Barker Clive We wlasnym ciele

background image

Clive Barker

WE WŁASNYM CIELE

Gdy Cleveland Smith wrócił do celi po spotkaniu z szefem stra

ż

ników, jego

nowy współlokator był ju

ż

na miejscu. Wpatrywał si

ę

w słonce przez zakurzone

okno ze zbrojonego szkła. Sło

ń

ce pojawiało si

ę

w oknie na krótko; przez pół

godziny ka

ż

dego dnia (je

ś

li akurat nie było chmur) jego promienie przemykały

mi

ę

dzy murem i budynkiem administracji, prze

ś

lizgiwały si

ę

po

ś

cianie pawilonu B,

znikały i pojawiały si

ę

dopiero nazajutrz.

- Ty jeste

ś

Tait? - zapytał Cleve.

Wi

ę

zie

ń

odwrócił oczy od sło

ń

ca. Mayflower twierdził,

ż

e nowy ma

dwadzie

ś

cia dwa lata, ale wygl

ą

dał najwy

ż

ej na siedemna

ś

cie. Jego twarz

przypominała pysk bezpa

ń

skiego psiaka, i to brzydkiego, którego pa

ń

stwo porzucili

na

ś

rodku ruchliwej ulicy. Zbyt szeroko rozstawione oczy, zbyt mi

ę

kkie usta, zbyt

w

ą

skie ramiona: urodzona ofiara. Cleve był w

ś

ciekły,

ż

e kazano mu si

ę

o niego

troszczy

ć

. Tait oznaczał kłopoty, a on nie miał energii do marnowania na opiek

ę

nad

chłopcem, mimo tego całego gadania o przyjaznej dłoni.

- Tak - odpowiedział psiak. - William.

- Ludzie mówi

ą

ci William?

- Nie. Mówi

ą

mi Billy.

- Billy - Cleve skin

ą

ł głow

ą

i wszedł do celi. Wi

ę

zienie w Pantonville było

raczej łagodne; cele pozostawały otwarte przez dwie godziny rano i najcz

ęś

ciej

tak

ż

e dwie godziny po południu, pozostawiaj

ą

c wi

ęź

niom wzgl

ę

dn

ą

swobod

ę

ruchów. Ten układ miał jednak swoje wady i ich wła

ś

nie dotyczyła gadka

Mayflowera.

- Kazali mi udzieli

ć

ci kilku rad.

- Tak?

- Siedziałe

ś

ju

ż

kiedy

ś

?

- Nie.

- Nawet w Borstal? Oczy Taita błysn

ę

ły.

- No, troch

ę

.

- Wi

ę

c wiesz, o co idzie gra. Wiesz,

ż

e jeste

ś

łatwym łupem.

- Jasne.

- Wygl

ą

da na to,

ż

e wybrali mnie na ochotnika - stwierdził Cleve bez

entuzjazmu -

ż

ebym ci

ę

chronił przed przer

ż

ni

ę

ciem.

Tait przyjrzał mu si

ę

oczami, których bł

ę

kit wydawał si

ę

rozwodniony, jakby

background image

ci

ą

gle jeszcze

ś

wieciło w nich sło

ń

ce.

- Nie nadstawiaj karku. Nic mi nie jeste

ś

winien.

- I tu masz cholern

ą

racj

ę

. Ale mam chyba jakie

ś

społeczne obowi

ą

zki - ton

głosu Cleve'a był kwa

ś

ny. - Ciebie.

Cleve odsiedział ju

ż

dwa miesi

ą

ce z wyroku za posiadanie, Marihuany.

Pantonville odwiedzał po raz trzeci. W wieku trzydziestu lat wcale nie czuł si

ę

zabytkiem. Był dobrze zbudowany, twarz miał szczupł

ą

i delikatn

ą

: w s

ą

dzie, kiedy

ubrany w garnitur w

ę

drował na rozpraw

ę

, z odległo

ś

ci dziesi

ę

ciu metrów wygl

ą

dał

raczej na prawnika. Z bliska obserwator mógłby ju

ż

zauwa

ż

y

ć

blizn

ę

na szyi -

pozostało

ść

po ataku narkomana bez grosza i to,

ż

e Cleve porusza si

ę

ostro

ż

nie -

jakby przy ka

ż

dym kroku szykował si

ę

do ucieczki.

- Jest pan jeszcze młody - powiedział mu ostatni s

ę

dzia - ma pan jeszcze

czas,

ż

eby zmieni

ć

c

ę

tki. Cleve nie zaprzeczył gło

ś

no, lecz w gł

ę

bi duszy wiedział,

ż

e z urodzenia i wychowania jest tygrysem. Przest

ę

pstwem zarobi

ć

łatwo, a prac

ą

nie. Dopóki kto

ś

mu nie udowodni,

ż

e jest odwrotnie, b

ę

dzie robił to, w czym jest

najlepszy, a je

ś

li go złapi

ą

, to poniesie konsekwencje. Odsiadka wcale nie musi by

ć

taka straszna, je

ś

li podej

ść

do niej we wła

ś

ciwy sposób. Niezłe jedzenie, wybrane

towarzystwo; jak długo Cleve znajdował sobie co

ś

, co mu wypełniało czas, był

całkiem zadowolony. Teraz czytał ksi

ąż

ki o grzechu. No, a to jest dopiero temat.

Swego czasu słyszał wiele wyja

ś

nie

ń

, jak to grzech pojawił si

ę

na

ś

wiecie.

Tłumaczyli mu to opiekunowie s

ą

dowi, prawnicy i ksi

ęż

a; wykładali teori

ę

socjolo-

giczne, teologiczne i ideologiczne. Nad niektórymi nawet warto było zatrzyma

ć

si

ę

na kilka chwil, lecz wi

ę

kszo

ść

okazała si

ę

tak absurdalna (grzech pierworodny,

grzech przeciw pa

ń

stwu),

ż

e

ś

miał si

ę

w twarz ich apologetom.

Ż

adna z tych teorii

nie była zreszt

ą

wiele warta.

Ale prowokowały do namysłu. Potrzebował czego

ś

, co by mu zaj

ę

ło długie

dni. I noce; kiepsko sypiał w wi

ę

zieniu. To nie jego winy nie pozwalały mu zasn

ąć

,

lecz winy innych. W ko

ń

cu on sam tylko handlował, dostarczaj

ą

c tego, na co akurat

był popyt; pomniejszy trybik w konsumpcyjnej maszynie. Nie miał si

ę

czego

wstydzi

ć

. Lecz byli z nim inni - najwyra

ź

niej wielu innych - których sny nie były tak

kolorowe, a noce tak spokojne. Ci inni płakali, skar

ż

yli si

ę

, przeklinali s

ę

dziów

okr

ę

gowych i s

ę

dziego niebieskiego. Ich hałasy obudziłyby nawet trupa.

- Czy zawsze tak tu jest? - zapytał Billy po mniej wi

ę

cej tygodniu. W której

ś

z

cel tego korytarza szalał nowy wi

ę

zie

ń

: w jednej chwili płakał, w nast

ę

pnej bluzgał.

- Tak. Przewa

ż

nie. Niektórzy musz

ą

sobie powrzeszcze

ć

. Inaczej mózg by

im si

ę

zsiadł.

- Ale ty nie - dobiegł z dolnej pryczy łami

ą

cy si

ę

głos. - Ty tylko czytasz

background image

ksi

ąż

ki i trzymasz si

ę

z dala od kłopotów. Obserwowałem ci

ę

. Reszta ci

ę

nie

obchodzi, co?

- Prze

ż

yj

ę

- odpowiedział Cleve. - Nie mam

ż

ony,

ż

eby przychodziła tu co

tydzie

ń

i przypominała mi, co straciłem.

- Siedziałe

ś

ju

ż

?

- Dwukrotnie.

Chłopak zawahał si

ę

na-chwil

ę

i zadał nast

ę

pne pytanie.

- My

ś

l

ę

,

ż

e wiesz co nieco o wi

ę

zieniu?

- Noooo... nie pisz

ę

przewodników, ale co

ś

rzeczywi

ś

cie wiem - dziwne,

ż

e

Tait zadaje takie pytania. - A co?

- Tak si

ę

zastanawiałem.

- Masz pytanie?

Tait milczał przez kilka sekund.

- Słyszałem,

ż

e...

ż

e tu kiedy

ś

wieszali ludzi.

Cleve mógł si

ę

spodziewa

ć

po tym dzieciaku wszystkiego, tylko nie tego. Ale

przecie

ż

ju

ż

wcze

ś

niej zdecydował,

ż

e Billy Tait jest dziwny. Wstydliwe spojrzenia

rzucane k

ą

tem tych wodnistoniebieskich oczu, to, jak wpatrywał si

ę

w

ś

cian

ę

lub w

okno -jak detektyw na miejscu morderstwa, rozpaczliwie szukaj

ą

cy jakiego

ś

ś

ladu.

- Chyba była tu kiedy

ś

szubienica - powiedział Cleve. Znów zapadła cisza,

przerwana pytaniem rzuconym z najwi

ę

ksz

ą

lekko

ś

ci

ą

, na jak

ą

sta

ć

było chłopca.

- A jest?

- Szubienica? Nie wiem. Teraz ju

ż

nie wiesza si

ę

ludzi, Billy. Nie wiedziałe

ś

o

tym?

Z dołu nie dobiegła go

ż

adna odpowied

ź

.

- A wła

ś

ciwie czemu pytasz?

- Przez ciekawo

ść

.

Racja, Billy był ciekawy. Sprawiało to dziwne wra

ż

enie przy tym jego pustym

spojrzeniu i skłonno

ś

ci do trzymania si

ę

na uboczu; i wi

ę

kszo

ść

wi

ęź

niów wolała si

ę

do niego nie zbli

ż

a

ć

.

Zainteresował si

ę

nim tylko Lowell, a jego motywy były najzupełniej

niedwuznaczne.

- Wypo

ż

yczysz mi swoj

ą

pani

ą

na popołudnie? - zapytał Cleve'a, kiedy

czekali w kolejce po

ś

niadanie. Tait, który stał wystarczaj

ą

co blisko, by wszystko

słysze

ć

, nie odezwał si

ę

ani słowem, milczał równie

ż

Cleve.

- Słyszałe

ś

? Zadałem ci pytanie.

- Słyszałem. Daj mu spokój.

- Wszyscy dzielimy si

ę

po równo - stwierdził Lowell. - Mog

ę

ci zrobi

ć

background image

przysług

ę

. Wymy

ś

limy co

ś

.

- Chłopak nie jest dla ciebie.

- No to zapytajmy jego - Lowell u

ś

miechn

ą

ł si

ę

przez brod

ę

. - I co powiesz,

mały?

Tait obrócił si

ę

i spojrzał na Lowella.

- Powiem: nie, dzi

ę

kuj

ę

.

- Nie, dzi

ę

kuj

ę

- powtórzył Lowell i po raz drugi u

ś

miechn

ą

ł si

ę

do Cleve'a,

tym razem zupełnie bez humoru. - Dobrze go wytresowałe

ś

. Czy umie siada

ć

i

prosi

ć

?

- Wyno

ś

si

ę

, Lowell. Chłopak nie jest dla ciebie i to wszystko.

- Nie mo

ż

esz go pilnowa

ć

dwadzie

ś

cia cztery godziny na dob

ę

-zauwa

ż

Lowell. - Pr

ę

dzej czy pó

ź

niej musi stan

ąć

na własnych nogach. Chyba,

ż

e lepiej mu

idzie, kiedy kl

ę

czy.

Ta aluzja wywołała ryk

ś

miechu ze strony współmieszka

ń

ca z celi Lowella,

Naylera. Cleve nie chciałby spotka

ć

ż

adnego z nich oko w oko, ale w blefie był ostry

jak brzytwa, wi

ę

c u

ż

ył blefu.

- Nie powiniene

ś

ś

ci

ą

ga

ć

na siebie kłopotów - powiedział Lowellowi. - Brod

ą

mo

ż

esz przykry

ć

ograniczon

ą

ilo

ść

blizn.

Lowell spojrzał na niego; wyra

ź

nie nie było mu ju

ż

do

ś

miechu. Nie potrafił

stwierdzi

ć

, czy Cleve grozi mu na powa

ż

nie, a z pewno

ś

ci

ą

nie zamierzał ryzykowa

ć

głow

ą

.

- Lepiej miej oczy otwarte - powiedział tylko i nie dodał nic wi

ę

cej.

***

O wymianie zda

ń

przy

ś

niadaniu nie wspominali a

ż

do nocy, kiedy ju

ż

zgaszono

ś

wiatło. To Billy j

ą

przypomniał.

- Nie powiniene

ś

tego zrobi

ć

- powiedział. - Lowell to gro

ź

ny sukinsyn.

Słyszałem co mówi

ą

.

- Chcesz,

ż

eby ci

ę

zgwałcili, czy co?

- Nie - odpowiedział Tait szybko. - Chryste, nie. Musz

ę

trzyma

ć

form

ę

.

- Nie utrzymasz

ż

adnej formy, je

ś

li wpadniesz w łapy Lowella. Billy zszedł z

pryczy i stan

ą

ł po

ś

rodku celi, zaledwie widoczny w mroku.

- Przypuszczam,

ż

e chciałby

ś

co

ś

w zamian - powiedział. Cleve obrócił si

ę

na drugi bok i spojrzał na odległ

ą

o metr, niewyra

ź

n

ą

posta

ć

.

- Masz co

ś

, czego mógłbym chcie

ć

, mały?

- A czego chciał Lowell?

- Wi

ę

c my

ś

lisz,

ż

e gra szła wła

ś

nie o to.

Ż

e chc

ę

ci

ę

dla siebie?

background image

- Owszem.

-

Ż

e zacytuj

ę

:, .Powiem: nie, dzi

ę

kuj

ę

" - Cleve przewrócił si

ę

na drugi bok i

le

ż

ał twarz

ą

do

ś

ciany.

-Nie my

ś

lałem...

- Nie obchodzi mnie, co my

ś

lałe

ś

. Po prostu nie chc

ę

o tym słysze

ć

, dobrze?

Schod

ź

z drogi Lowellowi i nie sprzedawaj mi tego gówna.

- Hej - powiedział cicho Billy - nie mów tak, dobrze? Prosz

ę

. Jeste

ś

moim

jedynym przyjacielem..

- Nie mam przyjaciół - powiedział Cleve do

ś

ciany. - Ja tylko chc

ę

spokojnie

ż

y

ć

. Rozumiesz?

- Spokojnie

ż

y

ć

- powtórzył głucho Tait.

- Otó

ż

to. A teraz... musz

ę

si

ę

przespa

ć

.

Tait zamilkł i wrócił na doln

ą

prycz

ę

. Poło

ż

ył si

ę

, skrzypn

ę

ły spr

ęż

yny. Cleve

le

ż

ał cicho i rozmy

ś

lał nad niedawn

ą

rozmow

ą

. Nie miał ochoty zadawa

ć

si

ę

z

chłopakiem, ale by

ć

mo

ż

e wyraził si

ę

zbyt ostro. Có

ż

, nic si

ę

nie da zmieni

ć

.

Słyszał, jak Bili mruczy do siebie, prawie niesłyszalnie. Próbował

podsłuchiwa

ć

. Min

ę

ło kilka sekund, podczas których mocno wyt

ęż

ał uszy, nim

zorientował si

ę

,

ż

e chłopak odmawia modlitw

ę

.

Tej nocy Cleve

ś

nił. Rankiem nie pami

ę

tał ju

ż

swego snu, cho

ć

kiedy golił si

ę

i brał prysznic, przez głow

ę

przemykały mu jego odpryski. Tego ranka dosłownie co

chwil

ę

co

ś

: przewrócona solniczka na stole, krzyk dobiegaj

ą

cy ze spacemiaka,

przypominało mu jego sen, objawienie jednak nie nadchodziło. Przez cały czas był z

tego powodu nietypowo napi

ę

ty i zdenerwowany. Gdy Wesley, drobny fałszerz,

którego znał ze 'sp

ę

dzonych tu ju

ż

wakacji, podszedł do niego w bibliotece i zacz

ą

ł

rozmow

ę

jakby byli przyjaciółmi od serca, Cleve kazał gówniarzowi zamkn

ąć

pysk.

Ale Wesley gadał dalej.

- Masz kłopoty.

- Doprawdy? Jakie?

- Ten twój chłopiec, Billy.

- Co z nim?

- Zadaje pytania. Narzuca si

ę

. Ludzie tego nie lubi

ą

. Mówi

ą

,

ż

e powiniene

ś

wzi

ąć

go w gar

ść

.

- Nie jestem jego nia

ń

k

ą

. Wesley skrzywił si

ę

.

- Mówi

ę

ci to jako przyjaciel.

- Daj mi spokój.

- Nie b

ą

d

ź

głupi, Cleveland. Robisz sobie wrogów.

- Doprawdy? Niby kogo?

background image

- Lowell - odpowiedział natychmiast Wesley. - I Nayler. Ró

ż

ni ludzie. Tait im

si

ę

nie podoba.

- A co im si

ę

wła

ś

ciwie nie podoba? - odszczekn

ą

ł Cleve. Wesley chrz

ą

kn

ą

ł

cicho z dezaprobat

ą

.

- Chciałem tylko pomóc. Tait jest chytry, jak pieprzony szczur. Jeszcze b

ę

d

ą

z tego kłopoty.

- Oszcz

ę

d

ź

mi proroctwa, dobrze?

Rachunek prawdopodobie

ń

stwa zmusza nawet najgorszego proroka, by od

czasu do czasu miał racj

ę

, a to była najwyra

ź

niej wielka chwila Wesieya. Dzie

ń

ź

niej, wracaj

ą

c z warsztatów, odzie

ć

wiczył swój intelekt zakładaj

ą

c kółka do

plastikowych wózków, Cleve spotkał Mayflowera, czekaj

ą

cego na korytarzu.

- Smith, prosiłem ci

ę

,

ż

eby

ś

zaopiekował si

ę

Williamem Taitem - stwierdził

szef stra

ż

ników.- Ale ciebie gówno to obchodzi, co?

- Co

ś

si

ę

stało?

- Oczywi

ś

cie, gówno ci

ę

to obchodzi!

- Spytałem, co si

ę

stało? Sir?

- Nic strasznego. Jeszcze nie. Troch

ę

go pobili, to wszystko. Wygl

ą

da na to,

ż

e Lowell ma na niego chrapk

ę

. Mam racj

ę

? -Mayflower spojrzał na Cleve'a, a kiedy

nie otrzymał odpowiedzi, ci

ą

gn

ą

ł dalej. - Zawiodłem si

ę

na tobie, Smith. Wydawało

mi si

ę

,

ż

e pod powłok

ą

twardziela jest kto

ś

, na kim mo

ż

na polega

ć

. Mój bł

ą

d. .

Billy le

ż

ał na pryczy. Twarz miał w si

ń

cach, oczy zamkni

ę

te. Nie? otworzył

ich, kiedy wszedł Cleve.

- Wszystko w porz

ą

dku?

- Jasne - odpowiedział cicho chłopak.

- Nic ci nie złamali?

- Prze

ż

yj

ę

.

- Powiniene

ś

zrozumie

ć

....

- Posłuchaj! - Billy otworzył oczy.

Ź

renice miał jakby ciemniejsze, a mo

ż

e

tylko tak si

ę

wydawało w tym

ś

wietle. -

Ż

yj

ę

. W porz

ą

dku? Nie jestem idiot

ą

, wiesz?

Wiedziałem na co si

ę

nara

ż

am, kiedy tu przychodziłem - mówił tak, jakby miał tu co

ś

do gadania. - Poradz

ę

sobie z Lowellem, wi

ę

c nie martw si

ę

. - Przerwał, a pó

ź

niej

dodał - miałe

ś

racj

ę

.

- W czym?

- W sprawie przyjaciół. Nie mam przyjaciół. Jestem sam i ty jeste

ś

sam,

dobra? Powoli mi to szło, ale ju

ż

co nieco kapuj

ę

. - Billy u

ś

miechn

ą

ł si

ę

.

- Zadawałe

ś

pytania - stwierdził Cleve.

- Tak? - odpowiedział Billy niedbale. - Kto ci to powiedział?

background image

- Je

ś

li masz jakie

ś

pytania, pytaj mnie. Ludzie nie lubi

ą

w

ś

cibskich. Staj

ą

si

ę

podejrzliwi. A kiedy Lowellijemu podobni zabieraj

ą

si

ę

do roboty, odwracaj

ą

si

ę

plecami.

Nazwisko Lowella sprawiło,

ż

e Billy skrzywił si

ę

bole

ś

nie i dotkn

ą

ł si

ń

ca na

policzku.

- Lowell jest trupem - mrukn

ą

ł cicho, prawie jakby mówił do siebie.

- Akurat - skomentował Cleve.

Spojrzenie, jakim obdarzył go Tait, mogłoby przeci

ąć

stal.

- Wiem co mówi

ę

-'powiedział bez

ś

ladu dr

ż

enia w głosie. -Lowell nie wyjdzie

st

ą

d

ż

ywy.

Cleve milczał. Chłopak musiał pokaza

ć

, jaki jest twardy, cho

ć

sprawiał tym

ż

ałosne wra

ż

enie.

- Co chciałe

ś

wiedzie

ć

, kiedy tak w

ś

cibiałe

ś

wsz

ę

dzie nosa.

- Nic takiego - odpowiedział Billy. Odwrócił wzrok od Cleve'a i wpatrywał si

ę

w górn

ą

prycz

ę

. Powiedział cicho - Chciałem wiedzie

ć

, gdzie s

ą

groby. To wszystko.

- Groby?

- Gdzie chowano powieszonych. Kto

ś

powiedział mi,

ż

e tam, gdzie

powieszono Crippena, ro

ś

nie teraz krzak ró

ż

y. Słyszałe

ś

co

ś

o tym?

Cleve potrz

ą

sn

ą

ł głow

ą

. Dopiero teraz przypomniał sobie,

ż

e chłopak pytał o

szubienic

ę

. A teraz groby. Billy spojrzał na niego. Policzek puchł mu z minuty na

minut

ę

.

- Wiesz, gdzie one s

ą

, co Cleve? - Znów ta udana nonszalancja.

- Mog

ę

si

ę

dowiedzie

ć

, je

ś

li zrobisz mi t

ę

grzeczno

ść

i powiesz, po co ci to

potrzebne.

Billy wysun

ą

ł si

ę

ze schronu swej pryczy. Popołudniowe sło

ń

ce zataczało

krótki łuk na malowanych cegłach, z których zrobiona była

ś

ciana celi.

Ś

wieciło

słabo. Chłopak opu

ś

cił nogi na podłog

ę

i usiadł na kraw

ę

dzi materaca, patrz

ą

c w

ś

wiatło tak, jak poprzedniego dnia.

- Mój dziadek - to znaczy ojciec mojej matki - został tu powieszony -

powiedział cicho. - W 1937 roku. Edgar Tait. Edgar Saint Claire Tait.

- Wydawało mi si

ę

,

ż

e powiedziałe

ś

,

ż

e był ojcem matki?

- Przyj

ą

łem jego nazwisko. Nie chciałem nazwiska ojca. Nigdy nie nale

ż

ałem

do ojca.

- Nikt nie nale

ż

y do nikogo - odpowiedział Cleve. - Nale

ż

ysz do samego

siebie.

- Ale to nieprawda. - Bili nieznacznie wzruszył ramionami, wpatruj

ą

c si

ę

w

osłonecznion

ą

ś

cian

ę

. Mówił z absolutn

ą

pewno

ś

ci

ą

i cho

ć

jego głos był mi

ę

kki,

background image

stwierdzenie to nie podlegało najmniejszej dyskusji. - Nale

żę

do dziadka. Zawsze do

niego nale

ż

ałem.

- Nie było ci

ę

jeszcze na

ś

wiecie, kiedy go...

- To bez znaczenia. Przychodzimy i odchodzimy. To bez znaczenia.

Przychodzimy i odchodzimy, zastanawiał si

ę

Cleve. Czy Tait miał na my

ś

li

ż

ycie i

ś

mier

ć

? Nie mógł o to zapyta

ć

. Billy mówił cały czas, tym samym, cichym lecz

napi

ę

tym, głosem.

