Palmer Diana Najemnicy 01 Zbuntowana kochanka

background image

DIANA PALMER

Zbuntowana

kochanka

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Gabby martwiła się o J.D., choć w gruncie rzeczy

nie potrafiłaby powiedzieć dlaczego. W dalszym

ciągu szalał po biurze i ciskał czym popadło o blat

biurka, jeśli nie mógł znaleźć potrzebnych doku­

mentów albo nagryzmolonych na kopertach czy

starych wizytówkach odręcznych notatek, które

miały mu o czymś przypominać. Nadal spopielał

Gabby wzrokiem, jeżeli nie przyniosła mu porannej

kawy punkt dziewiąta. Sytuacji nie poprawiało

notoryczne znikanie plików zapisanych w kom­

puterze, za co, rzecz jasna, pretensje miał wyłącznie

do niej, jak gdyby to była jej wina, oraz wiecznie

urywające się telefony, przez które nie mógł zebrać

myśli. Na jego szerokiej twarzy wciąż gościł

background image

6

ZBUNTOWANA KOCHANKA

groźny grymas, brązowe oczy nadal miotały gniew­
ne błyski, jednak tego ranka, krążąc nerwowo po
gabinecie, J.D. odpalał papierosa od papierosa - i to
właśnie było niezwykłe, ponieważ rzucił palenie na
długo przed tym, zanim Gabby podjęła pracę
w kancelarii adwokackiej Brettman and Dice.

Nie była w stanie rozszyfrować, co go tak wzbu­

rzyło, lecz podejrzewała, iż ma to coś wspólnego
z rozmową, którą niewiele wcześniej przełączyła na

jego biurko. Dzwonił mężczyzna o głosie bardzo

podobnym do głosu Roberta, szwagra J.D., miesz­
kającego z jego siostrą Martiną na Sycylii - Gabby
odniosła wrażenie, że telefon był z zagranicy. Na­

stępnie J.D. wykonał kilka bardzo krótkich rozmów

miejscowych, po czym w kancelarii zapadła cisza,
przerywana jedynie cichym stukiem klawiszy, gdy

- Gabby kończyła przepisywać ostatni z podyktowa­

nych przez J.D. listów.

Podparła twarz dłońmi i z ciekawością wpatrzyła

się w drzwijego gabinetu. Z wysokiego koka, wjaki
zwykła upinać swoje długie ciemne włosy, aby nie
przeszkadzały jej w pracy, wymknęły się pojedyn­
cze pasemka, które miękko okalały jej twarz, jesz­
cze bardziej niż zazwyczaj upodobniając ją do
rusałki. Zielone oczy lśniły, szmaragdowa sukienka

podkreślała kobiecą figurę. Szkoda tylko, że J.D.
nie zwróciłby na nią uwagi, nawet gdyby przedefi­

lowała mu przed nosem jak ją Pan Bóg stworzył.

Przyjmując ją do pracy, oznajmił, ze czuje się jak

w przedszkolu - i wcale się przy tym nie uśmiechał.

background image

Diana Palmer

7

Mimo że Gabby skończyła już dwadzieścia trzy

łata, w dalszym ciągu pozwalał sobie na przy­

gnębiające uwagi co do jej niestosownie młodzień­

czego wieku. Gabby wyobrażała sobie z przewrotną

satysfakcją, jak zareagowałby, gdyby wystąpiła

w jego imieniu o dodatkowe ubezpieczenie zdrowo­

tne dla seniorów. Nikt nie znał wieku J.D., lecz

gdyby Gabby miała zgadywać, powiedziałaby, że

ma on około czterdziestu lat - w końcu zmarszczki

nie biorą się znikąd.

Stał się jednym z najsławniejszych prawników

od spraw kryminalnych w całym Chicago. I jednym

z bardziej kontrowersyjnych. Przesłuchiwani przez

niego świadkowie oskarżenia mawiali, że wycho­

dząc z sali sądowej, czuli się jak przepuszczeni

przez maszynkę.

Tak wyglądało ostatnich pięć lat, natomiast jego

życie sprzed czasów, gdy wstąpił do adwokatury,

owiane było tajemnicą. Podobno parał się jakąś

ciężką fizyczną pracą, aby zarobić na studia wieczo­

rowe. Błyskotliwą karierę zawdzięczał wręcz pora­

żającej inteligencji, która szła w parze z wielką

odpornością na stres.

Oprócz zamężnej siostry, która mieszkała w Pa­

lermo, nie miał ani rodziny, ani przyjaciół. Nikomu

nie pozwolił poznać się lepiej, nawet swojego wspó­

lnika, Richarda Dice'a, oraz Gabby wolał trzymać

na dystans. Mieszkał sam i najchętniej pracował

w pojedynkę, czyniąc od tej zasady nieliczne wyją­

tki, gdy miał podstawy uważać, że potrzebne mu

background image

8

ZBUNTOWANA KOCHANKA

informacje może zdobyć jedynie kobieta, albo też

gdy potrzebował przykrywki - wtedy, chcąc nie

chcąc, zabierał ze sobą Gabby. Towarzyszyła mu,

gdy o północy czekał w opuszczonych magazy­

nach na ludzi podejrzanych o morderstwa, i o świ­

cie, gdy w opustoszałym porcie wypatrywał statku

mogącego przewozić potencjalnego świadka na

pokładzie.

Było to ekscytujące życie, niemniej Gabby dzię­

kowała Bogu, iż jej matka, która nadal mieszka

w małym, sennym miasteczku Lytle w Teksasie, nie

domyśla się nawet, jak bardzo było ono ekscytujące.

Gabby miała dwadzieścia lat, gdy przyjechała do

Chicago, mimo to matka początkowo nie chciała

o niczym słyszeć i minęło wiele dni, nim przystała

na szalony pomysł córki, która chciała podjąć pracę

u dalekiego kuzyna.

Niewiele później kuzyn zmarł nagle, a traf

chciał, że J.D. akurat szukał asystentki. Gabby

odpowiedziała na jego ogłoszenie i została przy­

jęta do pracy po trwającej zaledwie pięć minut

rozmowie. Od tamtego dnia minęły dwa lata, lecz

ani przez chwilę Gabby nie żałowała swojej de­

cyzji.

Była dumna jak paw, że może pracować z takim

człowiekiem. Zaprzyjaźnione sekretarki z firm ma­

jących siedzibę w tym samym biurowcu nieustannie

podpytywały ją o przystojnego i sławnego szefa,

jednak Gabby była równie skryta jak jej chlebodaw­

ca i zapewne właśnie dlatego dotąd zachowała

background image

Diana Palmer

9

posadę: z czasem zdobyła jego zaufanie, a ufał

naprawdę mało komu.

Obecnie zajmowała stanowisko asystentki praw­

nej - ukończyła stosowne kursy na miejscowym

college'u, aby zasłużyć na ten tytuł. Jej obowiązki

już dawno przestały ograniczać się do przepisywa­

nia listów na maszynie i kserowania dokumentów.

Ostatnio kancelaria została skomputeryzowana

i J.D. właśnie Gabby powierzył obsługę całego

systemu, poza tym załatwiała dla szefów najróżniej­

sze sprawy w mieście, a gdy zachodziła taka konie­

czność, towarzyszyła mu podczas wyjazdów służ­

bowych.

Gdy tak dumała, drzwi otworzyły się nagle,

ukazując J.D., który pomknął przed siebie niczym

rozpędzona lokomotywa. Jest niesamowicie męski,

wprost tryska energią, pomyślała. Szczerze wątpiła,

aby znalazł się śmiałek, który w tej chwili instynk­

townie nie zszedłby mu z drogi. Tuż za nim dreptał

jego młodszy wspólnik, Richard Dice.

- Bądź rozsądny, J.D.! - denerwował się Ri­

chard, gestykulując szczupłymi rękami. Jego pocią­

gła twarz wydłużyła się jeszcze bardziej, rude włosy

sterczały na wszystkie strony, jak gdyby dosłownie

zjeżyły się ze zgrozy. - To sprawa dla policji! Co ty

możesz na to poradzić?

J.D. nawet nie zaszczycił go spojrzeniem.

Gdy podszedł do biurka Gabby, pomyślała,

że nigdy dotąd nie widziała go w takim stanie.

Na próżno usiłowała rozszyfrować wyraz, który

background image

10

ZBUNTOWANA KOCHANKA

gościł na jego surowej, śniadej twarzy o szeroko

osadzonych oczach, okolonych gęstymi, czarnymi

rzęsami. Nie znała nikogo, kto miałby takie piękne

rzęsy. Włosy, naturalnie układające się w fale, były

równie gęste, byłyby też równie ciemne, gdyby nie

srebrne nitki na skroniach, jednak to nie one, lecz

jaśniejsze kreski blizn, które znaczyły jego twarz,

nadawały mu dojrzały wygląd. Gabby nigdy nie

zdobyła się na odwagę, aby zapytać, skąd się

wzięły, niemniej ten, który je tam pozostawił,

musiał być nielichym przeciwnikiem, albowiem

posturą J.D. przypominał czołg.

- Pakuj się - polecił jej tonem, który skutecznie

zniechęcał do zadawania pytań. - Bądź tu za godzi­

nę. Masz ważny paszport?

Zamrugała powiekami. J.D. lubił ją zaskakiwać,

ale to już gruba przesada.

- Aa... Tak.

- Weź lekkie rzeczy, bo jedziemy w tropiki.

Głównie dżinsy i luźne koszule, może jeden sweter,

wysokie buty i dużo skarpet - wymienił jednym

tchem. - Twoja licencja radiooperatora trzeciej

klasy też się przyda. Nie jesteś aby spokrewniona

z kimś z Departamentu Stanu? Takie znajomości

mogłyby się okazać bardzo pomocne.

- J.D., co się...? - zaczęła, gubiąc się w domys­

łach.

- Tak nie można - wpadł jej w słowo Dick, lecz

i ten protest J.D. puścił mimo uszu.

- Dick, przejmiesz moje sprawy i poprowadzisz

background image

Diana Palmer

11

je do mojego powrotu. - Jego głos przywodził na

myśl daleki pomruk burzy. - Nie przewiduję prob­
lemów, ale w razie czego ściągnij sobie do pomocy
Charliego Bassa. Nie jestem w stanie powiedzieć,
kiedy dokładnie wrócimy.

- J.D., czy ty mnie w ogóle słuchasz?
- Muszę spakować trochę rzeczy - stwierdził J.D.

zwięźle. - Zadzwoń do pośrednika, Gabby, niech
przyślą kogoś na zastępstwo. Dick musi mieć sekre­
tarkę. Za godzinę masz być z powrotem w biurze.

