CLIVE篟KER We w艂asnym ciele


Clive Barker

WE W艁ASNYM CIELE

Gdy Cleveland Smith wr贸ci艂 do celi po spotkaniu z szefem stra偶卢nik贸w, jego nowy wsp贸艂lokator by艂 ju偶 na miejscu. Wpatrywa艂 si臋 w s艂once przez zakurzone okno ze zbrojonego szk艂a. S艂o艅ce pojawia卢艂o si臋 w oknie na kr贸tko; przez p贸艂 godziny ka偶dego dnia (je艣li akurat nie by艂o chmur) jego promienie przemyka艂y mi臋dzy murem i budyn卢kiem administracji, prze艣lizgiwa艂y si臋 po 艣cianie pawilonu B, znika艂y i pojawia艂y si臋 dopiero nazajutrz.

- Ty jeste艣 Tait? - zapyta艂 Cleve.

Wi臋zie艅 odwr贸ci艂 oczy od s艂o艅ca. Mayflower twierdzi艂, 偶e nowy ma dwadzie艣cia dwa lata, ale wygl膮da艂 najwy偶ej na siedemna艣cie. Jego twarz przypomina艂a pysk bezpa艅skiego psiaka, i to brzydkiego, kt贸rego pa艅stwo porzucili na 艣rodku ruchliwej ulicy. Zbyt szeroko rozstawione oczy, zbyt mi臋kkie usta, zbyt w膮skie ramiona: urodzona ofiara. Cleve by艂 w艣ciek艂y, 偶e kazano mu si臋 o niego troszczy膰. Tait oznacza艂 k艂opoty, a on nie mia艂 energii do marnowania na opiek臋 nad ch艂opcem, mimo tego ca艂ego gadania o przyjaznej d艂oni.

- Tak - odpowiedzia艂 psiak. - William.

- Ludzie m贸wi膮 ci William?

- Nie. M贸wi膮 mi Billy.

- Billy - Cleve skin膮艂 g艂ow膮 i wszed艂 do celi. Wi臋zienie w Pantonville by艂o raczej 艂agodne; cele pozostawa艂y otwarte przez dwie godziny rano i najcz臋艣ciej tak偶e dwie godziny po po艂udniu, pozosta卢wiaj膮c wi臋藕niom wzgl臋dn膮 swobod臋 ruch贸w. Ten uk艂ad mia艂 jednak swoje wady i ich w艂a艣nie dotyczy艂a gadka Mayflowera.

- Kazali mi udzieli膰 ci kilku rad.

- Tak?

- Siedzia艂e艣 ju偶 kiedy艣?

- Nie.

- Nawet w Borstal? Oczy Taita b艂ysn臋艂y.

- No, troch臋.

- Wi臋c wiesz, o co idzie gra. Wiesz, 偶e jeste艣 艂atwym 艂upem.

- Jasne.

- Wygl膮da na to, 偶e wybrali mnie na ochotnika - stwierdzi艂 Cleve bez entuzjazmu - 偶ebym ci臋 chroni艂 przed przer偶ni臋ciem.

Tait przyjrza艂 mu si臋 oczami, kt贸rych b艂臋kit wydawa艂 si臋 rozwo卢dniony, jakby ci膮gle jeszcze 艣wieci艂o w nich s艂o艅ce.

- Nie nadstawiaj karku. Nic mi nie jeste艣 winien.

- I tu masz cholern膮 racj臋. Ale mam chyba jakie艣 spo艂eczne obowi膮zki - ton g艂osu Cleve'a by艂 kwa艣ny. - Ciebie.

Cleve odsiedzia艂 ju偶 dwa miesi膮ce z wyroku za posiadanie, Marihuany. Pantonville odwiedza艂 po raz trzeci. W wieku trzydziestu lat wcale nie czu艂 si臋 zabytkiem. By艂 dobrze zbudowany, twarz mia艂 szczup艂膮 i delikatn膮: w s膮dzie, kiedy ubrany w garnitur w臋drowa艂 na rozpraw臋, z odleg艂o艣ci dziesi臋ciu metr贸w wygl膮da艂 raczej na prawni卢ka. Z bliska obserwator m贸g艂by ju偶 zauwa偶y膰 blizn臋 na szyi - pozosta艂o艣膰 po ataku narkomana bez grosza i to, 偶e Cleve porusza si臋 ostro偶nie - jakby przy ka偶dym kroku szykowa艂 si臋 do ucieczki.

- Jest pan jeszcze m艂ody - powiedzia艂 mu ostatni s臋dzia - ma pan jeszcze czas, 偶eby zmieni膰 c臋tki. Cleve nie zaprzeczy艂 g艂o艣no, lecz w g艂臋bi duszy wiedzia艂, 偶e z urodzenia i wychowania jest tygrysem. Przest臋pstwem zarobi膰 艂atwo, a prac膮 nie. Dop贸ki kto艣 mu nie udo卢wodni, 偶e jest odwrotnie, b臋dzie robi艂 to, w czym jest najlepszy, a je艣li go z艂api膮, to poniesie konsekwencje. Odsiadka wcale nie musi by膰 taka straszna, je艣li podej艣膰 do niej we w艂a艣ciwy spos贸b. Niez艂e jedzenie, wybrane towarzystwo; jak d艂ugo Cleve znajdowa艂 sobie co艣, co mu wype艂nia艂o czas, by艂 ca艂kiem zadowolony. Teraz czyta艂 ksi膮偶ki o grzechu. No, a to jest dopiero temat. Swego czasu s艂ysza艂 wiele wyja艣nie艅, jak to grzech pojawi艂 si臋 na 艣wiecie. T艂umaczyli mu to opiekunowie s膮dowi, prawnicy i ksi臋偶a; wyk艂adali teori臋 socjolo卢giczne, teologiczne i ideologiczne. Nad niekt贸rymi nawet warto by艂o zatrzyma膰 si臋 na kilka chwil, lecz wi臋kszo艣膰 okaza艂a si臋 tak absur卢dalna (grzech pierworodny, grzech przeciw pa艅stwu), 偶e 艣mia艂 si臋 w twarz ich apologetom. 呕adna z tych teorii nie by艂a zreszt膮 wiele warta.

Ale prowokowa艂y do namys艂u. Potrzebowa艂 czego艣, co by mu zaj臋艂o d艂ugie dni. I noce; kiepsko sypia艂 w wi臋zieniu. To nie jego winy nie pozwala艂y mu zasn膮膰, lecz winy innych. W ko艅cu on sam tylko handlowa艂, dostarczaj膮c tego, na co akurat by艂 popyt; pomniej卢szy trybik w konsumpcyjnej maszynie. Nie mia艂 si臋 czego wstydzi膰. Lecz byli z nim inni - najwyra藕niej wielu innych - kt贸rych sny nie by艂y tak kolorowe, a noce tak spokojne. Ci inni p艂akali, skar偶yli si臋, przeklinali s臋dzi贸w okr臋gowych i s臋dziego niebieskiego. Ich ha艂asy obudzi艂yby nawet trupa.

- Czy zawsze tak tu jest? - zapyta艂 Billy po mniej wi臋cej tygodniu. W kt贸rej艣 z cel tego korytarza szala艂 nowy wi臋zie艅: w jed卢nej chwili p艂aka艂, w nast臋pnej bluzga艂.

- Tak. Przewa偶nie. Niekt贸rzy musz膮 sobie powrzeszcze膰. Inaczej m贸zg by im si臋 zsiad艂.

- Ale ty nie - dobieg艂 z dolnej pryczy 艂ami膮cy si臋 g艂os. - Ty tylko czytasz ksi膮偶ki i trzymasz si臋 z dala od k艂opot贸w. Obserwowa艂em ci臋. Reszta ci臋 nie obchodzi, co?

- Prze偶yj臋 - odpowiedzia艂 Cleve. - Nie mam 偶ony, 偶eby przycho卢dzi艂a tu co tydzie艅 i przypomina艂a mi, co straci艂em.

- Siedzia艂e艣 ju偶?

- Dwukrotnie.

Ch艂opak zawaha艂 si臋 na-chwil臋 i zada艂 nast臋pne pytanie.

- My艣l臋, 偶e wiesz co nieco o wi臋zieniu?

- Noooo... nie pisz臋 przewodnik贸w, ale co艣 rzeczywi艣cie wiem - dziwne, 偶e Tait zadaje takie pytania. - A co?

- Tak si臋 zastanawia艂em.

- Masz pytanie?

Tait milcza艂 przez kilka sekund.

- S艂ysza艂em, 偶e... 偶e tu kiedy艣 wieszali ludzi.

Cleve m贸g艂 si臋 spodziewa膰 po tym dzieciaku wszystkiego, tylko nie tego. Ale przecie偶 ju偶 wcze艣niej zdecydowa艂, 偶e Billy Tait jest dziwny. Wstydliwe spojrzenia rzucane k膮tem tych wodnistoniebieskich oczu, to, jak wpatrywa艂 si臋 w 艣cian臋 lub w okno -jak detektyw na miejscu morderstwa, rozpaczliwie szukaj膮cy jakiego艣 艣ladu.

- Chyba by艂a tu kiedy艣 szubienica - powiedzia艂 Cleve. Zn贸w zapad艂a cisza, przerwana pytaniem rzuconym z najwi臋ksz膮 lekko艣ci膮, na jak膮 sta膰 by艂o ch艂opca.

- A jest?

- Szubienica? Nie wiem. Teraz ju偶 nie wiesza si臋 ludzi, Billy. Nie wiedzia艂e艣 o tym?

Z do艂u nie dobieg艂a go 偶adna odpowied藕.

- A w艂a艣ciwie czemu pytasz?

- Przez ciekawo艣膰.

Racja, Billy by艂 ciekawy. Sprawia艂o to dziwne wra偶enie przy tym jego pustym spojrzeniu i sk艂onno艣ci do trzymania si臋 na uboczu; i wi臋kszo艣膰 wi臋藕ni贸w wola艂a si臋 do niego nie zbli偶a膰.

Zainteresowa艂 si臋 nim tylko Lowell, a jego motywy by艂y najzu卢pe艂niej niedwuznaczne.

- Wypo偶yczysz mi swoj膮 pani膮 na popo艂udnie? - zapyta艂 Cleve'a, kiedy czekali w kolejce po 艣niadanie. Tait, kt贸ry sta艂 wystarczaj膮co blisko, by wszystko s艂ysze膰, nie odezwa艂 si臋 ani s艂owem, milcza艂 r贸wnie偶 Cleve.

- S艂ysza艂e艣? Zada艂em ci pytanie.

- S艂ysza艂em. Daj mu spok贸j.

- Wszyscy dzielimy si臋 po r贸wno - stwierdzi艂 Lowell. - Mog臋 ci zrobi膰 przys艂ug臋. Wymy艣limy co艣.

- Ch艂opak nie jest dla ciebie.

- No to zapytajmy jego - Lowell u艣miechn膮艂 si臋 przez brod臋. - I co powiesz, ma艂y?

Tait obr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 na Lowella.

- Powiem: nie, dzi臋kuj臋.

- Nie, dzi臋kuj臋 - powt贸rzy艂 Lowell i po raz drugi u艣miechn膮艂 si臋 do Cleve'a, tym razem zupe艂nie bez humoru. - Dobrze go wytreso卢wa艂e艣. Czy umie siada膰 i prosi膰?

- Wyno艣 si臋, Lowell. Ch艂opak nie jest dla ciebie i to wszystko.

- Nie mo偶esz go pilnowa膰 dwadzie艣cia cztery godziny na dob臋 -zauwa偶y艂 Lowell. - Pr臋dzej czy p贸藕niej musi stan膮膰 na w艂asnych nogach. Chyba, 偶e lepiej mu idzie, kiedy kl臋czy.

Ta aluzja wywo艂a艂a ryk 艣miechu ze strony wsp贸艂mieszka艅ca z celi Lowella, Naylera. Cleve nie chcia艂by spotka膰 偶adnego z nich oko w oko, ale w blefie by艂 ostry jak brzytwa, wi臋c u偶y艂 blefu.

- Nie powiniene艣 艣ci膮ga膰 na siebie k艂opot贸w - powiedzia艂 Lowellowi. - Brod膮 mo偶esz przykry膰 ograniczon膮 ilo艣膰 blizn.

Lowell spojrza艂 na niego; wyra藕nie nie by艂o mu ju偶 do 艣miechu. Nie potrafi艂 stwierdzi膰, czy Cleve grozi mu na powa偶nie, a z pewno卢艣ci膮 nie zamierza艂 ryzykowa膰 g艂ow膮.

- Lepiej miej oczy otwarte - powiedzia艂 tylko i nie doda艂 nic wi臋cej.

***

O wymianie zda艅 przy 艣niadaniu nie wspominali a偶 do nocy, kiedy ju偶 zgaszono 艣wiat艂o. To Billy j膮 przypomnia艂.

- Nie powiniene艣 tego zrobi膰 - powiedzia艂. - Lowell to gro藕ny sukinsyn. S艂ysza艂em co m贸wi膮.

- Chcesz, 偶eby ci臋 zgwa艂cili, czy co?

- Nie - odpowiedzia艂 Tait szybko. - Chryste, nie. Musz臋 trzyma膰 form臋.

- Nie utrzymasz 偶adnej formy, je艣li wpadniesz w 艂apy Lowella. Billy zszed艂 z pryczy i stan膮艂 po艣rodku celi, zaledwie widoczny w mroku.

- Przypuszczam, 偶e chcia艂by艣 co艣 w zamian - powiedzia艂. Cleve obr贸ci艂 si臋 na drugi bok i spojrza艂 na odleg艂膮 o metr, nie卢wyra藕n膮 posta膰.

- Masz co艣, czego m贸g艂bym chcie膰, ma艂y?

- A czego chcia艂 Lowell?

- Wi臋c my艣lisz, 偶e gra sz艂a w艂a艣nie o to. 呕e chc臋 ci臋 dla siebie?

- Owszem.

- 呕e zacytuj臋:, .Powiem: nie, dzi臋kuj臋" - Cleve przewr贸ci艂 si臋 na drugi bok i le偶a艂 twarz膮 do 艣ciany.

-Nie my艣la艂em...

- Nie obchodzi mnie, co my艣la艂e艣. Po prostu nie chc臋 o tym s艂ysze膰, dobrze? Schod藕 z drogi Lowellowi i nie sprzedawaj mi tego g贸wna.

- Hej - powiedzia艂 cicho Billy - nie m贸w tak, dobrze? Prosz臋. Jeste艣 moim jedynym przyjacielem..

- Nie mam przyjaci贸艂 - powiedzia艂 Cleve do 艣ciany. - Ja tylko chc臋 spokojnie 偶y膰. Rozumiesz?

- Spokojnie 偶y膰 - powt贸rzy艂 g艂ucho Tait.

- Ot贸偶 to. A teraz... musz臋 si臋 przespa膰.

Tait zamilk艂 i wr贸ci艂 na doln膮 prycz臋. Po艂o偶y艂 si臋, skrzypn臋艂y spr臋偶yny. Cleve le偶a艂 cicho i rozmy艣la艂 nad niedawn膮 rozmow膮. Nie mia艂 ochoty zadawa膰 si臋 z ch艂opakiem, ale by膰 mo偶e wyrazi艂 si臋 zbyt ostro. C贸偶, nic si臋 nie da zmieni膰.

S艂ysza艂, jak Bili mruczy do siebie, prawie nies艂yszalnie. Pr贸bowa艂 pods艂uchiwa膰. Min臋艂o kilka sekund, podczas kt贸rych mocno wyt臋偶a艂 uszy, nim zorientowa艂 si臋, 偶e ch艂opak odmawia modlitw臋.

Tej nocy Cleve 艣ni艂. Rankiem nie pami臋ta艂 ju偶 swego snu, cho膰 kiedy goli艂 si臋 i bra艂 prysznic, przez g艂ow臋 przemyka艂y mu jego odpryski. Tego ranka dos艂ownie co chwil臋 co艣: przewr贸cona solniczka na stole, krzyk dobiegaj膮cy ze spacemiaka, przypomina艂o mu jego sen, objawienie jednak nie nadchodzi艂o. Przez ca艂y czas by艂 z tego powodu nietypowo napi臋ty i zdenerwowany. Gdy Wesley, drobny fa艂szerz, kt贸rego zna艂 ze 'sp臋dzonych tu ju偶 wakacji, podszed艂 do niego w bibliotece i zacz膮艂 rozmow臋 jakby byli przyjaci贸艂mi od serca, Cleve kaza艂 g贸wniarzowi zamkn膮膰 pysk. Ale Wesley gada艂 dalej.

- Masz k艂opoty.

- Doprawdy? Jakie?

- Ten tw贸j ch艂opiec, Billy.

- Co z nim?

- Zadaje pytania. Narzuca si臋. Ludzie tego nie lubi膮. M贸wi膮, 偶e powiniene艣 wzi膮膰 go w gar艣膰.

- Nie jestem jego nia艅k膮. Wesley skrzywi艂 si臋.

- M贸wi臋 ci to jako przyjaciel.

- Daj mi spok贸j.

- Nie b膮d藕 g艂upi, Cleveland. Robisz sobie wrog贸w.

- Doprawdy? Niby kogo?

- Lowell - odpowiedzia艂 natychmiast Wesley. - I Nayler. R贸偶ni ludzie. Tait im si臋 nie podoba.

- A co im si臋 w艂a艣ciwie nie podoba? - odszczekn膮艂 Cleve. Wesley chrz膮kn膮艂 cicho z dezaprobat膮.

- Chcia艂em tylko pom贸c. Tait jest chytry, jak pieprzony szczur. Jeszcze b臋d膮 z tego k艂opoty.

- Oszcz臋d藕 mi proroctwa, dobrze?

Rachunek prawdopodobie艅stwa zmusza nawet najgorszego pro卢roka, by od czasu do czasu mia艂 racj臋, a to by艂a najwyra藕niej wielka chwila Wesieya. Dzie艅 p贸藕niej, wracaj膮c z warsztat贸w, odzie 膰wiczy艂 sw贸j intelekt zak艂adaj膮c k贸艂ka do plastikowych w贸zk贸w, Cleve spotka艂 Mayflowera, czekaj膮cego na korytarzu.

- Smith, prosi艂em ci臋, 偶eby艣 zaopiekowa艂 si臋 Williamem Taitem - stwierdzi艂 szef stra偶nik贸w.- Ale ciebie g贸wno to obchodzi, co?

- Co艣 si臋 sta艂o?

- Oczywi艣cie, g贸wno ci臋 to obchodzi!

- Spyta艂em, co si臋 sta艂o? Sir?

- Nic strasznego. Jeszcze nie. Troch臋 go pobili, to wszystko. Wygl膮da na to, 偶e Lowell ma na niego chrapk臋. Mam racj臋? -Mayflower spojrza艂 na Cleve'a, a kiedy nie otrzyma艂 odpowiedzi, ci膮gn膮艂 dalej. - Zawiod艂em si臋 na tobie, Smith. Wydawa艂o mi si臋, 偶e pod pow艂ok膮 twardziela jest kto艣, na kim mo偶na polega膰. M贸j b艂膮d. .

Billy le偶a艂 na pryczy. Twarz mia艂 w si艅cach, oczy zamkni臋te. Nie? otworzy艂 ich, kiedy wszed艂 Cleve.

- Wszystko w porz膮dku?

- Jasne - odpowiedzia艂 cicho ch艂opak.

- Nic ci nie z艂amali?

- Prze偶yj臋.

- Powiniene艣 zrozumie膰....

- Pos艂uchaj! - Billy otworzy艂 oczy. 殴renice mia艂 jakby cie卢mniejsze, a mo偶e tylko tak si臋 wydawa艂o w tym 艣wietle. - 呕yj臋. W porz膮dku? Nie jestem idiot膮, wiesz? Wiedzia艂em na co si臋 nara卢偶am, kiedy tu przychodzi艂em - m贸wi艂 tak, jakby mia艂 tu co艣 do gadania. - Poradz臋 sobie z Lowellem, wi臋c nie martw si臋. - Przerwa艂, a p贸藕niej doda艂 - mia艂e艣 racj臋.

- W czym?

- W sprawie przyjaci贸艂. Nie mam przyjaci贸艂. Jestem sam i ty jeste艣 sam, dobra? Powoli mi to sz艂o, ale ju偶 co nieco kapuj臋. - Billy u艣miechn膮艂 si臋.

- Zadawa艂e艣 pytania - stwierdzi艂 Cleve.

- Tak? - odpowiedzia艂 Billy niedbale. - Kto ci to powiedzia艂?

- Je艣li masz jakie艣 pytania, pytaj mnie. Ludzie nie lubi膮 w艣cibskich. Staj膮 si臋 podejrzliwi. A kiedy Lowellijemu podobni zabieraj膮 si臋 do roboty, odwracaj膮 si臋 plecami.

Nazwisko Lowella sprawi艂o, 偶e Billy skrzywi艂 si臋 bole艣nie i do卢tkn膮艂 si艅ca na policzku.

- Lowell jest trupem - mrukn膮艂 cicho, prawie jakby m贸wi艂 do siebie.

- Akurat - skomentowa艂 Cleve.

Spojrzenie, jakim obdarzy艂 go Tait, mog艂oby przeci膮膰 stal.

- Wiem co m贸wi臋 -'powiedzia艂 bez 艣ladu dr偶enia w g艂osie. -Lowell nie wyjdzie st膮d 偶ywy.

Cleve milcza艂. Ch艂opak musia艂 pokaza膰, jaki jest twardy, cho膰 sprawia艂 tym 偶a艂osne wra偶enie.

- Co chcia艂e艣 wiedzie膰, kiedy tak w艣cibia艂e艣 wsz臋dzie nosa.

- Nic takiego - odpowiedzia艂 Billy. Odwr贸ci艂 wzrok od Cleve'a i wpatrywa艂 si臋 w g贸rn膮 prycz臋. Powiedzia艂 cicho - Chcia艂em wie卢dzie膰, gdzie s膮 groby. To wszystko.

- Groby?

- Gdzie chowano powieszonych. Kto艣 powiedzia艂 mi, 偶e tam, gdzie powieszono Crippena, ro艣nie teraz krzak r贸偶y. S艂ysza艂e艣 co艣 o tym?

Cleve potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Dopiero teraz przypomnia艂 sobie, 偶e ch艂opak pyta艂 o szubienic臋. A teraz groby. Billy spojrza艂 na niego. Policzek puch艂 mu z minuty na minut臋.

- Wiesz, gdzie one s膮, co Cleve? - Zn贸w ta udana nonszalancja.

- Mog臋 si臋 dowiedzie膰, je艣li zrobisz mi t臋 grzeczno艣膰 i powiesz, po co ci to potrzebne.

Billy wysun膮艂 si臋 ze schronu swej pryczy. Popo艂udniowe s艂o艅ce zatacza艂o kr贸tki 艂uk na malowanych ceg艂ach, z kt贸rych zrobiona by艂a 艣ciana celi. 艢wieci艂o s艂abo. Ch艂opak opu艣ci艂 nogi na pod艂og臋 i usiad艂 na kraw臋dzi materaca, patrz膮c w 艣wiat艂o tak, jak poprzedniego dnia.

- M贸j dziadek - to znaczy ojciec mojej matki - zosta艂 tu powie卢szony - powiedzia艂 cicho. - W 1937 roku. Edgar Tait. Edgar Saint Claire Tait.

- Wydawa艂o mi si臋, 偶e powiedzia艂e艣, 偶e by艂 ojcem matki?

- Przyj膮艂em jego nazwisko. Nie chcia艂em nazwiska ojca. Nigdy nie nale偶a艂em do ojca.

- Nikt nie nale偶y do nikogo - odpowiedzia艂 Cleve. - Nale偶ysz do samego siebie.

- Ale to nieprawda. - Bili nieznacznie wzruszy艂 ramionami, wpatruj膮c si臋 w os艂onecznion膮 艣cian臋. M贸wi艂 z absolutn膮 pewno艣ci膮 i cho膰 jego g艂os by艂 mi臋kki, stwierdzenie to nie podlega艂o najmniej卢szej dyskusji. - Nale偶臋 do dziadka. Zawsze do niego nale偶a艂em.

- Nie by艂o ci臋 jeszcze na 艣wiecie, kiedy go...

- To bez znaczenia. Przychodzimy i odchodzimy. To bez znacze卢nia.

Przychodzimy i odchodzimy, zastanawia艂 si臋 Cleve. Czy Tait mia艂 na my艣li 偶ycie i 艣mier膰? Nie m贸g艂 o to zapyta膰. Billy m贸wi艂 ca艂y czas, tym samym, cichym lecz napi臋tym, g艂osem.

