Clive Barker
WE WŁASNYM CIELE
Gdy Cleveland Smith wrócił do celi po spotkaniu z szefem stra
ż
ników, jego
nowy współlokator był ju
ż
na miejscu. Wpatrywał si
ę
w słonce przez zakurzone
okno ze zbrojonego szkła. Sło
ń
ce pojawiało si
ę
w oknie na krótko; przez pół
godziny ka
ż
dego dnia (je
ś
li akurat nie było chmur) jego promienie przemykały
mi
ę
dzy murem i budynkiem administracji, prze
ś
lizgiwały si
ę
po
ś
cianie pawilonu B,
znikały i pojawiały si
ę
dopiero nazajutrz.
- Ty jeste
ś
Tait? - zapytał Cleve.
Wi
ę
zie
ń
odwrócił oczy od sło
ń
ca. Mayflower twierdził,
ż
e nowy ma
dwadzie
ś
cia dwa lata, ale wygl
ą
dał najwy
ż
ej na siedemna
ś
cie. Jego twarz
przypominała pysk bezpa
ń
skiego psiaka, i to brzydkiego, którego pa
ń
stwo porzucili
na
ś
rodku ruchliwej ulicy. Zbyt szeroko rozstawione oczy, zbyt mi
ę
kkie usta, zbyt
w
ą
skie ramiona: urodzona ofiara. Cleve był w
ś
ciekły,
ż
e kazano mu si
ę
o niego
troszczy
ć
. Tait oznaczał kłopoty, a on nie miał energii do marnowania na opiek
ę
nad
chłopcem, mimo tego całego gadania o przyjaznej dłoni.
- Tak - odpowiedział psiak. - William.
- Ludzie mówi
ą
ci William?
- Nie. Mówi
ą
mi Billy.
- Billy - Cleve skin
ą
ł głow
ą
i wszedł do celi. Wi
ę
zienie w Pantonville było
raczej łagodne; cele pozostawały otwarte przez dwie godziny rano i najcz
ęś
ciej
tak
ż
e dwie godziny po południu, pozostawiaj
ą
c wi
ęź
niom wzgl
ę
dn
ą
swobod
ę
ruchów. Ten układ miał jednak swoje wady i ich wła
ś
nie dotyczyła gadka
Mayflowera.
- Kazali mi udzieli
ć
ci kilku rad.
- Tak?
- Siedziałe
ś
ju
ż
kiedy
ś
?
- Nie.
- Nawet w Borstal? Oczy Taita błysn
ę
ły.
- No, troch
ę
.
- Wi
ę
c wiesz, o co idzie gra. Wiesz,
ż
e jeste
ś
łatwym łupem.
- Jasne.
- Wygl
ą
da na to,
ż
e wybrali mnie na ochotnika - stwierdził Cleve bez
entuzjazmu -
ż
ebym ci
ę
chronił przed przer
ż
ni
ę
ciem.
Tait przyjrzał mu si
ę
oczami, których bł
ę
kit wydawał si
ę
rozwodniony, jakby
ci
ą
gle jeszcze
ś
wieciło w nich sło
ń
ce.
- Nie nadstawiaj karku. Nic mi nie jeste
ś
winien.
- I tu masz cholern
ą
racj
ę
. Ale mam chyba jakie
ś
społeczne obowi
ą
zki - ton
głosu Cleve'a był kwa
ś
ny. - Ciebie.
Cleve odsiedział ju
ż
dwa miesi
ą
ce z wyroku za posiadanie, Marihuany.
Pantonville odwiedzał po raz trzeci. W wieku trzydziestu lat wcale nie czuł si
ę
zabytkiem. Był dobrze zbudowany, twarz miał szczupł
ą
i delikatn
ą
: w s
ą
dzie, kiedy
ubrany w garnitur w
ę
drował na rozpraw
ę
, z odległo
ś
ci dziesi
ę
ciu metrów wygl
ą
dał
raczej na prawnika. Z bliska obserwator mógłby ju
ż
zauwa
ż
y
ć
blizn
ę
na szyi -
pozostało
ść
po ataku narkomana bez grosza i to,
ż
e Cleve porusza si
ę
ostro
ż
nie -
jakby przy ka
ż
dym kroku szykował si
ę
do ucieczki.
- Jest pan jeszcze młody - powiedział mu ostatni s
ę
dzia - ma pan jeszcze
czas,
ż
eby zmieni
ć
c
ę
tki. Cleve nie zaprzeczył gło
ś
no, lecz w gł
ę
bi duszy wiedział,
ż
e z urodzenia i wychowania jest tygrysem. Przest
ę
pstwem zarobi
ć
łatwo, a prac
ą
nie. Dopóki kto
ś
mu nie udowodni,
ż
e jest odwrotnie, b
ę
dzie robił to, w czym jest
najlepszy, a je
ś
li go złapi
ą
, to poniesie konsekwencje. Odsiadka wcale nie musi by
ć
taka straszna, je
ś
li podej
ść
do niej we wła
ś
ciwy sposób. Niezłe jedzenie, wybrane
towarzystwo; jak długo Cleve znajdował sobie co
ś
, co mu wypełniało czas, był
całkiem zadowolony. Teraz czytał ksi
ąż
ki o grzechu. No, a to jest dopiero temat.
Swego czasu słyszał wiele wyja
ś
nie
ń
, jak to grzech pojawił si
ę
na
ś
wiecie.
Tłumaczyli mu to opiekunowie s
ą
dowi, prawnicy i ksi
ęż
a; wykładali teori
ę
socjolo-
giczne, teologiczne i ideologiczne. Nad niektórymi nawet warto było zatrzyma
ć
si
ę
na kilka chwil, lecz wi
ę
kszo
ść
okazała si
ę
tak absurdalna (grzech pierworodny,
grzech przeciw pa
ń
stwu),
ż
e
ś
miał si
ę
w twarz ich apologetom.
Ż
adna z tych teorii
nie była zreszt
ą
wiele warta.
Ale prowokowały do namysłu. Potrzebował czego
ś
, co by mu zaj
ę
ło długie
dni. I noce; kiepsko sypiał w wi
ę
zieniu. To nie jego winy nie pozwalały mu zasn
ąć
,
lecz winy innych. W ko
ń
cu on sam tylko handlował, dostarczaj
ą
c tego, na co akurat
był popyt; pomniejszy trybik w konsumpcyjnej maszynie. Nie miał si
ę
czego
wstydzi
ć
. Lecz byli z nim inni - najwyra
ź
niej wielu innych - których sny nie były tak
kolorowe, a noce tak spokojne. Ci inni płakali, skar
ż
yli si
ę
, przeklinali s
ę
dziów
okr
ę
gowych i s
ę
dziego niebieskiego. Ich hałasy obudziłyby nawet trupa.
- Czy zawsze tak tu jest? - zapytał Billy po mniej wi
ę
cej tygodniu. W której
ś
z
cel tego korytarza szalał nowy wi
ę
zie
ń
: w jednej chwili płakał, w nast
ę
pnej bluzgał.
- Tak. Przewa
ż
nie. Niektórzy musz
ą
sobie powrzeszcze
ć
. Inaczej mózg by
im si
ę
zsiadł.
- Ale ty nie - dobiegł z dolnej pryczy łami
ą
cy si
ę
głos. - Ty tylko czytasz
ksi
ąż
ki i trzymasz si
ę
z dala od kłopotów. Obserwowałem ci
ę
. Reszta ci
ę
nie
obchodzi, co?
- Prze
ż
yj
ę
- odpowiedział Cleve. - Nie mam
ż
ony,
ż
eby przychodziła tu co
tydzie
ń
i przypominała mi, co straciłem.
- Siedziałe
ś
ju
ż
?
- Dwukrotnie.
Chłopak zawahał si
ę
na-chwil
ę
i zadał nast
ę
pne pytanie.
- My
ś
l
ę
,
ż
e wiesz co nieco o wi
ę
zieniu?
- Noooo... nie pisz
ę
przewodników, ale co
ś
rzeczywi
ś
cie wiem - dziwne,
ż
e
Tait zadaje takie pytania. - A co?
- Tak si
ę
zastanawiałem.
- Masz pytanie?
Tait milczał przez kilka sekund.
- Słyszałem,
ż
e...
ż
e tu kiedy
ś
wieszali ludzi.
Cleve mógł si
ę
spodziewa
ć
po tym dzieciaku wszystkiego, tylko nie tego. Ale
przecie
ż
ju
ż
wcze
ś
niej zdecydował,
ż
e Billy Tait jest dziwny. Wstydliwe spojrzenia
rzucane k
ą
tem tych wodnistoniebieskich oczu, to, jak wpatrywał si
ę
w
ś
cian
ę
lub w
okno -jak detektyw na miejscu morderstwa, rozpaczliwie szukaj
ą
cy jakiego
ś
ś
ladu.
- Chyba była tu kiedy
ś
szubienica - powiedział Cleve. Znów zapadła cisza,
przerwana pytaniem rzuconym z najwi
ę
ksz
ą
lekko
ś
ci
ą
, na jak
ą
sta
ć
było chłopca.
- A jest?
- Szubienica? Nie wiem. Teraz ju
ż
nie wiesza si
ę
ludzi, Billy. Nie wiedziałe
ś
o
tym?
Z dołu nie dobiegła go
ż
adna odpowied
ź
.
- A wła
ś
ciwie czemu pytasz?
- Przez ciekawo
ść
.
Racja, Billy był ciekawy. Sprawiało to dziwne wra
ż
enie przy tym jego pustym
spojrzeniu i skłonno
ś
ci do trzymania si
ę
na uboczu; i wi
ę
kszo
ść
wi
ęź
niów wolała si
ę
do niego nie zbli
ż
a
ć
.
Zainteresował si
ę
nim tylko Lowell, a jego motywy były najzupełniej
niedwuznaczne.
- Wypo
ż
yczysz mi swoj
ą
pani
ą
na popołudnie? - zapytał Cleve'a, kiedy
czekali w kolejce po
ś
niadanie. Tait, który stał wystarczaj
ą
co blisko, by wszystko
słysze
ć
, nie odezwał si
ę
ani słowem, milczał równie
ż
Cleve.
- Słyszałe
ś
? Zadałem ci pytanie.
- Słyszałem. Daj mu spokój.
- Wszyscy dzielimy si
ę
po równo - stwierdził Lowell. - Mog
ę
ci zrobi
ć
przysług
ę
. Wymy
ś
limy co
ś
.
- Chłopak nie jest dla ciebie.
- No to zapytajmy jego - Lowell u
ś
miechn
ą
ł si
ę
przez brod
ę
. - I co powiesz,
mały?
Tait obrócił si
ę
i spojrzał na Lowella.
- Powiem: nie, dzi
ę
kuj
ę
.
- Nie, dzi
ę
kuj
ę
- powtórzył Lowell i po raz drugi u
ś
miechn
ą
ł si
ę
do Cleve'a,
tym razem zupełnie bez humoru. - Dobrze go wytresowałe
ś
. Czy umie siada
ć
i
prosi
ć
?
- Wyno
ś
si
ę
, Lowell. Chłopak nie jest dla ciebie i to wszystko.
- Nie mo
ż
esz go pilnowa
ć
dwadzie
ś
cia cztery godziny na dob
ę
-zauwa
ż
ył
Lowell. - Pr
ę
dzej czy pó
ź
niej musi stan
ąć
na własnych nogach. Chyba,
ż
e lepiej mu
idzie, kiedy kl
ę
czy.
Ta aluzja wywołała ryk
ś
miechu ze strony współmieszka
ń
ca z celi Lowella,
Naylera. Cleve nie chciałby spotka
ć
ż
adnego z nich oko w oko, ale w blefie był ostry
jak brzytwa, wi
ę
c u
ż
ył blefu.
- Nie powiniene
ś
ś
ci
ą
ga
ć
na siebie kłopotów - powiedział Lowellowi. - Brod
ą
mo
ż
esz przykry
ć
ograniczon
ą
ilo
ść
blizn.
Lowell spojrzał na niego; wyra
ź
nie nie było mu ju
ż
do
ś
miechu. Nie potrafił
stwierdzi
ć
, czy Cleve grozi mu na powa
ż
nie, a z pewno
ś
ci
ą
nie zamierzał ryzykowa
ć
głow
ą
.
- Lepiej miej oczy otwarte - powiedział tylko i nie dodał nic wi
ę
cej.
***
O wymianie zda
ń
przy
ś
niadaniu nie wspominali a
ż
do nocy, kiedy ju
ż
zgaszono
ś
wiatło. To Billy j
ą
przypomniał.
- Nie powiniene
ś
tego zrobi
ć
- powiedział. - Lowell to gro
ź
ny sukinsyn.
Słyszałem co mówi
ą
.
- Chcesz,
ż
eby ci
ę
zgwałcili, czy co?
- Nie - odpowiedział Tait szybko. - Chryste, nie. Musz
ę
trzyma
ć
form
ę
.
- Nie utrzymasz
ż
adnej formy, je
ś
li wpadniesz w łapy Lowella. Billy zszedł z
pryczy i stan
ą
ł po
ś
rodku celi, zaledwie widoczny w mroku.
- Przypuszczam,
ż
e chciałby
ś
co
ś
w zamian - powiedział. Cleve obrócił si
ę
na drugi bok i spojrzał na odległ
ą
o metr, niewyra
ź
n
ą
posta
ć
.
- Masz co
ś
, czego mógłbym chcie
ć
, mały?
- A czego chciał Lowell?
- Wi
ę
c my
ś
lisz,
ż
e gra szła wła
ś
nie o to.
Ż
e chc
ę
ci
ę
dla siebie?
- Owszem.
-
Ż
e zacytuj
ę
:, .Powiem: nie, dzi
ę
kuj
ę
" - Cleve przewrócił si
ę
na drugi bok i
le
ż
ał twarz
ą
do
ś
ciany.
-Nie my
ś
lałem...
- Nie obchodzi mnie, co my
ś
lałe
ś
. Po prostu nie chc
ę
o tym słysze
ć
, dobrze?
Schod
ź
z drogi Lowellowi i nie sprzedawaj mi tego gówna.
- Hej - powiedział cicho Billy - nie mów tak, dobrze? Prosz
ę
. Jeste
ś
moim
jedynym przyjacielem..
- Nie mam przyjaciół - powiedział Cleve do
ś
ciany. - Ja tylko chc
ę
spokojnie
ż
y
ć
. Rozumiesz?
- Spokojnie
ż
y
ć
- powtórzył głucho Tait.
- Otó
ż
to. A teraz... musz
ę
si
ę
przespa
ć
.
Tait zamilkł i wrócił na doln
ą
prycz
ę
. Poło
ż
ył si
ę
, skrzypn
ę
ły spr
ęż
yny. Cleve
le
ż
ał cicho i rozmy
ś
lał nad niedawn
ą
rozmow
ą
. Nie miał ochoty zadawa
ć
si
ę
z
chłopakiem, ale by
ć
mo
ż
e wyraził si
ę
zbyt ostro. Có
ż
, nic si
ę
nie da zmieni
ć
.
Słyszał, jak Bili mruczy do siebie, prawie niesłyszalnie. Próbował
podsłuchiwa
ć
. Min
ę
ło kilka sekund, podczas których mocno wyt
ęż
ał uszy, nim
zorientował si
ę
,
ż
e chłopak odmawia modlitw
ę
.
Tej nocy Cleve
ś
nił. Rankiem nie pami
ę
tał ju
ż
swego snu, cho
ć
kiedy golił si
ę
i brał prysznic, przez głow
ę
przemykały mu jego odpryski. Tego ranka dosłownie co
chwil
ę
co
ś
: przewrócona solniczka na stole, krzyk dobiegaj
ą
cy ze spacemiaka,
przypominało mu jego sen, objawienie jednak nie nadchodziło. Przez cały czas był z
tego powodu nietypowo napi
ę
ty i zdenerwowany. Gdy Wesley, drobny fałszerz,
którego znał ze 'sp
ę
dzonych tu ju
ż
wakacji, podszedł do niego w bibliotece i zacz
ą
ł
rozmow
ę
jakby byli przyjaciółmi od serca, Cleve kazał gówniarzowi zamkn
ąć
pysk.
Ale Wesley gadał dalej.
- Masz kłopoty.
- Doprawdy? Jakie?
- Ten twój chłopiec, Billy.
- Co z nim?
- Zadaje pytania. Narzuca si
ę
. Ludzie tego nie lubi
ą
. Mówi
ą
,
ż
e powiniene
ś
wzi
ąć
go w gar
ść
.
- Nie jestem jego nia
ń
k
ą
. Wesley skrzywił si
ę
.
- Mówi
ę
ci to jako przyjaciel.
- Daj mi spokój.
- Nie b
ą
d
ź
głupi, Cleveland. Robisz sobie wrogów.
- Doprawdy? Niby kogo?
- Lowell - odpowiedział natychmiast Wesley. - I Nayler. Ró
ż
ni ludzie. Tait im
si
ę
nie podoba.
- A co im si
ę
wła
ś
ciwie nie podoba? - odszczekn
ą
ł Cleve. Wesley chrz
ą
kn
ą
ł
cicho z dezaprobat
ą
.
- Chciałem tylko pomóc. Tait jest chytry, jak pieprzony szczur. Jeszcze b
ę
d
ą
z tego kłopoty.
- Oszcz
ę
d
ź
mi proroctwa, dobrze?
Rachunek prawdopodobie
ń
stwa zmusza nawet najgorszego proroka, by od
czasu do czasu miał racj
ę
, a to była najwyra
ź
niej wielka chwila Wesieya. Dzie
ń
pó
ź
niej, wracaj
ą
c z warsztatów, odzie
ć
wiczył swój intelekt zakładaj
ą
c kółka do
plastikowych wózków, Cleve spotkał Mayflowera, czekaj
ą
cego na korytarzu.
- Smith, prosiłem ci
ę
,
ż
eby
ś
zaopiekował si
ę
Williamem Taitem - stwierdził
szef stra
ż
ników.- Ale ciebie gówno to obchodzi, co?
- Co
ś
si
ę
stało?
- Oczywi
ś
cie, gówno ci
ę
to obchodzi!
- Spytałem, co si
ę
stało? Sir?
- Nic strasznego. Jeszcze nie. Troch
ę
go pobili, to wszystko. Wygl
ą
da na to,
ż
e Lowell ma na niego chrapk
ę
. Mam racj
ę
? -Mayflower spojrzał na Cleve'a, a kiedy
nie otrzymał odpowiedzi, ci
ą
gn
ą
ł dalej. - Zawiodłem si
ę
na tobie, Smith. Wydawało
mi si
ę
,
ż
e pod powłok
ą
twardziela jest kto
ś
, na kim mo
ż
na polega
ć
. Mój bł
ą
d. .
Billy le
ż
ał na pryczy. Twarz miał w si
ń
cach, oczy zamkni
ę
te. Nie? otworzył
ich, kiedy wszedł Cleve.
- Wszystko w porz
ą
dku?
- Jasne - odpowiedział cicho chłopak.
- Nic ci nie złamali?
- Prze
ż
yj
ę
.
- Powiniene
ś
zrozumie
ć
....
- Posłuchaj! - Billy otworzył oczy.
Ź
renice miał jakby ciemniejsze, a mo
ż
e
tylko tak si
ę
wydawało w tym
ś
wietle. -
Ż
yj
ę
. W porz
ą
dku? Nie jestem idiot
ą
, wiesz?
Wiedziałem na co si
ę
nara
ż
am, kiedy tu przychodziłem - mówił tak, jakby miał tu co
ś
do gadania. - Poradz
ę
sobie z Lowellem, wi
ę
c nie martw si
ę
. - Przerwał, a pó
ź
niej
dodał - miałe
ś
racj
ę
.
- W czym?
- W sprawie przyjaciół. Nie mam przyjaciół. Jestem sam i ty jeste
ś
sam,
dobra? Powoli mi to szło, ale ju
ż
co nieco kapuj
ę
. - Billy u
ś
miechn
ą
ł si
ę
.
- Zadawałe
ś
pytania - stwierdził Cleve.
- Tak? - odpowiedział Billy niedbale. - Kto ci to powiedział?
- Je
ś
li masz jakie
ś
pytania, pytaj mnie. Ludzie nie lubi
ą
w
ś
cibskich. Staj
ą
si
ę
podejrzliwi. A kiedy Lowellijemu podobni zabieraj
ą
si
ę
do roboty, odwracaj
ą
si
ę
plecami.
Nazwisko Lowella sprawiło,
ż
e Billy skrzywił si
ę
bole
ś
nie i dotkn
ą
ł si
ń
ca na
policzku.
- Lowell jest trupem - mrukn
ą
ł cicho, prawie jakby mówił do siebie.
- Akurat - skomentował Cleve.
Spojrzenie, jakim obdarzył go Tait, mogłoby przeci
ąć
stal.
- Wiem co mówi
ę
-'powiedział bez
ś
ladu dr
ż
enia w głosie. -Lowell nie wyjdzie
st
ą
d
ż
ywy.
Cleve milczał. Chłopak musiał pokaza
ć
, jaki jest twardy, cho
ć
sprawiał tym
ż
ałosne wra
ż
enie.
- Co chciałe
ś
wiedzie
ć
, kiedy tak w
ś
cibiałe
ś
wsz
ę
dzie nosa.
- Nic takiego - odpowiedział Billy. Odwrócił wzrok od Cleve'a i wpatrywał si
ę
w górn
ą
prycz
ę
. Powiedział cicho - Chciałem wiedzie
ć
, gdzie s
ą
groby. To wszystko.
- Groby?
- Gdzie chowano powieszonych. Kto
ś
powiedział mi,
ż
e tam, gdzie
powieszono Crippena, ro
ś
nie teraz krzak ró
ż
y. Słyszałe
ś
co
ś
o tym?
Cleve potrz
ą
sn
ą
ł głow
ą
. Dopiero teraz przypomniał sobie,
ż
e chłopak pytał o
szubienic
ę
. A teraz groby. Billy spojrzał na niego. Policzek puchł mu z minuty na
minut
ę
.
- Wiesz, gdzie one s
ą
, co Cleve? - Znów ta udana nonszalancja.
- Mog
ę
si
ę
dowiedzie
ć
, je
ś
li zrobisz mi t
ę
grzeczno
ść
i powiesz, po co ci to
potrzebne.
Billy wysun
ą
ł si
ę
ze schronu swej pryczy. Popołudniowe sło
ń
ce zataczało
krótki łuk na malowanych cegłach, z których zrobiona była
ś
ciana celi.
Ś
wieciło
słabo. Chłopak opu
ś
cił nogi na podłog
ę
i usiadł na kraw
ę
dzi materaca, patrz
ą
c w
ś
wiatło tak, jak poprzedniego dnia.
- Mój dziadek - to znaczy ojciec mojej matki - został tu powieszony -
powiedział cicho. - W 1937 roku. Edgar Tait. Edgar Saint Claire Tait.
- Wydawało mi si
ę
,
ż
e powiedziałe
ś
,
ż
e był ojcem matki?
- Przyj
ą
łem jego nazwisko. Nie chciałem nazwiska ojca. Nigdy nie nale
ż
ałem
do ojca.
- Nikt nie nale
ż
y do nikogo - odpowiedział Cleve. - Nale
ż
ysz do samego
siebie.
- Ale to nieprawda. - Bili nieznacznie wzruszył ramionami, wpatruj
ą
c si
ę
w
osłonecznion
ą
ś
cian
ę
. Mówił z absolutn
ą
pewno
ś
ci
ą
i cho
ć
jego głos był mi
ę
kki,
stwierdzenie to nie podlegało najmniejszej dyskusji. - Nale
żę
do dziadka. Zawsze do
niego nale
ż
ałem.
- Nie było ci
ę
jeszcze na
ś
wiecie, kiedy go...
- To bez znaczenia. Przychodzimy i odchodzimy. To bez znaczenia.
Przychodzimy i odchodzimy, zastanawiał si
ę
Cleve. Czy Tait miał na my
ś
li
ż
ycie i
ś
mier
ć
? Nie mógł o to zapyta
ć
. Billy mówił cały czas, tym samym, cichym lecz
napi
ę
tym, głosem.