- Oczywi

ś

cie, był winny. Nie w ten sposób, o którym my

ś

leli, lecz winny.

Wiedział, czym jest i do czego jest zdolny; na tym polega wina, prawda? Zabił

cztery osoby. A przynajmniej za to go powiesili.

- To znaczy,

ż

e zabił wi

ę

cej?

Bili znów nieznacznie wzruszył ramionami, najwyra

ź

niej cyfry nie miały

ż

adnego znaczenia.

- Ale nikt nie sprawdził, gdzie go zło

ż

ono na wieczny spoczynek. To nie w

porz

ą

dku, co? Ich to chyba nic nie obchodziło. A rodzina była pewnie szcz

ęś

liwa,

ż

e

si

ę

go pozbyła. Od pocz

ą

tku my

ś

lała,

ż

e miał

ź

le w głowie. Ale on nie miał

ź

le w

głowie. Wiem,

ż

e nie miał. Mam jego r

ę

ce, jego oczy. Tak mówiła mama.

Opowiedziała mi o nim wszystko, wiesz, tu

ż

przed

ś

mierci

ą

. Mówiła mi o tym, o

czym nigdy przedtem nikomu nie opowiadała; mówiła mi o tym dlatego,

ż

e mam

takie oczy... - przerwał i przyło

ż

ył dło

ń

do ust jakby dr

żą

ce

ś

wiatło na

ś

cianie

zahipnotyzowało go,

ż

eby si

ę

nie wygadał.

- Co ci mówiła matka? - przycisn

ą

ł Cleve. Billy sprawiał wra

ż

enie, jakby

rozwa

ż

ał ró

ż

ne odpowiedzi nim oferował t

ę

jedn

ą

:

- Tylko tyle,

ż

e pod pewnymi wzgl

ę

dami jeste

ś

my podobni.

- To znaczy szaleni? - To nie był tylko

ż

art.

- Co

ś

takiego. - Bili nadal nie odrywał wzroku od

ś

ciany. Westchn

ą

ł i pozwolił

sobie na kolejne wyznanie. - Dlatego tu przyszedłem.

Ż

eby dziadek wiedział,

ż

e nie

został zapomniany.

- Przyszedłem? O czym ty mówisz? Zostałe

ś

złapany i os

ą

dzony. Nie miałe

ś

wyboru.

Ś

wiatło na

ś

cianie zgasło, jakby przez sło

ń

ce przesun

ę

ła si

ę

chmura. Billy

spojrzał na Cleve'a. Sło

ń

ce

ś

wieciło tu, w jego oczach.

- Popełniłem przest

ę

pstwo,

ż

eby tu przyj

ść

- wyznał. - Z premedytacj

ą

.

Cleve potrz

ą

sn

ą

ł głow

ą

. Co za nieprawdopodobne stworzenie!

- Próbowałem wcze

ś

niej, dwukrotnie. Zabrało mi to troch

ę

czasu. Ale w

ko

ń

cu si

ę

dostałem, prawda?

- Nie rób ze mnie durnia, Billy - ostrzegł Cleve.

background image

- Nie robi

ę

. - Billy wstał. Wydawał si

ę

l

ż

ejszy, jakby opowiadaj

ą

c to wszystko

zrzucił z siebie jaki

ś

ci

ęż

ar i nawet u

ś

miechał si

ę

wahaj

ą

ce mówi

ą

c - byłe

ś

dla mnie

dobry. Nie my

ś

l,

ż

e o tym nie wiem. Jestem wdzi

ę

czny. A teraz - mówi

ą

c to spojrzał

Clevowi prosto w oczy chc

ę

wiedzie

ć

, gdzie s

ą

groby. Dowiedz si

ę

tego i ju

ż

si

ę

do

ciebie nie odezw

ę

. Obiecuj

ę

.

Cleve nie wiedział niemal nic o wi

ę

zieniu i jego historii, ale znał kogo

ś

, kto

wiedział. Był pewien człowiek nazwiskiem Biskup - tak z

ż

yty ze współwi

ęź

niami,

ż

e

nazwisko stało si

ę

jego przydomkiem - który cz

ę

sto przebywał w warsztatach razem

z Clevem. Biskup wychodził i wracał do wi

ę

zienia przez wi

ę

kszo

ść

ze swych ponad

czterdziestu lat, karany głównie za drobne wykroczenia i, z całym fatalizmem

jednonogiego, który po

ś

wi

ę

cił

ż

ycie studiom nad monopedi

ą

, stał si

ę

ekspertem od

wi

ę

zie

ń

i systemu penitencjarnego. Niewiele informacji zaczerpn

ą

ł z ksi

ąż

ek.

Wi

ę

kszo

ść

jego wiedzy pochodziła od starych wi

ę

ziennych wyjadaczy, pragn

ą

cych

tylko przegada

ć

długie godziny i - naturaln

ą

rzeczy kolej

ą

- Biskup stał si

ę

chodz

ą

c

ą

encyklopedi

ą

zbrodni i kary. Ze swej wiedzy uczynił zawód i sprzedawał j

ą

w

starannie odmierzonych fragmentach; czasami jako geograficzn

ą

informacj

ę

dla

uciekiniera, czasami jako wi

ę

zienn

ą

mitologi

ę

bezbo

ż

nemu współwi

ęź

niowi w

poszukiwaniu miejscowego bóstwa. Cleve odszukał go i zapłacił mu: tytoniem i

obietnic

ą

przysług na

ż

yczenie.

- Co mog

ę

dla ciebie zrobi

ć

? - zapytał go Biskup. Był gruby, ale nie nalany.

Cienkie jak słomka papierosy, które bez przerwy skr

ę

cał, gin

ę

ły w jego grubych

paluchach rze

ź

nika, umazanych nikotyn

ą

na br

ą

zowo.

- Chc

ę

si

ę

dowiedzie

ć

wszystkiego o tych, których tu powieszono.

Biskup u

ś

miechn

ą

ł si

ę

.

- Takie wspaniałe historie. I zacz

ą

ł opowiada

ć

.

***

W istotnych kwestiach Billy miał niemal zupełn

ą

racj

ę

. W Pantonville

wykonywano wyroki

ś

mierci a

ż

do połowy stulecia, ale barak, w którym wieszano

ludzi, dawno ju

ż

został zburzony. W tym miejscu znajdowało si

ę

teraz Biuro

Nadzoru S

ą

dowego w pawilonie B. Je

ś

li chodzi o histori

ę

ż

Crippena, to w niej

tak

ż

e była prawda. Przed stoj

ą

c

ą

na terenie wi

ę

zienia szop

ą

w której, jak

poinformował Cleve'a Biskup, przechowywano narz

ę

dzia ogrodnicze, znajdował si

ę

mały skrawek trawy, po

ś

rodku którego rósł krzak ró

ż

zasadzony (w tym momencie

Biskup przyznał si

ę

,

ż

e nie potrafi rozró

ż

ni

ć

rzeczywisto

ś

ci od legendy) celem

upami

ę

tnienia doktora Crippena, powieszonego w 1910 roku.

background image

-I tam s

ą

groby? - zapytał Cleve.

- Nie, nie - zaprotestował Biskup i jednym poci

ą

gni

ę

ciem zredukował o

połow

ę

kolejnego ze swych cieniutkich papierosów.

- Groby znajduj

ą

si

ę

przy murze, po lewej za szop

ą

. Jest tam długi trawnik,

musiałe

ś

go widzie

ć

.

- Bez nagrobków?

- Oczywi

ś

cie. Tych grobów nigdy nie oznaczano. Tylko naczelnik wie, kto

jest gdzie pochowany, a on i tak najprawdopodobniej zgubił plany. - Z kieszeni na

piersiach swej wi

ę

ziennej koszuli Biskup wygrzebał puszk

ę

z tytoniem i zacz

ą

ł

skr

ę

ca

ć

kolejnego papierosa z tak

ą

rutyn

ą

,

ż

e nie musiał nawet patrze

ć

na to, co

robi.

- Nikomu nie wolno przyj

ść

tam i opłakiwa

ć

pogrzebanych, rozumiesz? Co z

oczu, to z serca, taki mieli pomysł. Ale, oczywi

ś

cie, inaczej to wygl

ą

da. Ludzie

zapominaj

ą

premierów, ale pami

ę

taj

ą

morderców. Spacerujesz sobie po trawniku, a

dwa metry pod twymi stopami le

żą

najbardziej znani zabójcy, jacy kiedykolwiek

st

ą

pali po tej zielonej, przemiłej ziemi. A nad nimi nie ma nawet krzy

ż

a. To zbrodnia,

prawda?

- Wiesz kto jest tam pochowany?

- Bardzo gro

ź

ni d

ż

entelmeni - odpowiedział mu Biskup, jakby z sympatii

ostrzegał przed skutkami ich nieuczciwo

ś

ci.

- Słyszałe

ś

o człowieku nazwiskiem Edgar Tait? Biskup uniósł brwi, czoło si

ę

mu pofałdowało.

-

Ś

wi

ę

ty Tait? Tak, oczywi

ś

cie. Nietrudno go zapami

ę

ta

ć

.

- Co o nim wiesz?

- Zabił

ż

on

ę

, a pó

ź

niej dzieci. Zakłuł ich no

ż

em, jak mnie tu widzisz.

- Wszystkich?

Biskup wsadził

ś

wie

ż

o skr

ę

conego papierosa mi

ę

dzy grube wargi-

- Mo

ż

e nie wszystkich. - Zmru

ż

ył oczy, starał si

ę

przypomnie

ć

sobie szczegóły. - Mo

ż

e jedno z nich prze

ż

yło. Zdaje si

ę

,

ż

e córka.

- Wzruszył ramionami, lekcewa

żą

c spraw

ę

.- Niezbyt dobrze pami

ę

tam ofiary.

Ale kto je pami

ę

ta? - Spojrzał t

ę

pymi oczami w oczy Cleve'a. - Dlaczego akurat Tait

tak bardzo ci

ę

interesuje? Powieszono go przed wojn

ą

.

- W tysi

ą

c dziewi

ęć

set trzydziestym siódmym. Niewiele z niego zostało, co?

Biskup podniósł palec w ostrzegawczym ge

ś

cie.

- To nie tak. Widzisz, ziemia na której zbudowano to wi

ę

zienie

ma pewne specjalne wła

ś

ciwo

ś

ci. Pogrzebane tu ciała nie gnij

ą

jak wsz

ę

dzie

indziej.

background image

Cleve zerkn

ą

ł na Biskupa z niedowierzaniem.

- To prawda - potwierdził grubas łagodnie. - Dowiedziałem si

ę

tego z

absolutnie pewnego

ź

ródła. Uwierz mi, ile razy musieli tu ekshumowa

ć

zwłoki,

zawsze znajdowali ciało w niemal doskonałym stanie. - Przerwał,

ż

eby zapali

ć

papierosa, zaci

ą

gn

ą

ł si

ę

i wypu

ś

cił dym wraz z nast

ę

pnymi słowami. - Kiedy

nadejdzie koniec

ś

wiata, dobrzy ludzie z Marylebone i Camden Town wstan

ą

przegnili do ko

ś

ci. A

ź

li? Pobiegn

ą

na S

ą

d Ostateczny tak

ś

wie

ż

y, jak w dniu

ś

mierci. - Ten perwersyjny obraz najwyra

ź

niej go zachwycił. Okr

ą

gła twarz

pomarszczyła mu si

ę

z rado

ś

ci i pofałdowała. - Ach, i kogo nazw

ą

wtedy

pot

ę

pionym?

Cleve nigdy nie dowiedział si

ę

dokładnie, jakich argumentów u

ż

ył Billy, by

dosta

ć

prac

ę

w grupie ogrodniczej; w ka

ż

dym razie udało mu si

ę

j

ą

dosta

ć

. By

ć

mo

ż

e zwrócił si

ę

bezpo

ś

rednio do Mayflowera, który z kolei wyja

ś

nił przeło

ż

onym,

ż

e chłopak jest wystarczaj

ą

co pewny, by pu

ś

ci

ć

go na

ś

wie

ż

e powietrze. Nieza-

le

ż

nie od tego, jaki numer wyci

ą

ł, w połowie tygodnia - zaraz po tym, jak Cleve

poznał szczegóły dotycz

ą

ce grobów - w chłodny kwietniowy poranek, Billy kosił

traw

ę

.

Wydarzenia tego ranka rozeszły si

ę

w postaci plotek ju

ż

w czasie wolnym.

Cleve usłyszał t

ę

histori

ę

z trzech niezale

ż

nych

ź

ródeł, z których

ż

adnego nie było

na miejscu wypadku. Opowie

ś

ci ró

ż

niły si

ę

mi

ę

dzy sob

ą

pewnymi cechami

indywidualnymi, ale niew

ą

tpliwie nale

ż

ały do tego samego gatunku. Fakty wygl

ą

dały

jak nast

ę

puje:

Grupa ogrodnicza, składaj

ą

c

ą

si

ę

z czterech wi

ęź

niów nadzorowanych przez

jednego stra

ż

nika, poruszała si

ę

mi

ę

dzy barakami, przycinaj

ą

c traw

ę

i piel

ą

c grz

ą

dki

przed wiosennymi sadzeniami. Nadzór najwyra

ź

niej nie był zbyt dokładny, bowiem

min

ę

ło kilka minut, nim stra

ż

nik w ogóle zorientował si

ę

,

ż

e jeden z jego podo-

piecznych wymkn

ą

ł si

ę

z grupy i przepadł. Podniesiono alarm, rozpocz

ę

to

poszukiwania, nie musiano jednak szuka

ć

daleko. Tait nie próbował ucieka

ć

, a je

ś

li

nawet próbował, to przeszkodził mu w tym jaki

ś

atak, który całkowicie zbił go z nóg.

Znaleziono go (w tym momencie w opowie

ś

ciach pojawiły si

ę

zasadnicze ró

ż

nice)

na du

ż

ym kawałku trawnika przy murze. Le

ż

ał na trawie. Niektóre z opowie

ś

ci

głosiły,

ż

e twarz miał czarn

ą

, le

ż

ał skulony i prawie odgryzł sobie j

ę

zyk; inne,

ż

e

le

ż

ał twarz

ą

w dół, gadał do ziemi, płakał i mówił co

ś

pieszczotliwym tonem.

Wszyscy zgodzili si

ę

jednak,

ż

e chłopak postradał zmysły.

Takie plotki uczyniły z Cleve'a o

ś

rodek zainteresowania, co go bynajmniej

nie zachwyciło. Przez nast

ę

pny dzie

ń

nie miał prawie chwili dla siebie; wszyscy

chcieli wiedzie

ć

, jak to jest, kiedy dzieli si

ę

cel

ę

z wariatem. Cleve próbował

background image

wytłumaczy

ć

,

ż

e nie ma nic do powiedzenia. Tait był idealnym współwi

ęź

niem,

mówił; spokojnym, niewymagaj

ą

cym, niew

ą

tpliwie normalnym. Powtórzył to

Mayfiowerowi, a potem i doktorowi, kiedy przyciskali go nast

ę

pnego dnia. Nie pu

ś

cił

pary z ust na temat zainteresowania Taita grobami i specjalnie postarał si

ę

o

spotkanie z Biskupem, by skłoni

ć

go do podobnej wstrzemi

ęź

liwo

ś

ci w słowach.

Biskup wyraził zgod

ę

na jego pro

ś

b

ę

pod warunkiem,

ż

e w odpowiednim czasie

pozna cał

ą

histori

ę

, co Cleve obiecał mu z przyjemno

ś

ci

ą

. Jak przystało na osob

ę

,

która przyznawała si

ę

do przynale

ż

no

ś

ci do stanu duchownego, Biskup zwykł był

dotrzymywa

ć

słowa.

Billy znikł na dwa dni. W mi

ę

dzyczasie znikł tak

ż

e Mayflower, bez

ż

adnego

wytłumaczenia. Na jego miejsce, z pawilonu D, przyszedł m

ęż

czyzna nazwiskiem

Devlin, poprzedzony przez fal

ę

plotek z których wynikało,

ż

e lito

ść

nie jest

dominuj

ą

c

ą

cech

ą

jego charakteru. Plotki te potwierdziły si

ę

podczas rozmowy, na

któr

ą

Devlin wezwał Cleve'a w dniu powrotu Billy'ego.

- Powiedziano mi,

ż

e wy i Tait jeste

ś

cie blisko - stwierdził Devlin. Twarz miał

mniej wi

ę

cej tak wyrazist

ą

jak bryła granitu.

- Niedokładnie, prosz

ę

pana.

- Nie mam zamiaru popełni

ć

pomyłki Mayflowera, Smith. Je

ś

li o mnie chodzi,

Tait to kłopoty. Mam zamiar obserwowa

ć

go jak jastrz

ą

b, a kiedy mnie tu nie b

ę

dzie,

wy mnie zast

ą

picie, zrozumiano? Wystarczy,

ż

eby zrobił zeza, i przechodzi do

historii. Załapie si

ę

na poci

ą

g duchów, nim zd

ąż

y pierdn

ąć

. Czy jasno si

ę

wyra

ż

am?

- Odwiedziłe

ś

rodzinny grób, co?

Billy stracił w szpitalu na wadze, a jego chude ciało nie bardzo potrafiło

pogodzi

ć

si

ę

z t

ą

strat

ą

. Koszula wisiała mu na ramionach, pasek spodni zapi

ę

ty

miał na ostatni

ą

dziurk

ę

. To,

ż

e zeszczuplał, jeszcze bardziej podkre

ś

lało jego

fizyczn

ą

delikatno

ść

; Cleve pomy

ś

lał,

ż

e by go znokautowa

ć

wystarczyłoby

pogłaska

ć

po twarzy. Jego twarz zyskała za to wyraz rozpaczliwego napi

ę

cia;

sprawiała wra

ż

enie,

ż

e składa si

ę

wył

ą

cznie z oczu, które nie roz

ś

wietlały si

ę

ju

ż

w

blasku sło

ń

ca. Znikł z nich te

ż

sztuczny wyraz t

ę

poty, zast

ą

piony niesamowitym

skupieniem.

- Zadałem ci pytanie.

- Słyszałem ci

ę

- powiedział Billy. Dzie

ń

był pochmurny, ale chłopak i tak

patrzył w

ś

cian

ę

. - Tak, je

ś

li musisz wiedzie

ć

, odwiedziłem rodzinny grób.

- Devlin kazał mi ci

ę

obserwowa

ć

. Chce ci

ę

st

ą

d przenie

ść

. By

ć

mo

ż

e nawet

do innego wi

ę

zienia.

- Przenie

ść

? - nagi strach w oczach Billego był tak intensywny,

ż

e po paru

sekundach Cleve opu

ś

cił wzrok. - Do innego wi

ę

zienia?

background image

- Najprawdopodobniej.

-Nie mog

ą

!

- Och, mog

ą

. Nazywaj

ą

to poci

ą

giem duchów. W jednej chwili jeste

ś

tutaj, a

w nast

ę

pnej ju

ż

ci

ę

nie ma.

- Nie! - Dłonie chłopca zacisn

ę

ły si

ę

w pi

ęś

ci. Dostał dreszczy i przez chwil

ę

Cleve bał si

ę

,

ż

e nast

ą

pił drugi atak. Lecz Billy, najwyra

ź

niej samym wysiłkiem woli,

opanował dr

ż

enie, odwrócił si

ę

i spojrzał na współwi

ęź

nia. Guzy, które nabił mu

Lowell, zbladły do jasnej

ż

ółci, ale wcale nie zamierzały znikn

ąć

; nieogolone policzki

pokryte miał rzadkimi, jasnobrudnymi włosami. Patrz

ą

c na niego, Cleve poczuł

niepo

żą

dany przypływ troski.

-Mów.

- Co mam ci powiedzie

ć

? - zapytał Billy.

- Co si

ę

zdarzyło na grobach.

- Zakr

ę

ciło mi si

ę

w głowie. Zemdlałem. Ockn

ą

łem si

ę

w szpitalu.

- Im te

ż

to powiedziałe

ś

?

- Bo to prawda.

- Słyszałem co innego. Dlaczego nie powiesz mi, jak było naprawd

ę

? Chc

ę

,

ż

eby

ś

mi ufał.

- Ufam ci — powiedział chłopak. - Ale zrozum, musz

ę

zachowa

ć

tajemnic

ę

.

To sprawa mi

ę

dzy nim a mn

ą

.

- Mi

ę

dzy tob

ą

i Edgarem? - zapytał Cleve, a Billy przytakn

ą

ł skinieniem

głowy. - Człowiekiem, który wymordował rodzin

ę

, z wyj

ą

tkiem twojej matki?

Billy był najwyra

ź

niej zdumiony zakresem wiedzy Cleve'a.

- Tak - powiedział po chwili namysłu. - Tak, zabił ich wszystkich. Zabiłby i

mam

ę

, gdyby nie uciekła. Chciał wymaza

ć

rodzin

ę

z powierzchni ziemi.

Ż

eby nie

został nikt ze zł

ą

krwi

ą

.

- To twoja krew jest zła?

Billy pozwolił sobie na najmniejszy z u

ś

miechów.

- Nie - powiedział. - Nie s

ą

dz

ę

. Dziadek popełnił omyłk

ę

. Czasy

si

ę

zmieniły, nie?

To rzeczywi

ś

cie szaleniec, pomy

ś

lał Cleve. Billy zareagował na ten wyrok z

szybko

ś

ci

ą

błyskawicy.

- Nie zwariowałem. Powiedz im to. Powiedz Devlinowi i ka

ż

demu, kto zapyta.

Powiedz im,

ż

e jestem łagodny jak baranek. -W jego oczach płon

ą

ł gniew. Nie było

w nich nic z łagodno

ś

ci, ale Cleve nie wypowiedział tej my

ś

li. - Nie mog

ą

mnie

przenie

ść

, Cleve. Nie teraz kiedy jestem ju

ż

tak blisko. Mam tu co

ś

do załatwienia.

Co

ś

bardzo wa

ż

nego.

background image

- Robisz interesy ze zmarłym?

- Robi

ę

interesy ze zmarłym.

Niezale

ż

nie od tego, co wyznał Clevowi, Billy zachowywał i całkowite

milczenie wobec reszty wi

ęź

niów. Nie odpowiadał ani na pytania, ani na obelgi;

poza pustej oboj

ę

tno

ś

ci, któr

ą

przybrał, okazała si

ę

bezbł

ę

dna. Imponował Clevowi,

który zdecydował,

ż

e chłopak ma przyszło

ść

jako aktor, je

ś

li oczywi

ś

cie nie zechce

po

ś

wi

ę

ci

ć

si

ę

karierze profesjonalnego wariata.

Tylko napi

ę

cie, zwi

ą

zane z konieczno

ś

ci

ą

ukrywania niedawno zrodzonego

poczucia konieczno

ś

ci osi

ą

gni

ę

cia celu, zostawiało coraz widoczniejsze oznaki:

si

ń

ce pod oczami, mechaniczne ruchy, zamy

ś

lenie i kamienne milczenie. Doktor, do

którego chodził Billy, rozpoznał objawy bezbł

ę

dnie, postawił diagnoz

ę

: depresja i

ostra bezsenno

ść

, i zapisał

ś

rodki uspakajaj

ą

ce oraz nasenne. Billy dawał lekarstwa

Clevowi twierdz

ą

c,

ż

e sam ich nie potrzebuje. Cleve był mu za to wdzi

ę

czny. Po raz

pierwszy od miesi

ę

cy sypiał dobrze. Nie przeszkadzały mu szlochy i krzyki

współwi

ęź

niów.

A jego przyja

źń

z chłopakiem, zawsze szcz

ą

tkowa, z dnia na dzie

ń

ograniczała si

ę

do prostej uprzejmo

ś

ci. Cleve czuł, jak Billy całkowicie zamyka si

ę

w

sobie, jak

ś

wiat fizyczny coraz mniej go interesuje. Nie po raz pierwszy był

ś

wiadkiem takiej ucieczki. Jego szwagierka, Rosanna, trzy lata temu zmarła na raka

ż

ą

dka; choroba rozwijała si

ę

długo i - a

ż

do ostatnich tygodni - stopniowo. Nie był

z ni

ą

zaprzyja

ź

niony i by

ć

mo

ż

e wła

ś

nie ten brak cieplejszych uczu

ć

spowodował,

ż

e - w odró

ż

nieniu od reszty rodziny - mógł si

ę

jej przygl

ą

da

ć

z dystansem.

