodyfikowaną wersją typowych zajęć na poligonie - drugiego marszu albo
długiego biegu. Jednak w tych terminach, jak to w czasie selekcji, znajdowały się pewne kruczki.
Kandydatom dawano mapy, kompasy i oznaczano punkt kontrolny, który mieli osiągnąć w
określonym czasie. Kiedy jednak docierali do miejsca przeznaczenia, zazwyczaj okazywało się, że
to nie koniec trasy. Instruktorzy pilotażu wskazywali adeptom następny punkt kontrolny i wysyłali
ich w dalszą drogę.
Te ćwiczenia nie były przeznaczone szczególnie dla pilotów, ale za to na pewno dla osób
wyróżniających się wytrwałością i determinacją. Ponadto, Sten zrzędził w myśli, miały
prawdopodobnie wykazać istoty umiejące ignorować wskazania mózgu, który nakazywał ciału
spoczynek, podczas gdy organizm dopiero napoczynał rezerwy energii.
To była dla Stena pestka. Drużyny Modliszki przechodziły podobne treningi dla rozrywki. Ale
pozostali kandydaci nie radzili sobie tak dobrze z tym zadaniem. Z liczącej trzydzieści kilka osób
grupy Stena zniknęło już dziesięć.
Sten właśnie leżał płasko na ziemi, z uniesionymi nogami, nie myśląc o niczym, gdy usłyszał
kroki.
Wrócił do rzeczywistości i zobaczył zmierzającą w jego stronę małą kobietę. Tę, która
pierwszego dnia poczyniła celną uwagę na temat pilotów. Zamiast rzucić się na podłogę, aby dać
odpocząć organizmowi, zdjęła plecak, położyła się i zaczęła ćwiczyć.
Sten patrzył z zaciekawieniem na ten interesujący sposób zmuszania umysłu do posłuszeństwa.
Ponadplanowo poczekał jeszcze minutę, aż kandydatka skończyła.
Przeciwległe zbocze wzgórza było skaliste. Sten i kobieta - miała na imię Victoria - mogli
więc rozmawiać w czasie zejścia.
Wymiana danych: Victoria była porucznikiem w marynarce wojennej. Ukończyła szkołę tańca
i gimnastyki. Sten pomyślał, że musiało jej dobrze iść w czasie studiów, bo występowała później na
Starym Świecie. Wydawało mu się nawet, że słyszał kilku trupach baletowych, z którymi ruszała w
objazdy.
Więc dlaczego wstąpiła do wojska?
Pochodziła z wojskowej rodziny. A poza tym stwierdziła, że być zawodową tancerką to tak,
jak być rybą na piasku.
Stenowi starczyło oddechu, żeby się roześmiać.
Ponadto Victoria zawsze lubiła matematykę.
Sten wzruszył ramionami. Owszem, znał się co nieco na matematyce - jak każdy oficer - ale
rozwiązywanie równań nie stanowiło jego życiowej pasji.
Wewnętrzny czasomierz Stena wskazał czas odpoczynku. Victoria nieugięcie szła dalej. Sten
patrzył za tą małą kobietą ogarniało go bardzo miłe uczucie.
Jeśli ktokolwiek miał przebrnąć przez to guano zwane selekcją i zostać pilotem, to na pewno
tym kimś będzie Victoria.
Sten zrobił unik, kiedy zielona ściana wody chlusnęła przez dziób i roztrzaskała się o okna
mostka.
Łódź zakołysała się, a Stenowi żołądek podszedł do gardła. Zamilcz, ciało. To tylko złudzenie.
Zamilcz, głowo, nadeszła odpowiedź. Będę wymiotować. Do diabła z tobą.
Sten rzygał na bok i walczył ze sobą, żeby wykonywać wyszeptywane mu instrukcje.
- To jest dwudziestometrowa łódź, używana do przemysłowych połowów. Jesteś szyprem.
Uciekasz przed burzą. Twoja łódź wpadła w sztorm. Gdzieś przed tobą leży port. Żeby pomyślnie
zakończyć ćwiczenie, musisz do niego zawinąć. Radar pokaże ci drogę. Ale urządzenie niestety się
psuje. Wiesz także, że u wejścia do portu znajduje się mielizna zwana łachą. W czasie sztormu
utrudnia ona dotarcie do celu. Życzymy szczęścia.
Sten miał wystarczające doświadczenie w tego rodzaju testach, żeby bez ustanku zerkać na
ekran radaru. Aha. Tu coś jest... trochę na prawo... trzeba więc wyprostować kurs tej łajby... nagle,
tak jak zapowiedziano, radar zaczął pokazywać wyłącznie zielone zygzaki.
Sten ocenił sytuację, a raczej iluzję, której doświadczał za pośrednictwem hełmu. Inaczej niż w
przypadku eksperymentu z Shavala, w tego rodzaju testach wszelkie działania wydawały się
prawdziwe. Jeśli, na przykład, Sten skieruje statek na skały, doświadczy zderzenia i
prawdopodobnie, jako że personel selekcji składał się z sadystów, powolnego topienia się.
Proste rozwiązanie. Sten postanowił działać na spokojnie. Wystarczy, jeśli włączy antygraw.
Wtedy łódź...
Błąd. Przed nim widniały tylko trzy tarcze kontrolne, koło sterowe na szprychach i dwie
rączki. To była łódź dwuwymiarowa.
Sten zignorował wskaźniki określające stan silnika. Doszedł do wniosku, że przynajmniej na
razie, nie mają one dla niego znaczenia.
Nadeszła następna fala, statek gwałtownie zakołysał się na boki. Sten, szukając wyjścia z
sytuacji, popchnął prawą rączkę w przód do oporu, a lewą - jak najdalej do tyłu. Przy tym z całej
siły przekręcił koło sterowe w prawo.
Kołysanie ustało.
Sten wyrównał obie rączki - domyślił się, że łódź ma dwa silniki - i wyprostował ster.
Burza ucichła. W tym momencie Sten ujrzał wysokie skały pokryte warstwą wodnej piany. Po
lewej widniała niewielka szczelina - wejście do portu.
Sten skierował łódź w tę stronę.
Skały zbliżały się. Boczne prądy usiłowały wprawić stateczek w ruch wirowy.
Sten przywarł do dźwigni i koła sterowego. Doskonale. Udało się utrzymać kurs.
Przestało padać. O kilka metrów przed sobą, gdy fala ustąpiła, Sten dostrzegł błysk piasku - to
była łacha!
Zmienił bieg motorów. Seria spienionych bałwanów przewaliła się nad rufą. Nie zwrócił na
nie uwagi. Wpadł na pomysł.
Kiedy fala uderza o mieliznę, zwiększa się głębokość wody nad piaskiem. Wystarczy poczekać
na dużą falę, wypatrzeć ją przez tylne okna mostka i dać całą naprzód. Aby dostać się do portu,
należy wykorzystać silę natury.
Podziałało to jak katapulta. Wielki grzywacz, wybrany przez Stena, dźwignął łódź i przeniósł
ją wprost do wejścia do przystani.
Sten, w euforii, zapomniał o bocznych prądach. Łódź została rzucona na skały.
Zgodnie z przewidywaniami, doświadczył nie tylko roztrzaskania łajby, ale i osobistego
utonięcia.
Powolnego.
Ocena: ZDANE.
Sten znał już imiona swoich kolegów - kandydatów. Sierżantowi o wyglądzie twardziela, który
zdaniem Stena powinien odpaść na początku, jakimś cudem udało się przetrwać. Przetrwać, do
diabła. Jak do tej pory ów mężczyzna i Victoria zamieniali się pozycjami w rankingu kursu. Numer
jeden - twardziel, numer dwa - pani porucznik. Znawca historii starożytnej nie byłby tym faktem
zaskoczony, gdyby wiedział, jak się nazywa zwycięzca - William Bishop Czterdziesty Trzeci.
Sten nie znał gościa, więc podobnie jak inni kandydaci był zaskoczony. Sierżantowi nadano
przezwisko Chrząkacz. Przyjął je entuzjastycznie.
Futrzak, o imieniu Lotor, wielki amator piwa, okazał się bardzo wartościowym nabytkiem
kursu. Stał się nadwornym błaznem. Jako że zwyczajowe zawory bezpieczeństwa stosowane w
armii, takie jak pijaństwo czy przepustki były zakazane, kandydaci zamknięci w koszarach
fiksowali coraz bardziej. Lotor rozpoczął wojnę na balony z wodą. Pierwszą ofiarą stał się Sten.
W środku nocy rozległo się niewinne pukanie do jego drzwi. Wyjrzał i w tym momencie w
twarz runął mu plastikowy pojemnik wypełniony wodą. Sten, gdy tylko się dowiedział, kto jest
winowajcą, zemścił się na Lotorze. Zamknął go pod prysznicem, uprzednio zatkawszy spust wody.
Zwolnił odpływ dopiero wtedy, gdy woda sięgała sufitu.
Lotor wysuszył futro i przystąpił do rewanżu. Uznał, że Sten ma sojuszników, a jednym z nich
jest Sh’aarl’t. Wsadził wiec wąż hydrantu przeciwpożarowego do szczeliny w drzwiach pajęczycy i
odkręcił wodę.
Sh’aarl’t obudziła się, gdy pokój do połowy wypełniała woda. Ośmionoga istota po prostu
otworzyła drzwi i znów zasnęła. Lotor nie wziął pod uwagę, że nie jest dobrze czynić sobie wroga z
pająka. Następnej nocy Sh’aarl’t uprzędła pajęczynę sięgającą z jej okna do położonej piętro wyżej
kwatery Lotora i zręcznie zastąpiła jego poduszkę workiem z wodą. Lotor wyszukał nowy cel. Tym
razem zapolował na Chrząkacza. Przywiązał ładunek wybuchowy do wielkiej torby z wodą,
potoczył ją wzdłuż korytarza, zapukał do drzwi Bishopa i dał nogę.
Sierżant otworzył drzwi w chwili, gdy ładunek eksplodował.
William zemścił się na Lotorze, wpychając do jego pokoju ogromny balon meteorologiczny
wypełniony wodą. Bishop, urodzony wojownik, nie zatroszczył się nawet o to, czy w czasie tej
operacji ofiara znajdowała się w swoim apartamencie. Tak czy inaczej, w akcji uwalniania futrzaka
brała udział niemal cała obsługa koszar.
Na tym wojna się skończyła, bo wszystkie uczestniczące w niej strony poczuły się wyczerpane
i nikomu nie przychodziła już do głowy żadna sprytna sztuczka. Jedynym pozytywnym skutkiem
owych potyczek było stworzenie nieformalnego zespołu przyjaciół, w skład którego wchodzili:
Lotor, Bishop, Sten i Sh’aarl’t.
Zespół uznał Victorie za swoją maskotkę. Nie wiedziała, dlaczego tak się stało, ale była
wdzięczna, że zaliczono ją do towarzystwa. Nikt z czwórki przyjaciół nie wyjaśnił motywów, ale na
taką decyzję niewątpliwie miało wpływ to, co Sten poczuł w czasie ćwiczeń terenowych z mapą i
kompasem.
Cała piątka rozprawiała o swoich planach, a także o instruktorach pilotażu - kim by się okazali,
gdyby zostali zmuszeni do noszenia prawdziwych mundurów zamiast białych kombinezonów.
Victoria zagięła parol na Ferrariego. Powiedziała, że na tego rozlazłego faceta z pewnością
wydano nakaz aresztowania za szantażowanie swojego dowódcy i kradzież wszystkiego, co nie
było przywiązane.
Wybuchnęli śmiechem, wypili po filiżance ziołowej herbatki, niepowodującej skutków
ubocznych, i rozeszli się do swoich apartamentów. Nie wszyscy.
Być może herbatka wywoływała jednak jakieś nieprzewidziane efekty.
Sten i Victoria odprowadzili Sh’aarl’t do drzwi jej pokoju i życzyli pajęczycy dobrej nocy.
Potem Sten, który chciał odprowadzić Victorie, zmienił nagle zdanie i zaprosił ją do siebie. Pani
porucznik nie oponowała.
Sten triumfował, a zarazem był przerażony. Victoria wygładziła łóżko i poprawiła poduszki.
Rozpięła zamek błyskawiczny. Kombinezon spadł z jej szczupłego, nieskazitelnie zbudowanego
ciała.
Sten nieraz myślał o seksie z baletnicą - to znaczy, z Victoria - ale nigdy jej tego nie
zaproponował. Obawiał się, że jeśli dziewczyna przyjmie jego awanse, to okaże się, że instruktor
Mason wymyślający Stenowi od impotentów ma rację. Bo to niby przeszkodzi mu napięcie, stres i
temu podobne.
Może i nie mylił się, nisko oceniając swoje możliwości, ale wcześniej nawet nie przyszło mu
do głowy, jak twórcza potrafi być zawodowa tancerka.
Następnego dnia testy Victorii i Stena wypadły bardzo, bardzo słabo. W nocy nie przespali
więcej niż godzinę.
Rozdział ósmy
Program selekcji zmieniał się. Od testów pisemnych i wirtualnych kursanci przechodzili do
sprawdzianów praktycznych. Dawało to Ferrariemu i Masonowi szansę na stosowanie coraz to
nowych męczarni.
Sten doszedł do wniosku, że tym razem będą testowani w naprawdę ciężkich warunkach, bo
Ferrari promieniał, a nawet Mason pozwolił sobie na lekki półuśmieszek.
Teraz odbędzie się “przegrupa” - wyjaśnił radośnie Ferrari.
Chodziło o przeszkodę i grupę.
Grupę stanowili Bishop, Victoria, Lotor, Sten i sześcioro innych.
A co do przeszkody:
- Jesteśmy tutaj - powiedział Ferrari - w kabinie dowodzenia niszczyciela. Klasy “Flower”,
gdyby was to przypadkiem interesowało. Wygląda okropnie, prawda? - Czekał na chór pomruków
wyrażających zgodę. - Otóż niszczyciel miał twarde lądowanie na pewnej planetoidzie, gdzie jest
woda i dająca się zaakceptować atmosfera. Ale brak tu jedzenia i jakiegokolwiek budulca, aby
zrobić sobie schronienie. - Ferrari uśmiechnął się. - I niech ci, którzy przeszli szkolenie
ekologiczne, nie trudzą się z objaśnianiem, że takie planetoidy nie istnieją. To nie ja układałem ten
test. Ja tylko dowodzę. Tak czy inaczej, stoimy w kabinie, która uległa niemal całkowitemu
zniszczeniu w trakcie lądowania. Widzicie ten otwarty luk i drogę na powierzchnię planety? Bardzo
ładnieją odmalowali. Osobiście nie wierzę, żeby drzewa mogły być purpurowe. Panie Mason,
zechciałby pan dokonać dalszych objaśnień? Dziękuję.
- Powiem krótko. Wy nieudacznicy, mieliście twarde lądowanie. Jedynym sposobem na
przeżycie jest wyciągnięcie waszych zestawów ratunkowych. Są one w tamtym korytarzu. Przed
wami dwa problemy - korytarz został zatarasowany.
Sten popatrzył przed siebie i stwierdził, że tu nie ma żartów. Podziwiał precyzję, z jaką
zbudowano przeszkodę. Kiedy weszli do wielkiej komory, odnieśli wrażenie, jakby połowa statku
rozbiła się na miazgę. Z paroma wyjątkami - Sten dokładnie je zapamiętał - wnętrze wyglądało jak
pokład bojowy i kilka przyległych korytarzy niszczyciela. Sten zastanawiał się, dlaczego na chwilę
przed wejściem do atrapy, Mason wziął Bishopa na bok i szepnął mu coś do ucha - coś bardzo
ważnego, sądząc po reakcji Chrząkacza.
- Drugi problem - kontynuował Mason - polega na tym, że siłownia jest zaprogramowana na
samozniszczenie. Pozostało wam dwadzieścia minut, zanim statek wybuchnie i wszystkich was
diabli wezmą. Jeśli nie wydostaniecie zestawów, nie przejdziecie testu. Jeśli nadal będziecie
rozwiązywać zadanie, kiedy minie już określony czas, nie przejdziecie testu.
- Dziękuję, panie Mason.
- Tak jest.
- Zaczynamy zadanie... Teraz!
Nastąpiła gwałtowna wymiana poglądów na temat sytuacji. Gadaninę przerwała Victoria.
Pieprzyć wszystko. Trzeba zacząć się przebijać. Chrząkacz stwierdził, że to głupi pomysł. Najpierw
należy ułożyć plan. Lotor na to, że jeśli nie wiedzą, jak głęboko jest zagrzebany drakh, to
jakiekolwiek przedsięwzięcia na niewiele się zdadzą.
Położenie wydawało się całkiem proste. Korytarz wiodący do zestawów ratunkowych został
zablokowany rozmaitymi śmieciami, które łatwo można było usunąć. Ale w poprzek przejścia
leżały skrzyżowane dwie wielkie stalowe belki. Dwaj kandydaci usiłowali usunąć przeszkody, i o
mało nie nadwerężyli sobie grzbietów. Bezowocne starania mężczyzn dowiodły, że jedynie siłą
mięśni niczego się nie wskóra.
Lotor stanął obok niewielkiego drąga, leżącego w korytarzu przed zaporą.
- Z tego można zrobić dźwignię - powiedział. - Gdybyśmy oczywiście znaleźli punkt oparcia.
- Daj spokój, Lotor - wszedł mu w słowo Chrząkacz. - Nie mamy żadnego cholernego punktu
oparcia.
- Wy błazny - krzyknęła niespodziewanie Victoria. - Weźcie tę wielką skrzynię z mapami,
która stoi na pokładzie bojowym.
- Nie uda się - stwierdził Bishop.
Sten zerknął na sierżanta. Co, do diabła, dzieje się z tym Chrząkaczem? Zazwyczaj pierwszy
zapalał się do nowych pomysłów. Podczas gdy dwóch kursantów przenosiło skrzynię z mapami,
Sten dokonywał małego rekonesansu w “statku”. Kiedy wrócił do korytarza, “punkt oparcia” tkwił
tuż przy blokujących drogę belkach. Pod jedną z nich włożono drąg. Wszyscy nacisnęli na
metalowe ramię. Pierwsza belka uniosła się i runęła na bok. Zespół wydał cichy okrzyk triumfu, po
czym przesunął gruby pręt do przodu.
- Nic z tego nie będzie - ocenił ponownie Bishop.
Jeden z kandydatów odstąpił.
- Chyba masz rację - przyznał. Nagle spostrzegł pomalowany na czerwono właz w metalowej
ścianie korytarza. Na środku widniał napis: PUNKT INSPEKCYJNY KONTROLI SKAŻEŃ. Nie
wchodzić bez przepustki II stopnia. Nie wchodzić przed zakończeniem dezaktywacji statku.
Otworzył klapę. Za nią znajdowało się drugie przejście.
- W porządku. To jest to - rzucił, uradowany.
- Nie czytałeś napisu? - zapytał Sten.
- I co z tego? Ten statek nie może być już bardziej zdezaktywowany.
- Racja - zgodził się Bishop.
Stena znów ogarnęło zdziwienie.
Gdy kandydat wcisnął się przez wąski otwór, klapa zamknęła się z lekkim trzaskiem. Po pięciu
minutach pozostali członkowie grupy usłyszeli ryk bólu. Demony, które wymyśliły testy selekcji,
zatroszczyły się o wszystko. Takie przejście zazwyczaj jest wypełnione przegrzaną parą. Na
szczęście były to ćwiczenia, więc kandydat został tylko lekko ochlapany wrzącą wodą - skutek:
oparzenia pierwszego stopnia. Potem przejście otworzyło się, z hukiem, a nieszczęśnik wypadł na
zewnątrz atrapy, gdzie spotkał Ferrariego, który obwieścił mu śmierć i dyskwalifikację.
Po “śmierci” kandydata, zespół zdwoił wysiłki, żeby podważyć drugą belkę. Sten dobrze się
przy tym napocił, ostatecznie jednak dał za wygraną i zaczął myśleć nad innym rozwiązaniem.
Przeszukawszy statek, wyszedł na zewnątrz, żeby rozejrzeć się za czymś, co mogłoby posłużyć jako
narzędzie.
W końcu znalazł.
Kiedy dowlókł na miejsce czterdziestometrowy kabel, który prawdopodobnie wypadł z
obudowy statku, członkowie zespołu dysząc przeżywali porażkę.
Pozostało siedem minut. Sten nie trudził się wyjaśnieniami. Przeprowadził cienki przewód pod
belką i obwiązał ją kilkakrotnie. Potem dociągnął kabel do jakiejś solidnej ramy, a następnie znów
poprowadził go do sztaby.
- Co ty, do diabła, robisz? - Bishop złapał kompana za ramię.
- Przesyłam całusy pieprzonemu Imperatorowi - warknął Sten. - Podaj mi rękę.
- Daj spokój! Marnujesz czas.
- Słuchaj, Chrząkaczu. Zamierzam zrobić blok, pociągnąć za kabel i wyrwać tę belkę.
- Sten, nie jestem pewien, czy to zadziała. Dlaczego nie mielibyśmy omówić twojego
pomysłu?
- Bo zostało pięć minut.
- Właśnie! Nie chcemy czegoś sfuszerować, prawda?
- Nic z tego. - Sten zadał cios otwartą dłonią. Jego ręka mogła zabić, okaleczyć albo
sparaliżować wszelkie istoty znane imperialnej szkole walki wręcz. Dłoń rąbnęła Bishopa w kark,
tuż poniżej ucha. Kandydat runął na ziemię jak worek piasku.
- Zamknąć się! - rozkazał Sten, przerywając okrzyki zaskoczenia. - Weźcie ten cholerny kabel
i ciągnijcie ze wszystkich sił. Bishop był czynnikiem sabotującym. Widziałem, jak Mason wydawał
mu polecenia. Do roboty, ludziska. Musimy się stąd wydostać!
Linoblok wyszarpnął belkę, a zespół zdołał wydostać zapasy z magazynu. Członkowie grupy
wybiegli ze “statku” na dobrą minutę przed upływem wyznaczonego czasu.
Bishop, kiedy odzyskał przytomność, powiedział, że Sten miał rację - Mason kazał sierżantowi
grać rolę sabotażysty.
Ferrari zrzędził, że są jednym z nielicznych zespołów, w którym w ciągu ostatnich pięciu lat
udało się przejść przez ten sprawdzian.
Ocena: CELUJĄCA
Rozdział dziewiąty
Sten miał kłopoty.
Rzecz nie w tym, że z matematyki był kompletnym głąbem - w armii imperialnej, powyżej
stopnia szeregowca drugiej rangi to się nie zdarzało - ale brakowało mu takiego instynktownego
zrozumienia dla liczb, jakie miał dla przedmiotów. Nie potrafił też wyobrazić sobie statków i planet
pod postacią równań.
Toteż postarał się o korepetycje. Udzielała mu ich Victoria. Nie był to dla niej problem. Każdy
wiedział, że egzaminy ma jakby już zdane. Ale Bishop?
Geniuszów matematycznych wyobrażamy sobie jako małych, chudych facecików mówiących
dyszkantem i noszących szkła korekcyjne. Sten rozmyślał ponuro o stereotypach, kiedy grube
paluchy Bishopa harcowały po klawiszach komputera, wskazywały liczbę na ekranie, a sam
sierżant z precyzją i cierpliwością pedanta starał się uświadomić Stenowi, że czysta matematyka
dokładniej opisuje wszechświat niż obraz lub słowo.
Sten znów popatrzył na ekran i nie znalazł żadnego odniesienia do rzeczywistości.
- Co za cholerna ciemięga - mruknął Bishop do Victorii. - Daj mi maczugę. Może tak trafię mu
do przekonania.
Victoria znalazła rozwiązanie. Podłączenie mikroholoprocesora Stena do komputera nie zajęło
nawet jednego wieczoru. Kiedy zaczęły napływać dane numeryczne, holoprocesor stworzył małą
trójwymiarową mapę gwiezdną.
W końcu, po wielu trudnościach, Sten zaczął rozumieć, o co chodzi.
Ostatecznie otrzymał notę:
PERCEPCJA MATEMATYCZNA WYMAGA DOSKONALENIA.
Z jakichś nieznanych powodów, podczas każdego szkolenia Sten musiał przechodzić testy na
odporność grawitacyjną.
Sten potrafił zrozumieć, dlaczego przeprowadza się badania, ile G można wytrzymać, albo ile
razy można zmienić kierunek pola, zanim da się za wygraną. Ale skoro już raz zyskało się takie
informacje, to po co sprawdzać ponownie?
Wiedział, że jako żołnierz zachowuje sprawność bez kombinezonu antygrawitacyjnego do 3,6
E-grawów. Mógł pracować w pozycji siedzącej pod 11,6 E-grawami. Traci przytomność pod
wpływem krótkotrwałego działania 76,1 E-grawów albo mikrosekundowego uderzenia 103 E-
grawów.
Wszystko to było zapisane w jego pliku medycznym. Więc po co znów go testowano?
Sten uznał, że jest to po prostu część stosowanego sadyzmu, aplikowanego przez każdą szkołę
wojskową. Ze wszystkich rodzajów testów, którym go poddawano, najbardziej nie cierpiał
centryfugi. W pierwszej fazie kursu, rzecz jasna, stosowano właśnie tę metodę.
Sten przygryzł wargi na widok stalowej maszynerii zwisającej nad nim w wielkim
pomieszczeniu.
- Wyglądasz na zaniepokojonego, kandydacie Sten - stwierdził Mason, wchodząc do sali.
Sten trzasnął obcasami:
- Ale skąd, panie instruktorze!
- Boisz się, kandydacie?
Sten miał dość takiej stereotypowej gadaniny. Bardzo brakowało mu Alexa. Ten przysadzisty
mieszkaniec planety o podwyższonej grawitacji znalazłby jakąś odpowiedź - prawdopodobnie
palnąłby Masona w łeb.
Kilgour też przechodził szkołę pilotażu. Stena nie doszły żadne ekscytujące wieści związane z
tym faktem, więc pomyślał, że Alex ukończył kurs, nie rozbijając głowy Masonowi.
Prawdopodobnie Kilgour został wysłany w inne miejsce. Sten udzielił Masonowi wymijającej
odpowiedzi i wdrapał się do kapsuły centryfugi.
Wieczorem, kiedy żołądek wrócił już na swoje miejsce, Sten poczuł umiarkowany głód.
Wyszedł z pokoju na lekko chwiejnych nogach i skierował się do pokoju rekreacyjnego. W którejs
z maszyn z żywnością zapewne znajdzie coś przypominającego cienki kleik owsiany.
Sh’aarl’t, Bishop i Lotor siedzieli w milczeniu przy stole do gry. Sten wyjął z otworu pełną
filiżankę i przysiadł się do przyjaciół. Lotor obwieścił mu nowinę:
- Wylali dzisiaj Victorie.
Sten podskoczył. Zupka wylała mu się na kolana.
- Nie przeszła testu przeciążeniowego - odpowiedział na nie zadane pytanie Bishop.
- Niemożliwe - krzyknął Sten. - Była cholernie dobrą gimnastyczką. Tancerką.
- Najwyraźniej każdemu mogą się zdarzyć zawroty głowy - wtrąciła się Sh’aarl’t.
- Ile G miała?
- Dwanaście z kawałkiem - odparł Bishop.
- Cholera - zaklął Sten. Nawet umiarkowane manewry bojowe na statku z wyłączonymi
generatorami McLeana potrafią dawać większe przeciążenia.
Zdał sobie sprawę, że mówią o Victorii, używając czasu przeszłego. W pierwszej fazie, jeśli
kandydat został zdyskwalifikowany, usuwano go natychmiast. Sten był nieco zdziwiony, że trójka
przyjaciół w ogóle posiadała jakiekolwiek informacje na temat przyczyn niepowodzenia Victorii.
Uświadomił sobie również, że z chwilą gdy odeszła ich dziewczyna - talizman, przepadła
nadzieja na pomyślne przetrwanie dalszych testów.
Rozdział dziesiąty
Tablicę ogłoszeń w koszarowym korytarzu nazywano, nie bez racji, “Gazetką dnia Sądu
Ostatecznego”. Sten zapoznawał się z najnowszymi dyrektywami: o 16.00, wszyscy kandydaci
mają się zgromadzić na centralnym dziedzińcu. Zastanawiał się, jaki to nowy rodzaj masowej
tortury wymyślili instruktorzy pilotażu. Do końca pierwszej fazy pozostało zaledwie kilka dni.
Wśród kandydatów, którym udało się przetrwać byli: Sh’aarl’t, Bishop i Lotor.
Nagle Sten mało nie podskoczył, gdy przeczytał:
OBOWIĄZUJE STRÓJ GALOWY.
Sten znalazł się teraz w tarapatach. Postąpił słusznie, ukrywając baretki na początku szkolenia.
Zauważył, że ci, którzy mieli więcej odznaczeń albo wysoką rangę doświadczali więcej męczarni.
Jak do tej pory, mimo nie skrywanej nienawiści Masona, Stenowi udawało się odwracać uwagę
instruktorów od swojej osoby.
No cóż. Wszystko co dobre, szybko się kończy.
- Proszę, proszę, jak to kandydat ślicznie wygląda - mruknął Mason. - Tyle wstążek i
kokardek!
Sten wolał nie przypinać sobie medali, ale wiedział, że musi, gdyż inaczej ciężko pogwałciłby
obecny nakaz. Byłoby to całkiem w stylu instruktorów pilotażu, gdyby najpierw dokładnie
sprawdzili akta osobowe, potem przyjrzeli się piersiom kandydatów, a za jakąkolwiek
niedokładność wyrzucaliby z kursu.
Sten stuknął obcasami pod adresem Masona, ale patrzył w zdumieniu na Ferrariego. Ten tłuści
och nosił teraz gwiazdki admirała floty, a odznaczenia sięgały mu niemal epoletów.
Mimo zaskoczenia, Sten zauważył, że tuż nad pasem Ferrari ma na mundurze jakby plamę po
zupie.
- Gdybym wiedział, że masz te wszystkie błyskotki, poświęciłbym ci więcej uwagi,
kandydacie - kontynuował Mason. - Ale przecież jeszcze nic straconego.
Świetnie. Sten był skazany. Zastanawiał się tylko, jak Mason dobierze mu się do tyłka.
Odpowiedź przyszła kilka minut później.
Ferrari wydał rozkaz baczność i złożył kandydatom gratulacje. Formalne testy zostały
ukończone. Wszyscy, którzy wytrzymali, odnieśli sukces. Pozostawał sprawdzian końcowy.
- Nie trudźcie się przeglądaniem tego, co robiliście do tej pory - radził Ferrari. - Sprawdzian
końcowy pod żadnym względem nie przypomina dotychczasowych testów. Macie dobę na
domysły, co to będzie. Uważamy, że takie oczekiwanie dobrze robi duszy. Przy okazji, ten test jest
indywidualny. Każdy instruktor pilotażu wybierze sobie kandydatów.
Teraz Sten wiedział, w jaki sposób Mason go dopadnie.
Rozdział jedenasty
Samolot - przynajmniej zdawało się, że to samolot - był takim złomem, jakiego Sten w życiu
nie widział. Maszyna składała się z płaskiej metalowej platformy o średnicy dwóch metrów, dwóch
foteli, dwóch paneli z przyrządami i owiewki. Platforma spoczywała na metalowych płozach. Z tyłu
znajdowała się namiastka elektrowni, a za tym urządzeniem sterczał ażurowy metalowy dźwigar,
zakończony pionowo przymocowanym śmigłem. Nad platformą było drugie śmigło, umieszczone
horyzontalnie w stosunku do ziemi. Miało ono łopaty o długości około sześciu metrów każda.
Samolot stał pośrodku szerokiego, całkowicie płaskiego lądowiska. Dwieście metrów przed
dziobem wyrastał rząd pylonów.
Na lądowisku byli tylko Sten i Mason. Sten zwrócił bladą ale - miał nadzieję - wyrażającą
entuzjazm twarz w stronę instruktora.
- W tej szkole istnieje taka zasada - zaczął Mason. - Wiadomo, że są ludzie stworzeni do
latania. Rzecz jasna, ta opinia nie dotyczy żadnego z was, błazny. Wielu pilotów ma swoje ulubione
maszyny. Nie byłoby sensu przeprowadzać testu na podstawowe zdolności, wsadzając kogoś na
jego ulubioną zabawkę, prawda? Przygotowaliśmy więc coś, na czym, o ile nam wiadomo, od
tysiąca lat nikt nie latał. Ta kupa złomu, zwana kiedyś helikopterem, zabiła w swoim czasie wielu
pilotów. Teraz ty spróbujesz swoich sił, kandydacie. Albo rozglądaj się za innym zajęciem.
Słyszałem, że poszukują meteorologów planetarnych w Sektorach Pionierskich.
- Tak jest.
- Gramy fair. Pomożemy ci trochę. Najpierw dowiesz się o dwóch faktach. Po pierwsze: ten
helikopter nie wzniesie się bez bata, szybuje jak skała i w ten sam sposób ląduje, więc musisz mieć
na niego odpowiedni sposób. Po drugie: łatwo jest nim latać, jeśli należy się do tego rodzaju ludzi,
którzy potrafią jednocześnie klepać się po głowie i głaskać po brzuchu.
Sten zastanawiał się, czy Mason przypadkiem nie robi sobie żartów. To niemożliwe - ten
człowiek jest pozbawiony poczucia humoru.
- Co więcej, obaj przypniemy się do foteli, a ja ci pokażę, jak działają instrumenty -
kontynuował instruktor. - Potem ty przejmiesz prowadzenie i popilotujesz według moich instrukcji.
Zacznę od najprostszych rzeczy.
Rzeczywiście, tych kilka instrumentów sterowniczych łatwo dało się opanować. Drążek z
przodu pozwalał kontrolować kąt nachylenia łopat wirnika. Można go było przekręcać na wszystkie
strony i za jego pomocą - według objaśnień Masona - manewrować helikopterem. Drugą dźwignią,
umieszczoną z boku, zwiększało się obroty łopat, a co za tym idzie szybkość lotu helikoptera. Dwa
pedały kontrolowały mały wirnik z tyłu statku. Urządzenie to powstrzymywało maszynę od
okręcania się wokół własnej osi.
Pierwszy sprawdzian polegał na uniesieniu helikoptera w powietrze.
Mason wykonał ten manewr dwukrotnie. Wydawało się to łatwe.
- Masz tylko utrzymać go metr nad powierzchnią lądowiska. - Kazał Stenowi przejąć stery.
Wtedy helikopter okazał się zupełnie inną maszyną. Pomimo usiłowań Stena zanurkował,
rąbnął czubkami płóz o lądowisko, a następnie, podążając za przesadną reakcją pilota, uderzył o
grunt tyłem... potem znowu przodem... i Mason musiał przechwycić drążki.
- Chcesz jeszcze raz spróbować?
Sten skinął głową.
Kolejna próba wypadła lepiej - chociaż też niezbyt dobrze. Dodać mocy... wszystko
kontrolować... bardzo delikatnie ruszać drążkiem. Tym razem Sten o nic nie uderzył, ale nie mógł
utrzymać wymaganego pułapu jednego metra. Momentami gwałtownie unosił się na trzy metry.
Jego kombinezon był przesiąknięty potem.
Jeszcze raz.
Amplituda skoków zmniejszyła się do plus-minus jednego metra.
- Dobrze. Teraz polecimy do przodu. - Mason popatrzył na Stena.
Instruktor pokonał jakieś pięćdziesiąt metrów i zawrócił do punktu startu, potem powtórzył
manewr.
- Masz utrzymać wysokość dwóch metrów i po prostu lecieć przed siebie. Powiem ci, kiedy się
zatrzymać.
Helikopter zaczął robić susy. Dwukrotnie zgrzytnął płozami ziemię. Przemieszczał się bokiem
w stosunku do pylonów. Mason przejął stery i kazał kursantowi trzykrotnie powtarzać całą
operację. Sten zastanawiał się, czy jednak nie będzie musiał zostać meteorologiem.
Następny etap polegał na doprowadzeniu helikoptera do pylonów. Należało przelecieć między
nimi slalomem. Za pierwszym razem Sten skosił wszystkie słupy. Przy czwartej próbie uderzył
tylko w kilka.
Mason popatrzył na niego, po czym dał znak. Dość.
Sten usiadł wyprostowany i położył ręce na kolanach. Czekał na dalsze rozkazy.
Mason wylądował tam, skąd zaczynali lot, wyłączył silnik odpiął pasy. Sten poszedł w jego
ślady. Zeskoczywszy z platformy, odszedł od maszyny, schylając się pod zwalniającymi tempo
łopatami wirnika.
Instruktor stał z kamiennym wyrazem twarzy jakieś trzydzieści metrów od helikoptera.
- To wszystko, kandydacie. Zameldujcie się w miejscu zakwaterowania. Zostaniecie
poinformowani o waszym statusie.
Sten zasalutował. Cholera! Tyle tylko miał do powiedzenia o pomyśle wysłania go do
marynarki.
- Kandydacie!
Sten zatrzymał się i odwrócił.
- Czy kiedykolwiek przedtem lataliście na takiej maszynie?
Sten poczuł cień nadziei.
Rozdział dwunasty
Następnego dnia na liście widniały nazwiska Stena, Bishopa, Sh’aarl’t i Lotora.
Pierwsza faza. Przyjęci. Skierowani do drugiej fazy Imperialnej Szkoły Lotniczej.
Na kolejnym etapie będą się uczyć latania. Z pięciuset kandydatów przetrwało mniej niż
czterdziestu.
Zgodnie ze zwyczajem, ukończenie kursu powinno zostać ogłoszone przez instruktorów.
Zwykle przytaskiwali oni beczułki z alkoholem i zapraszali kandydatów na cienkusza. Sh’aarl’t,
Sten i Bishop nie mieli jednak ochoty na branie udziału w jakichkolwiek ceremoniach. Rozpili
flaszkę herbatki ziołowej i rzucili się do pakowania. Pragnęli tylko jednego - wyrwać się stąd jak
najprędzej.
Koło sań, które miały zabrać kandydatów na statki, czekali Ferrari i Mason.
I znów, jak nakazywała tradycja, w tym momencie powinno się odbyć przedstawienie
polegające na robieniu dobrej miny do złej gry. Ale wyraz twarzy Masona nie zmienił się ani
trochę. Instruktor nadal wyglądał tak, jakby mu było przykro, że którykolwiek z kandydatów
ukończył szkolenie. Na Stena gapił się ze szczególną nienawiścią.
Sten zrewanżował mu się tym samym.
Do cholery z wybaczeniem i zrozumieniem. Marzył o tym, żeby spotkać Masona w alejce za
hangarem i zostawić mu jeszcze jedną pamiątkę w postaci blizny - najchętniej w poprzek gardła...
Rozdział trzynasty
Nazwa Światy Pogranicza przywodziła na myśl jakiś rodzaj geograficznej albo politycznej
wspólnoty, która łączyłaby gromady gwiazd rozsiane w przestrzeni między imperium a systemem
Tahnijczyków. Nic bardziej mylnego.
Gwiezdne skupiska powoli zasiedlali pionierzy z imperium. Nie byli to awanturnicy albo
radykałowie, którzy zajęli na przykład Gromadę Wilka, lecz ludzie pragnący żyć w prostocie i
pokoju. Większość z nich stanowili oficerowie albo urzędnicy państwowi. Tu rozpoczynali oni
swoją drugą, a nawet trzecią karierę życiową. Inni chcieli prowadzić na tym terenie małe
przedsiębiorstwa oraz firmy handlowe.
Brakowało, więc bohaterskich pionierów, ale dzięki temu nie było też zbirów, którzy
zazwyczaj pojawiają się w podobnych okolicznościach. Wszyscy żyli zatem szczęśliwie i spokojnie
przynajmniej do chwili, gdy ekspansja Tahnijczyków spowodowała napływ nowych imigrantów.
Formy rządów na Światach Pogranicza odzwierciedlały charakter samych osadników. Czy to
na pojedynczych planetach czy w całych systemach gwiezdnych, ukształtowały się tu różne rodzaje
parlamentaryzmu, od umiarkowanego liberalizmu poczynając, na umiarkowanym autorytaryzmie
kończąc. Jako że kandydatów na tyranów w tej części nieba nie było, siły zbrojne ograniczały się do
policji celnej i straży pogranicza. Wszystkie planety unifikował jedynie szczyt gospodarczy,
obradujący raz na jakieś pięć lat nad najbardziej palącymi problemami, które pojawiły się w ciągu
tego okresu. Był to gwiezdny zaścianek, zadowolony z siebie i swego prowincjonalnego żywota.
Tak właśnie przedstawiała się sytuacja, dopóki na scenę nie wkroczyli Tahnijczycy.
Trudna sytuacja demograficzna oraz polityczne ambicje sprawiły, że rząd Tahnu chętnie
wspierał finansowo imigrantów. A należeli oni do typu klasycznych pionierów. Mieli
niezaspokojone apetyty. Kultura nowych przybyszów zasadzała się na wspólnocie, co dawało im
przewagę nad osadnikami z imperium. Położenie stawało się coraz bardziej krytyczne. Dochodziło
do buntów i pogromów.
Osadnicy z imperium pierwsi zdobyli tereny Światów Pogranicza, więc początkowo mieli
decydujący głos. Tahnijczykom zakazano posiadania większych obszarów przestrzeni, wykluczono
ich z życia politycznego. Zostali ograniczeni do funkcjonowania w wiejskich i miejskich gettach.
Jednak resentymenty tahnijskich osadników podsycał rząd Tahnu, który chciał włączyć Światy
Pogranicza do swojej domeny. Ruch wywrotowy stał się zatem bardzo prężny, a ponadto był
popierany przez przywódców państwowych. Tymczasem imperium robiło niewiele, żeby rozwiązać
ten problem. W końcu chodziło przecież o obszary zaściankowe, prowincjonalne z niezbyt
istotnymi problemami - bunty, choćby i krwawo tłumione, to jeszcze nie ludobójstwo - więc nie
przykładano do nich większej wagi.
Imperialne garnizony, które miały pilnować tahnijskich osadników, robiły się coraz bardziej
leniwe i rozlazłe. Oficerowie oraz żołnierze, zamiast odgrywać rolę rozjemców, bratali się z
imperialnymi osadnikami. Przybysze z imperium zaczęli uznawać ludzi z Tahnu za gorszy gatunek
istot.
Nieco wcześniej był krótki okres, kiedy wydawało się, że można uniknąć konfrontacji między
imperium a Tahnami. Niektórzy z bardziej dalekowzrocznych tahnijskich rewolucjonistów
rozumieli, że gdyby doszło do starcia, ich ziomkowie zostaną pokonani z kretesem. W wielkiej
tajemnicy wydelegowali przywódcę organizacji do Starego Świata. Wysłannik nazywał się Godfrey
Alain. Zginął on w zamachu bombowym skierowanym przeciwko samemu Imperatorowi. Ostatnie
negocjacje pomiędzy imperium a frakcją pokojową Rady Tahnu także zakończyły się jatką.
Już było słychać bębny wojenne, szczególnie dobrze w Światach Pogranicza.
Ale nikt we wszystkich gwiezdnych gromadach nie uświadamiał sobie, jak niewiele brakowało
do konfliktu, który ogarnie całe imperium.
Rozdział czternasty
Nad wiejską drogą słabo brzęczały zakurzone grawisanie - stary, pudłowaty model z wystającą
ładownią. Ze sposobu, w jaki się poruszał, można było wywnioskować, że odkąd opuścił fabrykę,
używano go bezustannie. Handlarz zgarbiony nad sterami wydawał się równie wiekowy i
niesprawny jak jego pojazd. Wielki mężczyzna miał szeroką, dobroduszną twarz i szerokie bary,
rozpychające wysłużony kombinezon. Jegomość mruczał coś do siebie w rytm powarkiwania
silnika McLeana. Prowadząc wóz, wyglądał na osobę odprężoną i swobodną, ale jego oczy krążyły
drapieżnie, notując każdy szczegół krajobrazu.
To była biedna kraina, usiana skałami i kępkami drzew pogiętych przez wiatr. Odnosiło się
wrażenie, że wystarczy jeszcze jedna burza piaskowa, a cała okolica zmieni się w pustynię.
W ciągu dnia handlarz przeleciał nad kilkoma gospodarstwami należącymi do nielicznych
tahnijskich imigrantów. Zatrzymywał się na chwilę przy każdej farmie, przyglądał się panującej na
niej nędzy i ruszał dalej. W każdym z tych miejsc żadna istota nie poprosiłaby o szklankę wody.
Nie ze względu na wrogość mieszkańców - to należało uznać za pewnik - ale dlatego, że taka ilość
życiodajnego płynu mogła być ostatnim zapasem.
Handlarz zauważył w oddali plamkę zieleni. Zmienił kurs i wkrótce znalazł się nad wielką
farmą. Tutaj gleba wydawała się względnie żyzna. Nie był to ił, ale i nie skalny kamień. A poza tym
teren przecinały rowy irygacyjne. Pośrodku tej oazy stały duże budynki otaczające studnię
artezyjską. Ona właśnie stanowiła źródło bogactwa. Kilkoro ludzi pracowało w polu na
podrdzewiałych, skrzypiących maszynach.
Ciągle pomrukując, mężczyzna zatrzymał grawisanie. Udawał, że nie spostrzega, jak ludzie w
polu zamarli na jego widok. Przeszedł niedbale, odprowadzany ich spojrzeniami, schronił się za
krzakiem i ulżył pęcherzowi. Potem zapalił papierosa, rozejrzał się leniwie i poczłapał do płota. Bez
specjalnego zainteresowania gapił się na mężczyzn i kobiety w polu. Patrzył okiem fachowca
oceniającego pracę podobnych jemu znawców. Głośno prychnął. Gdyby miał wąsy, to parsknięcia,
które wydał, unosiłyby je aż do krzaczastych brwi.
- Ładne miejsce - powiedział wreszcie, utrafiając w ton, jakim porozumiewają się
współpracujący rolnicy.
Grupka ludzi stanęła w jednym miejscu. Naprzód wystąpił Tahnijczyk w średnim wieku,
niemal dorównujący wzrostem kupcowi. Handlarz uśmiechnął się do niego szeroko, ostentacyjnie
ignorując pozostałych, którzy właśnie podnosili broń i powoli rozchodzili się na boki.
- Nie wiedziałem, że wy tu uprawiacie włoską kapustę - rzekł, kiedy Tahnijczyk podszedł
bliżej. Przypatrzył się uważniej polom. - Jest trochę pożółkła i niezbyt duża.
Mężczyzna zatrzymał się przed przybyszem, tuż po drugiej stronie płotu. Tymczasem, synowie
i córki gospodarza otoczyli kupca półkolem. Rozległ się trzask odbezpieczanej broni.
- Najbliższe miasto jest jakieś czterdzieści wiorst stąd - oświadczył rolnik, dając intruzowi do
zrozumienia, żeby zabierał tyłek w troki.
Kupiec znów parsknął:
- Taaa... Zauważyłem na mapie kompasowej. Nie bardzo to wygląda na miasto.
- Owszem - odparł Tahnijczyk. - Do najbliższego osiedla osadników z imperium trzeba jechać
dwa, dwa i pół dnia.
Starzec roześmiał się w głos.
- Przyuważyliście mnie, co? Do diabła, wcale się nie wstydzę. Przy okazji, jestem dumny z
tego, że zajmuję się rolnictwem.
Mężczyzna popatrzył na stojącego przed nim olbrzyma.
- Jeśli tak - powiedział - to co robisz poza swoim gospodarstwem?
- Zarzuciłem uprawę roli, gdy skończyłem osiemdziesiątkę - odparł kupiec. - Mógłbyś rzec, że
przeszedłem na emeryturę. Teraz rozpoczynam drugą karierę życiową.
Rolnik przeniósł wzrok na swoich krewniaków, aby sprawdzić zajęte przez nich pozycje.
Rzucił okiem na horyzont, szukając oddziałów imperialnych.
- I co z tego? - odburknął.
Kupiec poczuł, że ważą się jego losy.
- Taa... - mruknął nie speszony. - Nic. Sprzedaję nawozy sztuczne. Własnej produkcji. Może
was to interesuje?
Wyciągnął mocno zużytą chusteczkę i wydmuchał w nią nos. Potem znów zerknął na pola
kapusty. W oddali zauważył ciemniejsze miejsca. Zdał sobie sprawę, że były to szczątki tahnijskich
gospodarstw, spalonych przez buszujące po okolicy bandy imperialnych osadników.
- Nie zapobiegną wysychaniu, ale kapusta przestanie wam żółknąć.
- Panie - zaczął farmer. - Albo jesteś pan cholernym głupcem, albo...
Kupiec znowu parsknął śmiechem.
- W moim wieku, przywykłem do gorszych rzeczy, niż to, że ktoś nazywa mnie głupcem.
- Słuchaj, stary - powiedział gospodarz. - Nie masz niczego lepszego do roboty, niż szwendać
się tam, gdzie mieszkają Tahnijczycy?
- Daj spokój, człowieku. Gadasz o polityce. Mnie polityka nigdy nie obchodziła. Interesuję się
tylko towarem, który sprzedaję. Resztę mam gdzieś.
Sięgnął do ładowni grawisań. Tahnijczycy natychmiast unieśli broń. Starzec wyjął kilka
butelek z kartonowego pudła. Z miną niewiniątka wyciągnął jedną w stronę farmera.
- To moja wizytówka - rzekł spokojnym tonem.
Osadnik ostrożnie chwycił flaszkę ponad płotem. Popatrzył na nalepkę. Kupiec uznał, że
nadszedł czas, aby się przedstawić.
- Ian Mahoney - powiedział. - Destylowany jabłecznik i nawozy... Dalej, spróbuj. Sam to
pędziłem. Prosta mieszanka, ale dobra.
Farmer odkręcił korek. Poczuł słodką woń jabłek połączoną z ostrym zapachem alkoholu.
- To nie takie mocne - zapewnił Mahoney. - Jakieś siedemdziesiąt pięć procent. Strzel sobie
jednego.
Farmer wziął łyk i wciągnął powietrze. Potem bez wahania wypił resztę. To rzeczywiście był
całkiem niezły trunek.
- Wspaniały bimber - ocenił.
Mahoney parsknął.
- Powinieneś zobaczyć nawóz mojej produkcji. Nie ma w nim niczego organicznego. Czysta
chemia. Cholernie dobra dla roślin i nie musisz się martwić, że dzieciaki dostaną tasiemca.
Przynajmniej dopóki będziesz je trzymał z daleka od bydła.
Farmer roześmiał się. Mahoney zauważył, że ludzie opuścili broń. Odczuł pewną ulgę, kiedy
Tahnijczyk przywołał przyjaznym gestem swoje potomstwo.
- Masz pan więcej tego jabłecznika? - spytał rolnik.
- Jasne.
Marszcząc się, pociągając nosem i drapiąc po zadku, generał major Ian Mahoney, dowódca
Pierwszej Imperialnej Dywizji Gwardii, sięgnął do ładowni grawisań po flaszki dla tahnijskich
chłopaków.
Rozdział piętnasty
To była typowa wiejska oberża - wielka, wybielona, z wystającymi belkami z cennego gatunku
drewna. Na zewnątrz stały zaparkowane całkiem nowe grawiwozy, warte wiele tysięcy kredytów.
Dookoła rozciągały się po horyzont gładkie, dobrze nawodnione pola uprawne. Oberża nosiła
nazwę “Pod Imperialnym Herbem”.
Cholerne typy, pomyślał Mahoney, gdy dotarł do drzwi. Z zewnątrz dochodziły odgłosy
zaciekłej dyskusji.
- Tahnijskie dranie. Według mnie, policja powinna załatwić ich wszystkich.
- Do diabła z policją. Sami zajmijmy się własnymi sprawami. Każdy niech pieli z chwastów
swoje pole. Mówię wam, zbierzmy się którejś nocy i...
Mahoneya zauważono od razu, gdy przestąpił próg. W karczmie zapanowała cisza jak w
kościele. Generał odruchowo zatrąbił w chusteczkę do nosa, po czym podszedł do baru.
Opadł na stołek.
- Malucha i piwo - rzucił do barmana.
Zgromadzeni przysłuchiwali się z natężoną uwagą każdemu słowu przybysza. Mężczyzna
obsługujący bar napełnił kufel i postawił go przed gościem. Chwilę potem nalał drinka do kieliszka.
- Wpadło się po drodze? - zapytał nieco zbyt obojętnym tonem.
- Jasne - odparł Mahoney. - Ale dzisiaj niesporo idzie mi podróżowanie. Okropnie męczy mnie
kac.
Pociągnął łyk piwa i popił drinkiem. Barman dodał alkoholu.
- Mieli mocne głowy, co?
Mahoney jęknął:
- Wczoraj byłem u McGregorów. Wiesz, gdzie jest ich posiadłość? Jakieś trzydzieści mil stąd.
Barman skinął głową. Biesiadnicy też przytaknęli. Wszyscy znali McGregorów.
- Żenili swojego ostatniego chłopaka - powiedział Mahoney. Dla zgromadzonych w karczmie
to nie była nowina. - Właśnie wtedy przyjechałem. Mili ludzie. Usilnie nalegali, żebym został. Dali
mi ogromne ilości jedzenia i picia. - Parsknął przez coraz bardziej czerwieniejący nos. - Oczywiście
nie musieli mnie długo prosić do towarzystwa.
Mahoney poczuł, że na sali zapanowało odprężenie. W chwilę potem znów rozpoczęła się
gadanina. Następnego drinka barman postawił na koszt firmy. Mahoney pociągnął łyk i rozejrzał się
wkoło. Ot, tak, jakby szukał jakiejś przyjaznej twarzy.
Do generała podszedł dobrze ubrany, korpulentny mężczyzna z drinkiem w ręku. Przysiadł się
do Mahoneya.
- Wyglądasz na kupca - powiedział.
- O, do diabła - roześmiał się Mahoney. - Czyżby ta profesja tak szybko zmieniała ludzi? Dwie
trzecie swego żywota zajmowałem się gospodarką. Teraz handluję. Tak jakby.
- Tak jakby?
Mahoney natychmiast zaczął okazywać otwartość. Wyciągnął jakieś ulotki i broszury.
- Fabryki nawozów. To moja dziedzina - wyjaśnił. - Popatrz tylko na te okazy. Bardzo tanie, a
nadają się do wszystkiego, od przydomowego ogródka po wielkie gospodarstwo.
Mężczyzna wydawał się naprawdę zainteresowany:
- Słuchaj, może i mi się to przyda.
Mahoney rzucił mu spojrzenie spod krzaczastych brwi:
- Bez obrazy, ale nie wyglądasz na farmera.
- Obrazy nie było - odparł nieznajomy. - Zajmuję się handlem. Mam trzydzieści dwa sklepy.
Interes się rozrasta.
- Chłopie, to jest coś. Pozwól, że dokładnie opowiem ci o moim towarze. - I Mahoney
rozpoczął fazę, którą nazywał niedźwiedzim tańcem. Trwała około godziny i wymagała wypicia
wielu drinków. Do rozmowy dołączyli się inni. Wkrótce generał zaczął rozdawać butelki ze swoją
“wizytówką”.
Jak do tej pory, jego misja zaniosła go na kilkanaście planet w Światach Pogranicza.
Maskowanie miał świetnie opracowane. Teraz wybierał się do imperialnej stolicy Układu
Pogranicza: Cavite.
Mahoney obwieszczał, że jest starzejącym się rolnikiem, który większość życia spędził na
prowadzeniu dużego, bogatego gospodarstwa w jednym z kluczowych imperialnych systemów
rolniczych. Mówił też, że uwielbia obmyślać i wprowadzać wszelkiego typu udogodnienia.
I tak oto stworzył nawóz doskonały. O niskiej jakości i wysokiej cenie przeciętnych nawozów
Mahoney mógł rozprawiać godzinami - i często to robił, ku przerażeniu przypadkowych gości na
obiedzie. Tak czy inaczej, farmer Mahoney otworzył małą, śliczną fabryczkę nawozów i wyłożył
własne pieniądze, żeby założyć spółkę.
Obecnie przedstawiał się jako człowiek, który wszystko zawdzięcza sobie i podróżuje po
terenach rolniczych, aby pysznić się swoimi produktami. Nie żądał pieniędzy z góry, ale tylko pytał
ludzi, czy jeden z jego sprzedawców mógłby przyjechać za jakiś miesiąc. To rozpraszało
podejrzliwość nawet u osadników ze Światów Pogranicza, mocno przewrażliwionych na punkcie
obcych.
Także jabłeczny bimber przysparzał Mahoneyowi przyjaciół. Gadanina starszego pana robiła
swoje. Generał-handlarz z lubością zagłębiał się w szczegóły dotyczące gospodarstwa rolnego. To
wykańczało każdego słuchacza. Jedyną wadą maskowania było nieustanne siąkanie nosem.
Dowódca gwardii nie potrafił się już powstrzymać. Często się zastanawiał, czy kiedykolwiek
zwalczy tę przykrą i zdradliwą manierę. Ubolewał również nad tym, że od tego siąkania jego nos
zmienił kolor na jaskrawoczerwony.
- To mi się podoba - powiedział właściciel sklepów. - Czy rząd robił ci jakieś trudności z
uzyskaniem licencji?
Mahoney parsknął przez nos ze szczególną pogardą.
- Licencje? Rząd? Czy uważasz mnie za durnia? Do diabła! Użerałem się z tym cholernym
rządem przez całe życie. Jak im pozwolisz, to zrobią wszystko, żeby ci zniszczyć gospodarstwo.
Wśród zgromadzonych farmerów rozległy się gniewne pomruki wyrażające zgodę.
- Poza tym, zostało mi jakieś trzydzieści lat życia, albo trochę więcej - kontynuował. - Do
śmierci nie zdołałbym przebrnąć przez te licencyjne głupoty.
Argument był prastary i nie do odparcia.
- A co z transportem? Nie masz żadnych kłopotów?
- No cóż, jeszcze nie zabrałem się za transport. Teraz poznaję ludzi, pokazuję moje fabrykaty.
A dlaczego pytasz? Myślisz, że w tym rejonie mogą być jakieś problemy?
Właściciel sklepów wybuchnął:
- Cholera! Zamówienia napływają z całej okolicy. Płatne gotówką. A ta cała awantura z
Tahnijczykami powoduje, że znalazłem się na skraju bankructwa.
Zaczęła się cała litania narzekań. Swoje komentarze dodawali ludzie z powoli rosnącego
tłumku, który zebrał się wokół Mahoneya.
Mówili mu o podstępnych, leniwych Tahnijczykach, o atakach na włości osadników i o
kontratakach. Opowiadali o nieomal sparaliżowanej gospodarce, o niekompetentnych glinach i
opieszałych żołnierzach z imperialnych garnizonów.
Wyjawili nawet, że nad tahnijskimi enklawami pojawiły się tajemnicze światła. Podejrzewali,
że ludzie z Tahnu gromadzą broń, a zawodowi żołnierze przekradają się do Światów Pogranicza,
aby wzmocnić siły swoich plugawych ziomków.
Imperiami osadnicy byli, rzecz jasna, bez zarzutu. Z całych sił starali się nieść swój krzyż.
Każdy z obecnych w barze poświęcał się osobiście, czyż nie? Przecież sięgnęli głęboko do swoich
kont w bankach, żeby kupić spluwy dla obrony własnych oraz imperialnych dóbr.
Twarz Mahoneya coraz bardziej wyrażała ponurą zgodę. Sędziwy kupiec rzadko przerywał,
najczęściej żeby parsknąć albo zamówić jeszcze jedną kolejkę.
Zanim upłynęła noc, Mahoney mógł już wypełnić całą stronicę raportu.
Zaczynał sobie zdawać sprawę, że wywiad prowadzony przez Korpus Merkurego działał
gorzej niż przypuszczano. Informacje, które generał zebrał, pozostawały w całkowitej sprzeczności
z tym, czego oficjalnie dowiadywał się Imperator. Siły zbrojne Światów Pogranicza były
kompletnie rozbite i skorumpowane.
Natomiast prestiż imperium podupadał całkowicie.
Rozdział szesnasty
-... więc powiedzieliśmy temu imperialnemu wypierdkowi, żeby wsadził sobie podatki tam,
gdzie światło gwiazd nie sięga, i wysuwał z naszego terenu.
Wielka tahnijska kobieta ryknęła śmiechem na tę opowieść Mahoneya i rąbnęła gawędziarza
dłonią w plecy.
- Tak trzeba z nimi gadać - powiedziała. Mocno odbiło się jej piwem. Spojrzała w noc. -
Popatrz!
Mahoney spojrzał we wskazanym kierunku. Tuż przed nimi migotały światła tachnijskiego
gospodarstwa, którym zarządzała jego towarzyszka stołu. Generał spotkał ją przy miejscowym
wodopoju. Frehda była dużą kobietą w średnim wieku. Większą część życia spędziła w pobliskiej
enklawie. Przy piwie - pitym w dużych ilościach i poprawianym jabłecznikiem - szybko stali się
przyjaciółmi.
Mahoney ochoczo przyjął zaproszenie do spędzenia kilku dni na farmie, “żeby zobaczyć, jak
tu się żyje ludziom”. Frehda zapewniała kompana, że nauczy się on wielu rzeczy podczas tego
pobytu. Mahoney miał powody, żeby jej wierzyć. W barze krążyło wiele pogłosek o tej okolicy.
Nawet w nocy tahnijska enklawa robiła imponujące wrażenie. Kiedy się zbliżali, Mahoney
zobaczył stalowe baraki, otoczone skomplikowanym systemem ostrzegawczym i obrzydliwie
wyglądającym płotem z drutu kolczastego. Gdy podszedł do głównego wejścia, z mroku wychynęło
dwóch uzbrojonych po zęby strażników.
W charakterze powitania, Frehda wykrzyczała pod ich adresem kilka przyjacielskich
sprośności.
- Co to za facet, szefowo? - spytał wartownik.
- Kupiec, chłopcze - odparła Frehda. - To dobry człowiek. Spije do nieprzytomności każdego,
poza mną.
Rozległy się chichoty. Mahoney zauważył, że Frehda słynęła z możliwości pochłaniania litrów
alkoholu. W ciągu wieczoru potajemnie zużył prawie połowę swoich pigułek na trzeźwość, żeby
utrzymać się na nogach.
- Przenocuję go u siebie. Może, który oprowadzi gościa po gospodarstwie.
- Chcesz pan obejrzeć coś konkretnego? - zapytał jeden z Tahnijczyków. Mahoney pochwycił
nutkę podejrzliwości w głosie mężczyzny. Najwyraźniej farmer niezbyt ufał rekomendacjom
podchmielonej szefowej.
- Trzymacie tu świnie? - zagadnął generał.
- Jasne. A coś pan myślał, żeśmy parobki?
Mahoney parsknął.
- Nie, ja po prostu mam słabość na punkcie świń. Całe życie się nimi zajmowałem. Mógłbym
tomy spisać o tych zwierzakach.
- I potrafi o nich rozmawiać - dodała Frehda. - Mało mnie nie zanudził na śmierć, zanim go
spiłam na tyle, żeby zmienił temat.
Strażnicy odprężyli się. Znów zachichotali i przepuścili grawiwóz.
Mahoneya obudziło głośne, urywane pokrzykiwanie i ostre światło słońca przedostające się do
pokoju przez zakratowane okno. Głowa pulsowała mu po nocnej bibie. Nie mógł się uwolnić od
pijackiej kompanii Frehdy przez wiele godzin.
Znów rozległy się okrzyki. Miały w sobie coś specyficznego. Brzmiały jak rozkazy.
Machinalnie parskając, Mahoney zwlókł się z pryczy i zaczął zakładać ubranie. Zobaczymy, Ian, co
tu się wyprawia.
Wyjrzał na zewnątrz. Widok zaskoczył nawet jego. Kilku mężczyzn trenowało na wojskowym
torze przeszkód ponad dwudziestu tahnijskich nastolatków. Ho, ho, Mahoney, aleś trafił! Stanął
obok jednego z trenerów i obserwował ćwiczącą młodzież. Gdy któryś z chłopców zwolnił albo
zaplątał się w przeszkodę, spadał na niego grad drwin ze strony dorosłych.
- Co tu robicie, przyjacielu?
- A to ty jesteś tym kupcem, który zatrzymał się u Frehdy, prawda?
Mahoney parsknął przytakująco.
- Żeby nie zostawić pana bez odpowiedzi; po prostu dajemy chłopakom w kość. Muszą zrzucić
z siebie trochę sadełka.
Oczywiście, pomyślał Mahoney.
- Dobry pomysł - powiedział na głos. - W dzisiejszych czasach dzieciaki są leniwe jak wszyscy
diabli. Trzeba je trzymać w formie.
Popatrzył na spiralę z drutu kolczastego, nad którą wielki wiejski chłopak robił salto.
- Co to za urządzenie? - zapytał.
- Tak zwany jeż. Ma mniej więcej tę samą wysokość, co wszystkie tutejsze ogrodzenia.
Mahoney z trudem powstrzymał się od żywiołowej reakcji. Więc nazywasz to jeżem,
kamracie? Teraz generał wiedział bez cienia wątpliwości, że stojący obok niego mężczyzna nie był
biednym tahnijskim parobkiem. Oto miał do czynienia z zawodowym żołnierzem wysłanym przez
tahnijską armię z misją wyćwiczenia młodego mięsa armatniego na użytek jatki, która wkrótce
nastąpi.
- Musi cholernie szkodzić portkom - zażartował Mahoney, pocierając się po tyłku.
Mężczyzna uznał to za świetny dowcip.
- Trzeba po czymś takim zaszyć sobie gacie - powiedział.
Następne dwa dni Mahoney spędził na leniwym łażeniu po farmie. Była całkiem dobrze
wyposażona nawet według standardów imperialnych osadników. Trochę plotkował, zawierał
powierzchowne znajomości i pożerał ogromne posiłki wydawane przez zbiorową kuchnię.
Spotkał jeszcze kilku osobników wyglądających na żołnierzy. Na farmie znajdowało się zatem
kilkuset ciężko pracujących tahnijskich rolników, którzy mieli już dość nędzy narzuconej im przez
imperialną większość. Złożyli więc do wspólnej kasy fundusze, żeby poprawić swój los.
Z paru opowieści, jakie słyszał przy stole, wynikało, że ich sukces kłuł w oczy miejscowe
ziemiaństwo i bogatych chłopów z imperium. Było wiele napadów, niektóre dość poważne.
Mahoney zrozumiał, dlaczego farmerzy tak łatwo przystali na wojskowe szkolenie młodzieży.
Teraz mogli się bronić. Z ich wypowiedzi generał wywnioskował też, że widzieli w tym tylko
tymczasowe rozwiązanie problemu. Wcześniej czy później wspólnota gospodarcza musi upaść.
Mahoney domyślił się, że tahnijscy żołnierze obiecywali ratunek ze strony państwa. Tahnijskie
statki kosmiczne z rykiem silników pojawią się któregoś dnia nad horyzontem, a osadnicy
powstaną, by wspomóc swoich pobratymców.
Mahoney wiedział z doświadczenia, że te dzieciaki, ich ojcowie i matki zostaną użyci jako
żywa tarcza dla zawodowców.
Czyż sam tego nie robił w czasach, gdy służył w Sekcji Modliszki?
Farmerzy nie pilnowali gościa. Pozwolono mu chodzić, dokąd zechce - z wyjątkiem jednego
miejsca. Ilekroć tam się zbliżył, dyskretnie kierowano go w inną stronę. Kilkaset metrów od
chlewów stał wielki, całkiem nowoczesny - jak na Światy Pogranicza - silos zbożowy. Był
zbudowany z prefabrykatów, ale i tak transport części i budowa na pewno kosztowały niemało.
Z początku, Mahoney wyraził zainteresowanie tym obiektem, tylko, dlatego żeby utrzymać się
w roli. Naprawdę obchodził go on tyle, co zeszłoroczny śnieg.
- Ach, tamto - powiedział przewodnik. - To zwyczajny silos. Ciągle mamy z nim kłopoty. Nic
ciekawego. A teraz pozwól, że pokażę ci inkubatory. Założę się, że w życiu nie widziałeś tylu
wykluwających się piskląt naraz.
To nie była kurza ferma. Kurczaki służyły do lokalnej konsumpcji. Z tego powodu inkubator
nie zachwycił starego farmera.
Mahoney, niby przypadkiem, ciągle podchodził do silosu. I za każdym razem odprowadzano
go w inne miejsce, Ian, powiedział do siebie, nadszedł czas, żebyś zaryzykował całość swojego
irlandzkiego zadka.
W ostatnią noc przed odjazdem cichcem wyszedł z baraku, przekradł się obok toru przeszkód i
chlewni. To było łatwe. Usłyszał, jak jeden z żołnierzy pochrapuje w ukryciu przy ścieżce wiodącej
do silosu. Dyscyplina pod psem.
Okrążył stanowisko wartownika i wkrótce znalazł się w silosie. Prymitywny sensor
zapachowy stanowił jedyne zabezpieczenie. Generał szybko przebrnął przez tę zaporę. Wszedł do
środka.
Wnętrze było podejrzanie puste. Składowano tu tylko kilka ton ziarna. Jeśli wziąć pod uwagę
pękające od nadmiaru zbiorów spichlerze, które Mahoney zauważył wokół gospodarstwa, wolna
przestrzeń silosu budziła oczywiste zdziwienie.
Zwykłemu rekrutowi odnalezienie schowka na broń zajęłoby kilka minut. Mahoney odszukał
to miejsce, ledwie omiótł wnętrze światłem latarki. W jednym rogu stał stary, zużyty sprzęt
nawadniający. Ziarna nie polewa się wodą. W silosach nie urządza się też warsztatów naprawczych.
Maszynę pokrywała rdza. Tylko przegub jednej z podpórek błyszczał od smaru. Mahoney zaczął
nim szarpać i kręcić. Nagle musiał odskoczyć, bo część podłogi z sykiem odjechała w bok.
Pod urządzeniem znajdowało się obszerne pomieszczenie. Spoczywały w nim zapieczętowane
skrzynie z różnymi rodzajami broni. Połowa pojemników zawierała uzbrojenie nie nadające się
nawet dla przeszkolonych wojskowo farmerów. Tym sprzętem mogli posługiwać się tylko
zawodowcy.
Tuż za plecami, Mahoney, usłyszał cichutki szmerek. To jakiś gryzoń. Gryzoń? W
nowoczesnym silosie?
Generał rzucił się w bok. Uderzenie jak młotem lekko musnęło go po ramieniu. Przetoczył się
w lewo, potem w prawo. Jakiś straszliwie ciężki kloc walił w podłogę.
Kiedy Mahoney wstał, wyczuł wielki czarny kształt lecący w jego stronę. Wyciągnął mały
temporalny granat ogłuszający, cisnął nim i rzucił się na podłogę, przykrywając głowę rękoma.
Naprężył się w oczekiwaniu wybuchu. Błysk przeniknął przez dłonie.
Mahoney gramolił się z ziemi przez kilka sekund. Lekko zamroczony, próbował zrozumieć, co
zaszło.
Granat spowodował eksplozję temporalną, wymazującą pamięć wydarzeń ostatnich kilku
godzin. Sam Mahoney mógł uronić najwyżej kilka sekund.
Skierował strumień światła na postać bezwładnie leżącą w pobliżu. To ten żołnierz, który
usnął na warcie. A więc musiał być jeszcze jakiś system alarmowy.
Mahoney znalazł go i wyłączył. Zaciągnął słodko chrapiącego przeciwnika w krzaki, potem z
powrotem uzbroił oba systemy ostrzegawcze i przekradł się do swego baraku.
Następnego dnia, hałaśliwie i kordialnie żegnał się ze swoimi nowymi tahnijskimi
przyjaciółmi. Rozdawał prezenty, dowcipkował, obcałowywał kogo trzeba.
Wartownikowi-śpiochowi wręczył kilka dodatkowych butelek jabłecznika. Żołnierz
uśmiechnął się szeroko do Mahoneya, rąbnął go w plecy i powiedział, żeby koniecznie wpadł z
wizytą, jak znajdzie się gdzieś w okolicy.
Zaproszenie było szczere.
Rozdział siedemnasty
- Mogę ci powiedzieć, jak rozwiązać problem z Tahnijczykami - mądrzył się farmer. - Nie
potrzeba nam pomocy tego cholernego rządu, żeby to zrobić!
Rolnik, niski mężczyzna o wydatnym brzuchu i miękkich dłoniach, był właścicielem
gospodarstwa kilkakrotnie większego od tego, które Mahoney ostatnio zwiedzał. Generał
wywąchał, że osadnik większość dnia spędzał przy komputerze na obliczeniach finansowych albo
w towarzystwie swoich bankierów.
Dowódca gwardii ściągnął brwi w wyrazie głębokiej ciekawości. Siedział przy obiadowym
stole wraz z gospodarzem, jego baryłkowatą żoną o różowych policzkach i hordą nieznośnych
dzieciaków. Jeden z zasmarkańców usiłował przyciągnąć uwagę gościa prztykając go w rękaw
łyżką ociekającą mięsnym sosem.
- Chwileczkę, synu - uspokajał go Mahoney. - Niech wysłucham, co twój ojciec ma do
powiedzenia. - Ty mały sukinsynu, pomyślał. Skręcę ci twój brudny kark, jak mnie jeszcze raz
tkniesz. - Mów - zwrócił się do farmera. - Ta sprawa dotyczy wszystkich imperialnych osadników.
- Cholerna racja - odparł gospodarz. - Ci gnoje, Tahnijczycy, wysysają z nas krew.
- Ależ, kochanie. Nie przy dzieciach - napomniała go żona, po czym zwróciła się do
Mahoneya: - Mam nadzieję, że wybaczysz mężowi grubiański język.
- Słyszałem już gorsze rzeczy. - Generał uśmiechnął się ze zrozumieniem.
Kobieta zachichotała:
- Wiesz... gdybyś musiał żyć z tymi Tahnijczykami, zrozumiałbyś, dlaczego mój mąż tak się
gorączkuje. Oni są naprawdę... - Nachyliła się do Mahoneya, żeby powiedzieć najważniejsze. - Oni
są inni.
- Mogę to sobie wyobrazić - odparł Ian. Rozsiadł się ze szklanką dobrego porto, aby
wysłuchać tyrady farmera na ten temat. Wypowiedź zmroziłaby krew w żyłach najokrutniejszemu
satrapie.
Mahoney wiedział już dokładnie, co napisze w raporcie dla Wiecznego Imperatora. Ale nie był
pewien swoich uczuć. Na przykład: kto tu odgrywał rolę bohatera, a kto opryszka?
- Bardzo proszę - powiedział podsuwając szklaneczkę. - Jeszcze jeden łyk porto świetnie mi
zrobi.
Rozdział osiemnasty
Druga faza kursu w Imperialnej Szkole Lotniczej zaczęła się w głębokiej próżni. Do Stena i
pozostałych kandydatów mówiono teraz “proszę pana”, bez względu na płeć i gatunek. Na początku
odbywała się nauka prowadzenia kosmicznych taksówek.
Uczyć się... uczyć się całą swoją istotą... w którą stronę kierować moc. Rozumieć, kiedy
nacisnąć hamulec. Uczyć się zliczania podstawowej orbity z punktu A do (widzianego na ekranie
radaru) punktu B. Powtórzyć.
Kiedy już posiedli tę wiedzę, wsiedli na pokłady prawdziwych statków kosmicznych.
Opanowanie zasad korzystania z pomocniczego napędu Yukawy zajęło im więcej czasu.
Kiedy umiejętności adeptów wzrosły, zintensyfikowano naukę nawigacji. Statek napędzany
AM2 należy naprowadzić na “kurs” matematycznie.
Stenowi, mimo obaw związanych z kalkulacją, szło nieźle. Nadal od czasu do czasu
potrzebował wsparcia ze strony Bishopa, ale wszystko przychodziło mu już łatwiej.
Sądził, że pomogła mu świadomość, iż nie jest już zupełnie zielonym rekrutem. Gdy był w
Modliszce zaliczył sporo prawdziwych walk powietrznych, masowych lądowań, indywidualnych
starć między statkami. Miał w głowie zakodowane wiele danych, opartych na osobistym
doświadczeniu. Ułatwiało to Stenowi rozumienie suchych liczb. Wiedział na przykład, że lepiej nie
krzyżować orbit z wielkim asteroidem.
Druga faza różniła się od pierwszej między innymi tym, że instruktorzy pilotażu zachowywali
się tak, jakby chcieli, żeby wszyscy kandydaci ukończyli kurs. Ale zajęciom sporo brakowało do
perfekcji.
Nauka taktyki była przeładowana teorią. Instruktaż prowadzili ludzie, którzy nigdy w życiu nie
brali udziału w walce, albo jako rezerwiści zostali wezwani do szeregów w ramach częściowej
mobilizacji.
Ewentualne wykorzystanie niektórych informacji podawanych na wykładach, stanowiłoby
prostą formę samobójstwa.
O pewnych rzeczach Sten wiedział z praktyki. Zastanawiał się tylko, czy reszta wiadomości
nie jest równie zgubna.
Treningi postępowały. Wszyscy studenci zostali uznani, co najmniej za przydatnych w
warunkach głębokiej próżni.
Potem zaczęła się część najtrudniejsza: lądowania, starty, manewry na planetach o różnych
typach atmosfery, pogody grawitacji. Jak do tej pory w trakcie treningów wykruszyło się tylko
kilkunastu kandydatów.
Gdy trzech zginęło, stało się niebezpiecznie.
Lotor miał jedną słabość - i ona go zabiła.
Uchodził za utalentowanego pilota, jego wyniki przekraczały przeciętną kursu. Wada Lotora,
jak Sten później się dowiedział, była dość powszechnie spotykana.
Sierżantowi zawsze się zdawało, że pilotaż jest już ukończony, kiedy statek podchodzi do
lądowania. Sh’aarl’t powtarzała mu w kółko starą prawdę, że dopóki nie siedzi w barze, przy
drugiej kolejce, lot ciągle trwa.
Przeoczenie Lotora nie powinno być uznane za niebezpieczne w czasach, w których istniała
antygrawitacja. Mógłby zapewne latać prywatnie albo zawodowo bez problemów. Ale imperium
przygotowywało pilotów do sytuacji nadzwyczajnych.
Wymagania:
Zespół bojowy miał być wysadzony na planecie niemal całkowicie pozbawionej atmosfery.
Powierzchnię globu pokrywała dwudziestometrowa warstwa pyłu krzemowego, z którego
wystawały ostre głazy.
Zadanie:
Akcja ściśle tajna. Lądowanie na napędzie Yukawy niemożliwe, gdyż podniosłoby zbyt wiele
pyłu. Uformowałaby się z niego wielka chmura, która zawisłaby nad ziemią na całe godziny i
zdradziłaby miejsce lądowania. Statek nie mógł także zostawić żadnych trwałych śladów na
powierzchni.
Rozwiązanie:
Zawiesić pojazd pięćdziesiąt metrów nad planetą. Zamknąć napęd Yukawy i wylądować na
generatorach McLeana. Utrzymywać wysokość kilku centymetrów tak długo, aż cały zespół
bojowy opuści pokład. Potem odlecieć.
Instruktor pilotażu przekazał Lotorowi dane dotyczące ćwiczenia. Sierżant dokładnie je
przeanalizował.
Wraz z instruktorem znalazł się na pokładzie lekkiego statku szturmowego klasy Connors.
Maszyna miała skrzydła w układzie delta. W trakcie szkolenia nie tylko przygotowywano do
sytuacji awaryjnych, ale także, bardzo rozsądnie, używano czasem statków niezdatnych do
wykonania konkretnej misji. Sten to rozumiał. Brał udział w dostatecznie wielu akcjach bojowych,
żeby wiedzieć, iż zasada “z braku laku dobry i opłatek” nic nie straciła na aktualności.
Ale te szerokie skrzydła były ostatnim gwoździem do trumny Lotora.
Kursant lądując podniósł dziób statku i zredukował napęd Yukawy. Statek opadł kilka metrów.
Wtedy włączyły się generatory McLeana. Lotor powoli zredukował moc i pojazd gładko zaczął
schodzić ku pokrytej pyłem powierzchni.
Pułapka antygrawitacji polega na tym, że “dół” określony jest względem generatora i nie ma
nic wspólnego z prawdziwą relacją góra-dół.
Statek był na wysokości trzech metrów. Zmysły podpowiadały Lotorowi, że maszyna
opuszcza się pionowo. W pewnym momencie sierżant zapewne doszedł do wniosku, że jest już
nisko i zredukował moc silników do zera.
Statek spadł o metr, jedno skrzydło uderzyło w wystający głaz. Maszyna kapotowała.
Wedle relacji zdalnej kamery, w chwili, gdy Lotor zorientował się, że coś jest nie tak,
instruktor nacisnął zapłon napędu McLeana.
Tymczasem Lotor włączył napęd Yukawy. Statek był już niemal w pozycji horyzontalnej, gdy
nagły przybór mocy zakręcił nim ponownie.
Wznoszący się tuman pyłu skrył koniec maszyny i załogi. Kamery zarejestrowały tylko
czerwony błysk, kiedy to najprawdopodobniej kabina rozhermetyzowała się i nastąpiła eksplozja
atmosfery statku.
