DIANA PALMER
Zbuntowana
kochanka
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Gabby martwiła się o J.D., choć w gruncie rzeczy
nie potrafiłaby powiedzieć dlaczego. W dalszym
ciągu szalał po biurze i ciskał czym popadło o blat
biurka, jeśli nie mógł znaleźć potrzebnych doku
mentów albo nagryzmolonych na kopertach czy
starych wizytówkach odręcznych notatek, które
miały mu o czymś przypominać. Nadal spopielał
Gabby wzrokiem, jeżeli nie przyniosła mu porannej
kawy punkt dziewiąta. Sytuacji nie poprawiało
notoryczne znikanie plików zapisanych w kom
puterze, za co, rzecz jasna, pretensje miał wyłącznie
do niej, jak gdyby to była jej wina, oraz wiecznie
urywające się telefony, przez które nie mógł zebrać
myśli. Na jego szerokiej twarzy wciąż gościł
6
ZBUNTOWANA KOCHANKA
groźny grymas, brązowe oczy nadal miotały gniew
ne błyski, jednak tego ranka, krążąc nerwowo po
gabinecie, J.D. odpalał papierosa od papierosa - i to
właśnie było niezwykłe, ponieważ rzucił palenie na
długo przed tym, zanim Gabby podjęła pracę
w kancelarii adwokackiej Brettman and Dice.
Nie była w stanie rozszyfrować, co go tak wzbu
rzyło, lecz podejrzewała, iż ma to coś wspólnego
z rozmową, którą niewiele wcześniej przełączyła na
jego biurko. Dzwonił mężczyzna o głosie bardzo
podobnym do głosu Roberta, szwagra J.D., miesz
kającego z jego siostrą Martiną na Sycylii - Gabby
odniosła wrażenie, że telefon był z zagranicy. Na
stępnie J.D. wykonał kilka bardzo krótkich rozmów
miejscowych, po czym w kancelarii zapadła cisza,
przerywana jedynie cichym stukiem klawiszy, gdy
- Gabby kończyła przepisywać ostatni z podyktowa
nych przez J.D. listów.
Podparła twarz dłońmi i z ciekawością wpatrzyła
się w drzwijego gabinetu. Z wysokiego koka, wjaki
zwykła upinać swoje długie ciemne włosy, aby nie
przeszkadzały jej w pracy, wymknęły się pojedyn
cze pasemka, które miękko okalały jej twarz, jesz
cze bardziej niż zazwyczaj upodobniając ją do
rusałki. Zielone oczy lśniły, szmaragdowa sukienka
podkreślała kobiecą figurę. Szkoda tylko, że J.D.
nie zwróciłby na nią uwagi, nawet gdyby przedefi
lowała mu przed nosem jak ją Pan Bóg stworzył.
Przyjmując ją do pracy, oznajmił, ze czuje się jak
w przedszkolu - i wcale się przy tym nie uśmiechał.
Diana Palmer
7
Mimo że Gabby skończyła już dwadzieścia trzy
łata, w dalszym ciągu pozwalał sobie na przy
gnębiające uwagi co do jej niestosownie młodzień
czego wieku. Gabby wyobrażała sobie z przewrotną
satysfakcją, jak zareagowałby, gdyby wystąpiła
w jego imieniu o dodatkowe ubezpieczenie zdrowo
tne dla seniorów. Nikt nie znał wieku J.D., lecz
gdyby Gabby miała zgadywać, powiedziałaby, że
ma on około czterdziestu lat - w końcu zmarszczki
nie biorą się znikąd.
Stał się jednym z najsławniejszych prawników
od spraw kryminalnych w całym Chicago. I jednym
z bardziej kontrowersyjnych. Przesłuchiwani przez
niego świadkowie oskarżenia mawiali, że wycho
dząc z sali sądowej, czuli się jak przepuszczeni
przez maszynkę.
Tak wyglądało ostatnich pięć lat, natomiast jego
życie sprzed czasów, gdy wstąpił do adwokatury,
owiane było tajemnicą. Podobno parał się jakąś
ciężką fizyczną pracą, aby zarobić na studia wieczo
rowe. Błyskotliwą karierę zawdzięczał wręcz pora
żającej inteligencji, która szła w parze z wielką
odpornością na stres.
Oprócz zamężnej siostry, która mieszkała w Pa
lermo, nie miał ani rodziny, ani przyjaciół. Nikomu
nie pozwolił poznać się lepiej, nawet swojego wspó
lnika, Richarda Dice'a, oraz Gabby wolał trzymać
na dystans. Mieszkał sam i najchętniej pracował
w pojedynkę, czyniąc od tej zasady nieliczne wyją
tki, gdy miał podstawy uważać, że potrzebne mu
8
ZBUNTOWANA KOCHANKA
informacje może zdobyć jedynie kobieta, albo też
gdy potrzebował przykrywki - wtedy, chcąc nie
chcąc, zabierał ze sobą Gabby. Towarzyszyła mu,
gdy o północy czekał w opuszczonych magazy
nach na ludzi podejrzanych o morderstwa, i o świ
cie, gdy w opustoszałym porcie wypatrywał statku
mogącego przewozić potencjalnego świadka na
pokładzie.
Było to ekscytujące życie, niemniej Gabby dzię
kowała Bogu, iż jej matka, która nadal mieszka
w małym, sennym miasteczku Lytle w Teksasie, nie
domyśla się nawet, jak bardzo było ono ekscytujące.
Gabby miała dwadzieścia lat, gdy przyjechała do
Chicago, mimo to matka początkowo nie chciała
o niczym słyszeć i minęło wiele dni, nim przystała
na szalony pomysł córki, która chciała podjąć pracę
u dalekiego kuzyna.
Niewiele później kuzyn zmarł nagle, a traf
chciał, że J.D. akurat szukał asystentki. Gabby
odpowiedziała na jego ogłoszenie i została przy
jęta do pracy po trwającej zaledwie pięć minut
rozmowie. Od tamtego dnia minęły dwa lata, lecz
ani przez chwilę Gabby nie żałowała swojej de
cyzji.
Była dumna jak paw, że może pracować z takim
człowiekiem. Zaprzyjaźnione sekretarki z firm ma
jących siedzibę w tym samym biurowcu nieustannie
podpytywały ją o przystojnego i sławnego szefa,
jednak Gabby była równie skryta jak jej chlebodaw
ca i zapewne właśnie dlatego dotąd zachowała
Diana Palmer
9
posadę: z czasem zdobyła jego zaufanie, a ufał
naprawdę mało komu.
Obecnie zajmowała stanowisko asystentki praw
nej - ukończyła stosowne kursy na miejscowym
college'u, aby zasłużyć na ten tytuł. Jej obowiązki
już dawno przestały ograniczać się do przepisywa
nia listów na maszynie i kserowania dokumentów.
Ostatnio kancelaria została skomputeryzowana
i J.D. właśnie Gabby powierzył obsługę całego
systemu, poza tym załatwiała dla szefów najróżniej
sze sprawy w mieście, a gdy zachodziła taka konie
czność, towarzyszyła mu podczas wyjazdów służ
bowych.
Gdy tak dumała, drzwi otworzyły się nagle,
ukazując J.D., który pomknął przed siebie niczym
rozpędzona lokomotywa. Jest niesamowicie męski,
wprost tryska energią, pomyślała. Szczerze wątpiła,
aby znalazł się śmiałek, który w tej chwili instynk
townie nie zszedłby mu z drogi. Tuż za nim dreptał
jego młodszy wspólnik, Richard Dice.
- Bądź rozsądny, J.D.! - denerwował się Ri
chard, gestykulując szczupłymi rękami. Jego pocią
gła twarz wydłużyła się jeszcze bardziej, rude włosy
sterczały na wszystkie strony, jak gdyby dosłownie
zjeżyły się ze zgrozy. - To sprawa dla policji! Co ty
możesz na to poradzić?
J.D. nawet nie zaszczycił go spojrzeniem.
Gdy podszedł do biurka Gabby, pomyślała,
że nigdy dotąd nie widziała go w takim stanie.
Na próżno usiłowała rozszyfrować wyraz, który
10
ZBUNTOWANA KOCHANKA
gościł na jego surowej, śniadej twarzy o szeroko
osadzonych oczach, okolonych gęstymi, czarnymi
rzęsami. Nie znała nikogo, kto miałby takie piękne
rzęsy. Włosy, naturalnie układające się w fale, były
równie gęste, byłyby też równie ciemne, gdyby nie
srebrne nitki na skroniach, jednak to nie one, lecz
jaśniejsze kreski blizn, które znaczyły jego twarz,
nadawały mu dojrzały wygląd. Gabby nigdy nie
zdobyła się na odwagę, aby zapytać, skąd się
wzięły, niemniej ten, który je tam pozostawił,
musiał być nielichym przeciwnikiem, albowiem
posturą J.D. przypominał czołg.
- Pakuj się - polecił jej tonem, który skutecznie
zniechęcał do zadawania pytań. - Bądź tu za godzi
nę. Masz ważny paszport?
Zamrugała powiekami. J.D. lubił ją zaskakiwać,
ale to już gruba przesada.
- Aa... Tak.
- Weź lekkie rzeczy, bo jedziemy w tropiki.
Głównie dżinsy i luźne koszule, może jeden sweter,
wysokie buty i dużo skarpet - wymienił jednym
tchem. - Twoja licencja radiooperatora trzeciej
klasy też się przyda. Nie jesteś aby spokrewniona
z kimś z Departamentu Stanu? Takie znajomości
mogłyby się okazać bardzo pomocne.
- J.D., co się...? - zaczęła, gubiąc się w domys
łach.
- Tak nie można - wpadł jej w słowo Dick, lecz
i ten protest J.D. puścił mimo uszu.
- Dick, przejmiesz moje sprawy i poprowadzisz
Diana Palmer
11
je do mojego powrotu. - Jego głos przywodził na
myśl daleki pomruk burzy. - Nie przewiduję prob
lemów, ale w razie czego ściągnij sobie do pomocy
Charliego Bassa. Nie jestem w stanie powiedzieć,
kiedy dokładnie wrócimy.
- J.D., czy ty mnie w ogóle słuchasz?
- Muszę spakować trochę rzeczy - stwierdził J.D.
zwięźle. - Zadzwoń do pośrednika, Gabby, niech
przyślą kogoś na zastępstwo. Dick musi mieć sekre
tarkę. Za godzinę masz być z powrotem w biurze.
Trzasnęły drzwi. Dick zaklął siarczyście i we
pchnął ręce do kieszeni.
- O co tu właściwie chodzi? Czy ktoś zechce mi
łaskawie wyjaśnić, po co mi paszport? Mam jakiś
wybór? - spytała Gabby.
- Powoli, nie wszystko naraz. Już ci mówię, co
sam wiem, ale uprzedzam, że nie jest tego zbyt
wiele. - Dick usiadł na blacie biurka. - Wiesz, że
siostra J.D. wyszła za włoskiego biznesmena, który
zbił majątek na spedycji? Mieszkają w Palermo.
Gabby pokiwała głową.
- Zapewne wiesz także, że wiele ugrupowań
terrorystycznych upatruje w porwaniach sposobu na
szybkie zgromadzenie funduszy?
- Jego szwagier został uprowadzony?! - wy
krzyknęła, blednąc.
- Nie on. Jego siostra. Porwali ją, kiedy pojecha
ła do Rzymu na zakupy.
- Martinę? - upewniła się, gdy odzyskała głos.
- Jedyną bliską mu osobę na tym świecie?!
12 ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Wiem o tym, to straszne. Ci dranie żądają
pięciu milionów dolarów, Roberto w życiu nie
zgromadzi takiej sumy. Odchodzi od zmysłów.
Zagrozili, że ją zabiją, jeśli powiadomi władze.
- Więc J.D. leci do Włoch, żeby ją ratować?
- Jakim cudem się tego domyśliłaś? - spytał
Dick z przekąsem. - Owszem, na swój zwykły
wyważony i pełen rozwagi sposób, czyli na łeb, na
szyję.
- Do Włoch? Ze mną? - Wpatrzyła się w niego.
- A po co mu ja we Włoszech?
- Jego spytaj. Ja tu tylko pracuję.
Westchnęła rozdrażniona i powoli podniosła się
zza biurka.
- Zobaczysz, jeszcze kiedyś znajdę normalną
posadę, możesz mnie trzymać za słowo- oznajmiła
z roziskrzonym wzrokiem. - Zamierzałam wstąpić
do McDonalda na lunch i trochę wcześniej wyjść
z biura, żeby zobaczyć ten nowy film science
fiction w Grandzie. Ale nic z tego, dowiaduję się,
że muszę na gwałt jechać do Włoch. W jakim celu,
pytam? - Umilkła, ściągnąwszy brwi, po czym
spojrzała na Dicka ze zgrozą. - Na miły Bóg, chyba
J.D. nie zamierza wchodzić w paradę włoskiej
policji?
- Martina to jego siostra - przypomniał Dick.
- Wprawdzie J.D. bardzo niechętnie cokolwiek
o sobie mówi, ale z tego, co udało mi się wywnios
kować, nie mieli łatwego dzieciństwa, może właś
nie dlatego są ze sobą wyjątkowo zżyci. J.D. ruszył-
Diana Palmer
13
by w pojedynkę przeciwko całej armii, gdyby Mar
tina znalazła się w niebezpieczeństwie.
- J.D. jest prawnikiem - powiedziała z nacis
kiem Gabby. - Jak jej zamierza pomóc?
- Pojęcia nie mam, kotku - odparł Dick i wes
tchnął ciężko.
- Znowu się zaczyna - narzekała pod nosem,
robiąc porządek na biurku, po czym wysunęła
szufladę biurka i szybko wyjęła z niej torebkę.
- Ostatnim razem, kiedy się tak zachowywał, pole
cieliśmy do Miami na spotkanie z mafijnym infor
matorem w porzuconym magazynie o drugiej w no
cy. - Wzdrygnęła się na to wspomnienie. - Nie
śmiałam o tym wspomnieć mamie. Skoro o niej
mowa, to co ja mam jej teraz powiedzieć?
- Powiedz, że szef zabiera cię na urlop. - Dick
uśmiechnął się szeroko. - Będzie w siódmym
niebie.
Gabby spiorunowała go wzrokiem.
- Mojego szefa nie bawią urlopy, tylko ryzyko.
- Zawsze możesz złożyć wymówienie - zauwa
żył niewinnym tonem.
- Wymówienie! - wykrzyknęła. - A kto tu mówi
o składaniu wymówienia? Wyobrażasz mnie sobie
w normalnej kancelarii? Miałabym całymi dniami
przepisywać nudne protokoły, segregować akta
i układać w kostkę pozwy rozwodowe? Lepiej już
nic nie mów!
- W takim razie pozostaje ci tylko zadzwonić
do Jamesa Bonda ~ podsunął usłużnie - i spytać, czy
14 ZBUNTOWANA KOCHANKA
nie ma na zbyciu pudełka wybuchających zapałek
albo wykałaczek z głowicami jądrowymi.
Gabby posłała mu niezbyt życzliwe spojrzenie.
- Znasz hiszpański?
- Nie, czemu pytasz? - spytał zaskoczony.
Poczęstowała go kilkoma niecenzuralnymi wyra
żeniami w śpiewnym języku, w którym w czasach
jej dzieciństwa na farmie ojca zwracał się do pa
robków zarządca, po czym pokłoniła się pięknie
i wyszła.
ROZDZIAŁ DRUGI
Gabby widywała J.D. w różnych nastrojach,
w tych lepszych i w tych gorszych, jednak nawet
najgorszy z nich był niczym wobec tego, w który
popadł, zaledwie weszli na pokład odrzutowca.
Od startu siedział w fotelu sztywny jak mane
kin, kurczowo ściskając kubek z kawą w wielkiej
pięści.
Na domiar złego nie miała pojęcia, co powie
dzieć. J.D. nie należał do osób, które czekają na
słowa współczucia, jednak trudno jej było patrzeć,
jak siedzi pogrążony w czarnych myślach, i nie
odezwać się słowem. O siostrze wspominał rzadko,
przynajmniej przy Gabby, jednak gdy już o niej
opowiadał, czułość w jego głosie mówiła sama za
16 ZBUNTOWANA KOCHANKA
siebie. Jeśli kogokolwiek kochał na tym świecie, to
właśnie Martinę.
- Szefie... -zaczęła niepewnie.
Zamrugał i zerknął na nią.
- Tak?
Wolała nie odwzajemniać tego uważnego spoj
rzenia.
- Chciałam tylko powiedzieć, że jest mi przy
kro. - Skubała skraj spódnicy białej płóciennej
garsonki. - Wiem, jak ci teraz ciężko. Po prostu
w niektórych sytuacjach nie ma wiele do zrobienia.
Dziwny uśmiech błąkał się przez chwilę na jego
ustach, potem J.D. upił łyk kawy.
- Tak sądzisz? - zapytał sucho.
- Chyba nie mówiłeś poważnie, że nie zamie
rzasz kontaktować się z władzami? - drążyła temat.
- Bądź co bądź od czego są jednostki specjalne?
Odbili tamtego dyplo... - Urwała w pół słowa,
widząc jego minę.
- To była sprawa o tle politycznym, tym razem
jest zupełnie inaczej. A co do twoich jednostek
specjalnych, Darwin, to bynajmniej nie są niezawo
dne. Nie mogę narażać życia Martiny.
- Nie możesz - przyznała, wpatrzona w jego
ręce.
Ma takie ładne dłonie, pomyślała, duże, a zara
zem delikatne, śniade jak jego twarz, o długich
palcach i płaskich paznokciach. Silne dłonie.
- Chyba się nie boisz? - spytał.
- Cóż, może trochę - przyznała uczciwie, pod-
Diana Palmer 17
nosząc wzrok. - W końcu nie wiem nawet, dokąd się
wybieramy.
- Sądziłem, że już się do tego przyzwyczaiłaś
- zauważył sucho.
- Chyba powinnam - przyznała ze śmiechem.
- Przez te dwa lata przeżyliśmy niemało przygód.
Wyciągnął cygaretkę i zapalił ją, przyglądając
się Gabby zza wąskiego płomienia.
- Czemu jeszcze nie jesteś mężatką? - spytał ni
stąd, ni zowąd.
- Trudno powiedzieć - odparła zaskoczona,
po czym przez chwilę szukała właściwych słów.
- Chyba najzwyczajniej nie miałam do tego gło
wy. Jeszcze cztery lata temu mieszkałam w ma
łym miasteczku w Teksasie. Potem przeprowa
dziłam się do Chicago i zaczęłam pracować u ku
zyna, ale zmarł, a ty szukałeś sekretarki... - Za
śmiała się cicho. - Z całym szacunkiem, panie
Brettman, ale z panem mam tyle pracy, że nie
widać końca, jeśli mnie pan rozumie. To nie
to co w innych kancelariach, od dziewiątej do
piątej.
- Na co nigdy wcześniej na narzekałaś - za
uważył.
- A kto by narzekał? Zjeździłam kraj wzdłuż
i wszerz, zwiedziłam pół świata, miałam okazję
spotkać się z prawdziwymi gangsterami, a nawet
strzelano do mnie!
Parsknął śmiechem.
- Ciekawy zakres obowiązków.
18
ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Inne sekretarki dosłownie zielenieją z za
zdrości, kiedy im opowiadam - odparła zado
wolona.
- Nie jesteś sekretarką, tylko asystentką prawną.
Co więcej - dodał, w zamyśleniu zaciągając się
dymem - noszę się z zamiarem wysłania cię na
studia prawnicze. Stać cię na więcej.
- To nie dla mnie - zapewniła. - Nie umiała
bym stanąć na środku sali pełnej ludzi i ścierać
świadków w proch, w czym ty się specjalizujesz.
Podobnie jak nie wymyśliłabym takiej pięknej
mowy końcowej.
- Co nie znaczy, że nie możesz zająć się prawem
- zauważył spokojnie. - Możesz. Korporacyjnym,
jeśli wolisz. Albo handlem nieruchomościami i spó
łkami. Rozwodami. Transferem własności. Jest
wiele dziedzin prawa, które nie wymagają talentów
oratorskich.
- Nie jestem pewna, czy to coś, czym chciała
bym się zajmować do końca moich dni.
- Ile masz lat? - spytał nagle, delikatnie unosząc
twarz Gabby i zaglądając jej w oczy.
- Dwadzieścia trzy.
Pokręcił głową, zerkając na ciasno upięty, wyso
ki kok, w jaki zawsze czesała się do pracy, okulary,
których używała tylko do czytania, zsunięte teraz
niemal na czubek głowy, potem stylową białą płó
cienną garsonkę oraz wyzierające spod płóciennej
spódnicy długie, szczupłe nogi.
- Nie wyglądasz na tyle - stwierdził.
Diana Palmer 19
- Zechcesz powtórzyć te słowa za dwadzieścia
lat? - poprosiła, uśmiechając się krzywo. - Wtedy
zapewne odbiorę je jako komplement.
- Kim chciałabyś zostać? - spytał niezrażony.
Jedwabny szary garnitur podkreślał jego atlety
czną budowę. Siedzieli tak blisko, że Gabby czuła
ciepło jego ciała. Wrażenie to było dziwnie niepo
kojące.
- Och, czy ja wiem - odparła niewyraźnym
tonem, wyjrzała przez okno i przez chwilę po
dziwiała widoczne za nim chmury. - Może tajną
agentką. Nieustraszonym szpiegiem przemysło
wym. Kaskaderem. - Zerknęła na niego ukradkiem.
- Oczywiście po pracy u ciebie, szefie, każda
posada wydawałaby się śmiertelnie nudna. Ale nie
zmieniajmy tematu: czy kiedykolwiek się dowiem,
dokąd właściwie się wybieramy?
- Do Włoch, rzecz jasna - odparł spokojnie.
- Tak, panie Brettman. Tyle to już wiem. Dokąd
we Włoszech?
- Aleś ty ciekawska - mruknął zamyślony, uno
sząc brwi. - Do Rzymu. Na ratunek mojej siostrze.
- Ależ tak, panie Brettman, oczywiście - przyta
knęła z zapałem w myśl zasady, że z szaleńcami
lepiej się nie spierać.
Stało się, pomyślała, J.D. w końcu zwariował, co
zresztą było do przewidzenia. Nie powinien był się
tak zapracowywać.
- Nie chce mnie pani denerwować, panno Dar
win? - spytał domyślnie.
20
ZBUNTOWANA KOCHANKA
Pochylił się nad nią, aby zgasić cygaretkę w po
pielniczce po jej stronie. Jego twarz znalazła się
niepokojąco blisko jej własnej, owiał ją korzenny
zapach jego wody kolońskiej, ciepły oddech pach
niał dymem. Wyrzucił niedopałek i wyprostował
się, na sekundę zwracając twarz w jej stronę.
Złowiła jego spojrzenie i przeżyła największy
szok w całym swoim dotychczasowym życiu. Jej
ciało obiegło dziwne drżenie od czubka głowy po
koniuszki palców u stóp i pomyślała, że to zupełnie
jak trzęsienie ziemi. Nie podejrzewała nawet, że
J.D. może na niej zrobić takie wrażenie, dopóki
serce nie zaczęło jej bić jak szalone, a w piersi nie
zabrakło tchu.
- Wahałem się, czy w ogóle cię zabrać - po
wiedział cicho. - Wolałbym, żebyś została w kan
celarii. Ale tobie jednej ufam, a sytuacja jest de
likatna.
Usiłowała zachowywać się naturalnie.
- Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że twój
szalony plan może cię kosztować życie? - spytała
z wymuszonym spokojem.
- Tak - przyznał otwarcie - ale za moją bez
czynność życiem mogłaby zapłacić Martina.
Przecież wiesz, jak się z reguły kończą takie
sytuacje.
- Owszem, wiem - odparła z westchnieniem.
Błądząc wzrokiem po jego twarzy, bezwiednie
zatrzymała go na jego ustach, tak kształtnych, jak
gdyby wyszły spod dłuta rzeźbiarza, po czym od-
Diana Palmer
21
wzajemniła spojrzenie przenikliwych ciemnych
oczu.
- Robię to, co uważam za najlepsze dla mojej
siostry - stwierdził, machinalnym gestem odgar
niając kosmyk, który zachodził jej na szyję, nie
świadomy, że to lekkie dotknięcie przyprawia ją
o szybsze bicie serca. - Nie ma gwarancji, że
Martina nadal jest we Włoszech. Roberto podej
rzewa, że może znać jednego z porywaczy. To syn
znajomego, który ma sporą połać ziemi w Ameryce
Środkowej. Chyba nie muszę mówić, że wszystko
piekielnie by się skomplikowało, gdyby przewieźli
tam Marinę?
Na samą myśl zrobiło się jej słabo.
- Jak się kontaktują z Robertem?
- Któryś z nich, mówię „któryś", bo działają
w grupie, został we Włoszech, żeby odebrać okup
- wyjaśnił, przyglądając się jej w roztargnieniu, po
czym zatrzymał wzrok na jej żakiecie. - Może się
okazać, że czeka nas niejedna podróż, zanim ta afera
się skończy.
- Ale najpierw lecimy do Włoch - powtórzyła
zmieszana.
- Tak. I spotkamy się z moimi starymi znajomy
mi - dodał, a na jego wargach pojawił się nikły
uśmiech. - Mają wobec mnie dług wdzięczności.
Pora go spłacić.
- Zwołamy większy zespół? - spytała z ożywie
niem, myśląc, że ta wyprawa staje się coraz bardziej
emocjonująca.
22
ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Oj, ależ pani oczy zabłysły, kiedy wspomnia
ła pani o zwołaniu zespołu, panno Darwin - zauwa
żył.
- To takie podniecające - odparła nieśmiało.
- Zupełnie jak w tym serialu w telewizji, garstka
żołnierzy tuła się po świecie i walczy ze złem, wiesz
który to?
- „Najemnicy" - podpowiedział.
- Otóż to. - Uśmiechnęła się szeroko. - Nie
przegapiłam ani jednego odcinka.
- W prawdziwym życiu, panno Darwin, to bru
talna i niebezpieczna profesja. Większość najem
ników nie dożywa sędziwego wieku. Albo giną,
albo kończą w więzieniach w najdalszych zakąt
kach globu. W ich życiu nie ma nic romantycz
nego.
Spojrzała na niego z oburzeniem.
- A co pan może o tym wiedzieć, panie mecena
sie? - odparła zaczepnym tonem.
- Och, mam znajomego, który sprzedawał swoje
usługi za granicą - mruknął, opierając się wygod
niej. - Opowiedziałby ci kilka historii, od których
włosy zjeżyłyby ci się na głowie.
- Znasz byłego najemnika? Poważnie? - spytała
z roziskrzonym wzrokiem, prostując się w fotelu.
- Zgodziłby się ze mną porozmawiać?
J.D. tylko potrząsnął głową.
- Oj, Darwin. I co ja mam z tobą zrobić?
- Pretensje możesz mieć wyłącznie do siebie.
Zdemoralizowałeś mnie. Kiedyś moje życie było
Diana Palmer
23
nudne, ale dopóki nie poznałam ciebie, nie zdawa
łam sobie z tego sprawy. Zgodziłby się?
- Przypuszczam, że tak. - Ciemne oczy patrzyły
na nią badawczo. - Ale mogłoby ci się nie spodobać
to, czego byś się dowiedziała.
- Wielkie dzięki za troskę, ale jednak zaryzyku
ję. Czy to nie jest przypadkiem, hm, jeden z twoich
starych znajomych, z którymi jesteśmy umówieni
w Rzymie? - sondowała.
- Co to by była za tajemnica, gdybym odpowie
dział na to pytanie. Zapnij pasy, Darwin, zbliżamy
się do lotniska.
Zastosowała się do polecenia, ukradkiem przy
glądając się jego nieprzeniknionej twarzy.
- Panie Brettman, czemu właściwie mnie pan
zabrał? - spytała łagodnie.
- Potrzebowałem przykrywki, skarbie - odparł
i uśmiechnął się ironicznie. - Jesteśmy kochankami
na wakacjach.
- A ja się ubrałam jak do biura! - fuknęła.
Wyjął jej spinki z włosów, tak aby miękko
opadły na ramiona, następnie zdjął jej z głowy
okulary, złożył je i schował do kieszeni swojej
koszuli, po czym zajął się guziczkami u jej bluzki.
Nie protestowała, dopóki nie spróbował odsłonić
rowka między jej piersiami.
- Panie Brettman! - wykrzyknęła, odpychając
jego ręce.
- Przestań się czerwienić, mów mi Jacob i nie
awanturuj się ze mną publicznie - pouczył ją
24
ZBUNTOWANA KOCHANKA
szorstko. - Jeżeli jesteś w stanie to spamiętać,
wszystko pójdzie jak z płatka.
- Jacob? - powtórzyła, rezygnując z nerwowych
wysiłków, aby ponownie zapiąć bluzkę.
- Jacob. Albo Dane, tak mam na drugie. Jak
wolisz, Gabby - dodał znacznie łagodniejszym
tonem.
Oczarował ją sposób, w jaki wypowiedział jej
imię, miękko, niemal pieszczotliwie. Nie wiedzieć
czemu pomyślała o wiosennym deszczu zraszają
cym trawę.
- Zatem Jacob - odparła cicho, spoglądając na
niego z uwagą.
Skinął głową, wpatrując się w jej oczy.
- Będziesz pod moją opieką, Gabby. Nie po
zwolę, żeby włos spadł ci z głowy.
- Mówiłeś śmiertelnie serio, prawda? Chcesz
odbić Martinę.
- Owszem - odparł. - Dostaliśmy niezłą szko
łę jako dzieci. Ojciec utopił się w wannie, kiedy
byliśmy bardzo mali. Był pijany jak bela. Matka
szorowała podłogi u obcych ludzi, żebyśmy mo
gli chodzić do szkoły. Kiedy tylko trochę pod
rośliśmy, poszliśmy do pracy, żeby jej pomóc.
Miałem tylko piętnaście lat, kiedy zmarła na za
wał. Od tamtej pory opiekuję się Martina, tak
jak jej kiedyś obiecałem. Nie pozwolę, żeby mu
siała liczyć na nieznajomych. Muszę jej pomóc
sam.
- Wybacz, ale jesteś adwokatem, a nie poli-
Diana Palmer
25
cjantem - tłumaczyła łagodnie.- Co możesz zro
bić?
- Pożyjemy, zobaczymy - odparł, taksując ją
wzrokiem, pełny uznania dla jej urody. - Jeszcze nie
jestem zgrzybiałym starcem.
- Zdaję sobie z tego sprawę, panie Brettman
- przyznała cicho.
- Jacob - przypomniał.
- Jacob - powtórzyła z westchnieniem, zapat
rzona w jego ciemne oczy.
Wydawał się w pełni usatysfakcjonowany. Gdy
samolot zaczął schodzić do lądowania, zerknął
w stronę okna i oznajmił cicho:
- Wieczne Miasto, Gabby. Rzym.
Podążyła za jego spojrzeniem i humor jej się
poprawił, zaledwie ujrzała w dole zarys starożytnego
miasta. Myślami wybiegła ku chwili, gdy będą
zwiedzać Koloseum, Forum Romanum i Panteon,
szybko jednak przypomniała sobie, co sprowadza ich
do Rzymu, i jej entuzjazm przygasł nieco. Oczywiś
cie na zwiedzanie nie starczy czasu, skoro J.D. zamie
rza nieustannie szukać okazji, aby dać się zabić.
Już sam przejazd taksówką przez Rzym okazał
się fascynujący. Najpierw jechali Viale Travestere
wiodącą przez starą część miasta, następnie pokona
li zabytkowy most i znaleźli się na drugim brzegu
Tybru. Ukrytych w natłoku nowszych budowli
i nadwątlonych wskutek stuleci erozji siedmiu
wzgórz Rzymu niemal nie było widać, lecz Gabby
była zbyt pochłonięta oglądaniem antycznych ruin,
26
ZBUNTOWANA KOCHANKA
które mijali po drodze, aby ten fakt zauważyć, a co
dopiero aby nad nim ubolewać.
Następnie minęli Koloseum. Gabby jeszcze dłu
go nie mogła oderwać od niego wzroku.
- Znajdziemy trochę czasu, żeby je zwiedzić
- obiecał J.D., jak gdyby wiedział, ile to dla niej
znaczy.
Omiotła spojrzeniem jego zasępioną twarz i im
pulsywnie dotknęła jego dłoni.
- Nie jesteśmy tu na wczasach - przypomniała
miękko.
J.D. spojrzał w jej zatroskane oczy, a potem jego
duża, stwardniała dłoń odnalazła jej palce i za
mknęła je w ciepłym uścisku.
- Będziemy musieli udawać, że jesteśmy, przy
najmniej przez dzień czy dwa.
- Co będziemy robić? - spytała nagle zdener
wowana.
Odetchnął i rozparł się na siedzeniu. J.D. zawsze
podobał jej się jako mężczyzna. Uwielbiała na
niego patrzeć.
- Opracowuję plan działania. Ale jedno jest
pewne - rzekł powoli. - Będziemy dzielić hotelowy
apartament. Czy ta myśl cię przeraża?
Pokręciła głową.
- Niczego się nie boję, dopóki ty jesteś przy
mnie, Jacob - odparła zdziwiona, że tak łatwo
przychodzą jej do głowy takie słowa.
Przez chwilę przyglądał się jej spod uniesionych
brwi.
Diana Palmer
27
- Prawdę powiedziawszy, nie to miałem na my
śli - odparł aksamitnym tonem. - Mnie nie będziesz
się bała?
- Dlaczego miałabym się bać? - spytała z za
skoczoną miną.
Parsknął gniewnie i zapatrzył się w okno.
- Żaden cholerny powód nie przychodzi mi do
głowy - burknął. - Mam nadzieję, że Duńczyk
dostał moją wiadomość. Ma do mnie później za
dzwonić do hotelu.
- Duńczyk? - zapytała ściszonym głosem.
- Znajomy. Przekazuje informacje między mną
a Robertem - wyjaśnił.
- Przecież Roberto i Martina nie mieszkają
w Rzymie, prawda? - upewniła się.
Przytaknął.
- W Palermo. Nawet gdyby ktoś się nami inte
resował, będziemy parą turystów. Nic nie łączy nas
z tym porwaniem.
- Ten twój znajomy, Duńczyk, wie, czy Martina
jest jeszcze w kraju?
- Jeśli nie, to się dowie - odparł z przekonaniem.
Wydawał się urażony, toteż uznała, że bezpiecz
niej będzie dać sobie spokój z dalszymi pytaniami.
Zadowolona z siebie, zamiast drążyć temat, ograni
czyła się do podziwiania okolicy.
Ku jej rozczarowaniu hotel okazał się nowoczes
nym budynkiem, jednak wszystko wynagrodziła jej
staroświecka uprzejmość recepcjonisty. Gabby od
razu zapałała sympatią do uroczego wylewnego
28
ZBUNTOWANA KOCHANKA
Włocha, J.D. natomiast miał do niego jakieś za
strzeżenia. Wprawdzie nie podzielił się nimi z Gab
by, lecz spoglądał na nieszczęsnego niewysokiego
człowieczka wilkiem.
J.D. uprzednio zarezerwował dla siebie i dla
Gabby apartament z dwiema sypialniami. Gabby
nie spodziewała się żadnych luksusów, ale zacho
wanie J.D., kiedy już zamknęli za sobą drzwi,
wydawało się jej po prostu niepojęte. Ze złością
rozejrzał się po eleganckim salonie, rzucił Gabby
gniewne spojrzenie, po czym z jeszcze większą
złością wpatrzył się w telefon.
Krążył nerwowo po pokoju, paląc papierosa.
Jego niepokój natychmiast udzielił się Gabby. Po
myślała roztrzęsiona, że musi jak najszybciej zna
leźć sobie jakieś zajęcie. Poszła do sypialni i zaczęła
rozpakowywać walizkę. Przestraszyła się, gdy ciszę
przerwał dzwonek telefonu, lecz nie wróciła do
salonu. Czekała, aż J.D. ją zawoła. Przebrała się
w dżinsy oraz jedwabną zieloną bluzkę, włosy
zostawiła rozpuszczone, po czym schowała okulary
do torebki. Pomyślała, że teraz wygląda jak praw
dziwa turystka. To powinno poprawić J.D. humor.
Wezwał ją po jakichś pięciu minutach. Zastała go
siedzącego nieruchomo przy oknie, wpatrzonego
w nie niewidzącym wzrokiem. Zdążył zdjąć mary
narkę oraz kamizelkę, koszulę zaś rozpiął pod szyją.
Jedną ręką przeczesywał potargane włosy, w dru
giej, opartej o parapet okienny, dzierżył dopalające
go się papierosa.
Diana Palmer
29
- Jacob? - szepnęła.
Obejrzał się w jej stronę. Przez chwilę z uwa
gą podziwiał jej smukłą sylwetkę, tak że nie
zauważył nawet, iż Gabby skorzystała z okazji,
by przyjrzeć się jego ciału. Spod koszuli wyziera
ła śniada skóra, którą porastały ciemne włosy,
oraz wyraźnie zarysowane mięśnie, które aż pro
siły, by ich dotknąć. Gabby chłonęła ten zmys
łowy widok, czując, jak wzbiera w niej podnie
cenie.
- Duńczyk - wyjaśnił zwięźle, wskazując tele
fon. — Wywieźli Martinę z kraju.
Na chwilę wstrzymała oddech.
- Dokąd? - spytała wreszcie.
- Do Gwatemali. Na farmę opanowaną przez
rewolucjonistów.
Wpatrzyła się w jego zmartwiałą twarz.
- Dlaczego mieliby ją przewozić do Gwatemali?
- Terroryzm nie zna granic, nie wiedziałaś
o tym? Ich sieć obejmuje praktycznie cały glob, ale
w Gwatemali panują rozruchy, więc to świetne
miejsce, aby ukryć ofiarę porwania. - Zaśmiał się
gorzko, po czym wycedził przez zaciśnięte zęby:
- Zabiją ją, jeśli nie dostaną okupu. A może nawet
i mimo to.
- Co zamierzasz zrobić?
- Nic nie zamierzam. Już zacząłem działać - od
parł. - Przekazałem Duńczykowi trochę pieniędzy,
kupi wszystko, co będzie mi potrzebne. Poprosiłem
też, aby skontaktował się z moimi starymi druhami.
30
ZBUNTOWANA KOCHANKA
Spotkamy się z nimi w Gwatemali u znajomego,
o którym już ci mówiłem.
- Kiedy wyruszamy?
- Jutro. Najchętniej od razu pojechałbym na
lotnisko i wsiadł do pierwszego samolotu, ale to nie
metoda. Potrzebuję czasu, żeby wszystko zaplano
wać, a nie stać nas na to, aby z wyprzedzeniem
sygnalizować każde nasze posunięcie. Poza tym
wieczorem Duńczyk ma rozmawiać z Robertem,
a chcę jeszcze przed naszym wyjazdem dowiedzieć
się, jaką kwotę udało mu się zgromadzić.
-. Polecimy do Gwatemali? - spytała, nie dowie
rzając własnemu szczęściu.
- Do Meksyku - poprawił i uśmiechnął się
przeciągle. - W ramach wakacji, rzecz jasna. Przy
najmniej taka informacja dotrze do właściwych
uszu.
- A co z dzisiejszym dniem? Co mam robić?
- Pozwiedzamy trochę, jeśli chcesz - zapropo
nował. - Dzięki temu czas szybciej nam zleci.
- Wiem, że się martwisz, J.D. - powiedziała,
patrząc mu w oczy. - Jeśli wolisz zostać w hotelu...
Nagle znalazł się tuż przy niej. Bliskość jego
atletycznego ciała sprawiła, że ugięły się pod nią
nogi. Gdy odważyła się podnieść wzrok, stwier
dziła, iż ciemne oczy wpatrują się w nią bez zmruże
nia powiek.
- Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł - powie
dział cicho.
Delikatnie dotknął jej policzka, po czym opusz-
Diana Palmer
31
kami palców nakreślił linię na jej szyi. Gabby
pomyślała, że musi wyczuwać pod palcami jej
gorączkowy puls.
- Od czego chcesz zacząć? - zmienił temat.
- Może od Forum? - odparła i przeraziła się,
słysząc, jak bardzo głos jej zadrżał.
Przez dłuższą chwilę badawczo wpatrywał się
w jej oczy. Potem lekko dotknął jej ust i potrząsnął
głową, jak gdyby nie mógł się nadziwić ich miękko
ści. Powoli, zmysłowo przeciągnął po nich palcem,
rozmazując jej szminkę. Podniecona wstrzymała
oddech i bezradnie rozchyliła wargi.
- Forum? - mruknął.
Słyszała go jak przez mgłę. Nie była w stanie
oderwać od niego wzroku. Wiedziała tylko, że jej
ciało reaguje na tego mężczyznę w nowy i przeraża
jący sposób. Ciężki, piżmowy zapach jego wody
kolońskiej sprawiał, że kręciło jej się w głowie.
Bezwiednym gestem uniosła dłonie i oparła je
o jego pierś. Chciała się odepchnąć, lecz zaledwie
poczuła pod palcami ciepłe ciało, zabrała je jak
oparzona.
- To tylko skóra - powiedział cicho. - Boisz się
mnie dotknąć?
- Nigdy nikogo nie dotykałam w ten sposób
- odparła jednym tchem.
- Nie? Dlaczego? - spytał z dziwnym uśmie
chem, wpatrzony w jej twarz, lecz nie doczekał się
odpowiedzi. - Nie mów, że nie miałaś okazji,
Gabby. Nigdy w to nie uwierzę.
32 ZBUNTOWANA KOCHANKA
Dobre pytanie, pomyślała. Szkoda tylko, że sama
nie zna na nie odpowiedzi.
- Mama mówiła, że niemądrze jest robić takie
rzeczy z mężczyznami - oznajmiła twardo, wojow
niczo wysuwając podbródek. - Że wam niewiele
trzeba, żebyście byli gotowi, nawet jeśli człowiek
poprzestanie na samym całowaniu.
- Ach, to w tym rzecz - podchwycił J.D. z lekkim
uśmiechem. - Miała świętą rację. Mężczyźni łatwo
się podniecają, kiedy są z kobietą, której pragną.