Zaskoczyło go, jak systematycznie Rosanna przygotowywała si

ę

na

ś

mier

ć

, jak

ograniczała zasi

ę

g uczu

ć

tak,

ż

e w ko

ń

cu obejmowały tylko osoby najbli

ż

sze: dzieci

i ksi

ę

dza. Inni, w tym tak

ż

e jej m

ąż

od czternastu lat, zostali z tego kr

ę

gu

wykluczeni.

***

Teraz dostrzegał ten sam spokój i oszcz

ę

dno

ść

w Billyrn. Jak człowiek, który

przygotowuj

ą

c si

ę

do przekroczenia bezwodnej pustyni, oszcz

ę

dza ka

ż

d

ą

cz

ą

stk

ę

energii i nie mo

ż

e pozwoli

ć

sobie, by marnowa

ć

j

ą

nawet jednym niepotrzebnym

gestem, chłopak zamykał si

ę

w sobie. Było to a

ż

niesamowite i Cleve coraz bardziej

bał si

ę

przebywania z Billyrn w jednej celi o wymiarach cztery na dwa i pół metra.

Zbyt przypominało to dzielenie z kim

ś

celi

ś

mierci.

Ulg

ę

dawały mu tylko

ś

rodki uspakajaj

ą

ce. Billy ch

ę

tnie i skutecznie czarował

doktora i lekarstw mu nie brakowało. Gwarantowały Clevowi wspaniały odpoczynek.

I - przynajmniej przez kilka dni - nic mu si

ę

nie

ś

niło.

background image

A pó

ź

niej przy

ś

niło mu si

ę

miasto.

Ale miasto nie pojawiło si

ę

od razu. Najpierw zobaczył pustyni

ę

. Wielk

ą

,

pust

ą

przestrze

ń

niebieskoczamego piasku, który ranił mu stopy przy ka

ż

dym kroku,

popychany zimnym wiatrem wypełniał nos, oczy, włosy. We

ś

nie wiedział,

ż

e ju

ż

tu

kiedy

ś

był. Jego senne ja samo rozpoznawało monotonny ocean nagich wydm,

pozbawiony

ś

ladów obecno

ś

ci ro

ś

lin i ludzi. Lecz poprzednio przebywał tu z

przewodnikami (a przynajmniej tak mu si

ę

zaczynało wydawa

ć

) a teraz był sam.

Chmury wisiały nad jego głow

ą

, ci

ęż

kie i ciemnoszare; sło

ń

ce nie mogło si

ę

przez

nie przedrze

ć

. Miał wra

ż

enie,

ż

e godzinami szedł przez wydmy; ostry piasek

rozkrwawił stopy, zasypywał ciało i nadawał mu odcie

ń

ę

kitu. Kiedy był ju

ż

tak

zm

ę

czony,

ż

e nie mógł niemal zrobi

ć

kroku, zobaczył ruiny i poszedł w ich kierunku.

Nie była to oaza. Na ulicach nie znalazł niczego,

ś

wiadcz

ą

cego o szcz

ęś

ciu i

o plonach: ani kwitn

ą

cych drzew, ani szeleszcz

ą

cych fontann. Miasto było po prostu

zbiorem domów lub kawałków domów - czasami całych pi

ę

ter, czasami fragmentów

mieszka

ń

-stoj

ą

cych obok siebie w parodii miejskiej zabudowy. Panował tu

architektoniczny miszmasz: pi

ę

kne pałace w stylu angielskim stały koło gro

ź

nych

bloków z powypalanymi mieszkaniami, obok których Cleve widział dom wyrwany z

szeregowej zabudowy, doskonale zachowany (w oknie wci

ąż

jeszcze siedział

porcelanowy pies) z przylegaj

ą

cym do niego luksusowym apartamentem z

najwy

ż

szego pi

ę

tra wie

ż

owca. Wszystkie budynki ucierpiały podczas przenoszenia

z ich wła

ś

ciwego miejsca:

ś

ciany były pop

ę

kane, a przez szczeliny mo

ż

na było

zajrze

ć

do wn

ę

trz mieszka

ń

, schody pi

ę

ły si

ę

w niebo nie prowadz

ą

c nigdzie, wiatr

otwierał i zamykał drzwi, przez które nigdzie si

ę

nie wchodziło ani z nik

ą

d nie

wychodziło.

Lecz było tu

ż

ycie. Cleve o tym wiedział.

Ż

yły tu nie tylko jaszczurki, szczury i

motyle - wszystkie białe - które latały i

ś

lizgały si

ę

przed Clevem, id

ą

cym po

opustoszałych ulicach;

ż

yli tu tak

ż

e ludzie. I chocia

ż

nikogo nie widział, a w ka

ż

dym

razie nie podczas pierwszej wizyty, czuł,

ż

e ka

ż

dy jego krok jest obserwowany.

Podczas drugich odwiedzin w mie

ś

cie jego sennemu ja oszcz

ę

dzono

w

ę

drówki po pustyni; Cleve od razu znalazł si

ę

w mie

ś

cie. Jego nogi, prowadzone

prost

ą

drog

ą

, szły swym własnym

ś

ladem z pierwszej wizyty. Tej nocy wiej

ą

cy tu

zawsze wiatr był silniejszy. W jego podmuchach powiewały koronkowe firanki w

jednym oknie, dzwoniło chi

ń

skie

ś

wiecidełko zawieszone w innym. Wiatr niósł te

ż

głosy: potworne, obco brzmi

ą

ce d

ź

wi

ę

ki, dobiegaj

ą

ce z jakiego

ś

odległego miejsca,

le

żą

cego daleko za miastem. Słysz

ą

c te j

ę

ki i szlochy, przypominaj

ą

ce odgłosy

wydawane przez oszalałe dzieci, Cleve czuł wdzi

ę

czno

ść

dla ulic i budynków tylko

za to,

ż

e je znał, bo nie ofiarowywały mu przecie

ż

ż

adnej pociechy. Nie miał naj-

background image

mniejszej ochoty, by gdzie

ś

wej

ść

, czy słyszał głosy, czy te

ż

ich nie słyszał; nie miał

ochoty odkry

ć

, co wyró

ż

niło te fragmenty budynków tak,

ż

e zostały przeniesione ze

swego normalnego otoczenia i stan

ę

ły w

ś

ród tej przewiewanej wiatrem pustki.

A jednak, gdy ju

ż

raz znalazł si

ę

tam we

ś

nie, jego umysł przenosił si

ę

tam

noc po nocy; zawsze szedł, zawsze miał pokrwawione stopy, zawsze widział tylko

szczury, jaszczurki i motyle; przy ka

ż

dym progu le

ż

ały nawiane kupki czarnego

piachu, czarny piach gromadził si

ę

w przedpokojach i pokojach, zawsze

niezmiennych. Z tego, co udało mu si

ę

dojrze

ć

przez rozsuni

ę

te firanki lub rozwa-

lone

ś

ciany wnioskował,

ż

e wn

ę

trza te jakby zamarły w jednej, najwa

ż

niejszej chwili:

na stole, zastawionym dla trzech osób, pozostał niedojedzony obiad (nie pokrojony

kurczak, ci

ą

gle paruj

ą

ce sosy), w łazience lał si

ę

prysznic i bezustannie hu

ś

tała

lampa, w pokoju, który wygl

ą

dał jak gabinet prawnika co

ś

, co mogło by

ć

małym

pieskiem lub mo

ż

e peruk

ą

, poniewierało si

ę

po pi

ę

knym dywanie, którego

skomplikowany wzór był ju

ż

na wpół wy

ż

arty przez piach.

Tylko raz Cleve widział w mie

ś

cie innego człowieka, a był nim Billy. Do

spotkania doszło w dziwnych okoliczno

ś

ciach. Pewnej nocy,

ś

ni

ą

c o ulicach miasta,

Cleve zacz

ą

ł si

ę

budzi

ć

. Billy nie spał, stał po

ś

rodku celi i przygl

ą

dał si

ę

przez okno

jakiemu

ś

ś

wiatłu. Nie było to

ś

wiatło ksi

ęż

yca, lecz o

ś

wietlało go jak ksi

ęż

yc. Twarz

Billy'ego obrócona była w stron

ę

okna, usta miał otwarte, a oczy zamkni

ę

te. Cleve

miał tylko tyle czasu, by zauwa

ż

y

ć

trans, w jakim najwyra

ź

niej znajdował si

ę

chłopak, nim zadziałały

ś

rodki i znów pogr

ąż

ył si

ę

we

ś

nie. Najwyra

ź

niej jednak

zabrał ze sob

ą

ten fragment rzeczywisto

ś

ci, zgarn

ą

ł chłopca w swój sen. Kiedy

znów dotarł do miasta, Billy Tait ju

ż

tam na niego czekał; stał na ulicy, twarz miał

uniesion

ą

ku ponuremu, zachmurzonemu niebu, usta otwarte i zamkni

ę

te oczy.

Ten obraz trwał tylko chwil

ę

. W nast

ę

pnej chłopiec był ju

ż

daleko, spod jego

butów unosiły si

ę

w gór

ę

czarne chmury piasku. Cleve zawołał go, lecz Billy nadal

uciekał, nie dbaj

ą

c o jego krzyki i - z t

ą

niewytłumaczaln

ą

wszechwiedz

ą

, któr

ą

przy-

nosz

ą

sny - Cleve wiedział, dok

ą

d zmierza. Tam, na granic

ę

miasta, gdzie

przerzedzały si

ę

domy i zaczynała pustynia. Mo

ż

e ma zamiar spotka

ć

przyjaciół,

których przywiał tu ten straszny wiatr. Nic nie mogło skłoni

ć

Cleve'a do po

ś

cigu, lecz

nie chciał traci

ć

kontaktu z jedynym człowiekiem, jakiego spotkał na razie na

pustych ulicach. Zawołał Billy'ego jeszcze raz, gło

ś

niej.

Tym razem poczuł czyj

ąś

r

ę

k

ę

na ramieniu i zadr

ż

ał ze strachu nim

zorientował si

ę

,

ż

e jest w swej celi i

ż

e kto

ś

go budzi.

- Wszystko w porz

ą

dku - powiedział Billy. - Co

ś

ci si

ę

ś

niło. Cleve próbował

otrz

ą

sn

ąć

si

ę

z obrazu miasta, lecz przez kilka strasznych sekund sen zmieszał si

ę

background image

z rzeczywisto

ś

ci

ą

i, patrz

ą

c na Billy'ego, Cleve widział, jak jego włosy rozwiewa

wiatr, który nie mógł, nie miał prawa, wia

ć

w zamkni

ę

tej celi.

- Co

ś

ci si

ę

ś

niło - powtórzył chłopak. - Obud

ź

si

ę

. Cleve siadł na pryczy,

dr

żą

c. Miasto znikało z jego pami

ę

ci -ju

ż

prawie całkiem znikło - lecz nim to si

ę

stało

poczuł niewzruszon

ą

pewno

ść

,

ż

e Billy wiedział, z jakiego snu go budzi,

ż

e byli

razem przez kilka bardzo krótkich chwil.

- Wiesz, prawda? - przemówił oskar

ż

aj

ą

ce do bladej twarzy przy jego boku.

Billy sprawiał wra

ż

enie zdumionego.

- O czym ty mówisz?

Cleve potrz

ą

sn

ą

ł głow

ą

. Im dalej odbiegał go sen, tym bardziej jego

podejrzenia wydawały mu si

ę

nieuzasadnione. A mimo to, gdy spojrzał na chud

ą

dło

ń

chłopca, ci

ą

gle obejmuj

ą

c

ą

jego rami

ę

, spodziewał si

ę

dostrzec pod jego

paznokciami piach miasta. Ale był tam tylko brud.

W

ą

tpił długo po tym, gdy rozs

ą

dek powinien ju

ż

wygna

ć

mu z głowy

wszystkie w

ą

tpliwo

ś

ci. Cleve zorientował si

ę

,

ż

e od tamtej nocy obserwuje Billy'ego

znacznie bli

ż

ej,

ż

e czeka, a

ż

nieostro

ż

ne słowo lub spojrzenie zdradzi mu natur

ę

gry, która najwyra

ź

niej si

ę

tu toczyła. Obserwacje te pozbawione były jednak sensu.

Po tamtej nocy Billy stał si

ę

ju

ż

całkiem niedost

ę

pny; stał si

ę

-jak Rosanna -

zamkni

ę

t

ą

ksi

ę

g

ą

, niczym nie zdradzaj

ą

c

ą

natury swego tajemnego

ś

wiata. Jedyn

ą

,

do

ść

okr

ęż

n

ą

aluzj

ą

do wydarze

ń

tej nocy, była siła, z jak

ą

przekonywał Cleve'a,

ż

e

powinien koniecznie bra

ć

ś

rodki nasenne.

- Musisz spa

ć

— powiedział kiedy

ś

, gdy wrócił ze szpitala z odnowionym

zapasem. - We

ź

je.

- Ty te

ż

musisz spa

ć

- Cleve postanowił sprawdzi

ć

, jak daleko mo

ż

e si

ę

posun

ąć

chłopiec. - Ju

ż

wcale tego nie potrzebuj

ę

.

- Ale

ż

potrzebujesz - nalegał Billy, wyci

ą

gaj

ą

c przed siebie fiolk

ę

. - Przecie

ż

wiesz, jak strasznie tu hałasuj

ą

.

- Niektórzy mówi

ą

,

ż

e one powoduj

ą

nałóg - o

ś

wiadczył Cleve, nie

przyjmuj

ą

c fiolki. - Obejd

ę

si

ę

.

- Nie - stwierdził Billy i Cleve wyczuł w tym naleganiu sił

ę

, która potwierdziła

jego najgorsze podejrzenia. Chłopak chciał, by Cleve brał narkotyki, zawsze tego

chciał. - Ja sypiam jak dziecko. We

ź

je prosz

ę

. Inaczej si

ę

zmarnuj

ą

.

Cleve wzruszył ramionami.

- Je

ś

li naprawd

ę

chcesz. - Teraz, kiedy jego podejrzenia si

ę

potwierdziły,

postanowił da

ć

si

ę

w ko

ń

cu przekona

ć

.

- Pewnie.

- To dzi

ę

kuj

ę

. — Wzi

ą

ł fiolk

ę

.

background image

Billy u

ś

miechn

ą

ł si

ę

. W pewnym sensie od tego u

ś

miechu zacz

ę

ło si

ę

najgorsze.

Tej nocy na przedstawienie Billy'ego Cleve odpowiedział l swoim, wkładaj

ą

c

sobie do ust

ś

rodki nasenne, jak to robił zwykle, ale nie łykaj

ą

c ich. Kiedy ju

ż

poło

ż

si

ę

na pryczy, twarz

ą

do

ś

ciany, wyj

ą

ł je i schował pod poduszk

ą

. Pó

ź

niej udał,

ż

e

zasn

ą

ł.

Wi

ę

zienne dni zaczynały si

ę

i ko

ń

czyły wcze

ś

nie; mi

ę

dzy ósm

ą

czterdzie

ś

ci

pi

ęć

a dziewi

ą

t

ą

wi

ę

kszo

ść

cel w pawilonie czwartym pogr

ąż

ona ju

ż

była w

ciemno

ś

ci; wi

ęź

niowie, zamkni

ę

ci a

ż

do

ś

witu, zdani byli na własn

ą

pomysłowo

ść

.

Ta noc była spokojniejsza ni

ż

wi

ę

kszo

ść

innych. Wi

ę

zie

ń

z oddalonej o jedn

ą

celi

został przeniesiony do pawilonu D; wzdłu

ż

korytarza panowała cisza. Cleve czuł,

ż

e

nawet bez pomocy pastylek mo

ż

e zapa

ść

w sen. Z dolnej pryczy nie dochodził go

nawet najmniejszy d

ź

wi

ę

k, co najwy

ż

ej ciche westchnienie. Nie sposób było

domy

ś

le

ć

si

ę

, czy Billy zasn

ą

ł, czy czuwa. Cleve nie odzywał si

ę

i nie poruszał, tylko

od czasu do czasu zerkał na fosforyzuj

ą

c

ą

tarcz

ę

zegarka. Minuty mijały w

ż

ółwim

tempie i zaczynał si

ę

coraz powa

ż

niej niepokoi

ć

,

ż

e wkrótce sen, który udawał,

zmieni si

ę

w sen prawdziwy. Wła

ś

nie si

ę

tym martwił,

kiedy rzeczywi

ś

cie zasn

ą

ł.

Obudził si

ę

po dłu

ż

szym czasie. Le

ż

ał chyba w tej samej pozycji - Miał przed

oczami

ś

cian

ę

; obdrapana farba uczyniła z niej map

ę

jakiego

ś

nieznanego

terytorium. Potrzebował kilku minut, by zorientowa

ć

si

ę

, gdzie jest. Z dolnej pryczy

nie dobiegał go najdrobniejszy d

ź

wi

ę

k. Staraj

ą

c si

ę

zamaskowa

ć

ten gest tak, by

wygl

ą

dał na ruch

ś

pi

ą

cego człowieka, Cleve podniósł r

ę

k

ę

do oczu i spojrzał na

bladozielone cyfry zegarka. Za pi

ęć

druga. Do

ś

witu jeszcze ładne par

ę

godzin.

Przez pełny kwadrans le

ż

ał w pozycji, w której si

ę

obudził, nasłuchuj

ą

c pilnie

ka

ż

dego rozlegaj

ą

cego si

ę

w celi d

ź

wi

ę

ku, próbuj

ą

c zlokalizowa

ć

Billy'ego. Nie

chciał na razie przewróci

ć

si

ę

na drugi bok i przyjrze

ć

si

ę

celi, ze strachu,

ż

e na jej

ś

rodku chłopiec b

ę

dzie stał tak, jak to si

ę

zdarzyło tej nocy, kiedy

ś

nił o mie

ś

cie.

Noc była cicha, ale przecie

ż

nie była to martwa cisza. Słyszał d

ź

wi

ę

k kroków;

kto

ś

spacerował po celi bezpo

ś

rednio nad jego cel

ą

;

w rurach szumiała woda, na Caledonian Road wyła syrena. Cleve nie mógł

tylko zlokalizowa

ć

Billy'ego. Jakby Billy nawet nie oddychał.

Min

ą

ł kolejny kwadrans i Cleve poczuł,

ż

e ogarnia go znana oci

ęż

ało

ść

; je

ś

li

jeszcze przez chwil

ę

b

ę

dzie le

ż

ał nieruchomo, z pewno

ś

ci

ą

za

ś

nie i kiedy si

ę

obudzi, b

ę

dzie ju

ż

ranek. Je

ś

li ma si

ę

czego

ś

dowiedzie

ć

, musi przewróci

ć

si

ę

na

background image

drugi bok i spojrze

ć

. Zdecydował,

ż

e rozs

ą

dnie b

ę

dzie unika

ć

gwałtownych ruchów i

obróci

ć

si

ę

tak naturalnie, jak to tylko mo

ż

liwe. I zrobił to, mrucz

ą

c, jak we

ś

nie i

staraj

ą

c si

ę

odegra

ć

jak najbardziej przekonywuj

ą

ce przedstawienie. Kiedy obrócił

si

ę

całkowicie, przykrył twarz dło

ń

mi, by nie mo

ż

na było dostrzec błysku jego oczu, i

spojrzał.

Cela wydawała si

ę

pogr

ąż

ona w mroku gł

ę

bszym ni

ż

tej nocy, kiedy

Billy stał patrz

ą

c w okno. A je

ś

li chodzi o chłopca, to nie było go wida

ć

. Cleve

szerzej otworzył oczy przykryte palcami i obejrzał cel

ę

dokładnie, jak to tylko było

mo

ż

liwe. Co

ś

tu si

ę

nie zgadzało, ale z pocz

ą

tku nie mógł doj

ść

, co. Le

ż

nieruchomo kilka minut, próbuj

ą

c przyzwyczai

ć

oczy do panuj

ą

cych ciemno

ś

ci.

Oczy nie chciały si

ę

jednak przyzwyczai

ć

. To, na co patrzył, pozostało niejasne, jak

obraz pokryty tak grub

ą

warstw

ą

brudu i werniksu,

ż

e jego tre

ść

pozostaje ukryta. A

jednak wiedział - wiedział -

ż

e cienie w rogach celi i po jej przeciwległej stronie nie

s

ą

puste. Bardzo chciał sko

ń

czy

ć

z oczekiwaniem, powoduj

ą

cym gwałtowny łomot

serca, bardzo chciał podnie

ść

głow

ę

z twardej poduszki i wywoła

ć

z cieniów

Billy'ego, lecz rozs

ą

dek doradził mu inaczej. Le

ż

ał wi

ę

c nieruchomo, pocił si

ę

i

czekał.

Dopiero teraz zacz

ą

ł si

ę

orientowa

ć

, co wła

ś

ciwie nie zgadza si

ę

w obrazie,

który ma przed oczami. Cienie le

ż

ały tam, gdzie nie powinny le

ż

e

ć

; kryły

ś

cian

ę

, na

któr

ą

powinno pada

ć

słabe

ś

wiatło z okna. W jaki

ś

sposób, pomi

ę

dzy oknem i

ś

cia-

n

ą

,

ś

wiatło zostało zatrzymane i nikło. Cleve zamkn

ą

ł oczy daj

ą

c mózgowi szans

ę

na przemy

ś

lenie i odrzucenie tej mo

ż

liwo

ś

ci. Kiedy je znów otworzył, setce zabiło

mu jak szalone. Zamiast zbledn

ąć

, cienie jeszcze si

ę

pogł

ę

biły.

Nigdy jeszcze nie bał si

ę

tak, jak teraz; chłód, jaki ogarn

ą

ł jego wn

ę

trzno

ś

ci

nigdy jeszcze nie był tak pot

ęż

ny. Cał

ą

sił

ę

woli musiał po

ś

wi

ę

ci

ć

na to, by

równomiernie oddycha

ć

i nie poruszy

ć

r

ę

kami Instynkt podpowiadał mu,

ż

e

powinien zwin

ąć

si

ę

i ukry

ć

twarz w dłoniach, jak dziecko. Dwie my

ś

li go przed tym

powstrzymały:

pierwsza,

ż

e najl

ż

ejszy ruch mo

ż

e zwróci

ć

na niego niepo

żą

dan

ą

uwag

ę

i

druga,

ż

e Billy jest tu gdzie

ś

, w celi, i by

ć

mo

ż

e

ż

ywa ciemno

ść

zagra

ż

a równie

ż

jemu.

I wtedy, z dolnej pryczy rozległ si

ę

głos chłopca. Billy mówił cicho,

prawdopodobnie po to, by nie obudzi

ć

współwi

ęź

nia. Mówił tak

ż

e niesamowicie

przyja

ź

nie. Nawet przez chwil

ę

Cleve nie miał złudze

ń

,

ż

e chłopiec przemawia we

ś

nie; nie mógł si

ę

ju

ż

dłu

ż

ej oszukiwa

ć

. Billy zwracał si

ę

do ciemno

ś

ci; co do tego

niesamowitego faktu nie było

ż

adnych w

ą

tpliwo

ś

ci.

background image

- ...boli... - mówił, jakby próbował kogo

ś

o co

ś

oskar

ż

y

ć

. - ...nie powiedziałe

ś

,

ż

e b

ę

dzie tak bole

ć

.

Czy to tylko wyobra

ź

nia, czy te

ż

naprawd

ę

upiór z cieni rozrósł si

ę

troch

ę

w

odpowiedzi, jak wypuszczona przez o

ś

miornic

ę

plama czarnej cieczy? Co za

potworny strach

Chłopiec znów co

ś

powiedział. Mówił tak cicho,

ż

e Cleve zaledwie go

rozumiał.

- ...to musi by

ć

szybko... - w wypowiadaj

ą

cym te słowa głosie słycha

ć

było

naleganie. - ...nie boj

ę

si

ę

. Nie boj

ę

.

I znów cie

ń

drgn

ą

ł. Tym razem, w samym jego

ś

rodku, Cleve dostrzegł jak

ąś

niewyra

ź

n

ą

posta

ć

. Poczuł ucisk w gardle, pod j

ę

zykiem zagnie

ź

dził mu si

ę

krzyk,

tak strasznie pragn

ą

cy wydosta

ć

si

ę

na wolno

ść

.