Pył opadał prawie przez cały dzień planetarny. Ekipy ratunkowe krążyły po omacku, szukając
ciał. Nie znaleziono ani szczątków Lotora ani instruktora pilotażu.
Sten, Sh’aarl’t i Bishop urządzili stypę. W trakcie tej ponurej uroczystości próbowali wypić
cale to piwo, którego Lotor nie zdołał pochłonąć przed śmiercią
Rozdział dziewiętnasty
Ginęli następni kandydaci. Jedni głupio, drudzy nieuchronnie. Ci, którzy przetrwali, nauczyli
się tego, o czym Sten wiedział już od dawna: opłakiwanie zmarłych nie przywróci im życia. Życie -
szkolenie - idzie naprzód.
Obecne miejsce zakwaterowania nie było tak luksusowo urządzone jak psychologiczna
pułapka pierwszej fazy. Ale na tym etapie szkolenia dawano przepustki, a presja wywierana na
kadetów na tyle się zmniejszyła, że znajdowali oni chwilę na zwyczajną rozmowę.
Podczas dyskusji najchętniej spekulowano na temat tego, co przyniesie czas. Każdy, rzecz
jasna, zakładał, że zdobędzie skrzydełka pilota.
Współtowarzyszy szczególnie interesowała przyszłość Stena. Większość kadetów dopiero
niedawno wstąpiła do wojska, albo po raz pierwszy miała awansować. Wraz z ukończeniem kursu
zostaną chorążymi albo porucznikami. Sten był jednym z nielicznych oficerów, a w dodatku
wyższej rangi. Wszyscy, zatem zastanawiali się, co marynarka wojenna pocznie z eks-piechurem
noszącym gwiazdki na pagonach.
- Nasz Sten jest w tarapatach - mówiła Sh’aarl’t. - Komandor powinien dowodzić, co najmniej
niszczycielem. Ale kapitan krążownika musi być wysoko kwalifikowanym pilotem. Sten nie ma
szans.
Sten zamiast odpowiedzi wziął do ręki pazur Sh’aarl’t i użył go jako otwieracza do butelki z
piwem.
- To kwestia ambicji - wtrącił Bishop. - Kapitan Sten usłyszał gdzieś, że admirałowie mogą
dostać lepszą emeryturę niż wyorderowani żołnierze. Zmienił, więc zawód. Niedobrze,
komandorze. Teraz cię przejrzałem. Zostaniesz jedynym pilotem-opiekunem żłobka w imperium.
Sten zdmuchnął pianę.
- Gadaj zdrów - burknął. - Zawsze uważałem, że młodsi rangą oficerowie powinni mieć prawo
wypowiadania swoich poglądów. Ale pamiętaj! - Tu zwrócił się do Sh’aarl’t. - W dniu promocji
chcę widzieć salut wszystkimi ośmioma nogami.
Sten odkrył w sobie zdolność, o którą nigdy się nie podejrzewał, chociaż widział ją u Idy -
pilota Sekcji Modliszki. Umiejętność tę można by opisać jako mechaniczne wyczucie przestrzeni.
Jakiś nieokreślony zmysł podpowiadał, gdzie jest dziób statku i jak daleko znajdują się śmigła
boczne (o ile były wysunięte).
Nigdy nie zadrapał boków maszyny przy wejściu do portu. Ani w czasie startu, ani podczas
lądowania. Nadszedł jednak dzień, kiedy poznał granice swoich możliwości.
Kursanci właśnie zaczęli loty na ciężkich transportowcach szturmowych, wielkich wehikułach
zaopatrzonych w wyrzutnie kapsuł używane w czasie ataku na planety. Z estetycznego punktu
widzenia, taka maszyna wyglądała jak statek handlowy chory na puchlinę. Sten nienawidził tych
bydląt. Cierpiał też z tego powodu, że kabina sterownicza była zagrzebana gdzieś pośrodku statku.
Zmusił się jednak, aby nie zwracać uwagi na swoje upodobania, i posłusznie latał na
transportowcach.
Pod koniec dnia kandydaci mieli obowiązek zacumować swoje statki. Manewr był bardzo
prosty: podnieść pojazd na antygrawie, odwrócić napęd Yukawy i wprowadzić olbrzyma do
monstrualnego hangaru. Statki miały świetne ekrany wsteczne, a robot na gąsienicach oznaczał
środek lądowiska.
Ale jakoś tak się stało, że Sten stracił panowanie nad sterami - a imperium straciło jeden
obiekt.
Transportowiec powoli i majestatycznie wbił się w ścianę hangaru, którego dach równie
dostojnie zwalił się na statek.
Ciężko opancerzony transportowiec nie odniósł żadnych szkód. Ale Sten musiał przez sześć
godzin siedzieć w środku i czekać, aż zostanie usunięty gruz. W tym czasie wysłuchał długiej
rozprawy instruktora na temat umiejętności lotniczych kandydatów. Koledzy sprawili zaś, że Sten
przez długi czas nie mógł zapomnieć całego zdarzenia.
Rozdział dwudziesty
Sten, jako jeden z niewielu, kochał małe, kąśliwe fregaty.
Fregaty różnej wielkości - od jednego załoganta do dwudziestu osób załogi - były maszynami
wielozadaniowymi. Używano ich do zwiadu bliskiego zasięgu, błyskawicznych ataków, uderzeń na
pozycje naziemne, a w przypadku większych akcji, pełniły funkcję harcownicy floty - w podobnych
misjach Sten czuł się najlepiej, gdy jeszcze służył w armii.
Ale z punktu widzenia zdrowego rozsądku to nie usprawiedliwiało zamiłowania do fregat.
Pojazdy te posiadały, bowiem napęd nadmiernej mocy. Były platformami wyposażonymi w broń,
lekkimi w manewrowaniu do granic niestabilności.
Statek może być projektowany wedle różnych założeń, ale w końcu zawsze idzie się na
kompromisy. Jako że w przypadku fregat konstruktorzy nie szukali pośrednich rozwiązań między
szybkością, zdolnością manewrowania oraz siłą uderzeniową, znaczyło to konieczność
zrezygnowania z wygody i pancerza.
Sten uwielbiał wprowadzanie fregaty w atmosferę. Ręce i nogi tańczyły mu na przyrządach i
pedałach, kiedy przełączał napęd z AM2 na Yukawę, wyciągając maszynę z ostrego nurkowania na
wysokości, z której widział tańczące w powietrzu kawałki gruntu. Uwielbiał zawisać w przestrzeni,
a potem powoli manewrować, by niepostrzeżenie dostać się w pobliże niezdarnego krążownika.
Bardzo lubił naciskać guzik zwalniający rakiety i patrzeć, jak wprowadzony do elektronicznego
symulatora okręt przeciwnika “eksploduje” na ekranie. Rozkoszował się, gdy mógł skrywać fregatę
w niemal każdej dziurze, uciekając przed eskadrami ścigających go niszczycieli.
Zdaniem kolegów z kursu była to nie tylko zabawa. Widzieli w tym także sposób na zrobienie
krótkiej, choć zapewne bohaterskiej kariery w wojsku.
- A jak, do diabla, myślicie? Po co przyszedłem do szkoły lotniczej?
- Przy trzecim lądowaniu z gwardzistami, zrozumiałem, że te sukinsyny chcą mnie zabić -
powiedział Bishop. - Mam na myśli naszych, nie przeciwnika. Ciężki przypadek z ciebie,
komandorze. Nic dziwnego, że zostałem oficerem.
Na kilka tygodni przed ukończeniem kursu Sten był przepytywany przez komendanta szkoły i
przez pół tuzina starszych instruktorów. Z ich napomknień domyślił się, że chcieli, żeby został
instruktorem.
Pozieleniał. Służba na tyłach odpowiadała mu tak jak transplantacje genitaliów. Poza tym
wypełnianie obowiązków instruktora uważał za cholernie niebezpieczne zajęcie. Miało się do
czynienia z rezerwistami i kandydatami bez doświadczenia. Ale nie wyglądało na to, żeby ktoś
chciał pytać Stena o zdanie.
Przynajmniej tym razem Sh’aarl’t i Bishop szczerze współczuli Stenowi zamiast go drażnić.
Obawy Stena okazały się słuszne. Wybrano go, by został w szkole jako instruktor.
Ale jakoś tak się stało, że decyzja komendanta została odwołana, zanim dotarła do Stena.
Wydano bardzo niezwykłe rozkazy. Podobno pochodziły one z “najwyższego szczebla”.
Komendant protestował, dopóki ktoś mu nie wyjaśnił, że ten “najwyższy szczebel” znajduje
się na Centralnym Świecie!
Największa różnica między armią a marynarką polegała, zdaniem Stena, na tym, że załoga
marynarki była znacznie bardziej uprzejma.
Rozkazy wydawane przez armię łączyły się z brutalnymi chwytami za kołnierz i wrzaskami,
dokąd trzeba iść, co i kiedy zrobić.
Rozkazy marynarki wojennej to zupełnie inna sprawa...
Panie komandorze Sten. Uprasza się pana i rozkazuje w imieniu Wiecznego Imperatora, by
objął pan dowództwo Dywizjonu Fregat Y47L, zakotwiczonej obecnie w imperialnym porcie
Soward.
Uprasza się pana i rozkazuje, by rozpoczął pan służbę wraz z oddanym panu dywizjonem w
strefie Układu Caltora.
Zgłosi się pan do admirała X. R. van Doormana, dowódcy 23. floty, pod którego rozkazami
będzie pan służył.
Dokładniejsze instrukcje otrzyma pan w późniejszym terminie.
Uratowany. Uratowany przez boga o wielu imionach.
Sten sprawdził, gdzie jest Układ Caltora. Stwierdził, że to część Światów Pogranicza. Tak,
więc znajdzie się blisko Tahnijczyków. Trafi na teren, od którego zacznie się zawierucha. Wrzasnął
z radości i zaczął szukać przyjaciół. Miał ochotę ucałować Sh’aarl’t.
Do diabła, nawet Bishopa cmoknąłby w policzek.
Zakończenie drugiej fazy bardzo różniło się od ostatniego dnia pierwszego etapu.
Absolwenci wrzucili szefa instruktorów do szkolnej fontanny. Nieśmiało protestującego
komendanta szkoły spotkał ten sam los. Dwaj starsi oficerowie siedzieli zanurzeni po pachy w
zabarwionej na purpurowo wodzie i obserwowali rozgrywające się wokół nich panopticum.
Wreszcie komendant zwrócił się do szefa:
- Jak sądzisz, czy wreszcie któryś rocznik wymyśli coś bardziej oryginalnego niż wrzucanie
nas tutaj?
Szef instruktorów za bardzo był zajęty wyżymaniem czapki, więc nie odpowiedział.
Sh’aarl’t, Bishop i Sten pożegnali się. Przyrzekli, że będą do siebie pisać, i że spotkają się za
rok. Takich obietnic zazwyczaj się nie dotrzymuje.
Sh’aarl’t nadal czekała na przydział. Bishop dostał dokładnie to, czego chciał. Zadanie
polegało na przerzucaniu po niebie wielkiego, nieuzbrojonego transportu z jednego nie znanego - a
więc spokojnego - układu do drugiego.
Sten zastanawiał się, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy swoich przyjaciół.
Rozdział dwudziesty pierwszy
Przejście lady Atago z krążownika “Forez” na znacznie mniejszy “Zhenya” odbyło się bez
pompy i parady.
Admirał Deska sporą część swojej kariery wojskowej spędził na obserwowaniu przełożonych.
Zauważył, że Atago nie znosi stukania obcasami i całej tej wojskowej błazenady. Wymagała tylko
jednego, żeby dokładnie i bez wahania wykonywać jej rozkazy. Natychmiast spostrzegała nawet
najmniejsze potknięcia.
Mimo niewielkich rozmiarów, “Zhenya” oraz jej statki siostrzane były szczytem osiągnięć
tahnijskiej techniki. Zaprojektowanie i zbudowanie takiego pojazdu, nawet dla imperialnej
marynarki wojennej stanowiłoby poważną pozycję w budżecie.
“Zhenya” skonstruowano do prowadzenia wojny minowej o niespotykanym dotychczas
zasięgu. Na taką formę walki imperialna marynarka wojenna nie była jeszcze przygotowana.
Wiele czasu już minęło, odkąd żołnierze imperium prowadzili bitwy przeciwko równemu im
przeciwnikowi. Nawet zaciekłe Wojny Muellera były, w ostatecznym rozrachunku, ograniczonym
w przestrzeni powstaniem. Min używano w wojnie pozycyjnej, żeby uniemożliwić wrogowi
przejście, albo ubezpieczyć własne pozycje. Mogły być też stosowane do przecinania dróg
pojazdom zaopatrującym nieprzyjaciela. Z punktu widzenia strategów imperialnej marynarki, miny
stanowiły mało znaczący środek walki.
Poza tym prowadzenie wojny za pomocą min było pozbawione romantyzmu. Ciężki kawał
metalu tkwił w jednym miejscu aż do chwili, gdy ktoś spowoduje eksplozję. A z reguły działo się to
długo po odejściu tego, kto ładunek położył. Minerzy nie szczycili się długimi białymi bliznami ani
medalami za bohaterstwo, chociaż miny - na lądzie, wodzie i w przestrzeni - powodowały
największe zniszczenia w szeregach przeciwnika.
Tahnijczycy mniej byli zainteresowani chwałą, za to bardziej skutecznymi metodami
wygrywania wojen. “Zhenya” stanowiła ich klucz ku lepszej przyszłości.
Statek z niewiarygodną szybkością potrafił kłaść skomplikowane miny kosmiczne, nie
stosowanego dotąd gatunku. W rzeczywistości, każda mina była torpedą atomową pobudzaną do
działania przez przechodzący w pobliżu statek, chyba że emitował on w przestrzeń swój numer
identyfikacyjny. Wtedy mechanizm miny odczytywał kod i nic się nie działo. Pojazd wroga albo
taki, który nie wysłał w porę kodu, wywoływał zupełnie inną reakcję. Mina - i wszystkie inne w
zasięgu rażenia - uzbrajały się i szybowały w kierunku nieprzyjaciela. Poszczególne pola zawierały
tysiące min. Nawet najciężej opancerzony krążownik imperialnej floty był spisany na straty, jeśli
trafił w zaminowany rejon.
Tahnijczycy rozwiązali także inny problem. Wojna gwiezdna, nawet przy zachowaniu stabilnej
linii frontu, zakładała niezwykłą ruchliwość. Sytuacja zmieniała się co chwila. Odwrót albo natarcie
przez własne pole minowe mogło kończyć się śmiercią, nawet jeśli mina rozpoznała statek. Tak czy
inaczej, rozwijający ogromne prędkości pojazd, napotykałby po drodze wielkie kawały metalu. Jeśli
zaś sytuacja uległaby zmianie do tego stopnia, że koniecznością stałoby się opuszczenie pola, to
jego uprzątnięcie i ponowne założenie ładunków wymagałoby wiele czasu i ogromnej ostrożności.
“Zhenya” potrafił zbierać i ponownie kłaść miny niemal równie szybko, jak je rozstawiał. Była
to interesująca kwestia tworzenia, określania i modyfikowania pola, na którym wróg zmuszony
będzie walczyć - na razie, w teorii.
W praktyce, pozostawało wypróbowanie statków klasy “Zhenya”. Przy tym całym pośpiechu,
z jakim Tahnijczycy rozbudowywali flotę, należało się liczyć z masą błędów - wszystkie musiałyby
się skończyć śmiercią załóg.
Deska był przekonany, że rozwiązano wszystkie problemy stwarzane przez “Zhenyę” i jej
statki siostrzane. Ale nie aż do tego stopnia, żeby ryzykować życie lady Atago. Powiedział jej o
tym. Słuchała na pozór z zainteresowaniem.
- Zebrać załogę - powiedziała w końcu.
Załoga, choć mała, wypełniła mesę statku. Lady Atago czekała cierpliwie, aż pojawią się
wszyscy. Wtedy zaczęła przemowę.
- Dzisiaj musimy dowieść - rzekła - ile jest warta “Zhenya”. Od naszego powodzenia zależy
wiele. Zrozumieliście?
Nikt nie odezwał się słowem. Ludzie ledwie śmieli oddychać. Ale dało się odczuć pewne
napięcie.
- Wcześniejsze próby kończyły się rozczarowaniem - kontynuowała. - Dlatego teraz
zamierzam wam towarzyszyć. Jeśli wy zginiecie, ja też zginę. Chcę, żeby każdy z was wykonał
swoje zadanie z najwyższym poświęceniem. - Rozejrzała się po pomieszczeniu wzrokiem
wyrażającym pustkę. - Jeśli dziś się nie uda, to oczywiście lepiej będzie dla was, żebyście nie
przeżyli klęski.
Spuściła oczy i spostrzegła okruszek na wysprzątanym do czysta stole. Odprawiła ludzi.
Bezzałogowa fregata leciała na pełnych obrotach w kierunku “Zhenyi”. Między oboma
statkami wisiała gromada świeżo założonych min. Lady Atago stała przed ekranem urządzenia
kontrolnego. Ze skupieniem przyglądała się akcji.
- Raport.
- Wszystkie miny sygnalizują, że zbliża się własny statek.
- Zmienić kod.
Czoło technika pokryło się potem. Właśnie w tym momencie zdarzały się wypadki. Nazbyt
często, gdy zmieniano kod rozpoznawczy, miny albo odmawiały ataku albo startowały w kierunku
wszystkich statków znajdujących się w polu rażenia, nie wyłączając stawiacza min.
Tym razem, ledwie ekran kontrolny zdążył wyświetlić zmianę statusu i zarejestrować zbliżanie
się statku wroga, wystartowało sześć min.
Fregata-robot odpowiedziała wystrzeleniem pocisków. Dwa ładunki eksplodowały.
Trzecia mina uderzyła w statek i rozdarła jego kadłub. W niecałą sekundę później, kilka
innych rozpoczęło polowanie na szczątki fregaty. Pozostałe zanotowały trafienie i powróciły na
pozycje wyjściowe.
- Czy miny w jakiś sposób zareagowały na elektroniczne ekrany robota? - zapytała Atago.
Technik spojrzał na kontrolki.
- Nie. Wszelkie transmisje ze strony wroga zostały zignorowane jak tylko dokonano
identyfikacji.
Lady Atago zwróciła się do admirała Deski. Pozwoliła, by jedna z jej perfekcyjnie
zakreślonych brwi uniosła się o milimetr.
- Może pan poinformować radę, admirale - powiedziała - że pełną parą rozpoczynamy
produkcję.
Pół godziny później znów była na “Forez”. Spokojnie wróciła do map i planów bitew.
Rozdział dwudziesty drugi
Sten wylądował na Cavite, centralnej planecie Układu Caltora, jako komandor bez floty.
Wadą fregat miedzy innymi było to, że ze względu na niewielkie zapasy, miały ograniczony
zasięg. Delikatne silniki tych statków także wymagały znacznie częstszych przeglądów niż
pozostałe. Tak, więc cztery fregaty, oddane pod dowództwo Stena spoczywały gdzieś na
frachtowcu pomiędzy Soward a Cavite.
Długą podróż z Centralnego Świata do Cavite Sten przebył w roli pasażera liniowca. Spędzał
czas, oglądając obrazy, plany i projekcje, oszołomiony swoją pierwszą promocją w marynarce.
Trochę czasu poświęcił na szybkie, ale dokładne przestudiowanie planety, która miała się stać
jego nowym miejscem postoju. Cavite była z rzadka zaludniona i o jakąś jedną trzecią mniejsza od
Centralnego Świata. Podstawę gospodarki stanowiło rolnictwo i rybołówstwo. Zajmowano się tam
także pozyskiwaniem drewna. Umiarkowany klimat niewiele różnił się od tego, który panował na
Centralnym Świecie. Wykazywał jedynie większą skłonność do opadów śniegu.
Pozostały czas Sten wykorzystał na przejrzenie detali dotyczących jego statków. Nie miało
znaczenia, że nowe dowództwo obejmowało obecnie tylko cztery maszyny klasy “Bulkeley” i jego
samego. Będzie musiał obsadzić fregaty załogami, gdy tylko przybędzie na Cavite.
Do admirała Doormana wysłano faks z prośbą o udzielenie wszelkiej pomocy.
Sten dotarł na Soward tuż przed tym, jak “wodowano” jego cztery statki. Nie było przy tym
wiele ceremonii budowniczy kadłubów kazał ustawić maszyny przy drugorzędnym nabrzeżu,
suwnica bramowa podniosła konstrukcje i przewiozła pojazdy przez wielką stocznię.
Brakowało uzbrojenia, elektroniki, urządzeń kontrolnych i przedziałów załogowych, ale Sten
zakochał się, ledwie ujrzał smukłe, przypominające igły kadłuby stojące na platformach.
Wzmianka w nowym wydaniu “Jane’s” brzmiała dla niego jak poezja:
6406. 795 TAKTYCZNE MASZYNY SZTURMOWE
Słychać pogłoski, jakoby imperium wypuściło nową klasę statków taktycznych. Obecnie nie
możemy potwierdzić tych wiadomości, toteż poniższa informacja winna być traktowana jako
niepewna. Źródła wywiadowcze sugerują, że te statki mają zastąpić kilka przestarzałych rodzajów
maszyn, których dotąd używano.
Twierdzi się, że nowe statki noszą podobieństwo do pojazdów klasy “Bulkeley”. Specjaliści
uważają, że właśnie ta klasa maszyn najlepiej nadaje się do rozwoju. Nie ma danych na temat liczby
zakontraktowanych konstrukcji, dat odbioru i wejścia do służby. Powtarzamy, informacje powinny
być uważane za całkowicie niepotwierdzone.
Wydawca magazynu “Jane’s” uprawiał odwieczną sztukę asekuracji, bo pozostałe dane były
cholernie dokładne.
DANE STATKU
TYP: Statek patrolowy floty
DŁUGOŚĆ: 90 m. zał (97 m. prakt)
ZAŁOGA: Brak danych
UZBROJENIE: Nieznane, ale mówi się, że znacznie cięższe niż w przypadku innych statków
tej kategorii
Ciąg dalszy stanowiły same niewiadome. Sten mógł podać szczegóły.
Obsada statku składała się z dwunastu osób: trzech oficerów - dowódcy, zbrojmistrza i
inżyniera - oraz dziewięciu marynarzy.
Rzeczywiście uzbrojenie było imponujące.
Do walki na bliski dystans służyły dwa karabiny łańcuchowe. Średni dystans obsługiwało
osiem wyrzutni rakiet typu “Goblin VI”, podrasowanych lepszymi “mózgami” i głowicami o mocy
l0 kiloton. Na każdą wyrzutnię przypadały po trzy Gobliny.
Aktywna obrona ograniczała się do pięciu antyrakiet klasy “Fox”. Statki były za to
wyposażone w bardzo rozbudowany system osłony elektronicznej.
Zadanie pojazdów klasy “Bulkeley” polegało na niepostrzeżonym podkradaniu się, albo
błyskawicznym atakowaniu, i uciekaniu. Maszyny były zaprojektowane jako niszczyciele statków
wroga.
Ich główną broń stanowiła “Kali” - długa prawie na dwadzieścia metrów rakieta o mocy 60
megaton. W wielowarstwowym poszyciu pocisku zainstalowano komputer o wydajności zbliżonej
do komputera pokładowego. Wyrzutnia “Kali” stalowa rura - spoczywała wzdłuż osi statku. Wokół
znajdowały się trzy pociski pomocnicze.
Dla załogi, po zainstalowaniu całej tej artylerii, pozostawały śmiechu warte klitki. Kabina
kapitana rozmiarem przypominała szafę ścienną ze składanym biurkiem i koją. Był to najbardziej
intymny zakątek na pokładzie. Zasłona oddzielała dowódcę od reszty załogi. Pozostali dwaj
oficerowie musieli tłoczyć się razem w kabinie o takiej samej powierzchni, jaką miało lokum
kapitana. Koje załogi stały w rzędach po dwóch stronach największej kajuty służącej zarazem jako
pokój rekreacyjny, mesa i kuchnia.
Gdyby Sten pożądał luksusów, poszedłby w ślady Bishopa i latałby transportowcami.
Rozdział dwudziesty trzeci
Procedura jest standardowa: oficer przybywający do nowego miejsca służby, melduje się
swemu dowódcy.
W gwardii należało stawić się w mundurze garnizonowym. Oficer i jego nieustraszony
przywódca mierzyli się wzajemnie wzrokiem; nowo przybyły zapoznawał się z zakresem
obowiązków, kaprysami szefa i brał się do dzieła.
W marynarce wojennej było trochę więcej ceregieli.
“Zaproszenie” do admirała van Doormana, wydrukowane na prawdziwym papierze, wręczono
Stenowi do rąk własnych. Sten wywnioskował, że wymagany jest mundur galowy. Biała
marynarka, rękawiczki. Cholera! Trzeba będzie nawet pójść do fryzjera, zaśmiał się w duchu.
Wybiegami i przekupstwem, Stenowi udało się skłonić ordynansa przydzielonego do jego
tymczasowej kwatery, by wyprasował mu mundur i pożyczył albo ukradł białe rękawiczki. Z
fryzurą Sten nie miał kłopotu, ponieważ był ogolony na zapałkę.
Zaproszenie głosiło, że van Doorman oczekuje komandora o 14.00. Sten wyruszył cywilnym
grawiwozem godzinę wcześniej, żeby przepchać się jakoś przez zatłoczone uliczki Cavite City.
Kiedy zjawił się u głównego wejścia do bazy, zostało mu jeszcze dwadzieścia minut.
Zdumiał się bardzo, kiedy wartownik przy bramie zadowolił się jedynie sprawdzeniem jego
karty identyfikacyjnej, a potem znudzonym machnięciem przepuścił grawiwóz do środka.
Ładne rzeczy, myślał Sten. Imperium jest na skraju wojny, a taksówkarze mogą wjechać, gdzie
im się żywnie podoba. Doskonałe środki bezpieczeństwa!
Zapłacił szoferowi, wysiadł na nabrzeżu i wybałuszył oczy.
Okrętem flagowym 23. floty był krążownik Jego Imperialnej Mości “Swampscott”. Sten od
razu stwierdził, że ten statek kosmiczny został zbudowany prawie siedemdziesiąt pięć lat temu; nie
oddano go na złom, lecz co jakiś czas unowocześniano. Nie sposób opisać, jaką budził grozę. W
tym sensie, że był prawdziwym szkaradzieństwem.
Trzy czwarte wieku temu krążownik zapewne stanowił najnowsze osiągnięcie techniki
wojskowej. Unowocześnianie rozpoczęto od przecięcia go w pół i wmontowania 500 metrów sekcji
środkowej. W następnym etapie dodano wybrzuszenia po bokach kadłuba. Później, budowniczy
zaczęli mieć najwyraźniej kłopoty z wprowadzaniem zmian, bo zmienili “Swampscotta” w coś, co
przypominało pyzatą rakietę, która rąbnęła w jakiś twardy przedmiot i nie uległa kompletnej
destrukcji.
Na domiar wszystkiego, z wierzchu kadłuba wyrastały bliźniacze konstrukcje, które na pewno
spodobałyby się cesarzom dynastii Tang z pradawnych dziejów Ziemi.
“Swampscott” nigdy nie uczestniczył w wojnie, toteż te naroślą w niczym statkowi nie
przeszkadzały. Wypolerowanej do połysku, maszyny używano do ceremonialnych wizyt w całej
gali i pełnym oflagowaniu. “Swampscott” osiadł w atmosferze ze statecznością godną królowej
schodzącej ze schodów w sukni balowej. Gdyby miał kiedykolwiek dokonać ataku na planetę, jego
wielka masa wyrwałaby się spod kontroli i zaczęła koziołkować w dół. Badany w tunelu
aerodynamicznym, uzyskałby zapewne charakterystykę żyrandola.
Sten otrząsnął się, sprawdził czas i pospieszył w kierunku tunelu windy. U wyjścia zastał aż
czterech wartowników w strojach paradnych i jednego bardzo znudzonego, ale za to niezwykle
eleganckiego oficera.
Odwracając się ku rufie, oddał salut wyimaginowanej banderze, a potem wręczył
porucznikowi kopię zaproszenia i swoją kartę identyfikacyjną.
- Ojej! - jęknął oficer. - Komandorze, bardzo się pan pomylił.
- Tak?
- Kwatera admirała Doormana jest w śródmieściu.
W śródmieściu? To, po co ten statek widmo, do cholery, zaklął w duchu Sten, lecz głośno
spytał:
- Czyż to nie jest okręt flagowy?
- Tak jest. Ale admirał Doorman woli hotel Carlton. Mówi, że ma tam więcej przestrzeni na
myślenie.
Sten i porucznik wymienili spojrzenia.
- Panie komandorze, pozwoli pan, że użyczę mu swoich grawisań. Inaczej nie dotrze pan na
czas. Admirał Doorman jest bardzo wyczulony pod względem punktualności.
Będę miał niezłe wejście, myślał po drodze Sten.
Admirał Doorman może i był bardzo wyczulony pod względem punktualności, ale tylko
wtedy, gdy odnosiło się to do jego podwładnych.
Sten dobrnął do hotelu dwadzieścia minut po czasie. Aż spocił się z wrażenia. Zaprowadzono
go do apartamentu Doormana, zaraportowano jego obecność smarkatemu sekretarzowi i kazano
usiąść.
Czekał, ale się nie nudził. Jego stan można by raczej określić jako pełne zdumienia
przerażenie. Przysłuchiwał się rozmowom oficerów przewijających się przez wielką poczekalnię:
- Starałem się, rzecz jasna, wyjaśnić admirałowi, że trudno jest usunąć galwanizowaną
powłokę. Ale wiesz przecież, jak bardzo lubi połysk brązu - mówił tłusty oficer sztabowy do
kapitana statku.
- Świetnie, dobiliśmy targu. Ty mi dajesz bokserów, a ja ci wypożyczam moją orkiestrę
reprezentacyjną. - To była rozmowa dwóch komandorów.
- Nie obchodzą mnie te ćwiczenia, poruczniku. Przekroczyliście swój limit pocisków na ten
kwartał.
- Ale połowa mojej załogi to rekruci. Muszę...
- Poruczniku, nauczono mnie, bym słuchał rozkazów. Czy nie czas, żeby i pan się tego
nauczył?
Jednak prawdziwe zdumienie ogarnęło Stena dopiero na widok dwojga ludzi, którzy wyłonili
się z windy. Wyglądali po prostu ślicznie.
Kapitan był młodym, wysokim, przystojnym blondynem. Biała koszula opinała mu się na
posągowym torsie, uwydatniając muskuły.
Jego towarzyszka, również blondynka, nosiła szorty do tenisa. Oboje się śmieli. Sprawiali
wrażenie łudzi bardzo zadowolonych z życia. Sten znienawidził ich na sam widok.
Gawędząc w najlepsze, przeszli obok niego. Kobieta nagle powiedziała coś, zatrzymała się,
postawiła stopę na poręczy krzesła i poprawiła pasek u sportowego buta. Jej oczy łagodnie spoczęły
na Stenie. Potem roześmiała się, wzięła towarzysza pod ramię i zniknęła w głębi korytarza. Od
smukłej sylwetki dziewczyny trudno było oderwać wzrok. Toteż Sten gapił się i gapił...
- To przekracza wszelkie granice, komandorze - powiedział sekretarz.
Sten niewiele sobie zrobił z tej uwagi, ale uniósł pytająco brwi.
- Ta dama jest córką komandora.
Sten chciał już dać jakąś sarkastyczną ripostę, ale właśnie w tym momencie rozległo się
brzęczenie dzwonka. Komandora wprowadzono do gabinetu admirała.
Termin “gabinet” był jawną obelgą. Bardziej pompatyczne komnaty Sten widywał tylko w
pałacu Imperatora. Cynicznie zastanawiał się, czy wnętrze zostało urządzone za pieniądze admirała,
czy jego nowy szef wziął je z budżetu marynarki.
Admirał floty Xavier Rijn van Doorman prezentował się równie okazale jak wnętrze, w
którym zasiadał. Sama postura dowódcy, ufryzowana grzywa, niezłomne spojrzenie, wystający
podbródek, dumnie wysunięta pierś, mówiły, że to on jest tu panem. Za takim przywódcą ludzie
zazwyczaj są gotowi skoczyć w ogień. Po dziesięciu minutach rozmowy, Sten doszedł do wniosku,
że rzeczywiście taki może być koniec każdego, kto podąży za admirałem.
Postawa Doormana przypominała pewnego oficera sprzed wielu stuleci, który nigdy nie
pozwoliłby na to, aby jakaś nowa myśl zmąciła mu obraz świata.
Tak czy inaczej wyglądał jak wymarzony wódz: świetnie się nadawał, by występować w
parlamencie, uspokajać zaniepokojonych polityków, uświetniać bankiety, podnosić bandery. Jednak
pod żadnym pozorem nie należało mu pozwolić na dowodzenie flotą, która wedle rozeznania Stena,
w każdej chwili mogła się stać najdalej wysuniętym bastionem obronnym imperium.
Van Doorman był człowiekiem niezwykle uprzejmym, utalentowanym w manewrowaniu na
polach minowych towarzyskiej konwersacji. Niewątpliwie przejrzał dossier Stena, zanim ten
pojawił się w jego biurze. Zapewne najbardziej interesowało go poprzednie miejsce służby nowego
podkomendnego. Sten dowodził gurkhijską strażą przyboczną Imperatora i stacjonował w
stołecznym pałacu.
Van Doormanowi udało się brać udział w kilku Dniach Imperium, a raz osobiście
przedstawiono go władcy w trakcie masowej ceremonii wręczania odznaczeń.
- Jestem pewien, komandorze - powiedział Doorman - że zapozna pan nas z nowinkami z życia
wyższej socjety. Światy Pogranicza są pod względem towarzyskim cokolwiek zapóźnione.
- Panie admirale, zrobię, co w mojej mocy... ale uczestniczyłem w niewielu ceremoniach.
- No, cóż. Moja żona i córka na pewno uświadomią panu, że wie pan więcej, niż się panu
zdaje.
Cholernie miła perspektywa. Ma być grzeczny wobec całej admiralskiej familii.
- Zobaczy pan, komandorze, że służba tutaj jest niezwykle interesująca. Ze względu na klimat i
tę nieszczęsną odległość od domu pozwoliliśmy sobie na pewne złagodzenie rutyny służbowej.
- Tak?
- Przekona się pan, że większość obowiązków można zakończyć, zanim upłynie poranna
wachta. Nie chcę, żeby moi oficerowie uznali tę placówkę za nużącą, dlatego pragnę, aby pełnili też
niezbędne funkcje dyplomatyczne.
- Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem...
- Och, są bale... kurtuazyjne wizyty na pomniejszych planetach... mamy własne zespoły
sportowe, które zwycięsko współzawodniczą z najlepszymi drużynami wystawianymi przez
naszych osadników. Poza tym służba robi z chłopaków nudziarzy. Pochwalam, jeśli moi oficerowie
biorą długie urlopy. Niektóre z miejscowych stworzeń świetnie nadają się do polowań. Chętnie
wesprę każdego, kto byłby tym zainteresowany.
- Hm... panie admirale, ale właśnie dostałem statki prosto ze stoczni. Kiedy znajdę czas na
takie rzeczy?
- Dotarła do mnie prośba, by udzielić panu wszelkiej możliwej pomocy. To jest oczywiście
zrozumiałe. Sprawię, żeby otrzymał pan kilku bosmanów, którzy już postarają się, aby wszystko
było w najlepszym porządku.
Sten powinien wyrazić teraz wdzięczność i zgodę. Ale jak zawsze nie potrafił zapanować nad
językiem.
- Dziękuję, panie admirale. Mimo to, będę zmuszony zrezygnować z rozrywek. Obawiam się,
że te statki pochłoną mnie bez reszty.
Przeklął się w duchu, widząc, jak van Doorman sztywnieje. Admirał wziął fiszkę i wrzucił ją
do czytnika.
- Tak. Szczerze mówiąc, komandorze, nigdy nie byłem zwolennikiem statków taktycznych.
- Jak to?
- Z kilku powodów. Po pierwsze, ich utrzymanie jest bardzo drogie. Po drugie, trzeba je
obsadzać bardzo utalentowanymi oficerami i marynarzami. Te dwa warunki powodują, że do służby
na fregatach musiałyby zgłaszać się ochotniczo osoby, które powinny służyć na większych
jednostkach. A to z kolei nie byłoby uczciwe wobec kapitanów statków, powiedzmy, mniej
romantycznych. Poza tym ludzie z możliwością awansu na matów i bosmanów, służąc u pana,
pozostawaliby w stopniu zwykłych marynarzy, a więc pozbawiałoby się ich pewnej życiowej
szansy. Nie znajdzie pan też argumentu, żeby mnie przekonać, iż służba na tych, hm... moskitach
jest równie bezpieczna jak na “Swampscott”.
- Nie sądziłem, że wstępujemy do marynarki w poszukiwaniu komfortu i bezpieczeństwa,
panie admirale. - Sten zaczynał się denerwować.
Doormana też krew zalewała, chociaż jedynie lekko zaczerwieniły mu się skronie.
- Różnimy się, komandorze Sten. - Wstał. - Dziękuję, że zechciał pan poświecić mi swój czas.
To była bardzo interesująca rozmowa.
Interesująca? Rozmowa? Sten stanął na baczność.
- Czy mogę zadać pytanie, panie admirale?
- Oczywiście, komandorze - odparł Doorman lodowatym tonem.
- Co mam zrobić w sprawie obsadzenia moich jednostek załogami? Proszę o radę.
- Wam, młodym ludziom, tak często brakuje ogłady towarzyskiej. Zezwoli się panu na
ogłoszenie swoich potrzeb w gazetce floty. Każdy oficer czy marynarz, który zgłosi się na
ochotnika, otrzyma moją dyspensę - po uzyskaniu zgody od dowódcy dywizjonu i kapitana swojego
statku, rzecz jasna.
Cholera. Cholera. Cholera.
Sten zasalutował, zrobił perfekcyjny zwrot i wyszedł.
Ostatnie słowa Doormana, po odpowiednim przetłumaczeniu oznaczały, że Sten może
dokonać rekrutacji. Ale który oficer przy zdrowych zmysłach pozwoli, żeby jego zdolny
podkomendny zgłosił się na ochotnika do służby na fregacie?
Sten wiedział, że dostanie ofermy batalionowe, rozrabiaków i takich, co mają dwie lewe ręce.
Żywił desperacką nadzieję, że przynajmniej takich w 23. flocie nie brakuje.
Rozdział dwudziesty czwarty
Przestrzeń nie jest czarna. A statek kosmiczny nie może się w niej niepostrzeżenie skradać.
Mimo to, komandor Lavonne tak właśnie widział oczami duszy swoją jednostkę, imperialny
niszczyciel “San Jacinto”, lecący w głąb Układu Erebusa.
Był szpiegiem przemykającym się powoli przez mroki nocy.
Dowództwo jasno określiło szczegóły misji “San Jacinto”. Marynarka wojenna szczyciła się
tym, że jej oficerowie, choć nigdy nie zgłaszają się na ochotnika, to również nigdy nie odmawiają
wykonania misji, nawet absurdalnej lub samobójczej.
Oficjalny cel zadania nie był nadzwyczajny. Imperialne niszczyciele świetnie nadawały się do
lotów zwiadowczych. Ale tylko w warunkach wojennych. A nie wtedy, gdy wszystkie statki
specjalnie przystosowane do zadań szpiegowskich, które znalazły się w sektorach należących do
Tahnijczyków, znikały bez śladu.
Co robić; rozkaz to rozkaz.
Lavonne opracował taktykę, zanim wybrał kurs. Postanowił wyłączać urządzenia, które
mogłyby zostać namierzone przez czujniki wroga - od klimatyzacji po ekspresy do kawy w mesach.
Zakładał też, że statki szpiegowskie już wykryto, ponieważ leciały kursem wychodzącym
bezpośrednio z planet imperium albo Pogranicza. Wybrał więc drogę wiodącą z początku ku
jednemu z odgałęzień Tahnu. Potem dopiero skręcał w głąb gromad kontrolowanych przez
przeciwnika. Trzecia część kursu wiodła “na zewnątrz”. Krążownik zbliżał się wtedy do Układu
Erebusa, stanowiącego cel rekonesansu.
Na skanerze czasu galaktycznego, kurs “San Jacinto” wyglądałby jak powolne posuwanie się
naprzód.
Co parę minut, statek na krótko przełączał się na napęd AM2. Potem wytracał moc i
zatrzymywał się. Wtedy wszystkie czujniki i specjalnie zamontowany system sprawdzały, czy “San
Jacinto” nie został przypadkiem wykryty.
Lavonne wiedział, że czujniki używane przez imperialną flotę były lepsze od najlepszych
urządzeń tahnijskich.
“San Jacinto” powoli docierał do umierającego słońca Erebusa.
I znalazł to, czego szukał.
Z sensorów popłynęła rzeka danych. Układ zamieniono w jedną wielką stocznię i port
kosmiczny. W tym jednym sektorze znajdowało się więcej tahnijskich statków, niż wedle danych
wywiadów, powinno ich być w całym państwie Tahnijczyków.
Lavonne powinien się tym zadowolić, wyłączyć czujniki i zmykać. Zebrał już więcej
informacji niż jakikolwiek imperialny statek szpiegowski zdołał to uczynić do tej pory. Gdyby
zdecydował się na ucieczkę, jego pojazd prawdopodobnie by ocalał.
Tymczasem Lavonne, zahipnotyzowany tym, co ujrzał, sunął naprzód. W końcu, siły
imperialne też miały tajemnicę - napęd AM2, jednorodne źródło energii do podróży
międzygwiezdnych. Do innych systemów sprzedawano tylko jego zmodyfikowaną wersję. Lavonne
oczekiwał, że na ekranach “San Jacinto” napęd statków Tahnijczyków zajaśnieje jaskrawą purpurą.
Nie wiedział bowiem, że Tahnijczycy w niektórych swoich jednostkach montowali silniki z
tłumikami promieniowania.. Niewykrywalność z naddatkiem kompensowała utratę części mocy.
Toteż kiedy ekrany zajaśniały czerwienią, “San Jacinto” był zbyt blisko zagrożenia.
Zawyły syreny alarmowe. Lavonne wpadł do kabiny obserwacyjnej i odczytał wskaźniki. Na
prawej flance wykryto pole minowe. Z przodu rozciągały się centralne planety Erebusa. Z lewej
nadciągał tahnijski statek liniowy w asyście flotylli krążowników i niszczycieli.
Lavonne zawrócił “San Jacinto” i wszedł na nową orbitę. Jedyna szansa leżała w ucieczce - i
przebiegłości Lavonne’a. Trasa ucieczki wiodła w głąb Tahnu. Kiedy tylko zgubi prześladowców,
zmieni kurs i pożegluje w stronę Światów Pogranicza.
W Lavonnie na kilka minut obudziła się nadzieja. Nowy imperialny niszczyciel, taki jak “San
Jacinto”, powinien prześcignąć każdy okręt liniowy czy krążownik. Najgorsze, co mogło go
spotkać, to konfrontacja z tahnijskimi niszczycielami.
Nadzieja zgasła w momencie, gdy analityk zameldował przepisowo bezbarwnym tonem, że
okręt liniowy przeciwnika wyprzedza własną eskortę i zbliża się do “San Jacinto”. Za pięć godzin i
kilka minut ta jednostka nie znanego typu, znajdzie się w zasięgu ognia “San Jacinto”.
Statkiem liniowym był “Forez”. Admirał Deska krążył po mostku, gdy jego pojazd zbliżał się
do niszczyciela. On też liczył mijające minuty.
Czy “Forezowi” uda się podejść do imperialnego niszczyciela, zanim ten bezpowrotnie zniknie
w głębiach kosmosu?
Jeśli imperialny okręt szpiegowski uniknie zagłady, wszystkie plany Tahnijczyków spalą na
panewce.
Patrzył na tykający zegar. Nie będzie problemów. Imperialna zostanie zgładzona.
Po czterech godzinach i czterdziestu minutach, komandor Lavonne zdał sobie sprawę z tego,
co niebawem nastąpi.
Pozostawała tylko jedna szansa.
Lavonne rozkazał wyłączyć napęd AM2. Miał nadzieję, że tahnijski liniowiec przemknie obok.
Odpowiedź wroga nadeszła natychmiast.
Doskonale. Lavonne skierował zatem swój okręt wprost na “Foreza”.
Czasem piesek kanapowy rzuca się na brytana.
Lavonne nakazał posłać dowolny ogień z flar i innej broni pokładowej. Łudził się, że eksplozje
stworzą coś w rodzaju zasłony dymnej.
Lavonne wiedział, że “San Jacinto” był skazany na zagładę. Pragnął tylko zadać jeszcze jakieś
straty nieprzyjacielowi.
Byli o sekundy świetlne od zasięgu skutecznego ognia, kiedy odezwały się główne działa
“Foreza”. Sześć pocisków przecięło swoje tory z orbitą “San Jacinto” w momencie, gdy Lavonne
zbliżał palec do czerwonego guzika odpalającego rakiety.
Z imperialnego niszczyciela “San Jacinto” nie pozostało nic, poza rozszerzającym się bąblem
gazu i radioaktywności.
Księga druga
DO LIN!
Rozdział dwudziesty piąty
W całej swojej historii, Tahnijczycy dali się poznać jako zawalidrogi czekające tylko na to,
żeby jakiemuś nieszczęśnikowi zdarzyło się przechodzić obok. Ich cywilizacja zrodziła się ze
zniszczenia, a kształtowały ją liczne wojny.
Nawet Wieczny Imperator ledwie pamiętał początki krwawego sporu. U zarania dziejów
Tahnu leżała wielka wojna domowa, która rozegrała się w gromadzie gwiezdnej, odległej od
obecnych kosmicznych domen tego państwa. Dwie armie stanęły naprzeciw siebie i zwarły się w
zmaganiach trwających półtora stulecia. Gromada, o której mowa, była tak nieistotna z punktu
widzenia Imperatora, że zignorowanie konfliktu i zezwolenie na to, by samodzielnie rozstrzygnęły
go wojujące strony, wydało się najwygodniejszym rozwiązaniem.
W końcu lud, który później zyskał miano Tahnijczyków, poniósł miażdżącą klęskę. Zwycięzcy
postawili pokonanych przed wyborem: zagłada albo masowa emigracja. Tahnijczycy wybrali
ucieczkę. Tego epizodu swojej historii nie zapomnieli nigdy. Tchórzostwo stało się grzechem
pierworodnym ich narodu. Po raz pierwszy i jedyny woleli być żywym zającem niż martwym
lwem.
Pierwsza fala migracji prawie w całości składała się z wojowników oraz ich rodzin. To
sprawiło, że osiadłe społeczności, które spotykali na swej drodze, niechętnie ich przyjmowały. Nikt
nie był na tyle głupi, żeby zapraszać wojowników w swoje progi. Ten fakt również został zapisany
w zbiorowej pamięci wygnanego narodu. Tahnijczycy uznali się za wiecznych banitów i od tego
czasu w adekwatny sposób traktowali wszelkich obcych.
Obszar, który objęli w posiadanie, stanowił jeden z najmniej pociągających zakątków
imperium. Zapuścili korzenie w opustoszałej niszy, otoczonej przez tylko trochę bogatszych
sąsiadów, i zaczęli formować prymitywną społeczność. Wszystkiemu przewodziło wojsko. Nic
zatem dziwnego, że podziały społeczne były bardzo ostro zaznaczone: chłopstwo i rządzącą radę
wojenną dzieliła iście kosmiczna odległość.
Największa słabość Tahnijczyków stała się jednakże ich siłą. Rozwijali się i zajmowali nowe
obszary. Sąsiedzi stawali się zaniepokojeni, gdy przybysze zanadto zbliżali się do ich granic.
Większość usiłowała negocjować. Tahnijczycy za każdym razem wykorzystywali rokowania, żeby
zyskać na czasie. Atakowali bez ostrzeżenia. Stawiali wszystko na jedną kartę, nie zważali na
straty, które przyhamowałyby zapędy jakichkolwiek innych istot.
Walczyli bez ustanku przez ponad trzysta lat. W końcu zlikwidowali ościenne narody i w
ogniu walki wykuli własne imperium. Nie liczył się dla nich fakt, że stracili przy tym prawie
osiemdziesiąt procent populacji. Skoro już raz się odrodzili, mogą to zrobić powtórnie.
Wieczny Imperator stanął teraz wobec mocarstwa tahnijskiego wielokrotnie przewyższającego
rozmiarami ich pierwotne państewko. Nagły rozrost przyniósł Tahnijczykom nowe problemy:
pojawiło się więcej dysydentów niż kiedykolwiek w ich historii. Krwawe czystki w Wysokiej
Radzie stanęły na porządku dziennym.
Dopiero Wieczny Imperator nieświadomie rozwiązał tę trudną kwestię. Zjednoczył
Tahnijczyków w walce przeciwko samemu sobie.
Rozdział dwudziesty szósty
Minęło kilka tygodni i Sten nie był już komandorem bez floty. Jego fregaty, “Claggett”,
“Gamble”, “Kelly” i “Richards” zostały ustawione na pochylniach wielkiej stoczni marynarki
wojennej w celu zamontowania wyposażenia.
Ale nadal pozostawał dowódcą bez ludzi. Konsekwencje spotkania z admirałem van
Doormanem były dokładnie takie, jakich Sten się spodziewał - nie przyszedł ani jeden
wykwalifikowany ochotnik.
Ale 23. flota miała swój zastęp malkontentów i czarnych owiec. Po dwudziestej rozmowie
Sten zaczął tracić cierpliwość. Gdyby dowodził niszczycielem, udałoby mu się upchnąć
odrzuconych wśród reszty załogi. Ale takie rozwiązanie nie wchodziło w rachubę na okrętach z
dwunastoosobową obsadą.
Czas uciekał. Sten miał już trzy “przyjacielskie” wizyty jednego z adiutantów van Doormana.
Człowiek ten współczuł Stenowi. Obiecał, że zrobi, co w jego mocy, żeby admirał się nie wtrącał.
Ot tak - z koleżeństwa. Sten domyślał się, że adiutant pobiegł z wywieszonym jęzorem do admirała,
żeby opowiedzieć mu, jak ten młody wyrzutek wpadł w drakh.
A może to Sten powoli dostawał obłędu? To było całkiem możliwe. Całe dnie spędzał na
swoich fregatach. Kiedy przypominał sobie, że jest głodny, otwierał konserwę, podgrzewał ją i
pochłaniał jedzenie, pogrążony w myślach o okrętach, pochylony nad schematami elektrycznymi i
hydraulicznymi jednostek.
Pewnego dnia wychynął z zapaćkanej smarami kotłowni, w której mieszkał, włożył na siebie
mundur garnizonowy i wybrał się na wojnę z wydziałem logistyki 23. floty.
Każda armia dysponuje tabelami inwentaryzacyjnymi. Podają one ze szczegółami dane
dotyczące sprzętu przypadającego na poszczególne etapy oraz zawierają informacje o wyposażeniu,
od okrętów począwszy, skończywszy na widelcach. Ale nadmiar może okazać się równie zgubny w
skutkach jak brak.
Sten odkrył, że wydział logistyczny 23. floty określił dzienny przydział amunicji i rakiet na
każdy rodzaj okrętu w czasie działań bojowych. Uzupełnianie zapasów w czasie wojny oznaczało,
że fregaty Stena musiałyby przerywać kursy patrolowe, by wracać po zaopatrzenie do Cavite, do
ogromnych magazynów floty.
Sten próbował dyskutować z oficerem. Zaczął od logicznego stwierdzenia, że wycofywanie się
z patrolu, gdy zabraknie amunicji, nie jest wydajnym sposobem prowadzenia wojny, tym bardziej
że przerywanie akcji mogło spowodować atak nieprzyjaciela na magazyny.
Oficer nie chciał słyszeć o kłopotach związanych ze służbą patrolową. Na samo wspomnienie
działań wojennych, zirytowany kręcił głową. Śmiał się z pomysłu, że baza mogłaby nie zniszczyć
nieprzyjaciela, zanim ten wystrzeli swoje rakiety.
Wszystko wskazywało na to, że to będzie pechowy dzień.
Sten zatrzymał grawisanie przed ogrodzeniem alarmowym chroniącym dostępu do pochylni i z
roztargnieniem odpowiedział na salut wartownika stojącego przy bramie.
- Dzień dobry, panie komandorze. - Wartownik lubił Stena. Wraz z kolegami urządził zakłady,
czy Doorman zdejmie nowego z dowództwa i wyśle go do Centralnego Świata po inny przydział.
Byłoby szkoda, ale z drugiej strony, sprawa wyjaśni się za parę dni, a pieniądze na drinka bardziej
się liczą niż los jakiegoś tam oficera.
- Dzień dobry.
- Panie komandorze, zbrojmistrz jest już na pokładzie.
Sten aż podskoczył.
- Żołnierzu. Natychmiast, wysłać straż.
- Ale...
- Ruszaj się chłopcze. Ja nie mam zbrojmistrza!
Wartownik przycisnął guzik uruchamiający cichy alarm.
W ciągu paru sekund wokół Stena wyrosło kilku marynarzy. Nerwowo zaciskali palce na
automatach.
Sten wyciągnął miniaturowy peem, który zawsze nosił przy sobie, i ruszył z kopyta w stronę
“Claggetta”, jedynego okrętu z otwartą śluzą wejściową.
Sabotażysta? Szpieg? A może tylko ciekawski? Bez znaczenia. Sten kazał ludziom stanąć z
dwóch stron włazu i ostrożnie zaczął wspinać się po drabinie.
Tuż u wejścia zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Doszły go hałasy, stąpanie i pomruki. Sten
już miał wezwać wartowników, kiedy mruczenie stało się zrozumiałe:
- Dalejże, ty cholerna bestyjko. Nie mów mi, że nie zdołam cię wystrzelić.
Sten wystawił głowę z włazu.
- Przepraszam, panowie. Pochrzaniłem. Przypomniałem sobie, że mam zbrojmistrza.
Zaskoczeni wartownicy zasalutowali, wzruszyli ramionami i poszli sobie.
Sten rzucił się naprzód.
- Panie Kilgour! - wrzasnął w luk prowadzący do kabiny dowodzenia. Z satysfakcją zobaczył,
jak siedzący wewnątrz mężczyzna dał się zaskoczyć i rąbnął głową w ekran komputera. - Nie wie
pan, jak należy się meldować?
Chorąży Alex Kilgour wyglądał na zirytowanego, gdy rozcierał sobie czoło.
- Myślałem, chłopcze, że grasz w polo ze swoim admirałem.
Alex Kilgour był zwalistym mieszkańcem Edynburga - jednej z planet o zwiększonej sile
ciążenia. W randze sierżanta służył w oddziale Stena w Sekcji Modliszki. Potem Stenowi udało się
go przenieść do pałacu, do gwardii. Kilgour popełnił ten błąd, że zakochał się i wystąpił z podaniem
o pozwolenie na małżeństwo. Imperator wysłał go, więc do szkoły lotniczej na wiele miesięcy
przedtem, zanim wydelegował tam Stena. Jednocześnie przeniósł go do korpusu chorążych.
Sten nie miał pojęcia, co Kilgour robi na Cavite - mimo to cholernie się ucieszył, że widzi
starego druha.
- To nie była wielka sztuka wystarać się o przydział do twojej eskadry, młody Stenie -
tłumaczył Kilgour, siedząc nad kubkiem kawy w jednej z klitek “Claggetta”. - Od początku
wiedziałem, że wpadniesz w tarapaty, z którymi sam sobie nie poradzisz. Słówko tu, czarujący
uśmiech tam i Kilgour odnalazł właściwy trop. Ale, do diabła, powiedz mi, komandorze, gdzie
twoja załoga?
Sten wyjaśnił, na czym polega problem. Alex wysłuchał wszystkiego i serdecznie poklepał
przyjaciela po ramieniu, o mało nie wbijając go w płyty pokładu.
- Odkąd Kilgour tu jest, możesz sobie odetchnąć. Twój kłopot, chłopcze, polegał na tym, że
nie szukałeś ochotników we właściwych miejscach.
- Do cholery! Szukałem wszędzie, poza cmentarzami.
- Nie jest tak źle, dowódco, żebyśmy mieli zaciągać zombi. Twoje troski się skończyły. Po
prostu zaufaj swojemu wiernemu słudze.
Rozdział dwudziesty siódmy
- Niezła paczka - powiedział Kilgour z dumą.
Sten popatrzył z ukosa na trzydzieści kilka istot gapiących się na niego, a potem - zerknął za
siebie, na zatrzaśnięte więzienne wrota.
- Ile morderstw?
- Dwa. Co do reszty...
Sten machnął ręką. Później i tak będzie musiał ślęczeć nad aktami personalnymi.
Niespodziewanie, zgromadzeni przed nim więźniowie wydali mu się - przynajmniej potencjalnie -
błyszczącymi przykładami marynarskich cnót. Problem polegał na tym, że Sten nie miał zdolności
do wygłaszania podniosłych mów. Zastanawiał się, co by tu takiego powiedzieć tym istotom, żeby
je przekonać do opuszczenia wygodnego, bezpiecznego pudła, jakie przygotowała dla nich 23.
flota.
Alex nachylił się i szepnął:
- Mogę to zrobić za ciebie, chłopcze. Powiem im parę kawałów.
- Żadnych kawałów - odparł stanowczo Sten.
Alex natychmiast spochmurniał.
- Tego o cętkowanych wężach też nie? Byłoby w sam raz dla takiej dzielnej załogi.
- A szczególnie będziesz unikał tego o cętkowanych wężach. Kilgour, są prawa zakazujące
stosowania okrutnych i niezwykłych kar. Ale jeśli ci się kiedykolwiek chociaż przyśnią centkowane
węże, to każę cię przeciągnąć pod kilem.
Nadal pełen furii, Sten wrócił myślami do zadania, któremu należało sprostać. Wyraz twarzy
komandora najwyraźniej odzwierciedlał jego stan ducha, bo ludzie nagle przestali szurać nogami.
Dobre i to. Przynajmniej zwrócił na siebie ich uwagę. Teraz musi być tylko przekonujący.
Podstawa wiedzy o przemówieniach - zwracaj się do tłumu, jakby przed tobą stał jeden człowiek, i
wybierz sobie kogoś, do kogo przez cały czas będziesz się odnosił.
Sten wypatrzył mężczyznę, który wyglądał na nieco mniej brudnego, obszarpanego i
rozlazłego od reszty. Podszedł do niego.
- Nazywam się Sten. Dowodzę czterema fregatami. Potrzebuję załogi.
- Cienko przędziesz, skoro tu przychodzisz po ludzi - rzucił jakiś więzień.
- Panie komandorze - dodał z naciskiem Sten.
Więzień splunął na ziemię. Sten spojrzał na niego ostro. Obszarpaniec opuścił wzrok.
- Panie komandorze - burknął niechętnie.
- Bez obrazy, panie komandorze - odezwał się skazany, którego Sten wybrał na próbę. - Ale co
nam do tego?
- Wasze dane zostaną ponownie przejrzane. Mogę wymazać wyroki, jeśli zechcę. Jeśli sobie na
to zasłużycie.
- A co z szarżami? - zapytał ktoś z tłumku.
- Jak odpowiednio postaracie się o belkę, to ją dostaniecie.
- Co mamy robić?
- Patrolować przestrzeń.
- Daleko od Tahnijczyków?
- Możliwie najbliżej.
- Cholernie dobry sposób na załatwienie sobie trumny.
- Zgadza się - powiedział Sten. - A do tego zakwaterowanie znacznie gorsze od waszych cel;
jedzenie niesmaczne nawet dla karalucha i oficerowie, którzy sprawią, że woda w tyłkach wam się
zagotuje. Będziecie szczęściarzami, jeśli zdołacie dostać przepustkę raz na jakiś czas. A jeśli już ją
otrzymacie, to prawdopodobnie na planetoidzie, gdzie najciekawszą rozrywką jest zbieranie
minerałów.
- Niezbyt ciekawie to brzmi.
- Nawet bardzo nieciekawie, panie komandorze. - Czwarty więzień włączył się do rozmowy. -
Mogę zapytać o coś osobistego?
- Wyrażani zgodę.
- A dlaczego pan to robi? Na fregaty ludzie zgłaszają się na ochotnika. Chce pan dostać jakiś
ładny medal?
- Do diabła z medalami - powiedział szczerze Sten. I zaczął się zastanawiać, jak odpowiedzieć
na to pytanie. - Jeśli to komuś powtórzysz, to dostanę po tyłku... ale myślę, że zbliża się niezła
zadymka.
- Z Tahnijczykami - uzupełnił więzień.
- Zgadza, się. Wolałbym wtedy kręcić się po okolicach na wolności, niż siedzieć na tyłku, na
Cavite. Albo, jeszcze gorzej, tkwić w pudle.
- Nadal myślę, że tylko jakiś cholerny idiota może się zgłosić do pana na ochotnika.
- Takich właśnie szukam. Zidiociałych ochotników. Będę w biurze tego sukinsyna...
przepraszam, naczelnika więzienia do szesnastej, gdyby któryś z was doszedł do wniosku, że już
wystarczająco mocno pomieszało mu się w głowie.
Ku wielkiemu zaskoczeniu Stena, zgłosiło się siedemnastu mężczyzn. Nigdy się nie
dowiedział, że przekonało ich jego przejęzyczenie. Tylko stara recydywa albo ktoś, kto ustawił się
kiedykolwiek po niewłaściwej stronie prawa, nazwałby naczelnika sukinsynem.
Rozdział dwudziesty ósmy
- Ile pokoleń wojowników liczy pańska rodzina, poruczniku Sekka? - zapytał Sten z pewnym
niedowierzaniem.
- Co najmniej dwieście - odparł siedzący naprzeciwko mężczyzna. - Ale to dopiero po tym, jak
klan Sonko wyemigrował z Ziemi. Przedtem my, Mandingowie, przynajmniej sądząc z legend,
przez sto pokoleń wydawaliśmy ludzi oddanych walce. To nie znaczy, że wszyscy oni zajmowali
się wojaczką. Byli wśród nas naukowcy, dyplomaci, politycy... znalazł się nawet jeden aktor.
Niezbyt często go wspominamy, chociaż mówi się, że świetnie grał. - Sekka roześmiał się głośno.
Sten jeszcze raz spojrzał na akta Sekki. Dane wyglądały bardzo dobrze. Liczba nagan i
ostrzeżeń ze strony przełożonych równoważyła honorowe wzmianki w rozkazach i odznaczenia.
- Lubi pan ryzyko, prawda?
- Wcale nie - powiedział Sekka. - Każda akcja powinna być precyzyjnie skalkulowana. Jeśli
prawdopodobieństwo klęski jest mniejsze niż nadzieja na sukces, wybór jest oczywisty.
Sten włożył fiszki z powrotem do koperty i wyciągnął rękę przez blat składanego biureczka.
- Poruczniku, witam pana na tym cholernym pokładzie. Będzie pan dowodził “Kelly”. Drugi
okręt od lewej.
Sekka stanął na baczność, o mały włos nie rozbijając sobie czaszki o sufit.
- Dziękuję, panie komandorze. Dwa pytania. Kim są moi oficerowie?
- Na razie nikt się nie zgłosił. Pan jest pierwszy, który się zaokrętował.
- Hmmm. A załoga?
- Ma pan czterech garowników i jedno napalone niewiniątko. Wyznaczy im pan obowiązki
wedle uznania.
- Tak jest.
- Poruczniku Sekka? Jak pan się dowiedział o tym wakacie?
Sekka uniósł brew:
- Oczywiście z notatki admirała w okólniku floty.
- Jasne. Nie pomyślałem. Dziękuję. To wszystko. Jak pan będzie wychodził, proszę
powiedzieć panu Kilgourowi, żeby zechciał się u mnie stawić.
- Kilgour. Tak nie wolno.
- Ale można.
- Jak to zrobiłeś?
- Typek, który prowadzi drukarnię słabo dba o zabezpieczenia...
- Więc wpakowałeś mu się na łamy i sfałszowałeś osobistą kolumnę admirała - dokończył
Sten. - Czy istnieje prawdopodobieństwo, aby van Doorman doszedł, kto wyciął taki numer?
- Wyśledzić mnie, chłopcze? Człowieka, który odkrył spisek przeciwko naszemu
Imperatorowi?
Sten ukrył twarz w dłoniach.
- Panie Kilgour. Chodzi o to, czy jest jakaś możliwość...
- Żadnej. Przyniosę butelkę.
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Alex lubił deszcz. Na rodzinnej planecie Szkota mżyło niemal bez ustanku. Ale tropikalne
ulewy, które zlewały Cavite, wystawiały na próbę jego cierpliwość. Liczył wnęki w murze
biegnącym wzdłuż wąskiego zaułka. Znalazł właściwą. Zapukał do drzwi. Jego pukanie
przypominało odgłos nabierającego rozpędu młota pneumatycznego.
- Podaj właściwe słowo - zaszemrał syntetyczny głos.
- Strasznie tu mokro na dworze, a mnie zaczyna, to już wkurzać - pożalił się Alex. Nie był
szczególnie zdenerwowany, ale cofnął się o krok i rąbnął podkutym buciorem w przeszkodę.
Drzwi rozpadły się na dwoje. Alex szarpnął za połówki i wszedł.
Burdel był całkiem ładnie urządzony - jeśli kto lubi czerwony plusz i ciemne malowidła. Tyle
zdążył zauważyć Alex, gdy podbiegł do niego pierwszy strażnik. Potężny Szkot rozpłaszczył go na
ścianie. Nadbiegł kompan nieszczęśnika. Z powrotem poleciał znacznie szybciej.
- Szukam pana Williego Suttona - obwieścił Kilgour.
- Masz nakaz? - zapytał syntetyczny głos.
- Nie.
- Jesteś uzbrojony?
- Za kogo mnie, do cholery, uważasz? Oczywiście.
- Proszę trzymać ręce tak, żeby były dobrze widoczne. Monitoruję pana czujniki. Jakakolwiek
emisja elektroniczna zostanie natychmiast wykryta. Jest pan na celowniku automatycznie
uruchamianej broni. Najmniejszy akt agresji zostanie stłumiony w zarodku.
Alex nawet chciałby wypróbować swój refleks w walce z uzbrojonymi robotami, ale starał się
zachować spokój.
- Proszę iść do schodów na końcu korytarza. Niech pan nimi wejdzie do holu na drugim
piętrze. Tam proszę poczekać. Zorientujemy się, czy ktokolwiek w tym domu zna pana Williego
Suttona.
Alex zrobił, co mu polecono. Przechodząc obok saloniku, w którym urzędowały panienki,
zapuścił żurawia, dwa razy się zakochał, uśmiechnął się uprzejmie do swoich wybranek, ale ruszył
dalej.
Przyszedł tu służbowo.
Przestąpił próg pokoju wyłożonego czerwonym pluszem. Na ścianach wisiały obrazy. Światło
było przyćmione. Umeblowanie, dość niezwykłe, składało się z kilku szerokich klęczników.
Kilgour stanął plecami do ściany i czekał.
Otworzyły się drzwi naprzeciw.
- Czy mam rację, sądząc, że chcesz się zatrudnić w charakterze mojego ochroniarza?
Do środka wtoczył się “Willie Sutton”. Było to wielkie stworzenie przypominające
dwumetrowego mrówkojada pokrytego łuską. Od ziemskiego zwierzęcia różniło się jeszcze tym, że
miało dodatkowe ramiona. Nazw własnych mrówkojadów nie wymówiłby żaden osobnik z gatunku
homo sapiens, toteż łuskowate olbrzymy zazwyczaj przyjmowały imiona ludzi, wyróżniających się
w profesji, którą wybrał dla siebie dany mrówkojad.
Kilgour nie miał pojęcia, kim był rzeczywisty Willie Sutton, ale na pewno nie filantropem.
- Alex Kilgour z marynarki wojennej - przedstawił się, nie odpowiadając na pytanie.
- Zdezerterowałeś, tak jak ja?
- Nie, szefie, ale już o tym myślałem.
- Sądząc po twoim uśmieszku, na pewno nie jesteś z żandarmerii. Czym mogę służyć?
Zakładam, że nie zamierzasz zrobić mi krzywdy.
- Chcemy, żebyś wrócił.
Mrówkojad sapnął i przysiadł na ogonie.
- Do floty? Raczej niemożliwe. W ciągu lat służby tyle razy stawałem przed sądem
wojskowym, że wreszcie zaczęło mnie to nużyć.
Sutton mówił prawdę. W całej imperialnej marynarce wojennej ze świecą by szukać drugiego
zaopatrzeniowca, który byłby tyle razy sądzony. Akt oskarżenia brzmiał prawie zawsze tak samo:
nadużycia gospodarcze.
Chyba też nie znalazłoby się takiego drugiego, który tyle razy odzyskiwałby swój stopień po
degradacji. I prawie zawsze za podobny wyczyn: za chwalebne postępowanie na rzecz sił
zbrojnych.
- Potrzebujemy złodzieja - oświadczył rzeczowo Kilgour.
Mrówkojad sapnął jeszcze dwa razy. Alex opowiedział, jakie trudności piętrzą się przed nim i
Stenem.
Sutton w zamyśleniu wystawił pazury i tak długo drapał dywan, że w jednym miejscu
poszarpał go na strzępy. Alex zauważył, że dywan jest zniszczony również w innych miejscach.
- A co z oskarżeniami, które zmusiły mnie do opuszczenia służbowego stanowiska?
Kilgour wyjął z kieszeni dwa pliki fiszek i wręczył je Suttonowi.
- Ten pierwszy, to twoje akta z przebiegiem służby. Prawdziwe. Daję ci je w prezencie.
Mrówkojad zaczął się sam drapać.
- Ten drugi - kontynuował Alex - zawiera zapis całkiem innego przebiegu służby. Nie mogłem
wymyślić nic chwalebniejszego. Jeśli się zgodzisz zasilić załogę fregat, sfałszowany plik wejdzie na
miejsce pierwszego jako oryginał.
- Zupełnie nowy początek - rzekł ze zdumieniem mrówkojad.
- Mój szef mówi, że jest maleńki warunek. Jeżeli nas też będziesz robić w nogę, źle skończysz.
Ja mówię to samo.
- Mechanika stręczycielstwa i prostytucji stała się trochę nudna - powiedział jakby do siebie
mrówkojad. - Wy, ludzie, macie tak ograniczoną wyobraźnię seksualną. Wracam do służby -
sapnął. - Cóż za niezwykła propozycja. Powiedz swojemu dowódcy, że dam mu odpowiedź jutro o
tej samej porze.
Rozdział trzydziesty
Sten bujał się na krześle. Nogi miał oparte o blat biurka. Wewnętrznie był bardzo spięty.
Czekał na cios. Usiłował robić wrażenie opanowanego, zimnego oficera marynarki wojennej.
Wyobrażał sobie, że wygląda jak ostatni dureń. Wystarczyło, żeby ktoś mocniej zapukał do
drzwi i wszystkie jego starania diabli by wzięli.
Właśnie ktoś ostro zastukał i w sekundę później z trzaskiem otworzył drzwi. Sten mało nie
połamał sobie nóg, próbując zdjąć je z blatu. W panice, przez chwilę zastanawiał się, jaką minę ma
zaprezentować: znużonego dowódcy, czy umiarkowanie zatroskanego oficera. Nie zdążył jednak
znaleźć rozwiązania. Do kajuty wpadł Alex z mrówkojadem Suttonem.
- Coś mi się zdaje... - zaczął Sten.
- Panie kapitanie - wypalił Sutton. - Wzięli nas!
Sten rozejrzał się z niepokojem. Czyżby ktoś dokonał abordażu na “Gamble”? Czy
zaatakowano Cavite? Zgwałcono córkę admirała? Wzięli? Kto? Sten odsunął takie rozważania na
bok i skupił się na tym, aby szybko rozplatać nogi i przyjąć właściwą postawę.
W tym czasie Alex objaśniał po swojemu słowa Suttona.
- On mówi, dowódco, że nas mają. Nie wiem, w czym rzecz, ale za długo już ich robiliśmy w
nogę.
Sten zdusił śmiech. Dobrze wiedział, w czym rzecz. Przybrał wyraz wielkiego zatroskania.
Omal nie zaczął pochrząkiwać. Wstał i wyprostował się z godnością, chociaż w pomieszczeniu o
wymiarach dwa na trzy metry wyglądało to śmiesznie.
- A cóż to może być za problem, panowie? - Głos miał obojętny i chłodny.
- Staramy się właśnie panu wytłumaczyć, panie kapitanie - powiedział Sutton. - Gliny
dokonały inwazji na okręt.
Sten pozwolił, żeby go wyciągnęli za drzwi.
Przy burcie, od strony doku stała kolumna dyskotek. Eskortowało ją po pięć policyjnych
grawisań z każdej strony, obsadzonych dwudziestoma gliniarzami.
- Mówiłem panu - wysapał Sutton. - Wzięli nas. - Zwrócił oskarżycielski wzrok na Alexa.
Głos drżał mu ze złości. - Wydałeś mnie.
- Ciebie? A kto ty, do diabła, jesteś? Woda sodowa uderzyła ci do głowy, chłopcze. Oni
wezmą nas wszystkich! - Alex spojrzał na Stena. - Nie sądzę, żeby to coś dało, ale trzeba
pertraktować, Sten!
Komandor zachował milczenie. Uspokoiło to trochę jego towarzyszy. Nastąpiła szarpiąca
nerwy zwłoka, potem rozległ się syk. Dobiegał od czołowych sań w kolumnie. Otworzyły się drzwi
od strony kierowcy, a z nich wytoczył się ogromny policjant. Poprawił mundur, przygładził włosy.
Miarowym krokiem zbliżał się do Stena. W wyciągniętej ręce trzymał jakiś dokument.
- Nakaz rewizji - wyszeptał Alex.
Sten nadal milczał.
Policjant podszedł do dowódcy fregat, elegancko zasalutował i wręczył mu dokument. Alex
zapuścił żurawia. Na twarzy Szkota odbiło się zaskoczenie.
- Wiesz, co to jest? - zapytał.
- Owszem - odparł Sten. - Dziękuję, konstablu Foss - dodał grzecznie.
- Cała przyjemność po mojej stronie, panie kapitanie - rzekł mężczyzna. - Najmocniej pana
przepraszam, ale bardzo się spieszymy. Czy mógłby pan zatem przejąć dwudziestu rekrutów w
niecałą godzinę?
- Dwudziestu waszych, co? - rzucił Alex. Najwyraźniej nie mógł powstrzymać się od
komentarza. - Zapraszamy, zapraszamy, jak powiedział pająk do muszki.
Chwilę później Kilgour wraz z Suttonem ustawiał gliniarzy w szyku.
- Popatrz, na co nam przyszło - wyszeptał Szkot do Stena. - Zaciągać do służby takich
patałachów.
- Czyż wojna nie jest piekłem? - Sten posłał Alexowi wytrenowane, “kapitańskie” spojrzenie.
Porucznik pierwszej rangi, Ned Estill, stanowił rodzaj cudu uwięzionego w bursztynie.
Wyglądał jak pistolet! Mówił jak pistolet! Bo w ogóle to był pistolet! Jego raport okazał się równie
świetny jak świeżo wyprasowany biały mundur, który Estill nosił. Porucznik sprężystym ruchem
zasalutował i trzasnął obcasami.
- To wszystko, panie kapitanie!
Sten rzadko widywał taką perfekcję. Estill należał do tego typu oficerów, w których obecności
nawet dowódca czuje się tak, jakby miał brudny kołnierzyk. To porównanie było szczególnie na
miejscu, bo zarówno Sten jak i Alex byli ubrani w brudne kombinezony mechaników. Rozmowa
wstępna z Estillem przebiegła błyskawicznie. Stanowiła jedynie krótką przerwę w przeglądzie
wnętrzności okrętu. Sten nie bardzo wiedział, jak przemawiać do nowego oficera. Trudno bowiem
gadać z kimś, kto wygląda, jakby zszedł z plakatu zachęcającego do wstępowania do marynarki
wojennej.
- Wrócimy jeszcze do tej rozmowy, poruczniku - powiedział Alex, ratując nieco zakłopotanego
dowódcę. Ten zaś omal nie padł z wrażenia, kiedy zobaczył, jak Estill wykonuje perfekcyjne w tył
zwrot i nie odchodzi, lecz odmaszerowuje korytarzem.
Sten z ulgą oparł się o kadłub.
- Kto go przysłał? - zapytał. - To jakiś szpieg, czy co? Nikt, ale to nikt z takim sznytem nie
zgłosiłby się na ochotnika na nasze zafajdane łajby.
- To nie szpieg - odparł Alex. - Nie jest podstawiony przez Doormana. Mrówkojad wszystko
sprawdził.
- W porządku, ale tylko popatrz na przebieg służby tego Estilla rzekł Sten. - Nagrody, medale,
udziały w ekspedycjach naukowych. Poleca go osobiście każdy wyższy oficer.
- Tak, ale te zaszczyty i odznaczenia trafiły mu się jedynie w czasie pokoju - przypomniał
Alex. - I nie ma nawet jednej pozytywnej opinii od najwyższego zwierzchnika, samego Doormana.
- Estill jest za dobry - stwierdził Sten. - Nie ufam mu.
- Załogi wystarczy na dwa statki, ale ciągłe brakuje nam dwóch kapitanów - oświadczył Alex.
Sten gryzł się z tym problemem przez dobrą chwilę. Zastanawiał się, czy porucznik Estill
stanowił odpowiedź na jego liczne modlitwy, czy też zapowiedź nie przespanych nocy. Choćby to,
czy Estill...
- Szczęście. Tak właśnie dumam, czy ten chłopak ma szczęście? - odezwał się Alex, jakby
czytał w myślach Stena. - Jak bardzo nam jest potrzebny kapitan?
- Gdybym dał mu dobrego bosmanmata... - zamruczał pod nosem Sten.
W górze zaszumiały jakieś maszyny. Stena i Alexa dobiegł podniesiony głos:
- Hej, wy tam, podnieście tyłki i podajcie damie rękę! Obaj unieśli wzrok. Nad ich głowami
wisiał zardzewiały kadłub holownika. Na holu dyndał już jeden okręt. Teraz holownik manewrował
nad “Gamble”. Długie, wąskie ramiona robota zaczęły rozwiązywać cumy okrętu.
- Co ty, do cholery, robisz? - ryknął Sten.
Z góry powtórnie rozległ się kobiecy głos:
- A jak myślisz? Przenoszę twój okręt na stanowisko prób silnika. Jesteś w grafiku. A może
twój kapitan zapomniał ci o tym powiedzieć?
- Nie możesz holować dwóch okrętów naraz! - odkrzyknął Sten.
- Chcesz się założyć? Do diabła, jak mam dobry dzień, to poradzę sobie z trzema. A teraz, weź
się za tę linę!
Obaj marynarze, nieco otumanieni, posłusznie wykonali rozkaz kobiety. Potem z przerażeniem
patrzyli, jak zarzuca na “Gamble” pętlę. Ryknęły dwa silniki holownika i maszyna ruszyła w górę.
Ale Sten już tego nie widział. Pędził wzdłuż doku w stronę stanowiska prób. Zanim dotarł do
stoczni, pilot opuszczał “Gamble” na wyznaczone miejsce.
- Hej, wchodzę na pokład! - krzyknął Sten i, nie czekając na pozwolenie, zaczął piąć się po
sieci do holownika.
W chwilę później znalazł się w ciasnej kabinie. Oszałamiająca kobieta, która tam siedziała,
robiła jeszcze większe wrażenie niż jej niezaprzeczalne talenty lotnicze. Była szczupła i wysoka.
Miała wielkie czarne oczy i drugie ciemne włosy wetknięte pod czapkę pilota. Przypatrywała się
Stenowi z mieszaniną zainteresowania i rozbawienia.
- Dość ciekawy sposób, żeby umówić się z damą na piwo. Kończę za dwie godziny.
- Nie o to chodzi - powiedział Sten.
- Doprawdy? Co z ciebie za marynarz?
- A taki, który ma stopień komandora - odparł sucho Sten.
Kobieta popatrzyła na niego nieco spłoszona i jęknęła:
- Och, nie. Ta moja niewyparzona gęba. Co za cholera! Właśnie szukałam nowej pracy.
- Naprawdę? Zgłoś się do mnie jutro, o ósmej rano. Potrzebuję pierwszego mata.
- Chyba żartujesz. - Dziewczynę najwyraźniej zaszokowała propozycja Stena.
- Nie. Jesteś zainteresowana?
- Tak po prostu? Pierwszy mat?
- Aha. Tak po prostu. Tyle że od tej chwili masz do mnie mówić “panie kapitanie”!
Przemyślała to i skinęła głową.
- Myślę, że zdołam się do tego przyzwyczaić.
- Panie kapitanie - przypomniał Sten.
- Panie kapitanie - powtórzyła.
- Przy okazji, jak się nazywasz?
- Luz, Luz Tapia. O, do diabła. Chciałam powiedzieć: Luz Tapia, panie kapitanie.
Za jednym zamachem Sten rozwiązał kwestię obsady “Richardsa” i rozwiał nieco swoje
niepokoje związane z Estillem.
