Allan Cole & Chris Bunch
Zemsta Przeklętych
piąty tom cyklu Sten
Przekład Radosław Kot
(Revenge of the Damned)
Data wydania oryginalnego 1989
Data wydania polskiego 1997
Dla Franka Lupo,
Belfra, bon vivanta i dżentelmena
W jednej wilkołaczej osobie.
Notka wstępna
Tytuły poszczególnych ksiąg zostały zaczerpnięte z japońskiej kultury, która w swych nie tak
zamierzchłych feudalnych czasach przejawiała zatrważającą skłonność do zamieniania każdej
czynności w precyzyjnie opisany rytuał. Dotyczyło to również sztuk walki, w tym pojedynków na
miecze. Reguły tyczące tych ostatnich zwano kenjiitsu. I tak: Ma-ai to miejsce spotkania
przeciwników. Suki oznacza chwilę sposobna do rozpoczęcia bitki. Kobo-ichi opisuje sam
fechtunek. Zanshin to ostateczne uzyskanie przewagi w walce.
- AC i CRB
Księga pierwsza
MA - AI
Rozdział pierwszy
Mężczyzna skrzywił się boleśnie, dźwigając ostatni kawał żelastwa z rumowiska. Pochylony
pod ciężarem, odstąpił kilka kroków i cisnął złom na stertę, potem wyprostował się i zerknął z
dumą na swoje dzieło.
Do pokonania zostały mu już tylko wielkie, poobijane stalowe wrota. Kilka godzin trwało,
nim do nich dotarł. Kapitan Lo Prek (na co dzień pracujący w wywiadzie) miał nadzieję, że po
drugiej stronie znajdzie wreszcie rozwiązanie zagadki, dręczącej go od szeregu długich lat.
Zawahał się, jakby przerażony perspektywą ewentualnej porażki. Otarł twarz jedwabną
chustką, którą schował następnie do rękawa munduru. Jak na oficera armii Tahnk Prek był wysoki i
osobliwie szczupły. Obliczem niepokojąco przypominał perszerona. Oczy miał rozstawione
nieproporcjonalnie szeroko, a za krótki nos sprawiał, że górna warga rzadko kiedy spotykała się z
dolną.
Odpiął od pasa przenośny laser i zaczął wycinać sobie przejście. Pracował w milczeniu. Na
poprzednim stanowisku, gdzie spędził wiele lat, był znany z upodobania do ciszy podczas
wykonywania najprostszego nawet zadania. Nigdy nie zanucił pod nosem żadnej melodii ani razu
też nie zaklął w trudnej chwili. Uważał, że służba wymaga koncentracji. Podobnego podejścia do
wypełniania obowiązków wymagał od podwładnych. Ktoś zażartował kiedyś, że kapitan Prek
najchętniej poprzerabiałby wszystkich na cyborgi.
Gdy Prek to usłyszał, nie doszukał się w stwierdzeniu niczego śmiesznego. Owszem, uznał
prawdę zawartą w tych słowach. Trudno, ostatecznie każdy ma swoje obsesje. Różnica polegała na
tym, że Prek nauczył się obracać je na swoja korzyść.
Zazgrzytał metal. Drzwi zachwiały się pod własnym ciężarem, po czym runęły na podłogę.
Prek wyłączył palnik, przypiął go z powrotem i wszedł powoli do centrali sztabu dawno pokonanej
23. floty imperium. Gdyby Tahnijczycy znali jakichś bogów, Prek zapewne zacząłby odmawiać
modlitwę. Przebył długą drogę i sporo ryzykował, aby znaleźć się w tym miejscu. Jeśli snuł trafne
przypuszczenia, to dziś wreszcie się dowie, kto zamordował jego brata.
STEN, (brak inic.). Dowódca Floty Imperialnej. Ostatni znany przydział, OIC, 23. dyw. takt.;
przydz. do 23. floty. Poprz.: dow. osobistej straży imperatora. Poprz.: wedle akt liczne przydziały
do rozmaitych jednostek Gwardii. UWAGA: zapisy prawdopodobnie fikcyjne, należy założyć
powiązania STEN A z imperialnym wywiadem. OGÓLNA CHARAKTERYSTYKA. Gatunek:
homo. Pleć: męska. Wiek: nieznany; zapisy zniszczone; przypuszczalnie około jednej czwartej
średniej długości życia. Miejsce urodzenia: nieznane. Wzrost: niewiele poniżej imperialnej
średniej. Budowa ciała: proporcjonalna, muskularna, brak otłuszczenia. Włosy: czarne. Oczy:
czarne. Stan zdrowia: wyśmienity. Cechy szczególne: brak. Rodzina: brak danych.
Zainteresowania: brak danych. Przyjaciele: brak danych.
Prek nie poczuł się rozczarowany, gdy ujrzał zrujnowane wnętrze. Meble oraz ścianki
działowe już dawno zamieniły się pod wpływem gorąca w kupki białego pyłu, który teraz wzbijał
się w powietrze przy każdym kroku i niemile drażnił płuca. Prek nałożył maskę na usta i nos, po
czym zaczął przekopywać się przez szczątki pozostałe po 23. flocie.
Serce zabiło mu mocniej, gdy po jakimś czasie trafił na skryty pod stalową belką strzępek
mikrofilmu. Wsunął go do czytnika i omal nie zapłakał. Był to rachunek za dostawę spinaczy.
W duchu złajał się za żywiołową reakcję. Owszem, sprawa dotyczy go osobiście, ale jeśli chce
cokolwiek osiągnąć, musi zachować chłód zawodowca.
Opanował się i zaczął od nowa w miejscu, gdzie niegdyś stało zapewne biurko szefa działu
zapisu danych. Najpierw przesiał śmieci pośrodku, by z wolna kierować się ku krawędziom sterty.
Przede wszystkim trzeba ustalić strategię tutejszych biurokratów, powtarzał sobie. Ponadczasową
taktykę działania przeżywającą całe pokolenia kolejnych referentów.
Kapitan nie wątpił, że poznawszy ten schemat, bez trudu trafi na ślad poszukiwanego.
Rodzice Preka też byli urzędnikami, chociaż oboje pracowali w prywatnych firmach
przemysłowych. Mimo wysokiej inteligencji zawsze robili wrażenie osób gorzej niż tępych, bo
nudnych. Prezentowali się aż nadto przeciętnie. Psycholog powiedziałby, że całą parę kierowali w
jeden tylko zawór: w urzędowanie. Prek miał dziesięć lat, gdy matka urodziła mu brata. Nazwano
go Thuy i od razu każdy wiedział, że to skarb, nie dzieciak.
Niemowlak zdawał się zaprzeczać prawom dziedziczenia. Po pierwsze, był śliczny. Jasne,
kręcone włoski, błękitne oczęta i fizys młodego adonisa. Bystry i ciekaw wszystkiego wkoło,
skłonny do śmiechu. W kilka chwil wszystkich zarażał swoim optymizmem.
Daleki od jakiejkolwiek zazdrości, Lo kochał młodszego brata całym sercem. Poświęcał mu
tyle uwagi, że paręnaście lat później nie zawahał się nawet przed zaciągnięciem poważnych
zobowiązań finansowych, byle tylko braciszek poszedł do najlepszych szkół dostępnych w
systemie Tahn.
Lo dokonał trafnej inwestycji. Z czasem Thuya zaangażowano do służby dyplomatycznej,
gdzie zdolny młodzieniec rychło pokazał, na co go stać. Przełożeni zaś drapali się bezradnie w
głowę i nijak nie potrafili odgadnąć, czyim protegowanym jest ten bystry chłopak.
Gdy doszło do rozmów pokojowych z Wiecznym Imperatorem, a było to zadanie wymagające
najwyższych kwalifikacji i ostrożności, Thuy został wyznaczony do ekipy lorda Kirghiza jako
asystent. Wszyscy uznali, że to doskonały wstęp do prawdziwej kariery.
Obie floty spotkały się w pobliżu mrocznego, ale wściekle promieniującego pulsara NG 467H.
Wstępne negocjacje poszły jak po maśle. Podpisanie traktatu miało być tylko formalnością.
Imperator zaprosił dygnitarzy Tahnu na pokład swego statku. Szykowała się wielka uroczystość.
Lord Kirghiz osobiście dobierał członków delegacji. Thuy oczywiście znalazł się między nimi.
Tahnijczycy nigdy nie zdołali ustalić, co właściwie zdarzyło się potem.
Prek nie miał wątpliwości. Jego zdaniem fakty mówiły same za siebie.
Wszyscy tahnijscy przedstawiciele, którzy udali się na “Normandie”, zginęli straszną
śmiercią, ledwie siedli do stołu. Zadławili się własną krwią.
Wieczny Imperator zarządził nadzwyczajne śledztwo. Podobno wykazało ono, że członkowie
delegacji padli ofiarą własnej przebiegłości. Tahnijczycy, zwłaszcza tacy jak Prek, uznali to za
oczywiste kłamstwo. Zażądali pomszczenia zdradzonych, ukarania skrytobójcy. Doszło do
zbrojnego starcia - okrutnej, totalnej bitwy.
Tahnijczycy zwali to wydarzenie najsprawiedliwszą z wojen. Prek również. Szczególnie, że w
ten sposób mógł bez przeszkód czynić przygotowania do swej prywatnej kampanii.
Sam nie pamiętał momentu, kiedy dowiedział się o śmierci brata. Wiedział tylko, iż siedział
wówczas w biurze. Nagle wszedł przełożony. Potem... Lo ocknął się w szpitalu. Leżąc w łóżku
usłyszał, że przez ostatnie cztery miesiące był pogrążony w stanie katatonii. Ponieważ trwała
wojna, czym prędzej uznano go za zdrowego i odesłano z powrotem do pracy.
Wtedy też zaczął przygotowania. Zebrał wszystkie skrawki informacji tyczące zagłady
delegacji. Powoli zawężał krąg ludzi odpowiedzialnych za zdradę. Imperatora wykluczył w
przedbiegach, słusznie, bowiem przewidywał, że władca zawsze będzie poza jego zasięgiem. Nie
pragnął przejść do historii jako jeszcze jeden pechowy szaleniec, wolał wytyczać sobie zadania
możliwe do realizacji. To oznaczało skupienie uwagi na wykonawcach wyroku. Sten mógł należeć
do grupy zabójców.
Kapitan zdobył kopię akt Stena, ale szybko uznał, że pełno tam kłamstw i przeinaczeń. Jakieś
przydziały bojowe, oznaczenia i regularne awanse. Nic niezwykłego. Nagle jednak, bez
widocznego powodu, kariera Stena nabrała rozmachu. Mianowanie na szefa straży imperatora. I
raptowne przeniesienie do marynarki. I jeszcze awans na komandora.
Prek doszedł do wniosku, że wykonywał tajne zadania, bezpośrednio zlecone przez
imperatora. A to stanowiło niezbity dowód, że Sten jest jednym z asów imperialnego wywiadu.
Mianowanie na stanowisko dowódcy zespołu taktycznego zostało zapewne pomyślane jako
nagroda za przysługi. A niewątpliwie jedną z nich, według Preka, było usunięcie Thuya.
Lo prześledził losy Stena aż do ostatniej bitwy o Cavite City, gdzie obie strony poniosły
olbrzymie straty. Raporty Tahnijczyków sugerowały, że Sten zginął podczas starć, chociaż ciała
nigdy nie odnaleziono. Nie pomogło nawet śledztwo zarządzone ze względu na “zbrodniczą
przeszłość inkryminowanego oficera imperium”.
Prek nie uwierzył w śmierć Stena. Z rysu osobowościowego przeciwnika wynikało, że
człowiek ten potrafi wyjść chyba z każdej opresji. Uchodził za mistrza przetrwania i wzorcowego
oficera zawsze w pierwszym szeregu. Machina imperialnej propagandy uwielbiała takie postacie.
Prek czuł przez skórę, że Sten żyje, i gotów był zrobić wszystko, żeby to zmienić. Gdy już go
ujrzy, wtedy... Czym prędzej przywołał się do porządku. Nie wolno mu ulegać emocjom. Jeszcze
nie teraz.
Kapitan Lo Prek miał rację.
Sten wciąż znajdował się wśród żywych.
Rozdział drugi
Dwóch wymizerowanych i ogolonych na zero mężczyzn przycupnęło w błocie na tyle
głębokim, że tylko głowy nieruchomo sterczały im ponad mazią.
Jedna z nich należała do komandora Stena, dawnego dowódcy imperialnego krążownika
“Swampscott” - w gruncie rzeczy przerdzewiałej balii, która jednak zdołała pod jego komendą
wyrwać się z Cavite. Sami przeciwko całej flocie Tahnijczyków zniszczyli rakietami jeden
supernowoczesny pancernik, drugi zaś uszkodzili do tego stopnia, że nadawał się potem tylko do
kasacji. Krążownik też oberwał, i to zdrowo, skutkiem czego Sten musiał się poddać. Zemdlał na
długo przed przybyciem jednostki abordażowej Tahnijczyków. To bez wątpienia uratowało mu
skórę.
Ledwie kilka sekund później ocknął się Alex Kilgour, zawodowy oficer z cenzusem, eks-
członek sekcji Modliszki i najlepszy przyjaciel Stena zarazem. Na jedynym ocalałym ekranie ujrzał
nadlatujący patrolowiec wroga. Zebrawszy z trudem myśli, wykoncypował, że ci barbarzyńcy nie
podejdą z szacunkiem do osoby, która zniszczyła flagową jednostkę ich floty. Miast uznać Stena za
jeńca, wyrzucą go raczej przez pierwszą śluzę.
- Śmierć frajerom i bohaterom - mruknął, a następnie, czym prędzej oddarł z munduru
najbliższego poległego stosowne pagony oraz oznaczenia. Podpełzł do nieprzytomnego Stena,
sprawdził wskaźnik ciśnienia pokładowego (wciąż jeszcze było znośne), rozhermetyzował
skafander przyjaciela i zrobił, co należało. Rzepy chwyciły. Chwilę potem drżenie kadłuba
oznajmiło przybycie gości. Kilgour bez długiego namysłu ponownie “zemdlał”.
Z pokładów wraku krążownika wyprowadzono i wyniesiono ledwie trzydziestu jeńców.
Wszyscy trafili do ładowni jednostki pomocniczej Tahnijczyków. Był między nimi celowniczy
pierwszej klasy, podoficer Samuel Horatio.
Czyli Sten.
Po dłuższym czasie dostarczono im nieco wody i żywności, dziwnym trafem zapominając
jednak o opiece medycznej. Na więzienną planetę dotarło dwudziestu siedmiu żywych jeńców.
Tahnijczycy uznawali śmierć w walce za najgodniejszy sposób odejścia z tego padołu. Lęk
przed walką czy gotowość wywieszenia białej flagi były dla nich zachowaniami abstrakcyjnymi.
Nie mogli nadziwić się zatem, dlaczego imperialni, gdy zdarzy im się dostać do niewoli, nie
błagają zwycięzców o rychły cios łaski. Przecież powinni. Niemało wody upłynęło, nim pojęli, że
w kosmosie istnieją różne kultury i nie wszystkie tak samo definiują pójęcie hańby. Wiele lat zajęło
im zrozumienie, że to, co dla nich jest przysługą, druga strona uznaje za pospolite morderstwo.
Niechętnie, bo niechętnie, ale zaczęli wówczas zakładać obozy. Nie zabijali już jeńców. To znaczy,
nie robili tego od razu.
Nie widzieli żadnego powodu, dla którego mieliby łożyć na utrzymanie darmozjadów. Tak,
zatem jeńcy płacili za wszystko pracą. Krwawą i niewolniczą harówką.
Opiekę medyczną mieli wówczas jedynie, gdy zaplątał się między nimi jakiś sanitariusz.
Lekarstw nie otrzymywali, a ich własne pakiety były niezmiennie konfiskowane.
Posiadali prawo do dachu nad głową, który jednak musieli najpierw sami sobie zbudować. O
ile komendant obozu pozwolił, oczywiście. No i jeśli było, z czego ten dach ułożyć.
Czas pracy: nienormowany. Wedle potrzeb nawet całą dobę na okrągło.
Wyżywienie: dostarczana breja zawierała w zasadzie to, co potrzebne człowiekowi do życia.
Tyle tylko, że ciężko pracujący mężczyzna zużywa dziennie około trzech tysięcy sześciuset kalorii.
Jeńcy natomiast otrzymywali niecały tysiąc kalorii na dobę. Podobnie traktowano nieludzi.
Strażnikami podistot bez honoru, mogli być rzecz jasna tylko tacy żołnierze, którzy sami z
jakichś przyczyn okryli się przedtem niesławą. Pewne jednostki dostawały się tu celowo, uznając
nawet tak wstydliwe zajęcie za lepszy los niż śmierć na polu walki. Ledwie paru otarło się
wcześniej o więziennictwo.
Lista obowiązków jeńców ograniczała się do kilku punktów: gdy strażnik się do ciebie
odezwie, stawaj na baczność, choćbyś był generałem, a strażnik szeregowcem. Polecenia wykonuj
biegiem. Nieposłuszeństwo będzie karane śmiercią. Tak samo niedokładność lub niepunktualność.
Za pomniejsze przewiny przewidziano bicie, odosobnienie i głodówkę.
W obozach jenieckich Tahnijczyków szansę na przetrwanie mieli tylko najsilniejsi.
Sten i Alex siedzieli za drutami od trzech lat.
Ich własne zasady brzmiały następująco:
1. Pamiętaj, że żadna wojna nie trwa wiecznie.
2. Nie zapominaj, że jesteś żołnierzem.
3. Zawsze pomagaj kolegom.
4. Zjadaj, cokolwiek ci dają.
Obaj żałowali, że nie wychowali się w religijnych rodzinach. Wiara w boga czy bogów
niejednemu pomagała przetrwać. Często widzieli, co działo się z tymi, którzy tracili nadzieję, czy
tymi, którzy brzydzili się przekopywać stosy zwierzęcych odchodów w poszukiwaniu czegoś do
zjedzenia. Marnie kończyli też osobnicy zbuntowani i nazbyt dumni.
Przez trzy lata pozostało po nich jedynie wspomnienie.
Alex i Sten przetrwali.
Sporo pomogło im przeszkolenie, jakie odbyli w sekcji Modliszki. Po drugie, mogli polegać
na sobie wzajem i obaj wiedzieli, ile to znaczy. Po trzecie, Sten był uzbrojony.
Wiele lat wcześniej, jeszcze przed wstąpieniem do służb imperialnych, Sten zmajstrował
szczególny obosieczny nóż z rzadkiego kryształu. Ostrze miał tak ostre i wytrzymałe, że cięło
każdy znany metal czy minerał. Sten trzymał tę broń schowaną pod pachą, w specjalnej podskórnej
pochwie. Nóż wypadał stamtąd, zwolniony specyficznym napięciem mięśni przedramienia. Był
śmiertelnie groźny, a w tych warunkach służył również jako przyrząd do wykonywania różnych
czynności.
Pewnej nocy stal się natomiast narzędziem umożliwiającym zrealizowanie planu ucieczki.
Mało, kto uciekał z obozów jenieckich Tahnijczyków. Strażnicy zabijali złapanych, łapano zaś
niemal wszystkich śmiałków. Samo wydostanie się z obozu czy odłączenie od grupy roboczej nie
było łatwe, a pozostawała jeszcze sprawa opuszczenia planety. Kilku uczyniło to w roli pasażerów
na gapę na różnych statkach, ale czy dotarli do swoich, tego nikt nie wiedział. Inni zaczajali się na
pustkowiach, gdzie wiedli życie niewiele lepsze od tego obozowego i wypatrywali z nadzieją końca
wojny.
Rok temu zmieniono zasady. Miast zabijać uciekinierów na miejscu, kierowano ich na pewien
świat kopalniany. Miejscowi strażnicy już od bramy oznajmiali jeńcom radosną nowinę, iż w tej
robocie nikt jeszcze nie wytrzymał więcej jak kilkanaście godzin.
Sten i Alex mieli za sobą aż cztery próby ucieczki. Pierwsze dwa tunele wykryto jeszcze
podczas kopania, prace przy trzecim musieli przerwać, gdy strażnicy wyniuchali drabinę. Kopania
czwartego zaprzestali, zabrakło bowiem konceptu, co zrobić, gdy będą już poza drutami.
Tym razem jednak miało im się udać.
Coś poruszyło się w trzcinach. Alex runął przed siebie. Wrócił po chwili z nieziemsko
brudnym, piskliwym i wyrywającym się gryzoniem. Sten podsunął otwarte pudełko. Zdobyli
zwierza i o to chodziło.
- Ej, wy tam! - zahuczał głos strażnika. Sten i Alex stanęli na baczność, a Tahnijczyk ryknął
ponownie: - Pieprzycie się w tym błocie?
- Nie, proszę pana. Polujemy, proszę pana.
- Polujecie? Na śmierdziele?
- Tak, proszę pana.
- Powinienem dać wam w czapę - mruknął strażnik i odruchowo splunął Stenowi w twarz. -
Do szeregu.
Sten nawet nie spróbował otrzeć plwociny. Razem z Alexem czym prędzej wylazł z błocka i
dołączył na grobli do kolumny jeńców. Ruszyli w kierunku obozu. Strażników było trzech, ale
tylko jeden miał broń. Kilgour i Sten świetnie wiedzieli, że te żywe widma palca na nich nie
podniosą. Sten tulił pudło i szeptem uspokajał zwierzątko:
- Cicho, wypuszczę cię, ale jeszcze nie teraz.
Śmierdziel, czyli wodny gryzoń, wyposażony w skryte pod ogonem obronne gruczoły
zapachowe, był w zasadzie niejadalny. Jego włos mało przypominał futro.
Alex i Sten skompletowali już wszystko, czego potrzebowali do ucieczki.
Rozdział trzeci
W każdym obozie jenieckim istnieją zawsze dwie struktury dowodzenia. Jedna, widoczna i
oficjalna, to komendant oraz strażnicy. Drugą tworzą sami więźniowie. Ta druga jest zwykle
bardziej skuteczna. Niekiedy dominują w niej jednostki silne i brutalne, a wtedy przeciętnemu
więźniowi śmierć grozi zarówno z rąk strażników, jak też kolegów.
W obozie Stena i Alexa natomiast panowała organizacja wojskowa. Obaj nieco się nad tym
napracowali.
Gdy po długich miesiącach choroby wrócili wreszcie do zdrowia, Sten przeżył niemiłe
rozczarowanie. Nie dość, że wołano na niego Horatio (też nazwisko!), to jeszcze oficer Kilgour
przewyższał go rangą. Rychło domyślił się jednak, że to Alex zorganizował tę maskaradę jeszcze
na pokładzie “Swampscotta”.
Jednak stopień to stopień. Metodycznie tłumaczył wszystkim malkontentom, że wojna się
jeszcze dla nich nie skończyła. Przekonywał tych, którzy klęli “trepów, co nas w gówno
wpakowali”, by zachowali swoje opinie dla siebie. Jeśli łagodna perswazja nie starczała, sięgał po
bardziej skuteczne metody. Mógł przypominać szkielet, ale niejedno wiedział i niejedno potrafił.
Ponadto Alex, pochodzący ze świata o ciążeniu równym trzy G, nadal pozostawał najsilniejszą
osobą w obozie. Był silniejszy nawet od dawnego dowódcy baterii, podpułkownika Virungi.
N’Ranya wywodzili się z rasy nadrzewnych drapieżców i nie przypominali intelektualistów.
Ostatnimi czasy zaczęto werbować ich do imperialnej artylerii. Skutkiem ewolucyjnego
dziedzictwa byli nadzwyczaj biegli w geometrii i trygonometrii, ponadto trzystukilowe cielska
kryły dość krzepy, by udźwignąć nawet ciężkie pociski.
Podpułkownik Virunga trafił do niewoli ciężko ranny i wciąż kulał, przez co zwykle chadzał z
laską. Ci, co przetrwali zabiegi perswazyjne Stena i Alexa, zwykle nie poważali się na dyskusje z
Virunga.
Funkcję dowódcy obozu nieoficjalnie pełniła szczupła i drobna kobieta, generał Bridger. Była
już na emeryturze, gdy jej świat został zaatakowany. Wróciła do czynnej służby. Do niewoli trafiła
wtedy, gdy padła ostatnia placówka na planecie. Zamierzała żyć tak długo, aż uda się jej ujrzeć
imperialny sztandar powiewający nad obozem. Potem pragnęła już umrzeć.
O zmroku Sten i Alex zmusili się do przełknięcia rzuconych im smakołyków. Chwilę potem
zjawili się Bridger wraz z Virunga. Przyszła pora na pożegnanie.
- Mam nadzieję, że już nigdy was nie ujrzę, panowie - powiedziała pani generał.
- Też o tym marzę, madame - odparł Alex z uśmiechem.
Trwało chwilę, nim pojęli treść przemowy Virungi. N’Raya uznawali gadaninę za
marnowanie czasu i głośno wyrażali jedynie to, co absolutnie konieczne.
- Oby... szczęśliwie... Gdy będziecie wolni... nie zapominajcie...
Na pewno nie zapomną. Sten i Alex zasalutowali, po czym wzięli się do dzieła.
Inni jeńcy już wcześniej otrzymali stosowne rozkazy, dlatego wkoło jednego z wychodków
panował obecnie spory ruch. Zupełnym przypadkiem był to akurat sraczyk usytuowany ledwie trzy
metry od wewnętrznej linii zasieków. Sten i Alex dołączyli do najbliższej grupki. Pudło ze
śmierdzielem Sten zawiesił sobie na szyi i zamaskował podartym ręcznikiem. Tylu ludzi wchodziło
do baraczku i tak wielu z niego wychodziło, że usadzeni na wieżach strażnicy dawno już stracili
rachubę.
Sam kibelek ustawiono ponad głębokim i teraz już pełnym ekstrementów wykopem. Z jednej
strony pomieszczenia przepływała rynną woda, z drugiej ciągnął się rząd wyciętych w chropawej
desce dziur. Miast usiąść na prymitywnych sedesach, Sten i Alex przecisnęli się przez nie i zeszli
na dół po wbitych kilka dni wcześniej hakach.
Obaj mieli w nosach zatyczki z porowatych korzeni. Jednak niewiele to pomagało. Sten
musiał zmobilizować wszystkie siły, by nie zemdleć od smrodu. I nie wpaść w panikę na widok
pełznącego mu po ręce jadowitego pajęczaka. No i co, zwykły pajączek, pomyślał z wysiłkiem.
Gdy syreny ogłosiły capstrzyk, jeńcy powoli zaczęli się rozchodzić. Minęło kilka chwil i
pojawił się strażnik. Z oczywistych przyczyn kontrola sraczyka zawsze była dość pobieżna.
Alex i Sten powinni w zasadzie odłożyć przedsięwzięcie przynajmniej do północy, jednak
musieli dotrzeć do celu jeszcze przed świtem. Czekał ich długi marsz.
Następny krok należał do podpułkownika Virungi.
W dali rozległy się krzyki, wrzaski i śmiechy. Przez szpary w dachu wychodka było widać jak
snop światła przemieszcza się ku jednemu z baraków. Sten i Alex przysunęli się do drzwi.
W teorii to winien być kres ich drogi. Za wewnętrznym płotem ciągnął się szeroki na dziesięć
metrów pas “ziemi zakazanej”, dalej znajdowały się jeszcze zewnętrzne zasieki.
Strażnicy na wieżach byli wyposażeni w reflektory, niezawodne lornety z mnożnikami i
superczułe detektory hałasu. Zgodnie z regulaminem jeden strażnik miał obsługiwać tylko jedno
urządzenie.
Ale strażnicy już dawno się rozleniwili. Nie widzieli sensu siedzenia we trzech w wieży,
szczególnie w nocy. Przecież z obozu i tak nie ma ucieczki. Niechby nawet jakiś imperialny
przelazł przez druty, to natychmiast zostanie dostarczony z powrotem przez okolicznych
wieśniaków, którym obiecano wielkie nagrody za wyłapywanie zbiegów. Mogli przyprowadzać
krnąbrnych jeńców w dowolnym stanie, bez konieczności tłumaczenia się z czegokolwiek. Ale
powiedzmy, że uciekinier ominie wszystkie wioski, no to dokąd pójdzie? Pozostanie uwięziony na
planecie systemu tkwiącego pośrodku gromady Thanu.
Strażnicy, jak pomyśleli, tak też uczynili. Na dodatek błysnęli geniuszem technicznym i
połączyli wszystkie czujniki w jeden system. Od tej pory mogli pełnić służbę w pojedynkę.
Gdy tylko Virunga polecił zacząć kocią muzykę, skierowany w tamtą stronę reflektor
pociągnął za sobą uwagę reszty maszynerii. W takiej sytuacji dwa cuchnące widma mogły
spokojnie podejść do drutów.
Wystarczyłyby trzy cięcia, aby otworzyć drogę. Nóż Stena uporałby się z tym w parę sekund.
Jednak zwisające końce drutów byłyby nazbyt widoczne. Z tej też przyczyny Alex od dłuższego
czasu zbierał stosownie masywne, naostrzone z obu stron kawałki drutu. Obecnie miał ich
dwanaście. Tyle powinno wystarczyć.
Druty zasieków miast tradycyjnych kolców upstrzone były maleńkimi i nader
niebezpiecznymi ostrzami. Sten wydobył nóż i wywiercił w jednym z ostrzy, tuż przy słupku, dwa
otworki. Alex przecisnął haki przez otworki, a następnie, wykorzystując jedynie siłę własnych
mięśni, przygotował stosowne dziury w betonowej podporze. Dopiero wtedy Sten przeciął drut.
Powtórzyli te czynności jeszcze dwukrotnie, przeszli na pas ziemi między ogrodzeniami, obsadzili
druty na miejscu.
W ten sam sposób pokonali zewnętrzne zasieki.
Po raz pierwszy od trzech lat znaleźli się poza obozem i bez strażników nad głową.
Nade wszystko mieli ochotę rzucić się do szaleńczego biegu, byle dalej, jednak opanowali
odruchy. Popełzli ostrożnie, badając palcami grunt przed sobą w poszukiwaniu czujników i
pułapek.
Ale żadnych nie było.
Uciekli.
Pozostało jeszcze wydostać się z planety.
Rozdział czwarty
- No i gdzie ten pieprzony strażnik? - spytał szeptem Sten.
- Pewnie gdzieś się szwenda, Horrie - mruknął Alex.
Horrie. Ładnie. Kilgour nie dość, że zdegradował Stena, to jeszcze wymyślił upiorne
zdrobnienie od Horatio.
- Zapłacisz mi za to.
- Pewnie tak - odparł ze spokojem Alex. - Przyjdzie, ach przyjdzie jeszcze pora spłaty
wszystkich zobowiązań.
Sten nie odpowiedział. Wpatrywał się w stojący niecałe sto metrów od nich kabotażowiec.
Poznali to miejsce, gdy kiedyś zostali posłani wraz z innymi jeńcami do prac ziemnych na
lądowisku. Od razu zrozumieli, że to jedyna droga ucieczki. Szczególną ich uwagę zwrócił
niewielki statek dostawczy z czteroosobową załogą, niegdyś prawdziwe dzieło sztuki, obecnie
jednak poobijany środek rutynowej łączności między planetami. Wyglądał obskurnie, miał jednak
zarówno napęd systemu Yukawy, jak i silniki na antymaterię. Nadawał się idealnie, więc należało
go ukraść.
Droga z obozu zajęła im więcej czasu, niż się spodziewali. Zapomnieli, że jednym ze skutków
niedożywienia jest kurza ślepota.
Tylko dobremu wyszkoleniu zawdzięczali ocalenie, gdy nieświadomi niczego i potykający się
jak ostatnie łajzy podeszli pod jedno z gospodarstw okalających teren obozu. Uratował ich szybki
refleks i odruch niedarcia mordy przy byle okazji.
- Gdy tak sobie tutaj tkwimy - zagaił Alex - może zechciałbyś posłuchać o tutejszej faunie?
Zauważyłem kilka węży.
- Spróbuj zacząć ten kawał o wężach, a kark ci skręcę - syknął Sten.
- Wyraźnie brakuje mu poczucia humoru - powiedział Alex tonem skargi pod adresem
śpiącego w pudełku śmierdziela. - Oho, idzie nasz chłoptaś.
Leżąc na szczycie pagórka przeczekali, aż strażnik przetupie ścieżką za drutami.
Lądowisko posiadało dość rozbudowany system zabezpieczający złożony z pieszych
strażników, zasieków z drutu, sieci czujników oraz patrolowanej przez tresowane zwierzęta strefy
między ogrodzeniami.
Ustaliwszy ostatecznie częstotliwość pojawiania się patroli, popełzli dalej. Przy pierwszym
ogrodzeniu Alex poklepał pudełko.
- Do roboty, skunksie.
Gdy otworzył wieczko, śmierdziel natychmiast wyskoczył. Przeszedł pod drutami, a potem
przysiadł na ścieżce. Rozejrzał się po nowym terenie, umył sierść i pewnie zaczął się zastanawiać,
gdzie tu może być jakaś woda, gdy rozległo się pełne wściekłości warczenie.
Z mroku wyłonił się karakadżu, trzy na trzy metry futrzastej śmierci. Przedstawiciele tej rasy
zawsze byli gotowi do ataku. Jednak ta specjalna, wyprowadzona z wcześniejszej starannej
hodowli mutacja cechowała się szczególną zajadłością. Inteligencji starczało stworowi akurat na
tyle, by zrozumieć, kogo ma zagryzać, a do kogo się łasić. Kategoria pierwsza obejmowała
wszystkie dwunogi z wyłączeniem tych kilku osobników (z kategorii drugiej), które dawały mu
żreć, a przy okazji nie pozwalały na ucieczkę ni rozmnażanie.
Ten akurat karakadżu przemierzał ścieżkę między ogrodzeniami od pięciu lat i jak dotąd nie
napotkał żadnego godnego siebie przeciwnika.
Nagle trafił na śmierdziela.
Pewny swego podszedł bliżej.
Śmierdziel, który również instynktownie pogardzał całym światem, zadarł ogon i uruchomił
fabryczkę odoru.
Rozpylony strumień cieczy z gruczołów analnych wdarł się prosto w nozdrza karakadżu.
Niedźwiedziowaty zaskowyczał, stanął na tylnych łapach, a przednimi złapał się za nos, aby usunąć
paskudztwo z pyska. Bez powodzenia. Po chwili rzucił się do ucieczki w poszukiwaniu schronienia
(przede wszystkim) oraz jakiegoś dwunoga, który zaradzi biedzie (to po drugie).
Zadowolony z siebie śmierdziel syknął na uchodzącego przeciwnika i gdzieś sobie odtruchtał.
- Tajna broń zadziałała - szepnął Alex.
Sten już pracował przy ogrodzeniu. Otworki, haki, cięcie, zamocowanie.
Do pogrążonego w półmroku statku zostało im ledwie pięćdziesiąt metrów, ale obaj wiedzieli,
że pośpiech jest niewskazany.
Alex wydobył z kieszeni cztery rurki o przekroju niecałego centymetra i połączył je w długą
na metr całość. Ostrożnie wsunął do środka przekłuty rybi pęcherz wypełniony zmielonymi na pył
metalicznymi opiłkami, uniósł konstrukcję do ust i dmuchnął, ile sił w płucach.
Ledwo widoczna chmura pyłu wzbiła się nad krzakami i powoli opadła. Obaj uciekinierzy
przytulili się nosami do ziemi. Tkwili tak w bezruchu, gdy po minucie pojawił się w pobliżu
zdyszany patrol.
Przygotowując ucieczkę Sten i Alex zauważyli, że obszar lądowiska jest pełen
elektronicznych czujników. Z daleka nie mogli dokładnie rozpoznać typu urządzeń, drogą dedukcji
doszli jednak do wniosku, że są to zapewne stosunkowo proste czujniki działające na zasadzie
radaru. Ostatecznie planeta leżała z daleka od terenu walk.
Dowodzący patrolem kapral sięgnął po komunikator.
- Strażnica, tu Burek. Jesteśmy na podejrzanym obszarze. Czysto.
- Burek, tu strażnica. Są jakieś ślady naruszenia?
- Tu Burek. Poczekajcie. - Podstarzały kapral oświetlił okolicę latarką. Nie pochylał się
zbytnio. Przy takiej nadwadze... - Tu Burek. Nie ma.
- Tu strażnica. Jesteś pewien? Czujniki wskazują, że ktoś tam był.
- Cholera wie - mruknął kapral. - W każdym razie my nikogo nie widzimy.
- Burek, tu straż. Zachowujemy procedurę. Zapisuję, że sprawdziłeś teren i nie dostrzegłeś
śladów naruszenia. Wracaj do wartowni. Bez odbioru.
- Cudownie, żeby ich... - warknął kapral. - Jeśli nikogo tu nie ma, to wyjdzie, że panikujemy, a
jeśli jest, to nas załatwią. Tak czy tak dostaniemy po tyłkach... Oddział, naprzód marsz.
Cała gromadka zniknęła w mroku.
Bardzo dobrze, pomyślał Sten. Radarek najbliższego czujnika oczywiście wyczuł metaliczny
obłok i podniósł alarm. Wysłany oddział niczego nie wykrył. Znaczy, że czujnik jest uszkodzony i
należy go wymienić. Na razie jednak nikt nie będzie zwracał uwagi na meldunki wysyłane przez
wadliwie działające urządzenie.
Droga do statku stała otworem.
Właz nie był zamknięty. Alex poszedł poszperać na rufie, Sten skierował się do centrali. Nie
wiedział jeszcze, czy potrafi tym czymś pokierować.
Tablica przyrządów nie wyróżniała się bogatym wyposażeniem. Sprzęt sterowniczy wyglądał
standardowo.
Sten zasiadł w fotelu pilota i właśnie sprawdzał kontrolki, gdy w centrali pojawił się Alex.
- Brak paliwa - powiedział.
Sten wypowiedział cztery bardzo nieprzyzwoite słowa, a następnie włączył komputer
pomocniczy. Napis na ekranie oznajmił, że paliwo jest. Dość, by wystartować i przejść w
podprzestrzeń.
Sten sięgnął do klawiatury. Czy starczy paliwa, aby wydostać się poza obszar dominacji
Tahnijczyków?
Nie.
Rąbnął w konsolę i splunął.
- Wszystko na nic.
- Wcale nie - odparł spokojnie Alex. - Sprawdziłem rozpiskę. Statek ma wystartować za trzy
dni. Musimy go tylko ładnie zamknąć i wrócić, skąd przyszliśmy. Pojawimy się tu znowu za trzy
dni.
Wracać za druty? Do tego upiornego obozu, w którym egzystują od trzech lat? Do tego
samego klozetu?
Nic z tego!
A jednak.
Do baraku weszli tuż przed świtem. Zamierzali niepostrzeżenie przemknąć się na swoje
prycze, ale im się nie udało. Wszyscy czuwali. Zaraz też wyjaśnili, czemu.
Wywołane na rozkaz Virugi zamieszanie ściągnęło na cały barak sankcję pod postacią
dodatkowego apelu. Każdy jeniec musiał zameldować się, podać nazwisko, potwierdzić swą
tożsamość odciskiem palca i rysunkiem siatkówki. Nijak nie dało się ukryć braku dwóch osób.
Strażnicy byli pewni, że nikt nie uciekł, ostatecznie ogrodzenie nie zostało naruszone.
Podejrzewano, że obaj gdzieś się ukrywają i dopiero przygotowują ucieczkę. Najpewniej kopią
tunel. Ale to i tak bez znaczenia.
Podpułkownik Virunga przekazał Stenowi i Alexowi najważniejsze: zostało już postanowione,
że gdy tylko śmiałkowie się pojawią, zostaną ukarani. Razem zresztą z Virunga, którego jakimś
trafem skojarzono z całym zajściem.
Spojrzeli po sobie. Nici z planu porwania statku. Czeka ich zesłanie do kopalni i rychły
koniec.
Mylili się jednak, a to dzięki niespodziewanemu napadowi pomysłowości naczelnego
dowództwa Tahnijczyków.
Rozdział piąty
Dwudziestu siedmiu członków Naczelnej Rady Tahnu nudziło się setnie, przeczekując kolejny
dzień obrad. Stareńki sekretarz przebijał się przez porządek sesji.
- ...wniosek numer 069-378. Dotyczy: antyemerytury. Argumenty za: ograniczony podatek,
nieprzekraczający stu piętnastu procent, nałożony na emerytowanych po demobilizacji, pozwoli na
poprawienie kondycji budżetu państwa i przyczyni się do wzmocnienia jego obronności na
kluczowych odcinkach. Argumenty przeciwko: nie ma.
Staruszek nie podniósł nawet głowy znad papierów.
- Przeciwko? - spytał rutynowo. Odpowiedziała mu zwykła w takich razach cisza. - Przeszło
przez aklamację. Kolejna sprawa. Numer 434-102. Dotyczy: przydziału materiałów pędnych dla
podsekcji Pogotowia Ratunkowego. Argumenty za zwiększeniem przydziałów: wykorzystywanie
specjalistycznych pojazdów na potrzeby militarne bez rekompensaty pogarsza, i tak już krytyczny,
stan cywilnej opieki zdrowotnej. Opinia personelu wojskowego: nie zwiększać.
I znów pytanie, chwila ciszy. Rutyna rządzenia. Obrady Naczelnej Rady Tahnu zawsze
wyglądały identycznie, wszelako nie oznaczało to, aby szanowne gremium składało się z samych
marionetek manipulowanych przez przewodniczącego, lorda Fehrle. Wręcz przeciwnie, każdy z
członków (czy członkiń) był kimś, miał własne zdanie i potężnych popleczników. W przeciwnym
razie nigdy nie zasiadałby w Radzie.
Lord Fehrle zawdzięczał swą pozycję wyważonej i dalekowzrocznej polityce. Po prostu
wiedział, kogo, na jakim stanowisku obsadzić, aby szale pozostały w równowadze. Ostatnio, na
przykład, wyniósł lady Atago z pozycji obserwatora na stanowisko pełnoprawnej członkini Rady.
Owszem, lady Atago miała licznych wrogów, ale otaczała ją sława bohaterskich dokonań.
Ignorując mamrotanie sekretarza, Fehrle spojrzał na pułkownika Pastoura. Czasem odnosił
wrażenie, że jednak popełnił błąd, włączając starego oficera w skład rady. Wojak zwykł zadawać
pytania, pozornie niewinne, wszelako mocno kłopotliwe. Co gorsza, Fehrle przekonał się z latami,
że nie zawsze może liczyć na jego głos.
Co zrobić z Pasteurem? Niestety, starszy pan był nie tylko bogatym i powszechnie cenionym
przemysłowcem, ale potrafił też po mistrzowsku wyszukiwać nowych rekrutów. Miał głowę na
karku. Na dodatek szczodrze wspomagał armię, czerpiąc z własnych zasobów finansowych. Chyba
lepiej darować staruszkowi jeszcze kilka lat życia, pomyślał Fehrle.
Co innego lord Wichman. Bezwzględnie lojalny, oddany sprawie. Niestety. Cóż począć z
takim absolutystą, który nie wie, czym jest sztuka kompromisu? Nie wie i nie chce wiedzieć...
Swym uporem kilkakrotnie omal nie zniweczył misternych planów Fehrle’a.
Polityka Tahnijczyków opierała się bowiem na kompromisie. Wszystkie propozycje, które
trafiały do porządku obrad, były wcześniej dokładnie dyskutowane. Rozważano argumenty stron,
wnikliwie analizowano każdy szczegół. Rzadko kiedy zdarzało się, aby późniejsze decyzje nie
zapadały jednomyślnie.
Wewnętrznej zgody Tahnijczycy potrzebowali jak powietrza. Stanowili rasę wojowników,
która pokonana w odległej przeszłości, przez wiele stuleci musiała cierpieć hańbę porażki.
Przegnani przez imperium, osiedli w obcych stronach. Mimo upływu lat nigdy nie nazwali tych
terenów ojczystymi. Rodowitych mieszkańców, uporczywie broniących swych domów przed
przybyszami, po prostu wymordowali.
Z wolna zaczęli potem odbudowywać swą potęgę. W ich społeczeństwie warstwa rycerska
zawsze uchodziła za uprzywilejowaną, militaryzm zatem zakwitł rychło, rozplenił się i
zaowocował rasowym szowinizmem. Tahnijczycy nigdy już nie będą uciekać, a pewnego dnia
powstaną, aby pomścić wszystkie zniewagi, odpłacić za poniżenia. Na razie, rośli w siłę.
Najpierw wzięli się za najbliższych sąsiadów. Coraz więcej systemów wpadało w ręce
bezwzględnych wojowników. Tahnijczycy używali dwojakiej broni: zaczynali od maskujących
krwawe zamiary negocjacji (w tym byli mistrzami). Jeśli to nie pomagało, sięgali po oręż i
przystępowali do wojny totalnej. Koszty zwycięstwa nie odgrywały dla nich roli, zdarzało się, że
tracili nawet do osiemdziesięciu procent własnych zaangażowanych sił. Po każdej bitwie szybko
uzupełniali braki i szykowali nową napaść.
Przy takiej polityce zbrojne spotkanie z siłami imperium było kwestią czasu.
- ...wniosek numer 525-117. Bez nagłówka. Bez argumentacji. Przeciwko?
- W zasadzie nie jestem przeciwko - rozległ się nagle czyjś głos. - Ale mam pytanie.
Na dwudziestu sześciu twarzach odmalowało się bezbrzeżne zdumienie. Brak rozwinięcia po
numerze proponowanej ustawy oznaczał, że pochodziła ona od jednego z członków Rady. Takie
regulacje przedstawiano jedynie wówczas, gdy nie budziły najmniejszych kontrowersji. Po drugie,
niezwykła była sama postać pytającego. Głos nie należał do Pastoura.
Pytającym okazał się Wichman, natomiast pierwsza część oznaczenia, numer 525,
wskazywała, że propozycję złożył Pastour. Członkowie Rady ożywili się wyraźnie i spojrzeli z
uwagą na domniemanych adwersarzy. Tylko dwie osoby zachowały kamienne twarze: Fehrle,
pełniący funkcję przewodniczącego, i lady Atago, która jako stary wiarus gardziła wszelką
polityką.
Pastour wyprostował się w fotelu i czekał na ciąg dalszy.
- O ile dobrze zrozumiałem treść propozycji - powiedział Wichman - to zamierzamy stworzyć
prawne podstawy do wykorzystania jeńców wojennych jako siły roboczej w naszych fabrykach
broni. Zgadza się?
- W dużym uproszczeniu - odparł Pastour. - Ale owszem. Czego dotyczy pytanie?
- Ująłbym to w następujący sposób: żołnierz, który się poddał, to tchórz. Prawda? - Pastour
przytaknął. - Tchórzostwo jest zaraźliwe. Czy w związku z tym nie ryzykujemy osłabienia morale
naszych pracowników?
Pastour aż parsknął.
- Nie ma żadnego ryzyka. Widać nie czytał pan w ogóle mojej propozycji, skoro zadaje pan
takie pytanie.
- Zapoznałem się z wnioskiem dość dokładnie - oświadczył obojętnie Wichman. - Ale jednak
pytam.
Pastour westchnął. Zrozumiał, że Wichman dąży do konfrontacji, i zastanowił się przelotnie,
czy zdoła uratować cokolwiek ze swojego planu.
- Jeśli tak, to jestem winien panu wyjaśnienie - oznajmił, bezskutecznie usiłując wyprać swój
głos z sarkazmu. - Sam problem wydaje się prosty, ale niełatwo go rozwiązać. Mamy dość mocy
produkcyjnej i surowców, aby wygrać wojnę. Brakuje nam jednak ponad połowy obsady,
potrzebnej do obsługi wszystkich maszyn. Jestem przedsiębiorcą i podobne kłopoty są dla mnie
chlebem powszednim. Wiem również, że nierzadko wystarczy skojarzyć dwie pozornie odległe
rzeczy lub kwestie, aby otrzymać rozwiązanie. Można bowiem załatwić kilka spraw za jednym
zamachem.
- Na przykład?
- Rozejrzałem się za potencjalnymi źródłami siły roboczej i w końcu pomyślałem o jeńcach.
Ale nie o wszystkich. Najbardziej odczuwamy brak wykwalifikowanej siły roboczej, trzeba zatem
skupić się jedynie na najzdolniejszych. A najwięcej lotnych umysłów można znaleźć pośród tych
jeńców, którzy są utrapieniem każdego obozu. Wśród wichrzycieli, notorycznych uciekinierów i
tak dalej.
- Nie rozumiem. W jaki sposób brak dyscypliny łączy się z uzdolnieniami? - spytał Wichman.
- To logiczne. Skoro ci więźniowie jeszcze żyją znaczy, że władze obozu mają swoje powody,
aby ich nie eliminować. Tak początkowo przypuszczałem. Potem zbadałem sprawę i domysł okazał
się słuszny. Z tego, co wiem, pozostali członkowie Rady są podobnego zdania.
- Zatem obiecuje pan, że przyjęcie takiego planu całkowicie uzdrowi sytuację?
- Niczego nie mogę obiecać - mruknął Pasteur, świadom, że nijak nie zdoła ominąć tej
pułapki. - Po pierwsze, to eksperyment. Gdyby nie przyniósł żadnych korzyści, nic nie stracimy.
Szczególnie, że sam sfinansuję całe przedsięwzięcie.
- Dobrze. Świetnie. Rozwiał pan już niemal wszystkie moje wątpliwości. Pozostała tylko
jedna.
- Jaka?
- Obsada kierownictwa pierwszej placówki. Obawiam się, że brakuje nam doświadczenia na
tym polu.
Tu cię mam, pomyślał Pastour. Chcesz stanowiska. Nie było czasu na rozważania, czy można
dopuścić Wichmana do jeńców.
- Żywię nadzieję, że zechce pan służyć radą w tej materii - mruknął Pastour.
- Z przyjemnością - stwierdził Wichman.
Zebrani odetchnęli z ulgą.
- Raz jeszcze pytam - odezwał się sekretarz - czy ktoś jest przeciwko?
Nie minęła chwila, a projekt ustawy numer 525-117 stał się obowiązującym prawem. Lady
Atago odhaczyła kolejny punkt programu w swoim notatniku. Jeszcze sześć innych spraw i
przyjdzie jej kolej. Po raz pierwszy wystąpi przed Radą jako pełnoprawna członkini gremium.
Mimo to nie czuła tremy.
Atago miała przedstawić raport o aktualnej sytuacji wojennej. Same suche fakty. Ich
emocjonalny wydźwięk mało dla niej znaczył.
Nie wątpiła, że z wolna szykuje się przesilenie. Punkt zwrotny. Najbliższa przyszłość
zdecyduje o klęsce lub zwycięstwie. Atago musiała wyjaśnić to członkom Rady w taki sposób, aby
i oni poczuli nadciągający powiew historii. Już częściowo wprowadzony w życie plan, który
stworzyła wraz z lordem Fehrle, winien umocnić Tahnijczyków w przekonaniu o ostatecznej
wiktorii.
- ...specjalny raport lady Atago... na pewno wszyscy z uwagą...
Atago nie wsłuchiwała się w uroczyste wstępy sekretarza. Poczekała jeszcze chwilę i wstała.
Nawet na tym dostojnym gronie sprawiała niezwykłe wrażenie i dobrze o tym wiedziała. Była
wyższa niż większość Tahnijczyków. Miała duże oczy, wydatne wargi i długie, sięgające niemal
pasa, czarne włosy. Dopasowany mundur zdradzał warte grzechu ciało.
Jednak tylko głupiec dałby się oszukać tym pozorom zmysłowości. Jedyną miłość lady Atago
stanowiła wojna.
- Panie, panowie - powiedziała. - Niebawem wszyscy otrzymacie pełny tekst mojego raportu,
nie będę zatem nudzić was przytaczaniem go w całości. Krótko przedstawię najważniejsze punkty.
Jak wiadomo, od początku zdołaliśmy przenieść wojnę na terytorium przeciwnika.
Odebraliśmy imperium znaczne obszary. Przyczyna naszych sukcesów jest dwojaka. Po pierwsze,
tkwi ona w niezachwianej woli zwycięstwa. Po drugie, w rozmiarach machiny decyzyjnej sił
zbrojnych imperium. Wbrew pozorom działa to na naszą korzyść. Zanim oni zdołają coś
postanowić, jest już za późno. Niebawem jednak utracimy ten element przewagi.
Ostatnie zdanie przykuło uwagę słuchaczy.
- Oto dlaczego. Po pierwsze, w obecnej sytuacji każdy sukces militarny owocuje szeregiem
problemów logistycznych. Wydłuża linie zaopatrzenia ponad bezpieczne maksimum. Zmusza do
marnowania sił i środków na obsadzanie zdobytych planet garnizonami. Po drugie, wysiłki
imperatora, aby przestawić ekonomię oraz przemysł z pokojowego trybu na potrzeby wojenne
przyniosą wkrótce efekty. Rozbudowują flotę. Już niedługo będą przewyższać nas zarówno siłą
ognia, jak i liczbą sprzętu.
Przerwała na chwilę, aby waga tych słów dotarła do obecnych. Teraz należało podsunąć im
plan.
- Musimy temu zaradzić. Razem z lordem Fehrle jesteśmy przekonani, że wiemy już, jak i
gdzie uderzyć. - Wdusiła przycisk. W tym momencie przeciwległa ściana zapłonęła obrazem. Rada
spojrzała na mapy nieba przedstawiające dwa relatywnie bliskie systemy gwiezdne. Nie byłoby w
nich nic niezwykłego, gdyby nie to, że oba leżały daleko w głębi imperium. - Pierwszy z systemów
- wyjaśniła Atago - zwie się Al-Sufi. Mieści się tam główny skład tak zwanej antymaterii numer
dwa, podstawowego źródła energii zarówno dla imperium, jak i dla Tahnijczyków. - Atago nie
musiała dodawać, że Wieczny Imperator zawdzięcza swą pozy ej ę właśnie pełnej kontroli nad
wytwarzaniem AM2. - Al-Sufi jest celem zasadniczym - kontynuowała. - Jeśli zdołamy opanować
system, zadamy imperium wielki cios. Od pewnego czasu koncentrujemy naszą flotę w tej okolicy.
- Ależ imperator na pewno świetnie zdaje sobie sprawę... - wtrącił się Pastour.
- Właśnie mamy taką nadzieję. A to dlatego, że wspomniana koncentracja odbywa się
wyłącznie na papierze. Manewr pozorowany.
- Nie rozumiem - zabrał głos Wichman.
- Pozwalamy przeciwnikowi mniemać, że szykujemy atak na Al-Sufi. Otrzymaliśmy już
raporty wywiadu jednoznacznie świadczące o tym, że imperator odpowiedział rozbudowaniem
własnych sił w tym rejonie. Tymczasem naszym celem będzie zupełnie inny system! - Ujrzeli
powiększenie drugiej mapy. System Durer. Powszechnie znane centrum przemysłowe i kluczowy
węzeł komunikacyjny. - Jak widzicie, wzmocnienie Al-Sufi odbyło się kosztem Durera. Nic, tylko
brać.
Zgromadzeni pojęli w lot, że taki manewr nie tylko osłabi przeciwnika, ale pozwoli też zyskać
placówkę na tyłach imperium.
Stamtąd było już całkiem blisko do serca mocarstwa. Jeśli tylko dadzą lady Atago wolną rękę
w realizacji planu...
Sprawa przeszła przez aklamację.
Rozdział szósty
Generał Mahoney zaciskał zęby z bólu i coraz szybciej przebierał nogami, aby nadążyć za
dwoma eskortującymi go Gurkhami. Korytarz do apartamentów Wiecznego Imperatora ciągnął się
bez końca. Mahoney miał wrażenie, że słyszy pisk oraz skrzypienie metalowych trzpieni
spajających jego sponiewierane kości.
Drzwi otworzyły się z sykiem i ktoś wybiegł ze środka. Omal nie wpadł na Mahoneya. Ten
zaklął, z trudem odzyskał równowagę, po czym ruszył dalej. Byli w głębi podziemi zamku
Arundel, a raczej tego, co z okazałej budowli zostało. Na górze miast powiększonej repliki dawnej
ziemskiej fortecy ciągnęło się teraz morze poczerniałych ruin. Skutek niespodziewanego ataku sił
nuklearnych Tahnijczyków. Promieniowanie wciąż utrzymywało się na wysokim poziomie.
Atak na Centralny Świat miał na celu zgładzenie imperatora, jednak wrogowie nie mogli
wiedzieć, że pod zamkiem kryje się potężny, głęboki na wiele kilometrów schron. Ich pomyłka
mocno rozbawiła władcę. Obecnie każdy serwis informacyjny zaczynał się i kończył widokiem
rumowiska, nad którym powiewały dwie flagi. Pierwsza była sztandarem imperium, poniżej zaś
łopotał złoty proporzec domu panującego: z napisem AM2 i stylizowanym rysunkiem
przedstawiającym strukturę atomu. Mahoney przypuszczał, że imperator chichocze złośliwie,
ilekroć zdarzy mu się ujrzeć ten chwyt łopatologicznej propagandy.
Perspektywa spotkania z dawnym szefem i (zapewne) przyjacielem budziła w Mahoneyu
mieszane uczucia. Tylko ostrożnie, powtarzał sobie w duchu. Przyjaźń z Wiecznym Imperatorem
nie zawsze jest błogosławieństwem. To ona raczej, a nie służba jako taka, doprowadziła Mahoneya
do obecnego żałosnego stanu.
Podczas ataku Tahnijczyków na Cavite Mahoney ucierpiał sporo i w zasadzie cudem ocalał.
Nie miał pojęcia, w jaki sposób wyszedł z opresji żywy, domyślał się jedynie, że musiał maczać w
tym palce jego protegowany, młody Sten. Przytomność odzyskał w pełni wiele miesięcy po bitwie,
ale kilka lat trwało, nim przestał regularnie spotykać się z chirurgami. Za pomocą laserowych
skalpeli dokonali czegoś na kształt pomniejszego cudu, ostatecznie składając Mahoneya w jedną
całość.
Mimo to Mahoney czuł, że przybyło mu o wiele więcej lat, niżby wynikało to z metryki.
Przywykł do regularnie powracających napadów bólu, jednak wciąż nie potrafił spokojnie spojrzeć
w lustro. Jedna strona twarzy wyglądała zwyczajnie i nosiła wszelkie typowe znamiona długiego i
intensywnego życia. Druga była gładka jak pupa niemowlęcia. Lekarze zapewniali generała, że
wszczep upodobni się z czasem do reszty skóry, ale Mahoney im nie dowierzał. Chociaż pod
pewnym względem musiał oddać medykom sprawiedliwość. Przecież jeszcze cztery miesiące temu
nie mógł nawet poruszyć szczęką. Teraz owszem. Bolało jak diabli, ale żuchwa chodziła.
Nie miał bladego pojęcia, dlaczego właściwie imperator pragnie go widzieć. Podejrzewał
jedynie, że może za sprawą dawnej przyjaźni władca chce osobiście przekazać mu nowinę o
przyznaniu wcześniejszej emerytury. Czemu nie? Uposażenie dwugwiazdkowego generała w stanie
spoczynku jest całkiem atrakcyjne. Poza tym zawsze istnieje szansa podłapania jakiejś dodatkowej
roboty...
Daj sobie luz, Ian. Prywatny przemysł nie potrzebuje aż tylu specjalistów od mordowania.
Gurkhowie stanęli przed drzwiami pozbawionymi jakiejkolwiek tabliczki. Mahoney wrócił do
rzeczywistości i przycisnął kciuk do identyfikatora. Ten pisnął pogodnie, a drzwi stanęły otworem.
Mahoney wszedł do apartamentu imperatora. Pusto. Tylko komplet zgoła spartańskich mebli
oraz szare ściany. Tak, chyba faktycznie chodzi o demobilizację, pomyślał.
Nagle otworzyły się drugie drzwi w głębi pomieszczenia. Do nozdrzy Mahoneya doleciał cały
bukiet kuchennych woni. W progu stanęła rosła, muskularna postać. Zlustrowała Mahoneya od stóp
do głów, niczym surowiec na główne danie. Generał spróbował zebrać kończyny do postawy
zasadniczej. Imperator tylko się uśmiechnął.
- Widzi mi się, Mahoney - powiedział - że dojrzałeś do paru głębszych.
- Mówię ci, Ian, ta cała przepychanka z Tahnijczykami sprawiła, że inaczej spojrzałem na
życie. Gdy w końcu się ich pozbędę, zorganizuję wszystko na zupełnie nowych zasadach. Może się
nie domyślasz, ale żywot Wiecznego Impetarora nie jest, wbrew powszechnemu mniemaniu,
usłany różami.
Mahoney uśmiechnął się krzywo.
- Ani chwili spokoju, wciąż ktoś truje...
- Czyżbym wyczuwał w twoim głosie nutkę cynizmu? - spytał imperator, podnosząc głowę
znad deski do krojenia mięsa. - Uważaj, trochę już wypiłem.
- Przepraszam, szefie. Nie chciałem.
Znajdowali się w nowoczesnej kuchni przypominającej te montowane na krążownikach.
Imperator nie był szczęśliwy z tego powodu, wolał tradycyjne wyposażenie, ale okoliczności nie
zostawiały dużego wyboru. Ponadto niewiele było ostatnio czasu na gotowanie.
Mahoney usiadł przy stole z nierdzewnej stali. Jego Wysokość wcisnął gościowi w dłoń
szklankę z podwójną porcją alkoholu. Sam kręcił się po drugiej stronie stołu, przygotowując obiad.
Posiłek miał być poniekąd militarny, imperator nazwał danie “atomówką”. Głównym
składnikiem była kura.
Na blacie pomiędzy rozmówcami stanęła butla wypełniona płynem mającym, wedle
gospodarza, udatnie naśladować szkocką. Władca napełnił szklanicę, upił i wrócił do pracy. Jak
zwykle bez najmniejszych trudności przeskakiwał z jednego tematu na drugi.
- Nie pamiętam, jak naprawdę nazywa się ten specjał - powiedział. - Wiem tylko, że jadali tak
niegdyś w Luizjanie. Dawno, jeszcze przed moimi czasami.
Mahoney domyślił się, że Luizjana to nazwa jakiejś prowincji na Ziemi.
- Ktoś musiał tam dojść do wniosku, że prawdziwe żarcie to takie, które najpierw wygotuje się
i wysmaży z całego gówna. Z początku nie rozumiałem, o co chodzi, ale nauczyłem się z latami, by
nie sądzić pochopnie tego, co podpowiada nam tradycja stworzona przez prostych ludzi. Zacząłem
próbować przyrządzać różne potrawy.
- I okazały się przepyszne?
- Nie. Nie dawało się nawet donieść do gęby. Najpierw pomyślałem, że to ja coś źle robię.
Jednak nie ustawałem w wysiłkach. Mój dziadunio zatłukłby mnie za te tony zmarnowanego
żarcia. Ale ostatecznie doszedłem, w czym rzecz. Nie wszystko należy traktować w ten sam
sposób, bo wtedy rzeczywiście wychodzi przypalone łajno.
- Jak ziemniaki - zasugerował Mahoney. - Nie ma nic gorszego, niż przypalone kartofle.
Wieczny Imperator przyjrzał się Mahoneyowi uważnie.
- Niby jakie kartofle?
Gość potrząsnął głową, sięgnął po szklankę i wychylił całą zawartość. Od razu poczuł się
lepiej. Nalał nową porcję.
- Takie głupie skojarzenie.
Imperator zamilkł na dłuższą chwilę, lecz nie przerwał kucharzenia. Używając palców i dłoni
jako miarki, napełnił miskę kolejno szczyptą świeżego pieprzu tureckiego, warzoną solą (tyle, ile
zmieściło się na dwóch palcach), szczyptą czarnego pieprzu, garścią suszonej szałwi i kilkoma
drobno pokrojonymi białymi rzodkwiami. Ustawił misę na piecyku. Obok czekały już w
pogotowiu: butelka wódki, świeżo wyciśnięty sok z cytryny, pół filiżanki kaparków i faska masła.
Potem wyjął z lodówki tłustą kurę rasy kornwalijskiej i położył ją na metalowym blacie.
Wyszukał wąski nóż, sprawdził palcem ostrze, pokiwał z zadowoleniem głową. Odwrócił kurę
grzbietem do góry, a następnie rozciął ją wzdłuż kręgosłupa. Przyjrzał się swojemu dziełu i odłożył
nóż.
- Chciałbym ci coś opowiedzieć, Mahoney - stwierdził. - Posłuchaj uważnie, a potem mi
powiesz, czy widzisz rzecz podobnie.
Generał nastawił uszu. Może dowie się wreszcie, po co go zaproszono.
- Znasz system Al-Sufi?
Gość przytaknął.
- Wielkie składy AM2. Chyba trzymamy tam z jedną trzecią zapasów?
- Właśnie. Ostatnio otrzymuję coraz więcej raportów, że Tahnijczycy gromadzą w tych
okolicach jakieś siły. Powoli, ale konsekwentnie. Tu przesuną jakąś flotę, tam coś wzmocnią.
Przechwytujemy też sporo informacji z gadaniny statków zaopatrzenia.
- Obdartusy z floty handlowej. Zawsze są tacy sami - rzekł Mahoney w przypływie
współczucia. - Nasi czy tahnijscy, bez różnicy. Lekceważą podstawowe zasady bezpieczeństwa. -
Sięgnął po drinka. - Ale w czym sprawa? Jeśli poznaliśmy zamiary nieprzyjaciół, to jesteśmy w
połowie wygrani.
- Właśnie - mruknął imperator, ponownie sięgając po nóż i zmieniając temat. - Patrz uważnie,
Ian. Filetowanie kury jest dziecinnie łatwe, gdy wiesz, jak się do tego zabrać. W przeciwnym razie
zamiast usunąć z niej wszystkie kości, sam sobie wyprujesz flaki.
Imperator ostrożnie wykonał dwa głębokie cięcia po obu stronach kręgosłupa, następnie
zahaczył go palcem i wyciągnął z tuszy.
Potem ułożył kurę płasko i przyciskając dłońmi z obu stron, zmiażdżył odchodzące odeń
kości.
- Widzisz? - spytał, pokazując gładko oderwany mostek.
- Zadziwiające - wymamrotał Mahoney. - Ale wciąż nie rozumiem, skąd to niedowierzanie,
jeśli chodzi o raporty wywiadu na temat zamierzeń Tahnijczyków.
Imperator włączył palnik.
- Słusznie odgadujesz, że im nie dowierzam. Ale to nie ich wina. Sądzę, że Tahnijczycy chcą
wyszykować nam niespodziankę.
- Jaką?
- W pobliżu Al-Sufi leży drugi ważny system. Durer.
- Coś o nim słyszałem.
- Pamiętasz, gdzie to jest?
Mahoney poszperał w pamięci i aż się zdumiał.
- Przecież...
- Durer leży o plunięcie od nas - przerwał imperator. Musiałoby to być bardzo solidne
plunięcie, ale Mahoney pojął, w czym rzecz.
- Jeśli ma pan rację - powiedział - i Tahnijczycy faktycznie zwodzą nas pozorami
przygotowań, to będziemy ugotowani. Siły zgromadzone w Al-Sufi pójdą na rozkurz, a
nieprzyjaciel otworzy sobie drogę do serca imperium.
- Ciekawe, prawda?
- I co pan planuje?
- Najpierw załatwię tę kurę - stwierdził imperator, obracając się do piecyka. - Cała sztuka
polega na porządnym rozgrzaniu rondla.
Mahoney przysunął się bliżej. Nie bez racji przypuszczał, że sztuka kulinarna splecie się
dzisiaj z wojenną.
Imperator podkręcił płomień na maksimum i postawił na palniku wielki rondel z lanego
żelaza. Rondel zadymił, ale wentylator działał sprawnie. Po chwili siwe smugi zniknęły.
- Widzisz pan fale powietrza nad tym naczyniem?
- Owszem.
- Im bardziej się nagrzewa, tym powietrze szybciej krąży. Trzeba poczekać, aż w całym
wnętrzu rondla będzie panowała jednakowa temperatura.
- Czy już?
- Prawie, ale niezupełnie. Właśnie w tym miejscu większość popełnia błąd. Za minutę lub
dwie powietrze pozornie się uspokoi, a dno rondla przybierze barwę popiołu.
Gdy metal zmienił kolor na szarobiały, gospodarz kazał Mahoneyowi odsunąć się na parę
kroków. Cisnął do rondla spory kawałek masła i odskoczył. Strzeliły płomienie. Gdy opadły,
imperator dorzucił przyprawy z miski, zamieszał całość kilka razy w jedną stronę, potem w
przeciwną. W końcu wrzucił kurę. Zasyczało ogłuszająco, buchnął dym.
- Posmaży się kilkanaście minut, obrzucę ją kaparkami i schowam na kwadrans do piecyka,
żeby doszła.
- Podejrzewam, że nieco większy rondel rozgrzewa się właśnie na powitanie Tahnijczyków -
rzekł z namysłem Mahoney.
Imperator, chichocząc, przełożył poczerniałą z wierzchu kurę na półmisek. Dodał kaparki i
schował całość do piekarnika nastawionego na trzysta pięćdziesiąt stopni. Przykręcił płomień
palnika i postawił rondel z przyprawami z powrotem na ogniu. Chlusnął do środka potężną ilość
wódki, dolał ćwierć łyka soku z cytryny. Mikstura miała się przydać, gdy kura opuści piekarnik.
- Masz rację - rzekł w końcu. - Odpłacam im tym samym. Są przekonani, że gromadzę siły
wkoło Al-Sufi.
- A w rzeczywistości będą czekały na Tahnijczyków pod Durer.
- Tak jakoś.
Zapadła chwila ciszy.
- Jedno pytanie, szefie. A jeśli się mylimy? Jeśli naprawdę zaatakują Al-Sufi?
Imperator wybrał kilka szparagów i właśnie zamierzał udusić je na parze z odrobiną masła
tymiankowego oraz z wytrawnym białym winem.
- Dotąd myliliśmy się raz za razem.
- I nie stać nas na więcej błędów?
- Otóż to. Dlatego tu jesteś.
Wydobył z kieszeni małe czarne pudełeczko i podał Mahoneyowi.
Wewnątrz leżały pagony z dystynkcjami marszałka floty.
- Chcę, byś poprowadził moje siły w tej bitwie - oświadczył imperator.
Mahoney zapatrzył się w naszyte gwiazdki. Nie potrafił zapomnieć, kiedy ostatni raz otrzymał
rozkazy wprost od imperatora. I dokąd go te rozkazy rzuciły, co z tego wynikło...
- Zrobisz to dla mnie?
Marszałkowi floty Ianowi Mahoneyowi zabrakło słów. Kiwnięciem głowy przyjął spadłe nań
zaszczyty.
Rozdział siódmy
Wielki transportowiec więzienny z szumem wylądował na powierzchni Heath, stolicy
wszystkich systemów opanowanych przez Tahnijczyków. Rozstawiono straże, otworzono rampy.
Jeńcy zaczęli opuszczać pokład.
Sten i Alex nie mogli wyjść ze zdumienia. Podzwaniając archaicznymi kajdanami i
plastikowymi łańcuchami, ruszyli po pochylni. Miast do spodziewanej kopalni trafili na...
- Byliśmy tu już kiedyś - szepnął Alex, prawie nie poruszając ustami. Każdy jeniec z dużym
stażem musiał posiąść tę sztukę.
Genialny w swej prostocie pomysł lorda Pastoura został skutecznie obrzydzony przez
wszechwładnych biurokratów. Wysłali tylko jeden statek, aby obleciał światy więzienne i zebrał
osoby przeznaczone do przeniesienia. Była to długa i mało higieniczna podróż.
Dlatego wysiadający jeńcy w niczym nie przypominali elity intelektualnej. Brudni,
śmierdzący, charczący, potargani...
Wszelako nie tworzyli zwykłej grupy, co poznawało się po zaostrzonych środkach
bezpieczeństwa. Skutych więźniów eskortowali rozstawieni, co pięć metrów uzbrojeni żołnierze.
Specjalnie zatrzymano w tym celu cały pierwszoliniowy pułk piechoty, który już od trzech tygodni
powinien być na froncie. A wszystko po to, aby doprowadzić do nowego obozu motłoch liczący
tysiąc mężczyzn i kobiet.
Sten człapał z opuszczoną głową i zwieszonymi bezwładnie rękami - tak powinien wyglądać
idealny więzień. Ukradkiem lustrował otoczenie, jednym uchem łowił komentarze Alexa.
- Cholerne Heath - szepnął.
- Wtedy było bardzo wesoło. Zabawy, imprezy...
- Teraz jest wojna, idioto.
Alex przestał wspominać i spojrzał na miasto pod innym kątem.
Ten jeden raz, kiedy odwiedzili Heath, wypełniali tajną misję. Mieli odszukać pewnego
mordercę i dostarczyć go, gdzie trzeba. Jednak od tamtej pory upłynęło już wiele lat i Sten
wiedział, co mówi. Wojna poszarzyła stolicę.
Podczas przemarszu nie spotykało się prawie żadnych pojazdów; przydziałowego paliwa i tak
nie starczało dla wszystkich. Armia chłonęła każdą kroplę jak gąbka. Sklepy były w większości
zamknięte, nieliczne otwarte straszyły prawie pustymi półkami. Z rzadka napotykani cywile na
widok żołnierzy albo pierzchali w boczne uliczki i bramy, albo pozdrawiali dzielnych obrońców
ojczyzny chrapliwym krzykiem, który w mroźnym powietrzu brzmiał dziwnie piskliwie. Zaraz
potem przyspieszali kroku i też gdzieś znikali.
Oddział wędrował pod górę wąskimi i coraz bardziej stromymi uliczkami.
Sten zamyślił się. Zgodnie z regułami propagandy czasu wojny winni maszerować pośród
radośnie wiwatującego tłumu, opluwani i obrzucani wyzwiskami. Oto wreszcie najgorsi spośród
barbarzyńców trafili w nasze ręce! I jeszcze transmisja na żywo. Czemu Tahnijczycy nie
skorzystali z tak wspaniałej okazji?
Jak to wyjaśnić? Po pierwsze, oni myślą innymi kategoriami. Niewykluczone. Po drugie, nie
zebraliby takich tłumów. Nie. W państwie totalitarnym to nie jest problem. Może, zatem nie chcą
pokazać wszem i wobec, jak bardzo wojna dotknęła ich stolicę? Wysoce prawdopodobne i warte
rozważenia...
Głośny wrzask strażników przywołał Stena do rzeczywistości. Kazano im zatrzymać się i
stanąć na baczność. Zamiast zwykłych w takich razach pojazdów naprzeciwko kolumny pojawił się
samotny oficer jadący wierzchem na jakimś zwierzaku. Wysokiemu rangą żołnierzowi
towarzyszyło kilku pieszych.
- A to co?
- Jasny gwint! - szepnął Alex. - Chabeta pier...
- Koń?
- Właśnie. Ziemskie bydlątko. Gryzie i wierzga. Milusie.
Sten chciał zbadać sprawę bliżej, ale kolumna znów ruszyła. Po raz pierwszy podniósł głowę i
spojrzał w głąb uliczki.
Żołądek podszedł mu do gardła.
Na wprost nich wznosiła się wielka kamienna budowla, przycupnięta na szczycie wzgórza,
niczym szarawe przedpotopowe monstrum. Strzeliste mury wieńczyła na wpół zrujnowana
ośmiokątna wieżyca, jakby zawieszona między ziemią a chmurnym niebem. Całość miała z
dwieście metrów wysokości.
Alex też był pod wrażeniem.
- Chłopie - mruknął - gnają nas do kościoła! Ale to chyba nie świątynia, lecz nasza nowa
chata!
Rozdział ósmy
To nie Tahnijczycy wznieśli katedrę Koldyeze. Oni czcili jedynie samych siebie, rasę wybraną
i przeznaczoną do wielkich czynów.
Pierwotnie Heath zasiedlali członkowie rolniczych wspólnot, nader religijni monoteiści, dla
których Koldyeze była równie czcigodna jak Watykan. Budowa gigantycznej katedry na szczycie
wzniesienia zajęła im prawie dwieście lat.
Osadnicy nie mieli żadnych szans przeciwstawienia się Tahnijczykom, gdy ci runęli któregoś
dnia na planetę. Jeszcze wtedy napastnicy nie przypominali późniejszej rasy wybranej, byli
zwykłymi barbarzyńcami. Z miejsca przystąpili do rugowania zastanej kultury, zakazując tubylcom
używania własnego języka w jakiejkolwiek postaci, unieważniając ich obyczaje, stawiając na
cenzurowanym praktyki religijne. Stary obrządek zszedł do podziemia. W końcu zaniknął.
Nowo przybyli, choć nie wyznawali żadnej religii, to najwyraźniej wierzyli w przesądy.
Brakło im zdecydowania, by zrobić cokolwiek z górującą nad miastem katedrą. Ostatecznie
ogrodzili ją zasiekami z drutu kolczastego i na kilka setek lat zostawili samą sobie. Siedemdziesiąt
pięć lat wcześniej niszczyciel, uszkodzony skutkiem awarii autopilota, utrącił iglicę ze szczytu.
Deszcze i burze nadwerężyły kamienie.
Jednak nadal była to potężna budowla.
Powstała na planie krzyża łacińskiego, dłuższa oś miała dwa kilometry, krótsza jeden.
Pośrodku krzyża umieszczono sanktuarium. ponad nim wieżę z dzwonnicą. Krótsze ramię było w
całości zadaszone, dłuższe mieściło kilka otwartych dziedzińców.
Kasta kapłańska pierwszych osadników nie izolowała się tak całkiem od wiernych, lecz
katedrę pomyślano jako obiekt samowystarczalny. Poniekąd przypominał on ufortyfikowany
klasztor. Pacyfistycznie nastawieni duchowni bez słowa zastosowali się do rozkazu Tahnijczyków i
opuścili świątynię, lecz przedtem zamknęli i zamurowali większość komnat i korytarzy.
Zdobywcy doszli do wniosku, że kamienny gmach idealnie nada się na więzienie. Przede
wszystkim dlatego, że już stoi i nie trzeba będzie marnować sił oraz środków na budowę czegoś
nowego. Pobór mocy z sieci planety nie powinien stanowić problemu, doprowadzenie zaś starych
wnętrz do ładu spadnie i tak na barki więźniów.
Północne ramię katedry, gdzie mieściło się główne wejście, zostało odcięte od reszty budowli.
Pomieszczenia wkoło pomocnego dziedzińca przeznaczono dla straży i administracji. Korytarz
wiodący z dziedzińca do sanktuarium wyposażono w liczne czujniki i przegrodzono trzema
niezależnymi bramami.
Całą katedrę otoczono czterema rzędami solidnych płotów. Grunt pomiędzy płotami
naszpikowano czujnikami i minami.
Prace nie zostały jeszcze zakończone, kiedy uznano, że w Koldyeze można już osadzić
więźniów. Najważniejsze, że ogrodzenia były już gotowe, bo przecież imperialni jeńcy, choć lotny
element, nie potrafili jednak fruwać. Resztę systemów antyucieczkowych zamierzano zamontować
później.
Tahnijczycy nie mieli wątpliwości, że nikt nie zdoła wymknąć się z Koldyeze.
Jeńcy przyjrzeli się grubym murom i stalowym bramom. Nie tracili nadziei, że któregoś dnia
ktoś z ich grupy okaże się dość zmyślny, aby przeniknąć stąd na wolność.
Rozdział dziewiąty
Na dziedzińcu strażnicy ustawili jeńców do apelu. Sten z ciekawością obserwował nowych
opiekunów.
W zasadzie przypominali tych z poprzednich obozów: muskularne byczki, bohaterscy
symulanci, szczeniaki w wieku przedpoborowym, emeryci za starzy do służby liniowej.
Ani trochę lepsi, ani trochę gorsi.
Ale żaden z nich nie nosił pejcza. Za całe uzbrojenie służyły jedynie gumowe pałki i
paralizatory. Co ciekawe, nie posiadali też karabinów i jak dotąd żaden więzień nie oberwał kolbą,
co dotychczas stanowiło zwykły sposób przywoływania podopiecznych do porządku.
Ten najgłośniej wrzeszczący miał naszywki majora policji. Pas ledwie obejmował potężne
brzuszysko. Tęgi mężczyzna mimowolnie sięgał co chwilę do kabury, jednak nie ważył się jej
rozpiąć. Jego twarz osobliwie wykrzywiały liczne blizny.
- Przyjemniaczek - szepnął Alex. - Z misiem się na mordy pozamieniał.
Szeregi wreszcie stanęły w miarę prosto i pułkownik Virunga wystąpił przed front. Była to
jedna z nielicznych jasnych stron paskudnej sytuacji. Już podczas podróży okazało się, że Virunga
jest najstarszym oficerem w całej grupie i tym samym od razu został imperialnym komendantem
obozowiczów.
Pułkownik ogarnął podwładnych spojrzeniem i już zamierzał wydać rozkaz “baczność”, gdy
nagle zamarł.
Na skrzydle formacji stał nie zidentyfikowany osobnik. Wyraźnie starał się zachować dystans
wobec pozostałych. Prezentował się wręcz wyzywająco. Miał półtora metra wysokości i nijak nie
można było domyślić się jego płci. Grube nogi i ogólna postawa sugerowały, że gdzieś na
wcześniejszych stadiach ewolucji przodkowie tego dziwnego stworzenia podpierali się masywnym
ogonem, który potem zaniknął. Ręce, niemal równie potężne jak nogi, kończyły się kościstą dłonią
ze zdumiewająco smukłymi palcami.
Ciało osobnika było pozbawione szyi. Ramiona przechodziły wprost w krągłość czaszki
zwieńczonej sześcioma różowymi wyrostkami - zapewne pełniły one funkcje jakichś organów
zmysłów. Niegdyś dziwoląg ten musiał być dość pulchny, obecnie sierść wisiała na nim jak za duże
futro.
Virunga nie miał dostępu do oficjalnych danych, nie zdołał też jeszcze poznać wszystkich
towarzyszy niedoli, jednak nie rozumiał, jakim cudem ów stwór zdołał ujść jego uwagi.
- Do szeregu.
- Ani myślę. - zaskrzeczał cudak. - Nazywam się Lay Reader Cristata, jestem cywilem, nie
żołnierzem. Nie mam nic wspólnego ani z imperium, ani z Tahnijczykami. Zostałem bezprawnie
uwięziony i przymusem zagnany w tryby tej machiny śmierci.
Virunge zatkało. Czyżby Cristata roił sobie, że reszta zgłosiła się do niewoli na ochotnika?
Swoją drogą, ciekawe, jak ktoś tak dumny zdołał przeżyć w obozie aż do dzisiaj?
Major warknął coś pod nosem i dwóch strażników z pałkami skoczyło ku opornej jednostce,
jednak zanim dobiegli, jakiś rosły mężczyzna w podartym mundurze piechoty złapał Cristate za pas
i czym prędzej wciągnął do szeregu. Najwyraźniej użycie siły ostudziło zapały buntownika. Został,
gdzie go ustawiono.
- Do dziesięciu... odlicz!
Oparty na lasce Virunga dyskretnie zerknął w górę. Przez szerokie przeszklone drzwi balkonu
na drugim piętrze spoglądały na dziedziniec jakieś dwie twarze.
Szykowało się spotkanie z nowymi panami życia i śmierci.
Rozdział dziesiąty
Mimo wysokiego stopnia pułkownik policji Derzhin nie miał się ani za gliniarza, ani za
żołnierza. Wiele lat wcześniej, jeszcze przed wojną z imperium, służył jako podporucznik na statku
zwiadowczym. Z jakiegoś powodu jeden z awaryjnych zbiorników tlenu na mostku eksplodował
wtedy tak nieszczęśliwie, że nie tylko zabił czterech funkcyjnych oficerów, ale zniszczył też
komputer nawigacyjny. Derzhin został jedynym oficerem na pokładzie. Z konieczności przejął
dowództwo. Głównie za sprawą wielkiego szczęścia zdołał potem doprowadzić uszkodzony statek
do najbliższego zamieszkanego świata.
W owym czasie panował akurat sezon na bohaterów, z miejsca bowiem dano Derzhinowi
awans i kilka medali. Pułkownik nie skusił się jednak na karierę wojskowego. Gdy w rok później
wrzawa przycichła i nikt już o nim nie pamiętał, poprosił o zdemobilizowanie. Dzięki
odznaczeniom uzyskał niezbyt eksponowane stanowisko w jednej z korporacji Pasteura.
Tam wyszło na jaw, że dawny wiarus jak nikt potrafi organizować pracę. Awansował szybko.
Pastour powiedział kiedyś, że gdyby wysadzić Derzhina na samotnym asteroidzie, dać mu sześć
robotów i dwa młotki, to po roku prototyp statku miałby już za sobą pierwszy oblot, a na linii
produkcyjnej rosłyby jeszcze trzy alternatywne modele.
Armia zgodziła się, aby pułkownik pozostał w rezerwie. Uznano jego wielką przydatność w
przemyśle. Nie był antymilitarystą, ostatecznie należał do rasy Tahnijczyków. Nigdy nie wątpił w
jej przeznaczenie. Wojna wydawała mu się oczy wista koniecznością.
Wszelako nie palił się, by wrócić w kamasze. Pastour też wolałby nie tracić cennego
pracownika.
Gdy tylko Pastour odkrył cenne źródło wykwalifikowanej siły roboczej w osobach jeńców
wojennych, z miejsca oddelegował Derzhina do realizowania projektu. Wiedział dobrze, że żaden
urzędnik nie zmieni się z dnia na dzień w dobrego nadzorcę. A Derzhin był więcej niż tylko
urzędnikiem.
Do pomocy przydzielono mu Avrentiego, majora służb bezpieczeństwa. On także nie posiadał
praktyki, ale zawodowi pracownicy więzienni byli w cenie i wciąż ich brakowało. Avrenti zaś
uchodził za jednego z najlepszych specjalistów od zapobiegania aktom sabotażu. Ktoś, kto znał się
na podkładaniu minibomb, uszkadzaniu sprzętu i kto wiedział, jak rozpoznać potencjalnego
sabotażystę, nie powinien mieć kłopotów z odłowieniem malkontentów, szczególnie w pilnie
strzeżonym więzieniu.
Avrenti wyglądał na osobę nader niepozorną. Nie rzucał się w oczy, nie zapadał w pamięć.
Mógłby zostać idealnym szpiegiem. Łagodny, nieskłonny do kłótni wygrywał zwykle dzięki
twardej argumentacji i uporowi. Jedyną jego słabostką było upodobanie do noszenia antycznych
okularów. Gdy ktoś pytał majora, czemu nie podda się operacji korygującej, nie każe wszczepić
sobie implantów czy protez, wyjaśniał, że po prostu nie lubi lekarzy. W rzeczywistości nie cierpiał
na żadną wadę wzroku, okulary zaś dawały mu lekką przewagę nad rozmówcą. Miał czym zająć
przez chwilę palce, by w milczeniu obmyślić odpowiedź. Inni osiągali to samo, manipulując
pisadłami, pierścionkami lub z wolna nabijając fajkę.
Obaj wyznaczeni do zadania oficerowie spoglądali teraz z góry na swych podopiecznych.
- Rozumiem, że pora na moje przemówienie - stwierdził w końcu Derzhin.
- Tak byłoby najlepiej - przyznał Avrenti.
- Wie pan, majorze - rzekł z uśmiechem pułkownik - to nie różni się wiele od dotychczas
wypełnianych przeze mnie obowiązków.
- Tak. I dobrze, bo to nie moja działka. A wolałbym nie zmieniać przyzwyczajeń.
- Zabawne. Przemawiałem już do możnych tego świata, do pijanych dokerów, ale z jeńcami
wojennymi nie miałem jeszcze do czynienia. - Avrenti nie odpowiedział, a Derzhin mruknął po
chwili. - Ale to chyba nie będzie trudne. - Muszę przekonać ich tylko, żeby przyłożyli się do pracy.
Ku większej chwale Tahnu. Jeśli posłuchają, zostaną wynagrodzeni widokiem poranka. Jeśli nie...
Lub jeżeli spróbują ucieczki... Nawet imperialni powinni pojąć taką logikę. - Avrenti wciąż
milczał. - Zgadza się pan, majorze? Czy to dobre podejście? Więcej wie pan o wojsku niż ja.
- Niewiele mogę panu pomóc - odezwał się Avrenti. - Nie rozumiem toku myślenia żołnierza,
który znalazł się w rękach nieprzyjaciela, a mimo to nie spróbował przy pierwszej okazji popełnić
samobójstwa.
- No tak - stwierdził obojętnym tonem Derzhin.
Otworzył drzwi i wyszedł na balkon.
Major policji Genrikh czym prędzej wrócił do swej kwatery. Czuł, że jeszcze moment, a nie
wytrzyma.
Już chciał trzasnąć masywnymi drewnianymi drzwiami, gdy opanował się i zamknął je
spokojnie. Zerwał pas, ale wbrew zamiarowi nie cisnął go na podłogę.
Przed chwilą ujrzał coś rodem z koszmaru sennego.
Ale czy to bezpieczne folgować wściekłości? Jaką może mieć pewność, że w jego kwaterze
nie zamontowano pluskiew? Sam nawtykałby ich z tuzin.
Odłożył pas na krzesło, otworzył biurko i wydobył butelkę. Sprawdził, czy zaznaczono na niej
poziom płynu, łyknął potężnie i padł na pryczę.
Jak on to zniesie?
Zaraz przywołał się do porządku. Przecież go ostrzegano. Najpierw ten przydupas lorda
Wichmana, potem sam dostojny pan podczas osobistej audiencji.
Ale jednak.
Zęby nieprzyjemnie zazgrzytały o szyjkę butelki. Genrikh niemal cale życie zajmował się
penalizacją. Był ekspertem w tej dziedzinie. Potrafił poradzić sobie nawet z najbardziej
zatwardziałymi kryminalistami. Zbrodni upatrywał we wszystkim, co zagrażało porządkowi
tahnijskiego społeczeństwa. Nawet w zwykłym nieposłuszeństwie wobec przełożonego.
Matka Genrikha wykonywała najstarszy zawód świata; nawet ona nie znała imienia ojca
swego dziecka. Czasem wyobrażał sobie, że był nim młody zdolny oficer, który zmuszony do
małżeństwa szukał szczęścia w innych kontaktach. Matka nie stawała się w tych snach piękną
księżniczką, ale brak spójności nie szkodził opowieści.
Genrikh wyrastał czując się kimś gorszym. Bał się zawsze, że w końcu ktoś odkryje jego
podejrzane pochodzenie i zrobi z tego użytek. Ale tak czy inaczej stale z niego kpiono. Koledzy
szydzili z nadgorliwego lizusa, który przy każdej okazji biegał na skargę i nieodmiennie do
wszystkiego zgłaszał się na ochotnika.
W nieunikniony sposób trafił do więziennictwa.
Obsesyjne zainteresowanie cudzym morale zaowocowało wyśmienitymi wynikami w pracy na
stanowisku nadzorcy. Dzięki własnemu zepsuciu Genrikh okazał się idealny. Szybko piął się po
szczeblach kariery. Rychło więc uznano go za jednostkę przeznaczoną do wielkich zadań. Gdy
jeszcze przed wojną Rada Tahnu dojrzała niebezpieczeństwo związane z powstawaniem wolnych
związków zawodowych pośród bezlitośnie wykorzystywanych robotników, skorzystano właśnie z
fachowości Genrikha. Kazano mu zniszczyć wszystkich, którzy stają na drodze interesów
przemysłowców. Sprawdził się jako szef oficjalnych związków kompanii. Dobrze też odegrał
swoją rolę jako łamistrajk i informator.
Zalążkowe wolne struktury prędko rozpowszechniły wieść, że każdy wróg Genrikha musiał
liczyć się z kłopotami. Przeciwników Genrikh wybierał wedle własnego uznania i wszystkich
traktował jednako. Jeśli tylko trafiała się okazja, robił z nich sito i podrzucał gdzieś ukradkiem.
Lord Wichman, główny zleceniodawca Genrikha, przymykał oko na tego typu uczynki.
Ostatecznie miast ukarać rzezimieszka, mianował go okresowo dowódcą swojej ochrony. Wiedział,
że w końcu znajdzie dla bezwzględnie lojalnego sługi jakieś odpowiednie stanowisko. Genrikh
rzeczywiście wykazywał ślepe posłuszeństwo wobec lorda. Pasował jak ulał do planu Pasteura i to
niezależnie od tego, co Pastour naprawdę zamierzał.
Genrikh ochłonął wreszcie i już spokojnie pociągnął łyk z butelki. Wyobrażał sobie, co by
zrobił, gdyby był komendantem tego więzienia. Dobry temat. Major aż się uśmiechnął. Bo przecież
nie potrwa długo, a naprawdę nim zostanie.
Taaak.
Ci jeńcy to nie tylko kryminaliści, ale jeszcze tchórze i zdrajcy, pomyślał. Genrikh uznawał za
zdrajcę każdego, kto nie oddawał czci rasie Tahnijczyków.
Dobra, chcecie mieć wykwalifikowanych robotników. Wasza sprawa. Najpierw jednak
musicie nad nimi zapanować. Skłonić do posłuszeństwa. Jak to się robi? Proste. Najpierw należy
wybrać z tego tysiąca przypadkowych stu i zatłuc ich na śmierć.
Nie, poprawił sie w myślach. Wybrać stu i kazać innym, aby zabili współtowarzyszy. Na
zasadzie: albo go zabijesz, albo sam zginiesz. Właśnie. Od razu nabraliby szacunku.
A tutaj? Dach nad głową, wyżywienie! Po co? Niech siedzą na polu, niech jedzą korzonki.
Przecież imperium dysponuje tysiącami rekrutów, którzy na dodatek nie potrafią walczyć do końca.
Trzeba wybić to bydło, wszystkich po kolei, aż nie pozostanie im ani jeden żołnierz.
Zresztą już niedługo pułkownik Derzhin będzie musiał uznać własny błąd i odejdzie.
A wtedy Gernikh urządzi więzienie po swojemu.
Rozdział jedenasty
Po przemówieniu pułkownika Derzhina jeńcy odmaszerowali do swoich kwater. Rozbiegli się.
zaraz po katedrze, aby zbadać każdy kąt.
Po raz pierwszy od czasu schwytania trafili do więzienia, w którym zbywało miejsca.
Najgorszą, czysto nieformalną szykanę każdego obozu stanowił całkowity brak prywatności. Nie
było szans, aby choć przez chwilę cieszyć się samotnością. Tym razem tysiącu jeńcom
pozostawiono do dyspozycji wnętrza obliczone niegdyś na piętnaście tysięcy mieszkańców.