- Oczywi艣cie, by艂 winny. Nie w ten spos贸b, o kt贸rym my艣leli, lecz winny. Wiedzia艂, czym jest i do czego jest zdolny; na tym polega wina, prawda? Zabi艂 cztery osoby. A przynajmniej za to go powiesili.

- To znaczy, 偶e zabi艂 wi臋cej?

Bili zn贸w nieznacznie wzruszy艂 ramionami, najwyra藕niej cyfry nie mia艂y 偶adnego znaczenia.

- Ale nikt nie sprawdzi艂, gdzie go z艂o偶ono na wieczny spoczynek. To nie w porz膮dku, co? Ich to chyba nic nie obchodzi艂o. A rodzina by艂a pewnie szcz臋艣liwa, 偶e si臋 go pozby艂a. Od pocz膮tku my艣la艂a, 偶e mia艂 藕le w g艂owie. Ale on nie mia艂 藕le w g艂owie. Wiem, 偶e nie mia艂. Mam jego r臋ce, jego oczy. Tak m贸wi艂a mama. Opowiedzia艂a mi o nim wszystko, wiesz, tu偶 przed 艣mierci膮. M贸wi艂a mi o tym, o czym nigdy przedtem nikomu nie opowiada艂a; m贸wi艂a mi o tym dlatego, 偶e mam takie oczy... - przerwa艂 i przy艂o偶y艂 d艂o艅 do ust jakby dr偶膮ce 艣wiat艂o na 艣cianie zahipnotyzowa艂o go, 偶eby si臋 nie wygada艂.

- Co ci m贸wi艂a matka? - przycisn膮艂 Cleve. Billy sprawia艂 wra偶enie, jakby rozwa偶a艂 r贸偶ne odpowiedzi nim oferowa艂 t臋 jedn膮:

- Tylko tyle, 偶e pod pewnymi wzgl臋dami jeste艣my podobni.

- To znaczy szaleni? - To nie by艂 tylko 偶art.

- Co艣 takiego. - Bili nadal nie odrywa艂 wzroku od 艣ciany. Wes卢tchn膮艂 i pozwoli艂 sobie na kolejne wyznanie. - Dlatego tu przysze卢d艂em. 呕eby dziadek wiedzia艂, 偶e nie zosta艂 zapomniany.

- Przyszed艂em? O czym ty m贸wisz? Zosta艂e艣 z艂apany i os膮dzony. Nie mia艂e艣 wyboru.

艢wiat艂o na 艣cianie zgas艂o, jakby przez s艂o艅ce przesun臋艂a si臋 chmura. Billy spojrza艂 na Cleve'a. S艂o艅ce 艣wieci艂o tu, w jego oczach.

- Pope艂ni艂em przest臋pstwo, 偶eby tu przyj艣膰 - wyzna艂. - Z preme卢dytacj膮.

Cleve potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Co za nieprawdopodobne stworzenie!

- Pr贸bowa艂em wcze艣niej, dwukrotnie. Zabra艂o mi to troch臋 czasu. Ale w ko艅cu si臋 dosta艂em, prawda?

- Nie r贸b ze mnie durnia, Billy - ostrzeg艂 Cleve.

- Nie robi臋. - Billy wsta艂. Wydawa艂 si臋 l偶ejszy, jakby opowiada卢j膮c to wszystko zrzuci艂 z siebie jaki艣 ci臋偶ar i nawet u艣miecha艂 si臋 wahaj膮ce m贸wi膮c - by艂e艣 dla mnie dobry. Nie my艣l, 偶e o tym nie wiem. Jestem wdzi臋czny. A teraz - m贸wi膮c to spojrza艂 Clevowi prosto w oczy chc臋 wiedzie膰, gdzie s膮 groby. Dowiedz si臋 tego i ju偶 si臋 do ciebie nie odezw臋. Obiecuj臋.

Cleve nie wiedzia艂 niemal nic o wi臋zieniu i jego historii, ale zna艂 kogo艣, kto wiedzia艂. By艂 pewien cz艂owiek nazwiskiem Biskup - tak z偶yty ze wsp贸艂wi臋藕niami, 偶e nazwisko sta艂o si臋 jego przydomkiem - kt贸ry cz臋sto przebywa艂 w warsztatach razem z Clevem. Biskup wychodzi艂 i wraca艂 do wi臋zienia przez wi臋kszo艣膰 ze swych ponad czterdziestu lat, karany g艂贸wnie za drobne wykro卢czenia i, z ca艂ym fatalizmem jednonogiego, kt贸ry po艣wi臋ci艂 偶ycie studiom nad monopedi膮, sta艂 si臋 ekspertem od wi臋zie艅 i systemu penitencjarnego. Niewiele informacji zaczerpn膮艂 z ksi膮偶ek. Wi臋kszo艣膰 jego wiedzy pochodzi艂a od starych wi臋ziennych wyjadaczy, pragn膮cych tylko przegada膰 d艂ugie godziny i - naturaln膮 rzeczy kolej膮 - Biskup sta艂 si臋 chodz膮c膮 encyklopedi膮 zbrodni i kary. Ze swej wiedzy uczyni艂 zaw贸d i sprzedawa艂 j膮 w starannie odmierzo卢nych fragmentach; czasami jako geograficzn膮 informacj臋 dla ucieki卢niera, czasami jako wi臋zienn膮 mitologi臋 bezbo偶nemu wsp贸艂wi臋藕nio卢wi w poszukiwaniu miejscowego b贸stwa. Cleve odszuka艂 go i zap艂a卢ci艂 mu: tytoniem i obietnic膮 przys艂ug na 偶yczenie.

- Co mog臋 dla ciebie zrobi膰? - zapyta艂 go Biskup. By艂 gruby, ale nie nalany. Cienkie jak s艂omka papierosy, kt贸re bez przerwy skr臋ca艂, gin臋艂y w jego grubych paluchach rze藕nika, umazanych nikotyn膮 na br膮zowo.

- Chc臋 si臋 dowiedzie膰 wszystkiego o tych, kt贸rych tu powieszo卢no.

Biskup u艣miechn膮艂 si臋.

- Takie wspania艂e historie. I zacz膮艂 opowiada膰.

***

W istotnych kwestiach Billy mia艂 niemal zupe艂n膮 racj臋. W Pantonville wykonywano wyroki 艣mierci a偶 do po艂owy stulecia, ale barak, w kt贸rym wieszano ludzi, dawno ju偶 zo卢sta艂 zburzony. W tym miejscu znajdowa艂o si臋 teraz Biuro Nadzoru S膮dowego w pawilonie B. Je艣li chodzi o histori臋 r贸偶 Crippena, to w niej tak偶e by艂a prawda. Przed stoj膮c膮 na terenie wi臋zienia szop膮 w kt贸rej, jak poinformowa艂 Cleve'a Biskup, przechowywano narz臋卢dzia ogrodnicze, znajdowa艂 si臋 ma艂y skrawek trawy, po艣rodku kt贸卢rego r贸s艂 krzak r贸偶 zasadzony (w tym momencie Biskup przyzna艂 si臋, 偶e nie potrafi rozr贸偶ni膰 rzeczywisto艣ci od legendy) celem upami臋t卢nienia doktora Crippena, powieszonego w 1910 roku.

-I tam s膮 groby? - zapyta艂 Cleve.

- Nie, nie - zaprotestowa艂 Biskup i jednym poci膮gni臋ciem zredu卢kowa艂 o po艂ow臋 kolejnego ze swych cieniutkich papieros贸w.

- Groby znajduj膮 si臋 przy murze, po lewej za szop膮. Jest tam d艂ugi trawnik, musia艂e艣 go widzie膰.

- Bez nagrobk贸w?

- Oczywi艣cie. Tych grob贸w nigdy nie oznaczano. Tylko naczel卢nik wie, kto jest gdzie pochowany, a on i tak najprawdopodobniej zgubi艂 plany. - Z kieszeni na piersiach swej wi臋ziennej koszuli Biskup wygrzeba艂 puszk臋 z tytoniem i zacz膮艂 skr臋ca膰 kolejnego pa卢pierosa z tak膮 rutyn膮, 偶e nie musia艂 nawet patrze膰 na to, co robi.

- Nikomu nie wolno przyj艣膰 tam i op艂akiwa膰 pogrzebanych, rozu卢miesz? Co z oczu, to z serca, taki mieli pomys艂. Ale, oczywi艣cie, inaczej to wygl膮da. Ludzie zapominaj膮 premier贸w, ale pami臋taj膮 morderc贸w. Spacerujesz sobie po trawniku, a dwa metry pod twymi stopami le偶膮 najbardziej znani zab贸jcy, jacy kiedykolwiek st膮pali po tej zielonej, przemi艂ej ziemi. A nad nimi nie ma nawet krzy偶a. To zbrodnia, prawda?

- Wiesz kto jest tam pochowany?

- Bardzo gro藕ni d偶entelmeni - odpowiedzia艂 mu Biskup, jakby z sympatii ostrzega艂 przed skutkami ich nieuczciwo艣ci.

- S艂ysza艂e艣 o cz艂owieku nazwiskiem Edgar Tait? Biskup uni贸s艂 brwi, czo艂o si臋 mu pofa艂dowa艂o.

- 艢wi臋ty Tait? Tak, oczywi艣cie. Nietrudno go zapami臋ta膰.

- Co o nim wiesz?

- Zabi艂 偶on臋, a p贸藕niej dzieci. Zak艂u艂 ich no偶em, jak mnie tu widzisz.

- Wszystkich?

Biskup wsadzi艂 艣wie偶o skr臋conego papierosa mi臋dzy grube war卢gi-

- Mo偶e nie wszystkich. - Zmru偶y艂 oczy, stara艂 si臋 przypomnie膰

sobie szczeg贸艂y. - Mo偶e jedno z nich prze偶y艂o. Zdaje si臋, 偶e c贸rka.

- Wzruszy艂 ramionami, lekcewa偶膮c spraw臋.- Niezbyt dobrze pami臋卢tam ofiary. Ale kto je pami臋ta? - Spojrza艂 t臋pymi oczami w oczy Cleve'a. - Dlaczego akurat Tait tak bardzo ci臋 interesuje? Powieszo卢no go przed wojn膮.

- W tysi膮c dziewi臋膰set trzydziestym si贸dmym. Niewiele z niego zosta艂o, co?

Biskup podni贸s艂 palec w ostrzegawczym ge艣cie.

- To nie tak. Widzisz, ziemia na kt贸rej zbudowano to wi臋zienie

ma pewne specjalne w艂a艣ciwo艣ci. Pogrzebane tu cia艂a nie gnij膮 jak wsz臋dzie indziej.

Cleve zerkn膮艂 na Biskupa z niedowierzaniem.

- To prawda - potwierdzi艂 grubas 艂agodnie. - Dowiedzia艂em si臋 tego z absolutnie pewnego 藕r贸d艂a. Uwierz mi, ile razy musieli tu ekshumowa膰 zw艂oki, zawsze znajdowali cia艂o w niemal doskona艂ym stanie. - Przerwa艂, 偶eby zapali膰 papierosa, zaci膮gn膮艂 si臋 i wypu艣ci艂 dym wraz z nast臋pnymi s艂owami. - Kiedy nadejdzie koniec 艣wiata, dobrzy ludzie z Marylebone i Camden Town wstan膮 przegnili do ko艣ci. A 藕li? Pobiegn膮 na S膮d Ostateczny tak 艣wie偶y, jak w dniu 艣mierci. - Ten perwersyjny obraz najwyra藕niej go zachwyci艂. Okr膮卢g艂a twarz pomarszczy艂a mu si臋 z rado艣ci i pofa艂dowa艂a. - Ach, i kogo nazw膮 wtedy pot臋pionym?

Cleve nigdy nie dowiedzia艂 si臋 dok艂adnie, jakich argument贸w u偶y艂 Billy, by dosta膰 prac臋 w grupie ogrodniczej; w ka偶dym razie uda艂o mu si臋 j膮 dosta膰. By膰 mo偶e zwr贸ci艂 si臋 bezpo艣re卢dnio do Mayflowera, kt贸ry z kolei wyja艣ni艂 prze艂o偶onym, 偶e ch艂opak jest wystarczaj膮co pewny, by pu艣ci膰 go na 艣wie偶e powietrze. Nieza卢le偶nie od tego, jaki numer wyci膮艂, w po艂owie tygodnia - zaraz po tym, jak Cleve pozna艂 szczeg贸艂y dotycz膮ce grob贸w - w ch艂odny kwietniowy poranek, Billy kosi艂 traw臋.

Wydarzenia tego ranka rozesz艂y si臋 w postaci plotek ju偶 w czasie wolnym. Cleve us艂ysza艂 t臋 histori臋 z trzech niezale偶nych 藕r贸de艂, z kt贸rych 偶adnego nie by艂o na miejscu wypadku. Opowie艣ci r贸偶ni艂y si臋 mi臋dzy sob膮 pewnymi cechami indywidualnymi, ale niew膮tpli卢wie nale偶a艂y do tego samego gatunku. Fakty wygl膮da艂y jak nast臋pu卢je:

Grupa ogrodnicza, sk艂adaj膮c膮 si臋 z czterech wi臋藕ni贸w nadzoro卢wanych przez jednego stra偶nika, porusza艂a si臋 mi臋dzy barakami, przycinaj膮c traw臋 i piel膮c grz膮dki przed wiosennymi sadzeniami. Nadz贸r najwyra藕niej nie by艂 zbyt dok艂adny, bowiem min臋艂o kilka minut, nim stra偶nik w og贸le zorientowa艂 si臋, 偶e jeden z jego podo卢piecznych wymkn膮艂 si臋 z grupy i przepad艂. Podniesiono alarm, rozpocz臋to poszukiwania, nie musiano jednak szuka膰 daleko. Tait nie pr贸bowa艂 ucieka膰, a je艣li nawet pr贸bowa艂, to przeszkodzi艂 mu w tym jaki艣 atak, kt贸ry ca艂kowicie zbi艂 go z n贸g. Znaleziono go (w tym momencie w opowie艣ciach pojawi艂y si臋 zasadnicze r贸偶nice) na du卢偶ym kawa艂ku trawnika przy murze. Le偶a艂 na trawie. Niekt贸re z opo卢wie艣ci g艂osi艂y, 偶e twarz mia艂 czarn膮, le偶a艂 skulony i prawie odgryz艂 sobie j臋zyk; inne, 偶e le偶a艂 twarz膮 w d贸艂, gada艂 do ziemi, p艂aka艂 i m贸wi艂 co艣 pieszczotliwym tonem. Wszyscy zgodzili si臋 jednak, 偶e ch艂opak postrada艂 zmys艂y.

Takie plotki uczyni艂y z Cleve'a o艣rodek zainteresowania, co go bynajmniej nie zachwyci艂o. Przez nast臋pny dzie艅 nie mia艂 prawie chwili dla siebie; wszyscy chcieli wiedzie膰, jak to jest, kiedy dzieli si臋 cel臋 z wariatem. Cleve pr贸bowa艂 wyt艂umaczy膰, 偶e nie ma nic do powiedzenia. Tait by艂 idealnym wsp贸艂wi臋藕niem, m贸wi艂; spokojnym, niewymagaj膮cym, niew膮tpliwie normalnym. Po卢wt贸rzy艂 to Mayfiowerowi, a potem i doktorowi, kiedy przyciskali go nast臋pnego dnia. Nie pu艣ci艂 pary z ust na temat zainteresowania Taita grobami i specjalnie postara艂 si臋 o spotkanie z Biskupem, by sk艂oni膰 go do podobnej wstrzemi臋藕liwo艣ci w s艂owach. Biskup wyrazi艂 zgod臋 na jego pro艣b臋 pod warunkiem, 偶e w odpowiednim czasie pozna ca艂膮 histori臋, co Cleve obieca艂 mu z przyjemno艣ci膮. Jak przysta艂o na osob臋, kt贸ra przyznawa艂a si臋 do przynale偶no艣ci do stanu duchowne卢go, Biskup zwyk艂 by艂 dotrzymywa膰 s艂owa.

Billy znik艂 na dwa dni. W mi臋dzyczasie znik艂 tak偶e Mayflower, bez 偶adnego wyt艂umaczenia. Na jego miejsce, z pawilo卢nu D, przyszed艂 m臋偶czyzna nazwiskiem Devlin, poprzedzony przez fal臋 plotek z kt贸rych wynika艂o, 偶e lito艣膰 nie jest dominuj膮c膮 cech膮 jego charakteru. Plotki te potwierdzi艂y si臋 podczas rozmowy, na kt贸r膮 Devlin wezwa艂 Cleve'a w dniu powrotu Billy'ego.

- Powiedziano mi, 偶e wy i Tait jeste艣cie blisko - stwierdzi艂 Devlin. Twarz mia艂 mniej wi臋cej tak wyrazist膮 jak bry艂a granitu.

- Niedok艂adnie, prosz臋 pana.

- Nie mam zamiaru pope艂ni膰 pomy艂ki Mayflowera, Smith. Je艣li o mnie chodzi, Tait to k艂opoty. Mam zamiar obserwowa膰 go jak jastrz膮b, a kiedy mnie tu nie b臋dzie, wy mnie zast膮picie, zrozumia卢no? Wystarczy, 偶eby zrobi艂 zeza, i przechodzi do historii. Za艂apie si臋 na poci膮g duch贸w, nim zd膮偶y pierdn膮膰. Czy jasno si臋 wyra偶am?

- Odwiedzi艂e艣 rodzinny gr贸b, co?

Billy straci艂 w szpitalu na wadze, a jego chude cia艂o nie bardzo potrafi艂o pogodzi膰 si臋 z t膮 strat膮. Koszula wisia艂a mu na ramionach, pasek spodni zapi臋ty mia艂 na ostatni膮 dziurk臋. To, 偶e zeszczupla艂, jeszcze bardziej podkre艣la艂o jego fizyczn膮 delikatno艣膰; Cleve pomy卢艣la艂, 偶e by go znokautowa膰 wystarczy艂oby pog艂aska膰 po twarzy. Jego twarz zyska艂a za to wyraz rozpaczliwego napi臋cia; sprawia艂a wra偶e卢nie, 偶e sk艂ada si臋 wy艂膮cznie z oczu, kt贸re nie roz艣wietla艂y si臋 ju偶 w blasku s艂o艅ca. Znik艂 z nich te偶 sztuczny wyraz t臋poty, zast膮piony niesamowitym skupieniem.

- Zada艂em ci pytanie.

- S艂ysza艂em ci臋 - powiedzia艂 Billy. Dzie艅 by艂 pochmurny, ale ch艂opak i tak patrzy艂 w 艣cian臋. - Tak, je艣li musisz wiedzie膰, odwie卢dzi艂em rodzinny gr贸b.

- Devlin kaza艂 mi ci臋 obserwowa膰. Chce ci臋 st膮d przenie艣膰. By膰 mo偶e nawet do innego wi臋zienia.

- Przenie艣膰? - nagi strach w oczach Billego by艂 tak intensywny, 偶e po paru sekundach Cleve opu艣ci艂 wzrok. - Do innego wi臋zienia?

- Najprawdopodobniej.

-Nie mog膮!

- Och, mog膮. Nazywaj膮 to poci膮giem duch贸w. W jednej chwili jeste艣 tutaj, a w nast臋pnej ju偶 ci臋 nie ma.

- Nie! - D艂onie ch艂opca zacisn臋艂y si臋 w pi臋艣ci. Dosta艂 dreszczy i przez chwil臋 Cleve ba艂 si臋, 偶e nast膮pi艂 drugi atak. Lecz Billy, najwyra藕niej samym wysi艂kiem woli, opanowa艂 dr偶enie, odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 na wsp贸艂wi臋藕nia. Guzy, kt贸re nabi艂 mu Lowell, zblad艂y do jasnej 偶贸艂ci, ale wcale nie zamierza艂y znikn膮膰; nieogolone policz卢ki pokryte mia艂 rzadkimi, jasnobrudnymi w艂osami. Patrz膮c na niego, Cleve poczu艂 niepo偶膮dany przyp艂yw troski.

-M贸w.

- Co mam ci powiedzie膰? - zapyta艂 Billy.

- Co si臋 zdarzy艂o na grobach.

- Zakr臋ci艂o mi si臋 w g艂owie. Zemdla艂em. Ockn膮艂em si臋 w szpita卢lu.

- Im te偶 to powiedzia艂e艣?

- Bo to prawda.

- S艂ysza艂em co innego. Dlaczego nie powiesz mi, jak by艂o na卢prawd臋? Chc臋, 偶eby艣 mi ufa艂.

- Ufam ci — powiedzia艂 ch艂opak. - Ale zrozum, musz臋 zachowa膰 tajemnic臋. To sprawa mi臋dzy nim a mn膮.

- Mi臋dzy tob膮 i Edgarem? - zapyta艂 Cleve, a Billy przytakn膮艂 skinieniem g艂owy. - Cz艂owiekiem, kt贸ry wymordowa艂 rodzin臋, z wyj膮tkiem twojej matki?

Billy by艂 najwyra藕niej zdumiony zakresem wiedzy Cleve'a.

- Tak - powiedzia艂 po chwili namys艂u. - Tak, zabi艂 ich wszyst卢kich. Zabi艂by i mam臋, gdyby nie uciek艂a. Chcia艂 wymaza膰 rodzin臋 z powierzchni ziemi. 呕eby nie zosta艂 nikt ze z艂膮 krwi膮.

- To twoja krew jest z艂a?

Billy pozwoli艂 sobie na najmniejszy z u艣miech贸w.

- Nie - powiedzia艂. - Nie s膮dz臋. Dziadek pope艂ni艂 omy艂k臋. Czasy

si臋 zmieni艂y, nie?

To rzeczywi艣cie szaleniec, pomy艣la艂 Cleve. Billy zareagowa艂 na ten wyrok z szybko艣ci膮 b艂yskawicy.

- Nie zwariowa艂em. Powiedz im to. Powiedz Devlinowi i ka偶de卢mu, kto zapyta. Powiedz im, 偶e jestem 艂agodny jak baranek. -W jego oczach p艂on膮艂 gniew. Nie by艂o w nich nic z 艂agodno艣ci, ale Cleve nie wypowiedzia艂 tej my艣li. - Nie mog膮 mnie przenie艣膰, Cleve. Nie teraz kiedy jestem ju偶 tak blisko. Mam tu co艣 do za艂atwienia. Co艣 bardzo wa偶nego.

- Robisz interesy ze zmar艂ym?

- Robi臋 interesy ze zmar艂ym.

Niezale偶nie od tego, co wyzna艂 Clevowi, Billy zachowywa艂 i ca艂kowite milczenie wobec reszty wi臋藕ni贸w. Nie odpowiada艂 ani na pytania, ani na obelgi; poza pustej oboj臋tno艣ci, kt贸r膮 przybra艂, okaza艂a si臋 bezb艂臋dna. Imponowa艂 Clevowi, kt贸ry zdecy卢dowa艂, 偶e ch艂opak ma przysz艂o艣膰 jako aktor, je艣li oczywi艣cie nie zechce po艣wi臋ci膰 si臋 karierze profesjonalnego wariata.

Tylko napi臋cie, zwi膮zane z konieczno艣ci膮 ukrywania niedawno zrodzonego poczucia konieczno艣ci osi膮gni臋cia celu, zostawia艂o co卢raz widoczniejsze oznaki: si艅ce pod oczami, mechaniczne ruchy, zamy艣lenie i kamienne milczenie. Doktor, do kt贸rego chodzi艂 Billy, rozpozna艂 objawy bezb艂臋dnie, postawi艂 diagnoz臋: depresja i ostra bezsenno艣膰, i zapisa艂 艣rodki uspakajaj膮ce oraz nasenne. Billy dawa艂 lekarstwa Clevowi twierdz膮c, 偶e sam ich nie potrzebuje. Cleve by艂 mu za to wdzi臋czny. Po raz pierwszy od miesi臋cy sypia艂 dobrze. Nie przeszkadza艂y mu szlochy i krzyki wsp贸艂wi臋藕ni贸w.

A jego przyja藕艅 z ch艂opakiem, zawsze szcz膮tkowa, z dnia na dzie艅 ogranicza艂a si臋 do prostej uprzejmo艣ci. Cleve czu艂, jak Billy ca艂kowicie zamyka si臋 w sobie, jak 艣wiat fizyczny coraz mniej go interesuje. Nie po raz pierwszy by艂 艣wiadkiem takiej ucieczki. Jego szwagierka, Rosanna, trzy lata temu zmar艂a na raka 偶o艂膮dka; choroba rozwija艂a si臋 d艂ugo i - a偶 do ostatnich tygodni - stopniowo. Nie by艂 z ni膮 zaprzyja藕niony i by膰 mo偶e w艂a艣nie ten brak cieplejszych uczu膰 spowodowa艂, 偶e - w odr贸偶nieniu od reszty rodziny - m贸g艂 si臋 jej przygl膮da膰 z dystansem. Zaskoczy艂o go, jak systematycznie Rosanna przygotowywa艂a si臋 na 艣mier膰, jak ogranicza艂a zasi臋g uczu膰 tak, 偶e w ko艅cu obejmowa艂y tylko osoby najbli偶sze: dzieci i ksi臋dza. Inni, w tym tak偶e jej m膮偶 od czternastu lat, zostali z tego kr臋gu wykluczeni.