Pozostał tylko problem znalezienia szypra dla “Claggett”. Alex i Sten siedzieli pochyleni nad
lista nazwisk.
- Cóż za hołota - ocenił Alex. - Żadnego z nich nie zrobiłbym kapitanem grawisań.
Sten musiał się z tym zgodzić. Co gorsza, czasu było coraz mniej. A Doorman wcale nie
ułatwiał życia nowemu komandorowi. Adiutanci admirała regularnie nękali Stena telefonami, żądali
raportów o stanie przygotowań i rzucali lekko zawoalowane pogróżki.
Po raz pierwszy w życiu, Sten poczuł się bezradny.
Rozległo się głośne drapanie do drzwi.
- Wejść! - krzyknął Sten.
Chwila przerwy i drapanie rozległo się ponownie. Tym razem jeszcze głośniejsze.
Sten poderwał się na nogi.
- Co, u diabła... - Nacisnął guzik automatycznego otwierania drzwi i stanął twarzą w twarz ze
straszydłem.
- Co ty tutaj robisz? - wrzasnął.
- Słyszałam, że potrzebny ci kapitan - odparło straszydło.
Sten rzucił się w liczne ramiona Sh’aarl’t.
Rozdział trzydziesty pierwszy
Sten przeszedł przez barokową bramę wiodącą do parku okalającego klub oficerski. W dali, za
wypieszczonym ogrodem, widniał wielki budynek, przypominający pałac. Tam właśnie mieścił się
klub. Sten był pewien, że ogród zawdzięczał swoją wspaniałość pracy biednych rekrutów,
przysłanych tu przez zwierzchników.
Klub - jaskrawo oświetlony biały budynek z kolumnadą - nawet według standardów
Centralnego Świata, mógł być uznany za szykowny. Nad wejściem wznosiła się żółtomiedziana
kopuła, prawdopodobnie pokryta pozłotą. Sten aż zgrzytnął zębami, kiedy pomyślał sobie, ile
okrętów można by wyposażyć za te pieniądze.
Słyszał odgłosy zabawy. To bawili się jego bracia i siostry - oficerowie. Śmiech wydawał się
nieco za głośny, a okrzyki entuzjazmu jakby wymuszone.
Sten już miał zawrócić, ale po namyśle zmienił decyzję. Do diabła. Przyszedł tu, żeby się
zabawić, zjeść i napić porządnie. Poszedł dalej. Przecież nie wszyscy ludzie ze sztabu Doormana
muszą być sukinsynami. Na pewno znajdzie się parę interesujących istot, prawda?
Po jego lewej stronie widniało wielkie, nieoświetlone drzewo. Kiedy przechodził, z cienia
prosto na niego wyszła jakaś postać. Sten zrobił unik, wypuścił nóż z ramienia. Zdawało mu się, że
osobnik za chwilę rzuci się do ataku. Sten miał właśnie uderzyć, kiedy poczuł zapach alkoholu
zmieszany z wonią mocnych perfum. Nie zadał ciosu. Złapał w ramiona kogoś bardzo delikatnego.
Młoda kobieta spojrzała na Stena mętnymi oczami. Rozpoznała młodego komandora.
- A, to ty - zachichotała. - Przyszedłeś, żeby dać mi całusa?
To była Brijit van Doorman, córka admirała. Zupełnie pijana.
Sten desperacko usiłował postawić ją na nogi - starał się nie dotykać dziewczyny tam, gdzie
nie powinien. Nie udało się. Przed oczami zamajaczyła mu wizja plutonu egzekucyjnego.
- O co chodzi? - obruszyła się Brijit. - Nigdy nie widziałeś kobiety na rekkim lauszu?
Chciałam powiedzieć: na lekkim rauszu?
- Panno van Doorman, proszę... - wymamrotał Sten.
Opadła na niego. Kiedy próbował ją podtrzymać, wyślizgnęła się, jakby posmarowana oliwą, i
upadła na trawnik. Dostała napadu czkawki i chichotu.
- Był koń... koń... konkurs w piciu. Konkurs pi... pijacki. Wygrałam.
- Właśnie widzę - powiedział Sten.
- Bardzo mu się to nie spodobało.
- Komu?
Brijit stała się chłodna i uprzejma.
- Mojemu narzeczonemu. Jak mu tam? Rey. Zgadza się. Rey Hali... hm... Halldor. Moja
wielka, wielka miłość.
Wizja plutonu egzekucyjnego znikła. W wyobraźni Stena pojawiła się za to postać przeciągana
pod kilem. Jakoś dziwnie przypominała ona dowódcę fregat.
- To może przyprowadzę tego Reya? - zapytał.
- Nie, nie, nie. Jest z tatusiem. Tatuś też nie lubi, kiedy piję.
Niesamowita i wspaniała sprawa. Sten myślał tak, dopóki Brijit nie zaczęła płakać. Nie było to
żałosne pochlipywanie damy, ale głośny ryk. Z okien wyjrzało kilka zaintrygowanych osób.
- Pani pozwoli, że zaprowadzę ją do domu - zaproponował Sten.
Natychmiast przestała rozpaczać. Konspiracyjnie popatrzyła na swego wybawcę.
- Właśnie. Do domu. Nikt się wtedy nie dowie.
- Absolutnie nikt - zgodził się Sten. - Nikt a nikt. No, dobrze, ruszamy.
Postawienie dziewczyny na nogi zajęło mu dobre pięć minut. Ale nie na wiele się to zdało, bo
córka admirała opadała bezwładnie na ziemię. Wreszcie Sten wziął ją na ręce i zaniósł do swojego
grawichodu.
Ledwie wsiadł, straciła świadomość. Stena mało krew nie zalała. Wprowadził jej nazwisko do
komputera pokładowego, odszukał adres i włączył autopilota.
Kiedy przemykali przez miasto, dobrze się przyjrzał pijanej pasażerce. Gdyby nie lekkie
wypieki i spierzchnięte wargi, trudno byłoby się domyślić, że jest w stanie całkowitego upojenia
alkoholowego.
Po diabła ona się tak zaprawia? Sten pomyślał, że być spokrewnionym z Doormanem to
udręka. Chciała trochę o tym zapomnieć? Jej prawo.
Brijit wyglądała we śnie bardzo niewinnie, dziewczęco i... i... Sten, bój się Boga! Ona jest
szałowa. Ale też jest córką admirała, pamiętasz o tym? Daruj sobie te kosmate myśli. W ogóle o
tym zapomnij.
Brijit nie obudziła się, kiedy dojechali na miejsce. Sten musiał wnieść pannę Doorman i
położyć do łóżka. Dotknął płytki, żeby wyłączyć światło, westchnął i skierował się do wyjścia.
Obok grawichodu czekał na niego rozwścieczony blondas. Nosił mundur z insygniami
komandora. Ostatnim razem Sten widział tego pięknisia przed biurem van Doormana. Wtedy
młodzieniec ów nosił szorty i dotrzymywał towarzystwa Brijit. Sten nie musiał wysilać swojego
zmysłu dedukcji, żeby domyślić się, kim jest nieznajomy.
- A więc to ty, świnio. Ja cię nauczę...
Runął na konkurenta, chcąc go podciąć. Sten zrobił niewielki unik i napastnik mało się nie
przewrócił od własnego impetu.
- Ty chyba jesteś Rey Halldor - powiedział Sten. - Narzeczony Brijit.
- Jasne, do cholery - krzyknął blondyn, biorąc następny zamach.
Sten odsunął się nieznacznie i wyciągnął obie ręce w geście pojednania.
- Słuchaj Halldor. Nie mam z tym nic wspólnego. Twoja narzeczona się upiła. Ja ją znalazłem
i zabrałem do domu. Kropka. Tylko tyle. Nic więcej nie zaszło.
Halldor zaszarżował, wymachując ramionami jak wiatrak. Sten usiłował odskoczyć, ale jeden
z ciosów trafił go w ucho. Bolało jak wszyscy diabli.
- Sam tego chciałeś, gnojku - powiedział.
Naprężył ramię, złączył palce dłoni i przeciwnik leżał na plecach, patrząc głupkowato na
swego pogromcę.
- Ty... ty mnie uderzyłeś - wybełkotał zaskoczony Halldor.
- Masz rację, komandorze. Nieźle cię rąbnąłem - odparł Sten. - A jeśli teraz wstaniesz, to znów
dostaniesz.
- Podaj swoje nazwisko. Jazda, sukinsynu!
- Sukinsyn, z którym rozmawiasz, to komandor Sten. Do usług.
- Jeszcze porozmawiamy - warknął Halldor.
- W porządku.
Sten wskoczył do grawichodu. Mało nie połamał panelu, wybijając kod drogi do kwatery.
Młody Stenie, szalenie mi się podoba twój stosunek do ludzi. Czyż na Centralnym Świecie nie
nabrałeś dworskiej ogłady?
Rozdział trzydziesty drugi
- Hej, szefie, chyba coś mam - zakomunikował Foss.
Podoficer Kilgour, mimo że lata spędził w Sekcji Modliszki, gdzie niewiele sobie robiono z
regulaminów wojskowych, poczuł się urażony.
- Mówi się: panie komandorze, albo: panie kapitanie, synu. Musisz nauczyć się składać
meldunki.
Rozbawiony Sten nie czekał, aż Foss naprawi błąd. Natychmiast stanął przy ekranie na
stanowisku dowodzenia “Gamble”.
- No cóż - powiedział, czekając, aż komputer okrętowy poda dokładniejsze dane. -
Rzeczywiście coś tu mamy. I chyba to nie są ptaszki.
Foss aż się zaczerwienił.
Flotylla Stena już trzeci tydzień była poza legowiskiem. Przez cały ten czas nie zdarzyło się
nic godnego uwagi.
Weź zatwardziałych kryminalistów z marynarki wojennej, dodaj do nich policjantów bez
praktyki wojskowej, dorzuć jeszcze zapalonych ochotników oraz oficerów gołowąsów i wsadź to
bractwo na cztery okręty patrolowe będące ostatnim krzykiem wojskowej mody. Ten “krzyk mody”
każdy inżynier czy technik wojskowy określiłby tak: można się po nim spodziewać wszystkiego, a
nie dostaje się nic. Jak się coś zaczyna dziać, kiedy naprawdę na czymś ci zależy, wszystko diabli
biorą. Fregaty klasy “Bulkeley” dokładnie odpowiadały tej charakterystyce.
Stenowi i Alexowi udało się złapać zaledwie dwadzieścia godzin snu, odkąd “Gamble”,
“Clagget”, “Kelly” i “Richards” wystartowały z bazy na Cavite. Start, w zamierzeniu, miał
wyglądać jak szybki skok w przestrzeń. W rzeczywistości było to kulawe brnięcie przez atmosferę.
Napęd AM2 na “Claggett”, statku Sh’aarl’t, odmówił posłuszeństwa i eskadra musiała wspiąć się
na orbitę stacjonarną, używając napędu Yukawa. Przegląd obwodów zajął im wiele godzin.
Wreszcie znaleźli przyczynę. Któryś ze stoczniowców zostawił między ekranami filtru gazetę, którą
zapewne czytał w czasie przerwy śniadaniowej. Na pierwszej kolumnie widniał wielki tytuł:
“Imperator się żeni? Piękność w nirwanie idzie na bal.”
To, co Sten powiedział o ptaszkach, nie było żartem. Ekrany okrętu rozpoznały jeden z
księżyców Cavite jako stado ptaków wodnych. Co gorsza, komputer pokładowy wybrał broń: haki i
strzały. Na domiar złego, zboczeni zawodowo rekruci z departamentu policji Cavite zaczęli
doszukiwać się sabotażu i prothanijskich sympatii wśród stoczniowców. Ale Sten wiedział, co jest
grane - przez lata służby zdążył się nauczyć, że im bardziej skomplikowany jest komputer, tym
prędzej znajdzie się u niego to, co ludzie nazywają poczuciem czarnego humoru. Fossowi udało się
odszukać feler i naprawić obwody w ciągu jednego dnia.
Eric Foss to był rzadki egzemplarz. Przybył z policji i przyprowadził ze sobą innych. Wielki,
czerwonogęby młodzieniec, dopiero niedawno osiągnął wiek poborowy. Na Cavite spędził kilka
miesięcy pracując w drogówce.
Młody człowiek o potężnej budowie ciała działał bardzo spokojnie, a wręcz ospale. Ale mógł
poszczycić się wprost niesamowitymi wynikami z testów łącznościowca. Osiągał tak wysoką
punktację, że aż trudno było w to uwierzyć. Sten przeegzaminował eks-policjanta osobiście.
Komandor określił Fossa jako człowieka wrażliwego. Tak czy inaczej mianował go szefem
łączności flotylli.
Podczas patrolowania było nawet interesująco - w negatywnym rozumieniu tego słowa.
System przeciwpożarowy napełnił przedziały bojowe pianą; przewody paliwowe były zatkane;
piece nie nadawały się do użytku, podobnie zresztą jak lodówki.
Z drugiej strony, okazało się, że okręty dysponują mocą, której nie przewidzieli
budowniczowie; naprowadzanie na cel odbywało się w błyskawicznym tempie, a próby w
strzelaniu rakietami wypadły bardzo dobrze.
Nikt nie przypuszczał, że załoga tak łatwo się zintegruje. Doszło tylko do jednej awantury,
kiedy eks-więzień wyciągnął nóż na eks-gliniarza. Pokłócili się o ostatni kawałek steku sojowego.
Policjant złamał przeciwnikowi rękę w sześciu miejscach, zniszczył nóż i powiedział oficerowi
wachtowemu, że tamten biedaczyna potknął się o coś i wywinął orła.
Nawet szarże stanęły na wysokości zadania. S’haarl’t na “Claggett” była dobra. Nie zawiodła
Stena pod żadnym względem. Lamine Sekka na “Kelly” spisywał się świetnie. Porucznik Estill,
wspierany przez chorążego Tąpię, nieźle dawał sobie radę. Nadal miał skłonność do niewolniczego
wykonywania wszystkich rozkazów, ale Sten nie tracił nadziei, że wyjdzie z tego.
W każdym razie, nikt nie wlazł do komory siłowni i niczego nie staranował okrętem. Zarówno
Sten jak i Alex, choć często odgrywali rolę zrzędów - “ponownie wyczyścić działo, chłopcy” - byli
zadowoleni.
Ale sen stawał się coraz bardziej nieosiągalną przyjemnością.
Jeszcze tylko siedem dni patrolowania, obiecywał sobie komandor. Potem będą ćwiczyli
lądowanie i maskowanie na jakiejś najpiękniejszej ze wszystkich, całkowicie opustoszałej planetce,
którą uda im się znaleźć. A potem treningi oddychania zeń.
Rozległ się alarm. Nawiązano kontakt! Ekran pokrył się tekstem:
ZIDENTYFIKOWANO SZTUCZNY OBIEKT. ZIDENTYFIKOWANO NAPĘD AM2.
STATEK KOSMICZNY. OBIEKT PRZESUWA SIĘ PO ORBICIE NIEKOLIZYJNEJ... STATEK
KOSMICZNY NIE WYSTĘPUJĄCY W KATALOGACH IMPERIALNEJ FLOTY...
ŁĄCZNOŚĆ NA FALACH NIEWŁAŚCIWEJ DŁUGOŚCI... STATEK (PROBLEMY Z
ODBIOREM)... UKRYWA SWOJĄ OBECNOŚĆ...
Słowa zastąpił obraz tajemniczej jednostki. Sten i Alex wpatrywali się w ekran.
- Cholerne brzydactwo, czymkolwiek ono jest - stwierdził Kilgour.
- Prawie tak ohydny jak “Cienfuegos” - dodał Sten. Mówił o okręcie szpiegowskim,
zakamuflowanym jako statek wyprawy górniczej. Mało nie zginęli na nim, gdy służyli w Sekcji
Modliszki.
Alex pojął aluzję:
- Foss, wyślij im ostrzeżenie.
Zanim Foss zdołał wybrać częstotliwość, ekran znów zamigotał:
ZAKOŃCZONA ANALIZA EMISJI NAPĘDU - KOD WSKAZUJE NA TAHNIJSKIE
POCHODZENIE STATKU.
Sten włączył mikrofon.
- Niezidentyfikowany pojazd... niezidentyfikowany pojazd... tu imperialna fregata “Gamble”.
Znajdujecie się w zamkniętym sektorze. Powtarzam, znajdujecie się w zamkniętym sektorze.
Przygotujcie się na inspekcję.
Nie czekając na odpowiedź, sięgnął Fossowi przez ramię i przestawił radiostację na rozmowę
między okrętami eskadry.
- “Clagett”, “Kelly”, “Richards”, tu “Gamble”. Wszystkie statki, pogotowie bojowe. Pełna
gotowość systemów obronnych. Dowódcy, szykujcie się na samodzielną akcję. To nie są ćwiczenia.
Gdyby użyto broni, strzelać. Powtarzam, to nie są ćwiczenia. Skończyłem.
Głośnik zabełkotał:
- Imperialny okręt “Gamble”, tu “Baka”. Nie zrozumiałem ostatnich słów. Skończyłem.
Znów zmiana częstotliwości.
- “Baka”, tu “Gamble”. Powtarzam ostatnie słowa. Zatrzymać się. Wchodzimy, żeby dokonać
inspekcji.
- Tu “Baka”. Składamy protest. Jesteśmy cywilnym statkiem odkrywczym. Papiery czarterowe
mamy w porządku. Jeśli w naszym kursie wystąpił jakiś błąd, prosimy o eskortę do granic
zamkniętego sektora. Nie życzymy sobie gości na pokładzie.
- Tu “Gamble”. Wchodzimy na orbitę równoległą. Będziemy u was za... osiem minut
standardowych. Jakakolwiek próba oporu zostanie zlikwidowana. Tu “Gamble”. Skończyłem.
Sten zwrócił się do Alexa:
- Panie Kilgour. Broń boczna dla mnie i dla pana. Czterech ludzi z rozpylaczami. Wykonać!
Załoga Stena nie przeszła treningu marynarskiego, ale jej członkowie mieli niezłe
doświadczenie we wchodzeniu na cudzy grunt. Włamanie okazało się niepotrzebne - “Baka”
otworzył śluzę. Drzwi wejściowe rozsunęły się. Po obu stronach wejścia stanęło dwóch ludzi.
Rozpylacze trzymali lekko pochylone. Dwóch następnych ubezpieczało Stena i Alexa. Zespół
abordażowy ruszył. Wszyscy poczuli lekkie mdłości, kiedy przechodzili ze sztucznego pola
grawitacyjnego swojego statku w pole grawitacyjne “Baki”.
Otworzyła się wewnętrzna śluza statku odkrywczego.
Sten spodziewał się krzyków i oburzenia. Napotkał milczącą wściekłość.
Dowódca jednostki przedstawił się jako kapitan Deska. Potrafił panować nad sobą, ale widać
było, że jest cholernie zły.
- Kapitanie... Sten, to jawne bezprawie. Natychmiast złożę protest w imieniu swojego rządu.
- Na jakiej podstawie? - zapytał łagodnie komandor imperialnej eskadry.
- Zostaliśmy napadnięci tylko dlatego, że jesteśmy Tahnijczykami. To dyskryminacja. Moja
spółka nie ma nic wspólnego z polityką.
Moja spółka? Kapitan statku pracujący dla kogoś nie powiedziałby “my”. Sten uznał, że ten
Deska nie jest za dobry w kłamaniu.
- Znaleźliście się w zakazanym sektorze.
- Posiadamy wszystkie zezwolenia i przepustki. Są w mojej kabinie.
Sten uśmiechnął się uprzejmie. Chętnie obejrzałby wspomniane przez pana kapitana
dokumenty.
Deska poprowadził go do kabiny. Korytarze pojazdu - inaczej niż na typowej jednostce
badawczej - były nieskazitelnie czyste i świeżo anodyzowane. Załoga też wydawała się niezwykła.
Brakowało tu brodatych marynarzy i techników, którzy zazwyczaj stanowią obsadę
długodystansowych statków badawczych. Starannie ogoleni mężczyźni mieli krótko przystrzyżone
włosy i nosili identyczne kombinezony.
Przejrzenie zezwoleń nie zabrało Stenowi wiele czasu. Zamknął z trzaskiem teczkę i wstał z
małej niszy znajdującej się w urządzonej po spartańsku kajucie Deski.
- Widzi pan - powiedział tahnijski kapitan. - Zezwolenie otrzymał wasz Tanz Sullamora.
Gdyby pan o nim nie słyszał...
- Wiem, kim jest. To jedna z grubych ryb imperium - uciął Sten. - Właściwie znam go
osobiście.
Czyżby twarz Deski drgnęła?
- Wspaniale - powiedział serdecznym tonem.
- Ciekawy statek - kontynuował Sten. - Bardzo czysty.
- Nie znoszę brudasów.
- Oczywiście. Rzecz jasna, ja nie jestem cywilem... - Sten zmienił temat. - Może się pan
poszczycić załogą lepiej wymusztrowaną od mojej. Dobrze prowadzi pan statek, kapitanie.
- Dziękuję, komandorze.
- Nie ma pan za co dziękować. Zajmuję “Bakę” na mocy władzy posiadanej przeze mnie jako
oficera imperium. Wszelkie próby oporu lub odmowy wypełnienia poleceń zostaną stłumione. Jeśli
okaże się to konieczne, także przy użyciu broni. Nakazuję panu udać się do najbliższej bazy
imperium, czyli w tym wypadku, do Cavite. Na czas tego kursu przysługuje panu ochrona i pomoc
ze strony imperialnych jednostek.
- Ale dlaczego?
Sten dotknął guzików na dwóch małych kieszonkach w pasie.
- Naprawdę chce pan wiedzieć, kapitanie Deska?
- Tak.
- Doskonale. A tak przy okazji: właśnie wyłączyłem magnetofon i uruchomiłem blokadę.
Domyślam się, że to pomieszczenie jest monitorowane. Nic z tego, co teraz powiemy, nie zostanie
nagrane. Gwarantuję. Kapitanie, został pan zatrzymany, ponieważ podejrzewam pana o
szpiegostwo. Proszę nic nie mówić. Pan mnie zapytał, a ja odpowiedziałem. Każdy z pańskich ludzi
wygląda jak oficer marynarki wojennej. Pan też. Jesteście tahnijskimi oficerami. Gdybym był
bardzo domyślny, to powiedziałbym nawet, że ma pan wysoką rangę oficerską. Przybył pan tutaj,
zręcznie zakamuflowany, by zbadać podejścia do Cavite. Ot tak, na wypadek, gdyby bomba poszła
w górę. Czy się mylę, kapitanie?
- To oburzające!
- Pewnie, ale swoją decyzję utrzymuję w mocy. Aha, nawet gdyby udało się panu przekonać
kogoś na Cavite, że jest pan niewinny, wszystko, co zebrały skanery pańskiego statku, zostanie
wymazane.
Admirał Deska, zastępca głównodowodzącego połączonych flot lady Atago, tylko patrzył na
Stena.
- Pan się myli, komandorze. A ja pana zapamiętam długo, na bardzo długo.
Rozdział trzydziesty trzeci
- Co pan zrobił? - wybuchnął Sten. Nawet nie zauważył, że zapomniał dodać “panie admirale”.
Ale van Doormanowi i tak niepotrzebne były dodatkowe powody, żeby się wściec.
- Nie pytałem pana o zdanie, komandorze. Zaledwie zechciałem pana poinformować o mojej
decyzji. W drodze łaski mogę ją panu powtórzyć.
“Po przeprowadzeniu przez mój sztab wyczerpującego dochodzenia, nadzorowanego przeze
mnie osobiście, stwierdziliśmy, że wejście na pokład tahnijskiego statku naukowego “Baka” było
błędem. Pojazd ten, jak można sądzić, przypadkowo naruszył granice zamkniętego sektora
przestrzeni, ale kapitan Deska wyjaśnił, że dysponował przestarzałymi i błędnymi mapami.”
- Panie admirale, czy sam sprawdzał pan te mapy?
- Proszę nic nie mówić, komandorze! Kapitan Deska jest dżentelmenem. Nie widzę powodu,
dla którego miałbym kwestionować jego słowo.
Sten stał na baczność i patrzył ponuro na biurko admirała.
- Wystosowałem też przeprosiny do przełożonych kapitana i do kwatery głównej jego spółki
na Heath, gdzie mieści się stolica Tahnów.
Sten znów nie potrafił zapanować nad językiem.
- Jedno pytanie, panie admirale. Czy przynajmniej kazał pan technikom wymazać pamięć
komputerów?
- Nie. Jak “Baka” znalazłby drogę do domu, gdybym to zrobił?
- Dziękuję, panie admirale.
- Jeszcze jedno. Może się pan uważać za szczęśliwca.
- Proszę wybaczyć, panie admirale, nie rozumiem.
- Gdyby imperialna kwatera główna usłyszała o całym zajściu, mogłoby to spowodować
zamieszanie wśród oficerów i marynarzy 23. floty. Nie znalazłem więc sposobu, żeby wpisać panu
w akta naganę.
Innymi słowy: van Doorman nie zameldował o incydencie do Centralnego Świata.
- Powiem panu coś jeszcze, młody człowieku - kontynuował admirał. - Miałem pewne
wątpliwości już wtedy, kiedy skierowano pana pod moją komendę. Marynarka wojenna to dumny i
szlachetny rodzaj broni. W jej skład wchodzą dżentelmeni. Pana zaś ukształtowała armia. Nie widzę
w tym niczego złego, ale z punktu widzenia marynarki nie wygląda to dobrze. Żywiłem głęboką
nadzieję, że widząc wokół siebie pozytywne wzorce, zmieni się pan. Niestety. Nie tylko odizolował
się pan od swoich kolegów-oficerów, ale też wybrał pan towarzystwo, nie przesadzę używając tego
zwrotu, szumowin z najniższych warstw naszej społeczności. Niechaj tak będzie. Wyszedł pan z
rynsztoka... i chce pan nadal się w nim pławić. Komandorze Sten, wykorzystam najmniejszy błąd z
pańskiej strony, żeby pana zniszczyć. Rozwiążę pański oddział, oddam pana pod sąd wojenny i, aby
tak się stało, wyślę pana w żelazach na planetę więzienną. To wszystko!
Sten zasalutował, okręcił się na pięcie i wymaszerował z biura van Doormana. Kiedy od hotelu
dzielił go już spory kawałek, schował się za drzewem i zaczął się śmiać jak wariat. Admirałowi van
Doormanowi wydawało się pewnie, że złapał Stena za jaja. Powinien brać lekcje u
najuprzejmiejszego z instruktorów Modliszek.
Szumowina Sten ruszył do swoich okrętów. Chciało mu się pić, ale przede wszystkim pragnął
się dowiedzieć - zapyta o to Alexa - co to są te cholerne “żelaza”.
Rozdział trzydziesty czwarty
- Szefie, wyglądasz, jakbyś strzelił sobie jednego.
- Wypiłem nawet kilka - odparł Imperator. - Przyciągnij sobie ławkę i weź butelkę, Mahoney.
Drinka nie było trudno skomponować. Wystarczyło schwytać butelkę tego, co Imperator
nazywał whisky, i napełnić do połowy dwie szklanki.
- Co tam słychać u Sullamory? - zapytał Mahoney, przełknął trunek i jeszcze raz napełnił
szklankę. - Chodzi w tę i z powrotem po przedpokoju, jakbyś przed chwilą upaństwowił jego
matkę.
- Cholera - zaklął Imperator. - Już sześć razy mówiłem mu, że Jest niewinny. Papiery “Baki”
były sfałszowane. Tłumaczyłem durniowi, wywrzeszczałem mu to w ucho.
Mahoney popatrzył ze zdziwieniem.
Imperator westchnął.
- Wszystko jedno. Domyślam się, że ledwie stąd pójdziesz, znowu będę musiał go pocieszać.
- Musimy porozmawiać - odezwał się po chwili Mahoney.
- No, dobrze.
Należało omówić sprawę zajęcia, a potem wypuszczenia “Baki”. Van Doorman nie napisał o
tym raportu, ale zrobił to za niego jeden z agentów Mahoneya. Człowiek ten został podstawiony
jeszcze w dniach, kiedy Mahoney dowodził imperialnym wywiadem - Korpusem Merkurego.
Pierwsza sprawa. Trzeba zdegradować tego cholernego Doormana do stopnia szczura
okrętowego trzeciej rangi.
- Nigdy nie mogłem pojąć, jak to jest. Czy ludzie wstępują do wojska, bo są prostakami, czy to
założenie munduru czyni z nich idiotów - powiedział Imperator. Przerwał i upił nieco drinka. - Van
Doorman ma sześciu moich skretyniałych parlamentarzystów. A oni myślą, że jest
najwspanialszym zejmanem od czasów Nelsona.
- I chcesz go, ot tak, zostawić, żeby nadal wyprawiał hece w 23. flocie?
- Oczywiście, że nie. Zamierzam ostrożnie zebrać cały kubeł kamieni. W odpowiednim czasie
wyślę kilku politykierów do Światów Pogranicza z misją rozpoznawczą. Wrócą i powiedzą mi, jak
straszne rzeczy się tam dzieją. Potem będę zmuszony dać Doormanowi jeszcze jedną gwiazdkę i
mianować go dowódcą jakiejś góry lodowej.
- Nie sądzę, żebyśmy mieli tyle czasu. Obaj moi agenci i Sten są zgodni co do tego, że każdy
majtek na “Bace” był tahnijskim oficerem. Tahnijczycy przygotowują się do uderzenia.
Zapomnij na chwilę o Doormanie, nalej mi do szklanki i powiedz, co planujesz zrobić. Tylko
pamiętaj, za nic, nie zgodzę się na uderzenie wyprzedzające na Heath.
- To był właśnie jeden z moich pomysłów - powiedział posłusznie generał Mahoney.
- Zrozum, Ian. Ja nie rozpoczynam wojen. Ja je kończę.
Mahoney uniósł rękę. Dobrze już znał opinię władcy, że na wojnie nie ma zwycięzców i że im
więcej wojen jest toczonych, tym słabsza staje się struktura społeczna tych ludów, które biorą w
nich udział.
- A co sądzisz o... - zaczął eksdowódca Korpusu Merkurego.
- Już to proponowałeś, generale. A ja nadal nie mam zamiaru rozlokować Pierwszej
Gwardyjskiej na Światach Pogranicza. Jesteśmy o milimetr od wojny z Tahnijczykami. Robię
wszystko, żeby jej uniknąć. Tylko wyślę twoich opryszków i przedstawienie się zacznie.
Mahoney bardzo ważył każdą wypowiedź. Imperator mógł uważać go za człowieka zaufanego,
nawet za przyjaciela, ale jedno słówko za dużo i pośle generała, żeby wraz z Doormanem pilnował
gór lodowych.
- Wybacz śmiałość, ale jeśli nie uda ci się powstrzymać Tahnijczyków? Nie miej mi za złe tej
myśli.
Imperator ryknął, sapnął, golnął sobie whisky. Wstał i zapatrzył się w okno wychodzące na
pałacowe ogrody.
- Jeśli tak, to poradzę sobie z tym na swój sposób.
- Więc mogę...
- Nic z tego, generale. Nie będzie Pierwszej Gwardyjskiej na Pograniczu. - Imperator
rozmyślał przez chwilę. - Ile minęło, odkąd gwardia odbyła ćwiczenia w dżungli?
- Sześć miesięcy.
- Kawał czasu. Wstyd mi za ciebie, Mahoney. Pozwalasz, żeby twój oddział tył i rozleniwiał
się.
Mahoney nawet nie próbował protestować. Władca patrzył na niego bardzo oceniającym
wzrokiem.
- O ile pamiętam, w tej części wszechświata istnieje jakaś dziura pełna mokradeł. Mieliśmy na
niej bazę wypadową w okresie Wojen Muellera.
Mahoney podszedł do jednego z terminali komputerowych i zaczął szukać.
- Zgadza się. Isby XIII. Obecnie nie jest zamieszkana, jeśli nie liczyć jakichś naprawdę
okropnych aborygenów i obsługi bazy. Leży bardzo blisko Światów Pogranicza. Przerzucenie tam
oddziałów zajęłoby mi... może tydzień.
- Czy wreszcie przestaniesz marudzić o Pograniczu? Z łagodnymi i miłującymi pokój
Tahnijczykami będziemy rozmawiać językiem dyplomacji. A ja po prostu tylko chcę sprawdzić,
czy polubią cię bagienne komary. - Imperator znów zmienił ton na poważny. - Mahoney, to jest
najlepsze rozwiązanie. Właśnie teraz zaczyna mi brakować pola do manewru.
Generał major Ian Mahoney zaczął rozmyślać, czy przypadkiem nie powinien sprawdzić
ważności swojego ubezpieczenia na życie.
Rozdział trzydziesty piąty
Dwudziestu siedmiu członków Rady Tahnu przysłuchiwało się raportowi lady Atago. Mówiła
o postępach w wykonaniu planu na Erebusie. Mimo że kobieta znajdowała się o lata światła od
rodzinnej Heath, z ekranu emanował jej chłód i profesjonalizm. W postawie Atago na próżno by
szukać szacunku do warlordów. Z pewną rewerencją zwracała się jedynie do swego mentora, lorda
Fehrle, najpotężniejszego członka Rady.
- Tak więc, panie i panowie - mówiła - flota gotowa jest w sześćdziesięciu procentach.
Zgromadzono czterdzieści sześć procent zapasów paliwa i innego zaopatrzenia, broni i amunicji
mamy siedemdziesiąt jeden procent w stosunku do zakładanych liczb.
Fehrle podniósł palec:
- Jedno pytanie, pani. Niektórzy członkowie Rady wyrazili zaniepokojenie stanem załóg.
Proszę podać dane na ten temat.
- Przykro mi to powiedzieć, lordowie - rzekła Atago - ale mogę wam przedstawić tylko
szacunki. Mówiąc szczerze, ćwiczenia jeszcze nie podciągnęły ludzi do standardów
obowiązujących w siłach zbrojnych Tahnu.
- Szacunki wystarczą - odparł Fehrle.
- Jeśli tak, rzekłabym, że dysponujemy wystarczającą liczbą marynarzy, aby obsadzić
wszystkie okręty znajdujące się obecnie w służbie. Wystąpią, rzecz jasna, luki na kluczowych
stanowiskach, ale jak sądzę, zdołamy je zapełnić.
- Chciałbym jeszcze o coś zapytać. Czy wolno, pani? - To był pułkownik Pasteur, najnowszy
członek Rady. Fehrle stłumił pomruk niezadowolenia i spojrzał na lorda Wichmana, który lekko
potrząsnął głową.
- Słucham, panie?
- Ile czasu potrzeba, żeby nasze siły znalazły się w pełnej gotowości?
- Co najmniej dwa lata - odparła bez wahania lady Atago.
- W takim razie - ciągnął Pastour - może inni członkowie Rady też skorzystają z twoich opinii.
Czy uważasz, pani, że powinniśmy rozpoczynać wiadomą akcję?
- Decyzja nie należy do mnie.
- Ale zapewne masz własne zdanie w tej sprawie, pani.
Lady Atago patrzyła, jakby chciała zabić Pastoura wzrokiem. Dobrze, myślał Fehrle. Nie da
się przyłapać. To pytanie tylko z pozoru jest takie niewinne.
- Przykro mi, nie mam nic do powiedzenia na ten temat. Moim obowiązkiem jest
wykonywanie waszych rozkazów, a nie doradzanie.
Pastour nie dawał jednak za wygraną.
- To godne pochwały, pani. Niemniej, jako dowódca floty, musisz mieć jakiś pogląd na szansę
sukcesu, gdybyśmy już teraz rozpoczęli działania.
- Oceniam ją jako względną.
- Tylko względną?
- Czy to nie wystarczy dla Tahna, panie?
Pastour poczerwieniał. Wokół rozległ się pomruk zgody. Fehrle postanowił się wtrącić. Stary
pułkownik denerwował go swoim wahaniem, ale nie można było pozwolić, żeby w łonie Rady
zaczęły się jakieś waśnie.
- Myślę, że to wszystko na dzisiaj, pani. A teraz, jeśli pozwolisz, skończymy rozmowę i za
godzinę połączymy się z tobą znowu. Przedstawimy ci naszą decyzję.
- Dziękuję, panie.
Fehrle nacisnął guzik, z ekranu zniknął obraz lady Atago.
- Muszę stwierdzić, panie i panowie, że cieszę się z wyboru lady Atago na dowódcę floty -
rzekł Wichman. - Nie wątpię, iż moje zadowolenie podzielają pozostali członkowie Rady.
Znów rozbrzmiały się pomruki wyrażające zgodę. Tylko Pastour nie przyłączył się do chóru.
- Na twoim miejscu, lordzie Fehrle poważnie pilnowałbym tej kobiety - powiedział Pastour. -
Jest, trochę za dobra, żebym mógł spać spokojnie.
Fehrle zignorował tę wypowiedź. Pastour czasem wygadywał dziwactwa. Mentor lady Atago
zastanawiał się, czy w ogóle dobrze zrobił, wprowadzając go do Rady. Ale postanowił na razie się
tym nie martwić. Pastour był jednym z najpoważniejszych przemysłowców w państwie
Tahnijczyków. Posiadał też niepospolitą zdolność tworzenia wielkich jednostek gwardii w
okolicach, gdzie wydawało się, że prawie nie ma ludzi. Ponadto sam finansował nowo powstałe
oddziały.
Natomiast nadzwyczajna, nawet jak na Tahnijczyków, wojowniczość lorda Wichmana,
stanowiła przeciwwagę dla opieszałości Pastoura. Mianowanie Wichmana ministrem do spraw
ludzi było mistrzowskim posunięciem Fehrle’a. Stary pułkownik wyrósł z szeregów armii. Nosił
chyba wszystkie ordery za odwagę, jakie Tahn mógł zaoferować żołnierzowi. A co ważniejsze,
potrafił sobie radzić z masami. Umiał wydobyć od klas robotniczych krańcową ofiarność dla
sprawy. Nikogo nie obchodziło, w jaki sposób tego dokonywał.
Gdyby rzecz rozgrywała się w innych czasach, Rada Tahnu przypominałaby coś w rodzaju
politbiura. Każdy z jej członków reprezentował kluczowe dziedziny tahnijskiego społeczeństwa. Na
posiedzeniach rozpatrywano różne punkty widzenia i wrzucano je do wspólnego politycznego
garnca. Wszystkie decyzje podejmowano jednogłośnie i nieodwołalnie. Nie było głosowań, nikt
publicznie nie wyrażał odrębnego zdania. Wszelkie problemy roztrząsano w zamkniętym gronie. W
razie konieczności, zawierano kompromisy. Oficjalne zebrania Rady stanowiły jedynie formalność.
Toteż Fehrle mógł teraz zabrać głos bez tremy:
- Rozumiem, że możemy rozpocząć atak na imperium zgodnie z ustalonym planem.
Wszyscy, poza jedną osobą, skinęli głowami.
- Nie jestem pewien - rzekł Pastour. - Ciągle się zastanawiam, czy nie powinniśmy zaczekać,
aż osiągniemy stan pełnej gotowości. Za dwa lata będziemy mieli imperium w garści.
W sali rozległy się szepty. Wszyscy patrzyli, jak zareaguje Fehrle.
Ten zaś robił, co mógł, żeby w jego głosie nie zabrzmiała nutka zniecierpliwienia, gdy mówił:
- My to już przedyskutowaliśmy, panie. Im dłużej zwlekamy, tym więcej czasu dajemy
przeciwnikowi na budowę nowych okrętów. Nie zwyciężymy z Wiecznym Imperatorem w wojnie
przemysłowej. Ty powinieneś wiedzieć o tym najlepiej z nas wszystkich.
- Tak, tak. A jeśli ta operacja się nie powiedzie? Ryzykujemy utratę całej naszej floty! Co
wtedy będzie z nami? Znów trafimy w jarzmo imperium. Powiadam wam!
Wichman zerwał się na równe nogi. Oczy wyszły mu na wierzch, twarz poczerwieniała z
wściekłości.
- Nie zamierzam siedzieć w jednym pomieszczeniu z tchórzem! - ryknął.
Wybuchła wrzawa, gdy Wichman skierował się ku wyjściu. Fehrle rąbnął pięścią w stół.
Wichman zatrzymał się w pół kroku. W sali znów zapanowała cisza.
- Panowie! Panie! Czy zapominacie, gdzie się znajdujemy?
Fehrle popatrzył na każdego członka Rady z osobna. Wiercili się skonsternowani w fotelach.
Potem Fehrle zwrócił się do Pasteura z lodowatym uśmiechem.
- Nasz dzielny pułkownik po prostu się przejęzyczył. Wszyscy go znamy i wiemy, że nie jest
tchórzem. - rzucił okiem na Wichmana. - Zgadzasz się, panie?
Minister do spraw ludu przygarbił się i wrócił cichutko do swojego fotela.
- Przepraszam za moje grubiaństwo - burknął w stronę Pastoura.
- A ja za swoje. Wybacz mi, panie. Muszę się jeszcze długo uczyć, jak pracuje Rada.
Napięcie opadło. Lord Fehrle potrafił przywołać zgromadzonych do porządku.
- A więc, ustalone. Uderzamy natychmiast!
Rozległ się okrzyk zgody. Najgłośniej krzyczał Pastour.
Rozdział trzydziesty szósty
- Panie Kilgour - odezwał się Foss, patrząc w zamyśleniu na ekran. - Czy mogę pana o coś
zapytać?
- Jasne, chłopcze. - Alex spojrzał na zegarek. Do zmiany wachty zostało jeszcze półtorej
godziny. Mała towarzyska pogawędka pozwoli może zabić nudę.
- Niech pan popatrzy na te grubaśne frachtowce, tam na dole. Czy kiedyś, w młodości miał pan
ochotę zostać piratem?
Kilgour zachichotał.
- Coś ci powiem, chłopcze. Ja za młodu byłem piratem. Jak wielu moich przodków.
Foss popatrzył na Kilgoura. Nigdy nie wiedział, kiedy jego szef kpi, a kiedy mówi poważnie.
Wrócił do obserwowania ekranu.
Cztery okręty Stena prowadziły służbę eskortową. Mimo że napięcie rosnące na tahnijskim
pograniczu spowodowało zmniejszenie ruchu towarowego, nadal kręciło się trochę frachtowców,
których należało pilnować. Statki poruszały się teraz w konwojach z pełną eskortą. Ponadto, gdy
zbliżały się do sektora przestrzeni należącego do Tahnijczyków, otrzymywały wsparcie ze strony
imperialnej marynarki. Pod okrętami Stena wisiało pięć opasłych frachtowców z floty Tanza
Sullamory, kontener ciągnięty przez cztery holowniki, dwa pospiesznie uzbrojone krążowniki
pomocnicze i jeden prastary niszczyciel, “Neosho”, z floty van Doormana.
Sten nie wiedział, co van Doorman myśli o panującej sytuacji - o ile myślenie kiedykolwiek
skalało umysł admirała. Wydawało się, że van Doorman najbardziej zainteresowany jest tym, żeby
jego okręty stacjonowały w bazie i nie wychodziły w przestrzeń. Sten kpił sobie, że admirał
zapomniałby o nich, gdyby ciągle nie stały mu przed oczami. Dowódca 23. floty był prawdziwym
liczyrzepą, chociaż początki tego powiedzonka niknęły w mrokach przeszłości i nikt nie wiedział,
co ono naprawdę znaczy.
Zasada zachowania biernej postawy nie odnosiła się tylko do maleńkiej flotylli Stena. Van
Doorman dotrzymywał słowa. Chciał wykończyć młodego komandora. Najwyraźniej myślał, że
najbardziej dokuczy Stenowi, dając mu robotę. “Claggett”, “Gamble”, “Kelly” i “Richards” były
zatrudniane do wszelkich zadań. Fregaty wykorzystywano jako depeszowce, okręty kartograficzne,
eskortowce dla statków handlowych. Stenowi nie przeszkadzały knowania van Doormana. Gdyby
sam chciał zniszczyć komuś karierę, trzymałby takiego delikwenta pod ręką. Nie wkurzało go też,
że jego okrętom nie dawano chwili spokoju. Mógł dzięki temu lepiej wyszkolić niezbyt jednorodne
załogi.
Jedyny problem stanowiło zużywanie się silników. Gdyby nie geniusz Suttona w
wydobywaniu spod ziemi części zamiennych, a nawet całych silników, wszystkie cztery fregaty
dawno poszłyby na żyletki.
I tak, cztery okręty pilnowały powierzonej im trzody. Szyper “Neosho” z zadowoleniem
przyjął plan Stena, żeby flotylla fregat trzymała się nad konwojowanymi statkami. Lepszy sprzęt
elektroniczny okrętów klasy “Bulkeley” pozwalał na rozpięcie parasola ochronnego nad
transportowanym dobrem. Kapitan “Neosho” umieścił swój okręt na czele, a sam - Sten
wywnioskował to z rozmów między statkami - większość czasu spędzał na największym
frachtowcu.
Sten trochę mu tego zazdrościł. Wieść niosła, że statki Sullamory były urządzone z
przepychem, a ich załogi nie ceniły sobie cnót spartańskiego życia.
Sten zarządził wystawianie mniej licznych wacht. Tylko przy sprzęcie elektronicznym musieli
pozostać wszyscy dyżurni. Zbyt wiele zdarzało się przypadków, że przechodzące w pobliżu statki
zaniedbywały przesyłania meldunków rozpoznawczych. Można to było objaśnić na kilka
sposobów: okręty handlowe zazwyczaj nie kwapiły się z nadawaniem raportów; niekiedy grasowali
piraci; a czasami pojawiała się tak zwana wielka niewiadoma.
Wariant pojawienia się piratów nie miał sensu. Wbrew temu, co pokazywano w filmach, żaden
samotnik nie zdołałby zbyt długo prowadzić takiego procederu, skoro imperium utrzymywało
kontrolę nad napędem AM2. Stena i Alexa najbardziej intrygowała kwestia “wielkiej
niewiadomej”.
Po czterech dniach od rozpoczęcia misji sprawa się wyjaśniła.
Alarm bojowy wypędził Stena z kajuty, w której ślęczał nad kolejnym tasiemcowym
sprawozdaniem dla van Doormana. Pobiegł na stanowisko dowodzenia.
Zgodnie z planem, konwój trzymał się poniżej i nieco z przodu fregat. Jak zwykle, jeden z
frachtowców trochę pozostawał w tyle. Ale monitor wskazywał, że z tyłu, od dołu zbliżają się trzy
nie znane statki. Sten sprawdził dane komputera. Ich orbita skrzyżuje się z orbitą frachtowca za
kilka minut.
Sten, niemal równocześnie, nakazał gotowość bojową na “Gamble”, zaalarmował pozostałe
okręty i przełączył się na pasmo łączności z konwojem. Teoretycznie powinno ono być przez cały
czas otwarte. Ale odpowiedź nie nadeszła. Przerzucił się zatem na kanał ogólnie dostępny.
W jednej chwili pod “Gamble” zapanował chaos. “Neosho” i frachtowiec flagowy sunęły
dalej, jakby nic nie słyszały. Sten przypuszczał, że na ich pokładach właśnie odbywały się imprezy.
Dwa inne statki zaczęły robić uniki i mało na siebie nie wpadły. Trzeci wybrał orbitę oddalającą go
od reszty konwoju. Kontenery zaczęły się wić niczym wielka dżdżownica, jakby szyprowie
holowników postanowili lecieć każdy w inną stronę. Pozostający w tyle frachtowiec dał pełną moc,
a dwa krążowniki pomocnicze wypuszczały w eter setki pytań.
- Wszystkie fregaty, tu “Gamble”. Niech każdy działa zgodnie z rozwojem sytuacji.
Namierzyć cele. Proszę monitorować moje próby nawiązania łączności z nie znanymi statkami.
Udzielam zgody na otwarcie ognia wedle uznania kapitanów. Skończyłem.
Przełączył się na pasmo alarmowe sektora, które teoretycznie powinno być monitorowane
przez każdy statek.
- Nie znane statki... tu Okręt Jego Imperialnej Mości, “Gamble”. Podać identyfikację. Zmienić
trajektorię... w przeciwnym razie zostaniecie zaatakowani.
Ekran nie wyświetlił odpowiedzi. Kilgour wskazał na inny monitor. Trzy tajemnicze jednostki
otoczyły się lekką fioletową mgiełką.
- Najpierw “Baka”... teraz te trzy błazny. Myślę, że to Tahnijczycy bawią się z nami w kotka i
myszkę.
Jeszcze jeden ekran pokazał trzech zbliżających się intruzów.
- Idę o zakład, że to zakamuflowane patrolowce - mruknął Kilgour. - Mają wystarczająco dużo
broni, żeby uderzyć na statek handlowy, i dość załogi, żeby wysłać ją do abordażu.
- Wszystkie fregaty! - rozkazał Sten.. - Zniszczyć intruzów!
Kilgour wprowadził “Gamble” na orbitę kolizyjną, żeby móc spaść z góry na nadciągające
statki. Najwyraźniej ich celem były frachtowce.
- Jakiej broni użyć, panie kapitanie?
- Nie będziemy marnować “Kali”. Podaj mi namiary do odpalenia “Goblina”.
Kilgour miał już na sobie hełm wirtualny:
- Sześć i... pięć i... cztery i... trzy i... jeden i... “Gobliny” są w drodze, koleś.
Pierwszy z najeźdźców nigdy się nie dowiedział, co zaszło. Po prostu zniknął. Drugi i trzeci
złamały szyk - jeden z nich zrobił w tył zwrot i na pełnej mocy próbowały dać nogę. Sten sprawdził
kontrolki. Maksymalna szybkość napastników nie dorównywała dwóm trzecim prędkości fregat.
Trzeci statek - miał chyba inteligentniejszego szypra - zastosował inną taktykę. Wystrzelił
dwie rakiety typu statek-statek i, także na pełnej mocy, wykonał unik. Wszedł na orbitę, która za
kilka sekund świetlnych ustawiłaby go za ostatnim frachtowcem. Prawdopodobnie szyper sądził, że
uda mu się zniknąć, korzystając z rozgardiaszu, jaki panował w konwoju.
- “Claggett”... “Kelly”... “Richards” - wezwał Sten. - Chcecie wystawić mi tego cwaniaka?
- Zrozumiałem, “Gamble” - dobiegł uprzejmy głos Sekki. - Ale coś mi się zdaje, że całą
zabawę zostawiasz dla siebie.
- Wcale nie, “Kelly”. Włącz się w tę grę. Może przyprowadzisz mi paru jeńców? Albo postaraj
się namierzyć trasę, którą przybyły te typki.
- Spróbujemy. Koniec.
Kiedy Sten prowadził rozmowę, Alex wystrzelił trzy antyrakiety. W przestrzeni rozkwitły
piękne eksplozje trafionych pocisków.
- Podchodzimy... podchodzimy... podchodzimy... - rozlegał się monotonny głos Fossa.
- Nie znany statek, tu Okręt Jego Imperialnej Mości “Gamble”. Natychmiast odjąć moc!
Nie nastąpiła żadna reakcja.
- Biedaczyna - westchnął Alex. - Głupi, cholerny palant. Powinien strzelać do frachtowca i
mieć nadzieję, że jesteśmy na tyle litościwi, że będziemy szukać rozbitków... “Goblin” wystrzelony.
Idzie prosto na rury napędu tych idiotów. Zbliża się... w celu... dobrze.
Z napastnika pozostała rozszerzająca się kula gazu.
- “Gamble”, tu “Claggett”. Wroga jednostka eksplodowała. Nie widać rozbitków.
- Wszystkie fregaty, tu “Gamble”. Wrócić na poprzednie orbity.
- “Gamble”, tu “Neosho”. Co się dzieje? Odbiór! - Pytanie było rozkoszne. Foss nie udzielił
odpowiedzi, a Sten i Kilgour zaczęli gwałtownie myśleć, co by tu odrzec, żeby nie postawiono ich
przed sądem wojskowym, kiedy wrócą na Cavite.
Rozdział trzydziesty siódmy
Sten wytarł nieduży blat, który służył mu jako biurko, włączył punktowe światło nad lupą i
przysunął się z krzesłem. Postanowił, że ten wieczór będzie należał tylko do niego. Rzadko mógł
poświecić trochę czasu swojemu hobby.
Załogom statków dał dwanaście godzin wolnego. Nalał sobie stregga do kubka. Zakręcił
krystalicznym płynem i pociągnął łyk. Poczuł, jak ogień rozchodzi mu się po ciele.
Westchnął na myśl o czekającej go przyjemności, wyciągnął małą czarną kasetkę i otworzył
zatrzask. W pudełeczku znajdowało się kilkanaście maleńkich kart pokrytych wzorami
komputerowymi. Pasją Stena było tworzenie holograficznych modeli starych fabryk i scen
rodzajowych. Jedna z kart, na przykład zawierała w swoich mikroobwodach kompletny
wczesnodwudziestowieczny ziemski tartak, z pracującymi piłami, trybami i pasami transmisyjnymi.
Przy każdej maszynie stał miniaturowy robotnik, który robił to, co do niego należało. O ile Sten
dobrze posprawdzał w archiwach, wszystkie czynności stanowiły wierną kopię zajęć
wykonywanych przed stuleciami. Sten złożył ten tartak w czasie pierwszego okresu służby w
Centralnym Świecie.
Najnowszy model zaczął konstruować podczas pobytu w szkole lotniczej. Był to jeden z
najtrudniejszych ruchomych hologramów, jakie posiadał. Sten włożył kartę w szparę i włączył
komputer. Małe figurki ludzi pracujących w polu pojawiły się na blacie biurka. Komandor
odtwarzał teraz prastare brytyjskie plantacje chmielu. Z różnych lektur dowiedział się, że chmiel -
używany przy produkcji piwa - piął się po tyczkach. Co roku, gdy nadchodziła pora zbiorów, w
całym kraju najmowano do pracy mężczyzn i kobiety. Szyszki roślin znajdowały się na samym
szczycie, więc robotnicy musieli chodzić na szczudłach, żeby móc je zrywać.
Jak do tej pory, Sten złożył plantację chmielu, większość robotników rolnych i zaprzężony w
woły wóz, którym przewożono zbiory. Stena czekało jeszcze wiele miesięcy pracy, zanim zbuduje
całe gospodarstwo. Nacisnął kilka klawiszy komputera, żeby wywołać nie dokończony wóz, i
wyciągnął pióro świetlne, aby szkicować detale.
Rozległo się niepewne drapanie do drzwi kabiny. Sten poczuł przypływ złości. Co jest, do
cholery? Wydał przecież jasne rozkazy, żeby go zostawiono w spokoju. No dobrze.
- Wejść! - zawołał.
Drzwi rozsunęły się z sykiem. Po drugiej stronie stał wystraszony wartownik.
- Proszę wybaczyć, panie kapitanie, ale... - Człowiek zaczął się jąkać. - Ale... przyszła jakaś
dama.
- A niechby to była sama królowa Saby... Kto to jest?
- Wydaje mi się, że córka admirała, panie kapitanie. Cholera! Tego mu właśnie brakowało!
Pijaczki za towarzystwo.
- Powiedz jej, że mnie tu nie ma.
Wartownik cofnął się z wahaniem, a potem wystawił rękę, w której trzymał różę i małą
paczuszkę.
- Chciała, żeby to panu dać... - brnął dalej wartownik -...na znak, że przeprasza. Hm... hm...
Myślę, że ona się zorientuje, że kłamię, panie kapitanie, jeśli powtórzę pańskie słowa.
Sten ulitował się nad poczciwcem, wziął prezenty i oddalił go machnięciem ręki.
- Za minutę do niej wyjdę.
Odłożył różę, pociągnął zdrowy łyk stregga dla kurażu i jednym szarpnięciem otworzył
paczuszkę. W środku znalazł małą kartę komputerową - identyczną jak te, z których korzystał
konstruując hologramy. Co, do diabła... Włożył kartę do jednego z napędów. Na stole pojawił się
trójwymiarowy model wieży. Konstrukcja stanowiła dokładną do perfekcji replikę spichlerza
używanego przez starożytnych hodowców chmielu! Skąd Brijit wiedziała?
Mniejsza o inne sprawy. Panna van Doorman znalazła cholernie dobry sposób na przeprosiny.
Poszli na kolację w stylu pikniku do jednej z najmodniejszych nocnych knajp na Cavite. Córka
admirała nalegała, że ona ureguluje rachunek.
Sten prawie nie poznał dziewczyny, kiedy spotkali się na pokładzie. Ostatnim razem, owszem,
wydawała mu się piękna, ale była pijana. Twarz szpecił jej krzywy uśmieszek. Tym razem
uśmiechała się trochę nerwowo, jednak bez grymasów. Wielkie oczy wyrażały zaniepokojenie.
- Szczerze mówiąc, miałam nadzieję, że cię nie zastanę - powiedziała łagodnym głosem. - Nie
bardzo mi idzie przepraszanie, szczególnie, jeśli muszę to zrobić osobiście.
- Idzie ci to świetnie - odparł Sten.
- Chodzi ci o tę stodołę? - Machnęła ręką. - Nic prostszego. Spotkałam twojego przyjaciela,
Alexa, i trochę sobie porozmawialiśmy.
Ach, więc dlatego ten zwalisty mieszkaniec ciężkiej planety wziął sobie dziś wieczór
wychodne. I chichotał przy tym, choć nie było niby powodu.
- Domyślam się, że powiedział ci też, że tego wieczoru zastaniesz mnie na pokładzie?
Brijit roześmiała się głośno.
- Czy to wielka zdrada?
Sten popatrzył na jej długie piękne włosy i równie zachwycające ciało.
- Chyba nie.
Jakoś tak się stało, że po spacerze do grawisań panny van Doorman nie chcieli po prostu
powiedzieć sobie do widzenia. Stąd wziął się pomysł wspólnej kolacji. Lokal, do którego poszli,
wzbudziłby zachwyt Marra i Senny z Centralnego Świata.
Była to egzotyczna kawiarnia na powietrzu, usytuowana na końcu prywatnego lądowiska. W
środku znajdował się ogródek. Goście przychodzili tam, gawędzili, pili piwo, a w tym czasie, na
zamówienie przygotowywano koszyk z wiktuałami na piknik. Wokół ogródka stało mnóstwo
grawisań z kabinami w kształcie bąbli z nieprzezroczystego szkła. W każdym z pojazdów mogło się
zmieścić wygodnie dwoje ludzi z koszykiem.
Stena nie zdziwiło, że Brijit dokonała już rezerwacji. Przez niecałą godzinę czekali w cichym
ogródku, rozmawiali, pili i patrzyli, jak szklane bańki cicho dryfują w nocnym powietrzu, kołują
nad kawiarnią jak ćmy wokół lampy.
Sten opowiedział dziewczynie o sobie. Czuł się nieco skrępowany faktem, że musi pominąć
lata służby w Sekcji Modliszek. To kłamstwo było tak mocno zakodowane w jego umyśle, że
traktował je nieomal jako prawdę. Ale skąd wzięło się uczucie dyskomfortu, wywołane
koniecznością zatajenia pewnych spraw? Może ciepły wieczór i chłodne wino tak wpłynęły na
młodego komandora?
Brijit gawędziła o sobie, o swoim dzieciństwie spędzonym na okrętach, o przenoszeniu się z
układu na układ i o tym, jak jej ojciec obrastał w stopnie oraz zaszczyty. Sten odniósł wrażenie, że
dziewczyna, chociaż jest trochę trzpiotowata, czuje się niezręcznie ze względu na przepych, którym
uwielbia otaczać się van Doorman. Miała przy tym zapewne poczucie winy wobec ojca za taki
stosunek do jego stylu bycia.
W końcu, zaproszono ich do matowego bąbla. Weszli na pokład i unieśli się w górę.
W koszyku było chyba ze sto różnych wiktuałów. Wszystkie malutkie, w sam raz na ząb.
Żaden kąsek nie smakował tak samo.
Przy brandy, Brijit przedstawiła Stenowi resztę historii swojego życia. Oczywiście, musiał się
pojawić jakiś kochanek.
- Uważam go za najprzystojniejszego mężczyznę, jakiego w życiu spotkałam - wyznała. - Nie
zrozum mnie źle. To nie wielki, muskularny drab. Raczej smukły. Silny i smagły. - Przerwała. -
Pochodził z Tahnu.
Świat się wali! Tahnijczyk i admiralska córka! Sten już wyobrażał sobie reakcję van
Doormana na taką wiadomość. Dowódca 23. floty z pewnością znalazłby bolesny dla obojga
kochanków sposób na zakończenie romansu. Zastosowałby rozwiązanie, którego Brijit nigdy by nie
zapomniała.
- Mam tylko jedno pytanie - powiedział.
- Chodzi o Reya, prawda?
- Właśnie. O ile wiem, jesteście zaręczeni.
- Rey tak myśli. Ojciec o tym wie. Ale ja... - Przerwała i spojrzała w dół, na światła Cavite.
- Tak?
Brijit wybuchnęła śmiechem.
- Uważam go za palanta!
- Co zatem planujesz?
Dziewczyna oparta się o miękką sofę okalającą wnętrze kabiny.
- Och, nie wiem. Chyba weszłam w tę grę. I gram dalej, aż coś lepszego pojawi się na
horyzoncie.
Sten słyszał już gdzieś podobną wypowiedź.
- Czy szlachetni rycerze nie są troszeczkę staromodni? - spytał.
Brijit zbliżyła się do niego i wślizgnęła mu się pod ramię. Patrzyła na Stena nieco ironicznie
wielkimi, załzawionymi oczami.
- Och, panie kapitanie - powiedziała miękko, unosząc twarz. - Ja wcale nie wierzę w
szlachetnych rycerzy.
W chwilę potem całowali się namiętnie. Brijit opadła na sofę. Spódniczka uniosła się wysoko,
obnażając gładkie ciało, przykryte jedynie skrawkiem jedwabiu między udami.
Rozdział trzydziesty ósmy
- Tu imperialna fregata “Gamble”. Proszę o pozwolenie na lądowanie.
Tego nie było widać na monitorze, ale Sten wyobraził sobie, jak kontroler lotów na
planetoidzie wybałusza oczy.
- Tu Romney. Powtórz ostatnie zdanie.
- Tu “Gamble” - odezwał się ponownie Sten. - Chcę wylądować na waszej śmierdzącej
planetce.
- Poczekaj.
Dłuższy czas panowało milczenie.
- Myślę, młody panie Stenie, że traktujesz tych przemytników z większą rewerencją, niż im się
należy.
- Możliwe.
Wreszcie zaskrzeczał głośnik:
- Okręt imperialny... tu John Wild. O ile zrozumiałem, chcecie instrukcji, gdzie wylądować?
- Zgadza się.
- Odkąd to imperium puka do drzwi takich obwiesiów jak my?
Kilgour odprężył się.
- Miałeś rację, chłopcze. Nareszcie jesteśmy w domu.
- Tu “Gamble”. Zamierzamy pohandlować.
- Pohandlować?
- Właśnie, panie Wild.
- Wyrażam zgodę na lądowanie. Podążajcie za promieniem lasera. Żałuję, że nie mogę
przygotować dla was odpowiedniego powitania, na wypadek gdybyście kłamali. Ale... ta rozmowa
jest nagrywana, wiem o tym. Mam prawo do sądu, adwokata i tak dalej... - Głos stawał się z lekka
płaczliwy. - A to byłoby ciekawe, gdyby się okazało, że mówicie prawdę - ciągnął Wild. - Wyślę
pojazd, który przywiezie was do mojej kwatery na Romney. Koniec.
Planetoida o nazwie Romney znajdowała się tuż poza granicami czyjejkolwiek jurysdykcji.
Wiele pokoleń wcześniej zbudowano na niej kopułę łącznościową. Ale postęp techniczny sprawił,
że stacja stała się muzealnym zabytkiem, toteż została porzucona.
Stenowi zajęło trochę czasu odnalezienie tej planetki. Właściwie to pomysł był Kilgoura.
- Posłuchaj, chłopcze - powiedział Alex. - Przecież wśród Tahnijczyków też są przestępcy.
Prawda?
- Widzieliśmy ich dosyć, kiedy przebywaliśmy na Heath - zgodził się Sten.
- Cieszę się, że mnie rozumiesz. Skoro są alfonsi i złodzieje, to dlaczego miałoby nie być
przemytników?
Sten natychmiast chwycił myśl i kazał Kilgourowi działać. Fregaty wyleciały poza sektory
Pogranicza. Potem, wisząc w próżni, skrycie obserwowały ruchy pojedynczych statków. Do
wywiadu 23. floty komandor nie wysłał ani jednego raportu - Sten wiedział, że gdyby to zrobił, od
razu dostałby rozkaz przeprowadzenia śledztwa. W końcu posiadali dosyć danych, żeby stwierdzić,
dokąd podążały wszystkie te podejrzane jednostki. Tak, to byli przemytnicy, którzy przekraczali
granicę z Tahnem. Okazało się, że mają bazę - a raczej punkt transferowy, gdzie składowali towary
z imperium, sprzedawane potem na tahnijskim czarnym rynku.
Sten zagarnął kilka statków zmierzających na Romney, sprawdził ich ładunki i przesłuchał
załogi. Następnie wysadził zatrzymanych na odległej planetce pozbawionej łączności,
zaopatrzywszy ich w zapasy niezbędne do przetrwania.
Sten miał już wiec argumenty, żeby porozmawiać z przedstawicielem czy przywódcą
przemytników. Najwyraźniej tym człowiekiem był John Wild. Sten usiłował wyobrazić sobie, jak
wygląda mistrz szmuglerów: czy jest to pięknie wystrojony, tłusty sybaryta, czy szczupły laluś. Nie
spodziewał się, że trafi na kogoś, kto przypomina urzędnika imperialnego zakładu pogrzebowego.
Nie przypuszczał również, że kwatera Wilda będzie podobna do dyspozytorni.
Wild zaproponował Stenowi i Alexowi drinki i wcale się nie zdziwił, gdy odmówili. Sam nalał
sobie wody.
- Chcecie handlować - zaczął z namysłem. - Czym?
- Widziałeś mój okręt.
- Owszem. Dobra maszyna.
- Dobra, ale niezbyt wygodna.
- Czyżby admirał van Doorman nie zaopatrywał was jak należy? - zapytał Wild, ukrywając
lekkie rozbawienie. Sten nie raczył odpowiedzieć, wiec szef przemytników kontynuował: - Co
sprawia, że uznaliście mnie za osobę, która mogłaby wam pomóc?
Sten nie zamierzał już ciągnąć tej słownej szermierki. Wręczył Wildowi karty przewozowe
przechwyconych statków przemytniczych. Wild włożył je do przeglądarki.
- Załóżmy, że mam coś wspólnego z tym ładunkiem - powiedział po dokładnych oględzinach.
- Może w jakiś sposób znalazłbym odpowiednie zaopatrzenie dla pańskiego okrętu, komandorze.
Mówiąc krótko: - ile chcecie na odczepne?
Kilgour najeżył się. Sten położył przyjacielowi rękę na ramieniu.
- Mylisz się, Wild. Nic mnie nie obchodzi ten cały twój przemyt.
- Aha.
- Teraz mój ruch. Zgarnąłem twoje statki tylko dlatego, żeby się upewnić, czy nie przemycacie
broni albo AM2 na planety Tahnijczyków. Niczego takiego nie znalazłem.
Wild wydawał się poruszony do głębi.
- Jestem bardzo dumny z jednego, komandorze: - nie mam na składzie kontenera z wojennymi
gadżetami. Ale gdybym mógł zapewnić ludziom, którzy oczywiście dysponują gotówką, trochę
rzeczy uprzyjemniających życie, nie narażając moich klientów na absurdalne formalności celne i
wszystkie te zakazy... Chętnie bym się tym zajął.
- Dziękuję, panie Wild. Będę z panem równie szczery.
Sten i Alex mieli dość prosty plan. Wystarczająco długo prowadzili obserwacje, żeby
stwierdzić, że po trasach przemytniczych poruszają się w obie strony te same statki. Z tego
wynikało, że szmuglerzy korzystają z orbit, niezbyt dobrze kontrolowanych przez tahnijskie patrole.
Najważniejsze, że nie przemycali broni ani paliwa. Reszta Stena nie obchodziła. Za nielegalne
uzyskiwane dobra Tahnijczycy musieli płacić twardą walutą, co podważało, choćby i marginalnie,
tahnijski obieg pieniądza.
Sten przedstawił następującą propozycję - interesują go wszelkie informacje dotyczące
militariów, które mogliby mu przekazać ludzie Wilda. W zamian za to, dopóki nie zajmą się
handlem bronią, zostawi ich w spokoju.
Wild potrząsnął głową i nalał sobie jeszcze jedną szklankę wody.
- Niezbyt mi się to podoba - rzekł.
- Dlaczego?
- Nie ma ludzi aż tak szlachetnych, żeby dotrzymywali tego rodzaju zobowiązań.
Sten uśmiechnął się.
- Powiedziałem, że chcę pohandlować. Ale nie mówiłem, że ubijam z panem uczciwy interes.
Wild odetchnął z ulgą.
- Muszę, rzecz jasna, przedyskutować tę sprawę ze swoimi kompanami.
- Rób to dyskretnie, Wild - ostrzegł Kilgour. - Gdyby coś przeciekło do Tahnijczyków i
zastawiliby oni na nas pułapkę...
- Może pan liczyć na moją ostrożność, panie oficerze - odparł Wild. - Jestem przemytnikiem
od pół wieku i jak do tej pory nikt mnie nie wytropił. Tylko wy dwaj. - Wstał, - Nie przewiduję
trudności ze strony kapitanów. A teraz obejrzymy orbity tras przemytu, żeby znaleźć najbardziej
dogodne miejsca spotkań?
Rozdział trzydziesty dziewiąty
- Chyba się trochę zgubiliśmy, młody panie Stenie.
- Cholernie dziwne. Obaj mieliśmy przecież świetne wyniki w szkole nawigacji. Jak to się
stało, że znaleźliśmy się o trzy odcinki od bazy? Niech no jeszcze raz spojrzę na mapę.
Sten i Alex ponownie pochylili się nad planem Cavite City. Pozostali członkowie załogi
“Claggett” kręcili się w pobliżu. Starali się nie śmiać zbyt ostentacyjnie ze swoich przełożonych.
- W porządku - rzekł Sten. - Idziemy na południe od Bulwaru Imperialnego.
- Już tam byliśmy.
- Na lewo od Desslera.
- Sprawdzone.
- Potem na prawo od Garreta.
- Cholera, i to zaliczyliśmy.
- Teraz powinniśmy zobaczyć małą alejkę idącą na ukos, w połowie drogi od Garreta. Przebija
się wprost do Alei Burnsa. Przynajmniej teoretycznie.
- Ale w rzeczywistości nie ma takiej alejki.
Problem polegał na tym, że ulice Cavite City tworzyły mniej więcej taki sam labirynt jak ulice
starożytnego Tokio. Na domiar złego, połowa tablic z nazwami była nieczytelna, albo zerwana
przez bandy chuliganów.
Wyprawę rozpoczęli całkiem niewinnie. Sten postanowił nagrodzić swoich ludzi za ciężką
pracę, zapraszając ich na wielką ucztę. Powiedział, żeby wybrali lokal i nie zwracali uwagi na ceny.
Był trochę zaskoczony, kiedy się dowiedział, dokąd chcą pójść. Prawie wszyscy marynarze
postanowili wybrać się do tahnijskiej restauracji, “Tropikalny Las”. Ta mała, leżąca na uboczu
knajpka szczyciła się najbardziej pikantną tahnijską kuchnią w mieście.
Sten nie protestował, ale nie mógł powstrzymać się od pytania:
- Dlaczego właśnie tahnijskie żarcie? Czy tutejsze jest złe?
Odpowiedział mu chór stęknięć, co oznaczało, że jedzenie serwowane przez lokalne
restauracje niewiele się różni od nie przyprawionego łoju. Umówili się zatem w “Tropikalnym
Lesie”. Sten i jego załoga musieli jeszcze coś zrobić na pokładzie “Gamble”, toteż reszta wyruszyła
wcześniej. Wszyscy mieli się spotkać w knajpie.
Sten był oszołomiony, kiedy dotarli do centrum. Ulica Imperialna rozpoczynała się jako
szeroka, czysta aleja, przy której stały drogie sklepy, hotele i wspaniałe biura. Potem zupełnie
niespodziewanie zaczynała przypominać strefę działań wojennych. W nawierzchni widniały duże
dziury, a znaczna część sklepów stała zabita deskami albo wypalona. Karoserie porzuconych
pojazdów zaśmiecały obie strony jezdni. Nieliczni przechodnie - jeśli nie brać pod uwagę
siedmioosobowych patroli gliniarzy w pełnym rynsztunku bojowym - kryli się w ciemnych kątach
na sam widok załogi “Gamble”.
- Co tu, do cholery, się dzieje? - dziwił się Sten.
Foss, który dobrze znał ulice Cavite, wyjaśnił. Kiedy Tahnijczycy uderzyli w bębny wojenne,
ich rodacy zamieszkujący tę okolicę stali się piekielnie nerwowi. Najpierw uciekło kilku, potem
całe rzesze brały nogi za pas. Tutejsi Tannijczycy opuszczali swoje przedsiębiorstwa i domy.
Zapanowało bezrobocie, powstały uliczne gangi. Dzielnica tahnijska przeistoczyła się w slums
pozostający na łasce i niełasce antytahnijskich gangów.
- Czy to znaczy, że “Tropikalny Las” jest w samym środku terenu objętego rozruchami?
- Coś w tym stylu, panie kapitanie.
- Cholera! Następnym razem będziemy jedli miejscowy łój.
Tak czy inaczej szli dalej, posługując się mapą, o której strażnik przy bramie do bazy
powiedział, że jest wspaniała i kuloodporna. Sten z zadowoleniem myślał o tym, jak zdegraduje
tego drania do stopnia próżniarza drugiej klasy.
Wepchnął mapę Alexowi.
- Źle skręciliśmy. Musimy wrócić do ulicy Desslera i zacząć wędrówkę od początku.
Kompani jęknęli.
- Tamci zjedzą wszystko, zanim dotrzemy na miejsce - powiedział Foss, ale szybko opamiętał
się i dodał: - Przepraszam, panie kapitanie.
- A mamy jakiś wybór?
- Zawsze mogę opowiedzieć ten kawał o pstrokatym wężu - zaproponował Kilgour. - Żeby
poprawić ludziom nastroje.
Zanim Sten rzucił się na przyjaciela, żeby go udusić, zza węgła wyszła panienka lekkich
obyczajów. Nosiła chyba najbrudniejszą i najbardziej kusą sukienkę, jaką kiedykolwiek widział. W
przeciwieństwie do innych, napotkanych tej nocy ludzi, dziewczyna wcale się ich nie bała. Szła
spokojna i opanowana. Sten zauważył, że przy pasie nosiła wielki pistolet.
- Hm, przepraszam panią...?
- Ulicznica obrzuciła Stena spojrzeniem od stóp do głów, potem popatrzyła na pozostałych
członków załogi.
- Chyba żartujecie - powiedziała. - Nie pójdę z tyloma matrosami naraz. Wypadłabym z obiegu
na jakiś tydzień.
- Nie, nie - zaprzeczył gwałtownie Sten. - Źle mnie pani zrozumiała. Po prostu potrzebujemy
pomocy.
- Widać to po was.
Stenowi udało się wreszcie przyciągnąć uwagę dziewczyny, kiedy pomachał jej przed nosem
garścią kredytów. Wyjaśnił w czym rzecz. Młoda dama pokiwała głową nad ich głupotą i wskazała
chylącą się ku ziemi bramę, na poły ukrytą za przerdzewiałymi grawisaniami.
- Tamtędy - stwierdziła. - Potem w lewo, jeszcze raz w lewo i już walniecie o wejście waszymi
grubymi czaszkami.
Dwie minuty później siedzieli nad parującymi kubkami w “Tropikalnym Lesie” i robili co
mogli, żeby dotrzymać kroku kolegom, którzy przybyli tu wcześniej.
Restauracja nosiła odpowiednią nazwę. Pod małą kopułką znajdował się las. Stoły były
rozstawione pod drzewami, wokół szemrały małe wodospady. Czuło się lekki powiew łagodnego
wietrzyku. Kolorowe ptaki i wielkie owady z błyszczącymi skrzydłami fruwały nad biesiadnikami.
Właściciel - niejaki pan Tige - starszy, spokojny Tahnijczyk, zdawał się czerpać przyjemność z
obserwowania swoich gości pochylonych nad talerzami.
Menu, równie egzotyczne jak panująca w lokalu atmosfera, zawierało ponad trzydzieści dań.
Jedzenie przyprawiano wedle upodobań. Serwowano dania od umiarkowane pikantnych po
“gorące”, gotowe wypalić dziurę w podniebieniu nie przygotowanego smakosza. Należało je
zapijać kuflami delikatnego tahnijskiego piwa. Jedzenie podawano po gospodarsku - w wielkich
glinianych misach.
Sten jęknął, poklepał się po lekko wydętym brzuchu i rozparł w krześle.
- Jeszcze trochę i zmienię się w piec - oświadczył.
- Co jest, komandorze? Brak treningu? - Luz uśmiechnęła się do niego i zaczęła pałaszować
dokładkę.
- Gdzie ty to wszystko mieścisz? - Sten nie żartował. Nie mógł zrozumieć, jak osoba o tak
szczupłej figurze daje sobie radę z tymi ogromnymi stosami żarcia.
- W drewnianej nodze, uwierzy pan, panie komandorze?
Tego wieczoru Luz miała na sobie cywilne ubranie. Bluzeczka ledwie przykrywała jej małe
kształtne piersi, a nogawki śnieżnobiałych szortów kończyły się równo z pośladkami. Sten z
podziwem popatrzył na drugie, śniade, szczupłe nogi dziewczyny. Potrząsnął głową.
- Nie. W drewnianą nogę z pewnością nie uwierzę! - odparł i poczerwieniał.
Trzymaj się na baczności, Sten, pomyślał. Nie możesz robić tego, co tak bardzo byś chciał!
Luz zauważyła rumieniec szefa i uśmiechnęła się pobłażliwie. Wiedziała, o czym Sten myśli. Lekko
poklepała go po dłoni, a potem uprzejmie odwróciła się i zaczęła rozmawiać z Sekką. Sten
zrozumiał, że na swój sposób wyratowała go z bardzo niezręcznej sytuacji. Prawie ją za to
pokochał.
Nagle rozległy się trzaski i krzyki. Sten, zaniepokojony, podniósł wzrok. Zobaczył dwoje
przerażonych młodych ludzi stojących w drzwiach. Trzęśli się ze strachu. Po twarzy chłopaka
płynęła krew. Dziewczyna miała podarte ubranie. Młodzieniec był Tahnijczykiem. Coś ciężkiego
ponownie uderzyło w drzwi.
Z zewnątrz dobiegały wrzaski:
- Wyrzućcie go! Ten cholerny Tahnijczyk zabawia się z naszymi kobietami...
Para pobiegła w stronę tylnego wejścia, które wskazał Tige. W tym samym momencie zostały
wyważone drzwi wejściowe. Wpadło czterech byczkowatych osiłków. Zobaczyli chłopaka i
dziewczynę, ryknęli z zadowolenia i ruszyli w ich kierunku. Właściciel lokalu podniósł rękę, żeby
zatrzymać opryszków, ale jeden z napastników rąbnął starcem o podłogę. Pozostali, z wielkim
drabem na czele, zbliżyli się do pary.
- Najpierw ty, kawałku gówna - rzucił dryblas do młodego Tahnijczyka, wywijając potężną
pałką. - Potem ta dziwka.
- Przeszkadzasz nam w posiłku, chłopcze - rozległ się łagodny głos ze szkockim akcentem.
Napastnicy odwrócili się niespiesznie. Tuż za nimi stali Sten i Alex.
- Jak zapłacicie za szkody, możecie iść - oświadczył Sten.
Mężczyzna z pałką zaśmiał się rechotliwie.
- Następni miłośnicy Tahnijczyków.
Sten spostrzegł, jak w drugim końcu sali jego załoga powoli wstaje. Machnął ręką, żeby
usiedli.
- Myślę, że on chce nas obrazić - powiedział Sten do Alexa.
- Tak. Ten chłopak jest źle wychowanym ordynusem.
Drab, bez ostrzeżenia z całej siły zamachnął się pałką na Alexa. Kilgour nawet nie próbował
robić uniku. Schwycił drąg i wyrwał go napastnikowi z taką łatwością, jakby zabierał coś
niesfornemu dziecku. Siła zamachu pociągnęła draba w stronę Alexa. Marynarz złapał napastnika
za ramię, okręcił go i posłał kopniakiem w stronę drzwi. Uderzenie uniosło chuligana w powietrze.
Chłopak rąbnął głową w ścianę i osunął się na ziemię.
Pozostała trójka zaszarżowała ze wściekłością. Sten uchylił się przed ciosem noża i złamał
atakującemu rękę w nadgarstku. Nożownik z wyciem zaczął się wić po podłodze. Komandor
schwytał następnego trzema palcami za gardło. W ostatniej chwili lekko zwolnił uścisk, żeby nie
złamać mu grdyki. Zakręcił się na obcasie, żeby stawić czoło czwartemu. Ale nie było już potrzeby.