Trzasnęły drzwi. Dick zaklął siarczyście i we­

pchnął ręce do kieszeni.

- O co tu właściwie chodzi? Czy ktoś zechce mi

łaskawie wyjaśnić, po co mi paszport? Mam jakiś
wybór? - spytała Gabby.

- Powoli, nie wszystko naraz. Już ci mówię, co

sam wiem, ale uprzedzam, że nie jest tego zbyt
wiele. - Dick usiadł na blacie biurka. - Wiesz, że
siostra J.D. wyszła za włoskiego biznesmena, który
zbił majątek na spedycji? Mieszkają w Palermo.

Gabby pokiwała głową.

- Zapewne wiesz także, że wiele ugrupowań

terrorystycznych upatruje w porwaniach sposobu na
szybkie zgromadzenie funduszy?

- Jego szwagier został uprowadzony?! - wy­

krzyknęła, blednąc.

- Nie on. Jego siostra. Porwali ją, kiedy pojecha­

ła do Rzymu na zakupy.

- Martinę? - upewniła się, gdy odzyskała głos.

- Jedyną bliską mu osobę na tym świecie?!

background image

12 ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Wiem o tym, to straszne. Ci dranie żądają

pięciu milionów dolarów, Roberto w życiu nie

zgromadzi takiej sumy. Odchodzi od zmysłów.

Zagrozili, że ją zabiją, jeśli powiadomi władze.

- Więc J.D. leci do Włoch, żeby ją ratować?

- Jakim cudem się tego domyśliłaś? - spytał

Dick z przekąsem. - Owszem, na swój zwykły

wyważony i pełen rozwagi sposób, czyli na łeb, na

szyję.

- Do Włoch? Ze mną? - Wpatrzyła się w niego.

- A po co mu ja we Włoszech?

- Jego spytaj. Ja tu tylko pracuję.

Westchnęła rozdrażniona i powoli podniosła się

zza biurka.

- Zobaczysz, jeszcze kiedyś znajdę normalną

posadę, możesz mnie trzymać za słowo- oznajmiła

z roziskrzonym wzrokiem. - Zamierzałam wstąpić

do McDonalda na lunch i trochę wcześniej wyjść

z biura, żeby zobaczyć ten nowy film science

fiction w Grandzie. Ale nic z tego, dowiaduję się,

że muszę na gwałt jechać do Włoch. W jakim celu,

pytam? - Umilkła, ściągnąwszy brwi, po czym

spojrzała na Dicka ze zgrozą. - Na miły Bóg, chyba

J.D. nie zamierza wchodzić w paradę włoskiej

policji?

- Martina to jego siostra - przypomniał Dick.

- Wprawdzie J.D. bardzo niechętnie cokolwiek

o sobie mówi, ale z tego, co udało mi się wywnios­

kować, nie mieli łatwego dzieciństwa, może właś­

nie dlatego są ze sobą wyjątkowo zżyci. J.D. ruszył-

background image

Diana Palmer

13

by w pojedynkę przeciwko całej armii, gdyby Mar­
tina znalazła się w niebezpieczeństwie.

- J.D. jest prawnikiem - powiedziała z nacis­

kiem Gabby. - Jak jej zamierza pomóc?

- Pojęcia nie mam, kotku - odparł Dick i wes­

tchnął ciężko.

- Znowu się zaczyna - narzekała pod nosem,

robiąc porządek na biurku, po czym wysunęła
szufladę biurka i szybko wyjęła z niej torebkę.

- Ostatnim razem, kiedy się tak zachowywał, pole­
cieliśmy do Miami na spotkanie z mafijnym infor­
matorem w porzuconym magazynie o drugiej w no­
cy. - Wzdrygnęła się na to wspomnienie. - Nie
śmiałam o tym wspomnieć mamie. Skoro o niej
mowa, to co ja mam jej teraz powiedzieć?

- Powiedz, że szef zabiera cię na urlop. - Dick

uśmiechnął się szeroko. - Będzie w siódmym
niebie.

Gabby spiorunowała go wzrokiem.

- Mojego szefa nie bawią urlopy, tylko ryzyko.
- Zawsze możesz złożyć wymówienie - zauwa­

żył niewinnym tonem.

- Wymówienie! - wykrzyknęła. - A kto tu mówi

o składaniu wymówienia? Wyobrażasz mnie sobie
w normalnej kancelarii? Miałabym całymi dniami

przepisywać nudne protokoły, segregować akta
i układać w kostkę pozwy rozwodowe? Lepiej już
nic nie mów!

- W takim razie pozostaje ci tylko zadzwonić

do Jamesa Bonda ~ podsunął usłużnie - i spytać, czy

background image

14 ZBUNTOWANA KOCHANKA

nie ma na zbyciu pudełka wybuchających zapałek

albo wykałaczek z głowicami jądrowymi.

Gabby posłała mu niezbyt życzliwe spojrzenie.

- Znasz hiszpański?

- Nie, czemu pytasz? - spytał zaskoczony.

Poczęstowała go kilkoma niecenzuralnymi wyra­

żeniami w śpiewnym języku, w którym w czasach

jej dzieciństwa na farmie ojca zwracał się do pa­

robków zarządca, po czym pokłoniła się pięknie

i wyszła.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Gabby widywała J.D. w różnych nastrojach,

w tych lepszych i w tych gorszych, jednak nawet

najgorszy z nich był niczym wobec tego, w który

popadł, zaledwie weszli na pokład odrzutowca.

Od startu siedział w fotelu sztywny jak mane­

kin, kurczowo ściskając kubek z kawą w wielkiej

pięści.

Na domiar złego nie miała pojęcia, co powie­

dzieć. J.D. nie należał do osób, które czekają na

słowa współczucia, jednak trudno jej było patrzeć,

jak siedzi pogrążony w czarnych myślach, i nie

odezwać się słowem. O siostrze wspominał rzadko,

przynajmniej przy Gabby, jednak gdy już o niej

opowiadał, czułość w jego głosie mówiła sama za

background image

16 ZBUNTOWANA KOCHANKA

siebie. Jeśli kogokolwiek kochał na tym świecie, to

właśnie Martinę.

- Szefie... -zaczęła niepewnie.

Zamrugał i zerknął na nią.

- Tak?

Wolała nie odwzajemniać tego uważnego spoj­

rzenia.

- Chciałam tylko powiedzieć, że jest mi przy­

kro. - Skubała skraj spódnicy białej płóciennej

garsonki. - Wiem, jak ci teraz ciężko. Po prostu

w niektórych sytuacjach nie ma wiele do zrobienia.

Dziwny uśmiech błąkał się przez chwilę na jego

ustach, potem J.D. upił łyk kawy.

- Tak sądzisz? - zapytał sucho.

- Chyba nie mówiłeś poważnie, że nie zamie­

rzasz kontaktować się z władzami? - drążyła temat.

- Bądź co bądź od czego są jednostki specjalne?

Odbili tamtego dyplo... - Urwała w pół słowa,

widząc jego minę.

- To była sprawa o tle politycznym, tym razem

jest zupełnie inaczej. A co do twoich jednostek

specjalnych, Darwin, to bynajmniej nie są niezawo­

dne. Nie mogę narażać życia Martiny.

- Nie możesz - przyznała, wpatrzona w jego

ręce.

Ma takie ładne dłonie, pomyślała, duże, a zara­

zem delikatne, śniade jak jego twarz, o długich

palcach i płaskich paznokciach. Silne dłonie.

- Chyba się nie boisz? - spytał.

- Cóż, może trochę - przyznała uczciwie, pod-

background image

Diana Palmer 17

nosząc wzrok. - W końcu nie wiem nawet, dokąd się
wybieramy.

- Sądziłem, że już się do tego przyzwyczaiłaś

- zauważył sucho.

- Chyba powinnam - przyznała ze śmiechem.

- Przez te dwa lata przeżyliśmy niemało przygód.

Wyciągnął cygaretkę i zapalił ją, przyglądając

się Gabby zza wąskiego płomienia.

- Czemu jeszcze nie jesteś mężatką? - spytał ni

stąd, ni zowąd.

- Trudno powiedzieć - odparła zaskoczona,

po czym przez chwilę szukała właściwych słów.
- Chyba najzwyczajniej nie miałam do tego gło­
wy. Jeszcze cztery lata temu mieszkałam w ma­
łym miasteczku w Teksasie. Potem przeprowa­

dziłam się do Chicago i zaczęłam pracować u ku­
zyna, ale zmarł, a ty szukałeś sekretarki... - Za­
śmiała się cicho. - Z całym szacunkiem, panie
Brettman, ale z panem mam tyle pracy, że nie
widać końca, jeśli mnie pan rozumie. To nie

to co w innych kancelariach, od dziewiątej do
piątej.

- Na co nigdy wcześniej na narzekałaś - za­

uważył.

- A kto by narzekał? Zjeździłam kraj wzdłuż

i wszerz, zwiedziłam pół świata, miałam okazję
spotkać się z prawdziwymi gangsterami, a nawet
strzelano do mnie!

Parsknął śmiechem.

- Ciekawy zakres obowiązków.

background image

18

ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Inne sekretarki dosłownie zielenieją z za­

zdrości, kiedy im opowiadam - odparła zado­
wolona.

- Nie jesteś sekretarką, tylko asystentką prawną.

Co więcej - dodał, w zamyśleniu zaciągając się
dymem - noszę się z zamiarem wysłania cię na
studia prawnicze. Stać cię na więcej.

- To nie dla mnie - zapewniła. - Nie umiała­

bym stanąć na środku sali pełnej ludzi i ścierać
świadków w proch, w czym ty się specjalizujesz.
Podobnie jak nie wymyśliłabym takiej pięknej
mowy końcowej.

- Co nie znaczy, że nie możesz zająć się prawem

- zauważył spokojnie. - Możesz. Korporacyjnym,

jeśli wolisz. Albo handlem nieruchomościami i spó­

łkami. Rozwodami. Transferem własności. Jest
wiele dziedzin prawa, które nie wymagają talentów
oratorskich.

- Nie jestem pewna, czy to coś, czym chciała­

bym się zajmować do końca moich dni.

- Ile masz lat? - spytał nagle, delikatnie unosząc

twarz Gabby i zaglądając jej w oczy.

- Dwadzieścia trzy.
Pokręcił głową, zerkając na ciasno upięty, wyso­

ki kok, w jaki zawsze czesała się do pracy, okulary,
których używała tylko do czytania, zsunięte teraz
niemal na czubek głowy, potem stylową białą płó­
cienną garsonkę oraz wyzierające spod płóciennej
spódnicy długie, szczupłe nogi.