***

Teraz dostrzega艂 ten sam spok贸j i oszcz臋dno艣膰 w Billyrn. Jak cz艂owiek, kt贸ry przygotowuj膮c si臋 do przekroczenia bezwod卢nej pustyni, oszcz臋dza ka偶d膮 cz膮stk臋 energii i nie mo偶e po卢zwoli膰 sobie, by marnowa膰 j膮 nawet jednym niepotrzebnym gestem, ch艂opak zamyka艂 si臋 w sobie. By艂o to a偶 niesamowite i Cleve coraz bardziej ba艂 si臋 przebywania z Billyrn w jednej celi o wymiarach cztery na dwa i p贸艂 metra. Zbyt przypomina艂o to dzielenie z kim艣 celi 艣mierci.

Ulg臋 dawa艂y mu tylko 艣rodki uspakajaj膮ce. Billy ch臋tnie i sku卢tecznie czarowa艂 doktora i lekarstw mu nie brakowa艂o. Gwarantowa卢艂y Clevowi wspania艂y odpoczynek. I - przynajmniej przez kilka dni - nic mu si臋 nie 艣ni艂o.

A p贸藕niej przy艣ni艂o mu si臋 miasto.

Ale miasto nie pojawi艂o si臋 od razu. Najpierw zobaczy艂 pustyni臋. Wielk膮, pust膮 przestrze艅 niebieskoczamego piasku, kt贸ry rani艂 mu stopy przy ka偶dym kroku, popychany zimnym wiatrem wype艂nia艂 nos, oczy, w艂osy. We 艣nie wiedzia艂, 偶e ju偶 tu kiedy艣 by艂. Jego senne ja samo rozpoznawa艂o monotonny ocean nagich wydm, pozbawiony 艣lad贸w obecno艣ci ro艣lin i ludzi. Lecz poprzednio przebywa艂 tu z przewodnikami (a przynajmniej tak mu si臋 zaczyna艂o wydawa膰) a teraz by艂 sam. Chmury wisia艂y nad jego g艂ow膮, ci臋偶kie i ciemnosza卢re; s艂o艅ce nie mog艂o si臋 przez nie przedrze膰. Mia艂 wra偶enie, 偶e godzinami szed艂 przez wydmy; ostry piasek rozkrwawi艂 stopy, zasy卢pywa艂 cia艂o i nadawa艂 mu odcie艅 b艂臋kitu. Kiedy by艂 ju偶 tak zm臋czo卢ny, 偶e nie m贸g艂 niemal zrobi膰 kroku, zobaczy艂 ruiny i poszed艂 w ich kierunku.

Nie by艂a to oaza. Na ulicach nie znalaz艂 niczego, 艣wiadcz膮cego o szcz臋艣ciu i o plonach: ani kwitn膮cych drzew, ani szeleszcz膮cych fontann. Miasto by艂o po prostu zbiorem dom贸w lub kawa艂k贸w dom贸w - czasami ca艂ych pi臋ter, czasami fragment贸w mieszka艅 -stoj膮cych obok siebie w parodii miejskiej zabudowy. Panowa艂 tu architektoniczny miszmasz: pi臋kne pa艂ace w stylu angielskim sta艂y ko艂o gro藕nych blok贸w z powypalanymi mieszkaniami, obok kt贸rych Cleve widzia艂 dom wyrwany z szeregowej zabudowy, doskonale zachowany (w oknie wci膮偶 jeszcze siedzia艂 porcelanowy pies) z przylegaj膮cym do niego luksusowym apartamentem z najwy偶sze卢go pi臋tra wie偶owca. Wszystkie budynki ucierpia艂y podczas przeno卢szenia z ich w艂a艣ciwego miejsca: 艣ciany by艂y pop臋kane, a przez szczeliny mo偶na by艂o zajrze膰 do wn臋trz mieszka艅, schody pi臋艂y si臋 w niebo nie prowadz膮c nigdzie, wiatr otwiera艂 i zamyka艂 drzwi, przez kt贸re nigdzie si臋 nie wchodzi艂o ani z nik膮d nie wychodzi艂o.

Lecz by艂o tu 偶ycie. Cleve o tym wiedzia艂. 呕y艂y tu nie tylko jaszczurki, szczury i motyle - wszystkie bia艂e - kt贸re lata艂y i 艣lizga艂y si臋 przed Clevem, id膮cym po opustosza艂ych ulicach; 偶yli tu tak偶e ludzie. I chocia偶 nikogo nie widzia艂, a w ka偶dym razie nie podczas pierwszej wizyty, czu艂, 偶e ka偶dy jego krok jest obserwowany.

Podczas drugich odwiedzin w mie艣cie jego sennemu ja oszcz臋卢dzono w臋dr贸wki po pustyni; Cleve od razu znalaz艂 si臋 w mie艣cie. Jego nogi, prowadzone prost膮 drog膮, sz艂y swym w艂asnym 艣ladem z pierwszej wizyty. Tej nocy wiej膮cy tu zawsze wiatr by艂 silniejszy. W jego podmuchach powiewa艂y koronkowe firanki w jednym oknie, dzwoni艂o chi艅skie 艣wiecide艂ko zawieszone w innym. Wiatr ni贸s艂 te偶 g艂osy: potworne, obco brzmi膮ce d藕wi臋ki, dobiegaj膮ce z jakiego艣 odleg艂ego miejsca, le偶膮cego daleko za miastem. S艂ysz膮c te j臋ki i szlochy, przypominaj膮ce odg艂osy wydawane przez oszala艂e dzieci, Cleve czu艂 wdzi臋czno艣膰 dla ulic i budynk贸w tylko za to, 偶e je zna艂, bo nie ofiarowywa艂y mu przecie偶 偶adnej pociechy. Nie mia艂 naj卢mniejszej ochoty, by gdzie艣 wej艣膰, czy s艂ysza艂 g艂osy, czy te偶 ich nie s艂ysza艂; nie mia艂 ochoty odkry膰, co wyr贸偶ni艂o te fragmenty budyn卢k贸w tak, 偶e zosta艂y przeniesione ze swego normalnego otoczenia i stan臋艂y w艣r贸d tej przewiewanej wiatrem pustki.

A jednak, gdy ju偶 raz znalaz艂 si臋 tam we 艣nie, jego umys艂 przeno卢si艂 si臋 tam noc po nocy; zawsze szed艂, zawsze mia艂 pokrwawione stopy, zawsze widzia艂 tylko szczury, jaszczurki i motyle; przy ka偶卢dym progu le偶a艂y nawiane kupki czarnego piachu, czarny piach gromadzi艂 si臋 w przedpokojach i pokojach, zawsze niezmiennych. Z tego, co uda艂o mu si臋 dojrze膰 przez rozsuni臋te firanki lub rozwa卢lone 艣ciany wnioskowa艂, 偶e wn臋trza te jakby zamar艂y w jednej, najwa偶niejszej chwili: na stole, zastawionym dla trzech os贸b, pozo卢sta艂 niedojedzony obiad (nie pokrojony kurczak, ci膮gle paruj膮ce sosy), w 艂azience la艂 si臋 prysznic i bezustannie hu艣ta艂a lampa, w po卢koju, kt贸ry wygl膮da艂 jak gabinet prawnika co艣, co mog艂o by膰 ma艂ym pieskiem lub mo偶e peruk膮, poniewiera艂o si臋 po pi臋knym dywanie, kt贸rego skomplikowany wz贸r by艂 ju偶 na wp贸艂 wy偶arty przez piach.

Tylko raz Cleve widzia艂 w mie艣cie innego cz艂owieka, a by艂 nim Billy. Do spotkania dosz艂o w dziwnych okoliczno艣ciach. Pewnej nocy, 艣ni膮c o ulicach miasta, Cleve zacz膮艂 si臋 budzi膰. Billy nie spa艂, sta艂 po艣rodku celi i przygl膮da艂 si臋 przez okno jakiemu艣 艣wiat艂u. Nie by艂o to 艣wiat艂o ksi臋偶yca, lecz o艣wietla艂o go jak ksi臋偶yc. Twarz Billy'ego obr贸cona by艂a w stron臋 okna, usta mia艂 otwarte, a oczy zamkni臋te. Cleve mia艂 tylko tyle czasu, by zauwa偶y膰 trans, w jakim najwyra藕niej znajdowa艂 si臋 ch艂opak, nim zadzia艂a艂y 艣rodki i zn贸w pogr膮偶y艂 si臋 we 艣nie. Najwyra藕niej jednak zabra艂 ze sob膮 ten frag卢ment rzeczywisto艣ci, zgarn膮艂 ch艂opca w sw贸j sen. Kiedy zn贸w dotar艂 do miasta, Billy Tait ju偶 tam na niego czeka艂; sta艂 na ulicy, twarz mia艂 uniesion膮 ku ponuremu, zachmurzonemu niebu, usta otwarte i za卢mkni臋te oczy.

Ten obraz trwa艂 tylko chwil臋. W nast臋pnej ch艂opiec by艂 ju偶 daleko, spod jego but贸w unosi艂y si臋 w g贸r臋 czarne chmury piasku. Cleve zawo艂a艂 go, lecz Billy nadal ucieka艂, nie dbaj膮c o jego krzyki i - z t膮 niewyt艂umaczaln膮 wszechwiedz膮, kt贸r膮 przy卢nosz膮 sny - Cleve wiedzia艂, dok膮d zmierza. Tam, na granic臋 miasta, gdzie przerzedza艂y si臋 domy i zaczyna艂a pustynia. Mo偶e ma zamiar spotka膰 przyjaci贸艂, kt贸rych przywia艂 tu ten straszny wiatr. Nic nie mog艂o sk艂oni膰 Cleve'a do po艣cigu, lecz nie chcia艂 traci膰 kontaktu z jedynym cz艂owiekiem, jakiego spotka艂 na razie na pustych ulicach. Zawo艂a艂 Billy'ego jeszcze raz, g艂o艣niej.

Tym razem poczu艂 czyj膮艣 r臋k臋 na ramieniu i zadr偶a艂 ze strachu nim zorientowa艂 si臋, 偶e jest w swej celi i 偶e kto艣 go budzi.

- Wszystko w porz膮dku - powiedzia艂 Billy. - Co艣 ci si臋 艣ni艂o. Cleve pr贸bowa艂 otrz膮sn膮膰 si臋 z obrazu miasta, lecz przez kilka strasznych sekund sen zmiesza艂 si臋 z rzeczywisto艣ci膮 i, patrz膮c na Billy'ego, Cleve widzia艂, jak jego w艂osy rozwiewa wiatr, kt贸ry nie m贸g艂, nie mia艂 prawa, wia膰 w zamkni臋tej celi.

- Co艣 ci si臋 艣ni艂o - powt贸rzy艂 ch艂opak. - Obud藕 si臋. Cleve siad艂 na pryczy, dr偶膮c. Miasto znika艂o z jego pami臋ci -ju偶 prawie ca艂kiem znik艂o - lecz nim to si臋 sta艂o poczu艂 niewzruszon膮 pewno艣膰, 偶e Billy wiedzia艂, z jakiego snu go budzi, 偶e byli razem przez kilka bardzo kr贸tkich chwil.

- Wiesz, prawda? - przem贸wi艂 oskar偶aj膮ce do bladej twarzy przy jego boku.

Billy sprawia艂 wra偶enie zdumionego.

- O czym ty m贸wisz?

Cleve potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Im dalej odbiega艂 go sen, tym bardziej jego podejrzenia wydawa艂y mu si臋 nieuzasadnione. A mimo to, gdy spojrza艂 na chud膮 d艂o艅 ch艂opca, ci膮gle obej卢muj膮c膮 jego rami臋, spodziewa艂 si臋 dostrzec pod jego paznokciami piach miasta. Ale by艂 tam tylko brud.

W膮tpi艂 d艂ugo po tym, gdy rozs膮dek powinien ju偶 wygna膰 mu z g艂owy wszystkie w膮tpliwo艣ci. Cleve zorientowa艂 si臋, 偶e od tamtej nocy obserwuje Billy'ego znacznie bli偶ej, 偶e czeka, a偶 nieostro偶ne s艂owo lub spojrzenie zdradzi mu natur臋 gry, kt贸ra najwyra藕niej si臋 tu toczy艂a. Obserwacje te pozbawione by艂y jednak sensu. Po tamtej nocy Billy sta艂 si臋 ju偶 ca艂kiem niedost臋pny; sta艂 si臋 -jak Rosanna -zamkni臋t膮 ksi臋g膮, niczym nie zdradzaj膮c膮 natury swego tajemnego 艣wiata. Jedyn膮, do艣膰 okr臋偶n膮 aluzj膮 do wydarze艅 tej nocy, by艂a si艂a, z jak膮 przekonywa艂 Cleve'a, 偶e powinien koniecznie bra膰 艣rodki nasenne.

- Musisz spa膰 — powiedzia艂 kiedy艣, gdy wr贸ci艂 ze szpitala z od卢nowionym zapasem. - We藕 je.

- Ty te偶 musisz spa膰 - Cleve postanowi艂 sprawdzi膰, jak daleko mo偶e si臋 posun膮膰 ch艂opiec. - Ju偶 wcale tego nie potrzebuj臋.

- Ale偶 potrzebujesz - nalega艂 Billy, wyci膮gaj膮c przed siebie fiolk臋. - Przecie偶 wiesz, jak strasznie tu ha艂asuj膮.

- Niekt贸rzy m贸wi膮, 偶e one powoduj膮 na艂贸g - o艣wiadczy艂 Cleve, nie przyjmuj膮c fiolki. - Obejd臋 si臋.

- Nie - stwierdzi艂 Billy i Cleve wyczu艂 w tym naleganiu si艂臋, kt贸ra potwierdzi艂a jego najgorsze podejrzenia. Ch艂opak chcia艂, by Cleve bra艂 narkotyki, zawsze tego chcia艂. - Ja sypiam jak dziecko. We藕 je prosz臋. Inaczej si臋 zmarnuj膮.

Cleve wzruszy艂 ramionami.

- Je艣li naprawd臋 chcesz. - Teraz, kiedy jego podejrzenia si臋 potwierdzi艂y, postanowi艂 da膰 si臋 w ko艅cu przekona膰.

- Pewnie.

- To dzi臋kuj臋. — Wzi膮艂 fiolk臋.

Billy u艣miechn膮艂 si臋. W pewnym sensie od tego u艣miechu zacz臋卢艂o si臋 najgorsze.

Tej nocy na przedstawienie Billy'ego Cleve odpowiedzia艂 l swoim, wk艂adaj膮c sobie do ust 艣rodki nasenne, jak to robi艂 zwykle, ale nie 艂ykaj膮c ich. Kiedy ju偶 po艂o偶y艂 si臋 na pryczy, twarz膮 do 艣ciany, wyj膮艂 je i schowa艂 pod poduszk膮. P贸藕niej uda艂, 偶e zasn膮艂.

Wi臋zienne dni zaczyna艂y si臋 i ko艅czy艂y wcze艣nie; mi臋dzy 贸sm膮 czterdzie艣ci pi臋膰 a dziewi膮t膮 wi臋kszo艣膰 cel w pawilonie czwartym pogr膮偶ona ju偶 by艂a w ciemno艣ci; wi臋藕niowie, zamkni臋ci a偶 do 艣witu, zdani byli na w艂asn膮 pomys艂owo艣膰. Ta noc by艂a spokojniejsza ni偶 wi臋kszo艣膰 innych. Wi臋zie艅 z oddalonej o jedn膮 celi zosta艂 przenie卢siony do pawilonu D; wzd艂u偶 korytarza panowa艂a cisza. Cleve czu艂, 偶e nawet bez pomocy pastylek mo偶e zapa艣膰 w sen. Z dolnej pryczy nie dochodzi艂 go nawet najmniejszy d藕wi臋k, co najwy偶ej ciche westchnienie. Nie spos贸b by艂o domy艣le膰 si臋, czy Billy zasn膮艂, czy czuwa. Cleve nie odzywa艂 si臋 i nie porusza艂, tylko od czasu do czasu zerka艂 na fosforyzuj膮c膮 tarcz臋 zegarka. Minuty mija艂y w 偶贸艂wim tempie i zaczyna艂 si臋 coraz powa偶niej niepokoi膰, 偶e wkr贸tce sen, kt贸ry udawa艂, zmieni si臋 w sen prawdziwy. W艂a艣nie si臋 tym martwi艂,

kiedy rzeczywi艣cie zasn膮艂.

Obudzi艂 si臋 po d艂u偶szym czasie. Le偶a艂 chyba w tej samej pozycji - Mia艂 przed oczami 艣cian臋; obdrapana farba uczyni艂a z niej map臋 jakiego艣 nieznanego terytorium. Potrzebowa艂 kilku minut, by zorientowa膰 si臋, gdzie jest. Z dolnej pryczy nie dobiega艂 go najdrobniejszy d藕wi臋k. Staraj膮c si臋 zamaskowa膰 ten gest tak, by wygl膮da艂 na ruch 艣pi膮cego cz艂owieka, Cleve podni贸s艂 r臋k臋 do oczu i spojrza艂 na bladozielone cyfry zegarka. Za pi臋膰 druga. Do 艣witu jeszcze 艂adne par臋 godzin. Przez pe艂ny kwadrans le偶a艂 w po卢zycji, w kt贸rej si臋 obudzi艂, nas艂uchuj膮c pilnie ka偶dego rozlegaj膮cego si臋 w celi d藕wi臋ku, pr贸buj膮c zlokalizowa膰 Billy'ego. Nie chcia艂 na razie przewr贸ci膰 si臋 na drugi bok i przyjrze膰 si臋 celi, ze strachu, 偶e na jej 艣rodku ch艂opiec b臋dzie sta艂 tak, jak to si臋 zdarzy艂o tej nocy, kiedy 艣ni艂 o mie艣cie.

Noc by艂a cicha, ale przecie偶 nie by艂a to martwa cisza. S艂ysza艂 d藕wi臋k krok贸w; kto艣 spacerowa艂 po celi bezpo艣rednio nad jego cel膮;

w rurach szumia艂a woda, na Caledonian Road wy艂a syrena. Cleve nie m贸g艂 tylko zlokalizowa膰 Billy'ego. Jakby Billy nawet nie oddycha艂.

Min膮艂 kolejny kwadrans i Cleve poczu艂, 偶e ogarnia go znana oci臋偶a艂o艣膰; je艣li jeszcze przez chwil臋 b臋dzie le偶a艂 nieruchomo, z pewno艣ci膮 za艣nie i kiedy si臋 obudzi, b臋dzie ju偶 ranek. Je艣li ma si臋 czego艣 dowiedzie膰, musi przewr贸ci膰 si臋 na drugi bok i spojrze膰. Zdecydowa艂, 偶e rozs膮dnie b臋dzie unika膰 gwa艂townych ruch贸w i obr贸ci膰 si臋 tak naturalnie, jak to tylko mo偶liwe. I zrobi艂 to, mrucz膮c, jak we 艣nie i staraj膮c si臋 odegra膰 jak najbardziej przekonywuj膮ce przedstawienie. Kiedy obr贸ci艂 si臋 ca艂kowicie, przykry艂 twarz d艂o艅mi, by nie mo偶na by艂o dostrzec b艂ysku jego oczu, i spojrza艂.

Cela wydawa艂a si臋 pogr膮偶ona w mroku g艂臋bszym ni偶 tej nocy, kiedy Billy sta艂 patrz膮c w okno. A je艣li chodzi o ch艂opca, to nie by艂o go wida膰. Cleve szerzej otworzy艂 oczy przy卢kryte palcami i obejrza艂 cel臋 dok艂adnie, jak to tylko by艂o mo偶liwe. Co艣 tu si臋 nie zgadza艂o, ale z pocz膮tku nie m贸g艂 doj艣膰, co. Le偶a艂 nieruchomo kilka minut, pr贸buj膮c przyzwyczai膰 oczy do panuj膮cych ciemno艣ci. Oczy nie chcia艂y si臋 jednak przyzwyczai膰. To, na co patrzy艂, pozosta艂o niejasne, jak obraz pokryty tak grub膮 warstw膮 brudu i werniksu, 偶e jego tre艣膰 pozostaje ukryta. A jednak wiedzia艂 - wiedzia艂 - 偶e cienie w rogach celi i po jej przeciwleg艂ej stronie nie s膮 puste. Bardzo chcia艂 sko艅czy膰 z oczekiwaniem, powoduj膮cym gwa艂towny 艂omot serca, bardzo chcia艂 podnie艣膰 g艂ow臋 z twardej poduszki i wywo艂a膰 z cieni贸w Billy'ego, lecz rozs膮dek doradzi艂 mu inaczej. Le偶a艂 wi臋c nieruchomo, poci艂 si臋 i czeka艂.

Dopiero teraz zacz膮艂 si臋 orientowa膰, co w艂a艣ciwie nie zgadza si臋 w obrazie, kt贸ry ma przed oczami. Cienie le偶a艂y tam, gdzie nie powinny le偶e膰; kry艂y 艣cian臋, na kt贸r膮 powinno pada膰 s艂abe 艣wiat艂o z okna. W jaki艣 spos贸b, pomi臋dzy oknem i 艣cia卢n膮, 艣wiat艂o zosta艂o zatrzymane i nik艂o. Cleve zamkn膮艂 oczy daj膮c m贸zgowi szans臋 na przemy艣lenie i odrzucenie tej mo偶liwo艣ci. Kiedy je zn贸w otworzy艂, setce zabi艂o mu jak szalone. Zamiast zbledn膮膰, cienie jeszcze si臋 pog艂臋bi艂y.

Nigdy jeszcze nie ba艂 si臋 tak, jak teraz; ch艂贸d, jaki ogarn膮艂 jego wn臋trzno艣ci nigdy jeszcze nie by艂 tak pot臋偶ny. Ca艂膮 si艂臋 woli musia艂 po艣wi臋ci膰 na to, by r贸wnomiernie oddycha膰 i nie poruszy膰 r臋kami Instynkt podpowiada艂 mu, 偶e powinien zwin膮膰 si臋 i ukry膰 twarz w d艂oniach, jak dziecko. Dwie my艣li go przed tym powstrzyma艂y:

pierwsza, 偶e najl偶ejszy ruch mo偶e zwr贸ci膰 na niego niepo偶膮dan膮 uwag臋 i druga, 偶e Billy jest tu gdzie艣, w celi, i by膰 mo偶e 偶ywa ciemno艣膰 zagra偶a r贸wnie偶 jemu.

I wtedy, z dolnej pryczy rozleg艂 si臋 g艂os ch艂opca. Billy m贸wi艂 cicho, prawdopodobnie po to, by nie obudzi膰 wsp贸艂wi臋藕nia. M贸wi艂 tak偶e niesamowicie przyja藕nie. Nawet przez chwil臋 Cleve nie mia艂 z艂udze艅, 偶e ch艂opiec przemawia we 艣nie; nie m贸g艂 si臋 ju偶 d艂u偶ej oszukiwa膰. Billy zwraca艂 si臋 do ciemno艣ci; co do tego niesamowite卢go faktu nie by艂o 偶adnych w膮tpliwo艣ci.

- ...boli... - m贸wi艂, jakby pr贸bowa艂 kogo艣 o co艣 oskar偶y膰. - ...nie powiedzia艂e艣, 偶e b臋dzie tak bole膰.

Czy to tylko wyobra藕nia, czy te偶 naprawd臋 upi贸r z cieni rozr贸s艂 si臋 troch臋 w odpowiedzi, jak wypuszczona przez o艣miornic臋 plama czarnej cieczy? Co za potworny strach

Ch艂opiec zn贸w co艣 powiedzia艂. M贸wi艂 tak cicho, 偶e Cleve zale卢dwie go rozumia艂.

- ...to musi by膰 szybko... - w wypowiadaj膮cym te s艂owa g艂osie s艂ycha膰 by艂o naleganie. - ...nie boj臋 si臋. Nie boj臋.

I zn贸w cie艅 drgn膮艂. Tym razem, w samym jego 艣rodku, Cleve dostrzeg艂 jak膮艣 niewyra藕n膮 posta膰. Poczu艂 ucisk w gardle, pod j臋zykiem zagnie藕dzi艂 mu si臋 krzyk, tak strasznie pragn膮cy wydosta膰 si臋 na wolno艣膰.

- ...czego tylko mo偶esz mnie nauczy膰... - m贸wi艂 teraz Billy-...szybko...