Alex trzymał tamtego za pasek, zawieszonego nad podłogą i mówił uspokajającym tonem:
- No dobrze, wiem, że się spiliście, chłopcy. Nie zrobimy wam krzywdy. Zapłaćcie i możecie
iść.
Przerażony żuł nie mógł wykrztusić ani słowa. Potężny Szkot stracił cierpliwość. Przekręcił
swą ofiarę do góry nogami i potrząsnął. Kredyty wyleciały z kieszeni. Potem, Alex jakby od
niechcenia wyrzucił rzezimieszka za drzwi. Razem ze Stenem przeszukali pozostałych, zabrali im
pieniądze i wykopali.
Sten podszedł do Tige’a, który uspokajał chłopca i dziewczynę. Wręczył kredyty staremu
Tahnijczykowi.
- Jeśli to nie wyrówna szkód, proszę pana - powiedział - moja załoga i ja będziemy
zaszczyceni, jeśli pozwoli pan na przeprowadzenie zbiórki.
- Dziękuję, bardzo dziękuję, młodzieńcze - odparł właściciel lokalu. - Ale musisz natychmiast
wyjść. Zaraz wrócą z innymi.
Sten wzruszył ramionami.
- No i co z tego. Zdołamy uporać się z całą bandą. Stary potrząsnął głową.
- Nie. Nie. Pan nie wie, jak to jest...
Z zewnątrz dobiegły ich gniewne okrzyki tłumu. Sten gwałtownie ruszył w stronę drzwi. Już
zrozumiał, o czym mówił Tige.
W krótkim czasie, za drzwiami zebrał się tłum ponad stu imperialnych osadników. Łaknęli
krwi. Ulicą nadbiegały następne grupy ludzi. Sten zdziwił się, widząc wielką policyjną landarę,
stojącą tuż obok zgromadzenia. Przy wozie kręciło się kilku policjantów. Podjudzali tłuszczę do
ataku.
Sten poczuł, że ktoś ciągnie go za ramię.
- Wiem, jak sobie z tym dać radę - powiedział stary Tahnijczyk. Nacisnął guzik przy drzwiach
wejściowych. Gruba stalowa krata opadła z łoskotem. Wokół kopuły dał się słyszeć podobny
łoskot. Stalowe pręty przesłoniły wszystkie drzwi i okna.
- Proszę wyjść. Proszę - błagał właściciel “Tropikalnego Lasu”. - Nam się nic nie stanie, ale
jeśli wy nie uciekniecie, zostaniecie zaaresztowani.
Sten z ociąganiem podszedł ku tylnym drzwiom. Za nim ruszyła załoga.
- Wiesz, chłopcze - powiedział Alex cichym głosem. - Nie jestem pewien, czy stoimy po
właściwej stronie.
Sten nie znalazł słów, żeby odpowiedzieć.
Rozdział czterdziesty
Kilka następnych tygodni obfitowało w paradoksy. Sten i inni wiedzieli, że wojna wisi na
włosku. Wszystkie raporty od przemytników Wilda potwierdzały to przekonanie - każdego dnia
tahnijskie okręty wypuszczano ze stoczni i przydzielano do grup bojowych. Cywile na Heath
zdążyli się już przyzwyczaić do godziny policyjnej i zakupów na kartki.
Na Cavite panowała dokładnie odwrotna sytuacja. Sten odnosił wrażenie, że admirał van
Doorman, jego oficerowie i marynarze, z każdym dniem bardziej zagłębiali się w świat urojeń.
Doorman urządzał coraz wystawniejsze przyjęcia. W porównaniu z ludźmi Stena, inni marynarze
byli niezwykle niechlujni i niedbali.
Ale owe czasy w retrospekcji należało uznać za złote.
Dla Stena bardzo liczył się romans z Brijit. Związek ten stanowił jednak tylko fragment
większej całości.
Stosunki z Wildem także układały się doskonale. Przemytnik okazał się bardzo rzetelnym
partnerem. Sten doszedł do wniosku, że cała załoga fregat jada teraz lepiej, niż gdyby przydzielono
ją do służby na imperialnym dworze. Po raz pierwszy w życiu komandor zaczął się martwić, że
utyje.
Dochodził jeszcze jeden czynnik - ani Sten ani Alex nie spodziewali się, że ich dziwaczna
załoga nie będzie sprawiała żadnych kłopotów. Nawet porucznik Estill świetnie dopasował się do
reszty. Kilka niewielkich problemów, które parokrotnie zaistniały, Kilgour rozwiązywał na
poczekaniu. Szkot traktował flotyllę jak majster swój warsztat.
Ale prawdziwym powodem do uznania owych czasów za złote, było to, że cztery fregaty i ich
załogi sumiennie wykonywały powierzone zadania - i nikt do nich nie strzelał.
Sten, w miarę możliwości, trzymał swoje okręty z dala od Cavite. Gdy należało przeprowadzić
generalny remont, pakował monterów jak sardynki, wraz z danym pojazdem wywoził ich gdzieś na
opustoszałą planetę z plażami i tam kazał pracować. Na Cavite przeglądy uważano za koszmar. I
nikt w bazie marynarki nie mógł zrozumieć, dlaczego mechanicy oraz inni specjaliści wracali z
wypraw naprawczych opaleni na brąz, szczęśliwi i uśmiechnięci od ucha do ucha.
Sten był urodzonym pilotem. Wcześniej, najwięcej radości sprawiały mu niskie loty, gdyż
odczuwał pęd i widział, jak wszystko ze świstem zostaje w tyle, za maszyną. Teraz, w trakcie
długich wacht odkrył nową przyjemność.
Fregaty wisiały w próżni przez długie godziny, korygując mapy gwiezdne, prowadząc
obserwację, śledząc ruchy tahnijskich statków i okrętów, namierzając wysunięte placówki
przeciwnika. Zdawałoby się, że trudno o bardziej nużące zajęcie.
Ale Sten wcale się nie nudził. Alex dokonał pewnych zmian w jednym z pocisków klasy
“Goblin” na “Gamble”. Usunął głowicę bojową i zastąpił ją dodatkowymi zbiornikami paliwa.
Na tym polegała rozrywka Stena: wkładał hełm wirtualny i żeglował “swoim” “Goblinem” w
przestrzeni. Wiedział, że “dół” i “góra” są fałszywymi analogiami tworzonymi przez komputer, że
żar pobliskiego słońca, czy zimno bijące z planety lodowej, to złudzenia. Mimo to rozkoszował się
taką podróżą. Widział w tym urzeczywistnienie marzenia ludzkości o lataniu. Było to nawet lepsze
od realnego szybowania, gdyż przez cały czas bezpiecznie siedziało się na pokładzie.
Mijały dni, zmieniały się wachty. Sten często sprawdzał czas na pokładowym logu. Gdyby
skończył się dopływ zaopatrzenia, mogliby na zawsze zostać w przestrzeni, poza zasięgiem
jakiejkolwiek pomocy.
Właśnie podczas takiego trwania w przestrzeni Sten po raz pierwszy spotkał “Forez”, a po raz
drugi admirała Deskę.
“Kelly” i “Gamble” próbowały określić trajektorię strumienia meteorów. Porucznik Sekka
utrzymywał, że pochodzą one z wybuchu pojedynczej planety. Zdaniem Stena fakt, że głazy są
większe od przeciętnych meteorów, o niczym nie przesądza. Nieco rozbawiony, zarządził
prześledzenie ich drogi.
Syrena alarmowa przyniosła kres tym igraszkom. Alex i Sten na “Gamble”, a Sekka na
“Kelly” wpatrywali się w ekrany komputerów.
- Co my tu mamy? - odezwał się wreszcie Kilgour. - To największy okręt, jaki w życiu
widziałem. Imperialny albo tahnijski. I nie ma jego kodu w “Jane’s”.
- Gotowość. Pełna moc - wydał rozkaz Sten. Sprawdził swoją pozycję. Znajdowali się w
neutralnym sektorze. Ale gdyby Tahnijczycy mieli akurat zły humor, nie zdałoby się to na wiele.
Na ekranie zabłysły znaki.
- Obcy okręt. Podaj identyfikację, albo strzelamy.
- Nieuprzejme dupki - mruknął Kilgour.
Sten przełączył się na interkom.
- “Kelly”, zmykaj, jeśli rozpocznie się strzelanina.
- Ale... - zaczął Sekka.
- To rozkaz.
Sten zmienił kanał.
- Tu Okręt Jego Imperialnej Mości, “Gamble”. Odbiór.
Ekran pojaśniał. Upłynęło kilkadziesiąt sekund, zanim Sten rozpoznał tahnijskiego oficera w
mundurze galowym, stojącego u boku łącznościowca.
- Kapitan Deska! Awansował pan.
Zaskoczony Deska przypomniał sobie Stena i najwyraźniej nie był zachwycony ponownym
spotkaniem. Ale umiał się kontrolować.
- Okręt imperialny... nie słyszymy was. Tu statek Tahnijczyków, “Forez”. Naruszyliście nasz
sektor. Zatrzymać się. Wchodzimy na pokład. Zostaniecie internowani.
- Żałuję, że nie ma z nami Idy - powiedział Sten do Alexa.
Kilgour uśmiechnął się. Ta Cyganka-pilotka, przyjaciółka z Sekcji Modliszki, słysząc kiedyś
podobne słowa, podniosła spódnicę. Pod spodem nic nie nosiła...
Sten nie był dobry w ciętych ripostach, więc się po prostu rozłączył.
- “Kelly”, wracaj na pełnej mocy do Cavite. Sporządź raport. Nie ujawniaj go przez
czterdzieści osiem standardowych godzin albo do mojego powrotu.
- Nie mogę przyjąć takiego rozkazu... Tak jest!
“Kelly” znajdował się kilka minut świetlnych za “Gamble”. Sten pomyślał, że Sekka nie da się
złapać.
Zastanawiał się przez chwilę.
- Panie Kilgour.
- Tak, panie kapitanie?
- Proszę naprowadzić okręt na kurs kolizyjny z “Forezem”.
- Tak, panie kapitanie.
- Moc, trzy czwarte.
Ktoś na “Forezie” zliczył trajektorię Stena. Zawył alarm. Sten zignorował ten sygnał
ostrzegawczy.
- Chłopcze, czy wziąłeś pod uwagę, że możemy już być w stanie wojny?
Tego Sten rzeczywiście nie przewidział, ale było trochę za późno, żeby uwzględniać w
rachunkach takie prawdopodobieństwo.
- Nowa orbita... zbliż się do sukinsyna na minutę świetlną... odliczanie... trzy... dwa... jeden...
teraz!
Ktoś, kto obserwowałby akcję z zewnątrz, zobaczyłby, jak “Gamble” robi zwrot.
- Zdaje się, że ich okręt ma system monitorowania ataku rakietowego - powiedział Foss.
- Nie dadzą rady, Foss. Zmienna orbita... odliczanie... dwa... jeden... teraz!
Foss włączył system strzelania zmiennego. Sten wyćwiczył w tej sztuce załogę obsługującą
antyrakiety klasy “Fox”. Foss wiedział, że jeśli nawet użyje się superkomputera, nie sposób
prześledzić tor lotu rakiety wprowadzonej na zmienną orbitę.
Ale “Gamble”, choć niezwykle zwrotny, nie był pociskiem rakietowym. Oddziaływanie takiej
trajektorii na załogę, nawet przy włączonych generatorach McLeana, było niezbyt korzystne.
Sten trzymał kurs tak długo, jak tylko się dało. Potem komandorów zaświtał w głowie nowy
pomysł.
- Uwaga... trajektoria abordażowa!
- Panie kapitanie!
- Do diabła, słyszałeś, co mówię!
- Jest trajektoria abordażowa.
“Forez” i “Gamble” przeszły obok siebie oddalone zaledwie o trzy sekundy świetlne. Według
twierdzeń Kilgoura, odległość była i tak zbyt duża, żeby chociaż zadrapać anodyzowaną
powierzchnię kadłuba tahnijskiego okrętu.
Sten z wielką przyjemnością obserwował na tylnym ekranie, jak olbrzymi pojazd przeciwnika
trzy razy przekoziołkował, zanim wyrównał lot.
- Pełna moc, panie Kilgour - powiedział Sten z odcieniem zadowolenia w głosie.
- Chłopcze - rzekł Alex. - Ty jesteś za dobry. Po prostu za dobry.
Rozdział czterdziesty pierwszy
Sten stał na baczność i zastanawiał się, który z jego rozlicznych grzechów został odkryty przez
van Doormana. Ale admirał, z jakiegoś powodu był prawie radosny. Sten przypuszczał, że
przyczyna zadowolenia może tkwić w dobrze wykonanej robocie malarzy i tapicerów, których
musiał wymijać po drodze do apartamentu admirała.
- Komandorze, wiem, że uroczystości niewiele dla pana znaczą. Ale zdaje pan sobie sprawę, że
Dzień Imperium rozpoczyna się za niecałe siedemdziesiąt dwie godziny?
Sten zdawał sobie sprawę. Wieczny Imperator osobiście ustanowił to święto. Raz na
standardowy rok zbierały się całe Siły Zbrojne Imperium, nie zaangażowane w walkę. Ceremonia
była pokazem broni i życzliwego stosunku władzy do obywateli. Niech każdy się dowie, jak
śmiertelną moc ma imperialna szabla, na co dzień schowana w pochwie.
- Wiem, panie admirale.
- Doprawdy? Mam zamiar wydać instrukcje w sprawie odpowiedniego zaprezentowania
pańskich statków i załóg publiczności.
- Zaprezentowania, panie admirale?
- Oczywiście - odparł van Doorman, z lekka zirytowany. - Cała 23. flota będzie otwarta dla
gości, jak zwykle.
- Bardzo mi przykro, panie admirale. Nie możemy tego zrobić.
Van Doorman nachmurzył się, ale potem jego twarz pojaśniała. Prawdopodobnie nareszcie
znalazł argument, aby wsadzić Stena do pudła.
- To nie była prośba, komandorze. Ja wydałem rozkaz.
- Panie admirale, nie mogę wykonać takiego rozkazu. - Sten miał ochotę zobaczyć jak admirał
purpurowieje ze złości. Dopiero potem zamierzał wytłumaczyć mu przyczyny swojej decyzji.
Ostatecznie jednak postąpił inaczej. - Panie admirale, zgodnie z imperialnym rozporządzeniem,
wszystkie moje fregaty muszą być w stanie pogotowia. To edykt numer R-2-8-xn, który nadszedł z
Centralnego Świata. Kopia jest w pańskim posiadaniu.
Sten wymyślił numer na poczekaniu, ale taki rozkaz rzeczywiście został wydany.
Van Doorman usiadł.
- A więc pan i pańskie zawalidrogi będziecie sobie fruwać tu i tam w czasie Dnia Imperium.
Doskonale.
Wtedy Sten wpadł na pomysł. Przypomniał sobie, jak bardzo władca lubił zawoalowane
intrygi.
- Nie, panie admirale. Chyba, że wyda pan takie rozkazy. - Zanim van Doorman zdążył
odpowiedzieć, Sten dodał: - Właściwie, chciałem spotkać się dziś z pańskim adiutantem, żeby
przekazać mu tę sugestię.
Van Doorman czekał.
- Panie admirale, co prawda, nie wolno nam otwierać okrętów dla zwiedzających, ale przecież
goście mogą oglądać je z daleka. Wszyscy na Cavite zobaczą, jak startujemy i lądujemy.
- Dobry pomysł - powiedział van Doorman.
- Urządzilibyśmy przelot. Na przykład po pańskiej mowie?
- Hmm. - Van Doorman zastanawiał się przez chwilę. - Obserwowałem pańskie operacje.
Całkiem widowiskowe. - Chociaż, jak mówiłem, fregaty nie mają wielkiej zdolności bojowej, to
rzeczywiście świetnie nadają się na pokaz.
- Tak jest. A moi oficerowie są bardzo doświadczeni w wykonywaniu akrobacji
atmosferycznej.
Van Doorman prawie się uśmiechnął.
- Chyba zbyt surowo oceniałem pana, komandorze. Sądziłem, że interes naszej marynarki
wojennej nie leży panu na sercu.
- Czy wolno mi dokończyć, panie admirale?
- Śmiało.
- Jeśli wyda pan zgodę, do przelotów dołączylibyśmy fajerwerki.
- Dział zaopatrzenia nie dysponuje fajerwerkami.
- Wiem, panie admirale. Ale możemy załadować działka ślepymi nabojami i usunąć głowice
bojowe z paru przestarzałych rakiet, które mamy na składzie.
- Umie pan myśleć. To będzie niezwykle podniecające widowisko. I pozwoli nam ono pozbyć
się tych starych rupieci, zanim władze każą nam otworzyć muzeum.
Sten wyczuł, że van Doorman żartuje, więc uśmiechnął się szeroko.
- Bardzo dobrze. Doprawdy, doskonale - rzekł po krótkiej przerwie admirał. - Jeszcze dziś
wydam odpowiednie polecenia. Komandorze, zdaje mi się, że zaczynamy rozumować w podobny
sposób.
Boże uchowaj, pomyślał Sten.
- Jeszcze jedno, panie komandorze.
- Nowy pomysł?
- Nie, pytanie. Powiedział pan, że cała flota weźmie udział w pokazie?
- Za wyjątkiem dwóch łodzi patrolowych. Taki mam zwyczaj.
Sten zasalutował i wyszedł.
W naradzie wojennej uczestniczyli Sten, Alex, Sh’aarl’t, Estill, Sekka i Sutton. Zebrali się w
jednym z doków eskadry.
- To, co powiem, jest przeznaczone tylko do waszej wiadomości - zaczął Sten. Zrelacjonował
przebieg spotkania z van Doormanem. Minęła minuta, zanim do oficerów dotarło, w czym rzecz.
Zaczęły się wyrzekania, że to cholernie głupi pomysł i w ogóle, co za dowódca z tego Stena. - Być
może jest szaleństwo w tej metodzie - ciągnął Sten. - Pomyślałem, że gdybym był Tahnijczykiem, i
gdybym chciał zacząć awanturę, to rozpocząłbym w Dniu Imperium. Wszystkie okręty naszego
cudownego admirała będą siedziały jak kwoki na grzędzie. Za całe zabezpieczenie pozostaną dwie
fregaty i piesze patrole.
- Nieźle rozumujesz - odezwał się Alex. - Coś mi się zdaje, że Tahnijczycy nie lubią takich
ceremoniałów jak oficjalne wypowiadanie wojny.
- A kiedy uderzą na nas - dodała Sh’aarl’t - nie będziemy siedzieć na ziemi i czekać.
- Może myślę powoli, komandorze - powiedział Estill. - Ale, załóżmy, że masz rację. Jesteśmy
w powietrzu, oni nadlatują, a my, co? Przywitamy ich, proszę wybaczyć słowo, pieprzonymi
fajerwerkami?
Alex popatrzył na porucznika z zachwytem. Chłopak chyba po raz pierwszy, odkąd objął
dowództwo, użył nieparlamentarnego słowa. Służba we flotylli okazała się zbawienna dla
charakteru Estilla.
- Nie, poruczniku - odparł Sten. - Zdobędziemy “Gobliny”, “Foksy” i “Kali”. Van Doorman
dał nam pozwolenie na złupienie swoich magazynów. Skorzystamy z tej szansy.
- A jeśli stary admirał zażyczy sobie fajerwerków? - zapytała Tapia.
- To wtedy wszyscy będziemy musieli poszukać sobie nowego zajęcia. Głosujemy?
- Van Doorman pewnie zwolniłby Stena natychmiast, gdyby dowiedział się o tym przejawie
demokracji.
Kilgour oczywiście, opowiedział się “za”. Podobnie Tapia. Sekka i Sh’aarl’t przez moment się
wahali, potem poparli innych.
Estill uśmiechnął się i podniósł rękę.
- Przyłączam się do grona obłąkańców.
- Dobrze. Sutton, zbierz ludzi i znajdź jakieś grawisanie.
- Tak jest. Przy okazji, czy miałby pan coś przeciwko temu, żeby moi chłopcy okazali się
okropnie słabi w matematyce i zabrali trochę nadprogramowego uzbrojenia?
- Jeśli chodzi o mnie, to nie potrafię policzyć do dwudziestu bez zdejmowania butów - odparł
Sten. - A teraz do roboty.
Rozdział czterdziesty drugi
Mistrz Ecu unosił się tuż nad śnieżnobiałym piaskiem. Biel minerału była czystsza nawet od
bieli maleńkich czułków wystających ze skrzydeł mistrza Ecu. Sfrunął niżej, nad ziemię ogrodu,
wstrząsnął się z niesmakiem i lekko machnął skrzydełkiem. Chmurka pyłu wzbiła się nad piasek.
Mistrz Ecu znów zajął poprzednią pozycję.
Lord Fehrle kazał mu czekać prawie dwie godziny. Niecierpliwość, którą odczuwał Ecu,
niewiele miała wspólnego z koniecznością oczekiwania na spotkanie z lordem.
Mistrz domyślał się, że wprowadzono go do ogrodu piaskowego, gdyż lord Fehrle chciał
zaimponować swoim poczuciem smaku i zrozumieniem dla sztuki. Manabi wyróżnia się nie tylko
niezwykłą cierpliwością, ale także wrażliwością na stymulację wzrokową.
Ogród piaskowy był perfekcyjnie odmierzoną misą szerokości około pół kilometra. Leżało w
nim dziesięć kamieni. Największy liczył sobie w obwodzie trzy metry, najmniejszy - jedną trzecią
metra. Każdy głaz miał inny kolor: od głębokiej czerni po lekko pomarańczową barwę. Z
matematyczną precyzją położono je w odpowiednich miejscach. Tak doskonałego, a zarazem
zimnego dzieła sztuki mistrz Ecu nie widział od stu lat. Przez dwie godziny oczekiwania, rozważał,
jakie myśli gościły w głowie lorda Fehrle, podczas tworzenia tego ogrodu.
Rozmyślania nie prowadziły do zbyt wesołych wniosków. Gdyby, choć jeden kamień
troszeczkę przesunąć, albo gdyby któraś z pryzm piasku nie była usypana z taką precyzją, Ecu
czułby się lepiej. Próbował nieco zmienić panującą tu atmosferę samą swoją obecnością.
Ciało mistrza Ecu było czarne z domieszką czerwieni pod skrzydłami. Jego trzymetrowy ogon
zwężał się ku końcowi, gdzie przodkowie rasy Monabi mieli żądło. Mistrz Ecu przesuwał się z
miejsca na miejsce. Zawisał to tu, to tam na długie minuty, starając się przełamać chłodną perfekcję
ogrodu. Ale jakoś tak się działo, że ciągle odnosił wrażenie, że nie zmienia pozycji. Jego obecność
w dziwny sposób uzupełniała duchową brzydotę otoczenia.
Lord Fehrle, jako dyplomata otrzymałby najniższą notę, w skali od jednego do dziesięciu.
Mistrz Ecu był autorytetem w dokonywaniu podobnych ocen. Jego rasa szczyciła się wyjątkowymi
zdolnościami dyplomatycznymi - dlatego właśnie Fehrle zaprosił Ecu do siebie.
W innym przypadku, zirytowany mistrz oddaliłby się po pierwszych trzydziestu minutach.
Złość i obrazę można odpowiednio wykorzystać w stosunkach międzysystemowych. Ale przecież
nie w takich okolicznościach. Nie wiedział, czy Manabim uda się zachować tradycyjną neutralność,
jeśli między Tahnem a imperium nadal będzie rosło napięcie.
Poczeka wiec i przystąpi do rozmów w tym obscenicznym ogrodzie, świetnie
odzwierciedlającym naturę Tahnijczyków.
Minęło jeszcze pół godziny, zanim pojawił się Fehrle. Zachowywał się uprzejmie, ale nieco
szorstko - tak, jakby to jemu kazano czekać. Lord zaczął szkicować aktualny stan stosunków
między imperium a Tahnem. Prawie wszystko, poza nielicznymi detalami, Monabi znał już
wcześniej. Skrzydlaty dyplomata postanowił narazić się na niecierpliwość Fehrle’ego i przerwać
tyradę.
- To podręcznikowe podsumowanie położenia politycznego, lordzie - stwierdził. - Wspaniałe.
Nieomal eleganckie w swej prostocie. Ale nie widzę tu roli dla siebie.
- Szczerze mówiąc - odparł Fehrle - zamierzamy zaatakować z całą mocą.
Wszystkie trzy żołądki podeszły mistrzowi Ecu do gardła. Wyściółki delikatnych organów
trawiennych Monabiego już wcześniej podlegały takiemu stresowi, wiec Ecu zastanawiał się, czy
kiedykolwiek zdoła spokojnie nasycić się swoimi ulubionymi mikroorganizmami. To, co usłyszał,
postrzegał jako prawdziwe nieszczęście.
- Proszę o ponowne rozważenie tego, coś rzekł, lordzie odezwał się po chwili. - Czy
rzeczywiście zaszliście tak daleko? Czy naprawdę za późno już na rozmowy? Z mojego
doświadczenia...
- Oto, dlaczego zaprosiłem cię tutaj, mistrzu - odparł Fehrle. - Istnieje, bowiem możliwość
uniknięcia wojny totalnej.
Mistrz Ecu wiedział, że Fehrle kłamie. Ale nie mógł tego powiedzieć.
- Słucham z ogromnym zadowoleniem. Domyślam się, że wysuniesz jakieś nowe żądania.
Może pójdziesz na kompromis? Strefy wpływów w zamian za ugodę?
Fehrle parsknął.
- Nic z tych rzeczy. Zgodzimy się na układy, jeśli ogłoszą całkowitą kapitulację.
- To nie jest najlepszy sposób na rozpoczynanie negocjacji, lordzie - wymruczał mistrz Ecu.
- Niemniej, od tego zamierzam zacząć - odparł Fehrle. - Nota z naszymi propozycjami zostanie
ci dostarczona, zanim wyruszysz na Centralny Świat.
- Ile czasu dajecie emisariuszom Imperatora na dostarczenie odpowiedzi?
- Siedemdziesiąt dwie godziny standardowe - odparł lord Fehrle bezbarwnym, monotonnym
głosem.
- Ależ mój lordzie, to niemożliwe. Musiałby się zdarzyć cud, żebym tak szybko w ogóle dotarł
na Centralny Świat, nie mówiąc o nawiązaniu kontaktu.
- Pozostaję przy siedemdziesięciu dwóch godzinach.
- Słuchaj głosu rozsądku, lordzie!
- Więc odmawiasz?
Teraz mistrz Ecu zrozumiał. Fehrle pragnął odmowy. Później będzie mógł powiedzieć, że
zrobił wszystko, żeby uniknąć wybuchu wojny, ale Manabi nie chciał podjąć się misji. Plan
wprawił mistrza Ecu w pełne przerażenia zdumienie, podobnie jak perfekcyjna brzydota ogrodu
założonego na życzenie Fehrle’a. W kodeksach rasy mistrza nie było niczego, co
usprawiedliwiałoby zgodę na wykonanie podobnego zadania.
- Tak, lordzie, obawiam się, że muszę odmówić.
- W takim razie...
Lord Fehrle odwrócił się bez słowa i odszedł piaszczystą aleją. Mistrz Ecu rozwinął skrzydła i
nie minęła chwila, gdy znalazł się wysoko nad ogrodem. Neutralność rasy Manabi już nie istniała.
Rozdział czterdziesty trzeci
Prognoza pogody na Dzień Imperium była fatalna: zachmurzenie z przelotnym deszczem,
przechodzącym w ulewy. Okropna aura jak na święto - ale uratuje kilka tysięcy istnień na Cavite,
wśród nich, być może, życie Stena.
Sten zakazał załogom opuszczania doków flotylli na dwadzieścia cztery godziny przed
rozpoczęciem pokazu. Rozległy się utyskiwania - Dzień Imperium w 23. flocie był przecież
doskonałą okazją nie tylko do urządzania pokazów, ale także do organizowania zabaw. Jednak
marynarze nie mieli wiele czasu na przeklinanie losu, gdyż zostali zaprzęgnięci do załadunku
zaopatrzenia. Widząc, że na okręty są wciągane rakiety bojowe, szybko się domyślili, że nastąpi coś
wielkiego.
O siódmej wieczór okręty stały gotowe do startu. Stena rozbawił fakt, że na samym końcu
załadowano prawdziwe fajerwerki. Zdobył je Sutton na czarnym rynku. Komandor nakazał
wszystkim krótki sen hipnotyczny. Sam też próbował odpocząć chwilę. Nie powiódł mu się ten
zamiar.
Ubrany w pelerynę przeciwdeszczową, spędził nocne godziny na przemierzaniu pokładów.
Dziwił się sam sobie, że kiedykolwiek pragnął zostać dowódcą.
Obudził swoich ludzi o pierwszej w nocy.
“Kelly”, “Claggett”, “Gamble” i “Richards” niemal bezszelestnie uniosły się na napędzie
Yukawa o drugiej trzydzieści, trzy godziny i piętnaście minut przed świtem. O ósmej rano, admirał
van Doorman dokona otwarcia uroczystości.
Tahnijczycy też mieli swój rozkład zajęć. Dostosowali go do porządku dnia 23. floty.
Na miesiąc wcześniej, pewien Tahnijczyk pracujący w kwaterze głównej van Doormana,
skopiował fiszkę z programem Dnia Imperium, a potem natychmiast przekazał ją poza Cavite.
Teraz, ten właśnie plan był wyświetlony na jednym z bocznych ekranów mostku “Foreza”. Ani lady
Atago, ani admirał Deska nie musieli już zapoznawać się ze szczegółami.
W pobliżu płynął w przestrzeni drugi okręt - “Kiso”. Nowo zbudowany pojazd był tej samej
klasy, co “Forez”. Flota wojenna Tahnijczyków czaiła się tuż poza granicą systemu gwiezdnego
Cavite. W dość małym sektorze skupiono dziesiątki krążowników, niszczycieli, okrętów
szturmowych i transportowców piechoty.
Pozostałe okręty, w równie wielkiej liczbie, miały zaatakować inne punkty Światów
Pogranicza. Zadanie lady Atago polegało na zniszczeniu 23. floty i bazy na Cavite.
Atago rozkazała przystąpić do szturmu.
Wysunięte czujniki 23. imperialnej floty zniszczono, zagłuszono lub podano im fałszywe dane.
Żeby się upewnić, że nie nastąpi alarm, o piątej pięć eskadr tahnijskich komandosów - niektórzy z
nich zostali wyćwiczeni na fermie Frehdy - uderzyło na centrum sygnałowe. Tahnijczycy, przebrani
w mundury imperialnej marynarki, opanowali stację.
O siódmej trzydzieści flota lady Atago zajęła pozycje na skraju atmosfery. Skacowane załogi
dwóch łodzi wartowniczych zdążyły jeszcze zauważyć zbliżające się niszczyciele, zanim przestały
egzystować.
W bazie Cavite, na placu paradnym, admirał van Doorman w towarzystwie Brijit i żony,
sprawdził czas. Za dziesięć minut wejdzie na trybunę honorową.
Oficerowie sztabowi i cywilni dygnitarze już tam na niego czekali.
W jonosferze, okręty szturmowe Tahnijczyków otworzyły luki, z których wyleciały myśliwce.
Zmierzały w kierunku powierzchni planety.
Po starcie, Sten przede wszystkim musiał znaleźć odpowiednie ukrycie. Należało bowiem
założyć, że uderzenie wroga na Cavite, jeśli rzeczywiście nastąpi, będzie piorunujące. Sten miał
pełne zaufanie do swoich fregat w przestrzeni, ale nie na orbicie planetarnej, gdzie mógł napotkać
kilka okrętów liniowych nieprzyjaciela.
Pokrywa chmur też nie dawała schronienia. Każdy napastnik atakujący z przestrzeni
posłużyłby się elektronicznym wykrywaczem. Urządzenia Tahnijczyków wyeliminują tę zasłonę.
Sten postanowił przemieścić flotyllę nad ocean, jakieś dwadzieścia kilometrów od Cavite City.
Jego okręty unosiły się pięćdziesiąt metrów nad wodą. Sten liczył na to, że na tle powierzchni
planety fregaty będą trudne do wykrycia.
Foss jako pierwszy spostrzegł nieprzyjaciela.
- Wszystkie statki - wezwał Sten. - Atakować indywidualnie. Oszczędzajcie amunicję i
uważajcie na ogon. Wojna się zaczęła!
Kilgour dał “Gamble” pełną moc. Wracali nad Cavite.
Uszykowana w klin pierwsza fala tahnijskich myśliwców, odpaliła z wysokości kilometra
pociski powietrze-ziemia naprowadzane na metal. Potem wyrównała lot i zrzuciła bomby
odłamkowe na plac paradny.
Na ziemi rozpętało się piekło.
Van Doorman zdołał jeszcze spostrzec pociski. Przykrył własnym ciałem żonę i córkę.
Tahnijczycy weszli na wyższy pułap, zawrócili i ogniem szturmowym zaczęli kosić wszystko, co
się ruszało. Większość oficerów sztabowych i cywilnych urzędników, zginęła od wybuchów bomb.
Pozostałych rozszarpały ładunki armatek pokładowych.
Van Doorman uniósł głowę. Przez krew zalewającą mu oczy zobaczył zawracające
szturmowce. Potem wszystko zniknęło.
Nie widział już, jak “Richards” i “Claggett” nadlatują od skrzydła. Nie słyszał jazgotu ich
rozszalałych działek pokładowych, ani łoskotu spadających tahnijskich maszyn. Lekko opancerzone
wraki poczyniły wśród okrętów 23. floty nie mniejsze spustoszenie niż pociski wroga.
Na widok “Richardsa” i “Claggett” manewrujących z przodu, Sten zmienił taktykę walki.
Rozkazał, żeby “Kelly” przedarła się w przestrzeń okołoplanetarną.
Tahnijski okręt szturmowy nie spodziewał się ataku od strony Cavite. Stał się zatem łatwym
celem. “Gamble” przestawił się na strzelanie “Goblinami”. Kilgour odpalił pociski. W kadłubie
nieprzyjacielskiego okrętu pojawiła się wyrwa. Zaczęły z niej buchać czerwone płomienie.
Sekka na “Kelly” sam włożył hełm wirtualny - był przecież potomkiem wojowników. Nucił po
cichu pieśń, którą od dwóch tysięcy lat śpiewali jego waleczni przodkowie. Spostrzegł ogromny
kadłub “Foreza”. Bez rozkazu odpalił “Kali”.
Fregatą szarpnęło, gdy wielki pocisk, wystrzelony z centralnie położonej wyrzutni, włączył
swój własny napęd AM 2.
Sekka nie widział niczego poza burtą “Foreza” i pędzącą w jej stronę rakietą. Uderzyła w
pokład bojowy. W wyniku pierwszej eksplozji zginęło dwustu pięćdziesięciu Tahnijczyków.
Jeszcze więcej ofiar pochłonęły następne wybuchy głowic.
Sekka, zdejmując hełm, pozwolił sobie na chłodny uśmiech. Na ekranie widział cztery
szarżujące w jego stronę niszczyciele. To nie miało znaczenia. Czym bowiem jest śmierć dla
wojownika Mandingo?
Dwa krążowniki Tahnijczyków prawdopodobnie nie spodziewały się ataku ze strony
maleńkiego “Gamble”. Nie wzięły na poważnie manewrów fregaty, więc nawet nie robiły uników.
W ostatniej chwili zdążyły wystrzelić tylko kilka przeciwrakiet, gdy odpalone przez Kilgoura
“Gobliny” nabrały pełnej szybkości. Zbliżały się do celu.
Sten wiedział, że “Gobliny” mogą uszkodzić krążownik, ale się nie spodziewał, że eksplozje
nastąpią jednocześnie. Na ekranie rozbłysł napis: OBIEKTY ZNISZCZONE.
- Patrz, chłopcze, co się stało z ich cholernymi krążownikami - powiedział Alex, zdejmując
hełm.
Sten nic nie odpowiedział, gdyż był zajęty manewrami. Starał się uniknąć ataku watahy
zbliżających się do “Gamble” niszczycieli.
Lady Atago stała na mostku “Foreza”. Ręce miała skrzyżowane na piersi. Okręt zatrząsł się od
kolejnej eksplozji. W głębi duszy Atago była zadowolona. Pomimo katastrofy, wyćwiczeni przez
nią ludzie walczyli umiejętnie i nie wpadali w panikę.
- Czekam na rozkazy - zameldował Deska.
Atago zastanawiała się przez chwilę.
- Admirale, proszę przesunąć termin lądowania na Cavite. Nie możemy kontynuować tej
operacji, mając tylko jeden okręt liniowy. Przeprowadzimy desanty na drugorzędnych systemach.
Oboje przenosimy swoje flagi na “Kiso”. Wydaj rozkaz, by “Forez” wycofał się do wysuniętej bazy
remontowej.
Sten patrzył, jak flota Tahnijczyków wykonuje w tył zwrot do bazy.
To było gorzkie zwycięstwo. W dole, na Cavite, 23. flota - jedyna, którą imperium
dysponowało na Światach Pogranicza - została prawie doszczętnie zniszczona.
Zaczęła się wojna z Tahnijczykami.
Księga trzecia
POSTAWIĆ WSZYSTKIE ŻAGLE
Rozdział czterdziesty czwarty
Właściwie, wojna nie zaczęła się od ataku na Układ Caltora i Cavite. Prawdziwy jej początek
nastąpił o godzinę standardową wcześniej, kiedy uderzono na Centralny Świat i bezpośrednio na
Imperatora.
Tysiące tahnijskich statków niemal jednocześnie runęły na imperium. Miały różne zadania:
inwazję, likwidację baz, zniszczenie okrętów przeciwnika w bitwie gwiezdnej. Pod koniec
pierwszej fazy. Tahnijczycy szacowali, że osiągnęli ponad osiemdziesiąt pięć procent zamierzonych
celów. Był to jeden z najczarniejszych dni w historii imperium.
Atak skoordynowano po mistrzowsku. Tahnijczycy chcieli bowiem możliwie najlepiej
wykorzystać sprzyjające okoliczności. Z technicznego punktu widzenia, minuta zemsty - mniej
zaawansowane cywilizacyjnie kultury nazwałyby ją Dniem D - wybiła na zegarach atomowych,
umieszczonych na wszystkich mostkach.
Rzecz jasna, należało wziąć pod uwagę pewne poprawki, wynikające z faktu, że każdy ze
światów należących do imperium znajdował się w innej strefie czasowej. Niezbędne przy tym było
wprowadzenie dodatkowych zmiennych, żeby natarcie rozpoczęło się w ograniczonych ramach
czasowych. Nie pozwoliło to imperium na postawienie swoich sił zbrojnych w stan pogotowia.
Niebagatelną rolę dla Tahnijczyków odgrywał również czynnik “moralny”. Członkowie
wojowniczego plemienia uważali, że mają prawo do rozpoczęcia wojny bez wypowiedzenia. Uznali
natomiast, że postąpią niehonorowo, jeśli nie rzucą się tygrysowi do gardła.
A więc przede wszystkim musieli uderzyć na Centralny Świat oraz na Wiecznego Imperatora.
Wojnę rozpętano w Dniu Imperium z kilku powodów. Tahnijczycy prawidłowo przewidzieli,
że niemal wszystkie jednostki imperialnych sił zbrojnych pozostaną wtedy w bazach, nie
przygotowane do walki. Ponadto, jeśli atak się powiedzie, nieuchronnie ucierpi na tym morale
imperialnego wojska. Wreszcie, jedynie w tym dniu każdy wiedział, gdzie przebywa Wieczny
Imperator - w pałacu, oczekując gości.
Pałac stanowił przerośniętą replikę ziemskiego zamku Arundel, otoczonego murem i
pięćdziesięcioma pięcioma kilometrami kwadratowymi parku. Za wysokim ogrodzeniem mieściły
się centralne urzędy imperium. Sam pałac był siedzibą nie tylko Imperatora, ale także jego gwardii
przybocznej i sztabu. Tam znajdowało się również centrum dowodzenia i kontroli dla całego
imperium. Najważniejsze urządzenia techniczne spoczywały głęboko w podziemiach.
Zgromadzone, oprócz sprzętu, zapasy wody i żywności, w razie oblężenia wystarczyłyby na sto lat.
Imperator raz do roku zapraszał swoich poddanych w gościnę. Wtedy też, zazwyczaj
zamknięty dla osób z zewnątrz Arundel, otwierał podwoje. Odbywało się w nim wielkie widowisko
z udziałem orkiestr, oddziałów reprezentacyjnych. Organizowano gry i zawody. Zaproszenie na
obchody Dnia Imperium w pałacu uznawano za oznakę szczególnej łaski. Istniała także możliwość
kupienia biletu za duże pieniądze.
Przygotowanie zamachu na Arundel zajęło Tahnijczykom cztery lata. Powodzenie ataku
wymagało chirurgicznej precyzji. Wydawało się wręcz niemożliwe, aby flota, a choćby eskadra
niszczycieli pokonała system patroli kosmicznych otaczających planetę.
Za wyjątkiem Dnia Imperium sektor przestrzeni wokół pałacu był ogólnie dostępny. Cały ruch
powietrzny na Centralnym Świecie monitorowały setki urządzeń i jakiekolwiek zboczenie z
ustalonego kursu stawiało pałacową obronę przeciwlotniczą w stan alarmu. Naruszenie przestrzeni
powietrznej nad siedzibą władcy wywoływało natychmiastowy kontratak. Prawdopodobieństwo,
aby jakiś intruz dotarł do Arundel drogą lądową także równało się zeru - jedynym połączeniem,
między pałacem i pobliskim miastem, Fowler, była superszybka, podziemna kolejka pneumatyczna,
przeznaczona jedynie dla pracowników.
Wyjątkowo w Dniu Imperium, wielkie grawitransportery piechoty przewoziły turystów z
Fowler do pałacu. Nie stosowano prawie żadnych innych środków bezpieczeństwa, oprócz
szczegółowej kontroli pasażerów. Transportery miały ustalony kurs i czas lotu. Wyposażono je też
dodatkowo w urządzenia identyfikacyjne podłączone do pałacowego systemu obrony
przeciwlotniczej.
Te zabezpieczenia śmiesznie łatwo można było wyminąć.
Dziwaczne poczucie godności kazało Tahnijczykom zaatakować Wiecznego Imperatora, ale
przy tym - zrobić to cichcem. Pojęcie honoru w zmilitaryzowanych społecznościach często
przyjmuje rabelaisowską formę: “Rób co ci się podoba - oto całe prawo.”
Dwa lata wcześniej, tahnijski wywiad wyselekcjonował i umieścił w odpowiednich miejscach
trzech oddanych sprawie imigrantów - rebeliantów z działającego na Pograniczu Ruchu imienia
Godfreya Alaina. Jeden z nich znalazł sobie jakieś zajęcie w porcie miasta Fowler, Soward. Drugi
zatrudnił się jako barman. Trzeci został ogrodnikiem w luksusowej posiadłości przy pałacu. Magnat
handlowy, który go zatrudnił, klął się na wszystkie świętości, że nigdy nie miał pilniejszego i
bardziej oddanego pracy robotnika.
Wybrano sposób zamachu. Tahnijczycy postanowili użyć rakiety. I to dość niezwykle
skonstruowanej. Słusznie założyli, że Arundel jest chroniony przed uderzeniem nuklearnym. Zatem
zwykła bomba atomowa nie zniszczyłaby wszystkiego w zasięgu wybuchu. Skonstruowali bardzo
niekonwencjonalny pocisk. Miał, w przybliżeniu, dziesięć metrów długości. Wykrywacze
reagowały na niego podobnie jak na transportowiec gwardii.
Wewnątrz znajdowały się dwa urządzenia nuklearne. Tahnijscy naukowcy odkryli, że
starożytny efekt Munro, stosujący się do profilowanych konwencjonalnych ładunków
wybuchowych, może mieć zastosowanie także wobec głowic atomowych. W charakterze płaszcza
użyli osłony do kontrolowania - AM2 - podstawowego źródła energii stosowanego w imperium. Za
pierwszym urządzeniem znajdował się system naprowadzający, a za nim, widniał drugi mechanizm.
Pocisk był ostro zakończony. Taki kształt pozytywnie wpływał na własności aerodynamiczne, a
także zwiększał siłę wybuchu.
Poza systemem naprowadzającym, pocisk zawierał też duplikat urządzeń identyfikacyjnych, w
jakie były wyposażone transportowce w Dniu Imperium.
Bombę przemycono na Centralny Świat w trzech częściach. Kilka miesięcy wcześniej
przewieziono ją do wynajętego magazynu, złożono i umieszczono na wyrzutni. Zrobił to zespół
tahnijskich naukowców.
Trzem imigrantom z Pogranicza nie powiedziano, gdzie znajduje się rakieta. Wiedzieli tylko
tyle, że w określonym czasie mają się znaleźć w ustalonym miejscu i przynieść ze sobą wyznaczony
sprzęt.
Na dwie doby przed Dniem Imperium, Tahnijczyk, który pracował jako doker w Soward,
zainstalował małą bombę zegarową w generatorze energii wybranego grawitransportowca.
Dwadzieścia cztery godziny przed Dniem Imperium, osoba kontrolująca eks-rewolucjonistów
zaokrętowała się na dalekobieżny liniowiec i opuściła planetę.
O 11.00, w Dniu Imperium, wszyscy trzej konspiratorzy zajęli posterunki.
Ogrodnik, w pełnej gotowości, siedział za pulpitem sterowniczym grawisań swojego
pryncypała. Nikt w posiadłości nie zauważy zniknięcia pojazdu. Tę pewność dawały dwa kanistry z
nerwogazem.
Dwaj pozostali znajdowali się na dachu budynku w Soward, nie opodal miejsca startu rakiety.
Jeden odliczał czas, drugi grawitransportowce szybujące w stronę Arundel.
Numer siedem był “ich”.
Pilot poddanego sabotażowi transportowca dodał mocy. Maszyna wzniosła się, buchnęła
dymem i rąbnęła o ziemię. Dyspeczer lądowiska zaklął i pobiegł przenieść pasażerów do innej
maszyny.
Na budynku skończyło się odliczanie czasu. Pierwszy spiskowiec przesunął przełącznik.
Ładunki wybuchowe umieszczone w magazynie wybiły dziurę w dachu. Pomocniczy napęd
McLeana uniósł pocisk w powietrze i odpadł. Wtedy zaczął pracować napęd Yukawy. Pocisk
pomknął naprzód.
Oddalony o wiele kilometrów trzeci zamachowiec też przystąpił do dzieła. W wyznaczonym
momencie uniósł grawisanie. Poczuł suchość w ustach. Miał nadzieję, że pałacowe czujniki
przeciwlotnicze zareagują z niewielkim opóźnieniem.
Z deski rozdzielczej rozległ się pisk. Znaczyło to, że zbliża się pocisk z bombami atomowymi.
Wycelował w stronę Arundel urządzenie podobne do karabinu i nacisnął spust. Promień lasera
niskiej mocy padł na zamkową bramę. Kolejny pisk poinformował pilota grawisań, że pocisk
osiągnął cel.
Trzej Tahnijczycy zakończyli swoją misję. Teraz, zgodnie z rozkazami, mieli ujść ewentualnej
pogoni i przedrzeć się do punktu spotkania położonego poza Soward. Tahnijski wywiad oczywiście
nie zamierzał ewakuować tych ludzi, a tym bardziej zostawiać ich na miejscu. W urządzeniu
odmierzającym czas, oraz w systemie naprowadzającym znajdowały się małe ładunki wybuchowe.
Eksplodowały one kilka sekund po tym, jak pocisk z bombami dla Imperatora wysłał sygnał.
Nikt nie zauważył wybuchu, który spopielił Tahnijczyków biegnących w stronę drabiny, ale
dowódca warty w Arundel spostrzegł, jak grawisanie stają w ogniu i koziołkują w stronę ziemi. Już
miał nacisnąć guzik alarmowy, kiedy automatyczne czujniki przekazały informację, że płonący
grawitransportowiec zmierzał w kierunku pałacu z nadmierną szybkością. To wywołało kontrakcję.
Wieczny Imperator przebywał w swoim apartamencie. Przypinał sobie kolejne odznaczenia i
klął na czym świat stoi, że musi wystąpić teraz w mundurze. Asystujący władcy kapitan Chittahang
Limbu tylko uśmiechał się uprzejmie. Nowa funkcja trochę przerażała Limbu. Poprzednio był on
majorem subadarów. Awansowano go na miejsce zwolnione przez Stena, czyli na szefa imperialnej
straży przybocznej. W całej historii imperium żaden gurkha nie piastował tak wysokiego
stanowiska.
Limbu z przyjemnością myślał o pompie, z jaką przyjęła go rodzinna wioska. Właśnie wtedy,
gdy tak wspominał ostatni urlop, usłyszał wycie syren alarmowych.
Imperator podskoczył, ukłuł się szpilką, którą przypinał medal. Limbu rzucił się na władcę jak
błyskawica, jednocześnie uderzając dłonią przełącznik na urządzeniu noszonym u pasa. Wepchnął
Imperatora w otwór, nagle powstały w ścianie.
Bez względu na to, co się zdarzyło, rozkazy na okoliczność alarmu miał jasne.
Pocisk precyzyjnie trafił w cel. Cienka pokrywa stożka zgniotła się pod wpływem uderzenia,
tak jak zaplanowano. Dzięki temu pocisk na ułamek sekundy zawisł w powietrzu. Wybuchło
pierwsze urządzenie nuklearne. Ukierunkowany podmuch rozdarł otulinę. Wtedy nastąpiła druga
eksplozja atomowa.
Arundel, serce imperium, zniknęło w centrum rodzącego się słońca.
Rozdział czterdziesty piąty
Sten, z pokładu swego wozu bojowego, patrzył na ruiny, które pozostały z głównej ulicy
Cavite City. Komandor nieraz już widział miasta czy planety w momencie, gdy ustały rozmowy
dyplomatyczne i rozległy się strzały. Ale tym razem był świadkiem początku wojny, która ogarnęła
całe imperium.
Doświadczenie jest cenne, mówił do siebie, unikając myśli o losie Brijit.
Wraz z zapadnięciem nocy Sten kazał osiąść swoim cudownie nienaruszonym okrętom na
ziemi. Czasem oszustwo popłaca - bazę logistyczną umieścił w nieużywanym magazynie przy
starych dokach. W rezultacie, uzbrojenie oraz zapasy skombinowane przez Suttona przetrwały atak
Tahnijczyków.
Sten rozkazał okrętom uzupełnić ładownie i natychmiast wracać na niską orbitę. Sam
postanowił zorientować się w kwaterze głównej, jakie straty poniosła 23. flota.
Baza Cavite wyglądała jak misa wypełniona szczątkami, dymem i płomieniami.
Sten wsiadł do wozu bojowego i pojechał do hotelu Carlton. Jeśli budynek się ostał, to
przebywający w nim członkowie sztabu van Doormana powinni ocaleć.
Sten zauważył, że samo Cavite City niewiele ucierpiało. W Bulwar Imperialny - główną ulicę
śródmieścia - trafiło kilka bomb i rakiet zapalających, ale większość budynków nadal stała.
Komandor nigdzie nie dostrzegł przypadkowych przechodniów. Po słabo oświetlonych chodnikach
i jezdniach kręcili się członkowie drużyn ratowniczych i strażacy. Takie nieszczęścia sprawiają, że
ludzie chcą się trzymać blisko siebie. Nie opuszczają domów, nie wzniecają buntów.
Sten wyminął wozem bojowym grawisanie z pospiesznie wymalowanymi na burtach
czerwonymi krzyżami. Z oddali dobiegały go odgłosy walki. To szturmowano centrum sygnałowe.
Ale Stena niewiele obchodziło, co oznaczają strzały. Sam znalazł się w niemałych tarapatach.
Osadził wóz bojowy przed Carltonem i biegiem ruszył do wejścia.
Z pewną ironią zauważył, że poprawiły się środki bezpieczeństwa. Sprawdzały go trzy
drużyny wartownicze, zanim dotarł do głównych drzwi. Ale nie wszystko uległo zmianie. Dwóch
strażników w galowych mundurach z trzaskiem zaprezentowało broń, gdy podszedł do schodów.
Sten pomyślał, że nie wiedzieli, jak teraz wyglądają ich piękne uniformy - zbryzgane błotem, krwią,
ze śladami czegoś, co wyglądało na wymioty.
Jeśli w Cavite City panował chaos, to w kwaterze van Doormana było istne piekło. Sten za
wszelką cenę chciał poznać wysokość strat i otrzymać nowe rozkazy. Ruszył do centrum
operacyjnego floty. Opuszczone, ciemne wnętrze oświetlały jedynie migoczące terminale
komputerów. Na ich ekranach pojawiały się dane o poniesionych stratach. Przechodzący technik
powiedział komandorowi, że z personelu centrum operacyjnego prawdopodobnie nikt nie przeżył
nalotu.
Doskonale. Sten poszedł do biura wywiadu floty.
Powinien się zorientować, co zaszło, gdy zobaczył, że drzwi stały otworem, a wejścia nie
pilnował żaden wartownik.
Wewnątrz panowało szaleństwo. Dosłownie.
Kapitan Ladislaw siedział za terminalem. Programował i reprogramował. Pozdrowił radośnie
Stena i pokazał mu, jakie są dyspozycje dla 23. floty na następny dzień. Przesuwał po gwiezdnej
mapie kropki oznaczające okręty.
Powiedział, że Tahnijczyków odpędzi się jednym machnięciem ręki. Sten wiedział, że
większość pojazdów, którymi kapitan się teraz bawił, płonęła na polach startowych bazy.
Uśmiechnął się, przyznał Ladislawowi rację, cofnął się za niego, wyciągnął zastrzyk
usypiający z medpakietu i wstrzyknął całą dawkę kapitanowi w szyję. Ladislaw opadł natychmiast
na stół z mapą, na której przed chwilą tak ochoczo prowadził wojnę okrętami-widmami. Sten
poszedł do biura samego admirała.
Admirał Xavier Rijn van Doorman był zupełnie opanowany. Jego centrum dowodzenia
stanowiło oazę spokoju.
Sten spostrzegł Brijit zaglądającą przez pół otwarte drzwi i podziękował Bogu, że dziewczyna
przeżyła.
Van Doorman siedział za biurkiem. Czytał raport. Sten rzucił okiem na dokument i zmrużył
oczy - sytuacja przedstawiała się gorzej, niż myślał. Z raportu wynikało, że 23. flota przestała
istnieć.
Tego dnia o świcie skład floty był następujący: ciężki krążownik “Swampscott”, dwa lekkie
krążowniki, trzynaście niszczycieli, pięćdziesiąt sześć różnych, przestarzałych patrolowców,
minowców i trałowców, dywizjon fregat Stena, statek szpitalny, horda okrętów logistycznych.
Raport mówił, że jeden lekki krążownik został zniszczony, a drugi ciężko uszkodzony. Sześć
niszczycieli nie nadawało się do akcji. Destrukcji uległa też połowa pozostałych statków bojowych i
okrętów wsparcia.
Dziwnym zrządzeniem losu, “Swampscott” był nietknięty. Przetrwał dzięki atakowi Stena na
“Foreza”, gdyż lady Atago osobiście miała roztrzaskać okręt admirała.
Sten wydał rozkaz, aby utrzymać fregaty w przestrzeni, dopóki sytuacja sama się nie
wyklaruje. Van Doorman wyśle wsparcie. Sten otrzymał całkowitą swobodę w działaniach
operacyjnych. Mógł liczyć na błyskawiczną pomoc wywiadu i pionu operacyjnego. Tyle że wywiad
i pion operacyjny składały się teraz z jednego wariata i setki trupów.
Po prostu cudownie, pomyślał Sten.
- Tak jest, panie admirale - rzekł salutując.
Admirał energicznie oddał mu honory. Sten spostrzegł smutek w oczach van Doormana.
Zamyślił się nad tym.
Gdy był w korytarzu, w ramiona padła mu Brijit. Jej matka zginęła w czasie nalotu.
Sten może powinien zostać z nieszczęsną dziewczyną tej nocy. Ale powstrzymała go od tego
oziębłość, jaką nosił w sercu, odkąd przed laty na Vulcanie zginęli jego rodzice. Oziębłość
umocniona śmiercią tak wielu serdecznych kumpli. Ograniczył się do współczującego uścisku i
poszedł pospiesznie do centrum łączności. Wezwał “Gamble”.
Kiedy okręt, w chmurze ognia z dysz wylotowych, osiadał pośrodku bulwaru naprzeciwko
Carltona, Sten myślał o van Doorrnanie. Czy ten człowiek potrafi nad sobą panować? Była to
jeszcze jedna niewiadoma, którą należało wziąć pod uwagę. Sten pobiegł w kierunku otwartego
włazu “Gamble”.
Zapomniał o van Doormanie, o Brijit, o tym, jak łatwo może zginąć wraz ze swymi ludźmi w
otchłaniach Układu Caltora. W głowie pulsowała mu tylko jedna myśl: całkowita swoboda w
działaniach operacyjnych...
Rozdział czterdziesty szósty
Wieczny Imperator coś spostrzegł. Podszedł, niezgrabnie się kołysząc. Ruchy krępował mu
gruby skafander przeciwpromienny. Wokół rozciągała się ruina tego, co kiedyś było ogrodem
różanym. Za władcą, z bronią gotową do strzału kroczyło dwóch gurkhów - kapitan Limbu i
szeregowiec. Nad nimi, nieco z tyłu, unosił się wóz bojowy. Lufy działek omiatały okolicę.
Limbu udało się wepchnąć Imperatora do rury ewakuacyjnej podtrzymywanej generatorami
McLeana. Rura wiodła do sanktuarium położonego dwa tysiące metrów pod ziemią. Kapitan runął
w otwór tuż za swym panem. W tym momencie zatrzasnęły się odporne na radiację śluzy
powietrzne.
Z osób pozostałych na powierzchni przeżyła tylko garść gurkhów. Zebrało się ich mniej niż
pluton. Wybuch przetrwało też kilkunastu członków imperialnej świty. Arundel i pobliskie rejony
zostały zrównane z ziemią. Mur, w którym mieściły się urzędy, wyparował, ale znajdujące się
wewnątrz biura ocalały.
Nienaruszony stał tylko gmach parlamentu, oddalony o jakieś dziesięć kilometrów od punktu
zero. Była w tym pewna ironia losu, bo budynek zawdzięczał swe ocalenie faktowi, że Imperator,
nie chcąc oglądać siedziby polityków, kazał usypać wysoką na kilometr górę, oddzielającą Arundel
od parlamentu. Nasyp ochronił budowlę od skutków eksplozji.
Ludność cywilna tylko w niewielkim stopniu padła ofiarą ataku. Siła rażenia ograniczała się do
pięćdziesięciu pięciu kilometrów kwadratowych pałacowych gruntów.
Imperator schylił się i podniósł spopieloną różę. Nie rozpadła się. Gurkhowie popatrzyli na
kwiat. Ich twarze, ukryte za wizjerami hełmów nie miały żadnego wyrazu. Nagle, na odgłos
silników McLeana, obrócili się w tył. Unieśli automaty.
- Nie! - krzyknął Imperator. Broń wróciła na miejsce. Zbliżały się do nich grawisanie. Przez
przezroczysty dziób maszyny, władca rozpoznał czarno-czerwony korpus Manabiego. W tych
okolicznościach to mógł być tylko mistrz Ecu.
- Żyjesz - powiedział cichym głosem skrzydlaty dyplomata.
- Żyję - odparł Imperator.
- Moje wyrazy współczucia. Arundel był bardzo piękny.
- Pałace można łatwo odbudować - powiedział bezbarwnym tonem władca.
Grawisanie kołysały się lekko na wietrze.
- Czy występujesz w imieniu Tahnijczyków? - zapytał Imperator.
- Tego chcieli. Odmówiłem. Żądali, żebym dostarczył ultimatum. Ale nie dali mi
wystarczająco dużo czasu na podróż z Heath do Centralnego Świata.
- To w ich stylu.
- Mówię teraz w imieniu Manabich. I w moim własnym. Imperator pomyślał, że to niezwykłe.
Manabi prawie nigdy nie wypowiadali się w swoim imieniu.
- Czy mogę najpierw zadać kilka pytań?
- Owszem - odparł Imperator. - A ja mogę nie odpowiedzieć.
- Oczywiście.
Ecu podniósł się i popatrzył na gurkhów.
- Niczego nie powiedzą - zapewnił przybysza Imperator. - Chyba, że im rozkażę.
Rzeczywiście, ani gurkhowie ani Manabi nie wygadaliby niczego bez specjalnego polecenia
nakazującego mówienie. Obie rasy charakteryzowały się całkowitą odpornością na tortury,
narkotyki i przesłuchania psychologiczne.
- Jak oceniasz sytuację, panie?
- Cholernie źle - odparł szczerze Imperator. - Straciłem tuzin flot. Czterdzieści układów
gwiezdnych wpadło w ręce Tahnijczyków. A jeśli niektóre z nich jeszcze nie wpadły, są opanowane
przez wroga, wkrótce to nastąpi. Moja dywizja gwardii została zdziesiątkowana. A będzie jeszcze
gorzej.
Ecu zastanowił się przez moment.
- A twoi sprzymierzeńcy, panie?
- Oni ciągle deliberują nad aktualnym położeniem - odparł cierpko Imperator. - Sądzę, mniej
niż połowa moich mniemanych przyjaciół wypowie Tahnijczykom wojnę. Reszta poczeka, póki
sytuacja się nie wyjaśni.
- Co ostatecznie zamierzasz, władco imperium?
Jego Wysokość przez dłuższą chwilę przyglądał się spopielałej róży.
- Na to pytanie nie odpowiem.
- Rozumiem. Teraz ja będę mówił. W imieniu moich starszych, w imieniu moich parów. I w
imieniu tych pokoleń, które się jeszcze nie wykluły. - Imperator zmrużył oczy. Ecu rzeczywiście
występował w roli posłannika całego narodu Manabi. - Nie jesteśmy gatunkiem zamiłowanym w
wojaczce. Niemniej, w tych zmaganiach opowiadamy się po stronie imperium. Zachowamy
pozorną neutralność, ale zapewnimy ci dostęp do wszelkich informacji, jakie uda się nam zebrać.
Imperator prawie się uśmiechnął. Właśnie usłyszał jedyną dobrą nowinę w tym tragicznym
wszechświecie.
- Ale dlaczego? - zapytał. - Wszystko wskazuje na to, że Tahnijczycy zwyciężą.
- To niemożliwe - odparł spokojnie Ecu. - Czy możemy porozmawiać w cztery oczy?
- Już mówiłem, że...
- Ponawiam swoją prośbę.
Imperator skinął głową. Ze skafandra Ecu wysunął się pręt. Władca znów musiał kazać
strażnikom opuścić broń. Mistrz dotknął hełmu Imperatora czubkiem metalu.
- Sądzę - rozległ się głos Manabiego - że nawet najwierniejsze ci istoty nie powinny słyszeć
tego, co teraz powiem. Czy zgodzisz się ze zdaniem, że Tahnijczycy uważają energię AM2 za
nadającą się do reprodukcji? Albo, że jeśli zwyciężą, odkryją miejsce, skąd jest czerpana?
Zapanowała długa cisza. Miejsce pochodzenia antymaterii 2 było najpilniej strzeżonym
sekretem, bo tylko ona trzymała imperium w jedności, choćby i chwiejnej.
- Mogą tak myśleć - powiedział wreszcie Imperator.
- Mylą się. Nie musisz mi tego nawet mówić. My wiemy, że jedynym - powtarzam: jedynym -
źródłem AM2 jesteś ty sam. Nie mamy pojęcia, jak i dlaczego tak się dzieje, ale fakt pozostaje
faktem. Uważamy, że w wyniku tej wojny mogą się zdarzyć dwie rzeczy: albo ty zwyciężysz albo
sukces odniosą Tahnijczycy. A to będzie oznaczało całkowitą zagładę naszej cywilizacji.
Metalowy pręt opadł. Po drodze otarł się o spopieloną różę. Suchy popiół opadł na rękawicę
Imperatora.
Rozdział czterdziesty siódmy
- Jak dalece posuniesz się w interpretacji rozkazów admirała van Doormana, komandorze?
Sten czekał, aż Sutton zakończy swoją wypowiedź. Czterej szyprowie fregat wraz z Suttonem i
Kilgourem układali plan taktyczny na nadchodzące tygodnie, choć żadna z tych osób nie wierzyła,
że Tahnijczycy przez tak długi czas zostawią w spokoju ruiny Cavite.
Zebrali się w ciasnym magazynie, w którym Sutton gromadził zapasy flotylli.
- Hm... coraz bardziej podobają mi się te nasze okręty - ciągnął mrówkojad. - Przypominają mi
dzieciństwo. Nawet jeśli nie są już noszone w matczynej torbie, nie wolno im się zbytnio oddalać,
bo zginą.
Sten zrozumiał analogię. Jego fregaty, zabierające na pokład ograniczoną ilość amunicji,
żywności i powietrza, były jednostkami o krótkim zasięgu.
- Tahnijczycy znów uderzą na Cavite - zawyrokowała Sh’aarl’t. - Może ograniczą się do
bombardowania dywanowego, może dokonają inwazji. Raczej nie chciałabym, żeby nasze zapasy
czekały tutaj, aż ktoś je zniszczy.
- Nie ma mowy - powiedział Sekka, rozglądając się po zgromadzonych materiałach
wybuchowych, racjach żywnościowych i częściach zamiennych. - Wyobrażacie sobie, co się stanie,
jeśli choć jedna bomba przebije dach?
- O to właśnie mi chodzi - powiedział mrówkojad. - Baza Cavite nie odpowiada mi jako nasza
nora.
- Tu się zaczynają kłopoty - rzekł Sten. - Van Doorman w żadnym wypadku się nie zgodzi,
żebyśmy zabrali nasze łódki, zapasy i obsługę naziemną poza planetę.
- A zamierzasz go o tym informować? - spytała zdziwiona Sh’aarl’t.
- On nawet tego nie zauważy - wtrącił Estill.
- Zgoda. Drugi problem: jak przeniesiemy cały ten drakh? Brakuje nam przestrzeni w
ładowniach.
- Tak się składa, że pewien cywil ma wobec mnie ogromny dług wdzięczności - oświadczył
Sutton.
- I oczywiście dysponuje statkiem?
- Oczywiście.
- Jak mu się udało uniknąć rekwizycji? - zapytała sceptycznie Sh’aarl’t.
- Okręt, o którym mowa, jest hm, hm... używany do przewozu odpadków.
- Śmieciarka?
- Gorzej.
Sten gwizdnął cichutko:
- Naszym marynarzom bardzo się spodoba pomysł podróżowania w szambie.
- Nie martw się szefie - pocieszył go Kilgour. - I tak już od dawna siedzimy w gównie po
szyję.
- Bardzo zabawne, panie Kilgour. Poproszę pana, żeby pan przekazał załodze tę radosną
nowinę.
- W porządku, chłopcze. Tylko jedno: czy ktoś wie, dokąd się udamy?
- Biedny Alex - powiedziała ze współczuciem Sh’aarl’t i poklepała Szkota odnóżem po barku.
Kilgour tak już przywykł do pajęczycy, że nawet się nie wzdrygnął. - A dokąd to moglibyśmy się
wybrać, jeśli nie pomiędzy pospolitych obwiesiów?
- O cholera! Masz rację Sh’aarl’t. Zupełnie wypadło mi z głowy.
- Romney! - krzyknął Sten.
- Otóż to - rzekła Sh’aarl’t. - Jeśli ktoś umie ukrywać się przed Tahnijczykami, to na pewno
przemytnicy.
“Gamble” zbliżał się do rozbitej kopuły Romney. Pozostałe trzy okręty i transportowiec
czekały na orbicie planetarnej.
- Brak odbioru, panie kapitanie - powiedział Foss.
Gdyby nieprzyjaciele czaili się na fregaty w zasadzce, przyrządy Fossa z pewnością coś by
wychwyciły. Sten zredukował moc napędu Yukawy i “Gamble” powoli opadł przez wyrwę w
kopule.
Romney okazało się cmentarzyskiem.
Sten naliczył sześć - nie, siedem - zmiażdżonych wraków statków, walających się na
lądowisku. Na miejscu kwatery Wilda widniał rozległy krater. Inne budynki - centrum łączności,
kwatery mieszkalne, hangary, ogromne magazyny - były wypalonymi ruinami.
- Sprowadzić pozostałe okręty - rozkazał Sten. - Rozproszcie się po lądowisku. W ciągu
godziny niech przed pierwszym hangarem zbiorą się wszyscy, którzy nie mają wachty.
- Podejdźcie bliżej - powiedział Sten.
Złamali szyk i uformowali nieregularne półkole wokół dowódcy.
- Foss, Kilgour, co znaleźliście?
- Wygląda na to - powiedział ostrożnie elektronik - że Wilda i przemytników wzięto z
zaskoczenia.
- Ataku dokonali Tahnijczycy - dodał Alex. - Znaleźliśmy trzy ich niewypały.
- Ciała?
- Dziwne, ale nie ma ani jednego. A składy zostały opróżnione do czysta. Zostawiono jednak
część uzbrojenia Wilda. - Kilgour pokazał palcem opuszczoną wyrzutnię rakiet. Sten kiwnął głową.
Analiza elektroniczna dokonana przez Fossa i wyćwiczone w Modliszkach rozumowanie Kilgoura
potwierdzały przypuszczenia komandora.
- Świetnie. Marynarze, oto nasz drugi dom. Panie Sutton, niech pan natychmiast rozpocznie
rozładowywanie transportowca. Wszyscy do roboty; Potem, na pełnej mocy, z powrotem do Cavite.
“Richards” poleci z wami jako eskorta. Zgromadźcie osłony próżniowe, jakie tylko znajdziecie.
Foss, niech pan powie Suttonowi, czego panu potrzeba z Cavite, żeby zmontować stacje wczesnego
wykrywania. Wykorzystajcie też resztki elektroniki Wilda. Plan jest taki, przyjaciele. Tu będzie
nasza wysunięta baza. Osłony próżniowe ukryjemy w hangarach oraz składach. Musimy trochę
porozbijać znajdujące się dookoła budynki. Posłużą nam one za kamuflaż. Gdyby nawet
Tahnijczykom przyszło do głowy powtórnie sprawdzić Romney, stwierdzą, że to wymarła planeta.
Resztę roboty Sten zachował dla siebie. Mogli dokonać jedynie powierzchownego
maskowania. Ale i tak mieli tu więcej szans niż na Cavite.
Rozdział czterdziesty ósmy
Największy dylemat, który stanął przed istotami z 23. floty, to odpowiedź na pytanie, dlaczego
Tahnijczycy nie uderzyli po raz drugi na Cavite.
Zniszczenia dokonane przez fregaty Stena - unicestwienie dwóch krążowników i
szturmowców atmosferycznych oraz straty zadane “Forezowi” i okrętowi szturmowemu - to było o
wiele za mało, by odstraszyć Tahnijczyków. Mogłaby do tego doprowadzić prawdopodobnie tylko
zagłada całej floty lady Atago. Co do jednego nie było wątpliwości: 23. flota przestała
komukolwiek zagrażać. Za wyjątkiem flotylli Stena, główne siły van Doormana zostały
obezwładnione.
Kwestia nieprzystąpienia do powtórnej inwazji na Cavite nurtowała także członków załogi
lady Atago.
Lądowania na innych układach zakończyły się sukcesem. Atago i admirał Deska właśnie
zmieniali plany ataku, kiedy nadszedł rozkaz, aby lady Atago natychmiast stawiła się przed Radą
Tahnu po dalsze instrukcje. Jej flota miała utrwalić zdobycze, ale nie dokonywać kolejnych natarć
na siły imperium.
Podczas oczekiwania na powrót Atago, komendant Deska popędzał komanda naprawcze
pracujące na “Forezie” albo gapił się na ścienny ekran, ukazujący rozmiar tahnijskiej wiktorii.
Kolor pomarańczowy oznaczał państwo Tahnu, błękit był zarezerwowany dla imperium.
Czerwienią naznaczono tahnijskie zdobycze. Kiedy ekran przełączano na wskazywanie czasu,
niezwykłe wrażenie robiły czerwone macki rozpościerające się coraz dalej i dalej, w głąb
przestrzeni imperium. Coraz mniej układów jaśniało lazurem. Większość z nich znajdowała się u
podstawy ekranu.
Niebieski poblask przedstawiający Układ Caltora wywoływał w admirale uczucie wstydu.
Przegrał. A Tahnijczycy nie darowują sobie porażek.
Wszelkie cywilizacje nie militarystyczne miały wielki problem w komunikowaniu się z
Tahnijczykami. Tahnijską “rasę”, czy też “kulturę” tworzyła mieszanka różnych społeczności
wojowników. Ich język opierał się na żołdackim żargonie i eksklamacjach. Co gorsza, Rada Tahnu
uznała, że ich ludowi jest niezbędny właściwy, to znaczy militarystyczny, sposób porozumiewania
się. Zatem wykwalifikowani lingwiści stworzyli coś, co nazwano “wspólną mową”, w której każde
słowo miało kilka znaczeń.
Trzy przykłady:
Czasownik akolita znaczył zarówno “poddawać się” jak i “ginąć”; czasownik meltah -
“niszczyć” i “odnosić sukces”; verlach tłumaczono jako “zwyciężać” albo “hańbić”.
Admirał Deska wiedział, jak wielkie było prawdopodobieństwo, że lady Atago, mimo
protekcji lorda Fehrle’a, otrzyma rozkaz popełnienia rytualnego samobójstwa, by zmazać hańbę,
która spadła na flotę. Wziąwszy pod uwagę rangę porażki, wątpił, by zadowolono się mniejszą karą.
Deska wiedział, że przyjdzie mu podzielić los swej dowódczyni.
Wciąż nakazywał sobie w duchu: nie myśleć, nie bać się, nie wątpić. I czekał, aż krążownik,
który przywiezie lady Atago albo nowego dowódcę floty, połączy swoje śluzy ze śluzami “Kaso”.
Śluzy zgrzytnęły. Na pokład weszła lady Atago.
Deska pozwolił sobie na moment nadziei. Powiększył na ekranie ujęcie twarzy Atago. Jej
klasyczne rysy nie odzwierciedlały, rzecz jasna, żadnego uczucia. Deska wyłączył monitor.
Przyjdzie właściwy moment na poznanie wieści.
I rzeczywiście, Deska wkrótce wysłuchał relacji Atago.
Rada Tahnu nie była, naturalnie, zachwycona porażką. Inni admirałowie, którzy nie osiągnęli
celów strategicznych, zostali już odwołani, zdemobilizowani albo przeniesieni w stan spoczynku.
Deska domyślił się, że i Atago miała być pozbawiona dowództwa. Ale ciągła obecność wojsk
imperialnych na planetach Caltora sprawiła, że odstąpiono od tego zamiaru i zaproponowano co
innego. Deskę zdziwił fakt, że propozycja nie wyszła od lorda Fehrle’a, protektora Atago, lecz od
lorda Pastoura.
Tej rozmowy lady Atago nie przekazała admirałowi.
- Nie jest tak, jak się spodziewaliśmy - rzekł przemysłowiec. - Ale w tej porażce tkwi ziarno
zwycięstwa.
- Proszę kontynuować.
- Sądzę - rzekł Pastour, patrząc na ścienny ekran, będący większą i dokładniejszą wersją tego,
który miał Deska - że Układ Caltora jest równie ważny dla imperium jak dla nas.
- To prawdopodobne - zgodził się Fehrle.
- Zgadzamy się też wszyscy, iż sukces możemy odnieść między innymi dlatego, że Imperator
kieruje się w swym postępowaniu w równym stopniu emocjami jak logiką.
- To rzecz dobrze znana. Mów dalej.
- Proszę o zrozumienie. Nie mam jeszcze doświadczenia jako członek Rady. Czasem muszę
myśleć na głos. Sądzę też, że Imperatorowi potrzebne jest teraz zwycięstwo, żeby przekonać te
istoty, które jeszcze nie połączyły się z nami, by pozostały mu wierne.
- Oczywiście - powiedział lord Wichman.
- Jeśli zatem wziąć pod uwagę oba te czynniki, powinniśmy spowodować przecieki z trzech -
poprawka: z czterech - godnych zaufania źródeł wywiadowczych, że porażka w Układzie Caltora
była skutkiem złego dowodzenia i użycia wojsk drugiej linii.
- Aha - Wichman kiwnął głową.
- Może uda się nam skłonić Imperatora, by poświęcił obronie tego systemu więcej sił niż tylko
szczątki floty, którą nieomal pokonaliśmy. Jak tylko posiłki wylądują, zaciągniemy sieć.
- To brzmi dobrze - ocenił lord Fehrle. - Jeszcze jedno... - Nacisnął guzik nagrywania. -...23.
flota jest marnie dowodzona. Toteż nie powinniśmy czynić żadnych zmian w naszych siłach, żeby
nie zaalarmować tego van Doormana. Plan wygląda świetnie. Lordzie Pastour, podziwiam pańską
przebiegłość wojenną.
Popatrzył na zebranych i już wiedział, że nie musi urządzać głosowania.
- Chciałbym jeszcze coś zasugerować - powiedział lord Wichman. - Czy nie byłoby wskazane
wzmocnienie sił lady Atago jedną z naszych rezerwowych flot inwazyjnych? W ten sposób wojska
imperium zostaną nie tylko pokonane, ale ulegną całkowitej zagładzie.
Popatrzył przez długość stołu na lorda Fehrle’a.
- Takie wydamy rozkazy - zawyrokował przewodniczący Rady. Odwrócił się w stronę ekranu,
na którym widniał obraz lady Atago. - To wszystko, pani. Dokładne polecenia operacyjne
prześlemy ci wtedy, kiedy wrócisz do swojej floty.
Ekran zgasł. Fehrle patrzył na gładką szarość. Lepiej, żeby teraz ci się powiodło w bitwie,
pomyślał. Bo jak jeszcze raz popełnisz jakiś błąd, to już nie uda mi się ciebie osłonić.
Rozkazy wysłano, zanim krążownik Atago wystartował z Heath. Siły Atago wzmocniono
trzema dywizjami desantowymi z zaopatrzeniem, transportem i szturmowcami. Przecieki
wywiadowcze natychmiast przeniknęły do imperium.
Zupełnie niepotrzebnie. Władca rozkazał już Mahoneyowi i jego Pierwszej Gwardyjskiej, żeby
założyli wysuniętą bazę operacyjną na Cavite.
Rozdział czterdziesty dziewiąty
Jedyną szansą na przetrwanie dla czterech fregat Stena było pojawiać się tam, gdzie nikt ich
się nie spodziewał. Nawet tahnijska korweta, miała wystarczające uzbrojenie, żeby zniszczyć okręt
klasy “Bulkeley”. Sten polecił swoim podkomendnym, żeby zachowywali się jak płotka w stadzie
rekinów.
Po wyszukaniu ukrytej bazy, należało wybrać cele. Chodziło o to, żeby po ataku okręty mogły
gdzieś czmychnąć.
Trzy systemy w pobliżu Caltora aż roiły się od tahnijskich okrętów w pełnej gotowości
bojowej, szukających okazji do walki i zwycięstwa. Tymczasem, ludzie Stena mieli uderzać z
zaskoczenia i zadawać maksymalne straty.
A to oznaczało atakowanie tahnijskich linii zaopatrzenia.
Tahnijczycy oczywiście, najbardziej strzegli swoich konwojów w pobliżu Układu Caltora. Ale
jak rzecz się przedstawiała bliżej ich własnych systemów? Wydawało się nieprawdopodobne, żeby
marnowali paliwo, okręty i ludzi, jeśli jedyne siły imperialne, jakie pozostały w tej części
wszechświata, to były resztki floty van Doormana. Z pewnością sądzili też, że fregaty, które
dokonały spustoszenia w ich siłach inwazyjnych nad Cavite, miały zbyt krótki dystans, żeby móc
sięgnąć w głąb państwa Tahnu.
W rzeczy samej, pod względem uzbrojenia fregaty obliczono na krótki zasięg. Ale
dysponowały one dużą ilością paliwa. Wszystkim okrętom tej klasy wystarczało AM2 na pół roku
służby.
Sten łudził się nadzieją, że Tahnijczycy będą rozumowali logicznie.
Cztery fregaty rozpoczęły żywot pasożytów. Ludzie Stena pożyczyli statek mierniczy, którego
napęd został uszkodzony w czasie bombardowania. Odholowali okręt z Cavite - w tej operacji
bardzo przydały się umiejętności Tapii - i załadowali go zapasami zgromadzonymi na Romney.
Potem wystartowali, nadal ciągnąc statek na holu.
Obrali kurs na planety okupowane teraz przez Tahnijczyków. Gdzieś w przestrzeni dokonali
zwrotu i zanurkowali w głąb Tahnu.
Poruszali się bardzo powoli, z wysuniętymi czujnikami. Mijała godzina za godziną, wachta za
wachtą. Wiedzieli - a raczej mieli cholerną nadzieję - że wykryją tahnijski statek kosmiczny, zanim
sami pokażą się na jego ekranach. Nie szukali na ślepo. Sten założył, że przynajmniej jedna linia
zaopatrzeniowa będzie wiodła z Heath, stolicy Tahnu, w stronę świeżo zajętych systemów w
okolicy Cavite. Nakreślił na mapie spodziewane trasy tahnijskiej żeglugi.