- Oczywi
ś
cie, był winny. Nie w ten sposób, o którym my
ś
leli, lecz winny.
Wiedział, czym jest i do czego jest zdolny; na tym polega wina, prawda? Zabił
cztery osoby. A przynajmniej za to go powiesili.
- To znaczy,
ż
e zabił wi
ę
cej?
Bili znów nieznacznie wzruszył ramionami, najwyra
ź
niej cyfry nie miały
ż
adnego znaczenia.
- Ale nikt nie sprawdził, gdzie go zło
ż
ono na wieczny spoczynek. To nie w
porz
ą
dku, co? Ich to chyba nic nie obchodziło. A rodzina była pewnie szcz
ęś
liwa,
ż
e
si
ę
go pozbyła. Od pocz
ą
tku my
ś
lała,
ż
e miał
ź
le w głowie. Ale on nie miał
ź
le w
głowie. Wiem,
ż
e nie miał. Mam jego r
ę
ce, jego oczy. Tak mówiła mama.
Opowiedziała mi o nim wszystko, wiesz, tu
ż
przed
ś
mierci
ą
. Mówiła mi o tym, o
czym nigdy przedtem nikomu nie opowiadała; mówiła mi o tym dlatego,
ż
e mam
takie oczy... - przerwał i przyło
ż
ył dło
ń
do ust jakby dr
żą
ce
ś
wiatło na
ś
cianie
zahipnotyzowało go,
ż
eby si
ę
nie wygadał.
- Co ci mówiła matka? - przycisn
ą
ł Cleve. Billy sprawiał wra
ż
enie, jakby
rozwa
ż
ał ró
ż
ne odpowiedzi nim oferował t
ę
jedn
ą
:
- Tylko tyle,
ż
e pod pewnymi wzgl
ę
dami jeste
ś
my podobni.
- To znaczy szaleni? - To nie był tylko
ż
art.
- Co
ś
takiego. - Bili nadal nie odrywał wzroku od
ś
ciany. Westchn
ą
ł i pozwolił
sobie na kolejne wyznanie. - Dlatego tu przyszedłem.
Ż
eby dziadek wiedział,
ż
e nie
został zapomniany.
- Przyszedłem? O czym ty mówisz? Zostałe
ś
złapany i os
ą
dzony. Nie miałe
ś
wyboru.
Ś
wiatło na
ś
cianie zgasło, jakby przez sło
ń
ce przesun
ę
ła si
ę
chmura. Billy
spojrzał na Cleve'a. Sło
ń
ce
ś
wieciło tu, w jego oczach.
- Popełniłem przest
ę
pstwo,
ż
eby tu przyj
ść
- wyznał. - Z premedytacj
ą
.
Cleve potrz
ą
sn
ą
ł głow
ą
. Co za nieprawdopodobne stworzenie!
- Próbowałem wcze
ś
niej, dwukrotnie. Zabrało mi to troch
ę
czasu. Ale w
ko
ń
cu si
ę
dostałem, prawda?
- Nie rób ze mnie durnia, Billy - ostrzegł Cleve.
- Nie robi
ę
. - Billy wstał. Wydawał si
ę
l
ż
ejszy, jakby opowiadaj
ą
c to wszystko
zrzucił z siebie jaki
ś
ci
ęż
ar i nawet u
ś
miechał si
ę
wahaj
ą
ce mówi
ą
c - byłe
ś
dla mnie
dobry. Nie my
ś
l,
ż
e o tym nie wiem. Jestem wdzi
ę
czny. A teraz - mówi
ą
c to spojrzał
Clevowi prosto w oczy chc
ę
wiedzie
ć
, gdzie s
ą
groby. Dowiedz si
ę
tego i ju
ż
si
ę
do
ciebie nie odezw
ę
. Obiecuj
ę
.
Cleve nie wiedział niemal nic o wi
ę
zieniu i jego historii, ale znał kogo
ś
, kto
wiedział. Był pewien człowiek nazwiskiem Biskup - tak z
ż
yty ze współwi
ęź
niami,
ż
e
nazwisko stało si
ę
jego przydomkiem - który cz
ę
sto przebywał w warsztatach razem
z Clevem. Biskup wychodził i wracał do wi
ę
zienia przez wi
ę
kszo
ść
ze swych ponad
czterdziestu lat, karany głównie za drobne wykroczenia i, z całym fatalizmem
jednonogiego, który po
ś
wi
ę
cił
ż
ycie studiom nad monopedi
ą
, stał si
ę
ekspertem od
wi
ę
zie
ń
i systemu penitencjarnego. Niewiele informacji zaczerpn
ą
ł z ksi
ąż
ek.
Wi
ę
kszo
ść
jego wiedzy pochodziła od starych wi
ę
ziennych wyjadaczy, pragn
ą
cych
tylko przegada
ć
długie godziny i - naturaln
ą
rzeczy kolej
ą
- Biskup stał si
ę
chodz
ą
c
ą
encyklopedi
ą
zbrodni i kary. Ze swej wiedzy uczynił zawód i sprzedawał j
ą
w
starannie odmierzonych fragmentach; czasami jako geograficzn
ą
informacj
ę
dla
uciekiniera, czasami jako wi
ę
zienn
ą
mitologi
ę
bezbo
ż
nemu współwi
ęź
niowi w
poszukiwaniu miejscowego bóstwa. Cleve odszukał go i zapłacił mu: tytoniem i
obietnic
ą
przysług na
ż
yczenie.
- Co mog
ę
dla ciebie zrobi
ć
? - zapytał go Biskup. Był gruby, ale nie nalany.
Cienkie jak słomka papierosy, które bez przerwy skr
ę
cał, gin
ę
ły w jego grubych
paluchach rze
ź
nika, umazanych nikotyn
ą
na br
ą
zowo.
- Chc
ę
si
ę
dowiedzie
ć
wszystkiego o tych, których tu powieszono.
Biskup u
ś
miechn
ą
ł si
ę
.
- Takie wspaniałe historie. I zacz
ą
ł opowiada
ć
.
***
W istotnych kwestiach Billy miał niemal zupełn
ą
racj
ę
. W Pantonville
wykonywano wyroki
ś
mierci a
ż
do połowy stulecia, ale barak, w którym wieszano
ludzi, dawno ju
ż
został zburzony. W tym miejscu znajdowało si
ę
teraz Biuro
Nadzoru S
ą
dowego w pawilonie B. Je
ś
li chodzi o histori
ę
ró
ż
Crippena, to w niej
tak
ż
e była prawda. Przed stoj
ą
c
ą
na terenie wi
ę
zienia szop
ą
w której, jak
poinformował Cleve'a Biskup, przechowywano narz
ę
dzia ogrodnicze, znajdował si
ę
mały skrawek trawy, po
ś
rodku którego rósł krzak ró
ż
zasadzony (w tym momencie
Biskup przyznał si
ę
,
ż
e nie potrafi rozró
ż
ni
ć
rzeczywisto
ś
ci od legendy) celem
upami
ę
tnienia doktora Crippena, powieszonego w 1910 roku.
-I tam s
ą
groby? - zapytał Cleve.
- Nie, nie - zaprotestował Biskup i jednym poci
ą
gni
ę
ciem zredukował o
połow
ę
kolejnego ze swych cieniutkich papierosów.
- Groby znajduj
ą
si
ę
przy murze, po lewej za szop
ą
. Jest tam długi trawnik,
musiałe
ś
go widzie
ć
.
- Bez nagrobków?
- Oczywi
ś
cie. Tych grobów nigdy nie oznaczano. Tylko naczelnik wie, kto
jest gdzie pochowany, a on i tak najprawdopodobniej zgubił plany. - Z kieszeni na
piersiach swej wi
ę
ziennej koszuli Biskup wygrzebał puszk
ę
z tytoniem i zacz
ą
ł
skr
ę
ca
ć
kolejnego papierosa z tak
ą
rutyn
ą
,
ż
e nie musiał nawet patrze
ć
na to, co
robi.
- Nikomu nie wolno przyj
ść
tam i opłakiwa
ć
pogrzebanych, rozumiesz? Co z
oczu, to z serca, taki mieli pomysł. Ale, oczywi
ś
cie, inaczej to wygl
ą
da. Ludzie
zapominaj
ą
premierów, ale pami
ę
taj
ą
morderców. Spacerujesz sobie po trawniku, a
dwa metry pod twymi stopami le
żą
najbardziej znani zabójcy, jacy kiedykolwiek
st
ą
pali po tej zielonej, przemiłej ziemi. A nad nimi nie ma nawet krzy
ż
a. To zbrodnia,
prawda?
- Wiesz kto jest tam pochowany?
- Bardzo gro
ź
ni d
ż
entelmeni - odpowiedział mu Biskup, jakby z sympatii
ostrzegał przed skutkami ich nieuczciwo
ś
ci.
- Słyszałe
ś
o człowieku nazwiskiem Edgar Tait? Biskup uniósł brwi, czoło si
ę
mu pofałdowało.
-
Ś
wi
ę
ty Tait? Tak, oczywi
ś
cie. Nietrudno go zapami
ę
ta
ć
.
- Co o nim wiesz?
- Zabił
ż
on
ę
, a pó
ź
niej dzieci. Zakłuł ich no
ż
em, jak mnie tu widzisz.
- Wszystkich?
Biskup wsadził
ś
wie
ż
o skr
ę
conego papierosa mi
ę
dzy grube wargi-
- Mo
ż
e nie wszystkich. - Zmru
ż
ył oczy, starał si
ę
przypomnie
ć
sobie szczegóły. - Mo
ż
e jedno z nich prze
ż
yło. Zdaje si
ę
,
ż
e córka.
- Wzruszył ramionami, lekcewa
żą
c spraw
ę
.- Niezbyt dobrze pami
ę
tam ofiary.
Ale kto je pami
ę
ta? - Spojrzał t
ę
pymi oczami w oczy Cleve'a. - Dlaczego akurat Tait
tak bardzo ci
ę
interesuje? Powieszono go przed wojn
ą
.
- W tysi
ą
c dziewi
ęć
set trzydziestym siódmym. Niewiele z niego zostało, co?
Biskup podniósł palec w ostrzegawczym ge
ś
cie.
- To nie tak. Widzisz, ziemia na której zbudowano to wi
ę
zienie
ma pewne specjalne wła
ś
ciwo
ś
ci. Pogrzebane tu ciała nie gnij
ą
jak wsz
ę
dzie
indziej.
Cleve zerkn
ą
ł na Biskupa z niedowierzaniem.
- To prawda - potwierdził grubas łagodnie. - Dowiedziałem si
ę
tego z
absolutnie pewnego
ź
ródła. Uwierz mi, ile razy musieli tu ekshumowa
ć
zwłoki,
zawsze znajdowali ciało w niemal doskonałym stanie. - Przerwał,
ż
eby zapali
ć
papierosa, zaci
ą
gn
ą
ł si
ę
i wypu
ś
cił dym wraz z nast
ę
pnymi słowami. - Kiedy
nadejdzie koniec
ś
wiata, dobrzy ludzie z Marylebone i Camden Town wstan
ą
przegnili do ko
ś
ci. A
ź
li? Pobiegn
ą
na S
ą
d Ostateczny tak
ś
wie
ż
y, jak w dniu
ś
mierci. - Ten perwersyjny obraz najwyra
ź
niej go zachwycił. Okr
ą
gła twarz
pomarszczyła mu si
ę
z rado
ś
ci i pofałdowała. - Ach, i kogo nazw
ą
wtedy
pot
ę
pionym?
Cleve nigdy nie dowiedział si
ę
dokładnie, jakich argumentów u
ż
ył Billy, by
dosta
ć
prac
ę
w grupie ogrodniczej; w ka
ż
dym razie udało mu si
ę
j
ą
dosta
ć
. By
ć
mo
ż
e zwrócił si
ę
bezpo
ś
rednio do Mayflowera, który z kolei wyja
ś
nił przeło
ż
onym,
ż
e chłopak jest wystarczaj
ą
co pewny, by pu
ś
ci
ć
go na
ś
wie
ż
e powietrze. Nieza-
le
ż
nie od tego, jaki numer wyci
ą
ł, w połowie tygodnia - zaraz po tym, jak Cleve
poznał szczegóły dotycz
ą
ce grobów - w chłodny kwietniowy poranek, Billy kosił
traw
ę
.
Wydarzenia tego ranka rozeszły si
ę
w postaci plotek ju
ż
w czasie wolnym.
Cleve usłyszał t
ę
histori
ę
z trzech niezale
ż
nych
ź
ródeł, z których
ż
adnego nie było
na miejscu wypadku. Opowie
ś
ci ró
ż
niły si
ę
mi
ę
dzy sob
ą
pewnymi cechami
indywidualnymi, ale niew
ą
tpliwie nale
ż
ały do tego samego gatunku. Fakty wygl
ą
dały
jak nast
ę
puje:
Grupa ogrodnicza, składaj
ą
c
ą
si
ę
z czterech wi
ęź
niów nadzorowanych przez
jednego stra
ż
nika, poruszała si
ę
mi
ę
dzy barakami, przycinaj
ą
c traw
ę
i piel
ą
c grz
ą
dki
przed wiosennymi sadzeniami. Nadzór najwyra
ź
niej nie był zbyt dokładny, bowiem
min
ę
ło kilka minut, nim stra
ż
nik w ogóle zorientował si
ę
,
ż
e jeden z jego podo-
piecznych wymkn
ą
ł si
ę
z grupy i przepadł. Podniesiono alarm, rozpocz
ę
to
poszukiwania, nie musiano jednak szuka
ć
daleko. Tait nie próbował ucieka
ć
, a je
ś
li
nawet próbował, to przeszkodził mu w tym jaki
ś
atak, który całkowicie zbił go z nóg.
Znaleziono go (w tym momencie w opowie
ś
ciach pojawiły si
ę
zasadnicze ró
ż
nice)
na du
ż
ym kawałku trawnika przy murze. Le
ż
ał na trawie. Niektóre z opowie
ś
ci
głosiły,
ż
e twarz miał czarn
ą
, le
ż
ał skulony i prawie odgryzł sobie j
ę
zyk; inne,
ż
e
le
ż
ał twarz
ą
w dół, gadał do ziemi, płakał i mówił co
ś
pieszczotliwym tonem.
Wszyscy zgodzili si
ę
jednak,
ż
e chłopak postradał zmysły.
Takie plotki uczyniły z Cleve'a o
ś
rodek zainteresowania, co go bynajmniej
nie zachwyciło. Przez nast
ę
pny dzie
ń
nie miał prawie chwili dla siebie; wszyscy
chcieli wiedzie
ć
, jak to jest, kiedy dzieli si
ę
cel
ę
z wariatem. Cleve próbował
wytłumaczy
ć
,
ż
e nie ma nic do powiedzenia. Tait był idealnym współwi
ęź
niem,
mówił; spokojnym, niewymagaj
ą
cym, niew
ą
tpliwie normalnym. Powtórzył to
Mayfiowerowi, a potem i doktorowi, kiedy przyciskali go nast
ę
pnego dnia. Nie pu
ś
cił
pary z ust na temat zainteresowania Taita grobami i specjalnie postarał si
ę
o
spotkanie z Biskupem, by skłoni
ć
go do podobnej wstrzemi
ęź
liwo
ś
ci w słowach.
Biskup wyraził zgod
ę
na jego pro
ś
b
ę
pod warunkiem,
ż
e w odpowiednim czasie
pozna cał
ą
histori
ę
, co Cleve obiecał mu z przyjemno
ś
ci
ą
. Jak przystało na osob
ę
,
która przyznawała si
ę
do przynale
ż
no
ś
ci do stanu duchownego, Biskup zwykł był
dotrzymywa
ć
słowa.
Billy znikł na dwa dni. W mi
ę
dzyczasie znikł tak
ż
e Mayflower, bez
ż
adnego
wytłumaczenia. Na jego miejsce, z pawilonu D, przyszedł m
ęż
czyzna nazwiskiem
Devlin, poprzedzony przez fal
ę
plotek z których wynikało,
ż
e lito
ść
nie jest
dominuj
ą
c
ą
cech
ą
jego charakteru. Plotki te potwierdziły si
ę
podczas rozmowy, na
któr
ą
Devlin wezwał Cleve'a w dniu powrotu Billy'ego.
- Powiedziano mi,
ż
e wy i Tait jeste
ś
cie blisko - stwierdził Devlin. Twarz miał
mniej wi
ę
cej tak wyrazist
ą
jak bryła granitu.
- Niedokładnie, prosz
ę
pana.
- Nie mam zamiaru popełni
ć
pomyłki Mayflowera, Smith. Je
ś
li o mnie chodzi,
Tait to kłopoty. Mam zamiar obserwowa
ć
go jak jastrz
ą
b, a kiedy mnie tu nie b
ę
dzie,
wy mnie zast
ą
picie, zrozumiano? Wystarczy,
ż
eby zrobił zeza, i przechodzi do
historii. Załapie si
ę
na poci
ą
g duchów, nim zd
ąż
y pierdn
ąć
. Czy jasno si
ę
wyra
ż
am?
- Odwiedziłe
ś
rodzinny grób, co?
Billy stracił w szpitalu na wadze, a jego chude ciało nie bardzo potrafiło
pogodzi
ć
si
ę
z t
ą
strat
ą
. Koszula wisiała mu na ramionach, pasek spodni zapi
ę
ty
miał na ostatni
ą
dziurk
ę
. To,
ż
e zeszczuplał, jeszcze bardziej podkre
ś
lało jego
fizyczn
ą
delikatno
ść
; Cleve pomy
ś
lał,
ż
e by go znokautowa
ć
wystarczyłoby
pogłaska
ć
po twarzy. Jego twarz zyskała za to wyraz rozpaczliwego napi
ę
cia;
sprawiała wra
ż
enie,
ż
e składa si
ę
wył
ą
cznie z oczu, które nie roz
ś
wietlały si
ę
ju
ż
w
blasku sło
ń
ca. Znikł z nich te
ż
sztuczny wyraz t
ę
poty, zast
ą
piony niesamowitym
skupieniem.
- Zadałem ci pytanie.
- Słyszałem ci
ę
- powiedział Billy. Dzie
ń
był pochmurny, ale chłopak i tak
patrzył w
ś
cian
ę
. - Tak, je
ś
li musisz wiedzie
ć
, odwiedziłem rodzinny grób.
- Devlin kazał mi ci
ę
obserwowa
ć
. Chce ci
ę
st
ą
d przenie
ść
. By
ć
mo
ż
e nawet
do innego wi
ę
zienia.
- Przenie
ść
? - nagi strach w oczach Billego był tak intensywny,
ż
e po paru
sekundach Cleve opu
ś
cił wzrok. - Do innego wi
ę
zienia?
- Najprawdopodobniej.
-Nie mog
ą
!
- Och, mog
ą
. Nazywaj
ą
to poci
ą
giem duchów. W jednej chwili jeste
ś
tutaj, a
w nast
ę
pnej ju
ż
ci
ę
nie ma.
- Nie! - Dłonie chłopca zacisn
ę
ły si
ę
w pi
ęś
ci. Dostał dreszczy i przez chwil
ę
Cleve bał si
ę
,
ż
e nast
ą
pił drugi atak. Lecz Billy, najwyra
ź
niej samym wysiłkiem woli,
opanował dr
ż
enie, odwrócił si
ę
i spojrzał na współwi
ęź
nia. Guzy, które nabił mu
Lowell, zbladły do jasnej
ż
ółci, ale wcale nie zamierzały znikn
ąć
; nieogolone policzki
pokryte miał rzadkimi, jasnobrudnymi włosami. Patrz
ą
c na niego, Cleve poczuł
niepo
żą
dany przypływ troski.
-Mów.
- Co mam ci powiedzie
ć
? - zapytał Billy.
- Co si
ę
zdarzyło na grobach.
- Zakr
ę
ciło mi si
ę
w głowie. Zemdlałem. Ockn
ą
łem si
ę
w szpitalu.
- Im te
ż
to powiedziałe
ś
?
- Bo to prawda.
- Słyszałem co innego. Dlaczego nie powiesz mi, jak było naprawd
ę
? Chc
ę
,
ż
eby
ś
mi ufał.
- Ufam ci — powiedział chłopak. - Ale zrozum, musz
ę
zachowa
ć
tajemnic
ę
.
To sprawa mi
ę
dzy nim a mn
ą
.
- Mi
ę
dzy tob
ą
i Edgarem? - zapytał Cleve, a Billy przytakn
ą
ł skinieniem
głowy. - Człowiekiem, który wymordował rodzin
ę
, z wyj
ą
tkiem twojej matki?
Billy był najwyra
ź
niej zdumiony zakresem wiedzy Cleve'a.
- Tak - powiedział po chwili namysłu. - Tak, zabił ich wszystkich. Zabiłby i
mam
ę
, gdyby nie uciekła. Chciał wymaza
ć
rodzin
ę
z powierzchni ziemi.
Ż
eby nie
został nikt ze zł
ą
krwi
ą
.
- To twoja krew jest zła?
Billy pozwolił sobie na najmniejszy z u
ś
miechów.
- Nie - powiedział. - Nie s
ą
dz
ę
. Dziadek popełnił omyłk
ę
. Czasy
si
ę
zmieniły, nie?
To rzeczywi
ś
cie szaleniec, pomy
ś
lał Cleve. Billy zareagował na ten wyrok z
szybko
ś
ci
ą
błyskawicy.
- Nie zwariowałem. Powiedz im to. Powiedz Devlinowi i ka
ż
demu, kto zapyta.
Powiedz im,
ż
e jestem łagodny jak baranek. -W jego oczach płon
ą
ł gniew. Nie było
w nich nic z łagodno
ś
ci, ale Cleve nie wypowiedział tej my
ś
li. - Nie mog
ą
mnie
przenie
ść
, Cleve. Nie teraz kiedy jestem ju
ż
tak blisko. Mam tu co
ś
do załatwienia.
Co
ś
bardzo wa
ż
nego.
- Robisz interesy ze zmarłym?
- Robi
ę
interesy ze zmarłym.
Niezale
ż
nie od tego, co wyznał Clevowi, Billy zachowywał i całkowite
milczenie wobec reszty wi
ęź
niów. Nie odpowiadał ani na pytania, ani na obelgi;
poza pustej oboj
ę
tno
ś
ci, któr
ą
przybrał, okazała si
ę
bezbł
ę
dna. Imponował Clevowi,
który zdecydował,
ż
e chłopak ma przyszło
ść
jako aktor, je
ś
li oczywi
ś
cie nie zechce
po
ś
wi
ę
ci
ć
si
ę
karierze profesjonalnego wariata.
Tylko napi
ę
cie, zwi
ą
zane z konieczno
ś
ci
ą
ukrywania niedawno zrodzonego
poczucia konieczno
ś
ci osi
ą
gni
ę
cia celu, zostawiało coraz widoczniejsze oznaki:
si
ń
ce pod oczami, mechaniczne ruchy, zamy
ś
lenie i kamienne milczenie. Doktor, do
którego chodził Billy, rozpoznał objawy bezbł
ę
dnie, postawił diagnoz
ę
: depresja i
ostra bezsenno
ść
, i zapisał
ś
rodki uspakajaj
ą
ce oraz nasenne. Billy dawał lekarstwa
Clevowi twierdz
ą
c,
ż
e sam ich nie potrzebuje. Cleve był mu za to wdzi
ę
czny. Po raz
pierwszy od miesi
ę
cy sypiał dobrze. Nie przeszkadzały mu szlochy i krzyki
współwi
ęź
niów.
A jego przyja
źń
z chłopakiem, zawsze szcz
ą
tkowa, z dnia na dzie
ń
ograniczała si
ę
do prostej uprzejmo
ś
ci. Cleve czuł, jak Billy całkowicie zamyka si
ę
w
sobie, jak
ś
wiat fizyczny coraz mniej go interesuje. Nie po raz pierwszy był
ś
wiadkiem takiej ucieczki. Jego szwagierka, Rosanna, trzy lata temu zmarła na raka
ż
oł
ą
dka; choroba rozwijała si
ę
długo i - a
ż
do ostatnich tygodni - stopniowo. Nie był
z ni
ą
zaprzyja
ź
niony i by
ć
mo
ż
e wła
ś
nie ten brak cieplejszych uczu
ć
spowodował,
ż
e - w odró
ż
nieniu od reszty rodziny - mógł si
ę
jej przygl
ą
da
ć
z dystansem.