S艂owa rozlega艂y si臋 i cich艂y, ale Cleve prawie ich nie s艂ysza艂. Ca艂膮 uwag臋 po艣wi臋ci艂 zas艂onie cienia i postaci - utkanej z ciemno艣ci - kt贸ra porusza艂a si臋 w cieniu. To nie by艂a 偶adna iluzja. By艂 tam cz艂owiek, a raczej toporna kopia cz艂owieka, stworzona z ulotnej substancji i przez ca艂y czas usi艂uj膮ca si臋 rozp艂yn膮膰; mo偶na by pomy艣le膰, 偶e za ka偶dym razem przyj臋cie ludzkiej postaci kosztuje j膮 wiele wysi艂ku. Nie potrafi艂 rozr贸偶ni膰 rys贸w jej twa卢rzy, ale widzia艂 wy卢starczaj膮co wiele, by wyczu膰 deformacje ukazywane dumnie, jak cnoty. Twarz przy卢pomina艂a tac臋 przegni艂ych owoc贸w, mi臋kkich, p臋kaj膮cych; tu wy卢brzusza艂a si臋 jakby gniazdem much, tam zapada艂a a偶 do pr贸偶nego wn臋trza. Jakim cudem ch艂opak m贸g艂 spokojnie rozmawia膰 z czym艣 takim? A jednak, mimo ca艂ej obrzydliwo艣ci, stworzenie to mia艂o w sobie jak膮艣 gorzk膮 godno艣膰, a w jego oczach i w bezz臋bnym O ust by艂a w艣ciek艂o艣膰.

Billy wsta艂 nagle. Ten gwa艂towny ruch, nieoczekiwany po tylu cichych s艂owach, omal nie wyrwa艂 krzyku z gard艂a Cleve'a. Uda艂o mu si臋 jednak prze艂kn膮膰 ten krzyk i niemal zamkn膮艂 oczy, patrz膮c przez rz臋sy na to, co si臋 mia艂o zdarzy膰.

Billy zn贸w co艣 m贸wi, tym razem tak cicho, 偶e o pods艂uchaniu nie mog艂o by膰 nawet mowy. Ruszy艂 w stron臋 cieni, zas艂aniaj膮c cia艂em stoj膮c膮 pod 艣cian膮 posta膰. Cela by艂a wystarczaj膮co szeroka, by zrobi膰 w niej dwa, najwy偶ej trzy kroki, lecz dzi臋ki jakiemu艣 naci膮gni臋ciu praw fizyki wydawa艂o si臋, 偶e ch艂opiec odszed艂 na pi臋膰 albo mo偶e i sze艣膰 krok贸w od pryczy. Oczy Cleve'a rozszerzy艂y si臋. Wiedzia艂, 偶e nikt nie b臋dzie go teraz obserwowa艂. Cie艅 i jego wyznawca zajmowali si臋 wy艂膮cznie sob膮 i na tym skupiona by艂a ca艂a ich uwaga.

Posta膰 Billy'ego by艂a mniejsza ni偶 wydawa艂oby si臋 mo偶liwe, bior膮c pod uwag臋 rozmiary celi; sprawia艂o to wra偶enie, jakby prze卢kroczy艂 jej granice i znalaz艂 si臋 w jakim艣 innym wymiarze. I dopiero teraz, szeroko otworzywszy oczy, Cleve zrozumia艂 co widzi. Mrok, z kt贸rego powsta艂 go艣膰 ch艂opca; sk艂ada艂 si臋 z cienia chmur i piasku;

za jego plecami, zaledwie widoczne w przekl臋tej ciemno艣ci lecz 艂atwe do rozpoznania dla kogo艣, kto ju偶 tam by艂, sta艂o miasto z jego sn贸w.

Billy podszed艂 do swego mistrza. Stworzenie g贸rowa艂o nad nim, cienkie i w膮t艂e, lecz a偶 promieniuj膮ce moc膮. Cleve nie wiedzia艂, dlaczego i po co Billy mu si臋 odda艂, ale teraz, kiedy ju偶 si臋 to sta艂o, zacz膮艂 si臋 martwi膰 o bezpiecze艅stwo ch艂opaka. Obawa o w艂asne bezpiecze艅stwo przyku艂a go jednak do pryczy. Wlej w艂a艣nie chwili zorientowa艂 si臋, 偶e nigdy nie kocha艂 nikogo -' ani kobiety, ani m臋偶czyzny - na tyle, by p贸j艣膰 za nim w cie艅 tego cienia. Ta my艣l sprawi艂a, 偶e poczu艂 si臋 straszliwie samotny; w tym samym momencie zda艂 sobie bowiem spraw臋 i z tego, 偶e nikt, cho膰by wiedzia艂, jak on udaje si臋 w t臋 krain臋 przekl臋tych, nie zrobi艂by ani kroku, by go z niej wydosta膰. Obaj, i on, i ch艂opiec, byli straconymi duszami.

Pan Billy'ego podni贸s艂 teraz sw膮 niekszta艂tn膮 g艂ow臋 i nieustanny wiatr, przewiewaj膮cy te smutne ulice, o偶ywi艂 jego grzyw臋. Wiatr przyni贸s艂 tak偶e d藕wi臋k tych samych g艂os贸w, kt贸re Cleve s艂ysza艂 wcze艣niej: krzyki szalonych dzieci, co艣 pomi臋dzy szlochem a wy卢ciem. Jakby o艣mielona przez te glosy, posta膰 z cieni wyci膮gn臋艂a r臋ce i obj臋艂a, otaczaj膮c go chmur膮 mroku. Ch艂opiec nie broni艂 si臋 przed jej u艣ciskiem, raczej wydawa艂o si臋, 偶e go odwzajemnia. Cleve nie potrafi艂 ju偶 wytrzyma膰 widoku tej straszliwej czu艂o艣ci, zamkn膮艂 oczy, a kiedy je otworzy艂 - po kilku sekundach? kilku minutach? -spotkanie by艂o najwyra藕niej zako艅czone. Stw贸r z cienia rozpada艂 si臋, odrzucaj膮c niepewn膮 iluzj臋 sp贸jno艣ci. Jego fragmenty jak 艣mieci uni贸s艂 wiatr. Rozpadni臋cie si臋 stwora by艂o najwyra藕niej sygna艂em do zako艅czenia ca艂ej sceny; py艂 i odleg艂o艣膰 ju偶 po偶era艂y domy i uli卢ce. Nim ostatni z fragment贸w postaci zabra艂 wiatr, miasto znik艂o Clevowi z oczu; sprawi艂o mu to wielk膮 przyjemno艣膰. Rzeczywisto艣膰, nawet ponura, lepsza by艂a od obrazu tej pustki. Ceg艂a po cegle, malowana 艣ciana zn贸w zyska艂a na solidno艣ci i Billy, wyzwolony z ramion swego mistrza, zn贸w znalaz艂 si臋 wewn膮trz zwyk艂ej, nor卢malnej celi, wpatrzony w widoczne za oknem 艣wiat艂o.

Tej nocy Cleve ju偶 nie zasn膮艂. Prawd臋 m贸wi膮c, le偶膮c na QQ, twardym materacu, wpatrzony w stalaktyty zwisaj膮cej z sufitu farby, my艣la艂, czy kiedykolwiek zdo艂a jeszcze pogr膮偶y膰 si臋 w bezpiecznym 艣nie.

Dzie艅 objawi艂 si臋 jak aktor na scenie; oferowa艂 艣wiatu 艣wiat艂o, tak nonszalancko jak handlarz tandet臋, zawsze sk艂onny osza艂amia膰 klienta i odwraca膰 jego uwag臋. Lecz pod t膮 b艂yszcz膮c膮 powierzchni膮 rzeczy by艂o drugie dno, kt贸rego nawet s艂o艅ce - tak lubi膮ce mi艂o艣膰 t艂um贸w — nie potrafi艂o ukry膰. Wi臋kszo艣膰 ludzi, o艣le卢piona blaskiem nigdy go nie zauwa偶a艂a. Lecz Cleve pozna艂 ju偶 ciemno艣膰, w snach spacerowa艂 nawet w艣r贸d niej, i chocia偶 op艂akiwa艂 utrat臋 niewinno艣ci wiedzia艂, 偶e nie uda mu si臋 nigdy wr贸ci膰 w 艣wia卢t艂o i jego gabinet luster.

Jak tylko m贸g艂 pr贸bowa艂 ukry膰 t臋 zmian臋 przed Billyrn; wcale , nie marzy艂, by ch艂opiec domy艣li艂 si臋, 偶e zosta艂 pods艂uchany. Ale tej zmiany ukry膰 si臋 nie da艂o. Nast臋pnego dnia Cleve jak umia艂 udawa艂 normalne zachowanie, ale nie potrafi艂 ukry膰 zdener卢wowania. Wyp艂ywa艂o z niego poza jak膮kolwiek 艣wiadom膮 kontrol膮, jak pot przez pory sk贸ry. Billy wiedzia艂 - co do tego nie by艂o najmniejszej w膮tpliwo艣ci. Billy wiedzia艂. I nie mia艂 najmniejszego zamiaru ukrywa膰 swych podejrze艅. Kiedy, po pracy, powr贸cili do celi, natychmiast przyst膮pi艂 do rzeczy.

- Co si臋 dzi艣 z tob膮 dzia艂o!?

Cleve zaj膮艂 si臋 prze艣cie艂aniem pryczy. Ba艂 si臋 nawet spojrze膰 na Billy'ego.

- Nic - odpowiedzia艂. - Po prostu nie czuj臋 si臋 najlepiej. To wszystko.

- 殴le spa艂e艣? - pyta艂 dalej ch艂opak. Cleve czu艂, jak jego oczy przewiercaj膮 mu kark.

- Nie. - M贸wi艂 powoli, zaprzeczenie nie powinno by膰 zbyt gwa艂towne. - Wzi膮艂em twoje pastylki. Jak zawsze.

- To dobrze.

Rozmowa si臋 sko艅czy艂a i Cleve m贸g艂 w ciszy doko艅czy膰 prze艣cie艂anie pryczy. Nie m贸g艂 jednak przeci膮ga膰 tej pracy w niesko艅czono艣膰. Wreszcie sko艅czy艂 i odwr贸ciwszy si臋, zo卢baczy艂, 偶e Billy siedzi przy ma艂ym stoliku, trzymaj膮c w r臋ku jedn膮 z jego ksi膮偶ek. Przewraca艂 niedbale strony, po uprzednich podejrze卢niach nie pozosta艂o nawet 艣ladu. Cleve by艂 jednak wystarczaj膮co m膮dry, by nie ufa膰 pozorom.

- Dlaczego to czytasz? - zapyta艂 Billy.

- Zabijam czas - stwierdzi艂 Cleve i zniszczy艂 ca艂y efekt swych wysi艂k贸w w艂a偶膮c na prycz臋 i uk艂adaj膮c si臋 na niej na wznak.

- Nie. Nie pytam, dlaczego czytasz ksi膮偶ki. Pytam o to, dlaczego czytasz takie ksi膮偶ki? One wszystkie s膮 o grzechu..

Cleve ledwie us艂ysza艂 pytanie. Kiedy si臋 po艂o偶y艂, a偶 zbyt 偶ywo stan臋艂a mu przed oczami scena z poprzedniej nocy. U艣wiadomi艂 sobie, 偶e w艂a艣nie w tej chwili ciemno艣膰 jest o krok bli偶ej 艣wiata. Poczu艂, jak 偶o艂膮dek pr贸buje wydosta膰 si臋 na wolno艣膰 przez gard艂o.

- S艂ysza艂e艣?

Cleve przytakn膮艂 cicho.

- No wi臋c, dlaczego takie ksi膮偶ki? O pot臋pieniu i w og贸le?

- Nikt inny nie wypo偶ycza ich z biblioteki. - Cleve mia艂 k艂opoty z wyra偶eniem pewnych swych my艣li. Inne, kt贸rych nie wolno mu by艂o wyrazi膰, przys艂ania艂y wszystko.

- Ty w to nie wierzysz?

- Nie - odpowiedzia艂 Cleve. - Nie wierz臋 w ani jedno s艂owo. Ch艂opak umilk艂 na chwil臋. Cleve nie przygl膮da艂 mu si臋, ale s艂ysza艂 jak odwraca kartki. P贸藕niej pad艂o kolejne pytanie, tym razem wypo卢wiedziane cicho, jak na spowiedzi. - Czy ty si臋 kiedy艣 ba艂e艣?

To wytr膮ci艂o Cleve'a z jego transu. Rozmowa zesz艂a wreszcie z ksi膮偶ek na znacznie stosowniejszy temat. Po co Billy mia艂by pyta膰 o strach, gdyby sam nie by艂 przestraszony?

- A czego mia艂bym si臋 ba膰? - zapyta艂 z kolei Cleve. K膮tem oka dostrzeg艂, 偶e ch艂opiec zadr偶a艂, nim udzieli艂 mu odpowiedzi.

- Czego艣, co si臋 mo偶e zdarzy膰 -jego g艂os by艂 g艂uchy, bez wyrazu. - Czego艣, na co nie masz 偶adnego wp艂ywu.

- Oczywi艣cie. - Cleve nie mia艂 najmniejszego poj臋cia, dok膮d mo偶e prowadzi膰 ta rozmowa. - Tak, jasne. Czasami si臋 boj臋.

- I co wtedy robisz?

- A co mo偶na zrobi膰? - G艂os Cleve'a by艂 r贸wnie cichy jak g艂os Billy'ego. - Przesta艂em si臋 modli膰 w dniu 艣mierci ojca.

Us艂ysza艂 cichy trzask: to Billy zamkn膮艂 ksi膮偶k臋. Odwr贸ci艂 g艂ow臋 na tyle, by m贸c zerkn膮膰 na ch艂opca, kt贸ry nie potrafi艂 ca艂kiem ukry膰 podniecenia. On si臋 naprawd臋 boi, pomy艣la艂 Cleve, i nie bardziej ode mnie pragnie nadej艣cia nocy. My艣l o tym, 偶e boj膮 si臋 obydwaj, jako艣 doda艂a mu odwagi. By膰 mo偶e ch艂opiec nie nale偶a艂 jeszcze w ca艂o艣ci do krainy mroku, mo偶e uda mu si臋 go nawet przekona膰, by zszed艂 z drogi prowadz膮cej w d贸艂, w koszmar.

Usiad艂 na pryczy. Jego g艂ow臋 dzieli艂o od sufitu zaledwie kilka centymetr贸w. Billy otrz膮sn膮艂 si臋 z zamy艣lenia i spojrza艂 na niego. Twarz mia艂 bia艂膮, dr偶a艂 w niej ka偶dy mi臋sie艅. Cleve wiedzia艂, 偶e teraz jest w艂a艣ciwy czas na porozmawianie z ch艂opcem, teraz, nim zgasn膮 艣wiat艂a na korytarzu i cele pogr膮偶膮 si臋 w mroku. Wtedy za p贸藕no ju偶 b臋dzie na wyja艣nienia. Miasto ogarnie ch艂opca i 偶adne pro艣by do niego nie dotr膮.

- Mam sny - powiedzia艂 Cleve. Billy nie zareagowa艂. Po prostu patrzy艂 przed siebie, t臋po. - 艢ni mi si臋 miasto.

Ch艂opak ani drgn膮艂. Najwyra藕niej nie mia艂 zamiaru dobrowolnie oferowa膰 偶adnych wyja艣nie艅. Trzeba go by艂o do tego zmusi膰.

- Wiesz, o czym m贸wi臋? Billy potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Nie — stwierdzi艂 pogodnie. - Mnie nic si臋 nigdy nie 艣ni.

- Wszystkim co艣 si臋 艣ni.

- Wi臋c ja po prostu nie pami臋tam sn贸w.

- A ja pami臋tam - stwierdzi艂 Cleve. Teraz, kiedy ju偶 poruszy艂 t臋 spraw臋, nie mia艂 zamiaru pozwoli膰, by Billy wykr臋ci艂 si臋 sianem. -Ty tam jeste艣. W tym mie艣cie.

Teraz ch艂opiec drgn膮艂. Zaledwie widocznie, ale wystarczaj膮co, by Cleve nabra艂 pewno艣ci, 偶e nie marnuje czasu.

- Co to za miasto, Billy?

- A sk膮d niby mam wiedzie膰? - odpar艂 Tak, spr贸bowa艂 si臋 roze卢艣mia膰 i zrezygnowa艂 z wysi艂k贸w. - Ja tam nic nie wiem. To tw贸j sen.

Nim zdo艂a艂 odpowiedzie膰, us艂ysza艂 g艂os jednego ze stra偶nik贸w, id膮cego korytarzem i informuj膮cego wi臋藕ni贸w, 偶e powinni uk艂ada膰 si臋 do snu. Ju偶 nied艂ugo zga艣nie 艣wiat艂o i ma艂a cela zostanie za卢mkni臋ta na dziesi臋膰 godzin. A w celi b臋dzie on, Billy i upiory.

- Zesz艂ej nocy... - powiedzia艂 Cleve, boj膮c si臋 wyzna膰 bez przygotowania to, co widzia艂 i s艂ysza艂, ale jeszcze bardziej boj膮c si臋 sp臋dzi膰 kolejn膮 noc na granicy miasta, sam w ciemno艣ci. - Zesz艂ej nocy widzia艂em... - zn贸w przerwa艂. Dlaczego zawiod艂y go s艂owa? -Widzia艂em...

- Co widzia艂e艣? - zapyta艂 ch艂opiec. Twarz mia艂 nieruchom膮, a je艣li poprzednio by艂 w jego g艂osie ton strachu, to teraz nie pozosta艂 po nim nawet 艣lad. By膰 mo偶e on te偶 us艂ysza艂 g艂os stra偶nika i zorien卢towa艂 si臋, 偶e nic ju偶 nie mo偶na zrobi膰, 偶e nie ma sposobu na powstrzymanie nadej艣cia nocy.

- Co widzia艂e艣? Cleve westchn膮艂.

- Matk臋 - powiedzia艂.

Ulga, kt贸r膮 odczu艂 Billy, objawi艂a si臋 tylko w najdrobniejszym z u艣miech贸w, kt贸ry wykrzywi艂 mu wargi.

- Tak, widzia艂em matk臋. Jak 偶yw膮.

- I to ci臋 zdenerwowa艂o, prawda?

- Tak to bywa ze snami. Stra偶nik doszed艂 do celi B.3.20.

- Gaszenie 艣wiate艂 za dwie minuty - powiedzia艂 i poszed艂 dalej.

- Powiniene艣 bra膰 wi臋cej tych pigu艂ek - doradzi艂 Cleve' owi Billy, odk艂adaj膮c ksi膮偶k臋 i ruszaj膮c w stron臋 pryczy. - B臋dziesz jak ja. 呕adnych sn贸w.

Przegra艂. Cleve, mistrz blefu, przegra艂 z blefuj膮cym szczeniakiem i teraz musia艂 ponie艣膰 konsekwencje kl臋ski. Le偶a艂, pa卢trz膮c w sufit, licz膮c sekundy do zgaszenia 艣wiat艂a, a na dolnej pryczy jego towarzysz rozbiera艂 si臋 i w艣lizgiwa艂 pod prze艣cierad艂o.

Cleve ci膮gle mia艂 czas, by wyskoczy膰 z pryczy i zawo艂a膰 stra偶ni卢ka; mia艂 czas, by wali膰 g艂ow膮 w kraty p贸ki kto艣 nie przyjdzie. Lecz co niby mia艂by powiedzie膰 na poparcie swej historyjki? 呕e mia艂 z艂y sen? - a kto ich nie ma? - 偶e boi si臋 ciemno艣ci? - a kto si臋 jej nie boi? Roze艣mieliby mu si臋 w twarz i kazaliby mu p贸j艣膰 do 艂贸偶ka, zostawiaj膮c go bez 偶adnej ochrony; a ch艂opiec i jego pan ju偶 czeka卢liby na niego przy 艣cianie. Taka taktyka nie gwarantowa艂a bezpie卢cze艅stwa.

Nie gwarantowa艂a go tak偶e modlitwa. Powiedzia艂 Billy'emu prawd臋, da艂 sobie spok贸j z Bogiem, kiedy jego modlitwy o 偶ycie ojca nie zosta艂y wys艂uchane. Z takiego lenistwa bo卢g贸w bierze si臋 ateizm; nie umia艂 wznieci膰 w sobie 艣wiate艂ka wiary niezale偶nie od tego, jak silny by艂 strach.

My艣l o ojcu w nieunikniony spos贸b doprowadzi艂a do my艣li o dzieci艅stwie; nie spos贸b znale藕膰 tematu, kt贸ry 艂atwiej odwr贸ci艂by umys艂 od ka偶dego l臋ku... z wyj膮tkiem tego. Kiedy 艣wiat艂a w ko艅cu zgas艂y, przera偶ony m贸zg Cleve'a poszuka艂 oczywi艣cie ucieczki we wspomnieniach. Serce zwolni艂o, palce przesta艂y mu si臋 trz膮艣膰 i w ko艅cu Cleve zapad艂 w sen.

To, co mog艂o odwr贸ci膰 uwag臋 jego 艣wiadomo艣ci, nie dzia艂a艂o jednak na pod艣wiadomo艣膰. Kiedy ju偶 zasn膮艂, s艂odkie wspomnienia znik艂y, dzieci艅stwo odesz艂o w przesz艂o艣膰 i Cleve zn贸w maszerowa艂 przez sen na pokrwawionych stopach.

Tym razem znalaz艂 si臋 na granicy miasta. Tej nocy nie przeszed艂 doskonale sobie znanej drogi ko艂o angielskiego pa艂acu i przyleg艂ych do niego dom贸w, lecz maszerowa艂 na granicy miasta, gdzie wiatr by艂 silniejszy a g艂osy brzmia艂y wyra藕niej. Chocia偶 w ka偶dej chwili spodziewa艂 si臋 spotka膰 Billy'ego i jego mrocznego towarzysza, nie widzia艂 nikogo. W drodze towarzyszy艂y mu tylko motyle, 艣wiec膮ce jak tarcza jego zegarka. Obsiada艂y mu w艂osy i ramiona g臋sto jak konfetti, a p贸藕niej odlatywa艂y.

Doszed艂 do samej granicy i zatrzyma艂 si臋, obserwuj膮c pustyni臋. Chmury, g臋ste i ciemne jak zawsze, porusza艂y si臋 na niebie majesta卢tycznie, jak wcielenie b贸stwa. Pomy艣la艂, 偶e dzi艣 g艂osy wydaj膮 si臋 bli偶sze, a ich brzmienie nie jest ju偶 tak przygn臋biaj膮ce. Nie mia艂 tylko pewno艣ci, czy zmieni艂y si臋 one, czy jego stosunek do nich.

A kiedy tak sta艂, obserwuj膮c wydmy i niebo, oczarowany tym, jak dalece pozbawione s膮 one jakiegokolwiek wyrazu, us艂ysza艂 d藕wi臋k i obr贸ci艂 si臋. Zobaczy艂 m臋偶czyzn臋, wychodz膮cego z miasta i id膮cego w jego kierunku, ubranego z pewno艣ci膮 w sw贸j najlepszy, niedziel卢ny garnitur. M臋偶czyzna ni贸s艂 n贸偶, a na ostrzu jego no偶a by艂a krew, krew by艂a tak偶e na jego r臋kach i z przodu, na koszuli. Nawet we 艣nie, uodporniony na wszystkie potworno艣ci, Cleve poczu艂 strach i cofn膮艂 si臋 o krok, got贸w powiedzie膰 co艣 na sw膮 obron臋. Wydawa艂o si臋 jednak, 偶e u艣miechni臋ty m臋偶czyzna wcale go nie zauwa偶y艂, po prostu omin膮艂 go i szed艂 dalej, w g艂膮b pustyni, odrzucaj膮c po drodze n贸偶, jakby przekroczy艂 jak膮艣 niewidzialn膮 granic臋. Dopiero teraz Cleve zorientowa艂 si臋, 偶e inni przed nim robili ju偶 to samo i 偶e na granicy miasta le偶膮 narz臋dzia mordu: no偶e, sznury, (by艂a tam nawet ludzka r臋ka, odci臋ta w nadgarstku); wi臋kszo艣膰 niemal ca艂kiem zasypana przez piach.