Twarz ją zapiekła ze wstydu. Zaczerwieniła się
po same uszy, a on się śmieje w najlepsze! Potwór!
Wyrwała mu się i spiorunowała go wzrokiem.
- To było grubiańskie!
- A ty jesteś rozkosznie nieuświadomiona -
stwierdził z rozbawieniem, lecz w jego spojrzeniu
malowała się czułość. - Sama z ciebie słodycz,
Gabby. Piekielnie przyjemnie byłoby wprowadzić
cię w te sprawy.
- Nie chcę, żeby mnie ktokolwiek wprowadzał
w te sprawy - odparła pruderyjnym tonem. - Chcę
zobaczyć Forum.
- No dobrze, ty mały tchórzu, dalej chowaj
głowę w piasek - zadrwił, otwierając drzwi i czeka
jąc, aż Gabby przez nie przejdzie.
- Nie wiem, czy to przy tobie bezpieczne - mru
knęła lekko obrażona.
Chciała przemknąć się obok niego, ale zdążył
chwycić ją za ramię. Ciepło jego ciała działało na
nią jak narkotyk.
Diana Palmer
33
- Nigdy cię nie skrzywdzę - oznajmił, komplet
nie ją zaskakując. Popatrzyła na niego i stwier
dziła, że twarz miał poważną, uroczystą, niemalże
posępną. - Ufasz mi przecież. Zaufaj i mojemu
ciału.
- Po co? - spytała.
- Jeśli polecisz ze mną do Ameryki Środkowej,
będę chciał, żebyś była przy mnie dwadzieścia
cztery godziny na dobę. Szczególnie w nocy - do
dał. - Ludzie, których poznasz, nie są zbyt subtelni.
Oficjalnie będziesz moją własnością.
- Dla mojego bezpieczeństwa? - domyśliła się.
Przytaknął skinieniem głowy.
- Jeśli sarna tego jeszcze nie wydedukowalaś,
oznacza to, że będziesz spała w moim łóżku.
Na samą myśl o nocy w łóżku J.D. jej ciało
przebiegło dziwne mrowienie. Od dawna zastana
wiała się, jak by to było, teraz zaś poczuła, że
zaczyna brakować jej tchu. Nie musiała nic mówić,
wystarczyło, że spojrzał na jej twarz.
- W moim łóżku - powtórzył, spoglądając jej
w oczy. - W moich ramionach. Ale nie bój się, nie
pozwolę sobie na nic niestosownego. Po powrocie
do domu, kiedy Martina będzie bezpieczna, a ty
znowu zasiądziesz przed komputerem, będziesz
mogła śmiało opowiedzieć o wszystkim mamie.
Rozumiemy się?
Nie znajdowała słów, by wyrazić swoje odczu
cia. J.D. chce ją chronić. Nigdy by się tego po nim
nie spodziewała. Z drugiej strony czuła się jak
34
ZBUNTOWANA KOCHANKA
gdyby rozczarowana. Czy to znaczy, że on jej nie
pragnie?
- Tak, Jacob - wyszeptała miękko.
Przygryzł usta i posłał jej gniewne spojrzenie.
Ścisnął jej ramię tak mocno, że aż skrzywiła się
z bólu.
- Lepiej już chodźmy - dodał zdławionym gło
sem, puszczając jej rękę, po czym odwrócił się
z wyraźnym ociąganiem, jak gdyby nie przyszło mu
to łatwo.
Gabby nigdy dotąd nie była w takim cudownym
mieście jak Rzym. Całe wydawało się przesycone
historią, pełne kruszejących ruin i niezwykle ro
mantyczne. J.D. wyjaśnił, że Koloseum, Forum
Romanum, Ninfeo di Nerone - nymphaeum wznie
sione na rozkaz Nerona - oraz ruiny dawnej rezy
dencji cesarza, Złotego Domu, wszystkie mieszczą
się w pobliżu wzgórz Celius, Kapitolu oraz Palaty-
nu, i ustalili, że ograniczą się do zwiedzenia tej
części miasta.
Było tyle do zobaczenia, iż po pewnym czasie
Gabby miała wrażenie, że umysł jej się przegrzewa.
Zaczęli od Forum Romanum. Leniwie przechadzali
się wśród ruin, Gabby zaś rozglądała się na wszyst
kie strony, nie mogąc się napatrzeć na te wszystkie
wspaniałości.
- Pomyśl tylko - szepnęła, jak gdyby obawiała
się, że hałas obudzi duchy - przed tyloma wiekami
spacerowali tędy Rzymianie zupełnie jak my dzi
siaj, mieli marzenia, nadzieje i obawy, tak samo jak
Diana Palmer
35
my. Ciekawe, czy zastanawiali się, jak w przyszło
ści zmieni się świat?
- Na pewno.
J.D. schował ręce do kieszeni. Gdy tak stał
zwrócony do niej profilem, a wiatr zdawał się bawić
się jego błyszczącymi, ciemnymi włosami, Gabby
pomyślała, że sam przypomina w tej chwili staro
żytnego Rzymianina.
- Czytałeś „Roczniki" Tacyta? - spytała.
Obejrzał się na nią, zaskoczony.
- Tak. A ty?
Uśmiechnęła się od ucha do ucha.
- Zawsze miałam bzika na punkcie historii sta
rożytnego Rzymu. I Grecji. Uwielbiałam Herodota,
chociaż wiele osób go krytykowało.
- Powtarzał tylko, co sam zasłyszał albo co mu
opowiedziano, co nie zmienia faktu, że lektura jest
fascynująca - odparł J.D. i uśmiechnął się roz
bawiony. - No, no, miłośniczka historii, nigdy bym
się nie spodziewał. Sądziłem, że o innych krajach
wiesz tylko tyle, ile wyczytasz w tych swoich
słodkich romansidłach.
Spojrzała na niego ze złością.
- Można się z nich wiele nauczyć. I nie tylko
o historii - oznajmiła, próbując się bronić.
- A o czym jeszcze? - spytał, unosząc brwi.
Uciekła spojrzeniem w bok.
- Nieważne.
- Możemy później zwiedzić katakumby, jeśli
chcesz. To na południe stąd.
36
ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Miejsce pochówku wczesnych chrześcijan?
- Wzdrygnęła się. - O nie, nie sądzę, żeby to był
dobry pomysł. Miałabym wrażenie, że zakłócamy
komuś spokój. Ja z pewnością bym nie chciała, żeby
ktoś spacerował po moim grobowcu.
- Przypuszczam, że to zależy od punktu widze
nia - przyznał. - W takim razie możemy podjechać
do Koloseum.
- A to drugie, o czym mówiłeś... Ninfeo di
Nerone?
- Sanktuarium nimf. - Posłał jej przeciągłe,
pobłażliwe spojrzenie. - Pasowałabyś tam jak ulał
z tymi długimi, ciemnymi włosami i tajemniczymi
oczami.
- Nie, bo nie lubię rozpasania - odparła i oczy
jej zabłysły. - W Rzymie za czasów Nerona pano
wał upadek obyczajów. Nie pamiętam, gdzie to
czytałam, ale podobno za namową kochanki Neron
kazał w ohydny sposób zamordować swoją żonę
Oktawię.
- U Tacyta - przypomniał. - To miasto pamięta
wiele strasznych zbrodni, ale jeśli się dobrze nad
tym zastanowić, skarbie, to straszne rzeczy dzieją
się po dziś dzień. Na przykład to, co spotkało
Martinę.
- A jednak świat zbytnio się nie zmienił, praw
da? - odparła ze smutkiem.
Patrzyła, jak rysy mu tężeją, zaledwie pomyślał
o nieszczęściu siostry. Delikatnie dotknęła jego
ramienia i powiedziała cicho:
Diana Palmer
37
- Nie zrobią jej krzywdy, Jacob. Przynajmniej
dopóty, dopóki nie dostaną okupu. Prawda?
- Nie wiem. - Chwycił ją za ramiona, przyciąg
nął do siebie i patrząc jej prosto w oczy, zapytał
cicho: - Boisz się mnie?
- Nie - skłamała.
- Mamy odgrywać kochanków - przypomniał.
- Na wypadek, gdyby ktoś nas teraz obserwo
wał...
Gdy zaczął się nad nią pochylać, Gabby wstrzy
mała oddech i zawisła spojrzeniem na jego ustach.
- Nigdy o tym nie myślałaś? - spytał z napię
ciem, widząc jej przerażoną minę.
Zamrugała powiekami, spojrzała na niego niepe
wnie i natychmiast ponownie opuściła wzrok.
- O tym, żeby cię pocałować? - odparła szep
tem.
- Tak.
Bezwiednie rozchyliła usta i westchnęła. Przez
materiał czuła ciepło jego ciała, zarys jego twardych
mięśni i z wrażenia zrobiło jej się gorąco.
Dłonie J.D. przesunęły się ku jej ramionom,
w końcu ujęły jej twarz i uniosły ją delikatnie.
- Tak z ciekawości - spytał ledwie słyszalnie,
wpatrując się jej w oczy - czy ta myśl budzi w tobie
niesmak?
Otworzyła szeroko oczy, wstrząśnięta tym pyta
niem. Nie wierzyła, by jakakolwiek kobieta mogła
czuć niesmak na myśl o pocałowaniu go.
- Chodzi o coś zupełnie innego - odparła
38
ZBUNTOWANA KOCHANKA
szczerze, opierając dłonie na jego piersi. - Boję się,
że będziesz rozczarowany.
Uniósł brwi na znak zdumienia.
- Czemu?
Niepewnie przestąpiła z nogi na nogę.
- Nie mam w całowaniu się zbyt dużej wprawy
- wyznała, widząc zaś, że oczy mu zabłysły, dodała
obronnym tonem: - Sam rozumiesz, jestem taka
zapracowana.
- Więc zaniedbałaś erotyczną edukację? - Za
śmiał się łagodnie. - Nauczę cię całowania, Gabby.
To wcale nie jest takie trudne. Zamknij oczy i po
zwól mi zająć się całą resztą.
Posłusznie zamknęła oczy, jednak zaledwie mus
nął jej usta, jęknęła cicho i wstrzymała oddech.
- Co tak wzdychasz? - spytał łagodnym tonem.
- Jesteś moim szefem... - odpowiedziała, pod
nosząc na niego rozszerzone oczy.
- Dzisiaj jestem twoim mężczyzną - oznajmił
takim tonem, jak gdyby czymś go rozgniewała.
Zmusił ją do uniesienia twarzy i zbliżył usta do
jej ust, mrucząc cicho:
- Zrelaksuj się, dobrze? Jesteś strasznie spięta.
- Staram się - zaśmiała się nerwowo - ale przy
tobie cała... sztywnieję. Przepraszam, ale to wszyst
ko jest dla mnie zupełnie nowe.
- Sztywniejesz? - upewnił się, z uwagą przy
glądając się jej spod zmrużonych powiek.
Znowu bezwiednie rozchyliła usta i zacisnęła
dłonie. Nagle i on znieruchomiał.
Diana Palmer
39
- Widzisz? Z tobą dzieje się to samo.
Wyraz napięcia zniknął z jego oczu, teraz malo
wała się w nich ulga. Zaczął obsypywać jej twarz
delikatnymi pocałunkami, najpierw czoło, potem
obie powieki. Wsunął rękę w jej włosy i podtrzymał
głowę.
- Gabby - szeptał, całując ją po policzkach
i znowu po czole - czy kiedyś czułaś się tak jak
teraz? Przy kimś innym?
Pytanie brzmiało tak, jak gdyby zadał je od
niechcenia, toteż nie widziała powodu, by nie udzie
lić na nie odpowiedzi.
- Nie - odparła szczerze.
Niespieszne, pełne czułości pocałunki sprawiały
jej autentyczną przyjemność, czuła się jak kochane
dziecko.
- Masz ochotę na coś więcej?
Sennie podniosła powieki, nie wiedząc, co miał
na myśli, lecz nie zdążyła o nic zapytać, bowiem
w tej samej chwili pocałował ją mocno i gorąco.
Jęknęła i znowu zamknęła oczy. Pomyślała, że to
dziwne uczucie. Jego usta były ciepłe, smakowały
dymem i całowały z wielką wprawą. Dłońmi
wczepiła się w jego koszulę i stała nieruchomo,
czując, jak budzi się w niej dziwny niedosyt,
pozwalając, by pocałunek stawał się coraz gwał
towniejszy.
Nieoczekiwanie J.D. odsunął się nieznacznie,
lecz jego twarz w dalszym ciągu znajdowała się tak
blisko, że Gabby widziała tylko jego usta.
40 ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Kto ci wmówił, że nie wypada się całować
z otwartymi ustami? - spytał ciepło.
Spojrzała na niego półprzytomnie.
- A nie wypada? - spytała głosem, który nawet
jej samej wydał się piskliwy i drżący.
- Wypada - zapewnił z przekonaniem. - Chcę
poczuć twój smak, Gabby. Chcę cię dotknąć... tam
w środku.
Posłuchała go oszołomiona. Rozchyliła usta i po
zwoliła się pocałować.
- Nie bój się - szepnął z napięciem w głosie, gdy
jęknęła cicho. - Nie będzie bolało.
Upajała się uczuciem, że w pełni do niego należy,
smakiem jego ust. Wtuliła się w jego silne ciało
i usłyszała, jak tym razem z jego ust wyrywa się jęk
przyjemności.
- Nie - odezwał się nagle, odpychając ją od
siebie.
Przycisnęła do piersi torebkę i trzęsąc się jak
z zimna, bezradnie przyglądała się, jak J.D. odchodzi
i nerwowo szuka po kieszeniach papierosa. Nigdy nie
przypuszczała, że pocałunek może być taki cudowny!
Grupa turystów wchodziła właśnie na Forum,
które przez chwilę mieli tylko dla siebie. Gabby
mignęły przed oczami ich pstrokate stroje, słyszała
szmer głosów, lecz cała jej uwaga skupiona była na
J.D., który palił papierosa. Gdy go zgasił, wrócił do
niej.
- Nie powinienem był tego robić - powiedział
cicho. - Przepraszam.
Diana Palmer
41
Pozorny spokój okupiła wysiłkiem woli.
- Nie ma za co-zapewniła.-Wiem, jak bardzo
martwisz się o Martinę.
- Sądzisz, że szukałem pociechy, Gabby?
Roześmiał się, ale w jego śmiechu nie było
radości. Omiótł spojrzeniem jej zgrabną figurę.
- Lepsze to niż myśleć, że potrzebujesz kobiety,
a ja akurat się nawinęłam - odparła ledwie słyszalnie,
- Obawiam się, że to nie takie bezosobowe
- wyznał, idąc obok niej z posępną miną. - Gabby,
coś ci powiem. Robiłem to na każdy możliwy
z sposób z mnóstwem kobiet, ale nigdy dotąd nie
pragnąłem dziewicy.
Zatrzymała się i podniosła na niego zdziwione
oczy.
- Zgadza się - przytaknął, odwzajemniając jej
spojrzenie. - Pragnę cię, Gabby.
Zaczerwieniła się.
- Musisz mi co pewien przypominać, że jesteś
dziewicą - dodał z bladym uśmiechem. - Ponieważ
przyzwyczaiłem się brać, czego chcę, i o nic nie
pytać.
Jest zły, sfrustrowany, zapewne też próbuje mnie
przed sobą ostrzec, pomyślała. Mimo to wcale się
go nie bala.
- Jeśli mnie uwiedziesz, to zajdę w ciążę i będę
cię prześladować - oznajmiła.
Spojrzał na nią tak, jak gdyby nie wierzył włas
nym uszom, a potem odchylił głowę i roześmiał się
jak mały chłopiec.
42 ZBUNTOWANA KOCHANKA
- W takim razie muszę się mieć na baczności,
prawda? - podchwycił przekornym tonem, błys
kając w uśmiechu mocnymi, białymi zębami.
Uśmiechnęła się do niego, czując się dziwnie
bezpieczna.
- Będę ci za to bardzo wdzięczna - odparła.
Zrobił głęboki wdech i powoli ruszyli przed
siebie. Po chwili westchnął i zaciągnął się papiero
sem.
- A miało być przyjemnie - oznajmił cicho.
- Może mimo wszystko będzie lepiej, jeśli wsadzę
cię w pierwszy samolot do Chicago, mała.
- Boisz się? - spytała ściszonym głosem.
- Ja nie, moja panno, ale ty pewnie żałujesz, że
nie zostałaś w domu. Nie wiem, co mnie podkusiło,
żeby cię ze sobą zabrać.
- Powiedziałeś, że mi ufasz.
- Bo ufam. Bez zastrzeżeń. Dlatego tu jesteś.
A po tym, co się stało, potrzebuję cię bardziej niż
kiedykolwiek. Chcę, żebyś została na farmie i wzię
ła na siebie obsługę radia. W czasie akcji musimy
być w ciągłym kontakcie. Mamy mocne krótkofa
lówki, a finca, farma, mieści się zaledwie kilka
kilometrów od miejsca, gdzie rewolucjoniści prze
trzymują Martinę.
Wyraz jego twarzy sprawił, że tknęło ją koszmar
ne podejrzenie.
- Chyba nie chcesz próbować w pojedynkę od
bić Martiny? - spytała ze zgrozą.
- Nie sam. Z przyjaciółmi, o których ci mówiłem.
Diana Palmer
43
- A nie mógłbyś zostać ze mną na farmie?
- Martwisz się o mnie? - Zaśmiał się cicho.
- Gabby, nieraz musiałem uchylać się przed kulą.
Służyłem w jednostkach specjalnych.
- Wiem, mówiłeś - przyznała przygnębionym
tonem. - Ale to było dawno temu. Teraz stale
przesiadujesz za biurkiem.
- Nie stale, tylko czasami - poprawił ją spokoj
nie. - Jest wiele rzeczy, których o mnie nie wiesz,
o moim prywatnym życiu.
- Koniecznie chcesz dać się zabić?
- A możesz mi zagwarantować, że jutro nie
wpadnę pod samochód? - spytał spokojnie.
Popatrzyła na niego ze złością.
- Straciłabym pracę - odparła zrzędliwym to
nem. - Zasiliłabym rzesze bezrobotnych. Do końca
moich dni przewracałabym papiery na biurku
i umierała z nudów.
- Mnie też by ciebie brakowało. Chyba - odparł
ze śmiechem. - Nie martw się o mnie, Gabby. Co
ma być, to będzie, nie boję się.
- Czy chociaż poznam tego twojego Duńczyka?
Pokręcił głową.
- Wystarczy, że w Ameryce Środkowej poznasz
kilka barwnych postaci. Zresztą Duńczyk nienawi
dzi kobiet.
- Z ciebie też playboy że pożal się Boże - mruk
nęła pod nosem.
- To źle? - spytał, zerkając na nią ukradkiem.
- Wolałabyś, żebym co noc sypiał z inną?
44 ZBUNTOWANA KOCHANKA
Zbulwersowana, przez chwilę gorączkowo szu
kała odpowiedzi. Na szczęście J.D. właśnie ot
worzył drzwi wypożyczonego samochodu i czekał,
aby pomóc jej wsiąść, dzięki czemu mogła za
chować dyplomatyczne milczenie.
Reszta dnia minęła jej w dziwnym oszołomieniu.
Gdy wracali do hotelu, mieniło jej się przed oczami
od malowniczych ruin, natłoku ludzi i potwornych
korków w mieście. W dłoni ściskała bukiecik, któ
ry J.D. kupił jej przy fontannie di Trevi u starej
kwiaciarki.
Nie mogła się doczekać, kiedy będzie mogła
wstawić kwiatki do wody. Jeden chciała zasuszyć
i zachować na pamiątkę. Powąchała je z lubością.
Zaledwie znaleźli się w hotelowym pokoju, J.D.
do kogoś zadzwonił. Okazało się, że płynnie mówi
po włosku.
- Muszę na chwilę wyjść - oznajmił, spogląda
jąc na Gabby posępnie, gdy tylko odłożył słuchaw
kę. - Zamknij drzwi i nie wpuszczaj nikogo, nawet
obsługi hotelowej, dopóki nie wrócę. Dobrze?
- Tylko nie wpakuj się w żadne tarapaty, bo kto
cię uratuje, kiedy mnie przy tobie nie będzie?
- odparła sztucznie wesołym tonem.
Potrząsnął głową.
- Nie ma mowy. Uważaj na siebie.
- Ty na siebie też. Och... Jacob?
Był już przy drzwiach, ale odwrócił się i spytał:
- Tak?
- Dziękuję za bukiecik.
Diana Palmer
45
- Pasuje do ciebie. - Przyglądał się jej przez
chwilę, po czym dodał z uśmiechem: - Sama jesteś
jak kwiat. Ciao, Gabby.
I już go nie było. Gabby przez dłuższy czas
wpatrywała się w drzwi, które się za nim zamknęły,
po czym poszła wstawić bukiecik do wody.
ROZDZIAŁ TRZECI
J.D. wrócił do hotelu dopiero późnym popołu
dniem. Był dziwnie małomówny. W zupełnym
milczeniu zjedli z Gabby wczesną kolację, potem
znowu wyszedł, poradziwszy jej, aby spróbowała
się trochę przespać.
Domyślała się, że dowiedział się czegoś, co go
zmartwiło, jednak cokolwiek to było, nie zamierzał
się dzielić swoimi odkryciami z Gabby. Najwyraź
niej mimo wszystko nie ufał jej bezgranicznie
i właśnie z tą myślą najtrudniej było jej się pogo
dzić. Położyła się do łóżka i usnęła jak dziecko.
Zanim zmorzył ją sen, marzyła o jakimś katakliz
mie, o trzęsieniu ziemi, które kazałoby mu biegiem
do niej wrócić. Wszystkie te szaleńcze fantazje
Diana Palmer
47
kończyły się sceną, gdy J.D. wpada do pokoju
i porywa ją w ramiona. Westchnęła. Nie tak to sobie
wyobrażała.
Nigdy by nie pomyślała, że służbowy wyjazd
okaże się źródłem zupełnie nowych i jakże silnych
emocji. Jeszcze przed tygodniem nie uwierzyłaby,
że przystojny szef może jej pragnąć, a co dopiero, że
usłyszy to zapewnienie z jego ust.
Rano wsiedli w samolot do Meksyku. Po kilku
godzinach Gabby zaczęła się poważnie niepokoić
o J.D., w końcu nie wytrzymała i przyjrzała mu się
ukradkiem. Odkąd znaleźli się w powietrzu, trwał
w niezmienionej pozie, podczas gdy ona przygląda
ła się obłokom, studiowała instrukcje bezpieczeńst
wa i, skrajnie już zdesperowana, dokładnie prze
czytała napis na etykietce przyklejonej do kamizelki
ratunkowej.
J.D., jak gdyby poczuł jej badawcze spojrzenie,
zwrócił ku niej twarz.
- Co się stało? - spytał półgłosem.
- Czyja wiem... - odparła, popierając te słowa
bliżej niesprecyzowanym gestem.
- Jesteś pod moją opieką - przypomniał, znaczą
co unosząc brwi.
- Przecież wiem. - Wlepiła wzrok w jego gołę
bią kamizelkę. - Zostaniemy w Mexico City?
- Chyba nie. Mamy się z nim spotkać na lotnisku.
Nieoczekiwanie wziął ją za rękę. Dotyk jego
dużej, ciepłej dłoni sprawił, że poczuła się prze-
48 ZBUNTOWANA KOCHANKA
dziwnie, szczególnie gdy zaczął powoli gładzić
palcem jej nadgarstek. Wnętrze jej dłoni natych
miast zwilgotniało.
- Zdenerwowana?
- Ależ skąd. Kto by się bał, jadąc w ciemno na
drugi koniec świata? - odparła z cierpkim uśmie
chem, po czym zerknęła na niego spod oka. - W mo
jej rodzinie głupota jest dziedziczna.
Gdy znowu się uśmiechnął, uświadomiła sobie
z dziwną satysfakcją, że w ciągu ostatnich dwóch
dni uśmiech znacznie częściej gościł na jego twarzy
niż przez dwa miesiące w pracy. Zapatrzyła się
w jego ciemnobrązowe oczy i zapomniała o samolo
cie, o innych pasażerach.
J.D. odwzajemnił jej spojrzenie i natychmiast
spoważniał. Przygryzł usta, kładąc dłoń na jej ręce,
i powoli splótł palce z jej palcami. Pieszczota była
niewinna, lecz zarazem niezwykle zmysłowa. Ser
ce Gabby biło coraz szybciej, a gdy przycisnął jej
dłoń do poręczy fotela, bezwiednie wstrzymała
oddech.
J.D. przyglądał się jej spod przymrużonych po
wiek.
- To samo potrafią dwa ciała - odezwał się
półgłosem, bacznie obserwując jej reakcję. - Bez
pośpiechu, z taką samą łatwością.
- Przestań - poprosiła łamiącym się głosem
i odwróciła twarz.
- Gabby, nie zachowuj się jak dziecko - skarcił
ją łagodnie.
Diana Palmer
49
Policzyła do dziesięciu, aby się uspokoić, ale na
niewiele to się zdało, bowiem ciężka, ciepła dłoń
nadal spoczywała na jej ręce.
- Pan nie gra w mojej lidze, panie Brettman
- zdołała w końcu powiedzieć - o czym zapewne
doskonale pan wie. Proszę... niech się pan mną nie
bawi.
- Nigdy bym nie śmiał.
Westchnął i obrócił się przodem do Gabby, po
czym oparł skroń o wezgłowie fotela i delikatnie
przyciągnął jej twarz, tak aby znalazła się tuż przy
jego twarzy.
- Wkrótce poznasz ludzi, z jakimi nigdy nie
miałaś do czynienia - podjął i uśmiechnął się na
widok jej zdziwionej miny. — Pomyślałem, że bę
dzie ci łatwiej, jeśli trochę poćwiczymy.
- Nie rozumiem? Co będziemy musieli po-
ćwi...? - zapytała zaniepokojona.
- Chodzi mi o to, o czym już rozmawialiśmy
w Rzymie. Przez większość czasu mamy być nie
rozłączni i zachowywać się tak, jak gdyby trudno
nam było utrzymać ręce przy sobie.
Gabby na chwilę przestała oddychać. W mil
czeniu błądziła wzrokiem po jego twarzy.
- Czy tylko dlatego wtedy, na Forum, ty...?
Wahał się zaledwie przez sekundę.
- Tak - odparł z pełnym rozmysłem. - Byłaś
przy mnie strasznie nerwowa, nikt by nie uwierzył,
że jesteś moją kochanką. Musimy być przekonują
cy, inaczej cały plan spali na panewce.
50 ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Rozumiem - powiedziała, usiłując ukryć roz
goryczenie.
J.D. popatrzył na jej błyszczące oczy, potem na
policzki, w końcu zatrzymał wzrok na jej ustach.
- Masz takie miękkie usta, Gabby. Pełne, takie
kuszące. Aż za bardzo lubię je całować - powiedział
zamyślonym tonem, po czym z wysiłkiem oderwał
od nich wzrok. - Miałaś mi przypominać, że jesteś
dla mnie nie do zdobycia.
Odczuwała przyjemność, gdy przyglądał się jej
w taki sposób. Na samą myśl o tym, że jeszcze
chwila i byłby ją pocałował, zrobiło się jej gorąco.
Uśmiechnęła się dziwnie i uciekła spojrzeniem
w bok.
- Czemu zawdzięczam ten cień uśmiechu?
- spytał zaciekawiony.
- Po prostu nigdy nie myślałam o tobie w tych
kategoriach - wyznała bez zastanowienia.
- Jak o kochanku?
- Tak - przyznała nieśmiało, wlepiwszy wzrok
w ziemię.
Pogłaskał ją po policzku, potem po szyi.
- Może się zdziwisz, ale mnie rzadko zdarzało
się myśleć o tobie inaczej niż jako o potencjalnej
kochance - szepnął szorstko.
Popatrzyła na niego ze zdumieniem.
- J.D... - zaczęła niepewnie.
Powiódł kciukiem po jej ustach. To lekkie do
tknięcie, zaledwie zapowiedź pieszczoty, sprawiło,
że całe jej ciało znowu ogarnęła fala gorąca. J.D.
Diana Palmer 51
oddychał głośno i nagłe ściągnął brwi, jak gdyby
działo się coś, czego się nie spodziewał. Spojrzał na
jej rozchylone wargi i aż wstrzymał oddech.
Gabby ze zdenerwowania zaschło w ustach. Bez
wiednie zwilżyła je koniuszkiem języka.
- Nie rób tak, Gabby - szepnął, mocniej przycis
kając palec do jej warg. - Pozwól, żebym...
Pochylił się i złożył na jej ustach lekki pocałunek,
który skończył się równie nagle, jak się rozpoczął.
Z głośników napłynęła prośba o zapięcie pasów
i magia chwili prysła. Gdy J.D. znowu na nią
spojrzał, był blady, źrenice miał rozszerzone.
- Następnym razem - szepnął - wycałuję cię do
utraty tchu, tak jak tego chciałem, kiedy byliśmy na
Forum.
Nie odpowiedziała, po prostu nie była w stanie
wykrztusić z siebie słowa. Rozpaczliwie go pragnęła
i czuła się jak słaby pływak, który niebacznie zapuścił
się na głębokie wody. Dłonie drżałyjej takbardzo, że
miała trudności z zapięciem pasów. Co się z nimi
dzieje? Jeszcze wczoraj rano byli tylko pracodawcą
i pracownicą, lecz wystarczył ułamek sekundy, by
wszystko się zmieniło, stało się nowe i przerażające.
- Proszę, nie bój się mnie - odezwał się pół
głosem, biorąc ją za rękę. - Nie skrzywdzę cię.
Nigdy, za żadne skarby świata.
Zerknęła na niego nieśmiało.
- Nic mi nie jest, po prostu mam...
- Zamęt w głowie? - dokończył cierpko. - Nie
ty jedna. Dla mnie to też był szok.
52 ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Sądziłam, że pocałowałeś mnie tylko dlate
go, żebyśmy byli bardziej przekonujący. Chyba
tak to ująłeś? - odparła, patrząc na ich splecione
palce.
- Owszem. I dlatego, że byłem ciekawy, jak
będzie. Ty chyba też. - Uniósł jej twarz. - Teraz już
wiemy, prawda?
- Chyba lepiej by się stało, gdybym się tego nie
dowiedziała - odparła ledwie słyszalnie.
- Mówisz serio? Cóż, przynajmniej nauczyłaś
się całować.
- Aleś ty subtelny! Nie przymierzając, jak czołg!
Uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Nie brakuje ci tupetu, Gabby. To dobrze. Tam,
dokąd lecimy, bardzo ci się przyda.
Ta uwaga przypomniała jej o celu podróży,
i Gabby natychmiast straciła humor. Gdy samolot
zaczął schodzić do lądowania, trzymała J.D. mocno
za rękę i zastanawiała się, czy za kilka tygodni
pozostaną jej tylko wspomnienia. Mówił wcześniej,
że muszą wyglądać na kochanków. Czy ten pocału
nek to dla niego jedynie coś w rodzaju próby gene
ralnej? Zmarszczyła czoło. Nagle uświadomiła so
bie, że wolałaby, aby znaczył dla niego znacznie
więcej. Zapowiedział, że wycałuje ją do utraty tchu,
i szczerze chciała, by dotrzymał słowa.
Wylądowali w Mexico City. Gdy wchodzili do
terminalu, Gabby uśmiechała się na myśl o zabyt
kach azteckiej cywilizacji, w wyobraźni już po
dziwiała malownicze ruiny, zaraz jednak przypo-
Diana Palmer
53
mniała sobie o nieszczęsnej Martinie. Nie przybyli
do Meksyku dla atrakcji turystycznych.
Spojrzała na J.D. Stał przy niej, wysoki i mil
czący, paląc papierosa. Spokojnie rozglądał się po
tenninalu, podczas gdy ona kręciła się przy nim
niecierpliwie, pilnując bagażu: dwóch toreb podróż
nych, na tyle małych, iż mogli je przewieźć na
pokładzie samolotu.
Czekali dość długo, w końcu jednak J.D. uśmie
chnął się na widok wysokiego mężczyzny w pias
kowym mundurze i skórzanych wojskowych bu
tach, który szedł w ich stronę. Był zabójczo przy
stojny i wyglądał - podobnie jak J.D. - na człowieka
światowego i trochę niebezpiecznego.
- Laremos.
J.D. podał mu rękę, błyskając zębami w szerokim
uśmiechu.
- Myślałeś, że o tobie zapomniałem? - odezwał
się mężczyzna w mundurze; mówił po angielsku ze
śpiewnym akcentem. - Dobrze wyglądasz, Łucznik.
Gabby pytająco uniosła brwi.
- Łucznik -wyjaśnił mężczyzna- to jego ksyw-
ka z czasów naszej... znajomości, wiele lat temu.
Gabby Darwin, tak?
- Tak. - Kiwnęła głową. - A pan to seńor La
remos?
- Diego Laremos, a sus ordenes - przedstawił
się dwornie, po czym posłał J.D. porozumiewawczy
uśmiech. - Apetyczny kąsek, Łucznik.
- O tak, w pełni się z tobą zgadzam - odparł J.D.
54
ZBUNTOWANA KOCHANKA
swobodnym tonem i uśmiechając się do Gabby,
mocno objął ją ramieniem, przed czym zresztą
wcale się nie wzbraniała. - Duńczyk do ciebie
dzwonił?
Laremos przestał się uśmiechać i nagle wydał się
Gabby zupełnie innym człowiekiem niż jeszcze
przed chwilą, znacznie bardziej niebezpiecznym.
- Si- przytaknął. -Drago, Semson i Apollo już
są na miejscu.
- Super. Co z moim sprzętem?
- Apollo odebrał go od Duńczyka - odparł
Laremos przyciszonym głosem. - Uzi i AK-47,
nówka.
J.D. wydawał się zadowolony z tej odpowiedzi,
Gabby natomiast czuła się trochę jak na tureckim
kazaniu.
- Przydałoby się kilka RPG - dodał po namyśle.
- Dwa już mamy - oznajmił Laremos. - Plus
osiem bryłek C-4, naboje do RPG, potrzebny osprzęt,
ekwipunek dżunglowy i od groma amunicji. Ostatni
mi czasy przy granicy aż roi się od rebeliantów, więc
wszystko można kupić, o ile ma się forsę i kontakty.
J.D. uśmiechnął się nieznacznie.
- Duńczyk twierdzi, że Sierżant ma i jedno,
i drugie. To było mądre posunięcie z twojej strony,
powierzyć mu ochronę twojej posiadłości.
- Si - przyznał Laremos. - Dlatego wciąż żyję,
podczas gdy wielu moich sąsiadów od dawna wącha
kwiatki od spodu. Nie dalej jak w zeszłym miesiącu
poszła z dymem finca, która graniczy z moją, a jej
Diana Palmer
55
właściciel... - Zerknął na Gabby. - Proszę o wyba
czenie, seńorita. To nie jest rozmowa dla kobiecych
uszu.
- I tak rozumiem piąte przez dziesiąte - odparła,
uważnie przyglądając się obu mężczyznom. - Co to
jest RP coś tam? I jakie znowu naboje?
- Później wszystko ci wyjaśnię - obiecał J.D., po
czym ponownie zwrócił się do Laremosa: - Załat
wiłeś samolot?
- Musicie tylko pomyślnie przejść odprawę cel
ną - odparł Laremos, kiwając głową. - Zakładam,
że nie przewozicie niczego, co mogłoby nam przy
sporzyć kłopotów po lądowaniu. W przeciwnym
razie meksykańscy celnicy nie wypuściliby was
z rąk.
J.D. parsknął śmiechem.
- Nie sądzę, żeby przymknęli oko, gdybym wpa-
rował na pokład samolotu z uzi na szyi, obwieszony
pasami z amunicją. Nawet gdybyś ty był z nami.
Laremos głośno mu zawtórował.
- Z pewnością nie. Chodźmy. Mamy pełny zbio
rnik paliwa, możemy startować.
- Uzi? - odezwała się Gabby, gdy podążali za
Laremosem.
J.D. objął ją przelotnie, nie zatrzymując się
nawet.
- Izraelski pistolet maszynowy. Klasyfikowany
jako broń półautomatyczna - wyjaśnił.
- Używałeś takiego, będąc w jednostkach spec
jalnych?
56 ZBUNTOWANA KOCHANKA
Zaśmiał się cicho.
- Nie.
- No to skąd... Po co ci w ogóle broń?
Zamknął jej usta mocnym, krótkim pocałunkiem.
- Cicho bądź, Gabby, zanim napytasz nam
biedy.
Zbędna prośba, zważywszy że pocałunek zrobił
na niej takie wrażenie, że i tak nie zdołałaby
wydobyć głosu. Usta jej płonęły. Gdyby tylko byli
sami, a pocałunek trwał dłużej...
Pilot czekał na nich w dwusilnikowym samolo
cie. Laremos rozsiadł się w jednym z wygodnych
foteli z przodu. Gdy Gabby i J.D. także zajęli
miejsca, niski, młody mężczyzna przyniósł im
kawę i po chwili lecieli już w kierunku stolicy
Gwatemali.
- Komu trzeba powiedziałem, że przyjeżdżasz
do mnie w odwiedzimy z przyjaciółką - odezwał się
nagle Laremos, patrząc na J.D., po czym cicho się
zaśmiał. - Obawiam się, że to automatycznie czyni
cię kimś podejrzanym, ponieważ moja przeszłość
nie jest dla nikogo tajemnicą. Za to oszczędzę wam
fatygi nielegalnego przekraczania granicy. Mam
wysoko postawionych znajomych, pomogą nam.
A wiesz, że ci sami terroryści, którzy przetrzymują
twoją siostrę, próbowali mnie uprowadzić parę
tygodni temu? Na szczęście Sierżant był w pobliżu.
Uzbrojony.
- A on nie chybia - stwierdził J.D.
- Swego czasu to samo można było powiedzieć
Diana Palmer
57
o tobie, przyjacielu - przypomniał Laremos, przy
glądając się dawnemu przyjacielowi bez uśmiechu.
- Ilu jest terrorystów? - spytał J.D. - Starych
wyjadaczy, Laremos, nie żółtodziobów, którzy we
zmą nogi za pas przy pierwszej wymianie ognia.
- Może dwunastu - odparł Laremos. - I z dwu
dziestu takich, którzy, jak mówisz, od razu dadzą
dyla. Za to ta dwunastka to weterani. Twardzi jak
diabli, z politycznymi koneksjami. Należą do mię
dzynarodowej sieci z odłamem we Włoszech. Podej
rzewam, że skusiła ich wizja szybkiego zarobku.
Twój szwagier jest ważnym człowiekiem, no i ma
jętnym. Daję głowę, że właśnie ktoś z tej dwunastki
wpadł na pomysł przewiezienia Martiny do Gwate
mali. Obóz założyli zaledwie przed miesiącem i nie
mam większych wątpliwości co do tego, że por
wanie było starannie zaplanowane. - Wzruszył ra
mionami. - Ostatnimi czasy dużo się mówiło o suk
cesach włoskiej policji w walce z porywaczami.
Tutaj jest mniejsze ryzyko wpadki, więc woleli wy
wieźć ją z Włoch.
- Roberto próbuje pożyczyć kwotę, która po
zwoli mu na negocjacje - zauważył J.D. - Ani mu
się śni informować władze.
- Rozumiem, że nie zna twojej przeszłości? -
Laremos znowu ściszył głos.
J.D. pokręcił głową.
- Starannie pozacierałem za sobą ślady.
- Nie brakuje ci tego? Dawnego życia?
J.D. westchnął.
58
ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Czasami. Ale coraz rzadziej. Teraz mam inne
zainteresowania - odparł, rzucając Gabby roztarg
nione spojrzenie. - Robię się za stary na wojaczkę.
Za bardzo zmęczony.
- Z tych samych powodów postanowiłem zostać
uczciwym człowiekiem - zaśmiał się Laremos,
przeciągając się leniwie. - I nie żałuję, tak jest
o niebo lepiej. Ale czasem wspominam stare dzieje
i zastanawiam się, jak potoczyłoby się moje życie,
gdybym się nie wycofał. Byliśmy prawdziwymi
amigos,
Łucznik.
- Tworzyliśmy zgrany zespół - przyznał J.D.
- Liczę na to, że nie inaczej będzie i tym razem.
- Nie bój się, amigo. To jak z pływaniem, tego
się nie zapomina. Dbasz o kondycję?
- Weszło mi to w krew, jakoś nie mogłem się
odzwyczaić - odparł J.D. - I całe szczęście, bo
przedzieranie się przez dżunglę to nie spacerek.
Poza tym starałem się być na bieżąco, interesowa
łem się tym, co się tutaj dzieje, sprawami wojs
kowymi, polityką.
- A co tu robi ta ślicznotka? - Laremos ściągnął
brwi i przyjrzał się Gabby z uwagą. - Lekarka?
- Będzie obsługiwała radio - odparł cicho J.D.
- Zostanie z tobą na ranczu. Nie dopuszczę do tego,
żeby cokolwiek jej się stało.
- Rozumiem. - Laremos zmrużył oczy i zaniósł
się śmiechem. - Nieufny jak zawsze, hę? Nigdy mi
nie zapomnisz, że jeden jedyny raz straciłem czuj
ność i...
\
Diana Palmer 59
- Bez urazy - przerwał mu J.D. - ale zdam się na
Gabby.
- Rozumiem. - Laremos pokiwał głową. - I nie
czuję się obrażony. Sumienie wciąż nie daje mi
spokoju.
- Czy ktoś zechciałby mi łaskawie wytłuma
czyć, o co w tym wszystkim właściwie chodzi?
- wtrąciła Gabby, gdy już nie była w stanie dłużej
panować nad ciekawością.
- Skrzyknąłem parę osób, żeby odbić Martinę
- odparł J.D. cierpliwym tonem. - Więcej nie
musisz wiedzieć.
- Najemnicy! Już są w Gwatemali?
- Owszem - potwierdził półgłosem, przygląda
jąc jej się z bladym uśmiechem.
- Ach! Widzę, że profesja naszych amigos wyra
źnie fascynuje twoją piękną towarzyszkę - zauwa
żył Laremos z czarującym uśmiechem.