Sten i Alex naradzali się na jednym z dziedzińców.
- Panie Kilgour?
- Tak, podoficerze Horrie?
- Czy już znalazł pan sposób, aby wyleźć z tego grobowca?
- Jeszcze nie. Ale stawiałbym na wschodnie lub zachodnie skrzydło. Lub wprost z
sanktuarium. Najlepiej wygląda zachodnie, kończy się blisko urwiska.
- Racja.
I poszli w głąb południowego skrzydła, najbardziej oddalonego od wejścia, by poszukać sobie
jakichś kwater.
Byli doświadczonymi jeńcami, którzy próbowali zbiec nie raz i nie dwa. Wiedzieli więc, że
aktywność ucieczkową należy uprawiać jak najdalej od własnego miejsca zakwaterowania. Wyjście
pierwszego tunelu umieścili pod własnymi pryczami i szybko poczuli na własnej skórze, jak wielki
błąd popełnili. Co dwadzieścia minut musieli wstawać, by wpuszczać usmolonych kopaczy i
wyciągać worki z ziemią. Inspekcje też nie ułatwiały życia.
Poszukiwania nie trwały długo.
- Czy to nie piękne? - spytał radośnie Alex.
Sten rozejrzał się po pokoju. W myślach od razu ułożył treść ogłoszenia:
DO WYNAJĘCIA
OBSZERNY POKÓJ, dwadzieścia na piętnaście metrów. Miejsca dość na kocie figle. Kota
przynieść własnego. Szczury zapewniamy. Niegdysiejsze biuro zapewne już nie istniejącej
instytucji religijnej. Południowe okna bez zaglądających w nocy reflektorów. Pierwsze piętro
gwarantuje brak kopaczy tunelowych. Ciche sąsiedztwo. Dwa piętra nad głową pozwalają nie
słyszeć tupania strażników, skrobania dachowych uciekinierów, szczurów na strychu i deszczu.
WYPOSAŻENIE: cztery łóżka, z których da się sklecić dwie prycze, pasy odłażącej tapety, resztki
parkietu, szczątki biurka. Bardzo grube, dźwiękoszczelne ściany - mogą się w nich kryć tajne
przejścia. OŚWIETLENIE: pojedyncza żarówka na drucie. Pod napięciem, bo świeci. WODA:
kran na korytarzu. PRAWDZIWA OKAZJA. Wejdź, a nie wyjdziesz.
Właśnie, pomyślał Sten i wesołość go opuściła; Jak stąd wyjść? Alex opukiwał ściany w
poszukiwaniu podsłuchu. Nie było żadnego, natomiast maleńkie i głęboko osadzone okna
wykluczały zastosowanie mikrofonu kierunkowego.
- Wiesz już, co o tym myśleć, Horrie? - Sten przecząco pokiwał głową, więc Alex mruknął: -
A ja owszem. To dlatego, że ja jestem oficerem, a ty tylko prostym żołnierzem. Lepiej się
sprawdzam.
- Szczególnie w pierdlu. Kariera przed tobą.
- Tak czy siak nie tracę ducha. A teraz zamknij jadaczkę i słuchaj. Obiecują, że jak długo sami
nie zaczniemy sprawiać kłopotów, tak długo będziemy dobrze traktowani. Pytanie brzmi: czy
idziemy na te warunki?
Kilgour spoważniał, Sten przestał na moment odgrywać rolę podoficera. Znów wcielił się w
przełożonego Alexa.
- Tak - odparł. - Ten dupek mówił, że mamy pracować w przemyśle zbrojeniowym. Mało
podobnych głupot słyszałem w życiu.
- To może być zabawne - zgodził się Alex.
- Ale gdy tylko nadarzy się okazja, wyrywamy.
- Sami?
- Prócz ciebie znam tu tylko Virunge. Poznasz, kto jest kto? Nie wiadomo, kogo wmieszali w
taki tłum.
- Może więc znajdą się tu jacyś moi pobratymcy?
- Nie sądzę. To obóz jeniecki, nie obora - warknął Sten.
- Masz jakieś pomysły na ucieczkę?
- Widzicie, jak się rozpędził! Ty tutaj jesteś od myślenia, dyplomowany oficerze Kilgour.
Alex skrzywił się niemiłosiernie i wrócił do maskarady. Akurat w porę, po chwili bowiem
ktoś łupnął potężnie w drzwi. Nie był to goryl, ale prawie. Pułkownik Virunga wkuśtykał do
pokoju.
- Tahnijczycy powiedzieli jasno - zaczął bez wstępów. - Posłuszeństwo... Gówno... Przysięga
złożona pod przymusem... nie liczy się...
Sten i Alex w pełni zgodzili się z Virunga.
- Gówno... gówno...
Sten uniósł brwi. Nigdy nie słyszał, żeby N’ranya nadużywał przekleństw. Pułkownik musiał
być naprawdę wściekły.
- Nasza powinność, nasz żołnierski obowiązek to ucieczka. Opór. Mam rację?
Nie dość, że się powtórzył, to jeszcze wypowiedział całe zdanie!
- Tak, sir.
- Wiedziałem... zgodzisz się. Od dziś jesteś Wielkim Iksem.
Alex chciał się odezwać, ale Sten powstrzymał go gestem dłoni.
- Nie może mi pan tego zrobić, pułkowniku.
- Właśnie zrobiłem.
- Cholera. Czemu?
Nieformalna struktura dowodzenia w obozie jenieckim była dość skomplikowana. Stanowisko
oznaczone symbolem “X” należało do najistotniejszych. Sama nazwa, tradycyjnie cytowana jako
“Big X”, wywodziła się jeszcze z zamierzchłej przeszłości, kiedy to nikomu nawet nie śniło się o
imperium. Osoba taka koordynowała wszystkie, ale to absolutnie wszystkie próby ucieczki.
Jednym z etapów hipnotycznego treningu, który przechodzili rekruci imperium, był wykład, “jak
zachować się na wypadek trafienia do niewoli”. Zawierał liczne pożyteczne instrukcje: nie ujawniaj
żadnych informacji wojskowych, o ile nie zostaniesz do tego zmuszony fizyczną bądź psychiczną
presją; nie zgłaszaj się na ochotnika, czekaj na rozkaz; pamiętaj, że nawet w niewoli pozostajesz
żołnierzem; podejmuj walkę za każdym razem, gdy stanie się to możliwe.
A przede wszystkim: uciekaj.
“Big X” przewodził komitetowi ucieczkowemu w obozie i w tej jednej kwestii jego rozkazy
traktowano jako ważniejsze nawet od tych wydawanych przez starszego oficera. Przy mianowaniu
nie kierowano się stopniem. Do pełnienia tej funkcji równie dobrze mógł być wytypowany
szeregowiec jak i na marszałek floty, jednak autorytetu wybranej osoby nikt nie zwykł nigdy
kwestionować. Był to wątpliwy zaszczyt, ponieważ w przypadku zdemaskowania, X zwykle trafiał
na szubienicę. Przy odrobinie szczęścia kończyło się na lobotomii lub zesłaniu do obozu śmierci.
Jednak Stenowi nie o to chodziło.
Doświadczenie w ucieczkach stanowiło podstawowe kryterium doboru, a on rzeczywiście
wyróżniał się pod tym względem. Niestety, przewodniczący komitetu ucieczkowego miał jedynie
pomagać wszystkim chętnym. Żeby wykonywać swe obowiązki, musiał siedzieć murem za
drutami. “Big X” nie mógł zbiec.
Pułkownik Virunga skazał więc Stena na pobyt w obozie aż do końca wojny. Albo do chwili,
gdy Tahnijczycy poznają jego tożsamość i poślą do piachu.
- Czemu?- powtórzył zdziwiony pułkownik. - Bo... ufam ci. Znam. - Inni? Obcy...
Trudno było dyskutować z takimi argumentami. Virunga zasalutował, po czym szybko
wyszedł. Sten i Alex spojrzeli po sobie. Nie znali przekleństw dość dosadnych, aby adekwatnie
wypowiedzieć miotające nimi uczucia. Płakać zaś nie wypadało.
Nich tam, pomyślał Sten. Jeśli sam nie mogę zrobić Tahnijczykom kuku, postaram się o
dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu chętnych, aby urozmaicili im życie.
Dziewięciuset dziewięćdziesięciu ośmiu, poprawił się i spojrzał na Alexa. Jeśli już mam gnić
w tej ruinie, to tylko w przyzwoitym towarzystwie.
Rozdział dwunasty
Kapitan Lo Prek wpatrywał się w wyświechtaną kartkę pocztową.
Wreszcie. Normalny człowiek krzyczałby z radości lub zgrzytał bojowo zębami.
Ale nie Prek. Zapisana na kartoniku informacja potwierdzała jedynie jego wcześniejsze
przypuszczenia. Sten żył. A co więcej, znajdował się w zasięgu Preka.
Kapitan wymyślił bardzo niekonwencjonalną metodę weryfikacji domysłów. Aby ją
zrealizować nie potrzebował zgody swoich przełożonych. Nie musiał fatygować wywiadu. Po
prostu siadł i napisał list.
Potem wysłał to pismo (w dodatkowej kopercie) do solidnie zakamuflowanego agenta na
obszarze imperium. Człowiek ów zadziałał zgodnie z instrukcją i wrzucił przesyłkę do skrzynki.
Na odwrocie koperty podał adres jednego ze swych “bezpiecznych” domów.
Pod listem widniał podpis niejakiego Mike’a Davisa. Davisów było na pęczki, ten akurat
przedstawił się jako dawny kolega Stena z kursu rekruckiego. Tekst zaczynał się od słów “Wiem,
że na pewno mnie nie pamiętasz”.
... szybko się stamtąd zmyłem i ostatecznie nie trafiłem do gwardii. Zrobili ze mnie piekarza.
Może i dobrze.
Służba przeszła bez sensacji. Odrobiłem swoje przy bułeczkach, do cywila poszedłem jeszcze
przed wojną.
Ożeniłem się, mam teraz troje urwisów i otwieram własny interes. Zgadnij, jaki. Oczywiście,
piekarnię.
Wziąłem tyle kredytów, że nawet te drobne, które dostaję za wojsko też się przydają.
Przypadkiem dowiedziałem się, że pewien kapitan imieniem Sten dowodzi obecnie ochroną
imperatora. Zawsze wiedziałem, że daleko zajdziesz.
Powiedziałem o tym mojej starej. Śmiała się, że chyba spuchnę z dumy, że kiedyś Cię znałem.
To i siadłem, żeby skrobnąć do Ciebie kilka słów. Może znajdziesz czas, aby mi odpisać.
Byłoby mi bardzo miło. Chciałbym pokazać Twój list swojej żonie, żeby nie myślała że
zmyślałem.
Odwdzięczę Ci się, ale dopiero wtedy, gdy wpadniesz na Ulthor-13. Zobaczysz, jakie tu są
specjały. Pamiętaj o mnie.
Twój bardzo dawny kumpel Mike Davis
Prek nic nie ryzykował. Gdyby dostał odpowiedź, wiedziałby, że Sten wciąż służy w gwardii.
Brak odzewu oznaczałby mniej więcej to samo. List doszedł. Po prawdzie Prek miał do imperialnej
poczty większe zaufanie niż obywatele imperium.
Ostatecznie jednak otrzymał krótką, służbową notatkę.
Szanowny obywatelu Davis,
niestety, Pański list adresowany do komandora Stena nie mógł zostać doręczony.
Zgodnie z posiadanymi przez nas informacjami, marynarka imperium uznała komandora
Stena za zaginionego podczas walk w rejonie Światów Pogranicza.
Jeśli pożąda Pan bliższych danych, proszę się skontaktować...
Z wyrazami współczucia...
Prek wiedział, że to dobry początek poszukiwań. Sten nadal pozostawał przy życiu, a poza
tym znajdował się w zasięgu ręki. Był jeńcem.
Prek nie przyjmował do wiadomości, że Sten mógł umrzeć podczas jakiegoś starcia lub w
obozie. Żył i kropka. Musiał żyć.
Kapitan włączył komputer, aby przejrzeć wszystkie katalogi imperialnych jeńców wziętych do
niewoli w Światach Pogranicza. Czuł, że jest bardzo blisko mordercy ukochanego brata.
Księga druga
SUKI
Rozdział trzynasty
Pierwsza próba ucieczki należała do tych z gatunku szalonych.
Kapitan Michele St. Clair przez dwa tygodnie uważnie obserwowała porządek formowania
pierwszych grup roboczych, które wychodziły do miasta, aż wydało się jej, że znalazła sposób.
Procedura była zawszą taka sama: po apelu porannym major Genrigh wyznaczał jakąś liczbę
więźniów do danego zadania. Oddziały szykowano na północnym dziedzińcu i dodawano eskortę
składającą się z jednego podoficera i sześciu strażników na dziesięciu jeńców. Tahnijczycy woleli
dmuchać na zimne.
Więźniowie jeszcze nie doszli do ładu w kwestii etyki pracy, jednak St. Clair nie brała udziału
w tych dyskusjach. Dowodzono, że praca, nawet przymusowa, przynosi korzyści przeciwnikowi.
Wszelako odmowa wykonania jakichś czynności przysparza więźniowi kłopotów. W zasadzie
jednego tylko, ale za to poważnego. St. Clair oba stanowiska uważała za absurdalne. Wiedziała, że
najgorszym wrogiem więźnia jest nuda i bezczynność, dlatego chętnie przyłączała się do grup
wychodzących poza katedrę. W mieście ucieczka powinna być łatwiejsza, myślała. Na wszelki
wypadek nie próbowała wyliczyć dokładnie szans, ale też nie istniała taka potrzeba.
Michele St. Clair od urodzenia zdradzała zamiłowania do hazardu i nawet cieszyła się z
ryzykownego sposobu życia, którym ostatnio uraczył ją los.
Wcześnie pojęła, jakie możliwości kariery stwarza jej ojczysta planeta, jedno z
najważniejszych centrów tranzytowych imperium. Starannie wszystkie rozważyła. Mogła zostać
prostytutką lub zaciągnąć się na jakiś statek, jednak oba warianty wiązały się z nudą typową dla
usystematyzowanej egzystencji. Rozważała też ewentualność prowadzenia baru, ale taka
działalność całkowicie by ją uziemiła. Wybrała więc karierę zawodowego gracza. Poczekała tylko,
aż będzie dość wysoka, by nieco wystawać ponad blat stołu. Wcześniej krupierzy udawali, że jej
nie widzą.
Nauczyła się skubać naiwnych i oszukiwać szulerów. Wiedziała, kiedy nie stawiać, kiedy
przerwać, by nie stracić więcej, lub w którym momencie zebrać całość wygranej i zniknąć na jakiś
czas z planety. Wiedziała też, co chyba najistotniejsze, kiedy nie grać. Wielokroć bywała
zrujnowana, jeszcze częściej pławiła siew bogactwie. Dążyła do wysokich wygranych, bo to
podnosiło prestiż zawodowca, ale potem wydawała te pieniądze dość lekką ręką.
Znano ją pod setką różnych imion na tysiącu planet. Miała też liczne przezwiska, które
powstawały według jednego klucza. Michele St. Clair niezmiennie kojarzono z jakimś bystrym i
zazwyczaj urodziwym, niedużym drapieżnikiem.
Jednak od paru lat fortuna jakby przestała dziewczynie sprzyjać.
Grywając zwykle z osobami najmożniejszymi, postarała się o kilka tożsamości. Wszystkie
otulała lekka mgiełka niedopowiedzeń. Najbardziej lubiła rolę agenta handlowego Imperialnej
Floty. Ponieważ generalnie szanowała prawo, faktycznie uzyskała stopień oficerski, oczywiście
jako rezerwistka.
Niestety, nigdy nie zwracała większej uwagi na politykę. Gdy wybuchła wojna, skubała
właśnie bogatych turystów na jednym ze światów wypoczynkowych, gdzie znajdował się również
niewielki garnizon. Specjalny agent floty otrzymał powołanie i na nic zdały się wszelkie
tłumaczenia: nazbyt skutecznie odgrywana rola przywiodła japo miesiącu do kapitańskich pagonów
oraz stanowiska zastępcy dowódcy jednostki transportowej.
Pewnego dnia konwój, w którym leciał statek Michele, trafił na zasadzkę Tahnijczyków i tym
sposobem dziewczyna została jeńcem.
Szczęśliwie, jak wszyscy hazardziści, była urodzoną optymistką. Już w pierwszym obozie
zaczęła znowu przyjmować zakłady. Jaka jest szansa przetrwania w takim miejscu? Przyjrzała się
wywożonym stosom ciał i uznała, że dziewięćdziesiąt do dziesięciu - przeciwko.
Jaka była szansa, że idąc na kolaborację, poprawi swój los? To zależało od dwóch czynników.
Czy Tahnijczycy wygrają wojnę? Sześćdziesiąt dwa do trzydziestu ośmiu - przeciwka Czy
imperium pokona wroga: sześćdziesiąt do czterdziestu - za. Czy więc kolaborować? Siedemdziesiąt
trzy do dwudziestu siedmiu - przeciwko.
Co zatem robić? Uciekać.
Nie próbowała wyliczyć własnych szans, by nie wzbudzać fałszywych nadziei w sercach
pozostałych więźniów. Czemu tak właśnie? Uważała się za lepszą od współtowarzyszy niedoli.
Powód? Oni byli żołnierzami, ona nie.
Michele St. Clair rozpoczęła kolejny rozdział w swoim życiu. Otrzymała też nowe
przezwisko: Węgorka. Uciekać próbowała dwadzieścia razy, zwykle solo. Nigdy nie udało się jej
pozostać na wolności dłużej niż cztery dni, jednak zawsze wywijała się przewidzianej karze. A to
komendant miał dobry dzień, a to z jakichś powodów dawano wiarę jej słowom, że znalazła się za
drutami tylko przypadkiem (i bardzo przeprasza). W ostateczności potrafiła się gdzieś zaszyć i
przeczekać, aż wywołana przez nią burza minie.
Obecnie szykowała się do dwudziestej pierwszej próby.
Uważnie obserwowała cały rytuał formowania grup roboczych i wyprowadzania ich poza
katedrę. Szurając nogami pośrodku trzydziestoosobowego zespołu, łowiła każdy szczegół.
Najpierw trzeba było przejść pojedynczo przez wszystkie trzy bramy. Przy każdej
przeszukiwano i liczono jeńców. Potem prowadzono oddział przez dziedziniec straży do ostatniej
bramy.
St. Clair przepchnęła się ze środka do zewnętrznego szeregu. Otworzono wrota.
Już wcześniej dziewczyna zauważyła, że przy każdym wyjściu z katedry strażnicy przystają na
chwilę na baczność, zwracają się twarzami ku flagom wiszącym po obu stronach furty i oddają
honory.
Pięć sekund nieuwagi.
Aż za wiele.
W pierwszej sekundzie odtrąciła łokciem najbliższego więźnia i skoczyła na wijącą się ku
miastu drogę. Sześć przeciwko trzem, że mnie nie widzą, pomyślała przelotnie. Pięć przeciwko
dwóm, że gdzieś tu będzie boczna ścieżka. Dziewięć przeciwko jednemu, że nawet jeśli trafię na
urwisko, to znajdę jakąś półkę czy szczelinę, która pozwoli mi zejść z linii strzału.
Metr przed przepaścią St. Clair pojęła, że wszystkie zakłady wzięły w łeb. Zatrzymała się.
Ściana opadała pionową gładzią dobre sto metrów i nie dawała ani wsparcia, ani ochrony.
Zwietrzałe skalne występy mogłyby skusić co najwyżej samobójcę.
Rozległy się wrzaski, huknął strzał. St. Clair uniosła ręce, obróciła się i poczekała, aż podejdą
strażnicy.
- Szesnaście do trzech, że nigdy nie nauczę się latać! - krzyknęła, nim cios kolbą w dołek
powalił ją na ziemię.
Pot zalewał Alexowi czoło. Prymitywny wytrych znów ześliznął się z małego metalowego
kółka wewnątrz zamka. Trzy zębatki poddały się już wcześniej i intuicja podpowiadała Kilgourowi,
że cel jest już bliżej niż dalej.
Znów skucha! Miast wrzasnąć gromkim głosem powszechnie znane obraźliwe słowo, Alex
tylko otarł spływające mu po twarzy krople potu, skrzypnął zdrętwiałym w pochyleniu
kręgosłupem i zaczął od nowa.
Dwaj stojący z tyłu towarzysze zapewne komentowali jego wysiłki. Nie wiedział na pewno,
bo ich rozmowa toczyła się w ciszy.
- Cierpliwości, chłopaki - sapnął, chociaż nikt go nie poganiał. - Już prawie kończę.
- Nie ma sprawy - odparł blondyn. - Kraulszavn i ja nie lubimy zbytniego pośpiechu.
Kraulszavn wyczekująco spojrzał na rosłego przyjaciela. Sorensen poruszył palcami,
tłumacząc zdanie. Kraulszavn przytaknął energicznie i też pokazał coś na migi.
- Co on powiedział? - spytał Alex.
- Że jeśli nasze podejrzenia co do zawartości tego pokoju są słuszne, to warto czekać.
Alex mruknął coś pod nosem i zajął się wytrychem.
Kraulszavn wraz z Sorensenem tworzyli najdziwniejszą parę pod słońcem. Obaj należeli do
konspiracyjnej organizacji Stena.
Sorensen był typowym chłopakiem ze wsi. Wykarmiony zdrową żywnością, wyhodował
mięśnie twarde jak stal, jednak przy każdym, nawet najdrobniejszym wysiłku jego blada skóra
oblewała się rumieńcem. Wyrażał się niczym wzorowy absolwent szkółki niedzielnej i trudno
byłoby nazwać go nadmiernie bystrym.
Alex uważał takie ślamazarne zachowanie za grę pozorów. W czasie służby w sekcji
Modliszki spotkał przynajmniej kilku podobnych osobników i wiedział, ile naprawdę są warci.
Niewinny wygląd, niezbyt szybki przewód myślowy, powolne reakcje - te cechy dotyczyły jedynie
spraw codziennych; faktycznie jednak podobni Sorensenowi chłopcy posiadali nad wyraz sprawne
mózgi. Alex podejrzewał wręcz, że Sorensen należał do jakiegoś rozbitego zespołu lub też mógł
być “uśpionym” członkiem sekcji Modliszki. Jednak Kilgour nawet o tonie pytał, młodzian i tak by
nie odpowiedział. A szkoda, bo gdyby Alex znał stosowne hasło, jeńcy zyskaliby nader wydajny, a
samobieżny komputer bojowy. To natomiast zwiększyłoby ich szansę.
Podobnie jak wszyscy pobratymcy Sorensena, on także nie znał się na ludziach. Jego bracia i
siostry byli ulubionymi ofiarami rozmaitych szalbierzy oraz wędrownych oszustów. Rzecz
przedstawiała się na tyle fatalnie, że imperialny gubernator rodzinnej planety chłopaka musiał
surowo zakazać urządzania jakichkolwiek festynów, zabaw czy nawet jarmarków. Z drugiej strony,
wystarczyło pokazać Sorensenowi pewien odległy punkt i określić rodzaj broni, a ten
“nierozgarnięty” wieśniak natychmiast bezbłędnie wyliczał trajektorię, kąt podniesienia i poprawkę
na wiatr.
Był niewątpliwie cennym znaleziskiem. Tym cenniejszym, że przyjaźnił się z Kraulszavnem.
Wytrych chwycił. Alex przekręcił go powoli. Poczuł, jak ostatnia zębatka wsuwa się na
miejsce. Jeszcze kilka manewrów, a zamek w końcu ulegnie. Szczęknęła przeciwwaga. Kilgour
odstąpił od drzwi i pchnął je lekko. Jęknęły zawiasy.
Kraulszavn pokazał coś, co zapewne oznaczało gratulacje. Chociaż... ostatnie poruszenie
jednego z palców sugerowało podejrzaną poufałość. “Dziadku?” Alex spojrzał wyczekująco na
Sorensena, ale ten ani kwapił się do tłumaczenia. Patrzył tylko niewinnymi oczami.
- Odnoszę wrażenie, że twojemu kumplowi zebrało się na żarty - warknął Alex.
- Wykluczone, panie Kilgour.
Obrócił się do Kraulszavna, aby przekazać mu treść rozmowy. Tamten otworzył bezgłośnie
usta i przykrył je delikatną, futrzastą łapką, jakby tłumił śmiech. Alex nie zdołał utrzymać powagi.
- Dobra, rozumiem, że nasz Kraulszavn nie miał nic złego na myśli. Ale wiecie, chłopaki, w
tym pokoju może straszyć.
- Duchy? - spytał niedowierzająco Sorensen i przekazał rzecz koledze. “To zabawne”,
zasygnalizował tamten.
- Śmiejcie się, ale Tahnijczycy opowiadają o katedrze takie rzeczy, że włos na nogach jeży się
i płonie.
Alex wszedł pierwszy. Mimo powątpiewania w zjawiska nadprzyrodzone, Sorensen i
Kraulszavn odczekali chwilę, nim podążyli w jego ślady.
Kraulszavn miał szczególne powody do wahania.
Jak każdy dorosły Struth, Kraulszavn kładł opowieści o duchach między bajki. Pamiętał
wszakże, że podobne historie odgrywały niegdyś wielką rolę w śpiewanej tradycji jego rasy.
Ledwo opierzone pisklaki kuliły się w gniazdach, słuchając o upiorach i sępołakach. Strach przed
nieznanym był najlepszą obroną dla nieporadnych młodziaków o miękkich jeszcze dzióbkach.
Struthowie rozwinęli się na planecie mogącej ciężko przerazić każdego postronnego
obserwatora. Roiło się na niej od istot wyposażonych w pazury, szpony, kły i ostre dzioby.
Przeżywał najsprytniejszy, reszta kończyła w cudzych żołądkach.
W czasach prehistorycznych Struthowie stanęli niegdyś przed perspektywą całkowitej
zagłady. Chociaż potrafili latać, byli za mali, aby skutecznie się bronić, natomiast zbyt duzi, żeby
schować się pod byle liściem. Na dodatek słyszeli jedynie ultradźwięki, co pozwalało przywódcy
dyskretnie prowadzić stado w powietrzu, uniemożliwiało jednak wczesne wykrycie coraz to
nowszych wrogów.
Liczebność Struthów spadła do zaledwie paru stad, gdy ostatecznie zdołali oni umknąć na
niewielki kontynent, odizolowany od głównego masywu. To był raj - obfitość wszelkiego jadła i
brak zagrożenia. Kolejne pokolenia wyrastały coraz większe, skrzydła im malały, aż w końcu
przekształciły się w chwytne kończyny. Już jako nieloty Struthowie nauczyli się posługiwać
narzędziami. Ich głośnie nie pozwalały na bogatą modulację ultradźwięków, więc szybko
wykształcili system porozumiewania się podobny do języka głuchoniemych.
Okazało się to wręcz niezbędne. Z każdym rokiem stada stawały się coraz liczniejsze i
naturalnym biegiem rzeczy pojawiła się konieczność współpracy. Wyspecjalizowane w
pozyskiwaniu żywności grupki musiały się wzajemnie komunikować.
Z początku przekazywały sobie proste stwierdzenia: “Coś smacznego jest pod tym kamieniem.
Ty podnosisz. Ja biorę. Potem się dzielimy”. Z czasem wykształcił się z tego cały język, a stopień
opanowania wszystkich jego znaków świadczył o statusie społecznym. Szczególnie ceniono tych,
którzy w paru prostych gestach potrafili zawrzeć nawet bardzo złożone myśli. Tak narodzili się
wśród Struthów filozofowie. Pędząca spokojne życie rasa już była bliska wynalezienia pisma, gdy
zdarzyło się nieszczęście.
Ruchy górotworu wyniosły ku powierzchni dość skał, by utworzyły one groblę łączącą wyspę
ze stałym lądem. Najpierw drogą tą nadeszły drobne zwierzątka, potem stada gryzoni. Na końcu
pojawiły się drapieżniki. Struthowie stanowili łatwą zdobycz. Po setkach tysięcy lat spokoju znów
stanęli w obliczu zagłady.
Tym razem jednak nie byli bez szans. Dawne ptasie stada przekształciły się już w zdolne do
współpracy plemiona. Struthowie nauczyli się budować gniazda w trudno dostępnych okolicach.
Podzielili się na mniejsze grupy. Zbieraniem żywności zajmowały się specjalnie wyznaczone pary.
Okazało się, że tak właśnie jest najlepiej. Gdy jeden osobnik pracował, drugi lustrował okolicę. W
razie niebezpieczeństwa mieli czas na ucieczkę. Jeśli jednak dochodziło do walki, dwaj
współdziałający i uzbrojeni Struthowie mogli zabić w zasadzie każdego drapieżnika.
Życie w nielicznych, doskonale kryjących się wspólnotach, miało swoje dobre strony,
zmuszało jednak do pozostawiania gniazd bez opieki, czasem na dość długo. Pojawił się więc
kolejny problem: jak skłonić młode, aby cierpliwie siedziały na kuprach? Postanowiono
wykorzystać (i rozwinąć) naturalny u młodziaków lęk przed nieznanym. Pisklaki z otwartymi
dzióbkami wysłuchiwały opowieści o okrutnych upiorach dopadających każdego malucha, który
niepomny na ostrzeżenia rodziców wyszedł samowolnie z gniazda. Najczęściej opisywanym złym
charakterem był pazurecznik, wielkie latające bydlę spadające z nieba niczym grom i porywające
małego Strutha do swej mrocznej siedziby, gdzie małe pazureczniki zjadały ofiarę żywcem. Grozą
wiało też od Wielkiego Kła, upiora leśnego czatującego na grupki niegrzecznych berbeci. Łapał je,
część pożerał sam, aby nie uciekły. Potem wracał z kumplami i urządzali sobie ucztę.
I to działało. Dzieciaki siedziały posłusznie w gniazdach tak długo, aż prawie dorosłe mogły
brać udział w wyprawach gromady. Tak mijały lata, aż Struthowie pojęli w końcu, że ich
prześladowcy nie dorównują im inteligencją. Zmęczeni wiecznym kryciem się na kamienistych
wyżynach, zeszli w doliny i zaczęli tępić drapieżców. Polowali dotąd, aż nikt nie warczał już na
nich zza krzaka. Potem przenieśli się na kontynent. Nim minęły dwa stulecia, opanowali całą
planetę. Pozbyli się wszystkich naturalnych wrogów i na tym poprzestali. W odróżnieniu od tylu
innych ras, zamiast zacząć wojny międzyplemienne, upodobali sobie życie w pokoju. Ich
największą pasję stanowiło doskonalenie niezwykłego języka, który rychło doczekał się wersji
pisanej
W chwili, gdy Struthów odkryło imperium, doszli oni do etapu czystej matematyki. Tworzone
przez nich programy komputerowe były wprawdzie prymitywne (gdy porównać je z imperialnymi
standardami), ale okazały się genialne w swojej prostocie.
Obdarzeni matematycznym talentem Struthowie od razu stali się najbardziej pożądanymi
fachowcami od programowania. Jako wybitnym specjalistom płacono im bardzo dużo, więc
większość przedstawicieli rasy pławiła się w luksusie. Tyle tylko, że każdy ich kontrakt musiał
zawierać jedną, nigdzie indziej nie spotykaną klauzulę: dotyczył zawsze dwóch Struthów.
Pracowali albo w parze, albo wcale. Jeden nie miałby z kim rozmawiać, a wszyscy wiedzieli, że
samotność wpędzała Struthów w śmiertelnie groźną depresję.
W chwili spotkania z Sorensenem Kraulszavn był jeszcze całkiem żwawy, ale każdy dzień
spędzony za drutami pogarszał jego kondycję. Do niewoli trafił jako kontraktowy cywilny
pracownik służb pomocniczych. Jego kompan zginął podczas pierwszej potyczki. Kraulszavn
jakimś cudem przetrwał inwazję.
Sorensen nie spotkał jeszcze nikogo równie bezbronnego, więc odruchowo otoczył troskliwą
opieką to chodzące nieszczęście. Wbrew pozorom, nowi przyjaciele mieli zbliżone sposoby
myślenia. Nauka języka migowego nie przysporzyła Sorensonowi żadnych kłopotów. Rychło
pogadywał z Kraulszavnem niczym rodowity Struth. Ptakowaty odzyskał apetyt, wróciła mu chęć
życia.
Tworzyli zgraną parę. Niewiele brakowało, a powiodłaby im się pierwsza wspólna próba
ucieczki. Szykowali się właśnie do następnej, gdy zostali przeniesieni do Koldyeze.
Kilgour natychmiast się na nich poznał i zrozumiał, że są zbawieniem. Potencjalnym
uciekinierom najbardziej brakowało mocy obliczeniowej. Zwykły komputer mógłby zaoszczędzić
wielu lat pracy i przygotowań.
Sorensen i Kraulszavn stwierdzili, że wszystko da się zrobić. Jeśli dostaną choć jeden sprawny
chip, wtedy zbudują odpowiednie urządzenie. Napiszą nawet język na tyle prosty, by miniaturowa
maszynka działała.
Alex był niemal pewien, że właśnie otwarty pokój dostarczy im potrzebnego surowca aż w
nadmiarze.
Już podczas kreślenia pierwszych projektów, niegdysiejsi twórcy katedry pomyśleli o
urozmaiceniu bryły gmachu witrażami. Szybko też pojęli, że czeka ich nie lada zadanie. Musieli
ożywić sztukę, która zanikła tysiące lat wcześniej. Próba zastosowania współczesnych technologii
przyniosła raczej żałosne skutki. Mimo licznych eksperymentów, budowniczy ani razu nie uzyskali
niczego, co choć w zarysie przypominałoby dzieła dawnych mistrzów.
Ostatecznie poszukawszy rady w dawnych księgach, trafili na zapiski witraży sty imieniem
Rugerus. Starannie odtworzyli wszystkie jego metody. Miast laserami, cięli szkło ołowiowe
rozgrzanym żelazem. Krawędzie wygładzali drobnym pumeksem. Do barwienia używali
domieszek soli metali oraz zmielonych na proszek drogocennych kamieni.
W otwartym przez Kilgoura pokoju znajdował się jeden z warsztatów. Mnisi z Koldyeze
pracowali w nim przez wiele pokoleń. Wszystko pokrywał kurz, podłogę zaścielały trudne do
zidentyfikowania śmieci i szczątki. Trwało chwilę, nim eksploratorzy zdołali rozpoznać
poszczególne znaleziska.
Kraulszavn otworzył szafkę i aż zamachał rękami, ujrzawszy zawartość. Zaraz też wyciągnął
ze środka taflę grubego szkła, a następnie podsunął ją Alexowi pod nos. Kilgour się żachnął.
- Szkła nie widziałem, czy co? Czemu on się tak podnieca?
- Mówi, że takiego właśnie materiału używali Struthowie przy konstruowaniu swoich
wczesnych komputerów.
Alex rozważył sprawę.
- Aha, płyta montażowa. Znaczy, mamy już coś na początek.
Patrząc na przetrząsających wnętrze towarzyszy, Kilgour zastanawiał się, jak najlepiej
potraktować szkło, by umocować na nim obwody. Może uda się znaleźć jakieś żrące świństwo. Kto
tu jest dobry z chemii?
Kraulszavn znów się ożywił. Alex podszedł bliżej. Ptakowaty usiłował wydobyć jakiś
przedmiot spod stosu beczułek. Szkot zrobił to jednym ruchem. Odbili wieko i znieruchomieli.
Skrzynka zawierała masę złotych płatków.
- No tak, potrząśnij mnichem, a złoto się sypnie - mruknął Alex, który antyklerykalizm wyssał
z mlekiem matki. Akcja w Gromadzie Wilka wzmocniła zaś w nim tę wrogą postawę.
Kraulszavn wskazał na płatki, potem na szkło. Sprawa przedstawiała się jasno i Kilgour nie
musiał o nic pytać. Mieli już materiał na obwody komputera. Nawet jeśli maszynka okaże się nad
wyraz tępa, będzie przynajmniej coś warta.
Zanim jednak zdołali przeszukać wszystkie kąty, rozległo się ogłuszające wycie syren..
Alex znalazł Stena na blankach. Uspokoił się już nieco. Nawet jego żołądek przenicowany
zawodzeniem alarmów, wrócił na swoje miejsce. Spojrzeli na wewnętrzny dziedziniec. Po chwili
wiedzieli, skąd to całe zamieszanie.
Kapitan St. Clair, nieprzytomna i pokrwawiona, mijała ostatnią z trzech bram. Strażnicy
ciągnęli krnąbrną dziewczynę ku miejscu przewidzianemu przez Tahnijczyków na karcer.
- Kto to jest? - spytał Sten.
- Nie mam pojęcia. Ale się dowiem. Wygląda, jakby jeszcze żyła.
Obaj doskonale zdawali sobie sprawę, co teraz nastąpi.
- Więźniowie! - zachrypiał głośnik. - Uwaga! Mówi pułkownik Derzhin. Ktoś z waszych
szeregów próbował ucieczki. Bez powodzenia. Zgodnie z ostrzeżeniem, brak dyscypliny pociągnie
za sobą karę.
Sten wstrzymał oddech.
- Zatrzymana spędzi trzydzieści dni w odosobnieniu. O chlebie i wodzie. Ale na tym nie
koniec.
- Dalej, sukinsynu - syknął Alex.
- Wszyscy więźniowie udadzą się natychmiast do swoich cel i pozostaną w nich przez
dwadzieścia cztery godziny. Skoro nie będziecie przez tę dobę pracować, nie dostaniecie jeść. Kto
wyjdzie z celi przed czasem, zostanie zastrzelony.
Głośnik umilkł.
- Znów to samo - mruknął Sten, kierując się w głąb katedry. - I jeszcze jedno. Niech
zapamiętają. Następnemu takiemu bohaterowi osobiście nogi z tyłka powyrywam, żeby nie biegał.
Słowo.
- Dopilnuję, aby ta informacja się rozniosła, szefie.
Rozdział czternasty
Sten nie mógł poprzestać na wyzywaniu podopiecznych od kapuścianych łbów, musiał zrobić
coś konkretnego. Wiedział, że jeśli czym prędzej nie zabierze się za organizację pierwszych
ucieczek, dyscyplina pójdzie w strzępy, a co więksi zapaleńcy zaczną ignorować jego rozkazy.
Uciekanie z niewoli to rodzaj sztuki (wyzwolonej), do której uprawiania dodatkowo
zobowiązywało otoczenie, czyli wiekowa katedra. Prawdziwa ucieczka wymaga współpracy
polegającej na czymś więcej, niż zbiorowe wygrzebywanie dziury w ziemi czy gromadne
trzymanie drabiny. Wymaga też konspiracji.
Schemat organizacyjny konspiratorów winien przypominać dwie zestawione wierzchołkami
piramidy. Szczyt pierwszej tworzyli obserwatorzy i strażnicy. Podlegali im o wiele liczniejsi cieśle,
rękodzielnicy i inni specjaliści.
Ta grupa nie była zwykle przewidziana do ucieczki.
Przewodził jej “Big X”, koordynator wszystkich wysiłków i łącznik pomiędzy organizatorami
a samymi potencjalnymi zbiegami.
Na każdym poziomie należało zachowywać maksymalne środki bezpieczeństwa. Organizacja
musiała być chroniona przed wykryciem, to z jednej strony, z drugiej zaś szczegóły planowanej
ucieczki powinny pozostać sekretem do ostatniej chwili nawet dla najbardziej zainteresowanych.
Alex ujął to prosto:
- Myślcie sobie o mnie, co chcecie, ale od dzisiaj przy stole rozmawiamy wyłącznie o
pogodzie.
Najwięcej problemów nie nastręczali wcale strażnicy, tych łatwo dawało się uniknąć. Gorzej
ze współwięźniami. Wywiad Tahnijczyków całkiem słusznie uchodził za dość skuteczny i Sten nie
wątpił, że wśród jeńców jest przynajmniej jeden podstawiony agent. A najpewniej w grę wchodziło
kilku tajniaków. Należało ich czym prędzej wykryć i usunąć. Dokładnie rzecz biorąc, powinni
zniknąć bez śladu, ponieważ co dla jeńców było egzekucją za zdradę, dla komendanta stanowiłoby
zwykłe morderstwo. Po co więc ściągać sobie na głowę surowe sankcje. Sten podniósł Alexa i jego
bandę rzezimieszków do godności ciała lustracyjnego i rozpoczął rekrutację. Mimo ryzyka nie
mógł dłużej zwlekać.
Zmartwień dostarczali też ci współtowarzysze niedoli, którzy z różnych powodów nie mieli
ochoty w jakikolwiek sposób wiązać się ze Stenem i dystansowali się wobec jego zamiarów. Jedni
cierpieli na klaustrofobię, drudzy zdziwaczeli i pędzili życie odludków, inni uważali się za
samotnych wojowników, toteż planowali ucieczkę w pojedynkę. Przedstawiciele tej ostatniej grupy
byli szczególnie groźni. Lekceważyli koordynację działań i mogli przypadkowo pokrzyżować szyki
pozostałym. Sten wiedział, że przy sporej dozie szczęścia zdoła dowiedzieć się najwyżej o połowie
planowanych ucieczek. Znakomita większość jeńców nie znała go, a zatem traktowała podobnie jak
on ich: nieufnie.
Sten właśnie męczył kolację w swojej celi, gdy usłyszał szuranie pod drzwiami. Bez żalu
odstawił miskę, spojrzał na przybyłego i zbladł.
W progu stał Lay Reader Cristata.
Cristata nie pełnił żadnej ważnej funkcji w organizacji, gdyż wciąż uznawał się za cywila,
który tylko przypadkiem trafił między jeńców wojennych. Nieustannie trzeba było przywoływać
Cristate do porządku. Odmawiał wykonania dowolnego rozkazu twierdząc, że dyscyplina
wojskowa go nie obowiązuje. Nie salutował nikomu, nawet strażnikom. Jak dotąd nie trafił do
karceru, ale takie kuszenie losu nie mogło się dobrze skończyć. A że go lubiano... Jego drużyna
pierwsza zgłosiła się na ochotnika do służby w koszmarnej kuchni. Wziął pod opiekę obrośniętą
grzybem klitkę służącą za obozowy szpitalik. Nie miał nic przeciwko czyszczeniu latryn. Bez
słowa skargi czuwał dzień i noc przy każdym chorym.
Sten zastanawiał się nad celem niespodziewanej wizyty Laya Readera. Może odkrył, że ich
racje żywnościowe pochodzą z wojskowych zapasów i zamierzał złożyć uroczysty protest? Ale
czemu nie poszedł z tym do Virungi?
- Tak?
- Czy mogę wejść? - zapytał gość, a ujrzawszy zapraszający gest Stena, przekroczył próg i
zamknął za sobą drzwi. - Rozumiem, że pełni pan tu szczególną funkcję - wykrztusił. - Słyszałem,
że odpowiada pan za próby ucieczek.
Sten mruknął coś niezobowiązująco. Czy Cristata mógł być agentem Tahnijczyków? Nie,
takich cudów nie ma.
- Zdecydowaliśmy, że powinienem spotkać się z panem i zaklepać miejsce w grafiku
ucieczek.
- Wy chcecie zbiec?
- A czemu nie? Jak inaczej uwolnić się od tych mundurów i regulaminów? Łącznie jest nas
czworo.
- Co zamierzacie? - Drążymy tunel.
- Tunel? - powtórzył ze zdziwieniem Sten, spoglądając na smukłe i delikatne dłonie Cristaty.
Ten pojął, w czym rzecz, i napiął muskuły. Robiły wrażenie. Spod opuszków palców wyjrzały
solidne szpony.
- W razie potrzeby potrafię sobie radzić z oporną materią. Kiedyś byłem inżynierem
kopalnianym.
Sten aż się uśmiechnął.
- Tahnijczycy nawet nie wiedzą, kogo tu przetrzymują.
- Zapewne. Ale sami są sobie winni. Zmuszając mnie do wykonywania tylu bezsensownych
rozkazów, stracili szansę poznania moich prawdziwych możliwości. W tych okolicznościach
uznałem, że kłamiąc, nie popełnię grzechu wobec Najwyższego.
- Gdzie kopiecie?
- Usunęliśmy część posadzki na parterze wschodniego skrzydła. Kierujemy się prosto poza
mury.
Sten przypomniał sobie plan Koldyeze.
- To będzie długi tunel. Stamtąd jest chyba najdalej do urwiska.
- Owszem. Mamy jednak nadzieję, że dzięki temu zmniejszamy szansę wykrycia wejścia do
wykopu.
- Ile wam jeszcze zostało?
- Już niewiele. Samo kopanie idzie łatwo, ponieważ drążymy poniżej poziomu fundamentów i
nie musimy kluczyć. W tej chwili powinniśmy znajdować się blisko wewnętrznego muru.
Sten był zdumiony. Niewiarygodne.
- O kurna... - wyszeptał
- Bardzo proszę nie używać obsceniów w mojej obecności.
- Tak, przepraszam. Jakiej pomocy potrzebujecie?
- Żadnej.
- Żadnej? Dobrze, załóżmy, że wam się uda. Co zrobicie, gdy już wyjdziecie? Bez obrazy, nie
przypomina pan wyglądem Tahnijczyka.
- Ruszymy w głąb kraju. Tam wykopiemy sobie ziemianki i zaczniemy z wolna zaprzyjaźniać
się z miejscowymi rolnikami.
- Na czym opieracie nadzieję, że nie wydadzą was dla nagrody?
- Trzeba wierzyć - odparł Cristata. - A teraz... czy mogę już wrócić do moich obowiązków?
Przybyło czterech chorych.
- Jasne. Jakbyście potrzebowali pomocy czy drobnej dywersji...
- Nie sądzę.
- Dobra. Niech was nie opuści, hm, Najwyższy.
- Cały czas jest z nami. Cristata wymknął się z pokoju.
Sierżant Ibn Bakr wyglądał wręcz kwitnąco, szczególnie gdy wziąć pod uwagę warunki życia
więźniów. Alex zerknął z podziwem na muskularny tors i ledwo się opanował, żeby nie zajrzeć
osiłkowi w zęby. Oto kandydat na bohatera kompanijnego.
- Panie Kilgour.
Cholera. Mówi!
- Chcę na ochotnika przystąpić do waszego komitetu.
Chodziło o komitet ucieczkowy, ale tego ostatniego słowa nigdy nie wypowiadano głośno.
- Jesteś przyjęty, chłopcze - odparł radośnie Alex. Jeszcze trzech podobnych jemu, a uda się
zerwać kopułę z dachu katedry i jak taranem wywalić nią wszystkie bramy. - Trzeba nam silnych i
młodych do kopania, dźwigania... znaczy, ruszania z posad bryły świata.
- Hmm... nie o tym dokładnie myślałem, panie Kilgour.
Marzenie Alexa prysło jak bańka mydlana.
- Słucham?
- Sądziłem, że przyda się ktoś zdolny przerobić nasze mundury na ubrania cywilne.
- Zamierzasz zostać szwaczką?
- Co w tym złego? - spytał Ibn Bakr i zacisnął pięść. Pokaz zrobił wrażenie nawet na Alexie.
- A nic, nic.
- Potrafię szyć, robić na drutach, szydełkować, znam ścieg supełkowy, krzyżykowy,
gałązkowy, mereszkowy, węzełkowy, angielski. Potrafię obrębiać, obszywać...
- Starczy, sierżancie. Jestem pełen podziwu dla waszych uzdolnień. Bądźcie gotowi. Jak
zdobędziemy materiał, sami się zgłosimy.
Sierżant zasalutował i odszedł.
Kilgour spojrzał za nim i westchnął głęboko.
Wieczorem znów zawyły syreny. Zmęczeni jeńcy zebrali się na dziedzińcu, dokładnie
naprzeciwko wysokiej na pięć metrów sterty załadowanych czymś palet. Nikt nie wiedział, jaką
niespodziankę uszykowano tym razem.
Komendant Derzhin przyjął od pułkownika Virungi meldunek o stanie liczebnym. Potem
przemówił; krótko i treściwie, za to wstrząsająco.
- Więźniowie, wasza praca znalazła uznanie.
A niech to, pomyślał Sten. Najwyższa pora zająć się sabotażem.
- W nagrodę zostałem upoważniony do wydania wam paczek Pomocy Jenieckiej. To
wszystko. Pułkowniku Virunga, proszę przejąć dowodzenie.
Wyraźnie osłupiały Virunga zasalutował jak w transie.
Reszta była równie zdumiona.
Sten domyślał się, w czym rzecz. Pamiętał jak raz w pewnym obozie trafił się komendant o
szczególnie miękkim sercu. Przekazanie paczek jeńcom kosztowało go przydział do jednostki
bojowej.
Pomoc Jeniecka była organizacją dobroczynną, działającą pod patronatem ostentacyjnie
neutralnych Manabi. Troszczyła się o jeńców obu walczących stron. Dbała o ich prawa, zbierała
skargi, a co najważniejsze: dożywiała. Tahnijczycy jawnie kpili z dwóch pierwszych zadań, trzecie
doceniali. Każda paczka zawierała trochę łakoci, witaminy i ubrania na zmianę dla dziesięciu
więźniów. Sten zastanawiał się czasem, czy te starsze damy, oficjalnie przedstawiane jako osoby
kierujące organizacją, wiedziały, że większość przesyłanych jeńcom dóbr nigdy nie trafia w ręce
właściwego adresata. Co ocalało w transporcie, znikało za sprawą strażników. Nawet ta jedna
paczka, którą Sten kiedyś otrzymał, została już wcześniej solidnie uszczuplona.
- Żarcie - szepnął ktoś.
Szeregi zakołysały się niebezpiecznie.
Virunga oprzytomniał. Jeszcze moment, a karne wojsko zmieni się w motłoch rozchwytujący
dobra.
- Baczność! Do dziesięciu... odlicz! Zdążył w ostatniej chwili.
- Trzech ochotników... rozdać... paczki. Cristata... Kilgour... Horatio!
Lay Reader Cristata mruknął coś pod nosem, ale widać uznał, że robota jest godziwa, bo
wyszedł przed szereg. Sten i Alex za nim.
- Sir - szepnął Sten. - Wskazane, żeby...
- Całkiem słusznie - przerwał mu Virunga. - Zapomniałem. Jeszcze jeden! Starszy sierżant
Isby!
Doświadczony kwatermistrz zebrał kule i wykuśtykał z szeregu. Starszy wojak stracił nogę
skutkiem braku właściwej opieki medycznej. Zdarza się, wojna. Jednak nic nie usprawiedliwiało
oprawców, którzy nie zatroszczyli się o nową kończynę dla poszkodowanego. Ale cóż, procesy o
zbrodnie wojenne widywano w państwie Tahnijczyków jedynie na starych filmach.
- Reszta... rozejść się! Dwie godziny... na rozdanie paczek.
Szeregi poszły w rozsypkę, ale nikt nie opuścił dziedzińca. Podział przesyłek wymagał
szczególnego nadzoru, nawet jeśli trzech pierwszych ochotników cieszyło się sporym zaufaniem
niemal wszystkich współwięźniów.
Sten spojrzał na Alexa i tamten przytaknął. Musi wziąć pułkownika Virunge na stronę i
wyjaśnić mu kilka niuansów. Jeśli informacje zasłyszane jeszcze w trakcie służby w sekcji
Modliszki były wciąż prawdziwe, paczki spadły im jak z nieba.
Natchniony świeżym optymizmem Sten zasalutował i czym prędzej się oddalił. Naprawdę
miał inne zadanie do wykonania.
Strażnicy syknęli na Stena i ten cofnął się pospiesznie. Otworzyli drzwi celi. Jeden wydał
rozkazujące parsknięcie. Chwilę później w progu stanęła St. Clair mrużąc oczy przed światłem.
Przez miesiąc już niemal całkiem doszła do zdrowia, była tylko znacznie chudsza, co jednak nie
dziwiło przy tak skromnych racjach żywnościowych. Stan ogólny dziewczyny wskazywał, że
musiała pilnować codziennej gimnastyki.
- Następnym razem postąpimy z tobą bardziej surowo - warknął Tahnijczyk.
- Nie będzie następnego razu - odparła St. Clair. Strażnik odepchnął ją i zatrzasnął drzwi celi.
Pani kapitan stanęła przed Stenem.
- O, komitet powitalny.
- Tak jakby.
- Co tam słychać w szerokim świecie?
- Nie ma o czym gadać.
- Czyli wojna jeszcze trwa. A swoją drogą, czemu nie tytułujecie mnie, jak należy?
- Przepraszam, kapitanie.
- Mniejsza z tym. Chyba już mi tak bardzo nie zależy na honorach. Dzięki za uprzejme
powitanie. A teraz chciałabym się dowiedzieć, czy działają prysznice.
Byli sami w pustym korytarzu.
- Dobra, ale najpierw najważniejsze - rzekł Sten.
- Słucham.
- Próbowałaś uciekać w pojedynkę. Jak w kinie.
- I co z tego?
- Dość pajacowania. Każda próba ucieczki najpierw musi zostać zgłoszona i zatwierdzona
przez komitet.
- Nie moja - odburknęła St. Clair. - Komitety wszystko pieprzą. Rady, zgromadzenia, senaty...
To one zaczęły tę wojnę. Wolę działać sama.
- Ja nie proszę, tylko rozkazuję.
St. Clair oparła się o ścianę.
- Jesteś Iksem?
- Trafiłaś.
- Bardzo mi miło. Ale jak powiedziałam...
- Słuchaj no, kapitanie. Słowem nie pisnę, jeśli ponownie spróbujesz zwiać sama. Błogosławię
na drogę każdego, kto ma dobry pomysł, jak wyjść z tego grobowca. Ale wcześniej muszę poznać
plan i zaakceptować go.
St. Clair odetchnęła głęboko sześć razy i uśmiechnęła się.
- Przepraszam. Rozkaz. Podporządkuję się decyzji komitetu.
- Mądrze pani robi, pani kapitan. I proszę nie sądzić, że dam się oszukać.
- A gdybym próbowała?
- Wtedy cię zabiję - szepnął Sten.
St. Clair przestała rezonować.
- I jeszcze jedno. Na wszelki wypadek mianuję panią moim przybocznym doliniarzem.
- Doliniarzem? Proszę wybaczyć, ale nigdy tego...
- Złodziejem. Specjalistą od włamań.
St. Clair zapłonęła oburzeniem.
- Uprawiam hazard, a nie kradzieże.
- Nie widzę różnicy.
- To wszystko, szeregowy? - syknęła wściekle St. Clair.
- Na razie tak.
- Możecie odmaszerować!
Sten oddał honory.
Pani kapitan poczekała, aż “Big X” zniknie za rogiem, dopiero wtedy pozwoliła sobie na
ciche, ale pełne podtekstów warknięcie. Potem spoważniała (jak na pokerzystkę przystało) i
przypomniała sobie, jak bardzo potrzebuje kąpieli.
Na dziedzińcu wciąż dzielono paczki. Sten zauważył, że Alex osobiście otwiera wszystkie
palety i wybiera z nich jeden lub dwa pakunki, które starannie odkłada na bok. Bardzo dobrze. W
pobliżu, oparty o szczątki kolumny, stał człowiek mogący uchodzić za najstarszego oficera w
obozie. Sten nie znał swojego dziadka, ale zawsze właśnie tak go sobie wyobrażał. Mężczyzna
trzymał w ręku pochodzące z paczki małe opakowanie sucharów oraz równie nieduży pojemniczek
z dżemem owocowym. Część przydziału. Patrzył na te dary i płakał.
Stena przeszedł dreszcz.
Pora, abyśmy wszyscy wrócili do domu.
Rozdział piętnasty
“Big X” wreszcie ruszył konceptem.
Działając przez przybocznych, wyznaczył ekipę geometrów, którzy rekrutowali się spośród
mniej zdecydowanych amatorów wolności. Wyposażeni w prymitywne calówki, obmierzali każdy
możliwy obiekt czy kawałek gruntu. Ludzie mieli więc zajęcie, a Sten mógł powiedzieć, że coś
robi. Dodatkowo rysowała się szansa na sporządzenie planów Koldyeze.
Dane spływały powoli. Wysokość, szerokość, długość. Na razie nic z nich nie wynikało. Sten
przeklinał po cichu, że ekipa Alexa tak się grzebie z budową komputera. Czy to urządzenie w ogóle
zadziała?
Odsunął zapiski na potem. Od rana czekała go praca. Sten został wymieniony w rozkazie
dziennym jako członek grupy roboczej mającej wyjść poza katedrę.
Rozkazy dzienne przygotowywał ktoś, kto wedle wszelkich znaków był pierwszym
oficjalnym zdrajcą.
Przełożony starszych oficerów, Rinaldi Hernandes, zwracał się do wszystkich per
“przyjacielu” lub “kochany”. Wyjątek czynił tylko wobec Tahnijczyków, których tytułował
“szanownymi panami”. I kłaniał im się do ziemi.
- Kochani - zakrzyknął. - Razem, w górę. Damy radę.
Radę mieli dać olbrzymiemu generatorowi, który w zwykłych warunkach po prostu wpłynąłby
do luku transportowca na podnośniku systemu McLeana.
- Nie staracie się, przyjaciele - powiedział. - Przykro mi, ale po powrocie będę musiał
zameldować o tym komendantowi. Kto dobrze jada, winien dobrze pracować.
Sten sapnął i napiął mięśnie. Dwudziestu innych uczyniło to samo i generator trafił w końcu
na pokład.
Przełożonego starszych oficerów powszechnie nienawidzono, jednak... Sten uświadomił sobie
nagle, że mimo licznych gróźb nikt z grupy Hernandesa nigdy nie stanął do raportu.
Ciekawe.
Hernandes przeszedł między zdyszanymi jeńcami. Klepnął kogoś po plecach, z kogoś
zażartował. Mimo uszu puścił wypowiadane półgłosem przekleństwa.
- Nieźle, przyjaciele. Ale to dopiero początek zmiany. Teraz pokażemy naszym szanownym
panom, na co naprawdę nas stać.
Grupa jęknęła i wstała. Następne zadanie było łatwiejsze: załadunek palet z wyposażeniem.
Miast lustrować otoczenie, Sten obserwował Hernandesa. A przecież winien notować w
pamięci rodzaj odprawianego statku. Co wiózł? Skąd i dokąd leciał? Jakie środki bezpieczeństwa
stosowano podczas załadunku?
Dźwignąwszy paletę, ruszył po rampie. Hernandes stał w luku towarowym. Jak zwykle, i tym
razem nosił zbyt wielkie na niego, workowate odzienie.
- Dobra - krzyknął. - Stawiaj tutaj, pośrodku, kochany. Musimy czym prędzej załadować i
odprawić ten statek.
Bez wątpienia zdrajca, pomyślał Sten. Ale czy agent? Przy takiej ostentacji?
- Biedaki marzną gdzieś na lodowej planecie - ciągnął Hernandes. - Trzeba szybko dosłać im
wszystko, czego potrzebują.
Sten łypnął na nadzorcę i niczym posłuszna mróweczka ruszył we wskazanym kierunku.
Rzucając ładunek, zerknął na przyczepiony z boku list przewozowy: “Mundury tropikalne, ubrania
robocze”.
Spojrzał na okoliczne palety: “Sprzęt rekreacyjny”; “Niskokaloryczne posiłki regeracyjne”;
“Konserwy mięsne, drugi gatunek, dla obcych”; “Materiały szkoleniowe: kryzysy społeczne”;
“Poradniki: Jak uleczyć złamane serce”; “Zarodniki grzybów ogródkowych, wydawać od wyższych
oficerów wzwyż”.
Ciekawe, co oni zrobią z tym dobrodziejstwem pośród lodowej pustyni? Uśmiechnął się,
oczami wyobraźni widząc reakcje zmarzniętych wojaków. Nieco cieplej pomyślał o Hernandesie.
Dla zachowania pozorów zderzył się z nim przy wyjściu. Tamtemu aż sprzączki zadzwoniły.
- Ostrożnie, przyjacielu - złajał go po ojcowsku Hernandes.
- Zajrzyj do mnie wieczorem - szepnął Sten.
- Słucham?
- Jestem Wielkim Iksem - odparł Sten. Cholera jasna, pomyślał, trzeba spróbować. Może to i
zdrajca, ale jakiś dziwny.
Hernandes nie był zdrajcą.
Na wszelki wypadek Sten kazał mu się rozebrać, ale przeszukanie nie ujawniło żadnych
elektronicznych pluskiew. Potem poszli na długi spacer korytarzami.
Rinaldi Hernandes zarabiał na życie jako agent budowlany, dzięki czemu znał się na murarce,
materiałach konstrukcyjnych, stolarstwie. Do służby wstąpił na początku wojny. Dziwnym
zbiegiem okoliczności biurokracja armii niczego nie pokręciła i Hernandes trafił do oddziałów
budowlanych.
Nienawidził Tahnijczyków z całego serca. Jego jedyny wnuk zginął w pierwszej bitwie.
Hernades miał więcej szczęścia: wzięto go do niewoli. Przetrwał już wiele podłych lat, po cichu
podkładając Tahnijczykom jedną świnię za drugą. Kamuflował swoją podstępną działalność, bo
chciał dożyć chwili, gdy będzie mu dane wziąć broń do ręki. Pragnął zemsty.
- Widzę pewien kłopot, przyjacielu - powiedział ze smutkiem. - Nigdy jeszcze nikogo nie
zabiłem. Nie wiem, czy potrafię.
Ostatnimi czasy Hernandes rozpracował system dystrybucyjny. Pracowicie wysyłał
zaopatrzenie frontowe na tyły i odwrotnie. W miarę skromnych możliwości sypał piasek w tryby
machiny wojennej Tahnijczyków. Gdy tylko trafiła się okazja, uszkadzał dostępne obwody na
pokładach ich statków.
Pałał tak wielką nienawiścią, że dobrowolnie przyjął rolę zdrajcy. Taka postawa dawała
większe możliwości. Ryzykował głowę, wściekli współwięźniowie mogli go przecież zabić. Ale
trudno. W zamian zdobył zaufanie Tahnijczyków. Czasem się zastanawiał, ilu wrogów
doprowadził swoją grą do marnego końca. Czy w ogóle byli tacy? Nie wiedział.
A może to wszystko na nic?
Sten pomyślał, że pewnie więcej Tahnijczyków przeniosło się na tamten świat za sprawą
genialnych pomysłów Rinaldiego niż z powodu szarży dowolnego imperialnego pancernika.
Komitet zyskał pomoc klasycznej “złotej rączki”.
I bardzo dobrze. Taki majster przyda się jak nikt przy realizacji zadania.
Stenowi pozostało jeszcze wymyślić zadanie.
Rozdział szesnasty
L’n poruszyła lekko joystickiem. Maszyna zamruczała z cicha i w prowadnicy pojawiły się
dwa odcinki rury. Dla pewności sprawdziła widniejące na nich znaki plus i minus, po czym pchnęła
manipulator. Rury zbliżyły się powoli, aż nagłym skokiem spoiły w jedną.
L’n przyjrzała się złączu. Wyglądało na idealne. Biegło linią cieńszą od włosa.
Wszystko to robiła w niemal zupełnej ciemności. Ktokolwiek inny zapewne już dawno
nabawiłby się klaustrofobii. Laboratorium kontroli jakości było zupełnie odcięte od reszty świata,
ale L’n czuła się w nim całkiem dobrze. Dla niej zerowe oświetlenie stanowiło odpowiednik
wczesnego zmroku.
Pora na próbę pod obciążeniem. Włączyła prąd. Niby nic się nie zmieniło, ale superczułe oczy
L’n wychwyciły drobne czerwone plamy. Połączenie było wadliwe. Zachichotała i jednym ruchem
dźwigni spuściła rury do skrzyni z uszkodzonymi materiałami, prawie pełnej po zaledwie paru
godzinach pracy. Wbrew przechwałkom, Tahnijczykom wiele brakowało do doskonałości.
L’n lubiła wyobrażać sobie, jak kiedyś, w przyszłości, jakiś bystry historyk badający
przyczyny klęski Tahnijczyków dotrze w swych peregrynacjach do stojącej pod jej stołem skrzyni
naładowanej przewodami hydraulicznymi z wadliwymi magnetycznymi złączami. Uśmiechnęła się
i spojrzała na kolejne dwa odcinki. Zastrzygła spiczastym uchem, oczekując delikatnego mruczenia
maszyny, ale miast tego usłyszała dobiegające zza drzwi krzyki. Hałas odebrała bardzo boleśnie.
Co u licha? Wrzaski nie ustawały. Poznała głos nadzorcy Clorica. Nie rozumiała, o czym mowa,
ale niewątpliwie ktoś wpadł w niezłe tarapaty. Jeśli Cloric był dziś w formie, a niby czemu miałby
ją nagle stracić, to w następnej kolejności należało oczekiwać odgłosów uderzeń.
L’n z góry współczuła ofierze, ale cóż mogła zrobić? Wróciła do pracy i postarała się nie
myśleć o zamieszaniu na zewnątrz. To akurat przychodziło L’n z dnia na dzień łatwiej, a
równocześnie napełniało ją coraz większym niepokojem. Przecież jeszcze kilka lat temu nie
wiedziała, że istnieje coś takiego jak przemoc. Nie znała nawet tego słowa.
Nie, nie wywodziła się z rasy pacyfistów. Wręcz przeciwnie, Karrowie odznaczali się dość
gwałtowną naturą. Smukli, porośnięci miękką sierścią, z dużymi czarnymi oczami, wrażliwymi
uszami i długim ruchliwym ogonem. Pierwotnie zamieszkiwali środkowe poziomy gęstych lasów,
gdzie zawsze panował głęboki półmrok.
Jak wiele podobnych stworzeń byli przywiązani do osobniczego terytorium, co w miarę
postępu ewolucji zaowocowało silnie rozwiniętą potrzebą prywatności. Tej ostatniej strzegli
szczególnie zazdrośnie i jedyne chwile, kiedy doznawali czegoś zbliżonego do poczucia
samotności, następowały wyłącznie w okresie godów. Ale ów okres zdarzał się rzadko i trwał
krótko. Od wieków z lubością pędzili życie urodzonych samotników. Uwielbienie świata stanowiło
ich drugą charakterystyczną cechę.
L’n wybrała karierę artystyczną i właśnie wspinała się na szczyty twórczej formy, gdy
postanowiła emigrować. Było to bardzo śmiałe (albo głupie) posunięcie. Mało który Karr potrafiłby
porzucić ciepło osobistego ogniska domowego na rzecz wielkiego, wrogiego świata. Przyjaciół i
rodzinę L’n ogarnęło przerażenie. Jednak artystyczna dusza L’n domagała się dostępu do nowych
środków wyrazu. Modelowanie spolaryzowanych promieni światła wymagało wiedzy, a rodzinna
planeta nie gwarantowała dobrego wykształcenia.
L’n posunęła się w swoich badaniach naprawdę daleko i czuła, że jeszcze trochę, a uzyska
pożądane efekty. Wtedy właśnie wybuchła wojna. Ówczesna twórczość L’n, określana przez
krytyków jako “okres dwuosiowy”, zaczęła zdobywać popularność wśród szerszych kręgów
publiczności.
Publiczność. Dziwne słowo. Język Karrów nie wytworzył podobnego pojęcia. L’n kojarzyło
się ono z cuchnącym tłumem, podchodzącym coraz bliżej, napierającym... Ale jakoś sobie
poradziła, a nawet polubiła te chwile, gdy stawała się centrum uwagi.
Zyskała też pierwszego “cudzoziemskiego” przyjaciela. Nazywał się Hansen. Najemny
żołnierz, kapral Hansen. Człowiek. Rosły mężczyzna z początku napełniał ją lękiem. Gdy po raz
pierwszy ujął jej małe dłonie i wyhuczał kilka słów podziwu dla świetlnych obrazów, skoczyła ze
strachu na stelaże i zatrzymała się dopiero pod sufitem. Po chwili opanowała się, uprzejmie
wysłuchała, co gość miał do powiedzenia, a następnie czym prędzej wygoniła go z pracowni.
Potem pół nocy czesała futro, próbując usunąć obcy zapach.
Po kilku miesiącach polubiła tę woń. Hansen spędzał z L’n każdą wolną chwilę. Podziwiał jej
prace, czasem krytykował, ale jego uwagi zawsze okazywały się pomocne. Kapral chronił swą
przyjaciółkę podczas wernisaży. Pilnował, aby tłumy nie gromadziły się zbyt blisko.
Podczas inwazji Hansen przedarł się przez ogarnięte ogniem miasto i wyniósł L’n z pracowni.
Oboje schronili się w koszarach. Kilka minut później zaskoczone siły imperium poddały się, ale
Tahnijczycy nie wstrzymali od razu ostrzału.
Jeden z pocisków wybuchł obok ich kryjówki. L’n ocknęła się tylko lekko ranna. Z Hansena
mało co zostało.
Od chwili wyjazdu z domu L’n nauczyła się wielu rzeczy. Między innymi kłamstwa. Gdy
Tahnijczycy uznali, że należała do personelu wojskowego, nie wyprowadziła ich z błędu. Słyszała,
jak na przyległych ulicach rozstrzeliwuje się wszystkich napotkanych cywilów.
Po śmierci Hansena poznała jeszcze jedno: bolesną samotność.
Złącze na następnej parze przewodów rozjarzyło się pomarańczowo. Dobre. Cholera!
Przesłała rury dalej.
Krzyki na zewnątrz umilkły. Miast odgłosów uderzeń, uszu L’n doszły szmery rozmowy. Co
tam się dzieje?
Chetwynd usłyszał wrzaski aż z drugiego końca fabrycznej hali. Szybko sprawdził podległych
mu strażników oraz ich grupy robocze. Na oko wszystko w porządku. Chwilę. Kogoś tu brakowało.
Przepchnął masywne cielsko między powarkującymi maszynami, skręcił za róg i
znieruchomiał. No tak, znów Cloric. Purpurowy ze złości, oczy wytrzeszczone, rozdarta morda.
Orgazm ujadania. Obiektem ataku był o wiele mniejszy mężczyzna, jeden z imperialnych jeńców
wojennych. Powód całej awantury widniał jak na dłoni: wkoło leżały rozsypane złącza przewodów
hydraulicznych. Z tyłu mroczniały masywne drzwi do pomieszczeń kontroli. Czerwone światełko
nad jednym z wejść informowało, że w laboratorium ktoś pracuje.
Chetwynd przybrał urzędową pozę i podszedł bliżej. Wiedział, że musi zbadać sprawę, nim
cokolwiek uczyni. Bo i owszem, więzień mógł okazać się dywersantem, w takim razie pozostanie
wzruszyć ramionami i niech się dzieje wola straży. Z drugiej jednak strony Cloric słynął z
niepohamowanych skłonności sadystycznych. Pod tym względem wyróżniał się nawet wśród
klawiszy. Chetwynd zaś był kierownikiem zmiany, więc to on odpowiadał za więźniów, a tych
należało oszczędzać. Z góry wciąż przychodziły niepokojące sygnały o braku rąk do pracy. Jeśli
Cloric nie przestanie tak często wpadać w amok, to niedługo sytuacja stanie się jeszcze gorsza.
Poza tym Chetwynd miał osobisty powód, by interweniować. Sam też kiedyś był więźniem.
Cloric w końcu spostrzegł kierownika i na jednym oddechu przestawił się na obronę.
- Poradzę sobie, Chetwynd.
- Jeszcze raz tak się do mnie odezwiesz, Cloric, a przestaniesz sobie radzić.
Chetwynd górował masywną posturą nad też rosłym Clorikiem i chociaż nie był bezpośrednim
przełożonym strażników, to jednak nie opłacało się z nim zadzierać. Z jakichś tajemniczych
powodów z Chetwyndem liczyli się nawet ci z pionu bezpieczeństwa. Ogólnie tępy Cloric miał
dość rozumu, by nie dociekać szczegółów.
Chetwynd poczekał cierpliwie, aż klawisz przetrawi dostępne dane i wzruszy ramionami.
- On coś kombinował - mruknął Cloric wskazując na jeńca. - Widzi pan. Pomieszał dobre rury
ze złymi.
Chetwynd nie zamierzał wysłuchiwać wyjaśnień strażnika. Opowieść byłaby długa i najeżona
łgarstwami. Jeniec wyglądał na znacznie bardziej rozgarniętego. Patrzył to na jednego, to na
drugiego Tahnijczyka i pewnie zastanawiał się, nad swoim losem.
- A co ty masz do powiedzenia? - spytał Chetwynd.
- To był wypadek - odparł Sten. - Przenosiłem skrzynię z brakami, gdy pan strażnik złapał
mnie za ramię. Wystraszyłem się jak cholera, potknąłem, wpadłem na inną skrzynkę i...
- On kłamie - zaprotestował Cloric. - Obserwowałem go cały czas. Głowę daję, że od początku
chciał pomieszać rury.
- Ależ, sir, czy naprawdę widział pan, bym robił jakieś podejrzane rzeczy? - spytał Sten. -
Gdzie pan wtedy stał?
Obecność Chetwynda zmieszała Clorica na tyle, że wdał się w dyskusję z jeńcem, miast po
prostu trzasnąć go w dziób za bezczelność. Pokazał na punkt oddalony około dwudziestu metrów.
Znaczyło to, że najpewniej bumelował za szybem wyciągu grawitacyjnego. Sten przyjrzał się
okolicy z poważną miną i pokręcił głową.
- Nie, sir. Niezmiernie mi przykro, ale trudno mi się z panem zgodzić. Podejrzewam, że
stamtąd nie mógł pan wiele zobaczyć. Palety zasłaniają widok.
- Z początku zasłaniały, aleje trochę odsunąłem. Widzicie ten prześwit? - Pokazał niewielką
szparę między stertami.
- A tak, sir. Bardzo zgrabnie pomyślany podstęp - przyznał niechętnie Sten. - Ale czy nie
stałem tyłem do pana, sir?
Chetwynd uciszył gestem obu rozmówców. Głupie gadanie. Coś innego zaprzątało mu myśli:
jeniec wyglądał dziwnie znajomo. Kierownik zmiany był pewien, że spotkał już kiedyś tego faceta.
Tyle tylko że wtedy ów gość nosił mundur gliniarza.
- Czy ja cię nie znam? - spytał.
Sten spojrzał na Chetwynda niewinnie.
- Nie, sir - skłamał w żywe oczy. - Nie sądzę, sir. Chetwynd zerknął uważniej. Wciąż odnosił
wrażenie, że jednak...
Gdyby dodać uniform tahnijskiego policjanta... Ale jeśli tak, to co ten mężczyzna robił tu jako
jeniec wojenny? Jeśli dodatkowo Cloric miał rację i naprawdę chodziło o sabotaż... Wtedy razem
znajdą się po szyję w gównie.
- Jak się nazywasz?
- Horatio, sir.
Sten zmartwiał. Trybiki pamięci zaskoczyły. Wiedział już, gdzie spotkał Chetwynda. Śledzili
wówczas z Alexem tego niedorosłego dynamitarda, Dynsmana. W morzu otaczającym więzienną
wyspę zaatakowała ich bestia o sześciu odnóżach, a ten tutaj osiłek, aż zataczał się ze śmiechu. Stał
na plaży pośród gromady penitencjarnych bab. Sten i Alex mieli na sobie mundury służby
więziennej, więc nic dziwnego, że Chetwynd cieszył się, widząc ich mizerię. Swoją drogą,
interesujące, jak udało mu się wydostać z więziennej planety? A jeszcze ciekawsze: jakim cudem
sam został klawiszem?
- Dobra, Horatio. Tym razem ci darujemy. Ale jak znów coś wywiniesz, to tyłek odejdzie ci
od kości!
- Dziękuję, sir - powiedział nieco zdumiony Sten.
Cloric chciał zaprotestować, ale Chetwynd uciszył go uniesieniem dłoni.
- Posprzątaj ten bałagan - nakazał Stenowi. - Złącza ponownie przepuść przez kontrolę.
Sten wziął się gorliwie do roboty, a Chetwynd odprowadził Clorica na bok.
- Czemu nie pozwolił go pan ukarać? - spytał strażnik. - Zasłużył sobie.
- Może. Mam do ciebie prośbę. Pilnuj tego jeńca, ale go nie tykaj. Zrobisz to dla mnie?
Cloric przytaknął. Nie rozumiał, o co chodzi, i wcale nie pragnął się dowiadywać. A
kierownikiem zmiany wciąż targały wątpliwości. Gliniarz... Zupełnie bez sensu. Chyba żeby...
Chetwynd zamierzał osobiście zbadać tę sprawę.
L’n mruczała sobie pod nosem ulubioną kołysankę. Praca, chociaż monotonna, nie była wcale
taka zła. Gdy dziewczyna usłyszała, że ktoś wchodzi do laboratorium, tak się wystraszyła, że w
pierwszym odruchu wygasiła wszystkie światła i czmychnęła do kąta.
Jednak tamten, miast obijać się w ciemności, stanął tuż za progiem i wyszeptał imię tutejszej
pracownicy. Kiedy w końcu odpowiedziała, bez wahania podszedł bliżej. Zupełnie jakby widział w
mroku nie gorzej niż L’n.
Horatio okazał pełne zrozumienie dla lęku Karryjki. Porozmawiał chwilę o sztuce operowania
światłem oraz o geometrii. Powiedział, że słyszał o obrazach L’n, chociaż nie zdarzyło mu się
nigdy żadnego widzieć. Obiecał pomóc jej urządzić w więzieniu pracownię.
Poprosił też o przysługę. Nie w zamian. L’n wiedziała, że warsztat twórczy powstanie
niezależnie od tego, co sama zrobi.
Czy ufała Horatiowi? Jakże inaczej, skoro on obdarzył ją zaufaniem? Wyznał, kim jest. Oddał
swoje życie w ręce L’n. Prośby Iksa dotyczyły dość niebezpiecznej działalności.
L’n miała zostać fałszerzem. Podrabiać rozkazy, karty identyfikacyjne i wiele innych
papierków przydatnych jeńcom po udanej ucieczce.
Sama nie mogła uciekać. W pełnym blasku tutejszego słońca poruszałaby się jak ślepiec.
Hansen powiedział... Nie. Nie Hansen, poprawiła się w myślach. Ale ja głupia. Horatio
powiedział, że Wielkiemu Iksowi także nie wolno zbiec. Bada pracować razem i pomagać innym.
Taka perspektywa wyglądała całkiem nieźle. Równie sensownie przedstawiała się druga
prośba. Też wiązała się z pewnym niebezpieczeństwem, ale nie aż tak wielkim. Horatio chciał,
żeby puszczała tyle braków, ile tylko zdoła. Z miłą chęcią. L’n już wcześniej o tym myślała, ale
powstrzymywał ją strach.
Od kiedy poznała Horatia, już się nie bała.
Rozdział siedemnasty
Brama wewnętrznego dziedzińca stanęła otworem i Avrenti, major służb bezpieczeństwa,
spojrzał na krążących po placu więźniów.
W tej samej chwili zadziałał “trójkąt wczesnego ostrzegania”, jeden z elementów systemu
chroniącego przygotowania do ucieczki.
Najpierw siedzący na stołku sierżant sztabowy Isby pochylił się i odwinął płachtę bandaża,
aby i kikut nogi mógł powygrzewać się trochę na mdłym słoneczku.
Następnie spędzający miło czas na balkonie pięterka kapral Morrison stracił nagle
zainteresowanie dla właśnie czytanej propagandowej broszury i wypuścił pisemko z rąk.
Chwilę potem stojąca w głębi dziedzińca major F’rella podkuliła jedną z macek pod siebie
(znaczy: wchodzi kolejny Tahnijczyk) i uruchomiła drugi mózg, aby zanucić archaiczną ziemską
melodyjkę skomponowaną dawno temu przez kogoś imieniem Weill. Używając ledwie sześciu (z
ośmiu posiadanych) miechów płucnych, uzyskała całkiem miłe, polifoniczne brzmienie.
Dyżurujący w kuchni technik Bleves jęknął rozdzierająco, niewątpliwie skutkiem oparzenia
dłoni o uchwyty uniesionego kociołka, i z całym impetem opuścił naczynie na kamienną podłogę.
Głuchy huk przebiegł przez cały dziedziniec.
I już.
- Niech nas Jedyny ma w swojej opiece - szepnął Cristata. - Nie traćmy czasu.
Markiewicz natychmiast cisnęła łopatę pod ścianę przodka i zaczęła się wycofywać. Jak
wszyscy szanujący się tunelowcy, pracowała nago. Był to jedyny sposób, aby nie wzbudzić
podejrzeń strażników podczas niespodziewanej inspekcji. Brudne ubranie nie dawało takich szans.
Cristata schwycił wystające z dziury nogi i pociągnął dziewczynę ku najbliższej “stacji
przesiadkowej”, czyli rozszerzeniu tunelu. Tam przyjrzał się nagusce. Zawsze go ciekawiło, czemu
co bardziej religijni ludzie okazywali takie zażenowanie na widok nie ubranego ciała. Nagle
zrozumiał. Oczywiście. Te istoty pojmowały, jak nieprzyzwoicie natura je wyposażyła. Wstydziły
się, że nie mają własnego futra.
Cristata podziękował Jedynemu za oświecenie i postanowił przemyśleć sprawę podczas
kolejnej sesji modlitewnej. Zaraz potem pospieszył tunelem za Markiewicz.
Dziewczyna dobiegła do wyjścia, czym prędzej narzuciła mundur i wspięła się na górę.
Dopasowane płyty posadzki uniosły się na chwilę i opadły. Zaraz też dwaj żołnierze wysypali w
tym miejscu kosz silnie pachnących korzonków, a następnie zaczęli pilnie je obierać. Szykowali
kolację.
Sorensen montował osiemnastą szybę, gdy ktoś kopnął w drzwi. Płyta błyskawicznie
powędrowała z powrotem na stół, a służący dotąd dobrą radą Kraulshavn zaczął gwałtownie
gestykulować i skłaniać do pośpiechu.
- Tahnijczycy nadchodzą. Żeby to!
Klarulshavn pociągnął za zwisający mu koło nosa sznurek. Okrywające stanowisko pracy
materace stanęły otworem. Zewsząd posypał się kurz.
To, nad czym się biedzili, wymagało wręcz sterylnej czystości. Gdy znów wezmą się do
dzieła, będą musieli zacząć od parugodzinnego sprzątania i pucowania.
Obaj wymknęli się na korytarz i zamknęli za sobą drzwi. Stojący na czujce umyślny zamknął
je na klucz i za pomocą małego mieszka napylił na klamkę nieco kurzu. Ponadto opuścił zwisające
przy framudze przewody. To ostatnie na wypadek, gdyby Tahnijczycy sprawdzali wnętrze
detektorami ciepła. Drut, niemal całkowicie pozbawiony izolacji, ocierał się o stalowe drzwi,
chwilami nawet iskrzył. Obrazu dopełniały starannie wymalowane na metalu ślady wcześniejszych
przypaleń. Krótkie zwarcie daje dość ciepła, by wytłumaczyć anomalię.
Umyślny nie wiedział, co właściwie tych dwóch robi tyle czasu w pokoju. Pan Kilgour
niedwuznacznie dał mu wcześniej do zrozumienia, że wcale wiedzieć nie musi. Pognał za resztą na
dziedziniec.
W warsztacie zaś z wolna powstawał tak potrzebny Stenowi komputer.
Niejeden marzyciel snuje fantazje, jak by to było dobrze cofnąć się w czasie i obdarzyć
dalekich przodków jakimś genialnym wynalazkiem. Zyskać powszechne uznanie, władzę
królewską zgoła, a może nawet i boską. I fajnie, ale podobni naiwniacy zwykle zapominając
drobiazgu tak trywialnym jak bariera technologiczna. Bez stosownych narzędzi każdy geniusz
zdoła wynaleźć co najwyżej urządzenie do spłukiwania klozetu.
Przed tym samym problemem stanęli konstruktorzy katedralnego komputera.
Zaprojektowany przez nich procesor nikomu nie kojarzył się z żadnym znanym w dziejach
komputerem.
Skonstruowane “chipy” były sześcianami o boku długim prawie na jedną trzecią metra. Dla
ułatwienia dwaj więzienni twórcy zdecydowali się na jedynie dwadzieścia cztery warstwy,
wszystkie ze szkła. Rowki pod obwody najpierw wydrapywali, potem trawili kwasem.
Przygotowali miejsca na oporniki, diody i resztę tego, co albo wykradali podczas pracy poza
więzieniem, albo majstrowali samodzielnie. Same obwody tworzyło wylane w wyżłobienia płynne
srebro. Nóżki do mocowania elementów wykonywali ręcznie ze złota. W skład jednego “chipa”
wchodziły dwadzieścia cztery tak spreparowane płyty..
Mieli już dwanaście “chipów”, co dawało jedną trzecią całości.
Sorensen i Kraulshavn zachodzili w głowę, gdzie Alex znajdzie miejsce, żeby złożyć to
wszystko do kupy. Nie powiedział im, a oni rozumieli, że na razie lepiej nie wiedzieć. Drugi
problem stanowiło samo działanie maszynki. Dostęp, pamięć, zasilanie. Cóż, pozostawała nadzieja,
że Kilgour we właściwej chwili poradzi sobie także z tą kwestią.
Major Avrenti spacerowym krokiem przemierzał korytarze więzienia. Nie odpowiadał na
głośne powitania stających na baczność jeńców.
Wyobrażał sobie, że jest niczym metafizyczna ośmiornica oplatająca mackami umysły
uwięzionych. Co kombinują? Czy są wrogo nastawieni? Czy szykują bunt? Planują ucieczkę? Czy
zdradzą się jakąś uwagą? A jeśli niepokorny duch już ich opuścił?
Kilgour odczekał, aż Tahnijczyk zniknie z pola widzenia.
- Co on tu robi? - spytał jeden z przybocznych.
- Nie wiem - odparł Alex. - Może to wariat?
- Tylko nie to.
Avrenti skończył inspekcję kwater i wyszedł na dziedziniec. Tutaj przystanął, zdumiony
widokiem jakiegoś mężczyzny malującego na kamiennych-płytach coś na kształt gwiazdy. Za farbę
służył jeńcowi sproszkowany tynk rozbabrany w wodzie, zamiast pędzla używał związanego w
węzeł gałgana.
Avrenti podszedł do pacykarza.
Dzięki uważnemu studiowaniu akt osób osadzonych w Koldyere poznał w nim niejakiego
Kalguara czy Kilgoura, zero bez znaczenia i rangi.
- Co malujesz?
Imperialny żołnierz stanął na baczność tak gwałtownie, że kilka kropli białej zawiesiny
prysnęło ze szmaty, aż na mundur oficera. Avrenti zmarszczy ł brwi.
- Prze... przepraszam - jęknął Kilgour. - Nie słyszałem, jak pan podchodzi.
- Pytałem, co robisz?
- Odganiam Szkotów.
- Szkotów?
- Właśnie.
- A co to takiego te Szkoty, jeśli wolno spytać?
- Takie cudaczne stwory na sześciu łapach. Złośliwe jak diabli i szczają do zupy.
- Nonsens - parsknął Avrenti. - Nigdy żadnego nie spotkałem.
- No widzi pan, jak skutecznie je odstraszam!
Avrenti spojrzał podejrzliwie. Jeniec był poważny, ani śladu uśmiechu.
- Tak. Nie przeszkadzajcie sobie.
- Tak jest, sir.
Kilgour wrócił do malowania, Avrenti zaś przeszedł przez wszystkie trzy bramy i zamyślił się
głęboko. Musi uprzedzić komendanta Derhina, że niektórzy jeńcy mogą potrzebować pomocy
psychiatry.
Alex dokończył gwiazdę, obejrzał malunek z różnych stron i skierował się do swojej kwatery.
Ten Avrenti to nie świr, tylko nadgorliwiec. Takich trzeba pilnować.
Rozdział osiemnasty
Tanz Sullamora był wybitnie przekonany o swoich racjach. Właśnie czekał w antyszambrach
imperatora na wezwanie, które, wiedział to na pewno, zabrzmi lada chwila. Plecy trzymał prosto,
noga założona jedna na drugą, czoło zachmurzyły mu poważne myśli - oto jak powinna wyglądać
chluba przemysłowej arystokracji. Ktoś, z kim należy się liczyć. Osoba mająca posłuch u
najmożniejszych.
Wieczny Imperator wszedł sprężystym krokiem i nawet nie patrząc na gościa, od razu
skierował się do barku, skąd dobył butelkę i dwie szklanki.
- Tanz, stary druhu - powiedział - chyba dojrzałeś do klina.
Zdumiony Sullamora poczuł, jak starannie wyreżyserowana poza rozłazi się w szwach. A
obiecywał sobie, że to on nada ton spotkaniu, oduczy tego gbura prostackich manier. Niestety,
imperator nie poszedł mu na rękę.
- No... nie. Znaczy, nie, dziękuję. Nie piję z rana.
- Zaufaj mi, Tanz. Wiem, co mówię.
Zrezygnowany Sullamora ujął szklankę.
- Czy coś nie tak? - spytał. - Jakieś... eee... kłopoty?
- Nie nazwałbym tego kłopotami. Już prędzej klęską. Stocznie robią bokami.
Sullamora zdrętwiał. Zarzut był poważny. Szczególnie wobec kogoś, kto odpowiadał podczas
wojny za budowę statków na terenie całego imperium.
- Ale to nie tak, Wasza Wysokość - zaprzeczył. - Ostatnie wskaźniki...
- Mydlenie oczu. Produkcja niebezpiecznie spada. I nic dziwnego. Wszystkie te ruchawki. Na
sześciu planetach systemu Cairene... Przestoje, dzikie strajki. Mówię ci, że taka sytuacja zagraża
imperium. I to się musi skończyć.
Sullamora nie pojmował. Stocznie Cairene należały do najefektywniejszych. Chciał
zaprotestować, ale imperator uciszył go gestem dłoni.
- Nie winie cię, Tanz. Nie można wymagać od jednego człowieka, nawet tak energicznego jak
ty, by panował nad wszystkim. Zamierzam powtórzyć tę opinię na jutrzejszej odprawie.
- Jakiej odprawie? Nic mi nie wiadomo, znaczy...
Przełknął łyk. Cała pewność siebie uleciała bez śladu. Jak mógł przeoczyć coś takiego?
Kłopoty w systemie Cairene. Strajki. Przerwy w pracy. Straty. Spadek zysku. Najgorsza zmora
kapitalisty.
Imperator ponownie napełnił szkło. Ciężka atmosfera była mu na rękę, niech się baron
przemysłu podręczy. Władca doskonale potrafił radzić sobie z takim elementem. “Po pierwsze,
należy wytrącić ich z równowagi i wybić z roli”, powiedział kiedyś Mahoneyowi. “Gdy potem
słyszą jedynie o wzroście kosztów, czują się jak w raju”.
W końcu władcy zrobiło się żal gościa. Trochę, troszeczkę. Wybuchnął śmiechem. Zupełnie
zagubiony Sullamora spojrzał nań nieco nieprzytomnie.
- Jeszcze nie pojmujesz, Tanz? Przedstawiłem ci tylko jeden z wielu gnębiących mnie
drobiazgów.
- Znaczy, Wasza Wysokość raczył żartować?
- Skądże znowu!. Nigdy nie byłem bardziej poważny. Słuchaj. Zajmę się tym na odprawie.
Ogłoszę, że Imperialna Komisja Pracy wszczyna śledztwo.
- Jaka komisja pracy? - wyjąkał Sullamora.
- Kiepsko dziś kojarzysz. Taka komórka w ogóle nie istnieje. Ale powiem, że jest. Zajmuje się
strajkami, fałszerzami raportów o produkcji. Zanim Tahnijczycy odkryją, że łżę w żywe oczy, ty
podkręcisz swoim śrubę i dasz mi po cichu co najmniej dwanaście statków, o których tamci nie
będą nic wiedzieli.
Sullamora uniósł brwi.
- A, teraz rozumiem. - Imperator chciał posiać trochę panikarskich plotek. Nic dziwnego.
Dezinformacja stanowiła jego ulubioną broń. - Coś się szykuje, prawda, sir? - spytał. - Coś
wielkiego. Mogę zostać wtajemniczony?
- Bez obrazy, Tanz, ale nie. Tym razem muszę naprawdę trzymać karty przy orderach. Jeśli
Tahnijczycy coś zwąchają, wylądujemy na dnie szamba.
Sullamora wreszcie poczuł grunt pod nogami. Od lat toczył podobne gry z rywalami w
interesach, chociaż jego kampanie zwykle kończyły się co najwyżej drobnym mordobiciem.
- Tyle tylko ci powiem - oznajmił imperator - że jeśli mój plan się powiedzie, koniec wojny
nastąpi w przeciągu czterech lat. Góra pięciu. Mamy szansę solidnie przyłożyć nieprzyjaciołom.
Powalczą jeszcze trochę, owszem, ale ostatecznie będą musieli skapitulować. Na moich warunkach.
Nawet Sullamorę przeszedł dreszcz. Wiedział, co znaczy przegrać z imperatorem.
- Oczywiście na początek potrzeba nam kilku błyskotliwych sukcesów. Sygnału dla
niepewnych sojuszników i tych niby neutralnych, co warują u naszych granic. - Obniżył głos do
szeptu. - Zwłaszcza ci ostatni denerwują mnie ponad miarę.
Sullamorze nagle zaschło w ustach. Czuł, że powinien się odezwać, ale jakoś zabrakło mu
słów. Bał się. Imperator odstawił na bok szklankę i butelkę, co znaczyło, że audiencja skończona.
- Przygotuj sobie na jutro krótką mowę, Tanz. Taką na pięć minut - polecił władca.-Nasi
sekretarze spotkają się wieczorem i omówią szczegóły. Ubierz moją kwestię w swoje słowa.
Sullamora wstał. Zaczął się żegnać, nagle przerwał. Nieco rozbawiony imperator uprzejmie
poczekał, aż gość sam wykrztusi, co mu leży na wątrobie. Nijak nie pomagał Sullamorze.
- Ciekawi mnie... Wasza Wysokość...
- Tak? - spytał obojętnie gospodarz.
- Czy po wojnie... Jak to ma wyglądać?
- Najpierw urżnę się w trupa - odparł imperator. - Wtedy lżej liczyć poległych.
- Nie o tym myślałem, sir... Rozmawiałem z pozostałymi członkami Rady... Co pan zamierza
z nami zrobić?