Wiatr zn贸w przyni贸s艂 g艂osy: fragmenty bezsensownych piosenek, wybuchy histerycznego 艣miechu. Cleve oderwa艂 wzrok od piasku. Wygnany z miasta m臋偶czyzna oddali艂 si臋 na jakie艣 sto metr贸w i sta艂 teraz na szczycie jednej z wydm, najwyra藕niej na co艣 czekaj膮c. G艂osy rozlega艂y si臋 coraz dono艣niej. Cleve poczu艂 nag艂y niepok贸j. Ilekro膰 by艂 w mie艣cie i s艂ysza艂 ten straszny wrzask, przed jego ocza卢mi pojawia艂 si臋 obraz istot, zdolnych wydawa膰 takie d藕wi臋ki i by艂 to obraz tak potworny, 偶e a偶 mrozi艂 krew. Czy zdo艂a teraz sta膰 nieru卢chomo czekaj膮c, a偶 pojawi膮 si臋 upiory? Ciekawo艣膰 zwyci臋偶y艂a rozs膮dek. Wpatrzy艂 si臋 w kraw臋d藕 zbocza, zza kt贸rego mia艂y poja卢wi膰 si臋 potwory. Serce mu wali艂o, ale nie m贸g艂 odwr贸ci膰 wzroku. M臋偶czyzna w niedzielnym garniturze zdj膮艂 marynark臋. Odrzuci艂 j膮 i zacz膮艂 rozwi膮zywa膰 krawat.

Cleve mia艂 wra偶enie, 偶e w艂a艣nie dostrzeg艂 co艣 w艣r贸d wydm; wrzaski zmieni艂y si臋 w oszala艂e z rado艣ci wycie. Patrzy艂, zmagaj膮c si臋 z nerwami, kt贸re pr贸bowa艂y go zdradzi膰, zdecydowany pozna膰 strach we wszystkich jego wcieleniach.

I nagle, ponad t臋 w艣ciek艂膮 muzyk臋, wzbi艂 si臋 czyj艣 krzyk; krzyk m臋偶czyzny, piskliwy, pe艂en szalonego przera偶enia. Nie urodzi艂 si臋 tu, w mie艣cie snu, lecz w tej innej fikcji, w kt贸rej gra艂 jak膮艣 rol臋 i kt贸rej nazwy nie potrafi艂 sobie przypomnie膰. Cleve zwr贸ci艂 ca艂膮 sw膮 uwag臋 na wydmy, zdecydowany obejrze膰 do ko艅ca, co za straszliwy akt zjednoczenia ma w艂a艣nie miejsce. Wrzask z tego nienazwanego „gdzie艣" wzni贸s艂 si臋 jednak do niesamowitego, w艣cie卢k艂ego krzyku, a potem zaraz ucich艂. Jego miejsce zaj膮艂 d藕wi臋k dzwonk贸w; alarm dzwoni艂 znacznie bardziej przera藕liwie ni偶 kiedy卢kolwiek. Cleve poczu艂, jak sen zaczyna odp艂ywa膰.

- Nie... - wychrypia艂 - ...chc臋 zobaczy膰...

Wydmy zacz臋艂y si臋 porusza膰 - i poruszy艂a si臋 tak偶e jego 艣wiado卢mo艣膰, z miasta wr贸ci艂a do celi. Protesty nie zda艂y si臋 na nic. Miasto i pustynia zblak艂y i znik艂y. Cleve otworzy艂 oczy. W celi nadal by艂o ciemno, dzwonek alarmu dzwoni艂 coraz g艂o艣niej. Z cel poni偶ej i po卢wy偶ej jego celi nios艂y si臋 krzyki, krzyczeli tak偶e stra偶nicy, niepewni co si臋 sta艂o, domagaj膮cy si臋 wyja艣nie艅.

Przez chwil臋 Cleve le偶a艂 na pryczy nieruchomo, marz膮c by -nawet teraz - m贸c powr贸ci膰 w krain臋 snu. Lecz to okaza艂o si臋 niemo偶liwe, dzwonki dzwoni艂y zbyt przera藕liwie, rodz膮ca si臋 w celach histeria zatacza艂a coraz szersze kr臋gi. Przy卢zna艂 si臋 do kl臋ski i usiad艂, ca艂kowicie rozbudzony.

- Co si臋 dzieje? - zapyta艂 Billy'ego.

Lecz ch艂opca nie by艂o na zwyk艂ym miejscu przy 艣cianie. Zasn膮艂 - przynajmniej raz i mimo tego ca艂ego ha艂asu.

- Billy?

Cleve wychyli艂 si臋, spojrza艂 w d贸艂. Dolna prycza by艂a pusta. Prze艣cierad艂a i koc le偶a艂y na niej, rozrzucone.

Zeskoczy艂 z pryczy. Jeden rzut oka wystarczy艂, by obejrze膰 ca卢艂膮 cel臋; nie by艂o gdzie si臋 ukry膰. Lecz Tait znik艂. Czy przeniesiono go, gdy spa艂? Nie by艂o to tak ca艂kiem niemo偶liwe; to przed tym przestrzega艂 Devlin - k艂opotliwego wi臋藕nia przenoszo卢no bez 偶adnych wyja艣nie艅. Nie s艂ysza艂, by kiedykolwiek dokonywano tego w nocy, ale wszystko musi si臋 kiedy艣 zdarzy膰 po raz pierwszy.

Cleve podszed艂 do drzwi, staraj膮c si臋 zrozumie膰 co艣 z wrzask贸w, ale nie potrafi艂 zrozumie膰 niczego. Najprawdopodobniejszym wyja艣nieniem by艂a b贸jka mi臋dzy dwoma wi臋藕niami,

Kiedy tak sta艂 przy drzwiach z nadziej膮, 偶e pojawi si臋 przed nimi stra偶nik, poczu艂 nag艂膮 zmian臋 w powietrzu. Tak delikatna, 偶e najpierw wcale jej nie zauwa偶y艂. Dopiero kiedy pod卢ni贸s艂 r臋k臋, chc膮c przetrze膰 zaspane oczy, zorientowa艂 si臋, 偶e ramiona ma g臋sto pokryte g臋si膮 sk贸rk膮.

Za plecami us艂ysza艂 oddech, lub raczej d藕wi臋k b臋d膮cy straszliw膮 parodi膮 oddechu.

Chcia艂 powiedzie膰 „Billy", ale nie m贸g艂 wydoby膰 z siebie ani s艂owa. G臋sia sk贸rka dotar艂a a偶 na kark; dosta艂 dreszczy. Mimo wszystko cela wcale nie by艂a pusta; na tej male艅kiej przestrzeni znalaz艂 si臋 obok niego tak偶e kto艣 inny.

Zebra艂 ca艂膮 sw膮 odwag臋, ca艂膮 si艂臋 woli, i odwr贸ci艂 si臋. W celi panowa艂 g艂臋bszy mrok ni偶 wtedy, gdy si臋 obudzi艂, a powietrze by艂o g臋ste jak welon. Ani 艣ladu Billy'ego. Ani 艣ladu nikogo.

A p贸藕niej zn贸w rozleg艂 si臋 d藕wi臋k i przyci膮gn膮艂 Cleve'a uwag臋 do dolnej pryczy. Przestrze艅 wok贸艂 niej by艂a czarniejsza od nocy -jak cie艅 przy 艣cianie - zbyt czarna i zbyt ulotna, by mog艂a by膰 dzie艂em natury. Dobiega艂 z niej chrypliwy oddech, brzmi膮cy jak ostatnie tchnienie astmatyka. Cleve zorientowa艂 si臋, 偶e mrok w celi bra艂 sw贸j pocz膮tek w艂a艣nie st膮d, z w膮skiej przestrzeni nad prycz膮 Billy'ego; cie艅 wylewa艂 si臋 na pod艂og臋 i jak mg艂a unosi艂 w g贸rze.

Cleve wyczerpa艂 ju偶 wszystkie zapasy strachu. W ci膮gu kilku poprzednich dni zu偶y艂 je w snach i snach na jawie; poci艂 si臋, zamar卢za艂, 偶y艂 na granicy tego, co mo偶e znie艣膰 normalny cz艂owiek, i prze卢偶y艂. Teraz, cho膰 cia艂o pokryte mia艂 ci膮gle g臋si膮 sk贸rk膮, nie czu艂 paniki. By艂 spokojniejszy ni偶 kiedykolwiek; najnowsze wydarzenia mog艂y si臋 zdarzy膰 w innym 艣wiecie. Nie b臋dzie si臋 kuli艂 pod drzwia卢mi. Nie zas艂oni oczu i nie b臋dzie si臋 modli艂 o nadej艣cie poranka, bowiem gdyby to zrobi艂, kt贸rego艣 dnia po obudzeniu odkry艂by, 偶e jest martwy i nigdy nie pozna艂by 藕r贸d艂a swego cierpienia.

Wzi膮艂 g艂臋boki oddech i podszed艂 do pryczy. Prycza zacz臋艂a dr偶e膰. Kto艣, le偶膮cy na niej i ukryty przed jego wzrokiem, porusza艂 si臋 tam gwa艂townie.

- Billy - powiedzia艂 Cleve.

Cie艅 poruszy艂 si臋. Otoczy艂 jego stopy, podni贸s艂 si臋 ku jego twarzy; pachnia艂 deszczem i kamieniem, strachem i ch艂odem.

Sta艂 nie dalej ni偶 o metr od pryczy i ci膮gle nie m贸g艂 niczego dostrzec; cie艅 by艂 zbyt czarny. Pozbawiony widoku, Cleve si臋gn膮艂 ku pryczy. Przed tym natr臋ctwem cie艅 rozst膮pi艂 si臋 jak dym ujaw卢niaj膮c posta膰, kt贸ra rzuca艂a si臋 po materacu.

Oczywi艣cie, le偶a艂 tam Billy, a jednak nie ca艂kiem Billy. Mo偶e by艂 to Billy z przesz艂o艣ci, lub mo偶e taki, jakim dopiero mia艂 si臋 sta膰. Je艣li prawd膮 by艂o to ostatnie, Cleve nie mia艂 ochoty 偶y膰 w przysz艂o艣ci, kt贸ra potrafi艂a rodzi膰 takie potworno艣ci. Tam, na dolnej pryczy, le偶a艂o co艣 ciemnego i straszliwie zniekszta艂conego;

co艣, co przybiera艂o posta膰 na jego oczach, co powstawa艂o z cieni. W p艂on膮cych 艣lepiach stwora, w rz臋dzie cienkich, ostrych z臋b贸w by艂o co艣 ze w艣ciek艂ego lisa; w pozycji, w kt贸rej le偶a艂, zwini臋ty i skurczony, przypomina艂 przewr贸conego na grzbiet 偶uka, grzbiet by艂 bardziej skorup膮 ni偶 cia艂em i m贸g艂 si臋 wywodzi膰 tylko z mrok贸w koszmaru. Trwa艂 proces przemiany. Cleve obserwowa艂 w艂a艣nie roz卢pad obecnej postaci stwora. Z臋by wyd艂u偶a艂y si臋, a rosn膮c traci艂y na realno艣ci; ich materia rozp艂ywa艂a si臋 i nik艂a jak mg艂a; pokrzywione cz艂onki, wierzgaj膮ce w powietrzu, zmienia艂y si臋 w galaret臋. A spod mkn膮cego kszta艂tu bestii wy艂ania艂 si臋 duch Billy'ego Taita z otwar卢tymi, be艂kocz膮cymi w strasznym b贸lu ustami; Billy musia艂 walczy膰, by zaistnie膰. Cleve pragn膮艂 si臋gn膮膰 r臋k膮 w ten wir i pom贸c mu lecz wyczu艂, 偶e proces ma w艂asny rytm i jakakolwiek interwencja mog艂a卢by mie膰 fatalne skutki. Wi臋c tylko sta艂 i patrzy艂, jak chude, blade cz艂onki Billy'ego i jego podnosz膮cy si臋 ci臋偶ko i r贸wnie ci臋偶ko opadaj膮cy 偶o艂膮dek z wysi艂kiem wy艂aniaj膮 si臋 spod tego potwornego kszta艂tu. Jako ostatnie znik艂y p艂on膮ce oczy, wypad艂y z oczodo艂贸w miliardem l艣ni膮cych kawa艂k贸w i odlecia艂y wraz z czarn膮 mg艂膮. I w ko艅cu Cleve m贸g艂 dostrzec twarz Billy'ego, a na niej ci膮gle jeszcze widoczne 艣lady poprzedniego „ja". A kiedy znik艂y i one, i znik艂 cie艅, na pryczy le偶a艂 po prostu Billy, nagi, dysz膮cy z wysi艂ku i z udr臋ki.

Spojrza艂 na Cleve'a. Jego twarz nie mia艂a 偶adnego wyrazu.

Cleve przypomnia艂 sobie, jak Billy skar偶y艂 si臋 stworzeniu z mia卢sta: „... to boli..." - przecie偶 tak m贸wi艂, prawda? - „... nie m贸wi艂e艣 mi, jak bardzo to b臋dzie bole膰...". T臋 prawd臋 trudno by艂oby przeo卢czy膰. Cia艂o ch艂opca wygl膮da艂o jak pobojowisko, tylko ko艣ci i pot;

nie spos贸b by艂o wyobrazi膰 sobie co艣 obrzydliwszego. Ale przynaj卢mniej by艂o to cia艂o cz艂owieka.

Billy otworzy艂 usta. Wargi mia艂 mi臋kkie, l艣ni膮ce, jak pomalowane szmink膮.

- No i... - powiedzia艂 i przerwa艂. Oddycha艂 ci臋偶ko, cierpia艂. -...co teraz zrobimy?

Przem贸wi艂 i tego by艂o mu ju偶 za wiele. Z g艂臋bi jego gard艂a doby艂 si臋 bulgot i Billy przycisn臋! d艂o艅 do ust. Cleve musia艂 si臋 odsun膮膰;

ch艂opiec wsta艂 z pryczy i zataczaj膮c si臋 podbieg艂 do stoj膮cego w k膮卢cie wiadra, pe艂ni膮cego funkcj臋 kibla. Nie zd膮偶y艂 jednak; fontanna p艂ynu, kt贸ra przez zas艂on臋 z palc贸w wydoby艂a mu si臋 z ust, trafi艂a w pod艂og臋. Gdy Billy wymiotowa艂, Cleve odwr贸ci艂 wzrok; przygo卢towa艂 si臋 na przyj臋cie fali smrodu, z kt贸rym b臋dzie musia艂 偶y膰, a偶 rano stra偶nicy otworz膮 cel臋. Lecz w powietrzu rozszed艂 si臋 nie zapach wymiocin lecz inny, s艂odszy i bardziej mdl膮cy.

Zdumiony, Cleve spojrza艂 na skulon膮 w rogu posta膰. Mi臋dzy jej stopami, na pod艂odze, sta艂y ka艂u偶e ciemnego p艂ynu; ten sam p艂yn 艣cieka艂 po jej nogach. Mo偶na go by艂o rozpozna膰 nawet w mroku celi. Krew.

Nawet w najlepiej prowadzonych wi臋zieniach b贸jka mo偶e wybuchn膮膰 - i wybucha - bez ostrze偶enia. Stosunki mi臋dzy dwoma wi臋藕niami, zamkni臋tymi na ograniczonej przestrzeni przez szesna艣cie z ka偶dych dwudziestu czterech godzin, zawsze pozostaj膮 do pewnego stopnia tajemnic膮. Lecz, i wiedzieli o tym zar贸wno wi臋藕niowie, jak i stra偶nicy, mi臋dzy Lowellem i Naylerem nie by艂o spor贸w, a nim rozleg艂 si臋 krzyk, w ich celi panowa艂a cisza

- 偶adnej k艂贸tni, 偶adnych podniesionych g艂os贸w. Co mog艂o sk艂oni膰 Naylera, by nagle zaatakowa艂 i po prostu zaszlachtowa艂 Lowella, a potem zada艂 sobie 艣miertelne rany, sta艂o si臋 przedmiotem dyskusji zar贸wno w jadalni, jak i na spacemiaku. Najpierw zadawano sobie pytanie dlaczego, lecz p贸藕niej wypar艂o je pytanie jak? Plotki infor卢muj膮ce, jak po wszystkim wygl膮da艂o cia艂o Lowella, przekracza艂y granice wyobra藕ni; szokowa艂y nawet m臋偶czyzn, przywyk艂ych do nag艂ych wybuch贸w gwa艂tu. Lowell nie by艂 postaci膮 popularn膮, ten oszust zbyt cz臋sto popisywa艂 si臋 sw膮 si艂膮, ale nigdy nie zrobi艂 niczego, co mog艂oby usprawiedliwi膰 to, co go spotka艂o. Jego cia艂o zosta艂o po prostu wypatroszone, wy艂upiono mu oczy i wyrwano genitalia. Nayler, jedyny, kt贸ry m贸g艂 tego dokona膰, rozszarpa艂 sobie brzuch. Le偶a艂 teraz na oddziale intensywnej opieki medycznej; pro卢gnozy nie by艂y optymistyczne.

Wi臋zienie ogarn臋艂a taka fala plotek i oburzenia, 偶e Cleve'owi 艂atwo by艂o zej艣膰 ludziom z oczu na ca艂y nast臋pny dzie艅. On tak偶e mia艂 co艣 do powiedzenia, ale kto mia艂by mu uwierzy膰? Ledwo sam sobie wierzy艂. Tak naprawd臋, w ci膮gu ca艂ego dnia - kiedy od czasu do czasu wraca艂y do niego migawki z tego, co zdarzy艂o si臋 w nocy -Cleve zapytywa艂 sam siebie, czy przypadkiem jednak nie oszala艂. Ale normalno艣膰 to poj臋cie wzgl臋dne, prawda? szale艅stwo jednego cz艂o卢wieka mo偶e by膰 艣rodkiem, prowadz膮cym innego do celu. Jedno w ka偶dym razie Cleve wiedzia艂 na pewno: widzia艂 transformacj臋 Billy'ego Taita. Trzyma艂 si臋 tej pewno艣ci z si艂膮 zrodzon膮 z rozpaczy. Gdyby przesta艂 wierzy膰 艣wiadectwu w艂asnych oczu, straci艂by ostat卢ni膮 sw膮 ochron臋 przed ciemno艣ci膮.

Po 艂a藕ni i 艣niadaniu wszystkich wi臋藕ni贸w skierowano z powrotem do cel; praca, spacery - i w og贸le wszystko, co powodowa艂o, 偶e wi臋藕niowie musieli przechodzi膰 korytarzem zosta艂o odwo艂ane, gdy cel臋 Lowella najpierw badano i fotografowa卢no, a p贸藕niej myto. Billy zjad艂 艣niadanie, a p贸藕niej przespa艂 calutki ranek; spa艂 tak g艂臋boko, 偶e bardziej przypomina艂o to 艣mier膰 ni偶 sen. Kiedy obudzi艂 si臋 na obiad, by艂 tak szczery i radosny, jakim Cleve nie widzia艂 go od tygodni. Opowiada艂 co艣 weso艂o sprawiaj膮c wra偶e-

nie jakby nie by艂 艣wiadomy tego, co sta艂o si臋 noc膮. Po po艂udniu Cleve zdecydowa艂 si臋 powiedzie膰 mu prawd臋.

- Zabi艂e艣 Lowella - stwierdzi艂. Nie mia艂 po co udawa膰 niewiedzy;

je艣li nawet ch艂opak nie pami臋ta艂 jeszcze tego, co zrobi艂, to z pewno卢艣ci膮 sobie przypomni. A gdy ju偶 sobie przypomni, to jak d艂ugo potrwa nim u艣wiadomi sobie, 偶e Cleve obserwowa艂 jego przemian臋? Lepiej wyzna膰 prawd臋 od razu.

- Widzia艂em, jak si臋 zmieniasz...

Najwyra藕niej nie zrobi艂 na Billyrn wielkiego wra偶enia.

- Tak. Zabi艂em Lowella. Dziwisz si臋? - To pytanie, kt贸re samo wywo艂ywa艂o setki innych pyta艅, zadane zosta艂o lekko, jakby odpo卢wied藕 nikogo nie interesowa艂a.

- Co si臋 z tob膮 sta艂o? - pyta艂 dalej Cleve. - Widzia艂em, ci臋... tam... - doda艂, przera偶ony samym wspomnieniem, wskazuj膮c na doln膮 prycz臋. - Nie by艂e艣 cz艂owiekiem.

- Nie chcia艂em, 偶eby艣 si臋 o tym dowiedzia艂. Da艂em ci pastylki, prawda? Nie powiniene艣 mnie szpiegowa膰.

- Poprzedniej nocy - m贸wi艂 Cleve - te偶 nie spa艂em. Billy mrugn膮艂 oczami jak oszo艂omiony ptak, g艂ow臋 mia艂 lekko przekrzywion膮.

- Jeste艣 durniem - powiedzia艂. - Jakim ty jeste艣 durniem!

- Czy ci si臋 to podoba, czy nie, ta ca艂a sprawa dotyczy tak偶e i mnie, wiesz? Mam sny.

- Tak? - blade czo艂o przeci臋艂a zmarszczka. - Tak. 艢nisz miasto, prawda?

- Co to za miejsce, Billy?

- Przeczyta艂em kiedy艣 co艣 takiego: „Umarli maj膮 swoje drogi". Znasz to? No, wi臋c... oni te偶 mieszkaj膮 w miastach.

- Umarli? Masz na my艣li jakie艣 miasteczko duch贸w?

- Nigdy nie chcia艂em, 偶eby艣 si臋 w to wpl膮ta艂. By艂e艣 dla mnie lepszy ni偶 wszyscy. Przecie偶 uprzedzi艂em ci臋, 偶e mam tu interes do za艂atwienia.

- Z Taitem?

- Zgadza si臋.

Cleve mia艂 ochot臋 si臋 roze艣mia膰. Ca艂a ta opowie艣膰 - miasteczko umar艂ych? - wydawa艂o si臋 stekiem bzdur. A jednak jego zmordo卢wany umys艂 nie podsun膮艂 mu ani jednego bardziej prawdopodobnego wyja艣nienia.

- Dziadek zabi艂 swoje dzieci - m贸wi艂 Billy - poniewa偶 nie chcia艂, by odziedziczy艂o to po nim nast臋pne pokolenie. P贸藕no si臋 o wszyst卢kim dowiedzia艂, wiesz? Zorientowa艂 si臋, 偶e r贸偶ni si臋 od zwyk艂ych ludzi dopiero wtedy, kiedy mia艂 ju偶 偶on臋 i dzieci. By艂 inny. Ale nie chcia艂 tego, co mu da艂 los i nie chcia艂, by jego dzieci i wnuki mia艂y t臋 sam膮 moc. Zabi艂by si臋 i sko艅czy艂 ca艂膮 spraw臋, ale mojej matce uda艂o si臋 uciec. Nim zd膮偶y艂 j膮 odnale藕膰 i zabi膰, zosta艂 aresztowany.

-1 powieszony. I pogrzebany. Znikn膮艂.

- Powieszony, pogrzebany, nie znikn膮艂. Nikt nie znika, Cleve. Nigdy.

- Przyszed艂e艣 tu, 偶eby go odszuka膰?

- Nie tylko. Chcia艂em, 偶eby mi pom贸g艂. Kiedy mia艂em dziesi臋膰 lat zorientowa艂em si臋, co potrafi臋. Nie ca艂kiem 艣wiadomie, ale mia卢艂em talent. I ba艂em si臋. Oczywi艣cie, 偶e si臋 ba艂em, to by艂o dla mnie co艣 nieznanego, co艣 strasznego.

- Ta przemiana... umia艂e艣 to robi膰?

- Nie. Tylko wiedzia艂em, 偶e mog臋. Jestem tu, 偶eby dziadek mnie nauczy艂. 呕eby pokaza艂 mi jak . Nawet teraz... - Billy spojrza艂 na swe chude ramiona - ...kiedy on mnie uczy ...b贸l jest niemal nie do zniesienia.

- To po co to robisz?

Ch艂opiec spojrza艂 na Cleve'a, zdumiony.

- 呕eby nie by膰 sob膮; by sta膰 si臋 mg艂膮 i cieniem. By zosta膰 kim艣 strasznym. - Wydawa艂 si臋 by膰 szczerze zdziwiony jego niedomy艣lno艣ci膮. — A ty by艣 tego nie zrobi艂?

Cleve potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- To, czym sta艂e艣 si臋 zesz艂ej nocy, by艂o potworne. Billy przytakn膮艂 mu w milczeniu.

- Dziadek te偶 tak my艣la艂. Podczas procesu nazwa艂 si臋 odmie艅cem. Oczywi艣cie nie wiedzieli, o czym m贸wi, ale tak w艂a艣nie powiedzia艂.

Wsta艂 i powiedzia艂: , Jestem pomiotem Szatana" - Billy u艣miechn膮艂 si臋 do tej my艣li - „Jestem pomiotem Szatana, na mi艂o艣膰 bosk膮 powie艣cie mnie i pogrzebcie!" Teraz zmieni艂 zdanie. Nasza era jest stara i zm臋czona; potrzeba jej nowych plemion. - Spojrza艂 przenikli卢wie na Cleve'a. — Nie b贸j si臋, nie skrzywdz臋 ci臋, je艣li nie b臋dziesz chlapa艂 j臋zykiem. Nie zrobisz tego, prawda?