- ...czego tylko mo

ż

esz mnie nauczy

ć

... - mówił teraz Billy-...szybko...

Słowa rozlegały si

ę

i cichły, ale Cleve prawie ich nie słyszał. Cał

ą

uwag

ę

po

ś

wi

ę

cił zasłonie cienia i postaci - utkanej z ciemno

ś

ci - która poruszała si

ę

w

cieniu. To nie była

ż

adna iluzja. Był tam człowiek, a raczej toporna kopia człowieka,

stworzona z ulotnej substancji i przez cały czas usiłuj

ą

ca si

ę

rozpłyn

ąć

; mo

ż

na by

pomy

ś

le

ć

,

ż

e za ka

ż

dym razem przyj

ę

cie ludzkiej postaci kosztuje j

ą

wiele wysiłku.

Nie potrafił rozró

ż

ni

ć

rysów jej twarzy, ale widział wystarczaj

ą

co wiele, by wyczu

ć

deformacje ukazywane dumnie, jak cnoty. Twarz przypominała tac

ę

przegniłych

owoców, mi

ę

kkich, p

ę

kaj

ą

cych; tu wybrzuszała si

ę

jakby gniazdem much, tam

zapadała a

ż

do pró

ż

nego wn

ę

trza. Jakim cudem chłopak mógł spokojnie rozmawia

ć

z czym

ś

takim? A jednak, mimo całej obrzydliwo

ś

ci, stworzenie to miało w sobie

jak

ąś

gorzk

ą

godno

ść

, a w jego oczach i w bezz

ę

bnym O ust była w

ś

ciekło

ść

.

Billy wstał nagle. Ten gwałtowny ruch, nieoczekiwany po tylu cichych

słowach, omal nie wyrwał krzyku z gardła Cleve'a. Udało mu si

ę

jednak przełkn

ąć

ten krzyk i niemal zamkn

ą

ł oczy, patrz

ą

c przez rz

ę

sy na to, co si

ę

miało zdarzy

ć

.

Billy znów co

ś

mówi, tym razem tak cicho,

ż

e o podsłuchaniu nie mogło by

ć

nawet mowy. Ruszył w stron

ę

cieni, zasłaniaj

ą

c ciałem stoj

ą

c

ą

pod

ś

cian

ą

posta

ć

.

Cela była wystarczaj

ą

co szeroka, by zrobi

ć

w niej dwa, najwy

ż

ej trzy kroki, lecz

dzi

ę

ki jakiemu

ś

naci

ą

gni

ę

ciu praw fizyki wydawało si

ę

,

ż

e chłopiec odszedł na pi

ęć

albo mo

ż

e i sze

ść

kroków od pryczy. Oczy Cleve'a rozszerzyły si

ę

. Wiedział,

ż

e nikt

nie b

ę

dzie go teraz obserwował. Cie

ń

i jego wyznawca zajmowali si

ę

wył

ą

cznie

sob

ą

i na tym skupiona była cała ich uwaga.

Posta

ć

Billy'ego była mniejsza ni

ż

wydawałoby si

ę

mo

ż

liwe, bior

ą

c pod

uwag

ę

rozmiary celi; sprawiało to wra

ż

enie, jakby przekroczył jej granice i znalazł

si

ę

w jakim

ś

innym wymiarze. I dopiero teraz, szeroko otworzywszy oczy, Cleve

background image

zrozumiał co widzi. Mrok, z którego powstał go

ść

chłopca; składał si

ę

z cienia chmur

i piasku;

za jego plecami, zaledwie widoczne w przekl

ę

tej ciemno

ś

ci lecz łatwe do

rozpoznania dla kogo

ś

, kto ju

ż

tam był, stało miasto z jego snów.

Billy podszedł do swego mistrza. Stworzenie górowało nad nim, cienkie i

w

ą

tłe, lecz a

ż

promieniuj

ą

ce moc

ą

. Cleve nie wiedział, dlaczego i po co Billy mu si

ę

oddał, ale teraz, kiedy ju

ż

si

ę

to stało, zacz

ą

ł si

ę

martwi

ć

o bezpiecze

ń

stwo

chłopaka. Obawa o własne bezpiecze

ń

stwo przykuła go jednak do pryczy. Wlej

wła

ś

nie chwili zorientował si

ę

,

ż

e nigdy nie kochał nikogo -' ani kobiety, ani

m

ęż

czyzny - na tyle, by pój

ść

za nim w cie

ń

tego cienia. Ta my

ś

l sprawiła,

ż

e poczuł

si

ę

straszliwie samotny; w tym samym momencie zdał sobie bowiem spraw

ę

i z

tego,

ż

e nikt, cho

ć

by wiedział, jak on udaje si

ę

w t

ę

krain

ę

przekl

ę

tych, nie zrobiłby

ani kroku, by go z niej wydosta

ć

. Obaj, i on, i chłopiec, byli straconymi duszami.

Pan Billy'ego podniósł teraz sw

ą

niekształtn

ą

głow

ę

i nieustanny wiatr,

przewiewaj

ą

cy te smutne ulice, o

ż

ywił jego grzyw

ę

. Wiatr przyniósł tak

ż

e d

ź

wi

ę

k

tych samych głosów, które Cleve słyszał wcze

ś

niej: krzyki szalonych dzieci, co

ś

pomi

ę

dzy szlochem a wyciem. Jakby o

ś

mielona przez te glosy, posta

ć

z cieni

wyci

ą

gn

ę

ła r

ę

ce i obj

ę

ła, otaczaj

ą

c go chmur

ą

mroku. Chłopiec nie bronił si

ę

przed

jej u

ś

ciskiem, raczej wydawało si

ę

,

ż

e go odwzajemnia. Cleve nie potrafił ju

ż

wytrzyma

ć

widoku tej straszliwej czuło

ś

ci, zamkn

ą

ł oczy, a kiedy je otworzył - po

kilku sekundach? kilku minutach? -spotkanie było najwyra

ź

niej zako

ń

czone. Stwór z

cienia rozpadał si

ę

, odrzucaj

ą

c niepewn

ą

iluzj

ę

spójno

ś

ci. Jego fragmenty jak

ś

mieci uniósł wiatr. Rozpadni

ę

cie si

ę

stwora było najwyra

ź

niej sygnałem do

zako

ń

czenia całej sceny; pył i odległo

ść

ju

ż

po

ż

erały domy i ulice. Nim ostatni z

fragmentów postaci zabrał wiatr, miasto znikło Clevowi z oczu; sprawiło mu to

wielk

ą

przyjemno

ść

. Rzeczywisto

ść

, nawet ponura, lepsza była od obrazu tej pustki.

Cegła po cegle, malowana

ś

ciana znów zyskała na solidno

ś

ci i Billy, wyzwolony z

ramion swego mistrza, znów znalazł si

ę

wewn

ą

trz zwykłej, normalnej celi, wpatrzony

w widoczne za oknem

ś

wiatło.

Tej nocy Cleve ju

ż

nie zasn

ą

ł. Prawd

ę

mówi

ą

c, le

żą

c na QQ, twardym

materacu, wpatrzony w stalaktyty zwisaj

ą

cej z sufitu farby, my

ś

lał, czy kiedykolwiek

zdoła jeszcze pogr

ąż

y

ć

si

ę

w bezpiecznym

ś

nie.

Dzie

ń

objawił si

ę

jak aktor na scenie; oferował

ś

wiatu

ś

wiatło, tak

nonszalancko jak handlarz tandet

ę

, zawsze skłonny oszałamia

ć

klienta i odwraca

ć

jego uwag

ę

. Lecz pod t

ą

błyszcz

ą

c

ą

powierzchni

ą

rzeczy było drugie dno, którego

background image

nawet sło

ń

ce - tak lubi

ą

ce miło

ść

tłumów — nie potrafiło ukry

ć

. Wi

ę

kszo

ść

ludzi,

o

ś

lepiona blaskiem nigdy go nie zauwa

ż

ała. Lecz Cleve poznał ju

ż

ciemno

ść

, w

snach spacerował nawet w

ś

ród niej, i chocia

ż

opłakiwał utrat

ę

niewinno

ś

ci wiedział,

ż

e nie uda mu si

ę

nigdy wróci

ć

w

ś

wiatło i jego gabinet luster.

Jak tylko mógł próbował ukry

ć

t

ę

zmian

ę

przed Billyrn; wcale , nie marzył, by

chłopiec domy

ś

lił si

ę

,

ż

e został podsłuchany. Ale tej zmiany ukry

ć

si

ę

nie dało.

Nast

ę

pnego dnia Cleve jak umiał udawał normalne zachowanie, ale nie potrafił

ukry

ć

zdenerwowania. Wypływało z niego poza jak

ą

kolwiek

ś

wiadom

ą

kontrol

ą

, jak

pot przez pory skóry. Billy wiedział - co do tego nie było najmniejszej w

ą

tpliwo

ś

ci.

Billy wiedział. I nie miał najmniejszego zamiaru ukrywa

ć

swych podejrze

ń

. Kiedy, po

pracy, powrócili do celi, natychmiast przyst

ą

pił do rzeczy.

- Co si

ę

dzi

ś

z tob

ą

działo!?

Cleve zaj

ą

ł si

ę

prze

ś

ciełaniem pryczy. Bał si

ę

nawet spojrze

ć

na Billy'ego.

- Nic - odpowiedział. - Po prostu nie czuj

ę

si

ę

najlepiej. To wszystko.

-

Ź

le spałe

ś

? - pytał dalej chłopak. Cleve czuł, jak jego oczy przewiercaj

ą

mu

kark.

- Nie. - Mówił powoli, zaprzeczenie nie powinno by

ć

zbyt gwałtowne. -

Wzi

ą

łem twoje pastylki. Jak zawsze.

- To dobrze.

Rozmowa si

ę

sko

ń

czyła i Cleve mógł w ciszy doko

ń

czy

ć

prze

ś

ciełanie

pryczy. Nie mógł jednak przeci

ą

ga

ć

tej pracy w niesko

ń

czono

ść

. Wreszcie sko

ń

czył

i odwróciwszy si

ę

, zobaczył,

ż

e Billy siedzi przy małym stoliku, trzymaj

ą

c w r

ę

ku

jedn

ą

z jego ksi

ąż

ek. Przewracał niedbale strony, po uprzednich podejrzeniach nie

pozostało nawet

ś

ladu. Cleve był jednak wystarczaj

ą

co m

ą

dry, by nie ufa

ć

pozorom.

- Dlaczego to czytasz? - zapytał Billy.

- Zabijam czas - stwierdził Cleve i zniszczył cały efekt swych wysiłków wła

żą

c

na prycz

ę

i układaj

ą

c si

ę

na niej na wznak.

- Nie. Nie pytam, dlaczego czytasz ksi

ąż

ki. Pytam o to, dlaczego czytasz

takie ksi

ąż

ki? One wszystkie s

ą

o grzechu..

Cleve ledwie usłyszał pytanie. Kiedy si

ę

poło

ż

ył, a

ż

zbyt

ż

ywo stan

ę

ła mu

przed oczami scena z poprzedniej nocy. U

ś

wiadomił sobie,

ż

e wła

ś

nie w tej chwili

ciemno

ść

jest o krok bli

ż

ej

ś

wiata. Poczuł, jak

ż

ą

dek próbuje wydosta

ć

si

ę

na

wolno

ść

przez gardło.

- Słyszałe

ś

?

Cleve przytakn

ą

ł cicho.

background image

- No wi

ę

c, dlaczego takie ksi

ąż

ki? O pot

ę

pieniu i w ogóle?

- Nikt inny nie wypo

ż

ycza ich z biblioteki. - Cleve miał kłopoty z wyra

ż

eniem

pewnych swych my

ś

li. Inne, których nie wolno mu było wyrazi

ć

, przysłaniały

wszystko.

- Ty w to nie wierzysz?

- Nie - odpowiedział Cleve. - Nie wierz

ę

w ani jedno słowo. Chłopak umilkł na

chwil

ę

. Cleve nie przygl

ą

dał mu si

ę

, ale słyszał jak odwraca kartki. Pó

ź

niej padło

kolejne pytanie, tym razem wypowiedziane cicho, jak na spowiedzi. - Czy ty si

ę

kiedy

ś

bałe

ś

?

To wytr

ą

ciło Cleve'a z jego transu. Rozmowa zeszła wreszcie z ksi

ąż

ek na

znacznie stosowniejszy temat. Po co Billy miałby pyta

ć

o strach, gdyby sam nie był

przestraszony?

- A czego miałbym si

ę

ba

ć

? - zapytał z kolei Cleve. K

ą

tem oka dostrzegł,

ż

e

chłopiec zadr

ż

ał, nim udzielił mu odpowiedzi.

- Czego

ś

, co si

ę

mo

ż

e zdarzy

ć

-jego głos był głuchy, bez wyrazu. - Czego

ś

,

na co nie masz

ż

adnego wpływu.

- Oczywi

ś

cie. - Cleve nie miał najmniejszego poj

ę

cia, dok

ą

d mo

ż

e prowadzi

ć

ta rozmowa. - Tak, jasne. Czasami si

ę

boj

ę

.

- I co wtedy robisz?

- A co mo

ż

na zrobi

ć

? - Głos Cleve'a był równie cichy jak głos Billy'ego. -

Przestałem si

ę

modli

ć

w dniu

ś

mierci ojca.

Usłyszał cichy trzask: to Billy zamkn

ą

ł ksi

ąż

k

ę

. Odwrócił głow

ę

na tyle, by

móc zerkn

ąć

na chłopca, który nie potrafił całkiem ukry

ć

podniecenia. On si

ę

naprawd

ę

boi, pomy

ś

lał Cleve, i nie bardziej ode mnie pragnie nadej

ś

cia nocy. My

ś

l

o tym,

ż

e boj

ą

si

ę

obydwaj, jako

ś

dodała mu odwagi. By

ć

mo

ż

e chłopiec nie nale

ż

jeszcze w cało

ś

ci do krainy mroku, mo

ż

e uda mu si

ę

go nawet przekona

ć

, by zszedł

z drogi prowadz

ą

cej w dół, w koszmar.

Usiadł na pryczy. Jego głow

ę

dzieliło od sufitu zaledwie kilka centymetrów.

Billy otrz

ą

sn

ą

ł si

ę

z zamy

ś

lenia i spojrzał na niego. Twarz miał biał

ą

, dr

ż

ał w niej

ka

ż

dy mi

ę

sie

ń

. Cleve wiedział,

ż

e teraz jest wła

ś

ciwy czas na porozmawianie z

chłopcem, teraz, nim zgasn

ą

ś

wiatła na korytarzu i cele pogr

ążą

si

ę

w mroku.

Wtedy za pó

ź

no ju

ż

b

ę

dzie na wyja

ś

nienia. Miasto ogarnie chłopca i

ż

adne pro

ś

by

do niego nie dotr

ą

.

- Mam sny - powiedział Cleve. Billy nie zareagował. Po prostu patrzył przed

siebie, t

ę

po. -

Ś

ni mi si

ę

miasto.

Chłopak ani drgn

ą

ł. Najwyra

ź

niej nie miał zamiaru dobrowolnie oferowa

ć

ż

adnych wyja

ś

nie

ń

. Trzeba go było do tego zmusi

ć

.

background image

- Wiesz, o czym mówi

ę

? Billy potrz

ą

sn

ą

ł głow

ą

.

- Nie — stwierdził pogodnie. - Mnie nic si

ę

nigdy nie

ś

ni.

- Wszystkim co

ś

si

ę

ś

ni.

- Wi

ę

c ja po prostu nie pami

ę

tam snów.

- A ja pami

ę

tam - stwierdził Cleve. Teraz, kiedy ju

ż

poruszył t

ę

spraw

ę

, nie

miał zamiaru pozwoli

ć

, by Billy wykr

ę

cił si

ę

sianem. -Ty tam jeste

ś

. W tym mie

ś

cie.

Teraz chłopiec drgn

ą

ł. Zaledwie widocznie, ale wystarczaj

ą

co, by Cleve

nabrał pewno

ś

ci,

ż

e nie marnuje czasu.

- Co to za miasto, Billy?

- A sk

ą

d niby mam wiedzie

ć

? - odparł Tak, spróbował si

ę

roze

ś

mia

ć

i

zrezygnował z wysiłków. - Ja tam nic nie wiem. To twój sen.

Nim zdołał odpowiedzie

ć

, usłyszał głos jednego ze stra

ż

ników, id

ą

cego

korytarzem i informuj

ą

cego wi

ęź

niów,

ż

e powinni układa

ć

si

ę

do snu. Ju

ż

niedługo

zga

ś

nie

ś

wiatło i mała cela zostanie zamkni

ę

ta na dziesi

ęć

godzin. A w celi b

ę

dzie

on, Billy i upiory.

- Zeszłej nocy... - powiedział Cleve, boj

ą

c si

ę

wyzna

ć

bez przygotowania to,

co widział i słyszał, ale jeszcze bardziej boj

ą

c si

ę

sp

ę

dzi

ć

kolejn

ą

noc na granicy

miasta, sam w ciemno

ś

ci. - Zeszłej nocy widziałem... - znów przerwał. Dlaczego

zawiodły go słowa? -Widziałem...

- Co widziałe

ś

? - zapytał chłopiec. Twarz miał nieruchom

ą

, a je

ś

li poprzednio

był w jego głosie ton strachu, to teraz nie pozostał po nim nawet

ś

lad. By

ć

mo

ż

e on

te

ż

usłyszał głos stra

ż

nika i zorientował si

ę

,

ż

e nic ju

ż

nie mo

ż

na zrobi

ć

,

ż

e nie ma

sposobu na powstrzymanie nadej

ś

cia nocy.

- Co widziałe

ś

? Cleve westchn

ą

ł.

- Matk

ę

- powiedział.

Ulga, któr

ą

odczuł Billy, objawiła si

ę

tylko w najdrobniejszym z u

ś

miechów,

który wykrzywił mu wargi.

- Tak, widziałem matk

ę

. Jak

ż

yw

ą

.

- I to ci

ę

zdenerwowało, prawda?

- Tak to bywa ze snami. Stra

ż

nik doszedł do celi B.3.20.

- Gaszenie

ś

wiateł za dwie minuty - powiedział i poszedł dalej.

- Powiniene

ś

bra

ć

wi

ę

cej tych pigułek - doradził Cleve' owi Billy, odkładaj

ą

c

ksi

ąż

k

ę

i ruszaj

ą

c w stron

ę

pryczy. - B

ę

dziesz jak ja.

Ż

adnych snów.

Przegrał. Cleve, mistrz blefu, przegrał z blefuj

ą

cym szczeniakiem i teraz

musiał ponie

ść

konsekwencje kl

ę

ski. Le

ż

ał, patrz

ą

c w sufit, licz

ą

c sekundy do

zgaszenia

ś

wiatła, a na dolnej pryczy jego towarzysz rozbierał si

ę

i w

ś

lizgiwał pod

prze

ś

cieradło.

background image

Cleve ci

ą

gle miał czas, by wyskoczy

ć

z pryczy i zawoła

ć

stra

ż

nika; miał czas,

by wali

ć

głow

ą

w kraty póki kto

ś

nie przyjdzie. Lecz co niby miałby powiedzie

ć

na

poparcie swej historyjki?

Ż

e miał zły sen? - a kto ich nie ma? -

ż

e boi si

ę

ciemno

ś

ci?

- a kto si

ę

jej nie boi? Roze

ś

mieliby mu si

ę

w twarz i kazaliby mu pój

ść

do łó

ż

ka,

zostawiaj

ą

c go bez

ż

adnej ochrony; a chłopiec i jego pan ju

ż

czekaliby na niego

przy

ś

cianie. Taka taktyka nie gwarantowała bezpiecze

ń

stwa.

Nie gwarantowała go tak

ż

e modlitwa. Powiedział Billy'emu prawd

ę

, dał

sobie spokój z Bogiem, kiedy jego modlitwy o

ż

ycie ojca nie zostały wysłuchane. Z

takiego lenistwa bogów bierze si

ę

ateizm; nie umiał wznieci

ć

w sobie

ś

wiatełka

wiary niezale

ż

nie od tego, jak silny był strach.

My

ś

l o ojcu w nieunikniony sposób doprowadziła do my

ś

li o dzieci

ń

stwie; nie

sposób znale

źć

tematu, który łatwiej odwróciłby umysł od ka

ż

dego l

ę

ku... z

wyj

ą

tkiem tego. Kiedy

ś

wiatła w ko

ń

cu zgasły, przera

ż

ony mózg Cleve'a poszukał

oczywi

ś

cie ucieczki we wspomnieniach. Serce zwolniło, palce przestały mu si

ę

trz

ąść

i w ko

ń

cu Cleve zapadł w sen.

To, co mogło odwróci

ć

uwag

ę

jego

ś

wiadomo

ś

ci, nie działało jednak na

pod

ś

wiadomo

ść

. Kiedy ju

ż

zasn

ą

ł, słodkie wspomnienia znikły, dzieci

ń

stwo odeszło

w przeszło

ść

i Cleve znów maszerował przez sen na pokrwawionych stopach.

Tym razem znalazł si

ę

na granicy miasta. Tej nocy nie przeszedł doskonale

sobie znanej drogi koło angielskiego pałacu i przyległych do niego domów, lecz

maszerował na granicy miasta, gdzie wiatr był silniejszy a głosy brzmiały wyra

ź

niej.

Chocia

ż

w ka

ż

dej chwili spodziewał si

ę

spotka

ć

Billy'ego i jego mrocznego

towarzysza, nie widział nikogo. W drodze towarzyszyły mu tylko motyle,

ś

wiec

ą

ce

jak tarcza jego zegarka. Obsiadały mu włosy i ramiona g

ę

sto jak konfetti, a pó

ź

niej

odlatywały.

Doszedł do samej granicy i zatrzymał si

ę

, obserwuj

ą

c pustyni

ę

. Chmury,

g

ę

ste i ciemne jak zawsze, poruszały si

ę

na niebie majestatycznie, jak wcielenie

bóstwa. Pomy

ś

lał,

ż

e dzi

ś

głosy wydaj

ą

si

ę

bli

ż

sze, a ich brzmienie nie jest ju

ż

tak

przygn

ę

biaj

ą

ce. Nie miał tylko pewno

ś

ci, czy zmieniły si

ę

one, czy jego stosunek do

nich.

A kiedy tak stał, obserwuj

ą

c wydmy i niebo, oczarowany tym, jak dalece

pozbawione s

ą

one jakiegokolwiek wyrazu, usłyszał d

ź

wi

ę

k i obrócił si

ę

. Zobaczył

m

ęż

czyzn

ę

, wychodz

ą

cego z miasta i id

ą

cego w jego kierunku, ubranego z

pewno

ś

ci

ą

w swój najlepszy, niedzielny garnitur. M

ęż

czyzna niósł nó

ż

, a na ostrzu

jego no

ż

a była krew, krew była tak

ż

e na jego r

ę

kach i z przodu, na koszuli. Nawet

we

ś

nie, uodporniony na wszystkie potworno

ś

ci, Cleve poczuł strach i cofn

ą

ł si

ę

o

background image

krok, gotów powiedzie

ć

co

ś

na sw

ą

obron

ę

. Wydawało si

ę

jednak,

ż

e u

ś

miechni

ę

ty

m

ęż

czyzna wcale go nie zauwa

ż

ył, po prostu omin

ą

ł go i szedł dalej, w gł

ą

b pustyni,

odrzucaj

ą

c po drodze nó

ż

, jakby przekroczył jak

ąś

niewidzialn

ą

granic

ę

. Dopiero

teraz Cleve zorientował si

ę

,

ż

e inni przed nim robili ju

ż

to samo i

ż

e na granicy

miasta le

żą

narz

ę

dzia mordu: no

ż

e, sznury, (była tam nawet ludzka r

ę

ka, odci

ę

ta w

nadgarstku); wi

ę

kszo

ść

niemal całkiem zasypana przez piach.