Zaskoczyło go, jak systematycznie Rosanna przygotowywała si
ę
na
ś
mier
ć
, jak
ograniczała zasi
ę
g uczu
ć
tak,
ż
e w ko
ń
cu obejmowały tylko osoby najbli
ż
sze: dzieci
i ksi
ę
dza. Inni, w tym tak
ż
e jej m
ąż
od czternastu lat, zostali z tego kr
ę
gu
wykluczeni.
***
Teraz dostrzegał ten sam spokój i oszcz
ę
dno
ść
w Billyrn. Jak człowiek, który
przygotowuj
ą
c si
ę
do przekroczenia bezwodnej pustyni, oszcz
ę
dza ka
ż
d
ą
cz
ą
stk
ę
energii i nie mo
ż
e pozwoli
ć
sobie, by marnowa
ć
j
ą
nawet jednym niepotrzebnym
gestem, chłopak zamykał si
ę
w sobie. Było to a
ż
niesamowite i Cleve coraz bardziej
bał si
ę
przebywania z Billyrn w jednej celi o wymiarach cztery na dwa i pół metra.
Zbyt przypominało to dzielenie z kim
ś
celi
ś
mierci.
Ulg
ę
dawały mu tylko
ś
rodki uspakajaj
ą
ce. Billy ch
ę
tnie i skutecznie czarował
doktora i lekarstw mu nie brakowało. Gwarantowały Clevowi wspaniały odpoczynek.
I - przynajmniej przez kilka dni - nic mu si
ę
nie
ś
niło.
A pó
ź
niej przy
ś
niło mu si
ę
miasto.
Ale miasto nie pojawiło si
ę
od razu. Najpierw zobaczył pustyni
ę
. Wielk
ą
,
pust
ą
przestrze
ń
niebieskoczamego piasku, który ranił mu stopy przy ka
ż
dym kroku,
popychany zimnym wiatrem wypełniał nos, oczy, włosy. We
ś
nie wiedział,
ż
e ju
ż
tu
kiedy
ś
był. Jego senne ja samo rozpoznawało monotonny ocean nagich wydm,
pozbawiony
ś
ladów obecno
ś
ci ro
ś
lin i ludzi. Lecz poprzednio przebywał tu z
przewodnikami (a przynajmniej tak mu si
ę
zaczynało wydawa
ć
) a teraz był sam.
Chmury wisiały nad jego głow
ą
, ci
ęż
kie i ciemnoszare; sło
ń
ce nie mogło si
ę
przez
nie przedrze
ć
. Miał wra
ż
enie,
ż
e godzinami szedł przez wydmy; ostry piasek
rozkrwawił stopy, zasypywał ciało i nadawał mu odcie
ń
bł
ę
kitu. Kiedy był ju
ż
tak
zm
ę
czony,
ż
e nie mógł niemal zrobi
ć
kroku, zobaczył ruiny i poszedł w ich kierunku.
Nie była to oaza. Na ulicach nie znalazł niczego,
ś
wiadcz
ą
cego o szcz
ęś
ciu i
o plonach: ani kwitn
ą
cych drzew, ani szeleszcz
ą
cych fontann. Miasto było po prostu
zbiorem domów lub kawałków domów - czasami całych pi
ę
ter, czasami fragmentów
mieszka
ń
-stoj
ą
cych obok siebie w parodii miejskiej zabudowy. Panował tu
architektoniczny miszmasz: pi
ę
kne pałace w stylu angielskim stały koło gro
ź
nych
bloków z powypalanymi mieszkaniami, obok których Cleve widział dom wyrwany z
szeregowej zabudowy, doskonale zachowany (w oknie wci
ąż
jeszcze siedział
porcelanowy pies) z przylegaj
ą
cym do niego luksusowym apartamentem z
najwy
ż
szego pi
ę
tra wie
ż
owca. Wszystkie budynki ucierpiały podczas przenoszenia
z ich wła
ś
ciwego miejsca:
ś
ciany były pop
ę
kane, a przez szczeliny mo
ż
na było
zajrze
ć
do wn
ę
trz mieszka
ń
, schody pi
ę
ły si
ę
w niebo nie prowadz
ą
c nigdzie, wiatr
otwierał i zamykał drzwi, przez które nigdzie si
ę
nie wchodziło ani z nik
ą
d nie
wychodziło.
Lecz było tu
ż
ycie. Cleve o tym wiedział.
Ż
yły tu nie tylko jaszczurki, szczury i
motyle - wszystkie białe - które latały i
ś
lizgały si
ę
przed Clevem, id
ą
cym po
opustoszałych ulicach;
ż
yli tu tak
ż
e ludzie. I chocia
ż
nikogo nie widział, a w ka
ż
dym
razie nie podczas pierwszej wizyty, czuł,
ż
e ka
ż
dy jego krok jest obserwowany.
Podczas drugich odwiedzin w mie
ś
cie jego sennemu ja oszcz
ę
dzono
w
ę
drówki po pustyni; Cleve od razu znalazł si
ę
w mie
ś
cie. Jego nogi, prowadzone
prost
ą
drog
ą
, szły swym własnym
ś
ladem z pierwszej wizyty. Tej nocy wiej
ą
cy tu
zawsze wiatr był silniejszy. W jego podmuchach powiewały koronkowe firanki w
jednym oknie, dzwoniło chi
ń
skie
ś
wiecidełko zawieszone w innym. Wiatr niósł te
ż
głosy: potworne, obco brzmi
ą
ce d
ź
wi
ę
ki, dobiegaj
ą
ce z jakiego
ś
odległego miejsca,
le
żą
cego daleko za miastem. Słysz
ą
c te j
ę
ki i szlochy, przypominaj
ą
ce odgłosy
wydawane przez oszalałe dzieci, Cleve czuł wdzi
ę
czno
ść
dla ulic i budynków tylko
za to,
ż
e je znał, bo nie ofiarowywały mu przecie
ż
ż
adnej pociechy. Nie miał naj-
mniejszej ochoty, by gdzie
ś
wej
ść
, czy słyszał głosy, czy te
ż
ich nie słyszał; nie miał
ochoty odkry
ć
, co wyró
ż
niło te fragmenty budynków tak,
ż
e zostały przeniesione ze
swego normalnego otoczenia i stan
ę
ły w
ś
ród tej przewiewanej wiatrem pustki.
A jednak, gdy ju
ż
raz znalazł si
ę
tam we
ś
nie, jego umysł przenosił si
ę
tam
noc po nocy; zawsze szedł, zawsze miał pokrwawione stopy, zawsze widział tylko
szczury, jaszczurki i motyle; przy ka
ż
dym progu le
ż
ały nawiane kupki czarnego
piachu, czarny piach gromadził si
ę
w przedpokojach i pokojach, zawsze
niezmiennych. Z tego, co udało mu si
ę
dojrze
ć
przez rozsuni
ę
te firanki lub rozwa-
lone
ś
ciany wnioskował,
ż
e wn
ę
trza te jakby zamarły w jednej, najwa
ż
niejszej chwili:
na stole, zastawionym dla trzech osób, pozostał niedojedzony obiad (nie pokrojony
kurczak, ci
ą
gle paruj
ą
ce sosy), w łazience lał si
ę
prysznic i bezustannie hu
ś
tała
lampa, w pokoju, który wygl
ą
dał jak gabinet prawnika co
ś
, co mogło by
ć
małym
pieskiem lub mo
ż
e peruk
ą
, poniewierało si
ę
po pi
ę
knym dywanie, którego
skomplikowany wzór był ju
ż
na wpół wy
ż
arty przez piach.
Tylko raz Cleve widział w mie
ś
cie innego człowieka, a był nim Billy. Do
spotkania doszło w dziwnych okoliczno
ś
ciach. Pewnej nocy,
ś
ni
ą
c o ulicach miasta,
Cleve zacz
ą
ł si
ę
budzi
ć
. Billy nie spał, stał po
ś
rodku celi i przygl
ą
dał si
ę
przez okno
jakiemu
ś
ś
wiatłu. Nie było to
ś
wiatło ksi
ęż
yca, lecz o
ś
wietlało go jak ksi
ęż
yc. Twarz
Billy'ego obrócona była w stron
ę
okna, usta miał otwarte, a oczy zamkni
ę
te. Cleve
miał tylko tyle czasu, by zauwa
ż
y
ć
trans, w jakim najwyra
ź
niej znajdował si
ę
chłopak, nim zadziałały
ś
rodki i znów pogr
ąż
ył si
ę
we
ś
nie. Najwyra
ź
niej jednak
zabrał ze sob
ą
ten fragment rzeczywisto
ś
ci, zgarn
ą
ł chłopca w swój sen. Kiedy
znów dotarł do miasta, Billy Tait ju
ż
tam na niego czekał; stał na ulicy, twarz miał
uniesion
ą
ku ponuremu, zachmurzonemu niebu, usta otwarte i zamkni
ę
te oczy.
Ten obraz trwał tylko chwil
ę
. W nast
ę
pnej chłopiec był ju
ż
daleko, spod jego
butów unosiły si
ę
w gór
ę
czarne chmury piasku. Cleve zawołał go, lecz Billy nadal
uciekał, nie dbaj
ą
c o jego krzyki i - z t
ą
niewytłumaczaln
ą
wszechwiedz
ą
, któr
ą
przy-
nosz
ą
sny - Cleve wiedział, dok
ą
d zmierza. Tam, na granic
ę
miasta, gdzie
przerzedzały si
ę
domy i zaczynała pustynia. Mo
ż
e ma zamiar spotka
ć
przyjaciół,
których przywiał tu ten straszny wiatr. Nic nie mogło skłoni
ć
Cleve'a do po
ś
cigu, lecz
nie chciał traci
ć
kontaktu z jedynym człowiekiem, jakiego spotkał na razie na
pustych ulicach. Zawołał Billy'ego jeszcze raz, gło
ś
niej.
Tym razem poczuł czyj
ąś
r
ę
k
ę
na ramieniu i zadr
ż
ał ze strachu nim
zorientował si
ę
,
ż
e jest w swej celi i
ż
e kto
ś
go budzi.
- Wszystko w porz
ą
dku - powiedział Billy. - Co
ś
ci si
ę
ś
niło. Cleve próbował
otrz
ą
sn
ąć
si
ę
z obrazu miasta, lecz przez kilka strasznych sekund sen zmieszał si
ę
z rzeczywisto
ś
ci
ą
i, patrz
ą
c na Billy'ego, Cleve widział, jak jego włosy rozwiewa
wiatr, który nie mógł, nie miał prawa, wia
ć
w zamkni
ę
tej celi.
- Co
ś
ci si
ę
ś
niło - powtórzył chłopak. - Obud
ź
si
ę
. Cleve siadł na pryczy,
dr
żą
c. Miasto znikało z jego pami
ę
ci -ju
ż
prawie całkiem znikło - lecz nim to si
ę
stało
poczuł niewzruszon
ą
pewno
ść
,
ż
e Billy wiedział, z jakiego snu go budzi,
ż
e byli
razem przez kilka bardzo krótkich chwil.
- Wiesz, prawda? - przemówił oskar
ż
aj
ą
ce do bladej twarzy przy jego boku.
Billy sprawiał wra
ż
enie zdumionego.
- O czym ty mówisz?
Cleve potrz
ą
sn
ą
ł głow
ą
. Im dalej odbiegał go sen, tym bardziej jego
podejrzenia wydawały mu si
ę
nieuzasadnione. A mimo to, gdy spojrzał na chud
ą
dło
ń
chłopca, ci
ą
gle obejmuj
ą
c
ą
jego rami
ę
, spodziewał si
ę
dostrzec pod jego
paznokciami piach miasta. Ale był tam tylko brud.
W
ą
tpił długo po tym, gdy rozs
ą
dek powinien ju
ż
wygna
ć
mu z głowy
wszystkie w
ą
tpliwo
ś
ci. Cleve zorientował si
ę
,
ż
e od tamtej nocy obserwuje Billy'ego
znacznie bli
ż
ej,
ż
e czeka, a
ż
nieostro
ż
ne słowo lub spojrzenie zdradzi mu natur
ę
gry, która najwyra
ź
niej si
ę
tu toczyła. Obserwacje te pozbawione były jednak sensu.
Po tamtej nocy Billy stał si
ę
ju
ż
całkiem niedost
ę
pny; stał si
ę
-jak Rosanna -
zamkni
ę
t
ą
ksi
ę
g
ą
, niczym nie zdradzaj
ą
c
ą
natury swego tajemnego
ś
wiata. Jedyn
ą
,
do
ść
okr
ęż
n
ą
aluzj
ą
do wydarze
ń
tej nocy, była siła, z jak
ą
przekonywał Cleve'a,
ż
e
powinien koniecznie bra
ć
ś
rodki nasenne.
- Musisz spa
ć
— powiedział kiedy
ś
, gdy wrócił ze szpitala z odnowionym
zapasem. - We
ź
je.
- Ty te
ż
musisz spa
ć
- Cleve postanowił sprawdzi
ć
, jak daleko mo
ż
e si
ę
posun
ąć
chłopiec. - Ju
ż
wcale tego nie potrzebuj
ę
.
- Ale
ż
potrzebujesz - nalegał Billy, wyci
ą
gaj
ą
c przed siebie fiolk
ę
. - Przecie
ż
wiesz, jak strasznie tu hałasuj
ą
.
- Niektórzy mówi
ą
,
ż
e one powoduj
ą
nałóg - o
ś
wiadczył Cleve, nie
przyjmuj
ą
c fiolki. - Obejd
ę
si
ę
.
- Nie - stwierdził Billy i Cleve wyczuł w tym naleganiu sił
ę
, która potwierdziła
jego najgorsze podejrzenia. Chłopak chciał, by Cleve brał narkotyki, zawsze tego
chciał. - Ja sypiam jak dziecko. We
ź
je prosz
ę
. Inaczej si
ę
zmarnuj
ą
.
Cleve wzruszył ramionami.
- Je
ś
li naprawd
ę
chcesz. - Teraz, kiedy jego podejrzenia si
ę
potwierdziły,
postanowił da
ć
si
ę
w ko
ń
cu przekona
ć
.
- Pewnie.
- To dzi
ę
kuj
ę
. — Wzi
ą
ł fiolk
ę
.
Billy u
ś
miechn
ą
ł si
ę
. W pewnym sensie od tego u
ś
miechu zacz
ę
ło si
ę
najgorsze.
Tej nocy na przedstawienie Billy'ego Cleve odpowiedział l swoim, wkładaj
ą
c
sobie do ust
ś
rodki nasenne, jak to robił zwykle, ale nie łykaj
ą
c ich. Kiedy ju
ż
poło
ż
ył
si
ę
na pryczy, twarz
ą
do
ś
ciany, wyj
ą
ł je i schował pod poduszk
ą
. Pó
ź
niej udał,
ż
e
zasn
ą
ł.
Wi
ę
zienne dni zaczynały si
ę
i ko
ń
czyły wcze
ś
nie; mi
ę
dzy ósm
ą
czterdzie
ś
ci
pi
ęć
a dziewi
ą
t
ą
wi
ę
kszo
ść
cel w pawilonie czwartym pogr
ąż
ona ju
ż
była w
ciemno
ś
ci; wi
ęź
niowie, zamkni
ę
ci a
ż
do
ś
witu, zdani byli na własn
ą
pomysłowo
ść
.
Ta noc była spokojniejsza ni
ż
wi
ę
kszo
ść
innych. Wi
ę
zie
ń
z oddalonej o jedn
ą
celi
został przeniesiony do pawilonu D; wzdłu
ż
korytarza panowała cisza. Cleve czuł,
ż
e
nawet bez pomocy pastylek mo
ż
e zapa
ść
w sen. Z dolnej pryczy nie dochodził go
nawet najmniejszy d
ź
wi
ę
k, co najwy
ż
ej ciche westchnienie. Nie sposób było
domy
ś
le
ć
si
ę
, czy Billy zasn
ą
ł, czy czuwa. Cleve nie odzywał si
ę
i nie poruszał, tylko
od czasu do czasu zerkał na fosforyzuj
ą
c
ą
tarcz
ę
zegarka. Minuty mijały w
ż
ółwim
tempie i zaczynał si
ę
coraz powa
ż
niej niepokoi
ć
,
ż
e wkrótce sen, który udawał,
zmieni si
ę
w sen prawdziwy. Wła
ś
nie si
ę
tym martwił,
kiedy rzeczywi
ś
cie zasn
ą
ł.
Obudził si
ę
po dłu
ż
szym czasie. Le
ż
ał chyba w tej samej pozycji - Miał przed
oczami
ś
cian
ę
; obdrapana farba uczyniła z niej map
ę
jakiego
ś
nieznanego
terytorium. Potrzebował kilku minut, by zorientowa
ć
si
ę
, gdzie jest. Z dolnej pryczy
nie dobiegał go najdrobniejszy d
ź
wi
ę
k. Staraj
ą
c si
ę
zamaskowa
ć
ten gest tak, by
wygl
ą
dał na ruch
ś
pi
ą
cego człowieka, Cleve podniósł r
ę
k
ę
do oczu i spojrzał na
bladozielone cyfry zegarka. Za pi
ęć
druga. Do
ś
witu jeszcze ładne par
ę
godzin.
Przez pełny kwadrans le
ż
ał w pozycji, w której si
ę
obudził, nasłuchuj
ą
c pilnie
ka
ż
dego rozlegaj
ą
cego si
ę
w celi d
ź
wi
ę
ku, próbuj
ą
c zlokalizowa
ć
Billy'ego. Nie
chciał na razie przewróci
ć
si
ę
na drugi bok i przyjrze
ć
si
ę
celi, ze strachu,
ż
e na jej
ś
rodku chłopiec b
ę
dzie stał tak, jak to si
ę
zdarzyło tej nocy, kiedy
ś
nił o mie
ś
cie.
Noc była cicha, ale przecie
ż
nie była to martwa cisza. Słyszał d
ź
wi
ę
k kroków;
kto
ś
spacerował po celi bezpo
ś
rednio nad jego cel
ą
;
w rurach szumiała woda, na Caledonian Road wyła syrena. Cleve nie mógł
tylko zlokalizowa
ć
Billy'ego. Jakby Billy nawet nie oddychał.
Min
ą
ł kolejny kwadrans i Cleve poczuł,
ż
e ogarnia go znana oci
ęż
ało
ść
; je
ś
li
jeszcze przez chwil
ę
b
ę
dzie le
ż
ał nieruchomo, z pewno
ś
ci
ą
za
ś
nie i kiedy si
ę
obudzi, b
ę
dzie ju
ż
ranek. Je
ś
li ma si
ę
czego
ś
dowiedzie
ć
, musi przewróci
ć
si
ę
na
drugi bok i spojrze
ć
. Zdecydował,
ż
e rozs
ą
dnie b
ę
dzie unika
ć
gwałtownych ruchów i
obróci
ć
si
ę
tak naturalnie, jak to tylko mo
ż
liwe. I zrobił to, mrucz
ą
c, jak we
ś
nie i
staraj
ą
c si
ę
odegra
ć
jak najbardziej przekonywuj
ą
ce przedstawienie. Kiedy obrócił
si
ę
całkowicie, przykrył twarz dło
ń
mi, by nie mo
ż
na było dostrzec błysku jego oczu, i
spojrzał.
Cela wydawała si
ę
pogr
ąż
ona w mroku gł
ę
bszym ni
ż
tej nocy, kiedy
Billy stał patrz
ą
c w okno. A je
ś
li chodzi o chłopca, to nie było go wida
ć
. Cleve
szerzej otworzył oczy przykryte palcami i obejrzał cel
ę
dokładnie, jak to tylko było
mo
ż
liwe. Co
ś
tu si
ę
nie zgadzało, ale z pocz
ą
tku nie mógł doj
ść
, co. Le
ż
ał
nieruchomo kilka minut, próbuj
ą
c przyzwyczai
ć
oczy do panuj
ą
cych ciemno
ś
ci.
Oczy nie chciały si
ę
jednak przyzwyczai
ć
. To, na co patrzył, pozostało niejasne, jak
obraz pokryty tak grub
ą
warstw
ą
brudu i werniksu,
ż
e jego tre
ść
pozostaje ukryta. A
jednak wiedział - wiedział -
ż
e cienie w rogach celi i po jej przeciwległej stronie nie
s
ą
puste. Bardzo chciał sko
ń
czy
ć
z oczekiwaniem, powoduj
ą
cym gwałtowny łomot
serca, bardzo chciał podnie
ść
głow
ę
z twardej poduszki i wywoła
ć
z cieniów
Billy'ego, lecz rozs
ą
dek doradził mu inaczej. Le
ż
ał wi
ę
c nieruchomo, pocił si
ę
i
czekał.
Dopiero teraz zacz
ą
ł si
ę
orientowa
ć
, co wła
ś
ciwie nie zgadza si
ę
w obrazie,
który ma przed oczami. Cienie le
ż
ały tam, gdzie nie powinny le
ż
e
ć
; kryły
ś
cian
ę
, na
któr
ą
powinno pada
ć
słabe
ś
wiatło z okna. W jaki
ś
sposób, pomi
ę
dzy oknem i
ś
cia-
n
ą
,
ś
wiatło zostało zatrzymane i nikło. Cleve zamkn
ą
ł oczy daj
ą
c mózgowi szans
ę
na przemy
ś
lenie i odrzucenie tej mo
ż
liwo
ś
ci. Kiedy je znów otworzył, setce zabiło
mu jak szalone. Zamiast zbledn
ąć
, cienie jeszcze si
ę
pogł
ę
biły.
Nigdy jeszcze nie bał si
ę
tak, jak teraz; chłód, jaki ogarn
ą
ł jego wn
ę
trzno
ś
ci
nigdy jeszcze nie był tak pot
ęż
ny. Cał
ą
sił
ę
woli musiał po
ś
wi
ę
ci
ć
na to, by
równomiernie oddycha
ć
i nie poruszy
ć
r
ę
kami Instynkt podpowiadał mu,
ż
e
powinien zwin
ąć
si
ę
i ukry
ć
twarz w dłoniach, jak dziecko. Dwie my
ś
li go przed tym
powstrzymały:
pierwsza,
ż
e najl
ż
ejszy ruch mo
ż
e zwróci
ć
na niego niepo
żą
dan
ą
uwag
ę
i
druga,
ż
e Billy jest tu gdzie
ś
, w celi, i by
ć
mo
ż
e
ż
ywa ciemno
ść
zagra
ż
a równie
ż
jemu.
I wtedy, z dolnej pryczy rozległ si
ę
głos chłopca. Billy mówił cicho,
prawdopodobnie po to, by nie obudzi
ć
współwi
ęź
nia. Mówił tak
ż
e niesamowicie
przyja
ź
nie. Nawet przez chwil
ę
Cleve nie miał złudze
ń
,
ż
e chłopiec przemawia we
ś
nie; nie mógł si
ę
ju
ż
dłu
ż
ej oszukiwa
ć
. Billy zwracał si
ę
do ciemno
ś
ci; co do tego
niesamowitego faktu nie było
ż
adnych w
ą
tpliwo
ś
ci.
- ...boli... - mówił, jakby próbował kogo
ś
o co
ś
oskar
ż
y
ć
. - ...nie powiedziałe
ś
,
ż
e b
ę
dzie tak bole
ć
.
Czy to tylko wyobra
ź
nia, czy te
ż
naprawd
ę
upiór z cieni rozrósł si
ę
troch
ę
w
odpowiedzi, jak wypuszczona przez o
ś
miornic
ę
plama czarnej cieczy? Co za
potworny strach
Chłopiec znów co
ś
powiedział. Mówił tak cicho,
ż
e Cleve zaledwie go
rozumiał.
- ...to musi by
ć
szybko... - w wypowiadaj
ą
cym te słowa głosie słycha
ć
było
naleganie. - ...nie boj
ę
si
ę
. Nie boj
ę
.