- A co m贸g艂bym powiedzie膰, 偶eby nie wyj艣膰 na szale艅ca? - g艂os Cleve'a by艂 艂agodny. - Nie, nie b臋d臋 chlapa艂 j臋zykiem.

- To dobrze. Za jaki艣 czas wyjd臋 st膮d, a potem ty wyjdziesz. I b臋dziesz m贸g艂 zapomnie膰.

- Bardzo w to w膮tpi臋.

- Kiedy ju偶 odejd臋, nie b臋dziesz nawet 艣ni艂. Dzielisz moje sny tylko dlatego, 偶e sam masz s艂aby talent. Uwierz mi. Nie masz si臋 czego ba膰.

- Miasto...

- Co z miastem?

- Gdzie s膮 jego mieszka艅cy? Nigdy nikogo nie widzia艂em. Nie, to nie ca艂kiem prawda. Widzia艂em raz m臋偶czyzn臋 z no偶em... odcho卢dzi艂 na pustyni臋...

- Nie potrafi臋 ci pom贸c. Sam jestem tam go艣ciem. Wiem tylko tyle, co m贸wi mi dziadek; 偶e miasto zamieszkuj膮 umarli. Cokolwiek tam widzia艂e艣, zapomnij. To nie tw贸j 艣wiat. Ty jeszcze nie umar艂e艣.

* * *

Czy to rozs膮dnie wierzy膰 umar艂ym na s艂owo? Czy sam akt 艣mierci oczy艣ci艂 ich ze zdolno艣ci czynienia wszelkiego rodzaju z艂a tak, 偶e granice przekroczyli jako 艣wi臋ci? Cleve nie potrafi艂 uwierzy膰 w co艣 a偶 tak naiwnego. Znacznie bardziej prawdo卢podobne, 偶e przeszli przez wrota 艣mierci ze wszystkimi swymi talentami, tymi dobrymi i tymi z艂ymi, i czyni膮 z nich u偶ytek jak potrafi膮. Tote偶 w raju szewcy nadal b臋d膮 pracowa膰, prawda? G艂upio by艂oby s膮dzi膰, 偶e po 艣mierci zapomn膮, jak robi膰 buty.

Wi臋c by膰 mo偶e Edgar Tait k艂ama艂, m贸wi膮c o mie艣cie. By膰 mo偶e Billy nie dowiedzia艂 si臋 o nim wszystkiego? Co z g艂osami na wie卢trze? Co z m臋偶czyzna. kt贸ry rzuci艂 n贸偶 na ziemi臋 wr臋cz us艂an膮 narz臋dziami mordu, a p贸藕niej poszed艂 B贸g wie gdzie? Co to by艂 za rytua艂?

Teraz - kiedy zapasy strachu ju偶 si臋 wyczerpa艂y i nie pozosta艂 mu nawet fragment nieska偶onej rzeczywisto艣ci, kt贸rego mo偶na by艂oby si臋 trzyma膰 - Cleve nie widzia艂 powodu, by nie uda膰 si臋 do miasta dobrowolnie. C贸偶 mog艂o tam by膰 takiego, na tych pe艂nych py艂u uliczkach, czego potworno艣膰 przewy偶sza艂aby to, co widzia艂 na dolnej pryczy i co przydarzy艂o si臋 Lowellowi i Naylerowi. Przy tych okropie艅stwach miasto wydawa艂o si臋 rajem. Jego puste uliczki i place wr臋cz promieniowa艂y spokojem i Cleve mia艂 wra偶e卢nie, 偶e tam wszystko si臋 sko艅czy艂o, 偶e gniew i rozpacz min臋艂y 偶e wn臋trza (艂azienka z prysznicem, z kt贸rego lecia艂a woda, wype艂niona po brzegi fili偶anka) widzia艂y najgorsze i pragn臋艂y ju偶 tylko trwa膰 niezmiennie przez tysi膮clecia. Kiedy nadesz艂a noc, a wraz z ni膮 sen, i zn贸w trafi艂 do miasta, wszed艂 w nie nie jak 偶o艂nierz na terytorium wroga, lecz jak go艣膰 pragn膮cy odpr臋偶y膰 si臋 przez chwil臋 w miejscu, kt贸re zna zbyt dobrze, by si臋 zgubi膰, lecz nie a偶 tak dobrze, by si臋 nim znudzi膰.

By艂o tak, jakby - po raz pierwszy nie wyczuwaj膮c strachu - miasto si臋 dla艅 otworzy艂o. Id膮c po ulicach, jak zwykle na okrwawionych stopach, Cleve odkry艂, 偶e drzwi s膮 szeroko otwarte, 偶e zas艂ony na oknach zosta艂y odsuni臋te. Nie odrzuci艂 tego zaproszenia, lecz zacz膮艂 dok艂adniej ogl膮da膰 domy i mieszkania. Im bli偶ej si臋 im przygl膮da艂, tym ja艣niej widzia艂, 偶e nie by艂y takimi oazami spokoju, jak mu si臋 wydawa艂o na pocz膮tku. W ka偶dym po kolei odkrywa艂 oznaki gwa艂tu, kt贸ry dopiero co mia艂 tam miejsce. Czasami by艂o to tylko przewr贸cone krzes艂o lub 艣lad na pod艂odze tam, gdzie obcas buta po艣lizgn膮艂 si臋 w ka艂u偶y krwi, gdzie indziej 艣lady ukazywa艂y si臋 znacznie bardziej dobitnie. Zakrwawiony m艂otek le偶a艂 w艣r贸d roz艂o偶onych na stole gazet. Odkry艂 pok贸j, w kt贸rym zerwano pod艂og臋; obok dziury le偶a艂y podejrzanie b艂yszcz膮ce paczki zapako卢wane w czarn膮 foli臋. W innym sta艂o roztrzaskane lustro, a gdzie艣 jeszcze, ko艂o kominka, w kt贸rym ci膮gle p艂on膮艂 ogie艅, le偶a艂a sztuczna szcz臋ka.

Wn臋trza te by艂y scen膮 morderstwa. Ofiary znik艂y - by膰 mo偶e maj膮 swoje miasto, pe艂ne pomordowanych dzieci i pozabijanych przyjaci贸艂 — zostawiaj膮c miejsca zamar艂e w czasie, takie, jakimi by艂y w tej pierwszej, szalonej chwili po dokonaniu zbrodni. Cleve szed艂 ulicami - turysta doskona艂y - i ogl膮da艂 kolejne sceny, rekonstru卢uj膮c w my艣lach godziny, kt贸re poprzedza艂y to, co widzia艂 teraz sztuczne i zamar艂e w czasie. Tutaj zgin臋艂o dziecko; jego 艂贸卢偶eczko le偶a艂o przewr贸cone. Tutaj kto艣 zabi艂 kogo艣 we 艣nie;

poduszka by艂a zakrwawiona, a na dywanie dostrzeg艂 siekier臋. Czy wi臋c by艂o to miasto przekl臋tych? Czy mordercy musieli sp臋dza膰 jak膮艣 cz臋艣膰 wieczno艣ci (a by膰 mo偶e ca艂膮 wieczno艣膰) w pokoju, w kt贸卢rym dokonali morderstwa?

Mieszka艅c贸w nie dostrzeg艂, cho膰 logika wskazywa艂a, 偶e musz膮 by膰 gdzie艣 blisko. Czy偶by dano im zdolno艣膰 niewidzialno艣ci, by mogli si臋 uchroni膰 przed ocza卢mi w艣cibskich, 艣ni膮cych turyst贸w, takich jak on? Czy te偶 p艂yn膮cy w tym „nigdzie" czas zmieni艂 ich tak, 偶e nie byli ju偶 isto卢tami z krwi i cia艂a, lecz stali si臋 cz臋艣ciami swych cel; krzes艂em, figurk膮 z porcelany? Nagle przypomnia艂 sobie spotkanego na granicy m臋偶czyzn臋 w niedzielnym garni卢turze, z r臋kami ociekaj膮cymi krwi膮. M臋偶czyzna poszed艂 na pustyni臋. I nie by艂 niewidzialny. - Gdzie jeste艣cie? - zapyta艂, stoj膮c na progu gro藕nie wygl膮daj膮cej kuchni; drzwi piekarnika by艂y otwarte, w zlewie le偶a艂y naczynia, lecia艂a na nie woda. - Poka偶cie si臋!

K膮tem oka dostrzeg艂 jaki艣 ruch; odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 w stron臋 drzwi. Dostrzeg艂 m臋偶czyzn臋. Zorientowa艂 si臋, 偶e by艂 on tu przez ca艂y czas, lecz sta艂 si臋 tak doskona艂膮 cz臋艣ci膮 pokoju, 偶e nie spos贸b go by艂o dostrzec, p贸ki nie poruszy艂 oczami i nie skierowa艂 wzroku na Cleve'a. Cleve drgn膮艂, my艣l膮c z niepokojem, 偶e w ka偶卢dym z pokoj贸w, do kt贸rych do tej pory zajrza艂, znajdowa艂 si臋 naj卢prawdopodobniej jeden lub wi臋cej morderc贸w, a wszyscy nierucho卢mi i przez to nie do odkrycia. Kiedy zorientowa艂 si臋, 偶e zosta艂 zauwa偶ony, m臋偶czyzna wyszed艂 z ukrycia. By艂 w p贸藕nym 艣rednim wieku i zaci膮艂 si臋 rano przy goleniu.

- Kim jeste艣? - zapyta艂. - Widzia艂em ci臋 ju偶 wcze艣niej. Przecho卢dzi艂e艣 t臋dy.

M贸wi艂 cicho i smutno. Cleve pomy艣la艂, 偶e wcale nie wygl膮da na morderc臋.

- Jestem tylko go艣ciem - powiedzia艂 m臋偶czy藕nie.

- Tu nie przychodz膮 go艣cie — odpar艂 m臋偶czyzna. - Tylko przyszli mieszka艅cy.

Cleve zmarszczy艂 czo艂o, pr贸buj膮c rozszyfrowa膰 jego intencje. Lecz we 艣nie my艣la艂 powoli i nim zdo艂a艂 odgadn膮膰 zagadk臋 tych s艂贸w gospodarza, zabrzmia艂y nowe s艂owa.

- Czy ja ci臋 znam? Mam wra偶enie, 偶e ci膮gle zapominam co艣 nowego. To bez sensu, prawda? Je艣li zapomn臋, nigdy st膮d nie wyjd臋, prawda?

- Wyjd臋? - powt贸rzy艂 Cleve.

- Zamie艅 si臋 ze mn膮 - powiedzia艂 m臋偶czyzna, poprawiaj膮c peruk臋.

- I dok膮d p贸jdziesz?

- Z powrotem. Zrobi膰 to jeszcze raz. M臋偶czyzna przeszed艂 przez pok贸j i podszed艂 do Cleve'a. Wyci膮g卢n膮艂 r臋ce, obracaj膮c je d艂o艅mi do g贸ry. D艂onie mia艂 poparzone.

- Mo偶esz mi pom贸c - powiedzia艂. - Mog臋 za艂atwi膰 interes z najlepszymi z nich.

- Nie rozumiem.

M臋偶czyzna by艂 najwyra藕niej pewien, 偶e pad艂 ofiar膮 blefu. Jego g贸rna warga, nad kt贸r膮 tkwi艂 przyczerniony w膮sik, skurczy艂a si臋.

- Ale偶 rozumiesz. Doskonale rozumiesz. Oczywi艣cie chcesz si臋 sprzeda膰, tak jak wszyscy. Temu, kto daje najwi臋cej. Kim jeste艣, zawodowym morderc膮?

Cleve potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Ja tylko 艣ni臋 - odpar艂. M臋偶czyzna nagle spokornia艂.

- B膮d藕 mi przyjacielem - poprosi艂. - Nie mam tu 偶adnych wp艂yw贸w, nie tak, jak inni. Wiesz, niekt贸rzy przychodz膮 tu i nie ma ich ju偶 po kilku godzinach. Prawdziwi zawodowcy. Za艂atwiaj膮 to sobie z g贸ry. Ale ja? Ja pope艂ni艂em zbrodni臋 w afekcie. Przyby艂em tu nieprzygotowany. Zostan臋, p贸ki nie ubij臋 interesu. Prosz臋, b膮d藕 mi przyjacielem.

- Nie mog臋 ci pom贸c. - Cleve nie by艂 nawet pewny, o co w艂a艣ci卢wie prosi go ten m臋偶czyzna. Zab贸jca skin膮艂 g艂ow膮.

- Jasne, 偶e nie. Nie spodziewa艂em si臋...

Odwr贸ci艂 si臋 ty艂em do Cleve'a i podszed艂 do piekarnika. Ciep艂o, kt贸re z niego bi艂o, stworzy艂o w powietrzu mira偶 chochlika. Nawet na niego nie patrz膮c, morderca po艂o偶y艂 poparzon膮 d艂o艅 na drzwiczkach i zamkn膮艂 je. Otworzy艂y si臋 prawie natychmiast.

- Czy wiesz, jaki mi艂y jest zapach palonego mi臋sa? - powiedzia艂 i zn贸w spr贸bowa艂 zamkn膮膰 piekarnik. - Nikt nie powinien mnie obwinia膰! Doprawdy!

Cleve przesta艂 ws艂uchiwa膰 si臋 w ten be艂kot. Je艣li nawet by艂 w nim jaki艣 sens, to i tak najprawdopodobniej nie warto go teraz dochodzi膰. Ca艂a ta gadanina o zamianie i o ucieczce z miasta, to wszystko przekracza艂o jego zdolno艣膰 pojmowania.

Poszed艂 dalej, cho膰 nie mia艂 ju偶 ochoty zagl膮da膰 do wn臋trz dom贸w i mieszka艅. Zobaczy艂 wszystko, co chcia艂 zobaczy膰. Z pew卢no艣ci膮 zbli偶a艂 si臋 ju偶 ranek i lada chwila na korytarzu zadzwoni dzwonek. Pomy艣la艂, 偶e m贸g艂by nawet sam si臋 obudzi膰, 偶e to wystar卢czy na jedn膮 noc.

K臋dy tylko ta my艣l przemkn臋艂a mu przez g艂ow臋, dostrzeg艂 dziewczynk臋. Sta艂a na najbli偶szym skrzy偶owaniu i mia艂a siedem, mo偶e osiem lat. Nie mog艂a by膰 morderczyni膮. Cleve ruszy艂 w jej kierunku. Zawstydzona, a mo偶e powodowana mniej niewinnym uczuciem, dziewczynka skr臋ci艂a w prawo i zacz臋艂a biec. Pobieg艂 za ni膮. Nim znalaz艂 si臋 na skrzy偶owaniu, ma艂a by艂a ju偶 daleko i nadal ucieka艂a w g艂膮b ulicy. Nie zniech臋ci艂 si臋. Jak to bywa, kiedy 艣ni si臋 taki po艣cig, do uciekaj膮cego stosowa艂y si臋 inne prawa fizyki ni偶 do goni膮cego. Dziewczynka bieg艂a lekko, a Cleve przedziera艂 si臋 przez powietrze z najwi臋kszym trudem, jakby bieg艂 w beczce z miodem. Nie zatrzy卢ma艂 si臋 jednak, lecz bieg艂 tam, dok膮d go prowadzi艂a. W pr臋dce oddali艂 si臋 od tego fragmentu miasta, kt贸ry zna艂, i trafi艂 do labiryntu podw贸rek i alejek; wszystkie, jak przypuszcza艂, by艂y kiedy艣 艣wiad卢kami rozlewu krwi. Inaczej ni偶 na g艂贸wnych ulicach, w tym getcie' nie by艂o 偶adnych okre艣lonych ca艂o艣ci, lecz wyrwane z rzeczywisto卢艣ci fragmenty: kawa艂ek trawnika, bardziej czerwonego ni偶 zielone卢go, rusztowanie, z kt贸rego jeszcze stercza艂 w膮偶, kopczyk ziemi. I, w ko艅cu, normalna 艣ciana.

Dziewczynka doprowadzi艂a go do 艣lepego zau艂ka i znik艂a, zostawiaj膮c go sam na sam ze zwyk艂ym, ceglanym, zaniedbanym murem. By艂o w nim tylko jedno ma艂e okienko. Zajrza艂 przez zbrojone szk艂o, zabrudzone od zewn膮trz ptasimi odchodami i odkry艂, 偶e patrzy w g艂膮b jednej z cel wi臋zienia w Pantonville. Po卢czu艂, jak wywraca mu si臋 偶o艂膮dek. Co to za zabawa: wyprowadzili go z celi w to miasto sn贸w tylko po to, by zn贸w zamkn膮膰 go w celi? Lecz wystarczy艂o mu kilka sekund by stwierdzi膰, 偶e to nie jego cela. Ta cela nale偶a艂a do Lowella i Naylera. Na 艣cianach, przyklejone skeczem, wisia艂y ich obrazki, ich by艂a krew, kt贸ra spryska艂a pod艂og臋, 艣cian臋, prycz臋 i drzwi. Kolejna scena morderstwa. - Jezu Wszechmog膮cy - szepn膮艂 Cleve. - Billy... Oderwa艂 wzrok od okna i odwr贸ci艂 si臋. U jego st贸p, na piasku, kopulowa艂y jaszczurki, wiatr, wiej膮cy w zau艂kach, przywia艂 motyle. Przygl膮da艂 si臋, jak ta艅cz膮, kiedy w pawilonie B zadzwoni艂 dzwonek, oznajmiaj膮c nadej艣cie ranka.

By艂a to pu艂apka. Jej mechanizm pozostawa艂 nieznany - lecz Cleve nie mia艂 w膮tpliwo艣ci, dla kogo j膮 zastawiono. Billy znajdzie si臋 w mie艣cie, i to wkr贸tce. Pomieszczenie, w kt贸rym pope艂ni艂 mor卢derstwo, ju偶 na niego czeka艂o - ze wszystkich obrzydliwych miejsc, kt贸re Cleve widzia艂 w tym mie艣cie sk艂adaj膮cym si臋 wy艂膮cznie z ko卢stnic - ta ma艂a, zalana krwi膮 cela by艂a najgorszym.

Ch艂opiec nie mia艂 najmniejszego poj臋cia dok膮d zmierza. Nie m贸g艂 mie膰, bo dziadek ok艂ama艂 go nie m贸wi膮c mu ca艂ej prawdy, nie u艣wiadamiaj膮c mu, jakich to specjalnych kwalifikacji wymaga si臋 tu od mieszka艅c贸w. W艂a艣ciwie dlaczego to zrobi艂? Cleve wr贸ci艂 my卢艣lami do niejasnej rozmowy, kt贸r膮 prowadzi艂, o powrocie. Edgar Tait 偶a艂owa艂 za grzechy, prawda? Mija艂y lata i zdecydowa艂, 偶e nie jest jednak pomiotem Szatana i 偶e wcale nie najgorzej by艂oby powr贸ci膰 na 艣wiat. Billy mia艂 mu jako艣 pos艂u偶y膰 do powrotu.

- Dziadek ci臋 nie lubi - powiedzia艂 ch艂opiec, kiedy wr贸cili do celi po obiedzie. Ju偶 drugi dzie艅 praca i spacery by艂y odwo艂ane; toczy艂o si臋 艣ledztwo z udzia艂em wi臋藕ni贸w, dotyczy艂o 艣mierci Lowella i - od wczesnych godzin porannych - tak偶e Naylera.

- Doprawdy? A to czemu?

- M贸wi, 偶e jeste艣 zbyt dociekliwy. W mie艣cie. Cleve siedzia艂 na g贸rnej pryczy, Billy na krze艣le przy 艣cianie. Mia艂 podkr膮偶one oczy i dr偶a艂 na ca艂ym ciele, nieznacznie lecz wyra藕nie.

- Umrzesz - stwierdzi艂 Cleve. Co艣 takiego mo偶na powiedzie膰 tylko wprost. - W mie艣cie... widzia艂em... Billy potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Czasami m贸wisz jak wariat. Dziadek twierdzi, 偶e nie powinie卢nem ci ufa膰.

- To dlatego, 偶e si臋 mnie boi.

Billy roze艣mia艂 si臋 pogardliwie. By艂 to niemi艂y d藕wi臋k; Cleve domy艣li艂 si臋, 偶e ch艂opiec na艣laduje dziadka.

- On si臋 nikogo nie boi - odszczekn膮艂.

- Boi si臋 tego, co zobacz臋. Tego, o czym ci powiem.

- Nie - g艂os Billy'ego brzmia艂 absolutn膮 pewno艣ci膮.

- Kaza艂 ci zabi膰 Lowella, prawda? Billy podni贸s艂 nagle g艂ow臋.

- Dlaczego tak m贸wisz?

- Wcale nie chcia艂e艣 go zabi膰. Mo偶e przestraszy膰 ich obu, ale nie zabi膰. To ju偶 by艂 pomys艂 dziadka.

- Nikt mi nie m贸wi, co mam zrobi膰 - wzrok ch艂opca by艂 zimny jak l贸d.-Nikt.

- W porz膮dku - ust膮pi艂 Cleve. - Wi臋c mo偶e ci臋 przekona艂, co? Wyt艂umaczy艂 ci, 偶e narazi艂e艣 rodzinny honor. Co艣 takiego? - Trafi艂, Billy dr偶a艂 teraz wyra藕niej.

- Wi臋c? A co, je艣li tak?

- Widzia艂em, dok膮d p贸jdziesz, Billy. Miejsce ju偶 na ciebie czeka. - Billy patrzy艂 na Cleve'a, ale nie pr贸bowa艂 mu przerywa膰. - W tym mie艣cie mieszkaj膮 tylko mordercy. Dlatego tw贸j dziadek tam trafi艂. A je艣li znajdzie zast臋pc臋, je艣li zdo艂a przekroczy膰 jako艣 granic臋 艣wia卢t贸w i dokona膰 kolejnej zbrodni, b臋dzie wolny.

Billy wsta艂. Twarz wykrzywi艂 mu szalony gniew. Ju偶 nie mia艂 zamiaru szydzi膰.

- Co to znaczy wolny?

- Wr贸ci do 艣wiata. Wr贸ci tu.

- K艂amiesz...

- Zapytaj go.

- Nie oszuka艂by mnie. Jeste艣my jednej krwi.

- S膮dzisz, 偶e ma to dla niego jakie艣 znaczenie? Sp臋dzi艂 tam pi臋膰dziesi膮t lat, czekaj膮c na szans臋, by si臋 wydosta膰. My艣lisz, 偶e co艣 go obchodzi, jak tego dokona?

- Powiem mu, jak k艂ama艂e艣 - gniew Billy'ego nie by艂 w ca艂o艣ci skierowany na Cleve'a, ch艂opiec w膮tpi艂 i pr贸bowa艂 st艂umi膰 swe w膮tpliwo艣ci. - Kiedy si臋 dowie, jak pr贸bowa艂e艣 mnie zatru膰, nasta卢wi膰 przeciwko niemu, jeste艣 trupem. Wtedy go zobaczysz. O, tak. Zobaczysz go. I po偶a艂ujesz, 偶e go zobaczy艂e艣.

Najwyra藕niej by艂a to sytuacja bez wyj艣cia. Gdyby nawet Cleve zdo艂a艂 sk艂oni膰 w艂adze, by przenios艂y go przed nadej艣ciem nocy - (marne szanse, musia艂by przedtem odwo艂a膰 wszystko, co m贸wi艂 o ch艂opcu - musia艂by wyt艂umaczy膰 im, 偶& Billy jest niebezpiecznym szale艅cem, czy co艣 takiego. Z pewno艣ci膮 nie powinien wyjawia膰 prawdy) - nawet gdyby za艂atwi艂 sobie przeniesienie do innej celi, to nie zapewnia艂o mu to 偶adnego bezpiecze艅stwa. Sam ch艂opiec powie卢dzia艂, 偶e jest dymem i cieniem. Kogo艣 takiego nie mog艂y powstrzy卢ma膰 ani drzwi, ani kraty; dowodzi艂 tego los Lowella i Naylera. No i Billy nie by艂 sam. Trzeba doliczy膰 do niego Edgara St. Claire Taita; a jakie moce m贸g艂 on mie膰 do dyspozycji? A jednak, zosta膰 na noc w tej celi nie r贸偶ni艂o si臋 niczym od samob贸jstwa, prawda? By艂o jak kuszenie bestii, oddanie si臋 jej w 艂apy.

Podczas kolacji Cleve odszuka艂 wzrokiem Delvina i poprosi艂 o prawo kr贸tkiej rozmowy. Otrzyma艂 je. Spotkanie nast膮pi艂o po kolacji.

- Pan mnie prosi艂, 偶ebym mia艂 oko na Billy'ego Taita, prosz臋 pana.