Wiatr znów przyniósł głosy: fragmenty bezsensownych piosenek, wybuchy

histerycznego

ś

miechu. Cleve oderwał wzrok od piasku. Wygnany z miasta

m

ęż

czyzna oddalił si

ę

na jakie

ś

sto metrów i stał teraz na szczycie jednej z wydm,

najwyra

ź

niej na co

ś

czekaj

ą

c. Głosy rozlegały si

ę

coraz dono

ś

niej. Cleve poczuł

nagły niepokój. Ilekro

ć

był w mie

ś

cie i słyszał ten straszny wrzask, przed jego ocza-

mi pojawiał si

ę

obraz istot, zdolnych wydawa

ć

takie d

ź

wi

ę

ki i był to obraz tak

potworny,

ż

e a

ż

mroził krew. Czy zdoła teraz sta

ć

nieruchomo czekaj

ą

c, a

ż

pojawi

ą

si

ę

upiory? Ciekawo

ść

zwyci

ęż

yła rozs

ą

dek. Wpatrzył si

ę

w kraw

ę

d

ź

zbocza, zza

którego miały pojawi

ć

si

ę

potwory. Serce mu waliło, ale nie mógł odwróci

ć

wzroku.

M

ęż

czyzna w niedzielnym garniturze zdj

ą

ł marynark

ę

. Odrzucił j

ą

i zacz

ą

ł

rozwi

ą

zywa

ć

krawat.

Cleve miał wra

ż

enie,

ż

e wła

ś

nie dostrzegł co

ś

w

ś

ród wydm; wrzaski zmieniły

si

ę

w oszalałe z rado

ś

ci wycie. Patrzył, zmagaj

ą

c si

ę

z nerwami, które próbowały go

zdradzi

ć

, zdecydowany pozna

ć

strach we wszystkich jego wcieleniach.

I nagle, ponad t

ę

w

ś

ciekł

ą

muzyk

ę

, wzbił si

ę

czyj

ś

krzyk; krzyk m

ęż

czyzny,

piskliwy, pełen szalonego przera

ż

enia. Nie urodził si

ę

tu, w mie

ś

cie snu, lecz w tej

innej fikcji, w której grał jak

ąś

rol

ę

i której nazwy nie potrafił sobie przypomnie

ć

.

Cleve zwrócił cał

ą

sw

ą

uwag

ę

na wydmy, zdecydowany obejrze

ć

do ko

ń

ca, co za

straszliwy akt zjednoczenia ma wła

ś

nie miejsce. Wrzask z tego nienazwanego

„gdzie

ś

" wzniósł si

ę

jednak do niesamowitego, w

ś

ciekłego krzyku, a potem zaraz

ucichł. Jego miejsce zaj

ą

ł d

ź

wi

ę

k dzwonków; alarm dzwonił znacznie bardziej

przera

ź

liwie ni

ż

kiedykolwiek. Cleve poczuł, jak sen zaczyna odpływa

ć

.

- Nie... - wychrypiał - ...chc

ę

zobaczy

ć

...

Wydmy zacz

ę

ły si

ę

porusza

ć

- i poruszyła si

ę

tak

ż

e jego

ś

wiadomo

ść

, z

miasta wróciła do celi. Protesty nie zdały si

ę

na nic. Miasto i pustynia zblakły i znikły.

Cleve otworzył oczy. W celi nadal było ciemno, dzwonek alarmu dzwonił coraz

gło

ś

niej. Z cel poni

ż

ej i powy

ż

ej jego celi niosły si

ę

krzyki, krzyczeli tak

ż

e stra

ż

nicy,

niepewni co si

ę

stało, domagaj

ą

cy si

ę

wyja

ś

nie

ń

.

Przez chwil

ę

Cleve le

ż

ał na pryczy nieruchomo, marz

ą

c by -nawet teraz -

móc powróci

ć

w krain

ę

snu. Lecz to okazało si

ę

niemo

ż

liwe, dzwonki dzwoniły zbyt

przera

ź

liwie, rodz

ą

ca si

ę

w celach histeria zataczała coraz szersze kr

ę

gi. Przyznał

background image

si

ę

do kl

ę

ski i usiadł, całkowicie rozbudzony.

- Co si

ę

dzieje? - zapytał Billy'ego.

Lecz chłopca nie było na zwykłym miejscu przy

ś

cianie. Zasn

ą

ł -

przynajmniej raz i mimo tego całego hałasu.

- Billy?

Cleve wychylił si

ę

, spojrzał w dół. Dolna prycza była pusta. Prze

ś

cieradła i

koc le

ż

ały na niej, rozrzucone.

Zeskoczył z pryczy. Jeden rzut oka wystarczył, by obejrze

ć

cał

ą

cel

ę

; nie

było gdzie si

ę

ukry

ć

. Lecz Tait znikł. Czy przeniesiono go, gdy spał? Nie było to tak

całkiem niemo

ż

liwe; to przed tym przestrzegał Devlin - kłopotliwego wi

ęź

nia

przenoszono bez

ż

adnych wyja

ś

nie

ń

. Nie słyszał, by kiedykolwiek dokonywano tego

w nocy, ale wszystko musi si

ę

kiedy

ś

zdarzy

ć

po raz pierwszy.

Cleve podszedł do drzwi, staraj

ą

c si

ę

zrozumie

ć

co

ś

z wrzasków, ale nie

potrafił zrozumie

ć

niczego. Najprawdopodobniejszym wyja

ś

nieniem była bójka

mi

ę

dzy dwoma wi

ęź

niami,

Kiedy tak stał przy drzwiach z nadziej

ą

,

ż

e pojawi si

ę

przed nimi stra

ż

nik,

poczuł nagł

ą

zmian

ę

w powietrzu. Tak delikatna,

ż

e najpierw wcale jej nie zauwa

ż

ył.

Dopiero kiedy podniósł r

ę

k

ę

, chc

ą

c przetrze

ć

zaspane oczy, zorientował si

ę

,

ż

e

ramiona ma g

ę

sto pokryte g

ę

si

ą

skórk

ą

.

Za plecami usłyszał oddech, lub raczej d

ź

wi

ę

k b

ę

d

ą

cy straszliw

ą

parodi

ą

oddechu.

Chciał powiedzie

ć

„Billy", ale nie mógł wydoby

ć

z siebie ani słowa. G

ę

sia

skórka dotarła a

ż

na kark; dostał dreszczy. Mimo wszystko cela wcale nie była

pusta; na tej male

ń

kiej przestrzeni znalazł si

ę

obok niego tak

ż

e kto

ś

inny.

Zebrał cał

ą

sw

ą

odwag

ę

, cał

ą

sił

ę

woli, i odwrócił si

ę

. W celi panował

ę

bszy mrok ni

ż

wtedy, gdy si

ę

obudził, a powietrze było g

ę

ste jak welon. Ani

ś

ladu

Billy'ego. Ani

ś

ladu nikogo.

A pó

ź

niej znów rozległ si

ę

d

ź

wi

ę

k i przyci

ą

gn

ą

ł Cleve'a uwag

ę

do dolnej

pryczy. Przestrze

ń

wokół niej była czarniejsza od nocy -jak cie

ń

przy

ś

cianie - zbyt

czarna i zbyt ulotna, by mogła by

ć

dziełem natury. Dobiegał z niej chrypliwy oddech,

brzmi

ą

cy jak ostatnie tchnienie astmatyka. Cleve zorientował si

ę

,

ż

e mrok w celi brał

swój pocz

ą

tek wła

ś

nie st

ą

d, z w

ą

skiej przestrzeni nad prycz

ą

Billy'ego; cie

ń

wylewał

si

ę

na podłog

ę

i jak mgła unosił w górze.

Cleve wyczerpał ju

ż

wszystkie zapasy strachu. W ci

ą

gu kilku poprzednich

dni zu

ż

ył je w snach i snach na jawie; pocił si

ę

, zamarzał,

ż

ył na granicy tego, co

mo

ż

e znie

ść

normalny człowiek, i prze

ż

ył. Teraz, cho

ć

ciało pokryte miał ci

ą

gle

background image

g

ę

si

ą

skórk

ą

, nie czuł paniki. Był spokojniejszy ni

ż

kiedykolwiek; najnowsze

wydarzenia mogły si

ę

zdarzy

ć

w innym

ś

wiecie. Nie b

ę

dzie si

ę

kulił pod drzwiami.

Nie zasłoni oczu i nie b

ę

dzie si

ę

modlił o nadej

ś

cie poranka, bowiem gdyby to zrobił,

którego

ś

dnia po obudzeniu odkryłby,

ż

e jest martwy i nigdy nie poznałby

ź

ródła

swego cierpienia.

Wzi

ą

ł gł

ę

boki oddech i podszedł do pryczy. Prycza zacz

ę

ła dr

ż

e

ć

. Kto

ś

,

le

żą

cy na niej i ukryty przed jego wzrokiem, poruszał si

ę

tam gwałtownie.

- Billy - powiedział Cleve.

Cie

ń

poruszył si

ę

. Otoczył jego stopy, podniósł si

ę

ku jego twarzy; pachniał

deszczem i kamieniem, strachem i chłodem.

Stał nie dalej ni

ż

o metr od pryczy i ci

ą

gle nie mógł niczego dostrzec; cie

ń

był zbyt czarny. Pozbawiony widoku, Cleve si

ę

gn

ą

ł ku pryczy. Przed tym

natr

ę

ctwem cie

ń

rozst

ą

pił si

ę

jak dym ujawniaj

ą

c posta

ć

, która rzucała si

ę

po

materacu.

Oczywi

ś

cie, le

ż

ał tam Billy, a jednak nie całkiem Billy. Mo

ż

e był to Billy z

przeszło

ś

ci, lub mo

ż

e taki, jakim dopiero miał si

ę

sta

ć

. Je

ś

li prawd

ą

było to ostatnie,

Cleve nie miał ochoty

ż

y

ć

w przyszło

ś

ci, która potrafiła rodzi

ć

takie potworno

ś

ci.

Tam, na dolnej pryczy, le

ż

ało co

ś

ciemnego i straszliwie zniekształconego;

co

ś

, co przybierało posta

ć

na jego oczach, co powstawało z cieni. W

płon

ą

cych

ś

lepiach stwora, w rz

ę

dzie cienkich, ostrych z

ę

bów było co

ś

ze

w

ś

ciekłego lisa; w pozycji, w której le

ż

ał, zwini

ę

ty i skurczony, przypominał

przewróconego na grzbiet

ż

uka, grzbiet był bardziej skorup

ą

ni

ż

ciałem i mógł si

ę

wywodzi

ć

tylko z mroków koszmaru. Trwał proces przemiany. Cleve obserwował

wła

ś

nie rozpad obecnej postaci stwora. Z

ę

by wydłu

ż

ały si

ę

, a rosn

ą

c traciły na

realno

ś

ci; ich materia rozpływała si

ę

i nikła jak mgła; pokrzywione członki,

wierzgaj

ą

ce w powietrzu, zmieniały si

ę

w galaret

ę

. A spod mkn

ą

cego kształtu bestii

wyłaniał si

ę

duch Billy'ego Taita z otwartymi, bełkocz

ą

cymi w strasznym bólu

ustami; Billy musiał walczy

ć

, by zaistnie

ć

. Cleve pragn

ą

ł si

ę

gn

ąć

r

ę

k

ą

w ten wir i

pomóc mu lecz wyczuł,

ż

e proces ma własny rytm i jakakolwiek interwencja mogłaby

mie

ć

fatalne skutki. Wi

ę

c tylko stał i patrzył, jak chude, blade członki Billy'ego i jego

podnosz

ą

cy si

ę

ci

ęż

ko i równie ci

ęż

ko opadaj

ą

cy

ż

ą

dek z wysiłkiem wyłaniaj

ą

si

ę

spod tego potwornego kształtu. Jako ostatnie znikły płon

ą

ce oczy, wypadły z

oczodołów miliardem l

ś

ni

ą

cych kawałków i odleciały wraz z czarn

ą

mgł

ą

. I w ko

ń

cu

Cleve mógł dostrzec twarz Billy'ego, a na niej ci

ą

gle jeszcze widoczne

ś

lady

poprzedniego „ja". A kiedy znikły i one, i znikł cie

ń

, na pryczy le

ż

ał po prostu Billy,

nagi, dysz

ą

cy z wysiłku i z udr

ę

ki.

background image

Spojrzał na Cleve'a. Jego twarz nie miała

ż

adnego wyrazu.

Cleve przypomniał sobie, jak Billy skar

ż

ył si

ę

stworzeniu z miasta: „... to

boli..." - przecie

ż

tak mówił, prawda? - „... nie mówiłe

ś

mi, jak bardzo to b

ę

dzie

bole

ć

...". T

ę

prawd

ę

trudno byłoby przeoczy

ć

. Ciało chłopca wygl

ą

dało jak

pobojowisko, tylko ko

ś

ci i pot;

nie sposób było wyobrazi

ć

sobie co

ś

obrzydliwszego. Ale przynajmniej było

to ciało człowieka.

Billy otworzył usta. Wargi miał mi

ę

kkie, l

ś

ni

ą

ce, jak pomalowane szmink

ą

.

- No i... - powiedział i przerwał. Oddychał ci

ęż

ko, cierpiał. -...co teraz

zrobimy?

Przemówił i tego było mu ju

ż

za wiele. Z gł

ę

bi jego gardła dobył si

ę

bulgot i

Billy przycisn

ę

! dło

ń

do ust. Cleve musiał si

ę

odsun

ąć

;

chłopiec wstał z pryczy i zataczaj

ą

c si

ę

podbiegł do stoj

ą

cego w k

ą

cie

wiadra, pełni

ą

cego funkcj

ę

kibla. Nie zd

ąż

ył jednak; fontanna płynu, która przez

zasłon

ę

z palców wydobyła mu si

ę

z ust, trafiła w podłog

ę

. Gdy Billy wymiotował,

Cleve odwrócił wzrok; przygotował si

ę

na przyj

ę

cie fali smrodu, z którym b

ę

dzie

musiał

ż

y

ć

, a

ż

rano stra

ż

nicy otworz

ą

cel

ę

. Lecz w powietrzu rozszedł si

ę

nie

zapach wymiocin lecz inny, słodszy i bardziej mdl

ą

cy.

Zdumiony, Cleve spojrzał na skulon

ą

w rogu posta

ć

. Mi

ę

dzy jej stopami, na

podłodze, stały kału

ż

e ciemnego płynu; ten sam płyn

ś

ciekał po jej nogach. Mo

ż

na

go było rozpozna

ć

nawet w mroku celi. Krew.

Nawet w najlepiej prowadzonych wi

ę

zieniach bójka mo

ż

e wybuchn

ąć

- i

wybucha - bez ostrze

ż

enia. Stosunki mi

ę

dzy dwoma wi

ęź

niami, zamkni

ę

tymi na

ograniczonej przestrzeni przez szesna

ś

cie z ka

ż

dych dwudziestu czterech godzin,

zawsze pozostaj

ą

do pewnego stopnia tajemnic

ą

. Lecz, i wiedzieli o tym zarówno

wi

ęź

niowie, jak i stra

ż

nicy, mi

ę

dzy Lowellem i Naylerem nie było sporów, a nim

rozległ si

ę

krzyk, w ich celi panowała cisza

-

ż

adnej kłótni,

ż

adnych podniesionych głosów. Co mogło skłoni

ć

Naylera, by

nagle zaatakował i po prostu zaszlachtował Lowella, a potem zadał sobie

ś

miertelne

rany, stało si

ę

przedmiotem dyskusji zarówno w jadalni, jak i na spacemiaku.

Najpierw zadawano sobie pytanie dlaczego, lecz pó

ź

niej wyparło je pytanie jak?

Plotki informuj

ą

ce, jak po wszystkim wygl

ą

dało ciało Lowella, przekraczały granice

wyobra

ź

ni; szokowały nawet m

ęż

czyzn, przywykłych do nagłych wybuchów gwałtu.

Lowell nie był postaci

ą

popularn

ą

, ten oszust zbyt cz

ę

sto popisywał si

ę

sw

ą

sił

ą

, ale

nigdy nie zrobił niczego, co mogłoby usprawiedliwi

ć

to, co go spotkało. Jego ciało

zostało po prostu wypatroszone, wyłupiono mu oczy i wyrwano genitalia. Nayler,

background image

jedyny, który mógł tego dokona

ć

, rozszarpał sobie brzuch. Le

ż

ał teraz na oddziale

intensywnej opieki medycznej; prognozy nie były optymistyczne.

Wi

ę

zienie ogarn

ę

ła taka fala plotek i oburzenia,

ż

e Cleve'owi łatwo było

zej

ść

ludziom z oczu na cały nast

ę

pny dzie

ń

. On tak

ż

e miał co

ś

do powiedzenia, ale

kto miałby mu uwierzy

ć

? Ledwo sam sobie wierzył. Tak naprawd

ę

, w ci

ą

gu całego

dnia - kiedy od czasu do czasu wracały do niego migawki z tego, co zdarzyło si

ę

w

nocy -Cleve zapytywał sam siebie, czy przypadkiem jednak nie oszalał. Ale

normalno

ść

to poj

ę

cie wzgl

ę

dne, prawda? szale

ń

stwo jednego człowieka mo

ż

e by

ć

ś

rodkiem, prowadz

ą

cym innego do celu. Jedno w ka

ż

dym razie Cleve wiedział na

pewno: widział transformacj

ę

Billy'ego Taita. Trzymał si

ę

tej pewno

ś

ci z sił

ą

zrodzon

ą

z rozpaczy. Gdyby przestał wierzy

ć

ś

wiadectwu własnych oczu, straciłby

ostatni

ą

sw

ą

ochron

ę

przed ciemno

ś

ci

ą

.

Po ła

ź

ni i

ś

niadaniu wszystkich wi

ęź

niów skierowano z powrotem do cel;

praca, spacery - i w ogóle wszystko, co powodowało,

ż

e wi

ęź

niowie musieli

przechodzi

ć

korytarzem zostało odwołane, gdy cel

ę

Lowella najpierw badano i

fotografowano, a pó

ź

niej myto. Billy zjadł

ś

niadanie, a pó

ź

niej przespał calutki

ranek; spał tak gł

ę

boko,

ż

e bardziej przypominało to

ś

mier

ć

ni

ż

sen. Kiedy obudził

si

ę

na obiad, był tak szczery i radosny, jakim Cleve nie widział go od tygodni.

Opowiadał co

ś

wesoło sprawiaj

ą

c wra

ż

e-

nie jakby nie był

ś

wiadomy tego, co stało si

ę

noc

ą

. Po południu Cleve

zdecydował si

ę

powiedzie

ć

mu prawd

ę

.

- Zabiłe

ś

Lowella - stwierdził. Nie miał po co udawa

ć

niewiedzy;

je

ś

li nawet chłopak nie pami

ę

tał jeszcze tego, co zrobił, to z pewno

ś

ci

ą

sobie

przypomni. A gdy ju

ż

sobie przypomni, to jak długo potrwa nim u

ś

wiadomi sobie,

ż

e

Cleve obserwował jego przemian

ę

? Lepiej wyzna

ć

prawd

ę

od razu.

- Widziałem, jak si

ę

zmieniasz...

Najwyra

ź

niej nie zrobił na Billyrn wielkiego wra

ż

enia.

- Tak. Zabiłem Lowella. Dziwisz si

ę

? - To pytanie, które samo wywoływało

setki innych pyta

ń

, zadane zostało lekko, jakby odpowied

ź

nikogo nie interesowała.

- Co si

ę

z tob

ą

stało? - pytał dalej Cleve. - Widziałem, ci

ę

... tam... - dodał,

przera

ż

ony samym wspomnieniem, wskazuj

ą

c na doln

ą

prycz

ę

. - Nie byłe

ś

człowiekiem.

- Nie chciałem,

ż

eby

ś

si

ę

o tym dowiedział. Dałem ci pastylki, prawda? Nie

powiniene

ś

mnie szpiegowa

ć

.

- Poprzedniej nocy - mówił Cleve - te

ż

nie spałem. Billy mrugn

ą

ł oczami jak

oszołomiony ptak, głow

ę

miał lekko przekrzywion

ą

.

background image

- Jeste

ś

durniem - powiedział. - Jakim ty jeste

ś

durniem!

- Czy ci si

ę

to podoba, czy nie, ta cała sprawa dotyczy tak

ż

e i mnie, wiesz?

Mam sny.

- Tak? - blade czoło przeci

ę

ła zmarszczka. - Tak.

Ś

nisz miasto, prawda?

- Co to za miejsce, Billy?

- Przeczytałem kiedy

ś

co

ś

takiego: „Umarli maj

ą

swoje drogi". Znasz to? No,

wi

ę

c... oni te

ż

mieszkaj

ą

w miastach.

- Umarli? Masz na my

ś

li jakie

ś

miasteczko duchów?

- Nigdy nie chciałem,

ż

eby

ś

si

ę

w to wpl

ą

tał. Byłe

ś

dla mnie lepszy ni

ż

wszyscy. Przecie

ż

uprzedziłem ci

ę

,

ż

e mam tu interes do załatwienia.

- Z Taitem?

- Zgadza si

ę

.

Cleve miał ochot

ę

si

ę

roze

ś

mia

ć

. Cała ta opowie

ść

- miasteczko umarłych? -

wydawało si

ę

stekiem bzdur. A jednak jego zmordowany umysł nie podsun

ą

ł mu ani

jednego bardziej prawdopodobnego wyja

ś

nienia.

- Dziadek zabił swoje dzieci - mówił Billy - poniewa

ż

nie chciał, by

odziedziczyło to po nim nast

ę

pne pokolenie. Pó

ź

no si

ę

o wszystkim dowiedział,

wiesz? Zorientował si

ę

,

ż

e ró

ż

ni si

ę

od zwykłych ludzi dopiero wtedy, kiedy miał ju

ż

ż

on

ę

i dzieci. Był inny. Ale nie chciał tego, co mu dał los i nie chciał, by jego dzieci i

wnuki miały t

ę

sam

ą

moc. Zabiłby si

ę

i sko

ń

czył cał

ą

spraw

ę

, ale mojej matce udało

si

ę

uciec. Nim zd

ąż

ył j

ą

odnale

źć

i zabi

ć

, został aresztowany.

-1 powieszony. I pogrzebany. Znikn

ą

ł.

- Powieszony, pogrzebany, nie znikn

ą

ł. Nikt nie znika, Cleve. Nigdy.

- Przyszedłe

ś

tu,

ż

eby go odszuka

ć

?

- Nie tylko. Chciałem,

ż

eby mi pomógł. Kiedy miałem dziesi

ęć

lat

zorientowałem si

ę

, co potrafi

ę

. Nie całkiem

ś

wiadomie, ale miałem talent. I bałem

si

ę

. Oczywi

ś

cie,

ż

e si

ę

bałem, to było dla mnie co

ś

nieznanego, co

ś

strasznego.

- Ta przemiana... umiałe

ś

to robi

ć

?

- Nie. Tylko wiedziałem,

ż

e mog

ę

. Jestem tu,

ż

eby dziadek mnie nauczył.

Ż

eby pokazał mi jak . Nawet teraz... - Billy spojrzał na swe chude ramiona - ...kiedy

on mnie uczy ...ból jest niemal nie do zniesienia.

- To po co to robisz?

Chłopiec spojrzał na Cleve'a, zdumiony.

-

Ż

eby nie by

ć

sob

ą

; by sta

ć

si

ę

mgł

ą

i cieniem. By zosta

ć

kim

ś

strasznym. -

Wydawał si

ę

by

ć

szczerze zdziwiony jego niedomy

ś

lno

ś

ci

ą

. — A ty by

ś

tego nie

zrobił?

Cleve potrz

ą

sn

ą

ł głow

ą

.

background image

- To, czym stałe

ś

si

ę

zeszłej nocy, było potworne. Billy przytakn

ą

ł mu w

milczeniu.

- Dziadek te

ż

tak my

ś

lał. Podczas procesu nazwał si

ę

odmie

ń

cem.

Oczywi

ś

cie nie wiedzieli, o czym mówi, ale tak wła

ś

nie powiedział.

Wstał i powiedział: , Jestem pomiotem Szatana" - Billy u

ś

miechn

ą

ł si

ę

do tej

my

ś

li - „Jestem pomiotem Szatana, na miło

ść

bosk

ą

powie

ś

cie mnie i pogrzebcie!"