Imperator powołał przyboczną radę zaraz po wybuchu wojny. Włączył do niej Sullamorę i
kilka innych osób, które odgrywały ważną rolę w dążeniach do zwycięstwa. W teorii miało to być
grono doradców, ale Wieczny Imperator nigdy nie zwracał uwagi na ich rady. Chciał jedynie
sprawić, by poczuli się ważni i trzymali się z boku od spraw naprawdę istotnych. Podobnie jak
imperialni parlamentarzyści. Władca był gorącym zwolennikiem demokracji. Uważał, że skryte w
niej pułapki jak nic innego pozwalają na wzmocnienie fundamentów monarchii absolutnej.
Udał, że zastanawia się nad odpowiedzią.
- Nie wiem - stwierdził. - Chyba rozwiążę Radę. Czemu pytasz?
- Bo myślę, że jeśli przydajemy się podczas wojny, to i potem możemy być użyteczni.
Skupiamy uwagę na drobiazgach, które inaczej umknęłyby uwagi Waszej Wysokości.
Właśnie, pomyślał imperator. I założę się, że bardzo wam to odpowiada. Nie miał ochoty
żywić grona wtrącających się we wszystko darmozjadów. Czemu Sullamora z tym wyleciał? A na
dodatek twierdzi, że wyraża opinię pozostałych. Trzeba będzie lepiej się im przyjrzeć.
Wieczny Imperator uśmiechnął się czarująco.
- Niezły pomysł, Tanz. Przemyślę twoją sugestię.
Poczekał, aż drzwi zamkną się za gościem, i momentalnie wymazał uśmiech z twarzy.
Rozdział dziewiętnasty
Problem lokalizacji komputera został rozwiązany dzięki pomocy Tahnijczyków. Oni
oczywiście nic o tym nie wiedzieli, w przeciwnym razie nigdy nie zafundowaliby jeńcom łaźni.
Uczynili to z rozmachem i skutecznie. Młotami pneumatycznymi wyburzyli ściany między
trzynastoma celami. Powstałą salę podzielono na cztery części. Jedna mieściła klozety, druga sześć
gigantycznych (i antycznych) pralek, trzecia prysznice. Do czwartej wstawiono prawie sto
umywalek, nad każdą zaś wmurowano lustro.
Alex zdjął trzydzieści sześć luster, wydrążył stosowne nisze w murze i wmontował tam
szklane bloki komputera. Zewnętrzne tafle “chipów” znakomicie udawały zwierciadła. Hernandes
przypomniał sobie studenckie czasy i wykłady z “prehistorycznej inżynierii”, co pozwoliło mu
skonstruować stosowne zawiasy. Bloki zostały połączone kriogenicznymi przewodami,
wykradzionymi przez St. Clair ze zwojów silnikowych ślizgacza grawitacyjnego porzuconego w
kącie magazynu.
Należało jeszcze zadbać o oprogramowanie. Mimo pokaźnych rozmiarów maszynka miała
niewielką moc i nie była zdolna do zbyt szybkiej, równoczesnej obróbki mrowia danych zebranych
przez geometrów, włamywaczy i szpiegów Stena.
Tym problemem zajął się duet Sorensen i Kraulshavn. Pierwszy przetwarzał dane w głowie,
sprowadzając złożone sprawy do poziomu prostych pytań. Wykonywał osiemdziesiąt procent
roboty, jednak wciąż nie dość. Wtedy wkraczał Kraulshavn. Wcześniej wynalazł on język
pozwalający nadać każdemu znakowi kilkaset znaczeń, czym wprowadziłby w zdumienie nawet
dawnych Chińczyków.
Kolejną sprawą była komunikacja ze szklanym kretynkiem. Długo się nad tym biedzili, aż
Sten spytał, z głupia frant: “A może by tak iskrówka?”. Alex w pierwszej chwili oniemiał z
wrażenia, ale gdy już doszedł do siebie, zaraz zapędził swój niewielki zespół do pracy. Stworzony
przez Kraulshavna język został przetransponowany na system kropek oraz kresek. Pozostało
jeszcze zbudować mały, mieszczący się w dłoni klucz ze sprężyny (do nadawania) i dodać
głośniczek (do odbioru).
Najwięcej kłopotów przysparzał im bank pamięci. Nikt nie potrafił podsunąć najlichszego
nawet pomysłu. Alex kłamał współpracownikom, że zna rozwiązanie, ale w ten sposób chciał ich
tylko zagrzać do dzieła. Tymczasem termin uruchomienia komputera był coraz bliższy i Kilgour
zaczynał popadać we frustrację.
Tutaj przydał się Ibn Bakr. Muskularny krawiec dostał zadanie stosownego postarzenia płótna
mającego posłużyć do uszycia strojów lokalnych wieśniaków. Dolewał sody kaustycznej do wody i
wielokrotnie prał materię w cieczy o temperaturze bliskiej wrzenia. Alex stanął któregoś dnia przed
wielką pralką i przyjrzał się, jak funkcjonuje urządzenie. Wtedy go oświeciło. Gdyby tak wziąć
drut, namagnetyzować w trakcie przewijania, potem zamontować dwie szpule i głowicę... Można
by na nim zapisywać dane z komputera. Voila! Kilka tysięcy lat po premierze Alex ponownie
wynalazł magnetofon typu druciak.
Wreszcie nadeszła wielka chwila. Sten wraz z Alexem stanęli nad Sorensenem i
Kraulshavnem, który miał uruchomić komputer. Ale Struth potrząsnął głową.
- Nie.
- W czym problem?
- On mówi, że musimy jakoś nazwać ten komputer - zaśmiał się Sorensen. - W przeciwnym
razie urządzenie nie będzie wiedziało, że mówimy właśnie do niego.
Sten warknął niecierpliwie. Widocznie nie da rady inaczej. Trudno. Przez taką błahostkę nie
zamierzał zrażać jedynego w okolicy programisty.
- Może Brainerd? - zaproponował. - To chyba od niego zaczęła się kiedyś ta cała heca z
komputerami?
Sorensen przekazał nazwę Kraulshavnowi. Ten przytaknął i poruszył kluczem. Zaiskrzyło.
Nic. Raz jeszcze.
- No dalej, ciemna maso - syknął Sten. - Obudź się, do diabła. Ruszaj... Odezwij się...
Coś pisnęło. I znów cisza.
- Nie działa?
- Cierpliwości, Horrie - mruknął Alex. - Jeszcze go wystraszysz. Może być nieśmiały...
Ale poczucie humoru opuściło Stena. Tyle wysiłku... I nic. A gdyby tak dokopać maszynce,
wziąć solidny zamach podkutym buciorem i...
Próbowali jeszcze przez kilka minut, aż w końcu Kraulshavn odłożył klucz iskrowy i pokazał
coś Sorensenowi.
- Co on mówi? - spytał Sten.
- Imię mu się nie podoba. Znaczy komputerowi. Musimy znaleźć inne.
- Cholera jasna! - zaklął Sten i zgrzytnął zębami. - Słyszalny w tle pralko rejestrator zarzęził
do wtóru. - Nazwij go jak chcesz! Choćby “Zrzęda”!
Sorensen przyjął propozycję z pełną powagą i przekazał koledze.
- No i co? - spytał Sten.
- Kraulshavn myśli, że może być.
Iskrówka ożyła.
Sten miał chęć mordu wypisaną w oczach, gdy głośniczek w końcu ożył. Z początku
nieśmiało, po chwili jednak roztrzeszczał się na dobre. Kraulshavn posłuchał, potem zaczął sos
sygnalizować Sorensowi. Chłopak uśmiechnął się do Stena.
- Wystartował - oznajmił. - Podoba mu się takie imię. Zrzędzi jak anioł!
Rozdział dwudziesty
Cristata zażądał spotkania. Przez umyślnego przekazał wiadomość, że oczekuje Wielkiego
Iksa zaraz po capstrzyku.
Sten narzucił na plecy czarną pelerynę i po cichu otworzył drzwi celi. Zamek był już na tyle
wyrobiony, że wystarczyłoby mocniejsze szarpnięcie, by wyrwać cały mechanizm. “Big X”
przemknął korytarzami. Strażnikami nie musiał się przejmować: te nieliczne patrole, które nocą
zapuszczały się w głąb katedry, wędrowały zawsze zwartą i głośną grupą.
Pokonał zamek w drzwiach wiodących na dziedziniec i przystanął na progu. Emisariusz
Cristaty wyłuszczył dokładnie, co należy zrobić dalej. Poczekać, aż lekko niebieskawy snop światła
z reflektora omiecie teren. Następnie trzeba policzyć do sześciu i spacerkiem, nie biegiem, przejść
dwadzieścia sześć kroków w kierunku godziny 14.30, zakładając, że reflektor wyznacza godzinę
dwunastą.
Sten zrobił, co kazano, i zatrzymał się za szczątkami kolumny. Czuł się jak głupiec. Jeszcze
chwila, a wracający snop światła wydobędzie go z mroku. Nagle jednak coś zaszemrało i kilka
kamiennych płyt chodnika gdzieś zniknęło. Z otworu wychynęły macki Cristaty.
- Możesz zeskoczyć tuż obok mnie - powiedział.
Sten skorzystał bez wahania.
Stał w wąskiej studni. Zapadnia cichutko zamknęła się mu nad głową.
Zaraz też pojawiło się światło. Lampa Cristaty składała się z małego rondelka wypełnionego
jakąś cieczą. Na wierzchu pływała płonąca radośnie standardowa racja żywnościowa.
Gospodarz wyjaśnił, że Sten się nie myli. Najpierw wytapiali z racji żywnościowych tłuszcz,
potem go spalali. Suszki przydawały się jako knoty.
- Ale nie to chciałem ci pokazać. Chodź.
Nie czekając na reakcję Iksa, Cristata zniknął w dole. Sten poszedł za nim.
Jeszcze dwa metry szybu i pokazał się tunel. Porządny, odeskowany z każdej strony i na tyle
szeroki, że nie przyprawiał o klaustrofobię. Profesjonalna robota. Biegł łagodnym spadkiem gdzieś
w dół. Co jakieś dwadzieścia pięć metrów rozszerzał się w komory.
Takie efekty ludzie osiągnęliby po pięciu latach mozolnej dłubaniny, pomyślał Sten. Czyżby
ten zaprzysiężony cywil był jedynym konstruktorem? Nagle przewodnik skręcił w jakiś zaułek i
zniknął.
Sten przecisnął się za gospodarzem do obszernej kamiennej groty. Prócz futrzastego
znajdowało się tu jeszcze troje ludzi. Sten znał ich tylko z widzenia. Przysiadł w milczeniu na
złomie granitu.
- No i jak się to panu podoba? - spytała kobieta z naszywkami bombardiera na pagonach. Sten
przypomniał sobie jej nazwisko: Markiewicz.
- Sam też wykopałem kilka tuneli - powiedział - ale czegoś podobnego jeszcze nie widziałem.
Zrobiliście pieprz... przepraszam, kawał dobrej roboty.
- Ku chwale Jedynego - zaintonował Cristata. - I za Jego natchnieniem.
- Ku chwale Jedynego - odparła pozostała trójka.
Co, u diabła, zastanowił się Sten. Cristata wziął się za nawracanie? Chociaż, jeśli to wyznanie
daje moc kopania podobnych tuneli, to może sam dam się ochrzcić?
- Naprawdę jestem pod wrażeniem. Ale przecież mówiłem, że możemy wam pomóc. Czemu
ściągnęliście mnie tu właśnie teraz?
Cristata poruszył się niespokojnie.
- Mamy kłopot. - Pokazał czułkami na przodek: ścianę litej skały. Dopiero teraz Sten
spostrzegł, że reszta groty jest betonowa. Najpewniej natrafili na fundamenty katedry.
Zatem to nie duma skłoniła ich do prezentacji wspaniałego dzieła. Naprawdę potrzebowali
pomocy. Sten chętnie sam wziąłby oskard do ręki, ale musiał pamiętać o zobowiązaniach wobec
kilkuset innych więźniów.
- Rozumiem, że trudno wam się przez to przebić?
- Właśnie - stwierdziła Markiewicz.
- Mógłbym podrzucić wam więcej ludzi, ale to chyba nie rozwiąże problemu. Dłutkami
pokonacie betonowe monstrum za jakieś sto lat, natomiast użycie materiałów wybuchowych raczej
nie wchodzi w grę.
Ludziom najwyraźniej zrzedły miny. Cristata ani drgnął.
- Ale chyba wiem, co zrobić.
- W takiej sytuacji, gdy muszę prosić o wsparcie, czuję się w obowiązku zaoferować coś w
zamian. Zatem jest sposób?
- Tak.
- Słuchamy.
Słuchamy? My, znaczy kto? Cristata i jego nawróceńcy? Ich Jedyny i Najwyższy? Te
katakumby roztaczają dziwnie mistyczną atmosferę, pomyślał Sten i poczuł się trochę nie na
miejscu ze swoim zatwardziałym agnostycyzmem.
Jednak rzeczywiście wpadł na pewien pomysł.
Komputer zaczął już pracę. Pierwsze obliczenia pokazały, jak wiele pustej przestrzeni kryje
gmach katedry.
Najciekawsze były wyniki doświadczeń sejsmicznych. Podczas przeprowadzania badań
posłużono się wykradzionymi Avrentiemu superczułymi mikrofonami, które następnie
przymocowano do płyt dziedzińca. Wstrząsy powodowano rzucaniem kawałów gruzu z blanków.
Wszystko wskazywało na to, że głęboko pod dziedzińcem znajdują się lochy.
Oto był najbielszy z królików w kapeluszu Stena.
- Jeśli pokażę wam, jak obejść skałę, tunel stanie się własnością ogółu.
Ludzie jęknęli.
- I co dalej? - spytał Cristata.
- Wyprowadzę nim więcej uciekinierów.
- Ilu?
- Nie wiem. Ale wam oddam pierwszeństwo. Otrzymacie też pełną pomoc mojej organizacji.
- Najwyższy nas wspiera. To wystarczy - oznajmił Cristata. Współwyznawcy przytaknęli
gorliwie.
Sten poczuł się niezręcznie. Przypomniał sobie jednak starszego oficera płaczącego nad
paczką.
- Przyślę tu więcej kopaczy. Będą pracować pod twoim kierownictwem. Niczego nie zrobimy
bez waszej wiedzy i zgody.
- Czy marny jakiś wybór?
Sten uprzejmie nie odpowiedział.
Markiewicz zerknęła na Cristate.
- Chyba Jedyny tego pragnie - stwierdziła w imieniu całej czwórki.
Nikt nie zaprotestował.
Zasadnicze rozwiązanie problemu było zaś tak proste, że aż trywialne. Należało kopać
pionowo w dół.
Ludzie słuchali Iksa z niedowierzaniem. Tylko Cristata się nie krzywił; z jakiegoś powodu
uznał, że sam Najwyższy przemówił ustami Stena.
Wiele dni później przebili się do podziemi Koldyeze.
Cristacie przysporzyło to kolejnych kłopotów.
Następną inspekcję Sten odbył również w nocy. Z groty zszedł prosto do wysoko sklepionych
piwnic z kamiennymi podłogami i strzelistymi filarami. Cristata od progu mruknął, że jego
zdaniem piwnice te kryją w sobie niemal wszystkie pokusy raju niewiernych. Sten rozejrzał się
nieco w blasku pochodni i aż gwizdnął. Cristata miał rację. Dawni gospodarze katedry byli
przewidujący. Na wypadek gorszych czasów (a może tylko złej pogody) uszykowali sobie
schronienie z wszelkimi wygodami. Sądząc po zaopatrzeniu, nie należeli do ascetów
rozmiłowanych w medytacjach. Szereg piwnic wypełniały beczki. Pełne. Sten potarł szpunt palcem
i powąchał. Alkohol.
Gdzie indziej leżały starannie zapakowane, wiecznotrwałe racje żywnościowe. Tu i ówdzie
piętrzyła się odzież.
- Całych podziemi jeszcze nie zbadaliśmy, ale chyba każde pomieszczenie kryje te same
źródła doczesnej uciechy - rzekł ze smutkiem Cristata.
Sten spojrzał na góry żarcia i zaczął się zastanawiać, jakim to rozstrojem żołądka skończyłoby
się pochłonięcie pierwszego od lat prawdziwego posiłku.
Postanowił, że Cristata zachowa pełną kontrolę nad lochami. O ich zawartości - dowie się
wyłącznie pułkownik Virunga i Hernandes. Tylko tego by brakowało, żeby plany wzięły w łeb
skutkiem nagłego obżarstwa czy, brr, pijaństwa. Wyznaczeni kopacze będą doprowadzani do
przodka z zawiązanymi oczami. Skarby przydadzą się głównie do należytego wyposażenia
zbiegów.
Należało jeszcze poradzić sobie ze świeżo nawróconymi wyznawcami Jedynego. Trudno, w
ich przypadku Stenowi pozostało żywić nadzieję, że uczniowie Cristaty są odporni na kryzysy
wiary.
Rozdział dwudziesty pierwszy
Kapitan Lo Prek wiercił się nerwowo na skraju pryczy, słuchając radiowej konwersacji
między kapitanem frachtowca a ośrodkiem kontroli ruchu orbitalnego. Niewiele rozumiał, jednak
ton rozmowy nie wróżył dobrze.
Po ostrej kłótni, Prek uzyskał zgodę na przelot statkiem dostarczającym mniej istotne surowce
do tahnijskich fabryk. Materiały naprawdę musiały mieć drugorzędne znaczenie, ponieważ już
sześciokrotnie zmieniano kurs. Od szeregu dni statek leciał wciąż nie tam, gdzie powinien.
Warczenie kapitana sugerowało, że właśnie po raz siódmy wyznaczono inny port przeznaczenia.
Oficer zwinął się w kłębek na koi. Był bezradny. W żaden sposób nie mógł przyspieszyć
swojej podróży. I tak wykorzystał już większość dawnych długów wdzięczności, by uzyskać krótki
urlop. Aby wejść na pokład frachtowca musiał poniżyć się do prośby. Zgodzono się niechętnie i
chyba tylko dla świętego spokoju.
Prek wiedział, że nie jest osobą lubianą i wcale się temu nie dziwił. Był za dobry - za
skuteczny, nazbyt posłuszny, zdolny do maksymalnej koncentracji. Nie czekał na pochwały za
solidnie wykonaną pracę. Nie lubił konkurować, ale też nigdy nikogo nie skrzywdził. Niby same
zalety... ale jednak. Prek godził się brakiem sympatii, a nawet obracał to zjawisko na swoją
korzyść. Jak niedawno, gdy wzbudziwszy u współpracowników poczucie winy i litość, dostał
trochę wolnego. To ostatnie posunięcie nie było w jego stylu, wszelako intuicja mu podpowiadała,
że jest już blisko celu, czyli Stena.
Dowiedział się o nowo powstałym obozie jenieckim, przeznaczonym dla szczególnie
niebezpiecznych wichrzycieli. Ludzi pokroju Stena. Obóz znajdował się na Heath. W miejscu
zwanym Koldyeze.
Prek wychwycił ton rezygnacji w głosie kapitana i westchnął. Kolejne opóźnienie. Znowu fory
dla wroga.
Rozdział dwudziesty drugi
Otoczony strażnikami oddział roboczy maszerował wijącą się ku katedrze uliczką. Po obu
stronach ciemniały dawno opuszczone rudery-
- Czekam - szepnął Sten.
- Zamknij się. Zaraz zobaczysz - odparła St. Clair.
- Oddział, stój! - krzyknął Chetwynd.
Jeńcy znieruchomieli na bruku.
- Pięć minut odpoczynku. Poznajcie moje dobre serce.
Strażnicy ostentacyjnie odwrócili się do jeńców plecami i Sten aż się uśmiechnął, gdy oddział
momentalnie poszedł w rozsypkę. Kto żyw smyrgnął ku domom. - Co tu, u licha...?
- Nie gadaj, chodź. - St. Clair pociągnęła Stena do najbliższych drzwi. - Przecież obiecywałam
niespodziankę, prawda?
- Co jest grane?
- Nie będziesz mi rozkazywał. Potrafisz fachowo szukać?
- Jasne - odparł Sten.
- No to idziemy na górę. Najpierw się rozejrzymy, potem wszystko ci wyjaśnię.
Wdrapali się po mocno wypaczonych schodach.
- Czego mam szukać?
- Wszystkiego, co może się przydać nam lub Tahnijczykom na handel. Robimy z nimi
interesy.
Okolica nie była gęsto zamieszkana: zbyt blisko Koldyeze. Na dodatek okresowe branki do
wojska Tahnijczycy zaczęli, rzecz jasna, w biednych dzielnicach.
St. Clair sprawowała się całkiem dobrze w roli złodziejki. Główne źródła wszelkich dóbr
leżały poza katedrą, dlatego dziewczyna, mimo braku zamiłowania do fizycznego wysiłku,
wkręcała się do prawie każdej grupy roboczej wychodzącej na zewnątrz. Nigdy nie wiedziała, co
znajdzie, ale szukała wytrwale.
Ostatecznie wzięła się za rozpracowywanie strażników. Nie wątpiła, że osoby wyznaczone do
pilnowania i gnębienia innych są zwykle nader podatne na korupcję. Gdy zdarzyło się jej znaleźć
wysadzaną klejnotami szpilę zaraz sprawdziła, jak metoda przekupstwa działa w praktyce.
Drogocenny przedmiot zaoferowała najbliżej stojącemu i, sądząc po kałdunie, również
najbardziej zachłannemu strażnikowi. Obejrzał kosztowność dokładnie.
- Jest tego więcej? - spytał.
- Może - powiedziała obojętnie St. Clair, wskazując na zrujnowane budynki. - Musiałabym
sprawdzić.
- No to co tu jeszcze robisz? - Mężczyzna uśmiechnął się szelmowsko. - Weź pozostałych.
W ciągu paru minut przeszperali pobliskie mieszkania. Rzecz wyglądała obiecująco.
Wystarczyły dwa dni, a “przerwę na plądrowanie” robiły już niemal wszystkie wracające do
Koldyeze grupy robocze. St. Clair czuła się, jakby nie tyle dawała, co sama brała łapówki.
Sten pilnie słuchał wyjaśnień. Przez ten czas dziewczyna obniuchała z połowę pokoju.
Podzieliła sobie całość na kwadraty, podnosiła każdy kawałek połamanych mebli i opukiwała co
większe elementy w poszukiwaniu schowków. Roztrząsnęła i obejrzała szmaty, bo przecież któraś
mogła jeszcze nadawać się na przyodziewek. Obmacała podarty materac, wybebeszyła dwa leżące
na podłodze obrazki w połamanych ramach. Sten tymczasem zaczął stukać w ściany.
- Mamy szukać.
- Właśnie to robię.
- Ciekawe. Kim byłeś cywilu? Pewnie włamywaczem?
- Nie. - Sten nie zamierzał opowiadać swojego życiorysu, w każdym razie nie teraz i nie tej
dziewczynie, której ufał niewiele bardziej niż Tahnijczykom. Nie takich rzeczy uczyli w sekcji
Modliszki. A rzeczywiście w roli poszukiwacza sprawdzał się doskonale.
- Tu coś jest - oznajmił wkrótce.
St. Clair patrzyła zdumiona, jak Sten wyciąga spod ramienia coś lśniącego i bez wysiłku
wycina kawał ściany przy wyłączniku światła. Chwilę później w dłoni Wielkiego Iksa pokazał się
plik banknotów. St. Clair głośno wciągnęła powietrze.
- Forsa. Tahnijskie kredyty.
- Otóż to!. Idziemy, pani kapitan.
- Kim ty jesteś...
- To rozkaz! Ruszamy!
St. Clair wymiotło z pokoju. Sten dołączył do niej na schodach.
- Świetnie - powiedział. - Robimy tak: oddajemy strażnikom wszystkie znalezione błyskotki,
cały alkohol czy prochy.
- Oddajemy?
- Tak, dobrze słyszałaś. Pieniądze trafiają do mnie.
- To czysty rozbój - warknęła St. Clair.
Sten zatrzymał się w pół kroku.
- Muszę nadmienić, że wasza postawa, pani kapitan, budzi mój niepokój. Od dzisiaj będzie
pani prowadzić rejestr znalezisk. Raporty proszę składać pułkownikowi Virundze. A może i jemu
pani nie ufa?
- Ufam - burknęła St. Clair.
- Doskonale. Zależy mi też na cywilnych ubraniach i wszelkiej elektronice. Druty, taśmy.
Gdyby trafiła się broń... - Sten zamilkł. Jeśli u któregoś więźnia znaleziono by sprzęt bojowy,
wtedy cały oddział dostałby po łbie albo i gorzej. - Wszelkie pukawki, noże, granaty chować,
potem przybiec do mnie z informacjami. Znajdę sposób, żeby przemycić to przez bramę.
- Oddział! Zbiórka!
- Chodźmy.
Sten zbiegł po schodach, a za nim podążyła zdumiona do granic St. Clair. Miała o czym
myśleć.
Chetwynd czekał przed budynkiem.
- Ty!
Sten stanął ba baczność.
- Sir!
- Raz jeszcze pytam, jak się nazywasz?
- Horatio, proszę pana.
- Na pewno mnie nie pamiętasz?
- Nie, proszę pana.
- Przed wojną pracowałem w dokach - ciągnął Chetwynd. - Byłeś marynarzem?
- Nie, proszę pana. Po raz pierwszy opuściłem moją rodzinną planetę dopiero wtedy, gdy się
zaciągnąłem do armii.
Chetwynd podrapał się po brodzie.
- Cholera. Nie wiem. Może masz gdzieś brata bliźniaka. Znaleźliście coś?
St. Clair poczuła, że Sten podaje jej za plecami mały rulonik. Jak na szulerkę przystało,
sprawnie przejęła zwinięte papierki i podała je strażnikowi.
- Kredyty - ucieszył się Chetwynd. - Dobrze, bardzo dobrze. Gdy następnym razem
poprowadzę grupę, zrobimy sobie naprawdę porządną przerwę. Jeślibyście chcieli wtedy urwać się
na chwilę we dwoje... - zachichotał obleśnie.
St. Clair pomyślała, że powinna podziękować Chetwyndowi. Uśmiechnęła się i pobiegła do
szeregu. Plądrowanie zaczynało ją nudzić. Za łatwe. A co ze Stenem? Naprawdę zaciągnąć go do
wyra? Chyba wołami.
Rozdział dwudziesty trzeci
W paczkach Pomocy Jenieckiej nie znajdowały się wyłącznie dary serca, jednak militarna
zawartość przesyłek była najpilniej strzeżoną tajemnicą, dostępną jedynie funkcjonariuszom
Korpusu Merkurego i sekcji Modliszki. Nawet oni otrzymywali jedynie ustne pouczenia, nigdzie
nie zapisywane. To i owo słyszeli także niektórzy zwiadowcy wysyłani na zaplecze wroga oraz
rozmaitej maści agenci, przynajmniej wtedy, gdy istniała realna groźba, że mogą trafić do niewoli.
Każda paleta zawierała kilka interesujących drobiazgów. Przede wszystkim należało zwracać
baczną uwagę na paczki z produktami firm o nazwach brzmiących szczególnie, jak to określano,
“paternalistycznie”. Na przykład “Kofeinka Dziadunia”, “Wujcio Truteń oraz Szwagrowie”,
“Ojczulek Smakulek” i tym podobne. Wszystkie te firmy istniały naprawdę i były w pełni legalne,
jednak ich wytwory nijak nie nadawały się do spożycia. Najlepsi chemicy imperium zatroszczyli
się o to, by przesyłana kawka czy miodzik wykręciły mordę nawet najbardziej zachłannemu
strażnikowi.
Pod kamuflażem kryły się przedmioty mogące pomóc jeńcowi w ewentualnej ucieczce. W
puszki wtapiano zwinięte druciane mikropiły. W podwójnych dnach zalutowywano obwody
drukowane. Tu i ówdzie trafiały się drobniutkie narzędzia. Więźniowie klęli na czym świat stoi,
czasem i przez dwa dni mozoląc się nad rozbrojeniem pancernego pasztetu, ale solidna budowa
schowków gwarantowała, że rzecz nie wyda się przypadkiem przy byle inspekcji. Naturalnie
używano tylko takich materiałów, na które nie reagowały automatyczne czujniki.
Wszystkie metalowe drobiazgi, jak igły czy szpilki ze zwykłych zestawów do szycia, były
dodatkowo namagnetyzowane, przez co mogły znaleźć zastosowanie w kompasach.
Ubrania niezmiennie oznaczano z przodu i z tyłu wielkim, białoczarnym znakiem X. Władze
obozu zwykle nie miały żadnych obiekcji i wydawały stroje pensjonariuszom, pewne, że nikt nie
spróbuje uciekać w takim wdzianku. Znaków nijak nie dawało rady sprać, chyba że użyło się
słodzika dołączonego do każdej paczki. Nie był on słodki, bo i nie do kawy go przewidziano.
Należało rozpuścić pastylki w wodzie. Cztery godziny moczenia ciuchów w roztworze
wystarczały, aby iksy zniknęły. Jeszcze trochę machania igłą i jeniec miał do dyspozycji całkiem
przyzwoite cywilne ubranie.
Całą prawdę o darach znał tylko imperialny wywiad, zacny Manabi pozostawał w błogiej
nieświadomości. Ostatecznie preparowanie paczek stanowiło pogwałcenie wszelkich możliwych
konwencji, etosów i tak dalej. Pomysł pochodził osobiście od marszałka lana Mahoneya, który w
swoim czasie kierował wywiadem.
Nawet zwykłe produkty mogły być stosowane w nietypowy sposób. Kilgour, na ten przykład,
uznał że racje żywnościowe jak raz nadają się do przeprowadzenia akcji o kryptonimie:
“Niewinność uwiedziona / Kaprawość nagrodzona”.
Wyznaczona do zadania grupa “Świry Wolności” rekrutowała się spośród jeńców
najserdeczniej nastawionych do świata. Każdy z nich wybierał sobie jednego lub dwóch
strażników, a to w celu nawiązania przyjaznych kontaktów.
Grupa miała dostęp do wszystkich zasobów jenieckich. Jeśli okazywało się, że strażnik
chorował na sygnet, zdobywano właśnie taki pierścień choćby spod ziemi. Jeśli cierpiał jedynie na
alienację, znajdował życzliwego słuchacza. Jedynym ograniczeniem był zakaz utrzymywania
kontaktów seksualnych; nie żeby Kilgoura to gorszyło, ale jako doświadczony szpieg nie ufał
znajomościom utrwalanym w pościeli i wiedział, że uwodziciel / uwodzicielka sam może wtedy
łatwo stać się ofiarą. Regulamin działania “Świrów Wolności” oparł na pięciu punktach:
1. Sprawdź, czy dany strażnik ulega pokusie brania łapówek.
2. Czy można go zaszantażować?
3. Wyciągnij od niego jak najwięcej informacji o zabezpieczeniach obozu, począwszy od
danych osobistych strażników, skończywszy na rozmieszczeniu czujników i planie służb.
4. Zbieraj wiadomości o planecie Heath, takie jak: co można zamówić w restauracji (zdarzały
się demaskacje przy próbach zamówienia nieznanych w okolicy potraw), czym różnią się
miejscowe gwary i slangi, jaka panuje akurat moda, czy przepisy ograniczają swobodę
podróżowania i tak dalej.
5. Czy istnieje sposób wydostania się z tej planety? Jeśli tak, to jakie warunki należy spełnić,
jakie trudności przezwyciężyć?
Oczywiście to nie było wszystko.
Ktoś taktownie zastukał do drzwi celi Alexa i Stena. Kilgour aż się rozpromienił.
- Ależ proszę, sir. Jesteśmy w domu.
N’chlos zajrzał nieśmiało do środka i obaj gospodarze stanęli na baczność. Tak przewidywał
regulamin.
- Nie, nie - zaprotestował nieśmiało młodzieniec. - Przy mnie nie musicie.
- Ależ, sir...
Kilgour był szczególnie dumny z tej zdobyczy.
Już jakiś czas temu zauważył, że N’chlos dziwnie mu się przygląda. Miało to chyba coś
wspólnego z popisem Alexa, który sam jeden uniósł wielki kawał betonowego gruzu, chociaż
przedtem trzech osiłków nie mogło ruszyć diabelstwa. Na dodatek młodzieniec robił wrażenie
cherlawego. Podejrzenia Kilgoura znalazły pełne potwierdzenie, gdy podsłuchał on rozmowę
dwóch innych strażników niemiłosiernie wykpiwających N’chlosa i jego słabowitość.
Kilgour poczekał na stosowną okazję. Gdy byli sami, w pewnym oddaleniu od reszty grupy,
paroma ruchami sprzątnął z oczyszczanej właśnie drogi monstrualną belkę i rzucił od niechcenia:
- Bo to na tym polega ta sztuczka.
Strażnik zainteresował się, rzecz jasna, co za sztuczka, jaka sztuczka. Kilgour pokazał mu
kilka prostych zasad typu: jak coś dźwigasz, pracuj nogami, a nie grzbietem. N’chlos nigdy nie
słyszał o czymś podobnym.
Alex wspaniałomyślnie zaproponował mu parę lekcji. Oczywiście ani słowem nie wspomniał
o słabowitości strażnika. N’chlos rychło zaczął zaglądać do celi Alexa i Stena podczas wieczornego
obchodu.
Na dodatek okazało się, że chłopak uwielbia kawę. Taką mocno posłodzoną, i to klasycznym,
ziemskim cukrem. Kilgour miał kawy, ile dusza zapragnie.
Dotąd Sten znikał z celi na czas wizyt. Tym razem jednak Alex uznał, że kompan może się
przydać.
- Zaparzymy sobie coś, chłopcze - mruknął Kilgour, zapalił mały piecyk olejowy i postawił
poczerniałą puszkę na ogniu. N’chlos przysiadł na jednym ze skonstruowanych przez Alexa
stołków.
- Jak tam na wojnie? - spytał gospodarz.
- Znów obcięli przydziały żywności - mruknął ponuro N’chlos. - Nawet nam.
- Pożałowania godne - odparł Kilgour. -1 do tego niezrozumiałe.
- Powiedzieli, że najwięcej powinni dostawać ci, co walczą.
- Szczerze mówiąc, to chyba coś jest nie tak. Nie, żebym krytykował, ale pomyśl. Przecież tu
na tyłach też bierzecie udział w wojnie. Czy wasi władcy tego nie widzą?
N ‘chlos rozpiął górny guzik peleryny. Doskonale, pomyślał Sten. W celi było bardzo gorąco,
sam też zaczynał się pocić. Piętro niżej trzech specjalnie wyznaczonych palaczy uwijało się przy
prowizorycznym, ale bardzo wydajnym piecu.
- Ciepło jak diabli - mruknął ze współczuciem Kilgour. - Zdejmij sobie tę pelerynę?
- Postąpiłbym wbrew rozkazom.
- Pieprzyć - rzucił Alex. - Dobry żołnierz wie, kiedy i jakich poleceń słuchać. Trochę wygód
nie zaszkodzi. Gdyby zbliżał się sierżant, usłyszymy jego tupanie już z daleka.
N’chlos spojrzał powątpiewająco na Stena siedzącego w przeciwległym kącie, potem odpiął
pas, odłożył ogłuszacz i zdjął pelerynę. Rozejrzał się, gdzie by tu powiesić okrycie. Jedyny bolec
wystawał ze ściany tuż przy drzwiach.
- I już, chłopcze, znaczy, sir. Kawa prawie gotowa.
Strażnik skorzystał z prowizorycznego wieszaka i wrócił na miejsce.
- O czym to mówiłeś, gdy ci przerwałem? - podjął rozmowę Kilgour
- Że traktują nas coraz gorzej. Czasami myślę, by złożyć podanie o przeniesienie do jednostki
liniowej.
- Sir, kiedyś też tak myślałem, ale wojna to nie zabawa. Proszę spojrzeć tylko, gdzie
wylądowałem.
- Do obozu jenieckiego to nie chciałbym trafić - przyznał szczerze N’chlos.
- Właśnie. A to przecież nie jest jeszcze najgorszy los - mruknął Kilgour. - Chociaż i na tyłach
bywa zabawnie - dodał po chwili. - Opowiadałem już o przygodzie z wężami?
- Chyba nie.
Kilgour uśmiechnął się dyskretnie do Stena. Pułapka zaczęła się zatrzaskiwać.
- Stacjonowałem wtedy na Ziemi. Na wyspie zwanej Borneo.
- Byłeś na Ziemi! - zdumiał się N’chlos.
- Owszem. Lata służby sprzyjają podróżom. W każdym razie, powierzyli mi tworzoną właśnie
jednostkę.
- Nie wiedziałem, że imperialni zawodowi podoficerowie dostają takie zadania.
- W szczególnych wypadkach - wyjaśnił Alex. - Ale przyjeżdżam, wołam sierżanta
sztabowego i pytam: “Sierżancie, z czym macie największe kłopoty?” “Z wężami”, odpowiada.
“Jakimi wężami? - dociekam. “Pasiastymi.” “Pasiastymi?” “Właśnie, sir.”
W tejże chwili drzwi otworzyły się bezgłośnie. Smukła ręka (należąca do St. Clair) uchwyciła
płaszcz oraz pas z bronią, po czym zniknęła.
- No to ja sprawdzam dokumenty i oczom nie wierzę. Mnóstwo przypadków dezercji. Lista
kar długa do podłogi. I jeszcze ciągle jakieś burdy między szeregowymi żołnierzami. Pomyślałem,
że takim burdelem nie da się dowodzić. Ale zarządziłem zbiórkę i pytam ludzi, w czym problem.
“W wężach”, odpowiedzieli mi chórem. “W wężach?”. “Tak, sir”, odparli zgodnie, “pasiastych”.
Potem wyjaśnili mi, że te węże przypełzają z dżungli. Nie wiem, co za idiota kazał zbudować obóz
rekrucki w samym środku bagien, ale stało się.
Sten pomyślał, że rzeczy N’chlosa zostały już pewnie poddane stosownej obróbce. I
rzeczywiście. Pewien szybki w nogach gość dostarczył czekającej w piwnicach L’n książeczkę
wojskową i resztę papierów strażnika. Dziewczyna potrafiła zapamiętać cechy charakterystyczne
dokumentów na tyle dobrze, by bez trudu sporządzić potem falsyfikaty.
Obmierzono tunikę, odciśnięto w wosku rysunek guzików. Szybko zbadano wnętrze
ogłuszacza. Paru więźniów miało dzięki temu szansę wystąpić w roli strażników, może nawet jako
N’chlos bis.
Wszystko to pod warunkiem, że gość się nie obróci. Pusty wieszak byłby niechybnie
wystarczającym powodem, aby wszcząć głośny alarm.
Stenowi pozostało cierpliwie znosić bajdurzenie Alexa.
- Gdy się rozejrzałem, faktycznie wszędzie pełzały pasiaste węże. Jadowite jak cholera. Byle
co, a gryzły. Właziły do namiotów, płoszyły konsumentów w kantynie. Paskudne gadziny.
Musiałem coś z tym zrobić. Znowu zwołałem cały oddział. Wszyscy aż gęby otworzyli, gdy
zobaczyli, jak trzymam takiego węża w łapie. “To wąż, prawda?”, spytałem. Przytaknęli. No to
mówię dalej: “Teraz wam pokażę, co należy z nim zrobić. Na raz: łapiemy go prawą dłonią. Na
dwa: wzmacniamy chwyt lewą dłonią, zaciskając ją na ogonie. Na trzy: przesuwamy prawą dłoń
wzdłuż węża, do góry. Na cztery: utrącamy mu kciukiem łeb”. Posłuchali! Jak się wzięli do roboty,
to niedługo po całym obozie poniewierały się łby węży, morale znacznie wzrosło, przestępczość
zmalała, ustały dezercje. W lazarecie odnotowali nawet spadek zakażeń syfem! Miałem to z głowy.
Aż pewnego dnia zajrzałem do izby chorych, a tam leżał jeden żołnierz w bieli. Cały w bandażach.
Od stóp do głów. “Kto wam to zrobił, chłopcze?”, spytałem. “Ach”, jęknął tamten, “węże, sir.”
“Pasiaste?” “Owszem”, odparł. Zgłupiałem nieco, ale proszę biedaka, aby wszystko opowiedział.
Alex drgnął lekko, gdy drzwi uchyliły się znowu i ta sama ręka odwiesiła na miejsce pelerynę
oraz broń. Po chwili opowieść popłynęła dalej. Udręczony Sten pomyślał w desperacji, że jeszcze
trochę, a zamorduje swego towarzysza. Tępym nożem. Kilgour narażał mu się coraz bardziej.
- “Sir”, słyszę spod bandaży, “pamięta pan swoje rady co do postępowania z wężami?”. Jasne,
że pamiętałem. “Ale co to ma do rzeczy?”, pytam. “Właśnie chcę panu wyjaśnić”, mówi tamten.
“Stałem na posterunku, gdy zza krzaka wychynął wąż. No to łapię gadzinę na raz, potem chwytam
silniej na dwa, przesuwam rękę w górę na trzy i już chcę wykonać cztery, gdy czuję, że trzymam
łapę po łokieć w dupie tygrysa. Wyobraża pan sobie?”
Zapadła martwa cisza.
- W życiu nie słyszałem równie idiotycznej opowieści - skonstatował w końcu N’chlos.
Pierwszy i ostatni raz zdarzyło się, że Sten był dokładnie tego samego zdania co Tahnijczyk.
St. Clair zajrzała do mrocznego wnętrza, gdzie L’n rysowała z pamięci dowód osobisty
Tahnijczyków. Od razu na płycie światłoczułej.
Gdy Sten kazał pani kapitan zamieszkać razem z L’n, St. Clair chciała zaprotestować, ale
ugryzła się w język. Po co dawać Stenowi okazję do kolejnego rugania. Obiekcje nie brały się z
tego, że L’n była futrzastym Karrem. Po prostu St. Clair wolała być sama. Zawsze działała w
pojedynkę, polegała tylko na sobie i nie musiała liczyć się z innymi. Nigdy za nikogo nie brała
odpowiedzialności. Kalkulowała sprawy na zimno i ryzykowała albo nie. Obecność L’n zmuszała
do zmiany postawy.
Owszem, w skojarzeniu tych dwóch kobiet istniała pewna logika. Jako etatowy złodziej St.
Clair nie musiała daleko biegać ze zdobyczami. Jednak trwało chwilę, nim przywykła do całej
reszty. L’n mogła pracować tylko w ciemności, poza celą była praktycznie bezradna. Z wolna St.
Clair zaczęła pomagać jej w tym i owym: przeprowadziła do kantyny, odszukała upuszczone za
dnia narzędzie, wyrwała współtowarzyszkę z hipnotycznego transu, wywołanego jakimś
szczególnie pięknym, świetlnym zjawiskiem.
Krótko mówiąc, St. Clair odkryła, co to znaczy lubić kogoś. L’n z wolna stawała się dla niej
kimś szczególnym, przyjaciółką.
Czasem jednak gadała od rzeczy. Na przykład wtedy, gdy mówiła o tym sukinsynie imieniem
Horatio. Chodzący autorytet pełen cnót wszelakich. Dla L’n był jak święty. Potem jednak St. Clair
usłyszała o kapralu Hansenie i pojęła, że dla futrzastej dziewczyny obaj mężczyźni stali się niemal
jedną postacią - wcieleniem bohatera. L’n skonstruowała sobie własny obraz świata, taki, który
dawał jej szansę przetrwania w zatłoczonym i brudnym obozie jenieckim. Tęskniła za lasami
ojczystej planety i na większość dnia odpływała we wspomnienia. Nie mogła inaczej. Gdyby nie
Sten, a przynajmniej stworzony wizerunek Stena, L’n już dawno skończyłaby jako ostry przypadek
katatonii. Albo i gorzej.
St. Clair przysięgła sobie, że to zmieni. Zanim ucieknie, postara się, by L’n stanęła na nogi,
wybiła się na samodzielność.
- Powiedz mi coś, L’n poprosiła. - Pasjonuje cię światło. A widziałaś kiedyś słynną wieżę
światła na Centralnym Świecie?
L’n przerwała pracę.
- Tę zbudowaną przez dwóch Milchenów? Marra i Senna, o ile pamiętam?
- Właśnie.
- Tylko na zdjęciach.
- A zatem nigdy nie odwiedziłaś Centralnego Świata.? Gdy to wszystko się skończy,
mogłybyśmy tam polecieć.
- Po prawdzie to byłam na tej planecie. Szykowało się akurat wielkie przyjęcie w wieży. Na
pewno miałabym na co patrzeć.
- Czemu więc nie poszłaś? - spytała St. Clair.
- Nie zostałam zaproszona.
- No to co? - zdumiała się pani kapitan. - I tak by cię wpuścili. Do Marra i Senna zawsze wali
tyle różnych gości, że nie sposób sprawdzić, kto wszedł z zaproszeniem, a kto na krzywy ryj.
L’n westchnęła. Trochę z rezygnacją, trochę z zazdrością.
- Na krzywy ryj... Chciałbym mieć kiedyś dość odwagi, by tam się wemknąć. Udać kogoś
znamienitego i sławnego. Być tak pewną siebie, aby nikt nie odważył się mnie spytać, skąd się
wzięłam i kim jestem. - Potrząsnęła głową. - Marzenia. Wystarczy raz spojrzeć na te moje wielkie,
brzydkie oczy, by wiedzieć, że ma się do czynienia z całkowitym zerem.
- O czym ty mówisz? - spytała wstrząśnięta St. Clair. - Jakie brzydkie oczy?
L’n wzruszyła ramionami. Wyglądała na zrezygnowaną, pogodzoną z okrutnym losem.
- Powiem ci coś, dziewczyno - stwierdziła w końcu St. Clair. - Widzę, że mamy przed nami
sporo roboty. Zaczniemy od twojej definicji brzydoty. Potem zajmiemy się technikami krzywienia
ryja.
L’n zachichotała, jakby usłyszała dobry żart. Ale St. Clair mówiła poważnie. Na dodatek była
osobą słowną.
Rozdział dwudziesty czwarty
- Stan sprawdzony - ogłosił Virunga za Isbim, obrócił się i zasalutował Genrikhowi. -
Wszyscy jeńcy obecni. - Zawiesił na chwilę głos. - Sir.
Nawet Genrikh nie zdołał znaleźć powodu, żeby przedłużyć apel. Przytaknął i odszedł ku
pomieszczeniom admistracji. Virunga oddał więc honory plecom przełożonego, po czym zwrócił
się ku szeregom.
- Rozejść się!
Rozmowy, prowadzone dotąd szeptem, buchnęły głośno. Więźniowie gromadnie podążyli na
kolację.
Sten, który co innego miał na głowie, pomaszerował do kwatery Virungi. Już był w bramie,
gdy prawie wpadł na Chetwynda. Nadzorca wyraźnie czekał na niego. Na dodatek dziwnie się
uśmiechał.
- Jeniec Horatio.
- Sir!
- To nie jest twoje imię.
- Mamusia zdziwiłaby się bardzo.
- Dobrze grasz. Przypomniałem sobie, gdzie się spotkaliśmy. Na Dru.
- Święty Jerzy z pierogami!
- Nie błaznuj, mamy mało czasu. Dru. Więzienna planeta. Wiedliśmy sobie parszywe życie,
gdy nagle pojawiłeś się z tym drugim, Kilgourem. Chcieliście dopaść jednego śliskiego gościa,
jakmu tam... Dunstan? Nie, Dynsman.
Chetwynd wykazał się naprawdę wspaniałą pamięcią. Dość dobrą, by zginąć.
- Bez obrazy, sir, ale jak niby mógłbym...
- Kiedyś byłeś naszym gliną, a teraz jesteś imperialnym jeńcem? Nadal nic nie pojmujesz? No
to posłuchaj. Według mnie działasz w imperialnym wywiadzie. Wpadłeś na początku wojny.
Twoja obecna ranga to pewnie tylko kamuflaż. Prawdopodobnie przyczepiłeś sobie te pagony
nawet w ostatniej chwili, tuż przez pojmaniem.
Sten zastanowił się, czy zabić Chetwynda od razu. Teraz i tutaj? Mógłby zniknąć, zanim
odkryją ciało, ale wtedy sankcje spadłyby na innych. Druga sprawa: czy da się odwieść Chetwynda
od złożenia fatalnego meldunku przełożonym na tyle długo, żeby zaaranżować jakiś nieszczęśliwy
wypadek, najlepiej poza murami katedry? Zapewne tak.
- Gadaj.
- Nie mogę, sir. Cokolwiek powiem, źle na tym wyjdę.
- Słusznie - mruknął Chetwynd. - Gdybyś zaczął tworzyć duby smalone, dałbym ci pewnie
parę razy w łeb i odesłał do celi. Potem zacząłbym analizować, czy to ze mną jest tak źle czy z
tobą... Ale teraz - uśmiechnął się - muszę jedynie pomyśleć, jak rozegrać tę kartę, która
niespodziewanie wpadła mi w ręce. I czy w ogóle z niej skorzystać.
- Jeniec nie rozumie.
- Jeniec rozumie aż za dobrze. Zawiesili mi odbywanie kary. Tylko zawiesili. Teraz jestem
klawiszem, ale ci cholerni Tahnijczycy mogą zmienić decyzję i odesłać mnie na Dru lub do
wykańczalni, na jeden z tych światów, z których się nie wraca. W każdej sekundzie, z byle
powodu. Albo i bez powodu. Tak więc widzisz, że mam się nad czym zastanawiać. Aha, żebyś
przypadkiem nie zaczął kombinować, jak by tu zrobić mi kuku, powiem ci coś jeszcze. Lubię
pomagać tym, którzy wygrywają.
- Fronty się sypią?
- Nie stoją jak się patrzy - powiedział Chetwynd. - Na razie. Zwyciężamy na... Cholera,
zaczynam gadać niczym rasowy klawisz. Prawda jest taka, że lejemy imperialnych. Pytanie tylko,
jak długo zdołamy utrzymać równowagę. Ile razy wychodzę za bramę, widzę kolejny ślizgacz
uziemiony z braku paliwa. Tubylcy coraz rojniej przeszukują śmietniki. Skoro więc tak jest na
Heath, to co dzieje się na innych światach? Pojmujesz? Nie znam się na prowadzeniu wojen, ale
według mnie, jeśli Tahnijczycy wkrótce nie wygrają jakiejś znaczącej bitwy, to zrobi się jeszcze
gorzej. Coś mi się zdaje, że batalia nie przebiega po myśli naszych kochanych władców. Chociaż
niewykluczone, że się mylę. Może Heath ma inny system rządów. O wielu rzeczach na pewno nie
wiem. A jeśli Heath tak naprawdę płaci podatki do kasy Centralnego Świata? Gdyby tak było, to
pan Chetwynd, bohaterski tropiciel szpiegów, miast orderu Złotej Gwiazdy dostanie kulkę w łeb.
Skończy jak zwykły kryminalista. Ponura perspektywa. Ale, jak powiedziałem, wygrywający mają
u mnie fory. Na razie zatem poczekamy. Zobaczymy, co się wykluje, z której strony wiatr powieje,
czyje wypłynie na wierzch. Chwilowo zostanie po staremu. Zachowam całkowite milczenie. To
wszystko. Jeniec może odmaszerować.
Sten nie cierpiał rozstrzygać podobnych kwestii.
Nawet w przypadku ucieczek decyzje dzieliły się na strategiczne oraz na taktyczne. Jak na
polu walki. Taktyka obejmowała trasy, porządek ucieczek, wyekwipowanie zbiegów i nie
nastręczała większych trudności.
Strategia przyprawiała o ból głowy.
Trafienie do niewoli nie oznaczało końca walki. Przysięga obowiązywała w dalszym ciągu, a
uciekanie stanowiło część powinności. Obecni w Koldyeze akceptowali ten fakt. Jeniec winien
wrócić między swoich przy pierwszej nadarzającej się okazji, a potem, w miarę możliwości, jak
najszybciej znaleźć się na froncie. Ale to nie wszystko. Każdy więzień wojenny był dodatkowo
wrzodem na tyłku przeciwnika. Zmuszał nieprzyjaciela do przekształcania żołnierzy w
wartowników. A im większą krnąbrność wykazywał, tym liczniejsze siły wroga angażował.
Oczywiście Tahnijczycy mogli dojść do wniosku, że kule są tańsze i raz na zawsze rozwiązać
problem.
Więźniowie z Koldyeze mieli się czym pochwalić. Trwali w oporze i na dodatek ciągle
utrzymywali się przy życiu.
Tunel Cristaty mógł zmienić tę sytuację.
Decyzja należała do Stena. Pułkownik Virunga musiał ją jedynie zaopiniować i zatwierdzić.
Tunel wychynął poza obręb murów i teraz trzeba było wybrać między dwoma metodami
ucieczki - masową lub wybiórczą.
Pierwsza oznaczała, że uciekną wszyscy, chyba, że ktoś nie zmieści się w dziurze. Heath zaroi
się od zbiegów.
Skutek?
Każdy stacjonujący w pobliżu oddział zostanie oderwany od swych zwykłych obowiązków.
Dodatkowo na planecie wylądują rezerwy kierowane właśnie do walki. Koniec końców większość
uciekinierów z powrotem wpadnie w ręce Tahnijczyków. Może nawet wszyscy.
A potem nastąpi zbiorowa egzekucja.
Represje mogą objąć nawet tych, którzy nie uciekną.. Koldyeze opustoszeje.
Virunga poparł to rozwiązanie. Należy iść na całość. Dla żołnierzy ponoszenie ryzyka to nie
pierwszyzna.
Sten jednak opowiadał się za drugim wariantem, chociaż w ten sposób odbierał szansę tym
ludziom, którzy przepracowali długie godziny przy budowie tunelu.
Proponował wysłać zaledwie paru, za to doskonale wyposażonych zbiegów. Organizacja
miała dostarczyć im wszystko, czym tylko dysponowała. Papiery, ubrania, pieniądze...
Oficjalnie to nie humanitarne względy przemawiały przez Stena. Tak przynajmniej mówił.
Jak dotąd udane ucieczki z tahnijskich obozów można było policzyć na palcach. Gdyby jeńcy
z Koldyeze ruszyli całą gromadą, zostaliby pojmani. Potem odbyłby się pokazowy proces
zakończony egzekucją. Skutek? Osłabienie ducha innych jeńców, poniechanie prób ucieczek z
pozostałych obozów.
Niech już lepiej jeden spróbuje wyrwać się na wolność z samego serca Tahnu. Taki sukces
zostanie należycie nagłośniony.
Virundze niezbyt spodobała się propozycja Wielkiego Iksa.
- Wyznaczam... Nie, to twoja działka. Kto pójdzie?
Sten musiał przez chwilę zabawić się w boga.
Zaczął od wyliczenia, kto na pewno nie opuści obozu. Sam nie mógł porzucić obowiązków.
Nawet o tym nie pomyślał. Z oczywistych przyczyn Alex też nie wchodził w grę.
Dalej odpadali ci, którzy nie przypominali ludzi. Nijak nie mieli szans wtopić siew miejscową
populację.
Kto zatem odważyłby się spróbować? Kto nie przeraziłby się ryzyka?
Cristata i jego trzech współwyznawców. To był ich plan. Ich tunel. Może udałoby się ich
przekonać, aby porzucili chęć zaprzyjaźnienia się z tutejszymi wieśniakami...
Ibn Bakr wraz z towarzyszem?
Sten skrzywił się. St. Clair. Pewna siebie, wręcz zarozumiała. Ale w wypadku solowej
ucieczki miałaby chyba większe szansę niż ktokolwiek inny.
Hernandes. Zasłużył jak nikt. Najwyższa pora przerwać akcje subtelnego sabotażu. Jeszcze
parę dni, a ktoś się domyśli.
Zagubiony Sten wyszedł z celi Virungi. Musiał sprawdzić, na ile jego pomysły mają sens.
Rychło się przekonał, że nie istnieją żadne szansę na realizację założonego planu.
- Dziękuję, przyjacielu - rzekł powoli Hernandes. - Ale... nie przejdę przez tunel. Odczuwam
lęk przed zamkniętymi przestrzeniami.
Sten, który sam też cierpiał na klaustrofobię, pojął rzecz bez tłumaczenia.
- Pewnie masz rację - ciągnął Hernandes. - Może już dość zrobiłem, ale jak to sprawdzić?
Rozumiesz mnie?
Sten nie rozumiał.
- Wytłumaczę ci tę sprawę inaczej. Powiedzmy, że nie zrobię przedstawienia w tunelu i nawet
przejdę na drugą stronę. Potem wmieszam się pomiędzy tubylców i jakoś wrócę do imperium.
Wszystko pięknie. Ale co dalej? Zaczną obwozić mnie po setkach światów i pokazywać na
wiecach. Oto ten, który znalazł drogę do wolności. Byłbym dla nich zbyt cenny, żeby dali mi
wrócić na front. Czyż nie?
- Optymistycznie oceniasz swoje szansę - mruknął Sten. - Ale zgadzam się z tobą.
- Moja wnuczka nie żyje. Mówiłem ci już. Jeszcze im za to nie odpłaciłem. Czy teraz
wszystko jasne?
Tak. Nie po raz pierwszy zdarzało się, że osobiste pragnienie zemsty brało górę nad
rozkazami.
Sten przeprosił zatem Hernandesa. Jakoś tak przyszło mu do głowy, że gdyby Tahnijczycy
zdemaskowali tego sabotażystę, niczego by zeń nie wyciągnęli.
Rozmowa z Cristatą także nie przyniosła pożądanych efektów.
Sten miał kilka planów, na oko idealnych dla trojga ludzi oraz jednego niehumanoida. Miast
ruszać na wieś, niechby zaszyli się gdzieś w stolicy. Cristatą powinien udać zagorzałego
zwolennika Tahnijczyków. Wygłaszać na ulicach kazania sławiące ich sprawę, opowiadać o
“wyzwoleniu” swego własnego świata od imperialnego zła.
Sten wiedział, że jeśli prorok mówi ludziom dokładnie to, co ludzie chcą słyszeć i chwali
każdy ich krok, wtedy czeka go życie długie i spokojne, ponieważ tacy nawiedzeni nie podlegają
weryfikacji.
- Ale to byłoby kłamstwo - stwierdził Cristatą, a jego akolici przytaknęli.
Sten zacisnął zęby.
- Jedyny przestałby nas wspierać, gdybyśmy uciekli się do łgarstw - dodał Cristatą. Nie
pojmował też, po co niby miałby pozostawać w tym upiornie zmilitaryzowanym mieście.
- Ocaliłbyś życie - podsunął Sten.
- Tylko Jedyny daje nam życie i On je odbiera. To nie jest loteria.
Sten zaczął się lękać o swoje plomby.
- Ponadto widzę, że niewiele zrozumiałeś z nauk Jedynego i Najwyższego. Tylko ci, co żyją
blisko ziemi i z ziemi, którzy dalecy są od zepsucia pieniądzem, którzy żywią nas wszystkich,
potrafią pojąć nasze posłannictwo. Oni udzielą nam schronienia.
Sten przypomniał sobie jak grupa takich bukolicznych pasterzy przez kilka dni ścigała w swej
niewinności jego oddział Modliszek. Pewnie pragnęli ich umiłować... Na wszelki wypadek dalej
milczał.
- Nie ustaję w nadziei, że otworzysz jeszcze oczy na dobrą wiadomość, Horatio, i zostaniesz
jednym z nas. Na razie modlić się będziemy, aby Jedyny napełnił nasze serca prawdą. Gdy wolność
przyjdzie, poniesiemy światło jego słów - zakończył Cristatą.
Stenowi pozostało wierzyć, że grupa wyznawców Najwyższego nie zarazi swym pomysłem
innych jeńców i że jej członkom będzie pisana śmierć lekka oraz bezbolesna.
St. Clair poczekała, aż drzwi zamkną się za Stenem. Dopiero wtedy spojrzała na L’n. Nawet w
półmroku zauważyła, że dziewczyna jest poruszona.
- Musisz iść - powiedziała L’n bez żadnych wstępów.
Tak, pomyślała St. Clair. Muszę. Jeszcze trochę, a oszaleję w tych murach. To chyba będzie
moja dwudziesta druga próba ucieczki. A może dwudziesta czwarta? Pani kapitan straciła już
rachubę i jakoś nie miała wielkiej ochoty odtwarzać sprawy zbyt dokładnie.
Teraz na pewno się uda.
W przeciwnym razie, któregoś pięknego dnia, za tydzień lub za dwa, pobiegnie na ślepo ku
drutom. Popędzi ku śmierci.
Jak dotąd powstrzymywała się od wykorzystania takiej możliwości, ponieważ wynik mógł być
tylko jeden. A ona przecież lubiła hazard. Gardziła rozwiązaniami przynoszącymi pewne skutki.
Jednak nie mogła już dłużej czekać.
A L’n?
Ona będzie mieć Stena. Da sobie radę.
Przecież nie wypadłam sroce spod ogona, powiedziała sobie pani kapitan. Jestem Węgorką.
Samotnym myśliwym i graczem. Polegam tylko na sobie, nikogo nie potrzebuję.
Czy naprawdę?
Rozdział dwudziesty piąty
Lady Atago wykazywała błyskotliwość charakteryzującą większość Tahnijczyków.
Przedstawiciele wojowniczego narodu prowadzili walkę zgodnie z dopracowanym do
ostatniego szczegółu planem. Gdy coś komplikowało się w ogniu bitwy, okazywali się geniuszami
improwizacji. Zwierali szyki na nowo i realizowali uprzednie założenia. Uparcie i mimo wszystko.
Właściwy ich kulturze dogmat, że lepiej zginąć na posterunku niż się poddać, ułatwiał
wychowanie rekruta w ślepym posłuszeństwie. Jednak kij miał dwa końce. Jeśli to plan się posypał,
żołnierze stawali się bezradni jak dzieci.
Lady Atago krążyła niespokojnie po centrali dowodzenia. Stukot obcasów odbijał się echem w
obszernym wnętrzu.
A powinna właśnie prowadzić odprawę dla dwunastu dowódców floty. Przekazywać im
ostatnie instrukcje dotyczące ataku na system Durera. Centrala była w pełni wyposażona, miała
półkulisty ekran do śledzenia zarówno sytuacji strategicznej, jak i położenia nawet najlichszego
patrolowca.
Jednak nadesłany niedawno, zaszyfrowany supertajnym kodem rozkaz nakazywał odwlec
odprawę i czekać.
Dalsze polecenia, też TYLKO DO WGLĄDU OSÓB UPOWAŻNIONYCH informowały, że
lord Fehrle skorzystał z przywileju przewodniczącego Rady i zażyczył sobie spotkania z
głównodowodzącą floty na jej terenie.
Lady wysłała jedynie rutynowe potwierdzenie. Nie wyszła nawet powitać gościa. Tym mogli
zająć się podwładni. Atago bardzo niepokoił podtekst sprawy. Coś musiało się spieprzyć.
I miała rację.
Fehrle wszedł do centrali, przywitał się z namaszczeniem i odprawił swoich przybocznych.
Dochowując wierności etykiecie, lady Atago spytała, czy lord Fehrle pragnie zapoznać się
najpierw z planami bitwy.
- Nie - odparł. - Znam je pobieżnie i nie wątpię, że warte są akceptacji.
No to czemu przyleciałeś?, pomyślała Atago.
- Na zebraniu Rady postanowiliśmy rozszerzyć zasięg naszych działań. Trzeba nadać im
większy rozmach.
Atago wyczuła śmierdzącą sprawę. Włączyła projektor. Schemat ataku na system Durera
zajaśniał pod sufitem. Ale żadne nawet nań nie spojrzało.
- Obawiam się, że nie rozumiem - odparła głucho.
- Dzięki twym błyskotliwym planom i analizom doszliśmy do wniosku, że atak winien zostać
wyprowadzony z większą siłą. - Podniósł twarz do ekranu i ujął sterownik. - Tutaj mamy
dwanaście zgrupowań floty, które uderzą w lukę obronną wokół systemu Durera. Tam zaś
markowany cios zwiąże siły imperium w systemie Al-Sufi. Gdy się zorientują, będzie już za późno.
Atago nie widziała powodu, by cokolwiek komentować.
- Zgodziliśmy się, że zadamy przeciwnikowi cios w samo serce. Jednak po dyskusji
postanowiliśmy rozbudować plan. Jest zbyt genialny, by nie skorzystać z okazji. W ten sposób
uzyskamy przewagę pozwalającą na szybkie i zwycięskie zakończenie wojny.
- To znaczy?
- Stwierdziliśmy, że te zgrupowania floty, które miały pozostać w rezerwie, powinny być
rzucone do walki. Tym razem nikt nie zagrozi naszym skrzydłom, jedyny problem zatem tkwi w
jak najszybszym postępie. Jeśli nawet jakaś flotylla czy jednostka wplącze się w potyczkę, reszta
sił ominie zapalny rejon. I dalej będzie się posuwać ku głównemu celowi.
- Naszym zasadniczym celem - przypomniała lady Atago - jest opanowanie Durera i
uczynienie z tej okolicy bazy wypadowej do ostatniego ataku.
- To przyjdzie nam bez trudu. Miast marnować czas na przegrupowania, Rada postanowiła
przeskoczyć Durera. Wspomniane uderzenie nastąpi już teraz.
Znaczy, na chama, pomyślała Atago.
- Przypuśćmy - rzekła spoglądając na projekcję - że siły imperium wy rwą się jednak z pułapki
pod Al-Sufi. I ruszą na odsiecz Centralnemu Światu...
- Do tego nie dojdzie - sapnął niecierpliwie Fehrle. - Jesteśmy pewni, że dadzą się zwieść.
Twój plan zadziała. Nim się zorientują, wojna dobiegnie końca. Poza tym... - umilkł na chwilę. -
Jest jeszcze jedno.
- Słucham.
- Lady Atago, koszty walki z imperium przekroczyły najbardziej pesymistyczne prognozy.
Nie mamy już dość AM2, by pozwolić sobie na jakiekolwiek dalsze odwlekanie rozstrzygnięcia.
Lady Atago mogłaby w kilku zdaniach zburzyć cały ten, oparty na pobożnych życzeniach,
plan. Zbyt wiele zależało w nim od zwykłego łutu szczęścia, a wojna to nie gra w kości.
Była jednak Tahnijczykiem, więc nie powiedziała ani słowa.
- Wprowadziliśmy jeszcze dwie pomniejsze modyfikacje - oznajmił Fehrle. - Tymi siłami,
które zajmą się dywersją pod Al-Sufi, powinien dowodzić kogoś naprawdę dobry. Dopiero teraz o
tym pomyśleliśmy. Niech to będzie nasz najlepszy strateg, samym swym imieniem budzący strach
w szeregach imperialnych. Lady Atago mimowolnie poszukała broni u pasa. Powstrzymała się
resztką sił.
- Czuję się zaszczycona - wydusiła, chociaż jej głos brzmiał całkiem spokojnie. - Jeśli jednak
mam dowodzić tamtą flotą, to kto zajmie się moimi dwunastoma zgrupowaniami oraz siłami, które
Rada postanowiła mi jeszcze przydzielić?
- Wszyscy poświęcamy się dla ojczyzny - powiedział lord Fehrle. - My wykonamy to zadanie
- dodał używając pluralis majestatis.
Lady Atago skłoniła się sztywno i odeszła do swojej kwatery. Tam eksplodowała. Gdyby
usłyszał ją jakiś doker (wozacy nie istnieli już na świecie), spłonąłby rumieńcem niczym panienka.
Uspokoiła się dopiero po dłuższej chwili. Wtedy sięgnęła po broń.
Spotkał ją dyshonor.
Ale nie, pomyślała po minucie. Nie była winna tej niesprawiedliwości. Takie rzeczy się
zdarzają. Wyniosła się ponad innych tak jak cała rasa Tahnijczyków. Do ostatecznego zwycięstwa
brakowało już niewiele. Niech tam, posłucha rozkazów. Obejmie dowództwo nad tą flotą.
Zaprezentuje popis swoich możliwości. I stanie w pełni gotowa do kolejnych bitew.
Wiedziała, że jej plan zadziała. Nawet z tymi idiotycznymi poprawkami lorda Fehrle. Nie
wątpiła również, że gdy po opanowaniu Durera flota ruszy dalej, Fehrle na własnej skórze odczuje,
jak trudno jest wydawać rozkazy. Skończy się firmowanie cudzego projektu własnym nazwiskiem,
zacznie się prawdziwe dowodzenie.
Nie ma cudów, ten dureń nie poradzi sobie bez jej pomocy.
Postanowiła też, że gdy wojna się skończy, Fehrle drogo zapłaci za swoje posunięcie.
Rozdział dwudziesty szósty
Jeszcze trzydzieści centymetrów. Sten prawie wyczuwał obecny po drugiej stronie chłód nocy.
Coś go tam ciągnęło. Wystarczy kilka ruchów, aby przerwać murawę, i będzie na wolności. Długie
lata niewoli dobiegną końca. Pozostanie jedynie przetrwać na planecie wroga.
Odwrócił się i zakaszlał. Kwaśny dym z kaganka wyciskał łzy z oczu. Otarł powieki rękawem
i spojrzał na stojącą obok grupę gotowych do ucieczki więźniów.
“Zbieranina” stanowiłaby łagodne określenie. Cristata i jego trójka założyli bladozielone oraz
brunatne stroje okolicznych wieśniaków. Ibn Bakr włożył całe serce w przygotowanie dwóch
mundurów. Jeden był dla niego i wyglądał strojnie niczym uniform admirała floty. Drugi, tylko
trochę mniej kolorowy, należał do towarzyszki utalentowanego krawca. Sten z trudem przypomniał
sobie imię dziewczyny: Alis.
Mieli udawać inspektorów kolejowych. Posiadali papiery informujące, że właśnie są w
podróży służbowej po wszystkich ważniejszych stacjach na Heath. Ujrzawszy jakiś czas temu
projekt tych mundurów, Sten wybuchnął śmiechem, ale widząc minę giganta, szybko się opanował.
Wyglądający jak ostatnie nieszczęście Ibn Bakr wytłumaczył, że Tahnijczycy uwielbiają paradne
uniformy i wyżsi urzędnicy chodzą upierzeni niczym wielkie papugi.
- Szkoda, że nie widziałeś munduru ich szefa śmieciarzy - dodał. Sten zamknął oczy. Dość
miał tęczowych mieszanek. Reszta uciekinierów była ubrana nieco zwyczajniej. Przypominali
sklepikarzy, drobnych przedsiębiorców. Paru nosiło mundury niższych oficerów.
St. Clair założyła wysokie buty i kombinezon tak obcisły, że Sten nie wiedział, od czego krew
mu się burzy. Z nagłego pożądania czy z obrzydzenia? Na ramię zarzuciła dopasowaną do stroju
torbę ze zmianą ubrania oraz małą turystyczną kuchenką. Zamierzała przyłączyć się do zbieraczy
pewnych nader smacznych i rzadkich bulw, które pojawiały się w pobliskich lasach dwa razy do
roku. Były na tyle cenne, że tylko najbogatsi widywali je na talerzach. Gdy nastawał sezon,
wtajemniczeni ruszali do pracy. Położenie co lepszych kolonii utrzymywano w tajemnicy równie
pilnie jak przebieg łososiowych strumieni w odrestaurowanych przez imperatora rejonach starego
globu.
St. Clair łudziła się, że odgrywając tę rolę, zdoła wymknąć się z Heath. Sten nie podzielał
optymizmu pani kapitan, jednak mimo korzystnych stawek nie przyjął proponowanego przez nią
zakładu.
Sten poczekał jeszcze, aż Cristata skończy ze swoimi modlitwę do Jedynego. Wreszcie
rozległo się chóralne “aaamen” i futrzak podszedł do Wielkiego Iksa.
- Duch Jedynego jest z nami - oznajmił, nerwowo poruszając mackami na nosie. - Powiedział,
że nastał czas.
Sten powstrzymał się od ironicznych komentarzy. Zresztą, jak krytykować wiarę kogoś, kto
przerzucił tysiące ton ziemi i skał? A może coś w tym było? Przecież Cristata spadł jak z nieba, bez
jego pomocy nigdy nie trafiliby do zasobnych lochów katedry. Dla dobra sprawy Sten postanowił
nie kwestionować istnienia Jedynego.
- W porządku. Przy następnej okazji, gdy... będziesz z Nim rozmawiał, to podziękuj Mu ode
mnie.
Cristata przyjął tę wypowiedź poważnie. Zrozumiał, że tym razem Sten nie żartuje.
Rozległ się przytłumiony łomot i zza rogu wychynął Alex. Ciągnął za sobą trzy połączone
wózki z zaopatrzeniem. Zwykle wykorzystywano je do usuwania urobku. Koła pierwszego trafiły
na nierówność. Kilgour bez wysiłku uniósł przód pojazdu i ruszył dalej. A przecież targał z półtorej
tony.
- Koniec, Horrie - oświadczył, gdy inni wzięli się za rozładunek. Sterta w ślepym końcu tunelu
rosła coraz wyżej. Kilgour rozejrzał się po obecnych. Przytaknął spokojnie, a potem przysunął się
do Stena. - Ani trochę mi się to nie podoba - szepnął. - Według mnie już po nich. Może jeśli
nauczylibyśmy ich paru sztuczek znanych z Modliszek... Wtedy mieliby jakieś szansę.
Sten potrząsnął głową.
- Ostatnia próba kostiumowa poszła gładko. A co do sztuczek... To tylko amatorzy, więcej się
nie nauczą. Cholera! Gdyby ci wierzyć, powinniśmy zabić tych śmiałków tu i teraz, żeby nie dać
Tahnijczykom frajdy!
- Tak czy inaczej nadal uważam, że przydałoby im się jeszcze małe szkolenie.
- Wierz mi, Alex - powiedział Sten. - Lepiej niech już idą. Istnieją pewne szansę na
powodzenie. Czytałem kiedyś o takiej metodzie. Kilka tysięcy lat temu, kiedy zwykłe samoloty
były szczytem techniki, czasem ładowano podobnych przebierańców do środka i wywożono nad
teren wroga. Dostawali jakieś pięćdziesiąt kilo wyposażenia na grzbiet oraz jedwabny worek.
Potem wyrzucano ich z luku.
Alex spojrzał na Stena z niedowierzaniem.
- Czyste barbarzyństwo. Żeby wypychać gościa w worku z samolotu. Mokra plama! Hunowie!
Nawet gorzej!
- Niezupełnie. Widzisz, te worki otwierały się w powietrzu i żołnierz łagodnie lądował na
ziemi. Zresztą, wszyscy z elitarnych jednostek musieli przejść takie przeszkolenie. Nazywali to
skokami ze spadochronem.
- Chyba zaczynam się domyślać - mruknął wciąż wstrząśnięty Alex.
- 1 jeszcze jedno. Zabawna sprawa, ale z raportów wynika, że nie zawsze sięgano po wysokiej
klasy fachowców. Gdy sytuacja robiła się naprawdę gówniana, łapano pierwszego z brzegu,
objuczano towarem, a następnie kazano mu szybować. I wiesz co? Okazało się, że ci przerobieni na
dywersantów oraz szpiegów przypadkowi goście radzili sobie nie gorzej niż zawodowcy.
- Nie wierzę - stwierdził Alex.
Sten ogarnął spojrzeniem zdenerwowane zgromadzenie i pomyślał o tych wszystkich
okrutnych pułapkach, które będą czekać na zbiegów poza bezpiecznymi murami Koldyeze.
- Postanowiłem - zakomunikował. - Uciekacie za dwie noce od dzisiaj.
Rano Virunga zażądał spotkania. Zaraz, natychmiast. Sten przepchnął się przez dziedziniec,
zajrzał do małego ogródka, minął grupkę zajętą gimnastyką. Tu i ówdzie przystanął, gdzie indziej
włączył się do rozmowy, pośmiał się, posłuchał przypadkowych rozmów. Trasa była zawsze inna i
niezmiennie skomplikowana. Wszystko po to, aby ukryć przed potencjalnymi wtyczkami właściwy
cel spaceru. Ostatecznie częste wizyty zwykłego szeregowca w celi starszego oficera prędzej czy
później zwróciłyby czyjąś uwagę.
Przez cały czas Sten zastanawiał się, w czym rzecz. Jakieś wieści o wojnie? Byle niekorzystne
dla Tahnijczyków. Przy pewnej dozie szczęścia Virunga mógł chcieć pogratulować Wielkiemu
Iksowi największego jak dotąd sukcesu organizacji. Ale czyżby wirus, zwany przez Alexa “Złotym
Robakiem”, został już wprowadzony?
Ostatnimi czasy trudzili się nad znalezieniem sposobu na upartą i paskudną z charakteru
urzędniczkę administracji Koldyeze. Nawet Tahnijczycy bali się tej kobiety, a Derzhin, komendant,
przemykał się obok niej na paluszkach. Wystarczyło krzywo spojrzeć, a wypłata (dokonywana w
bonach towarowych) przechodziła koło nosa. Czasem trzech tygodni było mało, żeby odzyskać
wstrzymane wynagrodzenie. Gdy miała szczególnie paskudny humor, potrafiła tak zamącić w
kwesturze, że jej ofiara dostawała nakaz płatności zaległych podatków i to dwa pokolenia wstecz.
Nic nie pomagało.
Problem tkwił w nieprzekupności urzędniczki. Nawet N’chlos wraz z kolegami nie znaleźli
najmniejszego punktu zaczepienia. A szukali wytrwale. Fahstr była otyła i niewybredna. Jadła
praktycznie wszystko. Sprawy płci jakby dla niej nie istniały, z czego Alex nawet się ucieszył, nie
chciał bowiem dostać w łeb przy rekrutacji ochotników. Żyła po spartańsku, więc dawanie jej
pieniędzy odpadało w przedbiegach. Miało to wielkie znaczenie, ponieważ to ona zawiadywała
siecią komputerową obozu.
Wreszcie sprawą zajęła się St. Clair. Postarała się o przydział do biura płatnika. Miała
nadzieję, że dzięki swoim doświadczeniom wreszcie wypatrzy jakąś lukę w granitowym
charakterze przeciwniczki. W ostateczności zamierzała przynajmniej wykraść parę butelek płynu
do czyszczenia ekranów, który pachniał całkiem obiecująco.
Przez pół dnia obijała się między biurkami, aż w końcu coś dostrzegła. Podczas gdy inni
urzędnicy nosa nie wystawiali spoza dokumentów, Fahstr nie dbała o pozory. Przez cały ranek
świetnie się bawiła.
Z początku trudno było poznać, że to zabawa. Siedziała przed swoim komputerem,
maltretowała klawiaturę i klęła jak szewc. Co pewien czas wydawała nieartykułowane okrzyki, co
mogło oznaczać zwycięstwo. St. Clair podkradła się, by zbadać zjawisko. Na ekranie tańczyły
jakieś obrazy, potem zastygły. Fahstr zaklęła z obrzydzeniem i rąbnęła w klawisz. Coś znów
zaczęło się rytmicznie poruszać. St. Clair zaświtało, że oto widzi algorytmy. Baba zajmowała się
grą w brydża.
To nie była słabość, lecz wielka pasja.
- Typowy przykład maniactwa brydżowego - powiedziała później Stenowi St. Clair. -
Paskudny charakter ma z tym wiele wspólnego. Dla niej w życiu liczy się tylko brydż. Ludzi nie
cierpi, ale musi ich tolerować, bo bez partnerów nie ma gry.
- Przecież dysponuje komputerem - zaooponował Sten. - Może z nim grać w cokolwiek chce,
na dowolnym stopniu trudności.
- Czuć, że nie jesteś hazardzistą - mruknęła St. Clair. - Dopiero widok twarzy przeciwnika,
jego grymasy i przekleństwa dają pełną satysfakcję. Szczególnie przy brydżu. Jeśli komputer
przegra, nie zapłacze, w łeb sobie nie strzeli.
- Zatem mówisz, że znasz się na tym... jak powiedziałaś?
- Brydżu. I ona już o tym wie. Nie potrafiłam się opanować, cholera, od razu wszystko
wysypałam.
- I co? Nie urwała ci głowy za taką bezczelność?
- Nie - stwierdziła krótko St. Clair. - Już tacy są karciarze. W mig mnie zrozumiała.
Szczególnie gdy wspomniałam, że zdobyłam mistrzostwo floty.
- Co? Jakie mistrzostwo? Nie ma czegoś takiego.
- Jasne, aleją to nie obchodzi. Zwłaszcza że dodałam, iż zmiotę sukno każdym, kto zasiądzie
ze mną do rozgrywki.
Sten był pełen podziwu. Z tego, co zrozumiał, to żaden fanatyczny gracz nie odrzuci takiego
wyzwania.
- Dobra, zajmij się Fahstr. Pograjcie trochę. Na wszelki wypadek daj się parę razy pokonać,
niech w siebie uwierzy. Potem postarasz się przeciągnąć ją na naszą stronę.
- Nie trzeba - oznajmiła z szelmowskim uśmiechem St. Clair. - Przeprogramowałyśmy
komputer w taki sposób, aby grał z nami obiema. Mam pełny dostęp do wszystkich danych.
Sten natychmiast zapędził Kraulshavna i Sorensena do roboty. Skończyli w zeszłym tygodniu
i za poradą St. Clair zakodowali wirusa pod postacią zapisu brydżowego północ-południe.
St. Clair musiała wyczekać stosownej chwili i wprowadzić “Złotego Robaka” do systemu. A
czas uciekał. Została już tylko jedna noc do ucieczki. Jeśli St. Clair nie zdąży, przyjdzie zaczynać
od początku, chociaż wtedy będzie to już gra o pietruszkę. “Złoty Robak” miał zapobiec krwawym
represjom po odkryciu ucieczki.
Sten wszedł do celi Virungi. Gospodarz siedział sam w półmroku, dziwnie poważny. Coś było
nie tak. Bardzo nie tak. Pewnie rypła się sprawa “Złotego Robaka”, pomyślał Sten.
- Przyłapali St. Clair? - spytał bez żadnych wstępów.
- Nie - odparł Virunga. - Udało się... wprowadziła... Ale przy okazji... wyniknął pewien
problem. - Sten w milczeniu czekał na ciąg dalszy. - Jak wiesz... - odezwał się po chwili Virunga -
St. Clair ma dojście do... całego systemu.
Sten przytaknął. Fahstr bez oporów pozwoliła pani kapitan buszować po godzinach w pamięci
komputera. Musiała. Aby dobrze grać, przeciwniczka potrzebowała treningu, znajomości nowych
strategii i tak dalej. A Fahstr lubiła godnych siebie rywali. Stena to jednak nazbyt nie obchodziło.
Reszta zapisanych w pamięci danych dotyczyła rutynowych spraw: akta personelu, rozkład
służb, dane jeńców... Sensacji tam być nie mogło i Sten nie nalegał na sondowanie tych plików.
- St. Clair... coś zauważyła - powiedział Virunga, wyrywając Stena z zamyślenia.
I wyjaśnił wszystko szerzej. Wchodząc do systemu, St. Clair sprawdziła przy okazji, kto
oprócz Fahstr z niego korzysta. Ostatnio pojawił się jeszcze jeden użytkownik. Krył się pod nic nie
mówiącym kodem, ale wiele wskazywało, że nie należy do personelu obozu. Włączał się co parę
dni i przeszukiwał akta więźniów. Niezwykle starannie, niemal “na piechotę”. Ta metoda, choć
bardziej czasochłonna gwarantowała możliwość dostrzeżenia najmniejszego szczegółu.
Fakt ten zaintrygował panią kapitan, więc spróbowała sprawdzić, kim jest ów ciekawski.
- I co? - spytał Sten.
- Bez powodzenia... - mruknął Virunga. - Ale ustaliła obiekt zainteresowania intruza.
- Dobra. Kto jest tym wybrańcem?
- Ty.
Stena aż cofnęło.
- Ale dlaczego...?
Virunga przekazał mu resztę. Nieznana osoba poszukiwała mężczyzny odpowiadającego
szczegółowej charakterystyce Stena. Sprawdzał wszystkich. Zdemaskowanie szeregowego Horatia
było tylko kwestią czasu.
Virunga słusznie założył, że tajemniczy ktoś nie szuka Stena po to, aby obsypać go
pocałunkami i kosztownymi prezentami.
Nasuwał się zatem oczywisty wniosek:
- Ty... i Kilgour... musicie uciekać!
Sten nie znalazł kontrargumentów. Pójdą z pierwszą grupą. Należy tylko raz jeszcze zebrać
kompanów i przekazać im radosną nowinę.
Współtowarzysze przyjęli wiadomość w milczeniu. Nikomu nie psuło to szyków. Spytano
tylko, w jakim charakterze Alex i Sten wystąpią na wolności; sprawdzono też, czy znają swoje role.
Znali, nie było zatem problemu. Zresztą, w gromadzie weselej.
Poza tym nastąpiła jeszcze jedna zmiana. St. Clair oznajmiła, że solo nie pójdzie. Tylko razem
z L’n.
- Ależ to absolutny idiotyzm! - wybuchnął Sten. Alex wbił mu łokieć pod żebra, sugerując
szeptem, że z panią kapitan trzeba dyplomatycznie. Potem Kilgour przeprosił za kolegę i zaczął
nakłaniać St. Clair do namysłu.
- Nic z tego - odparła. - Idę z nią albo wcale.
Zanim Sten odzyskał oddech na tyle, by rozkazać St. Clair coś głupiego, ona zagrała asem.
- Nie próbujcie mnie powstrzymywać. Tak czy inaczej wyruszamy jutro. Tunelem albo pod
drutami.
Sten nie miał wyboru. Samodzielna akcja St. Clair pogrzebałaby szansę reszty uciekinierów, a
baba uparła się wyraźnie i prościej byłoby ją zamordować, niż przekonać. Z drugiej strony Sten nie
pojmował, skąd ta odmiana charakteru. Przecież w towarzystwie L’n pani kapitan najpewniej nie
uniknie schwytania, na dodatek nie zyska niczego wymiernego. Co najwyżej przyjaźń. A po co
takiej osobie czyjakolwiek sympatia?
Mylił się, i to w obu sprawach. Po raz pierwszy w życiu St. Clair nie kierowała się egoizmem.
Przewidywała, jakim ciosem będzie dla L’n wieść o ucieczce Stena. Bez jego wsparcia krucha
istota zginie. Nie wiedziała natomiast jeszcze, bo i nie mogła wiedzieć, że obecność L’n okaże się
podczas ucieczki czystym zbawieniem.
Sten zacisnął dłoń. Nożem, który wskoczył mu w palce, gładko wyciął krąg darni. Odsunął go
na bok i z wyraźną niecierpliwością wypełzł na zewnątrz. Chłodne powietrze osuszyło pot,
oczyściło płuca z cuchnącego dymu.
Wstał, lekko oszołomiony. Poniżej ciągnęło się miasto. Zaciemnione, z rzadka błyskające
jakimiś światłami. Obok Stena pojawił się Alex. Ująwszy przyjaciela za ramiona popchnął go do
przodu.
Byli wolni.
Rozdział dwudziesty siódmy
Akcja Durer stała się synonimem zwycięstwa.
W tekstach źródłowych, ujednoliconych dla całego systemu edukacyjnego imperium, opisano
ją jako serię precyzyjnie wyprowadzonych i miażdżących uderzeń. Czerwone oraz niebieskie
strzałki oznaczyły ruchy flot. Jeden atak, drugi atak, bój spotkaniowy... Ostatni akapit podawał
wynik.
Osoby szczególnie zainteresowane mogły sięgnąć po fachowe opracowania: archiwalny zapis
sytuacji taktycznej, meldunki napływające do centrali dowodzenia, raporty sytuacyjne.
Była to pożyteczna i niełatwa lektura.
Po pierwsze, samo wydarzenie zwano różnie: Bitwami o Durera i Al-Sufi, imperialnym
kontratakiem, ofensywą Tahnijczyków, wielką bitwą podczas wojny ze światami Tahnu i tak dalej.
Po drugie, nigdy nie udało się doliczyć wszystkich statków, które brały, miały brać lub podobno
wzięły w niej udział.
Bitwa stanowiła ulubiony obiekt badań tak zawodowców, jak i amatorów. Wszyscy mieli
nadzieję, że uda im się wreszcie ogarnąć całość sytuacji, że zdołają zrozumieć, co właściwie się
wtedy stało. To znaczy, w perspektywie historycznej. Bo reszta była oczywista: w ciągu jednego
tygodnia piekielnego zamieszania straciło życie kilka milionów ludzi.
Jednak wszelkie dociekania badaczy kończyły się niepowodzeniem. Historycy szukali
ukrytego porządku wydarzeń, ale mgła wojny zaległa tak gęsto, że nawet wiele lat później nikt nie
potrafił jej przeniknąć.
Kapitan Bet (sekcja Modliszki) siedziała ubrana w skafander i obserwowała ciągnące prosto
na nią olbrzymie zgrupowanie floty Tahnijczyków. Przez chwilę pożałowała, że nie wyniosła z
domu wiary w żadnych bogów. Bardzo by się jej teraz przydała.
Imperator postawił wszystko na jedną kartę. Uważał, że prawdziwy atak ruszy na systemy
Durera, a inwazja na Al-Sufi będzie jedynie operacją pozorującą. Zgodnie z tym przekonaniem
rozmieścił własne siły. Dowodzenie powierzył marszałkowi Ianowi Mahoneyowi.
Niemniej...
Wiele lat świetlnych przed Durerem dryfowała w próżni kompletna flotylla wraków dziwnie
przypominających tahnijskie niszczyciele.
Tahnijczycy nie mieli pojęcia, że ta właśnie flotylla parę miesięcy wcześniej wpadła w
pułapkę. Działo się to w zupełnie innej części galaktyki. Wołania o pomoc zostały skutecznie
zagłuszone i nigdy nie dotarły do żadnego świata Tahnu. Ugrupowanie po prostu zniknęło z
ekranów. Bohatersko, rzecz jasna.
Wraki przechwycono, a ekipa o mocnych żołądkach wysprzątała wnętrza. Całość najpierw
odremontowano, wyposażono w nowe tarcze, zespoły czujników, ekranowane urządzenia
łączności, a potem ustawiono w zaplanowanym miejscu.
Załogi rekrutowały się wyłącznie spomiędzy członków sekcji Modliszki. Zgodnie z rozkazem
tkwili przed Durerem i czekali.
Bet wraz z innymi od dłuższego czasu walczyli z nudą i zastanawiali się, po jakie licho kazano
im sterczeć w tym pozbawionym znaczenia rejonie.
Spodziewali się walki, zaszczytów, medali. A tu co? Siedzieli i mogli jedynie kląć
przełożonych w żywy kamień. Co za idiotyczny pomysł? Czemu nie zastosowano o wiele
sprawniejszych, automatycznych sond z czujnikami?
Jednak szef sekcji Modliszki obrywał niewinnie. Autorami pomysłu był imperator oraz
Mahoney. Owszem, uznali, że można by skorzystać z automatycznych sond i rozrzucić je na
przypuszczalnej trasie ataku, ale gdzie element zaskoczenia? Gdyby Tahnijczycy wypatrzyli choć
parę tych urządzeń, od razu wiedzieliby, że imperialni czają się w ukryciu.
Zdecydowano się więc na wyjście o wiele bardziej osobliwe. Imperium zwykle nie obsadzało
wraków załogami. To raz. Ponadto Mahoney zaznaczył cynicznie, że ludzie z Modliszek nie zwykli
się poddawać i w odróżnieniu od automatów, trudno ich przeprogramować.
Czekali zatem, klnąc, drapiąc się i pocąc pod skafandrami.
A potem czujniki coś pokazały.
Z próżni wyłoniła się flota Tahnijczyków. O wiele liczniejsza, niż uprzedzano na tajnych
odprawach.
Bet szybko przekazała wiadomość i wyłączyła nadajnik. Zrobiła, co do niej należało. Teraz
mogła jedynie obserwować bitwę. Jeśli dojdzie do jakiegokolwiek starcia. Byle tylko żaden z
przelatujących upiornie blisko, prawie w zasięgu wzroku, pancerników wroga nie wysłał do
wraków patrolowca w poszukiwaniu rozbitków.
Wieczny Imperator przebywał na pokładzie “Normandie”, swojego jachtu i statku dowodzenia
zarazem. Jednostka unosiła się od pola walki trzy lata świetlne bliżej, niż dyktowały względy
bezpieczeństwa. Centrala bojowa pozwalała śledzić rozwój sytuacji. Dane napływały wartkim
strumieniem.
Imperator przypuszczał, że statek Mahoneya rychło znajdzie się w ogniu walki, i dlatego
właśnie czuwał nieopodal, gotów pomóc, gdyby marszałek stracił możliwość śledzenia całości
obrazu. Powtarzał sobie, że nie zrobi niczego ponadto, że nie będzie się wtrącał, ale absolutnie nie
wierzył w te postanowienia.
Tahnijczycy gładko weszli w pułapkę. Jedyne zaskoczenie stanowiła liczebość ich floty. Miast
spodziewanych dwunastu zespołów uderzeniowych pojawiło się aż dwadzieścia. Tym lepiej.
Znaczy, że niedługo nastąpi początek końca. Albo koniec początku, podszepnęło niespójne ego
imperatora.
Niech mnie, pomyślał inżynier H. E. Raschid. A jeśli to koniec końca?
I czekał tak, aby ratować skórę Mahoneya. I swoją własną.
Los jednak bywa złośliwy. Automatyczne sondy Tahnijczyków, których zadanie polegało
jedynie na przerwaniu łączności między Durerem a Al-Sufi, przemknęły jakoś na tyły imperialnych
linii i cała wyrafinowana technika jachtu dowodzenia zdała się psu na buty. Ekrany pokryły
migoczące białe kropki, a odczyty zwariowały. Uparcie pokazywały równoczesną wiktorię obu
flot.
Imperialne myśliwce i niszczyciele przewidziane do obrony Durera też epizodycznie wzięły
udział w walce.
Z osiemdziesięciu dziewięciu jednostek, które wyruszyły przeciwko flocie Tahnijczyków,
ocalały trzy. Zgodnie z rozkazami okręty z flotylli Durera miały zapobiec desantowi. To po
pierwsze. Po drugie kazano im zadać wrogowi jak najwięcej strat. Obrońcy Durera, nieświadomi
potęgi przeciwnika, ruszyli do samobójczego ataku.
Dysponowali raczej lichym sprzętem, ale imperator zamierzał możliwie długo utrzymać
tajemnicę. Nagłe dozbrojenie garnizonu groziło zdradzeniem sprawy. Durer miał wyglądać na
placówkę pozbawioną silnej obrony, nie spodziewającą się ataku. Władca dopilnował jedynie, aby
nikt nie trafił na Durera przypadkiem, sam sprawdzał wszystkie przydziały. Wiedział, że wysyła
tych ludzi na pewną śmierć.