- Nie wyglądasz na tyle - stwierdził.

background image

Diana Palmer 19

- Zechcesz powtórzyć te słowa za dwadzieścia

lat? - poprosiła, uśmiechając się krzywo. - Wtedy

zapewne odbiorę je jako komplement.

- Kim chciałabyś zostać? - spytał niezrażony.

Jedwabny szary garnitur podkreślał jego atlety­

czną budowę. Siedzieli tak blisko, że Gabby czuła

ciepło jego ciała. Wrażenie to było dziwnie niepo­

kojące.

- Och, czy ja wiem - odparła niewyraźnym

tonem, wyjrzała przez okno i przez chwilę po­

dziwiała widoczne za nim chmury. - Może tajną

agentką. Nieustraszonym szpiegiem przemysło­

wym. Kaskaderem. - Zerknęła na niego ukradkiem.

- Oczywiście po pracy u ciebie, szefie, każda

posada wydawałaby się śmiertelnie nudna. Ale nie

zmieniajmy tematu: czy kiedykolwiek się dowiem,

dokąd właściwie się wybieramy?

- Do Włoch, rzecz jasna - odparł spokojnie.

- Tak, panie Brettman. Tyle to już wiem. Dokąd

we Włoszech?

- Aleś ty ciekawska - mruknął zamyślony, uno­

sząc brwi. - Do Rzymu. Na ratunek mojej siostrze.

- Ależ tak, panie Brettman, oczywiście - przyta­

knęła z zapałem w myśl zasady, że z szaleńcami

lepiej się nie spierać.

Stało się, pomyślała, J.D. w końcu zwariował, co

zresztą było do przewidzenia. Nie powinien był się

tak zapracowywać.

- Nie chce mnie pani denerwować, panno Dar­

win? - spytał domyślnie.

background image

20

ZBUNTOWANA KOCHANKA

Pochylił się nad nią, aby zgasić cygaretkę w po­

pielniczce po jej stronie. Jego twarz znalazła się
niepokojąco blisko jej własnej, owiał ją korzenny
zapach jego wody kolońskiej, ciepły oddech pach­
niał dymem. Wyrzucił niedopałek i wyprostował

się, na sekundę zwracając twarz w jej stronę.

Złowiła jego spojrzenie i przeżyła największy

szok w całym swoim dotychczasowym życiu. Jej
ciało obiegło dziwne drżenie od czubka głowy po

koniuszki palców u stóp i pomyślała, że to zupełnie

jak trzęsienie ziemi. Nie podejrzewała nawet, że

J.D. może na niej zrobić takie wrażenie, dopóki

serce nie zaczęło jej bić jak szalone, a w piersi nie
zabrakło tchu.

- Wahałem się, czy w ogóle cię zabrać - po­

wiedział cicho. - Wolałbym, żebyś została w kan­
celarii. Ale tobie jednej ufam, a sytuacja jest de­
likatna.

Usiłowała zachowywać się naturalnie.
- Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że twój

szalony plan może cię kosztować życie? - spytała
z wymuszonym spokojem.

- Tak - przyznał otwarcie - ale za moją bez­

czynność życiem mogłaby zapłacić Martina.
Przecież wiesz, jak się z reguły kończą takie
sytuacje.

- Owszem, wiem - odparła z westchnieniem.
Błądząc wzrokiem po jego twarzy, bezwiednie

zatrzymała go na jego ustach, tak kształtnych, jak
gdyby wyszły spod dłuta rzeźbiarza, po czym od-

background image

Diana Palmer

21

wzajemniła spojrzenie przenikliwych ciemnych
oczu.

- Robię to, co uważam za najlepsze dla mojej

siostry - stwierdził, machinalnym gestem odgar­
niając kosmyk, który zachodził jej na szyję, nie­
świadomy, że to lekkie dotknięcie przyprawia ją

o szybsze bicie serca. - Nie ma gwarancji, że
Martina nadal jest we Włoszech. Roberto podej­
rzewa, że może znać jednego z porywaczy. To syn
znajomego, który ma sporą połać ziemi w Ameryce
Środkowej. Chyba nie muszę mówić, że wszystko

piekielnie by się skomplikowało, gdyby przewieźli
tam Marinę?

Na samą myśl zrobiło się jej słabo.

- Jak się kontaktują z Robertem?
- Któryś z nich, mówię „któryś", bo działają

w grupie, został we Włoszech, żeby odebrać okup

- wyjaśnił, przyglądając się jej w roztargnieniu, po

czym zatrzymał wzrok na jej żakiecie. - Może się
okazać, że czeka nas niejedna podróż, zanim ta afera
się skończy.

- Ale najpierw lecimy do Włoch - powtórzyła

zmieszana.

- Tak. I spotkamy się z moimi starymi znajomy­

mi - dodał, a na jego wargach pojawił się nikły
uśmiech. - Mają wobec mnie dług wdzięczności.
Pora go spłacić.

- Zwołamy większy zespół? - spytała z ożywie­

niem, myśląc, że ta wyprawa staje się coraz bardziej
emocjonująca.

background image

22

ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Oj, ależ pani oczy zabłysły, kiedy wspomnia­

ła pani o zwołaniu zespołu, panno Darwin - zauwa­

żył.

- To takie podniecające - odparła nieśmiało.

- Zupełnie jak w tym serialu w telewizji, garstka

żołnierzy tuła się po świecie i walczy ze złem, wiesz

który to?

- „Najemnicy" - podpowiedział.

- Otóż to. - Uśmiechnęła się szeroko. - Nie

przegapiłam ani jednego odcinka.

- W prawdziwym życiu, panno Darwin, to bru­

talna i niebezpieczna profesja. Większość najem­

ników nie dożywa sędziwego wieku. Albo giną,

albo kończą w więzieniach w najdalszych zakąt­

kach globu. W ich życiu nie ma nic romantycz­

nego.

Spojrzała na niego z oburzeniem.

- A co pan może o tym wiedzieć, panie mecena­

sie? - odparła zaczepnym tonem.

- Och, mam znajomego, który sprzedawał swoje

usługi za granicą - mruknął, opierając się wygod­

niej. - Opowiedziałby ci kilka historii, od których

włosy zjeżyłyby ci się na głowie.

- Znasz byłego najemnika? Poważnie? - spytała

z roziskrzonym wzrokiem, prostując się w fotelu.

- Zgodziłby się ze mną porozmawiać?

J.D. tylko potrząsnął głową.

- Oj, Darwin. I co ja mam z tobą zrobić?

- Pretensje możesz mieć wyłącznie do siebie.

Zdemoralizowałeś mnie. Kiedyś moje życie było

background image

Diana Palmer

23

nudne, ale dopóki nie poznałam ciebie, nie zdawa­

łam sobie z tego sprawy. Zgodziłby się?

- Przypuszczam, że tak. - Ciemne oczy patrzyły

na nią badawczo. - Ale mogłoby ci się nie spodobać

to, czego byś się dowiedziała.

- Wielkie dzięki za troskę, ale jednak zaryzyku­

ję. Czy to nie jest przypadkiem, hm, jeden z twoich

starych znajomych, z którymi jesteśmy umówieni

w Rzymie? - sondowała.

- Co to by była za tajemnica, gdybym odpowie­

dział na to pytanie. Zapnij pasy, Darwin, zbliżamy

się do lotniska.

Zastosowała się do polecenia, ukradkiem przy­

glądając się jego nieprzeniknionej twarzy.

- Panie Brettman, czemu właściwie mnie pan

zabrał? - spytała łagodnie.

- Potrzebowałem przykrywki, skarbie - odparł

i uśmiechnął się ironicznie. - Jesteśmy kochankami

na wakacjach.

- A ja się ubrałam jak do biura! - fuknęła.

Wyjął jej spinki z włosów, tak aby miękko

opadły na ramiona, następnie zdjął jej z głowy

okulary, złożył je i schował do kieszeni swojej

koszuli, po czym zajął się guziczkami u jej bluzki.

Nie protestowała, dopóki nie spróbował odsłonić

rowka między jej piersiami.

- Panie Brettman! - wykrzyknęła, odpychając

jego ręce.

- Przestań się czerwienić, mów mi Jacob i nie

awanturuj się ze mną publicznie - pouczył ją

background image

24

ZBUNTOWANA KOCHANKA

szorstko. - Jeżeli jesteś w stanie to spamiętać,

wszystko pójdzie jak z płatka.

- Jacob? - powtórzyła, rezygnując z nerwowych

wysiłków, aby ponownie zapiąć bluzkę.

- Jacob. Albo Dane, tak mam na drugie. Jak

wolisz, Gabby - dodał znacznie łagodniejszym

tonem.

Oczarował ją sposób, w jaki wypowiedział jej

imię, miękko, niemal pieszczotliwie. Nie wiedzieć

czemu pomyślała o wiosennym deszczu zraszają­

cym trawę.

- Zatem Jacob - odparła cicho, spoglądając na

niego z uwagą.

Skinął głową, wpatrując się w jej oczy.

- Będziesz pod moją opieką, Gabby. Nie po­

zwolę, żeby włos spadł ci z głowy.

- Mówiłeś śmiertelnie serio, prawda? Chcesz

odbić Martinę.

- Owszem - odparł. - Dostaliśmy niezłą szko­

łę jako dzieci. Ojciec utopił się w wannie, kiedy

byliśmy bardzo mali. Był pijany jak bela. Matka

szorowała podłogi u obcych ludzi, żebyśmy mo­

gli chodzić do szkoły. Kiedy tylko trochę pod­

rośliśmy, poszliśmy do pracy, żeby jej pomóc.

Miałem tylko piętnaście lat, kiedy zmarła na za­

wał. Od tamtej pory opiekuję się Martina, tak

jak jej kiedyś obiecałem. Nie pozwolę, żeby mu­

siała liczyć na nieznajomych. Muszę jej pomóc

sam.

- Wybacz, ale jesteś adwokatem, a nie poli-

background image

Diana Palmer

25

cjantem - tłumaczyła łagodnie.- Co możesz zro­

bić?

- Pożyjemy, zobaczymy - odparł, taksując ją

wzrokiem, pełny uznania dla jej urody. - Jeszcze nie

jestem zgrzybiałym starcem.

- Zdaję sobie z tego sprawę, panie Brettman

- przyznała cicho.

- Jacob - przypomniał.

- Jacob - powtórzyła z westchnieniem, zapat­

rzona w jego ciemne oczy.