Teraz zmienił zdanie. Nasza era jest stara i zm

ę

czona; potrzeba jej nowych

plemion. - Spojrzał przenikliwie na Cleve'a. — Nie bój si

ę

, nie skrzywdz

ę

ci

ę

, je

ś

li

nie b

ę

dziesz chlapał j

ę

zykiem. Nie zrobisz tego, prawda?

- A co mógłbym powiedzie

ć

,

ż

eby nie wyj

ść

na szale

ń

ca? - głos Cleve'a był

łagodny. - Nie, nie b

ę

d

ę

chlapał j

ę

zykiem.

- To dobrze. Za jaki

ś

czas wyjd

ę

st

ą

d, a potem ty wyjdziesz. I b

ę

dziesz mógł

zapomnie

ć

.

- Bardzo w to w

ą

tpi

ę

.

- Kiedy ju

ż

odejd

ę

, nie b

ę

dziesz nawet

ś

nił. Dzielisz moje sny tylko dlatego,

ż

e sam masz słaby talent. Uwierz mi. Nie masz si

ę

czego ba

ć

.

- Miasto...

- Co z miastem?

- Gdzie s

ą

jego mieszka

ń

cy? Nigdy nikogo nie widziałem. Nie, to nie całkiem

prawda. Widziałem raz m

ęż

czyzn

ę

z no

ż

em... odchodził na pustyni

ę

...

- Nie potrafi

ę

ci pomóc. Sam jestem tam go

ś

ciem. Wiem tylko tyle, co mówi

mi dziadek;

ż

e miasto zamieszkuj

ą

umarli. Cokolwiek tam widziałe

ś

, zapomnij. To

nie twój

ś

wiat. Ty jeszcze nie umarłe

ś

.

*

*

*

Czy to rozs

ą

dnie wierzy

ć

umarłym na słowo? Czy sam akt

ś

mierci oczy

ś

cił

ich ze zdolno

ś

ci czynienia wszelkiego rodzaju zła tak,

ż

e granice przekroczyli jako

ś

wi

ę

ci? Cleve nie potrafił uwierzy

ć

w co

ś

a

ż

tak naiwnego. Znacznie bardziej

prawdopodobne,

ż

e przeszli przez wrota

ś

mierci ze wszystkimi swymi talentami,

tymi dobrymi i tymi złymi, i czyni

ą

z nich u

ż

ytek jak potrafi

ą

. Tote

ż

w raju szewcy

nadal b

ę

d

ą

pracowa

ć

, prawda? Głupio byłoby s

ą

dzi

ć

,

ż

e po

ś

mierci zapomn

ą

, jak

robi

ć

buty.

Wi

ę

c by

ć

mo

ż

e Edgar Tait kłamał, mówi

ą

c o mie

ś

cie. By

ć

mo

ż

e Billy nie

dowiedział si

ę

o nim wszystkiego? Co z głosami na wietrze? Co z m

ęż

czyzna. który

rzucił nó

ż

na ziemi

ę

wr

ę

cz usłan

ą

narz

ę

dziami mordu, a pó

ź

niej poszedł Bóg wie

gdzie? Co to był za rytuał?

background image

Teraz - kiedy zapasy strachu ju

ż

si

ę

wyczerpały i nie pozostał mu nawet

fragment nieska

ż

onej rzeczywisto

ś

ci, którego mo

ż

na byłoby si

ę

trzyma

ć

- Cleve nie

widział powodu, by nie uda

ć

si

ę

do miasta dobrowolnie. Có

ż

mogło tam by

ć

takiego,

na tych pełnych pyłu uliczkach, czego potworno

ść

przewy

ż

szałaby to, co widział na

dolnej pryczy i co przydarzyło si

ę

Lowellowi i Naylerowi. Przy tych okropie

ń

stwach

miasto wydawało si

ę

rajem. Jego puste uliczki i place wr

ę

cz promieniowały

spokojem i Cleve miał wra

ż

enie,

ż

e tam wszystko si

ę

sko

ń

czyło,

ż

e gniew i rozpacz

min

ę

ły

ż

e wn

ę

trza (łazienka z prysznicem, z którego leciała woda, wypełniona po

brzegi fili

ż

anka) widziały najgorsze i pragn

ę

ły ju

ż

tylko trwa

ć

niezmiennie przez

tysi

ą

clecia. Kiedy nadeszła noc, a wraz z ni

ą

sen, i znów trafił do miasta, wszedł w

nie nie jak

ż

ołnierz na terytorium wroga, lecz jak go

ść

pragn

ą

cy odpr

ęż

y

ć

si

ę

przez

chwil

ę

w miejscu, które zna zbyt dobrze, by si

ę

zgubi

ć

, lecz nie a

ż

tak dobrze, by si

ę

nim znudzi

ć

.

Było tak, jakby - po raz pierwszy nie wyczuwaj

ą

c strachu - miasto si

ę

dla

ń

otworzyło. Id

ą

c po ulicach, jak zwykle na okrwawionych stopach, Cleve odkrył,

ż

e

drzwi s

ą

szeroko otwarte,

ż

e zasłony na oknach zostały odsuni

ę

te. Nie odrzucił tego

zaproszenia, lecz zacz

ą

ł dokładniej ogl

ą

da

ć

domy i mieszkania. Im bli

ż

ej si

ę

im

przygl

ą

dał, tym ja

ś

niej widział,

ż

e nie były takimi oazami spokoju, jak mu si

ę

wydawało na pocz

ą

tku. W ka

ż

dym po kolei odkrywał oznaki gwałtu, który dopiero co

miał tam miejsce. Czasami było to tylko przewrócone krzesło lub

ś

lad na podłodze

tam, gdzie obcas buta po

ś

lizgn

ą

ł si

ę

w kału

ż

y krwi, gdzie indziej

ś

lady ukazywały

si

ę

znacznie bardziej dobitnie. Zakrwawiony młotek le

ż

ał w

ś

ród rozło

ż

onych na

stole gazet. Odkrył pokój, w którym zerwano podłog

ę

; obok dziury le

ż

ały

podejrzanie błyszcz

ą

ce paczki zapakowane w czarn

ą

foli

ę

. W innym stało

roztrzaskane lustro, a gdzie

ś

jeszcze, koło kominka, w którym ci

ą

gle płon

ą

ł ogie

ń

,

le

ż

ała sztuczna szcz

ę

ka.

Wn

ę

trza te były scen

ą

morderstwa. Ofiary znikły - by

ć

mo

ż

e maj

ą

swoje

miasto, pełne pomordowanych dzieci i pozabijanych przyjaciół — zostawiaj

ą

c

miejsca zamarłe w czasie, takie, jakimi były w tej pierwszej, szalonej chwili po

dokonaniu zbrodni. Cleve szedł ulicami - turysta doskonały - i ogl

ą

dał kolejne sceny,

rekonstruuj

ą

c w my

ś

lach godziny, które poprzedzały to, co widział teraz sztuczne i

zamarłe w czasie. Tutaj zgin

ę

ło dziecko; jego łó

ż

eczko le

ż

ało przewrócone. Tutaj

kto

ś

zabił kogo

ś

we

ś

nie;

poduszka była zakrwawiona, a na dywanie dostrzegł siekier

ę

. Czy wi

ę

c było

to miasto przekl

ę

tych? Czy mordercy musieli sp

ę

dza

ć

jak

ąś

cz

ęść

wieczno

ś

ci (a by

ć

mo

ż

e cał

ą

wieczno

ść

) w pokoju, w którym dokonali morderstwa?

Mieszka

ń

ców nie dostrzegł, cho

ć

logika wskazywała,

ż

e musz

ą

by

ć

gdzie

ś

background image

blisko. Czy

ż

by dano im zdolno

ść

niewidzialno

ś

ci, by mogli si

ę

uchroni

ć

przed ocza-

mi w

ś

cibskich,

ś

ni

ą

cych turystów, takich jak on? Czy te

ż

płyn

ą

cy w tym „nigdzie"

czas zmienił ich tak,

ż

e nie byli ju

ż

istotami z krwi i ciała, lecz stali si

ę

cz

ęś

ciami

swych cel; krzesłem, figurk

ą

z porcelany? Nagle przypomniał sobie spotkanego na

granicy m

ęż

czyzn

ę

w niedzielnym garniturze, z r

ę

kami ociekaj

ą

cymi krwi

ą

.

M

ęż

czyzna poszedł na pustyni

ę

. I nie był niewidzialny. - Gdzie jeste

ś

cie? - zapytał,

stoj

ą

c na progu gro

ź

nie wygl

ą

daj

ą

cej kuchni; drzwi piekarnika były otwarte, w zlewie

le

ż

ały naczynia, leciała na nie woda. - Poka

ż

cie si

ę

!

K

ą

tem oka dostrzegł jaki

ś

ruch; odwrócił si

ę

i spojrzał w stron

ę

drzwi.

Dostrzegł m

ęż

czyzn

ę

. Zorientował si

ę

,

ż

e był on tu przez cały czas, lecz stał si

ę

tak

doskonał

ą

cz

ęś

ci

ą

pokoju,

ż

e nie sposób go było dostrzec, póki nie poruszył oczami

i nie skierował wzroku na Cleve'a. Cleve drgn

ą

ł, my

ś

l

ą

c z niepokojem,

ż

e w ka

ż

dym

z pokojów, do których do tej pory zajrzał, znajdował si

ę

najprawdopodobniej jeden

lub wi

ę

cej morderców, a wszyscy nieruchomi i przez to nie do odkrycia. Kiedy

zorientował si

ę

,

ż

e został zauwa

ż

ony, m

ęż

czyzna wyszedł z ukrycia. Był w pó

ź

nym

ś

rednim wieku i zaci

ą

ł si

ę

rano przy goleniu.

- Kim jeste

ś

? - zapytał. - Widziałem ci

ę

ju

ż

wcze

ś

niej. Przechodziłe

ś

t

ę

dy.

Mówił cicho i smutno. Cleve pomy

ś

lał,

ż

e wcale nie wygl

ą

da na morderc

ę

.

- Jestem tylko go

ś

ciem - powiedział m

ęż

czy

ź

nie.

- Tu nie przychodz

ą

go

ś

cie — odparł m

ęż

czyzna. - Tylko przyszli

mieszka

ń

cy.

Cleve zmarszczył czoło, próbuj

ą

c rozszyfrowa

ć

jego intencje. Lecz we

ś

nie

my

ś

lał powoli i nim zdołał odgadn

ąć

zagadk

ę

tych słów gospodarza, zabrzmiały

nowe słowa.

- Czy ja ci

ę

znam? Mam wra

ż

enie,

ż

e ci

ą

gle zapominam co

ś

nowego. To

bez sensu, prawda? Je

ś

li zapomn

ę

, nigdy st

ą

d nie wyjd

ę

, prawda?

- Wyjd

ę

? - powtórzył Cleve.

- Zamie

ń

si

ę

ze mn

ą

- powiedział m

ęż

czyzna, poprawiaj

ą

c peruk

ę

.

- I dok

ą

d pójdziesz?

- Z powrotem. Zrobi

ć

to jeszcze raz. M

ęż

czyzna przeszedł przez pokój i

podszedł do Cleve'a. Wyci

ą

gn

ą

ł r

ę

ce, obracaj

ą

c je dło

ń

mi do góry. Dłonie miał

poparzone.

- Mo

ż

esz mi pomóc - powiedział. - Mog

ę

załatwi

ć

interes z najlepszymi z

nich.

- Nie rozumiem.

M

ęż

czyzna był najwyra

ź

niej pewien,

ż

e padł ofiar

ą

blefu. Jego górna warga,

nad któr

ą

tkwił przyczerniony w

ą

sik, skurczyła si

ę

.

background image

- Ale

ż

rozumiesz. Doskonale rozumiesz. Oczywi

ś

cie chcesz si

ę

sprzeda

ć

,

tak jak wszyscy. Temu, kto daje najwi

ę

cej. Kim jeste

ś

, zawodowym morderc

ą

?

Cleve potrz

ą

sn

ą

ł głow

ą

.

- Ja tylko

ś

ni

ę

- odparł. M

ęż

czyzna nagle spokorniał.

- B

ą

d

ź

mi przyjacielem - poprosił. - Nie mam tu

ż

adnych wpływów, nie tak,

jak inni. Wiesz, niektórzy przychodz

ą

tu i nie ma ich ju

ż

po kilku godzinach.

Prawdziwi zawodowcy. Załatwiaj

ą

to sobie z góry. Ale ja? Ja popełniłem zbrodni

ę

w

afekcie. Przybyłem tu nieprzygotowany. Zostan

ę

, póki nie ubij

ę

interesu. Prosz

ę

,

b

ą

d

ź

mi przyjacielem.

- Nie mog

ę

ci pomóc. - Cleve nie był nawet pewny, o co wła

ś

ciwie prosi go

ten m

ęż

czyzna. Zabójca skin

ą

ł głow

ą

.

- Jasne,

ż

e nie. Nie spodziewałem si

ę

...

Odwrócił si

ę

tyłem do Cleve'a i podszedł do piekarnika. Ciepło, które z niego

biło, stworzyło w powietrzu mira

ż

chochlika. Nawet na niego nie patrz

ą

c, morderca

poło

ż

ył poparzon

ą

dło

ń

na drzwiczkach i zamkn

ą

ł je. Otworzyły si

ę

prawie

natychmiast.

- Czy wiesz, jaki miły jest zapach palonego mi

ę

sa? - powiedział i znów

spróbował zamkn

ąć

piekarnik. - Nikt nie powinien mnie obwinia

ć

! Doprawdy!

Cleve przestał wsłuchiwa

ć

si

ę

w ten bełkot. Je

ś

li nawet był w nim jaki

ś

sens,

to i tak najprawdopodobniej nie warto go teraz dochodzi

ć

. Cała ta gadanina o

zamianie i o ucieczce z miasta, to wszystko przekraczało jego zdolno

ść

pojmowania.

Poszedł dalej, cho

ć

nie miał ju

ż

ochoty zagl

ą

da

ć

do wn

ę

trz domów i

mieszka

ń

. Zobaczył wszystko, co chciał zobaczy

ć

. Z pewno

ś

ci

ą

zbli

ż

ał si

ę

ju

ż

ranek

i lada chwila na korytarzu zadzwoni dzwonek. Pomy

ś

lał,

ż

e mógłby nawet sam si

ę

obudzi

ć

,

ż

e to wystarczy na jedn

ą

noc.

K

ę

dy tylko ta my

ś

l przemkn

ę

ła mu przez głow

ę

, dostrzegł dziewczynk

ę

.

Stała na najbli

ż

szym skrzy

ż

owaniu i miała siedem, mo

ż

e osiem lat. Nie mogła by

ć

morderczyni

ą

. Cleve ruszył w jej kierunku. Zawstydzona, a mo

ż

e powodowana

mniej niewinnym uczuciem, dziewczynka skr

ę

ciła w prawo i zacz

ę

ła biec. Pobiegł za

ni

ą

. Nim znalazł si

ę

na skrzy

ż

owaniu, mała była ju

ż

daleko i nadal uciekała w gł

ą

b

ulicy. Nie zniech

ę

cił si

ę

. Jak to bywa, kiedy

ś

ni si

ę

taki po

ś

cig, do uciekaj

ą

cego

stosowały si

ę

inne prawa fizyki ni

ż

do goni

ą

cego. Dziewczynka biegła lekko, a

Cleve przedzierał si

ę

przez powietrze z najwi

ę

kszym trudem, jakby biegł w beczce z

miodem. Nie zatrzymał si

ę

jednak, lecz biegł tam, dok

ą

d go prowadziła. W pr

ę

dce

oddalił si

ę

od tego fragmentu miasta, który znał, i trafił do labiryntu podwórek i

alejek; wszystkie, jak przypuszczał, były kiedy

ś

ś

wiadkami rozlewu krwi. Inaczej ni

ż

background image

na głównych ulicach, w tym getcie' nie było

ż

adnych okre

ś

lonych cało

ś

ci, lecz

wyrwane z rzeczywisto

ś

ci fragmenty: kawałek trawnika, bardziej czerwonego ni

ż

zielonego, rusztowanie, z którego jeszcze sterczał w

ąż

, kopczyk ziemi. I, w ko

ń

cu,

normalna

ś

ciana.

Dziewczynka doprowadziła go do

ś

lepego zaułka i znikła, zostawiaj

ą

c go

sam na sam ze zwykłym, ceglanym, zaniedbanym murem. Było w nim tylko jedno

małe okienko. Zajrzał przez zbrojone szkło, zabrudzone od zewn

ą

trz ptasimi

odchodami i odkrył,

ż

e patrzy w gł

ą

b jednej z cel wi

ę

zienia w Pantonville. Poczuł,

jak wywraca mu si

ę

ż

ą

dek. Co to za zabawa: wyprowadzili go z celi w to miasto

snów tylko po to, by znów zamkn

ąć

go w celi? Lecz wystarczyło mu kilka sekund by

stwierdzi

ć

,

ż

e to nie jego cela. Ta cela nale

ż

ała do Lowella i Naylera. Na

ś

cianach,

przyklejone skeczem, wisiały ich obrazki, ich była krew, która spryskała podłog

ę

,

ś

cian

ę

, prycz

ę

i drzwi. Kolejna scena morderstwa. - Jezu Wszechmog

ą

cy - szepn

ą

ł

Cleve. - Billy... Oderwał wzrok od okna i odwrócił si

ę

. U jego stóp, na piasku,

kopulowały jaszczurki, wiatr, wiej

ą

cy w zaułkach, przywiał motyle. Przygl

ą

dał si

ę

, jak

ta

ń

cz

ą

, kiedy w pawilonie B zadzwonił dzwonek, oznajmiaj

ą

c nadej

ś

cie ranka.

Była to pułapka. Jej mechanizm pozostawał nieznany – lecz Cleve nie miał

w

ą

tpliwo

ś

ci, dla kogo j

ą

zastawiono. Billy znajdzie si

ę

w mie

ś

cie, i to wkrótce.

Pomieszczenie, w którym popełnił morderstwo, ju

ż

na niego czekało - ze wszystkich

obrzydliwych miejsc, które Cleve widział w tym mie

ś

cie składaj

ą

cym si

ę

wył

ą

cznie z

kostnic - ta mała, zalana krwi

ą

cela była najgorszym.

Chłopiec nie miał najmniejszego poj

ę

cia dok

ą

d zmierza. Nie mógł mie

ć

, bo

dziadek okłamał go nie mówi

ą

c mu całej prawdy, nie u

ś

wiadamiaj

ą

c mu, jakich to

specjalnych kwalifikacji wymaga si

ę

tu od mieszka

ń

ców. Wła

ś

ciwie dlaczego to

zrobił? Cleve wrócił my

ś

lami do niejasnej rozmowy, któr

ą

prowadził, o powrocie.

Edgar Tait

ż

ałował za grzechy, prawda? Mijały lata i zdecydował,

ż

e nie jest jednak

pomiotem Szatana i

ż

e wcale nie najgorzej byłoby powróci

ć

na

ś

wiat. Billy miał mu

jako

ś

posłu

ż

y

ć

do powrotu.

- Dziadek ci

ę

nie lubi - powiedział chłopiec, kiedy wrócili do celi po obiedzie.

Ju

ż

drugi dzie

ń

praca i spacery były odwołane; toczyło si

ę

ś

ledztwo z udziałem

wi

ęź

niów, dotyczyło

ś

mierci Lowella i - od wczesnych godzin porannych - tak

ż

e

Naylera.

- Doprawdy? A to czemu?

- Mówi,

ż

e jeste

ś

zbyt dociekliwy. W mie

ś

cie. Cleve siedział na górnej

pryczy, Billy na krze

ś

le przy

ś

cianie. Miał podkr

ąż

one oczy i dr

ż

ał na całym ciele,

nieznacznie lecz wyra

ź

nie.

- Umrzesz - stwierdził Cleve. Co

ś

takiego mo

ż

na powiedzie

ć

tylko wprost. -

background image

W mie

ś

cie... widziałem... Billy potrz

ą

sn

ą

ł głow

ą

.

- Czasami mówisz jak wariat. Dziadek twierdzi,

ż

e nie powinienem ci ufa

ć

.

- To dlatego,

ż

e si

ę

mnie boi.

Billy roze

ś

miał si

ę

pogardliwie. Był to niemiły d

ź

wi

ę

k; Cleve domy

ś

lił si

ę

,

ż

e

chłopiec na

ś

laduje dziadka.

- On si

ę

nikogo nie boi - odszczekn

ą

ł.

- Boi si

ę

tego, co zobacz

ę

. Tego, o czym ci powiem.

- Nie - głos Billy'ego brzmiał absolutn

ą

pewno

ś

ci

ą

.

- Kazał ci zabi

ć

Lowella, prawda? Billy podniósł nagle głow

ę

.

- Dlaczego tak mówisz?

- Wcale nie chciałe

ś

go zabi

ć

. Mo

ż

e przestraszy

ć

ich obu, ale nie zabi

ć

. To

ju

ż

był pomysł dziadka.

- Nikt mi nie mówi, co mam zrobi

ć

- wzrok chłopca był zimny jak lód.-Nikt.

- W porz

ą

dku - ust

ą

pił Cleve. - Wi

ę

c mo

ż

e ci

ę

przekonał, co? Wytłumaczył

ci,

ż

e naraziłe

ś

rodzinny honor. Co

ś

takiego? - Trafił, Billy dr

ż

ał teraz wyra

ź

niej.

- Wi

ę

c? A co, je

ś

li tak?

- Widziałem, dok

ą

d pójdziesz, Billy. Miejsce ju

ż

na ciebie czeka. - Billy

patrzył na Cleve'a, ale nie próbował mu przerywa

ć

. - W tym mie

ś

cie mieszkaj

ą

tylko

mordercy. Dlatego twój dziadek tam trafił. A je

ś

li znajdzie zast

ę

pc

ę

, je

ś

li zdoła

przekroczy

ć

jako

ś

granic

ę

ś

wiatów i dokona

ć

kolejnej zbrodni, b

ę

dzie wolny.

Billy wstał. Twarz wykrzywił mu szalony gniew. Ju

ż

nie miał zamiaru szydzi

ć

.

- Co to znaczy wolny?

- Wróci do

ś

wiata. Wróci tu.

- Kłamiesz...

- Zapytaj go.

- Nie oszukałby mnie. Jeste

ś

my jednej krwi.

- S

ą

dzisz,

ż

e ma to dla niego jakie

ś

znaczenie? Sp

ę

dził tam pi

ęć

dziesi

ą

t lat,

czekaj

ą

c na szans

ę

, by si

ę

wydosta

ć

. My

ś

lisz,

ż

e co

ś

go obchodzi, jak tego

dokona?

- Powiem mu, jak kłamałe

ś

- gniew Billy'ego nie był w cało

ś

ci skierowany na

Cleve'a, chłopiec w

ą

tpił i próbował stłumi

ć

swe w

ą

tpliwo

ś

ci. - Kiedy si

ę

dowie, jak

próbowałe

ś

mnie zatru

ć

, nastawi

ć

przeciwko niemu, jeste

ś

trupem. Wtedy go

zobaczysz. O, tak. Zobaczysz go. I po

ż

ałujesz,

ż

e go zobaczyłe

ś

.

Najwyra

ź

niej była to sytuacja bez wyj

ś

cia. Gdyby nawet Cleve zdołał skłoni

ć

władze, by przeniosły go przed nadej

ś

ciem nocy - (marne szanse, musiałby

przedtem odwoła

ć

wszystko, co mówił o chłopcu - musiałby wytłumaczy

ć

im,

ż

& Billy

jest niebezpiecznym szale

ń

cem, czy co

ś

takiego. Z pewno

ś

ci

ą

nie powinien

background image

wyjawia

ć

prawdy) - nawet gdyby załatwił sobie przeniesienie do innej celi, to nie

zapewniało mu to

ż

adnego bezpiecze

ń

stwa. Sam chłopiec powiedział,

ż

e jest

dymem i cieniem. Kogo

ś

takiego nie mogły powstrzyma

ć

ani drzwi, ani kraty;

dowodził tego los Lowella i Naylera. No i Billy nie był sam. Trzeba doliczy

ć

do niego

Edgara St. Claire Taita; a jakie moce mógł on mie

ć

do dyspozycji? A jednak, zosta

ć

na noc w tej celi nie ró

ż

niło si

ę

niczym od samobójstwa, prawda? Było jak kuszenie

bestii, oddanie si

ę

jej w łapy.