W dawnych czasach nazwano by to zapewne “konieczną ofiarą dla dobra ojczyzny”, ale Jego
Wysokość nie gustował w patosie. Lud może wierzyć w bogoojczyźniane hasła. Jeśli chce. Władca
nie powinien. Zresztą, nie pierwsza to była taka hekatomba i na pewno nie ostatnia. Poza tym
wcale nie największa w dziejach.
Taktyka obrońców ograniczała się do prostych i skutecznych posunięć. Jedna flotylla
niszczycieli nadleciała na kontrkursie Tahnijczyków. Dwie inne czekały “powyżej” płaszczyzny
ekliptyki. Gdy tylko doszło do pierwszych starć, zanurkowały w samo serce zgrupowania
nieprzyjaciela. Zaraz potem sześć skrzydeł myśliwców uderzyło “z dołu”. Piloci tych jednostek
mieli pełną swobodę działania i wolność w doborze celów.
Członkowie załóg szybko zrozumieli, z jak wielką siłą przyszło im walczyć. Pojęli, że nie
wyjdą z tego żywi, więc postanowili drogo sprzedać swoją skórę.
Niestety, determinacja to nie wszystko. Podobne cuda zdarzają się wyłącznie w bajkach.
Żadna genialna taktyka nie pomoże, gdy przeciwnik przeważa liczebnie w stosunku jeden do
stu.
Pierwsza flotylla zniknęła w rozbłyskach rakiet dalekiego zasięgu, zanim sama zdołała
cokolwiek wystrzelić. Krążowniki Tahnijczyków nie pozwoliły niszczycielom podejść na tyle
blisko, aby te uruchomiły swoje systemy broni.
Pozostałe dwie flotylle przetrwały kilka chwil dłużej. Trzydzieści dwa niszczyciele miały
tylko sekundy na oddanie pierwszej salwy, nim same eskplodowały. Straty Tahnijczyków: cztery
niszczyciele i pięć statków wsparcia logistycznego zniszczone, dwa krążowniki i trzy statki
wsparcia uszkodzone.
Na ekranach bojowych pojawiło się wielkie śmietnisko, rozciągnięte na dwadzieścia lat
świetlnych. Teoretycznie dobre warunki działania dla małych, nie rzucających się w oczy i
zwinnych myśliwców. Stało się jednak inaczej. Może sprawił to nadmiar entuzjazmu, może
Tahnijczycy oczekiwali właśnie takiego ataku. Może w grę wchodził zwykły pech.
Nikt nigdy tego nie rozstrzygnął.
Z sześciu skrzydeł myśliwców nie ocalała ani jedna maszyna. Imperialna propaganda uczyniła
potem wiele hałasu wkoło tego wydarzenia, były pośmiertne awanse i odznaczenia. Oficjalnie
starcie skończyło się zniszczeniem dwóch pancerników i ciężkim uszkodzeniem trzeciego.
Myśliwcom ulec miały też trzy krążowniki (jeden zniszczony, dwa uszkodzone) i cztery
niszczyciele (uszkodzone).
Po wojnie ustalono jednoznacznie, że tylko jeden niszczyciel ucierpiał na tyle, że wypadł z
linii. Za drugą ofiarę uznano lekko uszkodzony krążownik.
Ale wtedy nikt już nie chciał wspominać wojny. Nikt też nie zamierzał weryfikować legendy
o martwych bohaterach, których jedynym sukcesem było pełne daremnego heroizmu zejście ze
sceny.
Wedle pierwotnego planu lady Atago, pierwsza flota miała zbombardować bazy Durera, druga
dokonać inwazji, trzecia pozostać w odwodzie.
Dowództwo systemów oczekiwało czegoś w miarę podobnego.
Dowódcy garnizonów, gotowi do walki z lądującym wrogiem, patrzyli zdumieni, jak statki
Tahnijczyków przemykają przez system. Żaden nie wdał się w bitwę z naziemnymi bateriami.
Z początku obrońcy byli może nawet rozczarowani. Ostatecznie, gdy ktoś nastawi się na bój,
to trwa chwilę, nim adrenalina przestanie krążyć, a głupota wywietrzeje z nabitych bohaterszczyzną
łbów.
Rychło pojęli, że żyją i nic nie wskazuje na to, że zginą, ponieważ bitwa toczy się bez ich
udziału. Pozostała im jedynie rola widzów.
Zapewne dlatego też wśród autorów wydawanych później wojennych pamiętników
znajdowało aż tylu ludzi z garnizonów Durera. Oni jedni przetrwali w komplecie.
Lord Fehrle podziwiał widok roztaczający się z mostka statku dowodzenia. Pierwsza z
czterech flot właśnie wychodziła z systemu Durera. Prawie w ogóle nie napotkała oporu, straty
poniosła minimalne. Przed nią leżał bogaty, przemysłowy świat i samo serce imperium.
Przewodniczący Rady Tahnu raz jeszcze pogratulował sobie dalekowzroczności. Każdy,
nawet najbardziej oddany sprawie dowódca, musi mieć przełożonego. Kogoś, kto zrewiduje plany,
sprawdzi ich skuteczność, dopilnuje wykonania i orzeknie, czy istnieją szansę powodzenia. A w
razie potrzeby wyznaczy nowe cele.
Lady Atago to geniusz wojskowości, pomyślał Fehrle, ale jak wszyscy mistrzowie pól
bitewnych, tak i ona nie potrafi dojrzeć niczego poza czubkiem własnego nosa. Rada natomiast
widzi dalej. Myśli i w razie potrzeby wytyka błędy.
Fehrle nadął się z dumy jak indor. Dokładnie w tej samej chwili dalekosiężny pocisk typu
“Kali” trafił w jego statek. Eksplozja rozcięła kadłub na pół.
Marszałek Ian Mahoney nie zdumiał się zbytnio, gdy szlag trafił zwykłe kanały łączności.
Podświadomie liczył się z tym od początku.
Mimo złośliwych komentarzy i pełnych zdziwienia spojrzeń, już wcześniej kazał zamontować
niewielkie radiostacje na poszczególnych statkach floty. Każde urządzenie nadawało na innej
częstotliwości i było przypisane do indywidualnego odbiornika na pokładzie statku dowodzenia.
Obsługujący je łącznościowcy mieli przykazane odczytywać informacje, po czym słowo w słowo
przekazywać je dalej. Nie dokonywali żadnych wstępnych obróbek danych, nie podejmowali też
prób interpretacji.
Mahoney zdawał sobie sprawę, że to metoda z epoki przedkosmicznej. Że miast pilnować
spraw wielkich, zajmuje się drobiazgami, a przecież od dawna nie jest już oficerem liniowym.
Trudno. Nie mógł się opanować.
I bardzo dobrze.
Gdy tylko centrala bojowa zamieniła się w dom wariatów, polecił zagubionym analitykom
wyłączyć komputery i działać dalej opierając się na meldunkach napływających przez prymitywne
łącza radiowe.
Był to nader idiotyczny sposób wygrywania wojny.
Tahnijczycy zaczęli bitwę przekonani, że zaskoczą zwiedzionego wcześniejszymi pozoracjami
przeciwnika. Nie zostawili sobie zbyt dużego marginesu na pomyłkę. W tym właśnie tkwił ich
największy błąd.
Ale popełnili też inne. Mniejsze, wszelako równie brzemienne w skutki.
Do tej kategorii katastrofalnych uchybień należała sprawa, która umknęła historykom, bo
niewiele było w niej heroizmu. Ledwie parę osób wiedziało, kto winien stanąć na stosownym
pomniku.
W odróżnieniu od imperium, Tahn przywiązywał wielką wagę do rozwoju min kosmicznych.
Doprowadził ten rodzaj broni do perfekcji. Tahnijskie miny mogły latami dryfować w próżni, a gdy
przyszła właściwa chwila, umiały rozróżnić własne statki od wrogich. W razie potrzeby potrafiły
wykonywać nawet skomplikowane manewry. Tahnijczycy przyjrzeli się swemu dziełu i spoczęli na
laurach.
Jednak kilka lat wcześniej młody dowódca statku patrolowego, niejaki Sten, odkrył sposób
pozwalający na zdalne neutralizowanie owych min i niezwłocznie zameldował rzecz, gdzie trzeba.
Tahnijczycy nigdy się o tym nie dowiedzieli.
Sten, akurat pełznący byle dalej od obozu jenieckiego, też nie miał pojęcia, jak bardzo
przyczynił się do wiktorii.
Tahnijczycy szczodrze rozrzucili swoje miny między Durerem i Ał-Sufi. Oczekiwali, że
potężna bariera nie tylko zagrodzi drogę spieszącym na odsiecz siłom, ale spełni też rolę systemu
wczesnego ostrzegania.
Imperialne niszczyciele, rutynowo patrolujące tę okolicę, dość szybko wykryły mgławicę
śmiercionośnych zabawek i, jedną po drugiej, wszystkie unieszkodliwiły. W zasadzie. Dopiero po
bitwie ustalono, kto i jaki błąd popełnił.
Na ekranach Tahnijczyków flota imperium pojawiła się, jak przywołany z niebytu upiór.
Komputery bojowe dość szybko rozpoznały sytuację i określiły atak jako typowy: myśliwce w
awangardzie, za nimi krążowniki z pociskami do likwidowania celów kosmicznych i niszczyciele.
Dalej jak zwykle: krążowniki, pancerniki oraz nosiciele myśliwców w osłonie niszczycieli.
Komputery błyskawicznie opracowały stosowny plan kontrataku, dowódcy wydali rozkazy.
Jednak uderzenie poszło w próżnię.
Mahoney dobrze wiedział, że kiepski z niego strateg, postanowił zatem obmyślić bardzo
niekonwencjonalny plan. Przedtem jednak zapoznał się z dokonaniami wielkich wodzów w historii
wojskowości. Wyniki tych badań były raczej przygnębiające.
Wszyscy sławni stratedzy (począwszy od Dariusza, Filipa, von Schlieffena i Giapa,
skończywszy na M’khee i P’ra T’ongu) mieli na koncie tyle samo zwycięstw, ile porażek.
Mahoney nie mógł się równać talentem z żadnym z tych wodzów, dlatego rozpoczął poszukiwania
rozwiązań najprostszych, a zarazem zaskakujących przeciwnika.
Myśliwce były prawdziwe. Mahoney miał nadzieję, że w bałaganie najbliższych godzin
zdołają nie tylko przetrwać, ale też wyrządzić wrogowi jakieś szkody.
W roli krążowników występowały zdalnie sterowane frachtowce uzbrojone w prymitywne
wyrzutnie nie sterowanych pocisków, które groźnie tylko wyglądały. Potencjalna ofiara musiałaby
sama wleźć im w drogę. Dzięki zespołowi nadajników, frachtowce dawały na ekranach wroga
odblaski typowe dla krążowników.
Podobnie “stworzono” niszczyciele. Były to pociski typu Kali wyposażone w stosowne
emitery elektronicznego hałasu.
Dopiero za nimi nadlatywała rzeczywista flota.
Bitwa zaczęła się od indywidualnych walk myśliwców.
“Krążowniki” szybko zmieniły się w chmury pyłu i Tahnijczycy znów poczuli się panami
sytuacji. Kiedy jednak ruszyli na “niszczyciele”, te przyspieszyły nagle i z samobójczą
skwapliwością runęły taranem na największe statki floty nieprzyjaciela.
Cokolwiek by mówić, wojnę zawsze prowadzi się według pewnych reguł. Obie strony mniej
więcej wiedzą, czego mogą po sobie oczekiwać. Gdy wojak zmienia się nagle w szaleńca,
zdumiony przeciwnik gubi na chwilę wątek.
To właśnie zdarzyło się Tahnijczykom. Parę minut zamieszania kosztowało ich utratę
większości niszczycieli osłony. W szyki trzech wiodących ugrupowań wkradł się chaos.
Ale do klęski nie doszło. Miejsce wyłączonego z walki lorda Fehrle zajął admirał P’riser.
Nakazał, by przednie siły związały wroga walką, reszta miała podążać ku pierwotnym celom.
Atak rozwijał się pomyślnie.
Lord Fehrle siedział ponury w skafandrze. Wkoło roiła się bezradna obsługa centrali
okaleczonego statku.
No dalej, zrób coś, łajał się w myślach. Każ ukarać kogoś wyrzuceniem za burtę, niech
pooddycha próżnią. Wymyśl nowe rozkazy dla floty.
Ale wiedział, że cokolwiek uczyni, będzie to tylko pusty gest. Utracił wpływ na bieg
wydarzeń. Meldunki przestały napływać, wrak dryfował coraz dalej od teatru zdarzeń.
W swoim przygnębieniu Fehrle nie pomyślał nawet, że uszkodzone silniki mogą w każdej
chwili eksplodować. I że nie wiadomo, kiedy nadejdzie pomoc. Czy w ogóle nadejdzie.
Statki lady Atago prawie nie napotkały oporu. Przechwycono sześć konwojów z ładunkiem
AM2, ich eskortę rozbito jednym atakiem.
Al-Sufi miało zostać obrócone w perzynę i lady Atago robiła wszystko, by jak najwierniej
wypełnić rozkazy. Pokaże, na co ją stać.
Ostrzał planet poczynił zniszczenia tak wielkie, że odbudowa obiektów winna zająć
dziesięciolecia.
Nagle, dokładnie w godzinie chwały, lady Atago pojęła, że coś jest nie tak. Obrońcy Al-Sufi
nie dali znaku życia. Znaczy, w ogóle ich nie było. A z tego wynika jednoznacznie, że...
Imperium wiedziało, że Al-Sufi nie stanowi celu zmasowanego ataku.
Wróg przejrzał jej plan. Główne siły floty lecą wprost w pułapkę.
Lady Atago nie wahała się ani chwili. Mogłaby zrobić w tył zwrot, skoro tak paskudnie ja
potraktowano. Niech lord Fehrle i jego banda cywili posmakują góry czy porażki. Ale nie. Kazała
najszybszym pancernikom wziąć kurs na system Durera i nadać ostrzeżenie na wszystkich
kanałach.
Za późno.
Nazywał się Mason. Z wyglądu najbardziej kojarzył się z zawodowym mordercą. Nosił szary
kombinezon bez oznaczeń, twarz pokrywały mu blizny.
I był mordercą. Kiedyś dowodził ciężkim myśliwcem, ale po odniesieniu ran w walce został
instruktorem w szkole pilotażu. Sten nazywał go swoim pechem. Obrażenia sprawiły, że Mason nie
wrócił potem do jednostki liniowej. Nastała jednak wojna, więc awansował na jednogwiazdkowego
admirała i dostał dywizjon szybkich niszczycieli.
Dowodził nimi tak samo jak dawniej myśliwcami. Załogi nienawidziły go z całego serca.
Wymagał bezwzględnego posłuszeństwa, poświęcenia i pomysłowości. Za byle co posyłał pod sąd
polowy.
Podobno, gdy raz jego niszczyciel upolował tahnijski transportowiec z imperialnymi
więźniami na pokładzie, jeden z bosmanów wrzasnął na wysypujących się przez śluzę
uradowanych ocaleńców: “Wracajcie, idioci! Chcecie napytać sobie biedy?”
Masona nie pozbawiano dowództwa z jednego tylko powodu. Jego dywizjon odznaczał się
największą skutecznością w całej flocie.
Teraz podchodził w szyku ławy tylne jednostki zgrupowań Tahnijczyków.
Jedenaście zespołów uderzeniowych floty imperium kryło się daleko za systemem Durera.
Zgodnie z rozkazem miały zaatakować dopiero po rozpoczęciu działań zaczepnych przez mniejsze
siły.
Chodziło o zaskoczenie.
I to podwójne. Stocznie Sullamory na Cairene sprawiły się lepiej, niż imperator oczekiwał.
Pozornie wciąż nękane kłopotami, wyprodukowały nie dwanaście, ale trzydzieści pancerników. I to
według nowego projektu. Tahnijczycy nie widzieli jeszcze tak monstrualnych narzędzi zagłady.
Zaczęła się rzeź.
Gdyby ktoś posiadał w trakcie bitwy odbiornik nastawiony na wszystkie zakresy, musiałby
uznać, że stara prawda o służbach łączności jest wciąż aktualna: jak się widzą, tak się słyszą.
Samsun, Samsun... widzę cel... melduję uszkodzenia... podchodzi... sześć jednostek
Tahnijczyków, dryfują bez napędu... strzelaj, sukinsynu... Samsun, czy mnie słyszysz? Do
wszystkich jednostek, ogłaszam... zmiana orbity, ósemka, dostałeś... Strzelają do nas!... Samsun, tu
Biały. Czy mnie słyszysz?. Do wszystkich, do wszystkich... Nostrand, zmiana sektora na
trzynasty... piiii... Niech nas Allach prowadzi... Samsun, Samsun... Keerist, widziałeś, jak walnął?...
Do wszystkich, mówi...Samsun, Samsun... czy mnie słyszysz...
Teksty czterech transmisji przesłanych otwartym tekstem:
Do marszałka polnego Iana Mahoneya:
Jedynka, Jedynka, tu Wolna Siódemka. Nie mamy do kogo strzelać...
Do lady Atago:
Nie zidentyfikowane jednostki... mamy was na odczytach jako “swoich”. Tu tahnijski
pancernik “H’rama”. Opuśćcie obecną orbitę. Przygotujcie się do akcji ratunkowej.
Do lorda Fehrle:
Punkt dowodzenia, punkt dowodzenia... mówi P’riser. Zawieszam wykonanie planu CIOS W
SERCE. Uruchamiam plan KU MNIE.
(Brak potwierdzenia odbioru.)
Do jednostek Tahnijczyków
Do wszystkich. Do wszystkich. Zaczynamy odwrót. W miarę możliwości osłaniać uszkodzone
bratnie jednostki.
Wiadomość nadana prywatnym kodem przez Iana Mahoneya do Wiecznego Imperatora:
Danie gotowe. Powtarzam, nieprzyjaciel przyrządzony w całości. Pytanie, jak podawać?
Drugie pytanie, z jakim winem?
Jakkolwiek zagmatwana była sama bitwa czy bitwy o Durera i Al-Sufi, parę wniosków
narzucało się nieodparcie:
1. Tahnijczycy ponieśli klęskę.
2. Ich decydująca ofensywa została powstrzymana, a siły odrzucone.
3. Utracili inicjatywę strategiczną, której nie odzyskają bez floty.
4. Odbudowa zdziesiątkowanej floty i szkolenie nowych załóg potrwa całe lata.
Imperator miał nadzieję (znowu jedynie nadzieję), że Tahnijczycy dojdą do tych samych
konkluzji.
Może rzeczywiście nastąpił początek końca, ale wiele jeszcze krwi musiało popłynąć. Szale
wciąż się wahały i byle błąd mógł wszystko zepsuć.
Księga trzecia
KOBO-ICHI
Rozdział dwudziesty ósmy
Klęska w układzie Durera była niczym obezwładniający cios w dołek. Tahnijczycy na jakiś
czas upodobnili się do kogoś, kto właśnie dostał obciążoną ołowiem pałką i zgięty wpół próbuje
rozpaczliwie łapać powietrze, a krew huczy mu we łbie jak wodospad.
Nawet eony lat później wkuwający historię uczniowie wiedzieli, że “Był to punkt zwrotny.
Nastała pora na zrewidowanie porządku priorytetów, zmianę strategii i metod działania”. Taki stan
z konieczności rozciągnął się na kilka lat.
Pewien starożytny filozof rzekł kiedyś: “Koniec jest wtedy, gdy ja kończę”. Wieczny
Imperator zwykł zaś powtarzać (za swym ulubionym myślicielem, specjalistą od maksym
politycznych): “Wygrana to nie wszystko, ale i klęska niczego nie przesądza”.
Operacja Durer-Al-Sufi zakończyła się sromotną porażką Tahnijczyków, którzy zrozumieli to
całkiem rychło. W następnej kolejności pojęli, że ich przegrana nie oznacza jeszcze końca wojny.
Chociaż w szoku, ustrzegli się od błędu często popełnianego przez dyktatorów i monarchów: nie
zarządzili uroczystego wieszania winnych. Wiedzieli, co robią. Taki postępek kosztowałby ich
nazbyt drogo.
Miast wypruwać flaki i histeryzować, z początku spróbowali poszukać siły i natchnienia w
tradycyjnych wartościach własnej kultury (tak to określono), jednak trafili na obszary zmarznięte
głębiej niż czapy polarne. Skutkiem wielu lat indoktrynacji, na jednym biegunie sposobu myślenia
Tahnijczyków zasadziła się wiara we własną niezwyciężoność. Drugi biegun tworzyła sfera
zakazów, gdyż od dawna wszelkie przejawy życia społecznego pozostawały pod pełną kontrolą
machiny biurokratycznej. Na dodatek podstawą modelowania postaw była nienawiść wobec
wszystkiego co obce.
Takiej zmarzliny nie da się odchuchać z dnia na dzień, poza tym Tahnijczykom brakowało
przywódców duchowych na miarę wielkich polarników. Miast Shackletona czy Perry’ego mieli
jedynie lorda Fehrle - ojca drugiej największej porażki w dziejach Tahnu.
Fehrle nie był tchórzem. Miast popełnić po bitwie rytualne samobójstwo, wrócił na Heath.
Oczekiwał, że z całym ceremoniałem zostanie pozbawiony najpierw stanowiska, orderów, potem
życia, a na końcu dobrego imienia, które zniknie po wsze czasy z annałów, jakby nigdy nie istniało.
Uznawał, że jeśli naród potrzebuje trupa do posiekania, to trudno, dla dobra ogólnego zostanie
ścierwem.
Jednak zastał porządek wcale niezmieniony. Rada stanęła murem wkoło, w dziennikach piano
z zachwytu nad nowymi zdobyczami terytorialnymi, nikt nie spuszczał nosa na kwintę. Było to
pewne zaskoczenie również dla Wiecznego Imperatora. Nie takiego rozwoju wypadków
spodziewał się władca.
Gdy się dowiedział, że to Fehrle osobiście dowodził atakiem, ujrzał już oczami duszy kres
politycznej kariery przeciwnika. Miała to być niewielka, ale istotna premia do ogólnej wiktorii. Ale
trudno. Pozostało działać samemu. I wieczny władca zrobił co w jego mocy.
Kiedy imperator dodawał dwa do dwóch, przeciwnik otrząsnął się nieco z zamroczenia i
ostatecznie doszedł do wniosku, że szczegóły akcji Durer nie mogą przeniknąć do publicznej
wiadomości. Nawet nadzwyczaj cyniczny Pastour wstrzymał się tym razem od uwag oraz
politycznych podchodów. Gdy usłyszał fatalne wieści, najpierw dostał torsji, potem wytarł usta i
pospieszył na spotkanie Rady, zdecydowany przekonać grono, aby nie usuwało Fehrle’a. Wiedział,
że byłaby to samobójcza decyzja, w konsekwencji skłaniająca członków Rady do wzięcia się za łby
w walce o prawo obsadzenia wakującego stanowiska.
Nawet podczas pokoju kwestia ta wiązała się z licznymi problemami. Istniało zbyt wiele
frakcji, zbyt wiele interesów. Obecnie zaś proces wyboru nowego przewodniczącego wyglądał na
niemożliwy do przeprowadzenia zwyczajnymi środkami, to znaczy po dobroci.
Pasteurowi przemknęło przez głowę, że kandydatura lady Atago byłaby jedyną do przyjęcia.
Sam nie przepadał za tą babą, jednak w składzie Rady nie zasiadało więcej podobnie niepokalanych
rycerzy, Tahnijczycy zaś potrzebowali bohaterów. Zupełnie jak starożytni Persowie spijający mit o
Gamszidzie.
Pastour wkroczył na salę, gotów wykorzystać wszystkie swe polityczne talenty, jednak do
dyskusji wcale nie doszło. Wszyscy czuli się lekko ogłuszeni i wiedzieli, że jeśli choć najmniejsza
wzmianka o klęsce przeniknie “w lud”, wojna rychło zakończy się zwycięstwem imperium. W
pierwszym dekrecie zarządzono zatem pełną blokadę informacji tyczących bitwy w systemie
Durera.
Nawet w państwie, które nie tyle cenzurowało wiadomości, ile je racjonowało, nie było łatwo
przeprowadzić taką operację. Całość kosztowała fortunę i nie dawała się porównać z niczym w
dziejach. Imperialni dziennikarze i naukowcy, gdy przyszło im pisać o wydarzeniu, szukali analogii
z wielkimi bitwami. Przypominano Termopile, letnią ofensywę Rosjan z roku 1943, Yalu czy
imperialną klęskę pod Saragossą podczas wojen Muellera.
Jednak tym razem nie chodziło o walkę, ale o wielką mistyfikację. Dane zniszczonych statków
i poległych załóg usunięto z wszystkich akt oraz list. Tych, którzy ocaleli, osadzono w obozach.
Podobnie postąpiono z przyjaciółmi i rodzinami rannych albo zabitych. Zdumieni zaopatrzeniowcy
z tyłów niespodziewanie dostali przydziały wysyłające ich na zupełne pustkowia. Przynajmniej tak
to wyglądało na mapach. Nawet pomniejsi urzędnicy zostali dokładnie przesłuchani. Tajemniczy
goście wyważający ich drzwi po nocy nie postępowali zbyt łagodnie. W drugiej kolejności sami
byli przesłuchiwani. Trwało to tak długo, aż system zdawał się całkiem szczelny.
Dla wszelkiej pewności uruchomiono gigantyczny program badawczo-wdrożeniowy (tajny,
rzecz jasna), związany z budową największych zagłuszarek, jakie widział świat. Ale i one
zawiodły, gdy imperator puścił w ruch własną machinę propagandową.
Operacja “Knebel” w wykonaniu Tahnijczyków nie miała precedensu w historii, podobnie jak
imperialna akcja “Radio Swoboda”. Wieczny Imperator jedną ręką (prawą) pchnął swoje floty, by
wypełniły pozostawioną przez zdruzgotanych Tahnijczyków próżnię, drugą zaś wziął się do
dyrygowania chórem propagandzistów. Specjalnie skonstruowane nadajniki miały łączną moc paru
małych Słońc, a ich audycje docierały nawet do innych galaktyk.
Wieści były groźne. Groźniejsze niż wielotysięczna flota inwazyjna. Im aktywniej imperator
je rozpowszechniał, tym mocniej Tahnijczycy przykręcali śrubę swym obywatelom. Doszło do
tego, że nawet przywykłe do terroru społeczeństwo zaczęło ciężko dyszeć.
Zanotowano ogólny spadek nastrojów. Zaczęło się od członków Wielkiej Rady, aż ogarnęło
urzędników nawet na najniższych szczeblach. Poza garstką wybranych, nikt nie wiedział, co się
właściwie stało, ale wyraźnie coś złego wisiało w powietrzu. Strach narastał, blokował wszelkie
ruchy. Zlękniony urzędnik bał się podjąć jakąkolwiek samodzielną decyzję, by nie ryzykować, że
urazi przełożonego. Było to rozsądne postępowanie, dyktowane przez instynkt samozachowawczy.
Przełożony też żył w strachu. Nastąpił zatem powszechny paraliż decyzyjny. Do tego doszły braki
w zaopatrzeniu. We wszystko. Pustawe przed Durerem magazyny zionęły jednostajną czernią.
Całość zasobów AM2 przeznaczono wyłącznie na potrzeby wojskowe, a i w armii zaczęto
oszczędzać. Uzyskanie przydziału AM2 wymagało wypełnienia całej góry papierów, przy czym
każdy potencjalny odbiorca musiał podpisywać się czytelnie, by w razie nadużycia łatwo było
znaleźć winnych.
Bez wątpienia z Tahnijczyków uszło powietrze. Chwilowo zajęli się własnymi sprawami, a
Wieczny Imperator zamierzał suszyć im głowy tak długo, aż “udławią się głoszonymi przez siebie
kłamstwami.”
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Policyjne serce majora Genrikha zabiło mocniej, gdy las ożył nawoływaniami poganiaczy, co
oznaczało, że zwierzyna została spłoszona. Oby tylko alarm nie okazał się fałszywy. Od czasu
odkrycia ucieczki, oddział Gernikha ganiał po leśnych przecinkach i polanach, reagując na każdą
plotkę o pojawieniu się zbiegów. Akcja była tym trudniejsza, że przełożeni postanowili głęboko
utajnić sam fakt ucieczki.
W zwykłych okolicznościach Genrikh nie przejmowałby się żądaniami zachowania tajemnicy,
jednak tym razem nie zostawiono mu wyboru. Pozostało czekać, aż z wolna napływające meldunki
dadzą w miarę jasny obraz, pozwalający znaleźć, osaczyć i wygonić zbiegów prosto pod lufy
myśliwych. Jak dotąd nie zdziałano wiele.
Genrikhowi podobało się w tym wszystkim tylko jedno: rozkazy nie przewidywały brania
żywcem czy przesłuchiwania; zbiegom należało na miejscu strzelić w tył głowy. Wprawdzie szansę
na wyciągnięcie z jeńca informacji o współtowarzyszach spadały wówczas do zera, jednak
majorowi starczało i tyle. Zawsze najwyżej cenił proste przyjemności.
Pohukiwania nasiliły się. Genrikh wciągnął głęboko powietrze, ujął swobodniej broń. Nie
musiał zerkać na swych ludzi, aby wiedzieć, że czekają razem z nim. Wyczuwał ich napięcie. W
duchu przygotował się na kolejne rozczarowanie.
Założono, że wygnany spomiędzy drzew zbieg zachowa się niczym zagubione i przerażone
zwierzę. Wtedy strzelcy wyładują swoją frustrację i przerobią ofiarę na rąbankę.
Coś poruszyło sie w zaroślach. Major uniósł broń. Podwładni tak samo. Tam ktoś był!
Zza pni wychynęły dwie sylwetki. Zawahały się i ruszyły przez polanę. Major natychmiast
spostrzegł, że są to (a) ludzie, (b) więźniowie, (c) jeden niski, drugi wysoki. Nacisnął spust. Nawała
ognia zaskoczyła zbiegów ledwie kilka kroków od linii drzew. Przez chwile, miotali się bezwładnie
jak podrzucane wiatrem szmaciane lalki, aż padli na ziemię.
Rozległ się szczęk zmienianych magazynków. Genrikh zerwał się i ruszył biegiem ku dwóm
biało-czerwonym plamom. Niewiele brakowało, a pośliznąłby się na zakrwawionej trawie.
Kopniakiem obrócił większe ciało. Mężczyzna o wykrzywionych, ale znajomych rysach. Ibn Bakr.
Drugi, mniejszy zbieg, to Alis.
Major obrócił się, by pogratulować strzelcom. Odpowiedzieli mu radosnymi, lecz jakby
zawstydzonymi uśmiechami. Wszyscy prócz jednego.
Lo Prek spojrzał na szczątki Ibn Bakra i przeklął biedaka, że nie jest kimś innym. Sten raz
jeszcze wymknął się z sieci.
Virunga siedział na metalowym krześle, które z założenia miało być niewygodne. Zdrętwiałe i
obolałe stawy nóg podpowiadały oficerowi, że tkwi tu już od paru dni. Ale nie. Usłyszał
dobiegające z dziedzińca kroki jeńców. Dopiero minęły cztery godziny. Virunga był więźniem od
dość dawna i wiedział, że oczekiwanie jest częścią “zmiękczania”.
Od chwili, gdy został wezwany, wciąż zastanawiał się nad tym samym: czy wytrzyma tortury?
Bywał już w podobnych opałach i dawał sobie radę. Jednak czy tym razem się uda? Oby. Niech to
już minie. (Nie mogę, proszę. Zamknij się! Musisz). A reszta przedstawienia? Nie wdawał się
jeszcze w takie rozgrywki z Avrentim, pomagierem Derzhina. Ale przecież już go przejrzał. Chyba
zdoła przetrwać. (Do diabła, żadne chyba, musisz wiedzieć to na pewno! Tak już lepiej). Trzeba
pomyśleć o czymś innym. Czymś inspirującym.
Właśnie, Virunga. Przecież ty też masz pytania. Nie marnuj czasu. Spróbuj wreszcie na nie
sobie odpowiedzieć. Na przykład, dlaczego nie nastąpiły represje po ucieczce?
Virunga i Sten przewidywali, że pozostali w Koldyeze więźniowie zostaną ukarani za
współtowarzyszy. Najpierw atak ślepej furii i związane z nim ofiary. Potem przypadki pobicia,
obcięcie racji żywnościowych, zdemolowanie kwater w poszukiwaniu drogi ucieczki. W końcu
uspokojenie nastrojów i zimna kalkulacja. Zagrożone kariery. Zbyt wiele szumu spowodowałoby
polowanie na kozły ofiarne: niedbałych strażników, nie dość lojalnych oficerów. Przeważyć winien
instynkt samozachowawczy. Ponadto, gdyby sprawa wydostała się poza mury Koldyeze, nabrałaby
aspektu politycznego. Ktoś na wysokim stanowisku musiałby odpowiedzieć za fakt umieszczenia
wszystkich nieświeżych jajeczek w jednym, dziurawym na dodatek, koszyku.
Dla wszelkiej pewności Virunga ze Stenem chowali jeszcze piątego asa w rękawie. Chodziło o
“Złotego Robaka”, którego St. Clair umieściła w katedralnym komputerze. Wirus ten z wolna
mieszał wszystkie dane produkcyjne, a przede wszystkim zmieniał minusy na plusy, przez co
ośrodek mógł wykazać się nadzwyczaj wysoką wydajnością pracy. Taką, o której na co dzień
Tahnijczykom pozostawało tylko marzyć. Derzhin dostawał do ręki argument jednoznacznie
świadczący o tym, że eksperymentalny obóz zdaje egzamin.
Na Tahnijczyków ostatnio spadły same kłopoty, więc nawet drobny sukces był wart
dopieszczenia. Ponadto wirus metodycznie niszczył zasoby pamięci komputera. Za jakiś czas, gdy
z plików zostaną same wywieszki, nikt się nie zorientuje, co właściwie piszczy w Koldyeze. I nikt
nie będzie też niczego podejrzewał, przynajmniej jak długo nie wezmą się za komputer prawdziwi
fachowcy.
Z początku przewidywania sprawdzały się co do joty. Zaraz po wykryciu braków osobowych
katedrę zamknięto na głucho i rozpoczęto brutalne przesłuchania. Kilka osób zmarło, ale
Tahnijczycy nie poznali sekretu tunelu, nie dowiedzieli się o katakumbach. Potem jednak, zupełnie
nagle i niespodziewanie, zapanował względny spokój.
Akurat w porę, gdyż Virunga z wolna dojrzewał do sięgnięcia po znalezioną w jednym z
lochów antyczną broń. Byłby to oczywiście samobójczy zryw, jednak na krótko ukoiłby rozpacz
wynikającą z bezradności.
Przez informatorów Virunga dowiadywał się o trwających na szczycie naradach,
pospiesznych, szeptanych spotkaniach, kontaktach z jakimiś nieznanymi Tahnijczykami poza
katedrą. Odnosił wrażenie, że kryzys dojrzewa i lada chwila wybuchnie bomba. Jednak miast
eksplozji, zapadła cisza. Życie w obozie potoczyło się jak dawniej, dyscyplina nawet nieco zelżała.
Zdumieni jeńcy odnotowali, że strażnicy traktują ich teraz z pewnego rodzaju respektem. Virunga
był pewien, że rzecz musiała mieć swoją przyczynę. I to potężną, taką, o których pisze się w
podręcznikach historii. Miał nadzieję, że jak przeżyje, to sobie o tym poczyta. Na razie jednak nikt
nie wiedział, co się właściwie stało. Najbardziej zagubieni wydawali się sami Tahnijczycy.
Oficer stanął na baczność, widząc uchylające się drzwi. Ponury strażnik skinął na dwóch
swoich kolegów sterczących po obu bokach jeńca. Coś twardego szturchnęło Virungepod żebro. Z
bólu ciężko łapiąc powietrze ujął mocniej kule i mozolnie wkuśtykał do środka. Strażnik odsunął
się, robiąc mu miejsce. Starszy oficer najwyraźniej wciąż roztaczał aurę godności.
W kancelarii dawała się wyczuć atmosfera wymuszonego spokoju. Avrenti pochylał się w
kącie na stosem mało ważnych papierów, komendant stał przy oknie, tyłem do Virungi. Gapił się
na pewien szczegół krajobrazu. Gość zatrzymał się pośrodku pomieszczenia i czekał w milczeniu,
aż zacznie się najgorsze.
Po dłuższej chwili Derzhin odwrócił się ł spojrzał na Virunge, jakby zaskoczony jego
obecnością.
- A, pułkowniku, dziękuję za przybycie.
Virunga nie odpowiedział. Komendant obszedł biurko i usiadł. Wziął jakiś wydruk, przyjrzał
mu się uważnie, odłożył. Postukał palcami w blat udając, że próbuje przypomnieć sobie, po co
właściwie wezwał oficera seniora.
- Mam coś do przekazania o pańskich... hm... zaginionych podkomendnych.
Virunga mimowolnie wstrzymał oddech. Powiało arktycznie mroźnym wiatrem.
- Tak?
Wolał nie rozwijać tematu.
- Proszę mi wybaczyć, że los uczynił mnie posłańcem przekazującym złe wieści. Chociaż
zależy, jak na to patrzeć. Otóż, zostali pochwyceni. Wszyscy co do jednego.
Virunga westchnął. Niech i tak będzie. Przynajmniej jest już po wszystkim. Trzeba zająć się
nieborakami.
- Chcę się z nimi zobaczyć. Upewnić się... czy są traktowani zgodnie... z prawami
wojennymi...
Avrenti parsknął z kąta.
- Obawiam się, że to niemożliwe, pułkowniku - odparł Derzhin.
- Odmawia pan?
- Nie. Nie posunąłbym się do takiej nieuprzejmości. Rzecz w tym, że nie ma wiele do
oglądania. Wszyscy nie żyją.
Virunga zamarł, wstrząśnięty. W uszach mu dzwoniło.
- Co? Nie żyją? Jak mogło...
Przerwały mu dochodzące z dziedzińca krzyki. Z początku usłyszał tylko kilka głosów, potem
dziki wrzask gniewu. Virunga z trudem zebrał siły, by dokuśtykać do okna. Ujrzał tłum więźniów
kłębiący się wokoło wozu-platformy zaprzężonego w parę koni. Na koźle siedział Genrikh.
Towarzyszący mu strażnicy wyładowywali... właściwie zrzucali coś na ziemię.
Virungna dostrzegł szczegóły. Ręce, nogi... głowy. Porąbane ciała Ibn Bakra i Alis.
Rozdział trzydziesty
Niegdysiejszy robotnik portowy, potem kolejno nadzorca, zdeklarowany kryminalista, więzień
polityczny i strażnik na warunkowym, niejaki Chetwynd, przepychał się przez zatłoczone doki i
marzył o podwójnym głębszym. Ponadto zastanawiał się nad sytuacją, w jakiej zupełnie
niespodziewanie się znalazł.
Dotąd miał się za człowieka energicznego, a na dodatek dobrze we wszystkim
zorientowanego. W zasadzie to właśnie nadmierna pewność siebie zaprowadziła go na więzienną
planetę. Teraz jednak, choć zuchwałości wciąż mu nie brakowało, musiał przyznać się do
kompletnego zagubienia. Oczywiście, tak czy inaczej, nie skończył z fanfaronadą.
Po masowej ucieczce z Koldyeze winno dojść do znaczących reperkusji. Sprawa wydawała się
jasna jak słońce na niebie. Derzhin skrócony o głowę, Avrenti w karnym batalionie. Co najmniej.
Genrikh na stanowisku komendanta, drakońskimi metodami zaprowadzający porządek. Chetwynd
wybadał już możliwości i kontakty. Zamierzał wystarać się o przeniesienie dokądkolwiek, byle nie
z powrotem na Dru. Ale nic się nie stało.
W każdym razie nic wielkiego.
Złapano dwoje uciekinierów, poszatkowano ich, pokazano ku przestrodze. A pozostali?
Ani słychu. Nawet nie krążyły żadne plotki.
Co ciekawsze, w samym Koldyeze niewiele zaszło zmian. Jeńcy pracowali jak zwykle, a
Chetwynd przeklinał na boku, że zmarnował bez sensu tyle kredytów na alkohol dla tego bydlaka
Genrikha.
Drugi nurt rozważań dotyczył ukochanego przez obywateli rządu. Chetwynd domyślał się, że
gdzieś tam stało się coś, co musiało być rzeczą nader niemiłą dla Tahnijczyków.
Dawne układy Chetwynda prysły, gdy wyrok rzucił go na Dru, ale parę cennych kontaktów
pozostało. Miał jeszcze przyjaciół... podobnie jak i wrogów. Nawet takich z dzieciństwa, dla
których upływ czasu mało znaczył. Wystarczyło, że razem wychowywali się kiedyś po
niewłaściwej stronie prawa, w zakazanych dzielnicach. Podział: MY i ONI, pozostał im na całe
życie. A przynajmniej na tak długo, jak długo podobny sposób myślenia był opłacalny.
W ostatnim czasie z Heath zaczęły odchodzić niespodziewanie wielkie transporty do nie
zamieszkanego systemu Erebus. Ładunki zawierały materiały budowlane, narzędzia. Co jeszcze
ciekawsze, całe kilotony medykamentów kierowano na planety, gdzie nigdy nie istniały tahnijskie
szpitale.
Gdzieś tam, daleko, imperium zrobiło Tahnijczykom monstrualne kuku, uznał Chetwynd. Nie
wiedział jeszcze, jak rozegrać tę kartę.
Zatrzymał się przed wejściem do baru “Khagu”. Kwitło tu wszystko, co nielegalne i
niemoralne, z czarnym rynkiem włącznie. Dodatkowo Chetwynd urządził sobie w tym lokalu
kwaterę główną. Miał tu samych kumpli.
Groźnie zmarszczył brwi, jak przystało na wodza podziemia gospodarczego, i wszedł.
Postawił kolejkę kolesiom.
Potem łyknął wymarzoną podwójną wódkę.
Tego klepnął w plecy, owego pozdrowił, zebrał należne wyrazy szacunku i opowiedział
najnowszy kawał:
- Facet dostał przydział na ślizgacz i po sześciu latach od zapłacenia dowiaduje się, że trafił na
listę odbiorców. Idzie do punktu i pyta sprzedawcę, kiedy ma się zgłosić po swój pojazd. To ten mu
odpowiada, że za cztery lata. Dobra, mówi gość, ale rano czy wieczorem? A co panu za różnica? A
facet na to: Bo rankami czekam na hydraulika.
Uśmiechnął się, nagrodzony wybuchem śmiechu, dopił drinka i skinął barmanowi, że chce
następnego.
Dopełniwszy obowiązków towarzyskich, odpłynął ku swojemu prywatnemu boksowi, gdzie
zwykł przesiadywać sam na sam z myślami. Ale tym razem zakłócono mu spokój. Jakichś dwóch
portowych obdartusów władowało się za nim na chama. Już zamierzał wezwać paru osiłków, by
wyrzucili natrętów, gdy poznał, z kim ma do czynienia, i prychnął na podłogę wódką, żeby się nie
zakrztusić.
- Nie marnuj wody życia, chłopie - poradził mu dobrotliwie Alex. - Przyjdzie czas, że
pożałujesz rozlanego łyku.
Sten skinął na barmankę.
- Myślałem, że wszyscy skryliście się w lasach - wykrztusił wreszcie Chetwynd, cały dumny
ze swego opanowania. Przecież nie zadał żadnego z tych kretyńskich pytań, jakie zwykle cisną się
w podobnych okolicznościach na usta.
- Nie ręczę za innych - mruknął Sten - ale ja jestem dzieckiem ulicy. Lubię miasto, a lasu się
boję. Szczególnie w nocy.
- Ależ patrole zaglądają tu regularnie.
- Nie widzę problemu - odparł Kilgour. - Siadamy wtedy między twoimi najlepszymi
kumplami i chłopcy w mundurkach obchodzą nas z daleka.
Chetwynd musiał uznać własną porażkę. Owszem, gdyby podniósł wrzask, zbiegowie trafiliby
w łapy straży, a on sam pewnie dostałby nagrodę. Ale... Skoro oficjalnie uznano, że wszyscy
uciekinierzy zginęli podczas próby pojmania, to w jaki sposób wytłumaczyć obecność tych tutaj?
- Ponadto - powiedział Sten, odgadując myśli strażnika - znamy się dobrze na sztuce
autosugestii i codziennie przeznaczamy pięć minut na rozmyślania, jak wielka nas łączy sympatia.
W to akurat Chetwynd nie uwierzył. Nawet te zdolne typki z imperialnego wywiadu nie
zdołałyby kłamać podczas tortur. Chociaż... Żołądek zwinął mu się w kulkę. Jeśli Tahnijczycy
dadzą się nabrać na ich historyjki...
- Dobra, kochani. Na tyłach są wolne pokoje. Z łazienkami. Obaj potwornie śmierdzicie. Ale
przede wszystkim, czego ode mnie oczekujecie?
Sten wyjaśnił. Uciekli wyposażeni jedynie w fałszywe papiery, które dobrze byłoby zastąpić
autentycznymi. Chcieli zostać legalnymi obywatelami Heath. Sten domyślił się całkiem słusznie, że
ostatnio wobec braków osobowych Tahnijczycy wcielają do armii nawet kryminalistów,
bezrobotnych i dysydentów. Rozmowa toczyła się w prawdziwie przyjacielskiej atmosferze i nie
budzili niczyich podejrzeń.
Zaplanowali sobie, że wybiorą jakichś dwóch kumpli Chetwynda, podszyją się pod nich i w
tej postaci zaciągną do wojska. Potem zostawią tutejsze towarzystwo w spokoju.
- Chyba nie będzie z tym problemów - zakończył Kilgour. Obaj wiedzieli, że po takim
treningu, jaki przeszli, z łatwością przenikną do swoich.
Chetwyn, dziwnie gulgoczący od dłuższego czasu, nagle się roześmiał.
- Teraz rozumiem, czemu trafiliście do niewoli - wydusił po chwili, wstał i skinął na
barmanki.
Sten na wszelki wypadek dobył nóż spod ramienia.
- Moi przyjaciele potrzebują paru rzeczy - powiedział Chetwynd do obsługi. - Po pierwsze,
dajcie im cichy pokój z łazienką. Dwoma łazienkami. Po drugie, jedzenie. Z moich prywatnych
zapasów. Dowolny napitek, jaki zamówią. I jeszcze przyślijcie kogoś, kto umyłby gościom plecy. -
Spojrzał na Stena i Alexa. - Wolicie kobiety?
Uciekinierzy nie odpowiedzieli. Trwali nieruchomo z otwartymi ustami.
- Dobra, byle czyste - zadecydował Chetwynd - A teraz postawcie następną butelkę. - Usiadł.
Po raz pierwszy od wielu paskudnych dni wiedział, co robić. - Macie nadzieję, że w ten sposób
wrócicie do domu? Ech, wy sierotki. Powiem wam. Wszyscy moi ludzie są tak dobrze
zabezpieczeni przed poborem, aż obrzydzenie bierze. Dawno nie słyszałem równie głupiego
pomysłu. No, może poza tym, żebyście mieli trafić z powrotem w łapy Tahnijczyków. A teraz
chcecie wiedzieć, jak będzie? Dobra. Pod “Khagiem” są porządne podziemia. Znikniecie w dziurze
i posiedzicie tam pośród dostatku, aż przyjdzie stosowna pora. Wtedy zostaniecie przeprowadzeni
po cichutku w inne miejsce, gdzie przedstawię was pewnemu miłemu dżentelmenowi. Nazywa się
Jon Wild.
Tym razem osłupiał Chetwynd. Sten i Alex zanieśli się śmiechem. Jon Wild był
przemytnikiem, i to oni właśnie ocalili go całe lata temu, jeszcze przed wojną. Sten obiecał
Wildowi, że mu nic złego nie zrobi pod warunkiem, że ten zaprzestanie zaopatrywać Tahnijczyków
w materiały wojenne i podejmie współpracę z imperialnym wywiadem. Gdy wojna spustoszyła
Romney, rodzinną planetę Jona, Sten pomyślał, że przemytnik najpewniej trochę zbyt długo
zwlekał ze zniknięciem. Z drugiej zaś strony, przypomniał sobie, że magazyny były puste, a wśród
ruin nie znaleziono żadnych ciał.
Może z zawodowego skrzywienia, Sten uznał jednak przetrwanie Wilda (i całej operacji) za
spory profesjonalny wyczyn.
- Znamy tego gościa - powiedział w końcu. -1 co dalej?
Nieco zbity z tropu Chetwynd dokończył opowieść. Wild wywiezie ich poza światy Tahnu i
zostawi na jakimś neutralnym świecie. Dostaną też stosowne dokumenty i dość pieniędzy, by
dotrzeć na obszar imperium.
- Dobrze - wtrącił się Sten. - Skoro godzisz się spleść swój los z naszym, to ja gwarantuję ci
jedno. Gdy imperialni wylądują ostatecznie na Heath, nie zajmiesz mego miejsca w Koldyeze.
- Oczywiście.
Chetwynd nigdy nie dowiedział się, jak wiele znaczyła jego odpowiedź dla tych ludzi, którzy
od lat ocierali się nieustannie o śmierć.
Rozdział trzydziesty pierwszy
Gdy Tanz Sullamora planował swój wędkarski urlop, był jeszcze idealistą. Nie dość, że
wierzył w bohaterów, to jeszcze uważał Wiecznego Imperatora za duszę każdej zabawy i jak mógł,
tak próbował z nim współzawodniczyć.
Imperator uwielbiał gotować, Sullamora zatem urządził wystawny bankiet, na którym podał
dania przyrządzone dokładnie wedle przepisów władcy. Jadło drażniło podniebienie jak
zmacerowane odchody, czego gospodarz, pozbawiony nie tyle dobrego smaku, ile smaku w ogóle,
nijak nie wyczuł. Zaproszeni przyjaciele nie puścili zaś pary (ani niczego innego) z gęby,
Sullamora bowiem był zbyt bogaty i wpływowy, by raczyć go choć słowem prawdy.
W drugiej kolejności, Tanz zajął się rybołówstwem. Imperator kochał wędkarstwo do tego
stopnia, że trzysta lat temu wydał całkiem sporą furtunę na odtworzenie tradycyjnego obozowiska
traperskiego na brzegach rzeki Umpaqua w pradawnym rejonie Oregon na planecie Ziemi.
Sullamora zbudował swój własny obóz, znacznie mniejszy i położony wiele kilometrów w górę
strumienia. Od razu zajął się połowem, przy czym znaczące braki talentu nadrabiał rozbuchanym
entuzjazmem.
Przez parę ładnych lat po każdych uwieńczonych powodzeniem negocjacjach udawał się z
fanfarami w dzikie ostępy Oregonu. Potem wracał i zadręczał wszystkich napotkanych bliźnich
barwnymi opowieściami, jak cudownie było w lesie nad rzeką i jak walka z przebiegłym łososiem,
próbującym zwiać z haczyka, ujawnia rzeczy wista naturę człowieka. Prawda wyglądała nieco
inaczej, wszelako tę Sullamora skrywał nawet sam przed sobą. Nie cierpiał łowienia ryb. Po
pierwszej samodzielnej próbie wynajął specjalistów, by ci złapali dlań nieco łososi. Potem okazało
się, że nie znosi także ryb. Kolejna zdobycz trafiła na stoły jego asysentów i pomniejszych
pomagierów.
Co gorsza, leśna cisza z wolna przyprawiała Tanza o szaleństwo. Rustykalnie urządzony
zakątek zapełniało kilka drewnianych, wtopionych w otoczenie chat, zupełnie jak z początku u
imperatora. Gdzie spojrzeć, zieleń. Nastawić ucha, tylko szum rzeki. I jeszcze ten smród mułu oraz
gnijących szczątków roślin, te wszędobylskie pyłki. Żadnego napięcia, wyzwania, gwaru,
rozgardiaszu towarzyszącego zawieraniu interesów, ani śladu atmosfery giełdy, gorącej od
podejrzliwości i emocji.
Jednak nie miał wyjścia. Nie mógł, ot tak, porzucić ani sprzedać obozowiska. Dopiero zaczęto
by plotkować. Straciłby twarz. W zamian zaczął zapraszać tam coraz więcej przyjaciół i partnerów
w interesach.
Drewniane chaty zniknęły, zastąpione porządną willą z wszelkimi wygodami. Miniaturowe
lądowisko zostało przebudowane na port zdolny przyjąć prawie setkę pojazdów. Leśną ciszę
wypełniły odgłosy hucznych zabaw.
Z czasem i to się zmieniło. Wieczny Imperator przestał być ulubionym bohaterem Sullamory,
a obóz opustoszał. Kosztowny zakątek zapewniał jednak pełną dyskrecję i był idealnym miejscem
do zawierania dziwnych sojuszy oraz szemranych interesów. Można powiedzieć, że znów zaczęła
królować tu sztuka łapania na haczyk. Tyle że inny.
Sullamora udał, że mu się sznurówka obluzowała i przyklęknął. Pozwolił, żeby wyprzedziło
go pięcioro kompanów. Powoli oddalali się ścieżką wśród drzew, rozmawiając przy tym cicho i
beztrosko. Sullamora wyczuwał jednak narastające pod maskami spokoju napięcie. Każdy z gości
niecierpliwie czekał chwili, gdy będzie mógł opowiedzieć się po tej czy innej stronie, porozmawiać
otwarcie o rzeczach najważniejszych. A przede wszystkim, zaproponować rozwiązanie.
Dotychczasowa sytuacja trwała już za długo...
Sullamora przełknął ciężko ślinę. Dławił go strach. Wiedział, że musi zabrać głos jako
pierwszy. Jeśli pomylił się w doborze gości, odpracuje ostatnie wystąpienie w roli możnego tego
świata.
Osobista Rada Wiecznego Imperatora przypominała chorobliwie otyłego człowieka, który
mimo zbytku wciąż drży z obawy, że odwołają następny bankiet.
Dla większości obywateli imperium wojna z Tahnijczykami była czasem ponurym, pełnym
ciężkich wyrzeczeń. Ale nie dla tej szóstki. Zwycięska bitwa o Durera postawiła ich nie tylko
wobec perspektywy utraty gigantycznych zysków, ale również zagroziła stratami. Do tego nie mieli
pewności, czy znów silny imperator nie poszuka jakiegoś mniej kosztownego sposobu
uregulowania rachunków.
Wszystko wskazywało, że w razie zmiany imperialnych priorytetów na pierwszy ogień
pójdzie sześcioro koryfeuszy przemysłowej arystokracji: Volmer (środki masowego przekazu),
Malperin (rolnictwo, przemysł chemiczny i farmaceutyczny), Lovett (banki), bliźniaczki Kraa
(kopalnie, huty, odlewnie), Kyes (sztuczna inteligencja). No i sam Sullamora (stocznie oraz
handel).
Sullamora podchodził do swych obowiązków w Radzie ze sporą dawką cynizmu. Do chwili
otrzymania zaproszenia nie wiedział nawet, że takie ciało istnieje. Do decydującej rozmowy doszło
w momencie, gdy Sullamora beztrosko zapytał imperatora o plany związane z powojennym
traktowaniem Tahnijczyków.
Okazało się, że władca zamierzał przede wszystkim usunąć tamtejszy rząd i wytrzebić
osobliwości miejscowej kultury. Potem miała przyjść pora na pełen rozmachu program
przebudowy. Sullamora uważał takie myślenie za przejaw słabości i głupoty. Jego zdaniem
Tahnijczycy powinni ponieść zasłużoną karę, wiernym poddanym imperatora natomiast należała
się stosowna nagroda. Powiedział to nawet głośno, choć nie wprost i nie tonem krytyki, rzecz jasna.
Podczas pierwszego spotkania w gronie Rady nie ujawnił swoich poglądów. Obserwował,
analizował i wyciągał wnioski tak długo, aż nabrał przekonania, że już wie, co komu w duszy gra.
Rada, postrzegana z pewnego dystansu (nieosiągalnego dla Tanza), przypominała
reprezentatywną próbkę wyższych klas imperium - dorobkiewiczostwo kontra dynastyczny
kapitalizm. Z bliska było widać jednak, jak bardzo rozmaite cele przyświecają jej członkom, jak
skrajnie rozbieżne są ich interesy. Mimo to Sullamora zdołał wyodrębnić pewne cechy wspólne.
Najgłośniej zachowywał się Volmer. Gdy inni szukali stosownych słów, on otwarcie i
brutalnie krytykował politykę imperium. Nic to jeszcze nie znaczyło i nikt, włącznie z Sullamora,
specjalnie Volmerowi nie ufał.
Ale hałaśliwy magnat reprezentował jeden z najstarszych rodów imperium oraz przewodniczył
konsorcjum zrzeszającemu największe sieci informacyjne i agencje reklamowe. Spośród całej
szóstki to on zachował najwięcej niezależności, chociaż z drugiej strony uchodził (w pełni
zasłużenie) za czczego gadułę, zdolnego wystawiać do wiatru najwierniejszych
współpracowników. Sullamora liczył jednak, że wobec takiego, a nie innego rozwoju wydarzeń ten
idiota (dobrze poinformowany idiota!) powinien przejrzeć na oczy i dołączyć do kolegów
ratujących upadający prestiż Rady.
Bliźniaczki Kraa znalazły się wśród zaproszonych ze względu na swą nienasyconą chciwość.
Nawet w brutalnym świecie wielkiego biznesu uchodziły za osoby ze szczętem skorumpowane,
małostkowe i samolubne. Reprezentowały drugie pokolenie dorobkiewiczów, ich ojciec pokątnie
zajmował się górnictwem, by w końcu przekształcić umiarkowane bogactwo w rzeczywistą fortunę
związaną z pozyskiwaniem i przeróbką minerałów, zarówno rzadkich, jak i pospolitych. Wszyscy
zgodnie twierdzili, że był to człowiek tak słowny, że aż niedzisiejszy.
Po jego śmierci bliźniaczki natychmiast zmieniły zasady gry. Najpierw w okrutny sposób
pozbyły się dawnych współpracowników ojca, potem zaś oddały się intrygom oraz trwonieniu
pieniędzy. Pozycja sióstr wahała się od krezusostwa po bakructwo i z powrotem. Niegdyś
naprawdę identyczne, po piętnastu latach rozpusty tworzyły parę zaiste kontrastową. Jedna panna
Kraa dorobiła się niezliczonych pobródków i obwisłości, wygląd drugiej damy nasuwał podejrzenia
o anoreksję: bez trudu można by policzyć jej wszystkie kości, niemal przebijające pożółkłą skórę.
Ale charaktery miały wciąż nad wyraz zgodne i żadna nie była stroną trwale dominującą.
Najwyraźniej rolę dowódcy obejmowały zamiennie. Sullamora odnotował kiedyś ich imiona, po
czym błyskawicznie je zapomniał, wiedziony pragmatyzmem. Wielu bowiem zdążyło się już
fatalnie pomylić, próbując traktować bliźniaczki jako dwie niezależne osoby.
Mimo to Sullamora uznał, że będą to najbardziej podatne na manipulacje członkinie Rady.
Wystarczy podsunąć im stosowną marchewkę. Gdyby taka metoda nie zadziałała, znajdzie się
jeszcze z tuzin innych sposobów szantażu. Niekoniecznie subtelnych.
Malperin miała natomiast tylko jeden słaby punkt. Charakteryzowała się żelazną dyscypliną i
obrzydliwie stałym charakterem. Uzbrojona w trzy doktoraty, potrafiła zarządzać każdym gronem.
Z konieczności zawsze tkwiła myślami na wysokich pułapach abstrakcji, przez co straciła poczucie
codzienności i bywała nieostrożna. Znaczyło to też, że była lojalna jedynie wobec procedur, nigdy
wobec ludzi czy idei.
Z tego właśnie powodu imperator postawił ją na czele ACP, jednej z najosobliwszych (ale też
najprężniejszych) megakorporacji, prawdziwej hydry mogącej zadziwić historyków ekonomii.
Starczy powiedzieć, że instytucja ta powstała skutkiem pożarcia dużej ryby przez małe. W zasadzie
takie rzeczy się nie zdarzają. A jednak. Na dodatek, nadal używając tego giełdowego porównania,
trzeba wspomnieć, iż duża ryba połknęła przedtem kilka stad narybku, czyli obłowiła się w akcje
rozmaitych drobnych przedsiębiorstw. ACP było obecnie konglomeratem obejmującym niezliczone
farmy i rancza, zakłady chemiczne oraz przetwórnie. Produkowało większość stosowanych w
imperium środków medycznych. Mimo wspólnych korzeni, poszczególne branże zostały tak
zorganizowane, by nadal mogły ze sobą konkurować. Posunięto się w tym zapewne trochę za
daleko, ponieważ w przeddzień wybuchu wojny ACP stało o krok od rozpadu. Niewiele brakowało,
a sytuacja wymknęłaby się spod kontroli. Gdyby nie konflikt z Tahnijczykami, imperator zapewne
zostawiłby sprawy własnemu biegowi, gdyż już dawno uważał ACP za skazanego na zagładę
dinozaura. Jednak wojna zmusiła władcę do zawieszenia praw ewolucji na kołku. Jedyne wyjście
widział w narzuceniu ACP rządów silnej ręki. Do tego należało wybrać kogoś z zewnątrz
megakorporacji.
Po niezwykle zajadłej awanturze, stanowisko prezesa zajęła Malperin. Aby umocnić pozycję
protegowanej, imperator powołał ją również w skład prywatnej Rady. Obecnie, gdy wojna miała
się z wolna ku końcowi, Malperin zaczynała pojmować, że w wyniku kapitulacji Tahnijczyków
nastąpi kres jej mariażu z ACP. Głupotą byłoby oczekiwać, że imperator pozwoli megakorporacji
istnieć choć chwilę dłużej niż to niezbędne. Malperin z niepokojem zatem patrzyła w przyszłość.
Obok siedział Lovett. Do Rady nie należał, ale dysponował niemałą fortuną. Podobnie jak
Volmer, wywodził się ze znaczącego rodu, który odegrał istotną rolę we wczesnych interesach
późniejszego imperatora. Najmłodszy Lovett, mężczyzna przystojny, wymowny i śmiały, niestety,
skutkiem tragicznego zbiegu okoliczności, był ostatnim przedstawicielem rodu. Władzę nad
bankowym imperium przejął po śmierci matki. Miał skłonność do podejmowania nadmiernego
ryzyka, z reguły nie słuchał doradców i polegał wyłącznie na własnym osądzie. Mawiano, że
imperator wyróżnił go przez sentyment. Inni twierdzili, że banki Lovetta znaczyły zbyt wiele, by
pozwolić im upaść, szczególnie w takiej chwili, i że imperator działał z czystego wyrachowania.
Jedni i drudzy mieli rację. Kronikarzom zaś pozostało zapisać, że dnia takiego a takiego Lovett
został najmłodszym w dziejach prezesem Imperialnej Fundacji Monetarnej, z założenia
niedochodowej organizacji, wspierającej finansowo najbiedniejsze rejony imperium. Stanowisko
prezesa, choć bardzo eksponowane, prawie w ogóle się nie liczyło. Sullamora uśmiechnął się
krzywo, pomyślawszy, że Lovett zapewne niedawno uświadomił sobie ten fakt. I dobrze. Tym
łatwiej będzie okręcić go sobie wkoło palca.
O ile Lovett uchodził za papierowego tygrysa, Kyes przypominał kamiennego potwora.
Należał do rasy zwanej Grb’czew. Bogowie obłędu musieli mieć chyba zły dzień, gdy tworzyli to
plemię. Wysoki i smukły Kyes skończył sto dwadzieścia lat życia. Skórę miał srebrzysto białą.
Szkarłatny trójkąt na czaszce stanowił kolorystyczny wyjątek. Gdy Kyes mówił, zaczynał
gestykulować, ze źrenic biła mu niecierpliwość i inteligencja. Jednak w chwilach milczenia oczy
mu mętniały, twarz tężała, a szkarłatna plama pulsowała niczym miejsce tknięte ostrą infekcją.
Tkwiły w nim dwie osobowości: jedna - dominująca, o silnej woli, oraz druga - słaba, genetycznie
skażona skłonnościami samobójczymi. Taki melanż powstał w wyniku pewnych wieloletnich
procesów. Niegdyś Grb’czewowie byli tylko wysocy, smukli i srebrzyści, bez czerwonej plamy.
Nic ich nie wyróżniało, prócz nieprzeciętnej głupoty i wielkiego, ewolucyjnego szczęścia, dzięki
czemu w ogóle przetrwali. Mózgi mieli malutkie, ambicyjki niepozorne. Głównie żywili się
owocem, jadalnym jedynie w porze kwitnienia. Jego pyłek zawierał substancje śmiertelnie trujące
dla wszystkich, Grb’czewów włączając. Aby się przed nim chronić, przedstawiciele rasy rozwinęli
skomplikowany system filtrów, który z czasem przesłonił nozdrza.
Dodatkowo uzyskali odporność na wszystkie wirusy i bakterie obecne na ich rodzinnym
świecie. Zostawieni samym sobie, dalej pędziliby szczęśliwe życie kretynów, drapiąc się, iskając,
pożerając owoce i wgapiając się w to czy tamto. Ale chociaż głupota naturze nie przeszkadza, stan
szczęśliwości zdaje się dla niej wyzwaniem. W tym przypadku środkiem zaradczym okazał się
pewien nader perfidny wirus, który właśnie szukał spokojnego lokum. Wirus ten potrafił tylko
jedno: doczepiać się do struktury genów nosiciela. Tak się przekształcał, że niszczył zwykle
mechanizmy odpornościowe i w szybkim tempie doprowadzał do zaniku wszelkiego życia na
zainfekowanej planecie. Taka samobójcza gorliwość powodowała, że “od zawsze” był wciąż tym
samym - wilkiem w cudzej skórze.
Gdy trafił na Grb’czewow, sprawy potoczyły się nieco inaczej. Co zmieniał postać, organizmy
nosicieli stwarzały nową barierę odpornościową. Nie mogąc pokonać kolejnych zapór, ostatecznie
usadowił się w naroślach nozdrzowych, najnowszym ewolucyjnie “nabytku” istot. Wtedy dopiero
się zaczęło. Nie do końca uformowane jeszcze organy poddały się inwazji. Wirus przepoczwarzył
się i stworzył tam osobny ośrodek nerwowy, na dodatek o wiele bardziej odporny niż
dotychczasowe struktury. Z medycznego punktu widzenia była to narośl nowotworowa, jednak
niegroźna, lecz symbiotyczna. I praktycznie nieśmiertelna. Sterowała “z zewnątrz” funkcjami
organizmu, mając bliskie źródło pokarmu, możliwość sprawnego przemieszczania się. i powielania
struktury nosiciela tyle razy, ile tylko trzeba.
Nieco później Grb’czewowie zyskali świadomość. A wraz z nią pojawiła się rozpacz. Dorośli,
ale jedynie w roli idealnych nosicieli. Byli w pełni sprawnymi istotami, których zegar biologiczny
nakręcał kto inny. Dokładnie wiedzieli, kiedy osiągną dojrzałość, kiedy się zestarzeją, kiedy umrą.
Zaczynając sto dwudziesty pierwszy rok bytowania, Kyes wiedział, że czeka go jeszcze nie więcej
niż pięć lat aktywnego życia. Potem zdolność myślenia zacznie spadać. Ostatecznie wszystkie
funkcje niepotrzebnego już wirusowi organizmu po prostu ustaną.
Przez ponad sto lat Kyes, jak mniemał, zdołał wyeliminować ze swego życia wszystkie
siedem śmiertelnych grzechów. Dziewięćdziesiąt lat wcześniej ukończył prestiżową uczelnię
informatyczną i ignorując liczne oferty pracy, założył własne przedsiębiorstwo. Dwadzieścia pięć
lat później posiadał fortunę większą, niż mógł kiedykolwiek marzyć. Zyskał też sławę, a to za
sprawą setek zgłoszonych patentów i opinii kogoś, kto wyprzedza konkurentów o całe lata. Jego
kompania miała dobrą markę. On zaś uchodził za osobnika aroganckiego, ale taka postawa była ze
wszech miar uprawniona.
Potem źli chłopcy skrzyknęli się i sypnęli Kyesowi piachem w oczy. Błyskawicznie utracił
swą firmę, fortunę i arogancję. Zniknął na piętnaście lat, które spędził studiując słabości
przeciwników i eliminując własne. Następnie cichaczem wrócił na scenę, ale już jako zupełnie kto
inny. Nadal twórczy i pomysłowy skrył się za szyldami powiązanych przedsiębiorstw i osobami
partnerów. Tuż przed setnymi urodzinami zajął stanowisko szefa największego w dziejach
konsorcjum produkującego roboty, komputery, a także jednostki sztucznej inteligencji. Znów
sławny i ceniony, spotkał się nawet z Wiecznym Imperatorem i miał słuszne powody uważać, że
niemal we wszystkim dorównuje władcy. Czy to nie jego imperator mianował swym głównym
doradcą w sprawach Tahnijczyków? I czy nie onjako pierwszy został zaproszony w skład Rady?
Jednak w miarę upływu czasu Kyes nabrał podejrzeń, że uległ pewnym manipulacjom. Jego
firma popadała w coraz większą zależność od zamówień imperatora. Przez ostatnie kilka lat
rozwinęła się niebywale, ale wzrost ten opierał się na niepewnych podstawach. Wystarczy jedno
skrzywienie brwi władcy, a będzie musiał startować od początku. A zostało mu już tylko pięć lat.
Za mało na cokolwiek.
Nowo odkryta słabość stała się jego obsesją. Na dodatek nie widział żadnego sposobu, aby
rzecz zmienić. Równie dobrze mógłby próbować wpływać na swój biologiczny zegar. Potem
pomyślał o imperatorze. Wiecznym Imperatorze. I uświadomił sobie, że pod żadnym względem nie
jest to iluzoryczny tytuł.
Do głosu doszła zazdrość. Mniej więcej w tym samym czasie Sullamora zaczął rozsiewać
swoje podszepty.
Po bitwie o system Durera szemranie zmieniło się w coraz głośniejsze pomruki
niezadowolenia. Z początku Sullamora narzekał jedynie, że liczne obowiązki nie pozwalają
imperatorowi na przedyskutowanie z Radą problemów związanych z nieuniknioną zapewne w
okresie powojennym recesją. Pozostali nie tylko zgadzali się z nim, ale jeszcze nabierali odwagi i
wypominali, jak rzadko władca się z nimi konsultuje oraz ile dobrych rad lekceważy.
- Na przykład ja - powiedział Volmer. - Gdy ostatnim razem rozmawiałem z imperatorem,
nalegałem, aby zacząć planowanie już teraz. Dobrej kampanii propagandowej nie wymyśla się w
jedną noc. A przecież trzeba stworzyć przekaz stosownie do możliwości słuchaczy. Przygotować
różne warianty dla poszczególnych grup społecznych. Należy zharmonizować dzieło i dopiero
potem dostarczyć je do wykonania.
Według Volmera zasadniczy pomysł powinien opierać się na haśle “Ofiara dla nadziei”.
- Każdy z nas będzie musiał poświęcić coś dla dobra imperium. Dla dobra naszych dzieci. I
ich dzieci.
- To mi się podoba - stwierdził Lovett, myśląc równocześnie o zmianie stóp procentowych
powyżej wskaźnika inflacji i zabezpieczeniach na wypadek nieoczekiwanej deflacji. - I co
imperator odpowiedział?
Volmer zmarszczył czoło.
- Spytał mnie, co ja zamierzam poświęcić. Bo jeśli hasło ma chwycić wśród ludzi, to
przywódcy winni dawać dobry przykład i też trochę pocierpieć. Cierpienie, co za słowo!
Poświęcenie, ofiara, to brzmi o wiele lepiej. Tak czy inaczej, oświadczyłem, że to poroniony
pomysł. Przecież, jeśli ludzie ujrzą naszą mizerię - zamachał żywo rękami - wtedy stracą nadzieję!
Prawda? Całą akcję diabli wezmą.
Obecni zgodzili się uprzejmie.
Pozostałym też nie było lekko. Malperin chciała kontroli płac, ale bez ustalania górnego
pułapu cen. Kraa domagały się poluźnienia praw tyczących zanieczyszczenia środowiska i
przepisów bezpieczeństwa pracy. Sullamora marzył o cłach zaporowych, chroniących jego
imperium handlowe. Kyes zaś milczał. Od pewnego czasu po prostu się nie odzywał, zdumiewając
innych, że nie wyciąga ręki po swój kawałek tortu. Nie wiedzieli, że Kyes osiągnął już prawie
wszystko, z jednym wszelako wyjątkiem. Był też pewien, że gdyby kiedyś wybrał inną drogę życia,
też doszedłby swego i to bez imperialnej pomocy. Ale jeden jedyny cierń pozostawał...
Pierwszy ruch, dość przewrotny uczynił dopiero po kilku spotkaniach. Gdy zabrał głos,
zebrani umilkli, z szacunkiem czekając na jego deklarację. I nie zawiedli się.
- Być może wyświadczamy imperatorowi niedźwiedzią przy sługę - rzekł powoli, jakby
głośno myślał. - Z punktu widzenia władcy zapewne wygląda to tak, że zasypujemy go pomysłami.
A przecież biedak ma tyle problemów na głowie. Gdyby widział całościowy obraz sytuacji, mógłby
działać sprawnie
Reszta pokiwała mądrze głowami.
- Spróbujmy ułatwić mu życie - zaproponował Kyes. - Musimy przemawiać jednym głosem.
Stworzyć wspólną wizję. Wtedy zyskamy autorytet wystarczający, by przeprowadzić konieczne
reformy. Za zgodą imperatora, oczywiście - dodał szybko.
- Za zgodą imperatora, jakby inaczej - mruknęli słuchacze.
Propozycja Kyesa przedstawiała się zwodniczo prosto. Rada powinna zaproponować
parlamentowi, a później imperatorowi, powołanie nowej instytucji, kierowanej przez osoby
zasiadające obecnie w Radzie. Ciało to miało zachować pełną niezależność od kaprysów, nacisków
i żądań dowolnych grup interesów.
Owa agencja (jak nazwano tę komórkę) zwracałaby szczególną uwagę na mechanizmy
ekonomiczne i troskliwe gospodarowanie zasobami AM2, od których zależał kurs imperialnych
kredytów. W dalszej kolejności sugerowano wprowadzenie nadzoru nad potencjałem rolniczym.
Tak czy inaczej, rząd miał odtąd wydawać tylko jednomyślne decyzje, a dzięki agencji zachowana
zostałaby równowaga między wymogami gospodarki rynkowej a dobrem publicznym.
Nikt się nie sprzeciwił takiemu pomysłowi. Realizację przedsięwzięcia powierzono
Sullamorze, osobie dotąd najbardziej związanej z parlamentem. Decyzja o zawiązaniu agencji
winna zostać przegłosowana jako fragment ogólniejszej ustawy regulującej pracę sejmu. Gdy to
przejdzie, nawet imperator nie zdoła po cichu storpedować projektu. Podstawową zasadę stanowiło
utrzymywanie wszystkich postronnych osób w nieświadomości. Nikt nie powinien się nawet
domyślać, że coś się szykuje. Z tego też powodu Rada czym prędzej wystosowała długi i pełen
ozdobników, wiernopoddańczy list, w którym gratulowała imperatorowi zwycięstwa w systemie
Durera. Wzywała też do ogólnoimperialnego poparcia wysiłków władcy w zwycięskim dziele.
Dokument był doniosły pod każdym względem i tak sformułowany, aby nawet politycy niechętni
Jego Wysokości tym razem wsparli jego poczynania. Sullamora obiecał, że zajmie się
stronnictwami parlamentarnymi i jeśli zajdzie potrzeba, wykręci każdą rękę i każdą mackę, która
chciałaby wznieść się w głosie sprzeciwu. Był pewien, że pokaz determinacji skłonni posłów do
współpracy.
Wiedział, że tym trybem uzyska również poparcie imperatora. Wystarczy tylko zagonić
ekspertów z sekcji dętych mów do przygotowania parlamentarnej deklaracji “o gotowości do
wszelkiej pomocy” imperatorowi w jego “samotnej i odważnej walce”. Bagienko pogłębiało się z
każdym słowem i pomysłem, a na jego dnie czaiła się niczym aligator inkryminowana agencja.
Prawnicy Sullamory biedzili się nad dokumentem tak długo, aż w końcu uznali, że nikt nie
dostrzeże zębatego zwierza między długimi jak wodorosty akapitami, zniechęcającymi do lektury.
Gdy przyszła pora, jeden z wtajemniczonych seniorów stwierdził: “Gdyby pojmowali, za czym
naprawdę mają głosować, nigdy byśmy stąd żywi nie wyszli”. Sullamora zamierzył przedstawić
projekt osobiście. Dostarczeni przez Volmera skrybowie wyszykowali mowę jak malowanie i Tanz
był pewien, że dłonie posłów same złożą się do oklasków.
Sullamora krążył po małym pokoiku na tyłach sali obrad. W myśli powtarzał sobie
przygotowane przemówienie, prawą ręką punktował co celniejsze, jego zdaniem, frazy. Nagle
syknęły odsuwane drzwi. Obrócił się, zaskoczony: przecież jeszcze pięć minut! Ale miast
korpulentnego woźnego, w progu stanął drobny ciemnoskóry mężczyzna z wielkim zakrzywionym
nożem przy pasie munduru. Jeden z Gurkhów Jego Wysokości. Skłonił się nieznacznie i podał
kartkę z wiadomością. Wezwanie. Natychmiast.
Wieczny Imperator zoczył bestię.
Władca siedział w pozie mocno wyluzowanej: nogi trzymał na antycznym biurku. Na blacie
stały dwie szklanki, pomiędzy nimi zaś widniała butelka. Imperator raz za razem sięgał po szkło,
ale poziom płynu jakoś nie opadał.
- ...doceniam twoje dobre intencje, Tanz - mówił gospodarz. - Zamierzam podziękować wam
wszystkim z osobna za tak gorące poparcie, ale...
Zawiesił głos i upił drinka. Od tej chwili Sullamora był już pewien, że treść tej rozmowy
przyjdzie mu zabrać ze sobą do grobu. Chyba że potajemnie zostawi jakieś pamiętniki...
- Nie pójdę na utworzenie niezależnej agendy - dokończył ostatecznie imperator. Uniósł dłoń,
by uprzedzić ewentualny protest Sullamory, chociaż ten ani myślał się wyrywać. - Wiem, że
możesz poczytać to za krótkowzroczność, po prawdzie takie twory zaczynają zwykle żyć własnym
życiem. A ja lubię grać w pojedynkę. Zawsze lubiłem. Twierdzicie, że myślicie perspektywicznie.
Cóż, moim zdaniem nie patrzycie w przyszłość dość daleko.
Poczekał, jakby chciał zachęcić Sullamorę do riposty.
- Nie zamierzaliśmy żadnego despektu - mruknął Tanz. - Ale nie sądzimy, aby jeden człowiek,
nawet najlepszy, mógł poradzić sobie z tym wszystkim. Dlatego, sir, po prostu oferujemy pomoc
najlepszych umysłów imperium.
Władca udał głębokie zastanowienie i przytaknął.
- Dobra. Przyjrzyjmy się sprawie raz jeszcze. Może jednak się mylę. Co do jednego zgadzamy
się na pewno. Gdy Tahnijczycy przystaną na moje warunki kapitulacji, przyjdzie nam
unieruchomić całą machinę wojenną. I od razu staniemy w obliczu recesji. Wątpię, czy
jakiekolwiek państwo w dziejach przeżywało kiedyś podobny kryzys gospodarczy. Na przykład
twoje stocznie będą musiały wstrzymać produkcję. Jednostek bojowych starczy nam do dziesiątego
pokolenia. Podobny los spotka inne przedsiębiorstwa. Skutek - bezprecedensowe zwolnienia z
pracy. Całe tłumy bezradnych bezrobotnych.
- Mamy kilka pomysłów, które powinny...
- Czytałem - warknął imperator. - Wszystkie do luftu. Chcecie, abym podniósł podatek od
AM2 z dwóch tysięcznych do trzech albo i czterech tysięcznych. Ale nie dociera do was, że gdy
wydrenujecie ludziom kieszenie, nie będzie ich stać na kupno tego, co wyprodukujecie. To nie
wojny zniszczyły wielkie imperia przeszłości, lecz pieniądze. Gdy wojenka dobiega końca, nastaje
pora regulowania rachunków. A odsetki stukają. I trzeba uregulować wszystko co do kredytu, bo w
przeciwnym razie, gdy znów potrzeba przyciśnie, bankierzy przede wszystkim zażądają spłaty
starych długów. Podobnie z prostym żołnierzem, tym biedakiem, którego wbijasz w kamasze. Jeśli
wróci po wojnie do domu i przyjdzie mu zęby wbić w ścianę, to na drugi raz pokaże ci wała. I
nieważne, jakimi szczytnymi hasłami zaczniesz go kusić. Osobiście zamierzam spuścić z tonu.
Obniżyć podatek do wysokości przedwojennej. Najwyżej jedna tysięczna kredytu. Chwilowo może
nawet dwie trzecie tej sumy. W ten sposób lokalne władze będą mogły dołożyć jeszcze ćwierć
tysięcznej na spłaty własnych zobowiązań.
Sullamora uczepił się tej myśli.
- Wówczas zaistnieje możliwość zwiększenia dostaw AM2 - powiedział. - Więcej spłynie z
podatku. I nasze koszty się obniżą.
- Jasne. Ale wtedy wartość kredytów spadnie na łeb na szyję. Jak na piwo, to z taczką forsy.
Sullamora nie bardzo wiedział, o jaką taczkę chodzi, ale słyszał o inflacji.
- A skoro o piwie mowa - wtrącił - to przecież można na nim zarobić. I nikt nie zgłosi
obiekcji. Warto wprowadzić podatek od piwa, narkotyków, rozrywki...
- Który szybko zyska nazwę podatku od grzechu - parsknął imperator. - Jeszcze jeden
idiotyzm. Do spółki z Tahnijczykami zabiliśmy i okaleczyliśmy większość najbardziej
wartościowych obywateli naszych państw. Ci, którzy zostali, reprezentują raczej drugą kategorię. I
nie zniosą wiele. Jeśli przeciągniemy strunę, to ruszą. Na nas, Tanz. Uwierz mi. Trzeba zatem
odwrotnie. Ułatwić im grzeszenie. Dać igrzyska. Jak najtańsze, prawie darmowe.
Sullamora niczego nie pojmował. Imperator udał, że nie zauważa zmieszania rozmówcy.
- A nawiązując do kwestii uszczęśliwiania ludzi - dodał - to rozumiesz, mam nadzieję, że
trzeba będzie znacznie zwiększyć płace, i poważnie obniżyć ceny. Jeśli chcecie cokolwiek
sprzedać, naturalnie. Wiem, iż większość prawdziwych kapitalistów to jednostki nad wyraz tępe i
krótkowzroczne. Dlatego spodziewam się trudności w przeforsowywaniu stosownej ustawy.
- Ale... jak to ma działać? - wyjąkał Sullamora.
- Bardzo prosto. Zatrudnienie spada, ale ci, co dalej pracują, zarabiają godziwiej. Kupują
więcej tańszych rzeczy i napędzają koniukturę. A przecież surowców do produkcji mamy w bród.
Choćby te twoje statki - zasugerował imperator, wbijając Sullamorze sztylet w serce. Tanz już
wiedział, jaką rolę przewidział dla niego władca. - Potniemy je na złom - kontynuował gospodarz. -
W ten sposób uzyskamy różnego rodzaju materiał na wiele pożytecznych rzeczy.
- Jakich na przykład? - szepnął Sullamora. Imperator wzruszył ramionami.
- Cóż, zapędź swoich geniuszy do roboty. Niech coś wymyślą. Żeby dopieszczało, zamiast
zabijać. To nie powinno być trudne. Zresztą, Tanz, im dłużej o tym myślę, tym bardziej żałuję, że
taka mi rola przypadła. Gdybym był młodszy, to sam bym skorzystał. Każdy, kto ma nieco rozumu
i trochę grosza na początek, poczuje, że na podobnym działaniu można zbić kokosy.
- Naprawdę pan w to wierzy? - zaryzykował Sullamora.
- Jasne. A w każdym razie powinienem, chociaż dla ciebie to pewne tylko polityczna gadka.
Owszem, większość władców tak właśnie myślała. Była nawet kiedyś pewna królowa, która
twierdziła, że gdyby jakimś cudem utraciła tron i wylądowała w samej koszuli na bruku,
odzyskanie dawnej pozycji nie zabrałoby jej wiele czasu. Ten i ów wyśmiewał się z niej po cichu.
Nazywała się Elżbieta. Elżbieta Pierwsza. Słyszałeś o tej damie?
Tanz Sullamora pokręcił głową. Wyczuł, że audiencja dobiega końca.
- Musiała być naprawdę dobra - mruknął imperator. - Wielu historyków uważa Elżbietę
Pierwszą za największą władczynię w dziejach. Może i mają rację.
Sullamorę zastanowił nagle los tych doradców, którzy nie dość poważali Jej Wysokość. Czy
pomyśleli kiedykolwiek...
- Chociaż trzeba przyznać, że niezwykle szybko podejmowała decyzje. Za byle co posyłała na
szafot - oznajmił imperator, jakby odgadł myśli Sullamory. Przemysłowiec wstał czym prędzej.
Omal nie rozlał przy tym drinka.
- Proszę mi wybaczyć, sir - wykrztusił - ale chyba...
- Dobrze się czujesz? - spytał władca i spojrzał zagadkowo na Tanza. A może tak się tylko
Sullamorze wydawało. Wymówił się lekką chorobą i pożegnawszy uprzejmie władcę, prawie
biegiem ruszył ku drzwiom. Był już na progu, gdy imperator jeszcze go zawołał.
- Tak, sir?
- Nie chcę więcej żadnych niespodzianek, rozumiemy się? - rzekł z naciskiem gospodarz. -
Nie cierpię niespodzianek.
Sullamora pospiesznie obiecał, że owszem, jak najbardziej, i rychło wyszedł, aby przy
pierwszej okazji złamać dane słowo.
Mówił przez całą godzinę. Członkowie Rady nie przerwali mu ani razu, tylko milczeli ponuro
i słuchali. Sullamora streścił dialog z imperatorem. Wiernie, bez koloryzowania. To była rozmowa
o interesach, a nie herbatka u cioci. Dla obecnych liczyły się jedynie fakty.
Gdy skończył, zapanowała głucha cisza. Każdy się zastanawiał, na ile jego osobiście dotkną
decyzje imperatora.
Pierwszy odezwał się Volmer.
- Ale... ależ... to będzie katastrofa! On nie rozumie... Boże! Musimy go powstrzymać!
Po czym zapłonił się i zatchnął, zrozumiawszy, do czego właściwie nawołuje. Tanz Sullamora
odczekał chwilę i zaproponował zebranym parę minut przerwy. A konkretnie, uspokajający spacer
po lesie.
W słowniku starożytnych polityków “spacer po lesie” oznaczał sugestię znalezienia
kompromisu i bywał stosowany wówczas, gdy przedstawiciele jednego obozu pragnęli dojść do
porozumienia z drugim, z góry godząc się na przełknięcie jakiejś gorzkiej pigułki, a także ignorując
naciski otaczającego ich świata - w myśl parlamentarnej zasady: osiągamy “klubowe
porozumienie”, a wyborcy niech się wypchają.
Tanzowi chodziło o coś bardzo podobnego, tyle tylko, że członkowie Rady wydawali się
jednomyślni. Wszyscy pojmowali, co trzeba zrobić, każdy jednak bał się powiedzieć to pierwszy.
Sullamora miał dobrego nosa.
Przewędrowali wiele kilometrów między drzewami. Czasem przystawali wciągnąć świeże
wonne powietrze lub posłuchać śpiewu ptaszka. Udawali zafascynowanych przyrodą, jednak
niewiele z jej uroków dostrzegali. Ostatecznie Kyes “trącił” temat.
- Volmer ma rację - powiedział. - Nie widzę innego rozwiązania. Ten człowiek najwyraźniej
stracił kontakt z rzeczywistością.
Członkowie Rady przytaknęli i odetchnęli, że najgorsze już padło. Wszystkim zrobiło się lżej
na duszy, prócz Volmera. Władca środków masowego przekazu był wstrząśnięty i ciężko
przerażony. Oto jego niewinna uwaga stała się impulsem do zawiązania kółka skrytobójców. Jeśli
nawet z jednej strony marzył o przewrocie, to z drugiej strony na pewno nie nadawał się na
spiskowca.
- O czym wy mówicie? Boże, nie chce. żadnego... Słuchajcie, działamy pod presją, w
napięciu... Nie myślimy jasno. Dajmy sobie trochę czasu i potem do tego wrócimy, dobrze? Teraz
pora do domu, zająć się interesami... Prawda?
Sullamora serdecznie objął Volmera ramieniem. Poklepał go w plecy i niby przypadkiem
odprowadził nieco od grupy.
- Ależ to nie tak... Kyes mówił tylko metaforycznie... - wyjaśniał tak długo, aż Volmer
uwierzył i uspokoił się nieco.
Wprowadzając gościa do budynku, Sullamora obejrzał się do tyłu. Towarzysze patrzyli w ich
kierunku. Porozumienie zostało osiągnięte, interes ubity.
Sullamora skwitował śmiechem jakiś dowcip Volmera, znów uczynił parę przyjaznych gestów
i pomyślał, że zanim członkowie Rady przejdą do właściwego dzieła, pierwszy nóż będą musieli
wbić właśnie tutaj.
Rozdział trzydziesty drugi
Ciąg dalszy ucieczki Stena i Alexa wcale nie przypominał historyjki z czytanek dla małych
patriotów. Zgodnie z obietnicą, Chetwynd otoczył zbiegów luksusem, na który składało się między
innymi łoże gigantycznych rozmiarów. Korzystali z niego klasycznie, znaczy w pojedynkę, i
wysypiali się za wszystkie czasy.
Po raz pierwszy od wielu lat nie musieli przeganiać szczurów. Mogli kąpać się w czystej
wodzie, ile dusza zapragnie. I jeść! Chłonęli kalorie bez ograniczeń. Z początku dawkowali dobra,
by im odwykłe od obfitości żołądki nie wysiadły, potem jednak sobie pofolgowali. Ostatecznie
doszli do tego cudownego etapu, że potrafili wstać od stołu, zostawiając jeszcze to i owo na
talerzach.
Podsyłano im chłopców i dziewczęta “do towarzystwa”, jednak nic z tego nie wynikało. Alex
wyjaśnił rozczarowanym usługodawcom (w imieniu swoim i przyjaciela), że “doceniają miły gest,
ale tej formy jeszcze nie odzyskali”.
Chetwynd nie pokazywał się wcale. Dobrze wiedział, ile czasu potrzebuje były więzień, by
stać się ponownie wolnym człowiekiem.
Ostatecznie wywieziono ich z Heath ukrytych pod ładunkiem półtorej tony złomu. Z miasta
wyjechali mocno rozklekotanym ślizgaczem, zapewne należącym do jakiegoś miejscowego
spekulanta. Chetwynd oczywiście odmówił jakichkolwiek wyjaśnień.
Potem niewielki przemytniczy stateczek zamruczał im napędem systemu Yukawy. Ledwie
Sten wraz z Alexem wstąpili na pokład, jednostka wystartowała i czym prędzej przeszła na system
AM2. Pojazd szybko zniknął w podprzestrzeni.
Gdzieś w kosmosie spotkał się ze statkiem macierzystym. Tam dopiero zbiegów przywitał Jon
Wild.
Opowiedział, jak to w ostatniej chwili opuścił Romney. Prześladowcy siedzieli mu już na
karku, ale ewakuacja się powiodła. Owszem, stracił siedem statków oraz bazę, jednak ocalił
wszystkich swoich ludzi, a co najważniejsze, cały towar.
- Ale przecież każdy - wyjaśnił Wild, znacząco pocierając kciukiem o palec wskazujący -
może załatwić sobie jakąś łajbę i kawałek gruntu na lądowisko.
Wydawał się zachwycony, mogąc pomóc obu przyjaciołom. Jak stwierdził, tyle akurat jest
Stenowi winien.
Kiedyś bowiem zdarzyło się, że mały konwój przemytniczy został przechwycony przez patrol
głęboko w strefie wpływów imperium. Naturalną konsekwencją winna być konfiskata mienia oraz
regulaminowa kara dla załogi, z Wildem na czele.
- Wspominali coś o więziennej planecie - dodał gospodarz. - Nadających się do reedukacji i
rehabilitacji chcieli posłać do karnego batalionu. - Postawiony wobec takiej perspektywy Wild
zagrał asem, znaczy Stenem. Chłopcy z patrolu, szczerze zdumieni, z początku wyśmiali Jona. - No
to wtedy powiedziałem im, by sprawdzili w odpowiedniej sekcji. G, S czy jaką tam literą ją
oznaczacie. Sprawdzili i zdziwili się jeszcze bardziej, gdy otrzymali meldunek, że owszem,
inkryminowany dżentelmen to swój człowiek. Jestem ci zatem bardzo wdzięczny, młody
człowieku, że w swoim czasie wypełniłeś stosowne druczki. - Flota półgębkiem przeprosiła
przemytników i pozwoliła im lecieć, gdzie oczy poniosą. Interesy nie ucierpiały, a zaopatrywanie
bogatych obywateli imperium w luksusowe tahnijskie towary (i na odwrót) nadal przynosiło duże
zyski. - Obliczyłem sobie - ciągnął Wild - że jeśli ta wojna potrwa jeszcze z dziesięć lat, to będę
mógł założyć legalną firmę. - Dobra, komandorze, czy kimkolwiek jesteś, na pokładzie mojego
statku zostaniesz ugoszczony nie gorzej niż prawy syn imperatora.
Reszta podróży upłynęła pod znakiem popuszczania pasa i dalszego odsypiania. Jedyne
nerwowe chwile wiązały się z omijaniem patroli obu walczących stron.
Któregoś dnia Sten przyuważył, że Alex znika w kabinie w ślad za kształtną panią oficer z
załogi, uznał więc, że zaiste z wolna wracają do normalności.
W chwili lądowania w imperialnej bazie, gdzie Wild zupełnie przypadkowo “miał kilka
interesów do omówienia”, uciekinierzy z obozu jenieckiego prezentowali się wręcz nieprzyzwoicie.
Specjaliści od propagandy załamaliby ręce. Gdzie splątane brody, gdzie łachmany, sińce, rany i
puchlina głodowa? Gdzie strach w oczach? Gdzie to wszystko, co zaświadczyłoby o nieludzkich
zwyczajach Tahnijczyków i odwadze imperialnych żołnierzy?