- No i co?

Przy kolacji Cleve intensywnie my艣la艂 o tym, co by tu powiedzie膰 Devlinowi, by otrzyma膰 natychmiastowe przeniesienie, i nic nie przysz艂o mu do g艂owy. Otworzy艂 usta, czeka艂 na natchnienie, ale nie mia艂 natchnienia.

- Chcia艂bym... chcia艂bym prosi膰 o przeniesienie.

- Dlaczego?

- Ch艂opak jest niezr贸wnowa偶ony. Boj臋 si臋, 偶e zrobi mi krzywd臋. Dostanie ataku, jak...

- Za艂atwi艂by艣 go jedn膮 r臋k膮, on jest chudy jak szczapa.- Gdyby Cleve rozmawia艂 z Mayflowerem, w tym momencie zaapelowa艂by do niego jak do cz艂owieka. Z Devlinem taka taktyka od pocz膮tku by艂aby skazana na kl臋sk臋.

-Nie rozumiem, na co si臋 skar偶ysz. To ch艂opak jak z艂oto. - Devlin rozkoszowa艂 si臋 sw膮 parodi膮 kochaj膮cego ojca. - Spokojny, zawsze uprzejmy. Nie jest niebezpieczny ani dla ciebie, ani dla nikogo.

-Pan go nie zna...

- A tobie o co w艂a艣ciwie chodzi?

- Niech mnie pan przeniesie nawet do karceru, prosz臋 pana. Gdziekolwiek, dla mnie to bez r贸偶nicy. Byle tylko nie siedzie膰 z nim. Prosz臋.

Devlin nie odpowiada艂, tylko patrzy艂 na Cleve'a, nic nie pojmu卢j膮c. W ko艅cu otworzy艂 usta.

- Ty si臋 go naprawd臋 boisz .

-Tak.

- Co si臋 z tob膮 dzieje? Siedzia艂e艣 w jednej celi z prawdziwymi twardzielami i nigdy si臋 nie poskar偶y艂e艣.

- On jest inny. - Cleve m贸g艂 ju偶 powiedzie膰 tylko jedno. - To szaleniec, prosz臋 pana. M贸wi臋 panu, 偶e to szaleniec.

- Ca艂y 艣wiat oszala艂 i zostali艣my tylko my dwaj, Smith. Nie obi艂o ci si臋 to kiedy o uszy? - Devlin roze艣mia艂 si臋. - Wracaj do celi i nie nud藕. Chyba nie chcesz za艂apa膰 si臋 teraz na poci膮g duch贸w?

Kiedy Cleve wr贸ci艂 do celi, Billy pisa艂 list. Siedz膮c tak na pryczy, pochylony nad kartk膮 papieru, wygl膮da艂 bezbronnie. Devlin powiedzia艂 prawd臋, ch艂opiec by艂 chudy jak szczapa. Patrz膮c na rysuj膮cy si臋 wyra藕nie pod podkoszulk膮 kr臋gos艂up trudno by艂o sobie wyobrazi膰, 偶e co艣 tak delikatnego potrafi przetrwa膰 trudy transformacji. Albo i nie potrafi. By膰 mo偶e wysi艂ek zwi膮zany ze zmian膮 rozedrze go kiedy艣 na strz臋py. Kiedy艣, ale nie teraz.

-Billy...

Ch艂opiec nie odrywa艂 wzroku od listu...

- ...to, co ci m贸wi艂em o mie艣cie... ...przesta艂 pisa膰...

- ...mo偶e rzeczywi艣cie mi si臋 przy艣ni艂o. Tylko przy艣ni艂o... ...i zacz膮艂 od nowa.

- ...i powiedzia艂em ci o tym dlatego, 偶e si臋 o ciebie niepokoj臋. Tylko dlatego. Chcia艂em, 偶eby艣my zostali przyjaci贸艂mi. Billy podni贸s艂 wzrok.

- To nie moja sprawa - powiedzia艂 po prostu. - Ju偶 nie. Dziadek zdecyduje. Mo偶e oka偶e ci 艂ask臋, a mo偶e nie.

- Nie musisz mu m贸wi膰...

- On wie, co jest we mnie. On i ja... jeste艣my jak jedna istota. To st膮d wiedzia艂em, 偶e by mnie nie oszuka艂.

Wkr贸tce nadejdzie noc, zgasn膮 艣wiat艂a w pawilonie, pojawi膮 si臋 cienie; - Wi臋c mog臋 tylko czeka膰, prawda? Billy potwierdzi艂 skinieniem g艂owy.

- Wezw臋 go, a potem zobaczymy.

- Wezw臋 go - pomy艣la艂 Cleve. Czy偶by staruszka nale偶a艂o co noc wzywa膰 z jego miejsca wiecznego spoczynku? Czy tamtej nocy widzia艂, jak Billy robi w艂a艣nie to, stoj膮c po艣rodku celi z zamkni臋tymi oczami i twarz膮 wzniesion膮 do okna? Je艣li tak, to by膰 mo偶e da艂oby si臋 przeszkodzi膰 ch艂opcu w wystosowaniu zaproszenia do trupa?

Zapada艂 wiecz贸r, a Cleve le偶a艂 na pryczy i rozwa偶a艂, jakie ma mo偶liwo艣ci. Czy lepiej le偶膮c cierpliwie i czeka膰 na wyrok, czy te偶 mo偶e warto spr贸bowa膰 przej膮膰 kontrol臋 nad sytuacj膮 i zapobiec pojawieniu si臋 Taita? Je艣li wybierze t臋 ostatni膮 mo偶li卢wo艣膰, spali za sob膮 mosty; ju偶 nie b臋dzie m贸g艂 b艂aga膰 o lito艣膰 i przeprasza膰 -jego agresja niew膮tpliwie wywo艂a ich agresj臋. Je艣li nie zdo艂a zapobiec pojawieniu si臋 Taita, wszystko si臋 sko艅czy.

艢wiat艂a zgas艂y. W celach pawilonu B, po艂o偶onych wzd艂u偶 pi臋ciu pi臋ter korytarzy, wi臋藕niowie przyk艂adali w艂a艣nie g艂owy do poduszek. Niekt贸rzy, by膰 mo偶e, planowali, jak u艂o偶y膰 sobie karier臋, kiedy ta przypadkowa przerwa w ich 偶yciu zawodo卢wym dobiegnie wreszcie ko艅ca, inni spoczywali w ramionach nie卢widzialnych kochanek. Cleve nads艂uchiwa艂 d藕wi臋k贸w wype艂niaj膮卢cych cel臋: bulgotu wody w rurach, p艂ytkiego oddechu dobiegaj膮cego z dolnej pryczy. Od czasu do czasu nachodzi艂o go wra偶enie, 偶e prze偶y艂 drugie 偶ycie z g艂ow膮 na twardej poduszce, zagubiony w cie卢niach.

Dochodz膮cy go z do艂u oddech wkr贸tce sta艂 si臋 prawie nies艂yszal卢ny; Billy ani drgn膮艂. By膰 mo偶e zwleka艂 z wykonaniem ruchu czeka卢j膮c, a偶 Cleve za艣nie. Je艣li tak, to si臋 nie doczeka. Cleve nie zamknie oczu i nie b臋dzie czeka艂, a偶 go zaszlachtuj膮 we 艣nie. Nie by艂 艣wini膮, bez oporu id膮c膮 pod n贸偶.

Poruszaj膮c si臋 jak najostro偶niej, by nie wzbudzi膰 偶adnych podej卢rze艅, odpi膮艂 pasek i wyci膮gn膮艂 go ze szlufek. Lepsze wi臋zy uzyska艂卢by dr膮c na pasy pow艂oczk臋 i prze艣cierad艂o, ale przy tej okazji z pewno艣ci膮 zaniepokoi艂by Billy'ego. Czeka艂 teraz, trzymaj膮c pas w d艂oni i udaj膮c, 偶e 艣pi.

Tej nocy wdzi臋czny by艂 za to, 偶e rozlegaj膮ce si臋 w pawilonie ha艂asy wytr膮ca艂y go ze snu, bowiem min臋艂y pe艂ne dwie godziny, nim Billy poruszy艂 si臋 na swej pryczy, a podczas tych dw贸ch godzin — mimo l臋ku o to, co mo偶e si臋 sta膰, je艣li za艣nie -powieki opada艂y mu kilka razy. Ale noc by艂a niespokojna; 艣mier膰 Lowella i Naylera zdenerwowa艂a nawet najtwardszych wi臋藕ni贸w. Godziny mija艂y, wyznaczane krzykiem we 艣nie-i krzykami na jawie tych, kt贸rych obudzi艂y krzyki we 艣nie. Pomimo fizycznego zm臋cze卢nia Cleve przezwyci臋偶y艂 sen.

Ju偶 dawno min臋艂a dwunasta i wi臋zienie prawie ca艂kiem si臋 uspo卢koi艂o, nim Billy wsta艂 z pryczy. Cleve s艂ysza艂 jego oddech, ju偶 nie r贸wny, lecz przerywany. Patrzy艂 przez zmru偶one oczy, jak Billy zajmuje swe ulubione miejsce naprzeciw okna. Nie by艂o najmniej卢szej w膮tpliwo艣ci, 偶e za chwil臋 wezwie swego przodka.

Gdy tylko ch艂opiec zamkn膮艂 oczy Cleve wsta艂, odrzuci艂 koc i ze艣lizgn膮艂 si臋 z pryczy. Billy zareagowa艂 powoli. Nim w pe艂ni zrozumia艂, co si臋 sta艂o, Cleve ju偶 pod przeciwleg艂膮 艣cian膮 celi, rzuci艂 nim o 艣cian臋 i przykry艂 mu usta d艂oni膮.

- To ci si臋 nie uda - sykn膮艂. — Nie mam zamiaru da膰 si臋 za艂atwi膰 jak Lowell. — Billy walczy艂, ale Cleve by艂 o wiele silniejszy.

- Nie przyb臋dzie tej nocy - powiedzia艂 i spojrza艂 w rozszerzone oczy ch艂opca. — Nie przyb臋dzie, bo ty go nie wezwiesz.

Billy walczy艂 w艣ciekle; mocno ugryz艂 go w d艂o艅. Cleve instynk卢townie cofn膮艂 r臋k臋 i ch艂opiec w dw贸ch krokach dopad艂 okna, chwy卢taj膮c za krat臋. Zacz膮艂 艣piewa膰; by艂 to dziwny 艣piew, raczej melodyjna recytacja. Twarz mia艂 zalan膮 艂zami, nieoczekiwanymi i niewyt艂uma卢czalnymi. Cleve pr贸bowa艂 odci膮gn膮膰 go od okna.

- Zamknij si臋! — warkn膮艂, ale Billy 艣piewa艂 nadal. Uderzy艂 go w twarz otwart膮 r臋k膮, mocno. - Zamknij si臋! - powt贸rzy艂, lecz ch艂opiec 艣piewa艂 nadal, teraz w innym rytmie. Kolejny cios, i kolej卢ny. Lecz 艣piew trwa艂. Powietrze w celi drgn臋艂o, zrobi艂o si臋 ciemniej. Cienie poruszy艂y si臋.

Cleve poczu艂 panik臋. Bez ostrze偶enia zwin膮艂 d艂o艅 w pi臋艣膰 i wymierzy艂 ch艂opcu mocny cios w 偶o艂膮dek . Billy zwin膮艂 si臋 i zarobi艂 od do艂u w szcz臋k臋. G艂owa mu odskoczy艂a i z trza卢skiem uderzy艂a w ceglan膮 艣cian臋. Nogi ugi臋艂y si臋 pod nim i upad艂 na pod艂og臋. Wystarczy pog艂aska膰 go po buzi... -pomy艣la艂 kiedy艣 Cleve, i mia艂 racj臋. Dwa dobre ciosy wystarczy艂y, 偶eby si臋 przewr贸ci艂.

Rozejrza艂 si臋 po celi. Cienie znieruchomia艂y; ale nadal dr偶a艂y, jak charty czekaj膮ce na start zaj膮ca. Z dr偶eniem serca przeni贸s艂 Bil卢ly'ego na prycz臋 i po艂o偶y艂 go. Nie dostrzeg艂 偶adnych 艣lad贸w powra卢caj膮cej 艣wiadomo艣ci, cia艂o by艂o zupe艂nie bezw艂adne. Podar艂 prze卢艣cierad艂o i zakneblowa艂 ch艂opca, wciskaj膮c mu przedtem w usta k艂膮b p艂贸tna, maj膮cy st艂umi膰 najmniejszy odg艂os. Nast臋pnie przywi膮za艂 go do pryczy; u偶y艂 swego paska, paska ch艂opca i dodatkowych wi臋z贸w z podartych prze艣cierade艂. Zabra艂o mu to kilka minut. Billy zacz膮艂 dochodzi膰 do siebie, gdy Cleve wi膮za艂 mu nogi. Otworzy艂 oczy; by艂o w nich tylko zdumienie. Po chwili, u艣wiadamiaj膮c sobie, w jakiej si臋 znalaz艂 sytuacji, zacz膮艂 rzuca膰 g艂ow膮 - nie by艂 w stanie inaczej wyrazi膰 swego niezadowolenia.

- Nie, Billy - szepn膮艂 Cleve, przykrywaj膮c zwi膮zane cia艂o kocem i ukrywaj膮c je w ten spos贸b przed stra偶nikiem, kt贸ry w ka偶dej chwili m贸g艂 zajrze膰 przez judasza. - Tej nocy go nie przywo艂asz. Powie卢dzia艂em ci sam膮 prawd臋. Chce si臋 wydosta膰 i u偶ywa ciebie jako narz臋dzia ucieczki. - Z艂apa艂 ch艂opca za g艂ow臋, ujmuj膮c d艂o艅mi jego policzki. - On nie jest twoim przyjacielem. Ja nim jestem. Zawsze by艂em. - Billy pr贸bowa艂 wyrwa膰 g艂ow臋 z jego u艣cisku; bez powo卢dzenia. Nie tra膰 si艂 - doradzi艂 mu Cleve - mamy przed sob膮 d艂ug膮 noc.

Zostawi艂 ch艂opca na pryczy, przeszed艂 przez cel臋 i usiad艂 w kucki, opieraj膮c si臋 o 艣cian臋. Nie za艣nie a偶 do 艣witu, a o 艣wicie, kiedy znikn膮 cienie i b臋dzie m贸g艂 my艣le膰, zastanowi si臋, jaki wykona膰 ruch. Na razie by艂 szcz臋艣liwy, 偶e jego prymitywna taktyka zadzia艂a艂a. Ch艂opiec przesta艂 walczy膰. Najwyra藕niej u艣wiadomi艂 sobie, 偶e wi臋zy zaci艣ni臋to zbyt profesjonalnie, by mo偶na je by艂o rozlu藕ni膰. W celi zapanowa艂 spok贸j. Cleve siedzia艂 w kucki

w plamie padaj膮cego z okna 艣wiat艂a, ch艂opiec le偶a艂 w mroku, oddy卢chaj膮c cicho przez nos. Cleve spojrza艂 na zegarek. Za sze艣膰 pierwsza. Ile czasu dzieli艂o go od 艣witu? Nie wiedzia艂. Co najmniej pi臋膰 godzin. Podni贸s艂 g艂ow臋 i spojrza艂 w 艣wiat艂o.

艢wiat艂o go zahipnotyzowa艂o. Minuty p艂yn臋艂y, powoli lecz bez przerwy, a 艣wiat艂o trwa艂o, niezmienne. Czasami korytarzem przechodzi艂 stra偶nik i Billy, s艂ysz膮c jego kroki, zn贸w zaczyna艂 si臋 szarpa膰. Lecz nikt nie zajrza艂 do celi. Obu wi臋藕ni贸w pozostawiono ich my艣lom - Cleve zastanawia艂 si臋, czy nadejdzie kiedy艣 czas, gdy uwolni si臋 od prze艣laduj膮cego go cienia, Billy my艣la艂 o tym, o czym my艣l膮 zwi膮zane potwory. A minuty ciemnej nocy p艂yn臋艂y niezmien卢nie, jedna za drug膮, jak id膮ce g臋siego grzeczne dzieci, a kiedy przesz艂o ich sze艣膰dziesi膮t, nazywano to godzin膮. I 艣wit zbli偶a艂 si臋 o t臋 godzin臋, prawda? Lecz o godzin臋 zbli偶a艂a si臋 tak偶e 艣mier膰 i najprawdopodob卢niej koniec 艣wiata; na d藕wi臋k tr膮b, o kt贸rych z tak膮 mi艂o艣ci膮 wspomi卢na艂 Biskup, le偶膮cy pod traw膮 zmarli wstan膮 艣wie偶y jak 艣wie偶y chlebek i stan膮 twarz膮 w twarz ze swym Stw贸rc膮. Siedz膮c tak sobie w kucki, s艂uchaj膮c oddechu Billy'ego, patrz膮c na odbijaj膮ce si臋 w szkle 艣wiat艂o i dalej, w samo 艣wiat艂o, Cleve zorientowa艂 si臋 bez najmniejszych w膮tpliwo艣ci, 偶e - nawet je艣li uda mu si臋 wydosta膰 z tej pu艂apki -wydostanie si臋 z niej tylko na jaki艣 czas; 偶e ta d艂uga noc, jej minuty, jej godziny, s膮 tylko wst臋pem do d艂u偶szego czuwania. Omal nie popad艂 w ostateczn膮 rozpacz i upad艂 na duchu tak dalece, 偶e straci艂 szans臋, by kiedykolwiek uda艂o mu si臋 powsta膰. Zap艂aka艂. To jest prawdziwy 艣wiat. Pozbawiony rado艣ci, 艣wiat艂a i nadziei i nawet bez strachu, bowiem boj膮 si臋 tylko ci, kt贸rzy mog膮 utraci膰 to, o czym marz膮. Spojrza艂 w okno, w 艣wiat艂o, i jego my艣li sta艂y si臋 jeszcze czarniejsze. Zapomnia艂 o pryczy i o le偶膮cym na niej ch艂opcu. Zapo卢mnia艂 o tym, 偶e zdr臋twia艂y mu nogi. Gdyby starczy艂o mu czasu, m贸g艂by nawet zapomnie膰 o konieczno艣ci oddychania, ale z rozmy卢艣la艅 wyrwa艂 go zapach moczu.

Spojrza艂 na prycz臋. Le偶膮cy na niej ch艂opiec w艂a艣nie opr贸偶nia艂 p臋cherz, lecz by艂 to tylko objaw czego艣 zupe艂nie innego. Le偶膮cy pod kocem Billy porusza艂 si臋 na kilka sposob贸w na kt贸re p臋ta nie powinny mu pozwoli膰. Cleve potrzebowa艂 kilku sekund, by oprzy卢tomnie膰 i kilku kolejnych, by zda膰 sobie spraw臋, co si臋 w艂a艣ciwie dzieje. Zacz臋艂a si臋 przemiana.

Pr贸bowa艂 wsta膰, ale nogi mia艂 zupe艂nie zdr臋twia艂e od zbyt d艂ugiego siedzenia w kucki. Niemal upad艂; machn膮艂 rozpaczliwie r臋kami i zdo艂a艂 z艂apa膰 si臋 krzes艂a. Nie potrafi艂 oderwa膰 wzroku od ciemno艣ci, otaczaj膮cej doln膮 prycz臋. Co艣 porusza艂o si臋 tam coraz szybciej i w coraz bardziej skomplikowany spos贸b. Koc zsun膮艂 si臋 na pod艂og臋. Le偶膮ce pod nim cia艂o Billy'ego zmieni艂o si臋 ju偶 nie do poznania; zmienia艂o si臋 wed艂ug tej samej zasady jak przedtem, ale odwrotnie. Materia gromadzi艂a si臋 wok贸艂 cia艂a w brz臋卢cz膮cych chmurach, zbieraj膮c si臋 w potworne formy. Powstawa艂y z niej cz艂onki i organy; z臋by jak ig艂y wyrasta艂y z wielkiej i stale rosn膮cej g艂owy. Cleve b艂aga艂 Billy'ego, by przesta艂, lecz z ka偶dym oddechem w ch艂opcu by艂o mniej cz艂owieka, kt贸rego mo偶na by艂o b艂aga膰. Si艂y, kt贸rej mu brakowa艂o, bestia mia艂a w nadmiarze: niemal wszystkie wi臋zy zosta艂y ju偶 zerwane i teraz, na oczach Cleve'a, p臋k艂y ostatnie; bestia uwolni艂a si臋 i sturla艂a z pryczy na pod艂og臋.

Cofn膮艂 si臋 pod drzwi nie spuszczaj膮c wzroku ze zmienionego Billy'ego. Przypomnia艂 sobie, jak strasznie jego matka ba艂a si臋 skork贸w i dostrzeg艂 w Billyrn co艣 z tego owada; przypomina艂 go w tym, jak odchyla艂 si臋 do ty艂u, przebiera艂 n贸偶kami i ukazywa艂 szczeg贸艂y tu艂owia. Lecz by艂a to jedyna analogia do czego艣 zwyk艂ego i znanego. Z g艂owy wyrasta艂y j臋zyki, zast臋puj膮ce powieki przy czy卢szczeniu oczu, przesuwaj膮ce si臋 bez przerwy po z臋bach, z ciekn膮卢cych dziur, kt贸rych by艂y pe艂ne, dobywa艂 si臋 od贸r kloaki. Jednak nawet teraz wida膰 by艂o co艣 ludzkiego i uwi臋zionego w bestii, a 艣lad ten powi臋ksza艂 tylko wra偶enie potworno艣ci. Widz膮c je偶膮ce si臋 na tym ciele ostrza i haki Cleve przypomnia艂 sobie przera藕liwy, coraz g艂o艣niejszy krzyk Lowella i poczu艂, jak nabrzmiewa mu gard艂o go卢towe wyda膰 z siebie podobny d藕wi臋k, je艣li tylko bestia zwr贸ci si臋 w jego kierunku.

Lecz Billy mia艂 inne zamiary. Poszed艂 - straszliwie przebieraj膮c ko艅czynami - do okna, uwiesi艂 si臋 na parapecie i przytuli艂 do szyby jak pijawka. Ta jego pie艣艅 nie przypomina艂a poprzedniej, lecz Cleve nie mia艂 w膮tpliwo艣ci, 偶e to tak偶e jest przywo艂anie. Odwr贸ci艂 si臋 i zacz膮艂 wali膰 w drzwi; mia艂 nadziej臋, 偶e Billy b臋dzie zbyt zaj臋ty s艂aniem wezwania, by napa艣膰 na艅 nim przyb臋dzie pomoc.

- Szybko! Na mi艂o艣膰 bosk膮, szybko! - Cleve wrzeszcza艂 tak g艂o艣no, jak tylko pozwala艂o mu zm臋czenie. Raz obejrza艂 si臋 przez rami臋 w strachu, 偶e Billy ju偶 si臋 zbli偶a. Lecz nie, ci膮gle tkwi艂 przy oknie, cho膰 jego pie艣艅 niemal ucich艂a. Nie potrzebowa艂 jej ju偶. W celi niepodzielnie rz膮dzi艂a ciem卢no艣膰.

Przera偶ony, Cleve zn贸w zacz膮艂 b臋bni膰 w drzwi. Kto艣 bieg艂 ju偶 po korytarzu, z s膮siednich cel dobiega艂y krzyki.

- Jezu Chryste, pom贸偶cie! - wrzasn膮艂. Na karku czu艂 mr贸z. Nie potrzebowa艂 si臋 odwraca膰 by wiedzie膰, co si臋 dzieje za jego plecami. Cie艅 r贸s艂, 艣ciana znika卢艂a, a na jej miejsce pojawia艂o si臋 miasto i jego mieszka艅cy. Tait te偶 tam by艂. Czu艂o si臋 jego obecno艣膰, wielk膮, mroczn膮. Tait — morderca dzieci. Tait - stw贸r z cienia Tait - mistrz przemiany. Cleve wali艂 w drzwi, a偶 d艂onie zacz臋艂y mu krwawi膰. Od wolno艣ci dzieli艂y go centymetry wielko艣ci kontynentu. Czy nadbiegali? Czy ju偶 nadbiegali? Ch艂贸d uderzy艂 go w plecy jak cios. Zobaczy艂, jak dr偶膮ce b艂臋kitne 艣wiat艂o wywo艂uje jego cie艅 na drzwiach, poczu艂 zapach piasku i krwi. I nagle us艂ysza艂 g艂os. Nie ch艂opca, lecz jego dziadka. Edgara St. Clair Taita. Byt tu cz艂owiek, kt贸ry nazwa艂 si臋 pomiotem Szatana; s艂ysz膮c jego obrzydliwy g艂os Cleve uwierzy艂 i w piek艂o, i w pana piekie艂, uwierzy艂, 偶e sam jest ju偶 na 艂asce Szatana, 偶e w艂a艣nie do艣wiadcza jego cud贸w.