Upływały już dwa tygodnie pobytu w przestrzeni, odkąd dokonali ostatniego uzupełnienia
zapasów ze statku - bazy, który okrążał na ciasnej orbicie pewną nie zamieszkaną planetkę. Małe
odświeżacze powietrza rzęziły z przepracowania. Okręty i załogi cuchnęły jak przenoszone
skarpety. Sten pomyślał, że żaden z filmów wojennych nie wspomina o tym, że żołnierze śmierdzą:
ze strachu, ze zmęczenia, z brudu.
I wtedy rozdzwoniły się alarmy. Cztery okręty stanęły w pełnej gotowości bojowej i czekały
na rozkazy.
Na jednym z ekranów Stena pojawiły się cztery transportowce z nie osłoniętymi napędami.
Purpurowe pochodnie u końców kadłubów natychmiast zdradzały położenie pojazdów. Ale bardziej
interesująca była seria migotań na drugim ekranie.
- Bierzemy je? - zapytała Sh’aarl’t z “Claggetta”.
- Nie. Czekajcie w pogotowiu.
Sten, Kilgour i Foss badawczo przyglądali się tym migotaniom.
- Za małe na statki - odezwał się Alex.
- Kutry - podsunął Foss.
- Nie mogły odejść tak daleko od planety - powiedział Sten. - Czy wysyłają sygnały radiowe?
Foss sprawdził na panelu.
- Nie, panie kapitanie. Odbieramy tylko szum statyczny o niskiej częstotliwości. Może
włączyli odbiorniki?
- Albo jakiś transponder? A jeśli to superantena?
- Cholernie mało prawdopodobne - orzekł Kilgour.
Sten czekał, aż podejdą bliżej. Wsunął się za stanowisko dowodzenia Kilgoura i nałożył hełm
wirtualny.
- Przełącz mnie na wyrzutnię “Foxow”. Odpalić i wyłączyć uzbrajanie głowic.
Szkot nachylił się i nacisnął przełącznik.
Sten “widział” przestrzeń oczami radaru antyrakiety. Skierował pocisk w kierunku migotań.
Poruszał się z minimalną szybkością. Pulsowanie światła zdecydowanie się nasiliło. Teraz radar
przekazywał Stenowi obraz kilkunastu obiektów postrzeganych jako mocne błyski. Komandor
zmienił kurs pocisku i dodał mocy. Potem znów obrał inną trasę i czekał na analizę z okrętowego
komputera.
- Nie ma połączenia między tymi jednostkami - powiedział Foss. - Ani fizycznego ani
elektronicznego. Przynajmniej nie rejestrują tego przyrządy.
- To wygląda na pole minowe - oświadczył powoli Sten.
- Chrzanisz, chłopcze - odezwał się Alex. - Po co Tahnijczycy zakładaliby tu miny. Przecież
prawie nie ma szans, żeby wleciał w nie jakiś nasz okręt.
- A czy miny muszą być bierne?
- Hmm... Coś w tym jest.
Sten zdjął hełm i przeszedł do drugiego panelu na mostku. Foss myślał intensywnie, lekko
uderzając palcami o zęby.
- Być może szum statyczny pochodzi z ich odbiorników. Wie pan, to nie jest trudne do
skonstruowania. Jasne! To można złożyć na desce do chleba. - Żargon elektroniczny nie zmienił się
wiele przez stulecia... i nadal laicy niewiele z tego rozumieli. - Chodzi mi o to, panie kapitanie, że
łatwo zmajstrować podobne cacko. Zastawia się minę z odbiornikiem i nadajnikiem. Własne okręty
mają identyfikator, więc mina wie, żeby za nimi nie lecieć. A jak w zasięg jej działania dostanie się
ktokolwiek inny, mina aktywizuje się i wali w niego. Jeśli ktoś chciałby być chytry, to mógłby
zaprogramować miny w ten sposób, że będą krążyć w przestrzeni albo same się rozbrajać. Ich
obwody wyglądają prawdopodobnie tak... - Foss wygasił ekran i sięgnął po pióro świetlne.
- Później zajmiemy się tymi schematami, chłopcze - powiedział Kilgour. - Pytanie brzmi: co
my z tym fantem poczniemy?
- Może nie są ustawione na tak małe jednostki jak fregaty zastanawiał się Sten.
- Może tak, a może nie. Chcesz się założyć?
- Moja mamusia nie wydała na świat głupka.
- To znaczy, że nie dobierzemy się do tego konwoju.
- Niekoniecznie. A poza tym, czy musimy? Panie Kilgour, niech pan każe matowi
przygotować trzy skafandry kosmiczne.
- Chłopak może zginąć - rzekł ponuro Kilgour. We trzech zawiśli o kilka cali od jednej z
tahnijskich min.
Sten, Foss i Kilgour opuścili “Gamble”, przekazując dowodzenie inżynierowi Hawkinsowi. Do
pola minowego podwiózł ich nie uzbrojony “Goblin”, napędzany AM2. Sten był prawie pewien, że
pocisk ma za małą masę, żeby uaktywnić minę. Życie śmiałków zależało od tego “prawie”...
O pół kilometra od celu Sten zatrzymał “Goblina”. Posługując się napędem zamontowanym w
skafandrach, zbliżyli się do ustawionego ładunku.
Mina miała około pięciu metrów długości. Była cylindrycznego kształtu. Z jednej strony
wystawały dysze napędu. Leżała w wyrzutni o pięciometrowej średnicy.
Okrążali minę ostrożnie, dopóki się nie upewnili, że nie zastawiono przy niej żadnych pułapek.
Potem przysunęli się do urządzenia wyglądającego na pulpit sterowniczy. Foss wyjął z kieszeni
skafandra śrubokręt nasadkowy.
- Spróbować, panie kapitanie?
- Czemu nie?
Sten przełączył mikrofon na “Gamble” i zaczął opisywać czynności. Jeśli Foss się pomyli i
mina eksploduje, następny zespół, który chciałby ją rozbroić - o ile znaleźliby się ochotnicy - nie
popełni tego samego błędu.
Foss podłączył śrubokręt do napędu elektrycznego.
- Wyciągamy pierwszą śrubę, na dole po lewej stronie... wygląda na standardową. Pierwsza
śruba wyciągnięta. Druga śruba, górna prawa. Jest. Trzecia śruba, lewa na dole. Wszystkie usunięte.
Pokrywa jest wolna. Odsuwamy ją o dwa centymetry. Nie widać połączeń między pokrywą a miną.
Wszyscy trzej próbowali zajrzeć do środka urządzenia, podczas gdy Foss oświetlał je lampką
punktową swego hełmu.
- Co tam mamy?
- Marna robota, panie kapitanie.
- Foss, nie jesteś w szkółce niedzielnej dla elektroników!
- Przepraszam, panie kapitanie. Jeśli się nie mylę... sposób, w jaki umocowali płytki... tak. To
bardzo proste.
- Tu mówi Sten. Wyłączam się na chwilę. Skończyłem. - Komandor rozłączył się z “Gamble” i
odwołał obu marynarzy na bok. - Czy zdołamy rozbroić to bydlę, Foss?
- Z łatwością. Wystarczy odłączyć którąkolwiek z tych płytek i całe żelastwo nadaje się na
złom.
- Więc musimy tylko sprawdzić, jaki zasięg rażenia mają te miny, rozbroić je i wtedy
przejmujemy prowadzenie.
- Kilgour trzy razy poklepał ciężką ręką wierzch hełmu Stena. Uderzenia, wymierzone w
przyjacielskich intencjach, wprawiły Stena w ruch obrotowy. Dowódca fregat zatrzymał się
wreszcie do góry nogami w stosunku do Alexa.
- Biedaczysko - rzekł ze współczuciem Szkot. - Mózg ci musiało przepalić to dowodzenie.
- Masz lepszy pomysł?
- Jasne. Obmyśliłem bardzo perfidny plan. Nie będziemy się musieli angażować, żeby
sprowadzić na konwój śmierć i zniszczenie.
- Mów śmiało.
- A pozwolisz mi opowiedzieć chłopakom ten kawał o cętkowanych wężach?
- Nigdy. Nawet, gdyby twój plan miał doprowadzić do wygrania tej wojny. No dalej, Kilgour.
Przestań się mądrzyć i gadaj.
Kilgour przedstawił szczegóły swojego pomysłu.
W konwoju znajdowało się osiem transporterów piechoty. Każdy z nich wiózł elitarny batalion
desantowy. Miały wesprzeć siły przeznaczone przez Radę Tahnu do zdobycia Układu Caltora. Szły
też trzy frachtowce z zaopatrzeniem. Towarzyszył im eskortowiec - mały okręt patrolowy, który
służył raczej jako pilot niż osłona.
Ich kurs wiódł o kilka sekund świetlnych od pola minowego. Dowódca konwoju, niedawno
powołany z rezerwy, był bardzo zaniepokojony.
Już wiele lat temu, kiedy służył jako kapitan floty handlowej, doszedł do wniosku, że maszyny
są stworzone po to, żeby go prześladować. Im większy jest dany sprzęt, tym bardziej zabójcze ma
intencje. Natomiast o maszynach zawierających ładunki wybuchowe wolał nie śnić nawet w
najgorszych koszmarach.
Ten tłumiony w podświadomości przesąd odżył w nim, kiedy wachtowy zameldował
aktywność w polu minowym. Potem raporty zaczęły napływać lawinowo - miny przestały być
bierne. Nadciągają.
Dowódca konwoju sądził, że zepsuł się identyfikator, więc rozkazał, żeby zbliżyć się do
innego okrętu.
To posunięcie nie dało żadnego skutku.
Ogłosił czerwony alert na wszystkich jednostkach. Załogi popędziły na stanowiska bojowe,
wysunięto pokrywy antykolizyjne.
Pociski zbliżały się do konwoju z każdą sekundą coraz szybciej.
Piętnaście min uderzyło w jedenaście statków. Ładunki tak skonstruowane, żeby niszczyć
okręty wojenne, toteż lekko opancerzone transportowce po prostu obróciły się w kule ognia i
wyparowały. Nie pozostało z nich nic poza rozchodzącą się falą energii.
Załoga Stena, działając podług diabolicznego planu Kilgoura i Fossa, nie rozbroiła min. Foss
przeanalizował sygnał identyfikacyjny wysyłany przez tahnijskie jednostki i tak przeprogramował
miny, żeby rozpoznawały nadawane im impulsy jako sygnał naprowadzający na cel.
Konwój zniknął. Ostał się tylko maleńki patrolowiec. Jak się okazało, Sten nie musiał być taki
ostrożny: miny ignorowały obecność niewielkich jednostek.
Sześć min, które nie zdołały odszukać celów, orbitowało bezładnie.
Kapitan patrolowca powinien teraz dać pełną moc i błyskawicznie się oddalić, żeby złożyć
raport. Zamiast to zrobić, otworzył ogień do jednej z min, co uaktywniło wtórny program: w
wypadku ostrzelania, wyszukać cel.
W przestrzeni rozkwitła ostatnia eksplozja. Zniknięcie całego konwoju stanie się już dla
Tahnijczyków nigdy nie odgadnioną tajemnicą: jak mogło do tego dojść w całkowicie bezpiecznym
i strzeżonym sektorze?
Marynarze nie lubią tajemnic, ale uwielbiają o nich rozpowiadać. W krótkim czasie rozniosła
się wieść, że na Pograniczu straszy! Mówiono: “Lepiej się nie zaciągaj na statek, który kursuje po
tym rejonie, przyjacielu”.
Zniknięcie konwoju zmusiło też Tahnijczyków do wycofania części eskortowców ze strefy
przyfrontowej - gdzie najbardziej ich potrzebowano - na zaplecze, dla ochrony i polowania na
niewidzialnego wroga. Rada uznała, że inwazji dokonał okręt-pułapka, jakiegoś imperialnego
rajdera, zamaskowanego pod barwami Tahnu.
Sten przeprogramował jeszcze cztery pola i nakazał powrót na Romney.
Pokazał, że kontratak jest możliwy.
Rozdział pięćdziesiąty
- Moje gratulacje, komandorze Sten - powiedział admirał van Doorman, zwracając się do
ekranu, na którym widniał meldunek o przebiegu akcji.
- Dziękuję, panie admirale.
- Wie pan - ciągnął dowódca 23. floty, podchodząc do osłoniętego okna swojego gabinetu -
obawiam się, że w naszej marynarce wojennej panuje skostniałość intelektualna. Człowiek działa tu
wedle pewnych standardów i sądzi, że niczego nie można zmienić. Myśli się czasem, że im
mniejszy jest okręt, tym mniej może zdziałać. Myśli się, że pokaz siły wystarczy, żeby utrzymać
bezpieczeństwo zewnętrzne imperium. Myśli się... do diabła, myśli się o zbyt wielu sprawach. Aż
pewnego dnia wychodzi na jaw, że źle się myślało.
Sten pomyślał, że było to całkiem uczciwe i obszerne wyznanie win ze strony admirała.
Brakowało jeszcze samokrytyki dotyczącej umiłowania pompy, parady i blichtru. Czy van
Doorman zrobi teraz coś rozsądnego? Na przykład poda się do dymisji, albo zażyje truciznę, jak
Tahnijczycy, kiedy schrzanią robotę? Cha. Cha.
- Postanowiłem odznaczyć pana Orderem Zasługi i dać cztery Medale Imperium tym
marynarzom pańskiego dywizjonu, których uzna pan za godnych takiego wyróżnienia.
- Dziękuję, panie admirale. - Sten wolałby raczej dostać dwa zapasowe silniki do swoich fregat
i nowe pociski na miejsce wystrzelonych.
- Chciałbym, żeby pan i wybrani przez pana ludzie, stawili się u mnie o 14.00 w mundurach
galowych.
- Tak jest. Czy mogę zapytać, dlaczego?
- Nastąpi uroczyste odznaczenie bohaterów. Dopilnuję, aby ceremonia została sfilmowana. A
potem odbędzie się konferencja prasowa.
- Panie admirale... hm... Nie sądzę, żeby to był najlepszy pomysł.
- Cóż za skromność, komandorze! Odniósł pan zwycięstwo. A właśnie teraz Cavite, w ogóle
całe imperium, potrzebuje krzepiących wieści.
- Nie jestem skromny, panie admirale. Chodzi o to, że... są jeszcze cztery przeprogramowane
pola minowe. Jeśli cokolwiek dostanie się do publicznej wiadomości... Panie admirale, to może
zepsuć całą operację.
Van Doorman zadumał się nad słowami Stena. Znów rozsiadł się za biurkiem i w zamyśleniu
pocierał podbródek.
- A czy moglibyśmy rozważyć, powiedzmy, odmienną interpretację przebiegu wydarzeń? -
Należało to tłumaczyć: czy możemy zełgać?
- Zapewne tak, panie admirale, ale... czy dziennikarze nie będą chcieli porozmawiać z moją
załogą? Nie sądzę, żeby marynarze dali sobie radę z tym zadaniem. Nie przeszli treningu w zakresie
dezinformacji.
Kilgour zabiłby Stena za te słowa. Nikt nie mógłby równać się z Alexem w łgarstwie.
To byłoby ryzykowne - zgodził się van Doorman. - Chyba ma pan rację. Na jakiś czas odłożę
konferencję prasową. - Zmienił temat: - komandorze, jeszcze jedno. Nie zmienię rozkazów, bo
świetnie pan sobie radzi jako wolny strzelec. Ale wolałbym, żeby skoncentrował się pan na mniej
odległych celach.
- Jakich?
- O ile to możliwe, chciałbym, żeby pański dywizjon uderzył na bliżej położone układy
okupowane przez Tahnijczyków.
- Trudne zadanie, panie admirale. Mają bardzo szczelną osłonę.
- To sprawa niezwykłej wagi.
- A skąd taka decyzja, panie admirale?
- Przygotowuję się do przeprowadzenia operacji. Za parę tygodni będzie mi potrzebne
wsparcie całej floty. Niestety, na razie nie mogę zdradzić szczegółów. Przygotowania są
prowadzone z zachowaniem wszelkich środków ostrożności.
Tak skończył się krótki kontakt van Doormana z rzeczywistością. Sten mógłby wspomnieć, że
ma prawdopodobnie wyższy stopień dostępu do tajemnic niż ktokolwiek w 23. flocie, nie
wyłączając admirała. Albo że cholernie trudno wspierać jakikolwiek atak - czy odwrót? - jeśli się
nie wie, o co chodzi. Albo że ścisła tajemnica dla tych kołków ze sztabu van Doormana oznacza
tyle, że gada się już o tym w klubie oficerskim.
- Tak jest, panie admirale. Wraz z moim sztabem przygotuję dla pana kilka wariantów.
- Doskonale, komandorze. Jeszcze raz gratuluję sukcesu.
Sten oddał honory i wyszedł. Zastanawiał się, czy van Doorman nie zwariował. Warianty?
Sztab? Ładny mi sztab - czterech oficerów, jeden chorąży i mrówkojad bełkoczący coś znad
butelki. Zaczął szukać Brijit.
Sten podejrzewał, że spotka ją w jakimś romantycznym miejscu - na przykład w ukwieconej
dolinie, z dala od odgłosów wojny. Miał też nadzieję, że Brijit zdążyła się już otrząsnąć po śmierci
matki.
Znalazł ją dwa i pół tysiąca metrów pod ziemią. Była ubrana w pochlapany krwią kombinezon.
Ktoś w sztabie van Doormana okazał się bardzo rozsądną osobą. Nalot w Dniu Imperium
spowodował, że szpitale pękały w szwach, a tahnijskie metody prowadzenia wojny sprawiały, że
starożytny znak czerwonego krzyża, malowany na dachach szpitalnych, stanowił po prostu
wyśmienite oznakowanie celu. Toteż ten mądry “ktoś” przeniósł szpital bazy pod ziemię, pod
osłonę litej skały. Ponadto, szpital znajdował się pod budynkiem, w którym przed laty mieścił się
tahnijski konsulat dla Światów Pogranicza.
Sten pomógł Brijit umieścić ofiarę na noszach i zapytał dziewczynę, kiedy kończy zmianę.
Panna van Doorman uśmiechnęła się z trudem i powiedziała, że nazajutrz. Sten będzie wtedy
daleko, w przestrzeni.
Tyle, jeśli chodzi o romantykę.
Brijit udało się uśmiechnąć ponownie. Tym razem posłała Stenowi uśmiech zrozumienia.
Wiedziała doskonale, co dowódcy fregat chodzi po głowie. Dziewczyna zaprosiła amanta do
zatłoczonej stołówki i wmusiła w niego kubek lurowatej kawy.
Córka admirała zgłosiła się na ochotnika do szpitala w dzień po pogrzebie matki.
Przedwojenny świat białych szortów, pełen nudy i wystawnych przyjęć zniknął bez śladu.
Sten był bardzo poruszony i właśnie chciał coś powiedzieć, ale zamiast tego, zaczął się
uważnie przysłuchiwać relacjom Brijit.
Mówiła, że doktor Morrison to, że doktor Morrisson tamto, i jak ciężko pracuje doktor
Morrison, ilu ludziom życie razem uratowali. Sten pojął, że Brijit jest główną pielęgniarką doktora
Morrisona. I jeśli nawet teraz znaleźliby się w tej ukwieconej dolinie, to na pewno dziewczyna
poprosiłaby go, żeby uplótł wianek dla doktora Morrisona.
No dobrze. Sten nie uważał się za ideał mężczyzny. Na dodatek, dowódca fregat, statystycznie
rzecz biorąc, żył nie dłużej niż motyl.
Rysy Brijit nagle złagodniały, twarz jej pojaśniała, oczy rozbłysły. Sten pamiętał, że jeszcze
nie tak dawno w ten sposób patrzyła na niego.
- O, tam idzie, to ona! Doktor Morrison!
Komandor Ellen Morrison z Imperialnego Korpusu Medycznego była, Sten musiał to
przyznać, niemal równie piękna jak Brijit. Chłodno powitała Stena, jakby widziała w nim swojego
potencjalnego pacjenta, i usiadła. Panna van Doorman schwytała doktor Morrison za rękę.
Sten jeszcze przez parę minut podtrzymywał rozmowę. Potem dokończył kawę, pożegnał się
pod jakimś pretekstem i wyszedł.
Wojna zmienia wszystko, czego dotknie. Czasem nawet na lepsze.
Kilka dni później van Doorman uzyskał to swoje upragnione zwycięstwo. A to dzięki
imperialnej fregacie “Richards”, porucznikowi Estillowi i chorążemu Tapii. Przynajmniej tak
myśleli wszyscy za wyjątkiem Tapii.
Znajdowali się o tydzień drogi od Cavite, kiedy zobaczyli swój cel - jeden z monstrualnie
wielkich tahnijskich okrętów szturmowych, stanowiących bazę dla szturmowców atmosferycznych.
Okręt, według danych z “Jane’s”, był lekko opancerzony. Jeśli więc zdołało się go trafić, zanim
załoga zdążyła zamknąć wybrzuszenie dzielące na pół pokład startowy, pojazd w okamgnieniu
zamieniał się w pochodnię.
Problem polegał na tym, że olbrzyma eskortował krążownik. Prócz niego okrętowi
towarzyszyło z sześć niszczycieli, a wśród pełniących akurat wachtę marynarzy “Richardsa” nie
było kandydatów na samobójców.
Tapia pozwoliła Estillowi rzucić się na komputer i męczyć urządzenie przez dłuższą chwilę,
zanim wystąpiła z pewną sugestią. Estill wiele już się nauczył w dywizjonie. Wiedział na przykład,
że postępowanie wbrew regulaminowi czasem popłaca. Przekazał więc dowództwo Tapii i
powiedział, że jeśli jej pomysł się sprawdzi, pozwoli na “wypuszczenie Kali”.
“Richards” na pełnej mocy wyprzedził Tahnijczyków, dokonał niewielkiej korekty i zastygł w
przestrzeni dokładnie w miejscu, w którym przebiegał kurs okrętów nieprzyjaciela. Tapia odjęła
całą moc, włącznie z antygrawitacyjnymi generatorami McLeana. Potem, wszystko co nie było
uzbrojeniem, zostało wyrzucone przez luki - krzesła, racje, metalowa folia używana jako
zwierciadło dla radaru, dwa zapasowe skafandry kosmiczne.
Czekali. Pani chorąży kazała wyłączyć nawet odświeżacze powietrza, wiec na okręcie wkrótce
zapanował zaduch.
Detektory biernej fregaty wychwyciły promienie namierzające wysyłane przez Tahnów.
Nadal czekali.
Jeden z tahnijskich niszczycieli wysforował się przed stado i wykręcił ósemkę w przestrzeni.
Jego komputer najwyraźniej analizował obce ciało, które znalazło się na kursie.
- To będzie interesujące - Tapia wyszeptała do Estilla.
“Interesujące”! Porucznik użyłby innego słowa. Jeśli ich kamuflaż - udawanie wraka - nie
zmyli przeciwnika, to wkrótce nastąpi atak tahnijskiego niszczyciela. Tapia nie była pewna, czy
refleks załogi w połączeniu z mocą silników “Richardsa” pozwoli im w porę zrejterować.
Bierne ekranowanie przeprowadzane przez “Richardsa” niczego nie wskazało. Tapia znów
zaczęła oddychać. Gdyby podstęp się nie udał, czujniki rozpoznałyby własny komputer pokładowy.
- Teraz, poruczniku!
Estill kiwnął głową. Tapia podłączyła zasilanie do jego panelu sterowniczego. Estill namierzył
okręt szturmowy wroga za pomocą wiązki promieni. Cel podchodził coraz bliżej... bliżej... W końcu
znalazł się w zasięgu rażenia.
Tapia podłączyła moc do swojego pulpitu. To samo zrobił inżynier pokładowy... I “Richards”
ożył. Dwie sekundy później, Estill odpalił “Kali”.
Na okręcie Tahnijczyków rozległy się alarmy. Niszczyciele wkroczyły do akcji. Krążownik na
pełnej mocy parł do przodu, próbując ocalić konwojowaną jednostkę. Okręt szturmowy zaczął robić
uniki.
Tapia była zbyt zajęta, żeby widzieć, co się dzieje. Dała pełną moc. Wprowadziła “Richardsa”
na orbitę ratunkową. Obchodziło ją teraz tylko jedno - wyjście ze strefy zagrożenia.
Zaledwie kilka sekund dzieło “Kali” od celu, kiedy okręt szturmowy wystrzelił antyrakiety z
wyrzutni dziobowych. Nie pomogło.
Istnieje zasada, że oficer obsługujący wyrzutnię do ostatniej chwili powinien być w kontakcie
z wystrzelonym pociskiem. Ale Estillowi kojarzyło się to z nagłą śmiercią. Na ułamek sekundy
przed wybuchem nacisnął przełącznik uzbrajający głowicę i błyskawicznie zdjął hełm wirtualny.
Wybuch rozjaśnił tylne ekrany “Richardsa”.
- Dostaliśmy go! - krzyknął Estill. Z powrotem założył hełm i odpalił stado “Goblinów”, żeby
osłonić odwrót.
Tapia odczytała wskaźnik odległości - do fregaty zbliżały się pociski wystrzelone przez
nieprzyjaciół. Nie... nie zbliżały się. “Richards” je wyprzedził.
Tapia miała tylko chwilę, żeby spojrzeć na główny ekran. Widniała na nim taka sama liczba
świecących punktów jak przed dziesięciu minutami.
Nikt nie uwierzył Tapii. Jej wersję mogliby potwierdzić tylko Tahnijczycy. Antyrakieta
zdetonowała “Kali”, zanim pocisk zdołał uderzyć w okręt szturmowy. Cztery główne węgary okrętu
zostały wygięte siłą eksplozji, ale wysunięte stocznie remontowe Tahnijczyków mogły w ciągu
kilku dni naprawić te uszkodzenia.
Tapia próbowała powiedzieć, co widziała na ekranie, ale nikt nie chciał słuchać słów prawdy.
Porucznik Ned Estill stał się bohaterem dnia. Van Doorman odznaczył go Krzyżem Galaktyki,
nie zważając na fakt, że ten order mógł być przyznawany tylko za wyraźną zgodą Imperatora.
Dziennikarze oszaleli ze szczęścia: porucznik Estill świetnie uosabiał stereotyp bohatera. W ciągu
kilku godzin jego twarz znali wszyscy mieszkańcy imperium. Równie szeroko roztrąbiono
szczegóły akcji.
Tapia prywatnie powiedziała Stenowi, jak jej zdaniem wyglądał przebieg wypadków. Sten
przemyślał to i kazał Tapii nie wspominać nikomu, co naprawdę się stało. Imperium potrzebowało
nowego bohatera, a sam Estill nie kłamał. On naprawdę wierzył, że zniszczył tahnijski okręt
szturmowy.
Sten wydał jednak rozkaz, żeby oficerowie i specjaliści od uzbrojenia trenowali na
symulatorach. Raz mógł się zdarzyć błąd. Za drugim razem, Estill może już nie mieć takiego
szczęścia.
A Sten wolał nie ryzykować utratę “Richardsa”.
Porucznik Lamine Sekka kipiał z wściekłości. Rozmowa ze Stenem rozpoczęła się cierpko i
doprowadziła nieomal do kłótni. Co gorsza, przyczynę do starcia dał Sekka.
Sten próbował wcielić w życie niejasne instrukcje van Doormana i, w miarę swoich
możliwości, szarpał Tahnijczyków na pobliskich planetach. To wymagało rozpoznania - orientacji,
gdzie i jakie stacjonują oddziały oraz ile są one warte.
Fregaty poświęcały zajęciom wywiadowczym ogromną ilość czasu, zanim przystąpiły do
określania celów.
Sekka znalazł jeden z najciekawszych obiektów, godnych ataku.
Rysem charakterystycznym pewnej planety była długa na wiele tysięcy kilometrów rzeka. W
okolicach delty rozciągała się rozległa równina aluwialna. To miejsce wydawało się wprost idealne
do zgrupowania mnóstwa oddziałów piechoty. Tahnijczycy mieli tam, w przybliżeniu, dwie
dywizje. Równiny używali jako tymczasowej bazy przed lądowaniem w Układzie Caltora.
Porucznikowi udało się nawet określić prawdopodobny punkt stacjonowania dowództwa
dywizji.
Sten złożył mu gratulacje:
- Dobrze. A teraz ich zabij, poruczniku.
- Panie kapitanie?
Sten był bardzo zmęczony i nieco poirytowany.
- Powiedziałem: weź okręt, uzbrój go i zniszcz wroga.
- Nie jestem dzieckiem, panie kapitanie!
Sten wziął głęboki oddech.
- Przepraszam, Lamine. Ale, o co ci chodzi?
- Chyba nie rozumiem zbyt dobrze, czego pan ode mnie wymaga.
- Porozmawiajmy. - Sten szybko przypomniał sobie, jakim uzbrojeniem dysponują jego statki.
- Oto moja rada. Opróżnij wyrzutnie “Goblinów”. Ustaw na ich miejsce działka szturmowe. Po
osiem w każdej. Pozbądź się antyrakiet “Fox”. Możesz sobie zostawić najwyżej dwie. Będą ci
potrzebne dodatkowe pojemniki z nabojami. Wymontuj “Kali”. Na wrakowisku jest jakiś rozbity
okręt bliskiego wsparcia. Powinny na nim jeszcze być jakieś taśmowe wyrzutnie rakiet. Zamontuj
je na stanowiskach “Kali”. Musisz użyć jakichś dwu - może trzykilotonowych minibomb. Kiedy
rozpoczniesz atak, myślę, że powinieneś je zrzucać w odstępach pięciosekundowych.
- Czy to wszystko, komandorze? - zapytał Sekka drżącym głosem.
- Gdybym wiedział, skąd wytrzasnąć jakiś milutki, penetrujący nerwogaz... ale nie wiem.
Myślę, że to wszystko.
Sten rozmyślnie nie dostrzegał reakcji Sekki. Miał nadzieję, że dyskusja dobiegła końca. Mylił
się.
Sekka skoczył na równe nogi.
- Komandorze, nie jestem mordercą!
Sten też wstał.
- Poruczniku Sekka. Słuchaj bardzo uważnie. I nic nie mów. Tak. Jesteś mordercą. Twoje
zadanie polega na zabijaniu żołnierzy i marynarzy nieprzyjaciela. W każdy możliwy sposób. A to
znaczy, że należałoby ich wydusić w kołyskach, gdyby komuś udało się zbudować machinę czasu!
A do kogo strzelałeś, jak dowodziłeś swoim okrętem!? Do robotów?!
- To co innego.
- Cholera! Mówiłem, żebyś się zamknął, poruczniku! Chcesz, żeby Tahnijczycy najpierw
zaokrętowali się na te swoje blaszane puszki, i dopiero wtedy na nich uderzyć? Czy to będzie takie
szlachetne? A może mamy czekać, aż wylądują tutaj, na Cavite? Poruczniku Sekka, twoja rodzina
przez zbyt wiele pokoleń karmiła się ideałami. Lepiej, żebyś zrozumiał, że gdyby nie było wojen,
wszyscy wojownicy powinni zostać wtrąceni do komór śmierci za morderstwa z premedytacją.
Skończyłem. Wykonać rozkazy. Za czterdzieści godzin masz być w próżni. Odmaszerować!
- Czy mogę coś powiedzieć, panie kapitanie?
- Nie! Odmaszerować!
Sekka zasalutował, zrobił w tył zwrot i wyszedł. Sten opadł na krzesło. Usłyszał, jak przy
drugim wejściu do niskiej mesy “Gamble” ktoś śmieje się głębokim basem.
Wszedł Alex. Znalazł sobie krzesło.
- Ja już nie dowodzę jednostką bojową - jęknął Sten. - To jakaś cholerna szkółka niedzielna!
- Biedny chłopak z tego Sekki - rzekł ze współczuciem Alex. - Wkrótce sobie pomyśli, że takie
są reguły wojny. Może na pocieszenie opowiedziałbym mu ten kawał o cętkowanych wężach?
Sten uśmiechnął się lekko.
- Alex, kazałbym cię przeciągnąć pod kilem, gdyby “Gamble” takowy posiadał. Chodźmy,
wyślemy naszych harcerzyków do łóżeczek.
Sekka posłuchał rozkazów i wystartował. Jego plan został wykonany doskonale. A ta perfekcja
miała posmak piołunu. Nocą wprowadził “Kelly” w atmosferę. Skrył się za frontem burzowym na
morzu, daleko za linią horyzontu. Wprowadził okręt pod wodę i dopłynął do ujścia rzeki. Potem
ostrożnie ruszył w górę rzeki i osadził maszynę na dnie, tuż koło bazy Tahnijczyków. Tahnowie nie
patrolowali ani rzek ani mórz na tej planecie.
Załoga była równie ponura i małomówna jak jej dowódca.
Sekka uważał, że to, co ma zrobić, jest złem, ale postanowił wykonać rozkazy. Przypomniał
sobie miesiące treningu unitarnego - wojsko najbardziej jest narażone na atak w godzinę po świcie.
Wtedy każdy myje się, doprowadza do porządku mundur, je śniadanie, stara się unikać spotkania z
podoficerami.
Kiedy nadszedł czas, uniósł “Kelly” nad wodę i poleciał zygzakami w stronę kwatery głównej.
Nastawił automatycznego pilota na lot na wysokości czterech metrów nad ziemią.
Kiedy przekroczył granice koszar, rozkazał obsłudze działek otworzyć ogień. Potem osobiście
zwolnił spust mikrobomb atomowych. Kiedy wybuchną, on będzie już wiele kilometrów stąd.
Sekka kazał wyłączyć wszystkie tylne ekrany. Być może, komandor Sten miał rację,
twierdząc, że wszyscy wojownicy to mordercy. Ale Sekka nie chciał oglądać swoich własnych
czynów.
Szturm trwał dwadzieścia minut. Po jego ukończeniu, kiedy “Kelly” przeszedł na napęd AM2 i
poszybował wysoko w przestrzeń, jedna z kwater dywizji była kompletnie zniszczona, w drugiej
straty sięgały czterdziestu procent. Z ponad dwudziestu pięciu tysięcy tahnijskich żołnierzy, prawie
jedenaście tysięcy nie żyło, albo odniosło śmiertelne rany. Obie dywizje przestały istnieć jako
formacje zdatne do walki.
Porucznik Lamine Sekka odmówił przyjęcia proponowanego mu medalu, poprosił o
trzydniowy urlop i przez cały ten czas nie wychodził z zamroczenia narkotyczno-alkoholowego.
Potem zwalczył kaca, ogolił się, wziął prysznic i przystąpił do dalszego pełnienia służby.
Sh’aarl’t odnalazła swój wielki cel. Problem polegał na tym, że nie bardzo było wiadomo, jak
go zniszczyć, a jednocześnie nie dać się zestrzelić.
Pajęczyca namierzyła tahnijskie składy amunicji. Tahnijczycy znaleźli otoczoną urwistymi
zboczami dolinę. Jej obraz naszpikowali rakietami przeciwlotniczymi oraz laserami. Okolicę
ubezpieczyli patrolami powietrznymi oraz uzbrojonym satelitą, krążącym po niskiej orbicie tuż
ponad atmosferą. Co gorsza, powierzchnia planety Oragent znajdowała się ciągle pod przykrywą
chmur.
Sh’aarl’t wytropiła trasy przelotów statków zaopatrzeniowych i przybliżone miejsce lądowania
tych jednostek. Ruch był dość intensywny. Pajęczyca wywnioskowała, że na Oragencie jest jakiś
magazyn, ponieważ lądowało tam bardzo niewiele okrętów wojennych.
Postanowiła potwierdzić swoje przypuszczenia. Podkradła się do pojedynczego, pozbawionego
eskorty statku i odpaliła rakietę starannie wycelowaną w komorę silnikową nieprzyjaciela. Potem
zamierzała rozłupać kadłub “Foxami” i sprawdzić zawartość ładowni.
Pocisk eksplodował i statek zamienił się w nicość.
- Możemy przyjąć - rzekła do swojego oficera-zbrojmistrza - że okręt nie miał na pokładzie
żywności.
- No nie wiem, proszę pani. Tahnijczycy lubią pikantne żarcie.
- Kiepski żart, panie zbrojmistrz. Ale skoro jesteś dzisiaj taki dowcipny, to powiedz, jak
dobrać się do tego składu amunicji?
Dobre pytanie. Rekonesans dokonany pod chmurami mógłby się dla marynarzy zakończyć
tragicznie. Jeśli chciało się czegoś dowiedzieć, należało to zrobić bez podnoszenia alarmu w obozie
Tahnijczyków.
Sh’aarl’t osadziła “Claggett” na jednym z księżyców Oragentu i zaczęła układać plan.
Po pierwsze, trzeba użyć kamery z bardzo długą ogniskową obiektywu. Pomocne też będą
promienie podczerwone i analiza komputerowa. Dzięki temu zobaczy kolisty obszar, który służył za
skład. Zaryzykowała kilka pomiarów laserowych i stwierdziła, że magazyn znajduje się w dolinie.
Seria zdjęć w podczerwieni wykazała, że na dnie tej doliny widnieją plamy. Ich źródłem mogły być
tylko gorące obiekty. Podobne nieregularne okręgi widniały tu i ówdzie na stokach.
Prawdopodobnie były to lądowiska otoczone laserami przeciwlotniczymi.
Po tych odkryciach, Sh’aarl’t wróciła na Romney i przeprowadziła naradę ze Stenem i
Kilgourem.
Bez trudu ustalili, czego pod żadnym pozorem nie należy robić. Odpalenie pocisku
wycelowanego wprost w skład nie przyniosłoby pożądanego skutku. Nie przebiłby się przez osłonę
złożoną z laserów i satelity. Być może na czas nalotu jednostka specjalistyczna zdołałaby rozstroić
system zasilania nieprzyjaciela, ale w pamiętnym Dniu Imperium, 23. flota straciła wszystkie takie
jednostki.
- Problem polega na tym, że nie ma sposobu, aby się tam dostać - powiedziała Sh’aarl’t.
- Poprawka, kochanie - odparł Alex. - Nie ma sposobu opartego na specjalistycznej technice.
Tak chyba myślą sami Tahnijczycy.
Sten zrozumiał aluzję Alexa.
- Być może - rzekł z powątpiewaniem. - Ale nie sądzę, żeby ten palant van Doorman użyczył
nam swoich marines do desantu. A jeśli nawet by się zgodził, to nie wiem, czy oni okażą się lepsi
od reszty ludzi admirała.
- Nie widzę potrzeby pożyczania czegokolwiek. My dwaj nie starczymy?
- Co za “my”? - zapytała Sh’aarl’t.
- Ja i nasz nieustraszony komandor Sten, rzecz jasna.
- Domyślam się, że to nie jest twój kolejny głupi dowcip.
- Nie. Mówię bardzo poważnie.
- Bzdura, panie Kilgour - stwierdziła Sh’aarl’t. - Uważacie się za nadludzi? Nie wiem, czego ty
dokonałeś wcześniej, ale nasz nielękający się śmierci dowódca był po prostu zwyczajnym oficerem
gwardii.
No cóż. Zarówno Alex jak i Sten ukrywali lata służby w Modliszkach.
- Czyżbyś i ty się wahał, komandorze? Martwisz się, że taki stary dziad, jak ja, nie da rady? A
może zmiękłeś? Zauważyłem, że ostatnio urósł ci brzuch.
Sh’aarl’t uznała to za skrajną niesubordynację i obrazę oficera. Czekała, aż padnie grom. Nic z
tych rzeczy. Sten wyglądał tylko na urażonego.
- Wcale nie utyłem, Kilgour.
- Jasne, chłopcze. To tylko fałda na twoim skafandrze.
- Wy mówicie serio!? - spytała zaskoczona pajęczyca.
- Myślę, że nie ma innego sposobu, żeby dobrać się do tego składu - odparł Sten.
- Pamiętaj, że w imperialnym regulaminie jest artykuł wyraźnie nakazujący oficerowi
zastąpienie przełożonego w kilku przypadkach. Cytuję: “gdy odniósł on uniemożliwiające pełnienie
obowiązków obrażenia; gdy nie może wypełnić powierzonej mu misji, albo utracił równowagę
umysłową.” Koniec cytatu.
- W tej flocie, poruczniku, są sami straceńcy, potępieńcy i wariaci. Kto może nas sądzić?
- W porządku. Spróbuję raz jeszcze. Dwóch matrosów nie da rady zająć całego magazynu z
bronią.
Sten i Alex popatrzyli na siebie. Skład z bronią? Do diabła, niejeden rząd układu planetarnego
upadł, kiedy zajęli się nim dwaj funkcjonariusze z Sekcji Modliszki.
- Domyślam się, że masz jakiś plan. Chyba nie chcesz rzucić się na oślep, wywijając
kordelasem? - zapytał Sten.
- Jeszcze niczego nie wymyśliłem - przyznał Alex. - Ale na pewno coś mi przyjdzie do głowy.
- Nie męcz się, panie Kilgour. Wpadłem na pewien doskonały pomysł.
- Nie mów...! No to jesteśmy ugotowani.
- Jak stąd wyjdziesz, zechciej łaskawie poprosić pana Fossa, żeby oderwał tyłek od stołka i
pofatygował się tutaj.
Sh’aarl’t patrzyła na nich krytycznie. Nie była głupia.
- Bardzo interesujące - rzekła z namysłem. - Albo obaj dostaliście świra, albo ktoś mnie
okłamuje.
- Przepraszam?
- Kiedyś słyszałam, że jak się służyło w siłach specjalnych, to potem ma się podrobiony
przebieg służby. Są jakieś komentarze?
- Fajne rzeczy opowiadasz, Sh’aarl’t. Na pewno później sobie o tym pogawędzimy. No, panie
Kilgour. Czas ucieka.
Wprowadzenie w życie planu Stena nie wymagało użycia zaawansowanej technologii. Ale
metoda ataku w większej części opierała się na technice wojennej.
Rozwiązanie leżało w doskonałości nowoczesnych systemów kontroli ognia i obrony
przeciwlotniczej. Dni, kiedy dzielni, bystroocy strzelcy skuleni za działkami otwierali ogień do
przelatujących górą samolotów, minęły już dawno. W czasach Stena, miejsce odpalenia rakiety czy
wypuszczenia promienia lasera, było oddalone od centrum operacyjnego o kawał drogi. To
centrum, wedle założeń komandora, znajdowało się pośrodku doliny i miało rozgałęziony system
czujników ulokowanych na ziemi albo w powietrzu.
Jeśli kontrolowana przestrzeń została naruszona, stopień zagrożenia był oceniany
automatycznie, a zespół przeciwlotniczy przechodził w stan pogotowia. Cele, w zależności od
potrzeb, przydzielano rozmaitym rodzajom broni. Wtedy dopiero otwierano ogień.
Prawdopodobnie żadne ze stanowisk przeciwlotniczych z osobna nie mogło działać
samodzielnie, gdy centrum sterowania uległo zniszczeniu. Załoga obsługująca poszczególne działa i
wyrzutnie ograniczała się zapewne do jednego czy dwóch artylerzystów, dwóch techników obsługi
i kilku wartowników.
Broń była zdalnie naprowadzana na cel i w ten sam sposób odpalana, toteż jej obsługa
wymagała trochę więcej czasu, niż gdyby akcja odbywała się na miejscu. Każde działo musiało też
mieć zaprogramowaną martwą strefę. Na przykład - nie mogło strzelać do atakującego samolotu,
jeśli na drodze pocisku, rakiety, czy promienia znajdowało się inne działo. Ze względu zaś na to, że
w dolinie zgromadzono materiały wybuchowe, żadne z dział nie mogło strzelać w dół.
Sten zaproponował, aby przeprogramować cały system obrony przeciwlotniczej. Foss
stwierdził, że nietrudno skopiować system. Kłopot polegał tylko na tym, że nowy program należało
później wprowadzić do urządzeń tahnijskiej bazy.
Na szczęście, nie wszystkie maszyny Tahnijczyków, zestrzelone nad Cavite w Dniu Imperium,
były całkowicie zniszczone. Sten i Foss przeszukali złomowisko, dokładnie przyglądając się
połączeniom elementów elektronicznych używanych przez nieprzyjaciela. Przejrzeli też broń
porzuconą na Romney. Sten doszedł do wniosku, że musiała być tahnijskiej produkcji.
Wreszcie zbudowali coś, co Foss nazwał “wichajstrem na wroga”. Składało się to: z pojemnika
z urządzeniem kontrolnym anodyzowanym na taki sam kolor, jaki miała elektronika znaleziona we
wrakach; ze zwisających kabli i oddzielnego źródła mocy. Wszystko mieściło się w dwóch
plecakach o wadze dwadzieścia pięć kilo każdy.
Suttonowi udało się wytrzasnąć dwa komplety fototropicznych kombinezonów maskujących,
jakich używały Modliszki. Wóz bojowy został pokryty powłoką absorbującą promienie radaru.
Zaopatrzono go też w pokrywę odbijającą fale wysyłane przez czujniki. Nic nie działało bez
zarzutu, ale Sten uznał, że Alex ma rację: Tahnijczycy nie będą się spodziewali tego rodzaju
dywersji.
Sh’aarl’t nalegała, żeby to “Claggett” przewiózł komandosów. W końcu nikt inny tylko ona
odnalazła cel. Sten nie wiedział, czy zmierzwione włosy pokrywające ciało pajęczycy oznaczały
złość, zaniepokojenie, czy przeświadczenie, że jej dowódca zwariował.
Obniżyła lot “Claggett”, weszła do atmosfery z dała od bazy, potem leciała tuż nad ziemią aż
do momentu, kiedy radary okrętu zaczęły przechwytywać sygnały nadawane przez bazę. Kolejny
raz potwierdziła się wyższa jakość czujników produkowanych w imperium.
Sten i Alex wyładowali sprzęt i wóz bojowy z kapsuły ładunkowej spuszczonej z pokładu
fregaty. Ustalili, że miejsce ewakuacji będzie to samo. Spotkają się za dwa dni planetarne.
Sh’aarl’t żałośnie pomachała za nimi czułkiem, śluzy zamknęły się z sykiem i “Claggett”
wzleciał w powietrze.
Sten i Alex wsiedli do wozu. Lecieli bardzo wolno, zaledwie metr nad ziemią. Zmierzali w
kierunku składu amunicji. Nie poruszali się po linii prostej, wóz sunął do doliny zygzakiem. Gdyby
nawet Tahnijczycy wychwycili niezidentyfikowany obiekt, to fakt, że nie zmierzał on wprost do
bazy, uspokoiłby ich zapewne.
Obaj marynarze byli lekko uzbrojeni. Dysponowali minipistoletami automatycznymi i
czterema granatami. Mieli też kukri - wygięty nóż bojowy, którym nauczyli się posługiwać, gdy
służyli w formacji gurkhów. Sten nosił jeszcze swój mały nóż, ukryty w pochwie wszytej w skórę
przedramienia.
Kiedy do doliny pozostało jakieś dziesięć kilometrów, Sten zatrzymał wóz bojowy i czekał na
zapadnięcie ciemności. W słabnącym świetle dnia widział krąg skał otaczających skład. Przez
lornetkę zobaczył coś, co przypominało stary krater wulkaniczny o bardzo stromych zboczach. To
dobrze - nikt zapewne nie będzie się spodziewać gości z tej strony.
Gdy się całkiem ściemniło, Sten podjechał jeszcze kawałek. Zahamował u podnóża skalnej
ściany. Obaj naciągnęli kaptury wyposażone w noktowizyjne gogle, włożyli plecaki i zaczęli się
wspinać.
Pokonanie trasy wymagało wiele wysiłku i sprytu, ale lina okazała się niepotrzebna.
Największy problem sprawiały kruche kawałki skały pod stopami. Gdyby któryś z nich poślizgnął
się, to prawdopodobnie zjechałby na plecach na dół, a przy okazji uruchomił urządzenia alarmowe.
Droga, którą uprzednio wybrali, wiodła w górę, ku stanowisku jednego z laserów przy wejściu do
doliny.
Wszystko wskazywało, że Kilgour rozumował prawidłowo - nikt nie szukałby tu jakiegoś
głupiego piechura, próbującego wedrzeć się do środka.
Pierwsze urządzenie alarmowe, na które natrafili, było bardzo prymitywne - zwyczajna
fotokomórka umieszczona metr nad ziemią. Jeśli tę planetę zamieszkiwały mniejsze zwierzęta, z
powodzeniem mogły pokonać tę przeszkodę, nie przerywając strażnikom snu.
Sten i Alex przeczołgali się dołem.
Drugą linię obronną przyszło im forsować z większym trudem. Składały się na nią małe
półkoliste sensory, nastawione zapewne na określony typ fizyczny intruza. Wszczynały alarm, jeśli
wychwyciły w pobliżu coś o określonym kształcie, ciepłocie ciała i ciężarze, który powodował
drgania ziemi. Kilgour już chciał przeprogramować sensor za pomocą standardowego wyposażenia
elektronicznego, jakim posługiwały się Modliszki, ale ostatecznie zrezygnował. Okazało się, że
system alarmowy nie był nawet włączony. Jednak na wszelki wypadek, Sten wyciągnął swój nóż,
rozciął metaliczną pokrywę czujnika i mocno zamieszał w elektronicznych wnętrznościach.
Jak do tej pory, misja przebiegała w sposób standardowy - rekrut w połowie szkolenia
unitarnego gwardii zdołałby dokonać tego samego.
Dalej powinny być druty alarmowe. Były. Obaj marynarze ostrożnie je przekroczyli.
Wyłączyli zasilanie noktowizorów, położyli się płasko na brzuchach i zaczęli wypatrywać
wartownika. Nad obrzeżem urwiska widniał kontur wielkiego lasera. Obok stały dwa barakowozy,
w których zapewne mieszkała załoga.
Sten rozejrzał się, używając lornetki noktowizyjnej, nastawionej na bierny odbiór. Jeśli ktoś
inny też korzystał z noktowizora, Sten natychmiast namierzyłby tego osobnika. Nic. Przełączył
urządzenie na odbiór aktywny.
Znalazł strażnika. - Siedział na stopniach jednego z barakowozów. Broń stała obok, oparta o
ścianę. Wydawało się, że mężczyzna jest bardzo zainteresowany tym, co się dzieje na ziemi,
między jego butami.
Sten wyobraził sobie, jak Alex mruczy: - ruszamy. Znów założyli kaptury i podpełźli do
lasera.
Kilgour znalazł łącza prowadzące z lasera do centrali. Stwierdził, że nie mają zamontowanego
alarmu, więc szybko je porozpinał. Z plątaniny kabli przy własnym urządzeniu wybrali właściwe
przewody. Szczęście im dopisało - jedna z końcówek, w które Foss wyposażył przewody, pasowała.
Wepchnęli urządzenie pod podstawę działa i przymocowali je, wraz ze źródłem zasilania, do
płyty stanowiącej fundament lasera. Alex odbezpieczył zawleczkę na kontrolce. Pojawiła się blada
poświata. Jeśli wszystko inne funkcjonowało równie dobrze, cel został osiągnięty.
Sten i Alex znów zniknęli w ciemnościach i ześlizgnęli się do wozu bojowego. Sten był niemal
pewien, że fortel nie zadziała. To niemożliwe, żeby coś tak wyrafinowanego i chytrego bez zarzutu
spełniło wszelkie oczekiwania.
Interesujący może być następny etap. O ile uda im się dotrzeć na “Claggett”.
Stali na mostku “Claggett”, stłoczeni jak sardynki. Sten i Alex koniecznie chcieli widzieć, czy
plan się powiódł.
Sh’aarl’t wprowadziła okręt w atmosferę na granicy zasięgu czujników tahnijskiego satelity,
po czym zanurkowała w dół.
Mieli nadzieję, że to wprowadzi w ruch obronę przeciwlotniczą.
Pajęczyca wystrzeliła też dwie zdalnie sterowane maszyny latające.
Były tak zaprogramowane, żeby czujniki nieprzyjaciela odbierały je jako fregaty. Sh’aarl’t i jej
zbrojmistrz założyli hełmy wirtualne.
- Odległość: cztery kilometry... - mruczała ośmionoga dama. - Namierzyli nas... trzy kilometry.
Centrala nakazała całej samonaprowadzającej się artylerii otworzyć ogień. Rzecz jasna,
jednym z dział był laser, w którym Sten i Alex nanieśli pewne poprawki. Broń zwróciła lufę w
stronę dna doliny. Zdalnie sterowane maszyny znajdowały się o dwa kilometry od celu, kiedy z
krateru buchnął płomień i fioletowe światło. W powietrze wyleciało siedemdziesiąt pięciometrowej
długości pocisków statek-statek. Kula ognia przetoczyła się po równinie. Wybuchły następne dwa
magazyny amunicji.
System obrony przeciwlotniczej strzelał nadal. Jedną ze zdalnie sterowanych maszyn
dosięgnął promień lasera. Uderzyły w nią też trzy rakiety. Wyparowała. Sh’aarl’t zaklęła i ściągnęła
hełm.
Komputer centrali stwierdził wreszcie, że jeden z laserów ma awarię, więc go odłączył. Wtedy
urządzenie uruchomiło własne źródło zasilania urządzenia kontrolnego i aktywizowało drugi
program. Laser, nastawiony na ogień szybki, rozsyłał impulsy po całej dolinie.
W barakowozach rozdzwoniły się alarmy. Technicy wyskoczyli na zewnątrz. Ich działo
systematycznie niszczyło to, czego miało strzec.
Przerażeni i zdezorientowani strażnicy biegli ku panelowi sterowania, kiedy zdalnie sterowana
maszyna latająca, ogarnięta płomieniami, runęła w głąb doliny. Skład amunicji zamienił się w kulę
ognia.
Sh’aarl’t wyprowadziła “Claggett” na pełnej mocy w przestrzeń. Niektóre z jej oczu
obserwowały tylne ekrany - czy nie zbliża się jakiś tahnijski myśliwiec, ale większość uwagi
skupiła na ekranie, który pokazywał płomienie i dymy strzelające niemal do krańców atmosfery.
Sten i Alex popatrzyli na siebie.
- Podziałało - powiedział Sten z pewnym zaskoczeniem.
- Jasne, czy którykolwiek z moich planów zawiódł?
- Twoich?!
- No, nie bądźmy drobiazgowi. Ty też miałeś w tym swój udział.
- Pięknie - rzekł Sten z rezygnacją. - Rozumiem, i czuję się zaszczycony, że w ogóle
dopuściłeś mnie do spółki.
Rozdział pięćdziesiąty pierwszy
Plan bitwy Xaviera van Doormana był gotów do wprowadzenia w życie. Admirał opatrzył go
kryptonimem “Operacja Riposta”. Sten pewnie zmieniłby tę nazwę na “Ostatnie Tchnienie”, ale nie
chciał zrażać bohaterów, zanim wejdą w dolinę śmierci.
Van Doorman nie przejawiał jednak zbyt wielkiego optymizmu, kiedy zaczęła się odprawa.
W sali zebrało się dziewięć osób: van Doorman, osobisty wróg Stena - komandor Rey Halldor,
czterech kapitanów, dwóch poruczników, dowódca fregat. Kapitanowie byli szyprami niszczycieli.
Porucznicy dowodzili trałowcami.
Van Doorman przedstawił wszystkich, potem powiedział, że nie chce, żeby jego słowa wyszły
poza salę narad bez względu na okoliczności. Miał zapewne rację, jako że to, co powiedział, mogło
wprawić jakichkolwiek słuchaczy w stan przygnębienia.
Admirał oświadczył, że Tahnijczycy są zapewne o krok od drugiego ataku na Cavite. Przyznał,
że 23. flota nie zdoła odeprzeć inwazji.
Ale nie można tylko siedzieć i czekać na uderzenie.
Strategia van Doormana przypominała nieco taktykę Stena. Zamierzał uderzyć na wroga i
popsuć im szyki. Resztki 23. floty jedynie powstrzymywałyby najeźdźców, dopóki imperium nie
przyśle posiłków. A wtedy Tahnijczycy zostaną wyparci ze Światów Pogranicza.
Sten wiedział z danych wywiadu, że nie ma co liczyć na wydajną pomoc ze strony imperium.
Ale van Doorman przynajmniej wymyślił jakiś plan akcji. Stena nawet zaskoczył fakt, że plan
nie był taki zły. Przynajmniej - nieźle został zaprezentowany podczas odprawy.
- Proponuję - zaczął van Doorman - żeby z czterech niszczycieli utworzyć grupę bojową, którą
nazwałem: grupa uderzeniowa “Halldor”. - Skinął głową pod adresem stojącego u jego boku
komandora. - Rey Halldor będzie dowodził manewrami w czasie bitwy. Komandor Sten i jego
związek taktyczny ustalili, że Tahnijczycy przesuwają siły uderzeniowe do następujących układów.
- Rozjaśnił się ekran ścienny, ukazując bezpośrednie sąsiedztwo gwiezdne Cavite. - Tahnijczycy nie
podejmują ryzyka. Przemieszczają swoje siły, korzystając z ekliptyk układów jak z tarczy. Ich
jednostki poruszają się blisko planet, które w ten sposób służą im jako osłona. Konwoje są silnie
chronione, ale wedle raportu komandora Stena, eskorta jest znacznie mniejsza na niskich orbitach
planetarnych. Panowie, to podstawa naszego planu.
Pomysł polegał na tym, że grupa uderzeniowa 23. floty miałaby się zaczaić tuż nad
powierzchnią powłoki atmosferycznej jednej z planet leżących na drodze tahnijskich konwojów.
Należy zapewnić odpowiednie ekranowanie, żeby uchronić niszczyciele przed wykryciem przez
wrogą eskortę.
- A tak wygląda szyk statków w czasie natarcia - powiedział van Doorman.
Rozbłysnął następny ekran. Przed niszczycielami zostały ustawione dwa trałowce. Same
niszczyciele szły w szyku równoległym. Admirał przyznał, że nie był to układ idealny dla
nacierającej floty. Ale w bazie pozostało tylko sześć sprawnych niszczycieli, a cztery z nich
przeznaczył do grupy uderzeniowej i nie zamierzał stracić choćby jednego na polu minowym.
Fregaty Stena miały ubezpieczać skrzydła. Van Doorman liczył na to, że jego okręty
spenetrują osłonę konwoju, zanim zostaną wykryte.
- Jeśli dopisze nam szczęście - powiedział - tak się stanie. Wtedy, komandorze Sten, wykona
pan dodatkowe zadanie. Trzeba ostrzec grupę, gdyby okręty Tahnijczyków przystąpiły do natarcia.
Dobrze, że przynajmniej mi nie kazał powstrzymać Tahnijczyków, myślał Sten. Niszczyciel
wroga może unicestwić fregatę za pomocą uzbrojenia pomocniczego.
Niszczyciele otrzymały rozkaz, żeby likwidować statki zaopatrzeniowe i unikać walki z
okrętami wojennymi nieprzyjaciela.
- Kiedy dostaniecie się między zaopatrzeniowce - kontynuował van Doorman lekko
podnieconym głosem - będziecie jak lis w kurniku.
Niszczyciele miały dokonać podwójnego przejścia przez konwój i odskoczyć. Dokończenie
dzieła przypadło fregatom Stena. Po akcji eskadra powinna ruszyć do odwrotu, w ślad za
niszczycielami. Ostatnie odskoczyłyby trałowce, kładąc miny.
- Wreszcie - powiedział Doorman - na skraju pola bitwy umieszczę się ja na “Swampscotcie”.
Będę was krył. Wolałbym brać udział w ataku. Ale “Swampscott”... - Sten w myśli dokończył
wypowiedź admirała: nie trzyma się kursu, nigdy nie brał udziału w bitwie, ma pajęczyny w
wyrzutniach, rozpadnie się, jeśli dać mu pełną moc. Ale przynajmniej nikt nie powie, że van
Doormanowi brakuje odwagi.
Van Doorman skończył odprawę i wręczył oficerom koperty z rozkazami. Potem, bardzo
wzruszony, stanął na baczność i zasalutował.
- Darz “bór”! - rzekł podniośle. - Obyście wrócili z łupem.
“Z łupem”! Sten był znacznie bardziej sceptyczny.
W korytarzu zatrzymał Halldora.
- Kiedy zaatakujesz - zaczął dyplomatycznie - jakim pójdziesz kursem?
- Powiadomię twoją eskadrę o moich intencjach - odparł chłodno Halldor.
Wspaniale, pomyślał Sten. Brijit wpadła teraz w rączki doktor Morrison. Obaj przegraliśmy,
ale ty nie możesz się z tym pogodzić.
- Nie o to mi chodzi - kontynuował. - Moje łódki będą na skrzydłach, a ty odpalisz pociski w
różne strony. Rzecz w tym, żeby nikt z moich nie znalazł się na kursie twojej rakiety.
Halldor zastanawiał się przez chwilę.
- Powinieneś włączyć identyfikator, kiedy ruszymy do akcji... a ja wprowadzę twój kod do
programu pocisków.
- Nie zadziała, komandorze. I tak będziemy za bardzo odsłonięci. Jeśli jeszcze zaczniemy
nadawać kod, to już koniec z nami. Może nastawiłbyś rakiety na większe obiekty. Wtedy pociski
nie polecą za takimi kurduplami jak my.
Halldor zmierzył Stena wzrokiem.
- Jesteś bardzo ostrożny, prawda komandorze?
Chciałbyś klapsa w dziąsło, rzucił w myślach Sten. Ale tylko się uśmiechnął i powiedział:
- Nie to, że ostrożny, po prostu tchórzliwy, komandorze Halldor.
Zasalutował i wyszedł ze sztabu, żeby zwołać odprawę swoich oficerów.
Bitwa na orbitach planety Badung mogłaby wejść do historii imperium i podręczników
marynarki wojennej jako klasyczna akcja nękająca.
Ale stało się inaczej.
Ponoć kiedy Napoleon przed wręczeniem jednemu ze swoich generałów buławy
marszałkowskiej słuchał o jego zwycięstwach, wykrzyknął: “Do diabła z umiejętnościami! Ale czy
on ma szczęście?”
Van Doormanowi - bez względu na inne cechy - szczęścia brakowało.
Bitwa zaczęła się wzorcowo. Grupa uderzeniowa do ostatniej chwili nie została wykryta.
Pojawił się tahnijski konwój - pięć tłustych transportowców, eskortowanych przez sześć
niszczycieli, krążownik i flotyllę lekkich patrolowców.
Halldor rozkazał atakować.
I wtedy wszystko poszło źle.
Niszczyciel Halldora wpadł na jakieś stare żelastwo wałęsające się po kosmosie. W pokładzie
bojowym powstała dziura. Halldor przekazał dowodzenie na drugi niszczyciel, a sam zwisając na
burtę, wycofał się pod osłonę “Swampscotta”. Trzy niszczyciele dalej prowadziły atak.
Sten zmrużył oczy, wpatrując się w główny ekran “Gamble”. Nie musiał przenosić wzroku na
ekran komputera pokładowego, żeby wiedzieć, co się stało.
Trzy niszczyciele odpaliły rakiety przeciwpancerne, nastawione na największy zasięg.
Przyczyn takiego postępowania było wiele - jedna z nich to fakt, że poza załogą Stena, żaden ze
zbrojmistrzów i ogniomistrzów 23. floty nie brał udziału w prawdziwej walce. W czasach pokoju,
w ramach ćwiczeń, odpalali zapewne po jednym ostrym pocisku rocznie, a starcia przy użyciu
symulatorów, to jednak nie to samo, co prawdziwa bitwa.
Inną przyczyną mogły być pogłoski o używanych przez Tahnijczyków rakietach do zwalczania
okrętów. Ponoć miały one cięższe głowice, lepsze naprowadzanie i poruszały się szybciej niż te,
które stosowała flota imperialna. Te pogłoski nie miały nic wspólnego z prawdą, choć tahnijskie
niszczyciele okrętów rzeczywiście mknęły bardzo szybko. Tahnijczycy po prostu byli lepsi, bo w
latach poprzedzających wybuch wojny ćwiczyli bardzo intensywnie.
Trzecia przyczyna leżała w błyskawicznie rozchodzącej się plotce, że imperialne pociski mają
jakiś poważny feler. Nie idą tam, dokąd sieje wyśle, nie słuchają programu i nie wybuchają w
miejscu, w którym powinny. To z kolei należało uznać za całkowitą prawdę.
Toteż trzy imperialne niszczyciele doszły tylko do połowy planowanej trasy i zawróciły. Po
kilku sekundach jeden z nich dostał i eksplodował. Raport złożony po akcji stwierdzał, że
niszczyciel otrzymał trafienie pociskiem wystrzelonym przez krążownik nieprzyjaciela. Ale Sten
widział, jak transportowiec wysyła stado rakiet o krótkim zasięgu.
Pozostały dwa niszczyciele. Robiły odwrót na pełnej mocy. Kiedy dotarły już do sektora, w
którym mogły liczyć na jaką taką osłonę ze strony “Swampscotta”, odpaliły po trzy pociski. Nie
były wycelowane - stwierdziły to komputery pokładowe na fregatach Stena.
Później, kapitanowie twierdzili, że ich rakiety osiągnęły cel. Wedle ich raportów, jeden
tahnijski niszczyciel uległ zagładzie, krążownik został poważnie uszkodzony, a drugi niszczyciel
także dostał, chociaż lżej. Pięć trafień na sześć strzałów.
Niestety, raporty fałszowały fakty.
Żaden z imperialnych oficerów nie kłamał. Na ekranach dowódcy widzieli eksplozje swoich
pocisków tuż obok okrętów nieprzyjaciela i uznali, że trafili. Tak to zazwyczaj bywa w bitwach -
ludzie widzą to, co chcą widzieć.
Tylko jeden strzał okazał się celny.
Prawdopodobnie Halldor zaniedbał wprowadzenia do programu rakiet danych na temat
wielkości atakowanych obiektów, chociaż utrzymywał, że to zrobił. A może pociski same jakoś się
rozprogramowały.
Jedna rakieta trafiła - dokładnie w śródokręcie “Kelly”.
Porucznik Lamine Sekka zginął wraz z załogą - dwoma oficerami i dziewięcioma
marynarzami.
Jedna czwarta eskadry Stena przestała istnieć w ułamku sekundy.
Rozdział pięćdziesiąty drugi
Wracali na Cavite jak pies z przetrąconą łapą. Grupa uderzeniowa nie wypełniła zadania, a
załogi Stena przeżyły ciężki szok. Służba na fregatach przypominała nieco działania w drużynach
Modliszek - zazwyczaj ponosili niewielkie ofiary, byli specjalistami od unikania ognia ciężkiej
artylerii. Ale straty nieuchronnie się sumowały i w końcu, niewielu przyjaciół zostawało, żeby
urządzić stypę.
Grupa uderzeniowa kulała, bo w chwilę po tym, jak ocalałe jednostki schroniły się pod osłonę
“Swampscotta”, na przestarzałym okręcie wybuchła jedna z dysz napędu. Ostatecznie to
niszczyciele i fregaty osłaniały krążownik w drodze na Cavite.
Ku ogólnemu zaskoczeniu, na Cavite roiło się od statków kosmicznych. Wielkie okręty -
transportowce, desantowce, zespoły bojowe - wypełniały niebo i lądowiska floty. Na skraju
atmosfery zawisły dwa krążowniki liniowe.
Stenowi przez moment zdawało się, że Tahnijczycy dokonali inwazji pod nieobecność grupy
bojowej, która w tym czasie tropiła ich konwój. Ale komputer pokładowy zamruczał i zaczął
nadawać kody identyfikacyjne okrętów.
Na Cavite zawitała flota imperialna wraz ze statkami pomocniczymi w wystarczającej liczbie,
by przewieźć na planetę dywizję gwardii.
Sten i Alex wymienili spojrzenia. Nie powiedzieli słowa - obok, przy pulpicie siedział Foss.
Ale pomyśleli to samo: być może nie są przeznaczeni na straty, a wojna nie jest jeszcze przegrana.
Z takimi posiłkami zdołają co najmniej powstrzymać Tahnijczyków.
Jednostką, która przybyła na Cavite, okazała się Pierwsza Gwardyjska. Najlepsza, elitarna
dywizja, jaką dysponowało imperium. Dowodził nią generał Mahoney, niegdysiejszy szef Stena i
Alexa w Modliszkach.
Wylądowali. Sutton i obsługa naziemna dostali rozkaz uzupełnienia paliwa, zapasów i
amunicji, tak by start mógł nastąpić natychmiast. Dla obsługi “Kelly” Alex uczynił wyjątek.
Wiedział, że będą opłakiwać okręt oraz jego załogę i bez końca rozpamiętywać, czy czegoś nie
przeoczyli, czegoś, co mogło się przyczynić do zniszczenia jednostki. Ludzie zajmujący się “Kelly”
dostali sześciogodzinną przepustkę.
Niewiele uciech czekało na wolnych od zajęć marynarzy w zrujnowanym Cavite City. W
wielkiej części miasta, nadal zajmowanej przez tahnijskich osadników, zawsze czyhało jakieś
niebezpieczeństwo. Lepiej było tam nie wchodzić, chyba że użyło się opancerzonych grawisań.
Połowa sklepów należących do imigrantów z imperium stała wypalona, a ich właściciele uciekli.
Ceny za przelot statkami handlowymi, których kapitanowie wykazywali się na tyle dużą
zręcznością i odwagą, żeby przedrzeć się przez tahnijskie patrole, ustalano według bardzo prostej
zasady - ile jest wart twój majątek w gotowiźnie? Tylko niezwykle bogaci ludzie mogli się starać na
poważnie o kąt w zatęchłej ładowni.
Sten napisał raport z przebiegu akcji. Potem on i Kilgour umyli się, ogolili, założyli swoje
nieco zużyte mundury wyjściowe i poszli szukać kwatery głównej gwardii.
Znaleźli generała Mahoneya w otoczeniu podwładnych. Kwaterę dywizji stanowiły
transportery opancerzone zaparkowane o pół kilometra od lądowiska. Sten zdziwił się, że Mahoney
nie pozostał na okręcie dowodzenia.
Generał dojrzał ich, kiedy stanęli obok jego wozu. Wykonał trzy gesty: poczekać, za dziesięć
minut, wpadłem w drakh.
Dopiero po dwudziestu minutach ostatni oficer dostał rozkazy i odbiegł, żeby je wykonać.
Wtedy Mahoney zajął się Stenem i Alexem.
- Niezła flota - powiedział, wskazując na ekran monitora. - Podziwiajcie ją panowie, ale
szybko. Bo za jakieś czternaście godzin już jej tu nie będzie. Nie wiem, jak nazywają taką operację
w Akademii Sztabu Imperialnego, ale ja ochrzciłbym ją: “Wysiadka i Odlot”.
- A co im się tak spieszy? - zapytał Alex. - Marynarka wojenna boi się, że pobrudzi sobie
mundury?
- Istnieje ważniejszy powód - odparł Mahoney. - I gdybym za dwadzieścia minut nie miał
narady sztabowej, to wyciągnąłbym butelkę i podał wam wszystkie szczegóły. A tak, tylko ogólnie
przedstawię sprawę. Po pierwsze, Centralny Świat nie chce, żeby flota tu została. Jest niedobrze.
Wy dwaj, obwiesie, pewnie już widzieliście tajne depesze, które dostał van Doorman z centrali?
Widzieli - Sten po prostu nacisnął klawisz komputera, Alex natomiast pięknie się uśmiechnął
do szyfrantki na “Swampscotcie”. Raporty były koszmarne.
- Prawdziwy stan jest jeszcze bardziej opłakany - powiedział Mahoney. - Ładna ta flota, co? I
duża. Ale pewnie zaskoczyłaby was wiadomość, że to jedyna nie tknięta siła uderzeniowa w tej
ćwierci galaktyki?
Sten mrugnął.
Mahoney zrobił ponurą minę.
- Tahnijczycy i wszyscy ich nowi sprzymierzeńcy niewiele oszczędzili. Dwie rzeczy mogą was
zainteresować: jak do tej pory nie zdołaliśmy wyprowadzić ani jednego natarcia. Zarówno
przeciwko samym Tahnijczykom jak też, w celu odbicia któregoś z utraconych układów
gwiezdnych. Ta flota dała osłonę moim transportowcom. Jak tylko się wyładujemy, wezmą na
pokład wszystkich imperialnych osadników, którzy mają dość oleju w głowie, żeby się ewakuować.
Potem wezmą dupy w troki i odlecą. Zostanie tylko kilka desantowców i łodzi patrolowych.
Sten skrzywił się.
- Niewielki mają wybór - ciągnął Mahoney. - Imperium nie może ryzykować utratę tej floty.
- Coś mi się zdaje, że Pierwsza Gwardyjska już niezbyt długo będzie istniała - powiedział
Sten.
- Wesołek z twojego dowódcy - parsknął Mahoney do Alexa.
- Tak jest, panie generale. On myśli, że wszyscy pójdziemy na przemiał.
- Dobra. To, co powiem, jak i wszystko inne, jest ściśle tajne. Musimy utrzymać Cavite. I tak
będzie, co ma być. A imperium potrzebuje przyczółka, żeby wyprowadzić natarcie.
- Kto wpadł na ten idiotyczny pomysł?
- Twój były szef - odparł Mahoney.
Sten poczuł ogromne zakłopotanie. Nikt nie powinien obrażać Wiecznego Imperatora, nawet
podczas całkiem nieoficjalnej rozmowy.
- Przepraszam, panie generale. Ale mimo wszystko nie sądzę, żeby to poskutkowało.
Chociaż w transporterze znajdowali się zupełnie sami, Mahoney zniżył głos:
- Ja też, komandorze. Imperatorowi wydaje się chyba, że ciągle ma czas. Wcześniej czy
później zwyciężymy. On obstawia, że wcześniej.
- Chciałbym zadać osobiste pytanie. A co pan o tym sądzi?
- Myślę, że ty, ja, gwardia i van Doorman ze swoją flotą, wszyscy skończymy jako najwyższej
jakości męczennicy, doskonały materiał propagandowy dla rekrutowania ochotników do armii. No
cóż, gorzej już być nie może - dodał szczerze.
A jednak Mahoney się mylił. Mogło być gorzej.
Trzy godziny później, zanim flota zdążyła rozładować zapasy, dwa tahnijskie niszczyciele
uderzyły na bazę Cavite. Jeden został trafiony i zniszczony, a drugi odniósł ciężkie uszkodzenia w
czasie odwrotu, ścigany przez krążownik.
Ale admirał floty miał ścisłe i jasne rozkazy: jeśli Tahnijczycy dokonają jakiegokolwiek ataku,
należy natychmiast się wycofać, bez względu na zaawansowanie wykonania misji na Cavite.
Luki zamknęły się z sykiem. Imperialna flota wzbiła się w powietrze i zniknęła z pola
widzenia, przechodząc na AM2. Niebo nad Cavite było równie puste, jak przed kilku godzinami.
Na dole zostało ponad siedem tysięcy porzuconych imperialnych osadników.
Dwa dni później na Cavite spadły tahnijskie bomby. Rozpoczął się nalot poprzedzający
inwazję.
Rozdział pięćdziesiąty trzeci
Pierwszy atak był udany. Nawet bardzo.
Okręty wroga wystrzeliły, jeszcze z jonosfery, czterdzieści bomb konwencjonalnych.
Wszystkie miały podobne cele - imperialne centra łączności i stacje komputerowe. Trzydzieści
jeden trafiło bezpośrednio, albo wystarczająco blisko, żeby dokonać znaczących zniszczeń. Sześć
następnych uszkodziło centrale na tyle, żeby wyłączyć je z działania co najmniej na godzinę. Dwie
bomby, zanim uderzyły, zostały zestrzelone przez drużynę przeciwlotniczą gwardii, a ostatnią
przejęła łódź patrolowa.
Te pociski, rzecz jasna, ktoś naprowadzał na cel. Mahoney, wraz ze swymi
wykwalifikowanymi technikami gwardii w niecałe trzy godziny dokonał analizy.
Czy bomby mogły być zdalnie sterowane przez operatorów ulokowanych na tahnijskich
okrętach? Mało prawdopodobne. Trafiały nie tylko w stałe centrale 23. floty - włączając w to
najważniejsze ze wszystkich centrum sygnałowe - ale również w trzy mobilne punkty łącznościowe
Mahoneya. Żaden operator nie wykazałby się takim refleksem, żeby spostrzec antenę i zdążyć
jeszcze zmienić tor spadającej bomby, naprowadzając ją dokładnie na cel.
Specjaliści Mahoneya nie wykryli też śladu transmisji skierowanej na bomby.
Van Doorman, którego zdolności w dziedzinie elektronicznej zatrzymały się na poziomie
rozumienia zjawiska łuku elektrycznego, miał własną teorię: Tahnijczycy skonstruowali tajną broń.
Nikogo nie zdziwiło, że analizy dokonywane przez techników floty były powtórzeniem tej
teorii. Chłopcy dobrze wiedzieli, po której stronie układu scalonego leżą konfitury.
Mahoney uprzejmie wysłuchał admirała i zajął się swoimi sprawami. Wiedział już trochę na
temat tego, co się stało. Jego ludzie nie próżnowali.
W każdej armii znajdzie się element fanatyzmu. Każda armia ma też tendencję do trzymania
się schematu, który raz, czy dwa razy okazał się słuszny. Dzieje się to do chwili, aż wyjdzie na jaw,
że wróg na tym korzysta. To prowadzi do tak zwanych strat od przyjaznego (bardzo) ognia, czasem
zatrważająco wysokich. A niekiedy nawet taka lekcja nie oduczy twardogłowych wojaków,
popełniania ciągle tych samych błędów.
Na przykład, w czasie wojen na starożytnej Ziemi, w latach 1914-1918, sytuacja na froncie
była patowa. Obie strony ugrzęzły w okopach. Dowódca jednej z wojujących stron, niejaki Haig,
rozkazał swoim żołnierzom, żeby poszli do ataku w szyku paradnym. W ciągu tego jednego dnia
zginęło sześćdziesiąt tysięcy ludzi.
Po takiej jatce, ktoś, kto zachował jeszcze odrobinę rozsądku, podałby się do dymisji albo
zmieniłby taktykę. Ale poza nielicznymi wyjątkami, ten sam schemat działań stosowano przez
prawie całą wojnę, aż do całkowitego wykrwawienia się armii. Za każdym razem liczba ofiar była
katastrofalnie wielka.
Tahnijczycy charakteryzowali się podobnym lenistwem umysłowym. Ich metoda - użycie
agentów naprowadzających bomby i rakiety za pomocą lasera - sprawdziła się wcześniej na ponad
stu planetach. Nie widzieli potrzeby, żeby zmieniać taktykę na czas bombardowania wstępnego
Cavite City. Szczególnie, że na miejscu mieli wielu wyćwiczonych agentów i gorliwych członków
różnych tahnijskich organizacji wywrotowych. Tych ostatnich nie brakowało mimo strat, jakie
przyniosła porażka w Dniu Imperium.
Na decyzję lady Atago i admirała Deski o użyciu naprowadzanych na cel bomb duży wpływ
miała zapewne rutyna. Drugi czynnik stanowiła pogarda, jaką oboje żywili dla wojsk imperium. Ale
miedzy próżniakami i rekrutami 23. floty a twardzielami z Pierwszej Gwardyjskiej istniała ogromna
różnica. Imperium nie toczyło, co prawda, żadnej wielkiej wojny od wielu lat, ale ta elitarna
jednostka miała wiele doświadczenia. Używano jej w przypadkach nadzwyczajnej potrzeby, jako
straży pożarnej imperium. Większość żołnierzy gwardii stanowili zawodowcy, a ponad połowa z
nich przynajmniej dwadzieścia lat spędziła w różnych sytuacjach bojowych. Do ich specjalności
zaliczały się walki uliczne i zabezpieczanie terenu.
Wokół Cavite City było rozmieszczonych ponad pięćdziesięciu obserwatorów
bombardowania. Ukrywali się na strychach oraz w niezamieszkanych budynkach. Niektórzy
operowali ze schowków w urzędach albo mieszkaniach.
Użyto dwóch batalionów gwardii. Żołnierze działali w pięcioosobowych zespołach. Pierwszy
pukał do drzwi i stawał z boku. Dwaj inni klękali po obu stronach z bronią gotową do strzału.
Ostatnia dwójka cofała się nieco i kryła pozostałych przed ewentualnymi strzałami z okien.
Jakikolwiek opór albo brak odpowiedzi - i drzwi wylatywały z zawiasów. Wszelkie podejrzenia, że
w razie konieczności generał Mahoney wolność obywatelską miał za nic, były prawdziwe. Zresztą,
jakakolwiek komisja śledcza mogłaby zacząć procedury tylko w przypadku, gdyby udało się
utrzymać Cavite. I oczywiście, po wygranej wojnie.
Grawisanie z urządzeniami do wychwytywania fal radiowych przemierzały ulice i
prześlizgiwały się nad dachami domów.
Zanim nadleciała druga fala tahnijskich fregat, żeby dokończyć bombardowania, znaleziono
czterdzieści siedem punktów naprowadzania. Niektóre zostały zlikwidowane wraz z lokatorami, z
innych Tahnijczycy uciekli zostawiając oprzyrządowanie. Kilkunastu zidentyfikowano i zabito w
momencie, kiedy próbowali oświetlić cele.