Ale chłopcy z czołówki nigdy się nie dowiedzieli o pojawieniu się bohaterów.
Ocaleńcy byli zbyt cenni, by dopuszczać ich przed kamery. Specjalny statek przerzucił
przybyszów na Centralny Świat, gdzie czekała ekipa ponuraków z fakultetami i paroma milionami
pytań. Sten już raz przechodził to wszystko i wiedział, niestety, co go czeka.
Gdy wywiad doszedł wreszcie do wniosku, że więcej z Alexa i Stena nie wyciśnie, dwaj
przyjaciele poczuli się jak z krzyża zdjęci.
A potem zaczęło być naprawdę osobliwie.
Obaj spodziewali się medali. Nie, żeby dokonali czegoś nadzwyczajnego (poza tym, że
uciekli, ale w tym przypadku miast parady wystarczyłaby sama pompa, najlepiej taka z darmowym
alkoholem do końca życia), jednak wojna rządzi się swoimi prawami: lecącemu z nieba gnojowi
zawsze towarzyszy deszcz błyszczących krążków.
Nie zawiedli się.
Oczekiwali też promocji. Już podczas podróży zastanawiali się, czy awansują o jeden stopień
czy od razu o kilka.
To się nie sprawdziło. Na razie.
Wydane im rozkazy brzmiały dość podobnie:
STEŃ (br.im.)[wymazane]. Przydzielony do [wymazane] otrzymuje [wymazane] dni urlopu i
wolny przejazd do [wymazane]. Po powrocie zgłosi się do [wymazane] po stosowne instrukcje.
Warunki dalszej służby zostaną przekazane po dacie [wymazane].
KILGOUR, ALEX [wymazane]. Przydzielony do [wymazane] otrzymuje [wymazane] dni
urlopu i wolny przejazd na planetą EDINBURGH i do innych systemów wedle życzenia. Po
powrocie zgłosi się do [wymazane] po stosowne instrukcje. Warunki dalszej służby zostaną
przekazane po dacie [wymazane]
Sten i Alex spojrzeli po sobie. Ktoś już zaplanował ich najbliższą przyszłość i najpewniej te
perspektywy nie przedstawiały się kolorowo. Ale co zrobić? Zdezerterować? Zbyt wiele się
ostatnio nauciekali.
W drugiej kolejności przyszła pora na odebranie zaległego żołdu, który powinien urosnąć do
całkiem pokaźnej sumy.
Siedzący za drutami jeńcy mało czym mogli się pocieszyć. Jedna z pozytywnych myśli
wynikała ze świadomości, że cały czas stuka licznik w kwesturze. Często więc wzięci do niewoli
żołnierze obliczali sobie, ile zgarną forsy.
Imperium traktowało swoich obrońców nieco inaczej niż wszystkie rządy w historii. Członek
armii mógł otrzymywać żołd w gotówce albo mógł kazać go przelewać do wskazanego cywilnego
banku. Wtedy bank naliczał odsetki.
Nie wynikało to z dobrego serca imperatora, ale z trzech innych powodów, które władca
wyłuszczył kiedyś Mahoneyowi, jak następuje:
1. Imperium jest państwem kapitalistycznym, pieniądz zatem powinien pracować, a nie
bezczynnie leżeć w sejfie.
2. Wiele rozumiem. W razie potrzeby mógłbym objaśnić ci czystą algebrą związki między
dziewięcioma podstawowymi mocami uniwersum, ale ekonomii nie pojmuję ni w ząb. Nie
zamierzam zatem się w niej babrać.
3. Bankierzy to ludzie z reguły rozsądni. A przynajmniej na tyle, że gdy im coś mówię, to
słuchają i wiedzą, że w przypadku sprzeciwu drugi raz depozytów wojskowych nie dostaną.
I tak, gdy Sten i Alex weszli do banku Centralnego Świata, gdzie od wielu lat składano
depozyty wojaków z Korpusu Merkurego i sekcji Modliszki, oczekiwali powitania co najmniej tak
uprzejmego, jakby byli poważnymi inwestorami.
Nie spodziewali się jednak, iż natychmiast zostaną zaproszeni do biura dyrektora, który
poinformuje ich, że rzeczywiście są poważnymi inwestorami, i spyta, czy zechcieliby skorzystać z
jego usług w dziedzinie doradztwa giełdowego przy okazji najbliższych transakcji...
Stenowi mowę odjęło.
Kilgour natomiast błyskawicznie wcielił siew nową rolę. Podebrał dyrektorowi cygaro
(prawdziwy tytoń!), zapalił je, rysując blat biurka (prawdziwe drewno!), i zaciągnął się głęboko.
Stłumiwszy atak kaszlu, poprosił o wydruki ze stanem kont.
Nie byli majętni.
Byli naprawdę bogaci.
Obaj posiadali znaczące udziały w najważniejszych i najzyskowniejszych korporacjach
imperium. I jeszcze procent od wydobycia rzadkich metali. I jeszcze procent od pożyczki wojennej.
I jeszcze...
Sten przerwał lekturę na stronie trzydziestej szóstej. W duchu serdecznie podziękował
dyrektorowi, że ten przeprosił i wyszedł.
- Hmm... Kilgour. Jestem właścicielem planety.
- A ja najbogatszym człowiekiem na Edinbourgh. Wreszcie zdołam odbudować rodowy
zamek.
- Masz zamek?
- Teraz już tak.
Wszystko stało się jasne, gdy dyrektor wrócił z pudłem depozytowym. Powiedział, że
zawartość polecono mu dostarczyć im osobiście i na osobności. Potem znów się ulotnił.
Otworzyli pudło. Wewnątrz znajdowała się dyskietka. Wsunęli ją do komputera.
Z ekranu spojrzała na nich niekoniecznie piękna twarz Idy.
Dziewczyna ta niegdyś należała do ich zespołu. Była ryzykantką, inwestorką i jednym z
najlepszych pilotów, jakich poznali.
Odeszła ze służby już parę ładnych lat temu, ale wciąż utrzymywała kontakt z dawnymi
kolegami, a raczej z ich kontami, do których po prostu się włamywała. A następnie inwestowała...
Z dobrym dla ofiar skutkiem.
- Musicie mieć pusto we łbie, że daliście się pojmać - odezwało się oblicze. - Kilgour, jesteś
równie głupi jak tłusty. A ty, Sten, czemu słuchasz tego cymbała? Tak czy inaczej, gdy doszły do
mnie wieści, że zaginęliście, dobrałam się do waszych zasobów. Dobrze wiem, że nie narodził się
jeszcze taki Tahnijczyk, który dałby wam radę, zatem założyłam, że żyjecie. Żywię głęboką
nadzieję, że to wy mnie słuchacie, a nie wasi spadkobiercy. Domniemywam też, że wojna dobiegła
końca. Cóż, zajęłam się swoimi kochanymi tępakami. Krótko mówiąc, zadbałam o waszą
przyszłość. Na ile znam się na rzeczy, to zrobię z was krezusów. Chyba że imperator skapituluje,
ale nawet wtedy wiele zyskacie, bo część funduszy ulokowałam w obrębie imperium
Tahnijczyków. Możecie zapytać, czemu nagrywam tę mowę miast stawić się osobiście. Otóż, ktoś
poprosił mnie o wyświadczenie pewnej przysługi, więc jestem obecnie zajęta gdzie indziej. Tak to
wygląda. I pewnie głupieję na starość, bo tęsknię czasem za dawnymi dobrymi dniami.
Ida umilkła, a w jej oku zakręciła się ledwie dostrzegalna łza. Ale tylko przez moment.
Dziewczyna wstała, zakręciła spódnicą i ekran wypełniły dwie połówki czegoś, co tylko z grubsza
przypominało przerośniętą brzoskwinię. Zaraz potem obraz pociemniał.
- Ta dziewuszka wciąż nie nosi majtek - wykrztusił Alex. Jakoś pożegnali się z bankierem,
wzięli wypchane teczki z detalicznym wykazem majątku, po czym poszukali najbliższego baru.
Po paru dniach (trudno dokładnie określić, po ilu) wytrzeźwieli i uznali, że pora się rozstać.
Może jeszcze się kiedyś spotkają, ostatecznie to mały świat, uznali. Przy odrobinie szczęścia znów
przyjdzie im pracować razem.
Ulokowawszy Kilgoura na pokładzie statku lecącego na szkocką planetę, Sten pomyślał o
sobie.
Postanowił znaleźć jakieś spokojne miejsce i tam zastanowić się, jak spędzić tak pięknie
rozpoczęty urlop. Na razie nie analizował kwestii, co kryje się pod stwierdzeniem “[wymazane]”.
Właśnie posiadał planetę. Osobliwe. Jakim cudem? Przecież nikt nie miewa planet na
własność, pomyślał. Chyba żeby jednak. Dobra, trzeba sprawdzić to miejsce. Najlepiej w
przyjaznym towarzystwie.
Skierował się do automatu i wystukał numer policji.
Konkretnie dodzwonił się do Wydziału Zabójstw i poprosił do aparatu Lisę Haines. Parę lat
wcześniej łączył ich całkiem zgrabny romans, przerwany wojną i czasem niewoli. Sten miał
nadzieję, że Lisa wciąż jest wolna. I może go nawet pamięta. Komputer policyjny potwierdził, że
Lisa Haines nadal pracuje w tutejszej placówce, i zaproponował, że przyjmie przeznaczoną dla niej
wiadomość. Niestety, sama Lisa Haines znajduje się poza zasięgiem łączności.
- A kiedy będzie?
- Nie mogę udzielić tej informacji - odparł mechanicznie gładki głos, ale nagle ekran
pociemniał.
- Tu Centrum Informacyjne - powiedział nadzwyczaj uprzejmy, całkiem ludzki baryton. -
Chciał się pan skontaktować z Lisa Haines. Odbierzemy dla niej wiadomość, ale proszę chwilę
poczekać. Mamy jakieś trudności... znaczy, kiepsko pana słychać. Proszę nie przerywać połączenia.
Zaraz sobie poradzimy i damy znać...
Sten z przyzwyczajenia nigdy dobrowolnie nie pakował się w zasięg kamer publicznych
urządzeń łączności, zatem zupełnie niepostrzeżenie wyszedł z budki. Kilka minut później, gdy
zajadle targował się z pobliskim straganiarzem, pod budką wyrosło dwóch osiłków z krótko
przystrzyżonymi czuprynami. Bez wątpienia tajniacy. Sten zapłacił czym prędzej (sam nie miał
pojęcia, co właściwie kupił) i wmieszał się w tłum.
Znaczy, Lisa dała się wciągnąć w wojenną zawieruchę, pomyślał. Pewnie w wywiadzie.
Ładne mi Centrum Informacyjne... Sten zrobił kwaśną minę. Pozostało mu spędzić urlop w
samotności, chyba że trafi się jakaś miejscowa okazja. Sten skierował kroki do biblioteki. Chciał
sprawdzić, czyjego planeta obfituje w podobne “okazje”.
Nie obfitowała. W każdym razie tak właśnie zgodnie twierdziły wszystkie wywołane z
komputera pliki.
Planeta nazywała się Smallbridge, czyli Mały Most. Wielkość: 87% masy Ziemi; atmosfera
typowa; trzy jednostki astronomiczne od przygasającej żółtej gwiazdy. Klimat od tropikalnego do
subarktycznego. Flora... Fauna...
Z raportu wyprawy badawczej wynikało, że na planecie Smallbridge (skatalogowanej jako
XM-Y-1134 i jeszcze wiele cyfr oraz liter) nie ma niczego szczególnie frapującego, prócz licznych
odmian orchidei, gigantycznych okazów polypodium, niegroźnych owadów, istot wodnych, z
których te jadalne, mogłyby stanowić przedmiot handlu. W razie objęcia włości Stenowi nie
groziło więc, że coś go pożre na śniadanie. Uważać należało jedynie na niedużego i raczej
płochliwego drapieżnika, z wyglądu kotowatego, z bardzo ostrymi pazurami. Członkowie wyprawy
wrócili cało i zdrowo, znaczy faktycznie teren był bezpieczny. Na koniec zaznaczono tłustą
czcionką: NIE ZAOBSERWOWANO WYŻSZYCH FORM ŻYCIA.
Sten poczuł się właścicielem Edenu. I to opuszczonego.
Właśnie. Co uczyniła załoga wyprawy ze swoim odkryciem? Przecież ktoś dał tej planecie
nazwę i pewnie tam gospodarzy. Sten odszukał właściwy plik.
Okazało się, że gospodarz faktycznie był, ale już dawno szlag go trafił. Planetę zajął pewien
przedsiębiorca robiący wielkie pieniądze na inwestycjach, które nikomu przedtem nie przyszły do
głowy. Nazwał ten kawałek świata, wybudował luksusową posiadłość dla siebie, swoich konkubin i
konkubentów, dodał jeszcze port kosmiczny (prawdziwe dzieło sztuki), po czym zbankrutował
przy kolejnych, oryginalnych inwestycjach.
Zaiste Eden.
Sten zaklął w tahnijskim slangu (użył zwrotu sugerującego że mamusia potencjalnego
słuchacza była obdarzona narządami płciowymi zdolnymi zaspokoić cały batalion wyposzczonych
piechurów jednocześnie). I zaraz oderwał oczy od ekranu, usłyszał bowiem dobiegający z boku
cichy śmiech.
Chichotała nader młoda, bardzo wysoka jasnowłosa dziewczyna siedząca przy sąsiednim
komputerze.
- Zrozumiałaś? - zdumiał się Sten.
- Owszem.
Sten pojął poniewczasie, że zaniedbał formy towarzyskie. Cóż, pobyt w obozie jenieckim
przyczynia się do schamienia. Spiekł raka i przeprosił młodą damę.
Dziewczyna przedstawiła się jako Kim Lavransdotter. Władała literacką, potoczną i wulgarną
odmianą języka Tahnijczyków. Znała też gwarę wojskową. Jako historyk, doktoryzowała się z
tahnijskiej kultury i cieszyła się bardzo, że zaproszono ją do współpracy z Działem Analiz
Społecznych na Centralnym Świecie.
- Może nie powinnam ci tego mówić - stwierdziła - ale podejrzewam, że nasze raporty trafiają
do wywiadu. Chociaż nigdy niczego nam nie mówią...
Sten utwierdził dziewczynę w tych przypuszczeniach.
Wiedział na pewno. Ostatecznie sam widywał takie pliki wśród tajnych materiałów. Ale do
tego już się nie przyznał.
Dziewczę było piękne.
A Sten czuł się samotny.
Zaprosił ją na kawę.
Kim nadal bardzo mu się podobała.
Postawił jej obiad.
Następnego dnia zaprowadził nową przyjaciółkę na przyjęcie do starych znajomych, Marra i
Senna. Pokazał Kim słynną kryształową wieżę światła.
Dziewczyna oczarowała gospodarzy.
Stena czarowała cały czas.
Naprawdę jest piękna, pomyślał następnego ranka, patrząc na nagą pannę Lavransdotter w
pościeli.
Może...
Uważał, że to wielkie szczęście, iż Kim ma sporo zaległego urlopu i chętnie wybrałaby na
Smallbridge. Nigdy nie znała nikogo, kto posiadałby całąplanetę. Nie mówiąc już o jachcie
wyścigowym, którym zamierzali tam dotrzeć.
Sten powinien przejrzeć na oczy.
Ale nie przejrzał.
Może zresztą był jeszcze nieco otępiały po obozie. A może to Kim sprawiła. Lub
Smallbridge...
Prawdziwy raj... Arktyczne lodowce, piaszczyste plaże tropikalnych wysp. Smakowite owoce,
komfortowa, zautomatyzowana willa. Barek z napojami i chłodnia pełna żarcia.
Nawet koci drapieżnik okazał się całkiem przyjaznym czworołapem. Miast obgryzać ludzkie
kostki, wolał zmyślnie dobierać się do awaryjnych racji żywnościowych w kambuzie.
Lenili się na słoneczku, zwiedzali okolicę. A Sten z wolna dojrzewał.
Najpierw dotarło do niego, że Lavransdotter wie o wiele więcej, niż sugerowałby tylko ten
jeden doktorat. Wyśmienicie znała Tahnijczyków. Co dziwne, orientowała się w ich zwyczajach
lepiej niż sam Sten. Kiedy właściciel wyspy słuchał wykładów Kim, jego nienawiść do wroga
malała. Z czasem zaczął nawet współczuć tym istotom, których kultura podupadła w kontakcie z
ekspansywnym imperium.
Jednak nie dał się przekabacić do końca.
W głębi ducha uważał, że na prawdziwy żal przyjdzie pora dopiero wtedy, gdy wszystkie
dzieła Tahnijczyków legną w gruzach.
Ale wiedział, że i wówczas zostanie na tej rasie jakaś skaza.
Czas płynął im mile, nie liczyli nocy ani dni.
Sten powinien domyślić się wcześniej.
Ale jakoś go zaćmiło.
Otrzeźwiał dopiero tego ranka, gdy zbudził ich brzęczyk automatycznej kontroli portu
kosmicznego. Kim ziewnęła, ułożyła głowę na udzie przyjaciela i z powrotem zasnęła.
Sten wyciągnął ramię, aby włączyć ekran.
Na płycie stał gigantyczny statek. Jacht wyglądał przy nim jak drobny pyłek. Sten zerwał się
na równe nogi i spojrzał nieco wściekle na przeciągającą się Kim.
- Kochanie, jaki właściwie masz stopień?
Dziewczyna nie przestała się uśmiechać.
- Brawo, koteczku. Pułkownik.
- Korpus Merkurego?
- Zgadłeś.
Monstrum na lądowisku zwało się “Normandie”. Osobisty jacht Wiecznego Imperatora.
- Skąd przyszło mi do tej zakutej łepetyny - łajał się głośno Sten - że mogę być na tyle miły i
atrakcyjny, by zakochała się we mnie tak piękna panna? I to gdzie! W bibliotece!
- Za nisko się cenisz.
- Dzięki. Ale czemu ty?
- W razie takiego pytania Wieczny Imperator kazał mi odpowiedzieć, że chciał ci podsunąć do
poduszki najlepszą możliwą w tych okolicznościach encyklopedię.
- Cholera jasna!
- Mamy wojnę - mruknęła prawie ze współczuciem. - A teraz... może pora by się ubrać i
zameldować?
Rozdział trzydziesty trzeci
Sten wkroczył na rampę “Normandie”, oddał honory oficerowi wachtowemu, warknął
nieartykułowanie na Kim, która usiłowała jakoś się pożegnać, i podążył za czekającą eskortą w
głąb jachtu.
Ledwie zauważył stojących nieopodal ośmiu Gurkhów. Wyglądali bardzo służbowo i nieco
nieszczęśliwie, a to za sprawą paradnych mundurów z białymi rękawiczkami.
Gdy znalazł się w wyłożonej boazerią sali konferencyjnej, syknął napęd systemu Yukawy i
statek wystartował. Stena to nie zdumiało. Podobnie nie zaskoczył go widok Kilgoura. Alex
narzekał głośno.
- Cholerny imperator. Pieprzona impreza. Co za dzień. Zupełny brak szacunku dla szlachcica.
No i nie dopilnuję. Urządzą mi jadalnię na cacy. Porysują marmury. Przylecieli i zabrali człowieka
bez słowa. A przecież w przyszłym tygodniu zaczyna się sezon polowań! - Przerwał diatrybę na
dość długo, by zauważyć Stena. - Czołem, szefie. Przykro mi widzieć, że i ciebie dopadli. Kochany
imperator! Było podrzucić mu jakiego anarchistę z maszyną piekielną...
Alex wyraźnie przesadzał. Sten pokazał mu kilka gestów, które w migowym języku
Modliszek znaczyły: Cicho, matołku! Podsłuch! Kilgour tylko parsknął.
- Pieprzyć! Jego i cały ten imperialny bajzel! A właśnie, że się nie zamknę. Co ten pacan sobie
roi? Że odeśle nas na Heath?
- Po prawdzie takie mam plany.
Ta ostatnia kwestia padła, rzecz jasna, z ust imperatora.
Marszałek Ian Mahoney poczekał, aż politycy przestaną szemrać. Podszedł do okna i spojrzał
w górę.
Dwanaście chronionych polami siłowymi pancerników przesłaniało niebo nad stolicą Gorj.
Mahoney z powrotem obrócił się do głów państwa.
- Raz jeszcze podsumuję - powiedział. - Gorj postanowiło zachować w tej wojnie neutralność.
Imperator szanuje tę decyzję. Niemniej przypominam, że zgodnie z podpisanym kiedyś traktatem,
Gorj może zażądać pomocy od imperium w przypadku, gdyby zostało zaatakowane przez stronę
trzecią. Wasz udział sprowadzi się w takiej potrzebie do wsparcia logistycznego. Otóż, władca
ustalił właśnie, że Gorj znalazło się w niebezpieczeństwie. Grozi mu zajęcie przez Tahnijczyków.
Nie możemy do tego dopuścić. W zamian za pomoc w zachowaniu niepodległości oczekujemy
dostępu do trzech największych portów kosmicznych i terenów pod budowę baz potrzebnych
imperialnemu personelowi.
- A jeśli nie oddamy wam tych placówek po dobroci?
- Wtedy uciekniemy się do sankcji imperialnego prawa. Powołamy się na wyższą konieczność
lub przywileje suwerena. Potem wypłacimy, oczywiście, stosowne odszkodowania.
- Tahnijczycy nie wykazują żadnej aktywności! Nic nie zapowiada ich ataku.
- Oni rzadko afiszują się z takimi zamiarami - odparł Mahoney, nie wychodząc z roli
dyplomaty, chociaż najchętniej zacząłby inaczej: “Słuchajcie, chłopy. Siedzicie tu sobie na
zapiecku imperium i korzystacie z neutralności, ile wlezie. Ale macie pecha, bo jesteście w tej
okolicy jedynym rozwiniętym ośrodkiem, po który warto wyciągnąć rękę”.
- Złożymy protest! - odezwał się kolejny polityk.
- To wasze prawo. Doradzam Sąd Admiralicji. Najbliższy wolny termin już za siedemnaście
lat.
- Oto przykład uprawianego przez imperatora relatywizmu etycznego! Natychmiast
zarządzamy mobilizację!
Mahoney skłonił się uprzejmie, zerknął ponownie na pancerniki i sięgnął po obszyty złotem
pieróg.
- Macie sześć godzin. Owocnych obrad, panowie.
Wojna trwała już dość długo, by moralność też poszła w kamasze.
Liczne ekrany wielkiej sali wykładowej pokazywały to samo: korpulentnego morsa
chlapiącego się w ogrzewanym basenie.
Mors, a dokładnie morsica, nazywała się Rykor i była najbardziej wziętym psychologiem
imperium.
Pomieszczenie wypełniali jej najbliżsi współpracownicy i doradcy. Śmietanka pionu
propagandy.
Rykor zdmuchnęła pianę z wąsisk, aż głośniki zapiszczały i przeszła do podsumowania.
- Trudno mi podsunąć wam jednoznaczne rozwiązanie. Poznaliście kilka wariantów
osiągnięcia celu, korzystać możecie ze wszystkich. Oczywiście pewne problemy ogólniejszej
natury rozważymy później. Pamiętajcie tylko, że szczególny nacisk należy położyć na dwie
kwestie. Po pierwsze, zwycięstwo w systemie Durera to początek końca. Każdy, kto przyspieszy
wiktorię imperium, zostanie nagrodzony. Po drugie, trzeba nagłośnić sprawę podłych warunków
życia pod panowaniem Tahnijczyków. W odbitych przeciwnikowi światach błyskawicznie zaczną
działać akredytowane ekipy reporterów oraz dziennikarze. Mogę zapewnić, że uzyskanie
akredytacji nie będzie żadnym problemem. Dziękuję za uwagę. Szczegóły omówimy na
seminariach.
- A co z Tahnijczykami? - spytała jakaś kobieta ze środka sali. - Jaką postawę przyjmie wobec
nich imperialna propaganda?
- Jak wspomniałam, tych obszarów na razie nie zgłębiamy, ale rzecz zapewne okaże się dość
prosta. Sformowane na naszym terenie jednostki okupacyjne bada posuwać się za oddziałami
liniowymi i przejmować od nich opanowane systemy. Audycje nadawane dla Tahnijczyków,
poinformują o każdym ich kroku.
- Nawet o przegranej, gdyby się taka zdarzyła?
- Nawet wtedy. Chcemy dowieść obywatelom Tahnu, że ich przywódcy nigdy nie mówią
prawdy.
- A co z działalnością wywrotową?
- Domyślam się, że chodzi pani o szkalujące ulotki, plotki o korupcji na tyłach i tak dalej. W
tym przypadku musimy kierować się osobistym poleceniem Wiecznego Imperatora. Mogłabym
przekazać je w nieco oględniej szych słowach, ale... władca powiedział, że nie zależy nam na
zapobieżeniu klęsce głodu wśród Tahnijczyków. To tyle, raz jeszcze dziękuję.
- Uważamy, że nasza rasa ma jeden zasadniczy problem - oznajmił młodzieniec.
Mistrz Ecu, wyższy dyplomata Manabich, unosił się ponad nieskazitelnie czystą podłogą
opuszczonej fabryki. Trzymetrowy ogon wił się poniżej.
- Aha - mruknął możliwie neutralnym tonem.
- Żywię nadzieję, że pan to zrozumie - dodał młody człowiek. - Ecu zamachał skrzydłami, co
mogło oznaczać zachętę do rozwinięcia tematu. - Naszą rasę widzimy jako jedność. Jeszcze od
dawnych czasów epoki kamiennej na starej Ziemi, kiedy to rządziliśmy prawem przyrodzonym, po
czasy trudniejsze, gdy silniejsi nas wyparli, pokonali i omal nie zniszczyli. Ale przetrwaliśmy.
Kiedy wyemigrowaliśmy do własnego systemu, postanowiliśmy, że nigdy już nie zgodzimy się na
rolę chwilowych władców. Historia i pamięć rasowa podpowiedziały nam, jak to osiągnąć.
Spojrzeliśmy perspektywicznie. I to był nasz pierwszy błąd. Zlekceważyliśmy trudności dnia
dzisiejszego. I popełniliśmy jeszcze jeden błąd, zapominając, że strona neutralna staje się idealnym
celem dla obu stron. A efekt? Przed wojną zbudowaliśmy potężny przemysł, ale potem
odmówiliśmy wytwarzania materiałów wojennych, a obecnie nikt nie chce kupować niczego
innego. - Młody człowiek splunął. - Może poza tymi, którzy żyją ze spekulacji. Z przebiciem
dziewięć do jednego. Dziewięć dla nich, dla nas reszta. A wszystko dlatego, że jesteśmy gotowi
służyć pracą i poparciem. I są jeszcze Tahnijczycy. Zapewniali nas nieustannie o swej życzliwości,
ale żądali prawa korzystania z naszych portów i kazali zaopatrywać załogi ich statków. Mieliśmy to
robić niby dla potwierdzenia naszej neutralności. Dodatkowo nałożyli cło na produkowane przez
nas towary. Mimo wszystko daje się jakoś żyć. Możemy utrzymywać bezrobotnych, potrafimy
tolerować nawet tych, którzy duszą i ciałem zaprzedali się Tahnijczykom. Ale co potem?
Manabi słynęli w imperium jako urodzeni dyplomaci. Byli stworzeniami powietrznymi i z
reguły zachowywali neutralność, co czyniło z nich idealnych negocjatorów. Nie rozeszło się
jeszcze, że zaraz po wybuchu wojny mistrz Ecu zadeklarował poparcie Manabich dla polityki
imperium. Nie z życzliwości czy przywiązania, ale skutkiem prostego rachunku: wygrana
Tahnijczyków oznaczałaby nastanie długich wieków barbarzyństwa. Jak dotąd wiedział o tym
postanowieniu tylko imperator i plemię Manabich. Cała reszta wszechświata pozostawała w
nieświadomości.
- Co będzie dalej, tego nie wiadomo - zaczął mistrz Ecu. - Pragnę, aby nauki przeszłości oraz
wasza wiara w tożsamość rasową wskazały wam drogę. Dziękuję też za zaufanie. Rozumiem
problemy, z jakimi się borykacie. Jednak co innego mnie tu przywiodło. Zostałem poproszony,
bym w imieniu władcy przekazał następującą wiadomość: “Wieczny Imperator z wielką uwagą
śledzi pogarszającą się sytuację gospodarczą Pięciu Narodów. Aby zażegnać kryzys, postanowił
zdwoić określoną traktatem dostawę AM2 do tego rejonu i żywi gorącą nadzieję, że ulży to
waszym trudnościom”.
Mistrz Ecu musiał przyznać, że młody człowiek doskonale nad sobą panował. - Skrzywił się
tylko trzykrotnie. Może faktycznie ludzie dojdą do czegoś. Za parę tysiącleci...
- I co dalej?
- Słucham?
- Jakie zobowiązania, wymagania.
- Żadnych.
- Nie wierzę - stwierdził młodzieniec.
- Uprzedzono mnie, że spotkam się z taką reakcją - odparł Ecu. - Na koniec mam przekazać,
abyście przygotowali się na przyjęcie pięciu dodatkowych frachtowców z ładunkiem AM2.
Pojawią się w ciągu sześciu standardowych dni od mojej wizyty.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, mistrz dyplomacji zawinął czerwono nakrapiany ogon i
poszybował w kierunku statku.
Zastanawiał się, jak długo potrwa, nim Pięć Narodów zrezygnuje ze statusu neutralności i
opowie się po stronie imperium. Żałował, że nie potrafi myśleć kategoriami zawodowych graczy.
Sama idea ryzyka była obca jego rasie.
Ale czy takie żale i pytania nie są objawem degeneracji? Mistrz jednak nie przejął się tą
groźbą i to dopiero go zaniepokoiło.
Chorąży Heebner był ogólnie szczęśliwym człowiekiem, który tkwił po uszy w szambie.
Nieco wcześniej sytuacja wyglądała o wiele gorzej. Heebnera wcielono do wojska i wysłano
na wojnę, chociaż o wiele bardziej odpowiadało mu przycinanie gałązek w sadach ojca. Ale i tak
miał szczęście w nieszczęściu.
Jego jednostka została rozbita podczas szturmu na uparcie bronione umocnienia imperialnych.
Nieliczni żywi musieli się wycofać. Heebner zameldował o klęsce przełożonym, ale ci, miast
skierować bohatera do ponownego krwawego ataku, dali mu awans i nowy, całkiem bezpieczny
przydział.
Nie była to, jak oczekiwał, medalowa posada w komisji poborowej. Trafił na samodzielny etat
oficerski w superfortecy Tahnijczyków na Etan. Jego stanowisko bojowe mieściło się na samym
szczycie góry i rzeczywiście uchodziło za zaszczytne. Miał jako pierwszy podnieść alarm w
wypadku, gdyby jakieś ogłupiałe ze szczętem jednostki imperium usiłowały wylądować na Etan.
Honorowy posterunek nie przedstawiał oczywiście żadnego praktycznego znaczenia. Heebner,
który przeszedł już chrzest ognia, zrozumiał to dość szybko. Pojął też, całkiem prawidłowo, że
stercząc tak na wierzchołku, w razie czego zginie w pierwszej kolejności. Honorowo, rzecz jasna.
Stanowił cel.
I to taki, który aż prosi się o salwę.
Z początku nie wiedział, co z tym wszystkim począć. Nie potrafił też dowodzić liczną załogą.
Wiedział, że jeśli rozpuści podwładnych, to wróci ciupasem do jednostki liniowej. Co gorsza, nie
znalazł jeszcze żadnej kryjówki, gdzie mógłby czmychnąć w przypadku ostrzału jego
eksponowanego posterunku.
Niemniej znów dopisało mu szczęście.
Załoga fortecy składała siew większości z ochotników, członków mocno militarnej organizacji
Żarliwa Młodzież. Chłopcy postanowili pokazać swemu dowódcy, bohaterowi spod Cavite, że są
godni zaufania. Do czynu zagrzewała ich też pamięć patrona, szlachetnego i odznaczonego po
wielokroć (głównie pośmiertnie) kapitana Santola.
W praktyce wychodziło to tak, że wewnętrzne regulaminy młodzieńców były jeszcze
surowsze niż brutalne zasady wojskowego życia Tahnijczyków. Mieszkali po spartańsku, sami
sobie organizowali dzień. Heebnerowi pozostało tylko zaglądać do nich o wyznaczonej porze,
odebrać meldunek i coś tam wygęgać. Potem mógł już zająć się swoimi sprawami.
Dodatkowo sprzyjał mu brak zamiłowania do luksusu i wszelkiej wojskowej parady. Stopnie
traktował czysto funkcjonalnie. Żarliwa Młodzież per procura uznała, że dowódca w pełni
poświęca się realizacji szczytnych tahnijskich ideałów i zaczęła darzyć go szczerym szacunkiem.
Tyle tylko, że Heebnerowi brakowało polotu, by czerpać z tego jakiekolwiek korzyści.
Gdy się przekonał, że wojsko samo sobą dowodzi, spędzał czas na zwiedzaniu okolicy, aby
poszukać zacisznej kryjówki na czarną godzinę. Któregoś dnia zauważył, że poniżej jego
stanowiska rozciągają się wielkie i zaniedbane ze szczętem plantacje drzew owocowych.
Aż mu się rozumek zagrzał. Wieczorem wspomniał adiutantowi, że nie pojmuje, czemu w
zbrojowni nie ma narzędzi do przycinania drzew. Adiutant zdumiał się, ale uznał, że widocznie
bohater spod Cavite zamierza nauczyć swoich podkomendnych czegoś nowego. Może myślenia w
innych, ale także przydatnych kategoriach.
Niedługo potem chorąży Heebner otrzymał haki, podpórki, nożyce i koszyki. Cały szczęśliwy
zszedł z góry i zniknął między drzewkami. Żarliwa Młodzież ani okiem nie mrugnęła. Gdy
przyjdzie właściwy czas, opiekun sam wyjaśni, o co chodzi.
Ale to nie wszystko.
Okazało się, że dowódca garnizonu Etan, niejaki admirał Molk, szczególnie interesuje się
sztuką sadowniczą. Admirała zaciekawiło, po co honorowemu posterunkowemu narzędzia
ogrodnicze, więc postanowił zbadać rzecz osobiście.
Żarliwi spuchli z dumy i odesłali Molka (ze świtą) do sadu, aby na własne oczy ujrzał, nad
czym to szanowny bohater się trudzi.
Heebner akurat liczył młode pączki - wyznaczał gałązki do przycięcia. Poruszał przy tym
bezgłośnie ustami. Nagle usłyszał tupot podkutych butów.
Molk też miał szczęście.
Dokładnie w tejże chwili sześć imperialnych flot przypuściło atak na Etan.
Nie zdobyte fortece, podobnie jak nie pokonani generałowie, stają się z czasem łatwym celem.
Gnuśnieją przekonani, że wróg i tak szeleńczo się ich boi. Karmieni iluzją, obrastają w tłuszcz. A
wróg robi swoje...
Imperialny admirał czuł się mocno rozczarowany, nie napotkawszy w okolicy żadnych
większych jednostek Tahnijczyków. I nic dziwnego. Pod klęsce w systemie Durera wszystkie
statki, od ciężkich krążowników w górę, odesłano na Heath, gdzie miały czekać na uzupełnienia i
nowe przydziały.
Niemniej i tak poczyniono wielkie zniszczenia. Honorowy posterunek chorążego Heebnera
zniknął przy pierwszym uderzeniu. Szczęśliwie dla bohatera (i dla drzewek owocowych) nie użyto
głowicy nuklearnej.
Gorzej powiodło się Żarliwej Młodzieży. Ocalało tylko trzech chłopców. Reszta spłonęła
żywcem.
Gdy pożarły zaczęły dogasać, dym się rozszedł, a ziemia pod stopami przestała drgać,
Tahnijczycy mogli skreślić ze swoich rejestrów sześć lekkich krążowników, dwanaście
niszczycieli, wiele jednostek pomocniczych i transportowych. Szczątki tych statków zaścielały
lądowiska.
Planetą Etan nie została jednak zdobyta.
Ale pozbawiona floty i zaplecza, odcięta przez imperialne patrole od źródeł zaopatrzenia,
przestała się liczyć. Jej załoga mogła zająć się teraz czymkolwiek, byle jakoś przepędzić czas do
końca wojny.
W ramach tej samej operacji podobnie potraktowano jeszcze kilkaset innych
ufortyfikowanych przez Tahnijczyków planet.
Chorążemu Heebnerowi nie groziła nuda. Na początku zaczął uczyć admirała Molka
pielęgnowania drzewek.
Zadanie było istotne. Pozostali na Etan Tahnijczycy, pozbawieni dostaw żywności, musieli
przecież coś jeść.
Po dziewięciu upokarzających miesiącach pobierania nauk, admirał Molk sam zażyczył sobie,
aby Heebner przestał go tytułować. Od tej pory stał się dla niego wujkiem Yuki.
Admirał Mason wiedział, że istnieje takie słowo jak “dyplomacja”. Pojawiało się ono w
encyklopediach gdzieś między hasłami “dyplom” a “dypodia”. I tyle. Dlatego też nie potraktował z
większym szacunkiem odpowiedzi nadesłanej przez konwój oznaczony ze wszystkich stron jako
neutralny.
Do jednostek imperialnych... Nie rozumiemy rozkazu zatrzymania się i życzenia wejścia na
pokład. Pochodzimy z systemów Umed. Powtarzam, systemy Umed. Jesteśmy sojusznikami
imperium. Wieziemy pilne uzupełnienie zaopatrzenia energetycznego. Czekam na odpowiedź.
Mason mógł zachować się uprzejmie lub arogancko.
Systemy Umed, rzeczywiście sojusznicze, otrzymywały swoją porcję AM2, jednak wedle
informacji szpiegów, była ona i tak ściśle racjonowana. Prawie dwadzieścia procent dostaw
rozpływało się w tajemniczy sposób. Przydziały bez wątpienia sprzedawano z poważnym zyskiem
Tahnijczykom.
Takie uzasadnienie dla kontroli przekazałby człowiek uprzejmy.
Mason jednak rąbnął z grubej rury.
Statki z Umed. Wszystkie statki z Umed. Macie siedem minut na zatrzymanie maszyn. Czekać
na drużynę, abordażową. Wszelki opór zostanie zdławiony z całą bezwzględnością. Do załóg
statków z Limed. Przygotować się do opuszczenia pokładu. Wasze pojazdy wraz z ładunkiem
ulegają konfiskacie. Imperialny admirał Mason. Bez odbioru.
Pozostało mieć nadzieję, że admirał Mason nie dożyje końca wojny i w ten sposób Jego
Wysokość nie będzie musiał osobiście wyrywać mu bebechów.
- Przeciąć! - rozkazała Haines.
Żołnierz przytaknął i musnął laserem główny kabel zasilający przy ścianie obskurnego bloku.
- Dobra. Ruszamy! - krzyknęła Haines.
Wyposażeni w łomy i broń maszynową funkcjonariusze dwóch służb, major (Armia
Imperium, Korpus Merkurego, powołany rezerwista) oraz kapitan (Policja Imperialna, Świat
Centralny, Wydział Zabójstw, na etacie) Lisa Haines poprowadzili drużynę schodami. Paru osiłków
z pionu bezpieczeństwa wyważyło drzwi tak gładko, że Haines nie musiała nawet zwalniać w
progu.
Siwa kobieta siedziała na łóżku i przerażona otulała kościste ręce szczątkami niegdyś
wspaniałej, koronkowej nocnej koszuli.
- Wywiad Imperialny - powiedziała pro forma Haines. - Andrea Hayyl. Jest pani aresztowana
pod zarzutem szpiegostwa na rzecz wroga. Informuję panią, że zgodnie z przepisami stanu
wyjątkowego może pani być przetrzymana przez sześć standardowych dni bez orzeczenia
prokuratora czy sądowego nakazu. Ostrzegam też, że na mocy konwencji wojennych mamy prawo
zastosować wobec pani zaostrzone techniki przesłuchań. Jeśli będzie pani skłonna do współpracy,
zostanie to odnotowane w aktach i nie pozostanie bez wpływu na późniejszy tok procesu.
Podwładni, nie czekając na polecenie, wyłuskali starszą panią z pościeli i wyprowadzili z
domu.
Pojawiła się ekipa przeszukująca.
Zgodnie z oczekiwaniami, odkrycie nadajnika zabrało tylko kilka chwil. Szuflada antycznej
komódki miała podwójne dno. Amatorszczyzna.
Haines zostawiła zespół, by zrobił zdjęcia do akt, sama zaś zeszła na dół. Następny szpieg z
głowy. Szósty z kolei. Zostało jeszcze dwóch.
W ciągu ledwie paru godzin Wywiad Imperialny odwiedził prawie dwanaście tysięcy
namierzonych przez ubiegłe lata lokali. Niemal równocześnie zdjęto wszystkich tahnijskich
agentów na co ważniejszych światach.
Haines brzydziła się taką robotą jeszcze bardziej niż oficjalnie zatwierdzonym “znikaniem”
różnych obywateli, czego była świadkiem po fiasku konspiracji Hakone’a. Tamten spisek dal
początek zbrojnemu konfliktowi.
Agenci trafiali do pojedynczych cel. Potem stawiano ich przed wyborem: współpraca albo
egzekucja. Sposób traktowania szpiegów pojmanych w czasie wojny nie zmienił się ani o jotę.
I to działało. Prawie z dnia na dzień wywiad Tahnijczyków zaczął odbierać stosy fałszywych
raportów. Ci nieliczni tahnijscy donosiciele, którzy uszli uwagi imperialnych i wciąż dostarczali
prawdziwe informacje, tak różnili się w ocenach sytuacji od licznej rzeszy kolegów, że
Tahnijczycy uznali tę garstkę za wtyczki wroga. Ale i oni zostali ostatecznie wytropieni, osądzeni i
skazani. Zginęli razem z tymi, “nieformowalnymi” współtowarzyszami.
Koniec końców misterna siatka tahnijskich szpiegów przekształciła się w najskuteczniejszą
broń imperium.
Rozdział trzydziesty czwarty
Alex Kilgour doznał wstrząsu, zrozumiawszy, że (a) jego mowa przeciwko Wiecznemu
Imperatorowi została podsłuchana oraz (b) podsłuchującym był sam zainteresowany, czyli
najwyższy szef Alexa.
Władca uśmiechnął się lodowato.
- Dziękuję za miłe słowa, panie Kilgour. Może zechcecie przejść obok, gdzie dowiecie się
trochę więcej.
Alex zasalutował odruchowo i na sztywnych nogach ruszył ku wskazanemu włazowi.
- Widzę, że mamy coś wspólnego - podjął na nowo gospodarz. - W trudnych chwilach obaj
lubimy ulżyć sobie paroma dosadnymi słowami. Nalej stregga, przyjacielu.
Sten posłusznie podszedł do barku i sięgnął po butelkę napitku - tego samego, którego uroki
odkrył przed władcą kilka lat wcześniej.
Jego Wysokość usiadł wygodnie w fotelu, nogi oparł na stole i wyciągnął dłoń po szklankę.
- Nasze kawalerskie - zaproponował. Sten mruknął coś, po czym wypił do dna.
- Właśnie - zaczął imperator. - Chcę, abyście wrócili na Heath.
- Tak, sir - odparł Sten, gdy stregg przestał palić mu przełyk. - Jednak...jest tam parę osób...
nadmiernie... zainteresowanych moją osobą...
- Już nie - przerwał mu gospodarz. - Ktoś wyjątkowo cię lubił na Heath, bo centralny
komputer planety złapał dziwnego wirusa. Nie znajdziesz w nim teraz ani śladu Stena czy
niejakiego Horatia. Zniknęły pliki identyfikacyjne, akta więzienia. Wszystko szlag trafił. Nie wiesz
przypadkiem, czyja to zasługa?
Sten nie miał zielonego pojęcia.
- Przy najbliższej okazji zapal świeczkę świętemu od komputerów. Pewnie jest jakiś. Ale do
rzeczy. Czy w takim razie zgodzisz się wrócić do stolicy Tahnu? Stawiam sprawę uczciwie. Pewnie
już się domyślasz, jaki przydział dostaniesz, jeśli każesz mi się wypchać.
Stenowi nic nie przychodziło do głowy.
- Dozorca wysypiska śmieci - zaryzykował.
- Admirałowie nie wynoszą odpadków. Nie osobiście.
- Hę? - wykrztusił Sten. Imperator uśmiechnął się ciepło.
- Jesteś dziwnie mało spostrzegawczy, Sten. Zacznij myśleć. Ilu Gurkhów w białych
rękawiczkach spotkałeś przy rampie? Nawiasem mówiąc, oni nie cierpią tych rękawiczek.
- Ośmiu - przypomniał sobie nagle Sten.
- Właśnie. Zwykłe szarże wita na pokładzie tylko czterech. Admiralska gwiazda wymaga
ośmiu.
Sten wstał odruchowo, nalał sobie ponownie, wychylił i znów nalał. Miał o czym myśleć.
- Jeśli nie zechcesz wrócić na Heath, dostaniesz flotyllę niszczycieli i zostaniesz sławnym
dowódcą. Masakry, medale, wywiady. Tyle tylko, że tej wojny bohaterowie obrodzili. To jedyne,
czego mi nie brakuje. Ale nie mam nikogo zaufanego w samym gnieździe złych chłopców.
Flotylla niszczycieli. I admiralska gwiazda. Sten nigdy nie marzył, że osiągnie w życiu aż tyle.
Gdy wiele lat temu zdecydował się wstąpić do wojska, liczył co najwyżej na gustowny nagrobek
lub emeryturę w stopniu pułkownika... może komandora, jeśli wziąć pod uwagę jego praktykę w
marynarce.
Imperator czekał w milczeniu.
Sten myślał gorączkowo. Owszem, mógłby solidnie dokopać Tahnijczykom. Znał ich sposoby
myślenia, taktykę, uzbrojenie. Potrafiłby pokonać dowolne siły ich floty. Ale, jak imperator
zaznaczył, obecnie aż roiło się od takich specjalistów.
- Czemu Jego Wysokość mnie tam wysyła? - spytał głuchym głosem.
- Wszyscy moi agenci na Heath to urzędnicy niskiego szczebla. Cała siatka. Na dodatek
podejrzewam, że zostali przeciągnięci na stronę Tahnijczyków. Może. Jeśli ten twój postawny
kumpel zechce ci towarzyszyć, to wytrzęsie z nich prawdę. Potrzebuję tam kogoś, kto byłby moim,
wyłącznie moim, agentem. Doszliśmy do punktu zwanego początkiem końca czy końcem
początku. Rośnie zapotrzebowanie na ludzi, którzy potrafią nie tylko szpiegować, ale w razie
potrzeby zasiądą do stołu niczym wprawni dyplomaci. Nie próbuję ci schlebiać, ostatecznie jesteś
co najmniej o sto lat za młody i za surowy, by uchodzić za wyjadacza rokowań. Idealny byłby
Mahoney, ale taki, jakiego spotkałeś kiedyś na Vulkanie. Nie protestuj, wszystko sprawdziłem. Ale
Ianowi już za bardzo urosły zęby. l za dobrze sprawuje się w roli marszałka, by marnować go na
Heath. Bez obrazy, ale straciliśmy sporo czasu. Decyduj się.
Sten już postanowił. Wiedział, że na Heath uczyni więcej niż jako dowódca zespołu
niszczycieli. Poza tym chciał załatwić pewne osobiste porachunki. Głównie te związane z
Koldyeze.
- Dziękuję, admirale - powiedział imperator, nie czekając na głośną deklarację Stena. -
Chłopcy z wywiadu wprowadzą cię w szczegóły.
Sten wstał.
- Może lepiej sam wyszukam sobie potrzebne informacje.
- Twoja wola. Jak wspomniałem, tym razem podlegasz wyłącznie i bezpośrednio moim
rozkazom. Jak je wykonasz i czy w ogóle je wykonasz, to już twoja sprawa. Ocenisz sytuację na
miejscu. A, byłbym zapomniał. Jeszcze jedno. Mahoney znalazł coś, co może ci się przydać. W
Koldyeze jest podobno jeniec imieniem Sorensen. Poznałeś go?
Sten przypomniał sobie szczerą twarz chłopaka i przytaknął. Godzinami zastanawiali się z
Alexem, czy gość nie został wyszkolony na komputer bojowy sekcji Modliszki.
- Świetnie - stwierdził imperator. - Mahoney przekazał mi, że hasło kodowe Sorensena brzmi
“Saider”.
Gdyby zrobiło się gorąco, taka informacja będzie warta więcej niż góra złota. Sten uśmiechnął
się, ale władca jeszcze nie skończył.
- Czy mogę cię prosić o drobną przysługę?
Sten nastawił ucha.
- Gdyby zdarzyło ci się obalić tamtejszy rząd, nie rób przywódcą żadnego przesiąkniętego
streggiem antropoida, który nawet nie mówi płynnie po naszemu, dobrze? A gdybyś jednak musiał,
to daj mi najpierw znać. Zgoda?
Sten zasalutował ogniście i skoczył do włazu.
Uznał, że w pierwszej kolejności uważnie przejrzy stosowne raporty wywiadu. W drugiej,
odcierpi nieunikniony wykład Alexa na temat genialnego pomysłu powrotu na Heath. Potem
przyjdzie pora, by wytropić Wilda i poinformować go, że skończył się dobry czas dla neutralnych
przemytników.
Rozdział trzydziesty piąty
Volmer, baron prasowy i członek prywatnej Rady imperatora, niezmiennie uważał się za
człowieka obdarzonego złożoną osobowością.
Potrafił na przykład przysiąść incognito w kącie pełnego zgiełku baru “Barbarzyńca” i oddać
się rozmyślaniom. Nie przeszkadzał mu ani hałas, ani inni bywalcy tego zasłużenie cieszącego się
bardzo złą sławą lokalu portowego Soward, miasta na Centralnym Świecie.
Od niechcenia zastanawiał się, jakie to atrakcje przyniesie miło rozpoczęty wieczór. Volmer
nie spotkał się jeszcze z terminem “perwersja polimorficzna” i zapłonął ciekawością. Oczywiście
przedtem sprawdził w słowniku znaczenie słowa “polimorficzny”
Volmer, choć bajecznie bogaty i zdolny zapłacić dowolną sumę za bezpieczne, czyste i
wygodne uprawianie seksu dowolnego rodzaju, wolał rynsztok. Uwielbiał te wyprawy, w trakcie
których nigdy nie wiedział, kogo pozna, kto mu przyłoży, z kim i gdzie obudzi się następnego
ranka. Nie faworyzował specjalnie żadnej płci czy rasy. O sekretnym życiu magnata wiedziało
ledwie dwa procent najlepszych dziennikarzy imperium. Nie wykorzystywali tych informacji,
chichotali jedynie po kątach. Volmer usłyszał kiedyś, że podobno imperator postępuje tak samo, i
skrócił potem kariery sześciu szalejących reporterów, którzy nijak nie potrafili potwierdzić tych
pogłosek. Co najmniej raz w miesiącu zarządca środków masowego przekazu odprawiał na dwa dni
asystentów i ochroniarzy, po czym w stosownym przebraniu wymykał się, tajnym wyjściem ze
swej posiadłości, by wejść między “prosty lud”.
Był przekonany, że seksualne podziemie przyjęło go jak swego. Ot, jeszcze jeden tajemniczy
amator mocnych wrażeń. W rzeczywistości dawno już otrzymał etykietkę stukniętego i
niebezpiecznego zboczeńca. Takich tu akceptowano. Ostatnio jednak rozeszła się plotka, że jest
kimś o wiele gorszym.
W głębi duszy wciąż wspominał niedawne spotkanie na Ziemi. Wyrzucał sobie, że zareagował
nazbyt raptownie. Bez wątpienia Sullamora i inni wzięli wszystko pod uwagę, przemyśleli sprawę.
Może gdyby siedział cicho lub udał zainteresowanie. Czy dobrze ich zrozumiał? Czy wyciągnął
właściwe wnioski? Ponownie rozważył wszystkie możliwości. Nawet te niezbyt atrakcyjne.
Uznał, że umiejętność dokonywania wszechstronnej i obiektywnej analizy to klucz do
sukcesu. Ona właśnie zyskała mu szacunek, pozwoliła zdobyć pozycję i bogactwo.
Nigdy się nie dowiedział, że podwładni zwali go za plecami “Starym Gryzipiórkiem”,
stojącym o stopień niżej niż zwykły skaczący z tematu na temat pismak.
Ale jeśli dobrze wszystko zrozumiałem, zastanawiał się dalej, to czy nie powinienem
poinformować o moich podejrzeniach imperatora? Chociaż, co to za podejrzenia! W zasadzie nie
ma o czym mówić. Powiedzmy, że błędnie pojąłem słowa Sullamory i innych. Czy wtedy nie
wyjdę na konkursowego osła i histeryka, który niepotrzebnie zawraca władcy głowę?
Ostatecznie doszedł do wniosku, że najlepiej zrobi, nie robiąc niczego. Będzie traktował
Tanza jak przedtem i poczeka na rozwój sytuacji.
Właśnie. To jest sposób.
Zadowolony z własnej przezorności, rozejrzał się wreszcie po sali.
Wsłuchał się w opowieść jakiegoś młodego człowieka, który przysiadł obok przy barze.
Chłopak wyglądał całkiem, całkiem, ale Volmera bardziej zaciekawiła wstrząsająca relacja z
niezwykłych praktyk, uprawianych przez personel pewnego szpitala w prosektoryjnej chłodni.
Przystojny młodzieniec nie należał do grona męskich dziwek, chociaż owszem, był do
kupienia. Za odpowiednią dość sporą opłatą zajmował się usuwaniem źródeł cudzych kłopotów.
Rozpuszczona przez nieznane osoby plotka głosiła, że ten, którego wszyscy znali jako
zwykłego zboczeńca, jest w gruncie rzeczy głęboko zakamuflowanym donosicielem. Bo i jak
inaczej wytłumaczyć fakt, że w ciągu ostatniego miesiąca ni stąd, ni z owad aresztowano aż sześciu
prominentnych rekinów seksualnego podziemia Soward? Mimo typowych w takich przypadkach
prób “załagodzenia” sprawy, wszyscy zostali osądzeni i skazani.
Logicznym posunięciem bossów podziemia, z reguły przeceniających swą rolę w świecie
zbrodni, było ogłoszenie przetargu na wykonanie pewnej usługi. Młodzieniec obok Volmera miał
szczęście wygrać ów przetarg.
Dwie godziny później, gdy pijany Volmer słuchał z napięciem opisu nekrofilskich rozkoszy,
woreczek z piaskiem trafił go tuż poniżej lewego ucha. Następnie sprawne ręce przeszukały
kieszenie bogacza, zdarły biżuterię i półbuty, a potem uniosły nieprzytomne ciało ponad barierką
tarasu. Chwilę później trzy piętra niżej coś łupnęło głucho o beton.
Dwa dni minęły, nim ktoś znalazł trupa. Identyfikacja nie nastręczyła kłopotów. Wstrząśnięty
Sullamora zapowiedział, że pokryje z własnej kieszeni koszt dodatkowych patroli w dzielnicy
portowej. Nadmienił też, że tragedia zapewne miała związek ze śledztwem, które znany i poważany
magnat prasowy prowadził na własną rękę od chwili, gdy trafił na ślad korupcji osłabiającej
wysiłek wojenny. Sullamora wyznaczył nawet nagrody za głowy zabójców jego przyjaciela.
Rozdział trzydziesty szósty
Czterech tahnijskich oficerów spojrzało przenikliwie na St. Clair. Nawet w lśniących od
szamerunków mundurach wyglądali ponuro i złowieszczo. Krój tunik oraz broń boczna zdradzały
wyższe szarże. Podobnie zresztą jak aroganckie twarze, typowe mordy przesiąkniętych chamstwem
starszych oficerów. St. Clair ledwo powstrzymała się od ucieczki.
Miast zmykać, uśmiechnęła się do mężczyzn niczym westalka.
- Dobrzy ludzie - powiedziała - przed wejściem okażcie broń i portfele. - Gestem poprosiła, by
przeszli do głównej sali klubu “K’ton”, najbardziej ekskluzywnej i uczęszczanej jaskini hazardu w
dystrykcie Chaboya na Heath.
To wszystko jest moje, tylko moje, pomyślała patrząc na muskularnego ochroniarza, który
sprawnie sprawdzał gości. Odebrane im pistolety oraz płaszcze odniósł do szatni, po czym
dyskretnie zweryfikował status i wypłacalność oficerów. Czekało ich jeszcze przyłożenie kciuka na
kontrakcie. Tak poświadczona umowa dawała klubowi absolutne pierwszeństwo w egzekwowaniu
długów, gdyby takie się pojawiły. Wszystko odbywało się wśród uśmiechów i żartów,
rozpraszających typową dla tego społeczeństwa ciężką atmosferę.
Chwilę później wiodące do kasyna drzwi stanęły otworem. Cała czwórka ruszyła jeść, pić i
przegrywać na korzyść St. Clair. Nic dziwnego zresztą, następnego dnia mieli ochotniczo wyruszyć
na patrol. A jednostki wykonujące podobne zadania stanowiły ulubiony cel imperialnych
krążowników.
Klasyczne dzwonki przy drzwiach oznajmiły przybycie następnych gości. St. Clair pogoniła
personel do roboty. Od tej chwili nie należało oczekiwać nikogo więcej, prócz stałych członków
klubu, a tych St. Clair nie musiała witać osobiście.
Poszła za Tahnijczykami do kasyna. Pora przypilnować interesu; chociaż tak naprawdę
wszystko kręciło się samo. Wystarczało tylko rano zapisać wysokość wypływów do kasy. Zapewne
znów rekordowych.
Klub “K’ton” funkcjonował obok wielu piętrowych kasyn znajdujących się w dystrykcie
Chaboya, jednak różnił się od pozostałych pod dwoma, a właściwie trzema względami. Po
pierwsze, gra była uczciwa; po drugie, gra była uczciwa i po trzecie, gra była uczciwa. St. Clair
wiedziała, że podobne przybytki i bez kombinacji dają dość dochodu. Każda machlojka
konkurencji tylko napędzała jej kasę.
Dlatego właśnie przejęła to kasyno. Poprzedni właściciel nie poradził sobie z nowymi
warunkami wojennej ekonomii. W pogoni za zyskami zapomniał, że mimo powszechnie panującej
nędzy ludzie nadal chcą się bawić. Miast zmienić podejście do klienta, podkręcał maszyny do gry
na tyle, aż wygrana stawała się prawie niemożliwa. Wielu tak czyniło, a w konsekwencji jeden po
drugim musieli w końcu pozamykać interesy.
Gdyby St. Clair myślała wyłącznie w kategoriach biznesu, być może postąpiłaby identycznie.
Ale dla niej kasyno pełniło funkcję idealnego kamuflażu. Dawało szansę na przeżycie do chwili,
gdy wraz z L’n będą mogły wreszcie ulotnić się w jakieś bezpieczne miejsce.
W czasie wojny brakuje praktycznie wszystkiego, owszem. Ale co to naprawdę znaczy? A no
tyle, że wszystko kosztuje o wiele drożej. Co ważniejsze, wszelkie zawieruchy zawsze zwiększają
zapotrzebowanie na grzeszne rozrywki. Tę prawdę St. Clair zdążyła poznać, zanim jeszcze się
dowiedziała, czym jest tak zwany grzech.
Klubu dorobiła się ledwie kilka tygodni po opuszczeniu murów Koldyeze.
Sama ucieczka nie trwała zbyt długo. W chwili, gdy do St. Clair dotarło, że nie będzie uciekać
w pojedynkę, porzuciła pierwotny plan, by odgrywać bogatą i puszczalską poszukiwaczkę
jadalnych bulw. Zostawić L’n w Koldyeze, znaczyło skazać tę istotę na rychłą śmierć. St. Clair
postanowiła zawierzyć swemu szczęściu i talentowi do improwizacji. Trudno było przygotować
cały plik kart identyfikacyjnych na każdą okazję, ostatecznie zatem nie wzięła żadnej.
Gdy tylko wyszły z tunelu, skierowały się do najbliższej stacji kolejki. Tam St. Clair przybrała
maskę czystej impertynencji i zmusiła kasjera do (nieprawnej) sprzedaży biletów pierwszej klasy
do centrum miasta.
- Pozwolenie na podróż? Kartki żywnościowe? Wyjaśniłam ci już, dobry człowieku, że je
zgubiłam. I co, mam się modlić do ciebie z tego powodu? Lubisz takie widoki? Dobra, skoro ci
zależy. Widzisz? - Złożyła ręce jak do modlitwy i skłoniła się lekko. - Zadowolony, mam nadzieję?
No a teraz dawaj mi te cholerne bilety!
Kasjer był więcej niż wstrząśnięty. Ogarnęło go czyste przerażenie. Strojny ubiór dziewczyny
sugerował, że może być upiornie majętna. Albo że jest nałożnicą jakiegoś generała, którego
nazwiska lepiej nie poznawać. Sprzedał bilety i nie spytał nawet, czemu aż dwa. Przypuszczał, że
ma to związek z tym dziwnym, różowym stworzeniem towarzyszącym babie. Bogaci często
kupowali miejsca dla swych zwierzątek.
St. Clair i L’n odetchnęły głęboko, słysząc narastający szum generatorów anty grawitacyjnego
napędu. Nagle głośniki na stacji ożyły i wypluły serię ostro brzmiących rozkazów. Silniki umilkły,
a powstałą ciszę wypełnił odgłos ciężkich kroków. St. Clair nie śmiała podnieść oczu, gdy ktoś
niewątpliwie obdarzony władzą wrzasnął na siedzącego naprzeciwko pasażera. L’n zadrżała. St.
Clair próbowała uspokoić przyjaciółkę głaskaniem, ale wiedziała, że to na nic.
Znów krzyk. I jękliwe tłumaczenia pasażera. W końcu mimo wszystko spojrzała: prosto w
oczy umundurowanego na czarno typa.
Nigdy nie zapomniała tych oczu. Były sine niczym skóra żerującej w dennym mule ryby.
Przesunęły się po St. Clair, potem spoczęły na L’n. Skontrolowane dokumenty wylądowały na
podołku właściciela i mundurowy zbliżył się do uciekinierek. Dziewczyna zmusiła się do zrobienia
grymasu przypominającego wyniosły uśmiech. Omal nie zaczęła przetrząsać wszystkich kieszeni w
poszukiwaniu nie istniejących papierów.
Mężczyzna stanął przed L’n. Pochylił się. Potem w uśmiechu pokazał rząd poczerniałych
zębów.
- Kici, kici - powiedział. - Spokojnie, koteczku. - pogłaskał L’n po grzbiecie. - Cudowny! To
jakaś rasa kota? Uwielbiam koty. Tam, gdzie mieszkam z żoną, przychodzi ich ze trzydzieści lub
czterdzieści na podwórko. Tyle ich mamy. Czy raczej to one mają nas!
Przez cały czas fachowo drapał L’n za uszami. St. Clair zabulgotała coś niewyraźnie.
Zamrucz, kochana, pomyślała. No, mrucz.
- Tak, to kot - stwierdziła ostatecznie. - Przedstawiciel bardzo rzadkiej..
I dokładnie w tejże chwili L’n zamruczała jak najdoskonalszy kanapowiec. Tym samym
uratowała życie swoje i St. Clair. Był to zapewne pierwszy w dziejach przypadek spontanicznej
telepatii międzygatunkowej.
Gdy już zaczęła, nie mogła przestać. Mruczała w trakcie całej rozmowy. St. Clair powtórzyła
kłamstwo o zgubieniu wszystkich dokumentów i pan Rybie Oczy to kupił. Machnął ręką, po czym
odszedł, zadowolony, że będzie miał co opowiadać żonie.
- Możesz już przestać mruczeć - szepnęła St. Clair.
- Nigdy w życiu - odszepnęła L’n. - Zamierzam mruczeć przez najbliższe pięćdziesiąt lat.
Tobie też to proponuję, skoro tak dobrze działa.
Do St. Clair dotarło, że L’n wciąż nie rozumie, iż została wzięta za milutkie zwierzątko
domowe. Jednak lepiej będzie poczekać trochę z wyjaśnieniami, uznała. Boże, ale się zdziwi.
Potem, już w hotelu, St. Clair wyłożyła wszystko po kolei. Następnie zdjęła wkurzoną L’n z
karnisza i przeszła do konkretów.
- Ale skąd właściwie wiedziałaś, jak należy mruczeć?
- Nie wiedziałam - stwierdziła L’n. - Nigdy nawet nie słyszałam o kocie!
- No to jak...
L’n wzruszyła futrzastymi ramionami.
- Nie wiem. Sięgnęłam myślą i... zamruczałam! A teraz proszę, zejdź z tematu, bo naprawdę
pokażę zęby!
To był punkt zwrotny. L’n trwale wyleczyła się z nieśmiałości.
Ledwo wysiadły w centrum miasta, St. Clair skierowała się do Chaboya. Czyli tam, gdzie
szalała korupcja, rozkwitał grzech i gdzie policja nie zwracała większej uwagi ani na złoczyńców,
ani na ich ofiary. Jeśli ktoś tu wpadał, to tylko ci zbyt słabo odpłacający się stróżom prawa za
opiekę. Zwykła zorganizowana przestępczość.
St. Clair najpierw znalazła ciche lokum, potem zaczęła krążyć po ulicach. Przez kilka
pierwszych dni stawiała marne grosze dla rozgrzewki, a i tak miały z czego żyć. Potem
zainteresowała się kasynami. Dyskretnie odwiedziła wszystkie. Była ostrożna, tu trochę przegrała,
tam nieco wygrała. Ostatecznie wybór padł na “K’ton” klub. Złuszczająca się ze ścian farba i brak
tłumów jednoznacznie sugerowały, że przybytek znajduje się o krok od zamknięcia. Pograła trochę
na maszynach, aż wypatrzyła właściciela - starszego, przystojnego pana w dziwnie jaskrawych
wdziankach. Rzadko siedział na sali, pojawiał się jedynie wówczas, gdy do stołu siadał jakiś
bardziej znany gracz.
Zamierzała zaczepić gospodarza i zaproponować rozmowę na osobności. Naprawdę ważną
rozmowę. Zainwestowała w kolorową, wyciętą w różnych miejscach suknię, i wróciła do klubu.
Udawała śmietelnie znudzoną hazardzistkę, szukającą jakiejkolwiek podniety.
Wpadła właścicielowi w oko. Trochę poflirtowali, sprawdzili się nawzajem, rzucając parę
aluzji, nie tylko seksualnych. Coś zaczęło się wykluwać.
Niedługo potem trafiła do biura. Od progu wiedziała, że będzie jej się tu podobać. Pośrodku
stołu piętrzyła się. góra bogactwa. Nie miejscowych środków płatniczych, na pośmiewisko
zwanych tahnijskimi kredytami, ale diamentów i innych rzadkich kamieni. Między nimi walały się
papiery wartościowe, głównie imperialne obligacje oraz akty własności majątków ziemskich.
Fortuna.
Grali przez cały tydzień, a po siedmiu dniach St. Clair przejęła w posiadanie biuro z resztą
pomieszczeń. Oczekiwała kłopotów pod postacią perswazyjnej obstawy. Nawet przygotowała się
na wypadek ataku (miała minispostelet ukryty w obszernym rękawie), ale nic takiego nie nastąpiło.
Ekswłaściciel stwierdził pogodnie, że już dawno zamierzał rzucić ten interes w diabły i karty tylko
podpowiedziały mu właściwą chwilę. A do kart oboje żywili szacunek wręcz nabożny.
Wśród aktów własności znajdował się i taki, który swą prawdziwą wartość ujawnił dopiero po
pewnym czasie. Chodziło o przerobiony na muzeum frachtowiec, przez wojnę zablokowany w
pobliskim porcie.
Pokonawszy przyrdzewiały luk, weszli do środka i St. Clair od razu wyczuła pieniądze. Było
to objazdowe muzeum hazardu, urządzone w stylu dawnych, ziemskich kasyn: staroświeckie
wersje maszyn do gry, również w bingo, tradycyjne ruletki, kryte płótnem stoły, talie papierowych
kart. Całe stosy filmów pokazujących, jak tracono pieniądze tysiące lat wcześniej.
St. Clair ogołociła pomieszczenia “K’ton” klubu i wstawiła tam antyki. Usłyszawszy o
uczciwości nowego kasyna, gracze ściągnęli niczym sępy do padliny. Tak naprawdę, dopuszczanie
się oszustw w “K’ton” stanowiło czystą niemożliwość. Dawne maszyny nie zawierały ani grama
elektroniki. Brzęczały i zgrzytały zębatkami, a tym samym były bardziej wiarygodne niż
jakikolwiek komputer, który przecież zawsze można oszwabić.
“K’ton” uchodził za lokal bardzo ekskluzywny. Miast neonów, St. Clair zamówiła jedynie
małą tabliczkę na frontowe drzwi: “K’TON KLUB. Wstęp tylko dla członków”.
Przemykając wśród strojnych tłumów na parterze, raz jeszcze pogratulowała sobie pomysłu.
Wszystko działało jak w zegarku. Pomieszczenie było pełne jednorękich bandytów”. Maszyny te
St. Clair wyniosła ze statku-muzeum. Na nich zarabiała najwięcej, nie licząc oczywiście stołów do
gry w kości. Trzecią pozycję parteru stanowiły maratony bingo, które z każdym dniem przyciągały
coraz liczniejsze rzesze naiwnych, głównie zamożniejszych robotników.
O najwyższe stawki grano na podwyższeniu pośrodku sali; celny akcent architektoniczny,
mający oddać uwarstwienie miejscowego społeczeństwa oraz podbudować ego hazardzistów. Aby
zapewnić sobie stały dopływ gotówki, St. Clair ustanowiła minimalne opłaty za każde krzesło przy
stole i zrezygnowała z pobierania procentu od stawek.
Seksownie przystrojona obsługa roznosiła koktajle, narkotyki i przekąski. W czasie pokoju
serwowano te dobra za darmo, ale obecnie, w czasach ścisłej reglamentacji, goście chętnie płacili
za ponad przydziałową wyżerkę. Z tej sali były dwa wyjścia. Jedno wiodło na ulicę, nie
bezpośrednio, ale przez pokoje gościnne, gdzie fachowy personel płci obojga oskubywał
delikwentów z reszty grosza. Drugie pozwalało udać się na piętro, do kolejnego kasyna.
Obowiązujące tam stawki odzwierciedlały pozycję klienteli.
Zresztą poprzedni właściciel zorganizował klub w podobny sposób, dzieląc go na trzy części.
On jednak starannie oddzielał biednych od klasy średniej, a klasę średnią od burżuazji. St. Clair
szybko wyeliminowała osobne klatki schodowe oraz dyskretne windy. Wszyscy wchodzili razem, a
potem wspinali się, jak kto mógł wysoko, zawsze coś tam zostawiając na kolejnym piętrze.
St. Clair ruszyła po schodach. Upewniła się, że bramkarze należycie oddzielają ziarno od plew
i wiedzą, kogo przepuścić dalej. W drugim kasynie królowała gra w ruletkę, kości i karty. Wyżej
docierali jedynie zaproszeni amatorzy prostych rozgrywek karcianych, głównie pokera, wista,
bezika i brydża.
Nocny klub na trzecim piętrze wieńczył całość. Wstęp miał każdy chętny, odsiew następował
przy zamawianiu. Opłata za potrawy, napitki czy za dostarczenie dowolnego towarzystwa, była
astronomiczna - nawet jak na czas galopującej inflacji. Resztę spraw klubu wzięła w swoje ręce
L’n.
Tak zaprojektowała wystrój, by wchodzący goście od razu wpadali niemal w trans. Nawet St.
Clair uległa urokowi miejsca, chociaż przecież wiedziała, czego może oczekiwać.
Otoczyły ją wielobarwne światła - wirujące, skupione, rozproszone, przyćmione, jaskrawe...
spowijające umysł i prowadzące prosto ku trzypoziomowej scenie, gdzie ktoś zwykle tańczył lub
śpiewał. Zakurzona sala z poskrzypującymi fotelami została zmieniona w prawdziwe dzieło sztuki.
Rozwijany latami talent przedstawicielki rasy Karr eksplodował czymś nowym. L’n
wykorzystywała wszystkie istniejące źródła światła, jednak najciekawsze efekty udało się jej
osiągnąć dzięki antycznym szklanym bańkom próżniowym z drucikami oporowymi w środku. I
jeszcze zrobiła użytek ze specjalnych świeczek oraz pochodni płonących w ogniskowych
ruchomych zwierciadeł, które pozwalały kierować przetworzony blask w dowolnym kierunku.
L’n zdalnie sterowała całym systemem, siedząc przy konsoli ustawionej w ciemnym kącie.
Tuż obok stanowiska “kotki” znajdowały się drzwi wiodące do prywatnych pomieszczeń. Z
początku L’n skrywała się za kotarą, ale nabrawszy pewności siebie, usunęła zasłonę. Każdy, kto
spojrzał w stronę odległego kąta, widział małą futrzastą istotę pochylającą się nad klawiaturą ze
skupieniem nie mniejszym niż to, które towarzyszy pianiście podczas koncertu.
St. Clair obeszła klub pod ścianami. Nie chciała przeszkadzać publiczności. L’n zauważyła
przyjaciółkę i na chwilę wzmocniła blask. Potem skinęła głową w kierunku drzwi za plecami.
Znaczy, ktoś czekał w biurze. St. Clair spytała oczami: “Kto?”, ale L’n tylko uśmiechnęła się
tajemniczo.
Właścicielka klubu przeszła korytarzem. Dziwne. Drzwi gabinetu były otwarte. Przecież je
zamykała... A pośrodku pomieszczenia stał roześmiany od ucha do ucha... Horatio!
St. Clair krzyknęła, zatkała, rzuciła się gościowi w ramiona. I już całowała jego szyję, włosy,
oczy... Horatio nie pozostawał dłużny. Dopiero niepokojące ciepło w niższych partiach ciała
otrzeźwiło dziewczynę. Spośród wszystkich mężczyzn, których kiedyś spotkała, to przecież
właśnie tego nienawidziła najbardziej. Bydlak przyszedł tu pewnie, aby...
St. Clair odsunęła od siebie dawnego współwięźnia, zmierzyła go wściekłym spojrzeniem i
dźgnęła palcem w mostek.
- Słuchaj no, sukinsynu. Nie jestem już w armii, kapujesz? I nic wam do naszych kredytów.
Jasne?
Sten spojrzał nieprzytomnie. Nie zrozumiał, o czym dziewczyna mówi. Sam też był
zaskoczony i zmieszany własną reakcją. Co za diablica!
- Niczego nie potrzebuję - powiedział.
- Mam nadzieję, że przyszedłeś, aby nas stąd wyciągnąć - stwierdziła St. Clair. -
Podrzuciłyśmy nasze znaczniki na połowę miejscowych frachtowców. Wszystkie nadają
zakodowane SOS, a my nadal tu tkwimy. Chociaż interes idzie całkiem nieźle. Moi klienci to
generałowie, admirałowie i...
- Wiem - przerwał jej Sten. - Odebraliśmy twoją wiadomość.
- Słucham? Co ty bełkoczesz? Wy, czyli kto? I kiedy?
Nagle pojęła. Sten uśmiechał się uprzejmie, jakby chciał wyznać, że bardzo jej ładnie z
opadniętą szczęką.
- Zacznijmy od początku - powiedział. - Po pierwsze, niech się przedstawię. Jeśli ktoś nazwie
mnie Horatio, Horrie lub jakkolwiek na H, to zabiję. Jestem Sten. Tyle formalności. A teraz, dokąd
chcecie stąd polecieć?
St. Clair zamierzała odwarknąć coś nad wyraz jadowitego. Znała też ze sześć skutecznych
sposobów pozbawiania męskości. Trwale i przejściowo... Tyle, że to nie Horatio wrócił, ale ktoś
zupełnie inny. Zgadza się?
Zaniechała ataku. Spojrzała na Stena wyczekująco.
Dobrze się złożyło, iż biurko też było muzealnym eksponatem. Dość obszernym. Zostało
zatem wykorzystane w sposób typowy, choć niecodzienny.
Rozdział trzydziesty siódmy
Nazywał się Chapelle.
Do niedawna pracował jako kontroler lotów w jednym z najruchliwszych portów kosmicznych
imperium. Jak większość personelu naziemnego był bardzo młody i bystry. Nieustanne napięcie
oraz żądza sukcesu powodowały w tym fachu wypalenie się około czterdziestki. Od kolegów różnił
się tym, że port kosmiczny stanowił dla niego wszystko. Chłopak spędzał tu czas nawet poza
służbą. Krążył po okolicznych wzgórzach, błądził po budynkach. Przechwalał się (w myślach
jedynie, bo prezentował typ nieśmiałego neurotyka), że nawet gdyby nawaliły lasery zbliżeniowe i
radar, gdyby wysiadło naprowadzanie, gdyby cały sprzęt przestał działać, i tak bezpiecznie
posadziłby statek. Miał w głowie pełny obraz portu. Potrafił wyobrazić go sobie pod dowolnym
kątem i w każdą pogodę.
Za swoje największe skarby uważał dwa hologramy. Pierwszy przedstawiał imperatorski jacht
“Normandie” siadający na płycie lądowiska. Z drugiego uśmiechał się sam Wieczny Imperator. U
dołu pysznił się autograf. Wyraz wdzięczności za sprawną obsługę. Podobne upominki służba
imperatora produkowała masowo i rozdawała przy każdej okazji, a szczególnie w trakcie
propagandowych wizyt.
Chapelle wiedział, po prostu wiedział, że władca dostrzegł go, poznał się na nim. Bo jak
inaczej wytłumaczyć ten niespodziewany awans i przeniesienie do głównego portu Centralnego
Świata?
Na nowym miejscu Chapelle od razu zaczął te same działania: poznawał otoczenie. Nie
znalazł zrozumienia. Może zresztą obsesja Chapelle’ego pogłębiała się z czasem. Nieważne.
Zasugerowano mu delikatnie, że mógłby wziąć trochę wolnego. Bez utraty stanowiska i tak dalej.
Usłyszał, że robi wrażenie wyczerpanego nerwowo. Powinien zgłosić się do specjalisty. Chapelle o
mało nie uderzył zwierzchnika. Jeśli nawet facet miał rację co do przepracowania i nadmiaru
poświęcenia, to sugestia pomocy psychologa była obrazą. Ale owszem, zgodził się na urlop.
Mniej więcej w tym czasie wdzięczny profil osobowościowy Chapelle’ego zwrócił uwagę
agentów Tanza Sullamory.
Wypoczęty kontroler zamierzał wrócić do pracy, gdy dostał dziwny fax. Prosto do
kosztownego mieszkania. Został poinformowany, że przesunięto go na urlop bezpłatny. Znalazł
dość odwagi, by skontaktować się z działem kadr i spytać dlaczego. Dowiedział się, że powód
utajniono
Utajniono? Kto mógł mu to zrobić? Kto miał po temu prawo? Nikt... prócz... Spojrzał na
zdobiące ścianę hologramy.
Czemu?
Przecież był najwierniejszym poddanym imperatora. Czy nie uchronił “Normandie” od
możliwej katastrofy?
Przesiedział w bezruchu całe godziny. Wciąż wpatrywał się w portret. Ledwie przełknął coś,
co dostarczył ciąg spożywczy. Musiała zajść jakaś pomyłka.
Postanowił zajrzeć do biblioteki i poszerzyć wiedzę o imperatorze.
Ledwo wyszedł z mieszkania, złożono mu po cichu wizytę.
Kilka godzin minęło, nim zauważył po powrocie pewną zmianę. Władca, który przedtem
uśmiechał się dobrodusznie, teraz kpił w żywe oczy. Drwił z kogoś, komu zrobił okrutny żart. Ze
źrenic biły dziwne błyski, usta układały się w złośliwy grymas... Właśnie. To był inny człowiek.
Ciekawe. Chociaż... Historia uczy, że wielcy władcy niewiele mieli ze wzorowych ojców swoich
dziatek.
Chapelle za wszelką cenę pragnął poznać prawdę.
Krótko potem znów ktoś wemknął się do jego mieszkanka. Obraz imperatora ponownie się
odmienił.
Tym razem chłopak ujrzał człowieka z gruntu złego. Wiedział już, że został ogłupiony. Lepiej
by się przysłużył imperium, gdyby rozbił “Normandie”.
Tejże nocy zaczął słyszeć głosy.
Rozdział trzydziesty ósmy
To miała być czysta rutyna, trzecie spotkanie tego dnia. Kilgourowi pozostało siedzieć cicho
w mieszkaniu i czekać na powrót lokatora, zwykłego urzędnika. Następnie zamierzał przeprosić, że
tak długo nie nawiązywał kontaktu z jednym z najcenniejszych agentów tahnijskiego
kontrwywiadu, i wyjaśnić, iż jego dowódca przeprowadzał gdzie indziej jakąś akcję (wojna,
niestety), potem wkradło się nieco bałaganu i tak wyszło. Ale teraz starszy specjalista, obecny tu
Fohch, uaktywnia dawną siatkę.
Planowano, że wszystko zostanie po staremu. Agent będzie dalej przekazywał meldunki o
antyrządowych nastrojach w miejscu jego pracy i, co bardzo istotne, opisywał negatywny wpływ
takich postaw na wydajność fabryki.
Jedyna nowość, jak obwieszczał z namaszeniem Alex, wiązała się z wynagrodzeniem.
Przełożeni zatwierdzili podwyżkę. Po zwycięstwie nad imperium władza przyzna też medale tym,
którzy się do owej wiktorii przyczynią.
I tak dalej, i tak dalej.
Nie istniał żaden powód, by mieszać biedakowi w głowie, ujawniając mu całą prawdę.
Ostatecznie agent czuł się szczęśliwy, że pracuje dla kontrwywiadu. Kilgoura zaś postrzegał jako
wybawcę, ratującego stan nie tylko ducha, ale i konta bankowego.
Alex podważył okno przy schodach przeciwpożarowych i wszedł do środka. Może gość ukrył
gdzieś nieco alkoholu, pomyślał. Nabór szpiegów dziwnie zwiększał Kilgourowi pragnienie.
Owszem, trafił na próżną do połowy butelkę czegoś, co smakowało jak wino sojowe. Łyknął i
nie zdejmując rękawiczek, wprawnie przeszukał mieszkanie.
Uniósłszy lampę, syknął z cicha. Potem odstawił flaszkę i opuścił pomieszczenie tą samą
drogą, którą wszedł. Nie zostawił, rzecz jasna, żadnych widomych śladów wizyty.
Skierował się ku stacji kolejki. Ciekawy zakątek, myślał, żadnego szacunku dla prywatności. I
niebezpiecznie tu jak cholera.
Dziwnym trafem tenże urzędnik, któremu ktoś w lampie zainstalował podsłuch, niedługo
później spadł z peronu, prosto pod koła nadjeżdżającego pociągu.
Zdarza się.
Kilgour ruszył pod następny adres. Jak dotąd sprawdził trzydziestu agentów. Pięciu zmarło,
trzem puściły nerwy, dwóch było podstawionych. Reszta harowała niczym pszczółki, radośnie
wykonując każde, wymyślone przez Alexa, szpiegowskie polecenie.
Potężny Szkot spojrzał w lustro. Prezentował się całkiem dziarsko, chociaż jak na jego gust,
tutejszy strój wieczorowy był nieco zbyt intensywnie różowy. Ale co tam, wielcy gangsterzy nigdy
nie wyróżniali się dobrym smakiem. Poprawił spinkę przy kołnierzyku, łyknął brandy. Czekał na
następny ruch Connla.
Transakcja zapowiadała się wspaniale. Connl miał magazyn pełen wysokoproteinowej brei,
która służyła Tahnijczykom za wzbogacacz pokładowych racji żywnościowych. Celnicy grzecznie
przybili wszystkie pieczątki.
Sten chciał zakupić cały zapas.
Dobry interes, typowy dla czarnego rynku.
Jakim cudem Connl wszedł w posiadanie towaru, to akurat Stena nie obchodziło.
Zaproponował stawkę o kilka procent wyższą niż inni. I znacznie intratniejszą od oficjalnej.
Na dodatek zamierzał zapłacić prawdziwą walutą, czyli imperialnymi kredytami.
Szczegóły zajść w systemie Durera jeszcze nie przedostały się do publicznej wiadomości, ale
przedsiębiorcy słyszeli swoje. Widzieli, że inflacja nabiera rozpędu, i wyciągali właściwe wnioski.
Jeśli nawet Tahnijczycy wygrają, to imperialne kredyty i tak zachowają swoją wartość. W to
ostatnie nikt nie wątpił.
Poza tym środki płatnicze z Centralnego Świata były wiecznotrwałe. Nawet zakopane pod
klombem nie ulegały ani wodzie, ani robakom, ani gryzoniom. Przepis głoszący, że posiadanie
obcej waluty jest zabronione pod licznymi i surowymi karami, nie robił na ludziach wrażenia. W
ostateczności zawsze można było wręczyć łapówkę.
Connl pogładził się palcem po nosie.
- Ciekawa propozycja. Czy wolno mi zadać niedyskretne pytanie?
- Proszę.
- Słyszałem o panu kilka dziwnych plotek.
- Do mnie też co nieco dotarło.
- Podobno ma pan kontakty w samej Radzie. I prywatną armię. Naprawdę interesujące.
- Może i jest w tym coś z prawdy.
- Może - stwierdził Connl, rezygnując z dalszej indagacji. Liczył, że reakcja Stena coś mu
zdradzi, ale gość wciąż pozostawał doskonale obojętny. - Wracając do sprawy. Nie uchodzi pan za
głupca, przyjmuję zatem, że zna pan aktualną wartość rynkową towaru.
- Owszem. Wedle porannego kursu to siedemdziesiąt pięć za kilotonę. Z dostawą.
- A pan oferuje osiemdziesiąt. Ciekawe. Ale dobrze, oferta przyjęta.
Przed upływem godziny Connl otrzymał pieniądze i odszedł. Zarobił sowicie, nie
przemęczając się zbytnio. Nie musiał nawet wąchać tego wysokoproteinowego świństwa.
Pomyślał, że chyba wie, o co chodzi Stenowi. Ten cwaniak chce opanować rynek. Gdy kupi już
dość, wtedy podkręci ceny.
Connl postanowił skorzystać. Też podniesie stawki.
Manewr Stena przyniósł następujące skutki: deficytowy proteinowy surogat był nadal
dostępny, ale za coraz większe pieniądze, które dodatkowo straciły nieco na wartości. Te kredyty, o
ile nie zostaną “zadołowane”, wrócą na rynek i zwiększą inflację.
L’n leżała zwinięta w kłębek na jedwabnej poduszce. Wyglądała skończenie pięknie. Na oko
spała, jednak strzygąc delikatnie uchem, uważnie śledziła toczoną obok przy stole rozmowę.
Czterech tahnijskich oficerów brało udział w jakiejś niebywale złożonej grze. Zasady
zmieniały się co chwila, używano kilka zestawów kości, zliczanie punktów odbywało się
równocześnie według przynajmniej czterech systemów. Była to gra wynaleziona podczas długich i
nudnych patroli przez z wolna idiociejących wojaków. Normalny człowiek nijak nie potrafiłby
zrozumieć obowiązujących przy rozgrywce reguł.
Szczególnie doświadczeni gracze cieszyli się wielkim szacunkiem. A jeśli jeszcze potrafili
wygrać... W kręgach wojskowych uznawano taką osobę na wyjątkowo inteligentną i godną
podziwu. Po prostu “swój chłop”. Do kwadratu.
Gra wlokła się bez końca, a oficerowie gawędzili, nie zwracając najmniejszej uwagi na
drzemiące niedaleko ulubione zwierzątko St. Clair.
Treść konwersacji wydawała się całkiem interesująca i L’n mimowolnie zaczęła
podsłuchiwać. Jednostka X nie dotrze na czas do sektora Y, bo ma braki w średniej artylerii. A
słyszeliście o tym biedaku, admirale Whoosis? Dostał nową łajbę” Sabac “. Pierwszy krążownik
klasy amtung. Ale złom! Centrala ogniowa może śledzić co najwyżej sześć celów naraz, jeśli dasz
więcej, to system wysiada. W maszynowni, podobno, same przecieki od głównego napędu.
Admirał wyjdzie pośmiertnie na bohatera.
Buchnął śmiech. L’n zapamiętywała każdy szczegół, aby przekazać go potem dalej.
Kilgour zeskoczył ze świetlika na szczyt sterty palet. Rozejrzał się po cichym magazynie i
ruszył do dzieła.
Stąd wysyłano żywność na front. Każda paleta mieściła pięćdziesiąt pojemników. Jeden
pojemnik to dzienna racja dziesięciu żołnierzy.
Kilgour miał w kieszeniach sześć puszek, które zgrabnie zapakował w różne pojemniki na
poszczególnych paletach. Oczywiście śladu nie zostało po jego operacji.
Wiedział, że ci biedacy, na których padnie, nie będą szczęśliwi. Nie, żeby dodatkowe puszki
zawierały coś trującego. Po ich otwarciu delikwent po prostu ujrzy typową dla wojskowych
konserw breję. Według etykietki miała to być mielonka z tuszonką, produkt zdrowy i prawie
jadalny.
- Trzymajcie się, myszki - mruknął Alex.
Co prawda w puszkach nie znajdowały się całe myszy. Ledwie ogonki.
Kilgour zastanowił się, ile upłynie czasu, nim rozejdzie się plotka jednoznacznie określająca, z
czego robi się na tyłach konserwy mięsne dla dzielnych żołnierzy.
Nie sądził, aby musiał długo czekać.
- Piwa, chłopie? - zaproponował Sten.
Dumny jak rzadko Chetwynd leniwie podniósł wzrok.
- Ostatnio pijam głównie brandy - odparł z uśmiechem.
- Tak dobrze ci się wiedzie?
- Można wytrzymać - odpowiedział wymijająco Chetwynd.
Patrzyli na siebie, czekając, aż barman przyniesie zamówione trunki, odbierze zapłatę i wróci
do swych spraw.
- Zatem udało ci się - stwierdził Chetwynd.
- A owszem.
- Dostarczyłeś wiadomość ode mnie?
- Tak. Na samą górę.
- I co?
Sten położył na stole małą walizkę. Chetwynd obejrzał ją dokładnie, zwolnił zamek, zerknął
do środka. I jeszcze prędzej zatrzasnął wieko.
- Ktoś mnie tam lubi - sapnął.
- Ależ my cię uwielbiamy - rozpromienił się Sten.
Walizeczka kipiała tahnijskimi pieniędzmi.
- Czego oczekujecie w zamian?
- Zrób, co chcesz. Kup sobie domek na wsi. Jeśli masz ochotę, oczywiście.
- Aha. Chyba kój arze.
Ostatnimi czasy Chetwynd wiele się nauczył. Sporo czasu i wysiłku włożył w odnowienie
dawnych kontaktów. Maczał paluchy niemal w każdym nielegalnym interesie na terenie portów
kosmicznych na Heath. Zaczął przebąkiwać nawet coś o związkach zawodowych. Ale z nimi było
trudniej. Co innego urabiać gościa o dużym numerze kołnierzyka i maleńkim numerku kapelusza, a
co innego przekonywać kadrę inżynierską. Tych nie da się równie łatwo zastąpić. Jednak
pogadywał serdecznie z kontrolerami, księgowymi, zmianowymi oraz prostymi robotnikami z
doków.
- Jeszcze jedno. Wciąż jesteś lojalnym strażnikiem?
- Myślałem o...
- To nie myśl - rozkazał Sten. - Taka dobra posada. Daje mocne papiery. I chroni cię przed
powrotem na Dru.
Chetwynd zadrżał, ale po chwili zrozumiał.
- Chcesz mieć wtyczkę w Koldyeze?
- Dobrze kombinujesz.
- Czy coś jeszcze?
- Na razie tyle. Działaj dalej. Będziemy w kontakcie. Gdybyś potrzebował więcej forsy, daj
znać.
Chetwynd zadumał się przelotnie.
- Jak wiele tego masz?
- A jak wielkie jest imperium?
To była dobra odpowiedź. Sten zamierzał podarować Chetwyndowi (lub innemu
Tahnijczykowi) dowolną sumę miejscowych środków płatniczych. Gwoździ do trumny tutejszej
ekonomii. Imperialni fachowcy spisali się na medal. Praktycznie nikt nie zdołałby wykryć
fałszerstwa, tyle że numery seryjne powtarzały się na co pięciotysięcznym banknocie. Gdy dwa
takie trafią do jednego banku, zrobi się piekło. I dobrze, bo oba będąjak najbardziej autentyczne, a
wtedy zaufanie Tahnijczyków do własnego systemu monetarnego spadnie o kolejnych kilka
punktów.
- Aha, nie próbuj mnie śledzić. I nie pokazuj się u mnie. - Sten wstał i uszczypnął Chetwynda
w policzek. - Uwierz, tak jest bezpieczniej. Nie lubię odwiedzać kumpli w kostnicy.
St. Clair starannie rozłożyła wygniecione zapisy gier na biurku. Siedząca na sofie młoda
kobieta załkała konwulsyjnie.
- Uspokój się - powiedziała St. Clair, podeszła do barku i nalała leczniczą dawkę. Poczekała,
aż dziewczyna wypije.
- Już lepiej?
Mayd przytaknęła.
- No to spójrzmy teraz z mojego punktu widzenia - zaczęła gospodyni. - Nie wiedziałaś, co
robisz. Rozumiem. W młodości sama borykałam się z podobnymi kłopotami - wyznała szczerze,
choć tak naprawdę była ledwie trzy lub cztery lata starsza od May. Jednak scenariusz wymagał
podobnej kwestii. - I teraz nie masz jak zapłacić. Gdy poprosisz rodzinę o pieniądze, wyrzucą cię z
domu. Twój ojciec sprawia wrażenie mało wyrozumiałego. Co powinnam zrobić? Pewnie
podkręcić wąsa i zasugerować, że taka młoda i atrakcyjna dziewczyna mogłaby zainteresować
niektórych starszych gości. A może zaproponować kradzież klejnotów rodowych? Nie,
wykluczone. Mam! Kazałabym ci zdradzić wszystkie tajemnice rodziny. To się nazywa szantaż.