Wydawał się w pełni usatysfakcjonowany. Gdy

samolot zaczął schodzić do lądowania, zerknął

w stronę okna i oznajmił cicho:

- Wieczne Miasto, Gabby. Rzym.

Podążyła za jego spojrzeniem i humor jej się

poprawił, zaledwie ujrzała w dole zarys starożytnego

miasta. Myślami wybiegła ku chwili, gdy będą

zwiedzać Koloseum, Forum Romanum i Panteon,

szybko jednak przypomniała sobie, co sprowadza ich

do Rzymu, i jej entuzjazm przygasł nieco. Oczywiś­

cie na zwiedzanie nie starczy czasu, skoro J.D. zamie­

rza nieustannie szukać okazji, aby dać się zabić.

Już sam przejazd taksówką przez Rzym okazał

się fascynujący. Najpierw jechali Viale Travestere

wiodącą przez starą część miasta, następnie pokona­

li zabytkowy most i znaleźli się na drugim brzegu

Tybru. Ukrytych w natłoku nowszych budowli

i nadwątlonych wskutek stuleci erozji siedmiu

wzgórz Rzymu niemal nie było widać, lecz Gabby

była zbyt pochłonięta oglądaniem antycznych ruin,

background image

26

ZBUNTOWANA KOCHANKA

które mijali po drodze, aby ten fakt zauważyć, a co
dopiero aby nad nim ubolewać.

Następnie minęli Koloseum. Gabby jeszcze dłu­

go nie mogła oderwać od niego wzroku.

- Znajdziemy trochę czasu, żeby je zwiedzić

- obiecał J.D., jak gdyby wiedział, ile to dla niej
znaczy.

Omiotła spojrzeniem jego zasępioną twarz i im­

pulsywnie dotknęła jego dłoni.

- Nie jesteśmy tu na wczasach - przypomniała

miękko.

J.D. spojrzał w jej zatroskane oczy, a potem jego

duża, stwardniała dłoń odnalazła jej palce i za­
mknęła je w ciepłym uścisku.

- Będziemy musieli udawać, że jesteśmy, przy­

najmniej przez dzień czy dwa.

- Co będziemy robić? - spytała nagle zdener­

wowana.

Odetchnął i rozparł się na siedzeniu. J.D. zawsze

podobał jej się jako mężczyzna. Uwielbiała na
niego patrzeć.

- Opracowuję plan działania. Ale jedno jest

pewne - rzekł powoli. - Będziemy dzielić hotelowy
apartament. Czy ta myśl cię przeraża?

Pokręciła głową.
- Niczego się nie boję, dopóki ty jesteś przy

mnie, Jacob - odparła zdziwiona, że tak łatwo
przychodzą jej do głowy takie słowa.

Przez chwilę przyglądał się jej spod uniesionych

brwi.

background image

Diana Palmer

27

- Prawdę powiedziawszy, nie to miałem na my­

śli - odparł aksamitnym tonem. - Mnie nie będziesz

się bała?

- Dlaczego miałabym się bać? - spytała z za­

skoczoną miną.

Parsknął gniewnie i zapatrzył się w okno.

- Żaden cholerny powód nie przychodzi mi do

głowy - burknął. - Mam nadzieję, że Duńczyk

dostał moją wiadomość. Ma do mnie później za­

dzwonić do hotelu.

- Duńczyk? - zapytała ściszonym głosem.

- Znajomy. Przekazuje informacje między mną

a Robertem - wyjaśnił.

- Przecież Roberto i Martina nie mieszkają

w Rzymie, prawda? - upewniła się.

Przytaknął.

- W Palermo. Nawet gdyby ktoś się nami inte­

resował, będziemy parą turystów. Nic nie łączy nas

z tym porwaniem.

- Ten twój znajomy, Duńczyk, wie, czy Martina

jest jeszcze w kraju?

- Jeśli nie, to się dowie - odparł z przekonaniem.

Wydawał się urażony, toteż uznała, że bezpiecz­

niej będzie dać sobie spokój z dalszymi pytaniami.

Zadowolona z siebie, zamiast drążyć temat, ograni­

czyła się do podziwiania okolicy.

Ku jej rozczarowaniu hotel okazał się nowoczes­

nym budynkiem, jednak wszystko wynagrodziła jej

staroświecka uprzejmość recepcjonisty. Gabby od

razu zapałała sympatią do uroczego wylewnego

background image

28

ZBUNTOWANA KOCHANKA

Włocha, J.D. natomiast miał do niego jakieś za­
strzeżenia. Wprawdzie nie podzielił się nimi z Gab­

by, lecz spoglądał na nieszczęsnego niewysokiego
człowieczka wilkiem.

J.D. uprzednio zarezerwował dla siebie i dla

Gabby apartament z dwiema sypialniami. Gabby

nie spodziewała się żadnych luksusów, ale zacho­
wanie J.D., kiedy już zamknęli za sobą drzwi,
wydawało się jej po prostu niepojęte. Ze złością
rozejrzał się po eleganckim salonie, rzucił Gabby
gniewne spojrzenie, po czym z jeszcze większą
złością wpatrzył się w telefon.

Krążył nerwowo po pokoju, paląc papierosa.

Jego niepokój natychmiast udzielił się Gabby. Po­
myślała roztrzęsiona, że musi jak najszybciej zna­
leźć sobie jakieś zajęcie. Poszła do sypialni i zaczęła
rozpakowywać walizkę. Przestraszyła się, gdy ciszę

przerwał dzwonek telefonu, lecz nie wróciła do
salonu. Czekała, aż J.D. ją zawoła. Przebrała się
w dżinsy oraz jedwabną zieloną bluzkę, włosy
zostawiła rozpuszczone, po czym schowała okulary
do torebki. Pomyślała, że teraz wygląda jak praw­
dziwa turystka. To powinno poprawić J.D. humor.

Wezwał ją po jakichś pięciu minutach. Zastała go

siedzącego nieruchomo przy oknie, wpatrzonego

w nie niewidzącym wzrokiem. Zdążył zdjąć mary­
narkę oraz kamizelkę, koszulę zaś rozpiął pod szyją.
Jedną ręką przeczesywał potargane włosy, w dru­
giej, opartej o parapet okienny, dzierżył dopalające­
go się papierosa.

background image

Diana Palmer

29

- Jacob? - szepnęła.

Obejrzał się w jej stronę. Przez chwilę z uwa­

gą podziwiał jej smukłą sylwetkę, tak że nie
zauważył nawet, iż Gabby skorzystała z okazji,
by przyjrzeć się jego ciału. Spod koszuli wyziera­
ła śniada skóra, którą porastały ciemne włosy,
oraz wyraźnie zarysowane mięśnie, które aż pro­
siły, by ich dotknąć. Gabby chłonęła ten zmys­
łowy widok, czując, jak wzbiera w niej podnie­
cenie.

- Duńczyk - wyjaśnił zwięźle, wskazując tele­

fon. — Wywieźli Martinę z kraju.

Na chwilę wstrzymała oddech.
- Dokąd? - spytała wreszcie.
- Do Gwatemali. Na farmę opanowaną przez

rewolucjonistów.

Wpatrzyła się w jego zmartwiałą twarz.
- Dlaczego mieliby ją przewozić do Gwatemali?

- Terroryzm nie zna granic, nie wiedziałaś

o tym? Ich sieć obejmuje praktycznie cały glob, ale
w Gwatemali panują rozruchy, więc to świetne

miejsce, aby ukryć ofiarę porwania. - Zaśmiał się
gorzko, po czym wycedził przez zaciśnięte zęby:
- Zabiją ją, jeśli nie dostaną okupu. A może nawet

i mimo to.

- Co zamierzasz zrobić?
- Nic nie zamierzam. Już zacząłem działać - od­

parł. - Przekazałem Duńczykowi trochę pieniędzy,
kupi wszystko, co będzie mi potrzebne. Poprosiłem
też, aby skontaktował się z moimi starymi druhami.

background image

30

ZBUNTOWANA KOCHANKA

Spotkamy się z nimi w Gwatemali u znajomego,

o którym już ci mówiłem.

- Kiedy wyruszamy?
- Jutro. Najchętniej od razu pojechałbym na

lotnisko i wsiadł do pierwszego samolotu, ale to nie
metoda. Potrzebuję czasu, żeby wszystko zaplano­
wać, a nie stać nas na to, aby z wyprzedzeniem
sygnalizować każde nasze posunięcie. Poza tym
wieczorem Duńczyk ma rozmawiać z Robertem,
a chcę jeszcze przed naszym wyjazdem dowiedzieć
się, jaką kwotę udało mu się zgromadzić.

-. Polecimy do Gwatemali? - spytała, nie dowie­

rzając własnemu szczęściu.

- Do Meksyku - poprawił i uśmiechnął się

przeciągle. - W ramach wakacji, rzecz jasna. Przy­
najmniej taka informacja dotrze do właściwych
uszu.

- A co z dzisiejszym dniem? Co mam robić?
- Pozwiedzamy trochę, jeśli chcesz - zapropo­

nował. - Dzięki temu czas szybciej nam zleci.

- Wiem, że się martwisz, J.D. - powiedziała,

patrząc mu w oczy. - Jeśli wolisz zostać w hotelu...

Nagle znalazł się tuż przy niej. Bliskość jego

atletycznego ciała sprawiła, że ugięły się pod nią
nogi. Gdy odważyła się podnieść wzrok, stwier­
dziła, iż ciemne oczy wpatrują się w nią bez zmruże­
nia powiek.

- Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł - powie­

dział cicho.

Delikatnie dotknął jej policzka, po czym opusz-

background image

Diana Palmer

31

kami palców nakreślił linię na jej szyi. Gabby
pomyślała, że musi wyczuwać pod palcami jej
gorączkowy puls.

- Od czego chcesz zacząć? - zmienił temat.
- Może od Forum? - odparła i przeraziła się,

słysząc, jak bardzo głos jej zadrżał.

Przez dłuższą chwilę badawczo wpatrywał się

w jej oczy. Potem lekko dotknął jej ust i potrząsnął
głową, jak gdyby nie mógł się nadziwić ich miękko­
ści. Powoli, zmysłowo przeciągnął po nich palcem,
rozmazując jej szminkę. Podniecona wstrzymała
oddech i bezradnie rozchyliła wargi.

- Forum? - mruknął.

Słyszała go jak przez mgłę. Nie była w stanie

oderwać od niego wzroku. Wiedziała tylko, że jej
ciało reaguje na tego mężczyznę w nowy i przeraża­

jący sposób. Ciężki, piżmowy zapach jego wody

kolońskiej sprawiał, że kręciło jej się w głowie.