Bomby rozsypały się po całym mieście. Z punktu widzenia militarnego, to bombardowanie
było nieszkodliwe. Zniszczono tylko trzy ważne obiekty. Ale samo miasto bardzo ucierpiało.
Zginęło sześć tysięcy cywilów. Armia jest jednak bardzo samolubna.
Tahnijczykom nie udało się odlecieć bez szwanku. Fregaty Stena i eskadra łodzi patrolowych
czekali na nich na upatrzonej uprzednio orbicie. Zniszczono dwanaście okrętów wroga.
Nieprzyjaciel spodziewając się, że jego naloty wprowadzą chaos do obrony przeciwlotniczej
Cavite, wysłali z misją okręty drugiej i trzeciej klasy.
W odstępach trzygodzinnych nadeszły trzy następne fale tahnijskich maszyn. Za każdym
razem okręty wroga były dziesiątkowane. Żaden z nalotów nie osiągnął celu operacyjnego. Zginęło
natomiast bardzo wielu cywilów. Zarówno tahnijskich, jak i imperialnych.
Wtedy lady Atago zmieniła taktykę.
Sten zresztą uczynił to samo. Pod każdą fregatą kazał przywiesić drugie, opływowe kokony.
Ich zawartość stanowiła elektronika używana zazwyczaj przez niszczyciele. Z kokonów po kablu o
długości pół kilometra biegły sygnały do dziwnych wielościanów stojących na ziemi. Fregaty
zawisły na wysokości dwustu metrów nad głównym lądowiskiem.
- Naprawdę uważasz, że to zadziała? - zapytał Alex.
- Dlaczego nie? - odparł Sten.
- Pomyśl inaczej: a jeśli pójdzie nam za dobrze?
- Wtedy zginiemy.
- Nie twierdzę, że jestem niezastąpiony, ale chciałbym jeszcze pożyć.
Sten wydedukował, że skoro bombardowania przy użyciu pocisków naprowadzanych z ziemi
spaliły na panewce, to kolejnym razem wróg przypuści bardziej konwencjonalny atak.
I tak też było. Cztery tahnijskie niszczyciele weszły w atmosferę i oddały salwy zdalnie
sterowanymi pociskami. Tym razem operatorzy siedzieli na pokładach. Rakiety odpalono z
wysokości kilometra, około czterystu kilometrów od Cavite City.
- Jest odpalenie... następne... - zaczął nagle meldować Foss monotonnym głosem. Oczy miał
utkwione w ekran.
Takie same meldunki składali elektronicy z “Claggett” i “Richardsa”.
- Wszystkie okręty... gotowość bojowa - powiedział Sten. - Uruchamiać na mój rozkaz...
Teraz!
Tahnijscy operatorzy prowadzili pociski zarówno radarem, jak i za pomocą hełmów
wirtualnych. Rakiety sterowane tym drugim sposobem, łatwo było zagłuszyć. Tahnijczycy
spokojnie przechodzili wtedy na kierowanie radarowe.
Promienie naprowadzające namierzały wielkie metalowe obiekty. Wróg przypuścił atak
przeciwko resztkom 23. floty i tym nielicznym okrętom, które posiadał Mahoney.
Wykwalifikowani tahnijscy operatorzy w końcu znaleźli to, czego szukali... komputery
powstrzymały pociski od uderzenia w pojedynczy okręt... cele rosły z sekundy na sekundę.
- Pół naprzód - rozkazał Sten.
Fregaty uniosły się.
- Macie je?
- Hmm... tak. Wszystkie pociski zbliżają się do celu.
- Cała naprzód... teraz! Trzecia kosmiczna... teraz!
Fregaty wystrzeliły w przestrzeń.
Pociski były o włos od imperialnych statków - tak przynajmniej sądzili tahnijscy operatorzy.
Naprawdę, rakiety zbliżały się nie ku stojącym na lądowisku okrętom 23. floty, ale ku
wielościanom z urządzeniami antyradarowymi. Prawie wszystkie pociski miały włączony własny
mechanizm naprowadzający, uaktywniający się w momencie podchodzenia do celu. Próbowały
polecieć za okrętami Stena.
System stabilizacyjny został rozregulowany, rakiety wyrwały się spod kontroli. Kilka
ładunków, nadal kontrolowanych przez operatorów, leciało dalej. Na tahnijskich niszczycielach
próbowano dociec, co się stało. Okręt nie może przecież zniknąć bez śladu.
Sześciu rakietom, które goniły wielościany holowane przez okręty Stena, skończyło się
paliwo. Włączył się program autodestrukcji...
Sten nakazał odcięcie mocy. Tym razem się udało. Co będzie dalej?
Rozdział pięćdziesiąty czwarty
Stenowi i jego załodze wydawało się, że czas biegnie jak szalony. Zamiast się odwoływać do
zegarów i kalendarzy, mamrotali padając z wyczerpania: to było tego dnia, kiedy mieliśmy patrol
rozpoznawczy w takim to a takim sektorze. Nie, wtedy eskortowaliśmy trałowce. Pamiętasz? To
działo się wtedy, kiedy “Sampson” eksplodował. Pleciesz, wtedy wpadliśmy w zasadzkę.
Nikt nie pamiętał dokładnie. Każdy był gotów podpisać cyrograf w zamian za dwie wachty
nieprzerwanego snu, albo za posiłek, inny od zimnej brei łykanej w pośpiechu z konserwy, albo za
kąpiel, choć o tym marzono bardzo po cichu.
Śmierdziały okręty, śmierdzieli marynarze. Cuchnęli strachem, gazami wydechowymi,
ozonem, potem i przegrzaną izolacją. Zaczynali mieć awarie. Zepsuła się wyrzutnia “Kali” na
“Richardsie”. To nie miało większego znaczenia. Na składzie pozostały tylko trzy wielkie rakiety.
Oba działka na “Claggett” mogły prowadzić tylko ogień ciągły, a ich komputer stracił połowę
pamięci. Okrętowi flagowemu Stena, “Gamble”, pozostało jedynie sześć sprawnych wyrzutni
“Goblinów”.
Wszystkie napędy Yukawy nadawały się na złom. Już dawno, dawno temu przekroczyły
wszelkie limity techniczne. Napędy AM2 nadal działały sprawnie. I nic dziwnego, bo zawierały
mniej więcej tyle ruchomych części, ile miała cegła. Ale komputery nawigacyjne sprawiały kłopoty
- najpierw czterokrotnie planowano kurs, a potem wyciągano średnią. Przynajmniej wtedy, gdy
pozwalał na to czas.
A siły Tahnijczyków wzrastały. Ich wojska poczynały sobie coraz śmielej. Sten niemal tęsknił
za dniem inwazji.
Tymczasem fregaty dostawały kolejne misje. Eskortować statek X... patrolować strefę Y...
eskortować i osłania jednostkę gwardii Z, dopóki jej awangarda nie dotrze na miejsce...
Rutyna.
Właśnie podczas wykonywania jednego z takich standardowych zadań napotkali statek widmo.
Czujnik zameldował zbliżanie się jakiegoś transportowca. Szedł bardzo dziwacznym kursem.
Nie odpowiadał na sygnały, a jego system identyfikacyjny nadawał niewłaściwy kod. Zarówno
radar jak i łączność wirtualna zidentyfikowały obiekt jako typowy imperialny zaopatrzeniowiec.
Sten podejrzewał, że to może być pułapka.
Wprowadził “Gamble” i “Claggett” na kurs przecinający orbitę statku i czekał. “Richards”
został na Romney częściowo rozmontowany. Sutton i jego ludzie zapewniali, iż wiedzą, co się
zepsuło w napędach Yukawy, i obiecali, że szybko to naprawią.
Transportowiec pojawił się na ekranach detektorów kilka godzin później. Obie fregaty
czekały. Sten spodziewał się, że gdzieś za statkiem czyha para tahnijskich niszczycieli. Ale tam nic
nie było. “Gamble” zidentyfikował statek za pomocą katalogu “Jane’s” jako transportowiec klasy
“Atrek”. Jednostka nosiła nazwę “Galkin”.
Sten spróbował jeszcze raz wysłać wezwanie. Kodu automatycznego identyfikatora nie
zmieniano od tygodni. Innej odpowiedzi Foss nie otrzymał. Transportowiec nie nadawał na żadnej z
długości fal, które odbierał “Gamble”.
Sten odpalił zaopatrzonego w kamerę “Goblina”, żeby lepiej się przyjrzeć. Być może, mieli do
czynienia z atrapą transportowca.
Odpowiedź nadal nie nadchodziła.
Sten wyrównał orbity ze statkiem, włączył nagrywanie i okrążył kadłub. Dostrzegł
zapieczętowane luki i furty towarowe. Nie znalazł też śladu wystrzelenia łodzi ratunkowych.
Wreszcie Sten podprowadził “Goblina” tak blisko, że jeden z jego stateczników otarł się o właz.
Jeśli transportowiec został zaminowany, to powinno wywołać eksplozję.
Czujniki nadal nie pokazywały innych okrętów. Stena prze szły ciarki na myśl, że “Galkin”
jest przynętą w jakiejś obrzydliwej pułapce zastawionej przez Tahnijczyków.
Połączył się z “Claggett”, żeby omówić sytuację z Sh’aarPt. Pajęczyca całkowicie zgadzała się
ze swoim dowódcą. Na odległość pachniało pułapką. Istniał tylko jeden sposób, żeby zbadać
sprawę: ktoś musiał wejść na pokład “Galkina”.
- Sh’aarl’t... idziemy razem z Kilgourem. Chcę, żebyś czekała w odległości około sekundy
świetlnej na orbicie za transportowcem.
Sh’aarl’t odpowiedziała natychmiast:
- To nie wydaje mi się zbyt rozsądne, Sten. Jeśli ktoś dobierze mi się do skóry, to koniec.
“Claggett” ma mniej uzbrojenia niż jakikolwiek tahnijski okręt, nie wyłączając łodzi ratunkowych.
Ten argument całkowicie przekonał Stena. Postanowiono, że na obcy pokład wejdzie Sh’aarl’t
i jej zbrojmistrz, chorąży Dejean. W tym czasie “Gamble” będzie pełnić rolę tylnej straży. Kilgour
ustawił okręt i razem ze Stenem patrzył, jak rozjarzył się napęd AM2 “Claggett”. W chwilę później
fregata pajęczycy połączyła swoje śluzy z “Galkinem”.
Nawet z bliska, ani Sh’aarl’t ani Dejean nie zauważyli niczego podejrzanego. Czujniki ich
skafandrów także nie wskazywały żadnych dziwnych zjawisk.
- Wchodzimy - zakomunikowała Sh’aarl’t.
Sten powstrzymał instynktowną chęć, żeby powiedzieć coś głupiego, jak: “uważajcie na
siebie”. Pochylił się nad monitorem, pilnie śledząc rozmowę między dwojgiem oficerów.
Dejean dotknął rękawicą skafandra kontrolki zamka zewnętrznego tak ostrożnie, jakby się
spodziewał, że z urządzenia strzeli błyskawica. Drzwi otworzyły się posłusznie. Po krótkim
wahaniu oboje weszli do środka. Sh’aarl’t lekko się zachwiała, gdy wkroczyli w pole generatorów
grawitacyjnych McLeana “Galkina”. Stanęli wewnątrz śluzy. I znów nie nastąpił wybuch.
- Mój skafander wskazuje, że atmosfera jest zwyczajna - zameldował Dejean. - Ale nie
zamierzam sprawdzać tego osobiście.
Nie podnieśli wizjerów w hennach. Gdy Sh’aarl’t musnęła kolejną kontrolkę, otworzyły się
wewnętrzne drzwi śluzy.
Zwiększyła moc nadajnika, żeby transmisja mogła się przebić przez atmosferę i kadłub statku.
Jak dwa nosorożce weszli kołyszącym się krokiem w pancernych skafandrach bojowych.
Niczego nie znaleźli. Statek, poczynając od maszynowni, a na przedziale silnikowym kończąc,
był całkowicie opustoszały. Nie odpalono ani jednej łodzi ratunkowej. Wszystkie skafandry wisiały
na swoich miejscach.
Woleli kontynuować przeszukiwania z bronią w pogotowiu. Sh’aarl’t włączyła nagrywanie
transmisji.
Sprawdzili pomieszczenia załogi. Wszędzie panowała pustka. Nawet w schowkach na rzeczy
osobiste nic nie pozostało.
Dejean sprawdził ładownie. Widok gołych ścian nasuwał dość dziwne przypuszczenie,
“Galkin” nawet nie zabrał towarów przed startem.
Sh’aarl’t zignorowała dreszcz przerażenia i poszła na mostek. Znalazła dziennik okrętowy,
przewinęła taśmę i odtworzyła nagranie od początku. Imperialny statek zaopatrzeniowy “Galkin”,
pod dowództwem kapitana Ali Remo, wystartował jakieś sześć cykli temu z planety Mehr. Stan
załogi: 42 oficerów, 453 marynarzy.
“Galkinowi” polecono wzmocnić 23. flotę na Cavite.
Pajęczyca przeskoczyła do ostatniego zapisu:
DATA KALENDARZA IMPERIALNEGO... DATA POKŁADOWA 22, TRZECIA
WACHTA. OFICER WACHTOWY: PORUCZNIK MURIEL ERNDS, DRUGI OFICER:
CHORĄŻY GORSHA; GŁÓWNY MECHANIK: ARTIFICER MILLIKEN. KURS USTALONY,
NIE NAPOTKANO ŻADNYCH NIE ZNANYCH OBIEKTÓW. 2240 CZASU POKŁADOWEGO
PRZEPROWADZONO ALARM PRÓBNY ZGODNIE Z INSTRUKCJAMI KAPITANA.
OSIĄGNIĘCIE PEŁNEJ GOTOWOŚCI ZAJĘŁO 7 MINUT, 23 SEKUNDY. ĆWICZENIE
ZAKOŃCZONO O 22.56. RAPORT ZAPISANO O 23.00.
... i dziennik pokładowy przeszedł na zapis automatyczny, notując stan urządzeń “Galkina”,
Sten przemierzał mostek “Gamble” i słuchał z napięciem słów Sh’aarl’t.
- Wszystko wygląda tak, jakby się nic nie stało - mówiła. - Poza tym, że o jedenastej w nocy
cała załoga zniknęła.
Sten popatrzył na Alexa. Krępy mieszkaniec Edynburga miał bardzo zatroskaną minę.
- Nie wierzę w duchy - powiedział - ale...
- Chwileczkę! Chyba coś jest! - usłyszeli podekscytowany głos Sh’aarl’t.
Sten czekał ponad minutę. Zaczął się niecierpliwić.
- Melduj, Sh’aarl’t! Co znalazłaś?
- No cóż, według dziennika pokładowego... - Urwała w połowie zdania. Zapadła głucha cisza,
jakby system łączności “Gamble” przestał działać. Zanim Sten zdołał powiedzieć słowo, Foss
podskoczył w krześle i krzyknął.
- Kapitanie! Nie rozumiem! Oni zniknęli!
Sten podbiegł do niego i popatrzył w ekran. Nie dostrzegł plamek przedstawiających
“Claggett” i “Galkina”.
- Pewnie system ma jakąś awarię - oświadczył, ale nawet kiedy to mówił, zdawał sobie
sprawę, że jest inaczej.
- Wykluczone, panie kapitanie - odparł Foss chrapliwym głosem.
Sten nie musiał wydawać rozkazów. W kilka sekund “Gamble” był gotów do walki
włączonymi napędami. Foss przeprowadził wszelkie możliwe testy, proponowane przez
podręczniki elektroniki, i parę dodatkowych, które sam opracował.
I znów: nic.
Radar nie odebrał żadnych sygnałów. Czujniki - dalekiej i bliskiej penetracji - nie wskazywały
niczego. Zero transmisji. Nawet nie nadawano SOS. Odległe o sekundę świetlną połączone statki
kosmiczne powinny być widoczne na ekranie. Tymczasem szarość ekranu pozostawała niczym nie
zmącona.
- Pełna moc - rozkazał Sten. - Przejdziemy nad miejscem, w którym znajdował się ten statek.
Ale bardzo powoli.
Trafili na całkowite pustkę.
- Z powrotem, panie Kilgour. Poszukiwania według standardu ósmego. Pół mocy.
- Tak jest, panie kapitanie.
Penetrowali okolicę przez trzy dni standardowe. Ale “Claggett”, Sh’aarl’t, jej dwaj oficerowie
i cała załoga zniknęli wraz z “Galkinem”.
Nigdy nie wyjaśniono tej zagadki.
Rozdział pięćdziesiąty piąty
Byli o trzy godziny lotu od Ronaney, kiedy odebrali depeszę nadaną klarem:
DO WSZYSTKICH OKRĘTÓW... DO WSZYSTKICH OKRĘTÓW... CAVITE ZOSTAŁA
ZAATAKOWANA. TAHNIJCZYCY NACIERAJĄ. NIECH WSZYSTKIE OKRĘTY WRACAJĄ
DO BAZY. TAHN ATAKUJE, POWTARZAM, TAHN ATAKUJE.
Foss przekazał depeszę kapitanowi.
- Rozkazuję wykonać - powiedział Sten.
- “Tahn atakuje, powtarzam, Tahn atakuje” - parsknął Alex. - Ładny mi rozkaz.
Kilgour miał powód, by kpić. Stracili “Claggett” i “Kelly”. “Richards” stał unieruchomiony na
Romney. Sten nie zamierzał pakować swojej lekko opancerzonej fregaty - i w ogóle
nieopancerzonej skóry - w sam środek bitwy kosmicznej.
Włączył interkom i przeczytał rozkaz załodze. Starał się, żeby z jego głosu nie dało się
odczytać emocji.
- Jeśli ktoś ma jakiś pomysł, co zrobić, kiedy dotrzemy na Cavite, niech mówi, proszę - dodał
oschle.
Alex podszedł i położył palec na guziku interkomu.
- Mały dodatek do tego, co powiedział dowódca. Jeśli ktoś marzy o medalach, to niech
pamięta, że dostanie je pośmiertnie. Pani Kilgour bardzo się zmartwi, jak je chłop wróci do domu w
blaszanym garniturze.
Pomysłów nie było.
- Świetnie - mruknął Sten. - W sprawach taktyki nie jesteśmy teraz lepsi od van Doormana.
- Nie chrzań, chłopcze. Zrobimy, co trzeba.
Lady Atago i admirał Deska też zrobili wiele, żeby po raz drugi nie odnieść porażki. W
Układzie Caltora tłoczyło się ponad pięćset okrętów. 23. flotę imperialną przygwoździła przewaga
liczebna.
Mahoney obsadził pobliskie planety i księżyce jednostkami gwardii. Każdy posterunek
otrzymał najlepszy dostępny sprzęt wykrywający. Nie było tego dużo, mimo że detektory zabrano z
uszkodzonych okrętów i skonfiskowano na cywilnych statkach. Równie kiepsko przedstawiał się
stan wyposażenia w broń ofensywną.
Wszystko, począwszy od rakiet poprzez prywatne jachty i satelity planetarne po przestarzałe
łajby, zawieszono w przestrzeni i podłączono do zaimprowizowanego systemu naprowadzania.
Nawet holownik chorążego Tapii został zrobotyzowany. W jego opustoszałym pomieszczeniu
kontrolnym wiło się kłębowisko przewodów.
Większość pocisków została zniszczona, zanim dotarła do celu. Znaczna część po prostu zaś
nie trafiła.
Ale niektórym się udało.
- Uderzajcie w transportery - rozkazał Mahoney swoim gwardzistom. Spróbowali. Okręty
przewożące oddziały były rozpruwane, tahnijscy żołnierze wysypywali się w przestrzeń jak
sardynki z konserwy, albo wpadali w atmosferę i zapalali się niczym meteory.
Ale ta akcja jedynie trochę zmniejszyła liczebność wroga.
Dowódca Pierwszej Gwardyjskiej obserwował ze swojej nowej kwatery głównej, zagrzebanej
sto metrów pod wzgórzem niedaleko Cavite City, jak jeden po drugim, jego oddziałki tracą kontakt
z zespołami łączności. Twarz Mahoneya nie wyrażała żadnego uczucia.
Jakaś dziewczyna z obsługi technicznej świdrowała go wzrokiem znad konsoli łączności.
Piękne mocarstwo, nie ma co, myślała ze wściekłością. Tego drania nic nie rusza.
W rzeczywistości, Mahoney próbował przeanalizować swoje uczucia. Nikt nie meldował, żeby
któryś z gwardzistów się załamał, odnotował generał z zadowoleniem. A co z tobą, Ian? Poniosłeś...
popatrzmy, straty sięgające prawie dwudziestu pięciu procent. Jak się z tym czujesz? Nieźle? Nie
gorzej, niż gdyby na żywca amputowano ci prawe ramię. Nie rozczulaj się nad sobą, generale. Jeśli
się rozpłaczesz albo zaczniesz kląć, cała twoja dywizja może podupaść na duchu.
A jeśli nawet się załamią, to co? To już koniec, prawda? Z Pierwszej Gwardyjskiej nie
zostanie nikt, żeby napisać list pożegnalny.
Jest tak, jak mówiłeś Stenowi. Jedyne, co możemy zrobić, to dać imperium męczenników.
Dość tego, Ian. Masz robotę.
Mahoney skinął na operatora i natychmiast został połączony z dowódcami wszystkich
ocalałych oddziałów.
- Nadciągają bez przerwy, chłopcy. Wyłuskajcie swoje rezerwy i bądźcie gotowi do akcji.
Ziemia nagle zadrżała, światła dwukrotnie przygasły, zanim włączyło się awaryjne zasilanie.
Tahnijczycy uderzyli na Cavite.
W szpicy tahnijskich wojsk leciały bezzałogowe bombowce. Obrona przeciwlotnicza
marynarki wojennej i gwardii na rozkaz wstrzymała ogień. Rezerwy amunicji i rakiet były prawie
na wyczerpaniu. Dowódcom nakazano czekać na lepsze cele: okręty z załogami. Spodziewano się,
że nadlecą one w drugiej fali.
Ale Atago zastosowała inną taktykę.
W następnym rzucie posłała dwadzieścia małych transportowców desantowych. Z ich luków
wypadło na miasto po sześć kapsuł z żołnierzami. W każdej znajdował się oddział komandosów.
W przeciwieństwie do wielkich imperialnych kapsuł desantowych, zaopatrzonych w skrzydła i
spadochrony łagodzące upadek, te miały tylko silniczki rakietowe, odpalające tuż przed uderzeniem
w ziemię, kiedy obiekty znajdowały się równolegle do poziomu gruntu.
Niektóre nie wyrównały lotu, silniczki wprawiły je w ruch wirowy i kapsuły roztrzaskały się o
podłoże. Nawet te urządzenia, które zadziałały prawidłowo, zmniejszyły tylko trochę szybkość
opadania, do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Pewnego rodzaju amortyzację miało stanowić
wnętrze ładowników. Jedna trzecia komandosów zdołała wygramolić się z pojazdów, sformować
szyk i ruszyć w stronę wyznaczonych obiektów.
To wystarczyło - lady Atago spodziewała się strat sięgających osiemdziesięciu procent.
Cynizm Tahnijczyków przechodził wszelkie wyobrażenie - nie zakładali oni bowiem, że
którykolwiek z celów ataku komandosów zostanie zdobyty. Prawdziwe lecz ukryte podczas
odprawy zadanie komandosów polegało na związaniu walką obrońców, i tym samym odwróceniu
ich uwagi od lądowania głównych sił.
Jedna z drużyn komandosów mimo wszystko osiągnęła cel - hotel Carlton, który w mniemaniu
lady Atago mógł nadal służyć za kwaterę główną dowództwa 23. floty. Ale budynek został
opuszczony wiele tygodni temu. Van Doorman wrócił na “Swampscotta”, zakamuflowanego w
głębokim jarze opodal miasta. A komandosi, rzeczywiście przyciągnęli uwagę, ale tylko ulicznych
patroli gwardii. Tahnijscy desantowcy ponieśli zatem porażkę, ale udało im się zadać straty
obrońcom i narazić ich na zużycie amunicji. Siły imperium nie mogły sobie pozwolić ani na jedno
ani na drugie.
Trzecia fala była najpotężniejsza. Cztery krążowniki liniowe, włącznie ze świeżo
wyremontowanym “Forezem” (okrętem flagowym Atago i Deski), dwadzieścia mniejszych
krążowników i horda pancerników skierowały swój ogień na planetę. W centrum formacji
znajdowało się siedemdziesiąt pięć pękatych transporterów desantowych.
Zamaskowane do tej pory imperialne wyrzutnie rakiet wyłoniły się spod ziemi, z budynków i
szop, a w przypadku pewnej wyjątkowo pomysłowej załogi, nawet z porzuconych grawisań
transportu miejskiego. Trudno było nie trafić.
Ale równie trudno było trafić wszystkie okręty Tahnijczyków. Sześćdziesiąt trzy transportery
wylądowały w promieniu jakichś czterystu kilometrów od Cavite City, a z bocznych luków
wypadła piechota szturmowa.
Lady Atago pozwoliła sobie na uśmiech satysfakcji. Teraz miała do zrobienia tylko jedno:
oczyścić planetę z wroga.
Rozdział pięćdziesiąty szósty
“Gamble” wisiał w przestrzeni, ukryty przed lądującymi wojskami Tahnijczyków za jednym z
księżyców Cavite. Cala załoga, za wyjątkiem Fossa, który obserwował wskazania czujników,
stłoczyła się w malutkiej mesie, by dokonać analizy sytuacji.
Problem polegał na tym, że ani Sten ani Alex nie umieli ułożyć planu ataku, który nie
skończyłby się zniszczeniem okrętu i załogi.
- Sądzę, że musielibyśmy zostać kazikami, kamikazi, czy jak się to mówi. - Tak określił stan
rzeczy Kilgour.
Sten nawet podjąłby się samobójczej misji, o ile osiągalnym celem strategicznym byłoby
powstrzymanie inwazji. Ale za każdym razem, gdy do komputera pokładowego wprowadzano dane
nowego planu, odpowiedź brzmiała: 99,9 procent prawdopodobieństwa, że “Gamble” nie przebije
się przez zewnętrzny łańcuch tahnijskich niszczycieli.
- A gdyby tak spróbować obejścia? - zapytała Contreras, ekspolicjantka, obecnie bosmanmat
na “Gamble”. - Okrążymy na pełnej mocy ten księżyc, potem oblecimy’ Cavite i uderzymy ich w
drodze powrotnej.
- Nie da rady - odparł Sten. - Tahnijczycy przechwycą nas w minutę po tym, jak wyjdziemy z
cienia. Będą mieli więcej czasu niż potrzeba, żeby nas przyszpilić.
Contreras potarła sobie ucho i zapadła w milczenie.
- Nie możemy tak po prostu siedzieć tutaj i czekać, panie kapitanie - odezwał się McCoy, były
więzień, obecnie starszy mat w przedziale silnikowym. - Czy wiemy, co zostało z naszej floty?
- Foss ciągle odbiera sygnały ze “Swampscotta”. I zdaje się, że w przestrzeni nadal są dwa
niszczyciele.
- To może jednak poczekamy - ciągnął McCoy. - Wcześniej czy później, ktoś z Cavite
spróbuje uderzyć. A wtedy my zaatakujemy z drugiej strony.
Sten przygryzał paznokieć.
- Niedobry plan - powiedział w końcu. - Czy ktoś ma lepszy?
Wszyscy przecząco pokręcili głowami.
- W porządku, McCoy. Spróbujemy. Czuwają tylko marynarze na wachtach, reszta niech
kładzie się w kojach.
Sen hipnotyczny pozwalał na natychmiastowe zaśnięcie i powrót do pełnej sprawności na
komendę. Ale zanim marynarze dotarli do swoich legowisk, rozległ się alarm.
Sten ruszył pędem na mostek. Foss pokazał pojedynczy punkcik na ekranie.
- To “Richards”, panie kapitanie. Podał właściwy kod. A to...
Sten nie musiał słuchać wyjaśnień. Na drugim ekranie widniał inny, większy punkt - obiekt
należących do Tahnijczyków. Prawdopodobnie, ciężki niszczyciel.
Foss nacisnął klawisze i przeniósł oba obrazy na środkowy ekran.
- Zbliża się do “Richardsa”.
Sten przerwał ciszę w eterze i przez mikrofon rozkazał dać całą naprzód. Okręt wroga
przechwyci emisję, ale nadany komunikat może uratować “Richardsa”. O własną skórę będą się
martwili potem.
- “Richards”... “Richards”... Tu “Gamble”. Nieprzyjaciel na orbicie stycznej. Podchodzi do
ciebie. Koordynaty obcego...
W tym momencie rozległ się głos “Richardsa”.
- “Gamble”... mamy go. Melduję... promienie X, delta... dwa. Skończyłem.
Sten zauważył, że porucznik Estill mówił spokojnym głosem. Używał zwykłego kodu.
Promienie X: silnik główny. Delta: uszkodzony. Dwa: utrata połowy mocy.
- Tu “Gamble”. Idę do ciebie. Skończyłem.
Sten włączył alarm bojowy.
- Wejść na kurs równoległy, panie Foss. Maszynownia!
- Gotowe, panie kapitanie.
- Napęd główny, pełna moc. Napęd pomocniczy, w pogotowiu.
- Tak jest, panie kapitanie.
- Wszystkie stanowiska bojowe, meldować gotowość do odpalenia.
- Gotowe, panie kapitanie.
- Co my tam mamy, panie Foss?
Na głównym ekranie ukazał się trzeci punkt. To był okręt Stena. Nagle, jeden z punktów
zamigotał - stracił napęd AM2.
- “Gamble”... tu “Richards”. Obecny stan: promienie X, delta, cztery. Powtarzam: cztery.
Skończyłem.
Główny napęd wysiadł całkowicie.
- Napęd AM2 nie może się zepsuć - powiedział Foss.
- Naprawdę? - wycedził przez zęby Alex. - Ale ten mógł. Zamknij się i pilnuj ekranów.
- Tu “Gamble”. Nadaję: Jankes, alfa, jeden, przerwa, Mikę, tango, echo. Skończyłem.
Jankes: pomocniczy napęd Yukawy. Alfa: użyć. Jeden: pełna moc. Mikę: manewrować.
Tango: w kierunku. Echo: wróg.
- Tu “Richards”. Nadaję. Jankes także delta. Trzy.
Suttonowi nie udało się naprawić “Richardsa”. Albo na prędce reperowane mechanizmy nie
wytrzymały długo.
Były trzy punkty odniesienia. Według załogi okrętu Tahnijczyków, “Richards” stanął, a
niszczyciel zbliżał się do niego. Z perspektywy Stena, oba okręty zmniejszały dzielący je dystans.
Natomiast obserwator zawieszony w przestrzeni nie dostrzegłby żadnego ze statków. Mknęły ku
sobie z szybkością wiele razy przekraczającą prędkość światła.
Foss umieścił na ekranie dwa stopery. Pierwszy odmierzał czas do chwili, w której niszczyciel
znajdzie się w zasięgu artylerii “Richardsa”. Drugi pokazywał, za ile Sten będzie mógł zaatakować
wroga. Różnica siedmiu sekund oznaczała dla “Richardsa” zagładę.
- Przygotować “Kali”.
- Gotowe.
- Foss, flary alarmowe.
- Alarmowe... gotowe do odpalenia.
- Flary... ognia! “Kali”! Odpalać!
Ogromny pocisk wyślizgnął się z dziobu “Gamble”. Jednocześnie rozkwitły dwie flary. Ich
emisja zagłuszała wszystkie długości fal - radiowych i widzialnych.
Sekundę później niszczyciel wystrzelił dwa pociski przeciwokrętowe w stronę “Richardsa”.
- Alex... nie dziw się temu, co robię. Dopadnij tego drania.
- Chłopcze, nie pieprz. Jestem w swoim żywiole.
- Flary alarmowe, jeszcze raz... odpalać!
Sten miał nadzieję, że flary zaniepokoją Tahnijczyków. Może ogniomistrze niszczyciela
skierują pociski w stronę “Gamble”. Nie uczynili tego. “Richards” stanowił znacznie lepszy cel.
Ale porażka nie była całkowita. Na krytyczne ćwierć sekundy udało się odciągnąć uwagę
tahnijskiego artylerzysty. Pierwszy pocisk chybił “Richardsa”. Nic dziwnego - fregata była niewiele
większa od wystrzelonej rakiety. Drugi eksplodował blisko uszkodzonego okrętu. Punkt, który
reprezentował “Richardsa”, zniknął z ekranu Stena.
Ale “Richards” ciągle się trzymał!
- Teraz nasza kolej - mruknął Kilgour i odpalił głowicę “Kali”.
Sześćdziesiąt megaton złamało okręt Tahnijczyków na dwoje. Jedna trzecia niszczyciela -
śródokręcie - zamieniła się w czystą energię. Kawałek rufy, sypiąc iskrami i zionąc ogniem,
koziołkował w przestrzeni. Pozostałości dziobu poleciały po krętych orbitach w stronę Stena.
- “Richards”... “Richards”... tu “Gamble”. Odbiór.
Cisza w eterze.
- Tu “Gamble”. Czy mnie słyszysz?
Foss spostrzegł lekkie migotanie.
- Panie kapitanie... to emisja z radia zamontowanego w skafandrze na “Richardsie”. -
Przełączył odbiornik na inną częstotliwość.
-...tu “Richards”. Powtarzam, tu “Richards”. - To był głos Tapii.
- Tu “Gamble”. Niszczyciel trafiony. Podaj stan. Odbiór.
- “Richards”. Siedmiu zabitych, trzech rannych. Dowodzenie przejęte przez pierwszego
oficera.
- Tu “Gamble”. Podchodzimy do was. Przygotujcie się do holowania.
- Nie ma zgody - powiedziała Tapia. - Śluza główna zniszczona. Nie możemy się dostać do
awaryjnej. Nasz napęd pomocniczy może eksplodować w każdej chwili. Nie zbliżaj się, “Gamble”.
- “Richards”... tu “Gamble”. Czy ci, którzy przeżyli, noszą skafandry?
- Tak.
- Czy zdołacie dotrzeć do włazu przy wyrzutni “Kali”? Po wymontowaniu wyrzutni, tuba
biegnąca wzdłuż fregaty była pusta.
- Postaramy się, kapitanie. Pomożecie nam otworzyć zewnętrzny właz? Nie mamy broni.
- Otwieracz do konserw jest w drodze. Skończyłem. - Sten wyłączył mikrofon. - Alex?
Kilgour odpalił antyrakietę. Mały “Fox” wysforował się daleko za “Richardsa”. Wtedy Alex
odjął mu mocy i zawrócił.
- Spróbujemy na niewielkiej szybkości - powiedział i wysłał “Foxa” wprost na “Richardsa”.
Rakieta chociaż miała zabezpieczoną głowicę bojową, samą siłą uderzenia wyrwała prawie metr
blachy z dziobu fregaty.
- Byłby ze mnie dobry chirurg - powiedział dumnie Alex.
Sten znów włączył nadajnik.
- Możecie wychodzić.
Pięć postaci w skafandrach wychynęło z wyrzutni i popłynęło w przestrzeni. Sten w ciągu
kilku sekund podprowadził do nich “Gamble”. McCoy, ubrany w odzież ochronną, otwierał śluzę.
Schwytał rozbitków liną magnetyczną jak na lasso.
Sten oddalił się natychmiast od “Richardsa”.
Kiedy wybuchły jednostki napędowe Yukawy i jak daleko wtedy znajdował się “Gamble” - co
do tego w późniejszych opowieściach nie było zgody. Określanie odległości i czasu zależało od
łatwowierności słuchaczy i liczby postawionych przez nich drinków.
Pięcioro rozbitków wciągnięto na pokład i opatrzono. Sten osobiście rozpiął skafander
chorążego Tapii i zaniósł ją do własnej koi. Mówił, że wykazuje taką troskę, bo Tapia jest bardzo
zdolnym oficerem i dobrym kumplem. Sam w to nie wierzył.
Sten musiał wrócić na Cavite. Bez artylerii głównej nie miał czego szukać w przestrzeni.
Drobnostka! Należało tylko prześlizgnąć się przez tahnijską sieć wokół miasta, przemknąć się
przez nacierającą armię, znaleźć bezpieczne lądowisko w bazie, a potem pobiec prosto do schronu
przeciwlotniczego.
Co za problem?, myślał z desperacją. Przecież “Gamble” to szczęśliwy okręt.
Szczęście opuściło “Gamble” na wysokości dwunastu kilometrów nad Cavite. Fregatę dopadł
szwadron sześciu myśliwców przechwytujących. Sten usiłował wspiąć się w próżnię, ale komputer
bojowy wskazywał trzy niszczyciele nieprzyjaciela.
Myśliwce były niemal tak szybkie i zwrotne jak “Gamble”. Sten posłał swój okręt w stronę
ziemi lotem zygzakowym na pełnej prędkości.
Kilgour odpalił trzy antyrakiety. Dwa myśliwce zwolniły, lecz za chwilę pozostałe osiągnęły
granicę skutecznego ognia. Sten zobaczył maleńkie srebrne rozbłyski pod ich skrzydłami.
- Widzę siedem... chyba... odpaleń - zakomunikował Foss. Głos zaczął mu drżeć. - Czas
kolizji...
Trzy pociski trafiły w “Gamble”. Sten usłyszał łomot, zobaczył, jak z panelu kontrolnego
bucha ogień, zdążył jeszcze ujrzeć pokryte mgłą góry, gdy ekran oślepł. Komandor poczuł, że
sterowanie ręczne nie działa.
Dowódca szwadronu myśliwców wyciągnął maszynę z lotu nurkowego. Patrzył, jak okręt o
nazwie “Gamble”, ziejąc dymem, znika we mgle. Rozkazał swoim maszynom powrót na
okrętmatkę.
Mieli dobry dzień. Strącili pięć... nie, z tą fregatą sześć imperialnych jednostek. Postanowił, że
każe wydać załodze spirytus w nagrodę.
Księga czwarta
CZYŃCIE SWOJĄ POWINNOŚĆ
Rozdział pięćdziesiąty siódmy
Wieczny Imperator zastanawiał się, jak należałoby określić swoje duchowe samopoczucie. Jest
zły. - Nie. Znacznie więcej. Wściekły. Też nie to. - Władca nie pokazywał po sobie żadnych emocji.
Przynajmniej miał taką nadzieję. Standardowe słownictwo galaktyczne nie było mu pomocne.
Przebiegł myślą kilka egzotycznych języków, których nauczył się od różnych istot.
Tak. Matańskie słowo “k’loor” dobrze by się nadawało. Tłumaczone opisowo oznaczało
nastrój pomiędzy zmartwieniem, poczuciem nieszczęścia, nienawiścią i złością. W tym stanie
zachowywało się całkowitą jasność myśli i umiejętność wyciągania wniosków.
Znalezienie odpowiedniego terminu niczego jednak nie zmieniło.
Sporą część tej złości Imperator kierował pod własnym adresem. Raz za razem źle oceniał
sytuację. Mylił się co do tego, kiedy Tahnijczycy będą gotowi do walki i co do stanu własnych sił
zbrojnych. Nie przewidział też, iż niektórzy z jego sprzymierzeńców okażą się tak fałszywi.
I jeszcze to, że teraz chodzi tam i z powrotem przy wejściu do pałacu sportu, przed strażnikiem
- starcem o srogim obliczu, z trudem dźwigającym wielką, nabijaną ćwiekami maczugę, władca
marnował czas.
Po raz kolejny, zwłoka wynikała z jego winy.
Wieczny Imperator umiał zabezpieczać sobie tyły. Jeśli nawet całe centrum dowodzenia pod
Arundel zostałoby zniszczone, to na dwunastu planetach znajdowały się jego duplikaty. Istniały też
trzy tajne centra, znane tylko Imperatorowi.
Drugorzędne centrale przeznaczył dla personelu. Brakowało tylko jednego elementu.
Może władcą kierował cynizm, a może swoista nadzieja, że nie kazał zbudować zastępczego
budynku parlamentu. Tak, chyba miał nadzieję, że jeśli stary budynek ulegnie destrukcji, to razem z
zawartością - z prawodawcami, których obecność uważał za odstręczającą w najwyższym stopniu.
Ale gmach po drugiej stronie góry pozostał nietknięty, choć nieco skaziły go promienie
radioaktywne. W środku zaś przebywała tylko garstka parlamentarzystów, kiedy wybuchła bomba.
Do czasu dekontaminacji budynku, zastępczo używano jednej z hal sportowych Centralnego
Świata.
Wieczny Imperator rozumiał, że jego ludowi jest potrzebna reprezentacja, która dawałaby
poczucie kontrolowania władzy. Toteż na własne życzenie małpował obyczaje tych i owych państw
starożytnej Ziemi.
Teoretycznie miał prawo wstępu do parlamentu dopiero za zgodą większości. Ceremoniał
polegał na tym, że straż honorowa blokowała władcy wejście. On nalegał, żeby go wpuścili, a
wartownicy odmawiali. Twierdził wtedy, że wejdzie siłą i znów mu odmawiano. Dopiero za trzecią
próbą, gdy uniżenie prosił o pozwolenie na wejście, obrońcy wrót godzili się, aby przekroczył
progi. Całej tej błazenadzie towarzyszyły kwieciste mowy i absurdalne reweranse.
Imperator uważał, że taka zabawa to strata czasu. Na szczęście wkraczać do parlamentu musiał
tylko parę razy do roku w związku ze szczególnie ważnymi obchodami. Prawdziwe rządy były
sprawowane w pałacu, na spotkaniach komitetu, albo przy starannym negocjowaniu edyktów.
Ale teraz, kiedy ważne i trudne okoliczności zmuszały go do wygłoszenia mowy w
parlamencie, na przeszkodzie stawały mu te ceregiele, które sam wprowadził.
Obejrzał się na kapitana Limbu i drugiego gurkhijskiego członka straży przybocznej,
ośmielając ich do okazania lekkiego rozbawienia. Imperator wiedział, że wszelkie sprawy związane
z hierarchią i skrępowaniem Nepalczycy uważają za trochę śmieszne. Ich twarze pozostawały
jednak nie przeniknione. Jego Wysokość zachmurzył się i odwrócił w stronę wejścia. Pomyślał, że
gurkhowie są źli, bo musieli zostawić broń. W tym momencie drzwi otworzyły się na oścież, a
strażnik zasalutował maczugą, o mały włos nie upuszczając jej podczas wykonywania tej operacji.
Władca znów się mylił. Gurkhowie po prostu mieli twarze doskonałych pokerzystów. A to, że
nie posiadali przy sobie służbowych automatów, granatów i noży kukri nie było ważne.
Dysponowali bowiem miniautomatami, schowanymi pod mundurami. Imperialny wywiad
gwarantował, że ta broń przejdzie przez każdą kontrolę, wyłączając oczywiście całkowitą rewizję
osobistą.
Imperator stanął przed ustawionymi amfiteatralnie fotelami. Słuchał, jak premier wita go
uroczyście, zapewniając o wierności poddanych, i prosi, aby “Jego Wysokość zechciał oświecić
mężów stanu swoją mądrością”.
Wierność! Pomyślał Imperator, wkraczając na podium. Na naradę nie przybyła nawet połowa
parlamentarzystów. Całe galaktyki, które przed wybuchem wojny wniebogłosy zapewniały o swoim
oddaniu, teraz ogłaszały neutralność i wycofywały się ze wspólnoty albo opowiadały się po stronie
Tahnijczyków.
Władca nosił prosty biały mundur z pięcioma gwiazdkami i liśćmi laurowymi na epoletach, co
oznaczało, że jest głównodowodzącym marynarki wojennej. Mógł włożyć na siebie tysiąc innych
uniformów różnych formacji, dla których był naczelnym wodzem. Wybrał flotę, bo lubił
niewyszukane stroje.
Na piersi po lewej stronie widniała tylko jedna odznaka: emblemat inżyniera-specjalisty
okrętowego. Kiedyś Imperator powiedział Mahoneyowi, że ze wszystkich odznaczeń to napawało
go największą dumą. Na to jedno zasłużył. Innymi go przekupywano.
Jego Wysokość przemówił, patrząc wprost na słuchaczy, czyli, nie na ławy parlamentu, ale w
czerwone światełko przy kamerze. Dzięki niemu miał kontakt z prawdziwą publicznością. W ciągu
kilku minut, jego mowa zostanie przesłana do wszystkich zakątków imperium i symultanicznie
przetłumaczona na milion różnych języków.
- Jeden cykl temu - zaczął bez wstępów - nasze mocarstwo dostało cios nożem w plecy od
tych, których potraktowało jak równych sobie. Tahnijczycy zaatakowali bez wyraźnej przyczyny,
bez ostrzeżenia i bez litości. Mieszkańcy Tahnu są istotami czczącymi bóstwa o skrwawionych
rękach, bóstwa choroby, zagłady i chaosu. Nie będę was okłamywał, współobywatele. Uderzyli w
najważniejszym punkcie. Nie bez sukcesu. Powinni się cieszyć z tej iskierki zwycięstwa. Bo to
doprawdy iskierka. Wkrótce zgaśnie. Wojna jest złem ostatecznym. Ale czasem trzeba ją
prowadzić. Często używa się szlachetnych pretekstów do rozpętania bitwy, która pozwoli osiągnąć
najbardziej samolubne cele. Najbrutalniejszy tyran, jeśli do końca nie stracił przyzwoitości, może
znaleźć usprawiedliwienie dla rzezi. Ale nie Tahnijczycy. Niektórzy z was pewnie widzieli te ich
zbójeckie filmy propagandowe. Czego oni chcą? Zniszczenia imperium, zagłady mojej osoby. Co
oferują w zamian? Równy udział w chwale zwycięstwa wszystkim istotom. A cóż to za chwała? To
nie jest więcej żywności. To nie jest więcej bezpieczeństwa. To nie jest przekonanie, że pokolenia,
które nadejdą, nie przeżyją żadnych kataklizmów. Nie. O tym wszystkim nie ma mowy. Tylko
chwała. Czasem nazywają tę chwałę przeznaczeniem cywilizacji. Ich cywilizacji! Te ludy, które
wpadły pod jarzmo Tahnijczyków i jęczą pod ich batem, mogłyby nam powiedzieć, co niesie ze
sobą owo przeznaczenie. Rozpacz. Poniżenie. W końcu - śmierć. Utrata życia - oto jedyne
dobrodziejstwo otrzymywane ze strony Tahnijczyków. Bo tylko w ten sposób można wyzwolić się
spod ich tyranii. Mówiłem, że Tahnijczycy odnieśli zwycięstwa. Powiedziałem też, że powinni się
nimi cieszyć, póki mają czas. Teraz, bowiem odwraca się bieg wydarzeń. Ludy zniewolone przez
Tahnijczyków. Bądźcie dobrej myśli! Nie zapomniano o was. Nieprzyjaciel zostanie odparty.
Powróci pokój.
Chciałbym jeszcze poświęcić trochę uwagi tym, którzy dali się zwieść pochlebstwom
Tahnijczyków, jak psy wabione odorem rozkładu. Przypatrzcie się Tahnijczykom i ich metodom
działania! Zawsze zrywali każdy zawarty przed wojną układ, gdy tylko stwierdzili, że im tak
wygodnie. We wszystkich pragną widzieć tylko niewolników. Przypatrzcie się ich przeszłości i
pomyślcie o starożytnym powiedzeniu: “Kto zamierza jadać z diabłem, niech przyniesie z sobą
bardzo długą łyżkę”.
Kolejne słowa zwracam bezpośrednio do wroga. Bardzo głośno pysznicie się swoją potęgą.
Roztrąbiacie na wsze strony swoje zwycięstwa. Bredzicie, że nadchodzi dzień wiktorii. Chełpcie
się, ile chcecie! Lecz zobaczycie, że kiedy sięgniecie po ostateczne zwycięstwo, wymknie się ono
wam z rąk. Wasi żołnierze i marynarze znajdą śmierć i cierpienie. Staną twarzą w twarz z
przeciwnikiem w pełnym rynsztunku, uszykowanym do bitwy. Ale to nie wszystko. Tahnijscy
wojownicy poznają śmiercionośny gniew tych, którzy dość mają ich arogancji. Smutek waszych
bliskich będzie wielki. Nie doczekają się oni waszego powrotu. A wkrótce potem niebo nad nimi
stanie w płomieniach. To imperium przybędzie z ogniem i mieczem.
Zwracam się wreszcie do władców Tahnu, którzy, pełni pogardy, zapewne nie zechcą
wysłuchać mych słów. Posialiście wiatr. Obiecuję, że zbierzecie burzę. A ja zawsze dotrzymuję
przyrzeczeń. Minie jedno pokolenie i słowo Tahn będzie pozbawione znaczenia dla wszystkich za
wyjątkiem historyków kroczących po ciemnych labiryntach przeszłości. Wy zaczęliście tę wojnę. Ja
ją zakończę. Niechaj potęga Tahnijczyków legnie w gruzach!
Wieczny Imperator odwrócił się i zszedł z mównicy. Wiedział, że to dobra mowa już, kiedy ją
napisał. Teraz pomyślał, że jest naprawdę świetna. Zebrani członkowie parlamentu klaskali na
stojąco. Mogliby się bardziej postarać, stwierdził w duchu władca. Zauważył, że kamerzyści,
najchłodniejsi z obserwatorów, wiwatowali, porzuciwszy swój sprzęt.
Wieczny Imperator miał już do zrobienia tylko jedno: musiał znaleźć sposób na wypełnienie
obietnic.
Rozdział pięćdziesiąty ósmy
Komputer znalazł na “Gamble” rozstrojony obwód. Sten poczuł, jak powoli wraca do życia
automatyczna kontrola okrętu.
Fregata znajdowała się niecałe półtora tysiąca metrów nad ziemią. Nic nie było widać, bo
lecieli przez mgłę. Sten błądził rękami po panelu sterowania. Hamulce dziobowe - pełna moc
awaryjna. Główny napęd Yukawy - pełna moc awaryjna.
Światła alarmowe migotały zawzięcie. Sten zdał sobie sprawę, że system kontroli może bardzo
szybko przestać działać. Należało, więc wycisnąć pełną moc z generatorów McLeana, zanim
obwody “Gamble” znów wysiądą. Poza tym trzeba było uporać się z pewnym problemem: jeśli lot
nurkowy “Gamble” zostanie powstrzymany, to okręt wystrzeli z powrotem w górę, pod ogień
prawdopodobnie oczekujących tam tahnijskich myśliwców przechwytujących. Jeśli nurkowanie
będzie kontynuowane, wtedy... Istniało kilka możliwości, jedna gorsza od drugiej. Sten zatrzasnął
zamek antywstrząsowy przy pasach bezpieczeństwa i włożył głowę między kolana.
“Gamble” runął na ziemię niemal pod kątem prostym.
W ostatniej chwili wróciło szczęście, którym szczycił się okręt. “Fregata” nie uderzyła w
skalny grzebień, lodowiec albo piarg. Ześlizgnęła się ogonem naprzód, w wysoką pryzmę śniegu.
Zgniatany śnieg zadziałał jak hamulec.
Rozbłysły następne czerwone światła: BLOKADA DYSZ NAPĘDOWYCH. Komputer
awaryjny odciął zasilanie i “Gamble” zatrzymał się z dygotem.
Wokół zapadła cisza, mącona jedynie stłumionym sykiem. To rozgrzana powierzchnia okrętu
topiła przylegający do niej śnieg.
Sten nachylił się w ciemnościach do szafki i wyjął z niej latarkę. Perłowe światło padło na
potrzaskany panel kontrolny.
- Przedziały, meldować się!
To była jeszcze jedna zaleta niewielkich rozmiarów okrętu. Okrzyk Stena słyszano prawie we
wszystkich zakamarkach “Gamble”. Szybko przekazano go do znajdującego się na rufie przedziału
napędowego. Sten rozpiął uprząż i zaczął wstawać. Nagle rozległ się łoskot. Odgłos narastał, a
“Gamble” zadrżał i pochylił się o kilka stopni. Sten stracił równowagę.
Kilka osób z załogi krzyknęło, a potem znów zapadła cisza.
- Co to było, do diabła? - zapytał Sten.
- Nie wiem - odparł Alex. - Ale pewnie nic dobrego.
Sten czekał, czy nie zdarzy się coś jeszcze.
Nic nie nastąpiło. “Gamble” zapewne ostatecznie ułożył się na śniegu.
Sten dokonał przeglądu. Sprawy nie przedstawiały się dobrze. Jeden z rannych marynarzy
“Richardsa” zginął w czasie twardego lądowania. McCoy, starszy mat z załogi Stena, został
porażony prądem w maszynowni, kiedy w płycie osłaniającej silnik nastąpiło zwarcie. Śmierć
ponieśli dwaj marynarze. Dwaj inni doznali licznych obrażeń. Wszyscy byli poobijani, podrapani i
potłuczeni.
Okręt nadawał się na złom. Nadajniki zdatne do użytku znajdowały się jedynie w skafandrach
i kapsułach ratunkowych. Sten nie zamierzał używać urządzeń przywoławczych. Jeśli pozostały
jakieś jednostki floty imperialnej, to na pewno miały lepsze zajęcie, niż szukanie rozbitków. A poza
tym nie chciał, by namierzyli go Tahnijczycy.
Załoga sama musi sobie dać radę.
Zadanie Kilgoura polegało na odnalezieniu wyposażenia ratunkowego. Sten z Tapia, która już
zdążyła dojść do siebie, próbował rozeznać się w możliwościach ewakuacji.
Sprawa okazała się trudna. Główny właz został zablokowany. Stenowi udało się lekko uchylić
właz zapasowy. Zaklął, kiedy do wnętrza chlusnęła lodowata woda.
Przynajmniej nie byli uwięzieni. Mogli włożyć skafandry, umieścić rannych w kapsułach i
wydostać się z “Gamble”. Wpadną do lodowatej wody. W skafandrach im to nie zaszkodzi, ale
problem w tym, że woda natychmiast zamarznie.
- Trzeba stąd wypłynąć. Nie ma innego sposobu - powiedział Sten.
- Na to wygląda, panie kapitanie - odparła Tapia.
- I lepiej się pospieszmy. Nie sądzę, żeby którekolwiek z nas, za wyjątkiem Kilgoura, mogło
rozwalić bryłę lodu uderzeniem pięści.
Sten i Tapia zastali Alexa w nastroju do bójki. Właśnie skończył przegląd zapasów
awaryjnych. Z jakiejś przyczyny, marynarze nie wierzą w to, że będą musieli opuścić okręt, toteż
zazwyczaj wykorzystują zestawy ratunkowe w innych celach. Pod tym względem załoga “Gamble”
niczym się nie różniła od pozostałych.
- Bierz, co jest - powiedział Sten.
Kiedy wszyscy już założyli skafandry, a ranni zostali umieszczeni w kapsułach, otwarto właz
zapasowy. Woda zalała kabiny. Każdy desperacko łapał się jakichś przedmiotów. Wokół wirował
prąd. Potem woda podniosła się ponad głowy marynarzy i sięgnęła górnego pokładu.
Kilgour miał opuścić okręt jako pierwszy. Trzymał wziętą z warsztatu “Gamble” małą lampę
lutowniczą. Nastawił ją na pełną moc, podniósł wysoko i włączył napęd rakietowy swojego
skafandra. Olbrzymi Szkot powoli popłynął w górę. Przedzierał się przez zastygającą, lodowatą
breję, w którą przekształcało się jeziorko wokół okrętu. Pozostali członkowie załogi chwycili kabel
przypięty do kombinezonu Alexa.
Sten wyszedł ostatni. Na chwilę zatrzymał się w czarnej wodzie tuż za lukiem. To był koniec
jego okrętu. Przynajmniej nie poddali się bez walki.
Kabel szarpnął Stena w górę. Wizjer w skafandrze dowódcy lekko zaszedł mgłą. Na pewno
urządzenie odświeżające wewnątrz powietrze miało jakąś awarię. Tak, to było dobre wyjaśnienie.
Przecież żadna racjonalnie myśląca istota nie poddaje się uczuciom, gdy w grę wchodzi kupa
żelastwa. Niewątpliwie coś musiało się zepsuć w kombinezonie.
Napęd rakietowy skafandra Kilgoura, skonstruowany z myślą o poruszaniu się w próżni,
ledwie mógł pokonać zerową wyporność kombinezonu kosmicznego. Alex dryfował w górę bardzo
powoli.
- Tu jest coś cholernie dziwnego - zaskrzeczał głos Kilgoura w słuchawkach Stena. - Dotarłem
na powierzchnię. Ale, dowódco... trzeba odbyć małą naradę.
Sten odpiął się od kabla, dodał mocy napędowi kombinezonu, przebił kilkucentymetrową
warstewkę lodu i wyłonił się z wody obok Alexa.
Zobaczył wręcz nieprawdopodobny widok. Pływali w szybko zamarzającym jeziorku, które
utworzyła woda ze śniegu stopionego przez powłokę i napęd okrętu. Nie opodal, ponad krę,
wystawał pogięty dziób “Gamble”.
W tym jednak nie było niczego dziwnego. Ale kilka metrów nad ich głowami rozciągała się
niska, lodowa kopuła.
- To nie ma sensu - pomyślał na głos Sten.
Obok dowódcy wynurzyła się Tapia.
- Chyba ma - stwierdziła. - Czy wie pan coś o śniegu, panie kapitanie?
Sten nie mógł poszczycić się szczególną znajomością tematu. Pokryty śniegiem krajobraz
pamiętał z fresku, który zastawiła w lombardzie jego matka na Vulcanie, żeby kupić sobie za to
sześć miesięcy życia. Razem z członkami Modliszek odbył też kilka wypraw na lodowe planety,
lecz tamtejsza pogoda stanowiła jedynie przeszkodę nie wartą analizy.
- Nie za bardzo, cholera - przyznał. - Wydaje mi się, że kopułę utworzył zamarznięty deszcz.
- A łoskot, który słyszeliśmy? Może to lawina.
- A więc teraz jesteśmy naprawdę pogrzebani?
- Na to wygląda.
Tapia miała rację. “Gamble” zagrzebał się w głębokim wiecznym śniegu. Dziób wystawał mu
na kilka metrów. Ale pół kilometra nad doliną znajdował się śnieżny nawis, osłabiony przez drgania
wywołane uderzeniem okrętu. Nawis urwał się i tysiąc metrów sześciennych śniegu i skały runęło
w dół.
Wrak “Gamble” był zakopany ponad czterdzieści metrów pod powierzchnią. Kiedy otworzyli
luk awaryjny, woda, która wlała się do środka okrętu, spowodowała, że obniżył się poziom jeziorka
wokół “Gamble”. Oblodzone dno lawiny utworzyło kopułę nad ich głowami.
- Problem polega więc na tym, żeby znaleźć sposób na wytopienie sobie przejścia - odezwał
się Alex. - Te skafandry mają za małą moc, żeby unieść nas w powietrze.
Znalazło się wyjście. Popychając kapsuły z rannymi, niezdarnie popłynęli ku brzegom
lodowego jeziorka. Pływanie zamieniało się w czołganie po lodzie, potem znów w pływanie, a
następnie w przedzieranie się przez breję. Wreszcie dotarli do lodu na tyle grubego, żeby ich
utrzymał.
Teraz musieli wykopać tunel. Byli w skafandrach, więc nie obawiali się, że zabraknie im
powietrza. Kilgour przebijał się przez śnieg, miejscami wytapiał sobie przejście, skierowane pod
łagodnym kątem do góry.
- Nie wiedzieliście, że w młodości pracowałem jako górnik - powiedział “rzeźbiąc”
artystycznie wygięty łuk.
- Jesteś pewien, że zbliżamy się do powierzchni? - zapytał Sten.
- To bez znaczenia, chłopcze. Jak przebijemy się na wierzch, będziemy bezpieczni. Jak
dotrzemy do piekła, będzie nam ciepło i wreszcie trafimy na swoje miejsce.
Sten zdrapał zamarzający śnieg z rękawicy skafandra i nie odpowiedział. Nagle zauważył
tajemnicze światło. Nie pochodziło ani z latarek przy skafandrach, ani z lampy lutowniczej
Kilgoura. Otaczała ich równomierna poświata.
Kilka sekund później, przebili się na powierzchnię. Gdy Sten podniósł wizjer hełmu, poczuł
dziwny zapach. Uświadomił sobie, że świeżym powietrzem nie oddychał od... już nawet nie
pamiętał od jak dawna.
Koszmarny sposób na prowadzenie wojny, ocenił w myślach.
A jeśli już o wojnie mowa, to następnym krokiem będzie znalezienie drogi wyjścia z gór. Czy
wystarczy zgromadzonej w skafandrach energii, aby przedostać się na ciepłe niziny? Kombinezon
bez zasilania miał taką samą wartość jak roztrzaskany “Gamble”, tkwiący pod lodem.
Dwa grzybki w barszcz to za dużo, powiedział Sten do siebie. Jego załogę, której brakowało
jakiegokolwiek doświadczenia w starciach na lądzie, mógłby zmasakrować pierwszy lepszy
napotkany tahnijski patrol.
Przynajmniej trochę się rozgrzejemy, jeżeli dojdzie do walki, pomyślał Sten. Odwrócił się do
swoich ludzi i zaczął przygotowania do długiego marszu.
Rozdział pięćdziesiąty dziewiąty
Na trzeci dzień odkąd rozpoczęło się lądowanie na Cavite, lady Atago przeniosła swoją flagę z
“Foreza” do ruchomego punktu dowodzenia na powierzchni planety. Kwaterą główną stał się
olbrzymi, opancerzony wóz bojowy. Imperialny wywiad nazwałby go pojazdem klasy “Chilo”. Ta
wielka, szeroka na pięćdziesiąt, a długa na sto pięćdziesiąt metrów jednostka, poruszała się na
czterdziestu trzymetrowej wysokości roligonach, montowanych po trzy na osi niskociśnieniowych
poduch, które nadawały wehikułowi własności amfibii. Jeśli któryś z roligonów nie mógł pokonać
jakiejś przeszkody terenowej, oś obracała się i stawiała inne z trzech kół na wierzchu obiektu. Wóz
dowodzenia zbudowany z segmentów, mógł też skręcać we wszystkie strony.
Toczył się naprzód zaledwie kilka kilometrów za linią frontu, eskortowany przez szwadron
czołgów i wyrzutni rakiet ziemia-powietrze.
Tych kilka cudem ocalałych imperialnych okrętów, nigdy nie ośmieliłoby się podjąć próby
spenetrowania przeciwlotniczego parasola Tahnijczyków, ale Atago nie chciała ryzykować.
Miejsce, które wybrała na kolejne stanowisko dowodzenia, miało parę ważnych zalet - znajdowało
się blisko najbardziej obiecującego przyczółka zdobytego przez Tahnijczyków; wóz otaczały
otwarte tereny, zdatne na lądowiska dla okrętów; nie trzeba było się specjalnie maskować.
Funkcje kamuflażu pełnił ogromny budynek - jeszcze niedawno biblioteka uniwersytecka
jednego z miast satelickich Cavite City. A Tahnijczycy nie potrzebowali składnic - jak to nazywali -
imperialnej propagandy.
Sześć grawisań napędzanych generatorami McLeana parkowało pod dachem budynku.
Zmieścił się tam także ogromny wóz bojowy dowodzenia. Grzybowata wieża wehikułu rozpruła
trzy piętra, ale konstrukcja gmachu wytrzymała. Punkt dowodzenia stał się niewidoczny z
powietrza. Atago natomiast nie wątpiła, że jej oddziały wsparcia elektronicznego skutecznie
zagłuszą imperialne detektory.
Ponadto, dywizjon fregat, który tak nękał Tahnijczyków, został zniszczony. Lady Atago
żałowała tylko, że nie udało się wziąć do niewoli komandora Stena. Tahnijscy lordowie
zorganizowaliby pokazowy proces, a wyrok rozgłosiliby za pomocą kanałów łączności imperium.
To mogłoby posłużyć zniechęceniu niektórych, co bardziej agresywnych oficerów, nadal
opierających się Tahnijczykom.
Lady Atago, mimo wszystko, nie była zadowolona z postępów inwazji.
Tahnijczycy zdołali zablokować główne siły imperialne w Cavite City i jego okolicach. Teraz
powoli zaciskali pętlę. Wojska imperium trzymały się na obszarze niecałych dwustu kilometrów
kwadratowych. Odosobnione oddziałki ciągle stawiały opór w innych miejscach planety, ale ich
likwidacja nie powinna potrwać dłużej niż kilka dni.
Tereny kontrolowane przez imperium na Cavite ograniczały się do samego Cavite City
(wysunięte tahnijskie patrole docierały już na przedmieścia), bazy marynarki wojennej i
wznoszących się nad nią wzgórz. Łodzie podwodne Tahnijczyków przecięły wszelkie drogi
odwrotu morzem.
Ale było to pyrrusowe zwycięstwo.
Trzy dywizje desantowe ze wsparciem - co stanowiło odpowiednik mniej więcej czterech
jednostek gwardii imperialnej - zostały zdziesiątkowane. Nie, ponieśliśmy znacznie większe straty,
poprawiła się lady Atago. Szpica wbiła się głęboko w miasto i została zmiażdżona przez oddziały
gwardii. Wyprowadzono cztery natarcia. Wszystkie odparto. W takiej sytuacji dowództwo
imperialne wycofałoby wykrwawione oddziały, przeniosło je do rezerwy, dokonało uzupełnień i
odesłało na front dopiero po odzyskaniu zdolności bojowej. Tahnijczycy byli bardziej
pragmatyczni. Ich oddziały, kiedy już raz wkroczyły na pole walki, pozostawały tam, aż do
zwycięstwa. Innymi słowy, nie schodziły z linii ognia, dopóki straty nie sięgnęły co najmniej
siedemdziesięciu procent. Ci, którzy przeżyli, wzmacniali pozostałe szeregi. Wycofany z frontu
oddział formowano od podstaw.
Taki los spotkał jednostki, które poszły w szpicy.
Druga fala desantu dostała rozkaz, by kontynuować natarcie. Także została zniszczona. Widać
Tahnijczycy prowadzili zbyt wiele wojen przeciwko nie przygotowanym lub niedoświadczonym w
wojaczce narodom.
Jednak Pierwsza Gwardyjska była zaprawiona w boju. Umocniła każdy nadający się do tego
punkt. Kiedy na nich uderzano, trzymali się do ostatniej chwili. Potem robili odwrót na wcześniej
przygotowane stanowiska. Tahnijczycy myśleli, że zdobyli obiekt, i zabierali się za kolejny. A
tymczasem grupy szturmowe gwardii przystępowały do kontrataku.
To przyniosło co najmniej następne dziesięć procent strat. Gwardia zazwyczaj odbijała
stanowisko. Płaciła przy tym dość wysoką cenę. Ale Tahnijczycy płacili dużo wyższą.
Jeszcze gorszy dla Tahnijczyków miały przebieg walki w mieście. Gwardia broniła każdego
domu, stosując taktykę ognia krzyżowego. Poszczególne budynki stanowiły ogniwa łańcucha
obrony. Żaden tahnijski dowódca nie mógł powiedzieć, że zajmowane przez niego pozycje są
bezpieczne.
Najgorzej było w nocy.
Ian Mahoney nauczył swoich żołnierzy elastycznego myślenia. Walczyli nawet o najmniejszą
placówkę, ale żadnej nie uważali za konieczną do utrzymania za wszelką cenę. W nocy wysyłali
patrole w sile kompanii. Uderzały one w każdy nadarzający się cel. Natomiast tahnijskie nocne
patrole były po prostu pośmiewiskiem. Meldowały, że linie imperialne są słabo obsadzone.
Przeprowadzano wtedy atak, który gwardziści z łatwością mogli odeprzeć.
Wbrew konwencjonalnej wiedzy wojskowej, Pierwsza Gwardyjska niezbyt silnie
zabezpieczała frontowe pozycje. Tahnijskie patrole szperały i niczego nie znajdowały, lecz kiedy
ich żołnierze wchodzili głębiej, posiłki ze starannie ukrytych umocnień uderzały na nich ze
wszystkich stron.
Ale Tahnijczycy pokonywali przeciwnika zwykłą przewagą liczebną.
Lady Atago była pewna zwycięstwa. Tak pewna, że w zaciszu swojego przedziału bojowego
planowała przyjęcie kapitulacji gwardii.
Przybyły z Heath zespół filmowców czekał w pogotowiu. Atago przygotowała już mundury
galowe dla siebie i swojej asysty honorowej.
Admirał van Doorman - jeśli przeżyje - nie będzie wart tego, żeby podpisać akt kapitulacji.
Może to zrobić ten Mahoney.
Tak, postanowiła. Urządzi bardzo malowniczą uroczystość. Taka propagandowa lekcja
przyczyni się do rozwoju tahnijskiej machiny wojennej. Kapitulacja odbędzie się na głównym
lądowisku bazy Cavite. Filmowcy pokażą stojące wokół wraki okrętów. Pozostałości sił
imperialnych staną w szeregu, a w kulminacyjnym momencie generał Mahoney podejdzie do lady
Atago.
Czy miał szpadę? To bez znaczenia. Musi przecież nosić jakąś broń boczną. Lady Atago
przyjmie ją od niego i obieca łaskawie traktować wziętych do niewoli żołnierzy.
Rzecz jasna, nie dotrzyma słowa. Zresztą gwardziści zapewne wzgardzą takim
przyrzeczeniem. Umrą honorową śmiercią. Od miecza.
Egzekucja także zostanie nagrana na taśmę. Być może, po zwycięstwie nad imperium, te filmy
wzmocnią ducha walki w następnych pokoleniach tahnijskich żołnierzy.
Lady Atago oczyma wyobraźni widziała, co nastąpi w niedalekiej przyszłości.
A po upadku Cavite, uderzy w samo serce imperium. Jej mentor, lord Fehrłe, będzie
zadowolony.
Albo i nie, pomyślała, uśmiechając się lekko. Ostatnimi czasy straciła sympatię do tego
Fehrle’a. Być może to nie on poprowadzi Tahnijczyków do ostatecznego zwycięstwa. Chyba ktoś
inny lepiej się do tego nada. Ktoś, kto sam zaznał niebezpieczeństw pola bitwy.
Lady Atago pozwoliła sobie na chichot. Przyszłość przedstawiała jej się w jasnych barwach. I
we krwi...
Rozdział sześćdziesiąty
Marynarze i lotnicy mają przynajmniej jedną wspólną cechę. Uważają, że z woli Opatrzności
nie będą musieli chodzić. Ludzie Stena klęli na czym świat stoi, kiedy się dowiedzieli, że czeka ich
długa marszruta.
Przekleństwa świstały w powietrzu tylko przez siedem kilometrów. Potem nikomu już nie
starczyło werwy, na co innego niż tylko wyciąganie nogi ze śniegu, przestawianie jej do przodu, i
znowu wyciąganie, i znowu przestawianie... Co pół godziny następowała zmiana przy noszach z
kapsułami. Skafandry okazały się bardziej bezużyteczne, niż Stenowi wydawało się na początku.
Nikt nie przewidywał, że będą one wykorzystywane do wędrówek po ziemi. Chodzenie w nich
wymagało wysiłku godnego Herkulesa.
Sten żałował, że nie mają kombinezonów górskich. Albo futer. A jak już marzyć, to na całego
- czemu nie dysponują nową fregatą?
Gdyby skafandry nie ważyły tak dużo, lub gdyby ich ciężar można było zrównoważyć
generatorami McLeana, szybowaliby ponad śnieżnymi wydmami. Mogliby też zrobić sobie rakiety
śnieżne z gałęzi i już nie brnęliby z takim wysiłkiem.
Kiedy zapadała noc, Sten wypatrzył miejsce na biwak. Na skraju doliny, którą przemierzali,
rosło wielkie drzewo przykryte grubą śnieżną pierzyną. Sten pamiętał pewne nauki z kursu
terenowego dla Modliszek. Kazał swoim ludziom przekopać się do samego pnia. Wokół niego był
kawałek ziemi przysypany jedynie cienką warstwą białych płatków. Tworzyło to rodzaj małej
jaskini. Tocząc się po ziemi, ubili śnieg i powiększyli schronienie.
Kilgour zajął się rannymi. Sten bardzo się cieszył, że Alex wie, jak to robić, bo on sam nie
przechodził treningu medycznego. Szkot wykazał się niezwykłą kompetencją. Szkolenie medyczne
w Modliszkach uczyniło z niego prawdziwego chirurga. Niewiele jednak mógł zdziałać - brakowało
odpowiednich lekarstw i narzędzi. Kilgour zmienił opatrunki na oparzelinach i opaski uciskowe.
Dał rannym środki uśmierzające ból. Wyglądało na to, że jeden z marynarzy umrze w ciągu kilku
godzin.
Rozłożyli się na noc. Członkowie załogi nie wierzyli Stenowi i Tapii, że nie będą potrzebne
ogrzewacze skafandrów. Zmienili zdanie dopiero, gdy zobaczyli, że ciepło ich ciał topi śnieg, a
powstała woda szybko zamarza. W śnieżnej jaskini panowała całkiem znośna temperatura. Sten
poszerzył dziurę wokół pnia drzewa, żeby wpuścić więcej powietrza.
Nastał dzień. W nocy zmarł śmiertelnie ranny marynarz. Znaleźli rozpadlinę skalną, wepchnęli
tam kapsułę ze zwłokami i zasypali ją śniegiem. Potem ruszyli w drogę.
Powtórzyła się ta sama męka. Marsz z opuszczonym wizjerem powodował, że było ciepło, ale
szybko zaczynało brakować tlenu. Otworzenie wizjera umożliwiało odetchnięcie świeżym
powietrzem, ale baterie ogrzewacza szybko się wyczerpywały i zachodziło niebezpieczeństwo
odmrożenia sobie twarzy.
Około południa zaświeciło słońce Cavite. To pogorszyło sytuację. Contreras dostała
przejściowej ślepoty śnieżnej. Musiała zamknąć wizjer i włączyć polaryzację.
Śnieg zaczynał topnieć. Wzrastało ryzyko, że piloci tahnijskich myśliwców zauważą
maszerującą ekipę. Sten jednak nie sądził, żeby nieprzyjaciel patrolował takie pustkowie.
Druga noc niewiele różniła się od pierwszej. Tyle że nie znaleźli równie dobrego schronienia.
Alex wyczerpał resztki baterii lampy lutowniczej, żeby wyciąć rów w śniegu. Schronili się tam
przed podmuchami wiatru.
Noc przeszła prędko. Przez cały czas trzymali wartę. Kiedy zaczęło dnieć, przełknęli ostatki
płynnej żywności z zapasu w skafandrach i znów ruszyli w drogę.
Sten był zły na siebie. Trochę stracił kondycję. Czuł się wyczerpany po zaledwie dwóch
dniach marszu. Kiedy służył w Modliszkach, to by wystarczyło, żeby odesłać go do macierzystego
oddziału. Zaczynał rozumieć, dlaczego tak wielu marynarzy było opaśluchami.
Kilgour nie ułatwiał mu zadania. Na rodzinnej planecie Alexa ciążenie wynosiło trzy G - tutaj,
na Cavite, znacznie mniej. Szkot trzymał się w formie. Brnął przez śnieg niczym czołg. Jakby szedł
po równej drodze i nie nosił skafandra, nie trzymał przednich rączek noszy i nie miał na plecach
dwóch automatów. Kilgour przypomniał Stenowi wielką atropomorficzną baryłę z piwem.
Poza tym, opowiadał kawały. A przynajmniej usiłował to robić. Dowódca musiał
przyjacielowi zagrozić głodówką w anclu, żeby powstrzymać go od opowiadania koszmarnie
idiotycznego dowcipasu o cętkowanych wężach - słyszał go raz podczas treningu w Modliszkach.
Ale Kilgour miał w zanadrzu inne kawały, prawie tak samo grupie.
- Wiecie co? - zaczął wesoło Alex, zwracając się do chorążego Tapii. - Kiedyś prowadziłem
gospodarstwo.
- Jakie gospodarstwo? - mruknęła Tapia, z ledwością unikając upadku twarzą w śnieg.
- Jestem prawowitym dziedzicem rancza Kilgour.
- Pierwsze słyszę - odparł zdziwiony Sten.
- Chcę wam opowiedzieć o świni.
- O świni?
- Tak. O wielkim kawale świńskiego sadła. Kiedyś przejeżdżałem przez wieś i zobaczyłem
ogromnego wieprza. Uderzył mnie fakt, że zwierzak ma drewnianą nogę. Trzy zwyczajne nogi i
jeden drewniany kołek.
- Świnia z kikutem? - zagadnął podejrzliwie Foss, który dobrnął bliżej Tapii, żeby wysłuchać
historii.
- No właśnie. Dziwactwo. Więc pytam chłopa, stojącego koło płotu, co jest z tą świnią. A ten
mówi, że to cudowny wieprzek. “Trzy lata temu wpadłem do stawu”, opowiada. “Nikogo w pobliżu
nie było. Zacząłem tonąć. Wtedy świnia wskoczyła do wody i mnie wyciągnęła”. Słucham,
własnym uszom nie wierzę, a chłop ciągnie dalej: “Dwa lata temu grawisanie z ziarnem runęły do
rowu, a ona je wciągnęła na drogę”. Ja się dziwuję, ale chcę żeby wytłumaczył, dlaczego świnia ma
drewnianą nogę. On mi jednak przerywa i mówi, że kiedyś zapaliła mu się chałupa. Spał jak zabity i
nic nie wiedział pożarze. I byłby zginął, ale świnia chwyciła za wąż strażacki ugasiła płomienie.
Wreszcie go powstrzymałem i pytam o tę cholerną nogę. Gospodarz patrzy na mnie i rzecze:
“Przecież nie zjadłbyś od razu świni, która ci życie uratowała!”
Tapia i Foss najwyraźniej mieli ochotę zamordować dowcipnego kompana.
Tak zachowywał się Kilgour w czasie marszu.
Ale chyba najgorszy był ten jego nieustający dobry humor. Sierżanckie przyśpiewki Alexa
stawały się coraz bardziej męczące.
Śniegowa pokrywa powoli przechodziła w lodową breję. Sten rozejrzał się i stwierdził, że
przed nimi nie widać już szczytów. Dolina rozszerzała się. Wychodzili na płaskowyż. Tu i ówdzie
wyrastały fragmenty skał.
Zdołali więc śnieżne pustkowie.
Teraz Sten musiał się martwić, jak przeprowadzić marynarzy przez pozycje Tahnijczyków, do
Cavite City. Znaczna większość załogantów nie znała się na lądowej wojaczce.
Było zatem o czym myśleć.
Rozdział sześćdziesiąty pierwszy
Temperatura wzrosła do piętnastu stopni. Wokół widniała rozległa nizina. Zdjęli skafandry.
Kilgour chrząknął skonsternowany.
- Wszechświat ma zapach pięty - zauważył. - Nieprzyjaciele wyśledzą nas po smrodzie, jaki
roztaczamy.
Nie przesadzał - wszyscy cuchnęli niczym wychodek. Ale tak było tylko do chwili, gdy dotarli
do pierwszego wodopoju dla bydła. Kilgour wystraszył trzy chude bydlątka i rzucił się do zbiornika
z wodą, zdzierając swój kombinezon. Inni poszli w ślad za Szkotem.
Sten dał im godzinę, żeby zeskrobali z siebie najgorsze łajno. Potem ruszyli dalej.
Potrzebowali żywności i bezpiecznego miejsca, gdzie mogliby odbyć naradę, jak przebić się do
swoich.
Nawigacja była łatwa - szli w kierunku kolumn dymu na horyzoncie, znaczących pole bitwy
wokół Cavite. Przemierzali wyniszczony suszą, ubogi pasterski kraj. Na polanach, gdzieniegdzie
stały szałasy - w większości puste. Sten pominął te, które wyglądały na zamieszkane. Nie
wyglądało na to, żeby ci ludzie mieli dość dla siebie, nie mówiąc już o dzieleniu się z marynarzami.
Potem wkroczyli w bogate okolice: zielone pola, a w oddali zabudowania gospodarstw. Ale o
jakieś dwa kilometry od głównego budynku okazało się, że zamożność była złudna. Na polach
wokół farmy panowała głucha cisza.
Sten kazał swoim ludziom rozproszyć się. Podchodzili bardzo ostrożnie. Pół kilometra od
domu dowódca polecił marynarzom, żeby zajęli pozycje obronne w jednym z suchych rowów
irygacyjnych, które kiedyś nawadniały tę ziemię.
Razem z Alexem ruszyli naprzód.
Pośrodku podwórza znajdował się mały staw artezyjski.
Wzdłuż jego brzegów leżało kilkanaście ciał. Sten i Alex przykucnęli za ścianą szopy i czekali.
Z łomotem otworzyły się drzwi domostwa. Sten odbezpieczył automat. Drzwi trzasnęły raz
jeszcze. To tylko wiatr.
Skokami przebiegli do pierwszego ciała. Kilgour wciągnął powietrze nosem.
- Tkwią tu trzy, może cztery dni - ocenił. - Wątpię, żeby ich najpierw osądzono.
Ci ludzie - mężczyźni i kobiety - nie zginęli w walce. Każde z ciał miało ręce związane z tyłu
drutem kolczastym.