Ale cóż, jestem lojalną obywatelką państwa Tahnu i podobne dzieciniady mnie nie bawią. Wiesz,
Mayd, nie jesteś dla mnie osobą zupełnie obcą. Uważam cię za swoją przyjaciółkę. Twoją
obecność w kasynie uznałam za zaszczyt. Niezależnie od faktu, że do pewnego momentu sprzyjało
ci szczęście. Ale... - St. Clair zgarnęła zapisy w jeden stos. - To jest interes. I prawdę mówiąc,
zupełnie nie wiem, co zrobić. Owszem, mogę podrzeć te rejestry... - urwała, a Mayd spojrzała na
nią z nadzieją. - Ale wtedy musiałabym zakazać ci wstępu do klubu. Co gorsza, byłabym zmuszona
także wspomnieć o tobie na zebraniu Komórki Bezpieczeństwa Właścicieli Kasyn. Tak przewiduje
porozumienie. A to oznacza powszechny ostracyzm w całym establishmencie Heath. - St. Clair
udała głębokie zamyślenie. - Poczekaj. Wpadłam na pewien pomysł. Obie jesteśmy hazardzistkami.
Kochamy ryzyko.
Kobieta spłonęła rumieńcem. Ze wszystkich sił próbowała zapomnieć, jak przyłapano ją na
podkładaniu szachrajskiego kompletu kości.
- Kompania twego ojca dostarcza na rynek rzadkie metale - ciągnęła St. Clair. - Rozglądam się
ostatnio za dobrymi inwestycjami. Może nieco naświetliłabyś mi stan interesów taty. Żadnych
szczegółów, tylko takie dane, które przydają się inwestorom. No i ciekawostki, bo te też są ważne.
Na przykład, ile towaru przecieka na lewo. I gdzie?
Mayd spojrzała na St. Clair z uśmiechem.
- Nie da rady, Michele - jęknęła. - Nie znam się na interesach. Chcesz wiedzieć, gdzie znikają
te metale. Nie potrafię powiedzieć. Słyszałam tylko, jak ojciec narzekał, że musi jechać do jakiegoś
miejsca, które nazywa się Aira. Airabus. Mówił, że tam jest paskudnie i zimno, a szlachetnie
urodzony nie zasłużył na takie traktowanie. Rozumiesz? Chciałabym się odwdzięczyć, ale po
prostu nic nie wiem.
Erebus. Znaczy, że to tam mieszczą się tajne stocznie Tahnijczyków. Z dawna podejrzewano
istnienie tych placówek. Dla imperatora taka informacja jest na wagę rocznych wpływów.
- Trudno - oznajmiła St. Clair. - Spróbowałyśmy. A teraz posłuchaj. Zatrzymam te zapisy i
otworzę ci kredyt na, powiedzmy, jeszcze dziesięć tysięcy. Los na pewno się odmieni, może
następnym razem to ja poproszę cię o przysługę. Niech to będzie umowa między nami dwiema. I
jeszcze jedno. Rada jak dla siostry. Przestań podwajać stawkę, gdy przegrywasz. Wstrzymaj się z
tym do chwili, gdy sprzyja ci los, a wtedy zajdziesz daleko.
Mayd ucieszyła się, jakby Michele przekazała jej sześć zagubionych w pomroce dziejów (lub
jeszcze na górze Synaj) przykazań. St. Clair musiała zaś sporo się jeszcze natrudzić, aby klientka
zapomniała o dobrych radach oraz wszelkiej ostrożności i jak najszybciej przegrała dodatkowe
dziesięć kawałków.
Sprawa wyglądała aż za pięknie.
- Takich cudów nie ma - mruczał sobie Kilgour, wyłażąc spod ślizgacza i kierując kroki do
parku. Po paru kwadransach spędzonych pod pojazdem wiedział już, czemu maszynę porzucono -
resztki oleju z cieknącego jak sito układu hydraulicznego paskudnie poplamiły mu ubranie.
Chociaż z drugiej strony, miał szczęście.
Jeden z agentów, bardzo zaufany (przynajmniej taki był dwanaście minut wcześniej), spytał
Kilgoura, czy interesuje go kontakt z pośledniejszym urzędnikiem z działu płac marynarki. To
nieszczęśliwy człowiek, wyjaśnił agent, bo został pominięty przy awansach. Za twardą imperialną
walutę chętnie dostarczy listę poborów dowolnej jednostki.
Spotkanie umawiano już dwakroć i dwakroć odwoływano, najpewniej z powodu rozwijającej
się paranoi owego urzędnika. Cóż, do trzech razy sztuka.
Mieli przyjść do pewnego parku, który Alexowi kojarzył się raczej z pustym placem
apelowym na minutę przed capstrzykiem. Szczegóły transakcji były w zasadzie uzgodnione - spora
kwota w zamian za listę płac personelu pomocniczego Rady Tahnu.
Biurokrata zastrzegł, że jeśli w parku zoczy kogoś podejrzanego, to zniknie i nici z rozmowy.
Aż za ładnie.
Kilgour przyszedł kilka godzin wcześniej, aby sprawdzić park oraz pobliskie budynki. Co
ciekawe, okoliczni mieszkańcy jak jeden mąż uwielbiali telewizję. Wszyscy mieli na dachach nowe
anteny satelitarne.
Potem Alex wynajął miejscowego alkoholika. Kupił mu dwie butelki taniego sikacza i obiecał
następne dwie, jeśli gość wypije je na ławce w parku.
Na koniec wpełzł po ślizgacz i czekał.
Godzinę przed umówionym spotkaniem na przyległych uliczkach zaparkowało kilka
pojazdów. Nie miały anten ani innych dodatków, ale za to dysponowały potężnymi generatorami
McLeana.
Właśnie.
Kilgour chciał poczekać, aż urzędnik się pojawi, i odebrać listę w chwili, gdy wszystkie asy
kontrwywiadu rzucą się na bogu ducha winnego pijaczka.
Ale wyszło inaczej i zupełnie nieefektownie. Ostatecznie Kilgour dosłownie wyśliznął się
spod pojazdu i cichcem zniknął za rogiem.
- Dobra robota, chłopaki, ale gdzie wam do Oskara - mruknął pod nosem zasłyszane kiedyś
stwierdzenie i zastanawiając się, kim właściwie był ów Oskar (albo Oscar, może Egon), ruszył do
klubu “K’ton”. Chyba mają tam jakąś pralnię.
Kapitan Lo Prek trafił przed oblicze lorda Wichmana dopiero przy trzeciej próbie.
Za pierwszym razem potężnie wystraszył dostojnika. Gdy adiutant lorda przekazał swemu
panu, że pewien oficer wywiadu prosi o audiencję, Wichman zbladł. Chociaż wręcz karykaturalnie
uczciwy, słyszał różne rzeczy o wywiadzie i w większość z nich wierzył. A mawiano, że te typy na
żądanie potrafią oskarżyć nawet własną matkę i kości zmusić do zeznań.
Jednak skoro kapitan najpierw wystosował list z prośbą o spotkanie, to zapewne nie
reprezentował wywiadu.
Petycję odrzucono.
Otrzymawszy drugie podanie, Wichman kazał sekretarzowi sprawdzić akta natręta.
Z danych wynikało, że Lo Prek jest zdolnym i szanowanym oficerem. Ale to za mało, by
marnować czas na rozmowę ze szpiegiem.
Za trzecim razem kapitanowi dopisało szczęście. Wichman nudził się akurat i nie miał ochoty
przeglądać raportów przemysłowych. I tak meldowały o samych trudnościach, chwilowych
oczywiście.
Lo Prek, choć monotematyczny maniak, wiedział, jak przedstawić swoją sprawę.
Wichman słuchał go z rosnącym zainteresowaniem.
Kapitan był przekonany, że pewien człowiek, niegdyś jeniec w obozie Pasteura szwendał się
po Heath. Już wcześniej popełnił wiele wykroczeń kryminalnych. A nawet gorzej.
Cóż, prawdopodobne...
A obecnie, tenże Sten szalał w podziemiu przestępczym. I znów uderzy. Już teraz Lo Prek
mógł powiązać z jego osobą wiele aktów sabotażu, przypadków szpiegostwa i ogólne podkręcanie
antywojennych nastrój ów.
Wichman przejrzał dostarczoną przez kapitana dyskietkę. Oficer zgromadził naprawdę sporo
danych, a wszystko nieoficjalnymi kanałami.
Niesamowite i fascynujące.
Wichman podjął decyzję. Lo Prek działa pod wpływem obsesji, bo ten imperialny zbrodniarz,
najpewniej albo nigdy nie istniał, albo od dawna gnije w jakimś rowie. Ale dobrze jest mieć pod
ręką osobę tak skłonną do poświęceń i dociekliwą. Kto wie, co jeszcze ten maniak znajdzie i na co
się może przydać. Imperator (przeklęty do n-tej potęgi) obstawiał się podobnymi ludźmi i nieźle na
tym wychodził.
Wichman spojrzał na ekran, po czym uśmiechnął się do gościa.
- Myślę, że mam dla pana zajęcie, kapitanie.
Rozdział trzydziesty dziewiąty
Niszczyciele admirała Masona uderzyły na planetę jednocześnie. Celem ataku był ojczysty
świat Tahnijczyków, czyli Heath. Nosy statków błyskawicznie rogrzały się od tarcia
atmosferycznego. Dopiero wtedy armia poczuła się zaalarmowana.
Obrona powietrzna od lat ćwiczyła głównie parady i polerowanie baterii, przez co niewiele
pamiętała z ostrego strzelania. Najpierw stracono sporo minut, szukając oficerów znających kody
uzbrajania pocisków.
Członkowie obrony cywilnej rzucili się do szuflad i komódek w poszukiwaniu opasek oraz
stalowych hełmów. Potem zaczęli kartkować instrukcje, by się dowiedzieć, jakie właściwie
powinni wypełniać obowiązki.
Tysiące kanałów radia i telewizji przerwało audycje, aby nadać grzmiący sygnał alarmu
inwazyjnego. Robotnicy w panice pobiegli do schronów. Tych samych, z których od lat żartowali i
na które klęli, gdy policjant wlepiał mandat za brak subordynacji podczas ćwiczebnych alarmów.
Trzy stacjonujące wokół stolicy dywizjony myśliwców przechwytujących potrzebowały aż
kwadransa, by poderwać pary dyżurne. Cóż, na co dzień wystawiali jedynie eskortę honorową dla
statków prominentów.
W chwili wystrzelenia przez Tahnijczyków pierwszych rakiet oraz pocisków, niszczyciele
znajdowały się już poza atmosferą. Dawno włączyły główny napęd AM2 i umykały na pełnej
mocy.
Rajd został zaplanowany bardzo starannie. Z założenia miała to być impreza jednorazowa.
Niszczyciele Masona otrzymały wszystkie sprawdzone nowinki (nawigacja, uzbrojenie,
maskowanie) oraz dodatkowe zapasy prowiantu i materiałów pędnych. Dwa tygodnie przekradały
się przez obszar imperium Tahnu. W razie czego korzystały z rozszyfrowanych po Durerze kodów
łączności wroga.
Wieczny Imperator liczył na dwie rzeczy.
Po pierwsze, że flagowy niszczyciel Masona, “Burkę”, wystrzeli przemyślnie spreparowany,
monstrualny pocisk.
Pocisk poleciał zgodnie z planem.
Z wyglądu przypominał igłę z dodatkowym zestawem stateczników na dziobie oraz zwykłymi
płaszczyznami na ogonie. Zespół napędowy (AM2) pochodził z seryjnej rakiety statek-statek typu
Kali. Głowicę stanowił ładunek wielu ton klasycznego materiału wybuchowego. Osłonę głowicy
wzmocniono grubym płaszczem z “imperium X”.
Sześć niezależnych systemów nawigacyjnych, opartych na różnych zasadach działania,
zapewniało pociskowi sto procent celności.
I nie chybił. Wyrżnął dokładnie w sufit sali posiedzeń Rady Tahnu. I zniknął, jakby nigdy nic.
Spokój.
Komendant pałacowej straży pozbierał się z podłogi, gdzie cisnął go wstrząs. Doszedł nieco
do siebie i posłał swojemu zastępcy uśmiech.
- Cholerni imperialni. Tyle hałasu, żeby...
Nie dokończył.
Pocisk wbił się prawie trzysta metrów poniżej poziomu gruntu. Dopiero tam głowica uległa
zmiażdżeniu i zapalnik zadziałał.
Potężna eksplozja wytworzyła całkiem sporą jaskinię.
Oryginalny projekt pocisku pochodził sprzed tysięcy lat. Wynalazek niejakiego Barnesa
Wallisa puszczono w niepamięć, gdy pojawiły się, aż nadto skuteczne ładunki nuklearne. Twórca
nazwał swe dzieło “bombą wywołującą trzęsienia ziemi”. Nieprecyzyjne, ale efektowne określenie.
Zadaniem pocisku było wniknąć w głębsze warstwy gleby i tam dopiero eksplodować. Tytułowa
“bomba” stanowiła właściwie kamuflaż.
Wszystko przebiegało zgodnie z założeniami. Strop sztucznej jaskini nie wytrzymał długo.
Pałac Rady Tahnu zniknął niczym w teatralnej zapadni.
Dumny symbol tahnijskiej władzy został zredukowany do dziury w ziemi otoczonej wałem
ruin.
Uderzenie nastąpiło we wczesnych godzinach porannych, ofiarą ataku zatem padło tylko kilku
dostojników, gównie zresztą niższej rangi. Niemniej szlag trafił system łączności oraz umieszczone
w piwnicach centrale i przekaźniki.
Imperator wcale nie pragnął zagłady członków Rady Tahnu. Wolał zachować ich przy życiu -
przerażonych i zmuszonych do wyjaśnienia obywatelom, jak mogło dojść do rzeczy niemożliwej.
Imperialni nie dość, że ośmielili się dokonać zamachu na Heath, to jeszcze atak się powiódł.
Władca wiedział też, że od tego momentu Rada będzie świadoma swej tymczasowości. Imperator
dowiódł, że może zabić lordów w każdej chwili i zdani są na jego kaprys.
Reszta niszczycieli miała inne zadanie, i to właśnie był drugi pomysł, z którym imperator
wiązał duże nadzieje.
Przelatując nad miastem, jednostki bojowe wystrzeliły tysiące małych pocisków.
Urządziły stolicy nalot dywanowy.
Owszem, imperator zapewniał Sullamorę, że nie pragnie wojny totalnej. Że brzydzi się
masakrą. Ale więcej prawdy zawierały słowa, wygłoszone podczas oficjalnego przemówienia pod
koniec pierwszego roku wojny. Władca obiecywał wówczas Tahnijczykom, że przyjdzie taki dzień,
gdy niebo zapłonie i zwali im się na głowy.
W sercu imperium Tahnu rozszalał się ognisty sztorm. Centrum miasta po prostu zniknęło
stopione, spopielone... Ci, przyłapani na ulicach, nie zostawili po sobie nawet cieni. Chodniki i
jezdnie płynęły jak rzeki. Nieszczęśnicy w schronach podusili się z braku zasysanego przez ogień
tlenu. Jedyne w okolicy jezioro, stawy, fontanny zagotowały się, po czym szybko wyschły. Burza
ogniowa spowodowała tornado. Słup dymu i płomieni sięgnął na kilka kilometrów wysoko. Obszar
całkowitego zniszczenia miał ponad kilometr średnicy. Zerwała się wichura gnająca z szybkością
ponad dwustu kilometrów na godzinę.
Kataklizm sparaliżował wszystkie służby. Ocalałe szpitale, oddziały straży pożarnej i obrony
cywilnej na niewiele się zdały.
Centrum miasta płonęło przez blisko tydzień.
Zginęło pół miliona ludzi.
Imperator mógł być zadowolony.
Rozdział czterdziesty
Pastour czuł się zbrukany. Dodatkowo wręcz kipiał z wściekłości. Właśnie wyszedł wraz ze
swoją obstawą ze schronu; z oddali dobiegało zawodzenie syren odwołujących kolejny fałszywy
alarm. W ciągu trzech dni od bombardowania ogłoszono ich przynajmniej tuzin. Za każdym razem
wszyscy musieli się kryć. Schron w ogrodzie był głęboki, dwadzieścia metrów pod murawą, ale
ciasny. Pastour miał już dość zabawy w małą myszkę, która zmyka przed drapieżnikiem.
Szczególnie poniżające były te chwile, gdy myszołów okazywał się zupełnie niewinnym
skowroneczkiem.
Pastour zatrzymał się tuż przed stalowymi drzwiami. Większość personelu od razu skierowała
się ku wygodnym pomieszczeniom tego piętrowego pudełka, które tu zwano domem. Pastour
wyrósł w zgiełku fabryk i wiele wycierpiał, nim zyskał obecną pozycję. Tym bardziej cenił sobie
prywatność. Dom zbudował wiele lat temu. Uważał, że nie należy tracić kontaktu z korzeniami i
specjalnie wybrał parcelę położoną blisko przemysłowych przedmieść Heath. Postąpił niezbyt po
tahnijsku, ale to zapewne zdecydowało o jego sukcesie.
Pamiętał jeszcze te czasy, gdy sam był najemną siłą, niewolnym człowiekiem w fabrycznym
kieracie. I wierzył, że potrafi dogadać się z robotnikami. Wszyscy konkurenci stosowali politykę
kija. Trudno, widać tak trzeba, uznawał. Ale jego kompanie pokazywały też marchewkę.
Robotnicy Pasteura mogli liczyć na względny szacunek. Tym najzdolniejszym i najciężej
pracującym oferowano nawet darmową opiekę medyczną. Nie z utopijnej miłości, ale z
wyrachowania. Tego samego, które skłoniło Pasteura do założenia obozu pracy w Koldyeze. Jego
fabryki nie przypominały robotniczego raju, warunki pracy były w nich z reguły barbarzyńskie.
Kapitaliści z Centralnego Świata wstydziliby się zarządzać czymś podobnym. W innych systemach
tak potraktowani robotnicy sami dawno wznieciliby rewolucję. Niemniej w przyszłości Pastour i
tak miał zostać osądzony jako “wyrozumiały”.
Dom zbudował właśnie tutaj, bo jak sam powiedział: “pragnę mieszkać między nimi”. Ale z
prywatności nie chciał i nie potrafił zrezygnować, zażądał zatem projektu budynku o czterech
nagich i pustych ścianach. Wykluczył jakiekolwiek kontakty z sąsiadami. Wewnętrzny dziedziniec
przemienił w park ze ścieżkami i fontannami. W centrum wznosiła się kopuła oranżerii.
Członkostwo w Radzie o mały włos pozbawiłoby go ogrodu. Minusem tych wszystkich
zaszczytów był stawiany radnym wymóg posiadania w rezydencji “małego schronienia, zdolnego
wytrzymać bliską eksplozję nuklearną”. Rządowi architekci od razu wskazali na dziedziniec.
Pastour już miał zrezygnować w uprzejmych słowach, gdy znalazł rozwiązanie. Wziął
własnego, zaufanego projektanta, zajrzał do banku, uszczuplił własne konto, po czym poruszył
szereg sznurków. Wydębił z armii laser wielkiej mocy oraz zestaw ciężkich podnośników.
Unoszenie całego ogrodu wraz z warstwą gleby trwało kilka miesięcy. Schron zbudowano pod
spodem; niewielki, Pastour nie zamierzał trwonić pieniędzy na głupstwa. Gdy prace ukończono
bezcenny ogród spoczął w dawnym miejscu, ślady robót usunięto.
Właściciel rozejrzał się z dumą. Owszem, zostało jeszcze kilka drobnych usterek, jak na
przykład mało wydajny system irygacyjny. Trzeba było korzystać z pomp odprowadzających wodę
do pobliskiego ścieku. Czasem trochę zatapiano przy tym ulicę, ale czyszczenie kanałów po
każdym obfitym deszczu nie kosztowało aż tak drogo.
Pastour zauważył salutującego szefa ochrony, który przystanął obok, gotów odeskortować
gospodarza na pokoje. Pastour odprawił go gestem dłoni. Ostatnie trzy dni strachu nie ułatwiły
możnowładcy życia. Wiedział, że strażnicy będą nalegać, aby czym prędzej wszedł do środka, a
sami przystąpią do szczegółowej kontroli domostwa, co zajmie im parę godzin. On znowu odmówi
i pośle ich do diabła, by zażyć nieco samotności w oranżerii. Celowo nie zainstalował tam żadnych
telefonów, dzięki czemu mógł spokojnie godzinami przesiadywać na malutkich wysepkach
słuchając tylko szumu pomp i brzęczenia specjalnych świetlówek.
Rzeczywiście, rozmowa ze strażnikami powtórzyła się jak co dnia i znów wygrał. Czym
prędzej schronił siew cieplarni.
Gdy już przekroczył próg oazy, gniew przeszedł mu jak ręką odjął, nawet zmarszczki na
twarzy jakby się wygładziły. Było ciszej niż zwykle. Wzruszył ramionami. Pewnie dlatego, że przy
dzisiejszej pogodzie maszyneria nie musi się tak wysilać. Te same bomby, które zabiły setki
tysięcy ludzi, przejściowo złagodziły też klimat znacznych połaci planety.
Przespacerował się wzdłuż szpaleru strączkowatych pnączy. Zerwał obumarłe liście, poprawił
zaczepy sieci nośnych i z przyjemnością zauważył, że mało zmieniło się tu od ostatniej jego
wizyty.
Skręcał właśnie na centralną wysepkę, gdy pojął, czego mu brakuje. Nie odgłosu pomp, ale
bzykania owadów sprowadzonych z daleka i za ciężkie pieniądze do zapylania kwiatków.
Chowały się skrzętnie zawsze, gdy wyczuły czyjąś obecność. Pastoura już znały i nie uważały
go za zagrożenie, w środku zatem musiał być ktoś jeszcze...
- Ostrożnie, pułkowniku - powiedział intruz. - Proszę nie czynić niczego bez głębokiego
namysłu.
Była to naprawdę dobra rada. Gdy Pastour dojrzał wreszcie Stena i jego broń wymierzoną
prosto w swój radcowski brzuch, w pierwszych odruchu zapragnął rzucić się na śmiałka i rozedrzeć
gębę o pomoc. Ale powstrzymał się. Groziło mu albo zabójstwo, albo porwanie. Rozmawia ze
mną, pomyślał, więc chyba chodzi o porwanie. A jeśli tak, to zaraz zaczną się negocjacje. Akurat w
dyplomatycznych rozmowach Pastour był naprawdę dobry. Ale musi wyglądać na spokojnego.
Sten pilnie obserwował gospodarza. Kiedy już widział, że tamten jest bliski podjęcia jedynej
słusznej decyzji, opuścił broń. Oparł się o ławkę i skinął na Pastoura, by przysiadł na sterczącej
obok żerdzi. Radny posłuchał. Jednocześnie zastanawiał się, jakim cudem nieproszony gość zdołał
przeniknąć przez wszystkie bariery straży i czujników. Potem dopiero dostrzegł odsuniętą kratę
przy wylocie półmetrowego kanału odpływowego.
- Zawsze uważałem, że ten schron to poroniony pomysł - wykrztusił i roześmiał się
mimowolnie.
Sten nie widział w tym nic śmiesznego, ale Pastour machnął ręką na wyjaśnienia. Zbyt wiele
do opowiadania.
- Jak zamierza pan mnie stąd wyprowadzić? - spytał. - Jestem za stary na takie zakamarki. -
Wskazał odpływ.
- Pan zostaje tutaj - odparł Sten.
Pastour zmarszczył brwi. Czyżby jednak zabójstwo? Maniakalny morderca, który uwielbia
bawić się z ofiarą? Nie, młody człowiek wyglądał na w pełni zrównoważonego.
- No to, czego pan chce?
- Porozmawiać. Tylko tyle. To pomysł mojego szefa.
Pastour spojrzał zdumiony. Szefa?
- Zna go pan pod mianem Wiecznego Imperatora. Proponuje układ. Zobaczymy zaraz, co uda
nam się osiągnąć.
Pastour zwątpił we własną znajomość ludzi. Może faktycznie szaleniec? I co z takim zrobić?
Wiedział, że absolutnie nie wolno mu wchodzić w obłąkaną grę intruza. Zanim zebrał słowa, gość
sięgnął do kieszeni i rzucił gospodarzowi coś pod stopy. Pastour podniósł, spojrzał i aż go
zatchnęło. Znak osobistej pieczęci imperatora! Nie musiał sprawdzać autentyczności.
Zatem mężczyzna jest dokładnie tym, za kogo się podaje: emisariuszem Wiecznego
Imperatora. Pytania napłynęły całym potokiem. Jedno narzucało się najsilniej. Czemu właśnie ja?
Pastour poczuł, jak wraca mu wściekłość. Czy ten cholernik uważa, że jestem zdrajcą? Aż tak nisko
mnie ceni?
- Mój szef chce tylko, aby był pan świadom jego intencji - wyjaśnił Sten. -1 tego, że myśli o
panu. Proszę uważać to jedynie za próbę podjęcia dialogu.
- A co niby takiego miałbym mu powiedzieć? - spytał lodowato Pastour.
- Chwilowo nic.
- Czy usiłowano nawiązać kontakt z kimś jeszcze? - Gospodarzowi chodziło o pozostałych
członków Rady.
- Z nikim, prócz pana.
Zapadła długa cisza. Sten jej nie mącił. Chciał, aby gniew narósł w Pasteurze. Im większy,
tym lepiej, bo tym znaczniejsze będzie późniejsze zmieszanie. W końcu zarzucił haczyk.
- Jak podobało się panu niedawne widowisko? Szef bardzo się starał.
Pastour skrzywił się na wspomnienie nalotu sprzed trzech dni. Sam uważał ten atak za znak
siły i zdecydowania imperatora. Obecność Stena w prywatnej oranżerii tylko potwierdzała domysł.
Niemniej...
- Jeśli imperator sądzi, że taka tchórzliwa napaść na niewinnych ludzi osłabi naszą...
- Zaczyna pan mówić jak polityk, pułkowniku - przerwał mu Sten. - Mam nadzieję, że nie
myśli pan w ten sposób. Bo jeśli tak, to może się pan przygotować na jeszcze większe ofiary.
- Nie odpowiedział pan na moje pierwsze pytanie - odpalił Pastour. - A raczej zbył je pan. Nie
lubię takiego traktowania. Raz jeszcze, czego się ode mnie oczekuje?
- Jeśli przypuszcza pan, że mój szef chce skłonić pana do zdrady, to mocno się pan myli. Jako
zdrajca byłby pan dlań bezużyteczny.
- A ile jestem wart obecnie?
- Nadejdzie taki dzień, gdy pojmiecie własną klęskę. Imperator pragnąłby mieć wówczas z
kim rozmawiać.
Pastour rozumiał, że Sten mówi o kapitulacji. Dziwne, ale podobna perspektywa jakoś
radnego nie wzburzyła. Aż się zaniepokoił. Co ze mnie za Tahnijczyk? Kapitulacja? Nie do
pomyślenia. Nie do przyjęcia. Chociaż...
- I co dalej? - spytał.
Sten wiedział już, że przynęta chwyciła.
- Niewiele więcej. Może tyle, że wszystko pójdzie dużo łatwiej i mniej krwi popłynie, jeśli
ktoś z waszego rządu jednak przetrwa. Imperator żywi nadzieję, że pan okaże się tym
szczęśliwcem.
Pastour przytaknął. Znał sztukę przetrwania lepiej niż ktokolwiek inny w Radzie.
- A zatem?
Sten zawahał się. Tego nie było w instrukcjach, ale niech tam. Zaryzykował.
- Koldyeze.
- Co z nim? - zdumiał się Pastour.
- Imperatora niepokoi los więźniów. - Sten kłamał, aż się kurzyło. - Niezależnie od
okoliczności jeńcy powinni być godnie traktowani. A ponieważ to pan poddał pomysł...
Pastour zaczynał chwytać. Słyszał, że imperator przywiązuje dziwnie wielką wagę do
szanowania praw niższych klas. Nawet jeńców wojennych. Czemu ta banda tchórzy miałaby
kogokolwiek obchodzić, tego akurat nie rozumiał. Ale ostatecznie, co go to będzie kosztować?
- Proszę przekazać imperatorowi, żeby już się nie martwił tą sprawą. Zrobię co w mojej mocy.
Ale niech wasz władca nie uznaje tych słów za rodzaj ustępstwa czy deklaracji, jakoby nasza
klęska...
Sten roześmiał się, unosząc dłoń w geście poddania. Pastour też nie opanował chichotu. Znów
wlazł w skórę polityka. Sten wyprostował się i skierował swe kroki do kanału.
- Tak po prostu mnie pan zostawia? - spytał Pastour. - Skąd pewność, że nie zawołam zaraz
straży?
- Stawka jest zbyt wysoka. Moje życie nie znaczy tu wiele - odparł krótko Sten, po czym
zniknął w rurze.
Pastour w lot pojął, że emisariusz miał rację. Nasunął nogą kratkę na miejsce i zajął się
ogrodem.
Rozdział czterdziesty pierwszy
Program historyczny późniejszych epok ukazywał drugi etap wojny imperium z
Tahnijczykami jako balet kolorowych strzałek. Czerwone (albo niebieskie czy jakiekolwiek inne)
znaki symbolizujące siły Tahnijczyków cofały się wdzięcznie przed napływem barw imperium. Na
podbitym polu zostawały tylko samotne punkciki ufortyfikowanych światów (takich jak Etan).
Odcięte od swoich, bezwolnie popadały w ruinę.
Przeciętny student mógł sądzić, że nawet obozowy dureń wiedział, o co chodziło w tej wojnie
i kto kogo bije.
Było wręcz przeciwnie.
Marynarze ładowali zaopatrzenie oraz amunicję, ruszali w nudny rejs i docierali do
wyznaczonych rozkazami punktów, gdzie bez większego strachu pozbywali się ładunku
tradycyjnie lub przez wyrzutnie.
Żołnierze ćwiczyli do siódmych potów, pełni niepokoju wchodzili na pokłady
transportowców, lądowali, gdzie im kazano, i atakowali. Zabiwszy wszystkich Tahnijczyków w
okolicy, wracali do bazy (starej lub nowej, którą trzeba było dopiero zbudować), znów ćwiczyli i ze
wszystkich sił starali się zapomnieć, że wyzwolić może ich tylko śmierć lub ciężkie obrażenia.
Albo zwycięstwo.
Dla nich jedynym prawdziwym triumfem było ujrzenie następnego poranka.
Szczęśliwie dopiero po dwudziestu latach specjaliści od statystyki obliczyli, że podczas tamtej
pamiętnej wojny przeciętny żołnierz miał szansę przetrwać żywy na pierwszej linii co najwyżej
trzydzieści dni.
Bardzo niewielu (co i dobrze) doświadczało tych trzydziestu dni po dwakroć.
Istniały wszakże wyjątki. Program o tym milczał, ale klęski też się trafiały.
Jedną z nich stało się lądowanie na Pel/e.
Stratedzy imperatora uznali system Pel/e za cel priorytetowy. Leżał dokładnie pośrodku
ramienia galaktyki i od dłuższego czasu wchodził w skład Tahnu. Nadawał się na budowę bazy
wypadowej do poszukiwań z dawna tropionych stoczni wroga.
Do ataku wybrano “szczęśliwą” Ósmą Dywizję Gwardii. Po dwóch tygodniach wstępnego
bombardowania marynarka stwierdziła, że opór Tahnijczyków został krwawo stłumiony. Ruszyły
desantowce. Pierwszą falę wróg zdziesiątkował w atmosferze. Drugą dopiero na dole.
Imperialni fachowcy pokpili sprawę jak rzadko. Założyli, że skoro państwo Tahnu jest
strukturą totalitarną, starczy zniszczyć lub odizolować co ważniejsze centra dowodzenia, a
żołnierze sami porzucą broń i pomyślą o samobójstwie. W najgorszym razie będą walczyć, ale
chaotycznie i nieskutecznie.
Zapomnieli o drobiazgu znanym jeszcze z przedwojennych statystyk. W tahnijskiej armii
kadra zawodowa stanowiła procent mniejszy niż w jakiejkolwiek formacji imperium. Miast
nadzorować, tresowano żołnierzy tak dokładnie, by sami się pilnowali. Aby w nagłej potrzebie
przegrupowali siły, wybrali nowych dowódców i uderzyli.
Podbój Pel/e miał trwać dwa miesiące. Nie planowano użycia innych jednostek prócz Ósmej
Gwardyjskiej. W rzeczywistości Tahnijczycy zaniechali oporu (czytaj: wyginęli do ostatniego)
dopiero po dwóch standardowych latach. Przez okoliczne planety przewinęło się łącznie osiem
dywizji. Ustanowiono nawet procedurę, zgodnie z którą każda nowo utworzona formacja spędzała
w systemie Pel/e jakiś czas na ostrym strzelaniu - taki ostateczny trenig przed rzuceniem na
pierwszą linię.
Ósma Gwardyjska praktycznie przestała istnieć. Do chwili wycofania z walk straciła
osiemdziesiąt trzy procent stanu. Dwóch generałów odesłano do cywila, sztandar oddano do
muzeum, ocalałych gwardzistów rozrzucono po innych jednostkach. Dywizję trzeba było
formować od nowa.
Ponura afera. Co gorsza, inwazji dokonano, zanim jeszcze St. Clair odkryła, że utajnione
stocznie mieszczą się w systemie Erebusa, ćwierć galaktyki od Pel/e.
Siedemdziesiąt pięć tysięcy żołnierzy imperialnych i milion dwieście pięćdziesiąt tysięcy
tachnijskich poległych w bitwie o pietruszkę.
Na Erebus uderzyło aż sześć zespołów operacyjnych pod dowództwem marszałka floty lana
Mahoneya.
Zwykle śmiano się z terminu “cele kluczowe”, czyli takie, których zniszczenie może z dnia na
dzień zakończyć wojnę. Używano go jako kpiny w chwilach, gdy flota żądała większych
przydziałów nie bacząc, że spełnienie jej żądań musiałoby zrujnować wszystkie inne służby.
Istniała też praktyka, że na takie cele (gdy już je wyróżniono) uderzano tylko raz i natychmiast
się o nich zapominało, w błogim przekonaniu, że na przykład nikt już nie wyprodukuje w danej
fabryce ani jednej śrubki więcej.
Dopiero po wojnie fachowcy obliczyli, że efektywność orbitalnych bombardowań nie była
wcale taka rewelacyjna. Nie tyle zniszczone, ile uszkodzone w różnym stopniu obiekty,
odbudowywano z wysiłkiem i byle fabryka zwykle osiągała po kilku miesiącach całkiem dobre
wyniki produkcyjne.
Erebus uznano za cel kluczowy.
Realistycznie myślący Mahoney podszedł do sprawy inaczej, niż czyniła to większość
zupaków.
System był wyśmienicie broniony. Tahnijczycy ściągnęli na Erebus wszystko, co tylko
pozostało po wcześniejszych potyczkach. Dobrali najtwardsze, sfanatyzowane załogi.
Mahoney ani przez moment nie wątpił w ich skłonność do poświęceń.
Pierwsze uderzenie przyniosło trzydzieści procent strat. Unicestwiono niszczyciele i
myśliwce, zaskoczone na lądowiskach Fundy, głównego świata systemu. Jeszcze więcej wraków
stygło w przestrzeni.
Mahoney ponowił szturm następnego dnia.
Dwadzieścia osiem procent strat.
Niektóre załogi zbuntowały się i zignorowały rozkaz ataku. Mahoney bez mrugnięcia okiem
posłał nieposłusznych pod sąd polowy. Szemrających pilotów zmienił na bardziej karnych.
Potem zamknął się w kabinie, poklął głośno, obmył twarz i posłał na śmierć kolejne tysiące
ludzi.
Po sześciu dniach nieustannego łomotania do bram Tahnijczycy zostali z gołymi rękami.
Marszałek imperialny floty rzucił do walki pancerniki, monitory oraz krążowniki.
Trzy jednostki liniowe i dwa potężne krążowniki zapłonęły miniaturowymi słońcami, ale
stocznie Erebusa wyglądały na zniszczone.
Mahoney kazał natychmiast powtórzyć uderzenie.
Pewien zgłaszający obiekcje admirał musiał pożegnać się ze stanowiskiem.
Atak nastąpił. Po nim przeprowadzono trzeci.
Światy Erebusa przypominały idealne miejsce pod parking. Parę setek buldożerów do
niwelacji terenu i otwieramy.
Na wszelki wypadek generał kazał zaorać powierzchnie planet bombami wodorowymi
wielkiej mocy. Naruszył przy okazji wszystkie możliwe konwencje wojenne.
Gdyby Tahnijczycy chcieli odbudować stocznie, to mieli szansę zaoszczędzić na lampach.
Robotnicy sami świeciliby w ciemności.
Pierwsza Gwardyjska (niegdyś dywizja Mahoney a, obecnie pod dowództwem generała
majora Galkina), lądowała jako pierwsza na Naha.
Na tym etapie wiedziano już dobrze, jak najlepiej walczyć z Tahnijczykami.
Nie strzelać do cywilów, dość mają własnych kłopotów. Odsyłać ich na tyły. Nie wierzyć w
brak pułapek. Prawdopodobnie wszystko jest zaminowane, począwszy od flagi na maszcie,
skończywszy na szkaradnej rzeźbie, otrzymanej w prezencie od lorda Fehrle.
Tahnijczycy mogą być wszędzie. W leju po bombie obok drogi. Przywiązani do konaru
drzewa. Schowani w cokole pomnika. Ukryci od czterech dni w spalonym czołgu. Czekający
cierpliwie na okazję do strzału do kogokolwiek: żołnierza, kobiety, duchownego, cywila. I w tym
jednym tylko dobrzy - w zabijaniu.
Naha padł ostatecznie, i to niezależnie od faktu, że pod koniec obroną dowodziła osobiście
lady Atago. Straty były dwukrotnie wyższe od przewidywanych, walka trwała trzykrotnie dłużej,
niż zakładał sztabowy grafik. A mimo to żołnierze uznali, że mieli wielkie szczęście, wykpiwszy
się z awantury tak szybko i tak tanim kosztem.
Imperium zyskało porządną bazę wypadową do ataku na samo serce państwa Tahnijczyków.
Nadchodziła pora wielkiego lania.
Rozdział czterdziesty drugi
Nawet biegły znawca dyplomacji Tahnijczyków mógłby wyciągnąć mylne wnioski ze
spotkania lorda Fehrle’ego i przywódców dwóch najważniejszych frakcji Rady, Wichmana oraz
Pasteura. Najciekawsze obserwacje dotyczyły nieobecności pewnych prominentów. Przede
wszystkim w przyciemnionym gabinecie Fehrle’ego brakowało lady Atago. Komentator orzekłby,
że musiało dojść do zmiany sojuszy i Atago wypadła z układu. Widać Fehrle uznał jej bohaterską
gwiazdę za przygasającą.
Tak oto rodzą się niezdrowe pogłoski. Ekspert byłby w błędzie. Fehrle pragnął zaprosić lady
Atago, ale zaniechał prób pomyślawszy o jej pozie “rycerza w białej zbroi”.
Swoimi propozycjami nijak nie chciał narażać tego czcigodnego wizerunku na szwank. Jeśli
mi się nie uda, to ona, nieskalana, przejmie brzemię, myślał. Zamierzał przedstawić plan obliczony
na korupcję i nielojalność jego własnych ludzi. Atago dostałaby szału, usłyszawszy coś takiego. Jej
prosty żołnierski umysł nie ogarniał podobnych niegodziwości.
Wichman mógł oponować, ale ostatecznie chyba ulegnie. Z Pastourem nie powinno być
kłopotów, to człowiek o wyjątkowo trzeźwym podejściu do życia.
Lord Fehrle sam podał gościom delikatne przekąski, sam wymieszał drinki. Wywiązała się
rozmowa. Zebrani mężczyźni zgodnie uznali, że świat jest pełen zdrajców, szpiegów i
przekazujących im wiadomości głupców. Dla dobra sprawy Fehrle przejaskrawił sytuację.
Jak należało oczekiwać, wstrząśnięty Wichman zażądał akcji lustracyjnej w wielkim stylu.
Trzeba usunąć chore tkanki ze zdrowego ciała narodu! Pastour natomiast siedział i milczał.
Dziwne. Na dodatek bladł z każdą chwilą. Czyżby Fehrle się przeliczył? Miast wesprzeć
gospodarza, Pastour zachował się jak lady Atago. Stanie murem za Wichmanem? Niech krew
popłynie? Gdyby tak miało być, Fehrle musiałby szybko zbyć temat (i udać, że nie było rozmowy)
lub sporządzić nowy plan.
Nie wiedział, że Pastour cierpi z powodu wyrzutów sumienia. Czyżby Fehrle go podejrzewał?
Czy strażnicy czekają już za drzwiami? Jeśli tak, to czemu gospodarz patrzy na mnie, jakby szukał
wsparcia? Pastour zrozumiał w końcu, co się szykuje. Pomóc? Niech to piekło pochłonie! Albo
urwie łeb, albo... Trudno, wyciągam nóż, wola boska i skrzypce...
- Przepraszam - powiedział wreszcie. - Ja też jestem zaniepokojony sytuacją, skoro wygląda
ona tak, jak ją przedstawiłeś. Może nadeszła pora na zdecydowane działanie, ale...
- Kontynuuj - sapnął Fehrle z nadzieją, że milczek wreszcie się otworzy.
- Ale... może wcześniej dałoby się zrobić niejaki użytek z niektórych spośród tych ludzi.
Wichman omal nie eksplodował. Zerwał się na równe nogi.
- Jak śmiesz...
- Cóż, niegłupi pomysł - mruknął Fehrle.
Wichman usiadł z impetem.
- I ty też? Och! No... ciekawa koncepcja. Całkiem. - Biedak nie mógł się przez chwilę
odnaleźć. - Jasna cholera! Najjaśniejsza! Co ja gadam?
Fehrle i Pastour wybuchnęli śmiechem. Wichman nie wytrzymał w końcu i też zachichotał.
Ponownie napełniwszy szkło, gospodarz wyłożył swój zamiar.
Rzeczywiście planował posłużyć się autorami przecieków, ale subtelnie. Tak finezyjnie, że
nawet imperator by mu przyklasnął. W rzeczy samej, strategia była żywcem wzorowana na
postępkach imperatora.
Fehrle zamierzył sobie wykorzystać fakt, iż siły imperialne targnęły się na pałac Rady. Na
samym początku wojny wszyscy zdumiewali się reakcją imperatora na atak wymierzony w jego
oficjalną siedzibę. Każdy dziennik pokazał wówczas, jak władca potrząsa pięścią i odgraża się
Tahnijczykom, że pomści tę zuchwałość. Niby pusty gest, a jednak... Wielu wahających się
sojuszników wróciło zaraz potem do obozu imperatora. Osobliwa propaganda zadziałała. Przybyło
statków, żołnierzy, a opinia publiczna przyklasnęła pokrzywdzonemu.
Fehrle proponował zrobić to samo, ale na większą skalę. Chciał ruszyć w objazd dwudziestu
dwóch systemów, spotkać się z miejscowymi przywódcami. I przemawiać, przemawiać. A przy
stosownej okazji zawsze wbijać szpilę imperatorowi.
Oto dumny i szlachetny Tahnijczyk desperacko walczący z wojennymi podżegaczami. Sam
jeden przeciwko imperium zła. Będzie przysięgał, że mimo wszystko poprowadzi do wiktorii. I tak
dalej na podobną nutę. Po cichu wykorzysta wszelkie środki, aby wzmocnić morale sojuszników.
Przekona ich, by okopali swe domy i walczyli do ostatniego tchnienia. Jeśli powiedzie się taki plan,
cena zwycięstwa okaże się zbyt wysoka dla imperatora.
Wichman był zachwycony. Pastour mruknął, akceptując zamysł. Pamiętał jednak i
bombardowanie stolicy, i niespodziewaną wizytę Stena. Jeśli imperator ma aż tak długie ręce...
- Obawiam się o twe życie, panie - stwierdził ostatecznie. - Czy zdołamy zachować rzecz w
tajemnicy? Wątpię. Co wówczas powstrzyma imperatora przed dokonaniem zamachu? Twoja
śmierć może spowodować znaczące reperkusje.
- Ależ ja chcę, by imperator się o wszystkim dowiedział - odparł Fehrle.
Wichman ponownie przestał rozumieć. Pastour zaś przejrzał podstęp. Fehrle zamierzał
przygotować dwa grafiki wizyt. Oficjalny i faktyczny.
Na pierwszą stację objazdu wybrano planetę Arbroath. Świat bez reszty lojalny wobec
Tahnijczyków. Paradne powitanie, bankiet, ordery. Dygnitarze padający przed Fehrle’em na
kolana. Cudowny obrazek propagandowy. I nieważne, że w rzeczywistości Arbroath stanowiło
zakątek zabity dechami, a jego mieszkańcy byli tak głupi i beznadziejnie posłuszni, że wystarczyło
zagnać ich do walki, a walczyli do upadłego.
Naprawdę jednak Fehrle wylądowałby na Cormathen. Pastour pochwalił trafny wybór. Świat
pełen urodzonych buntowników o duszach pradawnych Celtów. Do sojuszu przyłączyli się jedynie
dlatego, że dziko i bezrozumnie nienawidzili imperium. Po wojnie należało oczekiwać, że uderzana
Tahnijczyków (jeśli ci właśnie wygrają). Zresztą, po ostatnich niepowodzeniach na frontach już
teraz zaczynali się burzyć. Należało ich uspokoić. To będzie pierwszy dyplomatyczny sukces
Fehrle’ego.
Reszta agitacyjnej podróży miała wyglądać podobnie. Fałszywe pogłoski, a przy tym Fehrle
wyrastający w najmniej spodziewanych miejscach. I dokładający imperialistom, ile wlezie.
Pastour wraz z Wichmanem zadeklarowali entuzjastyczne poparcie. Poinstruują własnych
ludzi, zajmą się członkami innych frakcji. Rada zatwierdzi projekt Fehrle’ego przez aklamację.
Gdy przyszła pora złożenia gratulacji z okazji przyszłego sukcesu, Pastour przypomniał sobie
o Stenie. I o Koldyeze. Zaiste dziwne było żądanie młodego człowieka. Przemysłowiec pomyślał
jednak, że chyba wie, jak je spełnić. I pomnożyć wartość stawki do tysiąca procent.
Podczas pierwszego etapu wojny w ręce Tahnijczyków trafiło wiele milionów jeńców.
Rozmaitych. Głównie niekłopotliwych.
Wszelako znajdowali się wśród nich również ważni dyplomaci, politycy i wysocy rangą
oficerowie. Nawet pełni odrazy do jeńców Tahnijczycy czuli przed tymi ludźmi pewien respekt.
Bez przesady, ale jednak. Zawsze największym problemem było znalezienie odpowiednio
świadomych politycznie strażników, wiedzących, kogo i dlaczego nie należy bić. Ostatnio bardzo
ich brakowało, a uprzywilejowani jeńcy tkwili w obozach rozrzuconych na terenie całego świata
Tahnu.
Pastour chciał załatwić dwie sprawy naraz. Wziętych do niewoli ważniaków zgromadzi w
Koldyeze. Potem osobiście (czyli przez swoich ludzi) dopilnuje, aby byli jak najlepiej traktowani.
Wszystkie jajka w jednym koszyku. W razie negocjacji pokojowych jak znalazł. Idealna karta
przetargowa.
To ostatnie przemyślenie pozostanie oczywiście jego słodką tajemnicą. Jeśli pragnie zyskać
poparcie Fehrle’ego oraz Wichmana, musi odwołać się do ich krwiożerczości.
- Gdy zgromadzimy pojmanych dostojników w określonym miejscu - dowodził - starczy fuzja,
by upilnować całe towarzystwo.
- A jeśli imperator nam odmówi, wtedy ich pozabijamy! - wtrącił się Wichman. - To lubię!
Fehrle też znalazł dobre słowo.
Gdy jakiś czas później z lekka pijany Pastour wrócił do domu, nie potrafił znaleźć słów
uznania dla sprawności tahnijskiego systemu rządzenia. Kilka starannie dobranych słów, krótka
rozmowa z dala od sceny oraz świadków - i proszę! Punkty widzenia uzgodnione, nieporozumienia
zażegnane, poprawki uwzględnione... Przyszłość rasy pojaśniała. Poczuł się nagle wielkim patriotą.
Gdy następnego dnia obudził się trzeźwy, natychmiast zaczął działania w sprawie Koldyeze.
Rozdział czterdziesty trzeci
Tahnijczycy rozczarowywali Stena. Co to za imperium zła bez konspiracji i degrengolady?
Gdzie dysydenci? Policja namierzyła nielicznych wrogów systemu już wiele lat wcześniej, a
jedynym ich grzechem była sugestia, że Rada winna częściej używać słowa “proszę”. Kontrwywiad
walczył obecnie niemal wyłącznie z siewcami plotek oraz trywialnych dowcipów politycznych. I
jeszcze z tymi biedakami, którzy sarkali, że każe im się pracować dwa razy więcej za te same
pieniądze (i bez przerwy śniadaniowej).
Natura szpiega nie znosi jednak defetystycznej próżni, zatem Sten i Alex wzięli się do
produkcji zdrajców. Uznali, że najciekawiej będzie zacząć od kół wojskowych.
Potencjalny kandydat powinien:
1. Narzekać na przebieg wojny. Choćby do lustra, przy goleniu (admirał Whoosis z
krążownika “Sabac” kwalifikował się idealnie).
2. Cieszyć się powszechnym szacunkiem.
3. Być oficerem liniowym, który wąchał proch lub służył przed wojną na planecie, gdzie byli
też imperialni.
Wcale nie musiał to być fanatyczny wyznawca tezy, że misją dziejową Tahnijczyków jest
zabrać wszystkie dobra słabszym narodom. Sten wolał nawet unikać podobnych typów. Nie lubił
politycznych popaprańców. Inna rzecz, że specjalnie na nich nie trafiał.
Sporządziwszy listę kandydatów, wpakowali ją do komputera i dorysowali schemat całej
siatki szpiegowskiej. Pilnowali, aby nie umieszczać na kluczowych stanowiskach osób, których
brak mógłby wzmocnić potencjał wojenny wroga. Ofermy niech sobie żyją. Inni wręcz przeciwnie.
I tak oto trzeci zastępca głównego płatnika, zastępca szefa kontrwywiadu i dowódca ordynariatu
polowego otrzymali etykietki groźnych przywódców zbrojnego podziemia.
Gdy ukończyli preparowanie dokumentu, nadali go ku nie istniejącej bazie imperium.
Transmisja trwała króciutko, ale sygnał był wyraźny.
Większość nazwisk dostarczył Alex. Sten zajął się inną sprawą - propagandową wycieczką
Fehrle’ego. Pomysł wydawał się nawet sensowny, ale czemu wszyscy paplali o nim na okrągło?
Nawet Służba Bezpieczeństwa nagle dostała słowotoku.
Sten przesłał meldunek z planowaną trasą przewodniczącego Rady Tahnu. Wspomniał o
Arbroath, podał nawet jadłospis Fehrle’ego, rozkład bankietów, spotkań, uroczystości związanych
z przyznawaniem medalów. Wszystkie raporty opatrywał jednak nagłówkiem “Kat. 2”, czyli:
pogłoski pochodzące z zazwyczaj wiarygodnych źródeł. Brakło przekazów zaliczanych przez Stena
do kategorii pierwszej: prawdziwe.
Nagle pewnego popołudnia Chetwynd dał znać przez umyślnych, że pilnie pragnie pomówić
ze Stenem.
Umówili się na parę głębszych. To dla odprężenia. Chetwynd zagaił dyskusję pytaniem, czy
nie nadeszła właściwa pora, aby podnieść mu trochę stawkę. Przecież się stara. I czy nie powinien
być informowany o niektórych przyszłych posunięciach imperium? Mógłby wtedy dać z siebie
więcej. A co z nową ofensywą? Potem przeszedł do rzeczy.
- Jeden mój stary kumpel trafił na coś ciekawego. To dobry agent, prawie najlepszy.
- Czyli wprawny złodziej.
Chetwynd spojrzał na Stena z wyrzutem.
- Przestań być taki podejrzliwy. Nie złodziej tylko bojownik o wolność.
- Już się poprawiam. Dobry złodziej.
- Zeszłej nocy krążył wkoło portu, rejon 23YXL. Tam, gdzie są najlepiej strzeżone magazyny.
Szukał tematu. - Chetwynd zachichotał i popił. - Trafił na pewien magazyn. Strażnicy jak dęby.
Uznał, że to dziwne. Wlazł na dach i nagle się okazało, że za wywietrznikiem siedzi dwóch
gliniarzy po cywilnemu. Był blisko, ale go nie dorwali. Na dole zaś roiło się o tajniaków. Poznał
paru. Wszyscy z kontrwywiadu. Cholera jedna wie, co złożyli w tym magazynie, ale chyba warto
rzucić okiem.
Chetwynd poczekał na kolejny plik banknotów. Bez zobowiązań. Może ten szczur Chetwynda
naprawdę coś widział. Może nie. Raczej nie.
Alex omiótł magazyn spojrzeniem poprzez okulary z mnożnikiem i syknął przez zęby.
- Więcej ich matka nie miała? Nasypało jak pcheł na starym Szkocie.
Było co podziwiać. Obfitość dozorców to jedno. Ponadto z pół kilometra od magazynu
wylądował statek, rozpoznany przez Stena jako uzbrojony frachtowiec. Na pozór nic
nadzwyczajnego. Jednak środki bezpieczeństwa podjęte na płycie, aż się prosiły o chwilę refleksji.
Na specjalnie opróżnionym lądowisku pojawiły się trzy... nie, cztery kręgi żołnierzy. Brak
mundurów niczego nie zmieniał. Teren cały czas oświetlały wiązki szperaczy.
- Coś ładują - szepnął Kilgour, przekazując Stenowi lornetę. Ten przytaknął.
- Tyle mają z cywili, że nie łażą w nogę.
Naprawdę ciekawe. Wręcz fascynujące. Magazyn musiał kryć jakiś niebywale cenny towar,
który wymagał ręcznego ładowania, i to w środku nocy. Materiał jak raz dla Imperialnego
Wywiadu. Sten chętnie zajrzałby do pozbawionych oznaczeń pakunków. Obchodzono się z nimi
nad wyraz delikatnie.
Kilgour wyciągnął zza cholewy malutki komputerek i zaczął stukać coś na klawiszach. Sten
zamyślił się. Jakby tu przemknąć do środka? Cóż, dawny członek sekcji Modliszki potrafi nie takie
rzeczy...
Uda się? Chyba tylko w czapce niewidce. Może przez dach? Musielibyśmy wykazać się
większym sprytem, niż ten doliniarz Chetwynda. Mała szansa. Od spodu? Nie ma czasu na podkop.
Uwijają się jak w ukropie, do rana opróżnią magazyn. A może na chama? Wejść udając jakiegoś
inspektora? Wyższego przełożonego? Nie i nie. Wprawdzie dałoby się potem uciec, ale chyba
lepiej, aby nikt nie dowiedział się o naszej wizycie. Dołączyć się do ekipy załadunkowej?
Wykluczone. Zespoły po dziesięciu. Nawet Tahnijczycy potrafią liczyć na palcach.
- Chyba wiem, jak to zrobić, szefie - odezwał się Kilgour. - Sprawdziłem rozkład zmiany wart.
Nie są punktualni. Reflektory też nie obejmują całego terenu.
Sten spojrzał na zupełnie odkrytą przestrzeń między statkiem a budynkiem, pod którym się
schronili. Mało bohatersko przełknął ślinę.
- Szczegóły, panie Kilgour.
Alex drobiazgowo przedstawił plan działania i pięć minut później zakomenderował:
- Trzy, dwa, teraz! Ruszamy!
Pobiegli ku statkowi.
- Szesnaście, siedemnaście, padnij! Raz, dwa, trzy, cztery, pięć. Wstać! Dwadzieścia kroków.
Padnij!
Wtopili się w beton płyty. Snop światła przeszedł bokiem.
- Jedenaście, dwanaście, teraz! Trzy, cztery, pięć, sześć. Ani ruchu!
Cały taniec odbywał się przy wtórze ich ciężkiego dyszenia.
- Teraz do wspornika, szefie. Jakby co, udajemy osłony przeciwablacyjne. Albo krasnoludki.
Dwa, jeden, w drogę!
Sten przypadł do wielkiej i brudnej od smarów podpory statku. Niezbyt ufał swoim talentom
aktorskim.
- Właśnie - szepnął mu do ucha Alex. - Jeśli się nie mylę, to zaraz dotrzemy do celu. Strażnik
przy rampie stoi w taki sposób, że oświetla go reflektor. Nie dojrzy nas, jeśli nie będziemy tupać.
Na paluszkach, szefie!
- A jeżeli w środku jest drugi?
- Powiemy, że uciekliśmy z poprawczaka i uśmiechniemy się słodko. Trzy, dwa, już!
Uprawianie baletowego kroku na pochyłej rampie należało uznać za dość ciekawe
doświadczenie. Znaleźli się przy włazie. Kilgourowi dopisywało szczęście: pusto.
Sten pytająco rozłożył ręce. Co dalej? Kilgour wzruszył ramionami. Nagle dostrzegł na ścianie
tablicę z rozkazami dziennymi, zerwał ją czym prędzej i wskazał gdzieś ku centrum statku.
Wyszło lepiej, niż oczekiwali. Nikt z załogi nie miał ochoty podejmować dyskusji z
barczystym i ponurym typem przemierzającym korytarze z oficjalną, na oko, dokumentacją.
Zresztą, mało kogo spotkali, żaden szanujący się marynarz nie zwykł porzucać portowych uciech
przedwcześnie. Kto mógł, wracał na pokład dopiero po trzecim wezwaniu. Ciszę przerywało
jedynie pijackie pochrapywanie dobiegające zza drzwi paru kabin.
Sten zauważył, że na statku panował wyjątkowy porządek. Poza tym maszyna wyglądała na
właśnie odnowioną. Kapitan musiał być upiornym pedantem... albo oczekiwał jakiegoś ważnego
gościa.
Znaleźli drabinki wiodące do ładowni. Była w ponad połowie pełna. Nadzorujący żołnierzy
oficer beształ podkomendnych za brak wprawy w zabezpieczaniu ładunku. Zastępcy dzielnie
wtórowali przełożonemu.
Sten i Alex przemknęli się do sterty jeszcze nie umocowanych i nie zakrytych brezentem palet
z przodu pomieszczenia. Sten rozpoczął delikatne sondowanie.
Pierwsza skrzynia zawierała zastawę stołową. Kosztowny serwis ze znakiem Rady Tahnu.
Sten pomyślał chwilą i zerknął do kolejnego pakunku.
Szósta paleta wyjaśniła sprawę. Kryła ceremonialne szaty tkane z materiału, jakiego nie
oglądano w tych stronach od wielu lat. Na piersi widniał starannie wyszyty złotem i srebrem
wizerunek trzygłowego smoka. Kilgour aż oczy otworzył szeroko ze zdumienia i klasnął cicho.
Osłona skrzyni powędrowała na miejsce. Alex i Sten wrócili, skąd przyszli, odstawiając cały
balet w odwrotnej kolejności.
Żaden z nich zbytnio się nie znał na heraldyce, ale i tak obaj wiedzieli, kto ma trzygłowego
smoka w herbie. Oficjele z Cormarthen chwalili się tą swoją bestią przy każdej okazji i umieszczali
jej portret praktycznie na wszystkim. Nawet na papierze toaletowym, jak utrzymywali co bardziej
złośliwi kpiarze.
Sten słusznie podejrzewał podstęp. Fehrle wcale nie zmierzał na Arbroath. Szykował się do
objazdu zupełnie innej okolicy. Ktoś celowo rozsiewał fałszywe pogłoski. Może sam
zainteresowany. Sten pomyślał, że imperator chętnie pozna prawdziwy cel podróży lorda
Fehrle’ego.
Rozdział czterdziesty czwarty
Wieczny Imperator wykazał spore zainteresowanie.
Wpadł już na pewien pomysł, co zrobić z wojażami lorda Fehrle’ego, ale jeszcze nie
wymyślił, jak zrealizować tę koncepcję.
Bardzo brakowało mu Mahoneya. Gdyby Mick był wciąż szefem wywiadu, imperator miałby
kłopot z głowy. Ale obecny naczelny charakteryzował się wręcz nieprzyzwoitą prawomyślnością,
zbyt dużą jak na dobrego szpiega. Niestety. Imperator po raz kolejny przeklął się za pomysł z
awansowaniem Mahoneya.
Już sięgał po stregga, gdy zawahał się i zażądał szkockiej. Musiał pomyśleć.
Usunięcie innego władcy to nie taka prosta sprawa. Gdyby Henio Drugi osobiście udusił
Becketta i trzymał gębę na kłódkę, miast wciągać cały dwór w plotki, miałby o wiele lepszą prasę.
Nie, żeby jakikolwiek polityk uważał mordowanie konkurentów za moralnie naganne. Mało
kto jednak lubi przyjmować, że negocjator z drugiej strony stołu rokowań może nabrać zbyt
osobistego stosunku do całego przedsięwzięcia. Zgładzenie milionów zwykłych obywateli to jedno,
ale dokonać zamachu na przedstawiciela tej samej kasty? Klasy panów? Nie godzi się.
Po niejakim namyśle imperator zaczął pociągać stosowne sznurki. Operacja nie otrzymała
żadnego kryptonimu ani wzmianka o niej nie trafiła nawet do najbardziej tajnych akt.
Najpierw władca zażądał kompletnych danych eksploatacyjnych i bojowych, aktualnie
używanych przez tahnijskie służby pancerne. Profil osobowościowy Fehrle’ego sugerował, że gość
lubi podróżować wygodnie. Zawsze pierwszą klasą, na pokładach najnowszych ciężkich jednostek.
I nie obchodziło go, czy w tym czasie dany pancernik nie jest potrzebny gdzieś na froncie.
Meldunki wywiadu donosiły o trzech nowych superpancernikach Tahnijczyków. Jeden
właśnie uzbrajano, drugi przechodził próby przed włączeniem do służby, trzeci tkwił jeszcze w
stoczni, ale był bliski ukończenia.
Technikom z Korpusu Merkurego polecono przygotować detonator reagujący tylko na
pancerniki tej jednej klasy. Mieli na to zaledwie kilka dni, ponieważ Fehrle rozpoczynał już swoją
podróż.
Fachowcy imperatora potrafili i przywykli dokonywać pośledniejszych cudów na wczoraj.
Przygotowali szesnaście machin piekielnych. Zgodnie z zamówieniem były to nieduże ładunki z
zapalnikiem, zdolne zniszczyć nawet spory obiekt, na przykład pancernik wroga. Wystarczyło
detonować je przy samej burcie.
Liczba szesnaście nie miała znaczenia magicznego. Po prostu port kosmiczny w stolicy
Cormathen dysponował tylko szesnastoma pilotówkami.
Agenci z sekcji Modliszki wzięli szesnaście przesyłek i przeniknęli na planetę.
Dyskretnie umieścili ładunki na pokładach stateczków, po czym wycofali sienie zauważeni. I
pewni swego. Nie ciekawiło ich ani co właściwie robią, ani przeciwko komu i na kiedy. Jeśli
operacja się uda i tak dowiedzą się wszystkiego przy piwie. To nic, że dopiero po wojnie.
Całość “dokumentacji” zmieściła się na jednej dyskietce, która ostatecznie trafiła do rąk
własnych imperatora i została przez niego zmielona na proszek. Potem władca wysłał jeszcze
komputerowców Merkurego, by prześledzili obwody całego systemu i sprawdzili, czy nie została
gdzieś jakaś kopia, plik beckupowy, duch pliku czy inna zaraza.
Ostatecznie usatysfakcjonowany nalał sobie stregga i czekał.
Pancernik lorda Fehrle’ego, “Conemaugh”, wyłączył napqd AM2 i zbliżył się do Cormathen
na silnikach systemu Yukawy. Dowódca jednostki był dumny ze swych nawigatorów - wyznaczyli
oni miejsce wyjścia z podprzestrzeni z dokładnością do dziesięciu procent jednostki
astronomicznej. Zameldowano o sześciu statkach opuszczających atmosferę. Pilotówka i stosowna
eskorta.
Dowódca przekazał tę wiadomość lordowi, którzy wdziewał w kabinie ceremonialny strój z
herbem trzygłowego smoka.
Personel dyplomatyczny zajął się wymianą uprzejmości z dowódcą eskorty. Pilotówka od razu
podeszła do śluzy. Ładunek eksplodował w chwili cumowania.
Dynamitardzi z Korpusu Merkurego przewidywali, że bomba rozsadzi całą dziobową sekcją
pancernika. Jednak “Conemaugh” był jednostką nową, nie przeszedł jeszcze wszystkich prób.
Systemy awaryjnie nie działały jak należy, grodziom brakowało całkowitej szczelności. Podmuch
eksplozji dotarł aż do maszynowni.
Nastąpiła detonacja zapasów AM2.
Pancernik zniknął. Podobnie jak pilotówka, dwa najbliższe statki gospodarzy oraz sześć
tahnijskich jednostek eskorty.
Imperator udowodnił, że jest pamiętliwy. Dotrzymał obietnicy sprzed wielu lat.
Księga czwarta
ZANSHIN
Rozdział czterdziesty piąty
Zgodnym zdaniem wszystkich komentatorów sportowych imperium, mecz “Rangers versus
Blues” miał być wydarzeniem sezonu. Sto tysięcy widzów dawało z siebie wszystko, byle tylko
wcisnąć swe cielesne powłoki na widownie. Lovett Arena i ujrzeć, jak miejscowa drużyna
Rangersów bierze odwet na Bluesach, którzy przez ostatnie trzy lata niezmiennie odbierali
faworytom mistrzostwo grawbollu, czyli gry w piłką grawitacyjną. Dalsze dziesiątki miliardów
kibiców zasiadły przed ekranami. Podobno znalazł się. wśród nich nawet sam imperator.
Było na co popatrzeć. Na początku piątej i ostatniej rundy wynik wynosił pięćdziesiąt do
trzech. Dotychczasowe cztery godziny zmagań obfitowały w pojedynki. Jeszcze przed przerwą
rozgrywający czerwonomundurowych Rangersów, niejaki Naismith, cztery razy z rzędu wywalczył
sobie drogę między maskenami Bluesów i dotarł do punktowanej strefy. Przeciwnik natychmiast
wzmacniał blokadę szlaków lekkograwitacyjnych i spychał Rangersów na ich teren. Gra toczyła się
brutalnie, praktycznie wszyscy zawodnicy zaliczyli już pobyt na ławce kar.
Rabbaj, rozgrywający Bluesów, przejął piłkę. Pomocnicy pobiegli przodem, sondując słabe
miejsca w obronie Rangersów. Inni zablokowali wejście na szlaki własnej połowy i zza nich to
wybiegł Rabbaj! Przyuważył najbliższy masken z lewej, skoczył i już był na ścieżce. Zupełnie sam.
Nikt nie zagradzał mu drogi do czerwonej linii bramkowej Rangersów. Publiczność jęknęła.
Czyżby kolejna porażka? Rabbaj ruszył wielkimi susami po szlaku o obniżonej grawitacji...
Tanz Sullamora wyłączył dźwięk, przyciemnił wielkie okna wychodzące na boisko i pogroził
radnym palcem.
- Nadstawiam za was karku - powiedział ze złością. - Zgodnie głosowaliśmy za usunięciem
Volmera, ale to ja musiałem się nim zająć. Zaakceptowaliśmy plan. Wspaniale. I kto pakuje łeb w
paszczę lwa? Znowu stary Tanz. Wszystko na mojej głowie, nawet werbunek Chapelle’ego.
- Jesteśmy z tobą, przyjacielu - mruknęła Malperin. - Nie rozumiem, w czym problem. Jeśli ty
wpadniesz, wszyscy poniesiemy zbiorową odpowiedzialność. To chyba jasne?
- Oczywiście - westchnęła jedna z bliźniaczek Kraa. - Wspieramy cię z siostrą od początku.
Wszystko lub nic, to nasze motto.
Sullamora prychnął nerwowo. Siostry Kraa notorycznie kopały dołki pod sojusznikami.
Czasem nawet przepaście. Spojrzał z nadzieją na Kyesa, ale ten nie uczynił najmniejszego gestu
poparcia. Gładził dłonią rzeźbioną poręcz fotela i gapił się w ciemne okno. Jasne, wolałby oglądać
mecz. Sullamora zdławił gorycz i łyknął potężnie ze szklanki. Reszta towarzystwa siedziała cicho,
lustrując przeładowane ozdobami, barokowe wnętrze loży.
Jeden z bardziej ekscentrycznych przodków Lovetta zdudował zadaszony stadion, który do
dziś nie miał sobie równego na Centralnym Świecie. W ciągu paru dni można go było
przystosować do dowolnych imprez, od targów rolniczych począwszy, na wyścigu łodzi
motorowych skończywszy. Nawet z najtańszych miejsc roztaczał się wspaniały widok. Nieopodal
wznosiły się skromne apartamenty, dość obszerne, by gościć kilkuset “bliższych przyjaciół”
gospodarza. W teorii. Obecnie lokal zagracały całe tony obrazów, rzeźb i mebli, co gwarantowało
atak klaustrofobii u każdego człowieka, który współtworzył grono liczniejsze niż dwuosobowe.
Setki zdobiących ściany zwierzęcych łbów wywoływały dziwnie nerwową atmosferę. Po
kwadransie nawet najzagorzalszy pacyfista zaczynał się rozglądać za fuzją.
Może to właśnie dlatego Sullamora nie potrafił pohamować gniewu, powstałego na skutek
uzasadnionej frustracji. Sytuacja tak się ułożyła, że w razie wpadki on jeden zostanie chłopcem do
bicia. Pozostali spiskowcy byli czyści, żaden ślad nie prowadził nawet w pobliże całego
towarzystwa. Na dodatek Tanz miał świadomość, że to ich ostatnie spotkanie w pełnym gronie.
Mecz roku stanowił wystarczającą wymówkę. Potem zaczną się budzić podejrzenia.
Ciszę przerwał Kyes. Od razu przeszedł do sedna.
- Czego od nas oczekujesz, Tanz?
Sullamora podziękował mu skinieniem głowy i wyciągnął z kieszeni sześć kart z
niezniszczalnego plastiku. Rzucił je na stół jak krupier. Pięć dla gości, jedna dla niego. Kyes
pierwszy spojrzał w okienko czytnika. Słowa popłynęły przez ekran. Wszyscy ujrzeli to samo.
MY, CZŁONKOWIE OSOBISTEJ RADY IMPERATORA, PO DŁUGIM NAMYŚLE,
DOSZLIŚMY DO NIEUNIKNIONEJ KONKLUZJI, ŻE JEGO WYSOKOŚĆ NIE POTRAFI
ZAGWARANTOWAĆ GOSPODARCZEJ I POLITYCZNEJ STABILNOŚCI IMPERIUM. ABY
ZAŻEGNAĆ NIEBEZPIECZEŃSTWO, POSTANOWILIŚMY PODJĄĆ NASTĘPUJĄCE
KROKI...
Była to preambuła do decyzji o skrytobójstwie. Pod tekstem zostawiono miejsce na sześć
podpisów. Raz uczynione, nie mogły zostać wymazane. Wszyscy konspiratorzy staną się jednako
odpowiedzialni.
Przez dłuższą chwilę nikt się nie poruszył. Kyes znów był pierwszy. Uśmiechnął się i złożył
podpis. Reszta kolejno uczyniła to samo.
Tłum na zewnątrz ryknął radośnie. Pokonani Bluesi schodzili z pola w otoczeniu uzbrojonych
policjantów. Naismith płynął na ramionach kolegów z drużyny. Kibice wybiegli ze stadionu, by
fetować zwycięstwo pijaństwem, gwałtami, rabowaniem sklepów i ogólnymi rozbojami.
Honor planety został uratowany.
Rozdział czterdziesty szósty
- Jedno pytanie, sir - jęknął marszałek Mahoney. -1 jeszcze prośba.
- Słucham - powiedział Wieczny Imperator.
- Po pierwsze. Jakie jest oficjalne stanowisko imperium wobec tortur?
- Potępiamy. Nie dać się przyłapać na stosowaniu podobnych metod.
Mahoney przytaknął.
- Miałby pan coś przeciwko temu, gdybym nieco przysmażył tę łajdaczkę? Na wolnym ogniu.
Obiecuję, że nikt tego nie wykryje.
- Ciszej. A ja myślałem, że czeka ją świetlana przyszłość.
- Przyszłość! - parsknął Mahoney. - Proszę tylko posłuchać. - Spojrzał na ekran i głośno
przeczytał: - “Nagle uśmiech zniknął. Przypomniałam sobie, że oto jest największy wojownik
imperium, wódz wysyłający do walki miliony ludzi na pokładach tysięcy statków, niedościgniony
strateg. Wystarczy, że Tahnijczycy dowiedzą się o jego obecności na jakimś odcinku, a zaraz
tłumnie poddają się do niewoli”. Zaiste tłumnie - mruknął Mahoney. - W byle obozie trzech
wartowników przypada na jednego jeńca.
- Słusznie - zgodził się imperator. - A co tekstu, to chyba lepiej brzmiałoby “hordami”.
- Przygotowujemy wielką ofensywę - ciągnął Mahoney. - Przeciwko Światom Pogranicza.
Kiedyś przeszliśmy w tamtym rejonie piekło i to przykre wspomnienie. Obiecałem, że pewnego
dnia tam wrócę. Zamierzam właśnie dotrzymać słowa. Tahnijczycy cofają się na wszystkich
frontach i to powinno powalić ich na kolana. Walka będzie długa oraz krwawa. A przez ten jeden
tekst całą akcję diabli wezmą. Co za gówno. “Po spartańsku urządzona, ale funkcjonalna kwatera.
Czarująca żona. Poddani patrzą w wodza jak w obrazek, spijają każde słowo z jego ust”. Autorka
tego szajsu zasłużyła na rożen.
Por que? - spytał imperator.
Mahoney chciał coś warknąć, ale przymknął jadaczkę. Dobra, imperator wie swoje. Marszałek
imperialnej floty wstał, podszedł do stolika pod ścianą. Sięgnął po szkocką, ale rozmyślił się i nalał
stregga.
- Proszę bardzo, szefie - powiedział siadając. – Zemną jak z dzieckiem. Rozumiem, że nie
martwi pana ujawnienie przez nią szczegółów naszej najbliższej operacji. I mniejsza o to, że pewne
informacje docierają do mnie po raz pierwszy. Nigdy nie widziałem tej baby na oczy! I skąd ta
czarująca żona? - Mahoney pomyślał chwilę i zaklął. - Chyba nie zrobi mi pan tego, szefie?
- Oczywiście, że zrobię - stwierdził imperator. - Potrzeba nam bohaterskiego generała, a ty
nadajesz się, jak znalazł. Swoją drogą, jeśli uważasz ten tekst za kiepski, to chyba nie czytasz gazet.
Żołnierze cię uwielbiają, wiesz? Bo zawsze nosisz broń przy pasie. Poza tym jesteś “swój”. A gdy
byłeś młodym porucznikiem na odległej placówce i przez sześć miesięcy nie dostaliście
zaopatrzenia, bo się statek spóźnił, to z własnej kieszeni płaciłeś za wyżywienie podwładnych.
Godne podziwu, szczególnie że pochodzisz z ubogiej rodziny.
Ojciec Mahoneya, średni rangą oficer, dopiero pod koniec życia zrobił karierę jako urzędnik w
prywatnej megakorporacji.
- Pytam ponownie. Czemu ja?
- Może ze względu na piękne irlandzkie oczy. - Imperator wzruszył ramionami. - A może
dlatego, że chcę jeszcze bardziej rozdrażnić Tahnijczyków. Ruszamy, a raczej ty ruszasz na Światy
Pogranicza. Ściągamy z innych sektorów co tylko można. Statki, żołnierzy. Wyłącznie na użytek
tej jednej kampanii. I życzę sobie, aby Tahnijczycy o tym wiedzieli. Stracili większość floty,
wypadek lorda Fehrle’ego podkopał ich prestiż, ale wciąż wierzą w symbole. I ja dostarczę im,
czego pożądają. Wszystkie dzienniki powtarzają bez końca, jak ważne są dla nas Światy
Pogranicza. Dla nas i dla mnie osobiście. Ci imbecyle na pewno połkną przynętę.
Zakończywszy dłuższy wywód, imperator uznał, że musi przepłukać gardło.
- Mam robić za symbol?
- Właśnie. Gdybyś czytał coś więcej poza meldunkami operacyjnymi, wiedziałbyś, że
wzbogaciłem twój życiorys o fakty z życia przynajmniej trzech historycznych generałów. A będzie
jeszcze weselej. Bo widzisz, Mahoney, już niedługo wygramy wojnę. I pojawi się następny
problem: co zrobić ze światami tych cholernych Tahnijczyków. Rykor wpadła na pewien pomysł.
Podobno niektórzy ludzie największym szacunkiem darzą tych, którzy wcześniej zdrowo złoili im
skórę.
Mahoney potrząsnął głową.
- Nie rozumiem, jak to możliwe. Tata mówił zawsze, że tylko Anglicy i druciarze zarabiają na
klęskach. Nie mam pojęcia, kim byli jedni i drudzy.
- Zgoda. Ja też tego nie pojmuję, ale my nie jesteśmy Tahnijczykami. Światy Pogranicza -
Tahnijczycy rzucą tam wszystko, co tylko im jeszcze zostało. A ty zrobisz z nich bigos. Znajdziesz
siew dość dobrej sytuacji. Zrobimy z Naha główną bazę wypadową do ataku na światy Tahnu. W
razie czego stamtąd wyprowadzisz lewy sierpowy. I jeszcze jedno. Podejrzewam, że nieprzyjaciel
nauczył się nieco zasad konspiracji.
Mahoney spojrzał niedowierzająco.
- Pewna całkiem liczna grupa oficerów doszła do wniosku, że nie podoba im się przebieg
wojny. Możemy podziękować naszemu wspólnemu znajomemu, że w porę zdemaskował zdrajców.
Obaj pomyśleli o Stenie i skrzywili się kwaśno.
- Stworzył całą powieść i przesłał ją w parę miejsc, a teraz moi... pardon, tahnijscy najbardziej
zaufani agenci przekazują to wszystko w odcinkach z powrotem. Jako wiadomość absolutnie
wiarygodną. Na czym skończyliśmy? A, właśnie. Gdy wytępisz wroga w Światach Pogranicza,
otrzymasz nominację na dowódcę połączonych sił i zaatakujesz macierzyste planety Tahnijczyków.
Jednak nie planuj dłuższych wakacji po wojnie. Zostaniesz... powiedzmy... gubernatorem nadzorcą
ich zakichanego eksimperium. Na dziesięć lat. Może to starczy, by choć z grubsza upodobnili się
do ludzi.
Mahoney zadumał się. Potem wybuchnął śmiechem.
- No to kucharzymy, szefie. Musimy tylko jeszcze złapać królika.
- Dobrze mówisz - stwierdził imperator. - Tylko bądź taki miły i nie daj się zabić w tej bitwie.
Nie chciałbym zaczynać wszystkiego od początku.
Rozdział czterdziesty siódmy
Członkowie Wielkiej Rady Tahnu z wolna dochodzili do siebie. Starszy sekretarz kończył
układać nekrolog Fehrle’ego. Należało jeszcze tekst urzędowo zaaprobować i ogłosić.
Kolejnym krokiem miało być głosowanie w sprawie następcy przewoniczącego. Co stanie się
potem, tego nikt nie wiedział.
Umarł król, niech żyje król, pomyślał ironicznie Pastour.
Spojrzał na ściągnięte twarze pozostałych dwudziestu sześciu członków Rady. Wszyscy
udawali tajemniczych, ale Pastour znał już wynik. Wystarczyło policzyć. Wichman i jego frakcja
(dziewięć głosów) wesprze Atago. To oczywiste. Wichman kochał blichtr wojny, a dla tahnijskich
militarystów Atago była prawie bóstwem.
Druga, równa siłą frakcja, opowie się za którymś z trojga najczęściej wymienianych
kandydatów: Atago, Wichmanem lub Pasteurem. No i zostawała klika Pastoura, znów dziewięć
osób. Dziewięć głosów, którymi można pograć. Pastour wiedział, czego chce. Musiał tylko
przeczekać upiornie długie uroczystości żałobne.
Kilka nocy po śmierci Fehrle’ego, Sten ponownie dotarł do oranżerii. Nie wiadomo jak, bo na
pewno nie kanałem. Cień rzadkiego okazu drzewa zgęstniał nagle i już... wyskoczył diabeł z
pudełka. Pastour mało nie dostał szału. Jak na tahnijskiego patriotę przystało, wściekł się powodu
zamordowania Fehrle’ego.
- Niech pan zachowa zdrowy rozsądek, pułkowniku - ostrzegł go Sten. - Pański naród nie
potrzebuje głupiego przywódcy. A już nikomu nie zależy na martwym głupcu.
Pastour powściągnął gniew.
- Czego chcesz tym razem?
Sten uspokoił się i przysiadł jak poprzednio. Na pozór niedbale, ale Pastour pojął, że taka poza
zażegnywała ryzyko wynikłe z nie przemyślanych lub odruchowych gestów gospodarza.
- Po pierwsze, dużo dobrego słyszałem o Koldyeze. Pragnę więc podziękować...
Pastour wzruszył ramionami.
- Nie ma za co. I bez pana zrobiłbym podobnie. Starczy logicznie pomyśleć.
- Jeśli tak pan to widzi, w porządku. Niepokoiliśmy się o paru przyjaciół. Zależało nam, aby o
nich dbano. Zauważyłem jednak pewną innowacje.. W Koldyeze pojawiło się sporo nowych
twarzy. Znanych twarzy. Przypuszczam, że zamierza wykorzystać pan te osoby jako kartę
przetargową. To nie zadziała.
Pastour nawet nie próbował ukryć zdumienia.
- Sugeruje pan, że nawet gdy przystawię im broń do głowy, imperator nie pójdzie na żadne
ustępstwa?
- Tylko wzmocni pan jego upór - wyjaśnił Sten. - Proszę mi wierzyć. Mówię to na podstawie
wieloletniego osobistego doświadczenia. Na groźby imperator reaguje niezmiennie: krwawymi
represjami.
Pastour zrozumiał. Tahnijczycy postępowali identycznie. Może właśnie dlatego niegdyś
pomylili się w swoich ocenach imperatora. Rozpowszechniany wizerunek władcy opisywał
człowieka uprzejmego i serdecznego niczym kochany wujaszek, który z tajemniczych przyczyn
wcale nie wygląda na swoje lata. Obraz przemycał fałszywe treści. Imperator był bardziej tahnijski,
niż sami Tahnijczycy.
Pastour zastanowił się, jak okrutnej zemsty dokona imperator, jeśli jeńcy, szczególnie ci
najcenniejsi, doznają jakiegoś uszczerbku. Wiedział, co sam zrobiłby na miejscu władcy imperium.
Przywołał się do porządku. Sten patrzył na pułkownika tak przenikliwie, jakby czytał w jego
myślach.
- Ale to nie Koldyeze pana dziś sprowadza - rzucił w końcu gospodarz.
- Nie. Są ważniejsze sprawy.
Sten ześliznął się z oparcia ławki i ruszył ku wysepce. Po drodze zerkał na bujną roślinność,
tkwiącą korzeniami w hydroponicznych zbiornikach.
- Imperator martwi się o wasz los. Fehrle nie żyje. Kto przejmie władzę? Z kim przyjdzie nam
rozmawiać?
- Już wierzę w jego troskę - powiedział sarkastycznie Pastour. - Może łudzi się nadzieją, że
zamachamy bezradnie łapami. Jak na starych filmach. Wódz nie żyje i plemię traci serce do walki.
Wojna z głowy.
- Jeśli pan tak sądzi - stwierdził Sten - to naprawdę nie zna pan mojego szefa. Interesuje go
tylko jedno: ilu jego ludzi zdołacie jeszcze zabić, nim w końcu przyznacie się do klęski. Bo że
przegraliście, to chyba pan już zrozumiał?
Pytanie zaskoczyło Pastoura. Może dlatego, że sam je sobie od dawna zadawał. A teraz musiał
znaleźć odpowiedź. Zupełnie jakby zbierające się ostatnio w jego duszy czarne chmury zaszumiały
burzą. Klęska. Kapitulacja. Hańba i poniżenie. Niestety. Tak, przegrali. Już po wszystkim, ale
Pastour nie potrafił zdobyć się na jakąkolwiek żywą reakcję. Nie wykrztusił ani słowa, tylko skinął
głową.
- Najbardziej powinna was zatem obchodzić przyszłość światów Tahnu po kapitulacji -
powiedział Sten. - Szczytne poświęcenie na rzecz pokoju i tak dalej. Dyplomatyczny bełkot.
Szczerze mówiąc potrzebujecie prawdziwego przywódcy, który ułoży się z imperatorem i
jednocześnie, mimo wszystko, ocali honor narodu.
- I akurat ja zostałem przez was wyznaczony do odegrania tej wiekopomnej roli? Nic z tego.
Nie mam dość poparcia. Założywszy, że bym się zgodził, oczywiście.
- Oczywiście - przyznał Sten. Obaj wiedzieli, że to jedno słowo otworzyło drogę do
negocjacji.
- Imperator ma następujący plan. Jedyna osoba, której autorytetu nikt nie kwestionuje, to lady
Atago. Ale ona nie wygra, bo zbyt wielu radnych jej nie lubi. Pozostaje znaleźć jakiś kompromis.
Niech zarządza ciało zbiorowe. Powiedzmy, Atago razem z liderem którejś z frakcji. Na przykład z
panem.
- A trzecie wyjście? - spytał Pastour. Na taką propozycję mógłby przystać.
- Nie istnieje. Co prawda utworzenie ciała zbiorowego uważam za poroniony pomysł. Z
obawy przed klęską zazwyczaj nie robi ono niczego. Skończy się wojną domową i brakiem rządów.
- W tym się zgadzamy.
- Należy zatem wybrać lady Atago - powiedział Sten.
Pastour nie dowierzał własnym uszom. Sten na pewno miał rację, ale czemu imperator
chciałby sukcesu osoby, która spośród wszystkich Tahnijczyków najbardziej nienawidzi imperium?
Lady Atago zależało tylko na jednym... Nagle pojął. O to właśnie chodzi. Niby cnota, jednak z
punktu widzenia imperatora słabość.
Najpierw odizoluj gniazdo zarazy. Łatwiej je usuniesz. Atago niewątpliwie poprowadzi
Tahnijczyków do ostatniej bitwy. I przegra. A wtedy kto inny przejmie berło. Najpewniej Pastour.
- Twój szef musi zrozumieć, że nie jestem zdrajcą - zaznaczył pułkownik, dobijając targu. -
Proszę mu to uświadomić.
- Dobrze - obiecał Sten. - Odwrócił się i zaczął znikać w cieniach. Zanim jednak odszedł,
zadał jeszcze jedno pytanie: - Och, prawie bym zapomniał. Jak pańskie zdrowie?
- Wspaniale - odparł zdumiony Pastour.
- No cóż - mruknął wysłannik. - Na pańskim miejscu postarałbym się o jakieś paskudne
choróbsko. I zaraz po głosowaniu poszedłbym na zwolnienie lekarskie. Połączone z długim i
zasłużonym wypoczynkiem. Lepiej zejść z linii ognia.
Pastour zastanawiał się nad znaczeniem tych słów, gdy przybysz zniknął bezszelestnie.
Sekretarz skończył czytać i wezwał do wypełnienia porządku dnia. Atago i Wichman
uporczywie przyglądali się reszcie radnych, pewni że nie obejdzie się bez walki. Zakulisowe
rozmowy zawiodły. Szykowała się otwarta batalia. Pastour kazał swoim ludziom siedzieć cicho i
udawać neutralnych. Rozgłosił plotkę, że poprą silniejszego. Ale jak tu takiego wyróżnić?
Przegrana Atago wysunie do przodu jeszcze słabszych kandydatów.
Liczenie głosów zaczęto od strony Atago. Dalej siedziała grupa Pasteura. Wichman na końcu.
Pierwsze dziewięć głosów było na “tak”. To oczywiste. Sekretarz spojrzał na Pasteura.
- Wstrzymał się - oznajmił odruchowo. - Następny?
- Przepraszam - powiedział Pastour. - Ale jeszcze się nie wypowiedziałem.
Starszy pan cofnął zdumione spojrzenie.
- Jestem za - oświadczył pułkownik.
Jego słowa wstrząsnęły zebranymi. Wszyscy wiedzieli, co to znaczy. Rozległy się szmery
rozmów i prośby o zachowanie spokoju. Potem głosowanie odbyło się bardzo szybko.
Kandydatura lady Atago ostatecznie przeszła przez aklamację. Grożący Radzie kryzys został
zażegnany w sposób błyskawiczny i prosty. Wszystkim ulżyło. Zaraz zapomniano o Fehrle’em.
Radni sami sobie pogratulowali politycznej mądrości.
Mieli przywódcę. Akurat na czas, by znów stawić czoło wrogowi.
- Jedno pytanie, pani - odezwał się pewien członek Rady. - Imperialne serwisy informacyjne
są pełne opowieści o imperialnym marszałku lanie Mahoneyu. Przysiągł on powrócić do Światów
Pogranicza. Odzyskać Cavite. Jak zamierza sobie pani z nim poradzić? A może jeszcze za wcześnie
o tym mówić?
Atago podniosła się z fotela. Wodzostwo dodało jej powagi. Pomalowana na biało, mogłaby
stanąć jako swój własny pomnik. Albo zgoła monument bohaterów.
- Niech spróbuje - powiedziała. - Raz już go pokonałam. Pobiłam ze szczętem. Stracił Cavite i
Światy Pogranicza, a potem długo lizał rany. Chętnie dokończę dzieła.
Wszyscy zaklaskali. Tylko Pastour okazał wstrzemięźliwość. Uniósł palec. Atago spojrzała
nań prawie z nienawiścią. Nie pojmowała, czemu właściwie ją poparł, ale wiedziała, że to będzie
kosztować. Ile? Na pewno dużo. Potem opanowała się i uśmiechnęła.
- Tak, pułkowniku?
- Właściwie, dlaczego imperatorowi tak bardzo zależy na Światach Pogranicza? Strategicznie
nie są już chyba zbyt istotne? Czy to nie podstęp? Czy nie próbuje wciągnąć nas w pułapkę?
Wykrwawić?
- Pewnie próbuje najpierw rozdmuchać wagę sprawy, aby potem móc nagłośnić nawet małe
zwycięstwo - odparła przewodnicząca.
- Zatem, jeśli zareagujemy, czy nie spełnimy ich marzeń?
- Tylko wtedy, gdyby nas pokonali - powiedziała Atago. - A obiecuję, że do tego nie dojdzie.
Raz już tego dowiodłam. Pobijemy Wiecznego Imperatora jego własną bronią.
Lady Atago potwierdziła ostatecznie, że nie widzi haczyka. Dla niej liczył się tylko robak.
Pastour pojął zaś sens strategii obranej przez imperatora. Nadal jednak nie rozumiał, co miały do
rzeczy te pytania o zdrowie?
- Pora na dalsze punkty porządku obrad - oznajmiła Atago. - Oto pewna lista. Bardzo ważna.
Nasi agenci wykradli ją z imperialnych akt.
Radni spojrzeli na wydruk, którym lady Atago powiewała niczym sztandarem.
- Spis zawiera siedemdziesiąt dwa nazwiska tahnijskich zdrajców. Proszę o upoważnienie do
usunięcia nikczemników z naszych szeregów. To na początek. Potem będę domagać się
szczegółowego śledztwa. Kto wie, dokąd jeszcze nas zaprowadzi. Nieważne, jak wysoko usadzili
się ci faryzeusze. Nieważne...
Pastour zakaszlał na próbę.
Rozdział czterdziesty ósmy
Dla przeciętnego obywatela była to tylko obskurna cuchnąca speluna. Mieściła się przy
bocznej uliczce portowej dzielnicy Soward, w niegdyś mieszkalnej kamienicy, i cieszyła raczej złą
sławą. Za umiarkowaną cenę sprzedawano tu nawet ptomaine. Cios nożem między żebra dodawano
gratis.
Niektórzy lubili panującą w tej knajpie atmosferę. Personel nie wtrącał się do spraw gości,
chyba że zachodziła konieczność przyniesienia szmaty i starcia krwi. Narzut na kawę był mały, na
alkohole olbrzymi. Napoje wyskokowe oczywiście nie nosiły nawet śladu imperialnych akcyz.
Kto chciał, mógł tu przyjść i siedzieć pół dnia choćby nad jedną i tą samą filiżanką kawy.
Idealne miejsce do rozprowadzania narkotyków, omawiania szemranych interesów lub zbijania
bąków w towarzystwie.
Chapelle wybrał ten lokal z jednego jeszcze powodu.
Całymi godzinami wpatrywał siew ślepe, betonowe ściany budynku po przeciwnej stronie
ulicy. Ale niewiele widział. Słuchał głosów. Codziennie donosiły mu o kolejnych
niegodziwościach imperatora.
Ludzie Sullamory zamontowali podźwiękowe głośniki już kilka tygodni wcześniej. Tanz sam
pisał wszystkie teksty i trzeba przyznać, że były to fascynujące opowieści.
Kilka dni temu Chapelle zrozumiał, że musi coś zrobić. Odnotował, że z knajpy jest całkiem
blisko do siedziby instytucji zwanej Centrum Demokratycznej Edukacji.
Każda wojna, nawet najbardziej “sprawiedliwa”, jest komuś niemiła. Na przykład
prawdziwym pacyfistom, którzy okazują całkiem uzasadnioną niechęć wobec strzelania do
zupełnie nieznajomych ludzi. Jednak obok logicznie myślących osobników trafiają się także typy
mniej wyedukowane.
Imperator czynił wszelkie wysiłki, aby mu się agendy wywiadu nie znarowiły. Wiecznie
przypominał swoim tajniakom, że samo obrzucenie władcy wyzwiskami, w licznym towarzystwie
czy na dwuosobowym spotkaniu przy piwie, to jeszcze nie przestępstwo.
Miły i cywilizowany pogląd, jednak czas wojny nie sprzyjał praktykowaniu swobód
obywatelskich, a wolności wypowiedzi szczególnie. Obozy internowanych pękały w szwach od
dysydentów, których jedyną winą była mglista sugestia, że muchy narobiły na najjaśniejszego
pana.