I znów cie
ń
drgn
ą
ł. Tym razem, w samym jego
ś
rodku, Cleve dostrzegł jak
ąś
niewyra
ź
n
ą
posta
ć
. Poczuł ucisk w gardle, pod j
ę
zykiem zagnie
ź
dził mu si
ę
krzyk,
tak strasznie pragn
ą
cy wydosta
ć
si
ę
na wolno
ść
.
- ...czego tylko mo
ż
esz mnie nauczy
ć
... - mówił teraz Billy-...szybko...
Słowa rozlegały si
ę
i cichły, ale Cleve prawie ich nie słyszał. Cał
ą
uwag
ę
po
ś
wi
ę
cił zasłonie cienia i postaci - utkanej z ciemno
ś
ci - która poruszała si
ę
w
cieniu. To nie była
ż
adna iluzja. Był tam człowiek, a raczej toporna kopia człowieka,
stworzona z ulotnej substancji i przez cały czas usiłuj
ą
ca si
ę
rozpłyn
ąć
; mo
ż
na by
pomy
ś
le
ć
,
ż
e za ka
ż
dym razem przyj
ę
cie ludzkiej postaci kosztuje j
ą
wiele wysiłku.
Nie potrafił rozró
ż
ni
ć
rysów jej twarzy, ale widział wystarczaj
ą
co wiele, by wyczu
ć
deformacje ukazywane dumnie, jak cnoty. Twarz przypominała tac
ę
przegniłych
owoców, mi
ę
kkich, p
ę
kaj
ą
cych; tu wybrzuszała si
ę
jakby gniazdem much, tam
zapadała a
ż
do pró
ż
nego wn
ę
trza. Jakim cudem chłopak mógł spokojnie rozmawia
ć
z czym
ś
takim? A jednak, mimo całej obrzydliwo
ś
ci, stworzenie to miało w sobie
jak
ąś
gorzk
ą
godno
ść
, a w jego oczach i w bezz
ę
bnym O ust była w
ś
ciekło
ść
.
Billy wstał nagle. Ten gwałtowny ruch, nieoczekiwany po tylu cichych
słowach, omal nie wyrwał krzyku z gardła Cleve'a. Udało mu si
ę
jednak przełkn
ąć
ten krzyk i niemal zamkn
ą
ł oczy, patrz
ą
c przez rz
ę
sy na to, co si
ę
miało zdarzy
ć
.
Billy znów co
ś
mówi, tym razem tak cicho,
ż
e o podsłuchaniu nie mogło by
ć
nawet mowy. Ruszył w stron
ę
cieni, zasłaniaj
ą
c ciałem stoj
ą
c
ą
pod
ś
cian
ą
posta
ć
.
Cela była wystarczaj
ą
co szeroka, by zrobi
ć
w niej dwa, najwy
ż
ej trzy kroki, lecz
dzi
ę
ki jakiemu
ś
naci
ą
gni
ę
ciu praw fizyki wydawało si
ę
,
ż
e chłopiec odszedł na pi
ęć
albo mo
ż
e i sze
ść
kroków od pryczy. Oczy Cleve'a rozszerzyły si
ę
. Wiedział,
ż
e nikt
nie b
ę
dzie go teraz obserwował. Cie
ń
i jego wyznawca zajmowali si
ę
wył
ą
cznie
sob
ą
i na tym skupiona była cała ich uwaga.
Posta
ć
Billy'ego była mniejsza ni
ż
wydawałoby si
ę
mo
ż
liwe, bior
ą
c pod
uwag
ę
rozmiary celi; sprawiało to wra
ż
enie, jakby przekroczył jej granice i znalazł
si
ę
w jakim
ś
innym wymiarze. I dopiero teraz, szeroko otworzywszy oczy, Cleve
zrozumiał co widzi. Mrok, z którego powstał go
ść
chłopca; składał si
ę
z cienia chmur
i piasku;
za jego plecami, zaledwie widoczne w przekl
ę
tej ciemno
ś
ci lecz łatwe do
rozpoznania dla kogo
ś
, kto ju
ż
tam był, stało miasto z jego snów.
Billy podszedł do swego mistrza. Stworzenie górowało nad nim, cienkie i
w
ą
tłe, lecz a
ż
promieniuj
ą
ce moc
ą
. Cleve nie wiedział, dlaczego i po co Billy mu si
ę
oddał, ale teraz, kiedy ju
ż
si
ę
to stało, zacz
ą
ł si
ę
martwi
ć
o bezpiecze
ń
stwo
chłopaka. Obawa o własne bezpiecze
ń
stwo przykuła go jednak do pryczy. Wlej
wła
ś
nie chwili zorientował si
ę
,
ż
e nigdy nie kochał nikogo -' ani kobiety, ani
m
ęż
czyzny - na tyle, by pój
ść
za nim w cie
ń
tego cienia. Ta my
ś
l sprawiła,
ż
e poczuł
si
ę
straszliwie samotny; w tym samym momencie zdał sobie bowiem spraw
ę
i z
tego,
ż
e nikt, cho
ć
by wiedział, jak on udaje si
ę
w t
ę
krain
ę
przekl
ę
tych, nie zrobiłby
ani kroku, by go z niej wydosta
ć
. Obaj, i on, i chłopiec, byli straconymi duszami.
Pan Billy'ego podniósł teraz sw
ą
niekształtn
ą
głow
ę
i nieustanny wiatr,
przewiewaj
ą
cy te smutne ulice, o
ż
ywił jego grzyw
ę
. Wiatr przyniósł tak
ż
e d
ź
wi
ę
k
tych samych głosów, które Cleve słyszał wcze
ś
niej: krzyki szalonych dzieci, co
ś
pomi
ę
dzy szlochem a wyciem. Jakby o
ś
mielona przez te glosy, posta
ć
z cieni
wyci
ą
gn
ę
ła r
ę
ce i obj
ę
ła, otaczaj
ą
c go chmur
ą
mroku. Chłopiec nie bronił si
ę
przed
jej u
ś
ciskiem, raczej wydawało si
ę
,
ż
e go odwzajemnia. Cleve nie potrafił ju
ż
wytrzyma
ć
widoku tej straszliwej czuło
ś
ci, zamkn
ą
ł oczy, a kiedy je otworzył - po
kilku sekundach? kilku minutach? -spotkanie było najwyra
ź
niej zako
ń
czone. Stwór z
cienia rozpadał si
ę
, odrzucaj
ą
c niepewn
ą
iluzj
ę
spójno
ś
ci. Jego fragmenty jak
ś
mieci uniósł wiatr. Rozpadni
ę
cie si
ę
stwora było najwyra
ź
niej sygnałem do
zako
ń
czenia całej sceny; pył i odległo
ść
ju
ż
po
ż
erały domy i ulice. Nim ostatni z
fragmentów postaci zabrał wiatr, miasto znikło Clevowi z oczu; sprawiło mu to
wielk
ą
przyjemno
ść
. Rzeczywisto
ść
, nawet ponura, lepsza była od obrazu tej pustki.
Cegła po cegle, malowana
ś
ciana znów zyskała na solidno
ś
ci i Billy, wyzwolony z
ramion swego mistrza, znów znalazł si
ę
wewn
ą
trz zwykłej, normalnej celi, wpatrzony
w widoczne za oknem
ś
wiatło.
Tej nocy Cleve ju
ż
nie zasn
ą
ł. Prawd
ę
mówi
ą
c, le
żą
c na QQ, twardym
materacu, wpatrzony w stalaktyty zwisaj
ą
cej z sufitu farby, my
ś
lał, czy kiedykolwiek
zdoła jeszcze pogr
ąż
y
ć
si
ę
w bezpiecznym
ś
nie.
Dzie
ń
objawił si
ę
jak aktor na scenie; oferował
ś
wiatu
ś
wiatło, tak
nonszalancko jak handlarz tandet
ę
, zawsze skłonny oszałamia
ć
klienta i odwraca
ć
jego uwag
ę
. Lecz pod t
ą
błyszcz
ą
c
ą
powierzchni
ą
rzeczy było drugie dno, którego
nawet sło
ń
ce - tak lubi
ą
ce miło
ść
tłumów — nie potrafiło ukry
ć
. Wi
ę
kszo
ść
ludzi,
o
ś
lepiona blaskiem nigdy go nie zauwa
ż
ała. Lecz Cleve poznał ju
ż
ciemno
ść
, w
snach spacerował nawet w
ś
ród niej, i chocia
ż
opłakiwał utrat
ę
niewinno
ś
ci wiedział,
ż
e nie uda mu si
ę
nigdy wróci
ć
w
ś
wiatło i jego gabinet luster.
Jak tylko mógł próbował ukry
ć
t
ę
zmian
ę
przed Billyrn; wcale , nie marzył, by
chłopiec domy
ś
lił si
ę
,
ż
e został podsłuchany. Ale tej zmiany ukry
ć
si
ę
nie dało.
Nast
ę
pnego dnia Cleve jak umiał udawał normalne zachowanie, ale nie potrafił
ukry
ć
zdenerwowania. Wypływało z niego poza jak
ą
kolwiek
ś
wiadom
ą
kontrol
ą
, jak
pot przez pory skóry. Billy wiedział - co do tego nie było najmniejszej w
ą
tpliwo
ś
ci.
Billy wiedział. I nie miał najmniejszego zamiaru ukrywa
ć
swych podejrze
ń
. Kiedy, po
pracy, powrócili do celi, natychmiast przyst
ą
pił do rzeczy.
- Co si
ę
dzi
ś
z tob
ą
działo!?
Cleve zaj
ą
ł si
ę
prze
ś
ciełaniem pryczy. Bał si
ę
nawet spojrze
ć
na Billy'ego.
- Nic - odpowiedział. - Po prostu nie czuj
ę
si
ę
najlepiej. To wszystko.
-
Ź
le spałe
ś
? - pytał dalej chłopak. Cleve czuł, jak jego oczy przewiercaj
ą
mu
kark.
- Nie. - Mówił powoli, zaprzeczenie nie powinno by
ć
zbyt gwałtowne. -
Wzi
ą
łem twoje pastylki. Jak zawsze.
- To dobrze.
Rozmowa si
ę
sko
ń
czyła i Cleve mógł w ciszy doko
ń
czy
ć
prze
ś
ciełanie
pryczy. Nie mógł jednak przeci
ą
ga
ć
tej pracy w niesko
ń
czono
ść
. Wreszcie sko
ń
czył
i odwróciwszy si
ę
, zobaczył,
ż
e Billy siedzi przy małym stoliku, trzymaj
ą
c w r
ę
ku
jedn
ą
z jego ksi
ąż
ek. Przewracał niedbale strony, po uprzednich podejrzeniach nie
pozostało nawet
ś
ladu. Cleve był jednak wystarczaj
ą
co m
ą
dry, by nie ufa
ć
pozorom.
- Dlaczego to czytasz? - zapytał Billy.
- Zabijam czas - stwierdził Cleve i zniszczył cały efekt swych wysiłków wła
żą
c
na prycz
ę
i układaj
ą
c si
ę
na niej na wznak.
- Nie. Nie pytam, dlaczego czytasz ksi
ąż
ki. Pytam o to, dlaczego czytasz
takie ksi
ąż
ki? One wszystkie s
ą
o grzechu..
Cleve ledwie usłyszał pytanie. Kiedy si
ę
poło
ż
ył, a
ż
zbyt
ż
ywo stan
ę
ła mu
przed oczami scena z poprzedniej nocy. U
ś
wiadomił sobie,
ż
e wła
ś
nie w tej chwili
ciemno
ść
jest o krok bli
ż
ej
ś
wiata. Poczuł, jak
ż
oł
ą
dek próbuje wydosta
ć
si
ę
na
wolno
ść
przez gardło.
- Słyszałe
ś
?
Cleve przytakn
ą
ł cicho.
- No wi
ę
c, dlaczego takie ksi
ąż
ki? O pot
ę
pieniu i w ogóle?
- Nikt inny nie wypo
ż
ycza ich z biblioteki. - Cleve miał kłopoty z wyra
ż
eniem
pewnych swych my
ś
li. Inne, których nie wolno mu było wyrazi
ć
, przysłaniały
wszystko.
- Ty w to nie wierzysz?
- Nie - odpowiedział Cleve. - Nie wierz
ę
w ani jedno słowo. Chłopak umilkł na
chwil
ę
. Cleve nie przygl
ą
dał mu si
ę
, ale słyszał jak odwraca kartki. Pó
ź
niej padło
kolejne pytanie, tym razem wypowiedziane cicho, jak na spowiedzi. - Czy ty si
ę
kiedy
ś
bałe
ś
?
To wytr
ą
ciło Cleve'a z jego transu. Rozmowa zeszła wreszcie z ksi
ąż
ek na
znacznie stosowniejszy temat. Po co Billy miałby pyta
ć
o strach, gdyby sam nie był
przestraszony?
- A czego miałbym si
ę
ba
ć
? - zapytał z kolei Cleve. K
ą
tem oka dostrzegł,
ż
e
chłopiec zadr
ż
ał, nim udzielił mu odpowiedzi.
- Czego
ś
, co si
ę
mo
ż
e zdarzy
ć
-jego głos był głuchy, bez wyrazu. - Czego
ś
,
na co nie masz
ż
adnego wpływu.
- Oczywi
ś
cie. - Cleve nie miał najmniejszego poj
ę
cia, dok
ą
d mo
ż
e prowadzi
ć
ta rozmowa. - Tak, jasne. Czasami si
ę
boj
ę
.
- I co wtedy robisz?
- A co mo
ż
na zrobi
ć
? - Głos Cleve'a był równie cichy jak głos Billy'ego. -
Przestałem si
ę
modli
ć
w dniu
ś
mierci ojca.
Usłyszał cichy trzask: to Billy zamkn
ą
ł ksi
ąż
k
ę
. Odwrócił głow
ę
na tyle, by
móc zerkn
ąć
na chłopca, który nie potrafił całkiem ukry
ć
podniecenia. On si
ę
naprawd
ę
boi, pomy
ś
lał Cleve, i nie bardziej ode mnie pragnie nadej
ś
cia nocy. My
ś
l
o tym,
ż
e boj
ą
si
ę
obydwaj, jako
ś
dodała mu odwagi. By
ć
mo
ż
e chłopiec nie nale
ż
ał
jeszcze w cało
ś
ci do krainy mroku, mo
ż
e uda mu si
ę
go nawet przekona
ć
, by zszedł
z drogi prowadz
ą
cej w dół, w koszmar.
Usiadł na pryczy. Jego głow
ę
dzieliło od sufitu zaledwie kilka centymetrów.
Billy otrz
ą
sn
ą
ł si
ę
z zamy
ś
lenia i spojrzał na niego. Twarz miał biał
ą
, dr
ż
ał w niej
ka
ż
dy mi
ę
sie
ń
. Cleve wiedział,
ż
e teraz jest wła
ś
ciwy czas na porozmawianie z
chłopcem, teraz, nim zgasn
ą
ś
wiatła na korytarzu i cele pogr
ążą
si
ę
w mroku.
Wtedy za pó
ź
no ju
ż
b
ę
dzie na wyja
ś
nienia. Miasto ogarnie chłopca i
ż
adne pro
ś
by
do niego nie dotr
ą
.
- Mam sny - powiedział Cleve. Billy nie zareagował. Po prostu patrzył przed
siebie, t
ę
po. -
Ś
ni mi si
ę
miasto.
Chłopak ani drgn
ą
ł. Najwyra
ź
niej nie miał zamiaru dobrowolnie oferowa
ć
ż
adnych wyja
ś
nie
ń
. Trzeba go było do tego zmusi
ć
.
- Wiesz, o czym mówi
ę
? Billy potrz
ą
sn
ą
ł głow
ą
.
- Nie — stwierdził pogodnie. - Mnie nic si
ę
nigdy nie
ś
ni.
- Wszystkim co
ś
si
ę
ś
ni.
- Wi
ę
c ja po prostu nie pami
ę
tam snów.
- A ja pami
ę
tam - stwierdził Cleve. Teraz, kiedy ju
ż
poruszył t
ę
spraw
ę
, nie
miał zamiaru pozwoli
ć
, by Billy wykr
ę
cił si
ę
sianem. -Ty tam jeste
ś
. W tym mie
ś
cie.
Teraz chłopiec drgn
ą
ł. Zaledwie widocznie, ale wystarczaj
ą
co, by Cleve
nabrał pewno
ś
ci,
ż
e nie marnuje czasu.
- Co to za miasto, Billy?
- A sk
ą
d niby mam wiedzie
ć
? - odparł Tak, spróbował si
ę
roze
ś
mia
ć
i
zrezygnował z wysiłków. - Ja tam nic nie wiem. To twój sen.
Nim zdołał odpowiedzie
ć
, usłyszał głos jednego ze stra
ż
ników, id
ą
cego
korytarzem i informuj
ą
cego wi
ęź
niów,
ż
e powinni układa
ć
si
ę
do snu. Ju
ż
niedługo
zga
ś
nie
ś
wiatło i mała cela zostanie zamkni
ę
ta na dziesi
ęć
godzin. A w celi b
ę
dzie
on, Billy i upiory.
- Zeszłej nocy... - powiedział Cleve, boj
ą
c si
ę
wyzna
ć
bez przygotowania to,
co widział i słyszał, ale jeszcze bardziej boj
ą
c si
ę
sp
ę
dzi
ć
kolejn
ą
noc na granicy
miasta, sam w ciemno
ś
ci. - Zeszłej nocy widziałem... - znów przerwał. Dlaczego
zawiodły go słowa? -Widziałem...
- Co widziałe
ś
? - zapytał chłopiec. Twarz miał nieruchom
ą
, a je
ś
li poprzednio
był w jego głosie ton strachu, to teraz nie pozostał po nim nawet
ś
lad. By
ć
mo
ż
e on
te
ż
usłyszał głos stra
ż
nika i zorientował si
ę
,
ż
e nic ju
ż
nie mo
ż
na zrobi
ć
,
ż
e nie ma
sposobu na powstrzymanie nadej
ś
cia nocy.
- Co widziałe
ś
? Cleve westchn
ą
ł.
- Matk
ę
- powiedział.
Ulga, któr
ą
odczuł Billy, objawiła si
ę
tylko w najdrobniejszym z u
ś
miechów,
który wykrzywił mu wargi.
- Tak, widziałem matk
ę
. Jak
ż
yw
ą
.
- I to ci
ę
zdenerwowało, prawda?
- Tak to bywa ze snami. Stra
ż
nik doszedł do celi B.3.20.
- Gaszenie
ś
wiateł za dwie minuty - powiedział i poszedł dalej.
- Powiniene
ś
bra
ć
wi
ę
cej tych pigułek - doradził Cleve' owi Billy, odkładaj
ą
c
ksi
ąż
k
ę
i ruszaj
ą
c w stron
ę
pryczy. - B
ę
dziesz jak ja.
Ż
adnych snów.
Przegrał. Cleve, mistrz blefu, przegrał z blefuj
ą
cym szczeniakiem i teraz
musiał ponie
ść
konsekwencje kl
ę
ski. Le
ż
ał, patrz
ą
c w sufit, licz
ą
c sekundy do
zgaszenia
ś
wiatła, a na dolnej pryczy jego towarzysz rozbierał si
ę
i w
ś
lizgiwał pod
prze
ś
cieradło.
Cleve ci
ą
gle miał czas, by wyskoczy
ć
z pryczy i zawoła
ć
stra
ż
nika; miał czas,
by wali
ć
głow
ą
w kraty póki kto
ś
nie przyjdzie. Lecz co niby miałby powiedzie
ć
na
poparcie swej historyjki?
Ż
e miał zły sen? - a kto ich nie ma? -
ż
e boi si
ę
ciemno
ś
ci?
- a kto si
ę
jej nie boi? Roze
ś
mieliby mu si
ę
w twarz i kazaliby mu pój
ść
do łó
ż
ka,
zostawiaj
ą
c go bez
ż
adnej ochrony; a chłopiec i jego pan ju
ż
czekaliby na niego
przy
ś
cianie. Taka taktyka nie gwarantowała bezpiecze
ń
stwa.
Nie gwarantowała go tak
ż
e modlitwa. Powiedział Billy'emu prawd
ę
, dał
sobie spokój z Bogiem, kiedy jego modlitwy o
ż
ycie ojca nie zostały wysłuchane. Z
takiego lenistwa bogów bierze si
ę
ateizm; nie umiał wznieci
ć
w sobie
ś
wiatełka
wiary niezale
ż
nie od tego, jak silny był strach.
My
ś
l o ojcu w nieunikniony sposób doprowadziła do my
ś
li o dzieci
ń
stwie; nie
sposób znale
źć
tematu, który łatwiej odwróciłby umysł od ka
ż
dego l
ę
ku... z
wyj
ą
tkiem tego. Kiedy
ś
wiatła w ko
ń
cu zgasły, przera
ż
ony mózg Cleve'a poszukał
oczywi
ś
cie ucieczki we wspomnieniach. Serce zwolniło, palce przestały mu si
ę
trz
ąść
i w ko
ń
cu Cleve zapadł w sen.
To, co mogło odwróci
ć
uwag
ę
jego
ś
wiadomo
ś
ci, nie działało jednak na
pod
ś
wiadomo
ść
. Kiedy ju
ż
zasn
ą
ł, słodkie wspomnienia znikły, dzieci
ń
stwo odeszło
w przeszło
ść
i Cleve znów maszerował przez sen na pokrwawionych stopach.
Tym razem znalazł si
ę
na granicy miasta. Tej nocy nie przeszedł doskonale
sobie znanej drogi koło angielskiego pałacu i przyległych do niego domów, lecz
maszerował na granicy miasta, gdzie wiatr był silniejszy a głosy brzmiały wyra
ź
niej.
Chocia
ż
w ka
ż
dej chwili spodziewał si
ę
spotka
ć
Billy'ego i jego mrocznego
towarzysza, nie widział nikogo. W drodze towarzyszyły mu tylko motyle,
ś
wiec
ą
ce
jak tarcza jego zegarka. Obsiadały mu włosy i ramiona g
ę
sto jak konfetti, a pó
ź
niej
odlatywały.
Doszedł do samej granicy i zatrzymał si
ę
, obserwuj
ą
c pustyni
ę
. Chmury,
g
ę
ste i ciemne jak zawsze, poruszały si
ę
na niebie majestatycznie, jak wcielenie
bóstwa. Pomy
ś
lał,
ż
e dzi
ś
głosy wydaj
ą
si
ę
bli
ż
sze, a ich brzmienie nie jest ju
ż
tak
przygn
ę
biaj
ą
ce. Nie miał tylko pewno
ś
ci, czy zmieniły si
ę
one, czy jego stosunek do
nich.
A kiedy tak stał, obserwuj
ą
c wydmy i niebo, oczarowany tym, jak dalece
pozbawione s
ą
one jakiegokolwiek wyrazu, usłyszał d
ź
wi
ę
k i obrócił si
ę
. Zobaczył
m
ęż
czyzn
ę
, wychodz
ą
cego z miasta i id
ą
cego w jego kierunku, ubranego z
pewno
ś
ci
ą
w swój najlepszy, niedzielny garnitur. M
ęż
czyzna niósł nó
ż
, a na ostrzu
jego no
ż
a była krew, krew była tak
ż
e na jego r
ę
kach i z przodu, na koszuli. Nawet
we
ś
nie, uodporniony na wszystkie potworno
ś
ci, Cleve poczuł strach i cofn
ą
ł si
ę
o
krok, gotów powiedzie
ć
co
ś
na sw
ą
obron
ę
. Wydawało si
ę
jednak,
ż
e u
ś
miechni
ę
ty
m
ęż
czyzna wcale go nie zauwa
ż
ył, po prostu omin
ą
ł go i szedł dalej, w gł
ą
b pustyni,
odrzucaj
ą
c po drodze nó
ż
, jakby przekroczył jak
ąś
niewidzialn
ą
granic
ę
. Dopiero
teraz Cleve zorientował si
ę
,
ż
e inni przed nim robili ju
ż
to samo i
ż
e na granicy
miasta le
żą
narz
ę
dzia mordu: no
ż
e, sznury, (była tam nawet ludzka r
ę
ka, odci
ę
ta w
nadgarstku); wi
ę
kszo
ść
niemal całkiem zasypana przez piach.