Sten przetoczył jednego trupa na plecy. Na zakrwawionej szyi błysnęło złoto. Komandor
podniósł wisiorek lufą automatu.
- To byli Tahnijczycy - stwierdził. - Osadnicy, sądząc z tego, jak są ubrani.
- Ciekawe, kto ich pozarzynał?
Sten wzruszył ramionami.
- Imperialni partyzanci. Tahnijscy żołnierze. Czy to ma znaczenie?
- Pytałem jedynie z ciekawości, dowódco. Sprawdzimy, co jest w domu?
Sprowadzili pozostałych na podwórko. Kilku marynarzy, zwymiotowało na widok zwłok.
Musicie się przyzwyczaić, pomyślał Sten. Już się skończyło prowadzenie wojny na odległość.
Razem z Tapia i Kilgourem przeszukali budynek. Wszystko było przetrząśnięte, przewrócone
do góry nogami. Połamano i zniszczono każdy drobiazg.
- Mam pewną teorię - powiedział Kilgour. - Nasi tego nie zrobili. Cztery dni temu uciekali do
Cavite. A tahnijscy żołnierze nie mieliby czasu na urządzanie takiej demolki. - Mówiąc to, Lex
ładował konserwy do plecaka. - Według mnie - ciągnął - zamordowani byli nam przyjaźni przed
wojną. Innym Tahnijczykom to się nie podobało. Kiedy wylądowały tahnijskie wojska, bracia
farmerzy załatwili porachunki...
Kilgour przerwał i podniósł z podłogi buteleczkę. Rzucił ją przyjacielowi.
- “Fabryka Cydru i Nawozów Mahoneya” - odczytał na głos Sten.
- Idziemy po śladach mistrza - rzekł z kpiarską powagą Alex.
Tapia zupełnie nie rozumiała, dlaczego jej dwaj przełożeni nagle roześmieli się na tym
cmentarzysku.
Od wizyty w opuszczonym gospodarstwie przemieszczali się tylko nocą. Szli bardzo powoli.
Nie tylko z ostrożności, ale także dlatego, że brakowało im doświadczenia. Sten musiał bez ustanku
powściągać swój język. Wszystko się w nim gotowało z wściekłości.
Ci ludzie nie byli członkami Sekcji Modliszki ani gwardzistami. Ani nawet rekrutami
piechoty. Zamknij się, Sten, i przestań narzekać, że nie masz pod komendą superkomandosów,
napominał się w myślach. Ale jeśli będą iść w takim tempie, to wojna się skończy, zanim dotrą do
Cavite. No i co z tego? Czy tak ci się spieszy, komandorze, żeby wrócić do oblężonego miasta i dać
się zabić? Zamknij się i maszeruj dalej.
Czwartej nocy, Contreras nadziała się na fermę Frehdy - i to dosłownie. Zawisła na
koncertinach drutu kolczastego. Mundur na szczęście zapobiegł cięższym skaleczeniom. Inni zdjęli
ją z zapory, wciągnęli za krzaki i zaczaili się w zaroślach.
Sten i Alex ponownie wyruszyli na przeszpiegi. Przedostali się przez druty i czujniki, nie
wzbudzając alarmu. Leżeli na wzgórzu, patrząc na rzędy baraków. Omawiali sytuację, używając
języka znaków, którego nauczyli się jako komandosi. Był to bardzo prosty sposób porozumiewania
się. Na przykład, gestem rozpostartych rąk pytano: “co to jest?”.
“T” w języku migowym oznaczało Tahnijczyków, palce przyłożone do naszywek na
kołnierzach - wojsko. Potrząśnięcie głową - nie. Sytuacja przedstawiała się jasno. Tahnijscy
żołnierze bardziej dbali o bezpieczeństwo i prawdopodobnie maskowaliby światło.
Sten wskazał na oświetlone baraki i zadał pytanie, posługując się znakami: “To co, w takim
razie robią te sukinsyny z automatami i grawisaniami?”
Nagle zdał sobie sprawę, że zna odpowiedź. To była osada tahnijskich rewolucjonistów.
Prawie na pewno musiało tam siedzieć paru żołnierzy regularnej armii. Ci partyzanci zapewne
zabezpieczali tyły, pełnili służbę policyjną i tak dalej. Owo “i tak dalej” obejmowało
prawdopodobnie rozprawę z osadnikami, imperialnymi lub tahnijskimi, których uznano za element
niepewny.
Sten pomyślał, że teraz wie, kto wymordował tamtą rodzinę. I że zna sposób na przedostanie
się do Cavite City.
Kilgour najwyraźniej miał taki sam plan. Kiedy Sten popatrzył na przyjaciela, ten trzymał
złączone dłonie przy policzku. Opierał o nie głowę, jakby spał.
Jasne. Teraz potrzebny jest im wartownik.
Znaleźli go jakieś siedemdziesiąt pięć metrów dalej, wzdłuż drutu. Chodził wokół posterunku.
Był poza plamą światła. Wpatrywał się w ciemność. Musieli nieco zmodyfikować swój plan.
Kilgour popełznął naprzód, aż dotarł na odległość czterech metrów od wartownika. Sten,
czołgając się, okrążył żołnierza i podkradł się do niego od strony koszar. Zgiął palce, nóż wślizgnął
mu się do ręki.
Wdech... wydech... oczy w dół. Sten podciągnął nogi, wstał. Zrobił trzy kroki, schwycił
wartownika od tyłu za podbródek, przegiął mu głowę na bok i przeciął arterię.
Zastawili pułapkę “na śpiącego wartownika”. Jej podstawą było założenie, że w każdej armii
zaśniecie na służbie jest traktowane jako jeden z najcięższych grzechów przeciwko regulaminowi.
Odciągnęli ciało, oparli o słupek i naciągnęli trupowi czapkę na oczy. Zaczaili się po obu
stronach wartowni. Czekali w całkowitej ciemności.
Wcześniej czy później, dowódca straży sprawdzi posterunki.
Wóz bojowy opuścił bramę koszar i pojechał wzdłuż drutu. Sten i Alex leżeli nieruchomo,
zakładając, że kierowca oraz pasażer wozu noszą gogle noktowizyjne.
Rzeczywiście mieli je na twarzach. Ale szukali wartownika, a nie dwóch opryszków
czyhających w bujnej trawie.
Dowódca straży zobaczył “śpiącego” wartownika. Uznał zapewne, że należy mu się nauczka,
bo wóz zatrzymał się w odległości jakichś dziesięciu metrów od posterunku.
Sten czmychnął w kierunku maszyny.
Tahnijski oficer - jeden z doradców Frehdy - podszedł do swego niezdyscyplinowanego
podkomendnego. Zaraz nachyli się i ryknie. Potem wymierzyłby prawdziwą karę. Tahnijski oficer
od dawna zamierzał zrobić coś takiego. Uważał, że ci chłopi stają się coraz bardziej niedbali.
Mężczyzna rzeczywiście nachylił się. W tym momencie Alex runął na niego z ciemności,
uderzając go dłonią w czoło. Ten cios, zadany przez zwykłego człowieka, zaledwie by ogłuszył
ofiarę. Ale siła Szkota sprawiła, że Tahnijczykowi pękła czaszka.
Kilgour zabrał pasy z bronią i pobiegł w stronę wozu bojowego. Sten wytarł ostrze noża o
mundur zabitego kierowcy, założył gogle noktowizyjne, uniósł pojazd trzy metry nad ziemię,
zawrócił i na pełnym gazie pomknął ku swoim marynarzom.
Znów dysponowali środkiem lokomocji.
Rozdział sześćdziesiąty drugi
Tahnijski wóz bojowy nie tylko ułatwiał załodze Stena poruszanie się, ale także służył jako
kamuflaż. Sten rozumował kategoriami wroga: wszelkie cywilne grawisanie zostały albo
unieruchomione albo skonfiskowane, a pojazdy armii imperialnej znajdują się w oblężonym
mieście. Ergo - wszystko, co się porusza, musi należeć do Tahnijczyków.
Sten zadbał jednak o dodatkowe maskowanie. Kiedy już załadował swoich ludzi na pokład,
przeleciał się trzy razy tuż nad najbardziej zakurzoną wiejską drogą, jaką znalazł w pobliżu. Potem
ruszył w stronę Cavite City. Wyglądał na kolejnego znękanego szofera, który stara się dowieźć
pokrytych kurzem żołnierzy jak najbliżej pola walki.
Jedyny kłopot mogły ewentualnie sprawiać punkty kontrolne żandarmerii, usytuowane tuż za
frontem. Ale żandarmi będą raczej sprawdzać przepustki oraz identyfikatory tych, którzy oddalają
się od Unii ognia, a nie osób zmierzających w jej stronę.
Mieli dużo szczęścia. Żandarm kazał Stenowi osiąść obok drogi, kiedy przelatywał konwój
ciężkich transporterów. Maszyny byle jak trzymały szyk. Między poszczególnymi grawisaniami
zdarzały się luki liczące kilkaset metrów. Sten bez trudu wepchnął się między transportowce i
równie łatwo opuścił towarzystwo, skręcając w boczną drogę na przedmieściach.
Tereny utrzymywane przez siły imperium coraz bardziej się zmniejszały. Tahnijczycy,
znacznie przewyższający obrońców liczbą, zacieśniali pierścień. Stenowi udało się uniknąć
spotkania z trzema patrolami ulicznymi. Postanowił więcej nie ryzykować. Dwa kilometry od linii
frontu osadził wóz na trzecim piętrze zniszczonego budynku i zaczął się zastanawiać nad obraniem
właściwej taktyki. Od tego miejsca niebezpieczeństwo będzie narastało. Tahnijczycy zapewne
skrupulatnie szukają patroli penetrujących ich linie, a ziemia niczyja to najbardziej niepewny teren.
Poza tym załoga może zostać zastrzelona przez swoich - Sten nie miał pojęcia, jakich haseł i
sygnałów rozpoznawczych używały rodzinne jednostki.
Sten znalazł rozwiązanie problemu, gdy dostrzegł ubranego na biało żandarma z patrolu.
Białe mundury w strefie frontowej?, zdziwił się w myślach.
- Moglibyśmy to wykorzystać - powiedział Alex, opuszczając lornetkę.
- Szukasz wymówki, żeby poderżnąć gardło jeszcze jednemu, Kilgour.
- Zgadza, się, ale czy to źle?
I znów, Sten wraz z Alexem poszli na rozpoznanie. Przechodzili z dachu na dach, aż znaleźli
się nad żandarmem. Jego kolega stał po drugiej stronie ulicy, a raczej wąskiego przesmyku między
ruinami.
Za żandarmami widniało gniazdo sprzężonych działek. Jeszcze dalej stacjonowały czołgi i
wyrzutnie rakiet. Stały one wokół gromady wielkich pojazdów na gąsienicach. Najwyraźniej były
to wozy dowodzenia - miały więcej anten niż rak wąsów. Stąd kierowano działaniami brygady
pancernej wspierającej wojska desantowe Tahnijczyków. Wozy były dokładnie pomiędzy Stenem a
liniami sił imperialnych.
- Zapolujemy na tych lalusiów? - zapytał Kilgour, choć wiedział, że sprawa jest oczywista.
Mniej doświadczeni - albo mniej cyniczni - żołnierze darowaliby sobie atak na stanowisko
dowodzenia. Ale Sten i Alex uznali to za nie lada gratkę.
Ze szkolenia odebranego w Sekcji Modliszki i z własnego doświadczenia wiedzieli, że
dowództwa zazwyczaj nie są zbyt dobrze chronione. Wartowników wybierano ze względu na ich
sprawność, ale w krótkim czasie zamieniali się oni w trzaskających obcasami ordynansów. Funkcje
dowódców straży najczęściej pełnili ambitni, ustosunkowani młodzi oficerowie. Oddział
wartowniczy powoli zamieniał się z jednostki bojowej w kompanię reprezentacyjną.
Członków takiej jednostki awansowano i nagradzano za połysk na butach i wyczyszczone
guziki. Po godzinach doprowadzania munduru do wzorowego stanu, żołnierz nie miał specjalnej
ochoty brodzić w błocie tylko dlatego, że usłyszał jakiś podejrzany hałas.
Dużą rolę odgrywał także czynnik arogancji - któż się ośmieli zaatakować taką potęgę?
Stenowi i Alexowi bardzo pasował podobny sposób myślenia.
Turyści z lubością gapią się na zmianę warty. Takie parady są dobre przed frontonami
pałaców. Żołnierze noszą galowe mundury, występują całymi oddziałami, o określonym czasie.
Maszerują ze szczękiem broni - najlepiej, żeby była chromowana i historyczna. Wojsko nie
powinno jednak robić przedstawień, kiedy w okolicy może się czaić nieprzyjaciel. Ale tradycja robi
swoje - nawet, jeśli jest to tradycja tygodniowa.
Sten i jego marynarze umieli wykorzystać tę okoliczność.
Zmiana warty na tahnijskim punkcie dowodzenia polegała na tym, że kilka plutonów, w
zwartym szyku, przemaszerowywało od jednego posterunku do drugiego. W harmidrze
wywołanym szczękaniem broni, wykrzykiwanymi rozkazami, dowódca przyjmował raport
wartownika i wysyłał nowego stróża. Na komendę “spocznij” zwalniany wartownik uderzał kilka
razy kolbą o ziemię, po czym maszerował na koniec oddziału. Gdy posterunek był ponownie
objęty, plutony odmaszerowywały dalej.
Rzecz jasna, zmiana warty następowała o określonych porach.
Sten wiedział, że człowiek jest najmniej przygotowany na wszelkie niespodzianki o czwartej
nad ranem.
I wtedy właśnie uderzył.
Szczękanie... stukot... wykrzyczane rozkazy... i trzynaścioro ludzi Stena niepostrzeżenie
wemknęło się za nowego, ziewającego wartownika. Weszli do sanktuarium lady Atago.
Jeśli będą maszerowali w szyku, całkiem jawnie, przejdą nie zatrzymywani. Sten miał
desperacką nadzieję, że jego matrosi potrafią jakoś naśladować krok marszowy piechoty.
Faza pierwsza - zakończona. Faza druga - znaleźć dziurę w sieci.
Kilgour zwędził opancerzone grawisanie transportowe, zaparkowane o sto pięćdziesiąt metrów
od wozu dowodzenia. Z nożem kukri w pogotowiu, wślizgnął się przez nie strzeżony właz. Sten
czekał na zewnątrz.
Usłyszał tylko jęk umierającego i głowa Kilgoura wychyliła się z włazu. Kukri był czysty.
Nieźle, pomyślał Sten. Chłopak trzyma się w formie.
Machnął na swoich marynarzy. Wszyscy schowali się w wozie. Czekali na świt.
Sten, Foss, Kilgour i Tapia trzymali wachty przy ekranach ciężarówki. Powodzenie kolejnych
etapów akcji zależało od szczęścia. Wcześniej czy później, pewnie około zmierzchu oddziały będą
się przesuwać naprzód. Chaos się powiększy. Nikt nie zwróci uwagi na grupkę żołnierzy
zmierzającą w kierunku linii ognia. Sten przynajmniej żywił taką nadzieję.
Przebiorą się w mundury Tahnijczyków. Jedną z barek wypełniały paczki z nalepkami
“Mundury, wzór Mk. 113”. Ale dalej widniał napis: “Uniformy galowe. Białe. Klimat
umiarkowany”. Gdyby kazał swoim ludziom założyć te stroje, to prawdopodobnie nie mieliby
trudności z przedostaniem się przez linie posterunków otaczających punkt dowodzenia. Kłopoty
zaczęłyby się w momencie, gdy natrafiliby na pierwszy tahnijski patrol bojowy.
Ale istniała też inna możliwość.
Wczesnym popołudniem Sten wpadł na pewien pomysł. Od strony frontu nadleciały wozy
bojowe. Wysiadali z nich oficerowie.
Odprawa dowódców, odgadł w myślach Sten. Kiedy się rozpocznie, jego oddziałek będzie
mógł się przemieścić.
Wtedy rozległ się łoskot. W kierunku punktu dowodzenia leciał wielki grawitransporter.
Kilometr nad nim zawisły dwa krążowniki pancerne.
- Co za cholera? - rzucił Alex. Przyglądał się ekranowi przez ramię Stena. - Pewnie
przypłynęła jakaś gruba ryba.
Grawisanie opadły na ziemię, wysunęła się rampa. Tahnijscy żołnierze natychmiast ustawili
się z obu jej stron.
- Nie wiedziałem, że Tahnijczycy mają w swoich szeregach goliatów! - odezwał się Alex,
patrząc na niezwykle wysokich i barczystych mężczyzn.
Sten wiedział, co teraz nastąpi. Odwrócił się od ekranu i popatrzył na Alexa. Twarz przyjaciela
była biała.
- Nie mamy wyboru. Prawda, chłopcze? - wyszeptał Kilgour.
Zgadza się, pomyślał Sten.
Wziął automat, sprawdził ustawienie przyrządów celowniczych oraz zamek. Potem podszedł
do włazu i ostrożnie go uchylił.
Był rozbitkiem, ale przecież także imperialnym oficerem.
Sytuacja zastana: W polu widzenia dwa rzędy żołnierzy straży przybocznej. Czekają. Obok
nich - grupa wysokiej rangi oficerów.
Wniosek: Pojawi się jakiś bardzo ważny dowódca.
Pytanie: Kto to jest?
Odpowiedź: Lady Atago. Albo Deska.
Pytanie: Czy śmierć Deski jest pożądana bez względu na straty?
Odpowiedź: Prawdopodobnie tak.
Pytanie: Czy śmierć lady Atago jest pożądana?
Odpowiedź: Zdecydowanie tak.
Bez względu na koszty, komandorze Sten?
Bez względu na koszty.
Sten założył sobie temblak broni na bark. Oparł się o właz do grawisań. Wycelował,
upewniwszy się, że z zewnątrz nie widać wylotu lufy automatu.
Jeśli z rampy zejdzie Atago, umrze.
A wkrótce potem Sten i jego marynarze, których komandor tak bardzo chciał zachować przy
życiu.
Za plecami Stena przesuwał się Kilgour. Potrząsał ludźmi, budził ich, coś szeptał.
Oddaleni o sto pięćdziesiąt metrów żołnierze i oficerowie stanęli na baczność, trzaskając
obcasami.
Lady Atago zaczęła schodzić z rampy.
Mierz starannie, pomyślał Sten. Głupio tak umierać. Jeszcze głupiej, jeśli się chybi.
Skrzyżowane włosy lunety przesunęły się po czerwonym płaszczu Atago i zatrzymały się
pośrodku zielonego munduru. Seria AM2 wybije w tej zieleni dziurę wielkości pięści.
Sten zrobił wdech, potem wypuścił połowę powietrza. Już miał nacisnąć spust...
Straż przyboczna lady Atago zmieniła pozycje. Goliaci poruszali się zwinnie jak baletnice.
Utworzyli wokół swej podopiecznej koło. Zamiast zieleni, Sten widział teraz biel ich mundurów.
Zaklął i uniósł oczy. Atago wciąż otaczali żołnierze ze straży przybocznej. Krąg odzianych na
biało olbrzymów, jak falanga sunął ku wozowi dowodzenia. Za nimi spieszyli oficerowie.
Sten opuścił automat.
Dyszał, jakby właśnie przebiegł pięć kilometrów. Przemawiała do niego ta świadomość, którą
kiedyś posiadał jako uliczny przestępca. “Ty! Jesteś rozczarowany, że jeszcze żyjesz? Co z tobą, do
cholery?” Potem włączyła się inna część jaźni. “Przepraszam, nie wiedziałem, że powstrzymałeś się
od oddania serii, żeby jeszcze pożyć. W tej uwadze nie ma krytycznej intencji!”
Ta myśl tylko pogorszyła sprawę. Może powinien wystrzelić?
Sten był bardzo cichy i zamyślony przez resztę dnia.
Kilgour przejął dowodzenie. Zdarł mundury z ciał członków załogi grawisań, których zabił, i
kazał przebrać się w nie pięciu marynarzom.
Odprawa dowódców dobiegła końca o zmierzchu. Lady Atago wróciła do grawisań całkowicie
zakryta przez swoją straż przyboczną. Sten nie miałby szans nawet przez sekundę. No i dobrze, jak
powiedziałaby Jann. Teraz trzeba się zatroszczyć o przyszłość - i o to, żeby nie dać się zabić. W
zamieszaniu, wywołanym odjazdem oficerów i przemieszczaniem się oddziałów, nie było trudno
przedostać się ku linii frontu.
Kilgour znalazł lej po bombie, w którym poczekali, aż się zupełnie ściemni.
Podpełzł do Stena.
- Chłopcze, weź się w garść. Na pewno jeszcze znajdziemy okazję - wyszeptał. Sten chrząknął,
a Kilgour dodał po chwili: - Aha, szefie. Nie wiem, jak to powiedzieć, ale chyba mam kłopoty z
kiszkami.
- No i co?
- To, że te mundury są białe.
- Owszem.
- Już nie są.
Sten wrócił do rzeczywistości i nawet zdołał się uśmiechnąć.
Teraz ostatnie zmartwienie - nie dać się zabić przez swoich.
Gdyby dowodził komandosami, to imperialni żołnierze dopiero rano by się zorientowali, że
ktoś wszedł w ich okopy, bo dodatkowe gęby pojawiłyby się przy kuchni polowej. Ale miał do
czynienia z marynarzami.
Znalazł dla swoich ludzi schronienie w jakichś ruinach, a sam poszedł naprzód. Alex uniósł
krzaczaste brwi, ale Sten potrząsnął głową.
Posuwał się cicho jak łasica. Krył się w cieniu. Palcami odnalazł drut. Zwinnie pokonał
przeszkodę.
Przed nim był posterunek. Obaj wartownicy wzorowo wypełniali swój obowiązek. Automaty
trzymali gotowe do strzału.
A jednak nie zauważyli okazji, aby zrobić z nich użytek.
Potem Sten dostrzegł bunkier. Nie, tutaj zbyt chętnie pociągają za spusty, pomyślał i popełzł
dalej.
Obok niego przeczołgał się patrol gwardii. Sten podążył za żołnierzami, utrzymując rozsądny
dystans. O sto metrów z przodu mignęło światło. To patrol wchodził do punktu dowodzenia, żeby
złożyć raport...
Sten zaczął liczyć: dziesięć sekund na powitanie, dziesięć sekund na odłożenie broni, następne
dziesięć na nalanie kawy.
Zszedł po stopniach do bunkra, i minął bokiem zasłonę - kawałek podartego koca. Gdy
gwardziści zareagowali na ruch, Sten z rozmyślną niedbałością, powiedział:
- Cześć! Jestem komandor Sten, Imperialna Marynarka Wojenna. Przyprowadziłem kilkoro
ludzi. Czekają po tamte; stronie.
Byli w domu.
Rozdział sześćdziesiąty trzeci
Kiedy Sten się zameldował, generał Mahoney i admirał van Doorman analizowali
holograficzną mapę sytuacyjną, która wypełniała większą część wozu dowodzenia.
- Co cię zatrzymało tak długo? - spytał Mahoney ze stoickim spokojem. No cóż, Sten nie
oczekiwał gorącego powitania. Najwyższy komplement, na jaki było stać Mahoneya, kiedy
dowodził on Korpusem Merkurego, brzmiał: “obowiązek został wykonany wzorowo.”
Ale Sten spostrzegł, że Mahoney lekko się uśmiecha. Poczuł się lepiej.
Jednak gdy spojrzał na mapę, od razu poczuł się gorzej - imperium znajdowało się miedzy
młotem a kowadłem.
Mahoney dotknął płytki kontrolnej i obraz całego pola bitwy zniknął. Zastąpił go jeden
fragment.
- To, co zostało z twojej jednostki, będzie trzymać ten kawałek frontu. - Palec wskazujący
Mahoneya przesunął się wzdłuż miniaturowego, na wpół zburzonego bulwaru. - O właśnie tutaj. -
Sten pomyślał, że ten rejon wygląda jakoś znajomo. Generał kontynuował: - Mamy pewną, hm,
nadwyżkę matrosów bez okrętów. Dlatego członkowie załogi fregat zostali spieszeni. Starszy
podoficer, niejaki pan Sutton, przejmie nad nimi dowodzenie. Do twojego oddziałku dodam
zbieraninę siedemdziesięciu pięciu urzędników, pomocników kapelanów i tym podobnych.
Sten zachował twarz pokerzysty. Świetnie, pomyślał. Stracę wszystkich moich ludzi.
- To raczej dziwne - ciągnął Mahoney. - Wspaniale potrafili utrzymać swoje pozycje.
Tahnijczycy kilka razy mocno na nich nacierali.
- Marynarka wojenna umie walczyć - włączył się van Doorman. Mahoney wolał na to nie
odpowiadać, szczególnie w obecności niższego rangą oficera.
- Ale skoro postanowiliście dołączyć do żywych, zamierzam wycofać twój oddział. Chcę,
żebyś obsadził tę pozycję.
Na stole pojawiła się inna część Cavite City: niskie, nagie wzgórze, oddalone o kilka
kilometrów od bazy marynarki wojennej, otoczone kwartałami zburzonych domów.
- Myśleliśmy, że to po prostu park, ale jeden z moich zwiadowców odkrył, że tam jest stary
fort. Jakieś sto pięćdziesiąt lat temu ktoś, kto dowodził wtedy 23. flotą, doszedł do wniosku, że baza
potrzebuje dodatkowego zabezpieczenia. Sądzę, że budżet imperialnej marynarki był wtedy obfity.
Dziesięć lat później, pieniądze musiały się skończyć, bo fort został porzucony i zarósł trawą. Ale
uważamy, że nadal nadaje się do użytku.
Mahoney włączył inny projektor. Na ekranie ukazał się przekrój wzgórza. Pionowe korytarze
prowadziły do poruszanych hydraulicznie wieżyczek. Pod nimi rozciągały się cztery podziemne
piętra.
- Typowa obrona pasywna - skomentował Mahoney. Nacisnął guzik i projektor pokazał
poziomy plan fortu. - Cztery działka przeciwlotnicze. Tutaj... i tutaj. Wieżyczki mogą się chować w
ziemi, a działko strzela do piętnastu stopni poniżej linii horyzontu. Każda z wieżyczek głównych
ma działa przeciwpiechotne. Jest dwanaście silosów z rakietami, ale lepiej się do nich nie zbliżać.
Są też cztery ruchome gniazda działek. Ten fort będzie twoim nowym domostwem. Jakieś pytania?
- Tak. Czy ten zabytek rzeczywiście nadaje się do obrony?
- Mam nadzieję. Meldunki mówią, że fort budowano jako umocnienie rezerwowe. Powinieneś
więc w nim znaleźć zapasy żywności, paliwo i amunicję. Mówiłem, żebyś nie brał się do rakiet. Po
tylu latach są pewnie cholernie niestabilne. Jeśli w forcie brakuje amunicji do działek, to nie masz,
chłopie, szczęścia. Kalibry są równie przestarzałe jak “Swampscott”.
Van Doorman chrząknął, ale nic nie powiedział.
- Dlaczego nie przeniósł pan tam moich ludzi wcześniej? - spytał Sten.
- Hmmm... jest maleńki kłopot - odparł Mahoney. - Zdaje się, że ten fort leży trzy kilometry w
głębi pozycji Tahnijczyków. Nie sądzę, żeby twoja drużyna była za dobra w takich podchodach.
Kiedy już zajmiesz stanowisko, prześlij mi pełny meldunek. Sam decydujesz, kiedy zacząć
działania. Celów ci nie zabraknie.
- Dziękuję, panie generale. - Sten zasalutował. A więc resztka jego eskadry zostanie użyta jako
zapchajdziura.
- Jeszcze jedno, komandorze. Niech pan wybierze kryptonim dla fortu.
Sten zadumał się.
- Fort Sh’aarl’t - powiedział.
- To wszystko.
Na początku należało stwierdzić, ilu techników pozostało w oddziale. Sten spodziewał się
katastrofy.
Sten i Alex rozpłaszczyli się na ziemi, gdy tahnijska rakieta przelatywała z wyciem,
rozrzucając głowice bojowe wzdłuż ruin, które kiedyś były pasażem handlowym. Podmuch
przycisnął ich do podłoża. W chwilę potem drgania gruntu ustały.
Cavite City leżało w ruinach. Mury strzelały w niebo jak dziurawe, spróchniałe zęby. Ulice
prawie nie nadawały się do użytku. Blokował je gruz z rozwalonych budynków. W mieście były
tylko trupy i krety. Martwi leżeli pod zwałami roztrzaskanych cegieł, albo płonęli tam, gdzie padli.
Miasto cuchnęło śmiercią.
Wszystko, co żyło, znajdowało się pod ziemią. Wykopano głębokie transzeje i pokryto je
dachem dla ochrony przed wybuchami. Status cywila przestał istnieć - imperialni osadnicy i ta
garstka Tahnijczyków, która pozostała wierna imperium, niczym nie różnili się od żołnierzy.
Służyli jako medycy, kucharze, a nawet walczyli u boku gwardzistów. I ginęli. Tahnijczycy nie
rozróżniali cywilów od żołnierzy.
Ludzie z uporem wkopywali się w ziemię. Z każdym dniem oblężenia schrony stawały się
coraz głębsze.
Stenowi zdawało się, że widzi Brijit, jak znika w nie oznaczonym wejściu do transzei, ale nie
był pewien. Szedł właśnie ze swoimi ludźmi w kierunku linii ognia. Jeśli w rowie zorganizowano
szpital, to na pewno nie postawiono tam czerwonego krzyża - starożytny symbol tylko ułatwiał
Tahnijczykom likwidowanie celu.
Im bliżej znajdowali się linii ognia, tym było gorzej. Sten przygotowywał się na osobistą
porażkę.
Zamiast tego, spotkała go pierwsza miła niespodzianka, odkąd... do diabła! odkąd Brijit poszła
z nim do łóżka. Pomyślał, że ta wojna staje się męcząca.
Właściwie nastąpiła cała seria miłych niespodzianek.
Sten wreszcie zrozumiał, dlaczego odcinek, na który skierowano jego łudzi, wydawał mu się
znajomy. To były slumsy przy końcu Alei Burnsa. Sutton urządził sobie punkt dowodzenia we
względnie nieuszkodzonej restauracji mistrza Tige’a. Druga miła niespodzianka: dwaj synowie
Tige’a zostali przy interesie. Stary zniknął na trzeci dzień po lądowaniu, ale potomkowie, zamiast
rozpaczać, zajmowali się gotowaniem.
W kopule restauracji widniały wielkie dziury, ptaki i owady odfrunęły, z wodospadów
pozostały bajorka pozieleniałej wody, ale jedzenia nie brakowało. Synom Tige’a udawało się
sprawić, że racje dzienne smakowały całkiem nieźle.
Sutton sapnął trzy razy z rzędu, kiedy zobaczył trzynaście osób, które dawno uznał za zmarłe.
Wygramolił się zza osłony i klepnął Alexa po ramieniu. W ten sposób mrówkojad dał wyraz swej
histerycznej radości.
Potem złożył meldunek.
Sten oczekiwał informacji o tym, że technicy i żołnierze zza biurka zostali rozgromieni, gdyż
nie bardzo wiedzieli, w którą stronę należy kierować automat, aby trafić we wroga, i nie zdołali
poznać pewnych subtelności sztuki walki, jak na przykład, że trzeba się kryć, kiedy strzelają.
Było inaczej: sześciu zabitych, piętnastu rannych.
- Na drugi dzień, odkąd zajęliśmy pozycje, Tahnijczycy wyprowadzili bardzo mocne uderzenie
- powiedział fachowo Sutton. - Ale mieli głupią taktykę. Posłali na nas trzy fale żołnierzy. Nie
musieliśmy specjalnie przykładać się do celowania. Ponieśli wielkie straty, komandorze. Po prostu
ogromne. Jakiś dzień później, znowu próbowali. Ale już bez takiego zapału. Od tamtego czasu
niewiele się tu dzieje. Chyba się nas boją.
Sten uniósł brwi. Nigdy nie posądzałby Tahnijczyków o tchórzostwo. Musiało być jakieś inne
wytłumaczenie.
Dostarczył go sierżant gwardii, który dowodził baterią rakiet wspierającą oddział.
- Sądzę, że Tahnijczycy uznali pańskie dzieciaki za łatwy kąsek, bez obrazy panie
komandorze. Poszli na nich w ciemno i dali się wybić. Następnym razem tylko lustrowali teren.
Potem zapanowała cisza. Dziwiło nas to, więc z kilkoma swoimi chłopakami wystaraliśmy się o
jeńca. Pewnie pan wie, że dla Tahnijczyka dać się wziąć do niewoli to straszna sprawa. W zamian
za wolność wygadał, że nie zmietli pańskich ludzi, bo myśleli, że to jakieś elitarne wojsko albo
pułapka.
- Że co? - Sten nie wierzył własnym uszom.
- Niech pan o tym myśli, co chce, panie komandorze. Pańscy ludzie wychodzili na patrol. Nikt
im nie powiedział, że powinno się poczernić twarze. Nie wiedzieli też, że nie wolno świecić latarką,
palić tytoniu. Tahnijczycy podejrzewali, że chcemy ich tu zwabić, że pańscy matrosi mają za sobą
duże wsparcie. No i ten nasz jeniec dodał jeszcze, iż nikt nie wierzył, że można się tak kiepsko
okopać. Doszli więc do wniosku, że to musi być jakaś pułapka. Za myślenie, to tam u nich nikt
medalu nie dostanie, co?
Sten parsknął śmiechem. Zastanawiał się, jak oficer, który przejmie tę pozycję, odbierze
następującą instrukcję: “rozkaż swoim ludziom, aby zachowywali się naprawdę głupio”. Potem
zaczął układać plan przedarcia się przez linię wroga wraz z bandą wesołych szwejków.
Jedno wiedział na pewno: zrobią całkiem interesujące widowisko.
Rozdział sześćdziesiąty czwarty
Dotarcie do fortu Sh’aarl’t zajęło żołnierzykom Stena pięć nocy. Zaczęło się od pewnego
kłopotu. Marynarze sądzili, że są miniaturowymi bohaterami, a nie sukinsynami, którzy mają
szczęście jak wszyscy diabli. Ekipy filmowe nazywały ich Piekielnymi Matrosami Suttona albo
Brygadą Śmierci z Przyczółka Mostowego. Było to, rzecz jasna, transmitowane w całym imperium.
W tych dniach cholernie brakowało krzepiących wiadomości.
Alex i Sten, prywatnie, ochrzcili swoich podkomendnych Pieprzonymi Niezgułami z Cavite.
Właściwie każda z tych nazw dobrze pasowała. Los sprawił, że oddział nie został zmieciony z
powierzchni ziemi na samym początku. Przetrwał na tyle długo, żeby żołnierze i marynarze
instynktownie zrozumieli taktykę walk w mieście. Dowód: większość z nich nadal żyła.
Komandor żywił nadzieję, że tak już zostanie.
Przemieścił swój pododdział do okopu najbliższego mitycznemu fortowi.
Sten miał już dosyć wystawiać się jako pierwszy na niebezpieczeństwo, ale nie widział innego
wyjścia. Na szczęście Kilgour nie narzekał, że musi towarzyszyć przyjacielowi. Obaj jednak
chętnie oddaliby szansę na życie wieczne w zamian za osiem godzin snu na miękkim materacu.
Przemknęli przez linie Tahnijczyków bez problemów. Poruszali się jak duchy. Odnalezienie
wzgórza z ukrytym fortem również nie przysporzyło im żadnych kłopotów. Mahoney kazał
wystrzelić pocisk sterowany na szczyt wyniosłości. Głowica bojowa przeniosła radiolatarnię
nawigacyjną.
Wedle schematów do fortu prowadziło kilka wejść. Sten wybrał najmniej widoczne - budkę
transformatorową.
Umieszczona wewnątrz tablica ze wskaźnikami miała zawiasy i przeciwwagę. Dała się
podnieść bez trudu. Sten przypuszczał, że dalej też pójdzie łatwo. Bardzo się mylił.
Razem z Alexem wpadli z pluskiem do tunelu. Znaleźli się po biodra w mule. Zapewne jedna z
pomp filtracyjnych przestała działać już kilka lat temu.
W tunelu roiło się od robactwa, które najwyraźniej uznało, że jest na własnym terenie, i
znienawidziło dwunogich intruzów. Gryzło. Sten żałował, że nie istnieje coś takiego jak
pokazywany na filmach blaster o szerokim płomieniu, wypalającym duże powierzchnie. Zwalczanie
odpadkożernych wielonogów za pomocą automatów na AM2 zajęłoby kupę czasu, nie mówiąc już
o tym, że echo wybuchów kompletnie by ich ogłuszyło.
Kilgour znalazł rozwiązanie. Rzucił granaty czasowe, gdy brodzili w kierunku fortu. Strata
kilkudziesięciu sekund nie przynosi zazwyczaj wielkiego zagrożenia, ale dla robactwa
oddychającego powietrzem była śmiertelna. Insekty wpadły do wody i utonęły.
Wreszcie tunel zaczął prowadzić pod górę. Wyszli z bajora. Sten odszukał główne
pomieszczenie kontrolne i włączył moc.
Zamigotały światła, zaszumiała maszyneria.
To na razie wystarczyło - fort był sprawny. Teraz należało sprowadzić ludzi. Dwaj śmiałkowie
wrócili przez linie wroga i przespali cały dzień.
Po zasłużonym odpoczynku dokonali szczegółowego rekonesansu drogi do fortu. Podzielili ją
na trzystumetrowe odcinki i rozstawili przewodników.
Sten wiedział, że jego marynarzyki, bez względu na świetną samoocenę, nie zdołają
niepostrzeżenie przejść całej trasy. Postanowił więc zabrać ze sobą paru bohaterów i poustawiać ich
po drodze. Każdy ponosiłby odpowiedzialność za jeden odcinek. Przy jego końcu, przekazywałby
ludzi koledze.
Sten postanowił zwiększyć szansę przeprawy. Planował, że przez dwie noce, rozpoczynając
dokładnie o godzinie 00.00, artyleria imperium będzie prowadzić barażowy ogień szturmowy
wzdłuż drogi do fortu. Uznał, że Tahnijczycy wyciągną z tego nauczkę i następnej nocy, o tej samej
porze, zaszyją się głęboko w schronach.
W piątą i szóstą noc Sten przeprowadzi marynarzy. Ogień zaporowy nadal będzie
utrzymywany po obu stronach drogi, którą się poczołgają.
Zbyt skomplikowane, pomyślał. Ale czy jest lepszy plan?
Ani on ani Alex nie wpadli na żaden sprytniejszy pomysł. I tak, trzeciej nocy, trzyosobowe
zespoły wyruszyły z imperialnych okopów na spotkanie przewodników.
Sten zakładał, że czterdzieści procent załogi dotrze na miejsce, zanim zareagują Tahnijczycy.
Jeśli cel osiągnie tylko dwadzieścia procent i jeżeli archaiczne uzbrojenie fortu zadziała, może uda
się utrzymać placówkę.
Czwarta nad ranem. Sten mało nie pękł z dumy.
W forcie Sh’aarl’t znaleźli się wszyscy, co do jednego. Sten zaczął w nich wierzyć. Obaj z
Alexem doszli do wniosku, że trzeba zrezygnować z prywatnego kryptonimu, którym ochrzcili
własnych ludzi - to już nie są pieprzone niezguły.
Teraz należało sprawdzić funkcjonowanie muzealnej fortyfikacji i ocenić, co można dzięki niej
zdziałać.
Rozdział sześćdziesiąty piąty
Fort był w całkiem niezłym stanie. Ci, którzy go zakonserwowali, zrobili dobrą robotę.
Na drugim poziomie Sten znalazł centrum dowodzenia. Wysłał ekipy, żeby przeszukały resztę
nowej bazy oddziału.
Foss zagapił się na komputer kontroli ognia.
- Wielkie nieba - zawołał ze zdziwieniem. - I oni chcą, żeby strzelać za pomocą tego bydlęcia.
Wygląda, jakby był na pedały.
Wciągnął izolowaną rękawicę i zaczął dotykać przełączników mocy. Wedle schematów,
czujniki znajdowały się w pancerzu fortu, tak żeby nic nie wyskoczyło z trawy jak sprężyna z
materaca i nie wydało, że pod ziemią znajdują się bunkry.
Zaśmierdziało palącą się izolacją, ale komputer ożył. Foss wydobył laptopa, otworzył ekran i
zaczął tworzyć słownik. Główny komputer, co prawda działał, lecz jego symbole i odczyty należały
do dawno zapomnianej przeszłości.
Sten nakazał stan gotowości kontroli atmosfery fortu. Kiedy wejdą do akcji, system
recyrkulacji powietrza zostanie włączony. Nie chciał, żeby wcześniej kominki wentylacyjne
wysunęły się spod ziemi. Musieli więc pogodzić się z faktem, że przez jakiś czas będą oddychali
stęchłym powietrzem. Zapach, który panował w całym forcie, przypominał woń wydobywającą się
z dawno niewietrzonej szafy z ubraniami.
Około połowa sensorów wizyjnych okazała się sprawna. Jednak w tym przypadku, Sten nie
pozwolił na uaktywnienie wysuwanych czujników.
Dobra, pomyślał, teraz można namierzyć jakiś cel. Zobaczymy, czy jesteśmy dobrzy w
robieniu wielkiego bum.
Przeszedł do pomieszczeń na samej górze. Dowódcy drużyn właśnie wyznaczali ludzi na
stanowiska bojowe. Sten kazał im nie przerywać. Zajął się przeglądaniem tablic z wykazem obsady
posterunków. Wśród informacji uzyskanych od Mahoneya brakowało między innymi listy
personelu potrzebnego do obsadzenia wszystkich stanowisk. Wcześniejsze przypuszczenia Stena
całkowicie się potwierdzały. Sto dwadzieścia pięć osób do tego fortu to zdecydowanie za mało.
Nie będzie konieczna obsługa wyrzutni rakiet. To już coś. Obejdzie się bez kucharzy, piekarzy
i tym podobnych - jego ludzie mogą jeść własne racje żywnościowe. Wprowadzi się system
dwuwachtowy zamiast trzech zmian bojowych.
Nadal jednak brakowało mu około czterystu żołnierzy.
Sten kontynuował inspekcję. Po drabinach wchodził do każdej wieżyczki. Jedna z ruchomych
wyrzutni funkcjonowała całkiem dobrze. Trzy z czterech działek wyglądały na sprawne. Ich lufy
błyszczały w ciemności pozbawionej pyłu, i przesączonej zapachem oliwy. Maszyny konserwujące
naprawdę spisały się doskonale.
Tapia oglądała działka, starając się dokładnie poznać, jak działają. Były automatycznie
ładowane, naprowadzane na cel i odpalane. Ale gdyby ośrodek dowodzenia został trafiony, albo
komputer kontroli ognia przestał działać, każda wieżyczka mogła prowadzić samodzielną akcję.
Tapia chciała wypróbować windy przywożące amunicję z magazynu na czwartym poziomie,
nie wysuwając przy tym wieżyczek ponad grunt. Sten wyraził zgodę.
Maszyneria jęknęła i zasyczała. Monitory powróciły do życia. Poinformowały Tąpię, że nie
podoba im się sposób, w jaki system funkcjonuje. Uspokoiły się dopiero, gdy w dawno nieużywane
przewody wstrzyknięto smar. Winda chodziła już bez zarzutu.
Tapia rozejrzała się wkoło. W kapsule dowodzenia wieżyczką byli sami ze Stenem.
- Chcę dostać przeniesienie z tego cholernego kurnika? - warknęła.
- Jakieś problemy?
- Tak, do diabła. Nie mam ochoty siedzieć tu i czekać na trafienie. Już dużo lepiej być
ruchomym celem. A w moich papierach jest jasno napisane, że cierpię na klaustrofobię. Poza tym...
- Zaczęła się drapać po szyi. - Myślę, że w tym piekielnym bunkrze, w którym utknęłam, dostałam
wszy.
Spuściła trochę pary i wróciła do zajęć. Sten podziwiał ruchy jej bioder obleczonych w
kombinezon bojowy. Pomyślał o czymś zupełnie niezwiązanym ze służbą i ruszył dalej w obchód.
Sutton odnalazł kuchnie i doprowadził je do stanu używalności. Pomogli mu w tym dwaj
synowie Tige’a. Tahnijczycy wyjaśnili, że nie widzieli sensu w przesiadywaniu w ruinach
restauracji i czekaniu, aż trafi w nich bomba. Ponadto przekonywali, że żaden żołnierz Stena nie
zdoła przygotować z racji żywnościowych dania nadającego się do spożycia.
Sten powinien znaleźć sposób, żeby odesłać braci na tyły. Byli przecież cywilami. Gdyby
Tahnijczycy złapali Tige’ow, mogliby ich zgodnie z prawem zastrzelić. Ale z drugiej strony, jeśli
Cavite City padnie, i tak zostaną zabici jako kolaboranci, chociaż posiadają obywatelstwo
imperialne, jak każdy w tym mieście. Jeśli Cavite City padnie? Sten chyba postradał zmysły. Jeśli...
Nie było powodu do optymizmu. Powinien powiedzieć - kiedy Cavite City padnie.
Co, u diabła? Braciom Tige wszędzie groziło takie samo niebezpieczeństwo.
Należało znów zająć się interesami. Sutton zbiegł do magazynów. Osobiście przejrzał zapasy
amunicji na najniższym poziomie. Pompy uchroniły skład od zalania, a zawieszone u powały
zraszacze w równomiernych odstępach czasu rozpylały nad zgromadzonymi nabojami smar.
Sypialnie? Pan Sutton podniósł tylną nogę i podrapał się w kark. Trzeba o tym zapomnieć.
Odwilgatniacze na trzecim poziomie były zepsute. Komory mieszkalne nie nadawały się do użytku.
Ale żołnierze mogą przecież urządzić sobie legowiska gdzie indziej.
Woda? Z tym też nie ma problemu. Zbieracze deszczówki znajdowały się w doskonałym
stanie, podobnie jak filtry.
Żywność?
Sutton wpadł w furię.
- Przygotowuję raport, komandorze. Ktokolwiek służył tu jako kwatermistrz, nakradł się ile
wlezie! Złodziej nad złodzieje!
Twarz Stena rozjaśnił lekki uśmiech. Moralista zrobił się z tego Suttona.
- Popatrz. - Sutton nachmurzył się i wskazał na ekran komputera. - Imperialny regulamin
przewiduje, że żołnierzowi należy dostarczyć odpowiedniej żywności. Mam rację?
- Nasze przepisy mówią o wielu rzeczach, które ten i ów zgarnia do swojej kieszeni.
Sutton zignorował przytyk Stena.
- Odpowiednia, smaczna, pełny zakres diet specjalnych i nie humanoidalnych.
- Zgadza się.
- No to spójrz tylko, co ten niewyobrażalny drań zrobił! Wszystko, czym dysponujemy, to
paczki z liofilizowanymi warzywami i suszone mięso roślinożernych! Jak czymś takim nakarmię
ludzi? W jaki sposób Tige’owie spreparują pożywne posiłki? Z równym powodzeniem możemy
podłączyć się do konwertera masy i mieć to z głowy!
- Przeżyjemy parę dni na groszku i wołowinie, a potem nie będzie nam nawet potrzebny
konwerter masy, żebyśmy przenieśli się na tamten świat - pocieszał mrówkojada Sten.
- Nie widzę w tym nic śmiesznego.
- Tahnijczycy sprzątną nas, zanim pochłoniemy wszystkie dania z tego menu.
- Komandorze, ogarnia mnie przerażenie. Za długo pan zadawał się z tym Kilgourem.
Sten przytaknął i wrócił do centrum dowodzenia. Nadszedł czas, żeby połączyć się z
Mahoneyem i powiedzieć mu, że fort Sh’aarl’t jest gotów do prowadzenia wojny.
Generał Mahoney życzył sobie, żeby jego nowy fort pozostawał nie odkryty do właściwego
momentu. Łączność z komandorem nawiązał za pomocą nadajnika przekazującego drgania za
pośrednictwem gruntu. Sten odpowiedział ustalonymi sygnałami. Poza tym, fort pozostawał
całkowicie bierny.
Przygotowanie generalnego natarcia zajęło Mahoneyowi cztery dni.
Bitwa może mieć wiele celów - zajęcie terytorium, maskowanie ataku w innym punkcie i tak
dalej. Mahoney planował przede wszystkim zabijanie tahnijskich żołnierzy.
Bardzo starannie objaśnił przebieg natarcia van Doormanowi. Gdy tylko admirał zrozumiał, o
co chodzi, doznał ekstazy. Nie miał wątpliwości, że zadadzą Tahnijczykom wielkie straty i zmuszą
ich do wycofania się z Cavite, a przynajmniej - do przejścia na pozycje obronne.
Ian Mahoney bardzo się dziwił, że van Doorman tak wiele lat przetrwał w służbie, a nie stracił
wiary w cuda.
W najlepszym wypadku atak nieprzyjaciela może zostać odparty. Mahoney nie widział
możliwości zastosowania innej strategii niż ta, której trzymał się dotychczas - utrzymania Cavite,
dopóki nie nadejdą posiłki. Ta ostatnia wizja coraz bardziej się od niego oddalała. Ale poprzysiągł
sprawić, żeby lady Atago i Tahnijczycy słono zapłacili za zwycięstwo.
Imperium uderzyło, nie spodziewając się po tym niczego.
Tahnijczycy mieli rzecz jasna przewagę w powietrzu. Ich fregaty bez ustanku patrolowały pole
bitwy. Człowiek czy pojazd, który pojawiał się w zasięgu wzroku, niewielkie miał szansę, by
uniknąć trafienia.
W pobliżu bazy floty Mahoneyowi pozostały baterie przeciwlotnicze, dość sprawne, by dzięki
nim powstrzymać wszystkie, poza największymi, powietrzne rajdy wroga. Pod osłoną ciemności
generał przesunął połowę wyrzutni naprzód i ustawił je na skraju linii obronnych, niedaleko fortu
Sh’aarl’t.
Van Doorman dysponował już niewieloma okrętami, nie licząc starannie ukrytego
“Swampscotta”. Jednym z ocalałych pojazdów był niszczyciel “Husha” dowodzony przez Halldora.
Tahnijczycy w nocy trzymali swoje fregaty na lądowiskach. Panowanie w powietrzu
zapewniały wtedy wrogowi niszczyciele zaopatrzone w czujniki ostrzegawcze. Okręty te unosiły się
o lalka kilometrów nad polem bitwy. Nocny wypad imperialnych jednostek przyniósłby
natychmiastową ripostę, a lądowe pojazdy wsparcia armii Tahnijczyków dzięki temu nie zużywały
się nieustannym patrolowaniem.
O wschodzie słońca tahnijskie fregaty wystartowały z wysuniętych baz w kierunku linii frontu.
Piętnaście minut później, z podziemnego hangaru wyleciał “Husha” z rykiem silnika
nastawionego na pełną moc napędu Yukawy. Przemknął wzdłuż linii okopów. Z broni pokładowej
rozbił na pył flotylle tahnijskich okrętów penetrujących sektor. Zanim wróg wysłał krążowniki i
niszczyciele, “Husha” zdążył już wylądować w bezpiecznym miejscu.
Lady Atago i admirał Deska zadali sobie pytanie, dlaczego imperialny okręt dokonał rajdu na
tym obszarze. Odpowiedź była oczywista - van Doorman chce przeprowadzić natarcie.
Tahnijczycy wzmocnili zatem siły powietrzne nad frontem.
Ich okręty stały się łatwym celem dla imperialnych wyrzutni, które zrzuciły kamuflaż i
odpaliły rakiety. Zniszczono wiele jednostek, w tym jeden krążownik. Tahnijska piechota została
postawiona w stan pogotowia bojowego.
I wtedy wojska imperialne poszły do ataku.
Atago była zaskoczona - w pierwszej fali natarcia nie uczestniczyła gwardia. Do szturmu
ruszyły prowizorycznie sklecone jednostki obszarpańców z marynarki wojennej.
A cóż to za przeciwnik dla tahnijskich sił lądowych! Bataliony marynarzy trzymały się krótko,
a potem dokonały odwrotu daleko poza swoje pozycje wyjściowe.
Lady Atago tylko na to czekała. Zaistniała bowiem szansa, by rozerwać front wojsk
imperialnych i dotrzeć do samej bazy Cavite.
Zbliżała się noc.
Atago rozkazała oddziałom umocnić przyczółek. O świcie znów uderzą.
Cztery godziny później wywiad doniósł, że Mahoney wzmacnia obronę jednostkami
pancernymi. Rzeczywiście to, co miało pancerz i mogło jeszcze jeździć, zbliżało się do linii ognia.
Świetnie, pomyślała lady Atago. Przewaga jej oddziałów pancernych nad imperialnymi
wynosiła dziesięć do jednego. Doskonała okazja, by zetrzeć z ziemi imperialne siły zbrojne
broniące Cavite. Wysłała naprzód wszystko, co miała, naprędce organizując dowództwa pancerne
związków bojowych.
Cały plan polegał na jednym: należało zaatakować o świcie. Generał Mahoney wyprowadzi
kontruderzenie swoimi czołgami. I wtedy pancerna pięść Atago zada ostateczny cios.
Do świtu pozostały trzy godziny. Lady Atago śniła sen walkirii.
Generał Mahoney siorbał kawę i zrzędził. Po jego stronie frontu sprawy przedstawiały się
inaczej. Atak “Husha” był doskonale zaplanowany. Miał zniszczyć nie tylko fregaty, ale także ich
zaplecze logistyczne. Natarcie rzeczywiście przeprowadziły bataliony marynarki, ale dowodzili nim
oficerowie Pierwszej Gwardyjskiej, którzy starannie ułożyli plan wydarzeń. Atak... i odskok za
własne linie.
Kontrataku Tahnijczyków w praktyce nie dało się odeprzeć.
Jednostki wsparcia pancernego, przesunięte w kierunku pierwszej linii, były to głównie
grawisanie wyposażone w symulatory dźwięku. Nadawały sygnały stosowane przez pancerniaków
gwardii, używając tej samej długości fal.
Na pierwszej linii znajdowało się tylko szesnaście wozów bojowych gwardii. O świcie ruszyły
naprzód - i przestały istnieć. Nastąpiła katastrofa, ale Tahnijczycy nie przyjrzeli się dokładnie
dymiącym kadłubom. Nie mogli więc stwierdzić, że były zdalnie sterowane. Ani jeden gwardzista
nie zginął w czasie tej akcji.
Atago wysłała czołgi, żeby zaatakowały z przyczółka.
Zasyczały przewody hydrauliczne. Na zewnątrz linii wojsk imperialnych pancerne wieżyczki
rozerwały darń. Lufy działek namierzały cele. Fort Sh’aarl’t ożył. I zaczął zabijać.
Rozdział sześćdziesiąty szósty
Nikt w forcie nie był pewien, czy działko, jeśli nawet na oko wyglądało dobrze, nie
wybuchnie, kiedy w lufie znajdzie się pierwszy pocisk. Sten, zanim wydał komendę otwarcia ognia,
kazał ludziom wyjść z wieżyczek i zatrzasnąć drzwi.
Trzy armaty ryknęły. Tapia, niezbyt delikatnie, porównała ten odgłos do dźwięku wydawanego
przez “smoki chore na biegunkę”. Broń oddawała dwa tysiące strzałów na minutę. Eksplozje
zlewały się w jedno wycie.
Działka zostały skonstruowane z myślą o niszczeniu celów powietrznych, rozwijających
wielkie szybkości. Dlatego też, mimo niskiej oceny, jaką Foss wystawił komputerowi, maszyna
potrafiła bez pudła namierzać wolno poruszające się obiekty naziemne.
Strzelali rakietami zapalającymi, ale tylko jedna trzecia wybuchała. To nie miało znaczenia.
Solidny metalowy płaszcz pocisku otwierał pancerz tahnijskiego czołgu jak pudełko sardynek.
Sten usłyszał radosne okrzyki Tapii: - To działa! To działa!. Rozkazał załodze wrócić na
stanowiska.
Fort Sh’aarl’t funkcjonował naprawdę dobrze.
Mahoney wydał Stenowi polecenie, aby otworzył ogień. Pierwsza fala nieprzyjacielskich
czołgów przetaczała się przez wysunięte pozycje wojsk imperialnych. Jednocześnie, trzyosobowe
zespoły gwardzistów uzbrojone w ręczne wyrzutnie przeciwpancerne wyszły z ukrycia. W ciągu
kilku minut dokończyły dzieła zniszczenia.
Na trzykilometrowym odcinku pomiędzy fortem a linią okopów, Sten znajdował mnóstwo
celów. Lady Atago trzymała główne siły pancerne w odwodzie, by w odpowiednim czasie
wzmocnić nimi decydujące uderzenie. Tahnijczycy wiedzieli, że nad polem bitwy całkowicie
panują w powietrzu, toteż czołgi na drogach rokadowych stały ciasno jeden za drugim. Sten, a
raczej Foss - a właściwie główny komputer fortu - naprowadził działka na te zatłoczone trasy. Cyfry
na ekranie pokazały, że sześćdziesiąt maszyn zostało trafionych i zniszczonych. Przy następnych
eksplozjach, po których na drogach pojawiały się kule ognia, komputer zawiadomił Fossa, że stracił
rachubę.
Zaświeciła się czerwona lampka - do akcji przystąpił Alex. Obsługiwał on działa
przeciwpiechotne. Tahnijska piechota otrząsnęła się już z szoku wywołanego atakiem na tyły i
nacierała na wzgórze. Ale dopóki wybuchały pociski, żaden żołnierz nie mógł dotrzeć na odległość
skutecznego strzału. I nic, co wchodziło w skład uzbrojenia piechoty, nie zdołałoby przebić
pancerza fortu - przynajmniej tyle obiecywały archaiczne instrukcje.
- Wszystkie wieżyczki. Ogień dowolny.
Wreszcie Tapia miała coś do roboty. Usiadła w kapsule dowodzenia działkiem. Stanowisko
przypominało trochę rower bez pedałów z okapem nad rączkami kierownicy. Rączki, wspierane
przez komputer, były podłączone do mechanizmu działa.
Cztery czołgi wybuchły, zanim nacierająca kolumna zdążyła skryć się za budynkiem. Byli
poza zasięgiem wzroku, ale nie poza zasięgiem strzału. Tapia nastawiła szybkość strzelania na
maksimum i oddała długą serię. Podziurawiony gmach przewrócił się, miażdżąc stojące za nim
czołgi.
Tapia eksperymentowała. Jeśli nie zmieni taktyki, w forcie zabraknie wkrótce amunicji - wedle
wskaźników, zapas nabojów stopniał do osiemdziesięciu procent. Uczyła się oszczędzać.
Przełączyła szybkość strzelania na minimum (około siedmiuset pięćdziesięciu pocisków na minutę)
i nacisnęła guzik spustowy. O jeden czołg mniej.
To interesujące, pomyślała. Zauważyła sześć opancerzonych wozów bojowych
wyjeżdżających na otwartą przestrzeń. Przeniosła na nie celownik. Niestety za późno. Pociski
wypadające z innej wieżyczki zrobiły z nich złom. Tapia zaklęła i rozejrzała się po polu bitwy. Fort
otaczały kadłuby płonących czołgów. Dym zbijał się w górze w jedną kolumnę. Tapia przestawiła
celownik na podczerwień. Wkrótce znalazła coś ciekawego.
Pojazd - i nie strzela. Bardzo dziwne. Oto sunął wóz dowodzenia, w którym siedział dowódca
tahnijskiej brygady pancernej. Ponieważ w takiej maszynie była potrzebna przestrzeń na
zamontowanie potężnej radiostacji, a konstruktorzy nie chcieli, żeby ktokolwiek rozpoznał pojazd
mózgu brygady, działo główne zostało usunięte i zastąpione atrapą. Tapia roześmiała się,
wycelowała starannie i...
Fort zatrząsł się w posadach. Marynarzom zadzwoniło w uszach, mimo że nosili słuchawki
ochronne.
Sten, który czuwał na stanowisku dowodzenia, uderzył pięścią w czerwony guzik. Wszystkie
wieżyczki schowały się pod ziemię. Tahnijska artyleria mogła teraz mierzyć do bezkształtnego
szczytu wzgórza. System wentylacyjny zakończył wietrzenie fortu i zdążył już zgromadzić
powietrze w zbiornikach zapasowych. Gdyby Atago użyła bomby atomowej albo broni chemicznej,
Sten po prostu przestawiłby fort na korzystanie z własnych zapasów.
Ale komandor wątpił, żeby do tego doszło - lady Atago potrzebowała tej strefy, aby
przeprowadzić natarcie.
- Stanowiska bojowe, proszę się meldować.
- Wieżyczka A. Wszystko w porządku.
- Wieżyczka C. Jesteśmy w doskonałym stanie. Huk tutaj jak w piekle, kapitanie - odezwała
się Tapia.
- Wieżyczka D. Podnieśli trochę kurzu. Ale nie narobili szkód. - Nie ma problemów, szefie -
meldował Kilgour z wieżyczki przeciwpiechotnej.
Sten zaczynał czuć szacunek do anonimowych budowniczych fortu. Rozjarzył się ekran. To
nadawał Mahoney. Po ujawnieniu się fortu przeszedł na otwartą łączność.
- Meldować! - W trakcie prowadzenia działań generał był uosobieniem regulaminu.
- Fort Sh’aarl’t w pełnej gotowości bojowej - odparł Sten, równie formalnie. - Strat nie ma.
Czekamy na rozkazy.
Mahoney wysilił się na uśmiech.
- Świetnie, komandorze. Utrzymać stan gotowości. Teraz uderzą na was frontalnie.
- Zrozumiałem. Bez odbioru.
Wozy bojowe Tahnijczyków wycofały się poza zasięg działek fortu. Atago zaatakowała z
powietrza.
Sten, nie spodziewając się zresztą cudów, przełączył ogień na cele powietrzne. Działka,
obsługiwane teraz w pełni automatycznie, uniosły się, zajęczały i plunęły ogniem.
Tahnijskie fregaty w płomieniach spadały na ziemię. Nieprawdopodobne, dziwił się Sten.
Przecież ten fort to istne muzeum broni. Czyżby w technologii nic się nie zmieniło od stu
pięćdziesięciu lat?
Foss znalazł odpowiedź. Broń, owszem, należało uznać za przestarzałą. Natomiast
naprowadzanie na cel, a potem detonowanie zapalników odbywało się na długościach fal od dawna
nieużywanych przez armię. I dlatego żaden z tahnijskich systemów obronnych nie był nastawiony
na tę częstotliwość.
Sten zaczynał być dumny z tego zabytku, nad którym przyszło mu objąć dowództwo.
- Czy przerywamy natarcie, pani?
Atago jeszcze raz spojrzała na ekran komputera.
- Nie.
Deska starał się nie okazywać zaskoczenia.
- Straty zadane nam przez ten fort są nie do zaakceptowania.
- To prawda, ale rozważ następującą rzecz: ten fort jest całkiem skuteczny w walce, a siły
imperium są słabe. Toteż, jeśli zniszczymy fort, będziemy mogli przebić się przez linie wroga.
Teraz musimy zmienić taktykę. Właśnie to uczyniłam. Pierwszy etap zaraz się zacznie.
Na szczęście dla Tahnijczyków, lady Atago, planując operację, starała się przygotować na
wszelkie niespodzianki. Uderzyła na fort monitorami.
Właściwie monitory nie powinny znajdować się w składzie tahnijskiej floty atakującej Cavite.
Nie podejrzewano, bowiem, że zaistnieje potrzeba użycia tych gigantów, nadających się tylko do
jednego rodzaju zadań.
Monitory były to olbrzymie, pękate okręty, ciężko opancerzone i uzbrojone w lekką broń
defensywną, zwłaszcza w przeciwrakiety. Artyleria główna monitorów ograniczała się do wielkiej
wyrzutni ulokowanej na osi okrętu. Przypominała ona rurę dla rakiet typu “Kali”, którymi
dysponowały fregaty Stena. Różnica polegała na tym, że wyrzutnie monitorów miały dużo bardziej
pokaźne rozmiary. Natomiast pociski odpalane przez te kolosy były większe od samych fregat.
Monitor działał na napęd AM 2. Maszyną sterował jeden operator. Okrętów tych używano
podczas walki w kosmosie wyłącznie do zwalczania ufortyfikowanych księżyców i planetoid.
Tahnijski wywiad poinformował lady Atago, że takich fortów kosmicznych nie ma w strefie
Światów Pogranicza. Atago postanowiła jednak zabrać ze sobą dwa monitory. Na wszelki wypadek.
Teraz użyje ich przeciwko fortowi Stena.
Jeden z monitorów zawisł prostopadle do ziemi tuż poza granicą atmosfery Cavite. Z jego
dziobu buchnął płomień. Pocisk poszybował w dół.
Powód, dla którego monitorów nie używano do zwalczania blisko położonych celów, był
oczywisty. Przy włączonym na pełną moc napędzie AM 2 operator nie zdołałby podejść do celu i
trafić w niego. Nawet automatyczne namierzanie działało zbyt wolno. Aby monitor mógł odnieść
sukces, musiał dysponować wielkimi odległościami kosmosu. Generalnie więc dbano o
odpowiednie warunki bojowe dla monitorów, zwłaszcza, że jeden pocisk kosztował tyle, ile połowa
fregaty. Atago jednak nie zwracała na to uwagi - jeśli Cavite wkrótce nie padnie, ona sama zapłaci
za porażkę życiem.
Pierwszy pocisk minął cel zaledwie o pięćset metrów - operator tego monitora wykazywał się
dużymi zdolnościami. Fala uderzeniowa zmiotła ruiny w promieniu kilometra od fortu Sh’aarl’t.
Sten właśnie wstawał z krzesła, kiedy nastąpił wybuch. Wstrząs rozpłaszczył komandora na
odległej o dwa metry ścianie. Wokół panowała ciemność. Zabuczał generator, włączyło się
oświetlenie awaryjne. Sten widział podwójnie. W powietrzu unosił się kurz.
Dowlókł się do panelu dowodzenia.
- Wszystkie stanowiska. Meldować!
Ku jego zaskoczeniu, odezwała się cała obsada.
Wieżyczki najdotkliwiej odczuły uderzenie. Tapia krwawiła z nosa i uszu, ale jej działko nadal
nadawało się do boju. W wieżyczce A i D sytuacja przedstawiała się podobnie. Wideo łączące
Stena z Kilgourem nie działało, ale nadal mogli oni komunikować się drogą radiową.
Kiedy Sten zbierał meldunki, Foss rozpoznał rodzaj wymierzonego w nich pocisku.
- Pięknie - powiedział Sten. W uszach nadal mu dzwoniło. Jak pozostali, mówił bardzo głośno.
- Co się stanie, jeśli trafią bezpośrednio w fort?
- Brak rokowań - odparł Foss.
- Doprawdy, cudownie. Czy możesz ostrzegać nas przed tym?
- Kiedy już odpalą, nie zdążę. Ale najpierw muszą wprowadzać oba te monitory na stanowiska
ogniowe. Trochę czasu zajmuje im przeładowanie. Kiedy tylko będą gotowi, włączę alarm. - Foss
popatrzył na ekran. - Właśnie jeden z tych sukinsynów szykuje się do odpalania.
Sten zdążył tylko wydać rozkaz, aby załogi wieżyczek zeszły na dół. Uderzył drugi pocisk.
Chybił prawie o kilometr. Sten ocenił, że szok był mniej więcej taki, jakby się dostało w nos od
Alexa.
Załogi działek otrząsnęły się i wspięły po drabinkach do wieżyczek. Czekały na nich nowe
cele. Atago rozpoczęła drugi etap. Gdy tylko zobaczyła, że wieżyczki wysuwają się z ziemi,
wysłała przeciw nim grupy szturmowe. Za czołgami szły fale piechoty.
Jej wspaniały plan przekształcił się w krwawego pata. Salwy monitorów rzeczywiście
odciągnęły załogę fortu od dział, ale jednocześnie zrównały z ziemią wszystko, za czym mogłyby
się ukryć czołgi. Poza tym, przeładowanie i wycelowanie wyrzutni monitorów trwało bardzo długo.
Czołgi miały za mało czasu, żeby po eksplozji podejść do fortu.
A więc doszło do sytuacji patowej. W forcie warunki pogorszyły się, ale można było przeżyć.
Potem stały się dwie rzeczy:
Po pierwsze - siódmy pocisk z monitorów uderzył o sto siedemdziesiąt pięć metrów od fortu.
Eksplozja zerwała pokrycie drugiej, nieużywanej wieżyczki przeciwpiechotnej. W pancerzu
powstała dziura. A po drugie - zagubił się starszy szeregowiec tahnijskiej piechoty, Heebner.
Rozdział sześćdziesiąty siódmy
Zdjęcia szeregowca Heebnera na pewno nie umieszczono by na plakacie rekrutacyjnym. Był
mały - ledwie się mieścił w standardach wojskowej komisji uzupełnień - nogi miał na beczce
prostowane, a do tego obfity brzuch. Postawą moralną też nie przypominał bohatera.
Heebnera wzięto do wojska prosto z sadu jego ojca. Poszedł bardzo niechętnie. Ale na
szczęście swoich odczuć nie okazywał oficerowi rekrutacyjnemu. Tahnijczycy surowo karali za
stawianie oporu przy poborze. I bardzo szeroko interpretowali pojęcie oporu. Niechęć Heebnera
wzrosła, kiedy urzędnik wojskowy oznajmił mu, że w armii nie istnieje nic takiego, co
odpowiadałoby specjalności “owoce, drzewa, ręczny zbiór”, i skierował biedaka do jednostki, która
miała z niego zrobić bohaterskiego żołnierza piechoty.
Heebner cudem przetrwał treningi unitarne. Nie spodziewał się niczego dobrego, więc nie był
rozczarowany, kiedy odkrył, że dowódcy w marszbatalionach przejawiają identyczne skłonności do
sadyzmu jak instruktorzy w szkółce dla rekrutów. Wszystko, czego Heebner pragnął, to
wykonywać swoje obowiązki tak, aby sierżant go nie skopał, nie dać się zabić i wrócić do domu.
Szeregowiec odczuwał lekką dumę, że przeżył aż do tej pory. Zawsze umiał odnaleźć dobrą
osłonę przed kulami. Jego reakcje wywołane strachem były doskonałe. Nie lubił też zgłaszać się na
ochotnika. Ale nie zawsze. Podczas ćwiczeń Heebner dokonał epokowego odkrycia. Obowiązki
ochotników dzieliły się na dwie kategorie - albo łączyły się ze skrajnym niebezpieczeństwem albo z
koniecznością paprania się w brudzie. Brud często gwarantował bezpieczeństwo.
Heebner wyspecjalizował się zatem w kopaniu dołów na każdą okazję, w przynoszeniu racji
żywnościowych przez błoto, rozładowywaniu grawisań i tak dalej. Większości z tych obowiązków
nie wykonywano pod ostrzałem. Właśnie w ten sposób, udało się Heebnerowi jakoś przeżyć.
Jego zapał do wykonywania najbrudniejszych prac przyniósł mu nawet awans o jedną belkę.
Heebner musiał teraz uważać - jeśli nadal będzie taki dobry, to zrobią z niego podoficera. A to
znaczyło, że stanie się większym celem. Zastanawiał się nawet, czy nie powinien dokonać jakiegoś
pomniejszego wykroczenia - tak żeby obniżyli mu stopień, a jednocześnie żeby nie dostał lania od
sierżanta.
Tego poranka kompania, do której należała jego drużyna, otrzymała rozkaz, by zaatakować
przeklęty imperialny fort. Tahnijska piechota nadała obiektowi nazwę Krematorium: ktoś, kto
weźmie udział w natarciu na fort, mógł mieć pewność, że jego skremowane szczątki dotrą
najbliższym okrętem do domu. O ile ciało zostanie zabrane z pola walki. Wiele zwłok tahnijskich
żołnierzy leżało w błocie wokół fortu. Były one zagrzebywane i odgrzebywane przez wybuchające
pociski.
Starszy szeregowiec Heebner pozostał nieco w tyle za tyralierą, gdy Tapia otworzyła ogień do
dwóch wozów bojowych wspierających natarcie jego kompanii. Heebner padł na ziemię, szukając
osłony. Słyszał krzyki swojego sierżanta, żeby iść naprzód. Poderwał się... W tym momencie
eksplodował pocisk z monitora. Ogłuszony Heebner znów runął w błoto. Ciągle był nieprzytomny,
kiedy jego oddział wpadł wprost pod ogień przeciwpiechotnych działek Alexa.
Gdy Heebner odzyskał świadomość, zaczął się gramolić na nogi. Za nim płonęły wozy
bojowe. Nie było śladu po jego drużynie i kompanii. Większość nie żyła. Rozsądek podpowiedział
Heebnerowi, że kontynuowanie natarcia nie ma sensu, jeśli wszyscy inni przestali walczyć.
Powinien wrócić do własnych linii.
Brodził przez breję, mocno koncentrując się na tym, żeby znowu nie upaść. Pocisk z działka
eksplodował niedaleko i Heebner znów chlapnął w błoto.
Nie, to nie błoto, zauważył. Uderzył głową w metal. Ale nikt do niego nie strzelał. I nie było
już spadających fontann ziemi, wzniesionych przez wybuchy.
Heebner rozejrzał się wkoło. Aż jęknął z przerażenia. W jakiś sposób zmienił kierunek i
zamiast wrócić na własne pozycje, dotarł do fortu. Obok ramienia żołnierza sterczała lśniąca lufa
działa. Heebner zaczął się modlić. Ale kule nie gwizdały koło niego. Leżał obok nie obsadzonej
wieżyczki z działkiem przeciwpiechotnym - tej, którą rozpruł siódmy pocisk z monitora.
Doskonale. Poczeka tu aż do nadejścia nocy, a potem spróbuje uciec. Potem przypomniał
sobie, że tam, gdzieś w górze, jest ten wielki statek kosmiczny. Wystrzelony z niego pocisk
rozsmaruje ciałko żołnierzyka po skorupie fortu jak oliwę. Nagle zobaczył otwór pomiędzy
pancerzem a czterema lufami wystającymi z wieżyczki. Poczołgał się w tamtą stronę. Wybuch
odgiął osłonę działka.
Panika zmusiła Heebnera do dalszego działania. Prześlizgnął się przez szczelinę i spadł na
beton. Wtedy jego mózg znowu zaczął pracować. Człowieku, właśnie wszedłeś do fortu! I gdzie są
te imperialne potwory, które ponoć mają kły wielkości noży do obcinania gałęzi?
Wtedy uderzył następny pocisk z monitora i Heebner zemdlał. Leżał tak prawie godzinę.
Gdy oprzytomniał i ze zdziwieniem stwierdził, że jeszcze żyje, że wróg nie nabił go na rożen.
Heebner, jak większość prostych tahnijskich żołnierzy, wierzył, że wojska imperium ceremonialnie
pożerają swoich nieprzyjaciół.
Żył. I nawet nie był ranny. Chciało mu się pić. Pociągnął łyk z manierki. Poczuł głód. Jego
kompania poszła do ataku, niosąc tylko amunicję w chlebakach.
Heebner rozejrzał się po wieżyczce. Zobaczył szafki przy ścianach. Przeszukał je.
Kombinezony przeciwgazowe... kombinezony przciwpromienne... i żelazne porcje. Heebner
pospiesznie otworzył opakowanie i spróbował. Uśmiechnął się. Mięso. Tahnijczyk jego klasy jadał
je raz, góra dwa razy do roku. Następny pakunek też zawierał mięso. Podzieliło ono los poprzedniej
porcji. W trzeciej paczcie Heebner znalazł fasolę. Skrzywił się pogardliwie i odłożył ją na bok.
Pozostałe racje żywnościowe powędrowały do plecaka.
Co teraz?
Mózg, zapewne po odpowiedniej dawce mięsa, zaczął działać bardzo sprawnie. Powiedzieli,
że w forcie jest pełno żołnierzy. Dlaczego więc to stanowisko nie jest obsadzone? Załoga została
wybita?
Nigdzie nie widniały ślady zniszczeń.
Heebner stwierdził, że ma dwie możliwości - może tu zostać albo uciekać. Jeśli nie opuści
wieżyczki, monstrualna armata monitora zabije go w końcu.
Natomiast jeżeli dotrze do własnych okopów, wszyscy będą się dopytywali, dlaczego on jeden
przetrwał z całej drużyny. Schował się? Nie wziął udziału w natarciu? Heebner wolał nie myśleć o
karach, jakie wymierzano za tchórzostwo w obliczu wroga.
Chwileczkę. Jeśli wróci z cennymi informacjami, to może go nie ukarzą. Ale co by tu
powiedzieć?
Oczywiście. Towarzysze broni mogą wykorzystać tę szczelinę w wieżyczce, żeby opanować
fort! Zaraz, myślał dalej Heebner. Jeśli wrócę, oficerowie będą chcieli, abym w następnym natarciu
służył za przewodnika. To mu się wcale nie podobało.
Tahnijczyk zobaczył drabinę wiodącą w głąb fortu. Ostrożnie zszedł po szczeblach.
Znalazł się w ogromnej sali z pryczami. Popatrzył pożądliwie na jedno z legowisk.
Śmierdziała, ale i tak wyglądała lepiej niż to, na czym musiał spać, odkąd wylądował na Cavite.
Wielkie pomieszczenie z pryczami... wielkie, opuszczone pomieszczenie? Zastanawiał się, ilu
imperialnych żołnierzy może być w forcie. Zdobył się na odwagę, żeby to sprawdzić.
Wyszedł z sypialni do centralnego korytarza. W kilka sekund później uderzył następny pocisk
z monitora. Na szczęście trafił daleko od fortu. Heebner usłyszał tupot nóg i schował się za rogiem.
Grupa imperialnych wojaków wypadła z innej sypialni i wspięła się do jednej z wieżyczek
głównych. Heebner liczył. Tylko dziesięciu? To ilu ich tutaj jest?
Czy to możliwe, że taka garstka osób powstrzymuje natarcia Tahnijczyków? Chyba właśnie
tak.
To wystarczyło Heebnerowi. Zdobył tę cenną informację. Miał nadzieję, że jest ona na tyle
wartościowa, że będzie mógł stawić się do raportu w dowództwie kompanii, a nie u dowódcy
plutonu. O ile ten jeszcze żyje. Tak świetny sposób, żeby uniknąć udziału w natarciu.
Starszy szeregowiec Heebner wydostał się z fortu, przeżył koszmar, przekradając się z
powrotem do swoich okopów. W końcu złożył meldunek.
I nagle, znalazł się twarzą w twarz z lady Atago. Trząsł się bardziej niż kiedy siedział w forcie
wroga. Nie wymagano od niego, żeby brał udział w ostatecznym szturmie na fort Sh’aarl’t.
Awansowano go na kaprala, dano medal i przeniesiono na tyły.
Był bezpieczny. To go usatysfakcjonowało. Nie miało dla niego znaczenia, że w filmach
głoszących sławę zdobywców imperialnego fortu nawet o nim nie wspomniano.
Ten honor przypadł w udziale kapitanowi Santolowi z oddziałów szturmowych. Posturę miał
znacznie bardziej bohaterską. Zasłużył sobie na taki zaszczyt.
Rozdział sześćdziesiąty ósmy
Ogień monitorów ustał. Sten zastanawiał się, co to oznacza. Może skończyły im się pociski.
Łudził się nadzieją, że w obu okrętach eksplodowały komory.
Ale nie ma co martwić się na zapas. Kazał wydać obiad - a może to było śniadanie albo
kolacja - dla swoich ludzi. Jedli na trzy zmiany. Postanowił, że kiedy już wszyscy napełnią brzuchy,
ogłosi zmniejszoną gotowość bojową. Niech chociaż niektórzy się wyśpią.
Nic z tego nie wyszło.
Contreras schodziła po drabinie do sypialni. Syty żołądek, chwila wytchnienia - wszystko to
sprawiło, że zaczęła marzyć. Sen... kąpiel... czysty mundur... do diabła, dlaczego nie pójść na
całość? Zdemobilizować się, wydać zakumulowany żołd na wczasy na planecie turystycznej, gdzie
najbardziej skomplikowaną maszyną jest rower. I zakochać się w jakimś przystojnym oficerze. W
oficerze? Zastanowiła się. Za długo już służysz w armii, kobieto! Pieprzyć wojsko. W bogatym
cywilu.
Uśmiechnęła się. Właśnie wtedy tahnijski pocisk rozerwał jej klatkę piersiową.
Oddziałom szturmowym wroga udało się niepostrzeżenie podejść do fortu. Główny komputer
ciągle pokazywał trafienie w działko przeciwpiechotne. Sensory nie wykazywały ruchu na tym
obszarze. Ich promienie odbijały się od metalowego pancerza zniszczonej wieżyczki, wracały i były
automatycznie redukowane jako szum podłoża.
Lady Atago wyciągnęła właściwe wnioski z raportu starszego szeregowca Heebnera. Uznała,
że z osiemdziesięciopięcioprocentowym prawdopodobieństwem, zniszczona wieżyczka znajduje się
w martwej strefie.