Centrum Demokratycznej Edukacji wyznawało zaś prostą humanitarną filozofię: imperium
przesadziło w poskramianiu Tahnijczyków, więc należy skorzystać z pokojowych środków
perswazji. Przed wojną Centrum forsowało program zakładania (za imperialne pieniądze)
ośrodków na światach Tahnu. Oddani działacze, skądinąnd poczciwcy, wierzyli w uzdrawiającą
moc prawdy. Mieli nadzieję, że gdy Tahnijczykom pokaże się czarno na białym, jak nieludzki jest
ich porządek społeczny, wówczas zmiany nadejdą same. Dotacji nie przyznano, dzięki czemu
żaden z czcigodnych teoretyków nie skończył jako potrawka z misjonarza. Może i szkoda...
Tahnijczycy natomiast ucieszyli się co niemiara. Po pierwsze z samego istnienia Centrum; po
drugie dlatego, że działało wyłącznie w obrębie imperium. I zaraz wykorzystali je do swoich
celów.
Wszyscy aktywni agenci zostali już dawno zdemaskowani, jednak Centrum trwało nadal.
Imperator znosił to z zaciśniętymi zębami. Instytucja odgrywała niejaką rolę w działaniach
wywiadu, służyło też za lep na dysydentów. Wywiad nie miał pojęcia, że gdyby nie działania
agenturalne, Centrum zbankrutowałoby już rok temu z okładem. Ostatecznie nawet fasadowa
organizacja musiała płacić rachunki, a mało który z jej członków kwalifikował się na posadę
wyższą niż etat nocnego stróża. Do roboty politycznej nie nadawali się wcale.
Chapelle sam nie pamiętał, skąd dowiedział się o Centrum. W każdym razie od pewnego
czasu ta nazwa nie była mu obca. Za sprawą Sullamory, oczywiście.
Tanz z początku nie chciał, by Chapelle wstępował do organizacji. Ale skoro już się
zdecydował, to taki krok winien umożliwić rozpoczęcie czwartego etapu werbowania.
Problem w tym, że Chapelle okazał się nieco inteligentniejszy, niż Sullamora założył. Mimo
swej naiwności, młodzieniec zaczął podejrzewać, że agenci złego imperatora mogli jednak
zinfiltrować Centrum. Wchodząc tam, skaże się na zagładę. Imperator skorzysta z pretekstu.
Pojmanie, tortury i komora śmierci. Głosy podpowiadały, że taki właśnie los spotkał już miliony
niewygodnych ludzi.
Jednak Chapelle uznał, że nie ma wyboru. Musi zaryzykować.
Nagle ktoś przystanął przy jego stoliku. Wyrwany z zadumy chłopak nieco się wystraszył.
Wiedział wprawdzie, że nie ma się tu czego bać. Bywalcy lokalu dawno już ocenili, że ten typ nie
posiada niczego wartego kradzieży, na dodatek patrzył takjakoś dziwnie. Z wariatami lepiej nie
zaczynać.
Nowy gość nie pasował do otoczenia w stopniu jeszcze większym niż sam Chapelle. Starszy,
siwowłosy, dobrze ubrany i do tego trzeźwy. Czemu go jeszcze nie obrobiono? Dopiero wtedy
Chapelle dostrzegł imponujące muskuły i bliznę na karku. Nie, facet nie stanowił łatwej zdobyczy.
Spojrzał ostro na Chapelle’ego.
- A pan co tu robi? - spytał, a widząc tężejącą twarz młodzieńca, dodał szybko z uśmiechem: -
Muszę dziwnie tu wyglądać. Na dodatek mam pewien kłopot. - Nie pytając o pozwolenie przysiadł
się do stolika. - Zgubiłem się - powiedział i zachichotał głębokim basem. - Myślałem, że skoro
nigdy nie straciłem orientacji w terenie, to i w mieście sobie poradzę. Ale niestety. Generał
Suworow jestem.
Chapelle aż usta rozdziawił.
- Generał?
- Czterdzieści lat służby w Korpusie Pionierskim. Teraz na emeryturze. Taki ze mnie generał.
Pewnie zresztą po prostu zapomnieli mi odebrać stopień, gdy pozbawili mnie wszystkiego innego.
Tak czy inaczej, trafiłem na Centralny Świat. Chciałem sobie trochę połazić i zabłądziłem.
Szukałem kogoś, aby mi pomógł, ale te typy spod ciemnej gwiazdy wciąż prowadziły mnie w
jakieś ciemne uliczki. Pan wygląda inaczej.
Chapelle poczuł zakłopotanie.
- Byłbym wdzięczny, gdyby zechciał mi pan pokazać drogę do najbliższej stacji kolejki
pneumatycznej. Pragnąłbym wydostać się z tych slumsów.
Chapelle zgodził się z miłą chęcią.
Na stacji Suworow sprawdził rozkład jazdy i zaklął.
- Typowe. Całkiem typowe - mruknął, stwierdziwszy, że najbliższy pociąg w kierunku
dzielnicy, gdzie wynajął kwaterę, odchodzi dopiero za godzinę. - Biurokraci. Gdy trzeba ułożyć
bzdurny rozkład, to zapracują się po łokcie. Ale gdy mają wyciągnąć kogoś z zablokowanego
wagonu, to ich nie ma.
- Trudności wojenne.
- Wie pan, może nie powinienem mówić tego komuś zupełnie obcemu, ale według mnie to
idealny przykład bezrozumności naszego imperatora.
Chapelle przytaknął gorliwie.
- Chociaż dopiero w pionierskich sektorach widać, jak jest naprawdę. Tam nie obowiązują
żadne prawa, prócz tych, które każdy sam sobie ustanowi. Na Światach Pogranicza lepiej nie
mówić głośno podobnych rzeczy. Ja pewnie miałem szczęście. Zmusili mnie jedynie do przejścia
na emeryturę. I zarekwirowali farmę. Właśnie dlatego tu jestem. Sądziłem, że wskóram coś u tego
na samej górze. Ale gdzie tam. On myśli tylko o forsie, nawet duszę już przehandlował.
- Przykro mi. Ludzie są teraz tacy nieczuli.
Czekając na pociąg, generał w naturalnym odruchu postawił Chapelle’emu obiad w bardzo
drogiej restauracji i zdumiał się niebotycznie, usłyszawszy, że jego rozmówca jeszcze niedawno
pracował jako kontroler lotów.
- Na froncie trzeba robić różne rzeczy. Ale nigdy nie pojąłem, jak można być tak podłym. -
Umilkł na chwilę. - Proszę mi wybaczyć wścibstwo, ale co pan robił w tamtej spelunie? Nie musi
pan odpowiadać.
Chapelle wyjaśnił wszystko natychmiast.
Suworow sprawiał wrażenie wstrząśniętego do głębi.
- Tak to bywa. Czujesz się źle, bo nie masz butów, a tu napotykasz kogoś bez stóp i dopiero...
Naprawdę panu współczuję.
Zamówił następną butelkę wina.
Chapelle, który nawet w dobrych czasach stronił od alkoholu, tym razem z lekka się upił.
Suworow podobnie.
- Wiesz, Chapelle - powiedział przy deserze. - Jednego tylko w życiu żałuję. Że nie mam syna.
Nic po mnie nie zostanie. Ten cholerny imperator, przepraszam za wyrażenie, już o to zadba.
Gdy wypili jeszcze po lampce brandy, fundator poprosił o rachunek.
Już na ulicy Suworow spojrzał uważnie na Chapelle’ego i zaczął prosić o wybaczenie.
Przecież niecnie upił młodzieńca, a w tym stanie nie jest bezpiecznie łazić ulicami.
Chapelle może wstąpić do niego. W domu jest dość miejsca na całą drużynę.
Zgoda przyszła dość łatwo. Szczególnie z tym szumem w głowie i pełnym żołądkiem.
Podobnie było następnego dnia, gdy emerytowany generał zaproponował dłuższą gościnę.
- Potrzebuję przewodnika, by pokazał mi całą planetę. Poza tym, lubię z tobą rozmawiać,
synu. Szczególnie pouczające jest to, co mówisz o imperatorze. Wiele się dowiedziałem.
Sześć tygodni później Suworow dał Chapelle’emu w prezencie broń. Pokazał też, jak
obchodzić się z pistoletem i zaprowadził przyjaciela do uprzednio zamkniętej części piwnic, gdzie
urządzono strzelnicę.
Rozdział czterdziesty dziewiąty
Siedziba lady Atago prezentowała się równie prymitywnie jak umysł lokatorki. Meble
występowały rzadko i z założenia miały być niewygodne, boć życie to nie bajka, a dolegliwości
krzyża sprzyjają podejmowaniu szybkich decyzji. Adiutanci przychodzili całymi tłumami, składali
meldunki i nerwowo przysiadali w oczekiwaniu na polecenia. Nigdy nie czekali długo.
Siedziba główna służyła lady Atago jednocześnie za mieszkanie, ale jedynym osobistym
akcentem był stojący na biurku mały wyblakły portret. W ramkach tkwił faksowy wydruk
fizjonomii Wiecznego Imperatora. Zawsze w obliczu nieprzyjaciela... Lady Atago nie zdumiała się
zbytnio, usłyszawszy, że jej własny konterfekt niedawno zastąpił obraz lorda Fehrle’ego w
gabinecie naczelnego wroga.
Na przeciwległej ścianie z czarnego szkła malowała się ruchoma mapa spornych terenów.
Imperialne pozycje zaznaczono na czerwono, placówkom tahnijskim przydano barwę zieleni.
Turskusowe obszary zmalały ostatnio, nakłuwane czerwonymi strzałami. Te najświeższe uderzenia
mierzyły w Światy Pogranicza. Nawet Erebus, największa w dziejach ogólnosystemowa fabryka
zbrojeniowa, wpadł już w ręce imperium.
Militarny geniusz lady Atago zostałby doceniony niezależnie od epoki. Była świetna. Ale od
czasu śmierci lorda Fehrle’ego co dnia bezradnie stawała przed mapą. Rozpaczliwie szukała
sposobu, by odwrócić nieuniknione.
Nigdy nie słyszała o Napoleonie, ale bez mrugnięcia okiem zaaprobowałaby jego decyzję, by
wysłać trzydzieści pięć tysięcy żołnierzy do Egiptu, z dala od głównego teatru działań. I
skrzywiłaby się, poznawszy przebieg nieudanej awantury irlandzkiej. Uważała, że niepowodzenia
są zawsze skutkiem braku precyzji wykonawczej, a nie planowania. Dlatego, jak wielu znanych
wodzów, zanadto skupiała się na szczegółach. Wiedziała też, że jeśli chce wygrać, musi odzyskać
inicjatywę. A wygrać musiała. Choć raz i gdziekolwiek.
Jedynym miejscem, które dawało jakiekolwiek nadzieje, były Światy Pogranicza. Najbardziej
frustrował ją fakt, że trzeba czekać na pierwszy ruch imperatora. Dopiero wówczas mogła liczyć na
pokonanie nieprzyjaciela. A Tahnijczykom zawsze brakowało cierpliwości.
Zły stan ducha Atago pogłębiali jeszcze doradcy. Wiecznie czegoś chcieli, zawracali głowę
głupstwami czy iluzorycznymi problemami. Na przykład tego ranka finansiści mieli czelność
poruszyć temat pustej szkatuły rządowej i coraz śmielej napływających ze strony sojuszników (oraz
państw neutralnych) żądań zapłaty zaległych rachunków.
- Niech poczekają - warknęła Atago. - Nie słyszałam, by jakikolwiek imperialny bankier nękał
władcę. A ta wojna z pewnością kosztuje imperatora co najmniej sześć razy więcej niż nas.
- To co innego - odezwał się specjalista od liczydeł. - Imperator tradycyjnie jest wiarygodnym
dłużnikiem, my niestety nie. Poza tym on walczy za pieniądze pożyczone na trzy procent. Nasze
odsetki skoczyły ostatnio do pięćdziesięciu procent.
Lady Atago nie wiedziała, czy nakazać natychmiastową egzekucję zuchwalca, czy po prostu
siąść i zapłakać. Ale Tahnijczycy nie zalewają się łzami przy byle okazji. Żołnierska dusza Atago
cierpiała na wieść, że coś tak trywialnego jak pieniądze, może stanąć na drodze do zwycięstwa.
Wszelako doradcy stwierdzili, że nie wszystko jeszcze stracone.
Po bitwie o Światy Pogranicza (zakładając wygraną) powinno się udać wynegocjować lepsze
warunki obsługi zadłużenia, a może i nowe pożyczki. Kredyty znów popłyną wartką strugą. Na
razie jednak nie pozostaje nic innego, jak spieniężyć wszystko, co przedstawia sobą jakąkolwiek
wartość.
Znawcy operacji finansowych nie ośmielili się dodać, że Tahnijczycy nie mają już za bardzo
czego sprzedawać. Poborcy podatkowi zdążyli zerwać nawet boazerie i płyty ociepleniowe z
domów klasy średniej. Towar poszedł za grosze.
Lady Atago czuła się osaczona ze wszystkich stron. Nie mogąc walczyć, postanowiła więc
trochę posprzątać. Na pierwszy ogień poszło siedemdziesięciu dwóch zdrajców z przerażającej
listy. Bez mrugnięcia okiem wydała żandarmerii wojskowej stosowne polecenia.
Wraz z tymi podłymi kreaturami aresztowano osoby w jakikolwiek sposób z nimi powiązane.
Co gorsza, każdego dnia napływało więcej nazwisk. Lady Atago zrozumiała w końcu, że niektórzy
byli niewinni i trafili do więzień jedynie za sprawą czyjegoś złośliwego pomówienia,. Ale pojęła to
za późno. Musiała żyć ze świadomością popełnionego błędu i jedyne, co mogła zrobić, to zażądać
listy donosicieli. Żandermeria odwiedziła większość oszczerców w domach. Zwykle wczesnym
świtem. Cele wypełniły się podejrzanymi, sądy miały zajęcie, a frustracja lady Atago nieco
zmalała. Zawsze to jakaś ulga.
Pełna nowych sił, przywitała Wichmana w swoim gabinecie. Gdyby tylko dało się to pokazać
w telewizji, pomyślał gość. Piękna, zmysłowa i śmiertelnie niebezpieczna kobieta wódz.
Ucieleśnienie bohaterstwa. Ujrzeć ją, stanąć obok, znaczyło pojąć, że wszystkie trudności są tylko
chwilowe, a zwycięstwo niechybnie przypadnie sprawiedliwym.
Wichman zamierzał wesprzeć lady Atago w tropieniu nieprawomyślnych. Przybył zbrojny w
sporządzony przez Lo Preka raport o przestępczości i korupcji na Heath.
Lo Prek przestudiował tysiące akt policji oraz wywiadu, po czym niezbicie udowodnił, iż
Heath pławi się w zbrodni i dysydentctwie. Co więcej, odkrył związki łączące nawet pospolitych
przestępców z urzędnikami różnych szczebli. W znacznej części chodziło o niegroźne wystąpienia,
ale całość układała się w pewien wzór. Lo Prek wykazał jednoznacznie, że fala zbrodni na Heath
jest wynikiem knowań imperium.
Generalnie miał rację. Potrafił odgadnąć nawet, że za sprawą stoi niejaki Sten. Nie tylko
podżegacz, ale i przywódca miejscowych konspiratorów. W to akurat Wichman nie uwierzył i
zażądał usunięcia fragmentu raportu. Gdy Lo Prek przeszedł do streszczania swych odkryć,
Wichman z trudem powstrzymywał ironiczny uśmiech. Co za obsesja...
Z drugiej jednak strony, Lo Prek, chociaż opętany, potrafił niejedno. Zresztą, jeśli tropiąc cień
Stena doszedł po drodze do takich wyników, pozostawało tylko przyklasnąć. Widząc, jak lady
Atago przegląda wydruk z coraz większym entuzjazmem, Wichman pogratulował sobie w duchu
pomysłu zaprzęgnięcia Preka do roboty.
- Dokładnie tego nam trzeba - powiedziała. - Jestem pełna podziwu dla twego poświęcenia.
Gdyby jeszcze oni... Muszę przyznać, że niektórzy członkowie Rady mnie rozczarowują. Robią
tylko to, co absolutnie konieczne. Zero inicjatywy. Czasem odnoszę wrażenie, że czekają, aż sama
wygram tę wojnę. Weźmy takiego Pastoura. Urlop sobie zrobił. Wiem, że niedomaga, ale... No cóż
i tak powinniśmy być mu wdzięczni. Ten jego pomysł z Koldyeze sprawdza się jak rzadko. Nie
spodziewałam się, że z tchórzliwych jeńców wojennych można wycisnąć aż tyle potów. Z ostatnich
danych wynika, że znów pobili własny rekord wydajności.
Sporządzający raporty system komputerowy popełnił jednak spore pomyłki, a to za sprawą
“Złotego Robaka”. Pięknie wyglądające ciągi liczb kryły rzeczywistość zgoła odmienną. Ludzie
zatrudnieni w Koldyeze znacznie osłabiali potencjał obronny Tahnijczyków. Sytuacja jeszcze się
pogorszyła po sprowadzeniu do dawnej świątyni całej kompanii dygnitarzy.
Słysząc o Koldyeze, Wichman ściągnął brwi. Cóż z tego, że zarząd obozu potwierdzał
imponujące dane. To wszystko za mało. Wichman był pewien, że gdyby to on kontrolował katedrę,
znalazłby lepsze zastosowanie dla jeńców. Szczególnie dla tych najznamienitszych. Czasem śnił, że
oto marzenie się spełnia. Nigdy nie pamiętał szczegółów nocnych wędrówek wyobraźni, ale
wiedział, że odczuwał podczas nich przyjemność.
Lady Atago zaraz poprawiła mu humor.
- Czy mogłabym prosić cię o przysługę?
Wichman aż się żachnął, że zawsze, jak najbardziej, nie trzeba pytać...
- Chciałabym, abyś osobiście zajął się tą sprawą. Odpowiednie służby nie spisują się najlepiej.
Zbyt wiele rybek wymyka im się z sieci. Od dawna im już nie ufałam, a teraz widzę, że nie
bezpodstawnie. Może to coś więcej niż zwykłe lenistwo i niekompetencja.
Wichman nie wiedział, co powiedzieć. Dławiło go wzruszenie. Oto heroina narodowa, sama
lady Atago prosiła o przysługę. Bez mrugnięcia przyjął odpowiedzialne zadanie. Z wolna zaczynał
pojmować, jak wielka władza wpadła mu w ręce.
Już miał jej uniżenie podziękować, gdy Atago ożywiła się tknięta nową my ślą.
- Czegoś mi tu brakuje - oznajmiła wertując wydruk. - Wszystko jasno wyłożone, ale tekst
urywa się nagle, jakby zabrano parę kartek.
Lady Atago miała rację. Wichman usunął fragment mówiący o roli Stena. Teraz zaczerpnął
głęboko powietrza i przedstawił motywy swego działania. Opowiedział o Lo Preku tropiącym
zabójcę brata, zwrócił uwagę na niewzruszone przekonanie oficera o winie podejrzanego. Lady
Atago potakiwała. Lo Prek niewątpliwie był szalony, ale przecież każdy prawdziwy Tahnijczyk
zrozumie nawet tak obsesyjne pragnienie zemsty.
- Kim jest ten człowiek? - spytała w końcu, mając na myśli ofiarę prześladowań Lo Preka.
Wichman wyjaśnił.
Atago zmarszczyła brwi. Gdzieś już słyszała to imię...
- Sten? Czy to może być komandor Sten?
Wichman zdumiał się, skąd lady Atago zna rangę Stena, ale jedynie potwierdził. I nie
powiedział ani słowa więcej, bo nagle twarz heroiny pociemniała. Przywódczyni musiała chyba coś
sobie przypomnieć...
Forez pluł ogniem. Strzelał ze wszystkich luf, byle tylko powstrzymać “Swampscotta “. Lady
Atago wychyliła się zza admirała Deski, zdumiona, że nawała jeszcze nie zamieniła wrogiej
jednostki w martwy wrak. Cale płaty poszycia odlatywały w przestrzeń, obiekt już prawie nie
przypominał okrętu wojennego. Ale nadal odpowiadał ogniem. Ze zdawkowych, podsłuchanych
meldunków wynikało, że dowódcą statku był komandor Sten. Deska ze wszystkich sil próbował
dobić wroga, ale wciąż nie mógł tego uczynić.
Nagle usłyszała szydzący z niej głos.
- Już prawie cię mam, dzieweczko.
Nigdy się nie dowiedziała, że głos ten należał do zastępcy Stena, Alexa Kilgoura. Nagle
spomiędzy pogiętych blach “Swampscotta” wystrzeliły dwa pociski klasy Vydal. Forez zadygotał
od eksplozji. Ogromny ekran oderwał się od grodzi i runął prosto na admirała Deskę. Rozprute od
mostka do krocza ciało wpadło na lady Atago. Świat pogrążył się w mroku. Gdy po dłuższej chwili
odzyskała przytomność, odpędziła pielęgniarki i kazała wysłać na pokład “Smapscotta “drużynę
abordażową. Chciała poznać nazwiska całej załogi. Żywych i martwych.
Osobiście przejrzała dyski, aż trafiła na krążek Stena. Dla wszelkiej pewności otarła
powierzchnię do czysta z krwi. Tak, to ten.
- Zgadza się. Obłęd - powiedziała ostatecznie Wichmanowi. - Sten nie żyje. Sama go zabiłam.
- I nagle przypomniała sobie coś jeszcze. - Dwa razy.
- Słucham, pani?
- Dwa razy. Przecież uśmierciłam go już kiedyś przedtem. A potem wrócił. I znów go
zabiłam.
Wzdrygnęła się, jakby ujrzała ducha.
Zaraz też uprzejmie wyprosiła Wichmana. Wyszedł, wciąż partiotycznie roznamiętniony. Nie
pojmował tylko, co za demon tak niespodziewanie nawiedził lady Atago.
Rozdział pięćdziesiąty
Sten padł w jedyne w promieniu stu metrów zagłębienie. Szperacz z murów metodycznie
omiatał pustkowie. Sten odniósł wrażenie, że plama światła zawahała się przez chwilę, nim
przelotnie wydobyła z mroku jego skuloną postać. Zupełnie jakby to nie komputer, a żywy
człowiek kierował reflektorem. Szalona myśl przemknęła Stenowi przez głowę: czyżby ktoś
wiedział o jego obecności? Może nastąpił przeciek? Bawią się? Reflektor przystanie, a z cienia
wyskoczy tuzin rechoczących strażników, którzy powloką intruza do Koldyeze na kilka lat samotni
i tortur zakończonych egzekucją... Powtórzył bezgłośnie starą mantrę sekcji Modliszki, aż puls mu
się uspokoił, oddech wyrównał.
Smuga blasku przesunęła się dalej.
Sten uniósł głowę i wbił oczy w ciemność, gdzie majaczyły tarasowate stoki wzgórza.
Widniała tam też tylna ściana Koldyeze, stromizna kryjąca tajne wejście do katedry.
Poczuł jakiś wewnętrzny bunt, gdy pomyślał o odsunięciu kamuflującego płata darni i
wpełznięciu do tunelu, a dalej do katakumb. Wreszcie wróci do więzienia!
Alex zaprotestował energicznie, usłyszawszy o zamiarze nawiązania bezpośredniego kontaktu
z Virunga. Sten zapewnił, że nie ma się czego bać. Wyjdą stamtąd przed świtem.
- Odbiło ci - stwierdził Kilgour. - To się musiało tak skończyć. Gdy byłem jeszcze na tyle
mały, że musiałem czepiać się spódnicy taty, mamusia dała mi trzy rady: nigdy nie graj w karty z
kościstą dziewuchą - spojrzał z uśmiechem na St. Clair - nie jadaj u Szkota-centusia i dobrowolnie
nie właź do pokoju, który zamyka się od zewnątrz!
Cholera, pomyślał Sten. Mamusia Kilgoura miała rację! W co ja się ładuję? Dreszcz przebiegł
mu po plecach, gdy pomyślał o perspektywie następnych kilku lat spędzonych w więzieniu.
Zawahał się nawet, czy by nie odwołać całej imprezy, ale właśnie wtedy rozległy się kroki. I ciche
podśpiewywanie. Zamarł w bezruchu.
Przytulił się do ziemi i obrócił lekko głowę w bok, by cokolwiek widzieć. Nic nie wskórasz
podnosząc łeb i gapiąc się na przeciwnika - głosiła jedna z podstawowych zasad sekcji Modliszki.
Tylko spokojnie, szybko i sprawnie, pomyślał Sten. Leżał ledwie pół metra od ścieżki. Kroki
zbliżały się powoli.
Strażnik okazał się ostatnią ofermą. Może zresztą ostatnio rekrutowali nawet klinicznych
idiotów. Śpiew narastał. Sten rozpoznał popularną balladkę wojenną o nieszczęśliwej frontowej
miłości, jedną z trzech najczęściej (i do znudzenia) zamawianych w klubie “K’ton”.
Nagle poczuł, jak ciężki but miażdży mu palce. Ledwie się opanował, by nie wyszarpnąć ręki.
Strażnik przystanął i obrócił się. Ból przeniknął aż do kości.
Osobnik pogrzebał przy mundurze i wprasował dłoń Stena w ziemię. W końcu przesunął
stopę. Popłynęła krew.
Sten zorientował się, że wartownik jest odwrócony tyłem. Uniósł lekko głowę. Ujrzał coś
bladego i dość sporego.
Odgłosy wskazywały jednoznacznie, jakie to czary odczynia strażnik tuż obok ścieżki.
Zdradzały też kolejną tajemnicę: to była kobieta. Gdy wstała i zaczęła poprawiać uniform, Sten
wydobył nóż. Od razu przybyło mu pewności siebie.
Strażniczka poruszyła się niespokojnie. Odkryła go! Sten wystrzelił ku niej niczym wielki
drapieżnik wynurzający zębatą mordę z otchłani wód.
Jedną ręką ścisnął gardło ofiary, drugą przymierzył do ciosu w brzuch. Przez ułamek sekundy
widział twarz dziewczyny - góra szesnastoletniej i chudej jak nieszczęście. Wielkie oczy
wypełniało przerażenie połączone ze zdumieniem. Dziecko. Już na zawsze.
Stało się inaczej, lecz nie wynikało to wcale ze Stenowego poczucia sprawiedliwości
dziejowej, ale z czystego wyrachowania. Pustkowie nie dawało żadnych szans szybkiego ukrycia
ciała, a czas poganiał. Miast zatopić nóż w zapewne pustym brzuchu, poszukał obolałymi palcami
tętnicy pod uchem. Szybko, zanim młodociana strażniczka zacznie krzyczeć...
Przyciskał tętnicę, aż poczuł że ciało wiotczeje. Ułożył je ostrożnie na ziemi i wyciągnął z
kieszeni granat z gazem amnezyjnym. Wyszarpnąwszy zawleczkę, podsunął dyszę pod nos
dziewczyny. Nie będzie niczego pamiętać.
Gdy znajdą ją przy następnym obchodzie, niewątpliwie rozpęta się piekło. Słodko drzemiące
niewiniątko oberwie za spanie na służbie. Ale czym jest parę złamanych żeber wobec perspektywy
wyprucia flaków?
Sten upewnił się, że szczeniara leży wygodnie i ruszył dalej. Echo jej piosenki wciąż
pobrzmiewało mu w uszach.
Krzesło zaprotestowało jękliwie, gdy trzysta kilo żywej wagi zaczęło się na nim kołysać.
Virunga chłonął wieści z wojny. Sten starał się nie przesadzać z optymizmem, ale spragniony
jakichkolwiek nadziei N’Rany a i tak ożywał w oczach.
Sten musiał się streszczać, żeby zdążyć jeszcze naświetlić obecną sytuację na Heath,
opowiedzieć o własnej działalności. Doszedł właśnie do losów St. Clair i L’n.
- ... no i tak się bawili, generał Lunga, jego dwaj adiutanci oraz kilka osób płci obojga obok
lub na nich, gdy zadzwonił telefon komórkowy. Tajna wiadomość najwyższego uprzywilejowania,
mówią. Generał wyrzucił całe towarzystwo na zbitą twarz, włączył się w kodowaną linię na kompie
i ledwo zdążył czknąć, zaraz usłyszał głos jakiegoś pomagiera lady Atago. Adiutanci dwa razy
sprawdzili, czy pokój jest czysty. Opukiwali ściany, przekopywali szuflady i tak dalej, aż pokazali
generałowi, że wszystko gra. Wtedy Lunga odebrał rozkazy. Ma zebrać swoją flotę. Cel: Światy
Pogranicza. Jest tam potrzebny nie tyle na wczoraj, ile na zeszły tydzień. Znaczy, szykuje się coś
wielkiego. Generał próbował protestować, nieśmiało zresztą. Że obowiązki, że dotychczasowe
zadania i przydziały, że to tak nie można w jednej chwili. Wywiązała się dyskusja. Najpierw o
statkach, potem o przesunięciach oddziałów, a całość zakończyła zwykła pyskówka. Generał
przegrał, oczywiście, i wypadł z pokoju jak oparzony. Obaj przyboczni za nim. Nie wiedzieli, że
znamy treść rozmowy!
- Pokój był... na podsłuchu - domyślił się Virunga.
- Nic z tych rzeczy - odparł Sten. - Nie dało rady. Lunga zarezerwował sobie ten kurwidołek
na stałe, a jego ludzie zawsze wszystko sprawdzali.
- To jak...
- L’n - wyjaśnił Sten. - Podsłuchiwała. Cały czas “spała” zwinięta w kłębek na poduszce w
rogu pokoju. Dokładnie na widoku. Generał ma ją za miłe i niegroźne zwierzątko domowe, jakąś
rasę kota.
Virunga nie opanował śmiechu, ale nagle spoważniał.
- Czy jesteście... pewni... że to dla niej... dobrze? L’n jest... taka... - zaczął szukać
odpowiedniego słowa, ale nie znalazł.
- Niewinna? Nieśmiała? Wrażliwa? - podsunął Sten.
Virunga przytaknął.
- To przeszłość - stwierdził Sten. - Nie uwierzyłbyś, jak bardzo się zmieniła. Gdy wyskoczyła
z Koldyeze na wolność, spadła na cztery łapy. Nawet Michele, znaczy St. Clair, nie może się
nadziwić metamorfozie. Ogólnie na lepsze. L’n mogłaby teraz zawstydzić starego dokera. W razie
czego, nie przebiera w przekleństwach. A jak trzeba, to grypsuje.
Virunga pokręcił głową. Na razie każde zasłyszane słowo podsycało w nim euforię, Sten znał
ten stan ducha z własnej praktyki, ale wiedział też, że za kilka dni nadejdzie tym głębsza depresja, a
grube ściany Koldyeze przygniotą jeszcze bardziej. Virunga i inni zaczną powątpiewać, czy
kiedykolwiek odzyskają wolność. A przecież mogło być różnie. Wojna dobiegała końca, ale kto
zagwarantuje, że jakiemuś zdesperowanemu Tahnijczykowi nie strzeli w ostatniej chwili coś nader
głupiego do łba?
Dlatego też Sten przygotował plan, który miał nie tylko ukoić nostalgię więźniów, ale dać im
realną szansę na ujrzenie dnia zwycięstwa. Przy okazji wsparliby lądujące siły inwazyjne w
charakterze piątego asa. No, może nie asa, ale zawsze jakiegoś atutu. Przy odrobinie szczęścia
wyjdzie z tego cały sekwens.
Myśl jak Michele, upomniał się Sten. Znaczy, St. Clair. Słodkie szepty, miękkie palce,
podatne usta... Uff, mniejsza z tym, wracaj do sprawy. Ostatecznie jesteś teraz wysokiej rangi
oficerem.
Mimo wszystko admirał Sten musiał opanować głupawy uśmiech i założyć nogę na nogę.
Szczęśliwie Virunga przerwał mu te błogie rozmyślania.
- Jak nazywa się... to kasyno Michele... znaczy St. Clair?
Sten spojrzał zdumiony na Virunge. Czyżby pułkownik odgadł?
Ciemne, owadzie oczy niczego nie zdradzały.
- Klub “K’ton” - powiedział. - Czemu pytasz?
- Nie wiedziałem... że ta dziewczyna... zna się na... muzyce...
- Ja też nie. - Sten zdziwił się jeszcze bardziej.
- Sam nie mogę... się już nią... cieszyć. - Dotknął ucha. - Jestem teraz... głuchy na... dźwięki.
Stara przy wara... artylerzystów. Huk dział... znieczula. Ale kiedy... byłem młody... bardzo
lubiłem... muzykę. Nawet... grałem. - Przesunął palcami po wyimaginowanym instrumencie. -
Trochę... Na saksofonie. Nie na... syncie... ale na takim... z prawdziwym stroikiem. Brzmiał... ach.
Nie potrafię... opisać.
Zapadła cisza. Pułkownik Virunga wspominał słodki dźwięk saksofonu, już dawno zagłuszony
przez wystrzały dział.
Znowu ta muzyka. Coś nieuchwytnego...
Atmosfera Koldyeze nieco się zmieniła od czasu pierwszej rozmowy Stena z Pastourem. Po
pierwsze, w więzieniu zrobiło się tłoczno za sprawą nowo przybyłych oficerów i dyplomatów.
Trafiło tu nawet kilku prowincjonalnych gubernatorów.
Pastour wziął sobie do serca słowa Stena. Szczególnie te tyczące sposobu traktowania jeńców.
Dodał do personelu gromadkę swoich zaufanych ludzi i pousadzał ich na kluczowych
stanowiskach. Ostrzegł wszystkich wyraźnie, że nie będzie tolerował żadnych nadużyć czy
wykroczeń wobec więźniów. Przycisnął śrubę tak bardzo, że nawet Avrenti i Gernikh (szczególnie
Gernikh) bali się wychylić.
Na dodatek Pastour urządził sobie w Koldyeze własną kancelarię. Co pewien czas zaglądał z
niespodziewaną wizytą i wzywał poszczególnych strażników na dywanik. Czekali w karnej kolejce
pod drzwiami, a on zapraszał ich na indywidualne rozmowy.
Straty wojenne oraz upadek gospodarki coraz bardziej utrudniały Derhinowi utrzymanie racji
żywnościowych jeńców na minimalnie przyzwoitym poziomie. Kadra też się zmieniła. Ci w wieku
poborowym poszli na front, Derhinowi pozostawiono tylko starców i dzieciarnię. A wszyscy oni
głodowali. W domach też brakowało jedzenia. Natomiast wyposażeni w zasoby katakumb
więźniowie nie dość, że mieli się całkiem dobrze, to jeszcze mogli wręczać sporo smakowitych
łapówek.
Dziwne, jak ludzie potrafią się zmienić. Nowi strażnicy, gdy przyszło im rozsądzać jakiś spór,
odruchowo brali stronę jeńców. Przecież to więźniowie ich żywili. To oni pozwalali im utrzymać
rodziny.
Co więcej, nawet drastyczna cenzura zarządzona przez lady Atago nie zdołała zdławić plotek.
Przyczyniła się nawet do powstania nowych. Niektórzy strażnicy poszli za przykładem Chetwynda:
zaczęli obijać sobie cztery litery blachą.
Coś wisiało w powietrzu. Sten tylko żywił nadzieję, że to nie burza z opadem ekstrementów.
Bo że wkoło będzie rozmaicie, co do tego nie miał żadnych wątpliwości: tahnijskie szambo nie
wyschnie tak szybko. Dlatego właśnie musiał odwiedzić Koldyeze, jakoś wesprzeć Virunge.
Informacja o Sorensenie, stwarzała pułkownikowi nowe pole działania. Od tej pory Zrzęda
mógł pełnić funkcję komputera rezerwowego-
- Czy wchodzisz czasem na blanki? - spytał Sten.
- Rzadko... Trudno mi... tak wysoko.
Virunga pokazał na laskę.
- Ale gdy patrzysz stamtąd na miasto, to co widzisz?
Oficer się roześmiał.
- Ostatnio głównie... masę dziur. Nasze bombowce... spisały się... na medal!
- Zgoda - odparł Sten. - Ale nie w tym rzecz. Pomyśl jak artylerzysta. Co zaobserwowałeś?
Virunga zmarszczył krzaczaste brwi i znów zatrząsł się oo śmiechu.
- Koldyeze... to najwyższy... punkt. Gdybym... miał działa. - Rozmarzył się. W wyobraźni
widział już, jak ostrzeliwuje Heath. Nagle oprzytomniał. W oczach pojawił mu się dziwny błysk.
Tyle celów...
- Przecież... są działa... w katakumbach. Przestarzałe... ale można je... przystosować. - Spojrzał
wyczekująco na Stena. Następne zdania wyartykułował mocnym głosem: - Kiedy? Tylko
powiedz... kiedy?
Sten podszedł do N’Ranyi i ścisnął jego mięsisty odpowiednik ramienia.
Dam ci znak - rzekł konspiracyjnym szeptem. - Po prostu bądźcie gotowi.
Virunga przytaknął jedynie, lecz Sten wiedział, że oto ma przed sobą już nie zgnębionego
jeńca, ale energicznego dowódcę baterii.
Rozdział pięćdziesiąty pierwszy
Sten wymknął się z Koldyeze przed świtem. Zgodnie z planem ukrył się w otaczającym
katedrę rumowisku i poczekał na maszerujące tędy co rano kolumny zaspanych robotników. Dwie
pierwsze przepuścił. Był zbyt porządnie ubrany jak na tkackiego wyrobnika. Trzecia grupa
wyglądała nieco lepiej. Z podsłuchanych rozmów wywnioskował, że większość z nich albo tyra
przy kadziach w zakładach farmaceutycznych, albo stróżuje w fabryce amunicji.
Zanim robotnicy dobudzili się na tyle, by zauważyć obcego, kolumna dotarła już do centrum
miasta i Sten wtopił się w tłum na targowisku. Czym prędzej kupił siatkę i nabył strzęp
podejrzanego ścierwa. Potem przepchnął się wraz z innymi w kierunku Chaboya i klubu “K’ton”.
Jeszcze dwa zakręty, krótka wędrówka w dół alei i będzie mógł napić się chłodnego piwa.
Nagle tłum zafalował gdzieś z przodu. Zaraz za rogiem czekała tyraliera umundurowanych na
zielono Tahnijczyków. Blokowali ulicę. Serce podeszło Stenowi do gardła. Zawrócił na pięcie,
niemal tratując sąsiadów. Jęki puścił mimo uszu. Niestety, z tyłu pojawiła się druga, podobna
blokada. Wpadł w pułapkę!
Gliniarze zaczęli spychać tłuszczę tarczami. Tłamszeni ludzie milczeli jak zaklęci. Rozległo
się tylko parę okrzyków bólu; to nieostrożni trafili w zasięg pałek ogłuszaczy.
Stróże ładu wbili się klinem w motłoch i rozszczepili go na dwoje. Sądząc po pagonach,
nagonkę urządzili sami sierżanci. Pilnie lustrowali schwytanych i co pewien czas wskazywali na
kogoś, by gromkim “ty!” wyrwać ofiarę ścisku. Sąsiedzi sami wypychali wybranych, których zaraz
gdzieś odprowadzano.
Sten próbował się wycofać, przytulić do ściany domu, schować. Właśnie dotarł do twardego
muru, gdy osiłkowaty sierżant wycelował palec prosto w niego.
- Ty! - wrzasnął.
Sten nie zdążył nawet mrugnąć, gdy pochwyciły go silne ręce i poniosły diabli wiedzą dokąd.
Na gigantycznym głównym placu Heath zgromadzono ponad milion osób. Przedpołudniowe
słońce przypiekało coraz bardziej, a tłok panował taki, że mgła unosiła się coraz gęstsza niczym
nad bagniskami.
Z trzech stron placu sterczały wysokie na wiele pięter ekrany. Z czwartej, za pozostałą po
pałacu Rady dziurą w ziemi, wyrastała pusta na razie scena.
Grupkę Stena pogoniono skrajem na sam przód. Tam mężczyznom wciśnięto w dłonie
plastikowe transparenty. Wciąż niepewny swego losu, Sten odczytał hasło wymalowane grubymi
krwistoczerwonymi literami: “Koniec z imperialistyczną hegemonią!”.
- Machaj! - krzyknął gruby sierżant, wywijając ogłuszaczem. Wrzasnął głośniej niż kapral na
kursie rekruckim.
Sten wykonał kilka zamaszystych ruchów.
- Wiwatować! - dodał gliniarz.
- Jasne - odparł Sten i jak najżywiej zaczął witać jutrzenkę zwycięstwa.
Potem już tylko otwierał usta albo darł się niczym opętany na temat dowolny, a gdy tłum
ryknął milionem gardeł, Sten odetchnął. Było bezpiecznie. Wystarczy przeczekać to przedstawienie
i wysłuchać jakiejś gadki. Najwyżej spóźni się parę minut.
Potem przypomniał sobie, że w państwach totalitarnych dygnitarze uwielbiają przemawiać
godzinami i skorygował przewidywania. Pół dnia. Może być ciężko, ale w Gromadzie Wilka
widywał nie takie rzeczy. Tam dopiero potrafili truć. Dla urozmaicenia Sten zaczął wykrzykiwać
co bardziej soczyste przekleństwa.
Pięć godzin samego oczekiwania wyleczyło go z optymizmu. Tłum wciąż wrzeszczał, głośniej
nawet niż na początku. Gliniarze pilnowali formy manifestantów i po swojemu likwidowali każdy
znak wyczerpania. A scena wciąż pozostawała pusta.
Nagle coś zaszumiało. Instynkt starego piechura zmusił Stena do pochylenia głowy. Sekundę
później nad placem przemknął kosiakiem cały dywizjon pomalowanych na czarno myśliwców.
Maszyny zniknęły za ruinami pałacu. Huknęło ogłuszająco, jakby mało było wrażeń. I bez tego
wszyscy mieli stargane nerwy.
Sten wytrzymał i nie padł odruchowo na ziemię. Za pierwszą formacją nadleciała następna. I
kolejna. Już nie tylko myśliwce. W pewnej chwili niebo pociemniało. Wielkie cielska pancerników
zasłoniły dzienną gwiazdę.
Nawet na Stenie robiło to duże wrażenie. Przynajmniej z początku. Potem przestał podziwiać
powietrzną defiladę i spojrzał bardziej krytycznym okiem. Zaczął przyglądać się poszczególnym
jednostkom. W masie wyglądały wspaniale, ale były wyraźnie zużyte, poobijane, ze śladami
pospiesznych napraw. Wyszczerbione pancerze, dziobate burty... Ale chyba jeden Sten zauważył to
wszystko, wiwaty bowiem nie ustawały. Wrzeszczano już nie z obowiązku, ale ze szczerego
entuzjazmu.
Niebo pojaśniało na chwilę i profesjonalny cynizm Stena zniknął, jak ręką odjął. W górze
pojawiły się trzy największe pancerniki, jakie kiedykolwiek zbudowano. Smukłe, całkiem gładkie
kadłuby lśniły matową czernią. Były to nie tyle okręty wojenne, ile dzieła sztuki. Masywne
pokrywy baterii świadczyły o wręcz gigantycznej sile ognia maszyn. Wydawcy katalogu flot, nadal
zwanego “Jane’s”, duszę by zaprzedali za choć jedno zdjęcie tych lewiatanów. Sten dopiero
zaczynał domyślać się ich potencjału bojowego, gdy zniknęły z hukiem za horyzontem.
Tłum umilkł momentalnie. Nawet policjanci odprowadzili superpancerniki spojrzeniem.
Lokalne stężenie patriotyzmu wzrosło niepomiernie. Zapanowała atmosfera religijnej ekstazy.
Widać Wielki Duch Tahnijczyków uwielbiał pompę i parady. Ciekawe, co powiedziałby na to
Cristata.
Nagle rozległ się niski pomruk. Wyrwany z zamyślenia Sten, wraz z innymi zaczął wyciągać
szyję, próbując dojrzeć źródło dźwięku. Odgłos najwyraźniej dobiegał z ruin pałacu.
Coś białawego wzniosło się ponad rumowiskiem. Przypominało koło ze szprychami. Zastygło
na moment, jakby czekało, aż opadnie jasny pył. Potem wzleciało na jakieś pół kilometra i płynnie
skierowało się ku podwyższeniu.
Sten zobaczył, jak otwiera się wielki właz. Z wnętrza koła wyłoniła się czarna kapsuła.
Zniżyła się i zawisła nad sceną. Rozbrzmiewały ostre trzaski. Czerwone wsporniki dotknęły
podłoża, kabina wylądowała.
Zapadła kompletna cisza. Nikt w tłumie nie śmiał nawet szepnąć. Głośniki huknęły nagle
marszem. Część poszycia kapsuły odsunęła się, wypuszczając całą sforę umundurowanych
Tahnijczyków. Szli godnie, w nogę. Wszyscy mieli buty z cholewkami powyżej kolan. I z
solidnymi obcasami.
Zajęli miejsca wkoło sceny. Sten odnotował, że broń wojaków nie jest tylko na pokaz: była
załadowana i odbezpieczona. Wśród żołnierzy pojawili się jacyś oficerowie, najpewniej z
wywiadu. Rozglądali się uważnie w poszukiwaniu zagrożenia. Ale gdzie tam, w tej chwili tłum był
gotów przytulić swych przywódców do serca. Muzyka zabębniła głośniej. Na scenę wyszli
członkowie Wielkiej Rady Tahnu.
Sten błyskawicznie sprawdził, kto jest, kogo brakuje, kto gdzie stoi. Ciekawe, czy nastąpiły
jakieś przetasowania?
W zasadzie nic się nie zmieniło. Brakowało Pasteura, a lord Wichman zajął miejsce zaraz po
prawej stronie jeszcze pustego centralnego stanowiska, ale to wszystko. Sten przestał zresztą
zgłębiać dworskie subtelności zaraz po tym, gdy ujrzał kolejnych strażników. Ci byli w polowych
mundurach, chłop w chłopa jak dęby. Sten przypomniał sobie, gdzie już ich kiedyś widział. Zza
równego szeregu wyjrzała lady Atago. Niewielu Tahnijczyków przewyższało ją wzrostem. Z
wyjątkiem członków osobistej gwardii heroiny.
Tłum oszalał. Gwardziści odprowadzili swoją panią do honorowego miejsca, potem się
wycofali. Ale niezbyt daleko, zauważył Sten. Stali, w każdej chwili gotowi rzucić się na ratunek
Atago. Czytaj: zasłonić ją własnymi ciałami.
Lady Atago uniosła obie ręce nad głowę. Wiwaty jeszcze się nasiliły, aż od mikrofonów
poszło jękliwe sprzężenie. Sten nagle poczuł się dziwnie samotny wśród otaczającego go tłumu.
Pamiętał, kiedy ostatni raz spotkał lady Atago. Na Cavite, w początkowym okresie wojny.
Miała na sobie czerwony płaszcz oraz zieloną tunikę, tak jak teraz. Stała ledwie sto pięćdziesiąt
metrów od Stena. Uniósł wtedy broń i wycelował prosto w okryty zielenią obiekt. Wciągnął
głęboko powietrze, wykonał pół wydechu, położył palec na spuście. Pocisk z ładunkiem AM2 miał
rozszarpać materię i ciało, ale nagle w celowniku zabielało od mundurów gwardzistów. Poruszali
się jak corps de ballet. Całkiem zasłonili przełożoną.
Sten do dziś się zastanawiał, czemu wtedy nie strzelił. Czy naprawdę nie miał szans? A może
po prostu stchórzył przed obstawą? Tak czy inaczej, nie udało się. Ciekawe, kogo ujrzałby dzisiaj,
gdyby wyszło inaczej. Kto by tu stanął? Wichman? Pastour? A może nikt?
Lady Atago pławiła się w entuzjazmie. Opuściła ręce i znów je uniosła, tym razem każąc
zgromadzonym umilknąć. Tłum posłuchał błyskawicznie.
- Dziękuję, rodacy - zaczęła. - Dziękuję, że przyszliście uczcić to święto.
Nikomu nawet powieka nie drgnęła. Oczywiście, że przybyli tu dobrowolnie. Jakby inaczej.
Tylko... jakie święto czcimy?
- Nadszedł dla nas czas próby - ciągnęła Atago. - Zresztą nie po raz pierwszy po Wielkiej
Hańbie. Zebraliśmy się, by wyrazić przywiązanie do naszych ideałów, naszego dziedzictwa
narodowego, które stanie się fundamentem naszego zwycięstwa. Ale wyższość, jaką mamy
zapisaną w genach, to nie wszystko. Jesteśmy wszak gotowi ponieść każdą ofiarę, by uratować
najcenniejszą wartość...
Zawiesiła głos i poczekała, aż umilkną echa. W ciszy rzuciła to najważniejsze słowo:
- Honor!
- Honor! - powtórzył tłum. - Honor!
- Właśnie, honor - powiedziała lady Atago. - Niech nikt, kto nie jest Tahnijczykiem, nie udaje,
że wie, co to słowo znaczy. Nie tylko gotowość do ponoszenia ofiar krwi dla dobra naszych dzieci i
dzieci naszych dzieci. Bo dla ocalenia honoru zrobimy nawet więcej. Radośnie pójdziemy na
śmierć wiedząc, że do ostatniego Tahnijczyka to jedno nie zginie. Bo śmierć jest lepsza niż życie w
hańbie. Pozbawieni honoru, zginiemy i tak. Nie będzie już tahnijskiego narodu. - Przerwała na
chwilę i zwiesiła głowę. - Właśnie. Ktoś mógłby powiedzieć: skoro i tak mamy zginąć, to co za
różnica. Otóż jest różnica! Gdy odejdziemy w chwale, wypełniwszy misję i ducha nie straciwszy,
na zawsze zostawimy po sobie ślad w historii. Nawet za tysiąc lat potomni będą nas stawiać za
wzór. Oto ci, którzy honoru się nie wyrzekli. I będą przeklinać samych siebie za słabość swą i
tchórzostwo, bo nie starczy im sił, aby nam dorównać. Ależ oni zginęli, powiedzą dzieci. A rodzice
przytakną. Owszem, ale odeszli z godnością. Za honor swój życie oddali!
Pół godziny trwało, nim tłum się uspokoił i lady Atago mogła mówić dalej. Ludzie krzyczeli,
płakali i padali sobie w ramiona. Dzieci podnoszono byle wyżej i podawano bliżej sceny, by też
stały się świadkami historycznej chwili.
Lady Atago czekała cierpliwie. Pozornie nieczuła na powszechny podziw, uważnie
obserwowała zebranych.
- I tak rodacy - powiedziała we właściwym momencie - wezwałam was, byśmy wszyscy
zamanifestowali oddanie dla sprawy obrony czci naszej i godności. Nie będzie łatwo. Wróg jest
okrutny. Nie spocznie, aż wybije nas wszystkich. Wielkie zwycięstwa nad nim odnieśliśmy, choć
przelaliśmy morze krwi. Ale to nieważne. Przyjmiemy wroga, jak godzi się przyjmować wrogów.
Szczęście nam dopisało, boć jeszcze żyjemy i możemy sprawdzić się w godzinie próby
największej. Nieprzyjaciel zmusił nas, byśmy stawili czoło własnej słabości. I nie zawahamy się. A
gdy dokończymy dzieło, staniemy się silni jak nigdy. I czyści. I dobrzy. Albo właśnie tak będzie,
albo zginiemy. Poniesiemy śmierć... za honor nasz najdroższy...
Ostatnie słowa wypowiedziała cicho niczym werset modlitwy. Tłum znów zamilkł, jakby
wyczuwał, co zaraz nastąpi.
Lady Atago powoli uniosła dłonie ku pogodnemu niebu. Sten odnotował w pamięci, że ani
razu nie wspomniała o Wiecznym Imperatorze. Nie zdziwił się, tylko czym prędzej zapisał sobie tę
sztuczkę w rubryczce “perswazyjna retoryka wiecowa”.
- Ślubuję wam, rodacy, że rzucę na wrogów wszystko, cokolwiek zbudują wasze ręce.
Przegonię nieprzyjaciół ze Światów Pogranicza. Wykurzę z nor Cavite. A potem zacznę ich ścigać.
Nie zdołają uciec. Uroczyście przysięgam, rodacy, że poprowadzę was do walki. Zwycięskiej
bitwy. Wiktoria szybka będzie i słodka niczym wino. Ale jestem tylko kobietą. Słabości moje nie
są inne od waszych. I gdyby się tak zdarzyło... że jednak bym was zawiodła... nie dała zwycięstwa,
na które zasługujecie... - Odczekała dłuższą chwilę -... to uratuję wasz honor!
Sten przestał zauważać moralnie odradzający się naród. Coś znacznie ciekawszego przykuło
jego uwagę. Oto po raz pierwszy w życiu widział przywódcę nie dość, że porywającego tłum
przemówieniem, to jeszcze święcie wierzącego w każde wypowiadane przez siebie słowo.
Od chwili, gdy Sten poszedł do Koldyeze, “K’ton” zdążył zamknąć swoje podwoje, otworzyć
je i znów zamknąć. Za kilka godzin tłumy ponownie ruszą do gry. Alex, St. Clair i L’n czekali w
pustym klubie nocnym i denerwowali się coraz bardziej.
Dla niepoznaki robili to samo co wszyscy żołnierze od zarania dziejów. Psioczyli na swój los i
zastanawiali się, co jeszcze głupiego wymyślą dla nich w sztabie.
- Nie, żebym narzekała - mówiła St. Clair. - Interesy idą cacy, robimy Tahnijczykom wodę z
mózgu i bardzo dobrze. Ale ja lubię konkrety.
- Święte słowa - wyrwało się L’n.
St. Clair spojrzała na przyjaciółkę pytająco, ale futrzasta zrobiła nader niewinną minkę.
- No to o co chodzi? - zagadnął Alex.
- Mam wrażenie, że do niczego w ten sposób nie dojdziemy. Rujnujemy ich walutę. Świetnie i
pożytecznie. Produkcja spada, podobnie jak morale. Wykradamy sekrety na kopy i w ogóle dajemy
im popalić. Tak być powinno.
- Nie wiem, do czego zmierzasz - stwierdziła L’n. - Czego jeszcze chcesz?
- Żeby jęknęli - wyjaśniła St. Clair. - Bo co ta za frajda, gdy nie słychać, jak bardzo boli?
- Zgoda - mruknął Alex i postukał w blat. - Świetnie cię rozumiem.
- Naprawdę? - spytała niczego nie podejrzewająca L’n. Zostało w niej jeszcze trochę z dawnej
niewinności.
Alex mądrze pokiwał głową.
- To problem znany o lat - powiedział. - Jak bardzo boli... Właśnie. Stara choroba i opowieść
niemal z pradziejów, dzieweczko. Kilgour zaraz ci wszystko wyjaśni.
Alex rozsiadł się wygodnie i spojrzał na obie słuchaczki. St. Clair czuła pismo nosem.
- Pewien mój przodek błąkał się kiedyś całe miesiące po śnieżnych pustkowiach. Dawno,
jeszcze na Ziemi. Aż któregoś dnia dotarł do miasta. Wioski właściwie. Wieśniacy myśleli z
początku, że to niedźwiedź do nich zawitał, ale nie. Mój antenat wyjaśnił prostaczkom, że szuka
dentysty. No to powiedzieli, że jest dyplomowany felczer. Przodek poszedł do medyka, siadł w
fotelu. Dentysta zajrzał w mu zęby i orzekł, że trzeba rwać. Ale nie miał znieczulenia. Mój
pradziad nie przejął się. I kazał usuwać. Wiele było jęków i zgrzytów. Dentystę oblały poty,
praszczur też spocił się jak ruda mysz, ale w końcu ząb puścił. Dentysta spytał wtedy: “Chyba w
życiu jeszcze pana tak nie bolało?” Ale mój przodek zaprzeczył. “To pryszcz”, stwierdził.
Wyrwiząb zdumiał się” A co może być gorszego?” No to usłyszał, jak wy słyszycie: “Kiedyś
zdarzyło się, że miałem sraczkę. Raz pogoniło mnie tak paskudnie, że nie zdążyłem do wychodka
na tyłach domu i przykucnąłem w zaspie, zaraz za drzwiami. Ale zapomniałem, że niedawno
czyściłem tam paści na niedźwiedzie. No i zostawiłem je w śniegu. Przypomniałem sobie o tym
dopiero wtedy, gdy szczęki jednej zatrzasnęły mi się na jajach”. “Wielki boże”, zakrzyknął
dentysta. “Racja, nie ma bólu, który mógłby się z tym równać”. Przodek na to, że niezupełnie, bo
naprawdę zabolało wówczas, gdy się łańcuch skończył...
Zapadła martwa cisza, jak zwykle po dowcipach Kilgoura. Tyle tylko, że jedynie St. Clair
milczała do końca. L’n tarzała się po dywanie ze śmiechu.
- Nie rozumiem - stwierdziła obojętnie St. Clair.
- Jak to? - wyharczała L’n. - Czemu? To proste... - Spróbowała się nieco opanować. - Bo
widzisz, paści na niedźwiedzie są na długim łańcuchu...
- To wiem - stwierdziła niepewnie St. Clair.
- ... jeden koniec takiego łańcucha mocuje się do czegoś w ziemi, a na drugim... no, a na
drugim jest pułapka na niedźwiedzia. I kiedy szczęki się zatrzasnęły, ścisnęły mosznę tego tam
przodka Alexa... - Znów zaniosła się śmiechem. St. Clair wlepiła oczy w przyjaciółkę i nadal
niczego nie pojmowała. Kilgour też patrzył na futrzastą, tyle że z zachwytem. - No ale nie to
zabolało najbardziej - podjęła L’n. - Dopiero gdy czcigodny antenat chciał odejść a łańcuch się
napiął...
- Dobra starczy! - jęknęła St. Clair. - Błagam!
Alex wstał, obszedł stół i czule poklepał L’n po ramieniu. Oto wreszcie znalazł bratnią duszę.
- Znasz więcej takich kawałków? - spytała z nadzieją “Kotka”.
- Parę się znajdzie, dziecino. Na przykład o pasiastych wężach. Znasz?
- Nie, chyba nie. Czemu wcześniej...
- Tylko nie to! - ryknął od drzwi Sten. - Słowo, a odeślę cię do Koldyeze. Prosto do karceru.
Cała trójka spojrzała na utrudzonego wędrowca. Biedaczysko. Włosy w nieładzie, wzrok
dziki, ubranie w strzępach. I chyba odcisków się nabawił, bo jakoś kulał.
- Co się stało? - spytała St. Clair.
Sten westchnął i potrząsnął głową. Padł w fotel, pokazał palcem na swoje otwarte usta. Alex
podał mu kufel piwa. Złocisty płyn zniknął w czterech łykach. Z drugiej kolejki Sten wychylił
tylko połowę. Potem czknął potężnie. Dalej pił już spokojnie.
- No i co? - nalegała St. Clair.
- Myślałem, że już koniec - powiedział Sten. - Zgarnęli mnie w łapance.
Słuchaczy aż podniosło. Sten machnął ręką, aby usiedli.
- Okazało się, że potrzebują porządnie ubranych obywateli do wypełnienia pierwszych
szeregów na wiecu. Takich do machania transparentami, żeby transmisja dobrze wypadła.
Czekaliśmy ponad pięć godzin na pełnym słońcu, aż wyszła lady Atago i zaczęła namawiać nas do
popełnienia samobójstwa. Po krótkim namyśle uznaliśmy, że to świetny pomysł i chcieliśmy pójść
sobie do domów, ale nic z tego. Atago poprosiła, by na znak poparcia zostać jeszcze chwilkę.
Przetrzymali nas jedenaście godzin. W tym czasie zdrajcy wyznawali swe wielkie winy. Puścili
wszystko na wielkich ekranach. Potem zrobili nam tę frajdę i zdekapitowali parszywców.
- To byli jacyś konkretni zdrajcy? - spytała L’n.
- Ci z naszej listy. Pod koniec zrobiło mi się ich prawie żal.
- To nie wstyd - powiedział Alex. - Nie zobojętnieć mimo tylu l at praktyki...
Sten powstrzymał się od komentarza. Poprosił tylko słabo o coś do jedzenia. W trakcie posiłku
zrelacjonował przebieg wizyty w Koldyeze.
- I co teraz robimy? - spytała St. Clair.
- Ciągniemy dalej ten wózek. Czego więcej chcieć? Nasza siatka działa dobrze. Korupcja
kwitnie. Wszyscy cierpią.
- Ale to nudne - powiedziała L’n. - Gdzie romantyczne porywy, gdzie obiecany dreszczyk
emocji? Intryga! Niebezpieczeństwo! Tajne akcje! Nie jestem tu, by ziewać.
Roześmiali się.
- Obawiam się, że jednak tak - stwierdził Sten. - Zrobiliśmy już co w naszej mocy. Teraz
musimy poczekać na rozwój wypadków. Na bitwę o Światy Pogranicza. I o Cavite. - Dolał
wszystkim piwa.
- Chociaż muszę przyznać, że ta historyjka Alexa ma pewien sens - dodał. - Zacisnęliśmy już
Tahnijczykom szczęki na przyrodzeniach. Żelazo trzyma, tylko oni jeszcze o tym nie wiedzą.
Musimy poczekać, aż naciągną łańcuch.
Rozdział pięćdziesiąty drugi
Klęska w systemach Pel/e czegoś jednak imperium nauczyła.
Marszałek Ian Mahoney przejrzał plany przedinwazyjnego bombardowania Światów
Pogranicza.
- Podwoić - warknął.
- Co podwoić, sir?
- Wszystko.
Personel sztabu uniósł oczy do nieba i zrobił swoje. Całość zapotrzebowania zwiększono o sto
procent. Mahoney rzecz sprawdził, po czym nakazał dorzucić dodatkowe posiłki.
Nie miał pewności, czy to zadziała, ale wzdragał się na myśl, żeby wysłać ludzi tam, gdzie
może wystarczyć sam pocisk. Robił, co tylko mógł, by oszczędzić ofiar.
Najchętniej zmieniłby te światy w globy pyłem płynące, jak uczynił to z planetami Erebusa,
ale pograniczne ziemie były kiedyś gęsto zamieszkane. Kampania Tahnijczyków i późniejsza
okupacja na pewno pochłonęły wiele istnień ludzkich, jednak część cywilów niewątpliwie ocalała.
Nie miał wyboru.
Ostatecznie nadszedł ten dzień, gdy wybrane do lądowania światy przestały odpowiadać
ogniem.
Mahoney dał znak do desantu.
Wiedział, że mimo ciężkiego bombardowania obrońcy i tak wypełzną spod ruin. Zupełnie
jakby obrzucano ich fajerwerkami. Nie pomylił się, oczywiście. I dlatego właśnie nie posłuchał
rozkazów.
Zdaniem Wiecznego Imperatora (i jego ekipy psychologów) powrót Mahoneya na Światy
Pogranicza był zdarzeniem wyjątkowym i wartym uwiecznienia. Z jakiegoś dziwnego powodu
imperator nazwał to “sensacją na pierwszą stronę”. Jeden władca wiedział, skąd się wzięła ta zbitka
słów (sensacja może, ale pierwsza strona czego?), jednak machina propagandy drgnęła i ruszyła.
Zanim jeszcze pancernik Mahoneya dołączył do floty inwazyjnej, poczyniono na nim pewne
przeróbki. W miejsce kazamatów baterii lekkich dział wbudowano dodatkowe kabiny dla prasy. Po
starcie tłok panował w nich niemiłosierny.
Pancernik miał wylądować na Cavite (głównej planecie Światów Pogranicza) razem z czwartą
falą desantu. Zakładano bowiem, że pierwsza fala wyginie do nogi, druga poniesie cienkie straty,
ale utrzyma pozycje, trzecia utrwali zdobycze i dopiero czwarta stworzy kamerzystom możliwe
warunki do pracy. Będzie sporo huku, ale nikt nie powinien zginąć.
Mahoney zamierzał zejść dumnie po rampie pancernika i obwieścić, że oto powrócił i
przywraca tę planetę wolnemu światu. Lub cokolwiek podobnego, byle ładnie brzmiało. Nie na
darmo w sztabie pracowało aż kilku specjalistów od układania doniosłych kwestii.
Zdarzyło się jednak inaczej. W dniu L (lądowania), o godzinie H (tej właśnie) Mahoney
znalazł się zupełnie gdzie indziej.
Wisiał na pasach w kapsule ładownika desantowego obok starszego sierżanta z Pierwszej
Gwardyjskiej. Dzielny ten podoficer przeszedł już szesnaście kuracji pourazowych. Podwładni
dodawali zgryźliwie, że ostatecznie wymieniono mu ciało na nowe i tylko mózgu nie ruszano, bo
trudno ruszać coś, czego nie ma.
Mahoney zapomniał już, jak paskudnie czuje się pasażer kapsuły, gdy desantowiec
wystrzeliwuje ją (razem z dziewiętnastoma innymi) ku powierzchni planety. Szczególnie ciężkie
były te chwile przed włączeniem się automatycznego systemu naprowadzającego. Potem podłoga
była już w dole i jakoś to poszło.
Tuż przed lądowaniem sierżant i Mahoney uśmiechnęli się porozumiewawczo. Że niby
przywykli do takich sytuacji. Żaden z nich nie zauważył, jak bardzo ten uśmiech przypominał
grymas powstający przy stężeniu pośmiertnym. Nie zdążyli, bo kapsuła wyrżnęła w grunt.
Fachowo nazywano to “upadkiem kontrolowanym”. Kontrolowanym dlatego, że lądowanie
wyłączało z czynnej służby ledwie piętnaście procent desantowanych.
Zapalniki zadziałały i minipetardy odstrzeliły ściany kapsuły. Pasy zwiotczały. Mahoney
chwycił broń i wykuśtykał między ruiny Cavite.
Różne wersje jego “pierwszych słów” przekazywano później potomnym: “Wróciłem”
Lafayette nous arrivons... Wszystkie były nieprawdziwe.
Poczuwszy pod butami grunt planety, wciągnął głęboko powietrze.
- Zapomniałem już, jak tu śmierdzi. Onuce nie prane od... Nadlatuje!
I padł twarzą w żwirowe podłoże. Pocisk eksplodował ledwie kilka metrów dalej.
To Mahoney wyznaczył Pierwszą Gwardyjską do “zaszczytnego” zadania uchwycenia
przyczółku na Cavite. Wiele lat wcześniej ta właśnie dywizja wykrwawiła się broniąc planety przed
Tahnijczykami. Ocalała tylko garstka. Ewakuowano ich w ostatniej chwili na osobisty rozkaz
imperatora. Posłużyli potem za zalążek nowej Pierwszej Gwardyjskiej.
Mahoney uznał, że zasłużyła sobie na “przywilej” dokonania zemsty. Może nawet w to
wierzył, chociaż to byli już inni ludzie. Tylko dwanaście osób ze składu dywizji brało udział w
tamtej bitwie. Co więcej, nie zakończono jeszcze pełnego cyklu szkolenia uzupełnień przybyłych
po bitwie o Nahę.
“Zaszczyt” sprowadzał się w gruncie rzeczy do tego, że ocaleńcy mieli powrócić do domu w
glorii, przedefilować przed imperatorem, a następnie osiąść na pół wieku w jakimś spokojnym
garnizonie, gdzie czas płynie jedynie w niedziele. Jeśli któryś zuch ze świeżego poboru żywił
jeszcze złudzenia, to pozbył się ich przy pierwszym ostrzale na polu minowym.
Niemniej gwardziści parli naprzód. Dzień po dniu zbliżali się do Cavite City. Walka była
krwawa i nierówna. Niektórzy widzieli w tym coś na kształt sprawiedliwości dziejowej. Teraz to
imperialni mieli pod dostatkiem broni i amunicji, to oni panowali w powietrzu i przestrzeni
kosmicznej.
Tahnijczycy ginęli, ale się nie poddawali. Nie przypadkiem w tahnijskim języku zwrot
k’akomit ‘r znaczył zarówo “poddaję się”, jak “nie istnieję”.
Większość wolała inny los. Najpierw walczyli do ostatniego naboju, a potem ruszali do
samobójczych ataków z jednym granatem na czołg. Inni przyrządzali sobie drewniane dzidy i tak
biegli na wroga. Mahoney widział jednego szeregowca Tahnijczyków, który, otoczony, wyrwał
zawleczkę i wpakował sobie granat pod hełm. Została po nim mokra plama, a wszyscy obecni przy
tym zdarzeniu uznali, że przynajmniej ten wysilił się na oryginalność. Nieustanny cyrk
samobójców znieczulił nawet Mahoneya.
Niecałą godzinę później dotarł do marszałka jeden z adiutantów i wręczył mu wiadomość.
Pochodziła od Wiecznego Imperatora i była zakodowana szyfrem Modliszek, który Mahoney
potrafiłby odczytać nawet pośrodku trąby powietrznej i to z zawiązanymi oczami. Głosiła:
DOŚĆ ZABAWY. WRACAJ DO ROBOTY.
Mahoney jęknął, zdjął pas z uzbrojeniem, rzucił go najbliższemu gwardziście i ruszył w drogę
powrotną. Zajął się mapami, komputerami oraz wykresami bojowymi.
Lady Atago nie złamała ślubu.
Zmobilizowała wszystkie zdolne do boju jednostki. Nie oszczędziła nawet floty dotąd
strzegącej macierzystych planet. Co żyło, posyłano na Światy Pogranicza.
Skandowano slogany, wiecowano na potęgę. Serwisy informacyjne pokazywały same
uroczyste starty.
Klęska imperium była więcej niż pewna.
Chociaż nie dla wszystkich. Pewien oficer zaopatrzenia tonął właśnie w czarnych myślach.
Siedział w kabinie swego poobijanego krążownika liniowego i słuchał propagandowego bełkotu. W
końcu wyłączył odbiornik i spojrzał na monitor służbowego komputera.
Z czego tu się cieszyć?
ZAŁOGA: 50% stałej obsady. 11 % - przyuczeni. 4% - przyuczeni do obsługi określonych
stanowisk.
ZAOPATRZENIE: 71% wymaganego do misji bojowej z czasem powrotu do bazy włącznie.
UZBROJENIE: 11% zasobów amunicji dla dział lufowych; 34% zasobów amunicji dla
wyrzutni.
SYSTEMY POKŁADOWE: 61% sprawnych.
Kiedy tak patrzył, “sześćdziesiąt jeden procent” zamigotało i zmieniło się na “pięćdziesiąt
osiem procent”. Kolejny element w trzewiach statku odmówił posłuszeństwa.
Pierwotny plan przewidywał bezpośrednią transmisję z odprawy tahnijskiej floty ruszającej do
ostatniej bitwy. Atago ani myślała na to pozwolić.
Wypadki zdarzają się zawsze i nigdy nie podnoszą morale. Nawet w przypadku tak ostro
wytresowanego społeczeństwa jak tahnijskie. Oto dlaczego wiadomości nigdy nie puściły filmu
nagranego podczas bojowego startu trzech nowych superpancerników. Tych samych, których
widok tak wstrząsnął Stenem.
Jeden przeznaczono na nową jednostkę flagową lady Atago. Zająłby on miejsce
wyeksploatowanego i podniszczonego “Foreza”. Nie miał wziąć udziału w bitwie.
Pozostałe dwa, owszem.
Obciążony do masy bojowej “Panipat” uniósł się dwadzieścia metrów ponad płytę, gdy dwa
zespoły napędowe systemu Yukawy odmówiły posłuszeństwa. Nie runął bezwładnie tylko dzięki
mistrzostwu pilota. Na pozór nic nie uległo uszkodzeniu, ale drobiazgowa kotrola wykryła, że nie
tylko te dwie, ale wszystkie inne jednostki napędowe też były wadliwe. Na dodatek główna
maszynownia AM2 dawała tylko pięćdziesiąt procent mocy.
Nadmierny pośpiech okazał się winowajcą takiego stanu rzeczy. Ponadto ostatnie trzy
superpancerniki klasy Forez powstawały już w okresie poważnych braków surowcowych, więc
stosowano surogaty.
Jednostki nadal wyglądały wspaniale, ale nie reprezentowały tej samej siły, co “Forez” i jego
bliźniak.
Trzeci superpancernik, “Gogra”, wystartował bez kłopotów. W towarzystwie czterech
krążowników osiągnął orbitę Heath. Dowódca rozkazał całemu zespołowi przejść na napęd AM2.
Ktoś czegoś nie dopilnował.
W próżni jest dość miejsca na dowolne manewry. Zderzenia statków kosmicznych są rzadsze
niż wybuchy supernowych.
A jednak się stało. “Gogra” uderzył w rufę jednego z krążowników. Obie jednostki
eksplodowały.
Nikt nie ocalał i nigdy nie udało się stwierdzić, jaki właściwie popełniono błąd.
Jeszcze poza zasięgiem wykrycia, flota Tahnijczyków podzieliła się na trzy zespoły. Każdy
otrzymał inne zadanie. Szyk statków wołał o pomstę do nieba, zgranie formacji było fatalne,
obsługa systemów okazała się do niczego. Ale cóż, mało już zostało admirałów czy kapitanów
przedwojennego chowu. Większość zginęła w kosmosie i obecnie błąkała się po wnętrzach wraków
pod postacią wyschłych na wiór trupów. Albo oddała hołd entropii.
Wojna to sztuka osiągania zamierzonych celów dzięki tym, co przetrwali.
Ponadto Tahnijczycy byli pewni, że przeznaczenie im sprzyja.
Armie przeszłości wyrażały to samo kwestią: “Bóg z nami”.
Tahnijczycy ruszyli do ataku.
Drugi zespół tahnijskiej floty nigdy nie dotarł do Światów Pogranicza.
Admirał Mason miał pod swoim dowództwem sześć flotylli niszczycieli. Sam tkwił na mostku
nowiutkiego krążownika. Rozproszył swe siły i czekał na nadejście Tahnijczyków. Gdy usłyszał
stosowny sygnał, zarządził wykonanie z dawna ćwiczonego manewru ataku.
Pierwszy nalot rozbił szyki wroga i walka zmieniła się w serię pojedynków. Piloci Masona
mogli czasem narzekać na swego postrzelonego dowódcę, ale po cichu byli dumni, że służą pod
“Masonem zabójcą”. I nieważne, że poza tym mieli go za idiotę.
Flagowy pancernik drugiego zespołu Tahnijczyków dostał trzy trafienia, każde z innego
statku, i trwale wypadł z gry.
Wtedy dopiero Mason zameldował, że toczy bój spotkaniowy. Dziewięć wkrótce przybyłych
grup floty dokończyło dzieła.
Na Heath wróciły jedynie niedobitki: jeden krążownik, jedenaście niszczycieli i garstka
jednostek pomocniczych. Wszystkie uszkodzone.
Admirał Mason nie widział innego wyjścia, po raz pierwszy musiał pochwalić swoje załogi.
W sąsiednim sektorze admirał Ferrari rozgrywał bitwę jak z podręcznika. Miał aż nazbyt wiele
czasu, by się przygotować. Wywiad też nie próżnował. Ferrari dokładnie wiedział, z jakimi
jednostkami przyjdzie mu się zmierzyć.
Szczegółowo zaplanował pierwszy atak. Sprowadził nawet akta osobowe admirałów wroga. I
przeczytał je uważnie. Na przykład taki Hsi. Większość wojny spędził na biurkiem. Co go zagnało
na pokład? Ferrari sięgnął po kolejną dyskietkę. Informacje tam zawarte pochodziły od Stena i St.
Clair, czego admirał nawet się nie domyślał.
“Dżentelmen - przeczytał głośno. - Przypisuje mu się skuteczne zastawienie pułapki na cztery
imperialne floty podczas odwrotu”. To nie znaczy jeszcze... Hmm. Może pomogli mu jacyś
utytułowani przyjaciele. Nie? Ale ma pewną słabość. O, jest. “Traci głowę w samym środku walki.
Mimowolnie zwiększa straty. Potem tego żałuje”.
Ferrari uśmiechnął się pod nosem.
Spojrzał na ekrany z planami operacji. Trzeba je zmienić. Wiedział już, gdzie Hsi zaatakuje.
Admirał Hsi szykował akcję pozoracyjną w systemach Sulu. Sądził, że w ten sposób zdoła
niepostrzeżenie podejść do systemu Caltora i samego Cavite. Imperialne czujniki byłyby bezradne.
Nie pomyślał tylko, że kij ma dwa końce. Jego własne detektory również nie potrafiły
spenetrować systemów Sulu, które słynęły z wręcz nieprzyzwoitej obfitości asteroidów.
Wyczekującą flotę Ferrariego namierzyły dopiero w ostatnich sekundach. Ferrari był nieco
rozczarowany. Miał nadzieję, że Tahnijczycy podejdą jeszcze bliżej. Ale nie narzekał głośno. Dał
sygnał do natarcia.
Gdyby przenieść obraz walki na dwuwymiarową planszę, można by powiedzieć, że Ferrari
dokonał tego samego co Nelson lub eskadra admirała Olendorfa w cieśninie Surigao - postawił
kreskę nad T. Wszystkie jednostki imperialne mogły razić nieprzyjaciela salwami burtowymi, ten
zaś odpowiadał jedynie bateriami dziobowymi przednich ugrupowań.
Ferrari nie żałował amunicji. Walka zmieniła się w rzeź i toczyła się na dystansach tak
bliskich, że dla wielkich okrętów były to prawie pojedynki na białą broń.
Hsi nakazał oderwanie się od nieprzyjaciela, odwrót i przegrupowanie.
Ferrari ruszył w pościg. Bitwa przeniosła się. w pustkę międzysystemową. Imperialny admirał
wygrał małym kosztem. Z floty przeciwnika mało kto wrócił na Heath.
Ferrari popełnił jednak pewien błąd.
Decydując się na bój pościgowy, nie zawiadomił Mahoneya o opuszczeniu swojej pozycji. I
przez tę właśnie olbrzymią lukę w systemie obronnym Światów Pogranicza, trzy dni później wlały
się statki trzeciego zespołu tahnijskiej floty.
Między nimi a Cavite nie było żadnych poważniejszych sił imperium.
Ktoś powiedział kiedyś, że bohaterowie to zupełnie normalni ludzie, których zamroczyło w
kluczowej chwili, więc porwali się z motyką na słońce.
Gdyby William Bishop czterdziesty trzeci miał wyjaśnić, za co właściwie zdobył drugą
gwiazdę i Krzyż Galaktyczny, stwierdziłby: “Tylko świr świadomie robi takie rzeczy, i to
przekonawszy się pierwej, że nie jest stuknięty”.
Jak dotąd Bishopowi wiodło się na tej wojnie nie najgorzej.
Pierwotnie trafił do gwardii jako sierżant piechoty. Wbrew regułom męczeństwa dobrze
wiedział, kiedy i gdzie kłaniać się kulom, dzięki czemu dostał nawet parę medali. Potem jednak
obliczył sobie, że jeżeli nadal będzie pchał siew pole ognia, to prędzej czy później, ktoś go w końcu
trafi. Zgłosił się zatem na kurs pilotażu.
Zamierzał awansować i zostać pilotem transportowców. Chciał odpracować swoje na nudnych
wachtach i wrócić po wojnie do ukochanej matematyki. Medale cenił nisko, marzył tylko o
spokojnym przydziale, który nie napyta żadnej biedy.
Był urodzonym pilotem.
Skończył kurs w tej samej grupie co Sten i otrzymał upragniony przydział.
Ale i tak dopadł go wicher dziejów.
Zapewne nikt nie wierzył, że po wielokroć odznaczony oficer i uzdolniony dowódca nie
pragnie wąchać prochu. A może ktoś znający nieco historię sprawdził, kim był William Bishop
Pierwszy.
Tak czy inaczej, młodzieniec wbrew swej woli został przeniesiony z korpusu zaopatrzenia do
wojsk desantowych. Awanse spływały regularnie, więc obecnie Bishop służył jako
jednogwiazdkowy admirał. Miał pod sobą dwa dywizjony desantowców. Co gorsza, wyznaczono
go na głównodowodzącego całym lądowaniem na Cavite.
Chyba zdechnę, pomyślał i wziął się do roboty.
Na razie jednak wiele się nie działo. Czasem ktoś strzelał do nich z dołu, z rzadka trafiał się
jakiś tahnijski myśliwiec czy amator samobójczych ataków.
Bishop uznał, że takie drobiazgi to nie problem. Jeśli się uda, pozostanie już tylko przetrwać
finalny desant na Heath.
Skrzywił się. Przecież są ciekawsze rzeczy na świecie. Na przykład rozstrząsanie kwestii, czy
Fermat się mylił? Tymczasem desant wylądował, zaopatrzenie dotarło na miejsce, a myśliwce
oczyściły niebo z dokuczliwych Tahnijczyków.
Wtedy właśnie zawyły wszystkie alarmy.
Bishop pobiegł na mostek. Aż mu oczach pociemniało, gdy spojrzał na ekrany. Trzeci zespół
floty wroga ciągnął prosto na Cavite.
Chwilę później admirał uznał, że cała jego nadzieja legnie w gruzach.
Wiedział już, co robić.
- Łączyć z dowódcą eskorty... Komandorze, pełna gotowość.
- Admirale, mamy przed sobą...
- Tak. Całą flotę Tahnijczyków. Zauważyłem, kurde. Rozkazuję opuścić orbitę i gaz do dechy.
Natychmiast. Ruszamy!
- A niby dokąd? Bishop aż jęknął.
- Czy macie aktualne odczyty?
- Tak... potwierdzamy wykrycie siedmiu pancerników... kilkunastu transportowców
myśliwców, dwudziestu ośmiu krążowników... wyliczać dalej, Billy?
- Nie. Ja widzę to samo. Co do rozkazów... - Skinął na swego oficera nawigacyjnego. -
Przygotować się do zmiany orbity. Kurs kolizyjny... Mierzyć w trzeci... nie, czwarty pancernik w
linii. Dane kursowe... - Spojrzał na gwałtownie blednącego nawigatora. Ten przytaknął. - Gotowe,
przekazuję. Wykonać dokładnie za dziesięć sekund... od teraz.
- Dalsze rozkazy, sir?
Bishop spojrzał na ekran pokazujący dowódcę eskorty.
- Jeszcze wam mało?
- Chyba starczy. Znasz jakieś modlitwy, Billy?
Bishop pokręcił głową.
Zaatakowali.
Jeden opancerzony desantowiec dowodzenia, jeden krążownik, dwanaście niszczycieli,
jedenaście korwet eskorty. I siedemnaście myśliwców.
Czyste szaleństwo.
To było szaleństwo.
Kiedy dowodzący trzecim zespołem tahnijski admirał ujrzał garstkę statków lecących nań
kursem kolizyjnym, od razu zrozumiał, że wpadł w pułapką.
Nikt tak nie atakuje. Chyba że ma za plecami wszystkie połączone floty imperium.
Admirała mimowolnie ogarnął podziw dla wroga. Zaprawdę, oni mogliby być Tahnijczykami.
Gotowi zginąć, byle tylko powstrzymać pochód nieprzyjaciół na tych kilka chwil potrzebnych do
podciągnięcia formacji nie wykrytych jeszcze imperialnych pancerników.
Admirał niezwłocznie rozkazał zerwać kontakt z przeciwnikiem. Przegrupujemy się,
wycofamy poza systemy Sulu, a gdy imperialni uderzą w pustkę, my zajdziemy ich z flanki.
Cztery ugrupowania Tahnijczyków zawinęły ogon pod siebie. Było to działanie ze wszech
miar logiczne.
Tahnijski admirał nigdy się nie dowiedział, jak wielki uczynił błąd. Wyznaczone przezeń
miejsce zbiórki wypadło niemal dokładnie na szlaku powracającej floty admirała Ferrari.
Ani jeden statek Tahnijczyków nie uszedł zagłady.
Bishop spojrzał na wycofujące się zgrupowania nieprzyjaciół i odwołał to wszystko, co od
dłuższej chwili mamrotał pod wąsem. Po niejakim wahaniu obejrzał się przez ramię.
Wszystkie ekrany świeciły pustką.
William Bishop (czterdziesty trzeci), choć własnym oczom nie dowierzał, uznał ostatecznie,
że to nie podstęp. Naprawdę odlecieli. Wrócił na orbitę Cavite i pomyślał o wcześniejszej
emeryturze. Potem mógłby wstąpić do jakiegoś głęboko religijnego zakonu...
Lady Atago musiała pogodzić się z faktami zaiste nie do zniesienia. Raz za razem czytała
wysłaną otwartym tekstem wiadomość od generała Lungi, dowódcy garnizonu Cavite:
Imperialni przełamali naszą obronę. Straciłem kontakt z placówkami. W ostatnich słowach
meldowali, że będą walczyć do ostatniego żołnierza. Zostało nas trzech, nie mamy amunicji.
Idziemy do ataku. Powtarzam. Idziemy do ataku. Błagam Radę i naród mój o wybaczenie, ale
przegrałem.
Lunga
Atago odwróciła spojrzenie. Wszystko stracone. Wszystko, prócz honoru.
Miała coś jeszcze do zrobienia.
Rozdział pięćdziesiąty trzeci
Nowy “Forez”, kolejny statek tej samej nazwy, wystartował bez żadnych uroczystości.
Z całego dziedzictwa Tahnijczyków, które lady Atago tak uwielbiała, akurat tego jednego
elementu nie cierpiała - ceremonii.
Wyruszający na ostatnią walkę, szukający śmierci wojownicy, żegnali ojczyznę, przyciskając
skroń do rodzinnej ziemi. Spełniali toast czystą wodą. Przysięgali na broń, najlepiej taką trzymaną
w rodzinie od pokoleń. Szczegółowo instruowali krewnych, jak mają czcić pamięć rychłego
bohatera (lub bohaterki).
Lady Atago postanowiła odejść po swojemu.
Uznała, że filmowcy mają wystarczająco dużo odpowiednich występów, więc coś tam sobie
wybiorą. Najpewniej już przykrawają stosowny materiał.
Mało ją to obchodziło.
Zaraz po starcie, u lady Atago zjawił się drugi oficer z dziwnie błyszczącymi oczami. Wyjąkał
coś o spełnianiu się cudownego snu. Że stary i nowy złączyły się w historycznym momencie.
Atago nie zrozumiała. Stary i nowy? A tak. Właśnie. Ten oficer służył też na starym
“Forezie”, który pewnie trafił już do stoczni złomowej. Dla Atago statek, podobnie jak broń, był
tylko przedmiotem. Bezosobowym narzędziem.
Uśmiechnęła się jednak i skinęła oficerowi. Jeśli właśnie takie myśli chce on zabrać ze sobą w
ostatnią drogę, to czemu nie.
Pozostało tylko napisać scenariusz tej ostatniej odsłony.
Wspólną cechą wszystkich kultur uznających zabijanie bliźnich za rodzaj świętego obrządku,
jest również gloryfikowanie wojowników wyruszających do boju o sprawę beznadziejną. Jednak,
by taka postać przeszła do legendy, musiała czegoś jeszcze przed śmiercią dokonać. Nawet gdyby
miało to powstrzymać wroga jedynie o godzinę czy dwie.
Tak właśnie było na dawnej Ziemi. Na przykład Roland. Głupio i bez sensu dał się wciągnąć
pod Roncesvalles w zasadzkę garstki wkurzonych Basków. Oficjalnie jednak zginął powstrzymując
pochód paru milionów Saracenów. Custer i jego ludzie wyszli nad Little Big Horn jako bandy nie
wyćwiczonych i pijanych militarnych ignorantów. Nie mieli najmniejszego pojęcia, gdzie są i co
właściwie powinni robić. Bohaterskie czyny przypisano im później.
Jedyny wyjątek stanowili kamikaze z czasów drugiej wojny globalnej. Wówczas nazywano
ich shimpu, czyli Boski Wiatr. Rzucali się na wroga w poszukiwaniu śmierci i z nadzieją, że ich
ofiara magicznym sposobem odmieni bieg historii. Przedstawiciele innych kultur dziwowali się
takiej logice i próbowali wyjaśniać rzecz po swojemu. Dowodzili, że piloci shimpu muszą być
chorzy psychicznie, pijani lub pod wpływem narkotyków. Jedynie wśród własnego ludu przez długi
czas uchodzili za bohaterów.
Tahnijczycy zrozumieliby ich bez zbędnego gadania. Plan lady Atago był prosty: podejść do
Cavite na odległość strzału. Wiedziała, że najpierw trzeba przedrzeć się przez formacje imperialnej
floty, ale miała nadzieję dotrzeć do celu. I tam zginąć. A wówczas losy wojny się odmienia. Załoga
wierzyła w to bez reszty. Po części zapewne za sprawą postawy samej Atago.
Dla niej ważniejsze było wszakże odkupienie winy klęski i uratowanie honoru. Nie wiedziała,
gdzie popełniła błąd, ale przecież musiała dopuścić się jakiegoś błędu. Przecież wojna winna się
już zakończyć. Zwycięstwem Tahnijczyków. Każda inna ewentualność wydawała się wykluczona.
A jednak niemożliwe stawało się faktem. W niejednym znaczeniu.
“Panipat”, który poszedł w odstawkę, został odarty ze wszystkiego, co jeszcze mogło się
przydać.
“Forez” przejął jego uzbrojenie, amunicję i zapasy oraz tych nielicznych, dobrze
wyszkolonych członków załogi. Ale i tak wyruszał do walki z niepełną obsadą na pokładzie.
Amunicji miał jednak aż dwieście siedemdziesiąt pięć procent zwykłego stanu. Nie szkodzi, że
systemy uzbrojenia przestrzeliwano dotąd tylko raz, podczas przejścia ze stoczni na Heath.
Pancerniki nie zwykły pokazywać się bez licznej eskorty krążowników, niszczycieli i innych
jednostek wsparcia.
“Forez” wyruszał przeciwko flocie imperium w towarzystwie jednego krążownika i
siedemnastu niszczycieli.
Ensigh Gilmer uważał się za osobnika niezwykle bystrego.
Pochodził z rodziny, która służyła imperatorowi od stuleci. Każdy kolejny potomek musiał
obowiązkowo zaczynać od munduru. Ensigh Gilmer dorastał ze świadomością, że wcześniej czy
później zasili szeregi armii i narazi się na przykrość spotykania rozmaitych złych ludzi. Ale miał do
wyboru albo to, albo wydziedziczenie. A może nawet coś gorszego.
Przez pewien czas żywił jeszcze nadzieję, że wojna się skończy, zanim on, Ensign, z
różowiutkiego chłopca zmieni się w młodzieńca w wieku poborowym. Niestety, miał pecha.
Musiał się zaciągnąć.
Zamierzał nie tylko pokazać starszyźnie rodu, że jest godny miana Gilmera, ale nie pozwolić
również, by źli ludzie naruszyli jego cielesność.
Zgłosił się na ochotnika do formacji zwiadu.
Jego koledzy z akademii nie mogli się nadziwić, że ekscentryczny Ensign okazał tyle
charakteru. Przecież jednostki zwiadowcze zawsze są na czele całej floty. Tuż pod bokiem
nieprzyjaciela.
Służba na statkach zwiadu uchodziła za bardziej niebezpieczną niż na myśliwcach. Śmierć
zawsze zaglądała prosto w oczy.
Gilmer przyjął wszystkie wyrazy uznania ze stosownym politowaniem.
Jeszcze na pierwszym roku akademii skorzystał z jednego wolnego dnia, aby z bliska
przyjrzeć się temu, co go czeka. Po pierwsze odkrył, że w odróżnieniu od myśliwców statki zwiadu
nie miały wdawać się w walkę, a tylko przemykać cichutko tu i tam. Po drugie, zbadał statystyki
strat zwiadu aż do czasów wojen Muellera. Ciekawe, niecałe dwa procent. Nawet mniej niż w
korpusie transportu. Na dodatek, szczegółowe rozpiski pokazywały, że większość z tych dwóch
procent utracono skutkiem błędów pilotażu.
Gilmer był świetnym pilotem. Wszyscy to przyznawali.
I tak wyruszył na wojnę.
Dowodzenie niezbyt mu wychodziło. Dwunastoosobowa załoga go nie cierpiała. W zasadzie
nie wiadomo za co, po prostu ich drażnił, chociaż statek zawsze lśnił czystością, awanse
przychodziły w porę, kary nigdy nie wykraczały poza regulaminowe normy. Coś nie grało.
Gilmer nie ucieszył się zbytnio, gdy dostał przydział do flotylli inwazyjnej Sektora
Pionierskiego. Do tej pory kłopoty jakoś omijały dzielnego Gimlera. Gdyby chociaż wyśledził
kilka tachnijskich statków usiłujących podejść flotę imperium, odszedłby do cywila z medalami.
Karierę i tak zamierzał robić w przemyśle rozrywkowym.
Na dodatek, wyraźnie widział, że imperium wygrywa wojnę.
Jeszcze kilka tygodni i będzie po wszystkim. Na wszelki wypadek złożył już w stoczni
remontowej zapotrzebowanie na kwartalny przegląd. Termin sprawdzianu technicznego powinien
wypaść dokładnie w czasie bitwy o Heath.
I dlatego właśnie Gilmer, bardzo bystry facet, poczuł się niemal osobiście skrzywdzony, gdy
na ekranie pojawił się samotny rozbłysk. Ktoś leciał i to szybko.
Ensign czym prędzej przełączył obraz na kamery czujnika orbitującego w odległości kilku lat
świetlnych. I zdrętwiał, ujrzawszy monstrualny kadłub “Foreza”. Sprawdził raz jeszcze, ale druga
kamera pokazała ten sam obraz. To nie było złudzenie. Na dodatek trajektoria lotu intruza
przebiegała minutę świetlną od patrolowca!
Łącznościowiec niezwłocznie zameldował dowództwu floty, co się dzieje, a Gilmer włączył
napęd na pełną moc, zaprogramował chaotyczne manewry unikowe i zaczął się zastanawiać, co
jeszcze może zrobić. W ogólnej gorączce kazał włączyć systemy broni i wystrzelić na ślepo dwa
pociski.
Uzbrojenie patrolowca było nader mizerne. Ledwie cztery prościutkie samonaprowadzające
się pociski, każdy długi na jakiś metr. Teoretycznie dość, by zneutralizować patrolowiec wroga,
może nawet odstraszyć myśliwiec, który nie zawahałby się przed zaatakowaniem całkiem
bezbronnego celu. Jednak w gruncie rzeczy główne zadanie wyrzutni polegało na dostarczeniu
pechowej załodze jakiegoś zajęcia w ostatnich chwilach przed unicestwieniem.
Gilmer przygryzł palce. Mógł tylko czekać, aż tradycji rodzinnej stanie się zadość. Tej trochę
gorszej, bo związanej ze śmiercią w walce.
Jednak nic się nie stało.
Żadna z wrogich jednostek nie pofatygowała się, by cisnąć w patrolowiec choćby złym
słowem. O pościgu nie mówiąc.