- Będę mogła z nimi porozmawiać? - nalegała
Gabby. Oczy miała rozmarzone. - Och, J.D., wyob
rażasz to sobie? Jesteś najemnikiem, podróżujesz po
całym świecie i walczysz o czyjąś wolność.
J.D. spojrzał na nią dziwnie.
- Większość najemników kieruje się znacznie
mniej szlachetnymi pobudkami, Gabby. Jeśli się
spodziewasz kogoś w guście hollywoodzkich ak
torów, to spotka cię gorzki zawód. W zabijaniu
ludzi nie ma nic wzniosłego.
- W... zabijaniu?
- A coś ty na Boga myślała? Że uderzają na
60
ZBUNTOWANA KOCHANKA
wroga z armatkami wodnymi? - spytał J.D. z niedo
wierzaniem. - Gabby, na wojnie ludzie mordują się
nawzajem. Na sposoby, o których wolałabyś nie
wiedzieć.
- No owszem, zdaję sobie z tego sprawę. - Zma
rszczyła czoło. - Ale życie z niebezpieczeństwem
za pan brat jest takie... - Urwała, szukając od
powiedniego słowa, jednak ostatecznie spróbowała
wytłumaczyć to inaczej: - Zanim cię poznałam,
J.D., prowadziłam spokojne, nudne życie. Powoli
zaczynałam wierzyć, że nie spotka mnie nic bar
dziej emocjonującego od wyprawy do pralni chemi
cznej. Ci ludzie... zaglądali śmierci w oczy. Poznali
granice swojej odwagi, prawdę o sobie samych.
- Spojrzała na niego niepewnie. - Może to zabrzmi
bezsensownie, ale chyba trochę im zazdroszczę.
Zdarli z siebie blichtr cywilizacji i zostało tylko
nagie człowieczeństwo. Choć to musi być straszne,
zobaczyli życie takim, jakie naprawdę jest. Ja nigdy
czegoś takiego nie doświadczę. W gruncie rzeczy
nawet bym nie chciała, ale jestem ciekawa, jacy są
ci, którzy mieli taką szansę.
Łagodnym gestem odgarnął jej włosy z czoła.
- Poczekaj, aż zobaczysz Sierżanta. Nie bę
dziesz musiała o nic pytać. Wszystko wyczytasz
z jego twarzy. Prawda, Laremos?
- Święta prawda - przytaknął Laremos i za
chichotał.
- To twój przyjaciel? - zapytała.
J.D. kiwnął głową.
Diana Palmer
61
- Najlepszy, jakiego miałem.
- Z czasów, kiedy byłeś w jednostkach specjal
nych? - podchwyciła.
- Oczywiście - mruknął, wymieniając przeciąg
łe spojrzenie z Laremosem, który odezwał się nagle:
- Miny też chciałeś?
- Nie. Mieliśmy pod ręką kilka claymore'ów,
ale są za ciężkie. Wystarczą te RPG, zresztą od
czego mamy Draca, skleci prowizoryczną minę,
gdyby zaszła taka potrzeba. Zależy mi na błys
kawicznym wypadzie.
- Dobre jest to, że pora deszczowa jeszcze się
nie zaczęła - zauważył Laremos. - Zawsze to jakieś
ułatwienie.
- Racja. Masz moją kuszę?
- Wisi nad kominkiem w moim gabinecie. - La
remos uśmiechnął się. - Pytają o nią wszyscy moi
goście.
- Pal licho gości, sprawna chociaż?
- Jasne.
- Kusza? - Gabby parsknęła śmiechem. - Pew
nie antyk?
- Niezupełnie - odparł uprzejmie J.D., kręcąc
głową.
- Łatwiej się z niej strzela niż z łuku? - drążyła
temat.
- To tylko taka pamiątka - mruknął J.D., ale
minę miał niewyraźną. - Gabby, wzięłaś dżinsy
i wygodne buty?
- Owszem, miałeś okazję je oglądać, kiedy
62
ZBUNTOWANA KOCHANKA
byliśmy we Włoszech. - Westchnęła; sytuacja za
czynała ją powoli denerwować. - Jak długo zo
staniemy w Gwatemali?
- Przypuszczam, że nie więcej niż trzy dni, o ile
wszystko dobrze pójdzie - wyjaśnił. - Potrzebuje
my trochę czasu na przeprowadzenie zwiadu i za
planowanie akcji.
- Mój dom jest do waszej dyspozycji - zapewnił
natychmiast Laremos. - Może nawet udałoby się
nam znaleźć wolną chwilę i pokazać Gabby ruiny
miasta Majów.
- Naprawdę? - Oczy jej zabłysły.
- Nie wspominaj przy niej o wykopaliskach,
proszę cię - mruknął J.D. - Kiedyś przez nią
zwariuję.
- Cóż, lubię różne starocie - odparła wesoło.
- Jak sądzisz, czemu u ciebie pracuję?
- Ja jestem stary? - spytał ze zgrozą.
Przyjrzała się jego twarzy, w skupieniu ściągając
brwi. Co prawda nie doliczyła się zbyt wielu zmar
szczek, ale włosy na skroniach miał raczej szpako
wate niż czarne. Jeszcze niedawno bez wahania
oceniłaby go na jakieś czterdzieści lat, teraz jednak
zaczynała mieć wątpliwości.
- Ile ty właściwie masz lat, J.D.? - spytała prosto
z mostu.
- Trzydzieści sześć.
Zrobiła wielkie oczy.
- Zaskoczona? - spytał pogodnie.
- Wyglądasz... na więcej.
Diana Palmer
63
- Wyobrażam sobie. - Pokiwał głową. - Jestem
od ciebie starszy o trzynaście lat.
- Nie miej takiej zadowolonej miny-oznajmiła.
- Kiedy będę po pięćdziesiątce, różnica wieku
zacznie ci porządnie przeszkadzać.
- Tak sądzisz? - spytał z lubieżnym uśmiechem.
Natychmiast odwróciła od niego oczy.
- Senor
Laremos, proszę mi opowiedzieć
o Gwatemali - poprosiła.
- Proszę, mów mi Diego. Co cię interesuje?
- Wszystko.
Wzruszył ramionami.
- Mamy nowego przywódcę i nadzieje na lep
szą przyszłość, seńońta. Mimo to rebelianci nadal
walczą przeciwko reżimowi, a nieszczęśni cywile
jak zwykle tkwią między młotem a kowadłem.
Dochodzi do wyjątkowo brutalnych starć - wy
znał ze smutkiem, po czym zmienił temat.
- Gwatemala jest przede wszystkim krajem rol
niczym, gospodarka opiera się na eksporcie bana
nów i kawy. Panuje powszechny niedostatek.
Brakuje nawet najpotrzebniejszych rzeczy. Bieżą
ca woda, środki komunikacji miejskiej, podstawo
wa opieka medyczna, wszystko to mają do dys
pozycji twoi rodacy, i nawet w głowach im nie
postanie myśl, że mogłoby być inaczej, ale tutaj...
Wiedziałaś, seńońta, że w mojej ojczyźnie spo
dziewana długość życia wynosi zaledwie pięć
dziesiąt lat?
Gabby wpatrzyła się w niego, wstrząśnięta.
64
ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Ale z czasem sytuacja się poprawi? - spytała.
- Przecież wojna musi się kiedyś skończyć.
- Wszyscy mamy taką nadzieję - odparł Lare-
mos. - Ale dopóki to nie nastąpi, każdy, kto ma
ziemię i nie chce jej stracić, musi zatrudniać
ochronę. Moja jest znakomita, niestety mało kogo
stać na taki luksus. Mam sąsiada, który dzień
w dzień czeka na rządową obstawę, która eskor
tuje go podczas obchodu gospodarstwa. Boi się iść
sam.
- Nigdy więcej nie będę się skarżyć, że podatki
są zbyt wysokie - oznajmiła Gabby z westchnie
niem. - Może faktycznie uważamy za coś oczywis
tego fakt, że nie musimy sięgać po broń, aby
ochronić swoje mienie.
- Obym mógł kiedyś to samo powiedzieć
o Gwatemali.
Przez resztę drogi już się nie odzywała. J.D.
i Laremos dyskutowali o sprawach, o których nie
miała pojęcia. Padały wojskowe terminy. Logis
tyczne. Gabby zaczęła patrzeć na swojego skrytego
chlebodawcę w zupełnie innym świetle. Była prze
konana, że nie powiedział jej wszystkiego.
Ukrywa przed nią coś, co ma związek z jego
przeszłością, i najwyraźniej nie zamierza zdradzać
jej swoich tajemnic. Znowu kwestia zaufania. Gab
by pocieszała się myślą, iż ufa jej na tyle, aby
powierzyć jej łączność radiową podczas tej wariac
kiej próby odbicia Martiny z rąk terrorystów. Gdyby
tylko zamiast iść do dżungli, został z nią na farmie.
Diana Palmer
65
Może jeszcze zdąży mu wytłumaczyć, że to misja
dla żołnierza zawodowego, a nie prawnika.
Przymknęła oczy i zaczęła się zastanawiać, co
mu powie, mimo iż w głębi serca przeczuwała, że
nie ma słów zdolnych sprawić, by J.D. zmienił
zdanie.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Wbrew sekretnym obawom Gabby, odprawę cel
ną przeszli bez problemów. Kilka minut później
spotkali się z kolejnym znajomym J.D.
Był to niski mężczyzna o włosach w odcieniu
piasku, dość drobny, z twarzą pokrytą szramami.
Wyglądał na znacznie starszego od J.D. i Laremo-
sa, był może pod pięćdziesiątkę. Miał na sobie
mundur maskujący i sznurowane buty z cholewa
mi, do pasa przytroczoną kaburę z pistoletem, na
ramieniu kołysał mu się nieprzyjemnie wyglądający
karabin.
- Łucznik! - Zarechotał rubasznie i krótko uści
skał J.D. - Cholera, ależ dobrze znowu cię zoba
czyć, nawet w takich okolicznościach. Nie pękaj,
Diana Palmer
67
amigo,
wyciągniemy Martinę. Apollo leciał tu jak
na skrzydłach, kiedy mu opowiedziałem, że szykuje
się akcja.
- Jak żyjesz, Sierżant? Widzę, że straciłeś parę
kilo - odparł J.D.
- To nie jest fach, w którym można się roz
leniwić. Co nie, szefie? - zwrócił się do Laremosa,
który przytaknął energicznie.
- Laremos mówił, że Apollo i Drago już są na
miejscu. A co z Chenem? - wtrącił J.D.
Sierżant westchnął.
- Oberwał kulkę w Libanie, amigo. - Wzruszył
ramionami, ale posmutniał, a jego oczy nabrały
nieobecnego wyrazu. - Tak to już bywa. Ale przy
najmniej odszedł tak, jak chciał.
- Przykra sprawa - przyznał J.D. i szybko zmie
nił temat: - Mapy i krótkofalówki, Sierżant, oto
czego nam trzeba.
- Dawno załatwione. Plus wsparcie dwudziestu
vaqueros.
Ludzie szefa, osobiście przeze mnie prze
szkoleni - dodał z cichą dumą. - Prawdziwi kow
boje.
- Lepszej rekomendacji mi nie potrzeba.
- No to w drogę? - ponaglił Laremos, poma
gając Gabby wsiąść do wielkiego kombi, puścił
J.D. przodem, po czym usiadł obok niego na tylnej
kanapie. Sierżant zajął miejsce za kierownicą,
przy nim zaś usadowił się milczący Latynos ze
strzelbą.
Gabby zainteresowała się krajobrazem. Począt-
68
ZBUNTOWANA KOCHANKA
kowo przypominał jej wyspy Karaibów, które znała
ze zdjęć - zwarta masa zieleni, którą gdzieniegdzie
przebijały pióropusze palm - wkrótce jednak nabrał
zdecydowanie górzystego charakteru. Nagle ze
zgrozą wypatrzyła za oknem niemal doszczętnie
spalony budynek.
- Diego? - odezwała się cicho, gestem wskazu
jąc zgliszcza. -Właściciele... zdołali uciec?
- Nie, senorita - odpowiedział.
Gabby zadrżała i objęła się ramionami, jak
gdyby nagle zrobiło się jej zimno. Nie uszło to
uwagi J.D., który bez słowa przygarnął ją do
siebie. Oparła mu głowę na ramieniu i zamk
nęła oczy, jednym uchem przysłuchując się roz
mowie.
Finca
położona była w dolinie. Jej centrum zaj
mował piętrowy dom, który wyglądał na gliniany
albo w całości pokryty przypominającym glinę
tynkiem. Był pełen łagodnych linii i łuków i zda
wał się wtapiać w ogród pełen tropikalnych kwia
tów. Gabby pomyślała, że w życiu nie widziała
bardziej zachwycającego miejsca.
- Podoba ci się? - spytał z uśmiechem Lare-
mos, nie spuszczając z niej oczu. - Mój ojciec
zbudował go przed wielu laty. Moi służący to dzieci
i wnuki tych, których przyjechali tutaj wraz z nim.
Zresztą to samo dotyczy większości moich pracow
ników. Wielcy posiadacze ziemscy, właściciele fin-
cas,
zatrudniają całe rzesze ludzi i nie mam tu na
myśli prac sezonowych, jak to wygląda w twoim
Diana Palmer
69
kraju. U nas dla jednej rodziny pracują kolejne po
kolenia.
Przypomniała sobie małą wioskę, przez którą
niedawno przejeżdżali. Nadal prześladował ją obraz
ciemnookich, ciemnoskórych, bosych dzieci zgro
madzonych przy fontannie, z której kobiety czer
pały dzbanami wodę. Dopiero teraz zrozumiała, jak
komfortowe jest jej życie w Chicago.
Przez resztę podróży nie zauważyła niczego
niepokojącego, aczkolwiek fakt, iż Latynos sie
dzący obok Sierżanta trzymał na kolanach karabin
i nieustannie wypatrywał czegoś w dżungli, sta
nowczo dawał do myślenia. Teraz ten sam Latynos
stał przy samochodzie z karabinem w pogotowiu,
najwyraźniej czekając, aż bezpiecznie wejdą do
środka.
Musiała poczekać chwilę, aż oczy przyzwyczają
się jej do półmroku, po czym rozejrzała się zacieka
wiona. W wielkim salonie obwieszonym indiań
skimi kocami konkurowały o miejsce maluteńkie
statuetki wyglądające na dzieła Majów, kaktusy
w wielkich glinianych misach oraz ciężkie drew
niane meble.
- Kawy? - spytał Laremos.
Klasnął w dłonie. Chwilę później do salonu
wbiegła niska Latynoska, może pięćdziesięciolet
nia, i z uśmiechem czekała na polecenie.
- Cafe, por favor, Carisa.
Służąca skinęła głową i zniknęła w korytarzu.
- Łucznik, kapkę brandy? - zagadnął Laremos.
70 ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Ostatnio nie piję - odparł J.D., sadowiąc się
obok Gabby na wygodnej sofie. - Sierżant, jak się
udał zwiad? Co się dzieje w obozie terrorystów?
- Co nieco wiemy - odparł niski mężczyzna,
spojrzał na Laremosa i pokręcił głową na znak, że
on także nie ma ochoty na brandy. - Nie traktują
jej najgorzej, przynajmniej na razie - oznajmił,
patrząc, jak na twarzy J.D. pojawia się wyraz ulgi.
- Jest zamknięta w dawnym bunkrze na finca
jakieś sześć kilosów stąd. Nie są szczególnie dob
rze uzbrojeni, mają wprawdzie kilka kałachów
i granaty, ale żadnej broni ciężkiej. Ani jednego
RPG.
- Kilosów? I co to jest RPG? - nie wytrzymała
Gabby.
- Kilometrów. A RPG to granatnik radzieckiego
wynalazku - wyjaśnił J.D. cierpliwie. - Do robienia
dużych dziur.
- Na przykład w czołgach, samolotach i budyn
kach - uzupełnił Sierżant. - Ty jesteś Gabby, tak?
Dużo o tobie słyszałem.
Nie spodziewała się tego. Wszyscy zachowywali
się, jak gdyby dobrze ją znali, podczas gdy ona
wcześniej nawet o nich nie słyszała. Spojrzała na
J.D. z wyrzutem.
- Może rzeczywiście trochę się tobą chwalę
- oznajmił defensywnym tonem.
- Mną tak, ale mnie nigdy - odcięła się. - Nie
pogłaszczesz mnie po głowie, nie powiesz, jaka
jestem dzielna.
Diana Palmer
71
- Przypomnij mi, żebyśmy wrócili do tego głas
kania - poprosił, uśmiechając się drapieżnie.
- Gdzie mogłabym się odświeżyć? - Gabby
uznała, że bezpieczniej będzie zmienić temat.
- Oczywiście. Carisa! - zawołał Laremos.
Gdy Latynoska przyniosła kawę, wydał jej jakieś
polecenie po hiszpańsku, po czym zwrócił się do
Gabby:
- Carisa zaprowadzi cię do waszego pokoju.
Łucznik, może wziąłbyś bagaże i poszedł z pania
mi? Pogadamy, jak wrócisz.
- Czemu nie.
Pierwszą rzeczą, jaką Gabby zauważyła po wej
ściu do pokoju, było olbrzymie dwuosobowe łóżko.
Zrobiło się jej podejrzanie ciepło - i wręcz gorąco,
gdy Carisa wyszła, zostawiając ich samych. J.D.
starannie zamknął za nią drzwi i patrzył, jak Gabby
bawi się kosmetyczką, po czym zaczyna ustawiać
jej zawartość na toaletce.
- Gabby?
Postawiła buteleczkę z podkładem i obróciła się
wjego stronę. Podszedł do niej, delikatnie uniósł jej
twarz i z napięciem spojrzał jej w oczy.
- Nie zamierzam spuszczać cię z oczu na dłużej
niż to absolutnie konieczne. Laremos potrafi być
czarujący, ale wielu rzeczy o nim nie wiesz. To
samo dotyczy pozostałych.
- Pana także, panie Brettman? - spytała miękko.
- A może zwłaszcza pana?
Zrobił głęboki wdech.
72 ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Co chciałabyś wiedzieć?
- Byłeś jednym z nich, prawda, J.D.? To nie
tylko twoi starzy przyjaciele. To twoi dawni towa
rzysze broni.
- Zaczynałem wątpić, czy kiedykolwiek się tego
domyślisz - mruknął. Oczy mu pociemniały. - Czy
to cokolwiek zmienia?
- Nie rozumiem. Zmarszczyła brwi. - Dlacze
go fakt, że służyliście razem w jednostkach specjal
nych, miałby cokolwiek zmieniać?
Zawahał się, jak gdyby sam nie wiedział, co
zrobić, powiedzieć prawdę czy ją przemilczeć.
W końcu odetchnął głęboko i ze złością wepchnął
ręce do kieszeni.
- Nie wiesz, jak żyłem, zanim się poznaliśmy,
Gabby.
- Nikt tego nie wie. Bo nikomu nie ufasz, zgadza
się?
Spojrzał na nią twardo.
- Zgadza. Przynajmniej z grubsza. Przez długi
czas żyłem w świecie żelaznych reguł. Nie ufa
łem nikomu, bo wiedziałem, że pomyłka kosz
towałaby mnie życie. Sierżant, Laremos i pozo
stali z czasem zapracowali sobie na moje zaufa
nie, nigdy mnie nie zawiedli, nawet pod ostrza
łem. No, może oprócz Laremosa. On raz mnie
zawiódł i tylko dlatego tu jesteś. Choć rozsądek
mówił mi, że to zły pomysł - dodał cierpko. - Bo
nie wiem, czy potrafiłbym dalej żyć, gdyby coś ci
się stało.
Diana Palmer
73
- To dlatego chciałeś, żebyśmy spali w jednym
pokoju? - dociekała ostrożnie.
- Niezupełnie - uściślił, nie odrywając od niej
wzroku. - Chcę przez całą noc trzymać cię w ramio
nach. Nie zamierzam próbować cię uwieść, Gabby.
Wystarczy, że przy mnie będziesz. Noc przestanie
mi się wydawać taka ciemna.
Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi. W jego
ustach zabrzmiało to niesamowicie zmysłowo. Mia
łaby przez całą noc tulić się do tego mocnego ciała,
zasnąć w tych silnych ramionach? Oddech uwiązł
jej w krtani, krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach.
W końcu zdobyła się na to, by odwzajemnić jego
spojrzenie.
Uniósł rękę i zaczął niespiesznie głaskać ją po szyi.
- Czy i w tobie burzy się teraz krew? Czy twoje
ciało tęskni za moim? - spytał półgłosem.
Pochylił się i oburącz delikatnie uniósł jej pod
bródek; chciał widzieć jej twarz.
- Nie ruszaj się - wyszeptał, zaczynając ją
całować. - Stój nieruchomo, zupełnie nieruchomo...
Jęknęła, gdy gorące, wilgotne wargi przywarły
do jej ust, i pomyślała, że dopiero teraz w pełni czuje
ich smak. Pocałunek stawał się coraz bardziej na
miętny. J.D. głaskał ją po plecach i sama nie
wiedziała, jak to się stało, iż nagle znalazła się
w jego ramionach i przytuliła do jego muskularnego
torsu. J.D. jakby wbrew sobie przerwał pocałunek,
delikatnie przygryzając jej usta, i odsunął się nie
znacznie. Oczy mu płonęły.
74 ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Lubię porządne pocałunki ~ rzekł półgłosem.
- Nie będziesz się bała?
Zdążyła tylko pokręcić głową. Jeśli poprzedni
pocałunek porównać do lekkiego wietrzyku, to ten
przypominał prawdziwą burzę. J.D. porwał ją z zie
mi i znowu poczuła jego rozpalone usta, język,
który zdawał się parzyć. Było jej gorąco i dziwnie
słabo.
Chciała tylko znaleźć się jak najbliżej niego.
Zanim zrozumiała, co się dzieje, stała już na ziemi.
- Dość! - mruknął, kiedy się odsunął.
Dopiero teraz uzmysłowiła sobie, że zdążyły jej
zdrętwieć przedramiona, i zrozumiała, jak mocno
musiał ją obejmować.
- Mój Boże, ty cała drżysz.
Czuła się naga pod jego roziskrzonym spojrze
niem.
- Jakoś dziwnie się czuję - wyszeptała.
- Dziwnie? - Odetchnął głęboko i pochylił jej
głowę tak, aby wsparła ją na jego ramieniu. - Prze
praszam cię. Przepraszam, Gabby. Nie jestem przy
zwyczajony do obcowania z dziewicami.
- To mi się nigdy wcześniej nie przydarzyło.
- Nie chciała tego powiedzieć, słowa te wypłynęły
z niej niemalże wbrew jej woli.
- Tak, zorientowałem się ~ odparł cicho.
Wsunął rękę w jej włosy i przyciągnął nieco jej
głowę, tak aby policzkiem przytuliła się do jego
piersi.
- Gabby, wiesz, na co miałbym teraz wielką
Diana Palmer 75
ochotę? Chciałbym zdjąć koszulę i poczuć dotyk
twojej skóry, te wspaniałe usta na moim ciele...
Nagle jęknął głucho i odskoczył od niej, po
czym odwrócony plecami zaczął nerwowo szukać
po kieszeniach papierosów. Gabby przyglądała mu
się w milczeniu, rozmyślając o tym, że on nawet
nie ma pojęcia, jak chętnie spełniłaby tę zachciankę.
- Jak długo razem pracujemy? Dwa lata? - spy
tał zmienionym głosem. - Kochanków udajemy
raptem od dwóch dni i popatrz tylko, co wypra
wiam. Może mimo wszystko źle się stało, że za
brałem cię ze sobą.
- Mówiłeś, że jestem ci potrzebna - przypo
mniała mu.
Wyjął drugiego papierosa, zapalił go i podał
Gabby z przepraszającym uśmiechem.
- Pomoże ci się uspokoić - powiedział miękko.
- Gabby, nie kuś mnie więcej, dobrze?
- Słucham? - spytała, podnosząc na niego zdzi
wione oczy,
- Psiakrew! - warknął, ale szybko się opanował,
westchnął i powiedział znacznie spokojniej: - Pró
buję tylko powiedzieć, że niedobrze by się stało,
gdybyśmy pozwolili ponieść się emocjom.
- To ty przeklinasz, mecenasie, a nie ja - oznaj
miła zimno. - I nie ja ciebie pocałowałam, ale ty
mnie!
- Specjalnie się nie opierałaś. Wręcz współpra
cowałaś - zauważył, mrużąc oczy. - Ależ przyjem
nie byłoby pozbawić cię wianka.
76
ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Nie zamierzam pozwolić, żebyś zaciągnął
mnie do łóżka!
Uciszył ją, opierając dłoń na jej ustach.
- Spokojnie, tylko się z tobą droczę. Nie zrobię
nic, czego byś później żałowała, Gabby. Masz moje
słowo. Nie będę próbował cię uwieść.
Przełknęła ślinę.
- Zaczynam się ciebie bać.
- Dlaczego?
- Bo przy tobie dzieją się ze mną przedziwne
rzeczy - wyznała szczerze. - Niczego podobnego
się nie spodziewałam.
- Sam też jestem zaskoczony. Jesteś jak mocne
wino, skarbie, lepiej nie pić go zbyt wiele, bo uderza
do głowy. - Pogłaskał ją po policzku. - Taki facet
jak ja mógłby się od ciebie uzależnić. Za długo
byłem sam.
- Może będzie najlepiej, jeśli po powrocie złożę
wymówienie... - zaczęła.
Nie wiedziała, co wstrząsnęło nią bardziej, jego
wyznanie czy to, co zaczynała do niego czuć.
- Nie! - odparł, obejmując palcami jej szyję.
- Nie. Nie ma takiej potrzeby. To tylko chwilowy
kaprys, Gabby. Nie ma powodu do paniki. Poza tym
- dodał, posępniejąc - muszę myśleć o Martinie.
Bóg jeden wie, jak to wszystko się skończy.
Zmroziły ją te słowa.
- Jacob, proszę cię, nie idź z nimi.
- Muszę - powiedział z mocą.
- Możesz zginąć - przekonywała rozpaczliwie.
Diana Palmer
77
Skinął głową.
-
Mogę. Ale Martina jest całym moim światem,
jedyną osobą, jaką kiedykolwiek kochałem. Nie
mogę się od niej odwrócić, nie teraz. Nie mógłbym
się potem nazwać mężczyzną.
Co mogła na to odpowiedzieć? J.D. dotknął jej
policzka i wyszedł z pokoju. Patrzyła, jak drzwi
zamykają się za nim, pełna złych przeczuć. 1 wcale
nie zrobiło jej się lżej na duchu, choć zaczynała
rozumieć, dlaczego jedno jego dotknięcie przypra
wia ją o szybsze bicie serca.
J.D. zawsze na nią tak działał, od samego począt
ku, ale tłumaczyła sobie, że robi na niej wrażenie
jako człowiek, a nie jako mężczyzna. Teraz nie była
już tego taka pewna. Kiedy go widziała, ręce same
jej się do niego wyciągały, no a po tym pocałunku...
Całował po prostu wspaniale! Jak gdyby tylko o niej
marzył i tylko jej pragnął.
Potrząsnęła głową. Nie, on zapewne potrzebuje
kobiety, a ona akurat znalazła się pod ręką. Uprze
dzał, żeby zbytnio się nie angażowała, a ona zamie
rzała wziąć sobie tę radę do serca. Owszem, jest
przejęta udziałem w tajnej operacji, to jednak nie
oznacza, iż od razu musi się w nim zakochać po
same uszy.
Zastanawiała się też, dlaczego tak dziwnie zarea
gował, kiedy wspomniała o jego służbie w siłach
specjalnych. Zapomniał, że wiedziała o tym od
niego?
Kwadrans później dołączyła do towarzystwa,
78
ZBUNTOWANA KOCHANKA
ubrana w dżinsy, luźną bluzę wkładaną przez głowę
i wysokie buty. J.D. otaksował ją wzrokiem, po
czym skinieniem głowy wyraził aprobatę dla jej
stroju.
Odpowiedziała mu tym samym. Przebrany
w mundur maskujący i uzbrojony wydał się jej
odmieniony, obcy. Zawiesiła spojrzenie na broni,
którą bawił się w roztargnieniu.
- To uzi - powiedział tonem wyjaśnienia, wi
dząc jej minę. - Magazynek mieści trzydzieści
nabojów.
- A to? - spytała, wskazując inną broń, znacznie
większą i nieco przypominającą strzelbę, obok któ
rej leżał nabój podobny do miniaturowej torpedy na
patyku.
- Granatnik RPG-7.
- To jest Gabby? - odezwał się nagle Murzyn,
którego Gabby dotąd nie zauważyła, i wyszczerzył
zęby w uśmiechu.
- Tak, to jest Gabby. - J.D. parsknął śmiechem.
- Kotku, poznaj Dragona, jednego z najlepszych
speców od materiałów wybuchowych, jacy kiedy
kolwiek chodzili po tej ziemi. Więcej zniszczeń
potrafi spowodować tylko bomba atomowa. A ten
nietowarzyski typek w kącie to Apollo. Nasza złota
rączka i genialny zaopatrzeniowiec. Dla niego nie
ma rzeczy nie do zdobycia.
Gabby kiwnęła głową w kierunku przeciwległe
go rogu salonu, gdzie siedział drugi Murzyn, w prze
ciwieństwie do Dragona szczupły i wysoki.
I
Diana Palmer
79
- Cześć, Gabby-mruknął, nie zaszczycając jej
spojrzeniem.
- Czy wszyscy wiedzą, jak mam na imię? - spy
tała zirytowana.
- Obawiam się, że tak- odparł usłużnie Sierżant
i ryknął śmiechem. - Nie wiedziałaś, że Łucznikowi
gęba się nie zamyka?
Spojrzała na J.D.
- Cóż, teraz już wiem - oznajmiła z mocą.
- Pozwól ze mną, Gabby. Pokażę ci, jak ob
sługiwać radio - odezwał się Laremos, podnosząc
się z fotela.
- To akurat moje zadanie — odezwał się J.D.
takim tonem, że Laremos natychmiast usiadł.
- Ależ oczywiście - powiedział pośpiesznie i za
chichotał, bynajmniej nie urażony.
Gabby podążyła za J.D. do pomieszczenia,
w którym Laremos urządził prowizoryczną salę
łączności, wyposażoną w kilka radiostacji oraz
komputer.
- J.D... - zaczęła.
Starannie zamknął drzwi i spiorunował Gabby
wzrokiem.
- Raz już skrzywdził kobietę. Bardzo dotkliwie.
Umiesz czytać między wierszami, czy jesteś aż taka
naiwna, że muszę użyć pewnego pięcioliterowego
słowa?
- Przepraszam, J.D. - powiedziała cicho, kiedy
nieco ochłonęła. - Weź poprawkę na to, że roz
mawiasz z głupią dziewczyną z małej mieściny
80 ZBUNTOWANA KOCHANKA
w Teksasie. W moich stronach mężczyźni są zupeł
nie inni.
- Owszem, doskonale zdaję sobie z tego spra
wę. Nigdy nie miałaś do czynienia z ludźmi
tego pokroju, z jakimi przyszło ci teraz prze
bywać.
Spojrzała na niego nieśmiało.
- To prawda, ale wydają się całkiem mili. Do
piero teraz zrozumiałam, jak bardzo musisz mi ufać,
skoro mnie tu przywiozłeś.
- Nie ma nikogo, komu ufałbym bardziej niż
tobie, nie wiedziałaś o tym? - odparł szorstko.
Spojrzał na nią dziwnie. Oczy mu pociemniały,
a ona pomyślała, że dostrzega w nich coś dzikie
go, niemal szalonego, lecz trwało to zaledwie
chwilę.
- Chodź, pokażę ci, co z tym radiem - powie
dział znacznie spokojniej, jednak nadal w jego
głosie pobrzmiewało napięcie. Nagle wybuchnął:
- Tylko pamiętaj, na litość boską, że kiedy będę
w dżungli, nie wolno ci mówić ani robić niczego, co
Laremos mógłby odebrać jako zachętę, rozumiesz?
To mój przyjaciel, ale zabiłbym go bez wahania,
gdyby cię tknął.
Oczy jej się rozszerzyły, gdy usłyszała tę groźbę.
Patrzyła na zaciętą twarz J.D. i pomyślała, że po raz
pierwszy widzi jego prawdziwą naturę. Wydaje się
równie bezlitosny jak jego kamraci, a może po
prostu jest taki od urodzenia.
- Mam silne poczucie własności - wyjaśnił szor-
Diana Palmer
81
stko. - Co moje, to moje, i do naszego powrotu do
Chicago oficjalnie należysz do mnie. Czy wyrażam
się dostatecznie jasno?
- Tak, Jacob - odparła zadziwiająco łagodnym
tonem.
Wyraz jego twarzy zmienił się w ułamku se
kundy.
- Chciałbym słuchać, jak wypowiadasz moje
imię, ale w łóżku, Gabby - powiedział cicho,
zbliżając się do niej. - Chciałbym, żebyś je wy
krzyczała.
- Jacob! - wykrzyknęła cicho, czekając na nie
uchronny pocałunek.
Ulegle wpadła mu w ramiona, a kiedy przytulił
ją do siebie, po raz pierwszy przekonała się o tym,
co dzieje się z ciałem mężczyzny, gdy pragnie
kobiety.
Odsunął się na chwilę, spojrzał w jej rozszerzone
źrenice i skinął głową.
- Tak, reaguję jak każdy normalny mężczyzna
- oznajmił szorstko. - Wstrząśnięta? Nigdy nie
byłaś tak blisko kogoś, kto najchętniej zdarłby
z ciebie ubranie?
- Nie, Jacob. Nigdy - odparła, choć mówienie
przychodziło jej z trudem.
Wydawało się, że ta odpowiedź nieco go uspoko
iła, lecz jego oczy w dalszym ciągu przypominały
niebo tuż przed burzą. Pozwolił, by odsunęła się na
bezpieczną odległość.
- Przerażona? - spytał.
82
ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Jesteś bardzo silny - powiedziała, patrząc mu
w oczy. - Wiem, że nie próbowałbyś mnie do
niczego zmusić, ale...
- Mam niemałą wprawę w poskramianiu swoich
zapędów, Gabby - odparł półgłosem, odgarniając
włosy z jej twarzy. - Nie stracę głowy nawet przy
tobie. Sama się przekonasz.
Szepcząc, zbliżył usta do jej ust, lecz nawet ich
nie dotknął. Muskał wargami jej policzek i czekał,
dopóki nieznacznie nie odwróciła głowy: chciała,
żeby pocałował ją w usta. Pocałunek był cudowny,
tak niespieszny i pełen namiętności, że wprost
zapierał dech w piersi. Potem poczuła na sobie jego
ramiona i znalazła się w siódmym niebie. Kiedy
szczęknęły drzwi i usłyszeli głos Laremosa, omal
nie jęknęła z rozczarowania.
-
Przepraszam - powiedział wesoło - ale znik
nęliście na tak długo, że pomyślałem, że macie jakiś
problem.
- Ja owszem, choć nie tego rodzaju, o jakim
zapewne myślałeś - odparł J.D. podejrzanie zmie
nionym głosem.
- Sam widzę. Może mimo wszystko pozwolisz,
żebym krok po kroku omówił z Gabby procedurę
i podał jej częstotliwości. Z pewnością różnią się od
tych, do których jest przyzwyczajona - stwierdził,
zasiadając przy sprzęcie.
Gabby przygładziła włosy i usiłowała nie zerkać
co chwilę na J.D., nie rozmyślać o najbliższej nocy,
którą ma spędzić w jego ramionach i znaleźć w so-
Diana Palmer
83
bie dość siły, by nie zacząć błagać o to, czego on
pragnął równie gorąco.
Obsługa radia okazała się niezbyt skomplikowa
na, i Gabby opanowała ją w zaledwie kilka minut.
Większą trudność sprawiło jej nauczenie się poda
nych przez Laremosa kodów wywoławczych. Spi
sała je na kartce i kiedy mężczyźni rozmawiali
w przestronnym salonie, chodziła z nią po całym
domu, próbując je zapamiętać. Nadal recytowała je
w myślach, gdy we troje z Laremosem zasiedli do
kolacji. Reszta najemników nałożyła sobie po porcji
i zniknęła w głębi domu.
- W dalszym ciągu nie są szczególnie towarzys
cy - mruknął J.D., podnosząc wzrok znad talerza.
- Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na
starość trąci - zażartował Laremos i zerknął na
Gabby. - Podejrzewam także, że nie chcieliby
rozwiewać złudzeń pewnej młodej damy, która
wodzi za nimi takim rozmarzonym wzrokiem.
- Mam nadzieję, że nie czują się skrępowani
moją obecnością - powiedziała Gabby ze skruszoną
miną.
- Nie, nie - uspokoił ją J.D. - Jeśli już, to
powiedziałbym raczej, że twój podziw im schlebia
i nie chcą go stracić. Nie są przyzwyczajeni do tego,
że ktoś okazuje im tyle uwagi.
- Jak doszło do tego, że zostali najemnikami?
- spytała cicho. - Oczywiście, jeśli to nie tajemnica.
Nie chcę być wścibska.
- Cóż, Sierżant był w jednostkach specjalnych,
84
ZBUNTOWANA KOCHANKA
podobnie jak ja - zaczął J.D. powoli, potem milczał
chwilę, jak gdyby szukał właściwych słów. - Kiedy
odszedł ze służby, nie mógł znaleźć pracy, która
przypadłaby mu do gustu. Na pewien czas zaczepił
się w policji, ale zarobki były na tyle marne, że nie
starczały na zapłacenie rachunków. Znał jednego
werbownika, zaczął się dopytywać. Znał się na
typowych rodzajach broni z przemytu, w dziedzinie
broni ręcznej okazał się wręcz ekspertem. No i praca
się znalazła.
- A Apollo?
- Apollo służył w żandarmerii wojskowej.
Oskarżono go o przestępstwo, którego nie popełnił.
Sprawa miała zdecydowanie rasistowski podtekst.
- J.D. wzruszył ramionami. - Nie miał co marzyć
o sprawiedliwości, więc uciekł za granicę. Zwer
bowali go w Ameryce Środkowej i od tej pory działa
w tych stronach.
- Nie może oczyścić się z zarzutów? - zapytała.
- Podejrzewam, że jeszcze przyjdzie taki dzień,
kiedy będę go reprezentował w amerykańskim
sądzie - odparł z lekkim uśmiechem. - Właściwie
to jestem tego pewny. I tego, że wygram, rzecz
jasna.
- Nie mam co do tego cienia wątpliwości - zape
wniła z figlarną miną.
- Senorita Gabby? - odezwał się Laremos. -
Długo pracujesz z tym narwańcem?
- Ponad dwa lata - wyjaśniła, zerkając na J.D.
- Dużo się od niego nauczyłam. Na przykład tego,
Diana Palmer
85
że kiedy krzyczy się dostatecznie głośno, można
uzyskać niemal wszystko, czego się chce.
- Krzyczy na ciebie?
- Gdzieżbym śmiał - obruszył się J.D., ale
uśmiechał się pod nosem. - Raz próbowałem pod
nieść na nią glos. Skończyło się tak, że rzuciła we
mnie przyciskiem do papieru. Celowała w głowę.
- Ależ skąd! - zaprotestowała. - Mierzyłam
w drzwi!
- Które pechowo otworzyłem w najgorszym
możliwym momencie. Dzięki Bogu, że refleks mam
nie najgorszy.
- Obawiam się, że jutro też może ci się przydać
- powiedział Laremos z westchnieniem. - Terrory
ści nie poddadzą się potulnie jak baranki.
- To prawda - przyznał J.D., dopijając kawę.
- Ale my mamy tę przewagę, że działamy z za
skoczenia.
- Też prawda.
- A teraz na wszelki wypadek jeszcze raz przej
rzymy mapy. Chcę znać teren jak własną kieszeń,
zanim rano wyruszymy.
Gabby nie chciała im przeszkadzać. Wróciła do
swojego pokoju, wykąpała się szybko i ubrana
w długą, skromną nocną koszulę wyciągnęła się na
brzeżku wielkiego łóżka. Wprawdzie koszula była
uszyta z cieniutkiego materiału, lecz Gabby podej
rzewała, że J.D. będzie zbytnio zaabsorbowany
czekającą go jutro akcją, aby zwracać uwagę na
takie błahostki.
86
ZBUNTOWANA KOCHANKA
Wcześniej zabrała z salonu gwatemalską gazetę
i pomyślała, że spróbuje trochę poczytać, ale nie
mogła się skoncentrować na hiszpańskim tekście.
Nie mogła doczekać się chwili, kiedy J.D. przyj
dzie i położy się obok niej. Na samą myśl o tym
czuła na całym ciele przyjemne mrowienie. Mó
wił z serca? Czy tylko chciał sobie pożartować?
A jeśli rzeczywiście nie wypuści jej z objęć do
samego rana, to czy ona zdoła zachowywać się na
tyle powściągliwie, by nie pomyślał, że świado
mie go kusi?
Rzuciła gazetę w kąt pokoju, usiadła na łóżku
i objęła ramionami kolana, z niepokojem wpat
rując się w drzwi. Rozpuszczone włosy miękko
opadały jej na ramiona, ze zniecierpliwieniem od
garnęła z twarzy niesforne kosmyki. Bez sensu
byłoby się zarzekać, że go nie pragnie. Jednak jeśli
się złamie, jeśli sama go skusi, co jej pozostanie?
Wspomnienie jednej upojnej nocy, po której bę
dzie zmuszona szukać nowej posady.
J.D. nie chce stałego związku, więc ona nie może
stracić dla niego głowy. Martwi się o siostrę, z pew
nością denerwuje się przed jutrzejszą wyprawą do
dżungli i lepiej go nie prowokować, bo gotów zrobić
coś szalonego.