Wiatr znów przyniósł głosy: fragmenty bezsensownych piosenek, wybuchy
histerycznego
ś
miechu. Cleve oderwał wzrok od piasku. Wygnany z miasta
m
ęż
czyzna oddalił si
ę
na jakie
ś
sto metrów i stał teraz na szczycie jednej z wydm,
najwyra
ź
niej na co
ś
czekaj
ą
c. Głosy rozlegały si
ę
coraz dono
ś
niej. Cleve poczuł
nagły niepokój. Ilekro
ć
był w mie
ś
cie i słyszał ten straszny wrzask, przed jego ocza-
mi pojawiał si
ę
obraz istot, zdolnych wydawa
ć
takie d
ź
wi
ę
ki i był to obraz tak
potworny,
ż
e a
ż
mroził krew. Czy zdoła teraz sta
ć
nieruchomo czekaj
ą
c, a
ż
pojawi
ą
si
ę
upiory? Ciekawo
ść
zwyci
ęż
yła rozs
ą
dek. Wpatrzył si
ę
w kraw
ę
d
ź
zbocza, zza
którego miały pojawi
ć
si
ę
potwory. Serce mu waliło, ale nie mógł odwróci
ć
wzroku.
M
ęż
czyzna w niedzielnym garniturze zdj
ą
ł marynark
ę
. Odrzucił j
ą
i zacz
ą
ł
rozwi
ą
zywa
ć
krawat.
Cleve miał wra
ż
enie,
ż
e wła
ś
nie dostrzegł co
ś
w
ś
ród wydm; wrzaski zmieniły
si
ę
w oszalałe z rado
ś
ci wycie. Patrzył, zmagaj
ą
c si
ę
z nerwami, które próbowały go
zdradzi
ć
, zdecydowany pozna
ć
strach we wszystkich jego wcieleniach.
I nagle, ponad t
ę
w
ś
ciekł
ą
muzyk
ę
, wzbił si
ę
czyj
ś
krzyk; krzyk m
ęż
czyzny,
piskliwy, pełen szalonego przera
ż
enia. Nie urodził si
ę
tu, w mie
ś
cie snu, lecz w tej
innej fikcji, w której grał jak
ąś
rol
ę
i której nazwy nie potrafił sobie przypomnie
ć
.
Cleve zwrócił cał
ą
sw
ą
uwag
ę
na wydmy, zdecydowany obejrze
ć
do ko
ń
ca, co za
straszliwy akt zjednoczenia ma wła
ś
nie miejsce. Wrzask z tego nienazwanego
„gdzie
ś
" wzniósł si
ę
jednak do niesamowitego, w
ś
ciekłego krzyku, a potem zaraz
ucichł. Jego miejsce zaj
ą
ł d
ź
wi
ę
k dzwonków; alarm dzwonił znacznie bardziej
przera
ź
liwie ni
ż
kiedykolwiek. Cleve poczuł, jak sen zaczyna odpływa
ć
.
- Nie... - wychrypiał - ...chc
ę
zobaczy
ć
...
Wydmy zacz
ę
ły si
ę
porusza
ć
- i poruszyła si
ę
tak
ż
e jego
ś
wiadomo
ść
, z
miasta wróciła do celi. Protesty nie zdały si
ę
na nic. Miasto i pustynia zblakły i znikły.
Cleve otworzył oczy. W celi nadal było ciemno, dzwonek alarmu dzwonił coraz
gło
ś
niej. Z cel poni
ż
ej i powy
ż
ej jego celi niosły si
ę
krzyki, krzyczeli tak
ż
e stra
ż
nicy,
niepewni co si
ę
stało, domagaj
ą
cy si
ę
wyja
ś
nie
ń
.
Przez chwil
ę
Cleve le
ż
ał na pryczy nieruchomo, marz
ą
c by -nawet teraz -
móc powróci
ć
w krain
ę
snu. Lecz to okazało si
ę
niemo
ż
liwe, dzwonki dzwoniły zbyt
przera
ź
liwie, rodz
ą
ca si
ę
w celach histeria zataczała coraz szersze kr
ę
gi. Przyznał
si
ę
do kl
ę
ski i usiadł, całkowicie rozbudzony.
- Co si
ę
dzieje? - zapytał Billy'ego.
Lecz chłopca nie było na zwykłym miejscu przy
ś
cianie. Zasn
ą
ł -
przynajmniej raz i mimo tego całego hałasu.
- Billy?
Cleve wychylił si
ę
, spojrzał w dół. Dolna prycza była pusta. Prze
ś
cieradła i
koc le
ż
ały na niej, rozrzucone.
Zeskoczył z pryczy. Jeden rzut oka wystarczył, by obejrze
ć
cał
ą
cel
ę
; nie
było gdzie si
ę
ukry
ć
. Lecz Tait znikł. Czy przeniesiono go, gdy spał? Nie było to tak
całkiem niemo
ż
liwe; to przed tym przestrzegał Devlin - kłopotliwego wi
ęź
nia
przenoszono bez
ż
adnych wyja
ś
nie
ń
. Nie słyszał, by kiedykolwiek dokonywano tego
w nocy, ale wszystko musi si
ę
kiedy
ś
zdarzy
ć
po raz pierwszy.
Cleve podszedł do drzwi, staraj
ą
c si
ę
zrozumie
ć
co
ś
z wrzasków, ale nie
potrafił zrozumie
ć
niczego. Najprawdopodobniejszym wyja
ś
nieniem była bójka
mi
ę
dzy dwoma wi
ęź
niami,
Kiedy tak stał przy drzwiach z nadziej
ą
,
ż
e pojawi si
ę
przed nimi stra
ż
nik,
poczuł nagł
ą
zmian
ę
w powietrzu. Tak delikatna,
ż
e najpierw wcale jej nie zauwa
ż
ył.
Dopiero kiedy podniósł r
ę
k
ę
, chc
ą
c przetrze
ć
zaspane oczy, zorientował si
ę
,
ż
e
ramiona ma g
ę
sto pokryte g
ę
si
ą
skórk
ą
.
Za plecami usłyszał oddech, lub raczej d
ź
wi
ę
k b
ę
d
ą
cy straszliw
ą
parodi
ą
oddechu.
Chciał powiedzie
ć
„Billy", ale nie mógł wydoby
ć
z siebie ani słowa. G
ę
sia
skórka dotarła a
ż
na kark; dostał dreszczy. Mimo wszystko cela wcale nie była
pusta; na tej male
ń
kiej przestrzeni znalazł si
ę
obok niego tak
ż
e kto
ś
inny.
Zebrał cał
ą
sw
ą
odwag
ę
, cał
ą
sił
ę
woli, i odwrócił si
ę
. W celi panował
gł
ę
bszy mrok ni
ż
wtedy, gdy si
ę
obudził, a powietrze było g
ę
ste jak welon. Ani
ś
ladu
Billy'ego. Ani
ś
ladu nikogo.
A pó
ź
niej znów rozległ si
ę
d
ź
wi
ę
k i przyci
ą
gn
ą
ł Cleve'a uwag
ę
do dolnej
pryczy. Przestrze
ń
wokół niej była czarniejsza od nocy -jak cie
ń
przy
ś
cianie - zbyt
czarna i zbyt ulotna, by mogła by
ć
dziełem natury. Dobiegał z niej chrypliwy oddech,
brzmi
ą
cy jak ostatnie tchnienie astmatyka. Cleve zorientował si
ę
,
ż
e mrok w celi brał
swój pocz
ą
tek wła
ś
nie st
ą
d, z w
ą
skiej przestrzeni nad prycz
ą
Billy'ego; cie
ń
wylewał
si
ę
na podłog
ę
i jak mgła unosił w górze.
Cleve wyczerpał ju
ż
wszystkie zapasy strachu. W ci
ą
gu kilku poprzednich
dni zu
ż
ył je w snach i snach na jawie; pocił si
ę
, zamarzał,
ż
ył na granicy tego, co
mo
ż
e znie
ść
normalny człowiek, i prze
ż
ył. Teraz, cho
ć
ciało pokryte miał ci
ą
gle
g
ę
si
ą
skórk
ą
, nie czuł paniki. Był spokojniejszy ni
ż
kiedykolwiek; najnowsze
wydarzenia mogły si
ę
zdarzy
ć
w innym
ś
wiecie. Nie b
ę
dzie si
ę
kulił pod drzwiami.
Nie zasłoni oczu i nie b
ę
dzie si
ę
modlił o nadej
ś
cie poranka, bowiem gdyby to zrobił,
którego
ś
dnia po obudzeniu odkryłby,
ż
e jest martwy i nigdy nie poznałby
ź
ródła
swego cierpienia.
Wzi
ą
ł gł
ę
boki oddech i podszedł do pryczy. Prycza zacz
ę
ła dr
ż
e
ć
. Kto
ś
,
le
żą
cy na niej i ukryty przed jego wzrokiem, poruszał si
ę
tam gwałtownie.
- Billy - powiedział Cleve.
Cie
ń
poruszył si
ę
. Otoczył jego stopy, podniósł si
ę
ku jego twarzy; pachniał
deszczem i kamieniem, strachem i chłodem.
Stał nie dalej ni
ż
o metr od pryczy i ci
ą
gle nie mógł niczego dostrzec; cie
ń
był zbyt czarny. Pozbawiony widoku, Cleve si
ę
gn
ą
ł ku pryczy. Przed tym
natr
ę
ctwem cie
ń
rozst
ą
pił si
ę
jak dym ujawniaj
ą
c posta
ć
, która rzucała si
ę
po
materacu.
Oczywi
ś
cie, le
ż
ał tam Billy, a jednak nie całkiem Billy. Mo
ż
e był to Billy z
przeszło
ś
ci, lub mo
ż
e taki, jakim dopiero miał si
ę
sta
ć
. Je
ś
li prawd
ą
było to ostatnie,
Cleve nie miał ochoty
ż
y
ć
w przyszło
ś
ci, która potrafiła rodzi
ć
takie potworno
ś
ci.
Tam, na dolnej pryczy, le
ż
ało co
ś
ciemnego i straszliwie zniekształconego;
co
ś
, co przybierało posta
ć
na jego oczach, co powstawało z cieni. W
płon
ą
cych
ś
lepiach stwora, w rz
ę
dzie cienkich, ostrych z
ę
bów było co
ś
ze
w
ś
ciekłego lisa; w pozycji, w której le
ż
ał, zwini
ę
ty i skurczony, przypominał
przewróconego na grzbiet
ż
uka, grzbiet był bardziej skorup
ą
ni
ż
ciałem i mógł si
ę
wywodzi
ć
tylko z mroków koszmaru. Trwał proces przemiany. Cleve obserwował
wła
ś
nie rozpad obecnej postaci stwora. Z
ę
by wydłu
ż
ały si
ę
, a rosn
ą
c traciły na
realno
ś
ci; ich materia rozpływała si
ę
i nikła jak mgła; pokrzywione członki,
wierzgaj
ą
ce w powietrzu, zmieniały si
ę
w galaret
ę
. A spod mkn
ą
cego kształtu bestii
wyłaniał si
ę
duch Billy'ego Taita z otwartymi, bełkocz
ą
cymi w strasznym bólu
ustami; Billy musiał walczy
ć
, by zaistnie
ć
. Cleve pragn
ą
ł si
ę
gn
ąć
r
ę
k
ą
w ten wir i
pomóc mu lecz wyczuł,
ż
e proces ma własny rytm i jakakolwiek interwencja mogłaby
mie
ć
fatalne skutki. Wi
ę
c tylko stał i patrzył, jak chude, blade członki Billy'ego i jego
podnosz
ą
cy si
ę
ci
ęż
ko i równie ci
ęż
ko opadaj
ą
cy
ż
oł
ą
dek z wysiłkiem wyłaniaj
ą
si
ę
spod tego potwornego kształtu. Jako ostatnie znikły płon
ą
ce oczy, wypadły z
oczodołów miliardem l
ś
ni
ą
cych kawałków i odleciały wraz z czarn
ą
mgł
ą
. I w ko
ń
cu
Cleve mógł dostrzec twarz Billy'ego, a na niej ci
ą
gle jeszcze widoczne
ś
lady
poprzedniego „ja". A kiedy znikły i one, i znikł cie
ń
, na pryczy le
ż
ał po prostu Billy,
nagi, dysz
ą
cy z wysiłku i z udr
ę
ki.
Spojrzał na Cleve'a. Jego twarz nie miała
ż
adnego wyrazu.
Cleve przypomniał sobie, jak Billy skar
ż
ył si
ę
stworzeniu z miasta: „... to
boli..." - przecie
ż
tak mówił, prawda? - „... nie mówiłe
ś
mi, jak bardzo to b
ę
dzie
bole
ć
...". T
ę
prawd
ę
trudno byłoby przeoczy
ć
. Ciało chłopca wygl
ą
dało jak
pobojowisko, tylko ko
ś
ci i pot;
nie sposób było wyobrazi
ć
sobie co
ś
obrzydliwszego. Ale przynajmniej było
to ciało człowieka.
Billy otworzył usta. Wargi miał mi
ę
kkie, l
ś
ni
ą
ce, jak pomalowane szmink
ą
.
- No i... - powiedział i przerwał. Oddychał ci
ęż
ko, cierpiał. -...co teraz
zrobimy?
Przemówił i tego było mu ju
ż
za wiele. Z gł
ę
bi jego gardła dobył si
ę
bulgot i
Billy przycisn
ę
! dło
ń
do ust. Cleve musiał si
ę
odsun
ąć
;
chłopiec wstał z pryczy i zataczaj
ą
c si
ę
podbiegł do stoj
ą
cego w k
ą
cie
wiadra, pełni
ą
cego funkcj
ę
kibla. Nie zd
ąż
ył jednak; fontanna płynu, która przez
zasłon
ę
z palców wydobyła mu si
ę
z ust, trafiła w podłog
ę
. Gdy Billy wymiotował,
Cleve odwrócił wzrok; przygotował si
ę
na przyj
ę
cie fali smrodu, z którym b
ę
dzie
musiał
ż
y
ć
, a
ż
rano stra
ż
nicy otworz
ą
cel
ę
. Lecz w powietrzu rozszedł si
ę
nie
zapach wymiocin lecz inny, słodszy i bardziej mdl
ą
cy.
Zdumiony, Cleve spojrzał na skulon
ą
w rogu posta
ć
. Mi
ę
dzy jej stopami, na
podłodze, stały kału
ż
e ciemnego płynu; ten sam płyn
ś
ciekał po jej nogach. Mo
ż
na
go było rozpozna
ć
nawet w mroku celi. Krew.
Nawet w najlepiej prowadzonych wi
ę
zieniach bójka mo
ż
e wybuchn
ąć
- i
wybucha - bez ostrze
ż
enia. Stosunki mi
ę
dzy dwoma wi
ęź
niami, zamkni
ę
tymi na
ograniczonej przestrzeni przez szesna
ś
cie z ka
ż
dych dwudziestu czterech godzin,
zawsze pozostaj
ą
do pewnego stopnia tajemnic
ą
. Lecz, i wiedzieli o tym zarówno
wi
ęź
niowie, jak i stra
ż
nicy, mi
ę
dzy Lowellem i Naylerem nie było sporów, a nim
rozległ si
ę
krzyk, w ich celi panowała cisza
-
ż
adnej kłótni,
ż
adnych podniesionych głosów. Co mogło skłoni
ć
Naylera, by
nagle zaatakował i po prostu zaszlachtował Lowella, a potem zadał sobie
ś
miertelne
rany, stało si
ę
przedmiotem dyskusji zarówno w jadalni, jak i na spacemiaku.
Najpierw zadawano sobie pytanie dlaczego, lecz pó
ź
niej wyparło je pytanie jak?
Plotki informuj
ą
ce, jak po wszystkim wygl
ą
dało ciało Lowella, przekraczały granice
wyobra
ź
ni; szokowały nawet m
ęż
czyzn, przywykłych do nagłych wybuchów gwałtu.
Lowell nie był postaci
ą
popularn
ą
, ten oszust zbyt cz
ę
sto popisywał si
ę
sw
ą
sił
ą
, ale
nigdy nie zrobił niczego, co mogłoby usprawiedliwi
ć
to, co go spotkało. Jego ciało
zostało po prostu wypatroszone, wyłupiono mu oczy i wyrwano genitalia. Nayler,
jedyny, który mógł tego dokona
ć
, rozszarpał sobie brzuch. Le
ż
ał teraz na oddziale
intensywnej opieki medycznej; prognozy nie były optymistyczne.
Wi
ę
zienie ogarn
ę
ła taka fala plotek i oburzenia,
ż
e Cleve'owi łatwo było
zej
ść
ludziom z oczu na cały nast
ę
pny dzie
ń
. On tak
ż
e miał co
ś
do powiedzenia, ale
kto miałby mu uwierzy
ć
? Ledwo sam sobie wierzył. Tak naprawd
ę
, w ci
ą
gu całego
dnia - kiedy od czasu do czasu wracały do niego migawki z tego, co zdarzyło si
ę
w
nocy -Cleve zapytywał sam siebie, czy przypadkiem jednak nie oszalał. Ale
normalno
ść
to poj
ę
cie wzgl
ę
dne, prawda? szale
ń
stwo jednego człowieka mo
ż
e by
ć
ś
rodkiem, prowadz
ą
cym innego do celu. Jedno w ka
ż
dym razie Cleve wiedział na
pewno: widział transformacj
ę
Billy'ego Taita. Trzymał si
ę
tej pewno
ś
ci z sił
ą
zrodzon
ą
z rozpaczy. Gdyby przestał wierzy
ć
ś
wiadectwu własnych oczu, straciłby
ostatni
ą
sw
ą
ochron
ę
przed ciemno
ś
ci
ą
.
Po ła
ź
ni i
ś
niadaniu wszystkich wi
ęź
niów skierowano z powrotem do cel;
praca, spacery - i w ogóle wszystko, co powodowało,
ż
e wi
ęź
niowie musieli
przechodzi
ć
korytarzem zostało odwołane, gdy cel
ę
Lowella najpierw badano i
fotografowano, a pó
ź
niej myto. Billy zjadł
ś
niadanie, a pó
ź
niej przespał calutki
ranek; spał tak gł
ę
boko,
ż
e bardziej przypominało to
ś
mier
ć
ni
ż
sen. Kiedy obudził
si
ę
na obiad, był tak szczery i radosny, jakim Cleve nie widział go od tygodni.
Opowiadał co
ś
wesoło sprawiaj
ą
c wra
ż
e-
nie jakby nie był
ś
wiadomy tego, co stało si
ę
noc
ą
. Po południu Cleve
zdecydował si
ę
powiedzie
ć
mu prawd
ę
.
- Zabiłe
ś
Lowella - stwierdził. Nie miał po co udawa
ć
niewiedzy;
je
ś
li nawet chłopak nie pami
ę
tał jeszcze tego, co zrobił, to z pewno
ś
ci
ą
sobie
przypomni. A gdy ju
ż
sobie przypomni, to jak długo potrwa nim u
ś
wiadomi sobie,
ż
e
Cleve obserwował jego przemian
ę
? Lepiej wyzna
ć
prawd
ę
od razu.
- Widziałem, jak si
ę
zmieniasz...
Najwyra
ź
niej nie zrobił na Billyrn wielkiego wra
ż
enia.
- Tak. Zabiłem Lowella. Dziwisz si
ę
? - To pytanie, które samo wywoływało
setki innych pyta
ń
, zadane zostało lekko, jakby odpowied
ź
nikogo nie interesowała.
- Co si
ę
z tob
ą
stało? - pytał dalej Cleve. - Widziałem, ci
ę
... tam... - dodał,
przera
ż
ony samym wspomnieniem, wskazuj
ą
c na doln
ą
prycz
ę
. - Nie byłe
ś
człowiekiem.
- Nie chciałem,
ż
eby
ś
si
ę
o tym dowiedział. Dałem ci pastylki, prawda? Nie
powiniene
ś
mnie szpiegowa
ć
.
- Poprzedniej nocy - mówił Cleve - te
ż
nie spałem. Billy mrugn
ą
ł oczami jak
oszołomiony ptak, głow
ę
miał lekko przekrzywion
ą
.
- Jeste
ś
durniem - powiedział. - Jakim ty jeste
ś
durniem!
- Czy ci si
ę
to podoba, czy nie, ta cała sprawa dotyczy tak
ż
e i mnie, wiesz?
Mam sny.
- Tak? - blade czoło przeci
ę
ła zmarszczka. - Tak.
Ś
nisz miasto, prawda?
- Co to za miejsce, Billy?
- Przeczytałem kiedy
ś
co
ś
takiego: „Umarli maj
ą
swoje drogi". Znasz to? No,
wi
ę
c... oni te
ż
mieszkaj
ą
w miastach.
- Umarli? Masz na my
ś
li jakie
ś
miasteczko duchów?
- Nigdy nie chciałem,
ż
eby
ś
si
ę
w to wpl
ą
tał. Byłe
ś
dla mnie lepszy ni
ż
wszyscy. Przecie
ż
uprzedziłem ci
ę
,
ż
e mam tu interes do załatwienia.
- Z Taitem?
- Zgadza si
ę
.
Cleve miał ochot
ę
si
ę
roze
ś
mia
ć
. Cała ta opowie
ść
- miasteczko umarłych? -
wydawało si
ę
stekiem bzdur. A jednak jego zmordowany umysł nie podsun
ą
ł mu ani
jednego bardziej prawdopodobnego wyja
ś
nienia.
- Dziadek zabił swoje dzieci - mówił Billy - poniewa
ż
nie chciał, by
odziedziczyło to po nim nast
ę
pne pokolenie. Pó
ź
no si
ę
o wszystkim dowiedział,
wiesz? Zorientował si
ę
,
ż
e ró
ż
ni si
ę
od zwykłych ludzi dopiero wtedy, kiedy miał ju
ż
ż
on
ę
i dzieci. Był inny. Ale nie chciał tego, co mu dał los i nie chciał, by jego dzieci i
wnuki miały t
ę
sam
ą
moc. Zabiłby si
ę
i sko
ń
czył cał
ą
spraw
ę
, ale mojej matce udało
si
ę
uciec. Nim zd
ąż
ył j
ą
odnale
źć
i zabi
ć
, został aresztowany.
-1 powieszony. I pogrzebany. Znikn
ą
ł.
- Powieszony, pogrzebany, nie znikn
ą
ł. Nikt nie znika, Cleve. Nigdy.
- Przyszedłe
ś
tu,
ż
eby go odszuka
ć
?
- Nie tylko. Chciałem,
ż
eby mi pomógł. Kiedy miałem dziesi
ęć
lat
zorientowałem si
ę
, co potrafi
ę
. Nie całkiem
ś
wiadomie, ale miałem talent. I bałem
si
ę
. Oczywi
ś
cie,
ż
e si
ę
bałem, to było dla mnie co
ś
nieznanego, co
ś
strasznego.
- Ta przemiana... umiałe
ś
to robi
ć
?
- Nie. Tylko wiedziałem,
ż
e mog
ę
. Jestem tu,
ż
eby dziadek mnie nauczył.
Ż
eby pokazał mi jak . Nawet teraz... - Billy spojrzał na swe chude ramiona - ...kiedy
on mnie uczy ...ból jest niemal nie do zniesienia.
- To po co to robisz?
Chłopiec spojrzał na Cleve'a, zdumiony.
-
Ż
eby nie by
ć
sob
ą
; by sta
ć
si
ę
mgł
ą
i cieniem. By zosta
ć
kim
ś
strasznym. -
Wydawał si
ę
by
ć
szczerze zdziwiony jego niedomy
ś
lno
ś
ci
ą
. — A ty by
ś
tego nie
zrobił?
Cleve potrz
ą
sn
ą
ł głow
ą
.
- To, czym stałe
ś
si
ę
zeszłej nocy, było potworne. Billy przytakn
ą
ł mu w
milczeniu.
- Dziadek te
ż
tak my
ś
lał. Podczas procesu nazwał si
ę
odmie
ń
cem.
Oczywi
ś
cie nie wiedzieli, o czym mówi, ale tak wła
ś
nie powiedział.