Bezwiednym gestem uniosła dłonie i oparła je

o jego pierś. Chciała się odepchnąć, lecz zaledwie

poczuła pod palcami ciepłe ciało, zabrała je jak

oparzona.

- To tylko skóra - powiedział cicho. - Boisz się

mnie dotknąć?

- Nigdy nikogo nie dotykałam w ten sposób

- odparła jednym tchem.

- Nie? Dlaczego? - spytał z dziwnym uśmie­

chem, wpatrzony w jej twarz, lecz nie doczekał się
odpowiedzi. - Nie mów, że nie miałaś okazji,
Gabby. Nigdy w to nie uwierzę.

background image

32 ZBUNTOWANA KOCHANKA

Dobre pytanie, pomyślała. Szkoda tylko, że sama

nie zna na nie odpowiedzi.

- Mama mówiła, że niemądrze jest robić takie

rzeczy z mężczyznami - oznajmiła twardo, wojow­

niczo wysuwając podbródek. - Że wam niewiele

trzeba, żebyście byli gotowi, nawet jeśli człowiek

poprzestanie na samym całowaniu.

- Ach, to w tym rzecz - podchwycił J.D. z lekkim

uśmiechem. - Miała świętą rację. Mężczyźni łatwo

się podniecają, kiedy są z kobietą, której pragną.

Twarz ją zapiekła ze wstydu. Zaczerwieniła się

po same uszy, a on się śmieje w najlepsze! Potwór!

Wyrwała mu się i spiorunowała go wzrokiem.

- To było grubiańskie!

- A ty jesteś rozkosznie nieuświadomiona -

stwierdził z rozbawieniem, lecz w jego spojrzeniu

malowała się czułość. - Sama z ciebie słodycz,

Gabby. Piekielnie przyjemnie byłoby wprowadzić

cię w te sprawy.

- Nie chcę, żeby mnie ktokolwiek wprowadzał

w te sprawy - odparła pruderyjnym tonem. - Chcę

zobaczyć Forum.

- No dobrze, ty mały tchórzu, dalej chowaj

głowę w piasek - zadrwił, otwierając drzwi i czeka­

jąc, aż Gabby przez nie przejdzie.

- Nie wiem, czy to przy tobie bezpieczne - mru­

knęła lekko obrażona.

Chciała przemknąć się obok niego, ale zdążył

chwycić ją za ramię. Ciepło jego ciała działało na

nią jak narkotyk.

background image

Diana Palmer

33

- Nigdy cię nie skrzywdzę - oznajmił, komplet­

nie ją zaskakując. Popatrzyła na niego i stwier­
dziła, że twarz miał poważną, uroczystą, niemalże
posępną. - Ufasz mi przecież. Zaufaj i mojemu
ciału.

- Po co? - spytała.
- Jeśli polecisz ze mną do Ameryki Środkowej,

będę chciał, żebyś była przy mnie dwadzieścia
cztery godziny na dobę. Szczególnie w nocy - do­
dał. - Ludzie, których poznasz, nie są zbyt subtelni.
Oficjalnie będziesz moją własnością.

- Dla mojego bezpieczeństwa? - domyśliła się.

Przytaknął skinieniem głowy.

- Jeśli sarna tego jeszcze nie wydedukowalaś,

oznacza to, że będziesz spała w moim łóżku.

Na samą myśl o nocy w łóżku J.D. jej ciało

przebiegło dziwne mrowienie. Od dawna zastana­
wiała się, jak by to było, teraz zaś poczuła, że
zaczyna brakować jej tchu. Nie musiała nic mówić,
wystarczyło, że spojrzał na jej twarz.

- W moim łóżku - powtórzył, spoglądając jej

w oczy. - W moich ramionach. Ale nie bój się, nie
pozwolę sobie na nic niestosownego. Po powrocie
do domu, kiedy Martina będzie bezpieczna, a ty
znowu zasiądziesz przed komputerem, będziesz

mogła śmiało opowiedzieć o wszystkim mamie.
Rozumiemy się?

Nie znajdowała słów, by wyrazić swoje odczu­

cia. J.D. chce ją chronić. Nigdy by się tego po nim
nie spodziewała. Z drugiej strony czuła się jak

background image

34

ZBUNTOWANA KOCHANKA

gdyby rozczarowana. Czy to znaczy, że on jej nie

pragnie?

- Tak, Jacob - wyszeptała miękko.

Przygryzł usta i posłał jej gniewne spojrzenie.

Ścisnął jej ramię tak mocno, że aż skrzywiła się

z bólu.

- Lepiej już chodźmy - dodał zdławionym gło­

sem, puszczając jej rękę, po czym odwrócił się

z wyraźnym ociąganiem, jak gdyby nie przyszło mu

to łatwo.

Gabby nigdy dotąd nie była w takim cudownym

mieście jak Rzym. Całe wydawało się przesycone

historią, pełne kruszejących ruin i niezwykle ro­

mantyczne. J.D. wyjaśnił, że Koloseum, Forum

Romanum, Ninfeo di Nerone - nymphaeum wznie­

sione na rozkaz Nerona - oraz ruiny dawnej rezy­

dencji cesarza, Złotego Domu, wszystkie mieszczą

się w pobliżu wzgórz Celius, Kapitolu oraz Palaty-

nu, i ustalili, że ograniczą się do zwiedzenia tej

części miasta.

Było tyle do zobaczenia, iż po pewnym czasie

Gabby miała wrażenie, że umysł jej się przegrzewa.

Zaczęli od Forum Romanum. Leniwie przechadzali

się wśród ruin, Gabby zaś rozglądała się na wszyst­

kie strony, nie mogąc się napatrzeć na te wszystkie

wspaniałości.

- Pomyśl tylko - szepnęła, jak gdyby obawiała

się, że hałas obudzi duchy - przed tyloma wiekami

spacerowali tędy Rzymianie zupełnie jak my dzi­

siaj, mieli marzenia, nadzieje i obawy, tak samo jak

background image

Diana Palmer

35

my. Ciekawe, czy zastanawiali się, jak w przyszło­

ści zmieni się świat?

- Na pewno.

J.D. schował ręce do kieszeni. Gdy tak stał

zwrócony do niej profilem, a wiatr zdawał się bawić

się jego błyszczącymi, ciemnymi włosami, Gabby

pomyślała, że sam przypomina w tej chwili staro­

żytnego Rzymianina.

- Czytałeś „Roczniki" Tacyta? - spytała.

Obejrzał się na nią, zaskoczony.

- Tak. A ty?

Uśmiechnęła się od ucha do ucha.

- Zawsze miałam bzika na punkcie historii sta­

rożytnego Rzymu. I Grecji. Uwielbiałam Herodota,

chociaż wiele osób go krytykowało.

- Powtarzał tylko, co sam zasłyszał albo co mu

opowiedziano, co nie zmienia faktu, że lektura jest

fascynująca - odparł J.D. i uśmiechnął się roz­

bawiony. - No, no, miłośniczka historii, nigdy bym

się nie spodziewał. Sądziłem, że o innych krajach

wiesz tylko tyle, ile wyczytasz w tych swoich

słodkich romansidłach.

Spojrzała na niego ze złością.

- Można się z nich wiele nauczyć. I nie tylko

o historii - oznajmiła, próbując się bronić.

- A o czym jeszcze? - spytał, unosząc brwi.

Uciekła spojrzeniem w bok.

- Nieważne.

- Możemy później zwiedzić katakumby, jeśli

chcesz. To na południe stąd.

background image

36

ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Miejsce pochówku wczesnych chrześcijan?

- Wzdrygnęła się. - O nie, nie sądzę, żeby to był

dobry pomysł. Miałabym wrażenie, że zakłócamy
komuś spokój. Ja z pewnością bym nie chciała, żeby
ktoś spacerował po moim grobowcu.

- Przypuszczam, że to zależy od punktu widze­

nia - przyznał. - W takim razie możemy podjechać
do Koloseum.

- A to drugie, o czym mówiłeś... Ninfeo di

Nerone?

- Sanktuarium nimf. - Posłał jej przeciągłe,

pobłażliwe spojrzenie. - Pasowałabyś tam jak ulał
z tymi długimi, ciemnymi włosami i tajemniczymi
oczami.

- Nie, bo nie lubię rozpasania - odparła i oczy

jej zabłysły. - W Rzymie za czasów Nerona pano­

wał upadek obyczajów. Nie pamiętam, gdzie to
czytałam, ale podobno za namową kochanki Neron
kazał w ohydny sposób zamordować swoją żonę
Oktawię.

- U Tacyta - przypomniał. - To miasto pamięta

wiele strasznych zbrodni, ale jeśli się dobrze nad
tym zastanowić, skarbie, to straszne rzeczy dzieją
się po dziś dzień. Na przykład to, co spotkało
Martinę.

- A jednak świat zbytnio się nie zmienił, praw­

da? - odparła ze smutkiem.

Patrzyła, jak rysy mu tężeją, zaledwie pomyślał

o nieszczęściu siostry. Delikatnie dotknęła jego
ramienia i powiedziała cicho:

background image

Diana Palmer

37

- Nie zrobią jej krzywdy, Jacob. Przynajmniej

dopóty, dopóki nie dostaną okupu. Prawda?

- Nie wiem. - Chwycił ją za ramiona, przyciąg­

nął do siebie i patrząc jej prosto w oczy, zapytał

cicho: - Boisz się mnie?

- Nie - skłamała.

- Mamy odgrywać kochanków - przypomniał.

- Na wypadek, gdyby ktoś nas teraz obserwo­

wał...

Gdy zaczął się nad nią pochylać, Gabby wstrzy­

mała oddech i zawisła spojrzeniem na jego ustach.

- Nigdy o tym nie myślałaś? - spytał z napię­

ciem, widząc jej przerażoną minę.

Zamrugała powiekami, spojrzała na niego niepe­

wnie i natychmiast ponownie opuściła wzrok.

- O tym, żeby cię pocałować? - odparła szep­

tem.

- Tak.

Bezwiednie rozchyliła usta i westchnęła. Przez

materiał czuła ciepło jego ciała, zarys jego twardych

mięśni i z wrażenia zrobiło jej się gorąco.

Dłonie J.D. przesunęły się ku jej ramionom,

w końcu ujęły jej twarz i uniosły ją delikatnie.

- Tak z ciekawości - spytał ledwie słyszalnie,

wpatrując się jej w oczy - czy ta myśl budzi w tobie

niesmak?

Otworzyła szeroko oczy, wstrząśnięta tym pyta­

niem. Nie wierzyła, by jakakolwiek kobieta mogła

czuć niesmak na myśl o pocałowaniu go.