Mimo to przez chwilę wyobrażała sobie, jak
podniecająco byłoby tulić się do jego gorącego
ciała, czuć dotyk jego owłosionej piersi i pozwolić,
by jej dotykał, tak jak z pewnością dotykał rozlicz
nych kobiet przed nią. Westchnęła cichutko. Na
Diana Palmer
87
pewno byłby bardzo delikatny i cierpliwy. Ten
pierwszy raz mógłby się okazać wspanialszy niż
wszystko, co dotąd sobie wyobrażała, lecz w pew
nym sensie zbrukałby to, co zaczynała czuć do
swego szefa. Obawiała się również, że po wszyst
kim J.D. zmieniłby o niej zdanie. Pociąga go, bo jest
dziewicą, tak więc oddając mu się, straciłaby swój
największy, jeśli nie jedyny atut. Przestałby ją
szanować, o ile wręcz nie zacząłby nią gardzić
z chwilą, w której dołączyłaby do galerii jego
kochanek.
Westchnęła ciężko, wyłączyła nocną lampkę
i wsunęła się pod nakrycie. Przynajmniej w marze
niach było pięknie, pomyślała, zamykając oczy.
Nie spodziewała się, że zdoła szybko zasnąć,
jednak kiedy znowu otworzyła oczy, za oknem
wstawał świt, a sypialnia tonęła w brzasku.
Przeciągnęła się sennie. Chwilę trwało, zanim
przypomniała sobie, gdzie właściwie jest. Nagle
oprzytomniała, gwałtownie usiadła na łóżku i po
wiodła dookoła rozszerzonymi oczami, szukając
spojrzeniem J.D. Nie musiała długo się rozglądać:
stał przy oknie, zwrócony do niej profilem, i wpat
rywał się w dżunglę - nagi jak w dniu, w którym
przyszedł na świat.
Nie była w stanie oderwać od niego wzroku. Nie
był pierwszym mężczyzną, jakiego widziała bez
ubrania. W czasach, gdy filmy coraz śmielej od
słaniają ludzkie ciało, nie sposób uniknąć widoku
nagości, jednak pierwszy raz miała okazję obejrzeć
88 ZBUNTOWANA KOCHANKA '
nagiego mężczyznę na żywo, z bliska. Pomyślała,
że chyba każda, nawet bardziej od niej doświad
czona kobieta uznałaby ten widok za przyjemny.
Był świetnie umięśniony, miał muskularne nogi,
wąskie biodra i płaski brzuch. Szeroka klatka pier
siowa była opalona, porośnięta gęstymi włosami.
Gabby wpatrywała się w niego bezwstydnie, dopóki
nie podniosła wzroku i nie stwierdziła, że on także ją
obserwuje.
Chciała się jakoś wytłumaczyć, lecz usta jej
drżały i nie zdołała wykrztusić ani słowa.
- Śmiało - powiedział cicho. - Na twoim miejs
cu z pewnością bym się nie krępował, napatrzyłbym
się do syta. Nie ma się czego wstydzić.
Widząc jej minę, dodał z rozbawieniem:
- Nigdy nie śpię w piżamie. Nie przypuszcza
łem, że się obudzisz. Było mi gorąco, noc jest taka
upalna.
- T-tak - wyjąkała.
Patrzyła, jak J.D. podchodzi do łóżka, ale nie była
w stanie się poruszyć. Czuła się jak sparaliżowana,
nie zdołała nawet udać, że mu się nie przygląda,
choć najwyraźniej wcale go to nie krępowało.
Chwycił ją za ramiona i wyciągnął z łóżka.
- Dotknij mnie - powiedział tonem wyzwania,
tuląc ją do siebie.
Złapał ją za ręce i prowadził je po swoich
biodrach ku plecom, potem po rozpalonej piersi ku
miejscu na wysokości serca, gdzie rosły ciemne
włosy.
Diana Palmer
Gabby machinalnym gestem zatopiła w nich
palce, czując, że nie może złapać tchu.
- O tak, prawda, jakie to przyjemne? - spytał
aksamitnym głosem, nie odrywając płonących oczu
od jej twarzy. - Choć nawet w połowie nie tak
przyjemne jak dla mnie. Tak długo o tym marzyłem,
przez tyle niekończących się nocy, o tym, aby
poczuć, jak mnie dotykasz. Jaki jestem w twoich
oczach, moja niewinna Gabby? Przerażam cię... czy
pociągam? Mów.
Czuła się odurzona bliskością jego ciała, jego
zapachem. Głaskała jego tors, obwodziła palcami
kontury żeber. Potem westchnęła i oparła mu głowę
na ramieniu.
- Pociągasz mnie - wyszeptała. - Czy naprawdę
musiałeś o to pytać? Och, Jacob! - Dotknęła go
mocniej, bardziej ponaglająco. -Jacob, chciałabym
robić takie bezwstydne rzeczy.
- Jakie? - spytał jeszcze ciszej. - Powiedz mi,
Gabby.
Nakrył rękami jej drobne dłonie.
- Nie skrzywdzę cię. Rób, na co m,asz ochotę.
To niesprawiedliwe, żeby miał nad nią taką
władzę, pomyślała, lecz była zbyt podniecona, aby
słuchać podszeptów rozsądku. Głaskała, go po piersi
i po plecach, po czym, kierując się instynktem,
którego istnienia dotąd nawet nie przeczuwała,
pochyliła się, rozchyliła usta i przycisnęła je do jego
ciepłej skóry.
Drgnęła, słysząc jego zdławiony jęk.
90 ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Jakie to przyjemne - powiedział ochryple.
- Zrób to jeszcze raz.
Przysunęła się bliżej i pozwoliła, aby delikatnie
przytrzymał jej głowę i prowadził ją wszędzie
tam, gdzie chciał być całowany. Uczyła się jego
ciała w ciszy, którą przerywał jedynie jego przy
spieszony oddech. Nauczyła się niemało: że uwiel
bia, gdy ona ociera się policzkiem o jego sutki,
lubi, gdy drażni je koniuszkiem języka, i pręży się
jak struna, gdy lekko przygryzała jego słoną od
potu skórę.
- To nie fair, Jacob - wyszeptała drżącym gło
sem. - Nie mogę ci tego robić, widzę, co się z tobą
dzieje.
Uciszył ją, dotykając dłonią jej ust.
- Ale ja tego chcę - zapewnił ją ochrypłym
szeptem.
- Ale wyglądasz, jakbym sprawiała ci ból...
- powiedziała z żalem.
- Niech boli - szeptał, pochylając się nad nią.
- To są cudowne męczarnie. Chciałbym, żebyś ty
też je poznała. Pozwól mi, żebym ci pokazał, jak to
jest, Gabby. Nie uwiodę cię, obiecuję, tylko pozwól
mi się dotknąć.
Przez cienki materiał koszuli poczuła ciepło je
go palców. Wrażenie to było wstrząsające i zara
zem bardzo przyjemne. Ze zdławionym okrzykiem
chwyciła go za rękę, próbując ją od siebie odsunąć.
- Siła przyzwyczajenia? - spytał z uśmiechem.
Zacisnęła palce na jego nadgarstku.
Diana Palmer
91
- Ja... Ja nigdy nie pozwoliłam, żeby ktoś...
- zaczęła, ale wpadł jej w słowo.
- Mnie pozwolisz.
Delikatnie otarł się policzkiem o jej policzek
i zastygł z ustami tuż przy jej ustach, owiewając ją
ciepłym oddechem. Potem złożył na nich lekki,
pełen czułości pocałunek.
Przez cały ten czas ciepłe palce nieprzerwanie
dotykały jej piersi, aż sutki jej stwardniały. Nie
uszło to uwadze J.D., któremu aż zabłysły oczy.
Naciągnął na jej plecach materiał nocnej koszuli
w taki sposób, aby opięła się na piersiach.
- Zobacz - powiedział, wskazując je nieznacz
nym ruchem głowy. - Wiesz, co to znaczy? Co
mówi twoje ciało?
Gabby z trudem łapała oddech.
- To znaczy... że cię pragnę - szepnęła.
- Tak.
Rozchylił wargi i koniuszkiem języka obrysował
kontur jej ust. Delikatnie przygryzł jej wargę
i uśmiechnął się, gdy obdarzyła go identyczną
pieszczotą.
- Jacob - szeptała, nieśmiało obejmując go za
szyję. - Jacob...
Mocniej przycisnęła się do niego biodrami i na
gle znieruchomiała.
- Język ciała - powiedział, ponownie zmuszając
ją do rozchylenia ust. - A teraz słuchaj: zdejmę
z ciebie tę koszulę i na chwilę cię obejmę, a potem
uciekam stąd czym prędzej, zanim przez ciebie
92
ZBUNTOWANA KOCHANKA
zwariuję. Nie wiem, co mnie czeka jutro w dżungli,
więc chciałbym ze sobą zabrać choć jedno piękne
wspomnienie. Rozumiesz mnie?
Rozumiała. Równie dobrze jak to, że jest w nim
zakochana. Inaczej nigdy by mu na to nie pozwo
liła.
Czuła, jak J.D. rozpina jej koszulę, ale nie opuś
ciła wzroku. Chciała widzieć jego twarz, na zawsze
zapamiętać wyraz, który malował się na niej w tej
chwili. Na wypadek, gdyby cokolwiek miało mu się
stać.
Zsunął jej koszulę z ramion. Gdy materiał mięk
ko sfrunął na podłogę, poczuła, na nagiej skórze
chłodny powiew. J.D. przez moment wpatrywał się
w nią roziskrzonym wzrokiem, a potem przyciągnął
ją do siebie. Jej ciało zareagowało natychmiast.
- Do końca moich dni nie zapomnę, jakie to
uczucie trzymać cię w ramionach - powiedział
cicho. - A teraz pocałuj mnie ostatni raz.
Niczego nie pragnęła bardziej, toteż nie zawahała
się ani chwili. Namiętnie, bez cienia wstydu pocało
wała go w usta, a potem objęła go najmocniej, jak
tylko umiała. Przez dłuższą chwilę stali przytuleni.
Nagle J.D. rozdzierająco westchnął, jak gdyby mia
ło mu zaraz pęknąć serce. Tulił ją coraz mocniej,
całował coraz brutalniej, coraz śmielej wnikał języ
kiem wjej ciepłe usta, nie zdając sobie sprawy, że
zaczyna sprawiać jej ból. Gdy w końcu puścił ją
i odsunął na odległość ręki, była odurzona, obolała
i zachwycona.
Diana Palmer 93
Schylił się po leżącą na podłodze nocną koszulę,
po czym bez słowa włożył ją na Gabby.
- Warto za to umrzeć - szepnął, patrząc na jej
błyszczące oczy, opuchnięte usta i wypieki na
policzkach. - Boże, jakaś ty słodka.
- Jacob, nie idź do tej dżungli - poprosiła.
- Muszę.
Zgarnął swoje ubranie z krzesła przy łóżku, gdzie
rzucił je niedbale, gdy wczoraj kładł się spać.
- Jesteś prawnikiem - powiedziała, ocierając
łzy, i zrezygnowana usiadła na skraju łóżka. Potem
znowu podniosła na niego przerażone oczy. - Nie
żołnierzem.
- Ale nim byłem, skarbie - odparł, wciągając
spodnie.
Włożył koszulę od munduru, a potem, zapinając
guziki, posłał Gabby mroczne, zagadkowe spojrze
nie.
- Jeszcze się nie domyśliłaś?
- A czego się miałam domyślić?
Wepchnął koszulę w spodnie.
- W jednostkach specjalnych przesłużyłem tyl
ko trzy lata. Zaciągnąłem się, mając osiemnaście
lat.
Policzyła szybko.
- Czyli wystąpiłeś, kiedy miałeś dwadzieścia
jeden.
- Owszem. Ale na studnia poszedłem dopiero
jako dwudziestopięciolatek.
Wpatrzyła się w niego, nic z tego nie rozumiejąc.
94 ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Chcesz powiedzieć, że przez te cztery lata
zajmowałeś się czymś innym?
- Tak. - Spokojnie odwzajemnił jej spojrzenie.
- Byłem najemnikiem. Przez większość tego czasu
dowodziłem oddziałem, do którego należał Sierżant
i cala reszta, podczas najbardziej bezwzględnych
małych rewolt, jakie oglądał cywilizowany świat.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Wpatrywała się w niego, jak gdyby zobaczyła go
po raz pierwszy. J.D. najemnikiem? Walczył na
wojnie, każdego dnia narażał życie?
- Zszokowałem cię, skarbie? - spytał, mierząc
ją uważnym spojrzeniem, i wyprostował się dum
nie.
Gabby zrobiła wielkie oczy.
- Nie miałam pojęcia. Mówiłeś, że służyliście
razem, ale byłam święcie przekonana, że chodziło
o jednostki specjalne.
- I nie zamierzałem cię wyprowadzać z błędu,
ale może to i dobrze, że już wiesz.
Przyglądała się mu, szukając blizn, czegoś, co
świadczyłoby o jego przeszłości. Wprawdzie już
96
ZBUNTOWANA KOCHANKA
wcześniej zwróciła uwagę na blade kreski na jego
piersi i brzuchu, częściowo zasłonięte włosami,
lecz dopiero teraz dotarło do niej, czym w istocie
były.
- Masz blizny - zaczęła z wahaniem.
- Mam piekielnie dużo blizn - odparł. - Jesteś
ciekawa, skąd się wzięły, Gabby?
- Bardzo.
Schował ręce do kieszeni i podszedł do okna, jak
gdyby wyznania przychodziły mu łatwiej, gdy nie
widział jej twarzy.
- Zaciągnąłem się do jednostek specjalnych,
bo dzięki żołdowi byłem w stanie zapłacić za
szkołę z pensjonatem dla Martiny. Widzisz, po
śmierci mamy zostaliśmy całkiem sami. - Wzru
szył ramionami. - Po przejściu do cywila szuka
łem pracy, która byłaby na tyle dobrze płatna,
żeby Martina mogła skończyć szkołę, ale niczego
nie znalazłem. Znałem się właściwie tylko na
wojaczce.
Wyjął z kieszeni papierosa i zapalił go.
- A już się cieszyłem, że raz na zawsze rzuciłem
palenie - powiedział roztargnionym tonem, zacią
gając się, a potem odprowadził spojrzeniem smugę
dymu. - Tak czy inaczej, Sierżant akurat werbował
ludzi, a wiedział, że mam kłopoty. Zaproponował
mi pracę. Przyjąłem ją i przez następne cztery lata
tułałem się po świecie z kuszą i uzi. Wszystkie
zarobione pieniądze umieszczałem na kontach za
granicą. Ale zrobiłem się zbyt pewny siebie, zbyt
Diana Palmer
97
beztroski, i pewnego pięknego dnia dałem się po
dziurawić jak sito.
Czekała na dalszy ciąg, wstrzymując oddech.
- Przeleżałem w szpitalu wiele tygodni. Miałem
zapadnięte płuco i lekarze nie sądzili, że przeżyję,
ale ja przeżyłem. I zrozumiałem, że to jest jak
równia pochyła: może być tylko gorzej. Więc po
wiedziałem Sierżantowi, że odchodzę. - Roześmiał
się posępnie. - Ale najpierw pojechałem na jeszcze
jedną, ostatnią misję, żeby udowodnić samemu
sobie, że nie jestem tchórzem. Wróciłem nawet nie
draśnięty. Potem poleciałem do Stanów. Pomyś
lałem, że chłopaki mogą kiedyś potrzebować pra
wnika, a ja potrzebowałem zawodu, więc złapałem
pierwszą lepszą robotę, żeby opłacić studia wieczo
rowe.
- Ale ciebie chyba nie poszukuje policja? - spy
tała.
- Nie. Może w jednym czy dwóch państewkach,
o ile ktoś by mnie rozpoznał. Jeśli pytasz o Stany, to
nie. - Przyglądał się jej spod przymrużonych po
wiek. - Dlatego tak pilnie strzegę swojej przeszło
ści, Gabby. Z tego samego powodu nie przepadam
za dziennikarzami. Nie wstydzę się swojego daw
nego życia, ale nie lubię, żeby za często mi o nim
przypominano.
- Brakuje ci go?
Westchnął.
- Tak. Jakaś cząstka mnie wciąż za nim tęskni.
Życie staje się bezcenne, kiedy człowiek raz otrze
98 ZBUNTOWANA KOCHANKA
się o śmierć, Gabby. Zaczynasz czuć, że żyjesz, nie
umiem tego lepiej wytłumaczyć. Wszystko inne
wydaje się po czymś takim cholernie nudne.
- Czy właśnie dlatego postanowiłeś pojechać
za Martina? - Gabby usiłowała złożyć w całość
poszczególne fragmenty tej układanki. - Ponie
waż wiedziałeś, że tobie i twoim ludziom może
udać się coś, co nigdy nie powiodłoby się więk
szej grupie?
- Jesteśmy jej jedyną szansą, skarbie - odrzekł
cicho. - We Włoszech może nie mieszałbym się do
tego, ale tutaj? Rząd ma pełne ręce roboty, gos
podarka się wali, różne frakcje walczą o władzę.
Poza tym, do diabła, Martina jest moją siostrą!
Wszystkim, co zostało mi na tym świecie.
Nawet sobie nie wyobrażał, jak bardzo zraniły ją
te słowa. Może jej pragnie, ale nic więcej, ona wcale
się dla niego nie liczy. Dał jej to aż nazbyt jasno do
zrozumienia. Wlepiła wzrok w rąbek swojej nocnej
koszuli.
- O tak, rozumiem cię doskonale - odparła
zdławionym głosem.
- Wczoraj wieczorem pogawędziłem sobie
z Laremosem tak od serca. Uprzedziłem, że go
zabiję, jeśli cię tknie. Będziesz tu bezpieczna.
Spojrzała na niego z wyrzutem.
- Nie boję się o siebie, tylko o ciebie i twoich
ludzi.
- Tworzymy zgrany zespół - stwierdził spokoj
nie. - Nam też nie najgorzej się razem pracowa-
Diana Palmer 99
ło przez te dwa lata. Mam zacząć szukać kogoś
na twoje miejsce, Gabby? Straciłaś resztkę złu
dzeń?
Przerażona jego zimnym, sarkastycznym tonem
patrzyła, jak powoli unosi do ust papierosa i zaciąga
się dymem. Potem zaśmiał się cierpko.
- Zwalniasz mnie? - spytała gniewnie.
Nie pojmowała, czym sobie zasłużyła na ten nie
oczekiwany atak z jego strony, i była na niego
wściekła.
- Nie. Jeśli odejdziesz, to tylko z własnej woli.
- Zastanowię się nad tym - zapewniła.
- Lepiej się ubierz - mruknął, rozgniatając nie
dopałek o dno popielniczki. - Chcę cię jeszcze raz
odpytać, zanim ruszymy.
- Ależ oczywiście - odparła oficjalnym tonem.
Wstała i rozejrzała się, poszukując swoich rze
czy. Zanim zdążyła ponownie odwrócić się w jego
stronę, szczęknęły drzwi i zrozumiała, że jest w po
koju sama. Ubrała się, usiadła na łóżku i wybuch-
nęła płaczem. Nie rozumiała, dlaczego coś, co
przypominało piękny sen, mogło w tak krótkim
czasie zmienić się w koszmar, i to bez żadnego
powodu.
Przecież to nie ma najmniejszego znaczenia, że
kiedyś był najemnikiem, pomyślała z rozpaczą.
Przecież ona kocha go bez względu na wszystko.
Kocha go, pomyślała, i natychmiast stanął jej
przed oczami, taki poważny i silny. Skoczyłaby za
nim w ogień, na kolanach przeszlaby przez dżunglę
100
ZBUNTOWANA KOCHANKA
i cieszyłaby się, że może być przy nim. Nie usłyszał
by słowa skargi.
Nie miała wątpliwości co do tego, że on także jej
pragnie, ale mimo to nie chce, aby połączyło ich coś
poważniejszego. Nie pozostawił jej w związku z tym
żadnych złudzeń. Nie kocha i nigdy nie pokocha
nikogo oprócz Martiny, otwarcie się do tego przy
znał. Gabby budzi w nim wyłącznie fizyczną fas
cynację, coś, nad czym nie panuje. A pragnie jej, bo
jest nietknięta, dziewicza. I dzisiaj rano, gdyby tego
chciał, oddałaby mu się bez namysłu, zresztą on
zapewne doskonale o tym wiedział. Nie skorzystał
z okazji, nie chcąc, by się w nim zadurzyła, i tylko
dlatego opowiedział jej o swojej przeszłości.
I to była kropka nad i - myśl, że otworzył się
przed nią, aby świadomie zrazić ją do siebie. Gabby
ukryła twarz w dłoniach, usiłując powstrzymać łzy.
Jak ma dalej u niego pracować, codziennie widywać
go w biurze, skoro on z pewnością domyśla się już,
co ona do niego czuje?
Jednak nie to było najgorsze. Jutro J.D. wyru
szy w dżunglę, odbić siostrę z rąk porywaczy,
i może już nigdy nie wróci. Na samą myśl o tym
zamierało w niej serce. Nie jest w stanie go
zatrzymać, może jedynie czekać i modlić się za
niego.
Żaden płacz ani żadne błagania nie odwiodą go
od tego pomysłu, dopóki życie Martiny wisi na
włosku. Nie zrezygnuje, dopóki będzie istniał bodaj
cień szansy. A jeśli zginie... Boże, jeśli on zginie,
Diana Palmer 101
w jej życiu nie pozostanie nic, co miałoby jakąkol
wiek wartość. Próbowała wyobrazić sobie, jak jej
świat wyglądałby bez niego, i w jej udręczonych
zielonych oczach znowu zakręciły się łzy. Chciała
z nim iść, ryzykować życie u jego boku i, jeśli tak
zechce los, razem z nim zginąć. Jednak myślała
o tym bez większej nadziei, doskonale rozumiejąc,
że J.D. przenigdy nie zgodzi się na to, by mu
towarzyszyła. Może jej nie kocha, lecz zachowuje
się wobec niej niezwykle opiekuńczo. Nie pozwoli,
aby się narażała, a ona nie miała siły się z nim kłócić.
Westchnęła z rezygnacją, wstała, uczesała się
i zeszła do salonu, w którym zebrali się najemnicy.
Wielkim wysiłkiem woli zdobyła się na powitalny
uśmiech. Na J.D. nawet nie spojrzała, po prostu
zabrakło jej odwagi. Serce by jej chyba pękło,
gdyby dostrzegła w jego oczach wyraz obojętności.
Pośród znajomych twarzy zauważyła jedną, któ
rej nie rozpoznawała. Należała ona do ciemno
włosego, drobnego mężczyzny o bladoniebieskich
oczach.
- To Semson - odezwał się J.D., wskazując
nowo przybyłego. - Wrócił ze zwiadu trwającego
dzień z okładem.
- Gabby? - Na jej widok niebieskooki brunet
uśmiechnął się szeroko. - Jak ty wytrzymujesz
z tym potworem?
- Och, zdarzają się i miłe chwile - odrzekła
z bladym uśmiechem, ale mówiąc to, nadał unikała
wzroku J.D.
102
ZBUNTOWANA KOCHANKA
Tymczasem on sięgnął po broń automatyczną,
przypominającą nieco pistolet maszynowy, i prze
wiesił ją sobie przez ramię, ale w rękach trzymał
kuszę. Gabby zachodziła w głowę, po co może mu
być potrzebna. Nagle z porażającą jasnością dotarła
do niej prawda. Spojrzała na swego szefa.
- Strażnicy - wyjaśnił, jak gdyby czytał w jej
myślach, potwierdzając jej przypuszczenia. - O ile
takowych mają.
Momentalnie zaschło jej w ustach. Pierwszy raz
znalazła się w takiej sytuacji i nie mogła sobie
darować, że dała się w to wciągnąć. Oglądanie
podobnej operacji w telewizji, ze świadomością, że
to wszystko fikcja, to jedna sprawa. Ale przyglądać
się przygotowaniom do takiej akcji, wiedząc, że
każdy z tych ludzi, a zwłaszcza J.D., może już nigdy
nie wrócić z tej wyprawy, to zupełnie co innego.
- Ej, Gabby, nie rób takiej smutnej miny - ode
zwał się Apollo. - Nie pozwolę, żeby temu wiel
kiemu niezgrabiaszowi coś się stało.
Zaśmiała się, choć w gruncie rzeczy wcale nie
było jej do śmiechu.
- Dzięki, Apollo - powiedziała. - Chyba trochę
się do niego przyzwyczaiłam.
- I nawzajem. Laremos, opiekuj się nią - usły
szała głos J.D.
Laremos skinął głową.
- Zaopiekuję się tą młodą damą, możesz być
spokojny-zapewnił.-To co, jeszcze raz powtórzy
my z nią współrzędne oraz kody?
Diana Palmer
103
Tak też zrobili. Ze zdenerwowania od razu spoci
ły jej się dłonie, lecz wszystkie kody wywoławcze
wyrecytowała płynnie. Wiedziała, jak ważne jest to,
aby niczego nie przekręcić, i wcale nie było jej
z tego powodu lżej na sercu.
- Spokojnie - powiedział cicho J.D. - Świetnie
dasz sobie radę.
Tym razem zasłużył sobie na uśmiech.
- Oczywiście - odparła szybko, choć wcale nie
była o tym przekonana. - No cóż, panowie, uważaj
cie tam na siebie, dobrze?
- To dla nas nie pierwszyzna - oznajmił Sierżant
i puścił do Gabby oko. - Dobra, panowie, z życiem.
Nim minęła chwila, opuścili pokój. Gabby stała
w progu, bez zmrużenia powiek wpatrując się
w szerokie plecy J.D., dopóki nie zniknął jej z oczu.
Nawet się nie obejrzał, nie zawołał do niej. Serce jej
pękało.
- Ile czasu potrzebują, żeby dotrzeć na miejsce,
Diego? - spytała stojącego obok Laremosa.
- Co najmniej godzinę, może dwie - wyjaśnił.
- Teren jest trudny, a muszą podkraść się niepo
strzeżenie.
Spojrzała na niego i zauważyła, że oczy ma
niespokojne.
- Martwisz się? - spytała.
- Skądże - zaprotestował, lecz było to kłamstwo
i Gabby doskonale zdawała sobie z tego sprawę.
- Pójdę po filiżankę kawy, jeśli pozwolisz,
i usiądę przy odbiorniku.
104
ZBUNTOWANA KOCHANKA
Laremos zmierzył ją uważnym spojrzeniem.
- Łucznik. Bardzo ci na nim zależy.
- Tak - odrzekła.
- Nie wiem, czy to cię pocieszy, ale mogę
szczerze powiedzieć, że nie znam nikogo, kto lepiej
niż on radziłby sobie pod ostrzałem - przemówił
łagodnym tonem. - Nie z takich misji wracał cały,
choć wszyscy postawili już na nim krzyżyk. A ter
roryści mają za sobą długą drogę, seńorita, i są
zdziesiątkowani. Na dodatek nie spodziewają się
ataku. Zmyliliśmy ich zwiadowców.
- A jeśli coś pójdzie nie tak? - spytała zdławio
nym głosem.
- Wtedy to już wszystko w rękach Boga, praw
da? - odparł i westchnął ciężko.
Roztrząsała te słowa przez następne trzy godzi
ny, krążąc w tę i z powrotem po pokoju, odchodząc
od zmysłów ze zmartwienia. Było jej potwornie
gorąco.
- Nie powinniśmy już czegoś słyszeć? - spytała
w końcu, czując, jak w jej sercu rośnie strach.
Laremos spojrzał na nią spod ściągniętych brwi.
- Mówiłem ci, to trudny teren.
- No tak, ale... Słyszysz?!
Radiostacja nagle ożyła. Gabby doskoczyla do
odbiornika, chwyciła mikrofon, pośpiesznie wyre
cytowała hasło i czekała.
- Pantera do Czerwonego Korsarza - mówił
szybko J.D. Głos miał dziwnie zdławiony. - Bravo.
Tango minus dziesięć. Odbiór.
Diana Palmer
105
Gabby przytrzymała przycisk nadawania przy
mikrofonie i powiedziała wyraźnie:
- Tu Czerwony Korsarz. Alfa. Omega. Odbiór.
Zaszyfrowana wiadomość od J.D. oznaczała, że
grupa najemników dotarła na miejsce przez nikogo
niezauważona i za dziesięć minut przystąpi do
ataku. Gabby nadała szyfrem odpowiedź: wiado
mość została odebrana, na razie nie ma nowych
informacji.
Kiedy skończyła, podniosła wzrok na Laremosa.
Zrozumiała, jak bliskie stało się niebezpieczeństwo,
i miała wrażenie, że serce zaraz wyskoczy jej
z piersi.
- Dziesięć minut - oznajmiła grobowym tonem.
- Najgorsze jest to czekiwanie, nie uważasz?
- przytaknął cicho. - Poproszę Carisę, żeby zapa
rzyła nam świeżej kawy, najlepiej niech od razu
przyniesie cały dzbanek.
Kiedy wyszedł, Gabby modliła się, obgryzała
paznokcie i wpatrywała się w radiostację, jak
gdyby siłą woli mogła sprawić, że J.D. znowu się
odezwie.
Kolejne minuty upływały w ślimaczym tempie,
ale radiostacja nadal uparcie milczała. Gdy Gabby
pomyślała, że zaraz chyba zwariuje, ciszę przerwały
trzaski. Nareszcie!
- Pantera do Czerwonego Korsarza. - Głos J.D.
wydał się jej przytłumiony, słyszała odgłosy strzela
niny, nagle rozległ się potworny huk eksplozji.
- Charlie Tango! Zrobiło się gorąco! Odbiór!
106 ZBUNTOWANA KOCHANKA
Drżącymi palcami przytrzymała przycisk nada
wania i wyrecytowała odpowiedź:
- Czerwony Korsarz do Pantery. Bravo, omega.
Odbiór!
Gdy J.D. zasygnalizował koniec odbioru, zwol
niła przycisk nadajnika. W tej samej chwili do
pokoju wpadł Laremos. Oczy mu błyszczały.
- Niech się natychmiast przeniosą na inną pozy
cję! Jeden z moich ludzi przybiegł do mnie z infor
macją, że prosto na pozycję Łucznika wali duży
oddział rebeliantów!
Gabby znowu chwyciła nadajnik.
- Czerwony Korsarz do Pantery. Czerwony Kor
sarz do Pantery. Zgłoś się, Pantera!
Nie doczekała się odzewu. Roztrzęsiona spróbo
wała jeszcze dwa razy, ale nie było odpowiedzi.
Wlepiła w Laremosa przerażone oczy.
- Muszą być pod ostrzałem - odparł głucho
- inaczej na pewno odpowiedzieliby na wezwanie.
Możemy się tylko modlić, żeby w porę wypatrzyli
rebeliantów i nie dali się zaskoczyć.
Popatrzyła na mikrofon z taką nienawiścią, jak
gdyby on był wszystkiemu winny, włączyła go
zimnymi palcami i powtórzyła wiadomość. I znowu
odpowiedziała jej tylko cisza.
Pomyślała, że zaraz oszaleje. J.D., odpowiedz,
błagała bezgłośnie. Nie mogę cię teraz stracić, nie
mogę!
Zupełnie jak gdyby ją usłyszał, z radia napłynął
gorączkowy głos J.D.:
Diana Palmer 107
- Pantera do Czerwonego Korsarza! - mówił
szybko. - Natknęliśmy się na rebeliantów, liczny
oddział, odcięli nam drogę. Przemieszczamy się
dżunglą dwa kilometry od pozycji Delta. Gabby,
uciekajcie stamtąd jak najszybciej, kierują się w wa
szą stronę!
Zapadła martwa cisza: transmisja została prze
rwana. Gabby przez chwilę patrzyła na radiostację,
czując się bezradna, po czym zawiesiła wzrok na
twarzy Laremosa.
- Madre de Dios! -jęknął. - Jak mogłem o tym
nie po... Carisa!
Latynoska pojawiła się niemal natychmiast. La-
remos wyrzucił z siebie potok słów po hiszpańsku,
potem nie wiadomo skąd wytrzasnął karabin AK-47
i wepchnął w odrętwiałe ręce Gabby. Uśmiechnęła
się blado, myśląc o tym, że dzięki J.D. wie przynaj
mniej, jak się ta broń nazywa.
- Trzymaj, będziesz go niosła. Później ci poka
żę, jak go obsługiwać, jeśli nie będzie innego
wyjścia - powiedział pośpiesznie. - Chodź, nie
mamy chwili do stracenia. Aquilas! - krzyknął
znowu.
Do salonu wbiegł niski Latynos - ten sam, który
eskortował ich w drodze z lotniska. Laremos szybko
wydał mu jakieś polecenie - kolejny potok słów
wypowiedzianych tak szybko, iż zdawały się zle
wać w jedno - potem podniósł na Gabby poważne
spojrzenie.
- Moi ludzie będą nas osłaniać - oznajmił
108
ZBUNTOWANA KOCHANKA
zwięźle. - Musimy się pośpieszyć. Rebelianci nie
będą pytać, kto jest terrorystą, a kto porządnym
człowiekiem, wystrzelają nas wszystkich jak ka
czki. Aquilas mówi, że rządowe oddziały są już
niedaleko, ale nie możemy ich w to wciągać. - Za
wiesił glos, szukając jej spojrzenia. Oczy miał
czujne. - Rozumiesz?
- Żeby nie dowiedzieli się o naszej małej wy
prawie ratunkowej - powiedziała Gabby z nikłym
uśmiechem. - To nic. Proszę mnie tylko zaprowa
dzić do J.D.
Przez chwilę przyglądał się jej badawczo.
- Rozumiem. Mogę ci tylko powiedzieć, że
chyba nas nie doceniasz. W swoim czasie tworzyli
śmy ekipę... nie z tej ziemi.
Wyprowadził ją z domu, a po chwili wokół nich
zamknęła się dżungla. Gabby niosła karabin, który
wcale jej nie ciążył. Miała wrażenie, że waży tyle co
piórko. Bardziej ciążyła jej świadomość, że nie ma
zielonego pojęcia, jak się z niego strzela. W szaleń
czym pędzie przedzierała się przez gęste zarośla,
starając się nie zostawać w tyle za Laremosem. Nie
mogła przestać rozmyślać o tym, co powiedziałaby
jej matka, dla której nawet Chicago było za daleko
od Lytle w Teksasie, gdyby dowiedziała się, gdzie
w tej chwili jest jej ukochana jedynaczka.
- Szybko, padnij! - syknął Laremos, popychając
ją pod osłonę liści, gestem nakazując ciszę.
Całym ciałem przywarła do ziemi i zastygła.
Serce tłukło się jej jak oszalałe, zrobiło jej się
Diana Palmer 109
słabo i pomyślała, że za moment zemdleje. A jeśli
ktoś ich zauważył? Co z tego, że ma karabin,
skoro nie potrafi go użyć? Miała wrażenie, że oczy
zaraz wyskoczą jej z orbit. Laremos z pewnością
zrobi, co w jego mocy, aby ją chronić, ale Lare
mos to Laremos, a nie J.D. Jeśli przyjdzie jej
umrzeć w tej dżungli, to chciała, aby przy niej był,
trzymał ją za rękę. Kurczowo zacisnęła powieki,
czując, jak pot zalewa jej twarz, i zaczęła się
bezgłośnie modlić.
Pobliskie zarośla zatrzęsły się gwałtownie, da
ły się słyszeć jakieś szelesty, trzask łamanych ga
łęzi. Gabby szeroko otworzyła oczy i usiłowała
wypatrzyć coś w morzu zieleni. Przez prześwit
między liśćmi zobaczyła sznur groźnie wygląda
jących postaci. Nie musiała o nic pytać Laremo-
sa, by mieć pewność, że to rebelianci: zarośnięci,
ubrani po wojskowemu i uzbrojeni po zęby. Nie
wyglądało jednak na to, by kogoś szukali. Idąc,
opowiadali sobie kawały i kwitowali je rechotem.
Żaden nie trzymał broni w ręce - karabiny nieśli
na plecach.
Gabby ze zgrozą patrzyła na ten arsenał, przy
gryzając usta do krwi. Strach chwycił ją za gardło
i pomyślała, że jeszcze chwila, a najzwyczajniej
się udusi. Co by się stało, gdyby zauważyli ją
i Laremosa? Istnieją rzeczy gorsze niż śmierć,
zwłaszcza dla kobiety. Gabby dość się naczytała
o okropnościach, jakie po dziś dzień zdarzają się
w tej części świata, toteż wyobraźnia usłużnie
110
ZBUNTOWANA KOCHANKA
podsunęła jej makabryczne obrazy. Oczy same jej
się zamknęły. Rozpaczliwie szukała w sobie resztek
odwagi, lecz na próżno: został tylko obezwład
niający, paniczny strach.
Zdawało jej się, że minęła cała wieczność, zanim
rebelianci zniknęli im z oczu. Potem kolejne, dłużą
ce się w nieskończoność oczekiwanie, zanim prze
stało ich być słychać.
- Odwagi - szepnął Laremos. - Odczekamy
minutę i idziemy dalej.
- Nie moglibyśmy po prostu wrócić na farmę?
- odszepnęła, gardząc własnym tchórzostwem i nie
nawidząc się za to pytanie.
Pokręcił głową.
- To tylko mały oddział. Obym się mylił, ale
sądzę, że główne siły obozują w tej chwili na mojej
farmie. - Wzruszył ramionami. - Wojsko ich stam
tąd wykurzy, ale do tego czasu wybór mamy nie
wielki: albo spróbujemy przedrzeć się do naszych,
albo narazimy się na śmierć.
- Jestem za młoda, żeby umrzeć - odparła ze
spokojnym uśmiechem, po czym wskazała karabin.
- Jak się z tego strzela, na wypadek, gdybym nie
miała wyjścia?
Pokazał jej, co i jak należy zrobić. Po tej po
śpiesznej, acz przejrzystej demonstracji poczuła się
nieco pewniej, idąc za Laremosem. Nadal jednak
nieustannie rozglądała się na boki, czując w ustach
gorzki smak strachu, przekonana, że śmierć czai się
za każdym drzewem.
Diana Palmer 111
Przy okazji zrozumiała pewną prawdę na temat
odwagi: nie chodzi o to, aby nie czuć strachu.
Raczej aby czując strach, nauczyć się go prze
móc.
Mozolnie parli przed siebie. Laremos miał przy
sobie krokomierz, kompas oraz mapę i używał ich
wszystkich naraz. Przez ponad godzinę nic się nie
działo, raptem wokół nich gruchnęły strzały.
- O mój Boże! - krzyknęła Gabby przenikliwie.
Rzuciła karabin, padła na ziemię jak długa i na
kryła głowę rękami.
- Nie panikuj - szepnął Laremos z napięciem
w głosie, lądując tuż przy niej. - Słuchaj.
Kule świszczą im koło uszu, a Laremos radośnie
szczerzy zęby!
- Co...? - Nie była w stanie wykrztusić kolej
nego słowa, ale i tak odniosła niemały sukces:
ledwie żywa ze strachu sięgnęła po kałasznikowa
i zacisnęła na nim zmartwiałe palce.
- Uzi. Wierz mi, seńorita, mało kto zna ten
dźwięk lepiej ode mnie.
Laremos uśmiechnął się szeroko, podczołgał do
najbliższego drzewa i spojrzał na dżunglę. Chwilę
później zerwał się na równe nogi, wołając:
- Łucznik! Tutaj!
Znowu rozpętało się piekło: trzaski, strzały, od
głosy eksplozji, aż wreszcie ze ściany zieleni wyło
nił się J.D. Jedną ręką podtrzymywał niską ciemno
włosą kobietę, w drugiej dzierżył uzi. Wokół niego
Sierżant, Apollo, Semson i Dragon osłaniali się
112
ZBUNTOWANA KOCHANKA
nawzajem, strzelając w biegu, dopóki nie znaleźli
się w pobliżu Laremosa i Gabby.
- To Martina, a to Gabby - przedstawił je J.D.,
puszczając siostrę, po czym zerknął na Gabby.
-
Wszystko w porządku, skarbie?
- Tak. Teraz już tak - odparła drżącym głosem.
Nadal kurczowo ściskała w dłoniach karabin.
- Depczą nam po piętach! - krzyknął do kole
gów J.D. - Apollo, zostało ci trochę C-4?
- Już się robi, wielkoludzie. Będzie duże bum!
Ale musimy ich wciągnąć w zasadzkę.
- Na twój znak - odkrzyknął J.D.
- Rebelianci opanowali moją farmę - tłumaczył
się przed nim Laremos. - Uciekliśmy w ostatniej
chwili.
- Przykro mi, że cię to spotkało - odparł J.D.,
przeładowując pistolet automatyczny.
- Jesteście oboje cali? - spytała Gabby, próbując
się uspokoić.
Ostrożnie podczołgała się do Martiny i wzięła
przerażoną kobietę za rękę.
- Parę zadrapań. Do wesela się zagoi - odrzekł
J.D. spokojnie, zwracając na Gabby czujne, udrę
czone oczy. - A ty?
- Szkolę się na snajpera - oznajmiła, śmiejąc się
nerwowo, i potrząsnęła karabinem. - Wyobraź so
bie, że już wiem, jak toto odbezpieczyć. Laremos mi
pokazał.
- Gdybyś już musiała strzelać - oznajmił J.D.
z naciskiem - pamiętaj, żeby mocno przytrzymać
Diana Palmer
113
karabin ramieniem, bo siła odrzutu może ci po
gruchotać kości. Najpierw głęboki wdech, w poło
wie wydechu naciskasz spust. Naciskasz, nie szar
piesz.
- Mam wrodzony talent - oznajmiła buńczucz
nie, ale głos nadal jej drżał.
- Chciałabym wam jakoś pomóc - wyszeptała
Martina - ale jestem taka zmęczona!
- Bóg świadkiem, że masz ku temu wszelkie
powody. - J.D. czułym gestem zmierzwił jej włosy.
- Dzielna z ciebie dziewczyna, siostrzyczko.
- Wdałam się w starszego brata. - Martina
uśmiechnęła się blado. - Wiedziałam, że po mnie
przyjedziesz, po prostu byłam tego pewna. Chwała
Bogu, że przeszedłeś szkolenie dla członków jedno
stek specjalnych - dodała ze śmiechem. - Ale skąd
wziąłeś tych ludzi?
J.D. i Gabby spojrzeli na siebie; zrozumieli się
bez słowa.
- Wynająłem ich - odparł J.D. wypranym
z emocji tonem. - Po powrocie wystawię Robertowi
rachunek.
- Mój biedny mężulek - westchnęła Martina.