Gilmer od razu nabrał przekonania, że jest nie tylko wspaniałym pilotem, ale również
genialnym taktykiem. Przez chwilę zastanawiał się, czy by nie wstąpić do służby czynnej, lecz
szybko dał spokój takim zamysłom. Zadowoli się orderem wielkim jak patelnia.
Tym sposobem dorobił się wreszcie medalu. Naprawdę dużego.
Patrolowiec przetrwał z prostego powodu: lady Atago chciała, by imperium zawczasu
dowiedziało się ojej ataku. Może stało się. to trochę, za wcześnie, ale mniejsza z tym. Lepiej się
przygotują, a żadna bitwa i tak nigdy nie przebiega dokładnie wedle planu.
Nie zauważyła nawet, że jeden z odpalonych przez stateczek pocisków trafił “Foreza”.
Odpowiedzialny za kontrolę uszkodzeń młodszy oficer otrzymał raport o uderzeniu w pobliżu
rufy. Nie zidentyfikowany obiekt przebił zewnętrzne poszycie, dotarł do wewnętrznego poszycia i
tam eksplodował. Oficer wdusił parę sensorów, włączając gaśnice w pobliżu miejsca uszkodzenia,
po czym zarządził ewakuację przyległego magazynu żywnościowego. Dodatkowo wypełnił
pomieszczenie niepalnym gazem.
Przez chwilę jeszcze dywagował, z czym to mogli się zderzyć, ale zaraz o wszystkim
zapomniał i zajął się innymi sprawami.
Mahoney krążył po centrum dowodzenia.
Był wściekły.
Spojrzał raz jeszcze na ekran. Cudownie, pomyślał. Wlazł jakiś ciołek do nowego typu
pancernika i chce zarobić kilka punktów, nim go załatwimy. Zaiste szlechetnie. Ale czy nikt mu nie
powiedział, że nowoczesnych wojen nie prowadzi się w ten sposób?
Zresztą, jak jeden idiota szuka śmierci, to jego sprawa. Ale czemu ciągnie za sobą całą resztę?
Oni może wcale nie pragną zostać bohaterami? Egoistyczny drań. I nie pomyśli nawet bydlak o
tych, których zabije dla swej próżności. Szaleństwo w oku, szabelka w dłoni i dalej na karabiny
maszynowe... Po sławę, po laury, po wieczny ognień w mauzoleum...
Cholerny świat. Mahoney nie przebierał w przekleństwach, gdy przyszło mu posłać przeciwko
straceńcowi aż kilka ugrupowań floty. Ostatecznie uznał, że jego szewska pasja bierze się jeszcze z
innej przyczyny. W głębi duszy uważał honorowe rozwiązywanie sporów za coś o wiele lepszego
niż dokonywanie masakry na polach bitewnych. Ale honorowe, nie kretyńskie.
Technik wrzasnął coś do Machoneya. Generał raptownie się odwrócił.
- Nie nauczyli cię składać meldunków...? - Spojrzał na ekran i zdrętwiał. Z góry patrzyła na
niego lady Atago. - Co, u diabła?
- Odbieramy to na wszystkich kanałach. Sam nieruchomy obraz. Bez dźwięku.
- Jezu Chryste - sapnął Mahoney. - Natychmiast łączyć z Centralnym. Ekranowana wiązka,
kod X.
Zakodowane w ten sposób wiadomości trafiały prosto do Wiecznego Imperatora.
Pułapka w Światach Pogranicza zadziałała aż za dobrze. Młode wilczki wpadły już w paści,
teraz nadciągała jeszcze matka wilczyca.
Najpierw zaatakowały dwa skrzydła myśliwców. Pierwsze podeszło od czoła w nadziei, że
uniemożliwi to intruzom użycie chociaż części systemów broni. Rozkazy były jasne: zniszczyć
pancernik.
Nie wiedzieli, że zmodyfikowane uzbrojenie “Foreza” pozwalało z równym powodzeniem
śledzić cele nadlatujące z każdej strony. Wyrzutnie mogły razić we wszystkich kierunkach.
Myśliwce winny zostać zniszczone w odległości kilku lat świetlnych od pancernika, daleko
poza zasięgiem baterii z niszczycieli.
I rzeczywiście, ze zdziesiątkowanego skrzydła zostało tylko pięć maszyn, straty sięgnęły
osiemdziesięciu procent, jednak do całkowitej zagłady nie doszło. Sama walka trwała też o wiele
dłużej, niż przewidywano.
Bój spotkaniowy miał być przykrą niespodzianką dla imperialnych. Po raz pierwszy
Tahnijczycy obwarowali swój pancernik eskortą myśliwców. “Forez” dysponował szesnastoma.
Stały w czterech hangarach.
Jednak wojna nie obeszła się łaskawie z tahnijskimi pilotami. Ci najlepsi dawno już zginęli,
ale nic dziwnego. Podczas każdego konfliktu zbrojnego załogi myśliwców żyją krótko. Obecni
piloci mieli wylatane łącznie ledwie osiem tysięcy standardowych godzin. W pokojowych
warunkach oznaczało to wstępny stopień wyszkolenia.
Owszem, ćwiczyli ataki i uniki, a raczej wiedzieli, że takie manewry istnieją. W walce ze
starymi wyjadaczami, w znacznej mierze z asami lotów bojowych, byli bez szans. Żaden nie
dotrzymał pola dłużej, niż kilka sekund. Osiągnęli tylko jedno trafienie - na własnym niszczycielu.
Na dodatek ulewa pocisków, ganiających we wszystkie strony, skutecznie rozbiła szyk
Tahnijczyków.
Atago cały czas stała na mostku. Twarz ani jej drgnęła. Nie oczekiwała wiele po myśliwcach,
ale coś tak absurdalnego... Jednak sama widziała. Wydała dalsze rozkazy.
Szef uzbrojenia wybrał już stosowny system broni: masywne Nach’kal, samonaprowadzające
się. pociski średniego zasięgu do rażenia innych statków.
Drugie niepowodzenie wynikło ze słabego wyszkolenia operatorów systemów uzbrojenia.
Komputerowa symulacja nie oddaje w pełni realiów pola walki.
Dane o celach podawano nieprecyzyjnie, operatorzy gubili cele lub, co gorsza, same pociski
już po wystrzeleniu. Obsługi baterii gorączkowo wertowaly’instrukcje, chociaż winny mieć to
wszystko już dawno wykute na pamięć. Sekwencje działań myliły się do tego stopnia, że ten i ów
przyciskał niewłaściwy guzik i miast wystrzelić pocisk, odsyłał go do komór amunicyjnych lub
klinował w ciągu.
Trzeci problem wiązał się z samymi systemami broni. Baterie Nach’kal zadziałały tylko w
siedemdziesięciu procentach.
Pozostałe wyrzutnie albo odmówiły uznania faktu, że zostały załadowane, albo wybierały cele
wedle własnego uznania, albo w ogóle na nic nie reagowały. Jedria bateria wystrzeliła wszystko
samorzutnie, nie uzbroiwszy jednak pocisków, przez co ich napęd po prostu się nie włączył.
Zmarnowano w ten sposób kilkadziesiąt Nach’kali, nim ochotnik spiął “na krótko” sterujący
baterią komputer. Sam usmażył się przy okazji na frytkę.
Myśliwce zaś nie próżnowały. Z wielu wystrzelonych przez nie pocisków typu Kali, trafił
jeden. Eksplodował w pustym już hangarze. Ekipy awaryjne w kilka minut zdławiły ogień.
Pierwsze skrzydło imperialnych zaczęło się wycofywać. Właśnie wtedy straciło większość z
dwudziestu zniszczonych maszyn.
Uwaga Tahnijczyków przeniosła się na drugie skrzydło, jednak to skierowało się przeciwko
eskorcie pancernika. Ze sporym powodzeniem.
Niszczyciele wywijały się w unikach. Każdy zdany był tylko na siebie, bo po pierwszych
doświadczeniach z wyrzutniami Nach’kal oficer uzbrojenia “Foreza” wolał za bardzo nie
ryzykować. Namyślał się tak długo, aż dziewięć niszczycieli zmieniło się we wraki.
“Forez” wystrzelił dwadzieścia naprowadzanych pocisków dalekiego zasięgu. Operatorzy
nałożyli okulary i zaczęli szukać celów.
Myśliwce odpowiedziały natychmiast antyrakietami typu Fox i zaprogramowanymi na małe
cele ruchome goblinami. Operatorzy Tahnijczyków szybko stracili orientację w przestrzeni.
Pozbawione poleceń pociski uruchomiły awaryjny program autodestrukcji.
Myśliwce wróciły czym prędzej. Cztery z nich uderzyły na krążownik.
Trzy trafiły. Stareńka jednostka zatrzęsła się od dziobu do rufy i pękła na dwoje. Bezwładne
połówki kadłuba zachowały pierwotny impet i szybko uleciały z pola walki. Dopiero trzy lata
później znalazł je przypadkiem pewien statek badawczy. Dla ocalałej po eksplozji garstki
Tahnijczyków stało się to o wiele za późno.
Myśliwce zerwały kontakt i odleciały. Dość już zrobiły.
Na scenę wkraczały wielkie sztuki.
Atago kazała wystrzelić pierwszą salwę na maksymalnym zasięgu.
Dwanaście monstrualnych pocisków opuściło wyrzutnie i włączyło napęd AM2. Każda rakieta
niosła kilka kierowanych głowic o mocy wystarczającej do zmiecenia całkiem sporego miasta.
Była to broń tak nowa i tajna, że imperialny wywiad nie nadał jej jeszcze żadnego oznaczenia
kodowego. Spisała się wyśmienicie.
Zgodnie z wprowadzonymi w ostatniej chwili instrukcjami, pociski zignorowały niszczyciele
osłaniające wielkie sztuki. Jakiś błąd spowodował wprawdzie, że głowice poszczególnych
pocisków miast zostać w jednej wiązce, poszukały celów samodzielnie, jednak efekt i tak był
przytłaczający:
Dwa zniszczone pancerniki.
Jeden pancernik wyłączony z akcji. Nie wrócił już do służby; złomowano go po wojnie.
Jeden zniszczony krążownik.
Jeden krążownik ciężko uszkodzony.
Cztery krążowniki wyłączone z walki.
Mahoney nie pomylił się w ocenie możliwości bojowych berserkera. Kilka sekund później
imperialna flota dała ognia pełnymi salwami burtowymi. Na “Foreza” skierowało się ponad
trzydzieści pocisków Kali.
Aż za wiele. W tłoku rakiety namierzały siebie nawzajem, wymykały się operatorom, a
eksplodując prowokowały dalsze detonacje.
Spora część kosmosu zapłonęła atomowym ogniem.
Wszystkie pozostałe tahnijskie niszczyciele spopielały lub wypadły z walki.
Sam “Forez” otrzymał trzy trafienia.
Ale maszynownia wciąż dawała pełną moc. Wyrzutnie nadal pluły pociskami. Superpancernik
parł dalej.
Oficer uzbrojenia miał niejakie powody do satysfakcji.
Wiedząc już, z jakimi ludźmi przyszło mu pracować, uruchomił plan awaryjny. Kazał
wycelować pociski Nach’kal w imperialne statki i przejść na ogień ciągły. Nie sądził, żeby to
przyniosło pożądane skutki. O wiele efektywniejsze były systemy bliskiego zasięgu - rakiety
swobodnego lotu typu Don i potokowe wyrzutnie pocisków Mirka. Nawet zwykłe działka
wielolufowe przydawały się przy zwalczaniu rakiet Kali. Bliskie eksplozje masowo uszkadzały
czujniki i pokładową elektronikę, ale statek żył i walczył.
Trzy ostatnie trafienia nie zdziałały wiele złego. Pierwsze wyłączyło rufowe centrum
informacji bojowej, ale i tak było to centrum awaryjne. Drugi pocisk zniszczył główny komputer
sterujący baterii Nach’kal. Niewielka strata. Trzeci spustoszył przedziały mieszkalne załogi. Które
powinny być teraz puste, pomyślał oficer. Zresztą, to nie moja sprawa tylko kontroli uszkodzeń i
drużyn awaryjnych. Pewnie opanowali już ogień.
W tejże chwili “Forez” zadrżał od czwartego trafienia. Pocisk pochodził z drugiej imperialnej
salwy. Atomowa głowica wbiła się głęboko w kadłub. W jednej sekundzie śmierć objęła jedną
czwartą lewiatana.
Lampy na mostku pogasły. Atago usłyszała czyjś stłumiony krzyk przerażenia. Potem zapaliły
się światła awaryjne. Rozejrzała się. Kto był aż tak słabego ducha?
Nikt się nie przyznał.
- Admirale - warknęła na dowódcę “Foreza”. - Jakie uszkodzenia?
Zbieranie stosownych informacji trwało dość długo. Połowę ekranów na mostku pokryła
śnieżyca. Ostatecznie ustalono, co następuje:
Maszynownia może dać tylko połowę mocy. Napęd systemu Yukawy nie działa.
Systemy uzbrojenia: tu mniej o tyle, tam o tyle... Wyrzutnie pocisków dalekiego zasięgu
wyłączone.
Atago przejrzała tabele.
Kiepsko.
Średni zasięg w porządku. Bliski zasięg: dwadzieścia procent potencjału.
Ofiary... Atago nie chciała nawet czytać. Jakie to ma znaczenie? Istotne, że wciąż walczą.
Ocali swój honor.
Jedne z najbardziej bezsensownych i jałowych sporów, jakie toczyli w dziejach historycy
wojskowości, dotyczyły kwestii, komu właściwie należy przypisać winę (lub zaszczyt) zgładzenia
bohatera (lub tyrana)? Przez wieki do znudzenia roztrząsano problem, czy barona von Richthofena
zestrzelił jego kolega z eskadry czy też może uczynił to bezimienny nieopierzeniec, który dopiero
przybył na front z Australii? A działo się to jeszcze na starej Ziemi, w czasach gdy myśliwce latały
wyłącznie w obrębie atmosfery. Inna sprawa tego typu, kto dobił bombowiec wiozący admirała
Yamamoto? Lanphier czy Barber?
Z nowszych dziejów, czy Mordechi, wódz z wojen Muellera, zginął podczas pojedynku z raki
śmiertelnie rannego pułkownika Meinertzhagena, czy może potknął się o minę przeciwpiechotną?
Podobnie rzecz przedstawiała się z lady Atago i “Forezem”.
Pretendentów było dwóch.
Jeden to pani oficer uzbrojenia na pewnym niszczycielu. Nazywała się Bryennius. Wstrzeliła
Kali, mierząc w ten sposób, by pocisk czekał na “Foreza” uśpiony dokładnie na trajektorii
superpancernika. Głowicę uaktywniła w ostatniej chwili i skierowała prosto w serce wrogiej
jednostki.
Drugim był as myśliwski imieniem Alexis. Korzystając z ogólnego zamieszania, wziął się za
wymiatanie okolicy, ale szybko pojął, że Tahnijczycy mają zbyt wiele kłopotów, by zajmować się
samotnym myśliwcem. Czym prędzej wystrzelił własnego Kali. Dla osłony pocisku przodem posłał
osiem rakiet typu Goblin XII.
Oba pociski miały być celne, ale żaden ze strzelców nie zasłużył na miano bohatera.
Historycy mylili się z kretesem. Nie po raz pierwszy, zresztą.
Lady Atago i “Forez” zginęli za sprawą Ensigna Gilmera.
Może zresztą “Forez” zniszczył się sam.
Wystrzelony ze statku Gilmera pocisk, ugodził superpancernik na wiele godzin przed bitwą,
ale nie spowodował wielkich szkód.
Zgodnie z meldunkami komputera, przedziurawił zewnętrzne poszycie i zaraz eksplodował.
Komputer nie podał jednak informacji o małej szczelinie, która utworzyła się w wewnętrznym
poszyciu. Pomieszczenie zostało ewakuowane i nikt niczego nie zauważył. Nikt nie spostrzegł
także, iż: Gaśnice między burtami nie zadziałały.
Zbiorniki systemu gaśniczego magazynów były puste. (Ktoś zapomniał napełnić je gazem
obojętnym).
Alarm przeciwpożarowy został czemuś wyłączony. Podobnie jak czujniki całego sektora
pokładów. W magazynie pojawił się ogień.
Z początku tlił się jedynie. Przez większy otwór, powietrze uleciałoby i ogień wygasłby w
próżni, jednak dziura była malutka i pompy podtrzymania ciśnienia bez kłopotu uzupełniały braki.
Pojawiły się pierwsze płomyki.
Niewielkie języczki ognia szybko upasły się na starych szmatach, które złożono w magazynie.
Ściany pomieszczenia winny zostać zlane środkami gaśniczymi. Ale ten system też nie zadziałał.
Przepierzenia zaczęły się topić. Zrobiono je ze stosunkowo mało odpornego na temperaturę
syntetyku. Trwalsze ściany korytarza wytrzymały. Nadal nikt niczego nie zauważał. Ogień zaczął
rozprzestrzeniać się w kierunku rufy.
Komputer wytrwale ignorował to wszystko. Po paru godzinach burza ogniowa dotarła do
przedziałów mieszkalnych. Obecni w kabinach zginęli, nie zdążywszy nawet krzyknąć. Być może
wtedy komputer poinformował mostek o pożarze. Jeśli tak, to zajęta walką obsada nie zwróciła
uwagi na jeszcze jedno migoczące światełko.
Ostatecznie płomienie ogarnęły dwa wielkie magazyny otulające główne zbiorniki AM2.
Jeden z dołu, drugi powyżej. Pomieszczenia te były pełne absolutnie niepalnych materiałów,
ponadto wyposażono je w skomplikowane osłony, kurtyny i pancerze przeciwradiacyjne,
przeciwpodmuchowe i jakie tam jeszcze.
Mimo podwyższonej temperatury osłony nie opadły. Surogatywne niepalne substancje jednak
zaczęły się tlić. “Forez” eksplodował na milisekundę przed trafieniem obu Kali. Pociski też
detonowały w zetknięciu z chmurą gorącej plazmy, bo tyle tylko pozostało z superpancernika.
Lady Atago nie miałaby się na co skarżyć. Odeszła w nader spektakularny sposób. Nie dotarła
do serca nieprzyjacielskiej obrony, jednak do samego końca dowodziła w miarę sprawnym,
walczącym okrętem.
Śmierć zabrała ją momentalnie. Atago nie zdążyła niczego poczuć.
Razem z nią zginęło ponad pięć tysięcy osób załogi. Lekko pożegnali się z tym padołem.
Wojna zna boleśniejsze sposoby.
Lady Atago ponosiła odpowiedzialność za śmierć wielu milionów ludzi, którym odejść było
znacznie trudniej.
Rozdział pięćdziesiąty czwarty
Lady Atago zginęła bez plamy na honorze. Ci, co pozostali, mieli mniej szczęścia. Informacja
o symbolicznym akcie heroizmu docierała na kolejne szczeble dowodzenia, a na każdym
niezmiennie powodowała upadek wszelkich autorytetów. Zawstydzeni własnym tchórzostwem
przywódcy zamknęli się w pełnym bólu milczeniu. Tłum wyszedł na ulice i zaczął szukać winnych.
Rychło ogłoszono początek sezonu polowań na wszystkich, którzy nosili jakikolwiek mundur czy
choćby najmniejszą plakietkę służb państwowych.
Linczowano wyciągniętych z portowych knajp marynarzy. Tysięczne tłumy zbierały się przed
wszystkimi koszarami i roniąc łzy, rwały włosy z głowy. W końcu pierwsze szeregi rzucały się na
zasieki z drutu kolczastego. Po nich przechodzili następni. Żołnierze strzelali do szturmujących, ale
bez przekonania. Wielu zdarło mundury i przyłączyło się do manifestantów, by polować na
oficerów. Komisariaty policji podpalono, uciekających gliniarzy wprasowano obcasami w bruk.
Pocztowców ukamienowano. Konduktorzy zawiśli na dworcowych latarniach. Niektórych spalono
żywcem. Większość członków Wielkiej Rady Tahnu czekała spokojnie w domach, aż dopełni się
ich los. Czuli się winni. Żaden nawet palcem nie ruszył, gdy tłumy zabijały najpierw ochroniarzy,
potem służbę, rodziny i na końcu ich samych.
Dokonawszy zemsty na władzy, żądny krwi motłoch ruszył na sklepy. Znaczna część kupców
wyczuła pismo nosem już kilka dni wcześniej i wyjechała. Tłumy rabowały towary, pustoszyły
magazyny. Czego nie mogły wynieść, niszczyły. Nad miastem unosiły się kolumny czarnego
dymu. Zgoła wulkaniczne łuny spowiły całą planetę.
Tylko klub “K’ton” oparł się zniszczeniu. Sten i Alex dobrze wszystko zaplanowali. Za
każdym razem, gdy tłum zbliżał się do dzielnicy grzesznych uciech, podstawieni w porę
prowokatorzy wskazywali jakiś łatwiejszy i bardziej zasługujący na zniszczenie cel. Obaj
członkowie Modliszek siedzieli razem z L’n i St. Clair w nocnym klubie na ostatnim piętrze i pilnie
śledzili rozwój wydarzeń. Na ekranie w porę przeszmuglowanego dużego komputera pojawiały się
doniesienia agentów, meldujących o zniszczeniu kolejnych obiektów. Heath z wolna kwalifikowała
się do inwazji.
Zamieszki trwały dwa tygodnie, czyli do chwili, gdy floty Mahoneya przełamały ostatnie
bastiony obrońców. Sten i Alex dowiedzieli się o tym około południa. Zwykle panujący szum
radiowy umilkł nagle, przygłuszony potężnym sygnałem ze statku Mahoneya. Razem ze Stenem
generał postanowił wcześniej, że nie ma co marnować czasu na szyfrowanie i tajności. W
planetarnym gwarze i tak nikt nie wychwyci przesyłanych informacji.
- Na razie nie wiem, kto będzie na mnie czekał - powiedział Mahoney. - Ale jeśli wrzasnę
dość głośno, to Tahnijczycy narobią w gacie ze strachu. Lada chwila dam ci znak i zaczniesz
operację.
- Jak ją nazwiemy? - spytał Sten.
- Może Czarny Kot?
- A czy to nie przyniesie pecha?
Mahoney pokazał zęby w wilczym uśmiechu.
- Myślałem raczej o takim kocie, co przychodzi powylegiwać się na grobie. Cmentarnym
kiciusiu o pomocy.
Sten wolał nie pytać, kto leży w tej mogile. Połączenie zostało przerwane. Alex i Sten zerwali
się na równe nogi. W końcu usłyszeli:
- Wypuścić Czarnego Kota. Powtarzam. Wypuścić Czarnego Kota. Słyszycie, chłopaki?
Powtarzam. Wypuścić Czarnego...
- Słyszę, słyszę - nadał Sten i sygnał urwał się w pół słowa.
Spojrzał na trójkę podwładnych. Stali z otwartymi ustami, jakby nie dowierzali, że cała
sprawa ma się ku końcowi. Że doczekali tej chwili. Nawet Alex był pod wrażeniem. Sten poszukał
w myślach stosownych do powagi chwili słów, czegoś naprawdę admiralskiego. Ale zaraz
postanowił, że nie będzie bawił się w admirała. Pieprzyć historię!
- Wiecie, co robić - powiedział i cała trójka z miejsca ruszyła do akcji.
St. Clair i L’n przekazały stosowne hasło najważniejszym agentom. Alex nakazał
Chetwyndowi zebrać swoich w Koldyeze i czekać.
Sten miał zająć się Pasteurem. Wybrał kod i nastawił mechanizm zegarowy nadajnika na
powtarzanie przekazu aż do skutku. Wiadomość musiała dotrzeć do adresata.
Szef osobistej ochrony Pastoura znalazł swego przełożonego spokojnie pracującego w
ogrodzie. Ręce Lemaya trzęsły się jak w febrze, gdy wręczał pracodawcy karteczką. Nie miał
najmniejszego pojęcia, czego dotyczy zakodowana wiadomość, ale był pewien swojej winy.
Polecono mu pełnić całodobowy dyżur w węźle telekomunikacyjnym w podziemiach domu.
Cokolwiek by przyszło, miało trafiać natychmiast do rąk własnych gospodarza. A Lemay nie
dopełnił obowiązku. Był najbardziej lojalnym sługą swego pana i ostatnie dwa tygodnie spędził
prawie bez snu. Ze strachu o szefa. Dziwnym zrządzeniem losu tłumy ominęły jednak posiadłość
Pastoura, lęki okazały się płonne, jednak brak snu dał się we znaki. Lemay uciął sobie drzemkę na
służbie. Sam nie wiedział, jak długo wiadomość czekała na odbiór. Jeśli Pastour uzna, że winny ma
zapłacić głową, Lemay bez słowa podda się jego woli. To, że mruganie modułu odbiorczego
zauważył dopiero nowo zatrudniony strażnik, tylko pogarszało sprawę. Lemay był po dwakroć
winien. I nieważne, że uważał tego nowego strażnika za zwykłą glistę i cwaniaka.
Lękliwie wyjaśnił to wszystko Pastourowi. Nie próbował się usprawiedliwiać, nie czekał łaski.
Nagle spostrzegł, że pułkownik wcale go nie słucha, tylko czyta wiadomość po raz czwarty i
blednie coraz bardziej. Pastour wiedział, co może nastąpić, ale i tak poczuł się mocno zaskoczony.
Miał natychmiast wziąć swoich najbardziej zaufanych ludzi, czym prędzej dotrzeć z nimi do
Koldyeze i za wszelką cenę utrzymać placówkę. Do czasu lądowania żadnemu jeńcowi nie mógł
spaść włos z głowy. Potem powinien poddać się w imieniu swego ludu. W pierwszej chwili Pastour
pomyślał, że śmierć już lepsza od takiego losu, ale zaraz przypomniał sobie, jakie skutki przyniosła
heroiczna akcja lady Atago. Ochłonął i wydał Lemayowi stosowne rozkazy.
Starszy sierżant Schour miała ten zaszczyt, że jako pierwszy żołnierz imperium nawiązała
bezpośredni kontakt z miejscowymi wieśniakami. Jej transportowiec lądował na tyłach formacji
Pierwszej Gwardyjskiej, prawie na obrzeżach miasta.
Porucznik wyznaczył na punkt przyziemienia całkiem gładkie i zieloniutkie pole. Starszy
sierżant zbiegła po rampie. Broń trzymała w pogotowiu, uważnie badała teren w poszukiwaniu
wroga. Nagle usłyszała:
- Złaź natychmiast z mojego zagonu!
Sierżant obróciła się z palcem na spuście i osłupiała. Ujrzała niewysoką postać w łachmanach.
Typowy wieśniak, z wydatnym nosem i różowymi czułkami, wymachiwał wściekle motyką. Miał
też bujną sierść i muskularne łapy zwieńczone potężnymi pazurami.
- Cholera... Co mówiłeś? - wykrztusiła Schour.
- Nie przeklinaj w mojej obecności - odpalił Cristata. - Najwyższy nie toleruje wulgarnego
języka!
- Przepraszam... - bąknęła sierżant. - Ale co...
Zatkało ją, gdy za plecami postaci pojawili się następni “wieśniacy”. Troje z nich, też w
brązach i bladych zieleniach, bez wątpienia pochodziło z imperium. Pozostali jednak byli
Tahnijczykami. Pokojowo nastawionymi. Gdyby Sten to widział, najpierw by osłupiał, a potem
uśmiał za wszystkie czasy. Plan Cristaty powiódł się w stu procentach. Nie tylko uciekł wraz ze
swoimi, ale zdołał jeszcze nawrócić całą wioskę Tahnijczyków.
- Czy zejdziesz z moich zagonów sama, czy mam pójść ze skargą do twoich przełożonych? -
spytał Cristata.
Zdumiona do granic Schour zupełnie straciła wątek.
- Nie wiecie, że jest wojna?
- Wojny, tak jak rządy, to dobre dla małych duchem. Jedno i drugie zdarza się nieprawnie. Kto
poznał blask chwały Najwyższego, ten nie zwraca uwagi na podobne przyziemności.
Reszta wieśniaków mruknęła potwierdzająco i też zamachała motykami. Schour zatkało
całkowicie i Cristacie zrobiło się żal dziewczyny. Odłożywszy motykę, podszedł bliżej.
- Wyglądasz na zmęczoną - powiedział ze współczuciem i zaczął zastanawiać się, jak by tu
włączyć panią sierżant do trzódki wiernych. - Być może uniżeni słudzy Najwyższego mogliby
jakoś ulżyć brzmieniu twego ducha...
Wichman z dawna podejrzewał, że Pastour tylko symuluje chorobę. Meldunki o rosnącej
aktywności wkoło Koldyeze tylko podsyciły wątpliwości. Gdy młody strażnik, nowa wtyczka
Wichmana wśród personelu Pastoura, przybył z wieścią o jakiejś zakodowanej wiadomości, która
przyszła nie wiadomo skąd i wstrząsnęła pułkownikiem tak bardzo, że zaraz udał się z częścią
personelu do katedry, Wichman wiedział już prawie wszystko. Pastour zamierzał chronić jeńców.
Ale po co? Co zamierzał na tym zyskać?
Po chwili ostatni kawałek układanki też trafił na miejsce. Pasteur był zdrajcą. Chciał
przehandlować jeńców za łaski u imperatora.
Ale cóż Wichman mógł z tym począć? Lady Atago, ostatnia heroina Tahnijczyków padła w
boju... Nagle Wichman wyobraził sobie, że boska wojowniczka wciąż wspiera go duchem. Każe
mu... Ależ tak, oczywiście, podejmie jej miecz. I zanim zginie, odzyska honor. Zabije wszystkich w
Koldyeze.
Kapitan Lo Prek zanurkował do zrujnowanego domu stojącego tuż poniżej drogi wiodącej do
Koldyeze. Na ramieniu miał broń, przy pasie rację żywnościową, a w oku błysk szaleństwa. Z
całych sił naparł na drzwi przed schodami. Przerdzewiałe zawiasy jęknęły rozdzierająco, aż serce
podeszło Prekowi do gardła. Ale drzwi puściły.
Kapitan odczekał chwile., złapał oddech i wszedł na piętro. Przykucnął przy dziurze, która
niegdyś była oknem. Stąd roztaczał się czysty widok na główne wejście do katedry i wąską drogę,
która brukowaną wstęgą wiła się pod górę.
Oczyścił kawałek podłogi i usiadł. Trzeba czekać.
Jeśli dopisze mu szczęście, to doczeka. Jak długo to potrwa? Nieważne. Właśnie dzięki
cierpliwości wytropił mordercę brata i nic go nie powstrzymało. A teraz czuł, że moment spełnienia
jest już bliski. Doszedł do tych samych wniosków co Wichman. I dodał jeszcze jedną konkluzję:
jeśli wyniknie walka o Koldyeze, Sten z pewnością gdzieś tu się pojawi.
Lo Prek będzie czekał.
Przeładował karabin i nastawił celownik.
Rozdział pięćdziesiąty piąty
Więźniowie Koldyeze zawdzięczali życie zapewne i temu, że pułkownik Virunga był znacznie
bardziej zapalonym muzykiem, niż przyznał się kiedyś głośno Stenowi.
Gdy młody Virunga po raz pierwszy objawił fascynację instrumentami stroikowymi, stał się
równocześnie kimś w rodzaju buntownika. Jego rodzice zaś poczuli się zmuszeni wydać fortunę na
sprowadzenie aż z Ziemi archaicznego instrumentu zwanego saksofonem. Reguły muzyczne
N’ranyow były podwóczas nader sztywne. Opierały się na formule
trzydziestodziewięciodźwiękowej, a każda kompozycja musiała składać się z dwóch części.
Pierwsza obowiązkowo zaczynała się z góry określoną liczbą dźwięków, powtarzanych następnie
w zmiennych układach, a kończyła w innym, niż początkowy, rejestrze. W części drugiej zmieniała
się barwa tego samego brzmienia, końcówka natomiast powracała do pierwotnego rejestru.
N’ranyowie uwielbiali złazić ze swoich drzew i gromadzić się na wielkich polanach, gdzie
jedni koncertowali, a reszta w napięciu słuchała. Pokolenie Virungi uznało to muzykowanie za
niezmiernie nudne i wynalazło inne formy. Nie narzucające rejestru i pozwalające na dowolną
improwizację. Nazwali to y’zz i zaczęli pogrywać go sobie potajemnie na małych leśnych
przecinkach.
Virunga, znakomity improwizator, nie wpadł w panikę, gdy skomponowana przez Stena
sonata w tonacji wolności (na głosy solo a capella) rozlazła się w szwach.
Najpierw pułkownik rozkazał otworzyć piwnice Koldyeze. Doświadczeni w boju jeńcy
wydobyli z dawna przechowywaną broń i zaczęli szkolić tych, którzy byli dość zdrowi na ciele i
umyśle, by wziąć karabin do ręki.
Potem polecił Kraulshavnowi i Sorensenowi, by przygotowali tablice z azymutami i kątami
podniesienia dla przyszłych baterii. Sam spędził całe godziny, zadzierzgując więzy z Derzhinem
oraz Avrentim i dyskutując z nimi o tym, co nieuniknienie przyniesie przyszłość. Avrenti,
zawodowiec w każdym calu, bez trudu pojął, kto najpewniej zostanie jego nowym dowódcą. Nijak
go ta myśl nie niepokoiła. Coraz częstsze wizyty lorda Pastoura przemówiły do Derzhina na tyle,
że i on powstrzymał się od protestów. Jedynym problemem pozostał Genrikh i garstka wciąż
uczciwych, wiernych mu strażników. Ale z nimi sobie poradzimy, myślał Virunga. Uzbrojeni
więźniowie i przekabaceni korupcją lub groźbą podwładni Chetwynda, szybko ich zneutralizują.
Zgodnie z oczekiwaniami, pierwszy etap zakończył się w chwili, gdy niebo nad Heath
pociemniało od imperialnych statków. Zaczął się desant. Kilka sekund później zawyły syreny
wzywające jeńców na apel. Pora uruchomić plan awaryjny i przejść do etapu drugiego. Mimo
krzyków straży jeńcy schodzili się wolno. Virunga poczekał, aż dowódcy drużyn zameldują stan
liczebny. Przyszli tylko ci uprzednio wyznaczeni. Jeden z Tahnijczyków wreszcie spostrzegł
wielkie luki ziejące w szeregach i już miał wrzasnąć na te porządki, gdy głos zamarł mu w
zmiażdżonej krtani. Przez chwilę jeszcze próbował bezskutecznie łapać powietrze, aż upadł.
Zabijanie było domeną Sorensena. Zakodowane hasło pozwoliło uruchomić nie tylko jego
umysł. Wreszcie mógł wykorzystać wszystko, czego nauczył się w sekcji Modliszki.
Major Genrikh stał na samym czele formacji straży. Widział śmierć strażnika. Nagle zauważył
też całe rzesze uzbrojonych jeńców, wykwitających na blankach i balkonach. Już chciał podnieść
alarm, krzyknąć, aby otwarto ogień, wycelował nawet w Sorensena, gdy Chetwynd w końcu
zdecydował się przejść do czynów. Z początku sarkał na rozkazy Stena. Powinien być ze swoimi
na ulicach. Ale potem zaczął myśleć. A jeśli coś pójdzie nie tak? W początkowym zamieszaniu
łatwo o zgubę. Koldyeze to dobre miejsce, by doczekać tam końca inwazji i nastania nowego
porządku. A przy okazji można załatwić stare porachunki.
Głównie z Genrikhem oraz tymi strażnikami i gliniarzami, którzy od lat pomiatali
Chetwyndem.
Genrikh uniósł broń... I nagle coś objęło go mocarnie niczym stalowe liny, a następnie uniosło
w powietrze. Chciał krzyczeć, ale tylko krew popłynęła mu z ust. Parę sekund później uścisk rąk
Chetwynda połamał majorowi żebra i wgniótł klatkę piersiową.
Olbrzym odrzucił trupa i ruszył na pozostałych “lojalnych”. I zaraz padł na bruk, gdy
rozbrzmiały pierwsze salwy. Jeńcy okazali sporą wstrzemięźliwość. Miast posiekać strażników
pociskami, jedynie wpakowali każdemu trzykrotnie śmiertelną dawkę kuł.
Virunga czekał w bezruchu, aż ubój dobiegnie końca. Potem spojrzał na Derzhina i
Avrentiego. Reszta strażników niepewnie obracała broń w rękach. Wyraźnie nie wiedzieli, jak się
zachować.
- Zaczęło się. Odłóżcie... broń. Wracać do kwater. Czekać na dalsze rozkazy. Bądźcie
posłuszni... a nic wam sienie stanie.
I tak, w momencie przybycia lorda Pastoura i jego ludzi Koldyeze już całkowicie było w
imperialnych rękach. Przywitawszy gościa uprzejmie, nowe dowództwo pokazało mu bezpieczne
schronienie w głębokich piwnicach.
Tak zakończył się etap drugi.
Trzeci miał być uroczysty jak nabożeństwo. Jeńcy zamierzali obsadzić blanki i wieżyczki
strzelnicze, a potem skierować wszystkie lufy na zewnątrz fortecy.
Następnie musieli czekać na odsiecz. Gdyby jakiś zbłąkany Tahnijczyk pojawił się w pobliżu,
parę serii powinno zachęcić go do szukania chwalebnej śmierci gdzie indziej.
Więźniowie właśnie szykowali się do manewrów, gdy na wiodącej do Koldyeze uliczce
zachrzęściły o bruk gąsienice czterech ciężkich czołgów.
Naciągał lord Wichman z przyjaciółmi.
Towarzyszy dobrał sobie spomiędzy załóg dywizji pancernej. Kompania ciężkich czołgów,
kompania zwiadu na ślizgaczach i batalion piechoty. Jeńcy Koldyeze winni być wdzięczni losowi,
że Wichman nie zdołał zorganizować taktycznych ładunków jądrowych. Chociaż przyznać mu
trzeba, że próbował.
Obsada jednej z wieżyczek strażniczych przejechała serią po pancerzu pierwszego czołgu. Ten
strzelił i wieżyczkę zdmuchnęło.
Virunga czym prędzej nawiązał łączność ze Stenem.
Symfonia się skończyła, pora na y’zz.
Sten nigdy nie czuł się jeszcze tak paskudnie. Z niejednego pieca chleb jadł, przeżył i klęskę w
Światach Pogranicza, i niewolę, ale takiej bezradności dotąd nie zaznał.
Stał pośrodku niegdysiejszej głównej sali klubu “K’ton”, obecnie zmienionej w centrum
łączności, i wiedział, że Virunga wraz z resztą są na straconej pozycji. I nijak nie mógł im pomóc.
Dowódcy szturmujących Heath oddziałów zameldowali, że ich atak utknął chwilowo i dokonanie
przełomu zabierze ze trzy dni. Wsparcie lotnicze wykluczone. Obrona przeciwlotnicza była wciąż
zbyt silna, a oddział Wichmana znajdował się zbyt blisko celu, aby ryzykować.
Spojrzał za okno i skrzywił się paskudnie. I bez prognozy pogody wiedział, że zbliża się front
burzowy. Mgła zagęszczała duszne powietrze. Z drugiej strony pokoju Kilgour siadł do komputera
i wywołał na ścienny ekran poziomicową mapę Heath. Powiększył obraz, koncentrując się na
Koldyeze.
Sten podszedł do planu. Poziomice przebiegały co pięć metrów i w poblliżu katedry było ich
bardzo dużo. Przypomniał sobie, ile razy narzekał, obolały, wspinając się stromą uliczką.
- Daj perspektywę - polecił Alexowi.
Ujrzał obraz wzgórza. Na szczycie czernił się zarys katedry.
- Alex, nie wiesz przypadkiem, jakie pudła ma Wichman? - zaczął zastanawiać się głośno.
- Nie, szefie. Ale pewnie najlepsze, jakie zostały.
Może jednak nie, pomyślał Sten.
- Pokaż poprzedni obraz.
Znów przyjrzał się Koldyeze “z góry”. Coś zaczynało mu świtać. Tylko czy znajdzie to, czego
potrzebuje?
Spytał Alexa.
- Dokładnie tego, to nie mam. Ale ersatz, owszem - odparł Kilgour.
- Nikt nie ukradł?
- Zabroniłem, szefie. I zagroziłem. Łapy nie śmieli wyciągnąć.
- Znajdą się ze dwa ślizgacze na chodzie?
- Tak.
I wyszli czym prędzej.
Sten zamierzał spędzić ostatnie dni wojny spokojnie niczym podtatusiały pająk pośrodku
pajęczyny, sięgnął jednak po pas, broń i wszystko podopinał.
Spojrzał na St. Clair. Potrząsnęła z niedowierzaniem głową, wzruszyła ramionami i zeszła po
schodach.
Kilgour czekał już na zewnątrz. Też uzbrojony siedział za sterami ślizgacza. Za nim dwóch
ludzi Chetwynda obsadziło ślizgacz ciężarowy. Oba wehikuły były nieco sfatygowane, ale
sprawne. Sten wsiadł i ruszyli.
- Skąd wiesz, co wciąż tam jest?
- Pamiętasz te czworonogi, które ujrzeliśmy pierwszego dnia na Heath?
Sten przytaknął. Oficerowie Tahnijczyków dosiadali wtedy...
- Kunie?
- Blisko, chłopie. Tak czy inaczej, czy zastanawiałeś się kiedyś, co oni robią z końmi, gdy im
któryś zdechnie?
Nie, Stena jakoś to nie zainteresowało wcześniej.
- Wytapiają z nich tłuszcz. Śmierdzi nieziemsko. Zakłady utylizacji to teren skażony.
Będziemy mieli nasze smarowidło.
Kilgour nie musiał zgłębiać sprawy, aby trafnie orzec, czym naprawdę może dysponować
Wichman.
Kompania zwiadu była świeżym oddziałem utworzonym z inwalidów wojennych. Ślizgaczami
kierowali kadeci wojskowych ogólniaków. Piechota rekrutowała się spomiędzy wojaków
pospiesznie zgarniętych z lazaretów, komisji uzupełnień i ośrodków kwatermistrzowskich.
Ciężkie czołgi były fabrycznie nowe i miały niebawem trafić na front. Nie pokryto ich nawet
jeszcze materiałami kamuflującymi. Załogi składały się z cywilów - sterroryzowanych przez ludzi
Wichmana inspektorów jakości. Tylko jeden protestował; H’nrich, szef ochrony Wichmana,
zastrzelił go od ręki. Reszta potulnie posłuchała.
Zaatakowali Koldyeze.
Pierwszy czołg sam wystawił się na strzał. Szansę Stena wzrosły.
Zniszczywszy jedną wieżyczkę działo skierowało się ku następnej, po przeciwnej stronie
głównej bramy. Ale ta była jak martwa, więc celowniczy poszukał nowych celów.
Obsada wieżyczki drgnęła. Bardzo, bardzo wolno ustawiła antyczny karabin maszynowy.
- Załadowany? - spytała jakaś postać.
- Chyba tak. Znasz się na obsłudze działa?
- Za diabła.
- A wiesz, że te pociski nie przebiją tej puszki?
- Zamknij się. Kraczesz.
Były jeniec miał rację. W zwykłych warunkach metalowe pociski z karabinu maszynowego
zagrażały pancerzowi czołgu w równym stopniu jak wiosenny deszczyk. Jednak projektanci
wychodzili z całkiem słusznego założenia, iż żaden kierowca nie będzie na tyle głupi, by wjeżdżać
czołgiem na stronie rumowisko. Dolny, awaryjny właz nie został opancerzony.
Przerażony cywil za sterami nie myślał o podobnych drobiazgach.
Strzelec nie spudłował.
Pierwsza seria wyrwała właz z zawiasów i cisnęła go do wnętrza czołgu. Następne pociski
zrykoszetowały jego śladem. Grubego pancerza niestety nie dało się przebić.
Ale i tak z załogi ocalało tylko dwóch. Dostali, gdy usiłowali uciekać tylnym włazem.
- Całkiem nieźle - powiedział amunicyjny.
- Jasne, że nieźle - stwierdził strzelec.
Dziesięć sekund później pojawił się dym i czołg buchnął płomieniami.
Najprostsza droga do Koldyeze została zablokowana.
Virunga zastanawiał się, czego wciąż nieznany napastnik spróbuje w drugiej kolejności.
Może ataku piechoty?
Wichman rzeczywiście pomyślał o piechocie. Jednak sklecony naprędce oddział dopiero łapał
militarnego ducha i w chwili ogłoszenia alarmu większość plutonów nawet nie wiedziała, co te
gwizdki znaczą.
Parę bardziej obytych drużyn ruszyło wszakże pod górę. Szybko trafili pod ogień. Żywi
zapadli w bruzdach. Poczekali trochę, a gdy druga fala nie nadeszła, zaczęli okopywać się między
domami.
Idealnie, pomyślał Virunga, obserwując pospieszne klecenie barykad na ulicach.
Kontratakować przecież nie będziemy, więc jeśli chcą oblegać, to proszę bardzo. Razem
poczekamy na imperialnych.
Może się uda. Z tą myślą pospieszył na stanowiska artylerii.
Alex i Sten wy leźli o zmroku na dach jednego ze zrujnowanych domów.
Duży ślizgacz ukryli między rumowiskiem. Kilgour nie rzucał słów na wiatr. Towar cuchnął
aż miło.
Sten wreszcie dojrzał okazję, by nieco namieszać.
Kadeci w ślizgaczach atakowali Koldyeze niczym Scytowie podchodzący rzymski legion.
Ganiali w tę i z powrotem, strzelając od czasu do czasu. Dobrze im nawet szło. Trafiali w katedrę
prawie za każdym razem.
Sten poczekał do nocy i wydobył swój karabin snajperski z peryskopowym celownikiem.
Broń strzelała maleńkimi pociskami z ładunkiem AM2. Zostawiała dziury niczym tarcza tunelowa.
Ale nie to było jej największą zaletą. W odróżnieniu od zwykłych pocisków, te potrafiły
manewrować, a obwody celownika nadawały im w odpowiedniej chwili stosowny wektor. Idealna
broń do strzelania zza rogu.
Sten nakierował nitki celownika na czuprynę jednego z pilotów i zdmuchnął gościa z
siedzenia ślizgacza. Gdy strzelec skoczył do sterów, zniknął w podobny sposób.
Kilka minut później pięć ślizgaczy krążyło bezładnie po uliczkach poniżej Koldyeze.
Chaos jak malowanie.
Sten i Alex zbiegli po zniszczonych schodach i uruchomili własny ślizgacz. Jak dotąd nikt nie
zauważył ich wycieczki, a w każdym razie nikt do nich nie strzelał.
Gdy dotarli do wciąż dymiącego czołgu, Kilgour obrócił się od sterów. Wolną ręką
zagestykulował: Tutaj! Sten odpowiedział mu w podobny sposób: Jeszcze dziesięć metrów.
Kilgour podjechał kawałek.
I o mały włos, a byłoby po wszystkim.
Mimo błagań i protestów Virungi, który nie chciał stracić komputera bojowego (i
podoperatora Zrzędy w jednej osobie), Sorensen uparł się wyjrzeć na przedpole. Ostatecznie był
chyba jedynym członkiem sekcji Modliszki w całym Koldyeze. Zebrał kilku co sprawniejszych,
żądnych krwi współwięźniów i razem popełzli ku wypalonej skorupie czołgu.
Sorensen oczekiwał, że ludzie Wichmana spróbują usunąć zawalidrogę. Inżynierów
brakowało ostatnio w szeregach, więc perspektywa zabicia kilku trudnych do zastąpienia
specjalistów była aż nazbyt kusząca.
Sorensen ujrzał zbliżający się wolno do wraku ślizgacz i dwóch wysiadających. Zapewnię
Tahnijczyków. Odwrócić oczy, upomniał się w duchu. Zespół dołączył. Sorensen przygotował
długi ceremonialny nóż, w który wcześniej się wyposażył. Najpierw tego roślejszego. Potem...
Wysoko w górze zapłonęła flara i cała piątka udała kosodrzewinę. Światło zgasło.
Przeciwnicy też się ożywili. Mniejszy poruszył dłońmi. Sorensen poznał język gestów. Czyżby
Tahnijczycy przejęli go od imperialnych? Postanowił przyjrzeć się bliżej.
Syknął.
Dwójka przykucnęła i uniosła broń. Ale nie strzelili.
- Ktoście? - szepnął Sorensen.
To nie była tahnijska mowa. Sten uznał, że ani chybi wycieczka z Koldyeze.
- Imperialni.
- Jeden tutaj. Kilgour nie czekał.
Sorensen nie widział najlepiej w tych warunkach. Ostatnimi czasy “stosował” ubogą w
witaminy dietę. Wciąż jeszcze mrużył oczy, gdy Alex poznał kumpla.
- Cześć, Sorensen.
Tego akcentu nie można było pomylić z żadnym innym.
Sorensen przywołał swoich i poruszył dłońmi, pytając: Trzeba pomóc? Sten przytaknął
wyraźnie i pokazał: Dwóch ubezpiecza, reszta wylewa.
Sten uniósł lekko przód ślizgacza i półpłynna zawartość skrzyni chlupnęła na bruk. Potem
razem z innymi zaczął rozprowadzać japo bruku. Zastanawiał się przy okazji, czy o taki zapach
chodziło Alexowi, gdy ten wspomniał kiedyś o wypuszczaniu kogoś pośmiertnie przez komin.
Martwe kunie... konie, poprawił się, cuchnęły, że nos odpadał. Nawet najdzikszy tłum by się
cofnął. I dobrze.
Skończyli. Alex zamierzał przekraść się do Koldyeze tunelem, ale obecność Sorensena
ułatwiła zadanie.
Najpierw wysłał ślizgacz na ślepo w dół ulicy. Niech trochę pogrzechocze. Przynajmniej się
nie wyśpią. Potem cała grupa ruszyła pochylona do katedry. Sorensen również. Sten wątpił, aby
Wichman próbował odzyskać czołg. Fachowcy, złożona operacja... Wybierze raczej rozwiązanie
siłowe. Chłopak czekałby na próżno i już prędzej sam by oberwał.
Wśliznęli się przez uchy łona bramę. Sten miał nadzieję, że w Koldyeze wciąż jest woda.
Dużo wody. Cuchnął jak... końska padlina.
Mocno zleżała padlina.
Sten miał rację. Wczesnym świtem zjawił się następny czołg i po prostu zepchnął wrak na
pobocze.
Wichman zamierzał ponowić atak. Zapewne rano.
Virunga kazał zdjąć maskowanie z baterii.
Baterie były raczej skromne.
Krypta kryła cztery działa. Prawdziwe armaty, nie żadne lasery czy masery. Najpierw należało
je załadować pociskiem oraz materiałem miotającym. Potem wystarczyło szarpnąć rączkę z boku i
powinny wystrzelić. Może i tak... Virunga podejrzewał, że musiały to być działka do salutów,
chociaż w takim razie, skąd te celowniki. Tak czy inaczej, pułkownik kazał owinąć lufy grubym
drutem, aby je wzmocnić. Nad celownikami cmokał dłuższą chwilę. Wyglądały na niewiarygodnie
prymitywne. Gorsze nawet niż te celowniki laserowe, które widział kiedyś w muzeum.
Kilka brygad tragarzy wniosło działa na blanki, gdzie przymocowano całość do murów.
Mechanizmy oporopowrotników pewnie zupełnie przerdzewiały i lepiej było nie ryzykować
zjechania z armatą na sam dół zaraz przy pierwszym strzale.
Virunga obsadził baterię kilkoma wprawnymi kanonierami i nazwał ją Baterią A.
Baterię B tworzyło osiem wielolufowych wyrzutni rakiet. Za paliwo służył materiał miotający,
zrobiony ze znalezionych w podziemiach pocisków, które akurat do niczego nie pasowały.
Przynajmniej tego jednego mieli w nadmiarze.
Celowało się za pomocą zwykłej muszki i szczerbinki. Gdy obiekt znalazł się mniej więcej w
zasięgu rażenia, należało włączyć prąd i zwiewać. Wojska rakietowe obsadziły sąsiednie blanki.
Bateria C prezentowała się jeszcze gorzej..
Koldyeze budowano tak, jakby katedra miała przetrwać wieczność. Instalacje były równie
solidne. Stwierdziwszy to, Virunga kazał powycinać z kanalizacji półtorametrowe odcinki rur,
wzmocnić je drucianą owijką i ustawić na stelażach. W ten sposób zyskał moździerze. Naprawdę
wielkokalibrowe.
Dźwignie, zębatki, mikrometry i teleskopy wykradziono z rozmaitych warsztatów, w których
pracowali jeńcy. Potem z tych zdobyczy zrobiono celowniki.
Virunga odkrył, że ładunek miotający z pocisków karabinowych daje się bez problemu
przetapiać. Zrobił więc walcowate formy i kazał wyciąć więcej kawałków rur, tym razem o
mniejszej średnicy. W ten sposób miał materiał do budowy granatów. Aby uzyskać odpowiedni
kaliber owinięto je jeszcze drutem. Skorupy nacięto ręcznie w taki sposób, aby całość
eksplodowała dopiero przy uderzeniu, a nie przy wystrzale.
W teorii powinno zadziałać.
Stanowiska schowanych na wewnętrznym dziedzińcu moździerzy pułkownik kazał otoczyć
wysokim kamiennym murkiem. To na wypadek, gdyby źli chłopcy posiadali własne moździerze.
Jedyny nowoczesny element wyposażenia obrońców stanowiły maleńkie komunikatory, które
Chetwynd przemycił kiedyś na polecenie Stena do Koldyeze. Trafiły one w ręce usadzonych na
murach obserwatorów. Chociaż zadanie było niebezpieczne, ochotników nie brakowało.
Pierwszy czołg wyjechał na otwartą przestrzeń. Trzydzieści sekund później Virunga rozkazał
otworzyć ogień.
- Bateria A. Czołgi na odkrytym. Cele wybierać indywidualnie. Otwierać ogień, gdy będziecie
gotowi.
Dowódca obsady pierwszego działa widział tylko jeden czołg. Lekki zresztą, zwiadowczy,
pewnie nocny nabytek Wichmana. Wstrzymał oddech i szarpnął za dźwignię spustu. Działo
huknęło, skrzypnęło, szarpnęło się w uprzęży. Dowódca spojrzał na ulicę. Pocisk uderzył w ścianę
jakieś pięć metrów od opancerzonego pojazdu.
- Trochę w dół i w prawo, po skosie - polecił celowniczemu. Nie był, jak widać, zawodowym
artylerzystą.
Trzeci pocisk przebił cienki pancerz lekkiego pojazdu i załoga czym prędzej opuściła wrak.
Virunga aż się uśmiechnął.
Pozostałe trzy działa też nie próżnowały.
Na ulicę wypełzły trzy ciężkie czołgi. Jeden dostał bezpośrednie trafienie, ale pełny pocisk
zrykoszetował po płytach pancerza.
Sten wyjrzał za parapet i zaklął. Zwierz był za gruby na takie armatki. Teraz jedyną ich
nadzieją pozostała już tylko konnica w płynie.
Czołg zagrzechotał na bruku, piechota wyszła z ukrycia. Nagle gąsienice trafiły na tłuszcz,
zabuksowały bezradnie i masywna maszyna ześlizgnęła się bokiem ze stromej drogi. Moment, a
wyrżnął we wcześniej zlikwidowany czołg.
Chwilę potem obrońcom dopisało szczęście.
Obsada Baterii C oraz starszy sierżant Isby, pełniący funkcję obserwatora, nie uważali tego
oczywiście za traf, ale widzieli w tym wynik swojego wspaniałego wyszkolenia. Przyznać trzeba,
że Isby, z przydziału kwatermistrz, przeszedł kiedyś kurs kierowania ogniem. Sporo nawet
zapamiętał.
- Charlie Dwa - powiedział do mikrofonu. - Tu Ob Sześć. Podaję cel. Azymut pięć dwa pięć
zero, trzydzieści w dół. Odległość trzy dwa zero zero. Czołg i piechota na otwartym. Będę
korygować.
Nastawiono celownik. Dwie kobiety, niegdysiejsze ważne osobistości, uzbroiły granat.
Ostrożnie wrzuciły go do lufy i czym prędzej odskoczyły.
Moździerz zadudnił. Element kanalizacji wystrzelił leniwie w niebo, zatoczył łuk i zaczął
spadać. Sten śledził jego lot. Już pierwszy pocisk trafił w osłonę silnika, tuż koło rur
wydechowych. Zadymiło. Kilka sekund później maszyna eksplodowała i mocno sponiewierała
odłamkami piechotę.
Droga została zablokowana po raz wtóry.
Obsada moździerza jaśniała radością. Gdy wspominali potem tę chwilę i podkreślali własne
zasługi, zwykle zapominali dopowiedzieć, że przez całą resztę dnia nie udało im się trafić w nic
więcej.
Piechota ruszyła do szturmu.
Podchodzili ostrożnie i wykorzystywali każdą osłonę. W końcu jednak musieli wyjść na
otwartą przestrzeń.
Sten metodycznie tropił przeciwników ukrytych za kamieniami. Zdołał zlikwidować prawie
cała drużynę. Resztę zdziesiątkowali strzelcy, wprawdzie uzbrojeni tylko w broń sportową, ale z
każdą chwilą radzący sobie coraz lepiej.
Jednak ogólnego obrazu sytuacji nie mogli zmienić. Przegrywali.
Napastników było zbyt wielu. Krąg nieprzyjaciół wokół Koldyeze zacieśniał się z godziny na
godzinę.
Kolejny czołg zniszczył ostatni karabin maszynowy na drugiej wieżyczce. Tahnijczycy zaczęli
odpowiadać ogniem z dachów domów.
Sten ujrzał, jak jeden z jeńców osuwa się na kamienie blanków. Z krwawą miazgą zamiast
głowy.
- Mam nadzieję, młodzieńcze, że nasza dzielna gwardia już się pozbierała - stwierdził Alex.
Sten również nie myślał o niczym innym.
Podoficer Rinaldi Hernandes wiele razy się zastanawiał, czy jeszcze kiedyś dostanie broń do
ręki. I czy znajdzie w sobie dość siły, by zabijać. Nawet, jeśli przyszioby mu uśmiercać istoty
współwinne śmierci jego wnuka...
Zrobiłby to bez wahania.
Wydobył skądś olbrzymią fuzję, niemal tak długą jak on sam. Strzelała pojedynczymi
pociskami rozmiarów cygara. Celownik miała zgoła muzealny, bo optyczny.
Ale sprawiała się nieźle.
Hernandes nacelował broń na strzelca ślizgacza. Wciągnął powietrze i wstrzymał oddech w
połowie. Delikatnie pomanewrował przy skomplikowanym spuście. Fuzja kopnęła.
Kilgour rzucił tylko okiem na antyk i ochrzcił go mianem “jurajski”.
- Dlatego, że polowano z nią na dinozaury - domyślił się Sten.
- Nie. Bo trzeba siły dinozaura, żeby bydlę odpalić.
Prawie miał rację. Hernandes trzymał się za obojczyk. Poobijany, a może nawet złamany.
Strzelec ze ślizgacza zdążył tylko dostrzec brak miednicy i zaraz potem umarł.
Hernandes z namaszczeniem narysował na murze kolejną kreskę. Już dwudziestą siódmą.
Poszukał następnego celu.
W dole, na stoku, pewien tahnijski sierżant zauważył poruszenie na blankach. Przymierzył się
i strzelił.
Trzy pociski rozłupały Hernandesowi klatkę piersiową.
Jatka nabierała rozpędu.
Huknęło. Virunga schylił się odruchowo. Gdy umilkło echo wystrzału, rozległy się krzyki.
Jeden z moździerzy na dziedzińcu eksplodował, zabijając trzydzieści osób. Rannych było
jeszcze więcej. Czym prędzej wezwano sanitariuszy.
Virunga udał obojętnego. Gdyby nie kamienne obwałowania straty byłyby większe, pomyślał.
Wiedział wszelako, że załogi pozostałych moździerzy od tej chwili stracą zaufanie do swego oręża.
Zaczną strzelać byle ostrożniej. Koldyeze zaś, jak oceniał, może utrzyma się jeszcze z dobę, ale nie
dłużej.
W nocy Wichman kazał podminować mury.
Rozkazy były precyzyjne. Wichman nie znał się na sztuce wojennej, ale uczył się szybko.
Mogłem lepiej służyć ojczyźnie, pomyślał poniewczasie. Już na początku wojny winienem
zażądać przydziału bojowego.
Jednak mimo wszystko nie ujrzał w sobie niedoszłego zbawcy narodu.
Wystarczyła mu zemsta na wrogu, ostatnia szarża na imperialnych. Zaleje katedrę blaskiem.
Miał flary i sześć ruchomych reflektorów wyszperanych gdzieś przez drużynę zwiadu. Niech ktoś
wytknie głowę zza muru, a oberwie.
Podziałało.
Odczekał, aż katedra przestanie odpowiadać ogniem, i wysłał ludzi z ładunkami. Łącznie
prawie dziesięć ton materiałów wybuchowych. Następny szturm, planowany na godzinę przed
świtem, będzie ostatnim.
Jednak lordowi Wichmanowi nie było dane pożyć na tyle, aby osobiście mógł ujrzeć triumf
własnej taktyki.
Sten skorzystał ze starszeństwa i zabronił Sorensenowi dalszych wypadów. Virunga miał
rację, młody człowiek był zbyt cenny. Szczególnie teraz, gdy posiadali wreszcie jakąś artylerię.
Jednak samego Stena ten zakaz nie dotyczył.
Zaraz po zmroku Sten wybrał się z Alexem szukać kłopotów. Bez trudu ominęli warty wroga.
Wpojonych w sekcji Modliszki odruchów nie zapominało się tak łatwo. Potem rozdzielili się i
zaczęli indywidualne polowanie na skalpy.
Sten wziął pistolet z jednym magazynkiem. Na wszelki wypadek, gdyby zabrakło mu
sposobów na wywalczenie sobie dalszej drogi. Niósł też cztery ładunki wybuchowe, dwa granaty i
kukri - białą broń Gurkhów. Spakował ten nóż, gdy wracali na Heath.
Najpierw zajął się ładunkami. Nastawił zapalniki na różny czas i przymocował pakieciki.
Jeden do czołgu zwiadowczego, drugi pośrodku czterech zaparkowanych razem ślizgaczy. Trzeci
pod generatorem reflektorów i ostatni pod masywnym pojazdem, który wyglądał na wóz łączności.
Wybiegały z niego jakieś masywne kable. Sten poszedł ich tropem. Znikały wewnątrz dobrze
strzeżonego budynku.
Wśliznął się do domu obok, poszukał w rumowisku schodów odcinka metalowej poręczy i
wszedł na szczyt budynku. Tam przerzucił pręt między dachami i ręka za ręką, przeszedł w
odpowiednie miejsce. Otrzepał z dłoni rdzawy pył i przylgnąwszy do ściany, podkradł się do
schodów.
Spod zasłony w drzwiach na piętrze dobywała się smużka światła. Nędzne zaciemnienie,
pomyślał, i ujrzał jakiegoś przytulonego do framugi osiłka.
H’nrich mógł być doskonałym ochroniarzem. W zwykłych warunkach sprawiał się
wyśmienicie.
Jednak Sten nie był typowym napastnikiem.
H’nrich zauważył kątem oka błysk stali i więcej już nic nie widział.
Sten wyszarpnął kukri z karku H’nricha. Nie ciął na oślep. Tylko tego by trzeba, żeby
odrąbany łeb zadudnił po schodach. Czym prędzej złapał bezwładne ciało i ułożył je na podłodze.
Potem schował broń, starł lepką maź z twarzy i trzykrotnie głęboko wciągnął powietrze.
Czy uda mu się wymknąć z chaty, zanim ktoś podniesie alarm.
Może i tak.
Wyciągnąwszy granaty nastawił oba na dziesięć sekund.
Dalej, synu. Za późno na cykora, pomyślał.
Dobył jeszcze broń z kabury i wszedł za zasłonę.
W pokoju znajdowało się siedem osób. Jedna nosiła paradny mundur. Sten poznał lorda
Wichmana. W tej samej chwili przydusił spust do oporu: radny dostał cztery pociski. Sten cisnął
jeszcze granatami w konsolę łączności i już go nie było.
Rozległy się wrzaski. Ktoś na zewnątrz zaczął strzelać.
Sten pokonał schody po trzy stopnie naraz, (omal nie spadł z podestu), przebiegł przez dach i
przymierzył się do skoku. Coś podpowiedziało mu żeby się wstrzymał, bo nie jest Kilgourem, ale
za późno. Już leciał.
Wylądował dobry metr od okapu. Celowo czy podświadomie wybrał dach nie tego budynku, z
którego przyszedł, ale przeciwległy, dalszy od katedry. Jedno było faktem: zaczynał się bać.
Pomyślał raz i drugi, zszedł na ziemię i wtopił się w mrok nocy. Mimo wszystko wracał do
Koldyeze.
Widmo klęski wisiało w powietrzu.
Sten spojrzał na mury katedry zalane jaskrawym blaskiem reflektorów i pojął, że nie wejdzie,
jak wyszedł. Raz jeszcze musiał skorzystać z tunelu.
Virunga czekał nań niecierpliwie. Obrońcy słyszeli i widzieli, jak przeciwnik zakładał pod
murami ładunki burzące. Czworo dzielnych kobiet i mężczyzn próbowało je potem rozbroić. Ciała
śmiałków leżały teraz ledwo parę metrów za bramą.
I tak by wiele nie zdziałali, pomyślał Sten. Ładunki miały prawdopodobnie indywidualne
detonatory i zapobiegające rozbrojeniu miny-pułapki. Czasy romantycznych wyczynów, jak
wyrywanie zapalnika na sekundę przed eksplozją, minęły bezpowrotnie. Mniej więcej wtedy, gdy
fuzja Hernandesa przestała być nowoczesną bronią.
- Rozkazuję wycofać wszystkich z murów - powiedział Virunga. - Jeśli Koldyeze nie zawali
nam się na głowy... podejmiemy walkę po wybuchu. Masz lepszy pomysł? - spytał z nadzieją.
Niestety, Stenowi nic nie przychodziło do głowy. Kilgour, który wrócił godzinę później, tylko
wzruszył ramionami.
Rozejrzeli się za jakąś solidną kryjówką.
Wojsko Wichmana nie zwróciło większej uwagi na śmierć swego dowódcy.
Odpalili o czasie.
Fala uderzeniowa powaliła pięć szeregów zrujnowanych domów. Ziemia zatrzęsła się jak
podczas kataklizmu, a odległe wciąż o dwa kilometry imperialne wojska wykonały przepisowe
“padnij”, przekonane, że wróg sięgnął po głowice jądrowe. Mimo nieustannej mżawki obłok dymu
oraz pyłów przebił chmury i wzniósł się na ponad trzy tysiące metrów.
Cały fronton zbudowanej na planie krzyża katedry zachwiał się i osunął gruzowiskiem po
stoku.
Zginęło jednak tylko sześciu jeńców. Koldyeze przetrwało nawet tak ciężką próbę.
Tahnijczycy runęli do ostatniego ataku i natychmiast wpakowali się w kłopoty.
Świeżo powstałe pole ruin sprawiło się lepiej niż najbardziej przemyślna zagroda
przeciwczołgowa. Nawet najcięższe pojazdy były bezsilne wobec złomów wielkości średniej willi.
Piechota musiała zadowolić się wsparciem ślizgaczy.
Zdumieni nieco faktem przeżycia, obrońcy wyleźli z dziur i zajęli pozycje strzeleckie.
Pierwsi wypadli z gry piloci ślizgaczy, więc pojazdy musiały zostać wycofane. Czołowa fala
piechoty wyginęła niemal do nogi.
Druga fala podeszła bliżej, zaległa i odpowiedziała ogniem.
Po ataku trzeciej fali ślizgacze mogły wrócić do walki.
Jeńcy cofali się krok po kroku. Coraz dalej i niżej.
Do krypt.
- No, grób już mamy - mruknął Kilgour, rozglądając się po piwnicy. - Oszczędzimy na
łopatach.
Virunga zagoniwszy zakładników na najniższe poziomy, przykuśtykał do Stena.
Członek sekcji Modliszki pospiesznie podzielił ocalałych oraz zdolnych do walki na pięć grup
i wyznaczył im pozycje. Klatka schodowa, podest, wielka piwnica, w której się akurat znajdowali.
Ustawiono barykady ze wszystkiego, co tylko mogło powstrzymać pociski.
Sten nie nakazywał swoim podkomendnym bronić się do ostatniego. Nie musiał. Żaden
imperialny nie był na tyle naiwny, by liczyć obecnie na powrót do niewoli.
Kilgour osłonił ich ostatni posterunek wielkim kamiennym ołtarzem. Przyniósł go sam,
ostatecznie pochodził z planety o dużej sile ciążenia. Rozłożył przed sobą amunicję i granaty.
Sten zrobił to samo.
- Gdyby ci Tahnijczycy choć trochę pomyśleli, wpuściliby tu gaz i po krzyku - mruknął
Kilgour. - Nie mamy masek.
Cóż, przynajmniej zeszlibyśmy z tego świata w stosunkowo bezbolesny sposób, pomyślał
Sten.
- Albo mogliby nas zamurować - ciągnął Alex. - Za kilkaset lat ktoś odkryłby nasze kości. A
ja na dodatek cierpię na klaustrofobię.
Sten pokazał zęby. Niezupełnie w uśmiechu. Potem usiadł i czekał na koniec.
Dziwne, ale czekał dość długo.
Z góry dobiegły ich przytłumione odgłosy walki. Co, u licha? Znaleźli inną drogę? Zgiełk
nasilił się nagle i ucichł. Rozległo się kilka pojedynczych suchych strzałów.
Sten spojrzał na Kilgoura.
- Nie - odparł tamten. - To byłoby za pięknie.
Obaj z powrotem przypięli do pasa granaty i amunicję, a następnie powoli ruszyli ku
spiralnym schodom. Z góry runęła nawała ognia. Czym prędzej skoczyli niżej.
- Właśnie - sarknął Alex. - Jak mówiłem. Za piękne.
Sten czekał, aż granaty zagrzechoczą po stopniach. Ale usłyszał tylko wrzask. Ktoś,
najwyraźniej niezbyt dobrze władający tahnijskim, krzyczał:.
- Poddawać. Wyłazić bez broń. Ręce do nieba.
Sten i Alex aż się uśmiechnęli.
- Tu, przyjaciele! - odkrzyknął Sten. - Sami imperialni. Buzi!
- Jeden na górę - warknął jakiś osobnik, widać wciąż podejrzliwy.
Sten pozbył się broni i powoli, bardzo powoli, z rękami na widoku, wyszedł po schodach.
Ujrzał dwóch zakurzonych gwardzistów z zaczerwienionymi oczami. I obu ucałował.
Przynieśli bowiem ocalenie.
Odsieczą dowodził jednogwiazdkowy generał. Przypuścili zmasowany atak pancerny i na
krótkim odcinku przełamali pozycje Tahnijczyków.
Nie zatrzymali się, by poszerzyć wyłom, ale jak burza przedarli się przez miasto. Za czołgami
pędziły ślizgacze. Strzelcy otwierali ogień do każdego ruchomego celu, nie sprawdzając nawet, w
co trafili. Zaskoczone od tyłu siły Wichmana błyskawicznie poszły w rozsypkę.
Sten i Alex stali na dziedzińcu i słuchali opowieści generała. Był bardzo dumny z siebie. Ze
swoich ludzi także.
Jego prawo, pomyślał zmęczony do granic Sten. Jak pośpię sobie z sześć miesięcy, to
postawię mu piwo. Co ja... tego... postawię wódę każdemu, kto jeszcze będzie mógł pić. Spojrzał
na Kilgoura i już chciał mu zaproponować, by obaj znaleźli sobie jakieś przytulne prycze, gdy
Szkot nagle poderwał broń do ramienia.
Kapitan Lo Prek starannie przymierzył się do strzału. Wszedł do Koldyeze zaraz za
atakującymi Tahnijczykami. W zamieszaniu nikt nie spytał go, kim jest i co tu właściwie robi.
Znalazłszy stanowisko, czekał. Nie wiedział, czy Sten jest w środku katedry czy na zewnątrz.
Ale liczył, że jednak go spotka.
Zignorował klęskę żołnierzy Wichmana i wejście imperialnych. To nie była jego wojna.
W końcu cierpliwość została nagrodzona. Ujrzał mordercę swego brata.
Z biciem serca wycelował. Był świadom, że los nie da mu drugiej szansy. Tylko jeden strzał...
Alex wypuścił długą, grzechotliwą serię. Sten i generał czym prędzej przypadli do bruku.
Posypały się odłamki kompletnie rozbitego okna.
Kilgour opuścił broń.
- Co, u... - wyjąkał Sten. Alex wskazał lufą.
Bezwładne ciało wahało się jeszcze chwilę, aż w końcu zwisło z parapetu.
- Pieprzony snajper - sapnął Kilgour.
Sten wstał z wysiłkiem. Dość tego dobrego. Dla niego wojna właśnie dobiegła końca.
Zwłokami kapitana Lo Preka zajęły się drużyny pochówkowe - miejscowi cywile pod
nadzorem imperialnego inspektora sanitarnego. Załadowano je na ślizgacz i wywieziono za miasto.
Tam spalono razem z tysiącami innych, równie bezimiennych ciał.
Wojna faktycznie już się zakończyła.
Rozdział pięćdziesiąty szósty
Akt kapitulacji przygotowano na małym arkuszu białego pergaminu. Tekst składał się jedynie
z paru zdań, ponieważ kapitulacja miała być bezwarunkowa.
Od chwili złożenia podpisów Tahnijczycy całkowicie zdawali się na łaskę Wiecznego
Imperatora.
Pergamin leżał na niewielkim, pokrytym płótnem blacie. Za stołem siedział Mahoney,
pełnomocnik imperatora i od tej chwili gubernator niegdysiejszych Światów Tahnu. Stół i krzesło
były jedynymi meblami ustawionymi w obszernej sali bankietowej “Normandie”.
To tutaj właśnie zdarzył się ów incydent, który wojnę rozpoczął. Przy zastawionych ławach
zasiadła wówczas śmietanka tahnijskiej dyplomacji. Też mieli podpisać dokument, ale inny,
deklarację pokoju. Imperator również był obecny. Ale skończyło się morderstwem. Obie strony
zostały zdradzone.
Tym razem imperator nawet się nie pokazał. Zrobił to świadomie, aby znieważyć
Tahnijczyków. Mahoney czekał w towarzystwie swych dwóch adiutantów i wyprężonych pod
ścianami najwyższych oficerów floty oraz armii.
W drugim końcu, za kurtyną, pracowała ekipa reporterów, nagrywająca wszystko na potrzeby
imperialnych sieci informacyjnych.
Główne drzwi otworzyły się z sykiem, wpuszczając pułkownika Pasteura. Tylko on jeden
przetrwał z całej Wielkiej Rady Tahnu. Za chwilę zmieni status. Odtąd będzie obywatelem
Pasteurem. Imperator postanowił, że wraz z podpisaniem kapitulacji unieważni wszystkie
tahnijskie tytuły i godności.
Pastour ruszył powoli przez całą wielką salę. Za nim podążało dwóch przybocznych. Jeden w
sponiewieranym polowym mundurze oficera. Drugi nosił uniform pocztowca. Byli to najwyżsi
rangą oficjele, jakich udało się odnaleźć. Sam Pastour, zgodnie z życzeniem imperatora, miał na
sobie cywilny strój.
Stanął przy stole. Zgromadzeni zamarli, jedynie Mahoney uniósł głowę i dwoje płonących
oczu pod krzaczastymi brwiami. Pastour zawahał się, niepewny, co właściwie powinien uczynić.
Pomyślał o tych milionach Tahnijczyków, którzy obserwują go teraz na olbrzymich ekranach
ustawionych przez imperialne służby we wszystkich większych miastach. Wiedział, że cały naród
zostanie upokorzony w jego osobie. Ale jak wielkie będzie to poniżenie?
Mahoney podsunął mu dokument.
- Podpisuj! - warknął.
Pastour sięgnął po pióro i nakreślił swoje nazwisko. Mahoney złożył podpis poniżej i wręczył
deklarację jednemu ze swoich adiutantów. Potem spojrzał na Pasteura oczami pełnymi nienawiści.
Dziwne, ale Pastour nagle się uspokoił. To znał. To rozumiał.
- Wszystko - powiedział Mahoney.
W absolutnej ciszy obywatel Pastour odwrócił się i wyszedł.
Admirał Sten krążył po korytarzu. Z głośników na obu końcach galerii dobiegał głos
komentatora analizującego wydarzenia ostatnich minut. Sten zerknął na drzwi kabiny imperatora.
W każdej chwili mógł zostać wezwany. Był jedną z niewielu osób wiedzących na pewno, że
imperator jest na pokładzie “Normandie”.
- Powiedział, że to jego sztuka - wyjaśnił wcześniej Mahoney - i że ma zamiar zająć miejsce w
pierwszym rzędzie. Nawet, jeśli przyjdzie mu się fatygować osobiście.
Sten rozumiał to w pełni, podobnie jak podziwiał decyzję władcy, by nie pchać się na salę.
Sten na miejscu Jego Wysokości cisnąłby protokół i radośnie ruszył pognębić przeciwnika. Ale nie
o tym teraz myślał.
W głowie huczało mu od pytań. Najważniejsze dotyczyło przyszłości. Co szef dla niego
wymyślił? Dość miał zabijania, manipulacji. Dość miał wykonywania rozkazów, posyłania
przyjaciół na śmierć. Po raz pierwszy założył swój nowy mundur admirała i już zapragnął go
zerwać. Marzyło mu się życie nijak nie związane z wojskiem. Nie wiedział wprawdzie, czy zdoła
wytrzymać jako cywil, ale co szkodzi spróbować...
St. Clair i L’n, zajęły się sprzedażą klubu “K’ton”. Mógłby się do nich przyłączyć. Ruszyć
przez kosmos... Chociaż... cholera. Z tym balastem fortuny, w jaką wyposażyła go Ida, mógłby
wyściełać banknotami wszystkie ulice, a co dopiero kluby nocne... Może przemysł rozrywkowy?
Nie. Nie przyjmie się. Może by porozmawiać z Kilgourem? Założyliby mały zespół i ruszyli gdzieś
na peryferie galaktyki. Dzielni pionierzy i Indianie. Ciekawe, kto teraz robi za Indian?
Doszedł właśnie do marzeń o życiu rodzinnym i rozważań, która z kobiet stanęłaby u jego
boku (czy St. Clair czy Haines), gdy drzwi otworzyły się gwałtownie i Gurkha zaprosił Stena do
wnętrza.
Wieczny Imperator wyłączywszy ekran, spojrzał na wyprężonego na baczność Stena.
- Spocznijcie sobie, admirale - rzekł niecierpliwie władca. - Już mi się robi niedobrze na
widok parad. I mam nadzieję, że nie obrażę twej trepowskiej duszyczki, gdy powiem, że
wojskowość też mi wychodzi uszami. Aż mnie tam, poniżej pleców monarszych, ściska.
Sten roześmiał się i padł na fotel. A o co się obrażać? Imperator wstał, dobył butelkę stregga i
dwie szklaneczki. Napełnił je po wręby.
- Mamy akurat czas na jednego. I na drugiego, bo potem wyrzucę cię za drzwi - rzucił
imperator. - Wyślę do wszystkich diabłów, jak tylko ci trzej zejdą z pokładu.
- Do domu, sir?
- Nadmiar szczęścia - mruknął gospodarz. - Trzeba jeszcze pogadać. Oficjalnie. Znasz to:
graba, bobas do ucałowania, zdjęcie z miejscowymi dętymi szychami, podziękowania dla
sojuszników za wierność w godzinie próby, znaczy za niezdarność, że ile razy chcieli mi wbić nóż
w plecy, tyle razy chybiali. Ogólna feta i odrodzenie moralne. Centralny Świat ujrzę dopiero za pół
roku. A już mam dość. Proszę, jak się rozbestwiłem. - Uniósł szklankę. - Za rozbestwienie i
zepsucie moralne!
Sten stuknął się z władcą szkłem i obaj wypili. Imperator nalał ponownie. Jeszcze jedna
kolejka i co? Sten wreszcie wolny?
- Słuchaj. Gdy wrócę, wtedy na dobre zacznie się robota - zaczął Jego Wysokość. - Będę
potrzebował pomocy.
Jutrzenka wolności pociemniała.
- Muszę ponownie postawić cały ten interes na nogi, ale nigdy jeszcze nie zaczynałem od
takiego gnoju. Nie zrozum mnie źle. Wiem, co robić. Ale po takiej wojnie będzie mi brakować
zdolnych ludzi. Sullamora i jego banda nie wymyślą prochu. Oni patrzą tylko na zyski. Potrafią
wprawdzie robić pieniądze, ale tyle to umie każdy pirat. Niepokoi mnie, że nie czerpią z tego
żadnej przyjemności. Ponure dupki. Nie poprawiają mi humoru. Ale dobra, mniejsza o nich. Pragnę
wprowadzić do gry trochę młodych i świeżych umysłów. Takich jak twój. Przez najbliższe
pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt lat będziemy harować niczym woły, ale może do czegoś dojdziemy.
Sten przestał się niepokoić. Od momentu, gdy usłyszał słowo “my” wpadł prawie w panikę.
- Przepraszam, sir - wtrącił nieśmiało. - Nie wiem, czy akurat ja podołam...
Imperator machnął ręką.
- O to nie martw. Mam parę pomysłów.
- Cóż... Nie chciałbym wyjść na niewdzięcznika, ale... - Sten się zawahał. Raz się żyje! - Po
prawdzie, nie robiłem jeszcze planów tak dalekich... no, aż na sześćdziesiąt lat. Wojsko jakby
przestawało mi służyć. Jak sam pan powiedział... mnie też ściska... chociaż moja nie jest monarsza.
Imperator buchnął śmiechem.
- No to, co zamierzasz?
- Nie wiem do końca. Mam zaległy urlop. Jak wszystko dobrze policzę, to pewnie zbierze się
tego parę lat. Chciałem spokojnie rozejrzeć się po świecie.
Imperator spojrzał na Stena taksujące. Potem uśmiechnął się i pokręcił głową. Wzniósł
wysoko szklankę i wypił w milczeniu. Audiencja dobiegła końca. Sten wychyliwszy trunek wstał i
oddał imperatorowi honory, jak umiał najlepiej. Władca starannie odsalutował.
- Za sześć miesięcy nuda wyjdzie ci uszami - zapowiedział. - Do tego czasu pewnie już wrócę.
Zajrzyj do mnie.
Sten obrócił się na pięcie i wyszedł. Był pewien, że imperator pomyli się z kretesem. I we
wszystkim.
Rozdział pięćdziesiąty siódmy
Wieczny Imperator zszedł po rampie “Normandie”. Gurkhowie otaczali go ciasnym kręgiem.
Odetchnął z ulgą, że instrukcje zostały wypełnione co do joty. Nie życzył sobie żadnych tłumów
witających go na Soward, głównym porcie kosmicznym Centralnego Świata. Całkiem niedaleko
czekała jedynie jego osobista limuzyna, gotowa zabrać gospodarza do ponurych apartamentów pod
ruinami Arundel.
Trzeba będzie coś zrobić z tym pałacem, pomyślał. Pora szturchnąć program odbudowy, niech
wezmą się do roboty. Brakowało mu nie tyle przepychu i splendoru dawnej siedziby, ile wszystkich
jej wygód i tego, co cenił najbardziej, poczucia prywatności. Pobyć trochę samemu, znów
popracować nad rozszyfrowaniem instrumentu używanego przez Stradivariego. Cóż to byłaby za
ulga!
Nasłuchał się ostatnio. Oj, nasłuchał. Jęki, skargi, błagania. Jeszcze jeden taki petent,
pomyślał władca, a chyba nie wytrzymam i się rozpłaczę. Sęk w tym, że publicznie lejący łzy
imperatorzy nie bywają wieczni. Ale tak się właśnie czuł. Twarz zesztywniała mu od uśmiechów,
palce miał obolałe od ściskania rąk milionów wdzięcznych poddanych. Wszyscy na rzęsach
stawali, byle tylko pogratulować bohaterowi.
Przypomniał sobie pewnego innego bohatera i lekko poweselał. Po wygranej bitwie jeden z
jego adiutantów powiedział owemu generałowi, jak wielką sławą otoczył on swe imię. Jasne,
odparł świeżo upieczony bohater. Ale gdybym przegrał, awansowałbym na największego łajdaka w
dziejach naszego narodu. Jak nazywał się ten gość? Nosił chyba jakieś pruskie nazwisko.
Wieczny Imperator skierował się do limuzyny. Jeszcze kilka lat temu po prostu przespałby
parę dób, a potem jako inżynier Raschid wymknąłby się z pałacu, by popić w barze “Covenanter”.
Powspominałby z Janiz dawne czasy. Ale bar już nie istniał. I Janiz też nie było, a wszystko przez
zdradę. I to on ponosił winę. Cholera! Ostatnio jakoś wiele faktów przyćmiło się w pamięci.
Jesteś mistrzem podwójnego myślenia. Ba! Może to właśnie jest twój problem, inżynierze
Raschid. Wszystko musisz skomplikować. Trochę prostoty, luzu, a masa ludzi odetchnie. I będą
żyli, miast zginąć. Albo, co gorsza, padną w podzięce na kolana...
Wieczny Imperator dokładnie czuł ciężar trzech tysięcy lat, które przeżył. I tej chwili, kiedy
szedł do wozu. Wtedy ujrzał uśmiechniętego Tanza Sullamorę. Jęknął raz i omal nie jęknął
ponownie, gdy Tanz wyciągnął dłoń do powitania. Ale trudno, odwzajemnił uścisk.
- Witamy z powrotem, Wasza Wysokość! - zagulgotał Sullamora. - Jesteśmy bardzo dumni z
Waszej Wysokości.
Jasne. I nie możecie się doczekać momentu, gdy wydusicie ze mnie więcej kredytów. Tak ze
dwie hałdy, pomyślał, uśmiechając się i dziękując za miłe słowa.
- Mam małą prośbę - zaczął Sullamora. - Wiem, że stęsknił się pan za domem, ale...
Imperator uniósł brwi. Był bliski punktu wrzenia i zbyt zmęczony, by się odezwać, skinął
tylko zatem, że słucha.
- Pracownicy portu kosmicznego - wyjaśnił Tanz - czekają już parę godzin i...
Władca spojrzał, gdzie Sullamora pokazywał. Koło głównej bramy stał mały tłumek. Ludzie
nosili mundury różnych barw i krojów. O nie! Znów szczerzyć zęby, ściskać paluchy... Znów...
Ach!
- Nie dam rady, Tanz - powiedział imperator. - Niech Mahoney się nimi zajmie. Jakieś
interesy zatrzymały go jeszcze na pokładzie. Ale niedługo tu przybędzie.
Podszedł do drzwi pojazdu.
- To nie to samo, sir - nalegał Sullamora. - Oni pragną zobaczyć pana. Wiem, że nie są
żołnierzami, ale robią swoje, jak mogą najlepiej. Proszę nie odmawiać...
Wieczny Imperator z rezygnacją zmienił kierunek. Ruszył ku bramie. Chciał mieć to jak
najszybciej za sobą, więc dziarsko wyciągał nogi. Krępi Gurkhowie sporo się natruchtali, by za nim
nadążyć.
Tłumek buchnął wiwatami. Aż do obrzydzenia wprawny w kontaktach z ludem władca
przywołał na twarz najbardziej imperialny grymas i wziął się do uścisków. Pamiętał, by spytać
każdego o imię, spojrzeć delikwentowi głęboko w oczy, potem odsunąć go łokciem delikatnie (acz
stanowczo) i pójść do kolejnego.
Obtańcował już prawie jedną trzecią zgromadzonych, gdy stanął przed nim mężczyzna z bladą
twarzą i dziwnie rozjarzonymi oczami. Spytany o imię coś tam wymamrotał. Nie zrozumiawszy ani
słowa imperator cofnął dłoń i już miał pójść dalej...
... ale tamten nie puścił monarszej ręki.
Władca ledwie zdążył się zdumieć, gdy w drugiej ręce mężczyzny ujrzał pistolet. Odskoczył
momentalnie, ale kule były szybsze. Broń przemówiła raz za razem. Wieczny Imperator wiedział,
że został trafiony, ale prawie nic nie czuł. Może tylko coś jakby palenie w żołądku i...
Gurkhowie dopadli Chapelle’ego. Kukri poszły w ruch. Napastnik zginął, zanim zdążył
wystrzelić cały magazynek. Wszystko zdarzyło się tak szybko, że tłumek zorientował się w sytuacji
dopiero po pewnym czasie. Rozległy się pierwsze krzyki.
Tanz Sullamora zamarł na sekundę, wstrząśnięty dokonanym właśnie aktem przemocy. Co
innego zlecać, co innego widzieć rzecz osobiście... Potem obrócił się i przyklęknął przy
imperatorze.
Miejsce wlotu kuł znaczyła tylko mała krwawa plama na paradnym mundurze. Sullamora
spojrzał z powątpiewaniem. Czyżby...
Po minucie odetchnął. Wieczny Imperator nie żył.
Członkowie Rady nieświadomie uruchomili prawdziwą machinę piekielną.
Wszczepiona w ciało imperatora bomba eksplodowała. Siła i zasięg wybuchu zostały
precyzyjnie zaplanowane kilka tysięcy lat wcześniej. Sullamora zginął. Śmierć ponieśli Gurkhowie.
I wszyscy zgromadzeni w promieniu jednej ósmej kilometra.
Tydzień później asystent z laboratorium fizjopatologii znalazł twarz Chapelle’ego. Nic więcej,
tylko twarz. Nie szpeciła jej najmniejsza skaza.
Chapelle się uśmiechał.
Rozdział pięćdziesiąty ósmy
Mahoney przycisnął kciuk do płytki sensora i drzwi prywatnego gabinetu Wiecznego
Imperatora stanęły otworem. Marszałek zawahał się w progu. To pewnie ostatni raz. Tylko kilka
osób miało tu wstęp i Mahoney był jedną z nich. Za godzinę lub dwie ktoś przeprogramuje zamki.
Mahoney wiedział też, że jego nazwisko nie znajdzie się na nowej liście upoważnionych. Już
na pogrzebie czuł, że coś się kroi. Rzucił garstkę ziemi na trumnę, po czym odszedł, robiąc miejsce
pozostałym i spojrzał... na parę osób stojących nieco obok, na trawiastym pagórku. Pięcioro
ocalałych członków Rady wyraźnie dystansowało się od reszty żałobników. Tak bardzo, że wybrali
miejsce odgrodzone zasadzonymi naprędce krzakami róż.
Jednak na wszystkich krzakach czerwieniał tylko jeden kwiat. Zapewne przypadek, bez
ukrytego znaczenia, ale Mahoneyowi wydało się to dziwne. Dlatego właśnie popatrzył na żywopłot
i dzięki temu zauważył Radę Pięciorga.
Milczeli. Twarze mieli kamienne. Wyglądają, jakby ogarnęło ich poczucie dziwnej winy,
pomyślał Mahoney i czym prędzej odpędził tę myśl. Nie pora na irlandzkie romantyczności o
ostatnich różach lata...
Ale obraz utkwił mu przed oczami. Wrócił w nocy, gdy wiadomości podały informację o
zwołaniu nadzwyczajnej sesji parlamentu. Czy to nie dziwne, przyjacielu? Nadzwyczajna sesja,
tak?
Owszem, zadziwiające, i niech błogłosławione będzie prowincjuszostwo zielonej wyspy. Bo
widzisz, pomyślał Ian, sesja została zwołana przez Radę. Mahoney nie musiał być legalistą, aby
wiedzieć, że takie działanie nie jest zgodne z prawem. Konstytucja nie dawała Radzie podobnych
prerogatyw. Dobra. Ale czemu zatem żaden z parlamentarzystów nie wypowiedział nawet słowa
sprzeciwu? Dlaczego żaden nie odmówił? To proste. Bo zostali urobieni, kochany, urobieni na
cacy.
Imperator zginął. Mahoney już wiedział, kto zamordował władcę. Nie ten biedny szaleniec,
którego imię podawano w mediach. Nie Chapelle.
Jasne, to Chapelle pociągnął za spust. Jednak prawdziwa odpowiedzialność spoczywała na
tych pięciu postaciach, które tak malowniczo ustawiły się na wzgórku. Ale Mahoney był bezradny.
Nic nie mógł uczynić. Nawet gdyby bardzo pragnął, nowa ekipa i tak go nie zechce. Bohater z
Cavite winien czym prędzej osiodłać konia i wyjechać z miasteczka. Jak się nie pospieszy, to
przyjdą mu podziękować. Naprawdę wylewnie.
Przekroczył próg. Nie bardzo wiedział, po co właściwie tu przyszedł. Może w urojonej
nadziei, że trafi na jakąś wskazówkę. Bo zaiste nie wiedział, co począć.
Przez lata przywykł, że szef niczego nie zostawia na żywioł. Chociaż akurat tego nie mógł
zaplanować...
Spojrzał z naganą na książki stojące w nieładzie na półkach. Inne leżały otwarte, zostawione w
połowie lektury.
Gabinet stanowił świadectwo dziwactw właściciela. Obok nakręcanych zabawek spoczywały
eksperymentalne utensylia kuchenne. I plastikowe torebki, chyba z przyprawami. Jakieś notatki,
gryzmoły. Nawet partytury z uwagami nakreślonymi na marginesach. Cała dywizja detektywów
nie przekopałaby się przez to i w tysiąc lat.
Mahoney postanowił się napić. No bo i co innego mógł zrobić?
Podszedł do biurka i wysunął szufladę, w której szef zawsze trzymał szkocką. Butelka była na
miejscu. Nie otwarta. Dziwne, pomyślał. Imperator nigdy nie chował butelki, najpierw nie
pociągnąwszy z niej łyka. Mahoney wzruszył ramionami i dobył szklankę. Sięgnął po flaszkę.
Gdy ją podnosił, coś małego i białego oderwało się od dna. Spłynęło na podłogę. Podniósł.
Kawałek papieru. Zapisany. Podsunął go do oczu i omal nie wypuścił.
Padł na fotel. Dłonie mu się trzęsły, gdy raz jeszcze spoglądał na notatkę. Czuł, jak pot spływa
mu po karku, twarz czerwienieje, puls przyspiesza po trzykroć.
Wiadomość była przeznaczona dla niego. Pochodziła od Wiecznego Imperatora. Głosiła
krótko:
“Bądź w zasięgu, Ian. Ja wrócę”.