- Jeste艣 zbyt dociekliwy - powiedzia艂 Edgar. - Pora do 艂贸偶ka. Cleve nie chcia艂 si臋 odwr贸ci膰. Jego ostatni膮 艣wiadom膮 my艣l膮 by艂o, 偶e powinien si臋 odwr贸ci膰 i spojrze膰 na m贸wi膮cego, ale nie chce. Lecz jego wola nie nale偶a艂a ju偶 do niego; Tait wsadzi艂 mu palce w m贸zg i grzeba艂 w nim. Cleve odwr贸ci艂 si臋. Spojrza艂.

Wisielec sta艂 tu, w celi. Nie jako potw贸r, z galaretowat膮, nieforemn膮 twarz膮. By艂 tu we w艂asnym ciele, ubrany - nie bez pewnego wdzi臋ku - w garnitur z zesz艂ej epoki. Twarz mia艂 przystojn膮: szero卢kie czo艂o, nieruchomy wzrok. Na r臋ce, kt贸r膮 g艂aska艂 Billy'ego po schylonej g艂owie, jak wiernego psa, ci膮gle nosi艂 obr膮czk臋.

- Czas umiera膰, panie Smith - powiedzia艂.

Za drzwiami, na korytarzu, Cleve s艂ysza艂 krzyki Devlina. Nie m贸g艂 nabra膰 powietrza i odpowiedzie膰 mu. Czy rzeczywi艣cie w za卢mku obraca艂 si臋 klucz, czy te偶 by艂o to z艂udzenie, wyprodukowane przez jego m贸zg celem uspokojenia panicznego strachu?

W male艅kiej celi powia艂 wiatr. Przewr贸ci艂 krzes艂o i st贸艂, podni贸s艂 prze艣cierad艂a, frun膮ce jak duchy dzieci. I zabra艂 ze sob膮 Taita, a ra卢zem z nim ch艂opca; wessa艂 ich w malej膮ce w perspektywie miasto.

- Pan idzie z nami - rozkaza艂 Tait. Twarz zacz臋艂a mu si臋 rozp艂y卢wa膰. - Potrzebujemy pana, pa艅skiej duszy i cia艂a, panie Smith. Pan jest nasz.

- Nie! - krzykn膮艂 Cleve w twarz swego kata. Pr贸偶nia wyrywa艂a mu palce, wyciska艂a oczy z czaszki. — Ja nie... Za jego plecami zazgrzyta艂y drzwi.

- Nie p贸jd臋, s艂yszysz?

Drzwi do celi otworzy艂y si臋 nagle, pchn臋艂y go w wir mg艂y i pia卢sku, wci膮gaj膮cy Taita i jego wnuka. Omal nie znik艂 wraz z nimi, lecz jaka艣 d艂o艅 z艂apa艂a go za koszulk臋 i odci膮gn臋艂a od kraw臋dzi przepa艣ci, ju偶 niemal nieprzytomnego.

Gdzie艣, daleko, Devlin roze艣mia艂 si臋 jak hiena. Straci艂 zmys艂y,

Ockn膮艂 si臋 we 艣nie... i w mie艣cie. Ockn膮艂 si臋 pami臋taj膮c to, co wydarzy艂o si臋 tu偶 przed utrat膮 艣wiadomo艣ci: histeri臋 De卢vlina, r臋k臋, kt贸ra powstrzyma艂a jego upadek, gdy wir wci膮gn膮艂 dwie postaci. Najwyra藕niej uda艂 si臋 w ich 艣lady, niezdolny powstrzy卢ma膰 m贸zg, kt贸ry przesta艂 dzia艂a膰, od przemierzania po raz kolejny drogi do metropolis morderc贸w. Lecz Tait jeszcze nie wygra艂. Obec卢no艣膰 w mie艣cie ci膮gle si臋 Cleve'owi tylko 艣ni艂a. Jego cielesne „ja" pozostawa艂o w Pantonville; 艣wiadomo艣膰 tego faktu kierowa艂a ka偶卢dym jego krokiem.

Nas艂uchiwa艂 wiatru. Wiatr by艂, jak zawsze, wymowny; w ka偶dym powiewie wraz z piaskiem nios艂y si臋 g艂osy i nigdy, nigdy, nawet gdy wiatr zamiera艂 nie nik艂y ca艂kowicie. Roz卢pozna艂 w艣r贸d nich krzyk. W niemym mie艣cie ten krzyk by艂 jak szok, wygoni艂 szczury z nor i ptaki z ich siedzib na jakim艣 dalekim placy卢ku.

Zaciekawiony, Cleve poszed艂 za tym krzykiem, kt贸ry zostawi艂 w powietrzu niemal widzialne echo. Spiesz膮c pustymi ulicami us艂y卢sza艂 dalsze krzyki; m臋偶czy藕ni i kobiety pojawiali si臋 w drzwiach i oknach swych cel. Tyle twarzy, a ka偶da inna; ku rozczarowaniu fizjonomisty nie by艂o w nich niczego podobnego. Morderstwo ma tyle twarzy, co towarzysz膮cych mu okoliczno艣ci. Jedyn膮 wsp贸ln膮 cech膮 jest jego "obrzydliwo艣膰, rozpacz umys艂贸w zamkni臋tych na wieki w miejscu zbrodni. Przygl膮da艂 si臋 ludziom i zaj臋艂o go to wy卢starczaj膮co, by nie zorientowa艂 si臋, dok膮d prowadz膮 go krzyki. Nagle znalaz艂 si臋 w getcie, do kt贸rego trafi艂 ju偶 wcze艣niej, za dziewczynk膮.

Wyszed艂 zza rogu i przy ko艅cu 艣lepej alejki, kt贸r膮 widzia艂 wcze艣niej (mur, okno, za oknem zakrwawiona cela) dostrzeg艂 Billy'ego, wij膮cego si臋 w piasku u st贸p Taita. Ch艂opiec by艂 na p贸艂 sob膮, a na p贸艂 besti膮, w kt贸r膮 zmieni艂 si臋 na oczach Cleve'a. Jedna, lepsza, jego cz臋艣膰 wi艂a si臋, szukaj膮c wyzwolenia od drugiej; bez rezultatu. W jednej chwili pojawia艂o si臋 cia艂o ch艂opca, blade, kruche, by w nast臋pnej porwa艂y je fale przemian. Czy偶 w艂a艣nie w tej sekun卢dzie nie pojawi艂o si臋 rami臋, poch艂oni臋te w nast臋pnej, nim mog艂o wykszta艂ci膰 palce? Czy偶 w艣r贸d morza j臋zor贸w nie mign臋艂a nagle ludzka twarz? Przemiany nie podlega艂y analizie, gdy tylko uda艂o si臋 skupi膰 uwag臋 na czym艣 znajomym, to co艣 natychmiast znika艂o.

Tait obserwowa艂 walk臋 tocz膮c膮 si臋 u jego st贸p. P贸藕niej podni贸s艂 g艂ow臋 i wyszczerzy艂 na Cleve'a z臋by. Tego popisu m贸g艂by mu pozazdro艣ci膰 rekin.

- Nie wierzy艂 mi, panie Smith - powiedzia艂 potw贸r - i przyszed艂 szuka膰 celi.

Wij膮ca si臋 posta膰 wykszta艂ci艂a usta i wyda艂a ostry krzyk, pe艂en b贸lu i przera偶enia.

- A teraz chce przede mn膮 uciec - m贸wi艂 Tait. - Pan zasia艂 w nim te w膮tpliwo艣ci. On musi ponie艣膰 konsekwencje. -Wymierzy艂 dr偶膮cy palec w Cleve'a i w chwili, gdy palec si臋 podnosi艂 cia艂o starca sta艂o si臋 wyt艂aczan膮 sk贸r膮. - Przyszed艂 pan tam, gdzie; pana nie proszono. Prosz臋 spojrze膰, jakie spowodowa艂 pan cierpienie.

Tait kopn膮艂 to co艣 u swych st贸p. Co艣 przewr贸ci艂o si臋 na grzbiet, wymiotuj膮c.

- On mnie potrzebuje - m贸wi艂 dalej Tait. - Czy nie starcza panu rozs膮dku, by to dostrzec? Beze mnie jest zgubiony.

Cleve nie odpowiedzia艂 wisielcowi. Zwr贸ci艂 si臋 do potwora, le偶膮cego mu u st贸p.

- Billy - powiedzia艂, wzywaj膮c zagubionego w przemianach ch艂opca.

- Jest zgubiony - odpowiedzia艂 mu Tait.

- Billy - powt贸rzy艂 Cleve. - Pos艂uchaj mnie...

- On ju偶 nie wr贸ci. Pan to tylko 艣ni. On tu jest we w艂asnym ciele.

- Billy. Czy mnie s艂yszysz? To ja, to Cleve.

Mia艂 wra偶enie, 偶e przemiany na mgnienie oka usta艂y, jakby kto艣 s艂ucha艂 jego s艂贸w. Cleve powtarza艂 imi臋 ch艂opca, raz po raz.

To pierwsze, czego uczy si臋 ludzkie dziecko: musi umie膰 si臋 jako艣 nazwa膰. Je艣li ch艂opak by艂 w stanie zareagowa膰 na cokolwiek, z pew卢no艣ci膮 zareaguje na swoje imi臋.

- Billy... Billy... - przy drugim s艂owie stw贸r przetoczy艂 si臋. Tait zacz膮艂 zdradza膰 objawy niepokoju. Nie promieniowa艂 ju偶 tak膮 pewno艣ci膮 siebie. Jego cia艂o ciemnia艂o, g艂owa stawa艂a si臋 coraz bardzie okr膮g艂a. Cleve pr贸bowa艂 nie zwraca膰 uwagi na drobne zmia卢ny w jego anatomii i skoncentrowa膰 si臋 ca艂kowicie na przywo艂aniu Billy'ego. Powtarzanie imienia najwyra藕niej przynosi艂o skutek, be卢stia przegrywa艂a. Z ka偶d膮 chwil膮 pojawia艂o si臋 wi臋cej ch艂opca. Wy卢gl膮da艂 偶a艂o艣nie: sk贸ra i ko艣ci na czarnym piasku. Lecz twarz mia艂 ju偶 prawie swoj膮 i ju偶 patrzy艂 na Cleve'a.

-Billy...

Ch艂opiec skin膮艂 g艂ow膮. Pot przyklei艂 mu w艂osy do czo艂a, dr偶a艂.

- Czy wiesz, gdzie jeste艣? Kim jeste艣?

Zrazu mog艂o si臋 wydawa膰, 偶e Billy nic nie pojmuje. Lecz po chwili - stopniowo - w jego oczach pojawi艂o si臋 zrozumienie, a wraz z nim paniczny strach przed m臋偶czyzn膮, kt贸ry nad nim sta艂.

Cleve spojrza艂 na Taita. Przez kilka sekund, podczas kt贸rych patrzy艂 w d贸艂, z jego twarzy i g贸rnej cz臋艣ci cia艂a' znik艂y niemal wszystkie ludzkie cechy, objawiaj膮c zepsucie znacznie g艂臋bsze ni偶 zepsucie jego wnuka. Billy spojrza艂 na niego przez rami臋, do g贸ry, jak zbity pies.

- Nale偶ysz do mnie - stwierdzi艂 Tait, zaledwie zdolny wypowie卢dzie膰 te kilka s艂贸w. Billy dostrzeg艂 cz艂onki, kt贸re wystrzeli艂y by go pochwyci膰 i pr贸bowa艂 wsta膰, ucieka膰; lecz by艂o ju偶 na to za p贸藕no. Cleve dostrzeg艂 jak jeden z nich formuje ostry hak, jak owija si臋 wok贸艂 szyi ch艂opca, jak go przyci膮ga. Z poder偶ni臋tej gardzieli try卢sn臋艂a krew, a wraz z ni膮 w powietrze wzbi艂 si臋 syk uciekaj膮cego powietrza.

Krzykn膮艂.

- Do mnie - g艂os Taita zmieni艂 si臋 w be艂kot.

Nagle w膮ski zau艂ek wype艂ni艂 si臋 艣wiat艂em; ch艂opiec, Tait i miasto zacz臋艂y bledn膮c. Cleve pr贸bowa艂 trzyma膰 si臋 miasta, lecz ono przed nim ucieka艂o. Na jego miejscu pojawi艂a si臋 inna, solidna rzeczywi卢sto艣膰: blask, twarz (twarze?) i g艂os, przywo艂uj膮cy go z jednego ab卢surdu w drugi.

Doktor po艂o偶y艂 mu d艂o艅 na czole. Wydawa艂a si臋 mi臋kka.

- O czym pan do cholery 艣ni艂? - zapyta艂. Co za idiota!

Billy znik艂.

Ze wszystkich tajemnic, wobec kt贸rych stan臋li naczelnik - i Devlin, i inni stra偶nicy, kt贸rzy tej nocy znale藕li si臋 w celi B.3.20 -najdziwniejsz膮 by艂o znikni臋cie Williama Taita z zamkni臋tej, niena卢ruszonej celi. Nie pozostawi艂 po sobie ani 艣ladu. O scenie, kt贸ra wprawi艂a Devlina w szale艅czy 艣miech, nie powiedziano ani s艂owa;

艂atwiej by艂o uwierzy膰, 偶e wszyscy padli ofiar膮 tego samego z艂udze卢nia, ni偶 偶e wszyscy widzieli t臋 sam膮 rzeczywisto艣膰. Gdy Cleve spr贸bowa艂 opowiedzie膰, co si臋 zdarzy艂o tej nocy, i kilku poprze卢dnich, jego opowie艣膰 - cz臋sto przerywana milczeniem i wybuchami p艂aczu - spotka艂a si臋 z udawanym zrozumieniem i wymian膮 znacz膮卢cych spojrze艅. Opowiada艂 j膮 jednak kilkakrotnie - mimo tego, jak go potraktowano - a oni, niew膮tpliwie szukaj膮c w bredzeniu szale艅ca jakiej艣 wskaz贸wki dotycz膮cej czarnoksi臋skiego wyczynu Billy'ego - zapisywali ka偶de s艂owo. Kiedy okaza艂o si臋, 偶e nie ma w tym nic pomocnego w 艣ledztwie, zacz臋li traci膰 cierpliwo艣膰. Wsp贸艂czucie zast膮pi艂y gro藕by. Pytali, a z ka偶dym pytaniem krzyczeli g艂o艣niej, gdzie si臋 podzia艂 Billy. Odpowiada艂 im tak, jak umia艂.

- W mie艣cie. Rozumiecie, jest morderc膮.

- A cia艂o? - pyta艂 szef. - Jak przypuszczasz, gdzie jest jego cia艂o? Cleve nie wiedzia艂, i przyzna艂 si臋 do swej niewiedzy. Dopiero

znacznie p贸藕niej, dok艂adnie m贸wi膮c w cztery dni p贸藕niej, kiedy sta艂

przy oknie patrz膮c, jak ogrodnicy id膮 mi臋dzy pawilonami nios膮c

sadzonki, przypomnia艂 sobie o trawniku.

Znalaz艂 Mayflowera, kt贸ry wr贸ci艂 do pawilonu B na miejsce

Devlina i zdradzi艂 mu my艣l, kt贸ra go nasz艂a.

- Jest w grobie - powiedzia艂. - Jest z dziadkiem. Dym i cie艅. Pod os艂on膮 nocy wykopali trumn臋; z kij贸w i brezentu wznie卢艣li zas艂on臋, kt贸ra mia艂a zabezpieczy膰 ich przed w艣cibskim okiem ciekawskich. Lampy, jasne jak s艂o艅ce lecz nie ciep艂e, o艣wietla艂y prac臋 zespo艂u ludzi, kt贸ry na ochotnika zg艂osi艂 si臋 do ekshumacji. Odpowied藕, jakiej udzieli艂 Cleve na t臋 zagadk臋, spotka艂a

si臋 z og贸lnym niedowierzaniem lecz, w przypadku tak niewyja艣nio卢nym, chwytano si臋 ju偶 ka偶dego rozwi膮zania. Dlatego zgromadzono si臋 tu, przy anonimowym grobie, dlatego przerzucono ziemi臋, wy卢gl膮daj膮c膮 na nieruszan膮 od pi臋膰dziesi臋ciu lat; naczelnik, przedstawi卢ciele Ministerstwa Spraw Wewn臋trznych, patolodzy i Devlin. Jeden z lekarzy, pewien, 偶e straszne iluzje Cleve'a znikn膮 gdy ten obejrzy zawarto艣膰 trumny i naocznie przekona si臋 o swym b艂臋dzie, wyt艂uma卢czy艂 naczelnikowi, 偶e nale偶y go dopu艣ci膰 do ekshumacji.

Kiedy otworzyli trumn臋 Edgara Claire Taita, tylko Cleve nie by艂 zaskoczony. Znale藕li tam cia艂o mordercy - by膰 mo偶e wr贸ci艂o do trumny dymem? - ani ca艂kiem ludzkie, ani ca艂卢kiem potworne i, jak m贸wi艂 Biskup, zachowane jak po egzekucji. Dzieli艂o miejsce z Billy Taitem; nagim, le偶膮cym w obj臋ciach dziad卢ka. Niesamowita ko艅czyna Taita wci膮偶 okr臋cona by艂a wok贸艂 szyi ch艂opca, a 艣ciany trumny pociemnia艂y od zakrzep艂ej krwi. Lecz twarz Billego pozosta艂a niezmieniona. „Wygl膮da jak lalka" - powiedzia艂 jeden z lekarzy. Cleve pragn膮艂 odpowiedzie膰, 偶e 偶adna lalka nie ma na policzkach takich 艣lad贸w 艂ez, nie ma w oczach takiego wyrazu rozpaczy, lecz ta my艣l nie chcia艂a przekszta艂ci膰 si臋 w s艂owa.

Trzy miesi膮ce p贸藕niej Cleve zosta艂 warunkowo zwolniony z wi臋zienia na podstawie specjalnego orzeczenia s膮du apelacyjnego, po odsiedzeniu zaledwie dw贸ch trzecich kary. Po p贸艂 roku powr贸ci艂 do wykonywania jedynego zawodu, jaki zna艂. Mia艂 nadziej臋, 偶e sny go opuszcz膮, lecz by艂膮 ona kr贸tkotrwa艂a. Miasto nadal w nim tkwi艂o - teraz, kiedy odszed艂 Billy, kt贸rego umys艂 otworzy艂 drzwi, trudniej by艂o do niego dotrze膰 i jego obraz nie by艂 ju偶 tak ostry, lecz strach, jaki budzi艂o, dr臋czy艂 go nadal.

Czasami sny ust臋powa艂y niemal ca艂kowicie tylko po to, by powr贸ci膰 p贸藕niej ze wzmo偶on膮 si艂膮. Dopiero po kilku miesi膮cach Cleve zrozumia艂 wz贸r tych waha艅. To ludzie sprowa卢dza艂 i na niego sny. Gdy tylko spotyka艂 kogo艣 my艣l膮cego o morder卢stwie, pojawia艂o si臋 miasto. A takich ludzi spotyka艂 cz臋sto. W miar臋, jak coraz lepiej odbiera艂 ich intencje, coraz wi臋ksz膮 trudno艣膰 spra卢wia艂o mu nawet wychodzenie na ulic臋. Byli wsz臋dzie, ci potencjalni mordercy; doskonale ubrani, pogodni ludzie szli chodnikami i id膮c wyobra偶ali sobie 艣mier膰 pracownik贸w i 偶on, gwiazd seriali telewi卢zyjnych i niedba艂ych krawc贸w. Ca艂y 艣wiat my艣la艂 o morderstwie i Cleve nie potrafi艂 znie艣膰 jego my艣li.

Od tego ci臋偶aru wyzwala艂a go tylko heroina. Cleve rzadko przyj卢mowa艂 heroin臋 do偶ylnie, lecz teraz narkotyk stawa艂 si臋 dla niego rajem na ziemi. By艂 to jednak drogi na艂贸g; raptownie kurcz膮cy si臋 kr膮g odbiorc贸w nie mia艂 szans go finansowa膰. I wtedy pewien cz艂o卢wiek nazwiskiem Grimm, tak偶e narkoman, z tak膮 pasj膮 uciekaj膮cy od rzeczywisto艣ci, 偶e zdolny zaprawi膰 si臋 zsiad艂ym mlekiem, zasu卢gerowa艂, i偶 Cleve powinien znale藕膰 robot臋 za pieni膮dze, kt贸re by go usatysfakcjonowa艂y. Wydawa艂o si臋 to dobrym pomys艂em. Zaaran偶o卢wano spotkanie, z艂o偶ono propozycj臋. Forsa okaza艂a si臋 tak wielka, 偶e nie spos贸b by艂o j膮 odrzuci膰 gdy potrzebowa艂o si臋 pieni臋dzy. Chodzi艂o, oczywi艣cie, o morderstwo.

Nie ma tu go艣ci, tylko przyszli obywatele. Kto艣 kiedy艣 mu to powiedzia艂, chocia偶 Cleve nie by艂 ju偶 ca艂kiem pewien, kto. Wierzy艂 w proroctwa. Je艣li nie pope艂ni morderstwa teraz, z pewno艣ci膮 pope艂卢ni je p贸藕niej.

I chocia偶 szczeg贸艂y morderstwa, kt贸rego podj膮艂 si臋 dokona膰, by艂y mu strasznie znajome, nie przewidzia艂 nieszcz臋艣liwego zbiegu oko卢liczno艣ci. Okoliczno艣ci sprawi艂y, 偶e musia艂 ucieka膰 z miejsca zbro卢dni boso, musia艂 biec po chodnikach i po asfalcie, i kiedy wreszcie policja osaczy艂a go i zastrzeli艂a, stopy pokryte mia艂 krwi膮. W ten spos贸b przygotowa艂 si臋 wreszcie do marszu uliczkami miasta -dok艂adnie tak, jak w snach.

Czeka艂 ju偶 na niego pok贸j, w kt贸rym zabi艂 i Cleve mieszka艂 w nim, przez kilka miesi臋cy, kryj膮c si臋 przed tymi, kt贸rzy pojawiali si臋 na uliczkach. Zak艂ada艂, 偶e czas mija艂 i tu, bo ros艂a mu broda. Sen jednak przychodzi艂 rzadko, a dzie艅 - nigdy. Po pewnym czasie odwa偶y艂 si臋 w ko艅cu stawi膰 czo艂a wiatrowi i motylom, i poszed艂 na granic臋 mia卢sta, gdzie domy styka艂y si臋 z pustyni膮. Poszed艂 tam nie po to, by obserwowa膰 wydmy, lecz by s艂ucha膰 g艂os贸w, zawsze obecnych, wznosz膮cych si臋 i opadaj膮cych jak wycie szakali lub dzieci.

Sta艂 tam przez d艂u偶szy czas i wiatr zmawia艂 si臋 z pustyni膮, chc膮c go zasypa膰. Lecz owoce czuwania nie rozczarowa艂y go. Bowiem pewnego dnia (a mo偶e pewnego roku) zobaczy艂 m臋偶czyzn臋, kt贸ry przeszed艂 obok niego, rzuci艂 na ziemi臋 strzelb臋 i poszed艂 w pustyni臋, podskakuj膮c, zataczaj膮c si臋, ta艅cz膮c o kulach. Otoczyli go ze 艣mie卢chem. Poszed艂 z nimi ze 艣miechem. I cho膰 odleg艂o艣膰 i wiatr zatar艂y obraz, Cleve by艂 pewien, 偶e widzia艂 jak m臋偶czyzna zostaje podnie卢siony, jak kto艣 inny bierze na plecy ch艂opca, jeszcze kto艣 tuli w ra卢mionach niemowl臋, a偶 wreszcie, niemal niedos艂yszalny, rozleg艂 si臋 krzyk cz艂owieka, kt贸ry o偶y艂. Dopiero wtedy Cleve odszed艂, zadowo卢lony, wiedz膮c nareszcie, jak grzech (i on) pojawili si臋 na 艣wiecie.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Barker Clive We wlasnym ciele
Barker Clive We wlasnym ciele
Barker Clive We w艂asnym ciele
Barker Clive We wlasnym ciele
Clive Barker We wlasnym ciele
Wiosenne porz膮dki we w艂asnym ciele
inwestuj we wlasny dlug
Inwestuj we wlasny etat e 010q
Inwestuj we wlasny dlug e 010p
inwestuj we wlasny etat
Inwestuj we w艂asny etat
Inwestuj we w艂asny d艂ug
inwestuj we wlasny etat
Inwestuj we wlasny dlug(1)
艢rodek trwa艂y wybudowany we w艂asnym zakresie

wi臋cej podobnych podstron