- Na pewno odchodzi już od zmysłów ze zmart
wienia.
- Jak się stąd wydostaniemy? - odezwała się
Gabby, która dotąd w milczeniu przysłuchiwała się
ich rozmowie.
- Zaraz sama się przekonasz. - J.D. spojrzał na
Apolla i zawołał: - Gotowe?
114
ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Gotowe! - odkrzyknął Apollo.
- Wciągnę ich w zasadzkę. Tylko mnie nie
zawiedź!
- J.D.! Nie! - krzyknęła z przerażeniem Gabby,
ale było już za późno.
J.D. wyskoczył z zarośli, odsłaniając się, i zaczął
ostrzeliwać niewidocznego wroga.
A potem najzwyczajniej oszalała. Tylko tak
potrafiła wytłumaczyć swoją reakcję, gdy już by
ło po wszystkim. Rebelianci ruszyli do ataku,
Gabby zerwała się z ziemi, zobaczyła, że snajper
mierzy do J.D., i bez namysłu uniosła ciężki
karabin.
Wycelowała na oko i nacisnęła spust.
Rebeliant dostał w ramię - prawdziwy cud,
zważywszy, że strzelała właściwie na chybił trafił.
Chwilę później znieruchomiała z przerażenia, wi
dząc, że ranny mężczyzna obraca się w jej stronę
i szykuje do oddania strzału.
- Gabby! - krzyknął nieprzytomnie J.D.
W chwili, gdy usłyszała jego głos, ponownie
wymierzyła w snajpera i nacisnęła spust, ze strachu
zapominając o przyciśnięciu kolby ramieniem. Gru
chnął strzał i potworna siła dosłownie zwaliła ją
z nóg. Rozpętała się strzelanina, potem rozległ się
ogłuszający huk i Gabby poczuła, że ziemia się pod
nią trzęsie.
- Wiejemy! - ryknął Sierżant.
J.D. brutalnie poderwał ją do pionu. Z twarzą wy
krzywioną wściekłością, nie odzywając się, gwał-
Diana Palmer 115
townie wyrwał jej z rąk karabin i popchnął ją do
przodu, po czym pochylił się nad Martina.
- Wszystko w porządku, senorital - spytał łago
dnie Laremos, zrównując się z przygnębioną Gabby.
- Trochę mnie boli bark, ale poza tym... Poza
tym czuję się dobrze - wyszeptała.
Chciała się obejrzeć i sprawdzić, czy idzie za
nimi J.D., kiedy nagle usłyszała tuż za plecami
jego głos:
- Nie rozglądaj się, tylko idź.
Znała ten ton, i za żadne skarby świata nie
odważyłaby się z nim w tej chwili dyskutować.
Zachowywał się jak ktoś, kogo kompletnie nie
znała. Twarz miał kamienną, w jego oczach i po
stawie pojawiło się coś groźnego. Nie śmiała się
odezwać. Przez całą wieczność w milczeniu prze
dzierali się przez bezkresną dżunglę.
- Dokąd my właściwie idziemy? - odważyła się
w końcu zagadnąć Laremosa.
- Krążymy wokół mojej farmy. Jest szansa, że
wojsko zdążyło rozgromić rebeliantów. Apollo po
szedł na przeszpiegi.
- Tak szybko? - zdziwiła się, odgarniając kos
myk włosów, który przylepił się do jej spoconej
twarzy.
- Tak szybko - potwierdził. - Co z twoim
barkiem, lepiej?
- Nabiłam sobie sińca, drobiazg - zapewniła
cicho, ale mijała się z prawdą.
Było jej niedobrze i marzyła tylko o tym, by jak
116
ZBUNTOWANA KOCHANKA
najszybciej położyć się do łóżka i raz na zawsze
wymazać ostatnie dwa dni z pamięci.
- Jestem taka zmęczona - wymamrotała Mar
tina. - Nie moglibyśmy chwilę odpocząć?
- Niedługo odpoczniemy - odparł J.D. łagodnie.
- Wytrzymaj jeszcze trochę, kochanie.
- Dobrze, mój ty bohaterski starszy bracie. Jesz
cze chwilę za wami podrepczę. Gabby, trzymasz się
jakoś?
- Tak, dzięki, Martina.
Raptem w krzakach coś zatrzeszczało. J.D. i po
zostali błyskawicznie zwrócili się w kierunku, z któ
rego dobiegał hałas, i czekali z bronią gotową do
strzału, lecz po chwili zarośla rozstąpiły się i oczom
wszystkich ukazał się rozpromieniony Apollo.
- Droga wolna! -krzyknął, doskakując do przy
jaciół. - Wojsko wykurzyło rebeliantów!
- A co z terrorystami? - spytała Gabby.
- Rozproszyli się - wyjaśnił Sierżant. - Rebe
lianci powystrzelaliby ich z rozkoszą, gdyby tylko
zdążyli ich dopaść przed pojawieniem się rządo
wych oddziałów. W Gwatemali nikt nie sympatyzu
je z terrorystami.
-
Wielka szkoda - wtrąciła Martina. W jej oczach
zabłysł gniew. - Kto jak kto, ale ja z pewnością nie
zamierzam płakać nad ich losem, nie po tym kosz
marze, jaki mi zafundowali. Och, chcę do mojego
Roberta!
- Poślemy po niego, jak tylko dotrzemy na
farmę - obiecał Laremos. - Bez chwili zwłoki.
Diana Palmer
117
Gabby zwolniła kroku, aby zrównać się z drob
niejszą i starszą od siebie siostrą J.D., objęła ją
ramieniem i uśmiechnęła się pokrzepiająco.
- To już naprawdę niedaleko - powiedziała
serdecznym tonem.
- Święta racja - przytaknął Laremos. - O, pro
szę! Jesteśmy w domu.
Gabby tak bardzo się ucieszyła na widok przytul
nego budynku, iż miała ochotę podbiec do niego
i ucałować gościnne mury. Z zewnątrz dom Lare-
mosa nie nosił śladów dewastacji, dopiero gdy
weszli do środka, czekała ich przykra niespodzian
ka: meble były połamane, na pięknych drewnianych
posadzkach pojawiły się głębokie rysy. Laremos
w milczeniu przyglądał się spustoszeniom, jakie
rebelianci zdążyli poczynić podczas krótkiej bytno
ści pod jego dachem, i w jego ciemnych oczach
pojawił się gniew.
- Przykro mi z powodu tego, co stało się
z pańskim domem, seńor - rzekła z żalem Mar
tina.
- Seńora, przede wszystkim liczy się pani bez
pieczeństwo - odparł Laremos dumnie, dziękując
jej za te słowa pełnym kurtuazji ukłonem. - Mój
nieszczęsny dom zawsze można wyremontować,
lecz gdyby pani straciła życie, nic już nie mogłoby
go pani przywrócić.
- Mam wobec pana ogromny dług - oznajmiła
Martina.
Mimo że miała na sobie brudne i podarte ubranie,
118
ZBUNTOWANA KOCHANKA
a włosy pozlepiane w strąki, była pełna godności.
Wspięła się na palce i pocałowała Laremosa w poli
czek.
- Muchas gracias.
Laremos wydawał się nieco zakłopotany.
- Cała przyjemność po mojej stronie, senora.
Żałuję tylko tego, że mogłem dla pani uczynić tak
niewiele.
- Wszyscy cali i zdrowi? Nikt nie ucierpiał?
- spytała Gabby, wodząc zatroskanym wzrokiem po
twarzach zmęczonych, poznaczonych bliznami żoł
nierzy.
- Gabby, przestań się o nas tak zamartwiać, bo
nas rozpieścisz - obwieścił głośno Apollo, zanosząc
się śmiechem.
- Mów za siebie - warknął Sierżant, łypiąc na
niego gniewnie. - O mnie możesz się martwić, ile
tylko zechcesz, Gabby. Będę tu sobie siedział i na
pawał się świadomością, że wreszcie ktoś się o mnie
troszczy.
Pozostali najemnicy kolejno włączali się do roz
mowy, jedynie J.D. pozostał milczący i rozdraż
niony. Zachowywał się nieprzystępnie, dopóki Mar
tina i Gabby nie wyszły z salonu. Gabby zaprowa
dziła ją do pokoju, który jeszcze wczoraj dzieliła
z J.D.
- Kąpiel - westchnęła Martina z rozmarzeniem
w głosie, wpadając do łazienki. - Czuję się zbru-
kana.
- To musiało być straszne przeżycie - powie-
Diana Palmer
119
działa Gabby cicho, wyjmując z szuflady czyste
ubrania.
- Nie aż takie straszne, jak mogło być. Nie
zgwałcili mnie, chociaż spodziewałam się i tego.
Miła niespodzianka.
Szybko wzięła prysznic i niewiele później do
łączyła do Gabby, przebrana w świeże, pachną
ce rzeczy, wycierając ręcznikiem długie, ciemne
włosy.
- Teraz twoja kolej. Podejrzewam, że się cała
lepisz, tak jak ja przed chwilą.
- Oj, bardzo - zaśmiała się Gabby. - Bark mnie
boli i nie mogę przestać się trząść.
- Ocaliłaś mojemu bratu życie - rzekła cicho
Martina, nagle poważniejąc. - Nie wiem, jak ci
dziękować. Aczkolwiek po nim zbytniej wdzięcz
ności się nie spodziewaj - dodała kwaśno. - Mam
wrażenie, że jego duma doznała poważnego usz
czerbku. Zrobił się strasznie cichutki.
- Wiele dzisiaj przeszedł. Właściwie wszyscy
oni przeszli aż za dużo. To wspaniali ludzie - oznaj
miła Gabby gorąco.
- Mnie to mówisz? - Martina wybuchnęła śmie
chem i przy całym jej zmęczeniu, przeżytym stresie,
był to najprawdziwszy radosny śmiech. - Najchęt
niej wszystkich po kolei wycałowałabym w oba
policzki. Nie jestem w stanie opisać tego, co po
czułam, słysząc, że ktoś wyważa drzwi, i nagle
zobaczyłam J.D.! Czy to nie szczęście, że kiedyś
służył w wojsku?
120
ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Święta racja - przytaknęła gorliwie Gabby
i zniknęła w łazience, zanim Martina zaczęła drążyć
temat.
Najwyraźniej Martina nie wiedziała wszystkiego
o przeszłości swojego brata, jednak Gabby nie
zamierzała zdradzać jego tajemnic nawet jego siost
rze.
Jej ramię powoli nabierało fioletowego odcienia,
ale wcale się tym nie przejmowała. Dziękowała
Bogu, że wciąż żyje. W dalszym ciągu nie mogła
uwierzyć w swój ostatni wyczyn. Wiedziała tylko,
że zareagowała instynktownie: zobaczyła broń skie
rowaną w J.D. i po prostu musiała coś zrobić. Niech
się na nią złości, ile chce, byle tylko żył, niczego nie
żałowała. Nawet gdyby ten snajper ją postrzelił,
i tak byłoby warto: J.D. zyskałby trochę czasu.
Gdyby bowiem coś mu się stało, chyba umarłaby
z rozpaczy. Kochała go, i to tak bardzo, że na razie
nie była w stanie tego wyrazić!
Następnego dnia do Gwatemali przyleciał Rober
to. Przyjechał prosto z lotniska. Gdy wysiadł z samo
chodu, nastąpiła niezwykle wzruszająca scena powi
tania między małżonkami. Gabby przyglądała się
tej scenie, nie mogąc opanować cichego ukłucia za
zdrości. Ale jak miała nie zazdrościć, patrząc, jak
Roberto porywa ukochaną żonę w ramiona i płacze
niczym małe dziecko, na dodatek wcale nie wsty
dząc się łez.
Gabby zerknęła ukradkiem na J.D., który od
powrotu z dżungli nie raczył odezwać się do niej
Diana Palmer
121
słowem. Całe towarzystwo porządnie się wczoraj
wyspało - Gabby i Martina na wielkim podwójnym
łóżku - ale rankiem J.D. wcale nie obudził się
w lepszym nastroju.
Na Gabby nawet nie spojrzał, i to chyba odczuła
najboleśniej. Ona myślała tylko o tym, że musi
uratować mu życie, a on zachowywał się tak, jak
gdyby popełniła niewybaczalny grzech.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Roberto jest stuprocentowym Włochem, jeśli
w ogóle można użyć tego słowa w odniesieniu do
Sycylijczyka, uznała Gabby, przyglądając mu się
z ciekawością. Był średniego wzrostu, szczupły
i obdarzony niezwykłym urokiem osobistym. Gab
by zauważyła to już w chwili, kiedy się witali.
Roberto pochylił się, aby ucałować jej dłoń, i uśmie
chnął się promiennie.
- Bardzo mi miło panią poznać - zapewnił, po
czym zerknął w stronę szwagra pogrążonego w ci
chej rozmowie z Appollem. - Brat Martiny bardzo
często o pani mówi.
- Doprawdy? - odparła Gabby zdawkowym to
nem, zastanawiając się w duchu, czy po powrocie
Diana Palmer
123
do Chicago nadal będzie na nią czekała jej dotych
czasowa posada. Od czasu powrotu do domu J.D.
nieustannie jej unikał.
- To było okropne, Gabby - odezwała się cicho
Martina, która od przyjazdu męża nie odstępowała
go na krok. Jej serdeczne, ciemne oczy odwzajem
niły spojrzenie zielonych oczu Gabby. - Jacob i ci
jego koledzy... Cóż, to prawdziwy cud, że nikomu
nic się nie stało. A on pozłości się, ale w końcu mu
przejdzie. Minęło wiele czasu, odkąd miał stycz
ność z wojskiem, przecież wiesz. Nic dziwnego, że
tak to przeżywa.
- Naturalnie-przytaknęła jej Gabby, uśmiecha
jąc się blado. Nie mogła zdradzić Martinie całej
prawdy. - Ty za to wyglądasz wprost kwitnąco jak
na osobę po takich przejściach.
Martina mocniej uścisnęła ramię męża i spojrzała
na nią z uśmiechem.
- On jest całym moim światem. Czuję się dob
rze. No, może jestem trochę roztrzęsiona i okropnie
tęsknię za domem. - Spojrzała na męża. - Możemy
wracać do domu?
Skinął głową.
- Jak tylko nasz przewodnik skończy posiłek,
którym był łaskaw poczęstować go Laremos.
- Nie mogę się doczekać, kiedy znowu znajdę
się na moich starych śmieciach - westchnęła Mar
tina i wzdrygnęła się. - Ale jedno jest pewne: nigdy
więcej nie wypuszczę się sama na zakupy. Odtąd,
mój mężu, będę cię we wszystkim słuchać.
124
ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Obawiałem się, że coś takiego może się zdarzyć
- przyznał otwarcie Roberto i ukradkiem zerknął
w stronę mężczyzn zgromadzonych w salonie.
- Chwała Bogu, że twój brat i jego przyjaciele
doskonale wiedzieli, co zrobić w tej sytuacji. Jestem
przekonany, że porywacze nie wypuściliby cię żywej.
Objął żonę z całych sil, zamknął oczy, jego twarz
wykrzywił grymas cierpienia.
- Dio, nie potrafiłbym bez ciebie żyć! - wyszep-
tał.
- Ciii, ciii... - mówiła Martina czule, uśmiecha-
jąc się przez łzy, i wtuliła się w niego.
Gabby mogła jedynie spróbować sobie wyob-
razić, jak czuje się ktoś, kto jest czyimś całym
światem. I znowu poczuła ukłucie zazdrości w ser-
cu, ponieważ żaden mężczyzna nie darzył jej taką
wielką miłością, a już na pewno nie J.D.
Przeciwnie, zachowywał się, jak gdyby miał
serdecznie dość wszystkiego i wszystkich- z Gabby
na czele.
- Niedługo będziemy ruszać, może chciałabyś
resztę czasu spędzić z Jacobem? - zasugerował
Roberto, wypuszczając żonę z ramion. - Może
będziesz musiała poczekać cały rok, zanim znowu
go zobaczysz. Mam tylko nadzieję, że już w innych
okolicznościach.
- O tak! - zgodziła się z nim Martina. - Gabby,
musicie koniecznie przylecieć do Palermo i nas
odwiedzić. Mamy willę nad morzem, można tam
wspaniale odpocząć.
Diana Palmer
125
- Na pewno byłoby bardzo miło - odrzekła
Gabby niezobowiązująco.
Nie sądziła, aby J.D. zgodził się pójść z nią do
pobliskiego sklepu, gdyby go o to poprosiła, nie
wspominając nawet o tym, aby zamierzał zabrać ją
do ukochanej siostry do Włoch, ale zachowała te
niewesołe refleksje dla siebie.
Kiedy zobaczył, że Martina idzie w jego stro
nę, wstał, dzięki czemu Gabby miała okazję zo
baczyć, jak na widok siostry zmienia się wyraz
jego twarzy - rysy wygładziły mu się jak za spra
wą czarów. Uśmiechnął się i było zupełnie tak,
jak gdyby zza chmur nagle wyszło słońce. Przy
pomniała sobie jego minę, gdy patrzył na nią
wtedy w dżungli, i tę, która zagościła na jego
twarzy, zaledwie spojrzał na siostrę - kontrast był
olbrzymi.
Gabby poczuła, że dłużej tego nie zniesie. Okrę
ciła się na pięcie i wróciła do sypialni spakować
resztę rzeczy. Składała właśnie nocną koszulę, gdy
rozległo się pukanie do drzwi i do sypialni cicho
weszła Martina.
- Czuję się trochę niezręcznie, zawracając ci
głowę takim głupstwem, ale czy nie mogłabyś mi
pożyczyć jakichś kosmetyków? Wyglądam jak cza
rownica - powiedziała, uśmiechając się nieśmiało.
- Nie żartuj, oczywiście, że mogę - odrzekła
szybko Gabby.
Sięgnęła po stojącą na toaletce kosmetyczkę, po
czym podała ją Martinie razem z pędzelkiem do
1 26 ZBUNTOWANA KOCHANKA
nakładania sypkiego pudru, i dodała z przepraszają
cym uśmiechem:
- Uprzedzam, że nie ma zbyt dużego wyboru.
Wiedziałam, że nie będę miała zbyt wielu okazji do
nakładania makijażu.
- Dziękuję - rzekła Martina, siadając przed
lustrem. - Gotowe! - westchnęła po chwili, ze
smutnym uśmiechem studiując swoje odbicie. - Ta-
ka przyziemna rzecz, a daje tyle przyjemności.
Wiesz, Gabby, czasami zaczynałam wątpić, czy
dożyję dnia, kiedy znowu będę się mogła umalo
wać.
- To musiało być straszne - odparła Gabby, ze
współczuciem spoglądając na swą towarzyszkę.
- Tak mi przykro, Martino.
- A wszystko przez moją własną głupotę - wy-
znała siostra J.D. ze skruchą. - Roberto mnie
ostrzegał, ale charakter mam podobny do Jacoba,
niestety. Jestem uparta jak osioł i lubię stawiać na
swoim.
Usiadła na łóżku i przez dłuższą chwilę przy-
glądała się Gabby w milczeniu.
- Przykro ci, że on się do ciebie nie odzywa,
prawda? To cię boli?
Gabby wzruszyła ramionami, wyjątkowo długo
i starannie składając bawełnianą podkoszulkę z kró-
tkimi rękawkami.
- Może troszeczkę - przyznała.
- Gdybyś tylko mogła zobaczyć wyraz jego
twarzy na sekundę przed tym, jak uderzyła cię kolba
Diana Palmer
127
karabinu i upadłaś - oznajmiła Martina z powagą.
- Przeżyłabyś prawdziwe objawienie. Dwa razy
w życiu widziałam u niego taką minę. Raz - dodała
ciszej - tuż po śmierci naszej matki.
Gabby niewidzącym wzrokiem wpatrzyła się
w jasną koszulkę, którą przed chwilą złożyła w ko
stkę.
- Umierałam ze strachu, że coś mu się stanie
- wyznała. - Widziałam, jak tamten człowiek mie
rzy do niego z karabinu i... - Otrząsnęła się. - Wszy
stko stało się tak szybko.
- Wiem. - Martina podniosła się powoli. - Gab
by, ja wiem, że on nie ma łatwego charakteru. Przez
długi czas nie potrafił sobie znaleźć miejsca, ale kto
wie? Może dzięki tobie odnajdzie przyszłość. Czy
wiesz - dodała z przebiegłym uśmiechem - że
ostatnio ciągle do mnie wydzwaniał i bez końca
opowiadał o tobie?
Gabby zaśmiała się nerwowo. Chłonęła słowa
Martiny niczym gąbka, potrzebowała czegokol
wiek, co dodałoby jej otuchy. Jej zielone oczy
rozbłysły i z nadzieją zwróciły się ku Martinie.
- Oddałabym wszystko, byle uwierzyć, że J.D.
widzi dla mnie miejsce w swoim życiu, ale jasno dał
mi do zrozumienia, że nie chce się z nikim wiązać.
On nie chce stabilizacji, a ja jestem straszliwie
staroświecka. Wszyscy dookoła sypiają z kim po
padnie i nie robią z tego wielkiej sprawy, ale ja tak
po prostu nie potrafię. Nie jestem stworzona do prze
lotnych romansów.
128
ZBUNTOWANA KOCHANKA
Martina milczała przez chwilę, potem uśmiech
nęła się pod nosem.
- No, no. Biedny Jacob.
- A zresztą - dodała Gabby z westchnieniem
- podejrzewam, że z jego strony to tylko chwilowe
zainteresowanie. Pracuję u niego od ponad dwóch
lat i przez ten czas zachowywał się tak, jak gdyby
w ogóle mnie nie dostrzegał.
Spojrzała na Martinę i dodała nieco weselszym
tonem:
- Tak się cieszę, że wyszłaś z tego bez szwanku.
Wiesz, wszyscy martwiliśmy się o ciebie, nie tylko
twój brat.
- Musimy z Robertem wracać do domu - powie
działa Martina - ale możesz mnie trzymać za słowo:
któregoś dnia przyjedziecie do mnie z J.D. Wierzę
w to z całego serca, nawet jeśli ty w to wątpisz.
- Uściskała Gabby impulsywnie. - Opiekuj się
moim bratem, a że we własnym mniemaniu J.D. nie
potrzebuje opieki, musimy być bardzo dyskretne.
Ale wiem, że jest strasznie samotny.
Gabby poczuła, że ściska ją w gardle ze wzru
szenia.
- Tak - szepnęła. - Wiem o tym.
Serce jej krwawiło, gdy o tym myślała. Żałowała
tylko, że przez swój upór nie tylko siebie skazuje na
samotność.
Po wyjeździe Martiny długo snuła się po domu
Laremosa, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. W ho
lu natknęła się na Sierżanta, a gdy ten ją zagad-
Diana Palmer 129
nął, zatrzymała się, aby z nim chwilę poroz
mawiać.
- Coś ty taka smutna, dziewczyno? - spytał
z ciepłym uśmiechem.
- Jak sobie przypomnę, że muszę wracać do
biura, to chce mi się płakać - skłamała, uśmiechając
się blado.
Sierżant uśmiał się serdecznie.
- Teraz już rozumiesz, dlaczego tacy jak my nie
przechodzą na emeryturę. Niech mnie licho, wolę
zginąć stojąc, niż żyć, gnuśniejąc za biurkiem.
- Wzruszył ramionami. - Chociaż Łucznikowi
najwyraźniej to odpowiada.
- Być może - odparła bez przekonania, unikając
jego spojrzenia.
- Hej!
Podniosła wzrok i zatrzymała go na życzliwej
twarzy Sierżanta.
- Znam go jak mało kto. Nie lubi, kiedy ktoś
próbuje mu pomagać. Wiem, o czym mówię, bo
przekonałem się na własnej skórze. Któregoś razu
rwał się do mnie z pięściami, bo szybciej wypat
rzyłem gościa z granatem i zdjąłem go, zanim J.D.
miał okazję to zrobić. Nie lubi popełniać błędów,
a jeszcze bardziej do nich się przyznawać. Ale stało
się i będzie musiał to przeboleć.
- Czy aby na pewno? -- W jej szeroko ot
wartych oczach malował się smutek. - Traktuje
mnie jak powietrze. Nawet się do mnie nie od
zywa.
130
ZBUNTOWANA KOCHANKA
- To normalne. Musisz pamiętać, Gabby, że
długo nie uczestniczył w podobnych operacjach.
Takich rzeczy - machnął ręką - nigdy się nie
zapomina, ale bywa, że po akcji wracają złe wspo
mnienia. Raz porządnie oberwał. Myślałem, że się
z tego nie wyliże.
- Wiem, opowiadał mi - odparła z roztargnie
niem.
Sierżant zmrużył oczy.
- Tak? A to ciekawe - mruknął zafrapowany.
- Tak. Spytałam go, a on po prostu odpowiedział
- dodała.
- Zastanawiałem się, czy kiedykolwiek przyj
dzie taki moment, kiedy J.D. postanowi się ustat
kować - odezwał się Sierżant enigmatycznie. - Ale
jakoś nigdy nie trafiła się mu odpowiednia kobieta.
- Powiedziałabym raczej, że nie chciał palić za
sobą mostów - stwierdziła cicho. - Nie daj Boże
znudzi mu się praca za biurkiem i co wtedy?
- Tak, jak też tak kiedyś myślałem - przyznał
Sierżant. - Tacy jak my unikają zobowiązań jak
ognia. W naszym fachu to luksus, na który stać
niewielu. - Z uwagą spojrzał jej w oczy. - Cieszę
się, że cię poznałem. Opiekuj się Łucznikiem. Za
bardzo oddalił się od naszego życia, żeby do niego
wrócić. Może po prostu potrzebuje czasu, żeby się
z tą myślą pogodzić.
- Obyś miał rację, Sierżancie - powiedziała
z nikłym uśmiechem na ustach.
- Mam na imię... Mam na imię Matthew.
Diana Palmer
131
- Matthew - powtórzyła i uśmiechnęła się ser
decznie.
- Nie napisałabyś do mnie czasem? - spytał na
odchodnym. - Bo Łucznik rzadko odpowiada na
moje listy, a sam to już w ogóle nie napisze.
- Obiecuję.
Pochlebiła jej ta prośba. Odprowadziła Sierżanta
spojrzeniem, zastanawiając się, jaki prezent wyśle
mu na Boże Narodzenie. Skarpety. Mnóstwo skar
pet i rękawiczek. Ruszyła w stronę swojej sypialni.
Odkąd Martina i Roberto wyjechali, w domu
zapanowała martwa cisza. Przyjaciele J.D. znikli
nie wiadomo kiedy. Później Gabby dowiedziała się
od Laremosa, iż wszyscy oprócz Sierżanta opuści
li Gwatemalę równie niepostrzeżenie, jak do niej
przybyli. Bardzo ich polubiła, mimo że znali się
dość krótko, ale też i okoliczności były co najmniej
niecodzienne.
Przy kolacji Laremos jak zwykle zachowywał się
czarująco, J.D. natomiast był zamyślony i nie za
szczycał Gabby swą uwagą.
- Kiedy wracamy? - zagadnęła go w końcu,
zdesperowana.
- Wieczorem - mruknął i znowu zamilkł.
- Na wszelki wypadek sprawdzę jeszcze raz, czy
wszystko spakowałam. - Wstała od stołu. - Seńor
Laremos, dziękuję za gościnność. W innych okoli
cznościach byłoby cudownie. Żałuję, że nie zdążyli
śmy zwiedzić ruin miasta Majów.
- Ja także tego żałuję - odparł szczerze. - Ale
132
ZBUNTOWANA KOCHANKA
może jeszcze kiedyś zawitasz w te strony, wtedy
chętnie cię po nich oprowadzę - dodał z dwornym
ukłonem.
Podziękowała mu uśmiechem i poszła na górę.
Kilka minut później do sypialni zajrzał J.D., jak
przypuszczała po to, aby spakować swoje rzeczy
przed wyjazdem; wprawdzie spał w salonie na dole,
tam gdzie reszta mężczyzn, ale jego torba podróżna
została w pokoju. Był nawet taki moment, gdy
Gabby zastanawiała się, czy go nie wyręczyć w pa
kowaniu, ale bała się, że tym pomysłem jeszcze
bardziej go rozwścieczy.
Zerknęła na niego niepewnie. Jego twarz nadal
przypominała maskę, oczy miał zimne i starannie
unikał jej spojrzenia. Bez słowa postawił torbę na
krześle i zaczął się pakować.
- Wszystko w porządku? - spytała, gdy cisza
stała się nie do zniesienia.
- Owszem - odburknął. - A u ciebie?
Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się blado.
- To było mocne przeżycie.
- Prawda? - wycedził.
Podniósł na nią pałający wzrok i z dziwną satys
fakcją przyglądał się wypiekom na jej policzkach.
- Czemu jesteś na mnie zły? - spytała cicho.
Patrzył na torbę, upychając w niej spodnie od
munduru.
- A kto mówi, że jestem zły?
- Od powrotu z dżungli praktycznie przestałeś
się do mnie odzywać.
Diana Palmer
133
Obeszła łóżko i stanęła przy J.D. z nieszczęśliwą
miną. Patrzyła na niego w milczeniu, rozpamiętu
jąc, jak pięknie wygląda jego nagie ciało, jak
cudownie się czuła, gdy wziął ją w ramiona i cało
wał. Ostrożnym gestem dotknęła jego ramienia.
- Jacob, co ja ci takiego zrobiłam? - zapytała.
Spojrzał na jej rękę takim wzrokiem, że Gabby
omal jej nie cofnęła.
- Coś ty sobie wyobrażała, do ciężkiej cholery?
Że to zabawa? - spytał lodowato. - Myślałaś, że to
nie ostra amunicja, tylko ślepaki? Że wszyscy gra
my w jakiejś cholernej telenoweli? Jesteś nudną
sekretareczką, a nie zawodowym żołnierzem. Gdy
byś się nie przewróciła, już byś nie żyła, ty głupi
dzieciaku!
A więc o to mu chodzi. Sierżant miał rację: duma
J.D. została wystawiona na szwank, ponieważ Gab
by szybciej od niego dostrzegła zagrożenie.
- J.D., gdybym nie strzeliła do tego człowieka,
zabiłby cię-tłumaczyła spokojnie, apelując do jego
rozsądku.
Ze złością szarpnął suwak torby.
- Może jeszcze czekasz na wyrazy wdzięczno
ści?
Pomyślała, że zaraz poniosą ją nerwy, ale cudem
się opanowała.
- Nie wysilaj się - odparła lodowatym tonem.
-I nie jestem nudną sekretareczką, przestań mnie
tak nazywać!
- Nie oszukuj się - powiedział, wpatrując się
134
ZBUNTOWANA KOCHANKA
w nią z irytacją. - Żadna z ciebie Calamity Jane. Nie
jesteś kowbojem w spódnicy i najpewniej nigdy nim
nie zostaniesz. Wyjdziesz za mąż za jakieś gryzi
piórka i urodzisz mu tuzin dzieciaków.
Gabby zbladła. J.D. spojrzał nią spod półprzy-
mkniętych powiek.
- Co się stało, skarbie? - zadrwił. - Spodziewa
łaś się, że ci się oświadczę?
Odwróciła się do niego plecami.
- Niczego od ciebie nie oczekuję.
- Kłamiesz.
Brutalnie szarpnął ją za rękę, aż się odwróciła,
i popchnął ją na łóżko. Sekundę później wylądowała
na plecach na miękkim materacu. J.D. pochylał się
nad nią groźnie, przytrzymując ją tak mocno, jak
gdyby rozmyślnie chciał sprawić jej ból.
- Jacob, narobisz mi siniaków! - krzyknęła,
usiłując się wyrwać.
Przełożył nogę przez jej uda i zmusił ją do
uniesienia rąk nad głowę, dociskając jej nadgarstki
do materaca.
- Chciałaś walczyć, to walcz - powiedział zim
no. - Pokaż, na co się stać.
Przestała się szamotać i leżała nieruchomo, od
dychając ciężko i piorunując go wzrokiem.
- Co próbujesz udowodnić? Że jesteś ode mnie
silniejszy? Okej, nie zaprotestuję.
Przez chwilę błądził bezczelnym spojrzeniem po
jej ciele, zatrzymując je na biodrach, których krąg-
łość podkreślały obcisłe dżinsy, potem na skrawku
Diana Palmer 135
odsłoniętej skóry na jej brzuchu. Przypomniała
sobie ze zgrozą, że nie ma na sobie stanika, świado
ma, że kiedy się szamotali, bluzka podniosła się jej
niemalże na wysokość piersi.
- Wczoraj miałem na ciebie ochotę - oświad
czył z brutalną szczerością. - I gdybyś nie była
dziewicą, wziąłbym cię bez wahania. Ale nie po
chlebiaj sobie, wziąłbym pierwszą lepszą. Jesteś dla
mnie tylko ciałem, więc jeśli wyobrażałaś sobie, jak
ramię w ramię stajemy na ślubnym kobiercu, to
lepiej wybij to sobie z głowy.
Poczuła w sercu dojmujący ból. On ma rację:
wyobrażała sobie ich ślub, i to nieraz, ale nie
zamierzała pozwolić, by zorientował się, że to, co
do niego czuje, nie jest byle zauroczeniem. Nie
powinna się była tak angażować, nie miała też
najmniejszych wątpliwości co do tego, że prawda
bynajmniej by go nie ucieszyła. Ewidentnie chciał
od niej czegoś zupełnie innego.
- Nie prosiłam cię o żadne deklaracje, prawda?
- przypomniała cicho, patrząc prosto w jego ciemne
oczy. - Nic ci nie grozi, Jacob. Nie próbuję cię
uwiązać.
Ścisnął mocniej jej ramiona.
- Lepiej, żebyśmy mieli w tym względzie ab-
solutną jasność, nie sądzisz? - spytał tonem groźby.
- Miejmy pewność, że sama przestaniesz tego
chcieć, do diabła!
Otworzyła usta, by o coś spytać, lecz nie zdążyła.
W tej samej sekundzie J.D. palcami jednej ręki
136
ZBUNTOWANA KOCHANKA
przytrzymał jej nadgarstki, drugą brutalnie zadarł
jej bluzkę.
- A teraz, Gabby, będziesz miała okazję się
przekonać, jak prawdziwy najemnik traktuje ko
biety.
Nawet nie próbowała się opierać, wiedząc, że to
bezcelowe: fizycznie był od niej bez porównania
silniejszy. Zaczynała się go bać. Leżała bez ruchu
i pozwalała traktować się jak szmacianą lalkę. Robił
z nią, co chciał. Położył się na niej całym ciężarem,
kołysząc się sugestywnie, dotykał ją i pieścił dopó
ty, dopóki to, co mogło być aktem miłości, nie
zmieniło się w ponurą groteskę.
- Podoba ci się? - zamruczał, odrywając usta od
jej posiniaczonych warg.
Powiódł dłońmi ku jej biodrom, wsunął je pod
pośladki i przyciągnął ją do siebie, a potem zaczął
się o nią ocierać, ściskając ją coraz mocniej.
- Bo właśnie tak wyglądałby twój pierwszy raz,
gdybym postanowił cię wziąć. Szybko, bez ceregie
li i wyłącznie dla mojej własnej przyjemności. Jeśli
się spodziewałaś powtórki z wczorajszego ranka, to
zrobiłaś błąd - dodał. - Wtedy taki akurat miałem
kaprys. Rzeczywistość wygląda inaczej... Tak!
I tak!
Całował ją brutalnie, przygniatał swoim cięża
rem, zupełnie jak gdyby chciał sprawić jej ból. I tak
było. Gabby zaczęła się szamotać, lecz tylko pogor
szyła sytuację. Rozkrzyżował ją na łóżku i opadł na
nią, aż jęknęła. J.D. roześmiał się zimno.
Diana Palmer 137
- Wstrząśnięta? Wczoraj tego chciałaś. No
chodź, kotku. Nie zrobię ci dziecka. To co z nami
będzie?
Zachowywał się z rozmyślnym okrucieństwem,
nie zważając na łzy upokorzenia i wstydu, które
płynęły po jej policzkach, wulgarnie i obrazowo
mówiąc, co z nią za chwilę zrobi, zanim znowu
brutalnie wsunął język do jej ust. W końcu ta
zabawa mu się znudziła. Kiedy zsunął się z niej
i przetoczył na plecy, Gabby leżała posiniaczona
i blada, a jej ciałem wstrząsał bezgłośny szloch.
- Niech cię diabli, J.D. - zapłakała, czując, jak
wzbiera w niej bezsilna złość. - Niech cię diabli!
- Teraz już wiesz, jak obchodzę się z kobietami
- oznajmił zimno, niewzruszony jej rozpaczą, obo
jętnie patrząc na jej wykrzywioną płaczem twarz.
- Tak samo potraktowałbym cię, gdybym wczoraj
miał więcej czasu, a możesz mi wierzyć, zdołałbym
cię namówić na seks. Twoje ciało mnie podnieca
i go pragnę. Ale nie jestem wybredny, żadną bym
nie wzgardził. Po prostu chciałem przestać myśleć
o tym, co mnie czeka. Pozwoliłabyś mi zapomnieć,
przerabiałem to setki razy z setką innych kobiet
przed tobą. - Mówił to wszystko z goryczą, od
wrócony do niej plecami. - Więc zacznij wzdychać
do kogoś innego i przestań snuć romantyczne roje
nia na mój temat. Chciałaś poznać prawdę o życiu,
więc ci ją pokazałem. Dobrze ją sobie zapamiętaj.
Nie poruszyła się. Po prostu nie była w stanie.
Wstrząsały nią niepohamowane dreszcze i zbierało
138
ZBUNTOWANA KOCHANKA
jej się na mdłości, w głowie miała pustkę. Spojrzała
na J.D., bo chciała, żeby wyczytał w jej oczach
nienawiść, lecz najwidoczniej dopatrzył się w nich
czegoś innego, może bólu i upokorzenia, w każdym
razie odwrócił się nagle, chwycił swoją torbę i szyb
ko podszedł do drzwi.
- Bierz swoje manatki i jedziemy - rzucił, nie
oglądając się w jej stronę.
Dopiero kiedy się za nim zamknęły drzwi, Gabby
odważyła się wstać. Wiedziała, że jego szydercze
słowa nie przestaną jej prześladować do końca
życia. Złoży wymówienie, to jasne jak słońce, lecz
nie wyobrażała sobie, jak zdoła spojrzeć mu
w twarz, gdyby nalegał, aby odpracowała w kan
celarii dwutygodniowy okres wypowiedzenia. Mo
że J.D. zwolni ją w trybie natychmiastowym? Cały
problem w tym, że znalezienie nowej posady z pew
nością zajmie jej trochę czasu, a czynsz i raty za
samochód nie zechcą łaskawie poczekać, aż ich
płatnik zostanie skreślony z listy bezrobotnych.
Wzięła się w garść. Włożyła czystą zieloną
bluzkę i sweter pasujący do niej odcieniem, dżinsów
nie zmieniła, bo wciąż wyglądały całkiem nieźle.
Następnie starannie upięła włosy w kok, wzięła
torbę i wyszła z sypialni. Wszystko to trwało zaled
wie parę minut.
W dalszym ciągu była blada, ale odrobina maki
jażu sprawiła, że przestała przypominać ofiarę na
padu.
Weszła do salonu. J.D. zachowywał się tak, jak
Diana Palmer
139
gdyby dla niego nie istniała, nawet nie zaszczycił jej
spojrzeniem. Gabby żałowała tylko, że nie jest
w stanie odwzajemnić się tym samym. Wiedziała,
że szybko nie zapomni o jego brutalnym zachowa
niu i wiele czasu upłynie, zanim jej złamane serce
się zagoi i znowu będzie taka jak przedtem. Kocha
go. Jak mógł wyrządzić jej taką krzywdę? I dlacze
go tak postąpił?
Mogła jedynie skrywać swój ból za uśmiechem
i modlić się, by nikt się nie domyślił, że jest
zrozpaczona. Pożegnała się z Laremosem i wsiadła
do jego kombi wraz z Sierżantem, starając się nie
patrzeć w kierunku J.D., który żegnał się z gos
podarzem.
Sierżant krótko, acz uważnie przyjrzał się twarzy
Gabby, po czym oparł na kierownicy chudą, żylastą
dłoń.
- Co on ci najlepszego zrobił? - zapytał cicho.
Podniosła na niego przerażone oczy.
- N-nic mi nie zrobił... - wyjąkała.
- Nie kłam - skarcił ją łagodnie. - Znam go od
bardzo dawna. Nic ci nie jest?
- Nie - odrzekła, wiercąc się niespokojnie.
- Aczkolwiek poczuję się znacznie lepiej, kiedy raz
na zawsze zniknie z mojego życia.
- Fiu, fiu! Aż tak źle? - spytał ze smutkiem
w głosie.
- Aż tak źle.
Kurczowo trzymała torebkę, przyciskając ją do
piersi obronnym gestem.
140
ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Gabby - powiedział Sierżant miękko, a na jego
ustach pojawił się cień uśmiechu. - Co to za ryba,
która nawet nie próbuje urwać się z haczyka?
Powalczże o niego trochę. Nic, co wartościowe, nie
przychodzi bez wysiłku.
Spojrzała na niego ze złością.
-
Już ja bym mu dała haka! Aż mnie świerzbią
ręce. Może czegoś by się nauczył.
- Daj mu trochę czasu - zasugerował Sierżant.
- Zawsze był sam. To dla niego nowe, myśl, że
może kogoś potrzebować.
- Mnie nie potrzebuje - odparła sucho.
- Nie byłbym tego taki pewny - oznajmił, przy
glądając się Gabby z sympatią. - Myślę, że dobraliś
cie się w korcu maku. Cholernie dobrze strzelasz jak
na kobietę, która pierwszy raz w życiu trzymała
pistolet automatyczny w ręce. Laremos mówił, że
szybko się uczysz.
Przez chwilę milczała, ze wzrokiem wbitym w to
rebkę, po czym wyznała szczerze:
- To nie było specjalnie trudne. Raptem trzy
pozycje przełącznika ognia do zapamiętania: górna
zabezpieczony, środkowa serie, dolna pojedyncze
strzały. No i prawdę mówiąc, to już kiedyś strzela
łam, ale z kalibru 22. Polowałyśmy z mamą na
zające. Ale dwudziestkadwójka nie ma takiego
odrzutu jak AK-47.