Kapitan Santol trafił w dziesiątkę. Jego szturmowcy podchodzili do fortu we właściwym
sektorze, po dwóch naraz. W czasie, kiedy marynarze broniący fortu jedli i udawali się na
spoczynek, te jeszcze działające czujniki nie namierzyły Tahnijczyków.
Kiedy już znaleźli się w wieżyczce, kapitan Santol posłał przodem dwóch zaufanych
sierżantów, uzbrojonych w automaty szturmowe. Za sierżantem szli grenadierzy. Toczono też
trójnóg z wyrzutnią. Pochód zamykał kapitan i jego zastępca.
Contreras nie była pierwszą, którą zabito. Wcześniej zaskoczono od tyłu i zgarotowano dwóch
marynarzy. Ale Contreras zginęła od kuli.
Odgłos strzału odbił się echem od korytarzy fortu.
Sten podskoczył, przewracając talerz z wołowiną i fasolą. Przypadkowe odpalenie... jak
cholera! - pomyślał widząc na jednym z ekranów, przemykających się tahnijskich żołnierzy.
Włączył alarm i schwycił mikrofon.
- Cała załoga. - Mówił spokojnym głosem. - W forcie są Tahnijczycy. Zabezpieczyć wejścia
do stref. Alex?
- Panie komandorze? - Ciężki akcent Kilgoura było słychać nawet przez głośnik.
- Nie wiesz, jak te sukinsyny się tu dostały?
Chwila przerwy.
- Nie widzę na ekranie. Ale musieli wejść przez którąś wieżyczkę.
Mogli się włamać do którejś z dwóch nie obsadzonych wieżyczek, ale komputer wskazywał,
że obie są w porządku.
- Wieżyczka C - rzucił Sten. - Ogień dowolny. Cel: tahnijska piechota podchodząca do fortu.
Przełączył się na inny kanał.
- Wieżyczki A i D. Wysłać po pięciu ludzi do zabezpieczenia sypialni. Kilgour, jeśli masz
kogoś wolnego, daj go do centrum dowodzenia.
- Robi się. Czekaj.
Alex powinien zostać przy działku przeciwpiechotnym. Ale do strzelania z niego wystarczyła
jedna osoba. Zostawił więc marynarza, a z sześcioma innymi poszedł szukać wroga.
Szesnastu żołnierzy z wieżyczki A wyszło z komory bojowej i ruszyło w stronę Tahnijczyków.
Spotkali się w korytarzu. Potyczka zakończyła się bardzo szybko i bardzo krwawo. Pociski AM2 z
automatów chybiały. Uderzały w ściany kory tarza. Wybuchając posyłały na Tahnijczyków deszcz
betonowych odłamków.
Kapitan Santol stracił dwie drużyny, zanim udało mu się ustawić wyrzutnię. Szesnastu
marynarzy zginęło wtedy na miejscu.
Santol ze swoimi ludźmi przebiegł nad rozszarpanymi ciałami i wpadł do wieżyczki. Cała
załoga wieżyczki A poległa.
Drugi pododdział tahnijskiej piechoty wdarł się do wieżyczki D. Marynarze walczyli dzielnie -
ale doświadczeniem nie dorównywali przeciwnikom.
Sten klął patrząc na ekran.
Tahnijczycy znaleźli się między centrum dowodzenia a ciągle odpierającą atak wieżyczką C.
Sten wysłał Fossa i trzech operatorów komputera w charakterze oddziału szturmowego. Wyglądało
to na głupią brawurę, ale nie miał innego wyjścia.
Kompania szturmowa Tahnijczyków rozbiegła się po korytarzach fortu. Sten musiał przyznać,
że byli dobrzy. Ich taktyka polegała na tym, że prowadzili ogień zza rogu, wtedy jeden żołnierz
przeskakiwał na drugą stronę, dwóch go kryło i ruszali dalej. Przez rozbitą wieżyczkę wchodziła
następna kompania.
Imperialna załoga przystąpiła do kontrataku.
Wziął w nim udział nie tylko śmiesznie mały oddziałek Kilgoura. Uderzenie przyszło od dołu -
z magazynów. Sten dostrzegł pięcioro swoich ludzi - w tym braci Tige’ow. Przewodził im
mrówkojad, Willie Sutton. Pchali przed sobą małą grawipaletę, załadowaną jakimiś piętnastoma
wysokimi metalowymi cylindrami. Były to awaryjne zbiorniki tlenu.
Przeciwnatarcie wyszło z nie strzeżonego przejścia w połowie korytarza, przy którego końcu
znajdował się kapitan Santol wraz z żołnierzami.
Sutton runął na nich rycząc jak lew.
- Zastrzelić sukinsynów! Zastrzelić! - krzyczał Santol. Pociski gwizdały wzdłuż korytarza.
Sześciu marynarzy padło skoszonych serią. Grawipaleta podryfowała jeszcze dziesięć metrów i
zatrzymała się.
Santol w asyście żołnierzy podbiegł do martwych ofiar. W tym przejściu może być więcej
imperialnych drani, pomyślał.
Przecisnął się koło palety... Wyrósł przed nim Sutton. Łuski pokrywające ciało miał
rozerwane. Z jego ust i ran płynęła posoka. Mrówkojad, wyprostowany na całą wysokość, zawisł
nad oficerem.
Santol podniósł pistolet. Za późno. Z ramienia Suttona wystrzeliły szpony. Rozpruły
Tahnijczykowi twarz. Santol osunął się z jękiem.
Jego żołnierze przez cały czas strzelali. Sutton zachwiał się, oparł o ścianę, pochylił do przodu.
Wyciągnął miniautomat i wypalił - nie do Tahnijczyków, ale za nich, do grawipalety. Pocisk przebił
cylinder. Syknął tlen, odbita rykoszetem kula skrzesała iskrę.
Nastąpił wybuch. Tahnijczycy znaleźli się w centrum małej burzy ogniowej, spowodowanej
eksplozją tlenu. Wraz z Santolem zginęła połowa jego kompanii. Ci, którzy przeżyli, w panice
ruszyli do wyjścia.
Kilgour czekał na skrzyżowaniu korytarzy. Nieprzyjaciele nie spodziewali się tu zasadzki.
Uciekali dalej.
To była okazja dla Stena.
Odszukał najbliższy mikrofon ścienny.
- Wszystkie stanowiska. Wszystkie stanowiska. Mówi Sten. Ewakuować się do wyjścia.
Powtarzam. Ewakuować się do wyjścia.
Razem ze swoimi czterema ludźmi połączył się z grupą Alexa i tym marynarzem, którego
wcześniej pozostawiono przy działku przeciwpiechotnym. Stanowili teraz straż tylną.
Dowódca drugiego oddziału szturmowego Tahnijczyków rozkazał większości swoich
żołnierzy opuścić fort. Teraz mieli się przegrupować i rozpocząć kolejny atak.
Zanim to uczynili, cała załoga Tapii dobiegła już do wyjścia.
Brnąc przez muł, wrócili podziemnym przejściem do zburzonej budki transformatorowej.
Samej budki już nie było, ale właz dał się otworzyć.
Sten ustawił się przy wyjściu. Liczył ludzi. Jeden za drugim, zmęczeni marynarze wychodzili
na światło dzienne. Ocalały trzydzieści dwie osoby.
Sformował szyki. Ruszyli przez ogołocony krajobraz ku własnym pozycjom. Gdy odeszli pół
kilometra, Sten wyjął mały nadajnik, przełączył dwa bezpieczniki i nacisnął guzik.
Za trzy minuty eksplodują ładunki i z historycznej placówki ronnej zostanie dziura w ziemi.
Jak będzie się nazywało to miejsce? Fort Sh’aarl’t, fort Suttona, fort Tige’ow, a może jeszcze
inaczej. Zaszczyt nadania mu imienia przypadnie Tahnijczykom.
Rozdział sześćdziesiąty dziewiąty
Na dwie godziny przed świtem, ekranowane grawisanie Tanza Sullamory uzyskały pozwolenie
na lądowanie w ruinach zamku Arundel.
Nad poziomem ziemi wznosiły się tylko dwa obiekty: przenośna kopuła ochronna, taka jakich
używa się na radioaktywnych planetach górniczych, oraz wysoki maszt. Z jego szczytu zwisał
błyszczący sztandar imperium i złocisty proporzec z osobistym herbem władcy: na tle odwróconej
struktury atomu widniał napis AM2.
Wszystkie stacje nadawcze imperium pokazywały ruiny Arundel oraz te flagi na początku i
końcu wiadomości. Symbol był dość nadwerężony, ale nadal pozostawał symbolem. Imperator, jak
i całe imperium, ucierpiał wiele, ale nadal trzymał się mocno i walczył.
Gwardziści, ubrani w kombinezony przeciwpromienne, poprowadzili podobnie odzianego
Sullamorę z jego statku poprzez prysznice dekontaminacyjne w stronę pochylni wiodącej do
centrum dowodzenia imperium. Obecna siedziba Jego Wysokości znajdowała się głęboko pod
ruinami pałacu.
U wejścia do pochylni, Sullamora wygramolił się ze skafandra i ponownie poddał się
dekontaminacji. Wprowadzono go do centrum. W towarzystwie dwóch gurkhów książę kupców
kroczył wyłożonym boazeriami korytarzem, który mimo nocnej pory roił się od zabieganych
oficerów i pracowników obsługi technicznej. Przez otwierające się i zamykające drzwi Sullamora
widział sale, gdzie planowano operacje wojenne, wielkie ekrany komputerowe i pokoje sztabowe.
Nie wiedział, że wskazano mu tę drogę specjalnie. Imperator nazywał to cyrkiem dla gości.
Praca naprawdę tu wrzała, a sztabowcy rzeczywiście byli zabiegani - ale w istocie wykonywali oni
po prostu standardowe, nudne procedury, takie jak rekrutowanie uzupełnień, planowanie ćwiczeń,
wyliczanie finansów i temu podobne.
Apartament Jego Wysokości też został specjalnie udekorowany, by wywierać wrażenie na
przybyszach. Poprzedzało go wiele poczekalni. Mogły pomieścić każdą delegację, oczekującą na
audiencję. Ściany były szare, a umeblowanie przypominało spartańską celę. Ekrany ścienne
pokazywały jakieś tajemnicze, pozbawione legendy mapy oraz przeźrocza wymieniane co pewien
czas na równie niezrozumiałe plany i wykresy. Cierpkie poczucie humoru Imperatora sprawiło, że
niektóre z obrazów przedstawiały plany bitew toczonych przed tysiącami lat. Jak do tej pory nikt
tego nie odkrył.
Apartament władcy składał się z wielkiej sypialni, kuchni, podobnej do okrętowej mesy, sali
konferencyjnej, monstrualnych rozmiarów hali komputerowej, w której odbywały się odprawy, i
osobistej biblioteki. Pomieszczenia te były również bardzo prosto umeblowane. Nie chodziło o
podtrzymanie wrażenia, że przebywa się w kwaterze głównej. Imperator po prostu nie lubił pompy i
przepychu.
Ekrany ścienne zazwyczaj prezentowały widoki z okien tego, czy innego domu letniskowego
Imperatora. Jednak tym razem widniały na nich: ruiny Arundel, uczynione z kosmosu zdjęcie
Heath, planety rodzinnej Tahnijczyków, i fotografia przedstawiająca dwudziestu siedmiu członków
rady Tahnu. Te trzy obrazy, powiadał władca, pomagały mu w koncentracji.
Sullamora spędził w poczekalni tylko kilka minut. Wprowadzono go do biblioteki.
Imperator wyglądał na bardzo zmęczonego. Wskazał na stolik z trunkami. Sullamora odmówił.
Jego Wysokość zaczął bez wstępów:
- Tanz, właśnie zarekwirowałem dziesięć szybkich liniowców z twojej floty.
Sullamora otworzył szeroko oczy, ale udało mu się powstrzymać okrzyk zdziwienia. Imperator
w końcu zwrócił się do niego po imieniu.
- Panie, wszystko, co należy do mnie, jest do twojej dyspozycji - odparł kupiec. - Wystarczy,
że czegoś sobie zażyczysz.
- Nie pieprz - odparł dobrodusznie władca. Potem zapytał, na pozór zdawkowo: - Od jak
dawna zbroisz swoje statki?
- Słucham, Wasza Wysokość? Prawie wszystkie moje jednostki są uzbrojone.
- Dobrze, dobrze, Sullamora. Pracowałem niemal całą noc i chciałbym się trochę przespać
przed świtem. Masz tu w okolicy kilka statków, na których jest więcej broni niż na pokładach
moich fregat.
- Owszem - przyznał Sullamora. - Pozwoliłem sobie dozbroić parę okrętów. Rozumiesz, panie,
kursowały w pobliżu galaktyk należących do Tahnijczyków.
- Nieźle pomyślane - powiedział Imperator i Sullamora odprężył się nieco. - I właśnie dlatego
zrabowałem ci te dziesięć jednostek. Później ci wszystko wyjaśnię. Poza tym zostałeś wezwany,
ponieważ teraz rekwiruję ciebie samego.
Sullamora zareagował cokolwiek głupkowato:
- Hę?
- Od dwudziestu minut jesteś ministrem rozbudowy floty. Masz fotel w moim osobistym
gabinecie.
Sullamora był zaskoczony. Nawet nie wiedział, że Imperator dysponuje osobistym gabinetem.
- Chcę, żebyś budował okręty. Nie obchodzi mnie, z kim będziesz zawierał kontrakty.
Otrzymasz rozkazy kategorii A-plus. Dostajesz najwyższy priorytet na surowce i wszelki niezbędny
ci personel. Potrzebne mi są okręty. Na wczoraj. Nie mam czasu na układy, targi i cały ten kram.
Nalej sobie drinka. Ja się napiję herbaty.
Tym razem Sullamora nie odmówił.
- Wykrwawiamy się - ciągnął Imperator. - Tahnijczycy niszczą nasze floty szybciej niż mogę
je odbudować. Ty to zmienisz, Sullamora.
- Dziękuję za zaszczyt, Wasza Wysokość. Kogo zatrudnić w administracji?
- Wszystko mi jedno. Weź tych chartów z własnych spółek, jeśli chcesz.
- Jakim dysponuję budżetem?
- Po prostu powiesz, ile chcesz kredytów.
- Co z nadzorem księgowym?
- Nie będzie żadnego. Ale jeśli przyłapię cię na zbyt dużym złodziejstwie, albo jak wciśniesz
mi złom, to cię zabiję. Osobiście.
Imperator wcale się nie uśmiechał.
Sullamora zmienił nieco temat:
- Panie, czy mogę o coś zapytać?
- Śmiało.
- Powiedziałeś, że wyjaśnisz, do czego ci potrzebne te moje liniowce.
- Dobrze. To tylko do twojej wiadomości, Tanz. - Przerwał. - Uczyniłem wiele błędów, kiedy
zaczęła się ta wojna. Jednym z nich było przekonanie, że moi ludzie na Światach Pogranicza są
doskonałymi żołnierzami.
- Ale, panie... wysłałeś tam Pierwszą Gwardyjską.
- Tak. I to są moje najlepsze jednostki.
- Zwyciężają.
- Akurat! Dostają w tyłek. Gwardia, a raczej to, co z niej pozostało, trzyma się kurczowo
skrawka jednej planety. Za jakiś tydzień od tej chwili zostanie zniszczona. - Sullamora przełknął
ślinę. Na kronikach filmowych widział co innego. Tymczasem Imperator kontynuował: - Wysłałem
tam gwardię, żeby utrzymała Układ Caltora, bo prędzej czy później, sytuacja musi ulec zmianie i
wtedy muszę mieć bazę, aby przeprowadzić ofensywę na Tahnijczyków. Spieprzyłem sprawę.
Sądziłem, że sprzyja mi więcej narodów. Nie wiedziałem też, że Tahnijczycy zużywają swoje
okręty, niczym plastikowe zabawki. To moje błędy. Teraz trzeba ratować, co się da. Na Cavite,
centralnej planecie Caltora, jest cała gromada cywilów, obywateli imperium. Chcę, żeby twoje
liniowce wydostały ich stamtąd. I paru innych ludzi, których potrzebuję. - Imperator czytał z twarzy
Sullamory. Uśmiechnął się ponuro. - Sprawy inaczej wyglądają, jeśli pozna się je dokładnie, Tanz.
W ciągu najbliższych paru dni zobaczysz znacznie więcej ruin, trupów, zniszczenia.
Sullamora otrząsnął się. I zadał najważniejsze pytanie:
- Czy my wygramy tę wojnę?
Imperator westchnął.
- Tak. W końcu zwyciężymy.
W końcu, pomyślał Sullamora. Wyglądało na to, że władca nie był pewien rozwoju
wypadków.
- A kiedy...
- A kiedy nastąpi ta chwila, to już ja się postaram, żeby systemy Tahnu dostały zupełnie inną
formę rządów. Nie chce, żeby kiedykolwiek w przyszłości sprawiały mu kłopoty.
Sullamora uśmiechnął się blado.
- Wojna, póki nie zostanie kamień na kamieniu!
- Nie o to mi chodziło. Po prostu pragnę, aby u Tahnijczyków zmienił się system rządów. Nie
żywię nienawiści do ich ludu. Staram się wygrać tę bitwę, nie niszcząc ani jednej planety. Dlatego
nie urządzam dywanowych bombardowań i tym podobnych. To nie zwyczajni ludzie zaczynają
wojny. Robią to w ich imieniu rządy.
Sullamora popatrzył na władcę. Kupiec uważał się za historyka. Uwielbiał historię w stylu
bohaterskim. Przypomniał sobie powiedzenie pewnego dzielnego admirała ze starożytnej Ziemi: -
“Umiarkowanie w wojnie jest absurdem”.
W pełni zgadzał się z tym stwierdzeniem. Sullamora nie był jednak na tyle biegły w historii,
żeby wiedzieć, że jego ulubiony admirał nigdy nie dowodził flotą w walnej bitwie i że gdy zaczęła
się następna wojna olbrzymie okręty, które kazał budować, okazały się przestarzałe.
- Rozumiem, Wasza Wysokość - odparł chłodno.
Władca nawet nie zwrócił uwagi na ton kupca.
- Kiedy batalia z Tahnijczykami dobiegnie końca, zostaniesz odpowiednio wynagrodzony.
Sądzę, że usatysfakcjonowałaby cię jakaś forma regencji, obejmująca obszary zamieszkane przez
Tahnijczyków.
Sullamora nagle zrozumiał, że on i Imperator mówią zupełnie innymi językami.
Wstał, odstawił ledwie napoczęty trunek i ukłonił się ceremonialnie.
- Dziękuję, Wasza Wysokość. W ciągu tygodnia będę gotów do podjęcia nowych
obowiązków.
Odwrócił się i wyszedł.
Imperator popatrzył za nowo mianowanym ministrem. Potem wstał, przeszedł wokół biurka,
podniósł szklankę Sullamory i zaczął z niej, w zamyśleniu, popijać. Stwierdził, że mistrz Sullamora
i on nie nadają na tych samych częstotliwościach.
No i co z tego?
Odstawił drinka, wrócił do biurka i włączył odbiornik, żeby wysłuchać meldunków o
kolejnych nieszczęściach. Niepokoił się o swoje imperium. Najpierw musi je utrzymać - wbrew
swemu optymizmowi, Wieczny Imperator zaczynał wątpić, że mu się to uda - poszczególnymi
ludźmi będzie się martwił później.
Ściszył odbiornik i włączył specjalny komputer - jedyny intelekt, z którym musiał rozmawiać.
Nawet, jeśli była to konwersacja jednostronna.
Rozdział siedemdziesiąty
Generał Ian Mahoney popatrzył na swoje odbicie w potrzaskanym lustrze i zamyślił się.
Wbrew temu, co twierdzili ulubieni, zmarli przed wiekami wierszokleci imperium - Mahoney z
trudnością przypomniał sobie ich nazwiska: Solbert i Gullivan - istniały dwa typy generałów. Jeden,
przybrany w paradny mundur, pozujący z trzech czwartych profilu, z czymś w rodzaju sierpa w
ręku, przed frontem swoich udekorowanych medalami żołnierzy. I drugi - w mundurze polowym, z
dymiącym automatem, z granatami dyndającymi u koalicyjki, prowadzący swoich ludzi naprzód, do
walki z hordami wroga.
Generał major Ian Mahoney nie pasował do żadnego z tych typów.
Nosił mundur polowy i rzeczywiście chodził z przewieszonym przez ramię automatem. Ale
portki munduru przetarte miał na siedzeniu, natomiast z broni, dzięki swojej ochronie, nawet nie
wystrzelił. A do tego, mundur był ubabrany w mule, różu i pudrze.
Tahnijczykom, za pomocą namiarów radiolokacyjnych, udało się wreszcie zlokalizować
położenie centrum dowodzenia. Dokonali uderzenia z powietrza.
Tahnijskie fregaty zdusiły tych kilka wyrzutni przeciwlotniczych, rozstawionych wokół
kwatery głównej Mahoneya. Jego wóz został bez osłony.
Dowódcę wyrzucono z niego na sekundy przed trafieniem. Runął w błoto ulicy. Stąd na
mundurze wziął się muł.
Kiedy nadleciała druga fala fregat, co sił w nogach gnał do najbliższego schronu. Okazał się
nim na wpół zrujnowany market z artykułami przeznaczonymi dla kobiet. Wpadł twarzą naprzód do
działu kosmetyków. To wyjaśniało pochodzenie różu i pudru na uniformie.
Perfumeria miała wielkie piwnice, Mahoney uznał, że nadadzą się na jego nowy punkt
dowodzenia. Założono łączność i generał mógł wrócić do prowadzenia wojny.
Do pomieszczenia wpadł technik.
- Dwie depesze, panie generale. Z imperialnej kwatery głównej. Pański adiutant powiedział, że
będzie to panu potrzebne.
Technik przyniósł kasetkę, która zawierała najbardziej znienawidzone przez Mahoneya
urządzenia zabezpieczające.
Popatrzył na depesze. Pierwsza była w formie konwencjonalnej dyskietki. Dowódca dziwił się,
dlaczego technik wciąż trzyma przed nim kasetkę, zaopatrzoną w zamek otwierający się na odcisk
palca. W środku znajdowały się klawisze szyfrujące jednorazowego użytku. Kodowały one
informacje, a odbiorca dekodował je, posługując się tym samym zestawem klawiszy. Po użyciu oba
zestawy ulegały destrukcji. To był bardzo stary system, ale do tej pory nikomu nie udało się go
złamać.
A Mahoney nienawidził kodowania prawie tak samo, jak brzydził się uroczystymi defiladami.
Drugą informację zapisano na innym nośniku. Wydział łączności Mahoneya miał tylko kilka
sztuk takiego materiału. Cały system uchodził za ostatni krzyk mody w dziedzinie tajemnicy
wojskowej specjalnego znaczenia. Dyskietki były zatopione w plastikowych pudełkach. Cokolwiek
zostało zapisane, mógł to odczytać wyłącznie Mahoney. Na pudełku znajdował się pojedynczy
przycisk identyfikacyjny, zgodny z liniami papilarnymi kciuka Mahoneya. Kiedy generał położył
palec na identyfikatorze, dyskietka zaczynała nadawanie. Po zdjęciu palca, albo w trzydzieści
sekund po transmisji, następowało samozniszczenie materiału.
Mahoney wiedział, że w taki sposób przesyła się wieści bardzo ważne i prawie bez wyjątku -
katastroficzne. Pierwsza, zakodowana za pomocą klawiszy jednorazowego użytku, musiała
zapewne zawierać jakieś rozkazy. Generał zignorował je na chwilę i dźgnął palcem w przycisk na
pudełeczku.
Nagle w piwnicy, na stosie wpół spalonych sukienek, stanął Wieczny Imperator. Była to, rzecz
jasna, projekcja holograficzna.
- Ian - zaczęło się przesłanie. - Nasz świat krwawi. Wiem, że oglądasz to, zanim dekodowałeś
depesze, więc daruję sobie wygłaszanie długiej mowy. Nie mogę cię wesprzeć. Nie mam ani
okrętów ani żołnierzy, żeby ci wysłać posiłki. Domyślam się, że brałeś pod uwagę i taką
możliwość. Możliwość - do diabła!
A teraz, rozkazy: chcę, żeby Pierwsza Gwardyjska walczyła o Cavite do ostatniej kuli.
Dopiero, gdy wyczerpiecie wszelkie środki, wyrażam zgodę na kapitulację. Wszyscy żołnierze
gwardii, którzy zdołają się ewakuować, niech to zrobią. Potem mogą prowadzić walkę w terenie.
Być może nie uda mi się przekonać tych pieprzonych Tahnijczyków, żeby nie traktowali ich jak
partyzantów, ale dołożę wszelkich starań. Prawdopodobnie oczekujesz tego. Wysyłam dziesięć
szybkich liniowców, żeby zabrały cywilów z Cavite. Chcę ich wydostać, rozkazuję, żebyś ty
odleciał z nimi. Wiem, że to dla ciebie ciężkie zadanie, Ian. Zamierzam poświęcić twoją dywizję.
Ale nie poświęcę jej jądra. Za jakieś sześć dni standardowych od czasu, kiedy otrzymasz to
przesłanie, pojawią się liniowce. Wydostań całą kadrę. Najlepsi podoficerowie, oficerowie i
specjaliści muszą znaleźć się na tych statkach. Pierwsza Gwardyjska zginie na Cavite. Ale
powstanie nowa dywizja. Uformujemy ją na Centralnym Świecie i znów wyślemy do walki.
Powiedziałem “my”. Bo ty będziesz dowódcą nowej Pierwszej Gwardyjskiej. Jak widzisz, musisz
się znaleźć na jednym z tych liniowców. To rozkaz, generale Mahoney. Nie spodziewam się, że ci
się spodoba. Mnie też możesz znienawidzić. Proszę wykonać rozkazy.
Hologram zawirował i zniknął. Mahoney gapił się w pustą przestrzeń. Potem otworzył
szkatułkę i wyjął zestaw klawiszy - właściwie był to mały komputer, który dokonywał destrukcji
programu w trakcie jego odgrywania.
Przykro mi, Wasza Imperialna Wieczność, pomyślał Mahoney. Wykonam wszystkie rozkazy
poza tym ostatnim. Jeśli pozwalasz, żeby moi gwardziści zginęli, to nie ma sposobu, żeby mnie od
nich zabrać.
Rozdział siedemdziesiąty pierwszy
Sten i resztka oddziału dotarła do swoich okopów bez wypadków. Komandor nie widział przed
sobą jasnej przyszłości. Wiedział, że jego banda zostanie przeformowana, nakarmiona,
uzupełniona, dozbrojona i wysłana z powrotem na front, do tej tahnijskiej maszynki do mięsa.
Zastanawiał się ponuro, kto zginie ostatni. Tak, czekała ich śmierć albo niewola.
Sten, podobnie jak samo imperium, nie przywykł do porażek. Ale cóż, mówi się trudno.
Komandor był lekko zdziwiony, kiedy oficer dyżurny przekazał mu niespodziewane rozkazy.
Oddział musi oddać wszelką broń, poza osobistą, i czekać na przydział. Sam Sten ma się
zameldować w centrum operacyjnym Mahoneya. Przed pójściem do raportu udało mu się
wytrzasnąć kilka litrów wody, aby się ogolić i umyć. Znalazł też całkiem czysty i nieźle pasujący na
niego mundur.
Centrum operacyjne nadal znajdowało się w piwnicach marketu. Mahoney skończył właśnie
odprawę z garstką oficerów. Potem wprowadził Stena do małego pomieszczenia, przerobionego na
pokój łączności.
Czekał tam na nich admirał van Doorman.
Mahoney lapidarnie przedstawił Stenowi bieżącą sytuację. Do Cavite już leciało dziesięć
liniowców, które miały zabrać cywilów i “wybrane elementy” Pierwszej Gwardyjskiej. Eskortę
stanowiły cztery niszczyciele - wszystkie, jakie dało się zebrać. Do tej pory tahnijskie patrole nie
wykryły imperialnych okrętów. Statki przybędą za cztery dni.
Niespodziewanie, 23. flota znów potrzebowała techników. Pozostały zaledwie cztery okręty,
od biedy nadające się do wyjścia w próżnię: dwa niszczyciele, w tym okręt Halldora, “Husha”,
jeden stary patrolowiec i “Swampscott”.
Należało je, w miarę możliwości, przygotować do walki. Technicy z załogi Stena zostaną
przydzieleni na “Swampscotta”.
Dlaczego oni, zastanawiał się komandor. Musiało być jakieś wytłumaczenie.
Mahoney już miał coś powiedzieć, kiedy zabrał głos, milczący do tej pory, van Doorman.
- Generale, ten człowiek nadal jest pod moimi rozkazami. Chciałbym...
Mahoney twardo popatrzył na wynędzniałego oficera marynarki, skinął głową i wyszedł.
Van Doorman oparł się o biurko. Wbił w przeciwległą ścianę pusty wzrok. Mówił
monotonnym głosem.
- Kłopot w tym, komandorze, że im bardziej się starzejemy, tym mniej pragniemy zmiany.
Sten sądził, że nic już go nie zaskoczy. Najwyraźniej się mylił.
- Byłem bardzo dumny ze swojej floty - ciągnął admirał. - Wiedziałem, że nie mamy
najnowocześniejszego wyposażenia, a ponieważ znajdowaliśmy się tak bardzo daleko od centrum
imperium, nie zawsze dostawaliśmy najlepszych marynarzy. Ale wierzyłem, że jesteśmy potężną
grupą bojową. Tak. - Van Doorman zadumał się. - Oczywiście roiły mi się różne rzeczy. Więc
kiedy nagle pojawił się młody oficer i stwierdził, że wszystko, co mam, to wypolerowane do
połysku marionetki, a moje dowodzenie jest sztywne, biurokratyczne, przestarzałe i zaślepione, to
rzecz jasna nie byłem dla niego miły.
- Panie admirale, ja nigdy nie powiedziałem...
- Sama pańska obecność wystarczała - odparł van Doorman z nutką irytacji w głosie. - Z
zasady, nigdy nie przepraszam, komandorze. I nie zamierzam tego zmieniać. Zresztą, mniejsza o to.
Powód, dla którego chcę, żeby pan i resztka pańskiego oddziału dostała przydziały na
“Swampscotta” jest taki: wiem, że Tahnijczycy uderzą na nas i to bardzo mocno, kiedy będziemy
usiłowali wycofać się na tych liniowcach. Przewiduję ciężkie straty. Bardzo prawdopodobne, że
sam zginę.
Zabezpiecza się, pomyślał Sten.
- Wyznaczyłem pana na stanowisko dowódcy artylerii “Swampscotta”. Zgodnie z przyjętą
zasadą dowodzenia, pan będzie czwarty w kolejności. Ale to nie jest czas na konwenanse -
dokończył van Doorman bezbarwnym głosem. - Powiadomiłem wszystkich właściwych oficerów,
że na wypadek, gdybym utracił zdolność dowodzenia, pan przejmie dowództwo “Swampscotta”.
Dlaczego podjąłem taką decyzję? Otóż nie ufam już tym oficerom, których sam promowałem na
wysokie stanowiska. Zdaje się, że wybrałem ich bardziej ze względu na ich walory towarzyskie i
donosicielskie, jakie posiadali, niż ze względu na umiejętności dowódcze. Nie sądzę, by dali sobie
radę w sytuacji kryzysowej. Czy pan mnie zrozumiał?
- Tak jest.
- Poinformowałem też komandora Halldora, że choć przewyższa pana starszeństwem stopnia,
to właśnie pan obejmie dowództwo nad flotą, gdybym padł ofiarą działań wojennych. Flotą! -
Admirał powiedział to z lekką ironią. - Dwa niszczyciele, jeden okaz muzealny i hulk. Oto pańskie
rozkazy, komandorze. Domyślam się, że jeśli przeżyję odwrót, stanę przed sądem wojennym.
Doskonale. Ale nie chcę, żeby moja kariera zakończyła się całkowitą klęską. Pragnę z całego serca,
żeby “Swampscott” walczył jak prawdziwy okręt, a nie jak zabawka kierowana przez zmęczonego
starca. - Van Doormanowi załamał się głos. Admirał odwrócił się plecami do Stena. - Aha,
komandorze, jeszcze jedna sprawa. Prywatna. Moja córka przesyła panu pozdrowienia.
- Dziękuję, panie admirale. Jak się miewa Brijit?
- Jest zdrowa. Pracuje z tą nową... przyjaciółką. - Kilku następnych słów Sten nie zdołał
wyraźnie usłyszeć. - To jeszcze jedna rzecz, której nigdy nie zrozumiem - dokończył van Doorman.
Sten nie miał nic do powiedzenia. Oddał honory do pleców starego admirała i wyszedł.
Rozdział siedemdziesiąty drugi
Cztery okręty, które obecnie stanowiły 23. flotę, weszły do podziemi wraz z wojskiem i
cywilami. Oba niszczyciele schowano w odległości około dwóch kilometrów jeden od drugiego, w
poszerzonych tunelach metra. Okręt patrolowy został zamaskowany w zburzonym hangarze. Ale
znacznie trudniej było ukryć ogromnego “Swampscotta”.
Sten zastanawiał się, czy inżynier, który wymyślił kryjówkę dla okrętu flagowego, jeszcze
żyje. Miałby ochotę postawić temu człowiekowi z sześć piw - jeśli zdołałby kupić takowe w Cavite
City.
Po nalocie w Dniu Imperium pozostały dwa ogromne kratery. Pogłębiono je, poszerzono,
wylano betonem, a potem połączono. Pod osłoną nocy i elektronicznego maskowania przeniesiono
do nich “Swampscotta”, dodatkowo ubezpieczanego przez batalion gwardii. Następnie ułożono
strop nad dziurą z lekkich dźwigarów. Na całość nalano masy kamuflującej, która została
ukształtowana tak, że wyglądała dokładnie jak dno kraterów. Żaden z tahnijskich satelitów, czy
przelatujących samolotów zwiadu nie odkrył zmiany.
Kiedy Sten meldował się na “Swampscotcie”, sądził, że dano mu wolną rękę w poczynaniach:
Nie mylił się. Jego bezpośredni zwierzchnicy, doskonali karierowicze, uznali go za człowieka
nowego, który nie zagraża ich pozycji.
Sten rozmieścił swoich ludzi we wszystkich przedziałach okrętu. Jak przyjdzie bieda - a Sten
zgadzał się pod tym względem z van Doormanem, że przyjdzie - to w każdej sekcji będzie miał co
najmniej dwie osoby godne całkowitego zaufania.
Przeniósł centrum dowodzenia ogniem, a zarazem swoje stanowisko z rufowej “pagody” w
głąb jednostki. Odczuwał pewną satysfakcję, że zajął pomieszczenie, gdzie wcześniej znajdowała
się mesa oficerska.
Oficerowi łącznikowemu van Doormana przekazał też sugestię - wkrótce stała się ona
rozkazem - żeby odrzeć okręt z wszelkich ozdób. Dziwnym zrządzeniem losu “Swampscott” nadal
miał piękną drewnianą boazerię, wypokrowaną tapicerkę oraz bogate, łatwo palne wyposażenie sali
jadalnej w kantynie oficerskiej.
Sprzeciw najgłośniej wyrażali, rzecz jasna, nie oficerowie, ale ich ordynansi. Sten z ogromną
przyjemnością obsadził nimi - oraz czeredą kelnerów i barmanów - stanowiska bojowe, na których
wciąż brakowało ludzi.
Sten nie wyobrażał sobie “Svampscotta” w akcji, chociaż wiedział, że wcześniej czy później ta
łajba wejdzie do boju. Oceniał, że w starciu z tahnijskim krążownikiem, “Swampscott” wytrwa
cztery sekundy. A jeśli na swoje nieszczęście zetrze się z “Forezem” albo “Kiso”, bitwa potrwa o
połowę krócej.
Pozostawały mu zatem drobne radości bieżącej służby.
Na prośbę generała Mahoneya, Sten oddelegował Kilgoura do koordynowania czynności
związanych z okrętowaniem cywilów.
Kiedy przybędą liniowce - jeśli w ogóle przybędą - pozostanie tylko chwila, żeby wsadzić
uchodźców na pokład. Toteż Kilgoura przebrano w cywilne ciuchy i mianowano go
wiceburmistrzem Cavite City. Ten, kto wcześniej sprawował tę funkcję, albo zginął, albo zagubił
się gdzieś, tak jak sam burmistrz.
Kilgour dziwił się, że otrzymuje tyle pomocy - pod jego komendę oddano niektórych oficerów
i podoficerów z Pierwszej Gwardyjskiej. Ani Alex, ani nikt w dywizji - poza samym Mahoneyem,
szefem sztabu i szefem wywiadu - nie wiedział, że generał systematycznie wycofuje z dywizji
najlepszych ludzi, żeby wysłać ich w bezpieczne miejsce jako kadry nowego związku bojowego.
Natomiast nikt oprócz lana Mahoneya nie zdawał sobie sprawy, że generał zamierza złamać
rozkaz, pozostać na Cavite i zginąć tu wraz z resztkami swojej dywizji.
Kilgour sądził, że będzie miał niezły bal z tymi wysokimi rangą oficerami. Rzeczywistość
okazała się bardziej łaskawa.
Alex spał niewiele, dopóki nie wyciągnięto cywilów ze schronów, nie wsadzono do
stuosobowych kontenerów i nie ustalono porządku załadunku. Uchodźcom pozwolono zabrać tylko
to, co nosili na sobie. Nie mogli wziąć nawet artykułów higienicznych.
Kilgour stał na jednym z placów zbiórki. Dwoje wystraszonych dzieci trzymało go z obu stron
za spodnie. Na rękach piastował milutkie niemowlę. Uświadomił sobie, że bobas właśnie siusia na
jego piękny, złupiony gdzieś tweedowy garnitur. Starał się wysłuchać kilku osób naraz.
-... Deirdre się nie zjawił i jestem bardzo...
-... panie Kilgour, musimy omówić, które z ksiąg miejskich powinny być zabrane...
-... chcę do mamusi...
-... pańskie zachowanie jest po prostu niezrozumiałe. Proszę podać nazwisko swojego
przełożonego. Natychmiast...
-... może ja z kumplami moglibyśmy pomóc? Co, szefuniu?
-... skoro pan nas reprezentuje, to chcę zaprotestować przeciwko bezdusznemu sposobowi, w
jaki ci żołnierze...
-... kiedy już będziemy na miejscu, to moich prawników bardzo zainteresuje fakt, że...
-...gdzie moja mamusia?...
Kilgour desperacko zapragnął być gdzie indziej, gdzieś w bezpiecznym miejscu, na przykład w
okopach. I odpierać szturm Tahnijczyków...
Dotarł niewyraźny sygnał - siły ratunkowe dzieliło od Cavite dwanaście godzin drogi.
Sten znajdował się w maszynowni “Swampscotta”. Usiłował zrozumieć, dlaczego drugi zespół
napędowy okrętu nie daje pełnej mocy.
Kucał pod jedną z dysz napędowych, wysłuchiwał monotonnego potoku przekleństw drugiego
mechanika - to nie był mianowaniec van Doormana, ten człowiek znał się na swojej robocie. Sten
próbował właśnie zmierzyć moc linii przesyłowych, kiedy przypomniał sobie, że od pięciu minut
powinien być na zebraniu dowódców.
Wyślizgnął się spod rur i pobiegł w kierunku drzwi. Nie starczy czasu, żeby zmienić upaćkany
smarami kombinezon.
Na zewnątrz komandor zaczął się rozglądać za grawisaniami, które miały po niego przyjechać.
Kierowca w pełni korzystał z chwili wolnego. Sten stracił następne dziesięć minut, zanim przegonił
towarzyszkę szofera.
Sten już wiedział, że nie stawi się punktualnie. Sanie z sykiem spłynęły do transzei
komunikacyjnej prowadzącej do punktu dowodzenia Mahoneya.
To była zabłąkana tahnijska rakieta.
Tahnijczycy zdobyli informację, że siły imperialne w Cavite City wryły się pod ziemię. Ale
brakowało im danych, gdzie szukać najważniejszych punktów oporu. Mieli jednak potężną
przewagę ognia. Strzelali więc na chybił trafił w cały obszar zajmowany przez jednostki imperialne.
Każdy wybuch czynił jakieś szkody.
W piwnicach pod marketem zebrali się najwyżsi rangą oficerowie imperium. Mahoney zdawał
sobie sprawę, jak niebezpieczne jest gromadzenie w jednym miejscu większości dowódców - ale
cóż, trzeba było przeprowadzić ostatnią odprawę.
Tahnijska rakieta przeleciała nad okopami, tuż nad ziemią. Nie wykryły jej przeciwrakietowe
baterie gwardii. Dwa kilometry za linią frontu, zgodnie z programem, zwiększyła wysokość lotu i
zaczęła szukać celu.
Pocisk mógł spaść w przypadkowe miejsce, gdyby jego sensory nie odebrały fragmentu
transmisji.
Transmisję nadał jeden z oficerów brygady Mahoneya. Po prostu przed wejściem do schronu
posłużył się kodem rozpoznawczym. Ale rakiecie to wystarczyło, żeby namierzyć cel.
Mahoney właśnie zaczynał:
- Za sześć godzin większość z was znajdzie się na trasie odwrotu. Oto, co nastąpi...
I wtedy utwardzony dziób pocisku przebił się przez wyższe piętra marketu, przez osłonę stropu
piwnicy i eksplodował - o centymetry nad piwnicami.
Sten zobaczył krwawą jatkę.
Market w ułamku sekundy stał się dymiącą ruiną. Do Stena dowlókł się jakiś żołnierz ze straży
przybocznej Mahoneya. Krwawił i bełkotał coś niezrozumiale. Komandor pobiegł dalej. Wpadł do
podziemnej kondygnacji.
Wokół byli martwi i umierający. Generał major Ian Mahoney leżał na boku, ze strzaskaną
szczęką. Twarz miał pokrytą krwią. Powoli się dusił.
Sten skurczył palce, do ręki wpadł mu nóż. Komandor przewrócił Mahoneya na plecy. Bardzo
ostrożnie zrobił na grdyce generała nacięcie w kształcie litery V. Ostrze weszło w tchawicę na
jakieś trzy centymetry. Sten zrobił następne nacięcie, i połączył je z pierwszym. Wyciągnął odciętą
tkankę.
Mahoney znów oddychał. Z gardła dobywał mu się charkot. Na szyi pojawiły się krwawe
bąble. Sten schwycił kabel przesyłowy, rozciął otulinę i, pustą, zwiniętą w trąbkę, wstawił w
tchawicę Mahoneya. Potem pokrył ranę opatrunkiem z chlebaka generała.
Mahoney wyjdzie z tego cało, jeśli inne jego rany zostaną wyleczone.
Będzie żył, jak na ironię. Planował, że tu zostanie i zginie wraz ze swymi gwardzistami. Teraz,
jako ranny, poleci na liniowcu do Centralnego Świata.
Sten wstał, kiedy do piwnicy wbiegli sanitariusze. Rozejrzał się. Admirał floty Xavier Rijn van
Doorman uśmiechał się do niego z góry.
Sten pomyślał, że admirał nie ma powodów do dobrego humoru. Starszemu panu brakowało
połowy czaszki. Z pozostałej części głowy wyciekała szara substancja, nieomal pasująca kolorem
do siwych włosów admirała. Van Doorman utracił też inne, życiowo ważne członki - prawe ramię,
lewą dłoń. A przede wszystkim jego ciało urywało się na klatce piersiowej. Strzępy ocalałych
mięśni trzymały się na podziurawionej tchawicy.
Wygląda na to, że dowodzę okrętem, pomyślał Sten. Ciekawe, czy teraz pieszczoszki admirała
podporządkują się moim rozkazom.
Sten jednak nie zaspokoił swojej ciekawości - zastępca dowódcy oficer nawigacyjny i główny
mechanik tez znajdowali się wśród zabitych w piwnicy.
Komandor Sten dowodził 23. flotą
Dwie godziny później liniowce przekazały sygnał, ze zbliżają się do Cavite.
Rozdział siedemdziesiąty trzeci
Przez trzy dni, powietrze wokół Cavite City przypominało gęsty, szary krupnik. Była to część
maskowania w trakcie ewakuacji. Liniowce miały za zadanie nie tylko prześlizgnąć się między
patrolami Tahnijczyków krążącymi nad planetami Światów Pogranicza - co im się powiodło - ale
musiały też wylądować i pozostać nie zauważone tyle czasu, ile trzeba, żeby zaokrętować
uchodźców.
Paradoksalnie, pomogła w tym całkowita przewaga powietrzna Tahnijczyków. Rzadko
pojawiała się jakaś imperialna maszyna latająca, więc nieprzyjaciele bardzo niedbale nadzorowali
skanery i ekrany swoich radarów.
Dymy kłębiące się nad obszarem trzymanym przez jednostki imperialne niezwykle utrudniały
obserwację, a “krupnik” oślepił prawie wszystkie czujniki.
Ten “krupnik” był wynalazkiem starszym nawet od samego Imperatora. Na początku tworzono
go za pomocą cienkich pasków aluminium, które blokowały ekrany radarów. Blaszki przycinano
tak, żeby ich długość wynosiła połowę długości fali radiowej. Po zrzuceniu z samolotu zakłócały
odbiór. Na ekranie wyglądały jak solidna, nieprzenikliwa chmura.
Wojska imperialne stosowały bardziej wyrafinowaną przesłonę. Mogła ona blokować nie tylko
radary, ale także czujniki laserowe i na podczerwień. Była przy tym prawie niewidoczna - tysiące
skrawków pomieściłyby się w uchu od igły.
Wystrzelone w górne warstwy atmosfery pojemniki z przesłoną rozerwały się i chmura powoli
opadła nad Cavite City. “Krupnik”, choć prawie niewidzialny, nieprzyjemnie dawał się odczuć przy
oddychaniu.
Tahnijczycy ogłosili alarm, kiedy stwierdzili, że ich sensory przestają cokolwiek odbierać, ale
po jakimś czasie uspokoili się, sądząc, że nieprzyjaciel zastosował tylko taką sztuczkę wojenną, aby
spowolnić ostateczny i nieunikniony szturm na miasto. Poza tym Tahnijczycy i bez czujników
wiedzieli, gdzie są wojska imperialne. Uznali, że chmura jest jedynie irytującą, lecz niezbyt ważną
przeszkodą.
I wtedy znów włączyły się alarmy.
Patrole pozaplanetarne nagle zaczęły meldować o pojawieniu się sił wroga. Ekrany
pokazywały rzecz niewiarygodną: w stronę Cavite nadlatują dwie imperialne floty. Wedle
tahnijskiego wywiadu nic takiego w ogóle nie mogło istnieć.
Wywiad miał rację - jedyna imperialna eskadra, która znajdowała się w tym rejonie, była
trzymana w odwodzie. Tahnijczyków “zaatakowały” cztery niszczyciele, eskortujące liniowce.
Towarzyszyło im prawie tysiąc małych sond bezzałogowych.
Sondy były wypełnione po brzegi urządzeniami elektronicznymi. Symulowały one sygnały
znamionujące zbliżanie się wielkich okrętów wojennych.
Choć raz imperium dopisało szczęście. Atago uformowała swoje okręty w szyk bitewny i
ruszyła do walki.
Wtedy liniowce wylądowały w Cavite City.
Tahnijska piechota oczywiście natychmiast je zauważyła i wysłała stosowne meldunki. Ale
zanim dotarły one do Atago, flota Tahnijczyków oddaliła się o sześć godzin od planety. Poza tym,
Atago miała większe zmartwienia. Nie zaprzątała sobie teraz głowy takimi drobnostkami, jak
lądowanie kilku transportowców z posiłkami dla imperialnego wojska. Jeszcze przez jedną godzinę
nie umiała stwierdzić, czym naprawdę jest nacierająca na nią imperialna flota.
Pozostawało zatem siedem godzin na ewakuację.
Szybkie jak torpedy statki zarekwirowane Sullamorze opadły na lądowiska bazy w Cavite,
krusząc swoją masą znajdujące się na ziemi szczątki i ruiny.
Wtedy zaczęto realizować plan ewakuacyjny. Kilgour podzielił cywilów na
pięćdziesięcioosobowe grupy. W każdej znajdowała się też garść gwardzistów, którzy mieli się stać
osnową nowej dywizji. W ciągu ostatnich kilku godzin ludzi przesunięto do schronów opodal
lądowiska bazy. Były to najczęściej naprędce improwizowane osłony - wielu cywilów zginęło w
sporadycznych bombardowaniach, urządzanych przez tahnijskie lotnictwo.
Sten przemierzał mostek “Swampscotta”. Na wszystkich ekranach widział uchodźców
pędzących w stronę liniowców i niebo nad statkami. Przestrzeń powietrzna stanowiła jedyną drogę
ucieczki ku bezpiecznemu portowi.
Sten czuł się, jak nagi. Mostek, znajdujący się na jednej z “pagód” wystających z pancerza
statku, wyglądał raczej na plan filmowy niż na stanowisko dowodzenia. Był wysoki na dwa piętra.
Z każdej strony wisiały wielkie ekrany. Foss, którego na czas wojny Sten mianował szefem sekcji
okrętu, zajmował stanowisko o dwadzieścia metrów od punktu dowodzenia.
Sten patrzył na tłum i modlił się, żeby ludzie zdążyli wejść do statków, przed nalotem
Tahnijczyków. W słowach modlitwy wspomniał też o Kilgourze. Niech stary żołnierz zdoła się
ewakuować, zanim wskazówka na chronometrze pokładowym wskaże czas, kiedy “Swampscott” i
liniowce będą musiały wystartować.
Poprosił niebiosa jeszcze o jedną łaskę - żeby wśród ewakuowanych znalazła się Brijit.
Widział, jak niosą na noszach nieprzytomnego generała Mahoneya. Załadowali go na statek.
Chronometr odliczał ostatnie sekundy.
Ekrany pokazywały pole startowe bazy Cavite, szare dymy i rozbłyski ognia nadlatujących
tahnijskich rakiet.
Przy dowódcy stanął Alex Kilgour.
- Zrobione, chłopcze. Komplet na pokładach.
Sten włączył mikrofon.
- Wszystkie statki. Tu “Swampscott”. Moc startowa!
Na popękanym betonie zakłębił się kurz, gdy statki włączyły napęd Yukawy.
- Na moją komendę... napęd główny... trzy... dwa... jeden... teraz!
Liniowce i cztery okręty pozostałe po 23. flocie zniknęły.
Na ziemi rozpoczął się ostatni szturm Tahnijczyków.
Cienkiego skrawka terenu broniło niecałe dwa tysiące żołnierzy Pierwszej Gwardyjskiej.
Najlepszych już ewakuowano. Resztą dowodził szef sztabu Mahoneya. Nie słuchając rozkazu,
którego nie zamierzał wykonać także Mahoney, został na planecie ze swymi żołnierzami.
Tahnijscy nacierali ławą. I ponosili śmierć. Ginęła też Pierwsza Gwardyjska. Ale zarazem
wypełniała proroctwo, które Sten usłyszał przed łaty od swojego pierwszego sierżanta, w czasie
szkolenia:
“Walczyłem za imperium na stu planetach i będę walczył jeszcze na stu, dopóki jakiś drań
mnie nie ustrzeli... Ale postaram się być najkosztowniejszą zwierzyną, jaką ktoś kiedykolwiek
upolował”.
Trzy tahnijskie armie wylądowały na Cavite. Jedna z nich została nieomal całkowicie
zniszczona. Dwie pozostałe dokonały ostatecznego szturmu na Cavite City. Wygrały. Ale także
przestały istnieć jako zdolne do walki związki taktyczne.
Brijit van Doorman nie było wśród ewakuowanych. Rannych, umierających, okaleczonych
pozostawiono w mieście. Ktoś musiał się nimi opiekować. Doktor Morrison zgłosiła się na
ochotnika. Tak samo postąpiła Brijit.
Pierwszy granat wstrząsowy rozerwał na sztuki dwóch sanitariuszy stojących u wejścia do
podziemnego szpitala. Potem drzwi wpadły do środka i grupa szturmowa Tahnijczyków wbiegła do
sali.
Doktor Morrison z rozpostartymi, pustymi rękami stanęła naprzeciwko żołnierzy.
- Tu leżą ranni - powiedziała powoli łagodnym głosem. - Potrzebują pomocy. Oni nie walczyli
w szeregach armii.
- Odsuń się, kobieto - rozkazał tahnijski kapitan. Podniósł lufę automatu.
- To nie są kombatanci - zaczęła ponownie Morrison. - Nikt nie stawia oporu ani nie ma
broni...
Seria z automatu oficera niemal przecięła lekarkę na dwoje.
Brijit krzyknęła i rzuciła się na kapitana. Tahnijczyk odwrócił się płynnie i oddał z biodra
jeszcze jedną serię. Trzy pociski trafiły w dziewczynę.
Oficer opuścił lufę i rzekł do podoficera:
- Ta imperialna dziwka powiedziała, że tu nie ma nikogo zdolnego do noszenia broni. Nie są
więc nam potrzebni.
Sierżant zasalutował i uruchomił miotacz ognia.
Rozdział siedemdziesiąty czwarty
Lady Atago nie przepadała za paradami. Ale tę ceremonię urządziła bardzo ładnie. Nie mogła,
jak planowała, odebrać kapitulacji od generała Mahoneya. Jednak to naprawdę nie miało znaczenia.
Pomyślała, że film, który wyśle na Heath, i tak będzie nad wyraz dramatyczny.
Atago stała przed “Forezem”, na środku lądowiska bazy Cavite. Z boku, strażnicy poganiali
nie kończący się szereg wziętych do niewoli imperialnych żołnierzy.
Transmisja miała być przekazana bezpośrednio do Rady Tahnu. Niespodziewanie, na
osobistym monitorze Atago pojawiła się sylwetka Fehrle. Lord nosił odświętne szaty.
Lady Atago ukryła zdziwienie i złożyła meldunek.
- Moje gratulacje - odparł Fehrle. - Ale to za mało.
- Wybacz panie - powiedziała. - Czegóż więcej można żądać?
- Odniosłaś zwycięstwo, pani. Ale imperium wiele skorzystało na dzielności swoich
wojowników z Cavite. Gwardzistów ogłoszono męczennikami, a ich czyny nazwano
drogowskazem do przyszłego zwycięstwa.
- Wiem o imperialnej propagandzie.
- Jestem zatem zdumiony, że nie poczyniłaś odpowiednich kroków. W klęsce imperium nie ma
prawa znaleźć się zarodek triumfu. Siły, które broniły Cavite, muszą zostać całkowicie zniszczone.
I jako całkowicie pokonane należy przedstawić je światu.
- Ależ one już nie istnieją, lordzie.
- Nieprawda - warknął Fehrle. - Jeśli choć jeden imperialny żołnierz powróci do domu, ich
specjaliści od propagandy przekują to na sukces.
- I cóż z tego? Przecież opanowaliśmy Światy Pogranicza.
- Nie ucz mnie polityki, lady Atago. Rozkazuję ci ścigać, a potem unicestwić te liniowce, które
ewakuowały resztki jednostek imperialnych. Zniszcz je. Dopiero wtedy, gdy nie ujdzie nikt -
powtarzam: nikt - Imperator zostanie pohańbiony.
Atago już miała coś powiedzieć, ale po krótkim namyśle zmieniła zdanie.
- Doskonale. Wykonam twe rozkazy.
Ekran monitora zgasł. Lady Atago poszła w kierunku okrętu. Oczywiście wykona rozkazy. Ale
wkrótce nadejdzie czas rozrachunku z tymi władcami Tahnu, których bardziej interesują papierowe
sukcesy niż prawdziwe zwycięstwa.
Rozdział siedemdziesiąty piąty
Dwa imperialne niszczyciele przetrwały pozorowany atak, zerwały kontakt z wrogiem i weszły
na orbitę, która wiodła na spotkanie z liniowcami.
Liniowce poruszały się z prędkością stanowiącą wielokrotność szybkości światła. Ale Stenowi
i tak przypominało to jeden z jego najgorszych koszmarów: ucieczkę przed jakąś nie znaną
potwornością przez błoto sięgające pasa. Kapitana wciąż prześladowała bezsensowna wizja, że
tahnijskie okręty podążają za imperialną flotą. Nielogiczne - przecież nie istniał żaden racjonalny
militarnie powód, żeby ścigać niedobitki znajdujące się pod komendą Stena.
Jako pierwszy padł ofiarą powolny okręt patrolowy. Już w niecałe dwie godziny za Cavite
zaczął odstawać od szyku.
Gdyby był czas na ludzkie uczucia, Sten rozkazałby jednemu z dwóch niszczycieli, żeby
przejął załogę patrolowca na swój pokład, a sam okręcik zniszczył. Ale czasu żałośnie brakowało.
Zamiast tego, komandor z zimną krwią pomyślał, że ta stara łajba, pozostająca coraz bardziej z
tyłu, może się jednak na coś przydać. Jeśli Tahnijczycy rzeczywiście ruszyli w pościg, to
patrolowiec posłuży za sygnał wczesnego ostrzeżenia.
Sten ustawił dwa nowoczesne niszczyciele przed liniowcami, po dwóch stronach potrójnej
kolumny statków. Przecież Tahnijczycy mogli ewentualnie zaatakować z każdej strony.
“Husha” komandora Halldora i drugi niszczyciel 23. floty zostały w straży tylnej.
“Swampscott” zajął pozycję nieco nad liniowcami, z tyłu konwoju. Sten dziękował losowi, że
załogi Sullamory były bardzo doświadczone. Przynajmniej nie musiał się troszczyć o zachowanie
szyku. Miał dosyć własnych kłopotów.
Statki kosmiczne w próżni są względnie mało narażone na ciśnienie, więc nie trzeszczą.
“Swampscott” trzeszczał.
Zazwyczaj nie odnosi się też wrażenia, że jednostka w szybkim tempie rozleci się na kawałki.
Oczywiście nie dotyczyło to “Swampscotta”. Każdy wręg poszycia kadłuba trząsł się tak,
jakby na zewnątrz jakiś olbrzym walił w okręt młotem kowalskim.
- A przecież daliśmy tylko pełną moc - nachmurzyła się Tapia. Dotknęła wielkiej czerwonej
dźwigni, kontrolującej moc silnika. Na lewarze widniały oznaczenia: ĆWIERĆ, PÓŁ, CAŁA
NAPRZÓD. Pod nimi wisiała mała zawleczka. Gdyby ją usunięto, “Swampscott” mógłby,
przynajmniej w teorii, nabrać pełnej mocy bojowej. Ale maksymalny napęd, jeśli używano go
dłużej niż dziesięć minut, niszczył silniki.
Sten, Kilgour i Tapia znajdowali się w sterowni. Sten mianował drugiego mechanika
pierwszym i dał mu do pomocy Tąpię. Niezbyt ufał specjaliście van Doormana. Tapia otrzymała
ciche polecenie zastąpienia mechanika, gdyby ten się załamał.
- A jak będzie podskakiwał?
W odpowiedzi Sten tylko wymownie popatrzył na miniautomat, który Tapia trzymała w
kaburze na biodrze.
Kilgour dowodził artylerią główną okrętu. Swoje stanowisko bojowe miał w drugiej
“pagodzie” okrętu. Piętro niżej znajdował się mostek i punkt radiolokacji. Reszta dawnej załogi
Stena była rozsiana po całym “Swampscotcie”.
Sten postanowił promować Fossa do stanowiska chorążego marynarki. Kilgour natomiast
dostał polecenie objęcia dowodzenia (bez względu na podoficerski stopień) w przypadku śmierci
komandora Stena.
Przez jakiś czas wydawało się, że Sten nie ma już nic do roboty. Załoga pozostawała w pełnej,
choć nieco zmodyfikowanej, gotowości bojowej. Połowie pozwolono jeść lub spać. Pożywienie
stanowiły głównie kanapki. Przynoszono też kawę na stanowiska bojowe. Ci, którzy marzyli o
wypoczynku, mogli położyć się obok obsługiwanego sprzętu.
Sten przekazał nadzór nad mostkiem Fossowi - kurs był ustalony już automatycznie - i wraz z
Kilgourem udał się na obchód.
W maszynowni panował zaduch, śmierdziało smarami. Stary van Doorman, gdyby żył, pewnie
by zemdlał na widok zapaćkanych olejem lśniących obrazów. Plamy i liczne zarysowania szpeciły
niegdyś białe ściany. Ale na polerowanie nie było czasu. Samo utrzymanie silnika “Swampscotta”
w ruchu wymagało wysiłku godnego Herkulesa.
Sten rozejrzał się po maszynowni. Tapia i jej mechanik nieźle dawali sobie radę.
- Komandorze - zagadnęła Tapia z pewnym zakłopotaniem. - Czy mogę o coś zapytać?
- Jasne.
- Hmm...
Kilgour zrozumiał aluzję i poszedł na wyższy pokład. Sten czekał.
- Pamiętasz, jak tam w forcie powiedziałam, że żądam przeniesienia? Wtedy żartowałam.
Teraz mówię poważnie. Kiedy już zaparkujemy już tę cholerną, przerdzewiałą łajbę, chcę nowego
przydziału.
Sten zastanowił się: czy Tapia zaczyna pękać?
- Chorąży - odparł z namysłem. - Jeśli doprowadzimy do portu to coś, co przypomina bombę
zegarową, wtedy wszyscy dostaniemy nowe przydziały. Trudno dowodzić eskadrą fregat, jak nie
ma się okrętu. A teraz moja kolej: dlaczego pytasz?
- Po prostu przejrzałam imperialne regulaminy.
- I co?
- I tam widnieje wyraźny zakaz spania z własnym dowódcą.
- Och! - Sten tylko tyle zdołał z siebie wydobyć.
Tapia uśmiechnęła się, pocałowała go i zniknęła w korytarzu.
Sten w zamyśleniu wszedł na górę do Alexa. Kilgour cmoknął.
- Trzymaj się, komandorze! - Poklepał Stena po policzku i dodał: - Takie chłopaczki nie
potrzebują pomocy starszych panów, żeby sobie poflirtować.
- Panie Kilgour, pan jest niesubordynowany.
- Bądź cicho, młodzieńcze, bo ci dołożę.
Odezwał się głośnik nad ich głowami.
- Kapitan proszony na mostek. Kapitan proszony na mostek. Mamy kontakt!
Sten i Alex pobiegli na stanowiska bojowe. Kontakt - to nie było właściwe określenie.
Szyper patrolowca miał tylko kilka sekund, żeby popatrzeć na ekran i Tahnowie już go
dopadli.
Dwa niszczyciele, nie zmieniając kursu, odpaliły rakiety w imperialną jednostkę.
- “Swampscott”... “Swampscott”... tu “Dean” - zdążył jeszcze nadać kapitan. - Dwa
tahnijskie...
Pociski zamieniły okręcik w wiązkę energii.
Nieprzyjacielska flota już uzyskała pewność, że zbliża się ku liniowcom.
Komandor Rey Halldor mógł nawet być sukinsynem, ale wiedział jak i - co ważniejsze - kiedy
zginąć. Nie czekając na rozkazy, zawrócił po wąskim łuku i wysłał “Husha” oraz jego okręt
siostrzany w stronę zbliżających się Tahnijczyków.
Tahnijczycy nadchodzili uszykowani w półksiężyc. Pośrodku i po bokach formację osłaniały
niszczyciele. Tuż za nimi leciały ciężkie krążowniki, a jeszcze dalej dwa pancerniki: “Forez” i
“Kiso”.
Drugi niszczyciel Halldora zginął natychmiast.
Ale “Husha”, w niewiarygodny sposób, przedarł się przez osłonę tahnijskiej formacji bojowej.
Halldor rozkazał odpalać rakiety i nastawić wyrzutnie na ogień automatyczny. “Husha” pluł
pociskami ze wszystkich otworów strzelniczych. Nagle, w okolice rufy otrzymał pierwsze trafienie.
Zawirował dziko.
Drugi tahnijski pocisk antyokrętowy eksplodował w śródokręciu niszczyciela i rozerwał go na
sztuki. Prawdopodobnie Halldor i jego ludzie już nie żyli, kiedy ich własne rakiety dosięgnęły celu.
Dwa tahnijskie niszczyciele zostały uszkodzone do tego stopnia, że musiały wycofać się z
bitwy. Ponadto, trzy rakiety Halldora trafiły w ciężki krążownik.
Na moment poszycie okrętu stało się jakby przeźroczyste. Następnie rozżarzyło się do
czerwoności i potężny wybuch rozerwał okręt. W chwilę potem, w miejscu, w którym znajdował
się krążownik, panowała całkowita pustka.
23. flota pokazała zęby w swoim ostatnim tchnieniu.
Stenowi wydawało się, że nadal widzi na ekranie punkty wskazujące, gdzie znajdują się jego
niszczyciele, chociaż oba okręty przestały istnieć już kilka sekund wcześniej.
Zastanawiał się, co daje ludziom tyle determinacji i odwagi, że rzucają się na pewną śmierć i
wydają samobójcze rozkazy, zamiast uciekać. Myślał jeszcze o jednym: jeśli jemu przydarzy się
coś podobnego, to czy będzie miał odwagę, żeby zrobić tak samo.
Ale nawet nie uczynił takiego Wielkiego Postanowienia, bo natychmiast musiał wydawać
rozkazy.
- Nawigacja. Orbita przechwytywania.
- Tak jest, panie komandorze. Wprowadzone.
- Uwaga! Maszyny.
- Tu maszynownia, panie komandorze.
- Pełna moc bojowa. Teraz! Założyć skafandry.
- Tak jest.
- Artyleria... do diabła z tym. Foss, daj mi bezpośrednią łączność.
Foss przełączył dowódcę na okrętowy intercom.
- Tu mówi kapitan. Wchodzimy do walki. Wszystkie stanowiska bojowe, przygotować się do
przejęcia ognia dowolnego.
Foss przyniósł Stenowi kombinezon. Sten wepchnął nogi, naciągnął górę oraz hełm.
- Atakujemy teraz tahnijską flotę wojenną - zakomunikował wolno i wyraźnie. - Są tam co
najmniej dwa krążowniki pancerne. Spróbujemy je zniszczyć.
Powinien powiedzieć coś wzniosłego na koniec, na przykład: “za wiarę, honor i Imperatora”,
ale wyłączył mikrofon.
- Foss. Połącz mnie z kapitanami niszczycieli.
Ekran rozjaśnił się, ukazując mostek jednego z imperialnych okrętów.
- Kapitanie - zaczął bez wstępów Sten - osłona konwoju należy do pana. My spróbujemy
zatrzymać tych bandytów.
- Panie komandorze, domagam się...
- Nie ma zgody. Wydałem rozkaz. Zostaje pan z liniowcami. Skończyłem. Foss! Daj mi
monitorowanie zniszczeń.
- Tu monitorowanie, dowódco. Czego pan potrzebuje? - odezwał się gruby monotonny głos w
intercomie.
Sten przez moment żałował, że nie zna tego oficera osobiście - bardzo potrzebował osób
umiejących zachować taki spokój w krytycznej sytuacji.
- Wypompuj powietrze.
- Zrobione.
Skafandry sprawią, że będą się poruszali niezgrabnie, ale próżnia zmniejsza szkody, jakie
może przynieść potencjalne trafienie.
- Artyleria! Czy mamy już skuteczny zasięg?
- Jest jeszcze trochę za daleko, komandorze.
I “Swampscott” wszedł do swojej pierwszej, a zarazem ostatniej, bitwy.
Być może Tahnijczycy mieli za dużo animuszu. Albo, co bardziej prawdopodobne, nie wzięli
na poważnie tej nadętej łajby, która przypuściła na nich atak.
Owszem, “Swampscott” był koszmarkiem architektury kosmicznej i dawno temu powinien
pójść na żyletki, ale za to posiadał bardzo ciężkie uzbrojenie. Na dziobie miał system laserowy
Bella, z obu stron kadłuba wyrzutnie “Goblinów”, stanowiska lżejszych laserów rozsiane wokół
całego kadłuba i działka wzdłuż chorobliwie wyglądającego wydęcia skorupy. Na artylerię główną
składały się dwie wyrzutnie przestarzałych pocisków antyokrętowych. Tkwiły one na śródokręciu,
między “pagodami”.
Kilgour patrząc, jak punkty na ekranie przedstawiające okręty wroga zbliżają się do niego,
uruchomił laser szturmowy Bella, umieszczony na dziobie. Strzelanie z lasera, równie antycznego
jak okręt, na którym go zamontowano, system prowadził robot zaopatrzony w syntetyzator głosu.
- Okręt nieprzyjaciela w zasięgu strzału - dał się słyszeć pozbawiony barwy sztuczny głos.
Kilgour nacisnął guzik z napisem “aktywacja”.
Promień lasera pożarł kawał tahnijskiego niszczyciela. System naprowadzania uznał, że cel
został całkowicie zniszczony. Nie konsultując się z Kilgourem, przeniósł działko na drugi
niszczyciel i otworzył ogień.
- Cel zlikwidowany... atakuję kolejny - oznajmił sztuczny głos.
Laser rozerwał większą część przedziału silnikowego drugiego niszczyciela.
- Drugi cel uszkodzony... wprowadzam poprawkę.
Alex uderzył w przełącznik celu. Niszczyciel i tak był wykluczony z bitwy. To wystarczyło.
Laser, zapewne wyprowadzony z elektronicznej równowagi przez człowieka, który mu mówi,
co ma robić, przełączył się na cykl automatyczny i spopielił fragment trzeciego niszczyciela, zanim
złożył meldunek.
Trzy do przodu, pomyślał Szkot.
“Swampscott” przebił się przez osłonę niszczycieli i zmierzał do jądra floty Tahnijczyków.
Zabytkowy okręt miał w zbrojowni trzy ogromne rakiety typu “Kali” stworzone na użytek
fregat takich, jakimi dowodził Sten. Dużo wcześniej Foss i Kilgour zmajstrowali wyrzutnie dla tych
pocisków. Foss zaklinał się, że nie sposób podłączyć ich do punktu dowodzenia artylerią - znacznie
łatwiej będzie ustawić stanowisko ogniowe z hełmem wirtualnym na mostku.
Sten wiedział, że Foss łże. Chłopak chciał sobie postrzelać, niezbyt odpowiadała mu rola
magika od elektroniki. Dowódca machnął ręką na to drobne kłamstwo. Alex i tak będzie
pochłonięty obsługiwaniem przestarzałych i często sprzecznych ze sobą systemów operacyjnych
pozostałej artylerii.
Foss podłączył hełm wirtualny do swojego skafandra. Sten spojrzał na ekran i zbladł. Przed
oczami miał monstrualnego “Kiso”. Stenowi wydawało się, że za chwilę dojdzie do kolizji, zanim
uświadomił sobie, że Foss maksymalnie powiększył obraz.
- Panie komandorze - powiedział Foss. - “Kali” gotowa do odpalenia. Cel... cel... namierzony.
- Odpalaj - rozkazał dowódca zrezygnowanym tonem.
“Kali” chybotliwie oderwała się od “Swampscotta”. Lot rakiety początkowo w niczym nie
przypominał pędu pocisku wystrzelonego z prawdziwej wyrzutni. Dopiero po pewnym czasie,
“Kali” osiągnęła pełną moc i zanurkowała w stronę “Kiso”.
A “Swampscott” dostał pierwsze trafienie.
Pocisk przebił na wylot pancerz mostka, wydostał się spod kontroli i eksplodował o jakieś
pięćdziesiąt metrów od okrętu. Wybuch nastąpił wystarczająco blisko, żeby zmiażdżyć całą
nadbudówkę.
Sten poczuł ogłuszające uderzenie. Coś go uniosło. Rąbnął o konsolę i padł jak długi na plecy.
Zobaczył - nie na ekranie, ale tam, gdzie powinna być stalowa ściana! - błysk na dziobie
tahnijskiego niszczyciela. To został odpalony drugi pocisk.
W słuchawkach coś zatrzeszczało.
- Gotowość bojowa - ryknął do mikrofonu Kilgour. - Nadlatuje... cel namierzony... hejże-ha.
Mam cię.
Pocisk “Fox” zniszczył tahnijską rakietę. Tuż za antyrakietą Alex wysłał “Goblina”. Pocisk ze
“Swampscotta” rozszarpał nieprzyjacielski okręt na kawałki.
Sten z wysiłkiem podniósł się na kolana. Popatrzył wkoło na ruiny mostka. Część załogi leżała
martwa na pokładzie. Resztę wyrzuciło w przestrzeń.
Sten włączył z trudem odnaleziony mikrofon.
- Tu mówi kapitan. Przekazuję dowodzenie na drugi mostek. Kontrola uszkodzeń... załatać
mostek.
Podkuśtykał do włazu, otworzył go i wyszedł.
Na zewnątrz, “Kali” krążyła na ślepo. Rakieta dostała namiar celu, ale operator nie zdążył
wykonać wszystkich procedur. Olbrzymia rakieta czekała na dalsze rozkazy.
Mostek wyglądał jak martwa natura - “Technokracja i trupy”. Ale tylko przez chwilę. Potem
ktoś się poruszył.
To był Foss.
Popatrzył w dół, na kawał metalu. A przecież powinien zobaczyć tam swoje nogi! Jego
skafander uszczelnił się automatycznie, niczym chirurgiczny nóż ucinając kości i mięśnie.
Foss nie czuł bólu.
Dowlókł się na rękach do panelu sterowniczego. Niektóre urządzenia jeszcze działały. Włączył
nie uszkodzony system awaryjny i ponownie nawiązał łączność z pociskiem.
“Kali” runęła na “Kiso”.
Tahnijski oficer, dowodzący obroną antyrakietową, odnotował wybuch na “Swampscotcie”.
Widział, jak “Kali” zaczęła orbitować bez celu. Rozkazał więc zignorować nieszkodliwą już rakietę
wroga.
Ale pocisk nagle ożył! Ręka Tahnijczyka właśnie zbliżała się do klawisza komputera, gdy
rakieta uderzyła w okręt.
“Kali” trafiła w dysze napędowe “Kiso”, rozerwała skład paliwa AM 2 i wyrzuciła kaskadę
antymaterii w stronę dziobu niszczyciela.
“Kiso” zniknął w piekielnej, bezdźwięcznej eksplozji.
Foss zdołał jeszcze zobaczyć, jak błysk wybuchu oświetla wnętrze mostka. Potem obraz
podszedł czerwienią. Taki efekt dawała krew rozmazana na wizjerze skafandra. Oczy Fossa stary
się puste. Nie widział już niczego. Martwe ciało osunęło się na panel sterowniczy.
Zanim Sten dotarł do nowego stanowiska dowodzenia, “Swampscott” dostał jeszcze trzy razy.
Sten brnął dalej, modląc się, żeby pozostała mu choć malutka część załogi i okrętu. Zobaczył
rzecz niezwykłą. Korytarz przed nim falował. Komandor pomyślał, że ma halucynacje, ale przecież
nie jest ranny.
Nie, nie ulegał żadnym złudzeniom optycznym. Jedna z tahnijskich rakiet uderzyła w okolicy
głównego wręgu okrętu. “Swampscott” zaczął się skręcać.
Sten przeciskał się przez wypaczoną stalową rurę korytarza. Umysł rejestrował wrażenia: okręt
cały się trzęsie, fale uderzeniowe kolejnych wybuchów rozchodzą się po kadłubie.
Kapitan dotarł do punktu medycznego. Podmuchy wywołane eksplozjami zabiły i zamroziły
członków tego stanowiska. Jeden z oficerów-lekarzy nadal trzymał ręce w otworach komory
chirurgicznej. Za nim stał cały zespół operacyjny. Ranny leżał w komorze.
Wszyscy nie żyli.
Dalej był przedział wypełniony pianą przeciwpożarową. Czujniki najwyraźniej oszalały i
kazały wtłoczyć pianę, mimo braku ognia. Sten zobaczył trzy postacie w skafandrach
przedzierające się do wyjścia.
Stanowisko kontroli uszkodzeń. Pełniący tu służbę oficer, spokojnie wydawał rozkazy i
wysyłał zespoły naprawcze do akcji. Anodyzowane na czarno rękawy kombinezonu świadczyły o
tym, że mężczyzna doznał licznych obrażeń ramion. Sten zastanawiał się, czy to ten sam człowiek o
niskim głosie, z którym wcześniej rozmawiał przez intercom.
Wreszcie komandor znalazł wejście do drugiego mostka. Przebrnął przez dwa włazy i wrócił
do dowodzenia.
Zagadały do niego głośniki. Specjaliści starali się jakoś uporządkować chaos:
- Dziobowe wyrzutnie “Goblinów” nie odpowiadają na impulsy. Brak meldunków ustnych ze
stanowisk bojowych.
- Maszynownia napędu pomocniczego melduje, że sytuacja została opanowana.
- Kontrolki wysuniętych stanowisk laserowych nie reagują na impulsy.
Niewiele zostało ze “Swampscotta”. A na ekranie widniał potężny kadłub “Foreza”, okrętu
flagowego lady Atago. Tym razem powiększenie nie było potrzebne.
Okręt wprost rzygał ogniem. Strzelał ze wszystkiego, czym dysponował, żeby powstrzymać
“Swampscotta”.
Z intercomu popłynęły zupełnie nieprzepisowe słowa:
- A tu cię mam, kochanie. - Z przedziału bojowego położonego pokład wyżej dał się słyszeć
rechot. Potem Kilgour odpalił dwa “Vydale”. Jeden z nich był podłączony do pocisku sterowanego.
Oba poszły prosto na “Foreza”.
Nawałnica ognia podsycanego tlenem przemknęła korytarzami “Foreza”. Eksplozja wyrwała
ze ściany ekran z mapą i zmiotła go na Deskę. Wypatroszone ciało admirała uderzyło w lady Atago,
wbijając jej hełm w panel kontrolny.
Atago nie odzyskała przytomności jeszcze długo po zakończeniu bitwy. Dowodzenie
automatycznie przeszło na kapitana “Foreza”. Bitwa trwała nadal. Następny cios wymierzony we
“Swampscotta”, okazał się śmiertelny. Pocisk wpadł przez rozpruty pancerz prosto do maszynowni.
Piekielny ogień na chwilę wypełnił pomieszczenie i zniknął.
Tapia przeklinała właśnie wskaźniki temperatury silnika i modliła się, żeby ich wskazówki
zeszły w dół, kiedy wybuchła rakieta. Maleńki odłamek przedziurawił przewód hydrauliczny. Ciecz
pod wysokim ciśnieniem, ostrą jak brzytwa strugą pomknęła w głąb maszynowni z niewyobrażalną
prędkością. Przecięła Tąpię w pół z precyzją chirurgicznej piły.
“Swampscott” płynął martwy w przestrzeni, ale ciągle trzymał się kursu. Prześlizgiwał się tuż
obok “Foreza”. Żaden z tahnijskich okrętów nie odważył się odpalić rakiety. Istniało zbyt duże
niebezpieczeństwo, że pocisk trafi w niewłaściwy cel.
“Forez” podszedł do “Swampscotta”. Wtedy do akcji wkroczyli strzelcy pokładowi
imperialnego okrętu.
Działka rozmieszczone wzdłuż dwóch ogromnych wybrzuszeń na śródokręciu były
przeznaczone do niszczenia celów naziemnych i atmosferycznych. Teraz, w głębokiej próżni też
okazały się przydatne.
Strzelcy nacisnęli spusty. Pociski pomknęły w kierunku “Foreza”. Rozrywały pancerz jak
cynfolię.
Sten bez słowa stał na mostku. Nie widział już potrzeby wydawania rozkazów.
Jeszcze jeden wybuch zakołysał “Swampscottem”. Sten z trudem utrzymał się na nogach.
Z trzaskiem otworzył się właz. Na mostek wpadł Kilgour.
- Nie mam tam już nic do roboty - wyjaśnił. - Idziemy do abordażu na tego sukinsyna?
W jego głosie nie zabrzmiała nawet nuta strachu.
Następna eksplozja była bardzo bliska. Sten upadł tracąc na kilka sekund przytomność. Kiedy
ją odzyskał, z trudem wstał.
Gdzie jest pierwszy oficer? Aha, leży tutaj. Odłamek stali sterczy mu z wizjera. Sten, widząc
wszystko jak przez mgłę, stwierdził, że na mostku działają jeszcze dwa ekrany. Jeden pokazywał
niknące ognie z dysz wylotowych konwoju, drugi - wypatroszony kadłub “Foreza”. Okręt
Tahnijczyków bezustannie pluł ogniem na “Swampscotta”.
Gdzie Alex? Może coś poradzi?
Sten potknął się o skafander. Ciało Kilgoura spoczywało rozciągnięte u stóp komandora. Sten
nachylił się i dotknął monitorów. Wszystkie wskazywały zero.
Kapitan dobrnął do ciągle czynnego panelu łączności. Dłonią odzianą w rękawicę
kombinezonu znalazł klucz. Zaczął nadawać powszechnie zrozumiały znak kapitulacji:
- Y... Y... Y...
Czy oni nigdy nie przestaną? Czy to do nich nie dociera?
“Forez” przerwał ogień.
Sten osunął się na podłogę i czekał na drużynę abordażową Tahnijczyków. Może wcale nie
wejdą na pokład? Może po prostu trochę się odsuną i zlikwidują “Swampscotta”? Wszystko jedno.
Sten był już zmęczony tym zabijaniem.