- Chodzi o coś zupełnie innego - odparła

background image

38

ZBUNTOWANA KOCHANKA

szczerze, opierając dłonie na jego piersi. - Boję się,

że będziesz rozczarowany.

Uniósł brwi na znak zdumienia.

- Czemu?

Niepewnie przestąpiła z nogi na nogę.

- Nie mam w całowaniu się zbyt dużej wprawy

- wyznała, widząc zaś, że oczy mu zabłysły, dodała

obronnym tonem: - Sam rozumiesz, jestem taka

zapracowana.

- Więc zaniedbałaś erotyczną edukację? - Za­

śmiał się łagodnie. - Nauczę cię całowania, Gabby.

To wcale nie jest takie trudne. Zamknij oczy i po­

zwól mi zająć się całą resztą.

Posłusznie zamknęła oczy, jednak zaledwie mus­

nął jej usta, jęknęła cicho i wstrzymała oddech.

- Co tak wzdychasz? - spytał łagodnym tonem.

- Jesteś moim szefem... - odpowiedziała, pod­

nosząc na niego rozszerzone oczy.

- Dzisiaj jestem twoim mężczyzną - oznajmił

takim tonem, jak gdyby czymś go rozgniewała.

Zmusił ją do uniesienia twarzy i zbliżył usta do

jej ust, mrucząc cicho:

- Zrelaksuj się, dobrze? Jesteś strasznie spięta.

- Staram się - zaśmiała się nerwowo - ale przy

tobie cała... sztywnieję. Przepraszam, ale to wszyst­

ko jest dla mnie zupełnie nowe.

- Sztywniejesz? - upewnił się, z uwagą przy­

glądając się jej spod zmrużonych powiek.

Znowu bezwiednie rozchyliła usta i zacisnęła

dłonie. Nagle i on znieruchomiał.

background image

Diana Palmer

39

- Widzisz? Z tobą dzieje się to samo.
Wyraz napięcia zniknął z jego oczu, teraz malo­

wała się w nich ulga. Zaczął obsypywać jej twarz
delikatnymi pocałunkami, najpierw czoło, potem
obie powieki. Wsunął rękę w jej włosy i podtrzymał
głowę.

- Gabby - szeptał, całując ją po policzkach

i znowu po czole - czy kiedyś czułaś się tak jak
teraz? Przy kimś innym?

Pytanie brzmiało tak, jak gdyby zadał je od

niechcenia, toteż nie widziała powodu, by nie udzie­
lić na nie odpowiedzi.

- Nie - odparła szczerze.
Niespieszne, pełne czułości pocałunki sprawiały

jej autentyczną przyjemność, czuła się jak kochane

dziecko.

- Masz ochotę na coś więcej?

Sennie podniosła powieki, nie wiedząc, co miał

na myśli, lecz nie zdążyła o nic zapytać, bowiem
w tej samej chwili pocałował ją mocno i gorąco.
Jęknęła i znowu zamknęła oczy. Pomyślała, że to
dziwne uczucie. Jego usta były ciepłe, smakowały
dymem i całowały z wielką wprawą. Dłońmi
wczepiła się w jego koszulę i stała nieruchomo,
czując, jak budzi się w niej dziwny niedosyt,
pozwalając, by pocałunek stawał się coraz gwał­
towniejszy.

Nieoczekiwanie J.D. odsunął się nieznacznie,

lecz jego twarz w dalszym ciągu znajdowała się tak

blisko, że Gabby widziała tylko jego usta.

background image

40 ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Kto ci wmówił, że nie wypada się całować

z otwartymi ustami? - spytał ciepło.

Spojrzała na niego półprzytomnie.

- A nie wypada? - spytała głosem, który nawet

jej samej wydał się piskliwy i drżący.

- Wypada - zapewnił z przekonaniem. - Chcę

poczuć twój smak, Gabby. Chcę cię dotknąć... tam
w środku.

Posłuchała go oszołomiona. Rozchyliła usta i po­

zwoliła się pocałować.

- Nie bój się - szepnął z napięciem w głosie, gdy

jęknęła cicho. - Nie będzie bolało.

Upajała się uczuciem, że w pełni do niego należy,

smakiem jego ust. Wtuliła się w jego silne ciało
i usłyszała, jak tym razem z jego ust wyrywa się jęk

przyjemności.

- Nie - odezwał się nagle, odpychając ją od

siebie.

Przycisnęła do piersi torebkę i trzęsąc się jak

z zimna, bezradnie przyglądała się, jak J.D. odchodzi
i nerwowo szuka po kieszeniach papierosa. Nigdy nie
przypuszczała, że pocałunek może być taki cudowny!

Grupa turystów wchodziła właśnie na Forum,

które przez chwilę mieli tylko dla siebie. Gabby
mignęły przed oczami ich pstrokate stroje, słyszała
szmer głosów, lecz cała jej uwaga skupiona była na
J.D., który palił papierosa. Gdy go zgasił, wrócił do
niej.

- Nie powinienem był tego robić - powiedział

cicho. - Przepraszam.

background image

Diana Palmer

41

Pozorny spokój okupiła wysiłkiem woli.

- Nie ma za co-zapewniła.-Wiem, jak bardzo

martwisz się o Martinę.

- Sądzisz, że szukałem pociechy, Gabby?

Roześmiał się, ale w jego śmiechu nie było

radości. Omiótł spojrzeniem jej zgrabną figurę.

- Lepsze to niż myśleć, że potrzebujesz kobiety,

a ja akurat się nawinęłam - odparła ledwie słyszalnie,

- Obawiam się, że to nie takie bezosobowe

- wyznał, idąc obok niej z posępną miną. - Gabby,

coś ci powiem. Robiłem to na każdy możliwy

z sposób z mnóstwem kobiet, ale nigdy dotąd nie

pragnąłem dziewicy.

Zatrzymała się i podniosła na niego zdziwione

oczy.

- Zgadza się - przytaknął, odwzajemniając jej

spojrzenie. - Pragnę cię, Gabby.

Zaczerwieniła się.

- Musisz mi co pewien przypominać, że jesteś

dziewicą - dodał z bladym uśmiechem. - Ponieważ

przyzwyczaiłem się brać, czego chcę, i o nic nie

pytać.

Jest zły, sfrustrowany, zapewne też próbuje mnie

przed sobą ostrzec, pomyślała. Mimo to wcale się

go nie bala.

- Jeśli mnie uwiedziesz, to zajdę w ciążę i będę

cię prześladować - oznajmiła.

Spojrzał na nią tak, jak gdyby nie wierzył włas­

nym uszom, a potem odchylił głowę i roześmiał się

jak mały chłopiec.

background image

42 ZBUNTOWANA KOCHANKA

- W takim razie muszę się mieć na baczności,

prawda? - podchwycił przekornym tonem, błys­

kając w uśmiechu mocnymi, białymi zębami.

Uśmiechnęła się do niego, czując się dziwnie

bezpieczna.

- Będę ci za to bardzo wdzięczna - odparła.

Zrobił głęboki wdech i powoli ruszyli przed

siebie. Po chwili westchnął i zaciągnął się papiero­

sem.

- A miało być przyjemnie - oznajmił cicho.

- Może mimo wszystko będzie lepiej, jeśli wsadzę

cię w pierwszy samolot do Chicago, mała.

- Boisz się? - spytała ściszonym głosem.

- Ja nie, moja panno, ale ty pewnie żałujesz, że

nie zostałaś w domu. Nie wiem, co mnie podkusiło,

żeby cię ze sobą zabrać.

- Powiedziałeś, że mi ufasz.

- Bo ufam. Bez zastrzeżeń. Dlatego tu jesteś.

A po tym, co się stało, potrzebuję cię bardziej niż

kiedykolwiek. Chcę, żebyś została na farmie i wzię­

ła na siebie obsługę radia. W czasie akcji musimy

być w ciągłym kontakcie. Mamy mocne krótkofa­

lówki, a finca, farma, mieści się zaledwie kilka

kilometrów od miejsca, gdzie rewolucjoniści prze­

trzymują Martinę.

Wyraz jego twarzy sprawił, że tknęło ją koszmar­

ne podejrzenie.

- Chyba nie chcesz próbować w pojedynkę od­

bić Martiny? - spytała ze zgrozą.

- Nie sam. Z przyjaciółmi, o których ci mówiłem.

background image

Diana Palmer

43

- A nie mógłbyś zostać ze mną na farmie?

- Martwisz się o mnie? - Zaśmiał się cicho.

- Gabby, nieraz musiałem uchylać się przed kulą.

Służyłem w jednostkach specjalnych.

- Wiem, mówiłeś - przyznała przygnębionym

tonem. - Ale to było dawno temu. Teraz stale

przesiadujesz za biurkiem.

- Nie stale, tylko czasami - poprawił ją spokoj­

nie. - Jest wiele rzeczy, których o mnie nie wiesz,

o moim prywatnym życiu.

- Koniecznie chcesz dać się zabić?

- A możesz mi zagwarantować, że jutro nie

wpadnę pod samochód? - spytał spokojnie.

Popatrzyła na niego ze złością.

- Straciłabym pracę - odparła zrzędliwym to­

nem. - Zasiliłabym rzesze bezrobotnych. Do końca

moich dni przewracałabym papiery na biurku

i umierała z nudów.

- Mnie też by ciebie brakowało. Chyba - odparł

ze śmiechem. - Nie martw się o mnie, Gabby. Co

ma być, to będzie, nie boję się.

- Czy chociaż poznam tego twojego Duńczyka?

Pokręcił głową.

- Wystarczy, że w Ameryce Środkowej poznasz

kilka barwnych postaci. Zresztą Duńczyk nienawi­

dzi kobiet.

- Z ciebie też playboy że pożal się Boże - mruk­

nęła pod nosem.

- To źle? - spytał, zerkając na nią ukradkiem.

- Wolałabyś, żebym co noc sypiał z inną?

background image

44 ZBUNTOWANA KOCHANKA

Zbulwersowana, przez chwilę gorączkowo szu­

kała odpowiedzi. Na szczęście J.D. właśnie ot­

worzył drzwi wypożyczonego samochodu i czekał,

aby pomóc jej wsiąść, dzięki czemu mogła za­

chować dyplomatyczne milczenie.

Reszta dnia minęła jej w dziwnym oszołomieniu.

Gdy wracali do hotelu, mieniło jej się przed oczami

od malowniczych ruin, natłoku ludzi i potwornych

korków w mieście. W dłoni ściskała bukiecik, któ­

ry J.D. kupił jej przy fontannie di Trevi u starej

kwiaciarki.