Podczas kolacji Cleve odszukał wzrokiem Delvina i poprosił o prawo krótkiej

rozmowy. Otrzymał je. Spotkanie nast

ą

piło po kolacji.

- Pan mnie prosił,

ż

ebym miał oko na Billy'ego Taita, prosz

ę

pana.

- No i co?

Przy kolacji Cleve intensywnie my

ś

lał o tym, co by tu powiedzie

ć

Devlinowi,

by otrzyma

ć

natychmiastowe przeniesienie, i nic nie przyszło mu do głowy. Otworzył

usta, czekał na natchnienie, ale nie miał natchnienia.

- Chciałbym... chciałbym prosi

ć

o przeniesienie.

- Dlaczego?

- Chłopak jest niezrównowa

ż

ony. Boj

ę

si

ę

,

ż

e zrobi mi krzywd

ę

. Dostanie

ataku, jak...

- Załatwiłby

ś

go jedn

ą

r

ę

k

ą

, on jest chudy jak szczapa.- Gdyby Cleve

rozmawiał z Mayflowerem, w tym momencie zaapelowałby do niego jak do

człowieka. Z Devlinem taka taktyka od pocz

ą

tku byłaby skazana na kl

ę

sk

ę

.

-Nie rozumiem, na co si

ę

skar

ż

ysz. To chłopak jak złoto. - Devlin

rozkoszował si

ę

sw

ą

parodi

ą

kochaj

ą

cego ojca. - Spokojny, zawsze uprzejmy. Nie

jest niebezpieczny ani dla ciebie, ani dla nikogo.

-Pan go nie zna...

- A tobie o co wła

ś

ciwie chodzi?

- Niech mnie pan przeniesie nawet do karceru, prosz

ę

pana. Gdziekolwiek,

dla mnie to bez ró

ż

nicy. Byle tylko nie siedzie

ć

z nim. Prosz

ę

.

Devlin nie odpowiadał, tylko patrzył na Cleve'a, nic nie pojmuj

ą

c. W ko

ń

cu

otworzył usta.

- Ty si

ę

go naprawd

ę

boisz .

-Tak.

- Co si

ę

z tob

ą

dzieje? Siedziałe

ś

w jednej celi z prawdziwymi twardzielami i

nigdy si

ę

nie poskar

ż

yłe

ś

.

- On jest inny. - Cleve mógł ju

ż

powiedzie

ć

tylko jedno. - To szaleniec,

prosz

ę

pana. Mówi

ę

panu,

ż

e to szaleniec.

- Cały

ś

wiat oszalał i zostali

ś

my tylko my dwaj, Smith. Nie obiło ci si

ę

to kiedy

background image

o uszy? - Devlin roze

ś

miał si

ę

. - Wracaj do celi i nie nud

ź

. Chyba nie chcesz

załapa

ć

si

ę

teraz na poci

ą

g duchów?

Kiedy Cleve wrócił do celi, Billy pisał list. Siedz

ą

c tak na pryczy, pochylony

nad kartk

ą

papieru, wygl

ą

dał bezbronnie. Devlin powiedział prawd

ę

, chłopiec był

chudy jak szczapa. Patrz

ą

c na rysuj

ą

cy si

ę

wyra

ź

nie pod podkoszulk

ą

kr

ę

gosłup

trudno było sobie wyobrazi

ć

,

ż

e co

ś

tak delikatnego potrafi przetrwa

ć

trudy

transformacji. Albo i nie potrafi. By

ć

mo

ż

e wysiłek zwi

ą

zany ze zmian

ą

rozedrze go

kiedy

ś

na strz

ę

py. Kiedy

ś

, ale nie teraz.

-Billy...

Chłopiec nie odrywał wzroku od listu...

- ...to, co ci mówiłem o mie

ś

cie... ...przestał pisa

ć

...

- ...mo

ż

e rzeczywi

ś

cie mi si

ę

przy

ś

niło. Tylko przy

ś

niło... ...i zacz

ą

ł od nowa.

- ...i powiedziałem ci o tym dlatego,

ż

e si

ę

o ciebie niepokoj

ę

. Tylko dlatego.

Chciałem,

ż

eby

ś

my zostali przyjaciółmi. Billy podniósł wzrok.

- To nie moja sprawa - powiedział po prostu. - Ju

ż

nie. Dziadek zdecyduje.

Mo

ż

e oka

ż

e ci łask

ę

, a mo

ż

e nie.

- Nie musisz mu mówi

ć

...

- On wie, co jest we mnie. On i ja... jeste

ś

my jak jedna istota. To st

ą

d

wiedziałem,

ż

e by mnie nie oszukał.

Wkrótce nadejdzie noc, zgasn

ą

ś

wiatła w pawilonie, pojawi

ą

si

ę

cienie; -

Wi

ę

c mog

ę

tylko czeka

ć

, prawda? Billy potwierdził skinieniem głowy.

- Wezw

ę

go, a potem zobaczymy.

- Wezw

ę

go - pomy

ś

lał Cleve. Czy

ż

by staruszka nale

ż

ało co noc wzywa

ć

z

jego miejsca wiecznego spoczynku? Czy tamtej nocy widział, jak Billy robi wła

ś

nie

to, stoj

ą

c po

ś

rodku celi z zamkni

ę

tymi oczami i twarz

ą

wzniesion

ą

do okna? Je

ś

li

tak, to by

ć

mo

ż

e dałoby si

ę

przeszkodzi

ć

chłopcu w wystosowaniu zaproszenia do

trupa?

Zapadał wieczór, a Cleve le

ż

ał na pryczy i rozwa

ż

ał, jakie ma mo

ż

liwo

ś

ci.

Czy lepiej le

żą

c cierpliwie i czeka

ć

na wyrok, czy te

ż

mo

ż

e warto spróbowa

ć

przej

ąć

kontrol

ę

nad sytuacj

ą

i zapobiec pojawieniu si

ę

Taita? Je

ś

li wybierze t

ę

ostatni

ą

mo

ż

liwo

ść

, spali za sob

ą

mosty; ju

ż

nie b

ę

dzie mógł błaga

ć

o lito

ść

i

przeprasza

ć

-jego agresja niew

ą

tpliwie wywoła ich agresj

ę

. Je

ś

li nie zdoła zapobiec

pojawieniu si

ę

Taita, wszystko si

ę

sko

ń

czy.

Ś

wiatła zgasły. W celach pawilonu B, poło

ż

onych wzdłu

ż

pi

ę

ciu pi

ę

ter

korytarzy, wi

ęź

niowie przykładali wła

ś

nie głowy do poduszek. Niektórzy, by

ć

mo

ż

e,

planowali, jak uło

ż

y

ć

sobie karier

ę

, kiedy ta przypadkowa przerwa w ich

ż

yciu

zawodowym dobiegnie wreszcie ko

ń

ca, inni spoczywali w ramionach niewidzialnych

background image

kochanek. Cleve nadsłuchiwał d

ź

wi

ę

ków wypełniaj

ą

cych cel

ę

: bulgotu wody w

rurach, płytkiego oddechu dobiegaj

ą

cego z dolnej pryczy. Od czasu do czasu

nachodziło go wra

ż

enie,

ż

e prze

ż

ył drugie

ż

ycie z głow

ą

na twardej poduszce,

zagubiony w cieniach.

Dochodz

ą

cy go z dołu oddech wkrótce stał si

ę

prawie niesłyszalny; Billy ani

drgn

ą

ł. By

ć

mo

ż

e zwlekał z wykonaniem ruchu czekaj

ą

c, a

ż

Cleve za

ś

nie. Je

ś

li tak,

to si

ę

nie doczeka. Cleve nie zamknie oczu i nie b

ę

dzie czekał, a

ż

go zaszlachtuj

ą

we

ś

nie. Nie był

ś

wini

ą

, bez oporu id

ą

c

ą

pod nó

ż

.

Poruszaj

ą

c si

ę

jak najostro

ż

niej, by nie wzbudzi

ć

ż

adnych podejrze

ń

, odpi

ą

ł

pasek i wyci

ą

gn

ą

ł go ze szlufek. Lepsze wi

ę

zy uzyskałby dr

ą

c na pasy powłoczk

ę

i

prze

ś

cieradło, ale przy tej okazji z pewno

ś

ci

ą

zaniepokoiłby Billy'ego. Czekał teraz,

trzymaj

ą

c pas w dłoni i udaj

ą

c,

ż

e

ś

pi.

Tej nocy wdzi

ę

czny był za to,

ż

e rozlegaj

ą

ce si

ę

w pawilonie hałasy

wytr

ą

cały go ze snu, bowiem min

ę

ły pełne dwie godziny, nim Billy poruszył si

ę

na

swej pryczy, a podczas tych dwóch godzin — mimo l

ę

ku o to, co mo

ż

e si

ę

sta

ć

,

je

ś

li za

ś

nie -powieki opadały mu kilka razy. Ale noc była niespokojna;

ś

mier

ć

Lowella i Naylera zdenerwowała nawet najtwardszych wi

ęź

niów. Godziny mijały,

wyznaczane krzykiem we

ś

nie-i krzykami na jawie tych, których obudziły krzyki we

ś

nie. Pomimo fizycznego zm

ę

czenia Cleve przezwyci

ęż

ył sen.

Ju

ż

dawno min

ę

ła dwunasta i wi

ę

zienie prawie całkiem si

ę

uspokoiło, nim

Billy wstał z pryczy. Cleve słyszał jego oddech, ju

ż

nie równy, lecz przerywany.

Patrzył przez zmru

ż

one oczy, jak Billy zajmuje swe ulubione miejsce naprzeciw

okna. Nie było najmniejszej w

ą

tpliwo

ś

ci,

ż

e za chwil

ę

wezwie swego przodka.

Gdy tylko chłopiec zamkn

ą

ł oczy Cleve wstał, odrzucił koc i ze

ś

lizgn

ą

ł si

ę

z

pryczy. Billy zareagował powoli. Nim w pełni zrozumiał, co si

ę

stało, Cleve ju

ż

pod

przeciwległ

ą

ś

cian

ą

celi, rzucił nim o

ś

cian

ę

i przykrył mu usta dłoni

ą

.

- To ci si

ę

nie uda - sykn

ą

ł. — Nie mam zamiaru da

ć

si

ę

załatwi

ć

jak Lowell.

— Billy walczył, ale Cleve był o wiele silniejszy.

- Nie przyb

ę

dzie tej nocy - powiedział i spojrzał w rozszerzone oczy chłopca.

— Nie przyb

ę

dzie, bo ty go nie wezwiesz.

Billy walczył w

ś

ciekle; mocno ugryzł go w dło

ń

. Cleve instynktownie cofn

ą

ł

r

ę

k

ę

i chłopiec w dwóch krokach dopadł okna, chwytaj

ą

c za krat

ę

. Zacz

ą

ł

ś

piewa

ć

;

był to dziwny

ś

piew, raczej melodyjna recytacja. Twarz miał zalan

ą

łzami,

nieoczekiwanymi i niewytłumaczalnymi. Cleve próbował odci

ą

gn

ąć

go od okna.

- Zamknij si

ę

! — warkn

ą

ł, ale Billy

ś

piewał nadal. Uderzył go w twarz otwart

ą

r

ę

k

ą

, mocno. - Zamknij si

ę

! - powtórzył, lecz chłopiec

ś

piewał nadal, teraz w innym

rytmie. Kolejny cios, i kolejny. Lecz

ś

piew trwał. Powietrze w celi drgn

ę

ło, zrobiło si

ę

background image

ciemniej. Cienie poruszyły si

ę

.

Cleve poczuł panik

ę

. Bez ostrze

ż

enia zwin

ą

ł dło

ń

w pi

ęść

i wymierzył

chłopcu mocny cios w

ż

ą

dek . Billy zwin

ą

ł si

ę

i zarobił od dołu w szcz

ę

k

ę

. Głowa

mu odskoczyła i z trzaskiem uderzyła w ceglan

ą

ś

cian

ę

. Nogi ugi

ę

ły si

ę

pod nim i

upadł na podłog

ę

. Wystarczy pogłaska

ć

go po buzi... -pomy

ś

lał kiedy

ś

Cleve, i miał

racj

ę

. Dwa dobre ciosy wystarczyły,

ż

eby si

ę

przewrócił.

Rozejrzał si

ę

po celi. Cienie znieruchomiały; ale nadal dr

ż

ały, jak charty

czekaj

ą

ce na start zaj

ą

ca. Z dr

ż

eniem serca przeniósł Billy'ego na prycz

ę

i poło

ż

go. Nie dostrzegł

ż

adnych

ś

ladów powracaj

ą

cej

ś

wiadomo

ś

ci, ciało było zupełnie

bezwładne. Podarł prze

ś

cieradło i zakneblował chłopca, wciskaj

ą

c mu przedtem w

usta kł

ą

b płótna, maj

ą

cy stłumi

ć

najmniejszy odgłos. Nast

ę

pnie przywi

ą

zał go do

pryczy; u

ż

ył swego paska, paska chłopca i dodatkowych wi

ę

zów z podartych

prze

ś

cieradeł. Zabrało mu to kilka minut. Billy zacz

ą

ł dochodzi

ć

do siebie, gdy Cleve

wi

ą

zał mu nogi. Otworzył oczy; było w nich tylko zdumienie. Po chwili,

u

ś

wiadamiaj

ą

c sobie, w jakiej si

ę

znalazł sytuacji, zacz

ą

ł rzuca

ć

głow

ą

- nie był w

stanie inaczej wyrazi

ć

swego niezadowolenia.

- Nie, Billy - szepn

ą

ł Cleve, przykrywaj

ą

c zwi

ą

zane ciało kocem i ukrywaj

ą

c

je w ten sposób przed stra

ż

nikiem, który w ka

ż

dej chwili mógł zajrze

ć

przez judasza.

- Tej nocy go nie przywołasz. Powiedziałem ci sam

ą

prawd

ę

. Chce si

ę

wydosta

ć

i

u

ż

ywa ciebie jako narz

ę

dzia ucieczki. - Złapał chłopca za głow

ę

, ujmuj

ą

c dło

ń

mi

jego policzki. - On nie jest twoim przyjacielem. Ja nim jestem. Zawsze byłem. - Billy

próbował wyrwa

ć

głow

ę

z jego u

ś

cisku; bez powodzenia. Nie tra

ć

sił - doradził mu

Cleve - mamy przed sob

ą

dług

ą

noc.

Zostawił chłopca na pryczy, przeszedł przez cel

ę

i usiadł w kucki, opieraj

ą

c

si

ę

o

ś

cian

ę

. Nie za

ś

nie a

ż

do

ś

witu, a o

ś

wicie, kiedy znikn

ą

cienie i b

ę

dzie mógł

my

ś

le

ć

, zastanowi si

ę

, jaki wykona

ć

ruch. Na razie był szcz

ęś

liwy,

ż

e jego

prymitywna taktyka zadziałała. Chłopiec przestał walczy

ć

. Najwyra

ź

niej u

ś

wiadomił

sobie,

ż

e wi

ę

zy zaci

ś

ni

ę

to zbyt profesjonalnie, by mo

ż

na je było rozlu

ź

ni

ć

. W celi

zapanował spokój. Cleve siedział w kucki

w plamie padaj

ą

cego z okna

ś

wiatła, chłopiec le

ż

ał w mroku, oddychaj

ą

c

cicho przez nos. Cleve spojrzał na zegarek. Za sze

ść

pierwsza. Ile czasu dzieliło go

od

ś

witu? Nie wiedział. Co najmniej pi

ęć

godzin. Podniósł głow

ę

i spojrzał w

ś

wiatło.

Ś

wiatło go zahipnotyzowało. Minuty płyn

ę

ły, powoli lecz bez przerwy, a

ś

wiatło trwało, niezmienne. Czasami korytarzem przechodził stra

ż

nik i Billy, słysz

ą

c

jego kroki, znów zaczynał si

ę

szarpa

ć

. Lecz nikt nie zajrzał do celi. Obu wi

ęź

niów

pozostawiono ich my

ś

lom - Cleve zastanawiał si

ę

, czy nadejdzie kiedy

ś

czas, gdy

uwolni si

ę

od prze

ś

laduj

ą

cego go cienia, Billy my

ś

lał o tym, o czym my

ś

l

ą

zwi

ą

zane

background image

potwory. A minuty ciemnej nocy płyn

ę

ły niezmiennie, jedna za drug

ą

, jak id

ą

ce

g

ę

siego grzeczne dzieci, a kiedy przeszło ich sze

ść

dziesi

ą

t, nazywano to godzin

ą

. I

ś

wit zbli

ż

ał si

ę

o t

ę

godzin

ę

, prawda? Lecz o godzin

ę

zbli

ż

ała si

ę

tak

ż

e

ś

mier

ć

i

najprawdopodobniej koniec

ś

wiata; na d

ź

wi

ę

k tr

ą

b, o których z tak

ą

miło

ś

ci

ą

wspominał Biskup, le

żą

cy pod traw

ą

zmarli wstan

ą

ś

wie

ż

y jak

ś

wie

ż

y chlebek i

stan

ą

twarz

ą

w twarz ze swym Stwórc

ą

. Siedz

ą

c tak sobie w kucki, słuchaj

ą

c

oddechu Billy'ego, patrz

ą

c na odbijaj

ą

ce si

ę

w szkle

ś

wiatło i dalej, w samo

ś

wiatło,

Cleve zorientował si

ę

bez najmniejszych w

ą

tpliwo

ś

ci,

ż

e - nawet je

ś

li uda mu si

ę

wydosta

ć

z tej pułapki -wydostanie si

ę

z niej tylko na jaki

ś

czas;

ż

e ta długa noc, jej

minuty, jej godziny, s

ą

tylko wst

ę

pem do dłu

ż

szego czuwania. Omal nie popadł w

ostateczn

ą

rozpacz i upadł na duchu tak dalece,

ż

e stracił szans

ę

, by kiedykolwiek

udało mu si

ę

powsta

ć

. Zapłakał. To jest prawdziwy

ś

wiat. Pozbawiony rado

ś

ci,

ś

wiatła i nadziei i nawet bez strachu, bowiem boj

ą

si

ę

tylko ci, którzy mog

ą

utraci

ć

to, o czym marz

ą

. Spojrzał w okno, w

ś

wiatło, i jego my

ś

li stały si

ę

jeszcze

czarniejsze. Zapomniał o pryczy i o le

żą

cym na niej chłopcu. Zapomniał o tym,

ż

e

zdr

ę

twiały mu nogi. Gdyby starczyło mu czasu, mógłby nawet zapomnie

ć

o

konieczno

ś

ci oddychania, ale z rozmy

ś

la

ń

wyrwał go zapach moczu.

Spojrzał na prycz

ę

. Le

żą

cy na niej chłopiec wła

ś

nie opró

ż

niał p

ę

cherz, lecz

był to tylko objaw czego

ś

zupełnie innego. Le

żą

cy pod kocem Billy poruszał si

ę

na

kilka sposobów na które p

ę

ta nie powinny mu pozwoli

ć

. Cleve potrzebował kilku

sekund, by oprzytomnie

ć

i kilku kolejnych, by zda

ć

sobie spraw

ę

, co si

ę

wła

ś

ciwie

dzieje. Zacz

ę

ła si

ę

przemiana.

Próbował wsta

ć

, ale nogi miał zupełnie zdr

ę

twiałe od zbyt długiego

siedzenia w kucki. Niemal upadł; machn

ą

ł rozpaczliwie r

ę

kami i zdołał złapa

ć

si

ę

krzesła. Nie potrafił oderwa

ć

wzroku od ciemno

ś

ci, otaczaj

ą

cej doln

ą

prycz

ę

. Co

ś

poruszało si

ę

tam coraz szybciej i w coraz bardziej skomplikowany sposób. Koc

zsun

ą

ł si

ę

na podłog

ę

. Le

żą

ce pod nim ciało Billy'ego zmieniło si

ę

ju

ż

nie do

poznania; zmieniało si

ę

według tej samej zasady jak przedtem, ale odwrotnie.

Materia gromadziła si

ę

wokół ciała w brz

ę

cz

ą

cych chmurach, zbieraj

ą

c si

ę

w

potworne formy. Powstawały z niej członki i organy; z

ę

by jak igły wyrastały z wielkiej

i stale rosn

ą

cej głowy. Cleve błagał Billy'ego, by przestał, lecz z ka

ż

dym oddechem

w chłopcu było mniej człowieka, którego mo

ż

na było błaga

ć

. Siły, której mu

brakowało, bestia miała w nadmiarze: niemal wszystkie wi

ę

zy zostały ju

ż

zerwane i

teraz, na oczach Cleve'a, p

ę

kły ostatnie; bestia uwolniła si

ę

i sturlała z pryczy na

podłog

ę

.

Cofn

ą

ł si

ę

pod drzwi nie spuszczaj

ą

c wzroku ze zmienionego Billy'ego.

Przypomniał sobie, jak strasznie jego matka bała si

ę

skorków i dostrzegł w Billyrn

background image

co

ś

z tego owada; przypominał go w tym, jak odchylał si

ę

do tyłu, przebierał

ż

kami i ukazywał szczegóły tułowia. Lecz była to jedyna analogia do czego

ś

zwykłego i znanego. Z głowy wyrastały j

ę

zyki, zast

ę

puj

ą

ce powieki przy czyszczeniu

oczu, przesuwaj

ą

ce si

ę

bez przerwy po z

ę

bach, z ciekn

ą

cych dziur, których były

pełne, dobywał si

ę

odór kloaki. Jednak nawet teraz wida

ć

było co

ś

ludzkiego i

uwi

ę

zionego w bestii, a

ś

lad ten powi

ę

kszał tylko wra

ż

enie potworno

ś

ci. Widz

ą

c

je

żą

ce si

ę

na tym ciele ostrza i haki Cleve przypomniał sobie przera

ź

liwy, coraz

gło

ś

niejszy krzyk Lowella i poczuł, jak nabrzmiewa mu gardło gotowe wyda

ć

z siebie

podobny d

ź

wi

ę

k, je

ś

li tylko bestia zwróci si

ę

w jego kierunku.

Lecz Billy miał inne zamiary. Poszedł - straszliwie przebieraj

ą

c ko

ń

czynami -

do okna, uwiesił si

ę

na parapecie i przytulił do szyby jak pijawka. Ta jego pie

śń

nie

przypominała poprzedniej, lecz Cleve nie miał w

ą

tpliwo

ś

ci,

ż

e to tak

ż

e jest

przywołanie. Odwrócił si

ę

i zacz

ą

ł wali

ć

w drzwi; miał nadziej

ę

,

ż

e Billy b

ę

dzie zbyt

zaj

ę

ty słaniem wezwania, by napa

ść

na

ń

nim przyb

ę

dzie pomoc.

- Szybko! Na miło

ść

bosk

ą

, szybko! - Cleve wrzeszczał tak gło

ś

no, jak tylko

pozwalało mu zm

ę

czenie. Raz obejrzał si

ę

przez rami

ę

w strachu,

ż

e Billy ju

ż

si

ę

zbli

ż

a. Lecz nie, ci

ą

gle tkwił przy oknie, cho

ć

jego pie

śń

niemal ucichła. Nie

potrzebował jej ju

ż

. W celi niepodzielnie rz

ą

dziła ciemno

ść

.

Przera

ż

ony, Cleve znów zacz

ą

ł b

ę

bni

ć

w drzwi. Kto

ś

biegł ju

ż

po korytarzu, z

s

ą

siednich cel dobiegały krzyki.

- Jezu Chryste, pomó

ż

cie! - wrzasn

ą

ł. Na karku czuł mróz. Nie potrzebował

si

ę

odwraca

ć

by wiedzie

ć

, co si

ę

dzieje za jego plecami. Cie

ń

rósł,

ś

ciana znikała, a

na jej miejsce pojawiało si

ę

miasto i jego mieszka

ń

cy. Tait te

ż

tam był. Czuło si

ę

jego obecno

ść

, wielk

ą

, mroczn

ą

. Tait — morderca dzieci. Tait - stwór z cienia Tait -

mistrz przemiany. Cleve walił w drzwi, a

ż

dłonie zacz

ę

ły mu krwawi

ć

. Od wolno

ś

ci

dzieliły go centymetry wielko

ś

ci kontynentu. Czy nadbiegali? Czy ju

ż

nadbiegali?