Uśmiechnął się, patrząc, jak Gabby rozmasowuje
obolały bark.
- Raczej nie. Mama żyje?
Diana Palmer 141
Gabby także się uśmiechnęła i skinęła głową.
- Mieszka w Lytle w Teksasie. Ma małe ranczo
i stadko bydła. Znacznie mniejsze od tego, które
kiedyś miał ojciec, ale po jego śmierci mama
uznała, że musi się oszczędzać. I powiedzmy, że się
stara.
- Naprawdę poluje na zające? - spytał Sierżant
i oczy mu zabłysły.
- Poluje, jeździ konno i klnie tak, że najstarszym
kowbojom więdną uszy - pochwaliła się znacznie
weselszym tonem. - Moja matka to kobieta z cha
rakterem.
- W takim razie już wiem, w kogo się wdałaś
- odparł serdecznie, potem nagle spoważniał. - Kie
dy J.D. mi powiedział, że zabiera cię na te swoje
tajemnicze służbowe eskapady, zrozumiałem, że
zaczyna się między wami coś zupełnie wyjątkowe
go. Zanim cię poznał, ufał tylko swojej siostrze
i mnie.
Nie chwali się, uświadomiła sobie Gabby, po
prostu stwierdza oczywisty fakt.
- Do Laremosa nie ma zbytniego zaufania - za
uważyła, ściszając głos.
- Nie on jeden - odparł Sierżant konspiracyjnym
tonem i puścił do niej oko.
Autentycznie ją tym rozbawił, lecz przestało
jej być do śmiechu, zaledwie zobaczyła, że J.D.
podchodzi do samochodu. Pomyślała, że zaraz ze
mdleje, ale on znowu zachowywał się, jakby jej
nie dostrzegał. Bez słowa wdrapał się na tylne
142 ZBUNTOWANA KOCHANKA
siedzenie, zatrzasnął drzwi i pomachał Laremosowi
na pożegnanie.
Sierżant wychylił głowę przez okno i zawołał:
- Wrócę za kilka godzin, szefie!
Laremos uśmiechnął się szeroko, też im poma
chał, i po chwili jechali już w stronę lotniska.
Podróż dłużyła się Gabby niemiłosiernie, aczkol
wiek wcale nie dlatego, by droga była szczególnie
długa. Nie mogła znieść napięcia, które panowało
między nią a J.D. Poczciwy Sierżant dwoił się i troił,
próbując rozładować nerwową atmosferę, lecz nic
to nie dało. J.D. odpowiadał monosylabami, Gabby
zamknęła się w sobie i przez całą drogę milczała jak
zaklęta.
Podobnie było w samolocie. Gabby szczerze się
ucieszyła, gdy okazało się, że nie dostali miejsc
obok siebie. Ona zajęła miejsce między eleganckim
biznesmenem a młodą dziewczyną, zaś od J.D.
dzieliło ją kilka rzędów. Nie zamienili między sobą
ani słowa, gdy o świcie samolot wylądował na
lotnisku O'Hare.
Minęło parę minut, zanim strumień pasażerów
śpieszących do wyjścia rozrzedził się na tyle, by
Gabby zdołała się do niego włączyć. J.D. został
gdzieś z tyłu, ale nawet go nie szukała. Marzyła
tylko o tym, aby jak najszybciej znaleźć się w swo
im mieszkaniu.
Potem będzie miała aż nadto czasu na pogodze
nie się z myślą, że musi rozstać się z J.D. na zawsze,
znaleźć nową pracę i żyć, jak gdyby nic się nie stało.
Diana Palmer 143
Energicznym krokiem przemierzyła cały termi
nal, wreszcie wyszła na dwór i odetchnęła głęboko
rześkim, nocnym powietrzem. Wiał lekki wiatr,
z oddali napływały ciche dźwięki klaksonów i swoj
skie zapachy miasta.
Gabby rozejrzała się w poszukiwaniu taksówki.
Co prawda akurat żadnej nie było w zasięgu wzro
ku, lecz zbytnio się tym nie przejęła. Najwyżej
wróci na lotnisko i zamówi taksówkę przez telefon.
- Chodź - mruknął J.D., podchodząc do niej
bezszelestnie. - Podwiozę cię.
Spojrzała na niego wzrokiem bazyliszka.
- Wolę dać się obrabować - oznajmiła chłodno.
- Nie zdziwiłbym się: kobieta, sama o tej porze
- odparł rzeczowo. - W czym rzecz, boisz się mnie?
- zadrwił.
Trafił w dziesiątkę, niemniej duma nie pozwalała
jej dawać mu satysfakcji. Chcąc nie chcąc, poszła za
nim na parking, na którym przed wyjazdem zostawił
samochód. Niewiele później jechali już krętą drogą
prowadzącą do Chicago.
- Podjęłaś ostateczną decyzję? - spytał.
Intuicyjnie odgadła, co miał na myśli.
- Owszem. Poszukam pracy w branży kompute
rowej. Lubię pracować na komputerze.
Zerknął na Gabby i ponownie wlepił wzrok
w drogę.
- Sądziłem, że lubisz prawo. Zrobiłaś kursy,
szkoda, żeby tyle pracy poszło na marne.
- Zdążyło mi się znudzić - odparła lekkim tonem.
144
ZBUNTOWANA KOCHANKA
Co ma mu powiedzieć? Że nie tyle nie chce
pracować w jego kancelarii, ale w ogóle mieć
styczności z prawem, by nie ryzykować, iż któregoś
dnia przypadkiem wpadną na siebie, a wtedy serce
chyba by jej pękło?
Wzruszył ramionami i spokojnie zapalił papie
rosa.
- To twoje życie. Tylko nie zapomnij w ponie
działek rano zadzwonić do agencji, niech przyślą
kilku chętnych na twoje miejsce. Tym razem po
proszę Dicka, żeby przeprowadził rozmowę kwali
fikacyjną - dodał z chłodnym uśmiechem.
Gabby wpatrzyła się w widoczną za oknem
rzekę.
- Nie masz mi nic do powiedzenia? - odezwał
się po chwili.
- Na jaki temat? - spytała obojętnie.
Westchnął ciężko i znowu zaciągnął się papiero
sem. Samochód płynnie pokonał ostatni zakręt i za
trzymał się na parkingu przed apartamentowcem.
Gabby wysiadła i czekała, aż J.D. wyjmie z ba
gażnika jej torbę.
- Nie odprowadzaj mnie - powiedziała, gdy
zatrzasnął klapę. - Szkoda fatygi.
Spojrzał na nią ze złością.
- Czy ja proponowałem, że cię odprowadzę?
Miarka się przebrała.
- Nienawidzę cię - wyszeptała jadowicie.
- Owszem, zdaję sobie z tego sprawę - odparł,
uśmiechając się zimno.
Diana Palmer
145
Chwyciła torbę, obróciła się na pięcie i pomasze
rowała w stronę klatki schodowej.
- Gabby! - zawołał za nią.
Była już przy drzwiach. Zatrzymała się, ale nie
obejrzała się w jego stronę.
- Czego jeszcze chcesz?
- Przypominam ci o dwutygodniowym okresie
wypowiedzenia. Odpracujesz co do dnia, albo do
pilnuję, żebyś do końca twoich dni nigdzie nie
zagrzała miejsca. Jasne?
Prawdę powiedziawszy, nie zamierzała pojawiać
się w jego kancelarii ani w poniedziałek, ani żad
nego innego dnia. Jednak kiedy odwróciła się i zo
baczyła wyraz jego twarzy, uświadomiła sobie, jak
niebezpieczny trafił się jej przeciwnik. Skapitulo
wała, bo po prostu nie miała wyjścia. Pocieszyła się
myślą, iż przynajmniej zyska czas na rozejrzenie się
za inną pracą, dzięki temu zdołała się zachować
z klasą.
- Ależ panie Brettman, żal by mi było każdej
minuty - odparła z podszytą szyderstwem słodyczą.
- Do zobaczenia w poniedziałek.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Kiedy nastał poniedziałkowy ranek, zupełnie nie
miała ochoty iść do pracy. Nie chciała widzieć J.D. na
oczy, bark bolał ją jak diabli, ale wzięła się w garść.
Wyjęła z szafy beżową garsonkę i dobrała do niej
wściekłe kolorową bluzkę. Ubrała się szybko, upię
ła włosy w kok i wyszła z domu. Byle już mieć to
z głowy, pomyślała. Przemęczy się jakoś przez te
dwa tygodnie, odpracuje je co do godziny, może
nawet do tego czasu znajdzie nową posadę. Na
pewno znajdzie. To proste.
W każdym razie znacznie prostsze od próby
wyjaśnienia wszystkiego matce, westchnęła w du
chu, wspominając wczorajszą rozmowę telefonicz
ną z Lytle.
Diana Palmer
147
- Przecież mówiłaś, że uwielbiasz tę pracę!
- wykrzyknęła pani Darwin, gdy już odzyskała głos.
- Czemu złożyłaś wymówienie? Słucham, Gabby,
co się stało?
- Nic, mamo - odparła pośpiesznie. - Po prostu
tak się złożyło, że pan Brettman najprawdopo
dobniej niedługo przeprowadzi się z Chicago
- skłamała, chcąc oszczędzić matce zdenerwowa
nia. - Widzisz, ma widoki na fantastyczną posa
dę w innym stanie, a ja naprawdę wolałabym tu
zostać.
- W innym stanie? A konkretniej?
- Oj, mamuś -jęknęła Gabby. - Przecież wiesz,
że nie lubię być wścibska. To sprawa pana Bret-
tmana.
- A ten jego wspólnik? Pan Dice? Nie możesz
dalej pracować u niego? - W głosie pani Darwin
brzmiała dezaprobata. - Albo nie, mam lepszy po
mysł. Może wracaj do domu, poszukamy dla ciebie
męża?
Gabby przygryzła wargi, by nie powiedzieć
o słowo za dużo. Oczami duszy widziała już na
stępującą scenę: rozpromieniona matka przedstawia
jej przyszłego pana młodego, którego sama dla niej
wybrała, pastora oraz nabitą strzelbę, która ma
zachęcić córkę do zamążpójścia. Chciało jej się
śmiać, a wiedziała, że matka nigdy by jej tego nie
darowała.
- Gabby, czy ty aby nie wpadłaś w jakieś kłopo
ty? - zapytała pani Darwin dziwnym tonem.
148
ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Nie, mamo, nic podobnego. Tylko się nie
denerwuj. Może jeszcze wszystko samo się ułoży.
- Podoba mi się ten twój cały Brettman - oznaj
miła pani Darwin po chwili. - Wprawdzie widzia
łam go tylko raz, pamiętasz, kiedy przyjechałam cię
odwiedzić, ale zrobił na mnie wrażenie miłego
człowieka. Nie wiem, skąd mu się wziął ten niedo
rzeczny pomysł z przeprowadzką. Chyba się nie
żeni?
- J.D. i ślub? A to dobre! - Gabby zaśmiała się
ze smutkiem. - To dopiero byłaby sensacja. Kobie
ta, która zaciągnie go do ołtarza, trafi do „Księgi
rekordów Guinnessa".
- Prędzej czy później się ożeni - odparła pani
Darwin krótko.
- Myślisz? - mruknęła Gabby bez przekonania.
Zamiast przed ołtarzem widziała go raczej
w mundurze, ramię w ramię z Sierżantem i Apol
lem, jak szturmuje kwaterę wroga, lecz przecież nie
może o tym powiedzieć matce!
- Oczywiście. Jak każdy mężczyzna. Samotność
zacznie mu doskwierać, tak jak kiedyś twojemu
ojcu. Wtedy go capnęłam.
Gabby widziała niemalże, jak matka się uśmie
cha.
- A tobie samotność się nie sprzykrzyła? - spy
tała nieśmiało Gabby.
Od śmierci ojca upłynęło już dziesięć lat, lecz
matka nie chciała słuchać Gabby, gdy ta ostrożnie
sugerowała, że może warto by się z kimś umówić.
Diana Palmer 149
- Ja nie jestem samotna, córeczko. Ktoś, kto ma
tyle pięknych wspomnień, nigdy nie jest sam. Przez
lata byłam żoną najlepszego człowieka pod słońcem
i nie zwiążę się z nikim innym, wiedząc, że nikt
nigdy mu nie dorówna.
- Ależ masz wymagania! - zauważyła Gabby
oskarżycielskim tonem.
- Owszem. Gdybyś przeżyła to, co ja, też byś je
miała. Kochanie, obiecaj mi, że jeszcze się za
stanowisz nad powrotem do domu. Chicago to takie
wielkie miasto! Kiedy pan Brettman wyjedzie, zo
staniesz sama, bez jednej życzliwej duszy w po
bliżu. Martwiłabym się o ciebie.
- Zastanowię się - obiecała, choć wcale nie
chciała o tym myśleć, bowiem zmuszało ją to do
stawienia czoła bolesnej prawdzie, że więcej J.D.
nie zobaczy.
Bez względu na to, czy Gabby wróci do Teksasu,
czy też nie, czy on postanowi wrócić do dawnego
życia, czy też zostanie w Chicago, dołożył wszel
kich starań, by nie mogła dłużej u niego pracować,
praktycznie wymógł na niej złożenie wymówienia,
choć nie umiała powiedzieć, czy zrobił to z rozmys
łem.
Za jednym zamachem straciła dobrego szefa,
pracę oraz serce i po prostu nie mogła uwierzyć, że
całe jej życie wywróciło się do góry nogami zaled
wie trzy dni temu. Może byłoby najlepiej, gdyby
nigdzie nie ruszała się z Chicago i nie poznała
prawdy o przeszłości J.D.
1 50 ZBUNTOWANA KOCHANKA
Kiedy przyszła do biura, okazało się, że J.D.
jeszcze nie ma. Za to Richard Dice ewidentnie już
na nią czekał: siedział na jej biurku z rękami
skrzyżowanymi na piersi, miał zniecierpliwioną
minę i patrzył na nią tak, jak gdyby chciał ją
zamordować wzrokiem.
- Dzień dobry, Dick - odezwała się z wymuszo
nym uśmiechem.
- Chwała Bogu, że nareszcie wróciłaś! - oznaj
mił Richard i westchnął teatralnie. - Dziewczyna,
którą przysłali na zastępstwo, była kompletnie do
niczego. Odesłałem ją precz, ale ci z agencji nie
raczyli nawet oddzwonić. Gdzie J.D.?
- A skąd mam wiedzieć? - odparła spokojnie.
Zdjęła żakiet i starannie powiesiła go na krześle,
po czym schowała do szuflady biurka torebkę.
Założyła okulary i zaczęła przeglądać kalendarz,
w którym zapisywała wszystkie spotkania. Szybko
przebiegła wzrokiem te, które dopisała jej zastęp
czyni.
- Nie rozumiem. To on jeszcze nie wrócił?
- drążył Dick.
- Wrócił. -Popatrzyła na niego ze zdziwieniem.
- Chcesz mi powiedzieć, że nawet nie raczył się
z tobą skontaktować? Nie zadzwonił?
- Na razie nie. No, opowiadaj! - zniecierpliwił
się w końcu. - Jak poszło? Co z Martina? Zapłacili
okup?
- Zaczynam się czuć jak na przesłuchaniu.
- Tym razem to ona westchnęła. - Tak, Martina jest
Diana Palmer
151
bezpieczna. Nie, nikt nie musiał płacić okupu. Jeśli
jeszcze masz jakieś pytania, najlepiej poczekaj na
J.D., bo ja wolałabym nie wracać do tej sprawy.
Dick wzniósł oczy ku sufitowi, jak gdyby jego
cierpliwość została poddana ciężkiej próbie.
- Nie było cię tak długo i tylko tyle masz mi do
opowiedzenia?
- Trzeba było z nami jechać - odparła pogodnie.
- Nie musiałbyś wypytywać o szczegóły, a ja
mogłabym spokojnie wziąć się do pracy. Czy za
jąłeś się sprawą rozwodową pani Turnbull?
- A i owszem - mruknął z roztargnieniem.
- Dzwonił sędzia Amherst. Chce przedyskutować
z J.D. sprawy państwa Landersów, zanim wyznaczy
datę wstępnej rozprawy.
Gabby sporządziła w kalendarzu krótką notatkę.
Dick przyglądał jej się z uwagą.
- Źle wyglądasz.
- Dziękuję. - Uśmiechnęła się promiennie. - Każ-
da dziewczyna marzy, aby usłyszeć te słowa.
Zaczerwienił się.
- Nie miałem na myśli nic złego. Po prostu
wyglądasz na bardzo zmęczoną.
- Ciekawe, jak ty byś wyglądał, gdyby przyszło
ci czołgać się na brzuchu, wlokąc za sobą AK-47
- odparła bez zastanowienia.
- Czołgać się? Przez dżunglę? Na brzuchu? I co
to jest „AK-47"?
Wstała zza biurka i zaczęła segregować doku
menty, które Dick położył wcześniej na blacie.
152 ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Spytaj swojego wspólnika. Jestem przekona-
na, że chętnie ci to wytłumaczy.
- Żebym mógł go spytać, musi tu najpierw
przyjść!
Oderwała wzrok od poukładanych dokumentów
i posłała Dickowi osobliwe spojrzenie.
- Nie wiem, może pojechał po nową kuszę
- oznajmiła z irytacją.
- Po co...?
Nie odpowiedziała, bowiem najzwyczajniej
przestała go słuchać. Dick czekał jeszcze chwilę,
potem pomaszerował do swojego gabinetu i głośno
zatrzasnął drzwi.
Gabby obejrzała się przez ramię.
- Oho, ktoś jest dzisiaj nie w humorze - mruk
nęła półgłosem i ponownie zajęła się porządkowa
niem dokumentów.
J.D. pojawił się dopiero dwie godziny później,
jak zwykle nieskazitelnie elegancki w swoim gołę
bim garniturze.
- Jest jakaś poczta dla mnie? - zwrócił się do
Gabby, jak zawsze po przyjściu do pracy.
- Nie, panie Brettman - odparła jak tylekroć
wcześniej, tym samym co zawsze tonem. Nowością
był jedynie fakt, że nie patrzyła mu w oczy. - Dick
zajął się sprawą pani Turnbull, zgodnie z pańskim
życzeniem. Sędzia Amherst prosi o kontakt.
J.D. skinął głową.
- Jak wygląda moje dzisiejsze popołudnie, mam
jakieś spotkania? Zajrzałabyś do kalendarza?
Diana Palmer
153
- Pan Parker wybiera się tu na pierwszą, chce,
żeby pan sporządził akt założycielski. Później ma
pan jeszcze trzy inne spotkania.
J.D. odwrócił się na pięcie i pomaszerował
w stronę swojego gabinetu, rzucając na odchodnym:
- Weź notatnik i coś do pisania i pozwól ze mną.
Najpierw musimy uporać się z korespondencją.
- Tak, proszę pana.
- Och, jesteś wreszcie, J.D. - ucieszył się Ri
chard, który wychynął właśnie z sąsiedniego gabi
netu. - Witaj, wędrowcze. Może ty mi opowiesz, co
się tam właściwie wydarzyło? Gabby nie chce
puścić pary z ust.
- Po mnie też nie spodziewaj się sensacji. Wszy-
stko skończyło się dobrze. Martina i Roberto wrócili
do Palermo, sprawa porywaczy jest załatwiona. Co
powiesz na wspólny lunch?
- Żałuję, ale mam się spotkać z klientem. - Ri-
chard uśmiechnął się przepraszająco. - Może kiedy
indziej?
- Jasne, nie ma sprawy.
Gabby podążyła za J.D. do jego gabinetu. Wcho-
dząc, przezornie zostawiła drzwi otwarte. Nie wie
działa, czy to zauważył, a jeśli nawet tak, to nie dał
tego po sobie poznać. Rozsiadł się w wygodnym
fotelu na kółkach, przysunął się do biurka i zaczął
przeglądać stertę listów.
Zaczął dyktować pierwszą odpowiedź. Gabby
- notowała szybko, nie odrywając wzroku od kartki,
dopóki nie skończyli, lecz mimo to przez cały czas
1 54 ZBUNTOWANA KOCHANKA
miała w oczach jego sylwetkę, która zdawała się
wypełniać cały fotel. Kiedy J.D. zamilkł, od pisania
bolały ją palce, a plecy miała zdrętwiałe od długo
trwałego siedzenia. Mimo to nie drgnęła, dopóki nie
powiedział, że to już wszystko. Wtedy wstała i ru
szyła ku drzwiom.
- Gabby? - zawołał za nią.
- Tak, panie Brettman?
Przez chwilę milczał, bawiąc się długopisem,
który przed chwilą położył na biurku, i nie od
rywając od niego wzroku.
- Jak twój bark? - spytał.
Wzruszyła ramionami.
- W dalszym ciągu trochę boli, ale nie narzekam.
Kurczowo przyciskając do piersi notatki, spoglą-
dała na jego obojętną, pozbawioną wyrazu twarz.
- Byłabym zapomniała. Woli pan, żebym złoży-
ła wypowiedzenie na piśmie, czy wystarczy ustna
deklaracja?
W okamgnieniu stracił zainteresowanie długo-
pisem. Spojrzał na Gabby i poprosił cicho:
- Poczekaj.
- Muszę poszukać nowej posady, ale nie będę
miała kiedy, jeśli będzie pan próbował na mnie
wymóc, żebym przepracowała tu więcej niż ustawo-
we dwa tygodnie - dodała z podziwu godnym
spokojem.
Zacisnął zęby.
- Nie musisz składać wymówienia - odezwał się
po chwili.
Diana Palmer
155
- Właśnie że muszę, do cholery! - odrzekła
podniesionym głosem.
- Nic by się nie zmieniło! - ryknął. - Nie możesz
jeszcze się nad tym zastanowić? Chyba nie proszę
o zbyt wiele? Przecież tak dobrze się rozumieliśmy!
- Owszem, ale to było kiedyś, zanim potrak-
towałeś mnie jak jakąś ulicznicę! - wykrzyczała.
W jej oczach, w jej wyniosłej sylwetce widział
tylko nienawiść. Znowu przeniósł wzrok na długo-
pis.
- Niełatwo będzie cię zastąpić - zauważył dziw-
nym tonem.
- Cholernie łatwo - odparła jadowicie. - Wy-
starczy zadzwonić do agenta i poprosić o kogoś
głupiego i naiwnego, kto nie będzie próbował się do
ciebie zbliżyć, ale chętnie wystąpi w roli tarczy
strzelniczej!
Twarz mu zbladła.
- Gabby...
- Co się tutaj dzieje? - usłyszeli nagle głos
Richarda.
Stał w drzwiach z przerażoną miną i spoglądał
to na niego, to na nią. Nie pamiętał, by w jego
obecności Gabby kiedykolwiek podniosła na kogoś
głos, a teraz stała i nie tyle krzyczała, co wręcz darła
się na J.D. ile sił w płucach.
- Nie twoja sprawa - odparli zgodnie, patrząc na
niego z rozdrażnieniem.
Richard aż skulił drobne ramiona i uśmiechnął
się nerwowo.
156
ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Wybaczcie, to ja już sobie pójdę. Nagle okrop
nie zgłodniałem. Cześć!
Nawet nie zauważyli, kiedy zniknął. J.D. pioru
nował Gabby wzrokiem, a ona nie pozostawała mu
dłużna.
- Jestem zbyt leniwy, żeby szkolić nowego pra
cownika - oświadczył w końcu. - Ty już znasz moje
zwyczaje, poza tym w każdej innej pracy zanudziła
byś się chyba na śmierć.
- A to już moje życie i moja decyzja - przypo
mniała mu spokojnie.
Zaczął podnosić się zza biurka. Widząc to, Gab-
by zaczęła się cofać, oczy jej się rozszerzyły.
Wściekłość i strach mieszały się na jej twarzy, lecz
to właśnie strach sprawił, że J.D. zatrzymał się jak
wmurowany.
- Nie zamierzałem się na panią rzucić, panno
Darwin.
- Mam teraz paść na kolana i pokornie ci za to
podziękować? - spytała, spopielając go spojrze-
niem. - Jedno jest pewne: na liście dziesięciu
najwspanialszych kochanków świata na pewno się
nie znajdziesz.
- Nie. Zresztą nigdy tak bardzo sobie nie schle
białem - powiedział cicho. - Ale i nie zdawałem
sobie sprawy, że tak bardzo to przeżyjesz. Nie
chciałem, żebyś się mnie bała. - Spojrzał jej prosto
w oczy. - Uwierz mi, Gabby, nigdy nie chciałem
posunąć się aż tak daleko.
- Nie zamierzałam łapać cię za kołnierz i siłą
Diana Palmer 157
ciągnąć przed ołtarz - odparła, ale nieco ściszyła
głos. - Podobałeś mi się, byłam ciekawa, wiem, że
ty też. Ale było, minęło. Teraz nie ty jeden nie
chcesz się z nikim wiązać.
- Nie odchodź - poprosił miękko. - Więcej cię
nie dotknę.
- Nie o to chodzi - odrzekła, niespokojnie prze-
stępując z nogi na nogę. - Ja... ja nie chcę dłużej
u ciebie pracować.
- Dlaczego? - spytał, patrząc na nią poważnie.
Pomyślała, że to brzmi jak kiepski żart. Ma mu
teraz wyznać, że serce pękłoby jej na sto maleńkich
kawałków, gdyby musiała codziennie widywać go
w pracy, beznadziejnie w nim zakochana, bez szan
sy na wzajemność? Bo właśnie tak by było. W dal
szym ciągu wzdychałaby do niego skrycie, zamiast
umawiać się na randki jak każda normalna dziew
czyna. Mało tego, każdego dnia umierałaby ze
strachu, myśląc o tym, że jej ukochany może
w każdej chwili zatęsknić za dawnym życiem i rzu
cić wszystko w diabły, by dołączyć do Sierżanta
i Apolla.
Co gorsza, miał okazję na nowo rozsmakować się
w walce i sprawa wydawała się przesądzona. Gabby
była pewna, że J.D. wróci do dawnych towarzyszy
broni, nie wiedziała tylko, kiedy to nastąpi.
- Ta posada przestała być perspektywiczna - od
rzekła dyplomatycznie, w tym krótkim prozai
cznym stwierdzeniu zawierając wszystkie swoje
obawy.
158 ZBUNTOWANA KOCHANKA
Co innego mogłaby powiedzieć? Przecież praw
da go nie interesuje.
- Zastanawiasz się, czy wrócę do starego życia?
- spytał chłodno, jak gdyby czytał w jej myślach,
i zaciągnął się papierosem.
- Niezupełnie, J.D. Nie tyle „czy", ile raczej
„kiedy". Sierżant twierdzi, że wojaczka za bardzo
ci się podoba, żebyś kiedykolwiek chciał ją rzucić
- dodała konfidencjonalnym tonem, choć w uszach
wciąż brzmiały jej całkiem inne słowa. - Niestety,
mnie marzy się nudny szef rutyniarz, ktoś, kto ni
stąd, ni zowąd nie dojdzie do wniosku, że na jego
ramionach ciąży obowiązek ratowania świata od
zagłady.
- To moje życie. I moja sprawa, jak nim kieruję
- wycedził przez zęby.
- Ależ oczywiście - przytaknęła z pełnym sło
dyczy uśmiechem, choć aż się w niej gotowało.
- Podpisuję się pod tym obiema rękami. Najlepiej
wyjechać, zapomnieć. Co z oczu, to i z serca.
Dopiero teraz dopiekła mu do żywego. Oczy mu
się zwęziły, twarz wykrzywił gniewny grymas.
- Mimo tego, co się wydarzyło, kiedy byliśmy
u Laremosa? - spytał zdławionym głosem.
Zmrużyła oczy i spojrzała na niego z udawanym
zdziwieniem.
- Być może myślimy o dwóch różnych sytua
cjach. Bo ja pamiętam tylko, że zostałam potrak
towana jak najgorszego sortu panienka na jedną
noc!
Diana Palmer 159
Nie odpowiedział od razu. Podszedł do okna,
sztywno wyprostowany.
- Miałem swoje powody.
- Jasne, że miałeś! - zadrwiła. - Nie chciałeś,
żebym wyobrażała sobie Bóg wie co tylko dlatego,
że próbowałeś się do mnie przystawiać! Okej!
Zrozumiałam aluzję i zniknę ci z oczu najszybciej
jak się da! - Ściszyła głos. - Co ty sobie wyob
rażałeś? Że zapomnę o tym, co się stało w Gwate
mali, i będę dalej u ciebie pracować, jak gdyby
nigdy nic?
Uniósł rękę, w której trzymał papierosa, i przyj
rzał mu się z zainteresowaniem.
- Może będę chciał założyć rodzinę - powie
dział po paru chwilach.
- Może, tylko co mi do tego? - spytała. - Jesteś
moim szefem, nie kochankiem.
J.D. obrócił się w jej stronę dokładnie w tym
samym momencie, w którym zadzwonił telefon na
jej biurku. Gabby pobiegła go odebrać, szczęśliwa,
że nadarza się szansa ucieczki. Ucieszyła się jeszcze
bardziej, gdy okazało się, że dzwoni wyjątkowo
gadatliwa klientka świeżo po rozwodzie, najwyraź
niej niezadowolona z wyniku rozprawy. Uśmiech
nęła się z mściwą satysfakcją i przełączyła rozmowę
na biurko J.D.
Gdy odebrał, wymknęła się z kancelarii, piesz
cząc w sercu wspomnienie miny, z jaką wysłuchi
wał niekończących się żalów i pretensji.
Chichotała pod nosem, idąc do najbliższej knajpki
160
ZBUNTOWANA KOCHANKA
i zamawiając hamburgera. Usiadła przy stoliku
i ugryzła pierwszy kęs, ale nagle straciła apetyt.
Uśmiech spełzł jej z ust, poczuła się przygnębiona.
Czytała kiedyś artykuł o mężczyznach, którzy nigdy
się nie żenią, bardziej cenią sobie wolność, lecz zanim
nie poznała J.D., nie przypuszczała, jaką udręką jest
zakochać się w jednym z nich. Cóż, teraz już wie.
Przez resztę życia będzie śnić koszmary, w któ
rych J.D. ginie w walce albo - i to chyba było
jeszcze gorsze - trafia do obskurnego więzienia
gdzieś na krańcu świata i odsiaduje dożywocie za
wtrącanie się w sprawy wewnętrzne państewka,
o którym prawie nikt nie słyszał.
Może gdyby Martina o wszystkim wiedziała, we
dwie zdołałyby jakoś przemówić mu do rozsądku,
jednak kiedy miała okazję, Gabby nie śmiała powie
dzieć jej prawdy. Wiedziała, że J.D. nigdy by jej
tego nie wybaczył.
Godzinę później zmusiła się, by wrócić do biura,
lecz na szczęście J.D. zdążył gdzieś wyjść. Na jej
biurku leżała kartka z odręczną notatką, w której
informował zwięźle, że jedzie na spotkanie z klien
tem, w związku z czym prosi o odwołanie reszty
spotkań przewidzianych na dzisiejszy dzień, bo on
w kancelarii pojawi się dopiero jutro.
Rozłożyła kalendarz, sięgnęła po słuchawkę
i wybrała numer pierwszego z trojga klientów
umówionych na popołudnie. Naprawdę pojechał na
spotkanie? Wcale nie była tego taka pewna. Nadal
zadręczała się tą myślą, gdy wychodziła z kancelarii
Diana Palmer 161
i wracała do domu. Może już dawno spakował
manatki i jest teraz gdzieś, gdzie przez cały rok
przygrzewa słońce?
Położyła się do łóżka i rozpłakała z bezsilności,
nienawidząc siebie za to, że nie potrafi o nim
zapomnieć. Zanim zasnęła, pomyślała jeszcze, że
jeśli intuicja jej nie myli, powinna się pośpieszyć
z szukaniem nowej posady.
Następnego dnia punktualnie stawiła się w pracy.
Niczym automat odbierała telefony, kserowała do
kumenty i pisała na komputerze, każdą wolną chwi
lę wykorzystując na przeglądanie ogłoszeń o pracę,
choć zupełnie nie miała do tego serca. J.D. nie było
i nie było, i Gabby autentycznie się ucieszyła, gdy
Dick oznajmił, że chce jej podyktować korespon
dencję. Miała nadzieję, że nawał pracy pomoże jej
przestać myśleć o tym, gdzie się podziewa i co w tej
chwili robi jej szef.
Zbliżała się pora lunchu, kiedy w końcu się
pojawił. Gabby najchętniej podbiegłaby do niego
i rzuciła się mu na szyję. Oczywiście zwalczyła ten
odruch, lecz wiele ją to kosztowało. Powtórzyła sobie
w duchu, że J.D. nie interesują poważne związki,
odetchnęła głęboko i przywitała się z nim uściskiem
dłoni, po czym podała mu plik korespondencji.
- Martwiłaś się o mnie? - spytał pozornie bez
troskim tonem, ale przyglądał jej się bacznie.
Spojrzała na niego ze spokojem, który nie przy
szedł jej łatwo, i uniosła brwi tak wysoko, iż
wysunęły się ponad oprawki okularów.
162
ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Ja? Czemu miałabym się martwić? - spytała.
Wziął głęboki wdech, obrócił się na pięcie i po
szedł prosto do swojego gabinetu, po czym zamknął
się w nim, trzaskając drzwiami.
Gabby spojrzała w ich kierunku i pokazała język.
Wyjąwszy z szuflady torebkę, podniosła się zza
biurka i rzuciła do interkomu:
- Wychodzę na lunch.
- Gabby?
Już przy drzwiach odwróciła się i spojrzała na
niego. Stał przed wejściem do gabinetu i wyglądał
jak ktoś bardzo samotny i pełen wahania.
- Zjedz ze mną lunch - odezwał się cicho.
- Przykro mi. Jestem umówiona na rozmowę
w sprawie pracy - odparła i pomachała zwiniętą
w rulon gazetą.
Sposępniał i zmrużył oczy.
- Nie idź - powiedział, lecz w jego głosie nie
było złości, raczej smutek.
Gabby miała miękkie serce i trudno jej było nie
skapitulować, gdy patrzył na nią tak przejmująco,
nieomal prosząco. Jednak wiedziała, że nie może
sobie na to pozwolić. Na dłuższą metę rzucenie tej
posady to najlepsze rozwiązanie, przynajmniej bę
dzie mogła się gdzieś ukryć ze swoim złamanym
sercem. Umarłaby chyba, gdyby musiała dalej z nim
pracować, wiedząc, że wszystko, co J.D. ma do
zaoferowania, to zwierzęca żądza albo zdawkowa
uprzejmość zwierzchnika wobec podwładnej.
- Muszę - odrzekła cicho. - Tak będzie najlepiej.
Diana Palmer 163
- Dla kogo? - spytał gniewnie.
- Dla nas obojga! - wybuchnęła. - Nie mogę
przebywać z tobą w tym samym budynku! Dłużej
tego po prostu nie zniosę!
Krew odpłynęła mu z twarzy. Patrzenie na to, co
się z nim dzieje, sprawiało jej taki ból, że pomyślała,
że dłużej tego nie wytrzyma. Odwróciła się i wybie
gła z kancelarii ile sił w nogach. Znacznie później
przyszło jej do głowy, że mógł źle zrozumieć jej
słowa. Miała na myśli to, że nie chce być blisko
niego, kochając go i wiedząc, że on jej uczuć nigdy
nie odwzajemni, podczas gdy on najwyraźniej ode
brał je jako aluzję do tego, co wydarzyło się na
farmie Laremosa.
Nie da się ukryć, że zachował się wyjątkowo
brutalnie. Ale przeprosił, ponadto Gabby zaczynała
rozumieć pobudki, którymi się kierował. Chciał jej
uświadomić, dlaczego nie powinna się w nim zako
chiwać. Próbował ją uchronić przed większym cier
pieniem. Zresztą jej słowa i tak nie spędzą mu snu
z powiek, powiedziała sobie w duchu. Ona jest mu
obojętna, więc jakim cudem mogłaby go zranić?
Odpowiedziała na ogłoszenia dwóch firm miesz
czących się w odległości kilku przecznic od kan
celarii. Jedna poszukiwała kogoś do obsługi kom
putera; Gabby miała w tym wprawę, więc praca nie
sprawiałaby jej trudności. W drugiej - dużym mię
dzynarodowym przedsiębiorstwie - zwolnił się etat
sekretarki.
Zanim wróciła do kancelarii, J.D. znowu wyszedł
164
ZBUNTOWANA KOCHANKA
do miasta. Może to i lepiej, pomyślała. Musi zacząć
przyzwyczajać się do myśli, że go przy niej nie ma.
Na razie zaledwie o tym pomyślała, pękało jej serce,
jednak była realistką i zdawała sobie sprawę, że ból
kiedyś minie. Nie ma co liczyć na cud, skoro J.D.
powiedział bez ogródek, że nie widzi dla niej
miejsca w swojej przyszłości. Nie cofnął się nawet
przed przemocą, by dobitnie jej to uzmysłowić.
Miała ochotę płakać, ale przecież była w pracy.
Zacisnęła zęby i zmusiła się do tego, aby skoncent
rować się wyłącznie na obowiązkach.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Od tamtej przykrej rozmowy J.D. zaczął za
chowywać wobec Gabby z jeszcze większą rezer
wą. Odzywał się do niej wyłącznie w sprawach
służbowych i tylko wtedy, gdy nie zdołał znaleźć
jakiegoś pośrednika, który przekazałby jej słowa.
Chodził po kancelarii z wiecznie skrzywioną miną
i na wszystkich warczał.
- Już coś wiadomo na temat twojej nowej posa
dy? - spytał zdawkowo w piątek rano, gdy skończył
jej dyktować sążnistą odpowiedź na urzędowe pis
mo. - Odezwał się ktoś?
- W poniedziałek powinni się odezwać ci od
komputera - odparła cicho. - Ta druga sprawa
niestety nie wypaliła.
166
ZBUNTOWANA KOCHANKA
Milczał chwilę, przyglądając się jej zamyślonym
wzrokiem.
- Czyli mimo wszystko wcale nie tak łatwo
znaleźć coś ciekawego - zauważył.
Gabby ze spokojem odwzajemniła jego spojrze
nie.
- Jeśli nie znajdę nic w Chicago, po prostu
wrócę do domu - wyjaśniła i wzruszyła ramionami.
Siedział nieruchomo jak posąg i wpatrywał się
w nią z napięciem.
- Do Teksasu - mruknął.
Wbiła wzrok w swoje notatki.
- Zgadza się.
- Co miałabyś robić w Teksasie?
- Pomagałabym mamie.
Odłożył pismo na blat biurka.
- Pomagałabyś mamie - powtórzył drwiąco
i gniewnie zmrużył oczy. - Nie minąłby tydzień,
zanim zaczęłabyś zaglądać do kieliszka, zresztą
doskonale zdajesz sobie z tego sprawę.
- Jak śmiesz...! - zaczęła głosem zdławionym
z oburzenia, lecz J.D. przerwał jej w pól zdania.
- Gabby, twoja mama to przeurocza kobieta
- powiedział - ale różnicie się tak bardzo, jak
gdybyście pochodziły z dwóch odległych światów.
Wiecznie byś się z nią kłóciła albo nagle przyłapy
wała na myśli, że pozwalasz się jej wodzić za nos.
Milczała wzburzona, lecz nie pozwoliła, by uraza
odebrała jej zdrowy rozsądek.
- Wiem - przyznała po dłuższej chwili - ale to
Diana Palmer 167
chyba lepsze od przejścia na garnuszek państwa,
prawda?
- Zostań u mnie - namawiał. - Jestem przekona
ny, że z czasem wszystko się między nami ułoży,
proszę tylko, żebyś dała mi trochę czasu. Nie
możesz zapomnieć o tym, co się stało? Jeden jedyny
raz tak podle się zachowałem.
- Nie utrudniaj mi tego, i tak jest mi ciężko
- odpowiedziała cicho.
- Czy chociaż byłoby ci trudno zamknąć za sobą
te drzwi, wiedząc, że rozstajemy się na zawsze?
— spytał prosto z mostu.
Usta jej zadrżały.
- Nie masz mi nic do zaoferowania, jasno to
powiedziałeś. Nie pozostawiłeś mi wyboru, muszę
odejść.
- Owszem, powiedziałem - przyznał zadziwia
jąco zgodnie. - Tamtego dnia mówiłem i robiłem
znacznie gorsze rzeczy, żeby ci udowodnić, że nic
do ciebie nie czuję, aby mieć pewność, że nie
spróbujesz się do mnie zbliżyć. - Westchnął ciężko,
jego dłonie poruszały się nieustannie, a to przesu-
wały coś na biurku, a to wygładzały stertę dokumen-
tów. - A teraz nie mogę spokojnie spojrzeć w lustro,
bo robi mi się niedobrze na swój widok, ciągle sobie
przypominam, jak się kulisz, ilekroć próbuję do
ciebie podejść.
Wstał zza biurka i zapatrzył się w okno, a potem
przeciągnął się, jak gdyby mięśnie pleców mu
zesztywniały.
168 ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Nigdy nikogo nie potrzebowałem - odezwał
się po paru chwilach, lecz w dalszym ciągu stał
zwrócony od niej plecami. - Nawet jako dzieciak.
Zawsze opiekowałem się Martiną i mamą. I tylko
dla nich dwóch cokolwiek znaczyłem, dla wszyst
kich innych równie dobrze mogłem nie istnieć.
Odkąd sięgam pamięcią, zawsze byłem sam i to mi
odpowiadało.
- Ile razy mam ci to powtarzać: nie próbuję na
ciebie zastawić żadnej pułapki!
Odwrócił się i spojrzał jej prosto w oczy.
- Tak, teraz już to rozumiem - przyznał.
- I chcę, żebyś i ty spróbowała coś zrozumieć.
Milczał chwilę, po czym powiedział:
- Przez wiele lat byłem w wojsku. Zdążyłem się
przyzwyczaić do pewnego sposobu działania, do
określonego stylu życia. Sądziłem, że to już prze
szłość, że tamte sprawy przestały mieć dla mnie
jakiekolwiek znaczenie. Ale kiedy Martina została
porwana, wszystko się zmieniło.