Nie mogła się doczekać, kiedy będzie mogła

wstawić kwiatki do wody. Jeden chciała zasuszyć

i zachować na pamiątkę. Powąchała je z lubością.

Zaledwie znaleźli się w hotelowym pokoju, J.D.

do kogoś zadzwonił. Okazało się, że płynnie mówi

po włosku.

- Muszę na chwilę wyjść - oznajmił, spogląda­

jąc na Gabby posępnie, gdy tylko odłożył słuchaw­

kę. - Zamknij drzwi i nie wpuszczaj nikogo, nawet

obsługi hotelowej, dopóki nie wrócę. Dobrze?

- Tylko nie wpakuj się w żadne tarapaty, bo kto

cię uratuje, kiedy mnie przy tobie nie będzie?

- odparła sztucznie wesołym tonem.

Potrząsnął głową.

- Nie ma mowy. Uważaj na siebie.

- Ty na siebie też. Och... Jacob?

Był już przy drzwiach, ale odwrócił się i spytał:

- Tak?

- Dziękuję za bukiecik.

background image

Diana Palmer

45

- Pasuje do ciebie. - Przyglądał się jej przez

chwilę, po czym dodał z uśmiechem: - Sama jesteś

jak kwiat. Ciao, Gabby.

I już go nie było. Gabby przez dłuższy czas

wpatrywała się w drzwi, które się za nim zamknęły,

po czym poszła wstawić bukiecik do wody.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

J.D. wrócił do hotelu dopiero późnym popołu­

dniem. Był dziwnie małomówny. W zupełnym

milczeniu zjedli z Gabby wczesną kolację, potem

znowu wyszedł, poradziwszy jej, aby spróbowała

się trochę przespać.

Domyślała się, że dowiedział się czegoś, co go

zmartwiło, jednak cokolwiek to było, nie zamierzał

się dzielić swoimi odkryciami z Gabby. Najwyraź­

niej mimo wszystko nie ufał jej bezgranicznie

i właśnie z tą myślą najtrudniej było jej się pogo­

dzić. Położyła się do łóżka i usnęła jak dziecko.

Zanim zmorzył ją sen, marzyła o jakimś katakliz­

mie, o trzęsieniu ziemi, które kazałoby mu biegiem

do niej wrócić. Wszystkie te szaleńcze fantazje

background image

Diana Palmer

47

kończyły się sceną, gdy J.D. wpada do pokoju

i porywa ją w ramiona. Westchnęła. Nie tak to sobie

wyobrażała.

Nigdy by nie pomyślała, że służbowy wyjazd

okaże się źródłem zupełnie nowych i jakże silnych

emocji. Jeszcze przed tygodniem nie uwierzyłaby,

że przystojny szef może jej pragnąć, a co dopiero, że

usłyszy to zapewnienie z jego ust.

Rano wsiedli w samolot do Meksyku. Po kilku

godzinach Gabby zaczęła się poważnie niepokoić

o J.D., w końcu nie wytrzymała i przyjrzała mu się

ukradkiem. Odkąd znaleźli się w powietrzu, trwał

w niezmienionej pozie, podczas gdy ona przygląda­

ła się obłokom, studiowała instrukcje bezpieczeńst­

wa i, skrajnie już zdesperowana, dokładnie prze­

czytała napis na etykietce przyklejonej do kamizelki

ratunkowej.

J.D., jak gdyby poczuł jej badawcze spojrzenie,

zwrócił ku niej twarz.

- Co się stało? - spytał półgłosem.

- Czyja wiem... - odparła, popierając te słowa

bliżej niesprecyzowanym gestem.

- Jesteś pod moją opieką - przypomniał, znaczą­

co unosząc brwi.

- Przecież wiem. - Wlepiła wzrok w jego gołę­

bią kamizelkę. - Zostaniemy w Mexico City?

- Chyba nie. Mamy się z nim spotkać na lotnisku.

Nieoczekiwanie wziął ją za rękę. Dotyk jego

dużej, ciepłej dłoni sprawił, że poczuła się prze-

background image

48 ZBUNTOWANA KOCHANKA

dziwnie, szczególnie gdy zaczął powoli gładzić

palcem jej nadgarstek. Wnętrze jej dłoni natych­

miast zwilgotniało.

- Zdenerwowana?

- Ależ skąd. Kto by się bał, jadąc w ciemno na

drugi koniec świata? - odparła z cierpkim uśmie­

chem, po czym zerknęła na niego spod oka. - W mo­

jej rodzinie głupota jest dziedziczna.

Gdy znowu się uśmiechnął, uświadomiła sobie

z dziwną satysfakcją, że w ciągu ostatnich dwóch

dni uśmiech znacznie częściej gościł na jego twarzy

niż przez dwa miesiące w pracy. Zapatrzyła się

w jego ciemnobrązowe oczy i zapomniała o samolo­

cie, o innych pasażerach.

J.D. odwzajemnił jej spojrzenie i natychmiast

spoważniał. Przygryzł usta, kładąc dłoń na jej ręce,

i powoli splótł palce z jej palcami. Pieszczota była

niewinna, lecz zarazem niezwykle zmysłowa. Ser­

ce Gabby biło coraz szybciej, a gdy przycisnął jej

dłoń do poręczy fotela, bezwiednie wstrzymała

oddech.

J.D. przyglądał się jej spod przymrużonych po­

wiek.

- To samo potrafią dwa ciała - odezwał się

półgłosem, bacznie obserwując jej reakcję. - Bez

pośpiechu, z taką samą łatwością.

- Przestań - poprosiła łamiącym się głosem

i odwróciła twarz.

- Gabby, nie zachowuj się jak dziecko - skarcił

ją łagodnie.

background image

Diana Palmer

49

Policzyła do dziesięciu, aby się uspokoić, ale na

niewiele to się zdało, bowiem ciężka, ciepła dłoń
nadal spoczywała na jej ręce.

- Pan nie gra w mojej lidze, panie Brettman

- zdołała w końcu powiedzieć - o czym zapewne
doskonale pan wie. Proszę... niech się pan mną nie
bawi.

- Nigdy bym nie śmiał.

Westchnął i obrócił się przodem do Gabby, po

czym oparł skroń o wezgłowie fotela i delikatnie

przyciągnął jej twarz, tak aby znalazła się tuż przy

jego twarzy.

- Wkrótce poznasz ludzi, z jakimi nigdy nie

miałaś do czynienia - podjął i uśmiechnął się na
widok jej zdziwionej miny. — Pomyślałem, że bę­
dzie ci łatwiej, jeśli trochę poćwiczymy.

- Nie rozumiem? Co będziemy musieli po-

ćwi...? - zapytała zaniepokojona.

- Chodzi mi o to, o czym już rozmawialiśmy

w Rzymie. Przez większość czasu mamy być nie­
rozłączni i zachowywać się tak, jak gdyby trudno
nam było utrzymać ręce przy sobie.

Gabby na chwilę przestała oddychać. W mil­

czeniu błądziła wzrokiem po jego twarzy.

- Czy tylko dlatego wtedy, na Forum, ty...?
Wahał się zaledwie przez sekundę.
- Tak - odparł z pełnym rozmysłem. - Byłaś

przy mnie strasznie nerwowa, nikt by nie uwierzył,
że jesteś moją kochanką. Musimy być przekonują­
cy, inaczej cały plan spali na panewce.

background image

50 ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Rozumiem - powiedziała, usiłując ukryć roz­

goryczenie.

J.D. popatrzył na jej błyszczące oczy, potem na

policzki, w końcu zatrzymał wzrok na jej ustach.

- Masz takie miękkie usta, Gabby. Pełne, takie

kuszące. Aż za bardzo lubię je całować - powiedział
zamyślonym tonem, po czym z wysiłkiem oderwał
od nich wzrok. - Miałaś mi przypominać, że jesteś
dla mnie nie do zdobycia.

Odczuwała przyjemność, gdy przyglądał się jej

w taki sposób. Na samą myśl o tym, że jeszcze
chwila i byłby ją pocałował, zrobiło się jej gorąco.
Uśmiechnęła się dziwnie i uciekła spojrzeniem
w bok.

- Czemu zawdzięczam ten cień uśmiechu?

- spytał zaciekawiony.

- Po prostu nigdy nie myślałam o tobie w tych

kategoriach - wyznała bez zastanowienia.

- Jak o kochanku?
- Tak - przyznała nieśmiało, wlepiwszy wzrok

w ziemię.

Pogłaskał ją po policzku, potem po szyi.

- Może się zdziwisz, ale mnie rzadko zdarzało

się myśleć o tobie inaczej niż jako o potencjalnej
kochance - szepnął szorstko.

Popatrzyła na niego ze zdumieniem.

- J.D... - zaczęła niepewnie.
Powiódł kciukiem po jej ustach. To lekkie do­

tknięcie, zaledwie zapowiedź pieszczoty, sprawiło,
że całe jej ciało znowu ogarnęła fala gorąca. J.D.

background image

Diana Palmer 51

oddychał głośno i nagłe ściągnął brwi, jak gdyby
działo się coś, czego się nie spodziewał. Spojrzał na

jej rozchylone wargi i aż wstrzymał oddech.

Gabby ze zdenerwowania zaschło w ustach. Bez­

wiednie zwilżyła je koniuszkiem języka.

- Nie rób tak, Gabby - szepnął, mocniej przycis­

kając palec do jej warg. - Pozwól, żebym...

Pochylił się i złożył na jej ustach lekki pocałunek,

który skończył się równie nagle, jak się rozpoczął.
Z głośników napłynęła prośba o zapięcie pasów
i magia chwili prysła. Gdy J.D. znowu na nią
spojrzał, był blady, źrenice miał rozszerzone.

- Następnym razem - szepnął - wycałuję cię do

utraty tchu, tak jak tego chciałem, kiedy byliśmy na
Forum.

Nie odpowiedziała, po prostu nie była w stanie

wykrztusić z siebie słowa. Rozpaczliwie go pragnęła
i czuła się jak słaby pływak, który niebacznie zapuścił
się na głębokie wody. Dłonie drżałyjej takbardzo, że
miała trudności z zapięciem pasów. Co się z nimi
dzieje? Jeszcze wczoraj rano byli tylko pracodawcą
i pracownicą, lecz wystarczył ułamek sekundy, by
wszystko się zmieniło, stało się nowe i przerażające.

- Proszę, nie bój się mnie - odezwał się pół­

głosem, biorąc ją za rękę. - Nie skrzywdzę cię.
Nigdy, za żadne skarby świata.