Wstał i powiedział: , Jestem pomiotem Szatana" - Billy u
ś
miechn
ą
ł si
ę
do tej
my
ś
li - „Jestem pomiotem Szatana, na miło
ść
bosk
ą
powie
ś
cie mnie i pogrzebcie!"
Teraz zmienił zdanie. Nasza era jest stara i zm
ę
czona; potrzeba jej nowych
plemion. - Spojrzał przenikliwie na Cleve'a. — Nie bój si
ę
, nie skrzywdz
ę
ci
ę
, je
ś
li
nie b
ę
dziesz chlapał j
ę
zykiem. Nie zrobisz tego, prawda?
- A co mógłbym powiedzie
ć
,
ż
eby nie wyj
ść
na szale
ń
ca? - głos Cleve'a był
łagodny. - Nie, nie b
ę
d
ę
chlapał j
ę
zykiem.
- To dobrze. Za jaki
ś
czas wyjd
ę
st
ą
d, a potem ty wyjdziesz. I b
ę
dziesz mógł
zapomnie
ć
.
- Bardzo w to w
ą
tpi
ę
.
- Kiedy ju
ż
odejd
ę
, nie b
ę
dziesz nawet
ś
nił. Dzielisz moje sny tylko dlatego,
ż
e sam masz słaby talent. Uwierz mi. Nie masz si
ę
czego ba
ć
.
- Miasto...
- Co z miastem?
- Gdzie s
ą
jego mieszka
ń
cy? Nigdy nikogo nie widziałem. Nie, to nie całkiem
prawda. Widziałem raz m
ęż
czyzn
ę
z no
ż
em... odchodził na pustyni
ę
...
- Nie potrafi
ę
ci pomóc. Sam jestem tam go
ś
ciem. Wiem tylko tyle, co mówi
mi dziadek;
ż
e miasto zamieszkuj
ą
umarli. Cokolwiek tam widziałe
ś
, zapomnij. To
nie twój
ś
wiat. Ty jeszcze nie umarłe
ś
.
*
*
*
Czy to rozs
ą
dnie wierzy
ć
umarłym na słowo? Czy sam akt
ś
mierci oczy
ś
cił
ich ze zdolno
ś
ci czynienia wszelkiego rodzaju zła tak,
ż
e granice przekroczyli jako
ś
wi
ę
ci? Cleve nie potrafił uwierzy
ć
w co
ś
a
ż
tak naiwnego. Znacznie bardziej
prawdopodobne,
ż
e przeszli przez wrota
ś
mierci ze wszystkimi swymi talentami,
tymi dobrymi i tymi złymi, i czyni
ą
z nich u
ż
ytek jak potrafi
ą
. Tote
ż
w raju szewcy
nadal b
ę
d
ą
pracowa
ć
, prawda? Głupio byłoby s
ą
dzi
ć
,
ż
e po
ś
mierci zapomn
ą
, jak
robi
ć
buty.
Wi
ę
c by
ć
mo
ż
e Edgar Tait kłamał, mówi
ą
c o mie
ś
cie. By
ć
mo
ż
e Billy nie
dowiedział si
ę
o nim wszystkiego? Co z głosami na wietrze? Co z m
ęż
czyzna. który
rzucił nó
ż
na ziemi
ę
wr
ę
cz usłan
ą
narz
ę
dziami mordu, a pó
ź
niej poszedł Bóg wie
gdzie? Co to był za rytuał?
Teraz - kiedy zapasy strachu ju
ż
si
ę
wyczerpały i nie pozostał mu nawet
fragment nieska
ż
onej rzeczywisto
ś
ci, którego mo
ż
na byłoby si
ę
trzyma
ć
- Cleve nie
widział powodu, by nie uda
ć
si
ę
do miasta dobrowolnie. Có
ż
mogło tam by
ć
takiego,
na tych pełnych pyłu uliczkach, czego potworno
ść
przewy
ż
szałaby to, co widział na
dolnej pryczy i co przydarzyło si
ę
Lowellowi i Naylerowi. Przy tych okropie
ń
stwach
miasto wydawało si
ę
rajem. Jego puste uliczki i place wr
ę
cz promieniowały
spokojem i Cleve miał wra
ż
enie,
ż
e tam wszystko si
ę
sko
ń
czyło,
ż
e gniew i rozpacz
min
ę
ły
ż
e wn
ę
trza (łazienka z prysznicem, z którego leciała woda, wypełniona po
brzegi fili
ż
anka) widziały najgorsze i pragn
ę
ły ju
ż
tylko trwa
ć
niezmiennie przez
tysi
ą
clecia. Kiedy nadeszła noc, a wraz z ni
ą
sen, i znów trafił do miasta, wszedł w
nie nie jak
ż
ołnierz na terytorium wroga, lecz jak go
ść
pragn
ą
cy odpr
ęż
y
ć
si
ę
przez
chwil
ę
w miejscu, które zna zbyt dobrze, by si
ę
zgubi
ć
, lecz nie a
ż
tak dobrze, by si
ę
nim znudzi
ć
.
Było tak, jakby - po raz pierwszy nie wyczuwaj
ą
c strachu - miasto si
ę
dla
ń
otworzyło. Id
ą
c po ulicach, jak zwykle na okrwawionych stopach, Cleve odkrył,
ż
e
drzwi s
ą
szeroko otwarte,
ż
e zasłony na oknach zostały odsuni
ę
te. Nie odrzucił tego
zaproszenia, lecz zacz
ą
ł dokładniej ogl
ą
da
ć
domy i mieszkania. Im bli
ż
ej si
ę
im
przygl
ą
dał, tym ja
ś
niej widział,
ż
e nie były takimi oazami spokoju, jak mu si
ę
wydawało na pocz
ą
tku. W ka
ż
dym po kolei odkrywał oznaki gwałtu, który dopiero co
miał tam miejsce. Czasami było to tylko przewrócone krzesło lub
ś
lad na podłodze
tam, gdzie obcas buta po
ś
lizgn
ą
ł si
ę
w kału
ż
y krwi, gdzie indziej
ś
lady ukazywały
si
ę
znacznie bardziej dobitnie. Zakrwawiony młotek le
ż
ał w
ś
ród rozło
ż
onych na
stole gazet. Odkrył pokój, w którym zerwano podłog
ę
; obok dziury le
ż
ały
podejrzanie błyszcz
ą
ce paczki zapakowane w czarn
ą
foli
ę
. W innym stało
roztrzaskane lustro, a gdzie
ś
jeszcze, koło kominka, w którym ci
ą
gle płon
ą
ł ogie
ń
,
le
ż
ała sztuczna szcz
ę
ka.
Wn
ę
trza te były scen
ą
morderstwa. Ofiary znikły - by
ć
mo
ż
e maj
ą
swoje
miasto, pełne pomordowanych dzieci i pozabijanych przyjaciół — zostawiaj
ą
c
miejsca zamarłe w czasie, takie, jakimi były w tej pierwszej, szalonej chwili po
dokonaniu zbrodni. Cleve szedł ulicami - turysta doskonały - i ogl
ą
dał kolejne sceny,
rekonstruuj
ą
c w my
ś
lach godziny, które poprzedzały to, co widział teraz sztuczne i
zamarłe w czasie. Tutaj zgin
ę
ło dziecko; jego łó
ż
eczko le
ż
ało przewrócone. Tutaj
kto
ś
zabił kogo
ś
we
ś
nie;
poduszka była zakrwawiona, a na dywanie dostrzegł siekier
ę
. Czy wi
ę
c było
to miasto przekl
ę
tych? Czy mordercy musieli sp
ę
dza
ć
jak
ąś
cz
ęść
wieczno
ś
ci (a by
ć
mo
ż
e cał
ą
wieczno
ść
) w pokoju, w którym dokonali morderstwa?
Mieszka
ń
ców nie dostrzegł, cho
ć
logika wskazywała,
ż
e musz
ą
by
ć
gdzie
ś
blisko. Czy
ż
by dano im zdolno
ść
niewidzialno
ś
ci, by mogli si
ę
uchroni
ć
przed ocza-
mi w
ś
cibskich,
ś
ni
ą
cych turystów, takich jak on? Czy te
ż
płyn
ą
cy w tym „nigdzie"
czas zmienił ich tak,
ż
e nie byli ju
ż
istotami z krwi i ciała, lecz stali si
ę
cz
ęś
ciami
swych cel; krzesłem, figurk
ą
z porcelany? Nagle przypomniał sobie spotkanego na
granicy m
ęż
czyzn
ę
w niedzielnym garniturze, z r
ę
kami ociekaj
ą
cymi krwi
ą
.
M
ęż
czyzna poszedł na pustyni
ę
. I nie był niewidzialny. - Gdzie jeste
ś
cie? - zapytał,
stoj
ą
c na progu gro
ź
nie wygl
ą
daj
ą
cej kuchni; drzwi piekarnika były otwarte, w zlewie
le
ż
ały naczynia, leciała na nie woda. - Poka
ż
cie si
ę
!
K
ą
tem oka dostrzegł jaki
ś
ruch; odwrócił si
ę
i spojrzał w stron
ę
drzwi.
Dostrzegł m
ęż
czyzn
ę
. Zorientował si
ę
,
ż
e był on tu przez cały czas, lecz stał si
ę
tak
doskonał
ą
cz
ęś
ci
ą
pokoju,
ż
e nie sposób go było dostrzec, póki nie poruszył oczami
i nie skierował wzroku na Cleve'a. Cleve drgn
ą
ł, my
ś
l
ą
c z niepokojem,
ż
e w ka
ż
dym
z pokojów, do których do tej pory zajrzał, znajdował si
ę
najprawdopodobniej jeden
lub wi
ę
cej morderców, a wszyscy nieruchomi i przez to nie do odkrycia. Kiedy
zorientował si
ę
,
ż
e został zauwa
ż
ony, m
ęż
czyzna wyszedł z ukrycia. Był w pó
ź
nym
ś
rednim wieku i zaci
ą
ł si
ę
rano przy goleniu.
- Kim jeste
ś
? - zapytał. - Widziałem ci
ę
ju
ż
wcze
ś
niej. Przechodziłe
ś
t
ę
dy.
Mówił cicho i smutno. Cleve pomy
ś
lał,
ż
e wcale nie wygl
ą
da na morderc
ę
.
- Jestem tylko go
ś
ciem - powiedział m
ęż
czy
ź
nie.
- Tu nie przychodz
ą
go
ś
cie — odparł m
ęż
czyzna. - Tylko przyszli
mieszka
ń
cy.
Cleve zmarszczył czoło, próbuj
ą
c rozszyfrowa
ć
jego intencje. Lecz we
ś
nie
my
ś
lał powoli i nim zdołał odgadn
ąć
zagadk
ę
tych słów gospodarza, zabrzmiały
nowe słowa.
- Czy ja ci
ę
znam? Mam wra
ż
enie,
ż
e ci
ą
gle zapominam co
ś
nowego. To
bez sensu, prawda? Je
ś
li zapomn
ę
, nigdy st
ą
d nie wyjd
ę
, prawda?
- Wyjd
ę
? - powtórzył Cleve.
- Zamie
ń
si
ę
ze mn
ą
- powiedział m
ęż
czyzna, poprawiaj
ą
c peruk
ę
.
- I dok
ą
d pójdziesz?
- Z powrotem. Zrobi
ć
to jeszcze raz. M
ęż
czyzna przeszedł przez pokój i
podszedł do Cleve'a. Wyci
ą
gn
ą
ł r
ę
ce, obracaj
ą
c je dło
ń
mi do góry. Dłonie miał
poparzone.
- Mo
ż
esz mi pomóc - powiedział. - Mog
ę
załatwi
ć
interes z najlepszymi z
nich.
- Nie rozumiem.
M
ęż
czyzna był najwyra
ź
niej pewien,
ż
e padł ofiar
ą
blefu. Jego górna warga,
nad któr
ą
tkwił przyczerniony w
ą
sik, skurczyła si
ę
.
- Ale
ż
rozumiesz. Doskonale rozumiesz. Oczywi
ś
cie chcesz si
ę
sprzeda
ć
,
tak jak wszyscy. Temu, kto daje najwi
ę
cej. Kim jeste
ś
, zawodowym morderc
ą
?
Cleve potrz
ą
sn
ą
ł głow
ą
.
- Ja tylko
ś
ni
ę
- odparł. M
ęż
czyzna nagle spokorniał.
- B
ą
d
ź
mi przyjacielem - poprosił. - Nie mam tu
ż
adnych wpływów, nie tak,
jak inni. Wiesz, niektórzy przychodz
ą
tu i nie ma ich ju
ż
po kilku godzinach.
Prawdziwi zawodowcy. Załatwiaj
ą
to sobie z góry. Ale ja? Ja popełniłem zbrodni
ę
w
afekcie. Przybyłem tu nieprzygotowany. Zostan
ę
, póki nie ubij
ę
interesu. Prosz
ę
,
b
ą
d
ź
mi przyjacielem.
- Nie mog
ę
ci pomóc. - Cleve nie był nawet pewny, o co wła
ś
ciwie prosi go
ten m
ęż
czyzna. Zabójca skin
ą
ł głow
ą
.
- Jasne,
ż
e nie. Nie spodziewałem si
ę
...
Odwrócił si
ę
tyłem do Cleve'a i podszedł do piekarnika. Ciepło, które z niego
biło, stworzyło w powietrzu mira
ż
chochlika. Nawet na niego nie patrz
ą
c, morderca
poło
ż
ył poparzon
ą
dło
ń
na drzwiczkach i zamkn
ą
ł je. Otworzyły si
ę
prawie
natychmiast.
- Czy wiesz, jaki miły jest zapach palonego mi
ę
sa? - powiedział i znów
spróbował zamkn
ąć
piekarnik. - Nikt nie powinien mnie obwinia
ć
! Doprawdy!
Cleve przestał wsłuchiwa
ć
si
ę
w ten bełkot. Je
ś
li nawet był w nim jaki
ś
sens,
to i tak najprawdopodobniej nie warto go teraz dochodzi
ć
. Cała ta gadanina o
zamianie i o ucieczce z miasta, to wszystko przekraczało jego zdolno
ść
pojmowania.
Poszedł dalej, cho
ć
nie miał ju
ż
ochoty zagl
ą
da
ć
do wn
ę
trz domów i
mieszka
ń
. Zobaczył wszystko, co chciał zobaczy
ć
. Z pewno
ś
ci
ą
zbli
ż
ał si
ę
ju
ż
ranek
i lada chwila na korytarzu zadzwoni dzwonek. Pomy
ś
lał,
ż
e mógłby nawet sam si
ę
obudzi
ć
,
ż
e to wystarczy na jedn
ą
noc.
K
ę
dy tylko ta my
ś
l przemkn
ę
ła mu przez głow
ę
, dostrzegł dziewczynk
ę
.
Stała na najbli
ż
szym skrzy
ż
owaniu i miała siedem, mo
ż
e osiem lat. Nie mogła by
ć
morderczyni
ą
. Cleve ruszył w jej kierunku. Zawstydzona, a mo
ż
e powodowana
mniej niewinnym uczuciem, dziewczynka skr
ę
ciła w prawo i zacz
ę
ła biec. Pobiegł za
ni
ą
. Nim znalazł si
ę
na skrzy
ż
owaniu, mała była ju
ż
daleko i nadal uciekała w gł
ą
b
ulicy. Nie zniech
ę
cił si
ę
. Jak to bywa, kiedy
ś
ni si
ę
taki po
ś
cig, do uciekaj
ą
cego
stosowały si
ę
inne prawa fizyki ni
ż
do goni
ą
cego. Dziewczynka biegła lekko, a
Cleve przedzierał si
ę
przez powietrze z najwi
ę
kszym trudem, jakby biegł w beczce z
miodem. Nie zatrzymał si
ę
jednak, lecz biegł tam, dok
ą
d go prowadziła. W pr
ę
dce
oddalił si
ę
od tego fragmentu miasta, który znał, i trafił do labiryntu podwórek i
alejek; wszystkie, jak przypuszczał, były kiedy
ś
ś
wiadkami rozlewu krwi. Inaczej ni
ż
na głównych ulicach, w tym getcie' nie było
ż
adnych okre
ś
lonych cało
ś
ci, lecz
wyrwane z rzeczywisto
ś
ci fragmenty: kawałek trawnika, bardziej czerwonego ni
ż
zielonego, rusztowanie, z którego jeszcze sterczał w
ąż
, kopczyk ziemi. I, w ko
ń
cu,
normalna
ś
ciana.
Dziewczynka doprowadziła go do
ś
lepego zaułka i znikła, zostawiaj
ą
c go
sam na sam ze zwykłym, ceglanym, zaniedbanym murem. Było w nim tylko jedno
małe okienko. Zajrzał przez zbrojone szkło, zabrudzone od zewn
ą
trz ptasimi
odchodami i odkrył,
ż
e patrzy w gł
ą
b jednej z cel wi
ę
zienia w Pantonville. Poczuł,
jak wywraca mu si
ę
ż
oł
ą
dek. Co to za zabawa: wyprowadzili go z celi w to miasto
snów tylko po to, by znów zamkn
ąć
go w celi? Lecz wystarczyło mu kilka sekund by
stwierdzi
ć
,
ż
e to nie jego cela. Ta cela nale
ż
ała do Lowella i Naylera. Na
ś
cianach,
przyklejone skeczem, wisiały ich obrazki, ich była krew, która spryskała podłog
ę
,
ś
cian
ę
, prycz
ę
i drzwi. Kolejna scena morderstwa. - Jezu Wszechmog
ą
cy - szepn
ą
ł
Cleve. - Billy... Oderwał wzrok od okna i odwrócił si
ę
. U jego stóp, na piasku,
kopulowały jaszczurki, wiatr, wiej
ą
cy w zaułkach, przywiał motyle. Przygl
ą
dał si
ę
, jak
ta
ń
cz
ą
, kiedy w pawilonie B zadzwonił dzwonek, oznajmiaj
ą
c nadej
ś
cie ranka.
Była to pułapka. Jej mechanizm pozostawał nieznany – lecz Cleve nie miał
w
ą
tpliwo
ś
ci, dla kogo j
ą
zastawiono. Billy znajdzie si
ę
w mie
ś
cie, i to wkrótce.
Pomieszczenie, w którym popełnił morderstwo, ju
ż
na niego czekało - ze wszystkich
obrzydliwych miejsc, które Cleve widział w tym mie
ś
cie składaj
ą
cym si
ę
wył
ą
cznie z
kostnic - ta mała, zalana krwi
ą
cela była najgorszym.
Chłopiec nie miał najmniejszego poj
ę
cia dok
ą
d zmierza. Nie mógł mie
ć
, bo
dziadek okłamał go nie mówi
ą
c mu całej prawdy, nie u
ś
wiadamiaj
ą
c mu, jakich to
specjalnych kwalifikacji wymaga si
ę
tu od mieszka
ń
ców. Wła
ś
ciwie dlaczego to
zrobił? Cleve wrócił my
ś
lami do niejasnej rozmowy, któr
ą
prowadził, o powrocie.
Edgar Tait
ż
ałował za grzechy, prawda? Mijały lata i zdecydował,
ż
e nie jest jednak
pomiotem Szatana i
ż
e wcale nie najgorzej byłoby powróci
ć
na
ś
wiat. Billy miał mu
jako
ś
posłu
ż
y
ć
do powrotu.
- Dziadek ci
ę
nie lubi - powiedział chłopiec, kiedy wrócili do celi po obiedzie.
Ju
ż
drugi dzie
ń
praca i spacery były odwołane; toczyło si
ę
ś
ledztwo z udziałem
wi
ęź
niów, dotyczyło
ś
mierci Lowella i - od wczesnych godzin porannych - tak
ż
e
Naylera.
- Doprawdy? A to czemu?
- Mówi,
ż
e jeste
ś
zbyt dociekliwy. W mie
ś
cie. Cleve siedział na górnej
pryczy, Billy na krze
ś
le przy
ś
cianie. Miał podkr
ąż
one oczy i dr
ż
ał na całym ciele,
nieznacznie lecz wyra
ź
nie.
- Umrzesz - stwierdził Cleve. Co
ś
takiego mo
ż
na powiedzie
ć
tylko wprost. -
W mie
ś
cie... widziałem... Billy potrz
ą
sn
ą
ł głow
ą
.
- Czasami mówisz jak wariat. Dziadek twierdzi,
ż
e nie powinienem ci ufa
ć
.
- To dlatego,
ż
e si
ę
mnie boi.
Billy roze
ś
miał si
ę
pogardliwie. Był to niemiły d
ź
wi
ę
k; Cleve domy
ś
lił si
ę
,
ż
e
chłopiec na
ś
laduje dziadka.
- On si
ę
nikogo nie boi - odszczekn
ą
ł.
- Boi si
ę
tego, co zobacz
ę
. Tego, o czym ci powiem.
- Nie - głos Billy'ego brzmiał absolutn
ą
pewno
ś
ci
ą
.
- Kazał ci zabi
ć
Lowella, prawda? Billy podniósł nagle głow
ę
.
- Dlaczego tak mówisz?
- Wcale nie chciałe
ś
go zabi
ć
. Mo
ż
e przestraszy
ć
ich obu, ale nie zabi
ć
. To
ju
ż
był pomysł dziadka.
- Nikt mi nie mówi, co mam zrobi
ć
- wzrok chłopca był zimny jak lód.-Nikt.
- W porz
ą
dku - ust
ą
pił Cleve. - Wi
ę
c mo
ż
e ci
ę
przekonał, co? Wytłumaczył
ci,
ż
e naraziłe
ś
rodzinny honor. Co
ś
takiego? - Trafił, Billy dr
ż
ał teraz wyra
ź
niej.
- Wi
ę
c? A co, je
ś
li tak?
- Widziałem, dok
ą
d pójdziesz, Billy. Miejsce ju
ż
na ciebie czeka. - Billy
patrzył na Cleve'a, ale nie próbował mu przerywa
ć
. - W tym mie
ś
cie mieszkaj
ą
tylko
mordercy. Dlatego twój dziadek tam trafił. A je
ś
li znajdzie zast
ę
pc
ę
, je
ś
li zdoła
przekroczy
ć
jako
ś
granic
ę
ś
wiatów i dokona
ć
kolejnej zbrodni, b
ę
dzie wolny.
Billy wstał. Twarz wykrzywił mu szalony gniew. Ju
ż
nie miał zamiaru szydzi
ć
.
- Co to znaczy wolny?
- Wróci do
ś
wiata. Wróci tu.
- Kłamiesz...
- Zapytaj go.
- Nie oszukałby mnie. Jeste
ś
my jednej krwi.
- S
ą
dzisz,
ż
e ma to dla niego jakie
ś
znaczenie? Sp
ę
dził tam pi
ęć
dziesi
ą
t lat,
czekaj
ą
c na szans
ę
, by si
ę
wydosta
ć
. My
ś
lisz,
ż
e co
ś
go obchodzi, jak tego
dokona?
- Powiem mu, jak kłamałe
ś
- gniew Billy'ego nie był w cało
ś
ci skierowany na
Cleve'a, chłopiec w
ą
tpił i próbował stłumi
ć
swe w
ą
tpliwo
ś
ci. - Kiedy si
ę
dowie, jak
próbowałe
ś
mnie zatru
ć
, nastawi
ć
przeciwko niemu, jeste
ś
trupem. Wtedy go
zobaczysz. O, tak. Zobaczysz go. I po
ż
ałujesz,
ż
e go zobaczyłe
ś
.
Najwyra
ź
niej była to sytuacja bez wyj
ś
cia. Gdyby nawet Cleve zdołał skłoni
ć
władze, by przeniosły go przed nadej
ś
ciem nocy - (marne szanse, musiałby
przedtem odwoła
ć
wszystko, co mówił o chłopcu - musiałby wytłumaczy
ć
im,
ż
& Billy
jest niebezpiecznym szale
ń
cem, czy co
ś
takiego. Z pewno
ś
ci
ą
nie powinien
wyjawia
ć
prawdy) - nawet gdyby załatwił sobie przeniesienie do innej celi, to nie
zapewniało mu to
ż
adnego bezpiecze
ń
stwa. Sam chłopiec powiedział,
ż
e jest
dymem i cieniem. Kogo
ś
takiego nie mogły powstrzyma
ć
ani drzwi, ani kraty;
dowodził tego los Lowella i Naylera. No i Billy nie był sam. Trzeba doliczy
ć
do niego
Edgara St. Claire Taita; a jakie moce mógł on mie
ć
do dyspozycji? A jednak, zosta
ć
na noc w tej celi nie ró
ż
niło si
ę
niczym od samobójstwa, prawda? Było jak kuszenie
bestii, oddanie si
ę
jej w łapy.