Chłód uderzył go w plecy jak cios. Zobaczył, jak dr

żą

ce bł

ę

kitne

ś

wiatło wywołuje

jego cie

ń

na drzwiach, poczuł zapach piasku i krwi. I nagle usłyszał głos. Nie

chłopca, lecz jego dziadka. Edgara St. Clair Taita. Byt tu człowiek, który nazwał si

ę

pomiotem Szatana; słysz

ą

c jego obrzydliwy głos Cleve uwierzył i w piekło, i w pana

piekieł, uwierzył,

ż

e sam jest ju

ż

na łasce Szatana,

ż

e wła

ś

nie do

ś

wiadcza jego

cudów.

- Jeste

ś

zbyt dociekliwy - powiedział Edgar. - Pora do łó

ż

ka. Cleve nie chciał

si

ę

odwróci

ć

. Jego ostatni

ą

ś

wiadom

ą

my

ś

l

ą

było,

ż

e powinien si

ę

odwróci

ć

i

spojrze

ć

na mówi

ą

cego, ale nie chce. Lecz jego wola nie nale

ż

ała ju

ż

do niego; Tait

wsadził mu palce w mózg i grzebał w nim. Cleve odwrócił si

ę

. Spojrzał.

Wisielec stał tu, w celi. Nie jako potwór, z galaretowat

ą

, nieforemn

ą

twarz

ą

.

background image

Był tu we własnym ciele, ubrany - nie bez pewnego wdzi

ę

ku - w garnitur z zeszłej

epoki. Twarz miał przystojn

ą

: szerokie czoło, nieruchomy wzrok. Na r

ę

ce, któr

ą

głaskał Billy'ego po schylonej głowie, jak wiernego psa, ci

ą

gle nosił obr

ą

czk

ę

.

- Czas umiera

ć

, panie Smith - powiedział.

Za drzwiami, na korytarzu, Cleve słyszał krzyki Devlina. Nie mógł nabra

ć

powietrza i odpowiedzie

ć

mu. Czy rzeczywi

ś

cie w zamku obracał si

ę

klucz, czy te

ż

było to złudzenie, wyprodukowane przez jego mózg celem uspokojenia panicznego

strachu?

W male

ń

kiej celi powiał wiatr. Przewrócił krzesło i stół, podniósł

prze

ś

cieradła, frun

ą

ce jak duchy dzieci. I zabrał ze sob

ą

Taita, a razem z nim

chłopca; wessał ich w malej

ą

ce w perspektywie miasto.

- Pan idzie z nami - rozkazał Tait. Twarz zacz

ę

ła mu si

ę

rozpływa

ć

. -

Potrzebujemy pana, pa

ń

skiej duszy i ciała, panie Smith. Pan jest nasz.

- Nie! - krzykn

ą

ł Cleve w twarz swego kata. Pró

ż

nia wyrywała mu palce,

wyciskała oczy z czaszki. — Ja nie... Za jego plecami zazgrzytały drzwi.

- Nie pójd

ę

, słyszysz?

Drzwi do celi otworzyły si

ę

nagle, pchn

ę

ły go w wir mgły i piasku, wci

ą

gaj

ą

cy

Taita i jego wnuka. Omal nie znikł wraz z nimi, lecz jaka

ś

dło

ń

złapała go za

koszulk

ę

i odci

ą

gn

ę

ła od kraw

ę

dzi przepa

ś

ci, ju

ż

niemal nieprzytomnego.

Gdzie

ś

, daleko, Devlin roze

ś

miał si

ę

jak hiena. Stracił zmysły,

Ockn

ą

ł si

ę

we

ś

nie... i w mie

ś

cie. Ockn

ą

ł si

ę

pami

ę

taj

ą

c to, co wydarzyło si

ę

tu

ż

przed utrat

ą

ś

wiadomo

ś

ci: histeri

ę

Devlina, r

ę

k

ę

, która powstrzymała jego

upadek, gdy wir wci

ą

gn

ą

ł dwie postaci. Najwyra

ź

niej udał si

ę

w ich

ś

lady, niezdolny

powstrzyma

ć

mózg, który przestał działa

ć

, od przemierzania po raz kolejny drogi do

metropolis morderców. Lecz Tait jeszcze nie wygrał. Obecno

ść

w mie

ś

cie ci

ą

gle si

ę

Cleve'owi tylko

ś

niła. Jego cielesne „ja" pozostawało w Pantonville;

ś

wiadomo

ść

tego faktu kierowała ka

ż

dym jego krokiem.

Nasłuchiwał wiatru. Wiatr był, jak zawsze, wymowny; w ka

ż

dym powiewie

wraz z piaskiem niosły si

ę

głosy i nigdy, nigdy, nawet gdy wiatr zamierał nie nikły

całkowicie. Rozpoznał w

ś

ród nich krzyk. W niemym mie

ś

cie ten krzyk był jak szok,

wygonił szczury z nor i ptaki z ich siedzib na jakim

ś

dalekim placyku.

Zaciekawiony, Cleve poszedł za tym krzykiem, który zostawił w powietrzu

niemal widzialne echo. Spiesz

ą

c pustymi ulicami usłyszał dalsze krzyki; m

ęż

czy

ź

ni i

kobiety pojawiali si

ę

w drzwiach i oknach swych cel. Tyle twarzy, a ka

ż

da inna; ku

rozczarowaniu fizjonomisty nie było w nich niczego podobnego. Morderstwo ma tyle

twarzy, co towarzysz

ą

cych mu okoliczno

ś

ci. Jedyn

ą

wspóln

ą

cech

ą

jest jego

"obrzydliwo

ść

, rozpacz umysłów zamkni

ę

tych na wieki w miejscu zbrodni.

background image

Przygl

ą

dał si

ę

ludziom i zaj

ę

ło go to wystarczaj

ą

co, by nie zorientował si

ę

, dok

ą

d

prowadz

ą

go krzyki. Nagle znalazł si

ę

w getcie, do którego trafił ju

ż

wcze

ś

niej, za

dziewczynk

ą

.

Wyszedł zza rogu i przy ko

ń

cu

ś

lepej alejki, któr

ą

widział wcze

ś

niej (mur,

okno, za oknem zakrwawiona cela) dostrzegł Billy'ego, wij

ą

cego si

ę

w piasku u

stóp Taita. Chłopiec był na pół sob

ą

, a na pół besti

ą

, w któr

ą

zmienił si

ę

na oczach

Cleve'a. Jedna, lepsza, jego cz

ęść

wiła si

ę

, szukaj

ą

c wyzwolenia od drugiej; bez

rezultatu. W jednej chwili pojawiało si

ę

ciało chłopca, blade, kruche, by w nast

ę

pnej

porwały je fale przemian. Czy

ż

wła

ś

nie w tej sekundzie nie pojawiło si

ę

rami

ę

,

pochłoni

ę

te w nast

ę

pnej, nim mogło wykształci

ć

palce? Czy

ż

w

ś

ród morza j

ę

zorów

nie mign

ę

ła nagle ludzka twarz? Przemiany nie podlegały analizie, gdy tylko udało

si

ę

skupi

ć

uwag

ę

na czym

ś

znajomym, to co

ś

natychmiast znikało.

Tait obserwował walk

ę

tocz

ą

c

ą

si

ę

u jego stóp. Pó

ź

niej podniósł głow

ę

i

wyszczerzył na Cleve'a z

ę

by. Tego popisu mógłby mu pozazdro

ś

ci

ć

rekin.

- Nie wierzył mi, panie Smith - powiedział potwór - i przyszedł szuka

ć

celi.

Wij

ą

ca si

ę

posta

ć

wykształciła usta i wydała ostry krzyk, pełen bólu i

przera

ż

enia.

- A teraz chce przede mn

ą

uciec - mówił Tait. - Pan zasiał w nim te

w

ą

tpliwo

ś

ci. On musi ponie

ść

konsekwencje. –Wymierzył dr

żą

cy palec w Cleve'a i w

chwili, gdy palec si

ę

podnosił ciało starca stało si

ę

wytłaczan

ą

skór

ą

. - Przyszedł

pan tam, gdzie; pana nie proszono. Prosz

ę

spojrze

ć

, jakie spowodował pan

cierpienie.

Tait kopn

ą

ł to co

ś

u swych stóp. Co

ś

przewróciło si

ę

na grzbiet, wymiotuj

ą

c.

- On mnie potrzebuje - mówił dalej Tait. - Czy nie starcza panu rozs

ą

dku, by

to dostrzec? Beze mnie jest zgubiony.

Cleve nie odpowiedział wisielcowi. Zwrócił si

ę

do potwora, le

żą

cego mu u

stóp.

- Billy - powiedział, wzywaj

ą

c zagubionego w przemianach chłopca.

- Jest zgubiony - odpowiedział mu Tait.

- Billy - powtórzył Cleve. - Posłuchaj mnie...

- On ju

ż

nie wróci. Pan to tylko

ś

ni. On tu jest we własnym ciele.

- Billy. Czy mnie słyszysz? To ja, to Cleve.

Miał wra

ż

enie,

ż

e przemiany na mgnienie oka ustały, jakby kto

ś

słuchał jego

słów. Cleve powtarzał imi

ę

chłopca, raz po raz.

To pierwsze, czego uczy si

ę

ludzkie dziecko: musi umie

ć

si

ę

jako

ś

nazwa

ć

.

Je

ś

li chłopak był w stanie zareagowa

ć

na cokolwiek, z pewno

ś

ci

ą

zareaguje na

background image

swoje imi

ę

.

- Billy... Billy... - przy drugim słowie stwór przetoczył si

ę

. Tait zacz

ą

ł zdradza

ć

objawy niepokoju. Nie promieniował ju

ż

tak

ą

pewno

ś

ci

ą

siebie. Jego ciało

ciemniało, głowa stawała si

ę

coraz bardzie okr

ą

gła. Cleve próbował nie zwraca

ć

uwagi na drobne zmiany w jego anatomii i skoncentrowa

ć

si

ę

całkowicie na

przywołaniu Billy'ego. Powtarzanie imienia najwyra

ź

niej przynosiło skutek, bestia

przegrywała. Z ka

ż

d

ą

chwil

ą

pojawiało si

ę

wi

ę

cej chłopca. Wygl

ą

dał

ż

ało

ś

nie: skóra

i ko

ś

ci na czarnym piasku. Lecz twarz miał ju

ż

prawie swoj

ą

i ju

ż

patrzył na Cleve'a.

-Billy...

Chłopiec skin

ą

ł głow

ą

. Pot przykleił mu włosy do czoła, dr

ż

ał.

- Czy wiesz, gdzie jeste

ś

? Kim jeste

ś

?

Zrazu mogło si

ę

wydawa

ć

,

ż

e Billy nic nie pojmuje. Lecz po chwili -

stopniowo - w jego oczach pojawiło si

ę

zrozumienie, a wraz z nim paniczny strach

przed m

ęż

czyzn

ą

, który nad nim stał.

Cleve spojrzał na Taita. Przez kilka sekund, podczas których patrzył w dół, z

jego twarzy i górnej cz

ęś

ci ciała' znikły niemal wszystkie ludzkie cechy, objawiaj

ą

c

zepsucie znacznie gł

ę

bsze ni

ż

zepsucie jego wnuka. Billy spojrzał na niego przez

rami

ę

, do góry, jak zbity pies.

- Nale

ż

ysz do mnie - stwierdził Tait, zaledwie zdolny wypowiedzie

ć

te kilka

słów. Billy dostrzegł członki, które wystrzeliły by go pochwyci

ć

i próbował wsta

ć

,

ucieka

ć

; lecz było ju

ż

na to za pó

ź

no. Cleve dostrzegł jak jeden z nich formuje ostry

hak, jak owija si

ę

wokół szyi chłopca, jak go przyci

ą

ga. Z poder

ż

ni

ę

tej gardzieli try-

sn

ę

ła krew, a wraz z ni

ą

w powietrze wzbił si

ę

syk uciekaj

ą

cego powietrza.

Krzykn

ą

ł.

- Do mnie - głos Taita zmienił si

ę

w bełkot.

Nagle w

ą

ski zaułek wypełnił si

ę

ś

wiatłem; chłopiec, Tait i miasto zacz

ę

ły

bledn

ą

c. Cleve próbował trzyma

ć

si

ę

miasta, lecz ono przed nim uciekało. Na jego

miejscu pojawiła si

ę

inna, solidna rzeczywisto

ść

: blask, twarz (twarze?) i głos,

przywołuj

ą

cy go z jednego absurdu w drugi.

Doktor poło

ż

ył mu dło

ń

na czole. Wydawała si

ę

mi

ę

kka.

- O czym pan do cholery

ś

nił? - zapytał. Co za idiota!

Billy znikł.

Ze wszystkich tajemnic, wobec których stan

ę

li naczelnik - i Devlin, i inni

stra

ż

nicy, którzy tej nocy znale

ź

li si

ę

w celi B.3.20 -najdziwniejsz

ą

było znikni

ę

cie

Williama Taita z zamkni

ę

tej, nienaruszonej celi. Nie pozostawił po sobie ani

ś

ladu.

O scenie, która wprawiła Devlina w szale

ń

czy

ś

miech, nie powiedziano ani słowa;

łatwiej było uwierzy

ć

,

ż

e wszyscy padli ofiar

ą

tego samego złudzenia, ni

ż

ż

e

background image

wszyscy widzieli t

ę

sam

ą

rzeczywisto

ść

. Gdy Cleve spróbował opowiedzie

ć

, co si

ę

zdarzyło tej nocy, i kilku poprzednich, jego opowie

ść

- cz

ę

sto przerywana

milczeniem i wybuchami płaczu - spotkała si

ę

z udawanym zrozumieniem i wymian

ą

znacz

ą

cych spojrze

ń

. Opowiadał j

ą

jednak kilkakrotnie - mimo tego, jak go

potraktowano - a oni, niew

ą

tpliwie szukaj

ą

c w bredzeniu szale

ń

ca jakiej

ś

wskazówki

dotycz

ą

cej czarnoksi

ę

skiego wyczynu Billy'ego - zapisywali ka

ż

de słowo. Kiedy

okazało si

ę

,

ż

e nie ma w tym nic pomocnego w

ś

ledztwie, zacz

ę

li traci

ć

cierpliwo

ść

.

Współczucie zast

ą

piły gro

ź

by. Pytali, a z ka

ż

dym pytaniem krzyczeli gło

ś

niej, gdzie

si

ę

podział Billy. Odpowiadał im tak, jak umiał.

- W mie

ś

cie. Rozumiecie, jest morderc

ą

.

- A ciało? - pytał szef. - Jak przypuszczasz, gdzie jest jego ciało? Cleve nie

wiedział, i przyznał si

ę

do swej niewiedzy. Dopiero

znacznie pó

ź

niej, dokładnie mówi

ą

c w cztery dni pó

ź

niej, kiedy stał

przy oknie patrz

ą

c, jak ogrodnicy id

ą

mi

ę

dzy pawilonami nios

ą

c

sadzonki, przypomniał sobie o trawniku.

Znalazł Mayflowera, który wrócił do pawilonu B na miejsce

Devlina i zdradził mu my

ś

l, która go naszła.

- Jest w grobie - powiedział. - Jest z dziadkiem. Dym i cie

ń

. Pod osłon

ą

nocy

wykopali trumn

ę

; z kijów i brezentu wznie

ś

li zasłon

ę

, która miała zabezpieczy

ć

ich

przed w

ś

cibskim okiem ciekawskich. Lampy, jasne jak sło

ń

ce lecz nie ciepłe,

o

ś

wietlały prac

ę

zespołu ludzi, który na ochotnika zgłosił si

ę

do ekshumacji.

Odpowied

ź

, jakiej udzielił Cleve na t

ę

zagadk

ę

, spotkała

si

ę

z ogólnym niedowierzaniem lecz, w przypadku tak niewyja

ś

nionym,

chwytano si

ę

ju

ż

ka

ż

dego rozwi

ą

zania. Dlatego zgromadzono si

ę

tu, przy

anonimowym grobie, dlatego przerzucono ziemi

ę

, wygl

ą

daj

ą

c

ą

na nieruszan

ą

od

pi

ęć

dziesi

ę

ciu lat; naczelnik, przedstawiciele Ministerstwa Spraw Wewn

ę

trznych,

patolodzy i Devlin. Jeden z lekarzy, pewien,

ż

e straszne iluzje Cleve'a znikn

ą

gdy

ten obejrzy zawarto

ść

trumny i naocznie przekona si

ę

o swym bł

ę

dzie, wytłumaczył

naczelnikowi,

ż

e nale

ż

y go dopu

ś

ci

ć

do ekshumacji.

Kiedy otworzyli trumn

ę

Edgara Claire Taita, tylko Cleve nie był zaskoczony.

Znale

ź

li tam ciało mordercy - by

ć

mo

ż

e wróciło do trumny dymem? - ani całkiem

ludzkie, ani całkiem potworne i, jak mówił Biskup, zachowane jak po egzekucji.

Dzieliło miejsce z Billy Taitem; nagim, le

żą

cym w obj

ę

ciach dziadka. Niesamowita

ko

ń

czyna Taita wci

ąż

okr

ę

cona była wokół szyi chłopca, a

ś

ciany trumny

pociemniały od zakrzepłej krwi. Lecz twarz Billego pozostała niezmieniona.

„Wygl

ą

da jak lalka" - powiedział jeden z lekarzy. Cleve pragn

ą

ł odpowiedzie

ć

,

ż

e

ż

adna lalka nie ma na policzkach takich

ś

ladów łez, nie ma w oczach takiego

background image

wyrazu rozpaczy, lecz ta my

ś

l nie chciała przekształci

ć

si

ę

w słowa.

Trzy miesi

ą

ce pó

ź

niej Cleve został warunkowo zwolniony z wi

ę

zienia na

podstawie specjalnego orzeczenia s

ą

du apelacyjnego, po odsiedzeniu zaledwie

dwóch trzecich kary. Po pół roku powrócił do wykonywania jedynego zawodu, jaki

znał. Miał nadziej

ę

,

ż

e sny go opuszcz

ą

, lecz był

ą

ona krótkotrwała. Miasto nadal w

nim tkwiło - teraz, kiedy odszedł Billy, którego umysł otworzył drzwi, trudniej było do

niego dotrze

ć

i jego obraz nie był ju

ż

tak ostry, lecz strach, jaki budziło, dr

ę

czył go

nadal.

Czasami sny ust

ę

powały niemal całkowicie tylko po to, by powróci

ć

ź

niej

ze wzmo

ż

on

ą

sił

ą

. Dopiero po kilku miesi

ą

cach Cleve zrozumiał wzór tych waha

ń

.

To ludzie sprowadzał i na niego sny. Gdy tylko spotykał kogo

ś

my

ś

l

ą

cego o morder-

stwie, pojawiało si

ę

miasto. A takich ludzi spotykał cz

ę

sto. W miar

ę

, jak coraz lepiej

odbierał ich intencje, coraz wi

ę

ksz

ą

trudno

ść

sprawiało mu nawet wychodzenie na

ulic

ę

. Byli wsz

ę

dzie, ci potencjalni mordercy; doskonale ubrani, pogodni ludzie szli

chodnikami i id

ą

c wyobra

ż

ali sobie

ś

mier

ć

pracowników i

ż

on, gwiazd seriali telewi-

zyjnych i niedbałych krawców. Cały

ś

wiat my

ś

lał o morderstwie i Cleve nie potrafił

znie

ść

jego my

ś

li.

Od tego ci

ęż

aru wyzwalała go tylko heroina. Cleve rzadko przyjmował

heroin

ę

do

ż

ylnie, lecz teraz narkotyk stawał si

ę

dla niego rajem na ziemi. Był to

jednak drogi nałóg; raptownie kurcz

ą

cy si

ę

kr

ą

g odbiorców nie miał szans go

finansowa

ć

. I wtedy pewien człowiek nazwiskiem Grimm, tak

ż

e narkoman, z tak

ą

pasj

ą

uciekaj

ą

cy od rzeczywisto

ś

ci,

ż

e zdolny zaprawi

ć

si

ę

zsiadłym mlekiem, zasu-

gerował, i

ż

Cleve powinien znale

źć

robot

ę

za pieni

ą

dze, które by go

usatysfakcjonowały. Wydawało si

ę

to dobrym pomysłem. Zaaran

ż

owano spotkanie,

zło

ż

ono propozycj

ę

. Forsa okazała si

ę

tak wielka,

ż

e nie sposób było j

ą

odrzuci

ć

gdy potrzebowało si

ę

pieni

ę

dzy. Chodziło, oczywi

ś

cie, o morderstwo.

Nie ma tu go

ś

ci, tylko przyszli obywatele. Kto

ś

kiedy

ś

mu to powiedział,

chocia

ż

Cleve nie był ju

ż

całkiem pewien, kto. Wierzył w proroctwa. Je

ś

li nie popełni

morderstwa teraz, z pewno

ś

ci

ą

popełni je pó

ź

niej.

I chocia

ż

szczegóły morderstwa, którego podj

ą

ł si

ę

dokona

ć

, były mu

strasznie znajome, nie przewidział nieszcz

ęś

liwego zbiegu okoliczno

ś

ci.

Okoliczno

ś

ci sprawiły,

ż

e musiał ucieka

ć

z miejsca zbrodni boso, musiał biec po

chodnikach i po asfalcie, i kiedy wreszcie policja osaczyła go i zastrzeliła, stopy

pokryte miał krwi

ą

. W ten sposób przygotował si

ę

wreszcie do marszu uliczkami

miasta -dokładnie tak, jak w snach.

Czekał ju

ż

na niego pokój, w którym zabił i Cleve mieszkał w nim, przez kilka

miesi

ę

cy, kryj

ą

c si

ę

przed tymi, którzy pojawiali si

ę

na uliczkach. Zakładał,

ż

e czas

background image

mijał i tu, bo rosła mu broda. Sen jednak przychodził rzadko, a dzie

ń

- nigdy. Po

pewnym czasie odwa

ż

ył si

ę

w ko

ń

cu stawi

ć

czoła wiatrowi i motylom, i poszedł na

granic

ę

miasta, gdzie domy stykały si

ę

z pustyni

ą

. Poszedł tam nie po to, by

obserwowa

ć

wydmy, lecz by słucha

ć

głosów, zawsze obecnych, wznosz

ą

cych si

ę

i

opadaj

ą

cych jak wycie szakali lub dzieci.

Stał tam przez dłu

ż

szy czas i wiatr zmawiał si

ę

z pustyni

ą

, chc

ą

c go

zasypa

ć

. Lecz owoce czuwania nie rozczarowały go. Bowiem pewnego dnia (a

mo

ż

e pewnego roku) zobaczył m

ęż

czyzn

ę

, który przeszedł obok niego, rzucił na

ziemi

ę

strzelb

ę

i poszedł w pustyni

ę

, podskakuj

ą

c, zataczaj

ą

c si

ę

, ta

ń

cz

ą

c o kulach.

Otoczyli go ze

ś

miechem. Poszedł z nimi ze

ś

miechem. I cho

ć

odległo

ść

i wiatr

zatarły obraz, Cleve był pewien,

ż

e widział jak m

ęż

czyzna zostaje podniesiony, jak

kto

ś

inny bierze na plecy chłopca, jeszcze kto

ś

tuli w ramionach niemowl

ę

, a

ż

wreszcie, niemal niedosłyszalny, rozległ si

ę

krzyk człowieka, który o

ż

ył. Dopiero

wtedy Cleve odszedł, zadowolony, wiedz

ą

c nareszcie, jak grzech (i on) pojawili si

ę

na

ś

wiecie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Barker Clive We wlasnym ciele
Barker Clive We wlasnym ciele
Barker Clive We własnym ciele
CLIVE?RKER We własnym ciele
Clive Barker We wlasnym ciele
Wiosenne porządki we własnym ciele
inwestuj we wlasny dlug
Inwestuj we wlasny etat e 010q
Inwestuj we wlasny dlug e 010p
inwestuj we wlasny etat
Inwestuj we własny etat
Barker Clive Sakrament (PERN)
Barker Clive Madonna
Barker Clive Umęczone dusze Legenda Primordium

więcej podobnych podstron