- Znowu poczułeś adrenalinę i przypomniałeś
sobie, dlaczego kiedyś tak bardzo ci się to podobało
-powiedziała cicho, spoglądając na niego pytająco.
- I już nie jesteś pewny, czy chcesz do końca życia
pracować w kancelarii.
- Czytasz w moich myślach.
- Długo pracowaliśmy razem - odparła cicho,
opuściła wzrok i wpatrzyła się w notes, który
kurczowo ściskała. Pękało jej serce, ale cieszyła się,
że J.D. tego nie zauważa. - Od czasu do czasu
Diana Palmer
169
pewnie za tobą zatęsknię, J.D. Mogę wiele powie
dzieć o tym, jak mi u ciebie było, ale na pewno nie
to, że było nudno.
- Jeśli zostaniesz - powiedział ledwie słyszalnie
- może i ja zdołam zostać.
- A co ja mam z tym wspólnego? - spytała,
śmiejąc się nerwowo. - Na miły Bóg, świat jest
pełen kompetentnych asystentek, będziesz mógł
przebierać. Może następna bardziej przypadnie ci
do gustu. Ja mam paskudny charakterek i jestem
pyskata, pamiętasz?
- Pamiętam tyle rzeczy związanych z tobą - od
parł, kompletnie ją zaskakując. - Dopiero kiedy
spróbowałem wykreślić cię ze swojego życia, zro
zumiałem, jak głęboko w nie wrosłaś. Stałaś się dla
mnie nałogiem, Gabby, jak filiżanka kawy i poranna
gazeta. Rano jedyne, co każe mi wstać z łóżka, to
myśl, że zastanę tu ciebie.
- Znajdziesz sobie nowe nałogi - odparła, do
tknięta tym określeniem. Tylko tyle dla niego zna
czy?
- Przecież właśnie próbuję ci wytłumaczyć, że
wcale nie chcę nowego nałogu - mruknął gniewnie.
- Chcę, żeby wszystko zostało po staremu. Podoba
mi się tak, jak jest.
- Akurat! - oznajmiła, piorunując go wzrokiem.
- Sam sobie zaprzeczasz. Przed chwilą mówiłeś, że
chcesz znowu zostać najemnikiem, brakuje ci dresz
czyku emocji, świadomości, że każdego dnia nara
żasz życie. Zatęskniłeś za przygodą.
170 ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Kiedy się ciebie słucha, można by pomyśleć,
że to jakaś choroba - stwierdził sucho.
~ A tak nie jest? Boisz się, że zaczniesz coś czuć.
Sierżant, Apollo, Semson, wszyscy oni utracili coś,
bez czego nie sposób żyć: zdolność odczuwania. Nie
myślą o przyszłości, tylko czekają na koniec. Nie
mają nic do stracenia, nie mają dokąd wrócić. Tak,
wiele się nauczyłam przez tych kilka dni, J.D.
Przede wszystkim zrozumiałam, że w przeciwieńst
wie do was mam po co żyć. Nie chcę takiej wolności.
- Nigdy jej nie zakosztowałaś -przypomniał jej
spokojnie.
- To prawda - przyznała. - Ale przez pięć lat
harowałeś jak wół, żeby mieć szansę na nowe życie,
odniosłeś gigantyczny sukces. Tyle osób zawdzię
cza ci życie i wolność. Czy ty zwariowałeś, żeby to
wszystko przekreślać dla jakiejś mrzonki?
- O wolność nie zawsze walczy się w sądzie
- wycedził.
- A gdzie? Na końcu świata, uzi i plastikiem?
- odcięła się. - Myślisz, że tylko kule i bomby mogą
coś zmienić? To nie metoda!
Parsknął gniewnie i odparł:
- Nic nie rozumiesz.
- Racja, nie rozumiem. I dla twojej wiedzy:
rzeczywiście straciłam wszystkie złudzenia. Życie
najemnika wcale nie jest romantyczne i wspaniałe.
- Podniosła się z krzesła i spojrzała na brulion,
w którym notowała jego korespondencję. - Lepiej
pójdę to przepisać.
Diana Palmer 171
Odprowadził ją spojrzeniem. Gdy była przy
drzwiach, odezwał się cicho:
- Poczekaj chwilę.
Zatrzymała się z dłonią opartą na klamce, gotowa
w każdej chwili nacisnąć ją i wyjść. Patrzyła, jak
J.D. wstaje, wychodzi zza biurka i powoli zmierza
w jej stronę. Gdy zbliżył się, nie zdołała zapanować
nad strachem; górował nad nią wzrostem, popielaty
prążkowany garnitur podkreślał muskulaturę, której
siłę Gabby pamiętała aż zbyt dobrze.
Otworzyła drzwi i wyszła szybko, starając się nie
okazać lęku, jednak J.D. nie dał się zwieść: przejrzał
ją na wylot.
- Proszę - rzekł zdławionym głosem i potrząsnął
głową. - Nie uciekaj. Nie zrobię ci krzywdy.
- Ciągle to powtarzałeś, a ja uwierzyłam ci
o jeden raz za dużo - odparła, zanosząc się ner
wowym śmiechem.
Cofała się, nie spuszczając go z oczu, dopóki nie
znalazła się przy swoim biurku. Schroniła się za nim
szybko, tak by od J.D. oddzielała ją szerokość blatu.
Dopiero wtedy poczuła się nieco pewniej.
- Miałam je przepisać - przypomniała rzeczo
wo, unosząc rękę z brulionem.
Ciemne oczy J.D. nabrały dziwnie posępnego
wyrazu.
- Ty nie udajesz. Naprawdę się mnie boisz?
- spytał.
Usiadła przy biurku, unikając jego spojrzenia.
- Muszę wziąć się do pracy - odparła.
171
172 ZBUNTOWANA KOCHANKA
Niespiesznym, płynnym ruchem oparł się o blat
biurka i pochylił się w stronę Gabby.
- Nie wpadaj w panikę - powiedział półgłosem.
- Nie zbliżę się do ciebie bardziej niż w tej chwili.
Zastygła w fotelu nieruchomo niczym posąg;
chciała zapanować nad tą odruchową reakcją, lecz
po prostu nie była w stanie.
- Nie powinienem był krzywdzić cię tak, jak cię
wtedy skrzywdziłem - odezwał się, wpatrzony
w swoje dłonie. - Przesadziłem. Kiedyś spróbuję ci
to wytłumaczyć.
- Nie będzie żadnego „kiedyś" - przypomniała
mu cierpko. - Ty będziesz włóczył się po świecie
i wysadzał różne rzeczy w powietrze, a ja będę
siedziała w biurze i pracowała na komputerze.
- Przestaniesz wreszcie? - warknął, szukając po
kieszeniach papierosa.
- Byłbyś łaskaw zaczekać, aż zabezpieczę dys
kietki? - spytała lodowatym tonem, po czym na
chyliła się nad komputerem, otworzyła obie stacje
dysków i wyjęła dyskietki. - Dym i popiół mogą je
uszkodzić.
Przyglądał się niecierpliwie, jak Gabby wkłada
dyskietki do specjalnych koszulek, a następnie za
myka w plastikowym pojemniku, po czym szybko
zapalił papierosa.
Gabby świdrowała go gniewnym spojrzeniem.
- Nie przepiszę twoich listów, jeśli nie będę
mogła spokojnie usiąść przed komputerem - oznaj
miła rzeczowo.
Diana Palmer
173
- Listy mogą poczekać - odparł. - Gabby, przy
sięgam na wszystkie świętości, że nie chciałem cię
tak przerazić. To, co wydarzyło się między nami,
wstrząsnęło mną i byłem jakby na wpół obłąkany...
- Machinalnym gestem przeganiał włosy palcami.
- Na domiar złego zapomniałem, jaka jesteś niewin
na. Chcę tylko, żebyś wiedziała, że w normalnych
okolicznościach żaden mężczyzna nie potraktował
by cię tak, jak ja to zrobiłem.
- Żaden inny mężczyzna? Być może. W to
jestem skłonna uwierzyć - odparła chłodno, cedząc
słowo po słowie.
- Gabby, przypomnij sobie, jak było rano przed
misją. Wtedy się nie bałaś.
Wypowiadając te słowa, przywołał lawinę wspo
mnień. Gabby poczuła, że robi jej się gorąco.
Dobrze pamiętała smak jego ust, błogość, jaka ją
ogarnęła, gdy przytuliła się do jego silnego ciała,
i pożądanie, jakie w niej budziły jego delikatne
pieszczoty.
- Wtedy byłeś innym człowiekiem - odparowa
ła. - Odkąd wróciliśmy na farmę, praktycznie prze
stałeś się do mnie odzywać, nawet nie chciałeś na
mnie spojrzeć. Zachowywałeś się, jak gdybyśmy
byli sobie zupełnie obcy, a na koniec najzwyczaj
niej mnie zaatakowałeś!
J.D. opuścił wzrok i zaczął z uwagą przyglądać
się papierosowi, z którego snuła się smużka dymu.
- Wiem. I ta myśl nie daje mi spać po nocach.
Pochylił się nad nieskazitelnie czystą popielnicz-
174
ZBUNTOWANA KOCHANKA
ką, która stała na biurku Gabby, i zgniótł niedopa
łek. Dopiero teraz, gdy znalazł się tak blisko niej,
zauważyła, jakie ma podkrążone oczy.
- Czy pozwoliłabyś, żebym zaprosił cię na kola
cję? - spytał cicho.
Serce zaczęło jej szybciej bić, lecz na wszelki
wypadek wolała nie wnikać, czy to z radości, czy też
ze strachu.
- Nie - odparła stanowczo, zanim zdążyłaby
zmienić zdanie.
J.D. westchnął ciężko.
- Nie - powtórzył. Jego usta ułożyły się w smut
ny uśmiech, wzrokiem błądził po jej twarzy. - Nie
wiem czemu, ale wzięcie szturmem obozu terrorys
tów zaczyna się wydawać dziecinnie proste w poró
wnaniu z próbą rozbrojenia ciebie, Gabby.
- Po co w ogóle próbować? Nie szkoda fatygi?
- spytała cicho. - Przecież za tydzień i tak stąd
odchodzę.
Ostatnia iskra nadziei zgasła, i w jego oczach
pozostał jedynie wyraz smutku. Odwrócił się i po
woli ruszył w kierunku swojego gabinetu, lecz
zanim wszedł do środka, na sekundę zatrzymał się
w progu i uniósł głowę, jak gdyby zamierzał się
odwrócić i coś powiedzieć - przynajmniej takie
wrażenie odniosła Gabby, wpatrzona w jego plecy.
Najwyraźniej jednak się pomyliła, bo chwilę póź
niej drzwi cicho się zamknęły. Gabby zawahała się,
czy nie pobiec za J.D., lecz trwało to zaledwie
moment. Potem włączyła komputer, otworzyła bru-
Diana Palmer
175
lion na pierwszej zapisanej stronie i wzięła się do
pracy.
W sobotę od rana świeciło słońce, zapowiadał się
wyjątkowo piękny dzień. Aż grzech w taki wiosen
ny dzień siedzieć w czterech ścianach. Gabby na
stawiła pranie i kręciła się po domu, rozmyślając
o tym, jak trudno jest w taką pogodę lubić miasto.
Nagle usłyszała pukanie do drzwi.
Nie miała zielonego pojęcia, kto to może być.
Nie spodziewała się nikogo, lecz wiedziała, że
matka się o nią niepokoi, i przyszło jej do głowy, że
może to ona przyjechała z dalekiego Lytle, by się
z nią zobaczyć. Czym prędzej pobiegła otworzyć.
Przed drzwiami stał J.D.
- Spodziewałaś się mnie? - spytał wesołym,
tonem, ale uśmiechał się niewyraźnie.
Gabby na chwilę oniemiała. Gorączkowo za-
stanawiała się, jak w możliwie elegancki sposób
poprosić go, by sobie poszedł, jednak zanim skoń-
czyła bić się z myślami, J.D. najspokojniej w świe-
cie wszedł do jej mieszkania i rozsiadł się na
kanapie.
- Pomyślałem, że może dasz się zaprosić na
lunch - powiedział ni z gruszki, ni z pietruszki,
zajęty podziwianiem jej figury, którą podkreślały
dopasowane spłowiałe dżinsy i obcisła bluzeczka
z dzianiny.
Gabby nagle zdała sobie sprawę z tego, iż J.D.
wygląda jakoś inaczej, i dopiero wtedy zwróciła
uwagę na jego strój. Dotąd widywała go albo
176
ZBUNTOWANA KOCHANKA
w eleganckich garniturach, albo w mundurze, teraz
zaś miał na sobie dżinsy równie znoszone i spłowia-
łe jak jej własne, do tego niebieską bawełnianą
koszulę, stylizowaną na kowbojską, oraz długie
buty. Stała i wpatrywała się w niego, po prostu nie
była w stanie się powstrzymać. Jest zabójczo przy
stojny i niesamowicie męski, pomyślała. Na sam
jego widok zmiękły jej kolana, aczkolwiek wolała
podziwiać go na odległość. W dalszym ciągu czuła
się nieco niepewnie, przebywając z nim sam na sam.
- Nie rzucę się na ciebie - powiedział, jak gdyby
czytał w jej myślach - nie zrobię nic, czego nie
będziesz chciała. Nawet cię nie dotknę, jeśli sobie
tego nie życzysz. Ale proszę, spędź ten dzień ze
mną, Gabby.
- Czemu miałabym się zgodzić? - spytała
cierpko.
Uśmiechnął się ze smutkiem.
- Ponieważ czuję się strasznie samotny.
Serce stopniało jej jak wosk. Albo też najzwy
czajniej brakuje mi piątej klepki, pomyślała, w pełni
zdając sobie sprawę, że spełnienie jego prośby
byłoby wbrew logice. Osiągnęłaby tylko tyle, że
jeszcze trudniej byłoby jej odejść, a odejść przecież
musi. Nie umiałaby dalej z nim pracować, kochając
go i dźwigając bagaż tego, co wydarzyło się w Gwa
temali.
- Masz przyjaciół - odparła wykrętnie.
- Jasne - odparł, wstając i chowając ręce do
kieszeni, dzięki czemu dżinsy mocniej opięły się na
Diana Palmer
177
jego płaskim brzuchu i umięśnionych udach. - Jas-
ne, mam przyjaciół. Sierżanta, Apolla...
- Myślałam o kimś... stąd- odparła z wahaniem.
Milczał chwilę.
- Mam ciebie. Nikogo innego.
Choć jeszcze się nie odezwała, już się zgodziła.
Jak postąpić inaczej, kiedy słyszy się takie wyzna
nie i wie doskonale, że jest ono szczere? J.D. nie raz
i nie dwa powtarzał, że tylko jej jednej ufa. W końcu
zaufanie jest nieodłączną częścią przyjaźni.
- Dobrze - powiedziała w końcu. - Ale tylko
lunch.
- Tylko lunch - przytaknął.
Nie zbliżył się do niej, nie ponaglał jej, nie zrobił
niczego, czym mógłby ją do siebie zrazić. Cierp
liwie czekał, gdy zamyka mieszkanie na klucz, po
czym szedł przy niej niczym jakiś łagodny olbrzym
z bajek, dopóki nie dotarli na parking i nie wsiedli
do samochodu.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Gabby pomyślała, że to dziwny dzień. Była
przekonana, że zdążyła poznać wszystkie nastroje
J.D., dzisiaj jednak zupełnie był do siebie niepodob
ny. Zmienił się, choć nie potrafiła określić, na czym
właściwie polega owa zmiana.
Zawiózł ją do pobliskiego parku. Najpierw długo
spacerowali pośród drzew, kierując się w stronę
jeziora. Dalej poszli plażą, patrząc, jak spłoszone
ptaki zrywają się do lotu, i przyglądając się leniwie
przepływającym żaglówkom. Wiatr rozwiewał cie
mne włosy J.D., słońce krzesało na nich niebies
kawe błyski. Zaskoczona Gabby pomyślała nagle,
że nigdy dotąd nie czuła się tak jak w tej chwili:
wolna, lecz mimo to bezpieczna, i zarazem pod-
Diana Palmer
179
niecona. Trudno jednak było nie pamiętać, że to nie
początek, ale już koniec znajomości. J.D. ma wy-
rzuty sumienia po tym, jak się zachował w Gwate-
mali, i chce się z nią pogodzić przed jej odejściem
z pracy. Nie powinna dopatrywać się w jego za-
chowaniu drugiego dna, bowiem najzwyczajniej go
nie ma.
W pewnym momencie niby przypadkiem dotknął
jej dłoni i spojrzał na nią pytająco.
- Potknąłeś się? - zażartowała, starając się roz-
ładować napiętą atmosferę.
- Niezupełnie - odparł cicho. - Prawdę powie-
dziawszy, chciałem sprawdzić, jakbyś się zachowa-
ła, gdybym spróbował wziąć cię za rękę.
Znowu ta rozbrajająca szczerość, pomyślała
Gabby. Uśmiechnęła się do niego i podała mu rękę.
Poczuła, jak jego ciepłe palce powoli splatają się
z jej palcami, i przypomniała sobie, jak J.D. pieścił
jej dłoń, gdy lecieli do Meksyku, co wtedy mówił,
i zrobiło jej się gorąco.
J.D. spojrzał na jej zaczerwienione policzki i za-
śmiał się cicho.
- Nie wiem, czy to możliwe, ale mam wrażenie,
że myślimy dokładnie o tym samym.
- Lepiej pilnuj swojego nosa - oznajmiła.
- Staram się, ale masz to wypisane na twarzy,
skarbie. Zdradziły cię te piękne rumieńce.
Gwałtownie zabrała rękę, lecz ku jej rozczarowa
niu, nie sięgnął po nią ponownie.
- Nie chcę wywierać na tobie presji - wyjaśnił,
180
ZBUNTOWANA KOCHANKA
widząc jej zdziwioną minę. -Zadowolę się tym, co
będziesz skłonna ofiarować mi sama z siebie.
Zatrzymała się i zwróciła twarzą w jego stronę.
Słyszała, jak fale cicho chlupoczą o brzeg, od strony
plaży niosły się śmiechy i radosne piski; kilkoro
dzieci na wyścigi biegło do wody. Nie patrząc na
niego, powiedziała:
- Co właściwie próbujesz osiągnąć?
Westchnął.
- Chcę ci udowodnić, że nie jestem potworem
- odparł w końcu.
- Nigdy nie uważałam cię za potwora.
- To dlaczego za każdym razem, kiedy próbuję
się do ciebie zbliżyć, dzieje się to samo? - spytał, po
czym znienacka chwycił ją oburącz w talii i mocno
przyciągnął do siebie.
Gabby wpadła w panikę. Wiła się jak piskorz,
odpychała go z całych sił. Trwało to zaledwie kilka
sekund: puścił ją zaraz, lecz kiedy podniósł twarz,
był blady jak płótno. Gabby trzęsła się z wysiłku i ze
zdenerwowania, na twarzy miała wypieki i ner-
wowo przygryzała usta.
Pomyślała, że kompletnie go nie rozumie.
J.D. roześmiał się gorzko i odwrócił do niej
plecami. Drżącymi palcami zapalił papierosa, osła
niając go przed lekkim wiatrem od jeziora, i zaciąg
nął się głęboko.
- O Boże - odezwał się głuchym tonem, po
czym znowu zaniósł się śmiechem. - Odwaliłem
kawał dobrej roboty w tej Gwatemali, nie sądzisz?
Diana Palmer
181
Nogi wciąż się pod nią uginały i nie była pewna,
czy zdoła zapanować nad głosem. Odczekała chwilę
i powiedziała w miarę spokojnie:
- Żaden mężczyzna nie potraktował mnie tak
podle jak ty, J.D.- oświadczyła. -Nikt nie mówił do
mnie takich rzeczy.
Stanął przodem do niej i zmrużył oczy.
- Takich sprośnych rzeczy? - Błądził wzrokiem
po jej ciele, z lubością zatrzymując go na jej
biodrach i piersiach, po czym znowu uniósł do ust
papierosa. - Zanim zacząłem się zachowywać jak
ostatni drań, zdążyłem zapomnieć, jaki miałem być
zimny i wyrachowany.
Zamrugała powiekami.
- Nie rozumiem.
Zwrócił się twarzą w stronę jeziora i zapatrzony
w horyzont, dopalił papierosa.
- Nieważne - mruknął, rzucając niedopałek na
ziemię i przygniatając go butem.
- Strasznie dużo palisz - zauważyła.
J.D. wzruszył ramionami.
- Teraz już nie mam powodów, żeby rzucić to
świństwo.
Przez chwilę stała z rękami założonymi na piersi
i patrzyła, jak J.D. idzie wzdłuż plaży. Potem
ruszyła za nim.
- Nie broniłabym się, gdybyś mnie tak nie za
skoczył - oznajmiła sucho, kiedy go dogoniła.
Była to prawda, niemniej Gabby wcale nie zamie
rzała mu tego mówić, ale miał taką nieszczęśliwą
182
ZBUNTOWANA KOCHANKA
minę, że zrobiło jej się go żal. To moje miękkie
serce pewnego pięknego dnia wpakuje mnie w kło
poty, pomyślała.
Zatrzymał się jak wryty i spojrzał na nią ze
zdumieniem.
- Słucham?
Odwróciła się, pozwalając, by wiatr rozwiewał
jej włosy. Nie była w stanie wydobyć głosu.
Podszedł do niej, tym razem bardzo powoli,
i ostrożnie ujął jej twarz w dłonie. Serce znowu
zaczęło jej bić jak oszalałe, ale nie próbowała się
wyrywać. Stała spokojnie, gdy J.D. pochylił się nad
nią i spojrzał jej prosto w oczy. Na jego twarzy
malowało się napięcie. Stał tak blisko, że czuła
ciepło bijące od jego ciała i lekko piżmowy zapach
wody kolońskiej.
- Połowa tego, co ci powiedziałem w tamtym
pokoju, jest prawdą - wyszeptał głosem ochrypłym
z emocji. - Kiedy byłem młody, sypiałem, z kim
popadnie. Ale to było kiedyś. Teraz nie jest mi
wszystko jedno. Stale myślę o tym, jak cię skrzyw
dziłem, co wtedy mówiłem... i nie mogę spać po
nocach, nie mogę jeść. Nie przestaje mnie to drę
czyć.
- Dlaczego? - spytała ledwie słyszalnie.
Musnął palcem jej usta.
- Bo nie byłaś mi obojętna.
Źrenice rozszerzyły jej się tak bardzo, że jej
zielone oczy wydawały się w owej chwili niemal
czarne.
Diana Palmer
183
- Nie byłam? - powtórzyła zdławionym głosem.
Pochylił się nad nią i znowu ujął jej twarz
w dłonie. Czuła, jak drżą.
- Nie mogłem przestać rozmyślać o tym, jak
mało brakowało, żebyś zginęła w tej dżungli - szep
tał z ustami tuż przy jej ustach. - Chciałem wymazać
to wspomnienie z pamięci i zapomnieć, co wtedy
czułem. Więc z rozmysłem cię skrzywdziłem.
- Ściągnął brwi i wpatrywał się w Gabby z bezbrze
żnym smutkiem. - Sprawiłem ci ból, ale sam
cierpiałem jeszcze bardziej. - Nieskończenie deli
katnie pocałował ją w usta. - Poznałaś mnie z mojej
najgorszej strony. Okaż mi trochę zaufania, Gabby.
Pozwól, żebym ci pokazał, jaki potrafię być czuły.
Niczego nie pragnęła bardziej. Chciała zachować
chociaż jedno piękne wspomnienie, które osłodzi jej
gorycz długich, samotnych lat. Zbliżyła twarz do
jego twarzy i czekała.
Pocałował ją tak, jak jeszcze nigdy, bez gorącz
kowego pośpiechu, z czułością, która zapierała jej
dech w piersi, choć zarazem nieskończenie zmys
łowo. Słyszała jego ciężki, urywany oddech, czuła,
jak bezwiednie zaciska pięści i nieruchomieje, lecz
zapanował nad sobą i pocałunek nie stracił nic ze
swojej delikatności.
Spojrzała na niego spod przymrużonych powiek
i napotkała jego wzrok. Oczy mu płonęły. Przysunął
się bliżej, poczuła, jak ciepły oddech owiewa jej
wilgotne, rozchylone usta, i usłyszała jego cichy
głos:
184 ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Nie bój się mnie - wyszeptał. - Proszę.
Z trudem przełknęła ślinę, oddychała jak po
wielkim wysiłku.
- Jacob... - powiedziała drżącym głosem.
Kurczowo zacisnął powieki, jak gdyby sprawiła
mu ból.
- Nie sądziłem, że jeszcze usłyszę, jak wypo
wiadasz moje imię - wyznał zdławionym głosem.
Nie zamierzała go dotykać; nie umiała powie
dzieć, jak to się stało, że jej dłonie nagle oparły się
o jego tors. Czuła pod palcami szorstki materiał
koszuli, aż nazbyt żywo pamiętając, co się pod nim
kryje, jak przyjemnie jest zatopić palce w gęstwinie
czarnych włosków na jego piersi.
- Nie utrudniaj mi tego - wyszeptała bezradnie.
Ujął oburącz jej głowę i odchylił ją delikatnie, tak
aby musiała spojrzeć mu w oczy.
- Myślisz, że mnie jest łatwiej? Mam pozwolić
ci odejść?
- Tak - odparła, uśmiechając się, choć usta jej
drżały. - Przecież sam mówiłeś, że nie chcesz się
z nikim wiązać.
- Na Boga, to dlaczego za każdym razem, kiedy
patrzę, jak odchodzisz, coś we mnie umiera? - spy-
tał. - Dlaczego budzę się i zasypiam z twoim
imieniem na ustach?
- Nie mogę zostać twoją kochanką! -jęknęła.
- Po prostu nie mogę!
Znowu zbliżył usta do jej ust, owiał ją gorącym
oddechem.
Diana Palmer 185
- Byłoby łatwo sprawić, żebyś nią została - od
parł aksamitnym głosem. - Bardzo łatwo. Wystar
czyłoby mi dziesięć minut z tobą sam na sam,
z ustami na twoich ustach, z rękami pod twoją
bluzką, i szybko zapomniałabyś o bożym świecie.
Pamiętasz tamtą noc przed akcją? Pamiętasz, Gab
by? - szeptał namiętnie. - Trzymałem cię w ramio
nach, dotykałem cię...
- Jacob. - Wtuliła rozpaloną twarz w jego ko
szulę. - Jacob, przestań, proszę!
Duże ciepłe dłonie przestały błądzić po jej
plecach i przeniosły się na biodra. Potem J.D.
przyciągnął ją do siebie i poczuła, jak bardzo jej
pragnie.
- Jesteśmy w parku, to miejsce publiczne - za
protestowała słabo, ale się nie odsunęła.
- Tutaj jesteś bezpieczna - odparł. - Gdybyśmy
byli gdziekolwiek indziej, nie ręczyłbym za siebie.
Tak bardzo cię pragnę, Gabby...
- Dlaczego mi to robisz? I tak jest mi trudno
- oznajmiła, opierając rozpalone czoło na jego
ramieniu.
Jego koszula pachniała świeżością. Gabby po
gładziła ją bezwiednie, czując pod palcami, jak
mu grają mięśnie. Natychmiast zareagował na ten
lekki dotyk, zaczął szybciej oddychać, oczy mu
rozbłysły.
- Rozepnij ją. Dotknij mnie - poprosił zdławio
nym głosem.
- Przecież tu są ludzie!
186 ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Są. - Całował jej zamknięte powieki, czoło,
włosy. - Dotknij mnie.
Gabby nie mogła złapać tchu. Poddawała się tym
delikatnym pieszczotom, oszołomiona i rozpalona.
Pomyślała, że kochać kogoś tak bardzo to praw
dziwa udręka. Tak trudno będzie od niego odejść,
wiedząc, jaki J.D. potrafi być czuły. Co jednak
może zrobić?
- Już nigdy cię nie skrzywdzę - wyszeptał,
prowadząc jej dłoń ku guzikom swojej koszuli.
- Nigdy. Nie będę próbował cię do niczego zmusić,
nie będę brutalny. Udowodnię ci, że możesz mi
ufać, choćby mi to miało zająć całe życie, Gabby.
Zamknęła oczy i drżącymi palcami rozpięła pier
wszy guzik, potem drugi. Poczuła, jak mięśnie mu
się napinają, gdy odpinała trzeci, potem przytuliła
się do niego, wsunęła dłoń pod koszulę i pogładziła
jego muskularny tors. J.D. wstrzymał oddech i prze
sunął się nieznacznie, by mogła głębiej wsunąć
rękę.
- Kiedyś zrobiłaś to samo co ja przed chwilą
- przypomniał jej zmysłowym szeptem. - Kiedy
włożyłem ci rękę pod koszulę, na farmie, pamię
tasz? Obróciłaś się tak, żeby było mi wygodniej cię
dotykać.
Pamiętała raczej, co się wtedy z nią działo.
Sennie podniosła powieki i zwróciła twarz w jego
stronę, tak aby mógł spojrzeć jej w oczy.
Wpatrywał się w nią roziskrzonym wzrokiem.
- O tak. Lubię, jak to robisz - szepnął, kiedy
Diana Palmer
187
delikatnie powiodła paznokciami po jego skórze.
Nie odrywał od niej płonącego spojrzenia. - Gdyby
śmy się kochali, mogłabyś drapać mnie po całym
ciele, a ja mógłbym cię całą wycałować.
Zadrżała. Widząc to, wziął ją w ramiona i tulił
tak, jak się tuli dziecko, dopóki się nie uspokoiła.
- Słowa mają wielką moc - odezwał się cicho
ponad jej głową, spokojnie i niemal uroczyście.
- Dzięki tobie to zrozumiałem. Dopóki się nie
poznaliśmy, nie wiedziałem, że można kochać się
z kobietą, tylko do niej mówiąc.
Gabby w milczeniu spoglądała na jezioro, od
prowadzając spojrzeniem majestatyczne żaglówki.
- Znaleźliśmy się w impasie - oznajmiła z wes
tchnieniem.
Wtulił twarz w jej włosy.
- Dlaczego tak mówisz?
- J.D., w piątek odchodzę - oznajmiła, śmiejąc
się gorzko.
- Może - mruknął i objął ją mocniej.
- To nieodwołalna decyzja. - Szarpnęła się, a on
puścił ją natychmiast. - Nic się nie zmieniło.
- Przynajmniej przestałaś się kulić na mój widok
- odparł, lustrując ją spojrzeniem.
- Bardzo ci dziękuję - odparła. - Za zaleczenie
moich ran. Teraz jestem gotowa do poważnego
związku.
- Może związałabyś się ze mną? - spytał. - Jes
tem zamożny, seksowny...
- I nieodpowiedzialny - wpadła mu w słowo.
188
ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Chcę mężczyzny, któremu karabin kojarzy się
z filmem sensacyjnym!
Westchnął i podniósł na nią zamyślone oczy.
- Daj mi trochę czasu.
- Czas niczego tu nie zmieni - oznajmiła. - Nie
potrafisz z tym zerwać. To zupełnie jak z paleniem,
tyle że wojna to znacznie niebezpieczniejszy nałóg.
Nie mogłabym wiecznie wyglądać przez okno i cze
kać, aż zadzwoni telefon.
- I tak będziesz czekała.
Okręciła się na pięcie i spiorunowała go wzro
kiem.
- Słucham?
- I tak będziesz czekała - powtórzył spokojnie,
nie odrywając od niej spojrzenia.
Wyciągnął kolejnego papierosa i zapalił go z mi
ną, która zdawała się mówić: „A co mi tam!".
- Będziesz za mną tęskniła. Będziesz mnie prag
nęła. Możesz odejść z kancelarii, ale wspomnień nie
zdołasz zniszczyć. Nie zapomnisz o mnie, tak ja nie
zapomnę o tobie. Już zawsze będziemy mieć po
czucie, że ledwie coś się zaczęło, już się skończyło,
że coś nas ominęło.
- Seks to tylko seks! - wykrzyczała z pasją.
Nagle spostrzegła, że nie są sami. Obok prze
chodziło dwóch młodych chłopaków, którzy uśmie
chnęli się jak na komendę i mrugnęli porozumiewa
wczo. Gabby najchętniej zapadłaby się pod ziemię.
Zaczerwieniła się po same uszy i pobiegła plażą
w stronę parkingu. J.D. dogonił ją, a potem biegł
Diana Palmer
189
przy niej, spokojnie dopalając papierosa. Kiedy
znaleźli przy samochodzie, rzucił niedopałek i przy
deptał go butem, po czym wsiedli do samochodu.
- Nie powiedziałbym, że to tylko seks - odezwał
się, zwrócony twarzą w jej stronę, i oparł rękę na
oparciu jej fotela, uśmiechając się tajemniczo.
- Aczkolwiek nie ukrywam, że w niezbyt odległej
przyszłości seks będzie nam zajmował mnóstwo
czasu.
- Marzyciel!
- Raczej to ty będziesz rozmarzona - odparł,
szelmowsko unosząc
brwi. - Kiedy nie zapominam
o dobrych manierach, potrafię zrobić wrażenie na
kobiecie. Wtedy w Gwatemali byłem wściekły,
rozdrażniony. Ale dzień wcześniej miałaś przed
smak tego, jaki naprawdę jestem.
Wspomnienie tamtej chwili sprawiło, że oblałają
fala gorąca. J.D. powoli opuścił wzrok na wysokość
jej biustu i uśmiechnął się zmysłowo. Podążyła za
jego spojrzeniem, zrozumiała, co wywołało ten
uśmiech, i pośpiesznie skrzyżowała ręce na piersi.
- Za późno — rzekł półgłosem. - Ciało zawsze
cię zdradzi. Nie zapomniałaś...
- Nie jesteś jedynym mężczyzną na świecie!
- Naturalnie - przytaknął zgodnie. - Ale ty nie
chcesz nikogo innego. Chcesz mnie.
- Bezczelny zarozumialec! - oświadczyła.
Leciutko dotknął jej ust.
- Byłaś gotowa za mnie zginąć - powiedział
zamyślony. - Dlaczego?
190 ZBUNTOWANA KOCHANKA
Roześmiała się niepewnie.
- A może po prostu chciałam trochę sobie po
strzelać? - odparła, ale usta jej drżały.
J.D. pocałował ją czule.
- A może miałaś inne powody, o których nie
chcesz mówić - stwierdził łagodnie, po czym dodał:
- Jesteś głodna?
Gabby była zdezorientowana tą nagłą zmianą
tematu, lecz zdobyła się na blady uśmiech.
- Jestem. Co miałeś na myśli?
- Cheeseburgery, rzecz jasna. - Zaśmiał się
i uruchomił silnik.
- Lubię cheeseburgery.
- Porozmawiajmy. - Znowu ją zaskoczył. - Ale
tak szczerze. Chcę wiedzieć o tobie wszystko. Jakie
książki czytasz, jak wyglądało twoje dzieciństwo
w Teksasie, dlaczego z nikim się nie związałaś.
Wszystko.
Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że ona także
niewiele o nim wie. Nie zna jego upodobań, po
glądów, nie wie, co dzieje się w jego sercu. Usiło
wała coś wyczytać z jego twarzy.
- Chciałabyś więcej o mnie wiedzieć? - spytał,
jak gdyby czytał w jej myślach. Rzucił jej ukrad
kowe spojrzenie. - Powiem ci absolutnie wszystko.
Zaśmiała się bez przekonania.
- „Wszystko" to dość szerokie pojęcie.
- I wymaga piekielnie dużego zaufania z mojej
strony - przyznał z uśmiechem. - Co tylko będziesz
chciała wiedzieć, Gabby.
Diana Palmer
191
Milczała, wstrząśnięta jego szczerością. Wpat
rywała się w swoje dłonie i zastanawiała się, czemu
drżą. Nie pojmowała, co J.D. próbuje osiągnąć, do
czego to wszystko zmierza. Kiedy podniosła wzrok,
jej twarz wyrażała niepewność.
Przyciągnął jej dłoń do swojego uda.
- Spraw, żebym został - rzekł niespodziewanie.
- Słucham? - zapytała.
- Spraw, żebym został - powtórzył, przez uła
mek sekundy patrząc jej prosto w oczy. - Możesz mi
dać więcej niż wszystkie przeklęte wojny tego
świata. Jeśli mnie pragniesz, okaż mi to. Daj mi
powód, ćwierć powodu do tego, żebym się ustat
kował. Kto wie, może sprawię ci niespodziankę?
Wpatrywała się w okno z poczuciem, że ziemia
usuwa jej się spod nóg. A jednak to nie koniec - coś
się dopiero zaczyna, choć nie do końca to, o czym
marzyła. Może przez jakiś czas zdoła utrzymać go
przy sobie, dopóki nie znudzi mu się jej ciało, ale co
potem?
On myśli o przelotnym romansie, a nie o domu
pełnym dzieci. Nie szuka stałego związku. Może
mimo wszystko źle się stało, że przestała się go bać.
Zatrzymała smutne spojrzenie na jego twarzy.
Jak zawsze miał nieodgadnioną minę, lecz pożąda
nie, które dostrzegała w jego oczach, dodało jej
nadziei. Pragnął jej tak bardzo, że zaczynała się
zastanawiać, czy nie kryje się za tym coś więcej, czy
i on czegoś do niej nie czuje. Niemniej takie sprawy
wymagają czasu, a Gabby nie zamierzała wycofy-
192 ZBUNTOWANA KOCHANKA
wać się z decyzji o zmianie pracy: odejdzie, choć jej
serce pęka.
Na dłuższą metę tak będzie lepiej, niż próbować
za wszelką cenę zatrzymać go przy sobie. Ona nie
nadaje się na kochankę i nie pozwoli, by J.D.
uwikłał ją w przelotny romans tylko po to, aby
znaleźć sobie rozrywkę, zanim zdecyduje, czy bar
dziej widzi się w roli adwokata, czy żołnierza.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Poszli do najbliższego baru szybkiej obsługi
i usiedli przy stoliku w przytulnym kącie sali.
Gabby patrzyła zafascynowana, jak J.D. w mgnie
niu oka pochłania trzy cheeseburgery, dużą porcję
frytek oraz dwa kubki kawy.
- Jestem dużym chłopcem - mruknął przepra
szająco, gdy kończył trzeciego cheeseburgera.
- To fakt - przyznała z uśmiechem, przygląda
jąc się opiętej na jego mięśniach koszuli.
Zmrużył oczy i spojrzał na nią z rozbawie
niem.
- Wspominasz, co się kryje pod spodem? - spy
tał półgłosem.
Zaczerwieniła się i sięgnęła po kubek z kawą.
194
ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Sądziłam, że ogłosiliśmy zawieszenie broni
- oznajmiła z wyrzutem.
- I słusznie. Ale ja nigdy nie gram czysto,
zapomniałaś?
Popatrzyła na niego z uwagą, a potem zapytała:
- Jak wyglądały te cztery lata, kiedy byłeś na
jemnikiem? Jak to jest?
Przełknął ostatni kęs cheeseburgera, popił kawą
i z westchnieniem odsunął się od stolika.
- Ciężko. Podniecająco. Daje olbrzymią satys
fakcję, nie tylko finansową. - Wzruszył ramionami.
- Czy ja wiem? Na początku wszystko wydawało
mi się bardzo romantyczne, dopiero później dotarło
do mnie, w co się wpakowałem. Chłopak z tego
samego werbunku co ja został aresztowany i wtrą
cony do więzienia, zaledwie wysiedliśmy z samolo
tu w jednym z małych afrykańskich państewek. Nie
zdążył oddać jednego strzału, lecz mimo to został
stracony z wieloma innymi, którzy mieli niejedno
życie na sumieniu.
Gabby oczy się rozszerzyły.
- Jakim prawem? - oburzyła się. - Przecież on...
- Nasz przyjazd był nie na rękę miejscowym
władzom. Przy całych naszych świetlanych inten
cjach, łamaliśmy wszystkie możliwe prawa. Sierżan
towi i mnie cudem udało się uciec. Tylko dzięki jego
refleksowi żyję. Byłem wtedy kompletnym żółto
dziobem. Ale z czasem się zahartowałem w boju.
- Powiedział mi, że ma na imię Matthew
- oznajmiła z uśmiechem.
Diana Palmer 195
J.D. uniósł brwi.
- Potraktuj to jako wielki komplement. Mnie
dowiedzenie się tego zabrało trzy lata.
- Polubiłam go - odparła Gabby, bawiąc się
papierową serwetką. - W gruncie rzeczy polubiłam
ich wszystkich.
- Sierżant to niesamowity gość. To on mnie
namówił, żebym zajął się prawem - oznajmił J.D.
i parsknął śmiechem. - Doszedł do wniosku, że
biegając z karabinem, zmarnuję sobie życie.
- Bardzo liczysz się z jego zdaniem - zauwa
żyła.
Znowu wzruszył ramionami.
- Ojca właściwie nie znałem - odparł w końcu.
- Sierżant opiekował się mną, kiedy trafiliśmy do
Wietnamu. Nie wiem, może on też kogoś potrzebo
wał. Jego żona zmarła na raka, z całej rodziny został
mu tylko brat w Milwaukee, z którym do tej pory nie
utrzymuje kontaktu. Ja miałem Martinę. W pewnym
sensie Sierżant zastąpił mi ojca.
Ściskała w dłoniach kubek i zastanawiała się, jak
by zareagował, gdyby powtórzyła mu słowa Sier
żanta, że drzwi do przeszłości już się dla niego
zamknęły. Prawdopodobnie wyśmiałby ją tylko, ale
wolała nie ryzykować.
- A twoja rodzina? - Spojrzał na nią pytająco.
- Masz rodzeństwo?
Zaśmiała się cicho.
- Nie. Jestem jedynaczką. Mój ojciec miał małe
ranczo. Któregoś razu dziadkowie zabrali mamę na
196 ZBUNTOWANA KOCHANKA
wakacje do San Antonio i tam moi rodzice się
poznali. Uciekli, a kilka dni później wzięli ślub.
- Uśmiechnęła się szeroko. - Dziadkowie rwali
włosy z głowy.
- Wyobrażam sobie. -Przyjrzał się jej i stwier
dził z uśmiechem: - Jesteś do niej podobna. A on?