Podczas kolacji Cleve odszukał wzrokiem Delvina i poprosił o prawo krótkiej
rozmowy. Otrzymał je. Spotkanie nast
ą
piło po kolacji.
- Pan mnie prosił,
ż
ebym miał oko na Billy'ego Taita, prosz
ę
pana.
- No i co?
Przy kolacji Cleve intensywnie my
ś
lał o tym, co by tu powiedzie
ć
Devlinowi,
by otrzyma
ć
natychmiastowe przeniesienie, i nic nie przyszło mu do głowy. Otworzył
usta, czekał na natchnienie, ale nie miał natchnienia.
- Chciałbym... chciałbym prosi
ć
o przeniesienie.
- Dlaczego?
- Chłopak jest niezrównowa
ż
ony. Boj
ę
si
ę
,
ż
e zrobi mi krzywd
ę
. Dostanie
ataku, jak...
- Załatwiłby
ś
go jedn
ą
r
ę
k
ą
, on jest chudy jak szczapa.- Gdyby Cleve
rozmawiał z Mayflowerem, w tym momencie zaapelowałby do niego jak do
człowieka. Z Devlinem taka taktyka od pocz
ą
tku byłaby skazana na kl
ę
sk
ę
.
-Nie rozumiem, na co si
ę
skar
ż
ysz. To chłopak jak złoto. - Devlin
rozkoszował si
ę
sw
ą
parodi
ą
kochaj
ą
cego ojca. - Spokojny, zawsze uprzejmy. Nie
jest niebezpieczny ani dla ciebie, ani dla nikogo.
-Pan go nie zna...
- A tobie o co wła
ś
ciwie chodzi?
- Niech mnie pan przeniesie nawet do karceru, prosz
ę
pana. Gdziekolwiek,
dla mnie to bez ró
ż
nicy. Byle tylko nie siedzie
ć
z nim. Prosz
ę
.
Devlin nie odpowiadał, tylko patrzył na Cleve'a, nic nie pojmuj
ą
c. W ko
ń
cu
otworzył usta.
- Ty si
ę
go naprawd
ę
boisz .
-Tak.
- Co si
ę
z tob
ą
dzieje? Siedziałe
ś
w jednej celi z prawdziwymi twardzielami i
nigdy si
ę
nie poskar
ż
yłe
ś
.
- On jest inny. - Cleve mógł ju
ż
powiedzie
ć
tylko jedno. - To szaleniec,
prosz
ę
pana. Mówi
ę
panu,
ż
e to szaleniec.
- Cały
ś
wiat oszalał i zostali
ś
my tylko my dwaj, Smith. Nie obiło ci si
ę
to kiedy
o uszy? - Devlin roze
ś
miał si
ę
. - Wracaj do celi i nie nud
ź
. Chyba nie chcesz
załapa
ć
si
ę
teraz na poci
ą
g duchów?
Kiedy Cleve wrócił do celi, Billy pisał list. Siedz
ą
c tak na pryczy, pochylony
nad kartk
ą
papieru, wygl
ą
dał bezbronnie. Devlin powiedział prawd
ę
, chłopiec był
chudy jak szczapa. Patrz
ą
c na rysuj
ą
cy si
ę
wyra
ź
nie pod podkoszulk
ą
kr
ę
gosłup
trudno było sobie wyobrazi
ć
,
ż
e co
ś
tak delikatnego potrafi przetrwa
ć
trudy
transformacji. Albo i nie potrafi. By
ć
mo
ż
e wysiłek zwi
ą
zany ze zmian
ą
rozedrze go
kiedy
ś
na strz
ę
py. Kiedy
ś
, ale nie teraz.
-Billy...
Chłopiec nie odrywał wzroku od listu...
- ...to, co ci mówiłem o mie
ś
cie... ...przestał pisa
ć
...
- ...mo
ż
e rzeczywi
ś
cie mi si
ę
przy
ś
niło. Tylko przy
ś
niło... ...i zacz
ą
ł od nowa.
- ...i powiedziałem ci o tym dlatego,
ż
e si
ę
o ciebie niepokoj
ę
. Tylko dlatego.
Chciałem,
ż
eby
ś
my zostali przyjaciółmi. Billy podniósł wzrok.
- To nie moja sprawa - powiedział po prostu. - Ju
ż
nie. Dziadek zdecyduje.
Mo
ż
e oka
ż
e ci łask
ę
, a mo
ż
e nie.
- Nie musisz mu mówi
ć
...
- On wie, co jest we mnie. On i ja... jeste
ś
my jak jedna istota. To st
ą
d
wiedziałem,
ż
e by mnie nie oszukał.
Wkrótce nadejdzie noc, zgasn
ą
ś
wiatła w pawilonie, pojawi
ą
si
ę
cienie; -
Wi
ę
c mog
ę
tylko czeka
ć
, prawda? Billy potwierdził skinieniem głowy.
- Wezw
ę
go, a potem zobaczymy.
- Wezw
ę
go - pomy
ś
lał Cleve. Czy
ż
by staruszka nale
ż
ało co noc wzywa
ć
z
jego miejsca wiecznego spoczynku? Czy tamtej nocy widział, jak Billy robi wła
ś
nie
to, stoj
ą
c po
ś
rodku celi z zamkni
ę
tymi oczami i twarz
ą
wzniesion
ą
do okna? Je
ś
li
tak, to by
ć
mo
ż
e dałoby si
ę
przeszkodzi
ć
chłopcu w wystosowaniu zaproszenia do
trupa?
Zapadał wieczór, a Cleve le
ż
ał na pryczy i rozwa
ż
ał, jakie ma mo
ż
liwo
ś
ci.
Czy lepiej le
żą
c cierpliwie i czeka
ć
na wyrok, czy te
ż
mo
ż
e warto spróbowa
ć
przej
ąć
kontrol
ę
nad sytuacj
ą
i zapobiec pojawieniu si
ę
Taita? Je
ś
li wybierze t
ę
ostatni
ą
mo
ż
liwo
ść
, spali za sob
ą
mosty; ju
ż
nie b
ę
dzie mógł błaga
ć
o lito
ść
i
przeprasza
ć
-jego agresja niew
ą
tpliwie wywoła ich agresj
ę
. Je
ś
li nie zdoła zapobiec
pojawieniu si
ę
Taita, wszystko si
ę
sko
ń
czy.
Ś
wiatła zgasły. W celach pawilonu B, poło
ż
onych wzdłu
ż
pi
ę
ciu pi
ę
ter
korytarzy, wi
ęź
niowie przykładali wła
ś
nie głowy do poduszek. Niektórzy, by
ć
mo
ż
e,
planowali, jak uło
ż
y
ć
sobie karier
ę
, kiedy ta przypadkowa przerwa w ich
ż
yciu
zawodowym dobiegnie wreszcie ko
ń
ca, inni spoczywali w ramionach niewidzialnych
kochanek. Cleve nadsłuchiwał d
ź
wi
ę
ków wypełniaj
ą
cych cel
ę
: bulgotu wody w
rurach, płytkiego oddechu dobiegaj
ą
cego z dolnej pryczy. Od czasu do czasu
nachodziło go wra
ż
enie,
ż
e prze
ż
ył drugie
ż
ycie z głow
ą
na twardej poduszce,
zagubiony w cieniach.
Dochodz
ą
cy go z dołu oddech wkrótce stał si
ę
prawie niesłyszalny; Billy ani
drgn
ą
ł. By
ć
mo
ż
e zwlekał z wykonaniem ruchu czekaj
ą
c, a
ż
Cleve za
ś
nie. Je
ś
li tak,
to si
ę
nie doczeka. Cleve nie zamknie oczu i nie b
ę
dzie czekał, a
ż
go zaszlachtuj
ą
we
ś
nie. Nie był
ś
wini
ą
, bez oporu id
ą
c
ą
pod nó
ż
.
Poruszaj
ą
c si
ę
jak najostro
ż
niej, by nie wzbudzi
ć
ż
adnych podejrze
ń
, odpi
ą
ł
pasek i wyci
ą
gn
ą
ł go ze szlufek. Lepsze wi
ę
zy uzyskałby dr
ą
c na pasy powłoczk
ę
i
prze
ś
cieradło, ale przy tej okazji z pewno
ś
ci
ą
zaniepokoiłby Billy'ego. Czekał teraz,
trzymaj
ą
c pas w dłoni i udaj
ą
c,
ż
e
ś
pi.
Tej nocy wdzi
ę
czny był za to,
ż
e rozlegaj
ą
ce si
ę
w pawilonie hałasy
wytr
ą
cały go ze snu, bowiem min
ę
ły pełne dwie godziny, nim Billy poruszył si
ę
na
swej pryczy, a podczas tych dwóch godzin — mimo l
ę
ku o to, co mo
ż
e si
ę
sta
ć
,
je
ś
li za
ś
nie -powieki opadały mu kilka razy. Ale noc była niespokojna;
ś
mier
ć
Lowella i Naylera zdenerwowała nawet najtwardszych wi
ęź
niów. Godziny mijały,
wyznaczane krzykiem we
ś
nie-i krzykami na jawie tych, których obudziły krzyki we
ś
nie. Pomimo fizycznego zm
ę
czenia Cleve przezwyci
ęż
ył sen.
Ju
ż
dawno min
ę
ła dwunasta i wi
ę
zienie prawie całkiem si
ę
uspokoiło, nim
Billy wstał z pryczy. Cleve słyszał jego oddech, ju
ż
nie równy, lecz przerywany.
Patrzył przez zmru
ż
one oczy, jak Billy zajmuje swe ulubione miejsce naprzeciw
okna. Nie było najmniejszej w
ą
tpliwo
ś
ci,
ż
e za chwil
ę
wezwie swego przodka.
Gdy tylko chłopiec zamkn
ą
ł oczy Cleve wstał, odrzucił koc i ze
ś
lizgn
ą
ł si
ę
z
pryczy. Billy zareagował powoli. Nim w pełni zrozumiał, co si
ę
stało, Cleve ju
ż
pod
przeciwległ
ą
ś
cian
ą
celi, rzucił nim o
ś
cian
ę
i przykrył mu usta dłoni
ą
.
- To ci si
ę
nie uda - sykn
ą
ł. — Nie mam zamiaru da
ć
si
ę
załatwi
ć
jak Lowell.
— Billy walczył, ale Cleve był o wiele silniejszy.
- Nie przyb
ę
dzie tej nocy - powiedział i spojrzał w rozszerzone oczy chłopca.
— Nie przyb
ę
dzie, bo ty go nie wezwiesz.
Billy walczył w
ś
ciekle; mocno ugryzł go w dło
ń
. Cleve instynktownie cofn
ą
ł
r
ę
k
ę
i chłopiec w dwóch krokach dopadł okna, chwytaj
ą
c za krat
ę
. Zacz
ą
ł
ś
piewa
ć
;
był to dziwny
ś
piew, raczej melodyjna recytacja. Twarz miał zalan
ą
łzami,
nieoczekiwanymi i niewytłumaczalnymi. Cleve próbował odci
ą
gn
ąć
go od okna.
- Zamknij si
ę
! — warkn
ą
ł, ale Billy
ś
piewał nadal. Uderzył go w twarz otwart
ą
r
ę
k
ą
, mocno. - Zamknij si
ę
! - powtórzył, lecz chłopiec
ś
piewał nadal, teraz w innym
rytmie. Kolejny cios, i kolejny. Lecz
ś
piew trwał. Powietrze w celi drgn
ę
ło, zrobiło si
ę
ciemniej. Cienie poruszyły si
ę
.
Cleve poczuł panik
ę
. Bez ostrze
ż
enia zwin
ą
ł dło
ń
w pi
ęść
i wymierzył
chłopcu mocny cios w
ż
oł
ą
dek . Billy zwin
ą
ł si
ę
i zarobił od dołu w szcz
ę
k
ę
. Głowa
mu odskoczyła i z trzaskiem uderzyła w ceglan
ą
ś
cian
ę
. Nogi ugi
ę
ły si
ę
pod nim i
upadł na podłog
ę
. Wystarczy pogłaska
ć
go po buzi... -pomy
ś
lał kiedy
ś
Cleve, i miał
racj
ę
. Dwa dobre ciosy wystarczyły,
ż
eby si
ę
przewrócił.
Rozejrzał si
ę
po celi. Cienie znieruchomiały; ale nadal dr
ż
ały, jak charty
czekaj
ą
ce na start zaj
ą
ca. Z dr
ż
eniem serca przeniósł Billy'ego na prycz
ę
i poło
ż
ył
go. Nie dostrzegł
ż
adnych
ś
ladów powracaj
ą
cej
ś
wiadomo
ś
ci, ciało było zupełnie
bezwładne. Podarł prze
ś
cieradło i zakneblował chłopca, wciskaj
ą
c mu przedtem w
usta kł
ą
b płótna, maj
ą
cy stłumi
ć
najmniejszy odgłos. Nast
ę
pnie przywi
ą
zał go do
pryczy; u
ż
ył swego paska, paska chłopca i dodatkowych wi
ę
zów z podartych
prze
ś
cieradeł. Zabrało mu to kilka minut. Billy zacz
ą
ł dochodzi
ć
do siebie, gdy Cleve
wi
ą
zał mu nogi. Otworzył oczy; było w nich tylko zdumienie. Po chwili,
u
ś
wiadamiaj
ą
c sobie, w jakiej si
ę
znalazł sytuacji, zacz
ą
ł rzuca
ć
głow
ą
- nie był w
stanie inaczej wyrazi
ć
swego niezadowolenia.
- Nie, Billy - szepn
ą
ł Cleve, przykrywaj
ą
c zwi
ą
zane ciało kocem i ukrywaj
ą
c
je w ten sposób przed stra
ż
nikiem, który w ka
ż
dej chwili mógł zajrze
ć
przez judasza.
- Tej nocy go nie przywołasz. Powiedziałem ci sam
ą
prawd
ę
. Chce si
ę
wydosta
ć
i
u
ż
ywa ciebie jako narz
ę
dzia ucieczki. - Złapał chłopca za głow
ę
, ujmuj
ą
c dło
ń
mi
jego policzki. - On nie jest twoim przyjacielem. Ja nim jestem. Zawsze byłem. - Billy
próbował wyrwa
ć
głow
ę
z jego u
ś
cisku; bez powodzenia. Nie tra
ć
sił - doradził mu
Cleve - mamy przed sob
ą
dług
ą
noc.
Zostawił chłopca na pryczy, przeszedł przez cel
ę
i usiadł w kucki, opieraj
ą
c
si
ę
o
ś
cian
ę
. Nie za
ś
nie a
ż
do
ś
witu, a o
ś
wicie, kiedy znikn
ą
cienie i b
ę
dzie mógł
my
ś
le
ć
, zastanowi si
ę
, jaki wykona
ć
ruch. Na razie był szcz
ęś
liwy,
ż
e jego
prymitywna taktyka zadziałała. Chłopiec przestał walczy
ć
. Najwyra
ź
niej u
ś
wiadomił
sobie,
ż
e wi
ę
zy zaci
ś
ni
ę
to zbyt profesjonalnie, by mo
ż
na je było rozlu
ź
ni
ć
. W celi
zapanował spokój. Cleve siedział w kucki
w plamie padaj
ą
cego z okna
ś
wiatła, chłopiec le
ż
ał w mroku, oddychaj
ą
c
cicho przez nos. Cleve spojrzał na zegarek. Za sze
ść
pierwsza. Ile czasu dzieliło go
od
ś
witu? Nie wiedział. Co najmniej pi
ęć
godzin. Podniósł głow
ę
i spojrzał w
ś
wiatło.
Ś
wiatło go zahipnotyzowało. Minuty płyn
ę
ły, powoli lecz bez przerwy, a
ś
wiatło trwało, niezmienne. Czasami korytarzem przechodził stra
ż
nik i Billy, słysz
ą
c
jego kroki, znów zaczynał si
ę
szarpa
ć
. Lecz nikt nie zajrzał do celi. Obu wi
ęź
niów
pozostawiono ich my
ś
lom - Cleve zastanawiał si
ę
, czy nadejdzie kiedy
ś
czas, gdy
uwolni si
ę
od prze
ś
laduj
ą
cego go cienia, Billy my
ś
lał o tym, o czym my
ś
l
ą
zwi
ą
zane
potwory. A minuty ciemnej nocy płyn
ę
ły niezmiennie, jedna za drug
ą
, jak id
ą
ce
g
ę
siego grzeczne dzieci, a kiedy przeszło ich sze
ść
dziesi
ą
t, nazywano to godzin
ą
. I
ś
wit zbli
ż
ał si
ę
o t
ę
godzin
ę
, prawda? Lecz o godzin
ę
zbli
ż
ała si
ę
tak
ż
e
ś
mier
ć
i
najprawdopodobniej koniec
ś
wiata; na d
ź
wi
ę
k tr
ą
b, o których z tak
ą
miło
ś
ci
ą
wspominał Biskup, le
żą
cy pod traw
ą
zmarli wstan
ą
ś
wie
ż
y jak
ś
wie
ż
y chlebek i
stan
ą
twarz
ą
w twarz ze swym Stwórc
ą
. Siedz
ą
c tak sobie w kucki, słuchaj
ą
c
oddechu Billy'ego, patrz
ą
c na odbijaj
ą
ce si
ę
w szkle
ś
wiatło i dalej, w samo
ś
wiatło,
Cleve zorientował si
ę
bez najmniejszych w
ą
tpliwo
ś
ci,
ż
e - nawet je
ś
li uda mu si
ę
wydosta
ć
z tej pułapki -wydostanie si
ę
z niej tylko na jaki
ś
czas;
ż
e ta długa noc, jej
minuty, jej godziny, s
ą
tylko wst
ę
pem do dłu
ż
szego czuwania. Omal nie popadł w
ostateczn
ą
rozpacz i upadł na duchu tak dalece,
ż
e stracił szans
ę
, by kiedykolwiek
udało mu si
ę
powsta
ć
. Zapłakał. To jest prawdziwy
ś
wiat. Pozbawiony rado
ś
ci,
ś
wiatła i nadziei i nawet bez strachu, bowiem boj
ą
si
ę
tylko ci, którzy mog
ą
utraci
ć
to, o czym marz
ą
. Spojrzał w okno, w
ś
wiatło, i jego my
ś
li stały si
ę
jeszcze
czarniejsze. Zapomniał o pryczy i o le
żą
cym na niej chłopcu. Zapomniał o tym,
ż
e
zdr
ę
twiały mu nogi. Gdyby starczyło mu czasu, mógłby nawet zapomnie
ć
o
konieczno
ś
ci oddychania, ale z rozmy
ś
la
ń
wyrwał go zapach moczu.
Spojrzał na prycz
ę
. Le
żą
cy na niej chłopiec wła
ś
nie opró
ż
niał p
ę
cherz, lecz
był to tylko objaw czego
ś
zupełnie innego. Le
żą
cy pod kocem Billy poruszał si
ę
na
kilka sposobów na które p
ę
ta nie powinny mu pozwoli
ć
. Cleve potrzebował kilku
sekund, by oprzytomnie
ć
i kilku kolejnych, by zda
ć
sobie spraw
ę
, co si
ę
wła
ś
ciwie
dzieje. Zacz
ę
ła si
ę
przemiana.
Próbował wsta
ć
, ale nogi miał zupełnie zdr
ę
twiałe od zbyt długiego
siedzenia w kucki. Niemal upadł; machn
ą
ł rozpaczliwie r
ę
kami i zdołał złapa
ć
si
ę
krzesła. Nie potrafił oderwa
ć
wzroku od ciemno
ś
ci, otaczaj
ą
cej doln
ą
prycz
ę
. Co
ś
poruszało si
ę
tam coraz szybciej i w coraz bardziej skomplikowany sposób. Koc
zsun
ą
ł si
ę
na podłog
ę
. Le
żą
ce pod nim ciało Billy'ego zmieniło si
ę
ju
ż
nie do
poznania; zmieniało si
ę
według tej samej zasady jak przedtem, ale odwrotnie.
Materia gromadziła si
ę
wokół ciała w brz
ę
cz
ą
cych chmurach, zbieraj
ą
c si
ę
w
potworne formy. Powstawały z niej członki i organy; z
ę
by jak igły wyrastały z wielkiej
i stale rosn
ą
cej głowy. Cleve błagał Billy'ego, by przestał, lecz z ka
ż
dym oddechem
w chłopcu było mniej człowieka, którego mo
ż
na było błaga
ć
. Siły, której mu
brakowało, bestia miała w nadmiarze: niemal wszystkie wi
ę
zy zostały ju
ż
zerwane i
teraz, na oczach Cleve'a, p
ę
kły ostatnie; bestia uwolniła si
ę
i sturlała z pryczy na
podłog
ę
.
Cofn
ą
ł si
ę
pod drzwi nie spuszczaj
ą
c wzroku ze zmienionego Billy'ego.
Przypomniał sobie, jak strasznie jego matka bała si
ę
skorków i dostrzegł w Billyrn
co
ś
z tego owada; przypominał go w tym, jak odchylał si
ę
do tyłu, przebierał
nó
ż
kami i ukazywał szczegóły tułowia. Lecz była to jedyna analogia do czego
ś
zwykłego i znanego. Z głowy wyrastały j
ę
zyki, zast
ę
puj
ą
ce powieki przy czyszczeniu
oczu, przesuwaj
ą
ce si
ę
bez przerwy po z
ę
bach, z ciekn
ą
cych dziur, których były
pełne, dobywał si
ę
odór kloaki. Jednak nawet teraz wida
ć
było co
ś
ludzkiego i
uwi
ę
zionego w bestii, a
ś
lad ten powi
ę
kszał tylko wra
ż
enie potworno
ś
ci. Widz
ą
c
je
żą
ce si
ę
na tym ciele ostrza i haki Cleve przypomniał sobie przera
ź
liwy, coraz
gło
ś
niejszy krzyk Lowella i poczuł, jak nabrzmiewa mu gardło gotowe wyda
ć
z siebie
podobny d
ź
wi
ę
k, je
ś
li tylko bestia zwróci si
ę
w jego kierunku.
Lecz Billy miał inne zamiary. Poszedł - straszliwie przebieraj
ą
c ko
ń
czynami -
do okna, uwiesił si
ę
na parapecie i przytulił do szyby jak pijawka. Ta jego pie
śń
nie
przypominała poprzedniej, lecz Cleve nie miał w
ą
tpliwo
ś
ci,
ż
e to tak
ż
e jest
przywołanie. Odwrócił si
ę
i zacz
ą
ł wali
ć
w drzwi; miał nadziej
ę
,
ż
e Billy b
ę
dzie zbyt
zaj
ę
ty słaniem wezwania, by napa
ść
na
ń
nim przyb
ę
dzie pomoc.
- Szybko! Na miło
ść
bosk
ą
, szybko! - Cleve wrzeszczał tak gło
ś
no, jak tylko
pozwalało mu zm
ę
czenie. Raz obejrzał si
ę
przez rami
ę
w strachu,
ż
e Billy ju
ż
si
ę
zbli
ż
a. Lecz nie, ci
ą
gle tkwił przy oknie, cho
ć
jego pie
śń
niemal ucichła. Nie
potrzebował jej ju
ż
. W celi niepodzielnie rz
ą
dziła ciemno
ść
.
Przera
ż
ony, Cleve znów zacz
ą
ł b
ę
bni
ć
w drzwi. Kto
ś
biegł ju
ż
po korytarzu, z
s
ą
siednich cel dobiegały krzyki.