Chłop jak niedźwiedź?
Pokręciła głową.
- Niski, żylasty i twardy jak skała. Musiał taki
być, inaczej by z nią nie wytrzymał. Każdego innego
wykończyłaby chyba nerwowo, ale tata nie dawał się
rozstawiać po kątach. Pamiętam, że jak byłam mała,
kłócili się tak głośno, że dom trząsł się w posadach.
- A potem się godzili? - spytał, znacząco uno
sząc brwi.
Gabby westchnęła do swoich wspomnień.
- Tata przysyłał mamie róże albo przywoził jej
coś ładnego z najbliższego miasteczka. Mama cało
wała go, a potem znikali gdzieś tylko we dwoje, a ja
szłam do panny Patty, która mieszkała w małym
drewnianym domku na drugim końcu rancza.
- Uśmiechnęła się filuternie. - Często u niej prze
siadywałam.
J.D. zachichotał.
- Podobno takie godzenie się po kłótni bywa
całkiem przyjemne.
- Tak. Też tak słyszałam - odparła.
- My mamy za sobą iście królewską awanturę
- stwierdził, patrząc jej w oczy. - Chcesz się
pogodzić?
Diana Palmer
197
Zawahała się, a J.D., widząc to, umilkł. Spokoj
nie dopił kawę, po czym sięgnął po papierosa.
- Przepraszam - powiedział cicho. - Zawsze
byłem w gorącej wodzie kąpany.
Z wahaniem sięgnęła ponad blatem stołu i delika
tnie dotknęła jego palców. Drgnął, a potem szybko
wziął ją za rękę.
- J.D., czego ty właściwie ode mnie oczekujesz?
- zapytała.
- Naprawdę tego nie wiesz, Gabby?
- Myślę, że próbujesz się ze mną pogodzić po
tym, co się stało w Gwatemali, zanim polecisz na
laaj świata szukać słońca - odparła, zdobywszy się
na odwagę, by nazwać po imieniu swoje największe
obawy. - Myślę, że chcesz, żebym została twoją
kochanką.
- Cóż, to chyba uczciwe postawienie sprawy
-odparł, delikatnie głaszcząc skórę na jej nadgarst
ku. - Ty wolałabyś jakiś trwalszy układ, jak rozu
miem.
- Ależ się zrobiło poważnie, nie sądzisz? - Za
śmiała się i zabrała rękę; gdyby odpowiedziała na to
pytanie, J.D. zrozumiałby wszystko. - Muszę wra
cać do domu. Pranie leży w pralce, mieszkanie
niesprzątane od tygodnia...
Spochmurniał.
- Nie możesz tego odłożyć do jutra?
- Jutro jest niedziela.
- Co z tego?
- Idę do kościoła.
198 ZBUNTOWANA KOCHANKA
Przez chwilę przyglądał jej się spod ściągniętych
brwi.
- Ostatni raz byłem w kościele jako mały chło
pak - powiedział, patrząc na żarzącego się papiero
sa. - Sam nie wiem, w co właściwie wierzę.
Te słowa przypomniały Gabby, jak wiele ich od
siebie dzieli. Posmutniała i powoli podniosła się
z krzesła.
- To nie dawałoby ci spokoju, prawda? - mruk
nął, obserwując ją bacznie. - Tak, nawet na pewno.
- Co nie dawałoby mi spokoju? - podchwyciła,
odwracając się w jego stronę.
- Nieważne. - Z westchnieniem zgarnął do ko
sza na śmieci wszystko, co leżało na tacy, po czym
umieścił ją na specjalnym stojaku przy drzwiach.
- Wniesie się parę drobnych poprawek i będzie
znakomicie.
Gabby nie miała pojęcia, o co mu chodzi, ale nie
chciała naciskać. On także nie wywierał na niej
żadnej presji: odprowadził ją pod dom i pożegnał
się, uśmiechając się niewesoło.
- Pierwszy raz mi się zdarza, żeby kobieta zo
stawiła mnie z powodu przeklętej pralki - oznajmił
burkliwym tonem i schował ręce do kieszeni.
- Pozostaje wyciągnąć z tego wnioski - odparła,
uśmiechając się pod nosem. - W każdym razie nie
mogę do końca tygodnia przychodzić do pracy
w tych samych ubraniach.
Nastrój zmienił się diametralnie. Uśmiech Gabby
zbladł, zaledwie przypomniała sobie, jak niewiele
Diana Palmer 199
czasu pozostało do chwili rozstania, twarz J.D.
znowu zaczęła przypominać maskę.
- Cóż, dziękuję za lunch - rzekła nieporadnie.
- Jutro też moglibyśmy się spotkać - dodał
pośpiesznie, zanim weszła do środka.
Obejrzała się. Niczego nie pragnęła bardziej
i choć próbowała sobie wytłumaczyć, że to byłby
wielki błąd, na samą myśl o następnym spotkaniu
rozśpiewało się w niej serce.
- Dobrze - odparła ledwie słyszalnie.
J.D. odetchnął, jak gdyby kamień spadł mu
z serca.
- W takim razie przyjadę po ciebie około wpół
do jedenastej, okej?
Zawahała się.
- O jedenastej chcę być w kościele - przypo
mniała.
- Tak podejrzewałem. - Uśmiechnął się niewy
raźnie. - Mam nadzieję, że aniołowie nie pomdle-
ją, widząc, jak wkraczam do tego świętego przy
bytku.
Gabby zbladła. Nie byłaby w stanie się odezwać,
nawet gdyby od tego zależało jej życie.
- Nie martw się, nie przyniosę ci wstydu - dodał
szorstko. - Wiem, że nie wolno co pięć minut
zrywać się z ławki z okrzykiem „Alleluja!" albo
usiąść z przodu i zacząć głośno chrapać.
- Przecież nic nie mówię.
- Wciąż mam duszę, nawet jeśli parę razy pod
dawałem ją ciężkiej próbie. - Wzruszył ramionami.
2 0 0 ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Chcę... wrócić do normalnego życia, a to dobry
początek.
- Jestem metodystką - powiedziała.
Uśmiechnął się.
- Ja należałem do Kościoła Episkopalnego, ale
to chyba nie ma większego znaczenia, prawda?
Przytaknęła gorliwie i dodała:
- Moglibyśmy pójść na spacer.
- Do jutra.
Odwrócił się i chciał wsiąść do samochodu, lecz
Gabby delikatnie oparła mu dłoń na ramieniu.
- Mógłbyś... schylić się na sekundkę? - szep
nęła.
Niczym lunatyk powoli spełnił jej prośbę, a ona
wspięła się na palce i namiętnie pocałowała go
w usta. Gdy próbował ją objąć, odsunęła się, spo
glądając na niego z filuternym uśmiechem.
- Gdzieś, gdzie będziemy sami, też będziesz
taka odważna? - spytał tonem wyzwania.
- Marzyciel z ciebie.
- Święta prawda. Od tygodnia żyję głównie
marzeniami -przyznał, błądząc spojrzeniem po jej
szczupłym ciele. - Gabby, czy ty chciałabyś mieć
dzieci?
Uśmiechnęła się, nie dowierzając własnym
uszom.
- Bardzo - odparła szeptem.
- To tak jak ja. - Urwał nagle, po czym dodał
z niepewnym uśmiechem: - Do zobaczenia jutro
rano.
Diana Palmer
201
- Pa!
Patrzyła, jak J.D. wsiada do samochodu i odjeż
dża. Najpewniej to tylko wyjątkowo realistyczny
sen na jawie, z którego obudzi się przy swoim
biurku w kancelarii przed stertą listów do przepisa
nia, jednak kiedy się uszczypnęła, zabolało. Po
powrocie do domu zaczęła przekładać mokre ubra
nia do suszarki, powtarzając sobie w myślach, że
J.D. naprawdę zamierza jutro pójść do kościoła.
W niedzielę rano była przekonana, że źle go zro
zumiała. Włożyła twarzowe białe wdzianko w stylu
retro, w którym przypominała piękne damy z ilust
racji Charlesa Gibsona, dobrała odpowiednie do
datki i równo o dziesiątej trzydzieści podeszła do
drzwi. Oczywiście, że J.D. nie wybiera się do
kościoła, powiedziała sobie z mocą. Co za niedo
rzeczne przypusz...
W chwili gdy nacisnęła klamkę, zadzwonił
dzwonek u drzwi. Popchnęła je i ujrzała przed sobą
J.D. ubranego w garnitur, w którym tak często
widywała go w pracy. Garnitur wprawdzie ten sam,
lecz J.D. wydawał się odmieniony, pogodniejszy
i znacznie mniej oficjalny.
- Przeżyłaś szok? - zapytał. - Byłaś pewna, że
w ostatniej chwili zmienię zdanie i wybiorę się na
ryby?
Roześmiała się, w jej zielonych oczach zamigo
tały iskierki. Z długimi włosami upiętymi w staro
świecką fryzurę wyglądała niczym istota przenie
siona z minionej epoki.
2 0 2 ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Istna młoda wiktoriańska dama. Wyglądasz
bardzo ponętnie. Taka skromna i cnotliwa.
Patrzył na nią takim wzrokiem, jak gdyby marzył
o tym, by raz na zawsze rozprawić się z tym
niewinnym wizerunkiem. Gabby opuściła wzrok,
by nie wyczytał w nim niemej zgody.
- Lepiej już ruszajmy - odparła, przechodząc
obok niego.
Kilka minut później wchodzili do kościoła zbu
dowanego z szarych polnych kamieni.
- Ładna rzecz, taka zwiewna - odezwał się J.D.,
zerkając na jej strój, gdy byli na schodach.
- Mogę ci ją czasem pożyczać, jeśli chcesz
- powiedziała wesoło.
Jego oczy zapowiadały srogą zemstę, jednak
zaledwie Gabby wzięła go za rękę, uśmiechnął się,
wpatrzony w nią jak w obrazek.
Z uwagą wysłuchał kazania, śpiewał hymny
ciepłym barytonem, potem zaś, gdy pastor udzielał
wiernym błogosławieństwa, popadł w zadumę.
- Mogłabyś chwilę na mnie zaczekać? - spytał,
kiedy ludzie zaczęli wychodzić z kościoła.
- Oczywiście - odparła, spoglądając na niego ze
zdziwieniem.
Podszedł do pastora i długo o czymś szeptali,
przybierając niezmiernie uroczyste miny, w końcu
pożegnali się uściskiem dłoni. J.D. wrócił do Gab
by i wziął ją za rękę.
Przez chwilę patrzył na nią.
- Zamiast ciebie zabieram na lunch twojego
Diana Palmer
203
pastora - oznajmił z przebiegłym uśmiechem. -
Przebierz się w coś swobodniejszego, a ja podjadę
po ciebie za dwie godziny, dobrze?
Gabby natychmiast spoważniała.
- Wszystko w porządku? - spytała, próbując
sięgnąć wzrokiem poza ten uśmiech, tam, skąd
wyzierały ból i niepewność.
J.D. odetchnął głęboko, buńczuczny uśmiech
zgasł.
- Czasami mnie przerażasz, Gabby - powiedział
cicho. - Nic się przed tobą nie ukryje.
Nie miała pojęcia, jak odpowiedzieć na takie
wyznanie. Delikatnie dotknęła jego dłoni i patrzyła,
jak odchodzi. Coś wisiało w powietrzu, zapowiedź
zmian.
Gabby zmarszczyła czoło i zawróciła w stronę
swojego mieszkania. Szła przed siebie spokojnym,
miarowym krokiem i zastanawiała się, dlaczego
J.D. chce pomówić z pastorem, zupełnie jak gdyby
miał coś na sumieniu.
Błyskawicznie przebrała się w dżinsy oraz nie
bieską bawełnianą bluzkę zapinaną na guziczki.
Przez kolejne dwie godziny chodziła po całym
mieszkaniu, obmyślając najróżniejsze scenariusze,
z których najczarniejszy był taki, iż J.D. postanowił
rzucić adwokaturę w diabły i już jedzie na spotkanie
z Sierżantem i Apollem.
Pojawił się dopiero po trzech godzinach. Gabby
zdążyła w tym czasie wypić pół dzbanka kawy
i obgryźć dwa paznokcie niemal do żywego ciała.
ZBUNTOWANA KOCHANKA
Była taka roztrzęsiona, że kiedy nareszcie zapukał
do drzwi, dosłownie podskoczyła.
Wpuściła go, wystraszona i niepewna.
- Zaczynałam myśleć, że wystawiłeś mnie do
wiatru. - Zaśmiała się nerwowo. - Właśnie chcia
łam dać sobie spokój z czekaniem i obejrzeć coś
w telewizji. Co ci dać, może kawy, ciasta...?
Przerwał ten potok słów, delikatnie dotykając jej
ust.
- Musimy się nauczyć bardziej sobie ufać - po-
wiedział łagodnie, patrząc jej prosto w oczy. - Prze
de wszystkim powinnaś się o mnie dowiedzieć tego,
że jeśli dam komuś słowo, nigdy go nie cofam. Nie
wrócę do Sierżanta i pozostałych, Gabby. Masz na
to moje słowo.
Łzy polały się z jej oczu jak krople deszczu
z burzowej chmury. Zasłoniła twarz rękami i za
częła iść przed siebie, byle ukryć się przed jego
wzrokiem.
- Przepraszam - powiedziała zdławionym gło
sem, nienawidząc się za swoją słabość.
J.D. nie odezwał się słowem. Pobiegł za nią,
wziął ją na ręce i spokojnie ruszył w stronę sypialni.
Zauważyła to i chciała zaprotestować, półprzyto
mna ze zdenerwowania, ale uciszył ją czułym poca
łunkiem.
- Jacob... - wyszeptała z ustami tuż przy jego
ustach.
Poczuła, że się uśmiechnął.
- Tak?
r
204
Diana Palmer 205
Palcami ścisnęła jego ramiona, gdy kładł ją na
białej, zrobionej szydełkiem narzucie.
- Ja nie mogę... - szepnęła jeszcze ciszej.
- Czego nie możesz?
Usiadł przy niej i spokojnie zdjął marynarkę,
kamizelkę i krawat. Gabby patrzyła urzeczona, jak
rozpina koszulę, nie mogąc oderwać oczu od jego
pięknie wyrzeźbionych mięśni, ciemnych włosów
porastających jego pierś.
- Nie mogę mieć z tobą romansu - powiedziała
w końcu.
J.D. zajął się guzikami u jej bluzki.
- To miło.
- Jacob, słyszałeś, co powiedziałam? Przestań!
Puścił jej protesty mimo uszu i rozpiął kolejny gu
zik, choć gorączkowo odpychała od siebie jego ręce.
- Co mam przestać?
- Rozbierać mnie! - Wybuchnęła histerycznym
śmiechem. - Jacob, ja nic nie mam pod spodem, na
litość boską!
- Widzę - odparł z szelmowskim uśmiechem,
rozchylając poły jej bluzki.
- Możesz mnie posłuchać...? - zaczęła bez tchu.
- Cicho, kochanie.
Pochylił się i zaczął całować jej pierś. Gabby
jęknęła, odchylając się do tyłu, potem wydała dziw
ny, przenikliwy dźwięk, który sprawił, że J.D.
podniósł głowę.
- Zabolało cię? - spytał niewinnym tonem.
- Przepraszam, starałem się być delikatny.
r
2 0 6 ZBUNTOWANA KOCHANKA
Leżała z rękami wyciągniętymi nad głową, nie
świadomie zaciskając pięści, w jej szeroko otwar
tych oczach malowały się strach i pożądanie.
- Jakbyś nie wiedział, że nie - wyszeptała.
Wpatrywał się w jej nagie ciało, patrząc z za
chwytem, jak jej piersi unoszą się i opadają.
- Jakaś ty piękna - rzekł półgłosem.
Powiódł opuszkami palców po jej gładkiej skó
rze, nie odrywając spojrzenia od jej oczu. Chciał
widzieć, jak budzi się w niej pożądanie.
Gabby oddychała coraz szybciej. Dotyk jego
dłoni doprowadzał ją do szaleństwa. Przesunęła się
i wygięła plecy, tak aby jej piersi znalazły się bliżej
jego ust.
- Mam ją pocałować? - spytał, muskając jej
brodawkę.
- Tak - wyszeptała. - Proszę...
Poczuła na skórze jego gorący oddech, chwilę
później mocne, szorstkie dłonie wsunęły się pod jej
plecy. Uniósł ją i zaczął całować jej piersi, wtulać
w nie twarz...
- Jacob... - westchnęła błogo, wsuwając palce
w jego włosy. - Jacob, chcę, żeby tobie też było tak
cudownie. Powiedz mi, co mam robić...
- Mnie już jest cudownie - szepnął jej do ucha.
- Mogę cię całować, dotykać, to mi wystarczy.
- Naprawdę?
- Naprawdę - wyszeptał, patrząc jej prosto
w oczy.
Przewrócił się na plecy i wciągnął ją na siebie.
Diana Palmer
207
Uśmiechnął się drapieżnie, widząc jej minę, po
czym rozpuścił jej włosy i patrzył na nią spod
półprzymkniętych powiek. Gabby poruszyła się
lekko, nie odrywając od niego wzroku.
- To zaproszenie? - spytał cicho.
Głos uwiązł jej w krtani. Z lękiem i z miłością
wpatrywała się w jego twarz, czując pod palcami
bicie jego serca, a potem wstrzymała oddech i opar
ła czoło na jego ramieniu.
Przez cały czas delikatnie głaskał ją po plecach.
Tym razem to on się poruszył, tak aby mocniej się
do niego przytuliła.
- Pragnę cię tak, że to aż boli ~ powiedział cicho,
muskając palcami jej sutki. - Pokazać ci, jak bar
dzo?
- Sam zacząłeś - przypomniała mu, dotykając
czołem do jego czoła. A potem poruszyła się na nim
gwałtownie i przylgnęła do niego całym ciałem,
wiedząc, że tym razem nie będzie się opierać.
- Obejmij mnie - wyszeptała, zbliżając wargi do
jego ust. - Mocno.
Chwycił ją za biodra.
- Tym razem nie będę chciała, żebyś przestał
- szeptała z przejęciem. -Nie będę cię powstrzymy-
wać, Jacob...
- Powiedz mi... dlaczego... -jęknął.
- Przecież wiesz - odparła ledwie słyszalnie
i gorąco pocałowała go w usta. Przetoczył się
na nią, przytłoczył swym ciężarem. Przyciągając
ją do siebie, odwzajemnił pocałunek. Poczuła, jak
208
ZBUNTOWANA KOCHANKA
językiem niecierpliwie wnika wjej gorące usta, i nie
pozostała mu dłużna.
- Powiedz to - nalegał, patrząc na nią roziskrzo
nym wzrokiem, i mocniej przycisnął biodra do jej
bioder. - Chcę to usłyszeć, Gabby!
- Kocham cię! - zawołała. Głos jej drżał, ale już
się niczego nie bała. - Kocham cię, kocham!
Wstrzymał oddech i przez chwilę wpatrywał się
w nią płonącymi, szczęśliwymi oczami, potem do
tknął jej twarzy. Cały drżał, ale zdobył się na blady
uśmiech.
- Wykończysz mnie -jęknął, zsuwając się z niej
i kładąc się na brzuchu.
Leżał nieruchomo, ściskając poduszkę tak moc
no, że palce mu zbielały.
- Jacob? - szepnęła wystraszona i usiadła.
- Nie dotykaj mnie, kochanie - poprosił udrę
czonym tonem.
Wpatrywała się w niego, zdenerwowana i niepe
wna. Rozpalił ją do czerwoności, a teraz jej nie
chce? Dlaczego? Po co to wszystko?
Uspokajał się powoli, w końcu westchnął.
- O Boże, to cud, że udało mi się nad sobą
zapanować - mruknął. - Mało brakowało. Mniej
brakowało tylko wtedy w Gwatemali.
Oczy jej się rozszerzyły.
- Tamtego ranka? - spytała ledwie słyszalnie.
- Tamtej nocy. - Zaśmiał się sucho. - Gabby, ja
nie próbowałem cię ukarać. Po prostu straciłem nad
sobą kontrolę. Jeszcze moment, a wziąłbym cię siłą.
Diana Palmer
209
Uniosła brwi.
- A mnie wmawiałeś, że...!
- Musiałem coś powiedzieć - odparł. - Nie
wiedziałem, jak z tego wybrnąć, myślałem, że
zwariuję. Na początku chciałem zaciągnąć cię do
łóżka, ale nawet mnie nie zauważałaś, nie widziałaś
we mnie mężczyzny. W Rzymie próbowałem spra-
wić, żebyś mnie dostrzegła - przyznał się ze śmie-
chem. - Mój Boże, już byłem pewny swego, a tu
raptem słyszę, że jesteś dziewicą, i wszystkie moje
plany wzięły w łeb. Postanowiłem cię zwolnić,
ale potem byliśmy w dżungli i umierałem sto
razy, patrząc, jak tamto bydlę bierze cię na muszkę.
Przewrócił się na plecy, przyciągnął jej dłoń do
ust i pocałował ją.
- Dopiero wtedy zrozumiałem, co się ze mną
dzieje. Czułem się jak smarkacz, pełny żądzy,
sfrustrowany i przerażony. Wolałem, żebyś mnie
znienawidziła, niż dać się usidlić. Plan był genialny,
ale nie wypalił. Chciałem cię skrzywdzić, nie prze
widziałem tylko jednego: że będę cię pragnął tak, że
zapomnę o bożym świecie. Byle do soboty - dodał
z przepraszającym uśmiechem. - Tyle jakoś wy
trzymam.
- Do soboty? - powtórzyła.
- Pastora Boone'a zaprosiłem na lunch z dwóch
powodów - oznajmił. - Po pierwsze, żeby pomówić
o sprawach, które ciążą mi na sumieniu. Po drugie,
spytać, czy udzieli nam ślubu.
Gabby znieruchomiała. Wpatrywała się w niego
210
ZBUNTOWANA KOCHANKA
z wypiekami na twarzy i z niedowierzaniem
w oczach. To brzmiało jak spełnienie jej najgoręt-
szych marzeń.
Usiadł na łóżku i wziął ją za ręce.
- Gabby, jedno mogę ci powiedzieć. Nie wyob
rażam sobie życia bez ciebie.
-
Ale... ale sam mówiłeś, że nie wiesz, czy
będziesz chciał mieć rodzinę.
Milczał chwilę, głaszcząc jej dłonie, potem wes
tchnął.
- Owszem, mówiłem wiele różnych rzeczy.
A myślałem tylko o tym, że chyba nie przeżyję, jeśli
mnie odtrącisz. Musiałem jakoś sprawdzić, czy po
tym wszystkim jeszcze ci na mnie zależy. - Wpat
rzył się w jej smukłe palce. - Kiedyś nic mnie nie
obchodziło, bylebym dostał, czego chciałem, ale to
się zmieniło, odkąd poznałem ciebie. Musiałem
mieć pewność, że i ty mnie pragniesz.
- Pragnęłam cię - odparła ledwie słyszalnie.
- I wciąż cię pragnę. Kocham cię.
Uśmiechnął się i spojrzał na nią płonącym wzro
kiem.
- Czy ty chociaż zdajesz sobie sprawę, co ja do
ciebie czuję?
Wzruszyła ramionami.
- Pożądasz mnie - odparła z drżącym uśmie
chem. - Może nawet trochę mnie lubisz.
Oddychał ciężko.
- Pewnie parę razy to mówiłem, ale nigdy szcze
rze. Nie sądziłem, że to aż takie trudne.
Diana Palmer
211
Przysunęła się do niego, objęła go i przytuliła
policzek do jego szerokiej piersi. Zawahał się,
a potem przygarnął ją mocno, z całych sił. Wes
tchnął i powiedział drżącym głosem:
- Ja...
Zabrakło mu odwagi. Zaczął ją całować po szyi,
potem delikatnie położył ją na łóżku. Pieścił ją
i całował dopóty, dopóki nie zarzuciła mu rąk na
szyję, pojękując cicho.
- Kocham cię - powiedział w końcu z pasją,
która przeraziłaby Gabby, gdyby tak dobrze go nie
znała. - Ubóstwiam cię. Uwielbiam. Umrę z twoim
imieniem na wargach, tęskniąc za twoimi ustami, za
twoim głosem. Czy to ci wystarczy?
- O tak - wyszeptała. - Nie mogłabym chcieć
niczego więcej. - Łzy wezbrały jej w oczach. -
Mnie to wystarczy, ale czy wystarczy tobie?
- Tak - powtórzył. - Ty i dzieci. - Znowu zbli
żył usta do jej ust. - Pastor Boone mówił, że ofic
jalnie nie należysz do kościoła. Pomyślałem, że
może wstąpimy do niego razem. Dzieci powinny
w coś wierzyć.
Przytuliła twarz do jego szyi.
- Chciałabym mieć z tobą dzieci.
- Mów mi takie rzeczy, to do ślubu pójdziesz
w szkarłatnej sukience. Cicho!
Uśmiechnęła się przez łzy.
- Nauczyłam się tego od ciebie.
- Nauczę cię znacznie więcej, ale nie teraz
- odparł, uwalniając się z jej objęć.
212
ZBUNTOWANA KOCHANKA
Z ociąganiem wstał z łóżka i przeciągnął się, nie
odrywając od niej wzroku. Gabby podparła głowę
na łokciu i uśmiechnęła się do niego.
- Jesteś najbardziej seksownym mężczyzną na
świecie - oznajmiła z westchnieniem. - W pracy
ciągle gapiłam się na ciebie i wyobrażałam sobie,
jak wyglądasz bez koszuli.
- Gabby! - ostrzegł pół żartem, pół serio.
Przeciągnęła się jak kotka, podniecona, zakocha
na i zachwycona jego pożądliwym spojrzeniem.
- Jacob - wyszeptała, kładąc się na plecach
i wiedząc doskonale, że poły jej bluzki znów się
rozsunęły.
Dopiero teraz uświadomiła sobie, jaką ma nad
nim władzę, i poczucie triumfu uderzyło jej do
głowy. Z przewrotnym uśmiechem wyciągnęła do
niego ramiona.
- Nie mogę, kochanie -jęknął. - Jeśli do ciebie
podejdę, nieprędko wyjdziemy z łóżka.
Zobaczyła, że J.D. pochyla się nad nią. Oczami
wyobraźni widziała już, jak jego muskularne, śnia
de ciało przyciska ją do materaca, niemal słyszała
jego zmysłowy szept...
Zanim zorientowała się, co się dzieje, stała już
przed łóżkiem.
- Żeby mi to było ostatni raz! - powiedział,
patrząc na nią z błyskiem w oczach. - Bezwstyd
nica!
- Ale...
- Po ślubie - oznajmił stanowczo i cmoknął ją
Diana Palmer
213
w policzek. - Teraz jedziemy obejrzeć domy. Dwa
wyglądają obiecująco. Chciałabyś mieszkać nad
jeziorem?
Wstali i przeszli do korytarza, trzymając się za
ręce.
- Wszystko jedno gdzie, byle z tobą.
Roześmiał się, oczy mu zabłysły. Otworzył drzwi
i puścił Gabby przodem.
- A swoją drogą, to co zrobiłeś ze swoją kuszą?
- spytała, przekręcając klucz w zamku.
- Z jaką kuszą?
Uśmiechnął się szeroko. Gabby westchnęła
i oparła mu głowę na ramieniu.
- Myślisz, że Sierżant zgodziłby się poprowa
dzić mnie do ołtarza?
- Byłby z tego dumny - zapewnił J.D. - Resztę
chłopaków też chcesz zaprosić?
- A miałbyś coś przeciwko temu?
- Jasne, że nie - odparł ucieszony, kiedy wsiada
li do windy. - Nie bądź taka smutna. Nie wymknę
się z nimi, masz na to moje słowo.
- Nie będziesz niczego żałował? - spytała cicho.
Westchnął i objął ją czule.
- Tylko tego - wyszeptał - że tak długo czeka
łem, zanim odważyłem się powiedzieć, że cię ko
cham.
- Tak długo? - powtórzyła zdziwiona.
- Gabby, kocham cię od dawna.
Chciała coś powiedzieć, ale nie zdążyła, bowiem
zamknął jej usta pocałunkiem.
214
ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Czemu nic o tym nie wiedziałam? - zapytała
po chwili.
- Byłaś taka młoda - odparł szczerze. - Miałem
poczucie, że nie powinienem widzieć w tobie kobie
ty. Ale chodziłaś na randki i czasami wydawałaś się
nad wiek dojrzała. - Pogłaskał ją po głowie. - Jesz
cze nie wiedziałem, jak pokieruję swoim życiem,
więc trzymałem się na dystans. Bałem się, że
złożysz wymówienie. - Wzruszył ramionami. - Do
piero w dżungli uświadomiłem sobie, jak bardzo mi
na tobie zależy. Przez cały weekend usiłowałem
sobie wmówić, że mogę wrócić do dawnego życia
i za tobą nie tęsknić. Nie udało mi się to i odtąd
próbowałem ci udowodnić, że nie zawsze jestem
takim brutalem. Nawet sobie nie wyobrażasz, co
czułem, widząc, jak kulisz się na mój widok.
Wyobrażała to sobie doskonale, wystarczyło
spojrzeć na jego udręczoną twarz. Wspięła się na
palce i ucałowała jego zamknięte powieki.
- Bałam się. Nie tego, że zrobisz mi krzywdę,
ale że mnie uwiedziesz, a potem znikniesz. - Za
śmiała się gorzko. - Chyba umarłabym z rozpaczy.
Już wtedy cię kochałam.
- Odtąd już nic nas nie rozdzieli - powiedział
cicho. - Urodzisz mi dzieci i zawsze będziemy
razem.
Oczy zaszkliły jej się od łez.
- Bardzo bym tego chciała.
Sześć dni później w kościele metodystów odbył
Diana Palmer
215
się cichy ślub. Gabby, w sięgającej do ziemi białej,
jedwabnej sukni, poprowadził do ołtarza niski, żyla
sty mężczyzna w nowiutkim szarym garniturze,
wyróżniający się spośród gości. Uwagę zwracał
także drużba pana młodego, wysoki, czarnoskóry
mężczyzna, który nieustannie gmerał przy wykro-
chmalonym kołnierzyku koszuli albo nerwowo po
prawiał krawat, oraz kilku innych gości siedzących
w pierwszej ławce przed ołtarzem.
Gabby zauważyła, że Richard Dice oraz dwie
sekretarki, które pracowały w tym samym budynku,
zerkali na nich ciekawie. Jej matka także wydawała
się zdziwiona.
Gabby uśmiechnęła się tylko, idąc w stronę
ołtarza, zapatrzona w J.D., który wydawał się rów
nie jak ona dumny i szczęśliwy.
Po krótkiej, acz wzniosłej ceremonii Gabby po
całowała świeżo upieczonego męża i podbiegła do
Matthew, aby uściskać go serdecznie.
- Dziękuję ci - powiedziała z promiennym
uśmiechem.
Sierżant wydawał się nieco zakłopotany.
- Było fajnie. Ehm, Gabby, twoja mama krzywo
na nas patrzy.
~ Moja matka zawsze była dziwna, Matthew
- odparła Gabby ze śmiechem. - Zaraz zobaczysz.
Mamo, chodź, przedstawię ci Matthew!
- Moje gratulacje, Gabby i J.D. - rzekł uradowa
ny Richard Dice, pochylając się, aby ucałować ją
w policzek. - Przeżyłem prawdziwy szok, kiedy
216
ZBUNTOWANA KOCHANKA
dostałem zaproszenie na wasz ślub. Zwłaszcza po
wydarzeniach ostatniego tygodnia.
- Wyboista jest droga miłości. - Gabby uśmie
chnęła się radośnie. - Zresztą przekonasz się na
własnej skórze.
- Nigdy - oznajmił Richard z mocą. - Za dobrze
biegam!
- Ja też tak kiedyś myślałem - wtrącił J.D.,
z uśmiechem spoglądając na Gabby, która pokazała
mu język i podeszła do matki. Przeprosiła sekre
tarki, które ją zagadywały, i odciągnęła ją na bok.
Pani Darwin, wystrojona w białą płócienną gar
sonkę oraz kapelusz co najmniej o trzy rozmiary za
duży, z wahaniem podążyła za córką. W tym koś
ciele wydawała się równie nie na miejscu jak
Mattew, Apollo i cala reszta.
- Nie cierpię się tak stroić - oznajmiła, zerkając
na Matthew z zaciekawieniem. - Z rozkoszą wsko
czyłabym w moje ukochane dżinsy.
- Słyszałem, że pani strzela, przeklina i jeździ
konno - odezwał się Matthew i znowu nabrał wody
w usta.
Pani Darwin pokraśniała z dumy, po czym opuś
ciła wzrok i uśmiechnęła się skromnie:
- Cóż, może jest w tym trochę prawdy, panie...?
- Matthew Carver - odparł Sierżant. - Łucznik...
to jest J.D., jest dla mnie jak syn. - Uścisnął jej dłoń
i uniósł ją do ust. - Mogę mu tylko pozazdrościć
takiej pięknej teściowej.
Gabby zostawiła ich samych i poszła się przywi-
Diana Palmer
217
tać z Apollem, Semsonem, Laremosem oraz Drago
nem.
- Cześć, chłopaki! - Uśmiechnęła się szeroko.
- Cześć, Gabby - odparł Apollo. - Dobrze, że
już przeszłaś chrzest bojowy, bo inaczej musieliby-
śmy ci zrobić jakieś przeszkolenie.
- Co to, to nie - oznajmiła. - Wyjeżdżamy z J.D.
w podróż poślubną. Skończyłam z przygodami.
Wyobrażasz sobie, jak czołgam się przez dżunglę
z czterdziestką siódemką i wielkim brzuchem?
- Och, ależ karabin chętnie byśmy za ciebie
ponieśli, Gabby - odparł poważnym tonem.
- Ale z ciebie dżentelmen! - zaśmiała się.
- Chyba skończony grubianin - wtrącił z udawa-
nym oburzeniem Laremos, podchodząc i całując
Gabby w rękę. - Moje gratulacje. Oczywiście nie
ma mowy o żadnym czołganiu się przez dżunglę.
- Błysnął w uśmiechu wszystkimi zębami. - Bę-
dziemy cię nieść.
Semson i Drago wtrącili swoje trzy grosze,
a Gabby musiała się wesprzeć na ramieniu męża, by
nie przewrócić się ze śmiechu.
Podchodzili kolejni goście, aby złożyć gratulacje
młodej parze, i kościół stopniowo pustoszał. Na
samym końcu zbliżył się do nich mężczyzna, które
go Gabby nie znała, wysoki blondyn o surowych
rysach i twarzy równie śniadej jak twarz J.D. Jego
mocną opaleniznę podkreślały spłowiałe od słońca
włosy.
Zwrócił na Gabby brązowe oczy i przez chwilę
2 1 8 ZBUNTOWANA KOCHANKA
przyglądał się jej z ciekawością. Miał na sobie
jasnopopielaty garnitur, który wyglądał na równie
nowy jak te, w których wystąpili goście J.D. W spo
sobie, w jaki uścisnęli sobie dłonie, było coś, co
kazało Gabby pomyśleć, że znają się bardzo dobrze.
- Myślałem, że nienawidzisz ślubów - zauważył
J.D. z chłodnym uśmiechem.
- I miałeś rację. Po prostu byłem ciekaw, komu
dałeś się zaciągnąć do ołtarza. - Zacisnął usta,
zmrużył jedno oko i przyglądał się Gabby z taką
uwagą, że poczuła się nieswojo. Kącik ust zadrgał
mu nieznacznie, po czym mężczyzna zaniósł się
ochrypłym śmiechem. - No cóż, jeśli radzi sobie
z bronią i przy pierwszym strzale nie narobi krzyku,
to chyba ujdzie w tłoku.
- Ujdzie w tłoku? - powtórzyła Gabby, wlepia
jąc w niego lodowate spojrzenie. - Wyprowadzę
pana z błędu: jestem rewelacyjna. Nie dość, że
strzelam, to jeszcze trafiam.
Roześmiał się, tym razem łagodniej. W jego
oczach pojawiły się iskierki rozbawienia.
- Czyżby? - spytał, podając jej rękę. - Jestem
Duńczyk.
Oczy jej się rozszerzyły, zaledwie przypomniała
sobie, co o nim opowiadał J.D., gdy byli w Rzymie.
- Fiu, fiu! Widać cuda nigdy się nie kończą
- mruknęła. - Wyobrażałam sobie, że masz drew
nianą nogę i nieustannie żujesz tytoń.
Duńczyk wybuchnął śmiechem. Kiedy się uspo
koił, impulsywnie objął Gabby i mocno ją uściskał.
Diana Palmer
219
- Ech, J.D., ty fartowny skurczy...
- Duńczyk! - ucieszył się Sierżant. - Skądeś ty
się tutaj wziął?
- Z Libanu - padła spokojna odpowiedź. - Przy
dałoby mi się kilku dobrych piechurów. Zainte
resowany?
- Być może - odparł Matthew ostrożnie, zer
kając na pozostałych. - Chodźmy pogadać. J.D.,
dbaj o nią. I o siebie. - Pożegnali się uściskiem
dłoni. - Będziemy w kontakcie.
Gabby objęła go serdecznie.
- Dziękuję, że poprowadziłeś mnie do ołtarza.
Daj znać, gdzie spędzasz święta. Przyślę ci pudło
ciepłych skarpet.
Matthew ucałował ją w czoło.
- Tak zrobię - odparł, po czym szepnął jej do
ucha: - Przy okazji podaj mi adres swojej mamy. To
jest kobieta! Przeklina, strzela... Marzenie!
- Podam, podam - obiecała roześmiana.
Reszta towarzystwa pożegnała się i wyszła. Po
wszystkim odwieźli matkę Gabby na lotnisko.
- Tyłko zadzwoń do mnie czasem, dziecko - po
prosiła, kiedy zostały same.
- Oczywiście. - Gabby objęła ją mocno. - Wpa
dłaś Matthew w oko.
- On też jest niczego sobie - odparła pani
Darwin z figlarnym uśmiechem.
- Tylko jest jeden malusieńki szkopuł... - za
częła Gabby, zastanawiając się, ile może matce
powiedzieć.
220
ZBUNTOWANA KOCHANKA
- Ustatkuje się, kiedy przyjdzie na niego pora,
zupełnie jak twój J.D. - Matka uśmiechnęła się
wyrozumiale. - Po prostu niektórzy mężczyźni
potrzebują więcej czasu niż inni. Tymczasem napi
szę do niego słodki liścik. - Mrugnęła do Gabby.
-
Koniecznie mnie odwiedźcie.
- Odwiedzimy - obiecał J.D., uściskał teściową
i patrzył, jak odchodzi.
Gabby wzięła go pod rękę i wrócili na parking.
- Zrobiłaś się strasznie cicha, odkąd wyszliśmy
z kościoła - powiedział miękko. - Bałaś się, że będę
chciał z nimi wyjechać?
- Chyba tak. Troszeczkę.
Zatrzymał się przy samochodzie i spojrzał na jej
zmartwioną twarz.
- Będę z tobą zupełnie szczery. Kiedy wycho
dzili beze mnie, czułem się tak, jak gdybym coś
tracił. W Gwatemali przypomniałem sobie smak
dawnego, szalonego życia, kiedy miałem więcej
wolności niż mam teraz. Ale jestem realistą, Gabby.
Matthew wspominał, że przed naszym wyjazdem
z Gwatemali mówił ci, że zaszedłem zbyt daleko,
żeby do nich wrócić, żeby znowu żyć jak kiedyś.
Gabby kiwnęła głową, ale dalej milczała.
- Miał rację - podjął J.D. - Marzyłem o lepszej
przyszłości, dla siebie, dla nas obojga. Za dużo
w nią zainwestowałem, żeby wszystko przekreślić
dla dreszczyku emocji. Zresztą - dodał dwuznacz
nym tonem, przyciągając jej dłoń do swojej piersi
- znam ciekawsze podniety.
Diana Palmer
221
Patrzył na nią takim wzrokiem, że nogi się pod
nią ugięły.
- Odkąd mam ciebie, nie muszę zaglądać śmier
ci w oczy, aby poczuć, że żyję - szepnął, wsuwając
jej drobne palce pod swoją koszulę, by poczuła bicie
jego serca. - Jesteś równie podniecająca jak wojna,
i może tylko odrobinę mniej niebezpieczna.
- Tylko odrobinę? - odszepnęła, obejmując go
za szyję.
Znieruchomiał i z ustami tuż przy jej ustach
szepnął:
- Seks dalej tak bardzo cię przeraża?
Zaczerwieniła się, ale nie opuściła wzroku.
- Nie. Kocham cię, więc to nie będzie seks,
tylko... miłość.
Zmysłowo rozchylił usta.
- Jest biały dzień, Gabby - mruknął.
- Wiem - odparła, pośpiesznie całując go
w usta. — Będziemy mogli się na siebie napatrzeć.
Spojrzał jej w oczy i odnalazł w nich najmrocz-
niejszą dżunglę. Przygarnął ją do siebie i pocałował
zaborczo. Gdy odsunął twarz, z trudem łapał od-
dech.
- Już nie muszę szukać przygód - powiedział.
- Ty jesteś największą przygodą.
- Zabierz mnie do domu, Jacob - wyszeptała.
- Ucz mnie.
- Cóż za rozkoszna myśl - zaśmiał się radośnie,
puszczając ją z ociąganiem, wpatrzony w jej błysz-
czące oczy.
2 2 2 ZBUNTOWANA KOCHANKA
Patrzyła na niego i wiedziała, że będzie pięknie,
gdy będą leżeć obok siebie w chłodnej pościeli,
i pozna rozkosz, jakiej nigdy dotąd nie poznała.
- Nie mogę się doczekać - szepnęła drżącym
głosem.
Gdy wsiadła do samochodu, J.D. spojrzał w nie-
bo i odprowadził tęsknym spojrzeniem niewielki
wojskowy samolot. A potem spojrzał na Gabby,
promienną, szczęśliwą i zakochaną. Twarz mu zła-
godniała, w oczach pojawiły się całkiem inne błyski
i uśmiechnął się jak człowiek, który jest szczęśliwy.
____________________________