- Jezu Chryste, pomó
ż
cie! - wrzasn
ą
ł. Na karku czuł mróz. Nie potrzebował
si
ę
odwraca
ć
by wiedzie
ć
, co si
ę
dzieje za jego plecami. Cie
ń
rósł,
ś
ciana znikała, a
na jej miejsce pojawiało si
ę
miasto i jego mieszka
ń
cy. Tait te
ż
tam był. Czuło si
ę
jego obecno
ść
, wielk
ą
, mroczn
ą
. Tait — morderca dzieci. Tait - stwór z cienia Tait -
mistrz przemiany. Cleve walił w drzwi, a
ż
dłonie zacz
ę
ły mu krwawi
ć
. Od wolno
ś
ci
dzieliły go centymetry wielko
ś
ci kontynentu. Czy nadbiegali? Czy ju
ż
nadbiegali?
Chłód uderzył go w plecy jak cios. Zobaczył, jak dr
żą
ce bł
ę
kitne
ś
wiatło wywołuje
jego cie
ń
na drzwiach, poczuł zapach piasku i krwi. I nagle usłyszał głos. Nie
chłopca, lecz jego dziadka. Edgara St. Clair Taita. Byt tu człowiek, który nazwał si
ę
pomiotem Szatana; słysz
ą
c jego obrzydliwy głos Cleve uwierzył i w piekło, i w pana
piekieł, uwierzył,
ż
e sam jest ju
ż
na łasce Szatana,
ż
e wła
ś
nie do
ś
wiadcza jego
cudów.
- Jeste
ś
zbyt dociekliwy - powiedział Edgar. - Pora do łó
ż
ka. Cleve nie chciał
si
ę
odwróci
ć
. Jego ostatni
ą
ś
wiadom
ą
my
ś
l
ą
było,
ż
e powinien si
ę
odwróci
ć
i
spojrze
ć
na mówi
ą
cego, ale nie chce. Lecz jego wola nie nale
ż
ała ju
ż
do niego; Tait
wsadził mu palce w mózg i grzebał w nim. Cleve odwrócił si
ę
. Spojrzał.
Wisielec stał tu, w celi. Nie jako potwór, z galaretowat
ą
, nieforemn
ą
twarz
ą
.
Był tu we własnym ciele, ubrany - nie bez pewnego wdzi
ę
ku - w garnitur z zeszłej
epoki. Twarz miał przystojn
ą
: szerokie czoło, nieruchomy wzrok. Na r
ę
ce, któr
ą
głaskał Billy'ego po schylonej głowie, jak wiernego psa, ci
ą
gle nosił obr
ą
czk
ę
.
- Czas umiera
ć
, panie Smith - powiedział.
Za drzwiami, na korytarzu, Cleve słyszał krzyki Devlina. Nie mógł nabra
ć
powietrza i odpowiedzie
ć
mu. Czy rzeczywi
ś
cie w zamku obracał si
ę
klucz, czy te
ż
było to złudzenie, wyprodukowane przez jego mózg celem uspokojenia panicznego
strachu?
W male
ń
kiej celi powiał wiatr. Przewrócił krzesło i stół, podniósł
prze
ś
cieradła, frun
ą
ce jak duchy dzieci. I zabrał ze sob
ą
Taita, a razem z nim
chłopca; wessał ich w malej
ą
ce w perspektywie miasto.
- Pan idzie z nami - rozkazał Tait. Twarz zacz
ę
ła mu si
ę
rozpływa
ć
. -
Potrzebujemy pana, pa
ń
skiej duszy i ciała, panie Smith. Pan jest nasz.
- Nie! - krzykn
ą
ł Cleve w twarz swego kata. Pró
ż
nia wyrywała mu palce,
wyciskała oczy z czaszki. — Ja nie... Za jego plecami zazgrzytały drzwi.
- Nie pójd
ę
, słyszysz?
Drzwi do celi otworzyły si
ę
nagle, pchn
ę
ły go w wir mgły i piasku, wci
ą
gaj
ą
cy
Taita i jego wnuka. Omal nie znikł wraz z nimi, lecz jaka
ś
dło
ń
złapała go za
koszulk
ę
i odci
ą
gn
ę
ła od kraw
ę
dzi przepa
ś
ci, ju
ż
niemal nieprzytomnego.
Gdzie
ś
, daleko, Devlin roze
ś
miał si
ę
jak hiena. Stracił zmysły,
Ockn
ą
ł si
ę
we
ś
nie... i w mie
ś
cie. Ockn
ą
ł si
ę
pami
ę
taj
ą
c to, co wydarzyło si
ę
tu
ż
przed utrat
ą
ś
wiadomo
ś
ci: histeri
ę
Devlina, r
ę
k
ę
, która powstrzymała jego
upadek, gdy wir wci
ą
gn
ą
ł dwie postaci. Najwyra
ź
niej udał si
ę
w ich
ś
lady, niezdolny
powstrzyma
ć
mózg, który przestał działa
ć
, od przemierzania po raz kolejny drogi do
metropolis morderców. Lecz Tait jeszcze nie wygrał. Obecno
ść
w mie
ś
cie ci
ą
gle si
ę
Cleve'owi tylko
ś
niła. Jego cielesne „ja" pozostawało w Pantonville;
ś
wiadomo
ść
tego faktu kierowała ka
ż
dym jego krokiem.
Nasłuchiwał wiatru. Wiatr był, jak zawsze, wymowny; w ka
ż
dym powiewie
wraz z piaskiem niosły si
ę
głosy i nigdy, nigdy, nawet gdy wiatr zamierał nie nikły
całkowicie. Rozpoznał w
ś
ród nich krzyk. W niemym mie
ś
cie ten krzyk był jak szok,
wygonił szczury z nor i ptaki z ich siedzib na jakim
ś
dalekim placyku.
Zaciekawiony, Cleve poszedł za tym krzykiem, który zostawił w powietrzu
niemal widzialne echo. Spiesz
ą
c pustymi ulicami usłyszał dalsze krzyki; m
ęż
czy
ź
ni i
kobiety pojawiali si
ę
w drzwiach i oknach swych cel. Tyle twarzy, a ka
ż
da inna; ku
rozczarowaniu fizjonomisty nie było w nich niczego podobnego. Morderstwo ma tyle
twarzy, co towarzysz
ą
cych mu okoliczno
ś
ci. Jedyn
ą
wspóln
ą
cech
ą
jest jego
"obrzydliwo
ść
, rozpacz umysłów zamkni
ę
tych na wieki w miejscu zbrodni.
Przygl
ą
dał si
ę
ludziom i zaj
ę
ło go to wystarczaj
ą
co, by nie zorientował si
ę
, dok
ą
d
prowadz
ą
go krzyki. Nagle znalazł si
ę
w getcie, do którego trafił ju
ż
wcze
ś
niej, za
dziewczynk
ą
.
Wyszedł zza rogu i przy ko
ń
cu
ś
lepej alejki, któr
ą
widział wcze
ś
niej (mur,
okno, za oknem zakrwawiona cela) dostrzegł Billy'ego, wij
ą
cego si
ę
w piasku u
stóp Taita. Chłopiec był na pół sob
ą
, a na pół besti
ą
, w któr
ą
zmienił si
ę
na oczach
Cleve'a. Jedna, lepsza, jego cz
ęść
wiła si
ę
, szukaj
ą
c wyzwolenia od drugiej; bez
rezultatu. W jednej chwili pojawiało si
ę
ciało chłopca, blade, kruche, by w nast
ę
pnej
porwały je fale przemian. Czy
ż
wła
ś
nie w tej sekundzie nie pojawiło si
ę
rami
ę
,
pochłoni
ę
te w nast
ę
pnej, nim mogło wykształci
ć
palce? Czy
ż
w
ś
ród morza j
ę
zorów
nie mign
ę
ła nagle ludzka twarz? Przemiany nie podlegały analizie, gdy tylko udało
si
ę
skupi
ć
uwag
ę
na czym
ś
znajomym, to co
ś
natychmiast znikało.
Tait obserwował walk
ę
tocz
ą
c
ą
si
ę
u jego stóp. Pó
ź
niej podniósł głow
ę
i
wyszczerzył na Cleve'a z
ę
by. Tego popisu mógłby mu pozazdro
ś
ci
ć
rekin.
- Nie wierzył mi, panie Smith - powiedział potwór - i przyszedł szuka
ć
celi.
Wij
ą
ca si
ę
posta
ć
wykształciła usta i wydała ostry krzyk, pełen bólu i
przera
ż
enia.
- A teraz chce przede mn
ą
uciec - mówił Tait. - Pan zasiał w nim te
w
ą
tpliwo
ś
ci. On musi ponie
ść
konsekwencje. –Wymierzył dr
żą
cy palec w Cleve'a i w
chwili, gdy palec si
ę
podnosił ciało starca stało si
ę
wytłaczan
ą
skór
ą
. - Przyszedł
pan tam, gdzie; pana nie proszono. Prosz
ę
spojrze
ć
, jakie spowodował pan
cierpienie.
Tait kopn
ą
ł to co
ś
u swych stóp. Co
ś
przewróciło si
ę
na grzbiet, wymiotuj
ą
c.
- On mnie potrzebuje - mówił dalej Tait. - Czy nie starcza panu rozs
ą
dku, by
to dostrzec? Beze mnie jest zgubiony.
Cleve nie odpowiedział wisielcowi. Zwrócił si
ę
do potwora, le
żą
cego mu u
stóp.
- Billy - powiedział, wzywaj
ą
c zagubionego w przemianach chłopca.
- Jest zgubiony - odpowiedział mu Tait.
- Billy - powtórzył Cleve. - Posłuchaj mnie...
- On ju
ż
nie wróci. Pan to tylko
ś
ni. On tu jest we własnym ciele.
- Billy. Czy mnie słyszysz? To ja, to Cleve.
Miał wra
ż
enie,
ż
e przemiany na mgnienie oka ustały, jakby kto
ś
słuchał jego
słów. Cleve powtarzał imi
ę
chłopca, raz po raz.
To pierwsze, czego uczy si
ę
ludzkie dziecko: musi umie
ć
si
ę
jako
ś
nazwa
ć
.
Je
ś
li chłopak był w stanie zareagowa
ć
na cokolwiek, z pewno
ś
ci
ą
zareaguje na
swoje imi
ę
.
- Billy... Billy... - przy drugim słowie stwór przetoczył si
ę
. Tait zacz
ą
ł zdradza
ć
objawy niepokoju. Nie promieniował ju
ż
tak
ą
pewno
ś
ci
ą
siebie. Jego ciało
ciemniało, głowa stawała si
ę
coraz bardzie okr
ą
gła. Cleve próbował nie zwraca
ć
uwagi na drobne zmiany w jego anatomii i skoncentrowa
ć
si
ę
całkowicie na
przywołaniu Billy'ego. Powtarzanie imienia najwyra
ź
niej przynosiło skutek, bestia
przegrywała. Z ka
ż
d
ą
chwil
ą
pojawiało si
ę
wi
ę
cej chłopca. Wygl
ą
dał
ż
ało
ś
nie: skóra
i ko
ś
ci na czarnym piasku. Lecz twarz miał ju
ż
prawie swoj
ą
i ju
ż
patrzył na Cleve'a.
-Billy...
Chłopiec skin
ą
ł głow
ą
. Pot przykleił mu włosy do czoła, dr
ż
ał.
- Czy wiesz, gdzie jeste
ś
? Kim jeste
ś
?
Zrazu mogło si
ę
wydawa
ć
,
ż
e Billy nic nie pojmuje. Lecz po chwili -
stopniowo - w jego oczach pojawiło si
ę
zrozumienie, a wraz z nim paniczny strach
przed m
ęż
czyzn
ą
, który nad nim stał.
Cleve spojrzał na Taita. Przez kilka sekund, podczas których patrzył w dół, z
jego twarzy i górnej cz
ęś
ci ciała' znikły niemal wszystkie ludzkie cechy, objawiaj
ą
c
zepsucie znacznie gł
ę
bsze ni
ż
zepsucie jego wnuka. Billy spojrzał na niego przez
rami
ę
, do góry, jak zbity pies.
- Nale
ż
ysz do mnie - stwierdził Tait, zaledwie zdolny wypowiedzie
ć
te kilka
słów. Billy dostrzegł członki, które wystrzeliły by go pochwyci
ć
i próbował wsta
ć
,
ucieka
ć
; lecz było ju
ż
na to za pó
ź
no. Cleve dostrzegł jak jeden z nich formuje ostry
hak, jak owija si
ę
wokół szyi chłopca, jak go przyci
ą
ga. Z poder
ż
ni
ę
tej gardzieli try-
sn
ę
ła krew, a wraz z ni
ą
w powietrze wzbił si
ę
syk uciekaj
ą
cego powietrza.
Krzykn
ą
ł.
- Do mnie - głos Taita zmienił si
ę
w bełkot.
Nagle w
ą
ski zaułek wypełnił si
ę
ś
wiatłem; chłopiec, Tait i miasto zacz
ę
ły
bledn
ą
c. Cleve próbował trzyma
ć
si
ę
miasta, lecz ono przed nim uciekało. Na jego
miejscu pojawiła si
ę
inna, solidna rzeczywisto
ść
: blask, twarz (twarze?) i głos,
przywołuj
ą
cy go z jednego absurdu w drugi.
Doktor poło
ż
ył mu dło
ń
na czole. Wydawała si
ę
mi
ę
kka.
- O czym pan do cholery
ś
nił? - zapytał. Co za idiota!
Billy znikł.
Ze wszystkich tajemnic, wobec których stan
ę
li naczelnik - i Devlin, i inni
stra
ż
nicy, którzy tej nocy znale
ź
li si
ę
w celi B.3.20 -najdziwniejsz
ą
było znikni
ę
cie
Williama Taita z zamkni
ę
tej, nienaruszonej celi. Nie pozostawił po sobie ani
ś
ladu.
O scenie, która wprawiła Devlina w szale
ń
czy
ś
miech, nie powiedziano ani słowa;
łatwiej było uwierzy
ć
,
ż
e wszyscy padli ofiar
ą
tego samego złudzenia, ni
ż
ż
e
wszyscy widzieli t
ę
sam
ą
rzeczywisto
ść
. Gdy Cleve spróbował opowiedzie
ć
, co si
ę
zdarzyło tej nocy, i kilku poprzednich, jego opowie
ść
- cz
ę
sto przerywana
milczeniem i wybuchami płaczu - spotkała si
ę
z udawanym zrozumieniem i wymian
ą
znacz
ą
cych spojrze
ń
. Opowiadał j
ą
jednak kilkakrotnie - mimo tego, jak go
potraktowano - a oni, niew
ą
tpliwie szukaj
ą
c w bredzeniu szale
ń
ca jakiej
ś
wskazówki
dotycz
ą
cej czarnoksi
ę
skiego wyczynu Billy'ego - zapisywali ka
ż
de słowo. Kiedy
okazało si
ę
,
ż
e nie ma w tym nic pomocnego w
ś
ledztwie, zacz
ę
li traci
ć
cierpliwo
ść
.
Współczucie zast
ą
piły gro
ź
by. Pytali, a z ka
ż
dym pytaniem krzyczeli gło
ś
niej, gdzie
si
ę
podział Billy. Odpowiadał im tak, jak umiał.
- W mie
ś
cie. Rozumiecie, jest morderc
ą
.
- A ciało? - pytał szef. - Jak przypuszczasz, gdzie jest jego ciało? Cleve nie
wiedział, i przyznał si
ę
do swej niewiedzy. Dopiero
znacznie pó
ź
niej, dokładnie mówi
ą
c w cztery dni pó
ź
niej, kiedy stał
przy oknie patrz
ą
c, jak ogrodnicy id
ą
mi
ę
dzy pawilonami nios
ą
c
sadzonki, przypomniał sobie o trawniku.
Znalazł Mayflowera, który wrócił do pawilonu B na miejsce
Devlina i zdradził mu my
ś
l, która go naszła.
- Jest w grobie - powiedział. - Jest z dziadkiem. Dym i cie
ń
. Pod osłon
ą
nocy
wykopali trumn
ę
; z kijów i brezentu wznie
ś
li zasłon
ę
, która miała zabezpieczy
ć
ich
przed w
ś
cibskim okiem ciekawskich. Lampy, jasne jak sło
ń
ce lecz nie ciepłe,
o
ś
wietlały prac
ę
zespołu ludzi, który na ochotnika zgłosił si
ę
do ekshumacji.
Odpowied
ź
, jakiej udzielił Cleve na t
ę
zagadk
ę
, spotkała
si
ę
z ogólnym niedowierzaniem lecz, w przypadku tak niewyja
ś
nionym,
chwytano si
ę
ju
ż
ka
ż
dego rozwi
ą
zania. Dlatego zgromadzono si
ę
tu, przy
anonimowym grobie, dlatego przerzucono ziemi
ę
, wygl
ą
daj
ą
c
ą
na nieruszan
ą
od
pi
ęć
dziesi
ę
ciu lat; naczelnik, przedstawiciele Ministerstwa Spraw Wewn
ę
trznych,
patolodzy i Devlin. Jeden z lekarzy, pewien,
ż
e straszne iluzje Cleve'a znikn
ą
gdy
ten obejrzy zawarto
ść
trumny i naocznie przekona si
ę
o swym bł
ę
dzie, wytłumaczył
naczelnikowi,
ż
e nale
ż
y go dopu
ś
ci
ć
do ekshumacji.
Kiedy otworzyli trumn
ę
Edgara Claire Taita, tylko Cleve nie był zaskoczony.
Znale
ź
li tam ciało mordercy - by
ć
mo
ż
e wróciło do trumny dymem? - ani całkiem
ludzkie, ani całkiem potworne i, jak mówił Biskup, zachowane jak po egzekucji.
Dzieliło miejsce z Billy Taitem; nagim, le
żą
cym w obj
ę
ciach dziadka. Niesamowita
ko
ń
czyna Taita wci
ąż
okr
ę
cona była wokół szyi chłopca, a
ś
ciany trumny
pociemniały od zakrzepłej krwi. Lecz twarz Billego pozostała niezmieniona.
„Wygl
ą
da jak lalka" - powiedział jeden z lekarzy. Cleve pragn
ą
ł odpowiedzie
ć
,
ż
e
ż
adna lalka nie ma na policzkach takich
ś
ladów łez, nie ma w oczach takiego
wyrazu rozpaczy, lecz ta my
ś
l nie chciała przekształci
ć
si
ę
w słowa.
Trzy miesi
ą
ce pó
ź
niej Cleve został warunkowo zwolniony z wi
ę
zienia na
podstawie specjalnego orzeczenia s
ą
du apelacyjnego, po odsiedzeniu zaledwie
dwóch trzecich kary. Po pół roku powrócił do wykonywania jedynego zawodu, jaki
znał. Miał nadziej
ę
,
ż
e sny go opuszcz
ą
, lecz był
ą
ona krótkotrwała. Miasto nadal w
nim tkwiło - teraz, kiedy odszedł Billy, którego umysł otworzył drzwi, trudniej było do
niego dotrze
ć
i jego obraz nie był ju
ż
tak ostry, lecz strach, jaki budziło, dr
ę
czył go
nadal.
Czasami sny ust
ę
powały niemal całkowicie tylko po to, by powróci
ć
pó
ź
niej
ze wzmo
ż
on
ą
sił
ą
. Dopiero po kilku miesi
ą
cach Cleve zrozumiał wzór tych waha
ń
.
To ludzie sprowadzał i na niego sny. Gdy tylko spotykał kogo
ś
my
ś
l
ą
cego o morder-
stwie, pojawiało si
ę
miasto. A takich ludzi spotykał cz
ę
sto. W miar
ę
, jak coraz lepiej
odbierał ich intencje, coraz wi
ę
ksz
ą
trudno
ść
sprawiało mu nawet wychodzenie na
ulic
ę
. Byli wsz
ę
dzie, ci potencjalni mordercy; doskonale ubrani, pogodni ludzie szli
chodnikami i id
ą
c wyobra
ż
ali sobie
ś
mier
ć
pracowników i
ż
on, gwiazd seriali telewi-
zyjnych i niedbałych krawców. Cały
ś
wiat my
ś
lał o morderstwie i Cleve nie potrafił
znie
ść
jego my
ś
li.
Od tego ci
ęż
aru wyzwalała go tylko heroina. Cleve rzadko przyjmował
heroin
ę
do
ż
ylnie, lecz teraz narkotyk stawał si
ę
dla niego rajem na ziemi. Był to
jednak drogi nałóg; raptownie kurcz
ą
cy si
ę
kr
ą
g odbiorców nie miał szans go
finansowa
ć
. I wtedy pewien człowiek nazwiskiem Grimm, tak
ż
e narkoman, z tak
ą
pasj
ą
uciekaj
ą
cy od rzeczywisto
ś
ci,
ż
e zdolny zaprawi
ć
si
ę
zsiadłym mlekiem, zasu-
gerował, i
ż
Cleve powinien znale
źć
robot
ę
za pieni
ą
dze, które by go
usatysfakcjonowały. Wydawało si
ę
to dobrym pomysłem. Zaaran
ż
owano spotkanie,
zło
ż
ono propozycj
ę
. Forsa okazała si
ę
tak wielka,
ż
e nie sposób było j
ą
odrzuci
ć
gdy potrzebowało si
ę
pieni
ę
dzy. Chodziło, oczywi
ś
cie, o morderstwo.
Nie ma tu go
ś
ci, tylko przyszli obywatele. Kto
ś
kiedy
ś
mu to powiedział,
chocia
ż
Cleve nie był ju
ż
całkiem pewien, kto. Wierzył w proroctwa. Je
ś
li nie popełni
morderstwa teraz, z pewno
ś
ci
ą
popełni je pó
ź
niej.
I chocia
ż
szczegóły morderstwa, którego podj
ą
ł si
ę
dokona
ć
, były mu
strasznie znajome, nie przewidział nieszcz
ęś
liwego zbiegu okoliczno
ś
ci.
Okoliczno
ś
ci sprawiły,
ż
e musiał ucieka
ć
z miejsca zbrodni boso, musiał biec po
chodnikach i po asfalcie, i kiedy wreszcie policja osaczyła go i zastrzeliła, stopy
pokryte miał krwi
ą
. W ten sposób przygotował si
ę
wreszcie do marszu uliczkami
miasta -dokładnie tak, jak w snach.
Czekał ju
ż
na niego pokój, w którym zabił i Cleve mieszkał w nim, przez kilka
miesi
ę
cy, kryj
ą
c si
ę
przed tymi, którzy pojawiali si
ę
na uliczkach. Zakładał,
ż
e czas
mijał i tu, bo rosła mu broda. Sen jednak przychodził rzadko, a dzie
ń
- nigdy. Po
pewnym czasie odwa
ż
ył si
ę
w ko
ń
cu stawi
ć
czoła wiatrowi i motylom, i poszedł na
granic
ę
miasta, gdzie domy stykały si
ę
z pustyni
ą
. Poszedł tam nie po to, by
obserwowa
ć
wydmy, lecz by słucha
ć
głosów, zawsze obecnych, wznosz
ą
cych si
ę
i
opadaj
ą
cych jak wycie szakali lub dzieci.
Stał tam przez dłu
ż
szy czas i wiatr zmawiał si
ę
z pustyni
ą
, chc
ą
c go
zasypa
ć
. Lecz owoce czuwania nie rozczarowały go. Bowiem pewnego dnia (a
mo
ż
e pewnego roku) zobaczył m
ęż
czyzn
ę
, który przeszedł obok niego, rzucił na
ziemi
ę
strzelb
ę
i poszedł w pustyni
ę
, podskakuj
ą
c, zataczaj
ą
c si
ę
, ta
ń
cz
ą
c o kulach.
Otoczyli go ze
ś
miechem. Poszedł z nimi ze
ś
miechem. I cho
ć
odległo
ść
i wiatr
zatarły obraz, Cleve był pewien,
ż
e widział jak m
ęż
czyzna zostaje podniesiony, jak
kto
ś
inny bierze na plecy chłopca, jeszcze kto
ś
tuli w ramionach niemowl
ę
, a
ż
wreszcie, niemal niedosłyszalny, rozległ si
ę
krzyk człowieka, który o
ż
ył. Dopiero
wtedy Cleve odszedł, zadowolony, wiedz
ą
c nareszcie, jak grzech (i on) pojawili si
ę
na
ś
wiecie.