Zerknęła na niego nieśmiało.
- Nic mi nie jest, po prostu mam...

- Zamęt w głowie? - dokończył cierpko. - Nie

ty jedna. Dla mnie to też był szok.

background image

52 ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Sądziłam, że pocałowałeś mnie tylko dlate­

go, żebyśmy byli bardziej przekonujący. Chyba

tak to ująłeś? - odparła, patrząc na ich splecione

palce.

- Owszem. I dlatego, że byłem ciekawy, jak

będzie. Ty chyba też. - Uniósł jej twarz. - Teraz już

wiemy, prawda?

- Chyba lepiej by się stało, gdybym się tego nie

dowiedziała - odparła ledwie słyszalnie.

- Mówisz serio? Cóż, przynajmniej nauczyłaś

się całować.

- Aleś ty subtelny! Nie przymierzając, jak czołg!

Uśmiechnął się od ucha do ucha.

- Nie brakuje ci tupetu, Gabby. To dobrze. Tam,

dokąd lecimy, bardzo ci się przyda.

Ta uwaga przypomniała jej o celu podróży,

i Gabby natychmiast straciła humor. Gdy samolot

zaczął schodzić do lądowania, trzymała J.D. mocno

za rękę i zastanawiała się, czy za kilka tygodni

pozostaną jej tylko wspomnienia. Mówił wcześniej,

że muszą wyglądać na kochanków. Czy ten pocału­

nek to dla niego jedynie coś w rodzaju próby gene­

ralnej? Zmarszczyła czoło. Nagle uświadomiła so­

bie, że wolałaby, aby znaczył dla niego znacznie

więcej. Zapowiedział, że wycałuje ją do utraty tchu,

i szczerze chciała, by dotrzymał słowa.

Wylądowali w Mexico City. Gdy wchodzili do

terminalu, Gabby uśmiechała się na myśl o zabyt­

kach azteckiej cywilizacji, w wyobraźni już po­

dziwiała malownicze ruiny, zaraz jednak przypo-

background image

Diana Palmer

53

mniała sobie o nieszczęsnej Martinie. Nie przybyli

do Meksyku dla atrakcji turystycznych.

Spojrzała na J.D. Stał przy niej, wysoki i mil­

czący, paląc papierosa. Spokojnie rozglądał się po

tenninalu, podczas gdy ona kręciła się przy nim

niecierpliwie, pilnując bagażu: dwóch toreb podróż­

nych, na tyle małych, iż mogli je przewieźć na

pokładzie samolotu.

Czekali dość długo, w końcu jednak J.D. uśmie­

chnął się na widok wysokiego mężczyzny w pias­

kowym mundurze i skórzanych wojskowych bu­

tach, który szedł w ich stronę. Był zabójczo przy­

stojny i wyglądał - podobnie jak J.D. - na człowieka

światowego i trochę niebezpiecznego.

- Laremos.

J.D. podał mu rękę, błyskając zębami w szerokim

uśmiechu.

- Myślałeś, że o tobie zapomniałem? - odezwał

się mężczyzna w mundurze; mówił po angielsku ze

śpiewnym akcentem. - Dobrze wyglądasz, Łucznik.

Gabby pytająco uniosła brwi.

- Łucznik -wyjaśnił mężczyzna- to jego ksyw-

ka z czasów naszej... znajomości, wiele lat temu.

Gabby Darwin, tak?

- Tak. - Kiwnęła głową. - A pan to seńor La­

remos?

- Diego Laremos, a sus ordenes - przedstawił

się dwornie, po czym posłał J.D. porozumiewawczy

uśmiech. - Apetyczny kąsek, Łucznik.

- O tak, w pełni się z tobą zgadzam - odparł J.D.

background image

54

ZBUNTOWANA KOCHANKA

swobodnym tonem i uśmiechając się do Gabby,

mocno objął ją ramieniem, przed czym zresztą

wcale się nie wzbraniała. - Duńczyk do ciebie

dzwonił?

Laremos przestał się uśmiechać i nagle wydał się

Gabby zupełnie innym człowiekiem niż jeszcze

przed chwilą, znacznie bardziej niebezpiecznym.

- Si- przytaknął. -Drago, Semson i Apollo już

są na miejscu.

- Super. Co z moim sprzętem?

- Apollo odebrał go od Duńczyka - odparł

Laremos przyciszonym głosem. - Uzi i AK-47,

nówka.

J.D. wydawał się zadowolony z tej odpowiedzi,

Gabby natomiast czuła się trochę jak na tureckim

kazaniu.

- Przydałoby się kilka RPG - dodał po namyśle.

- Dwa już mamy - oznajmił Laremos. - Plus

osiem bryłek C-4, naboje do RPG, potrzebny osprzęt,

ekwipunek dżunglowy i od groma amunicji. Ostatni­

mi czasy przy granicy aż roi się od rebeliantów, więc

wszystko można kupić, o ile ma się forsę i kontakty.

J.D. uśmiechnął się nieznacznie.

- Duńczyk twierdzi, że Sierżant ma i jedno,

i drugie. To było mądre posunięcie z twojej strony,

powierzyć mu ochronę twojej posiadłości.

- Si - przyznał Laremos. - Dlatego wciąż żyję,

podczas gdy wielu moich sąsiadów od dawna wącha

kwiatki od spodu. Nie dalej jak w zeszłym miesiącu

poszła z dymem finca, która graniczy z moją, a jej

background image

Diana Palmer

55

właściciel... - Zerknął na Gabby. - Proszę o wyba­

czenie, seńorita. To nie jest rozmowa dla kobiecych

uszu.

- I tak rozumiem piąte przez dziesiąte - odparła,

uważnie przyglądając się obu mężczyznom. - Co to

jest RP coś tam? I jakie znowu naboje?

- Później wszystko ci wyjaśnię - obiecał J.D., po

czym ponownie zwrócił się do Laremosa: - Załat­

wiłeś samolot?

- Musicie tylko pomyślnie przejść odprawę cel­

ną - odparł Laremos, kiwając głową. - Zakładam,

że nie przewozicie niczego, co mogłoby nam przy­

sporzyć kłopotów po lądowaniu. W przeciwnym

razie meksykańscy celnicy nie wypuściliby was

z rąk.

J.D. parsknął śmiechem.

- Nie sądzę, żeby przymknęli oko, gdybym wpa-

rował na pokład samolotu z uzi na szyi, obwieszony

pasami z amunicją. Nawet gdybyś ty był z nami.

Laremos głośno mu zawtórował.

- Z pewnością nie. Chodźmy. Mamy pełny zbio­

rnik paliwa, możemy startować.

- Uzi? - odezwała się Gabby, gdy podążali za

Laremosem.

J.D. objął ją przelotnie, nie zatrzymując się

nawet.

- Izraelski pistolet maszynowy. Klasyfikowany

jako broń półautomatyczna - wyjaśnił.

- Używałeś takiego, będąc w jednostkach spec­

jalnych?

background image

56 ZBUNTOWANA KOCHANKA

Zaśmiał się cicho.
- Nie.
- No to skąd... Po co ci w ogóle broń?
Zamknął jej usta mocnym, krótkim pocałunkiem.

- Cicho bądź, Gabby, zanim napytasz nam

biedy.

Zbędna prośba, zważywszy że pocałunek zrobił

na niej takie wrażenie, że i tak nie zdołałaby
wydobyć głosu. Usta jej płonęły. Gdyby tylko byli
sami, a pocałunek trwał dłużej...

Pilot czekał na nich w dwusilnikowym samolo­

cie. Laremos rozsiadł się w jednym z wygodnych
foteli z przodu. Gdy Gabby i J.D. także zajęli
miejsca, niski, młody mężczyzna przyniósł im

kawę i po chwili lecieli już w kierunku stolicy

Gwatemali.

- Komu trzeba powiedziałem, że przyjeżdżasz

do mnie w odwiedzimy z przyjaciółką - odezwał się

nagle Laremos, patrząc na J.D., po czym cicho się

zaśmiał. - Obawiam się, że to automatycznie czyni
cię kimś podejrzanym, ponieważ moja przeszłość

nie jest dla nikogo tajemnicą. Za to oszczędzę wam

fatygi nielegalnego przekraczania granicy. Mam

wysoko postawionych znajomych, pomogą nam.
A wiesz, że ci sami terroryści, którzy przetrzymują
twoją siostrę, próbowali mnie uprowadzić parę
tygodni temu? Na szczęście Sierżant był w pobliżu.
Uzbrojony.

- A on nie chybia - stwierdził J.D.
- Swego czasu to samo można było powiedzieć

background image

Diana Palmer

57

o tobie, przyjacielu - przypomniał Laremos, przy­

glądając się dawnemu przyjacielowi bez uśmiechu.

- Ilu jest terrorystów? - spytał J.D. - Starych

wyjadaczy, Laremos, nie żółtodziobów, którzy we­

zmą nogi za pas przy pierwszej wymianie ognia.

- Może dwunastu - odparł Laremos. - I z dwu­

dziestu takich, którzy, jak mówisz, od razu dadzą

dyla. Za to ta dwunastka to weterani. Twardzi jak

diabli, z politycznymi koneksjami. Należą do mię­

dzynarodowej sieci z odłamem we Włoszech. Podej­

rzewam, że skusiła ich wizja szybkiego zarobku.

Twój szwagier jest ważnym człowiekiem, no i ma­

jętnym. Daję głowę, że właśnie ktoś z tej dwunastki

wpadł na pomysł przewiezienia Martiny do Gwate­

mali. Obóz założyli zaledwie przed miesiącem i nie

mam większych wątpliwości co do tego, że por­

wanie było starannie zaplanowane. - Wzruszył ra­

mionami. - Ostatnimi czasy dużo się mówiło o suk­

cesach włoskiej policji w walce z porywaczami.

Tutaj jest mniejsze ryzyko wpadki, więc woleli wy­

wieźć ją z Włoch.

- Roberto próbuje pożyczyć kwotę, która po­

zwoli mu na negocjacje - zauważył J.D. - Ani mu

się śni informować władze.

- Rozumiem, że nie zna twojej przeszłości? -

Laremos znowu ściszył głos.

J.D. pokręcił głową.

- Starannie pozacierałem za sobą ślady.

- Nie brakuje ci tego? Dawnego życia?

J.D. westchnął.

background image

58

ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Czasami. Ale coraz rzadziej. Teraz mam inne

zainteresowania - odparł, rzucając Gabby roztarg­

nione spojrzenie. - Robię się za stary na wojaczkę.

Za bardzo zmęczony.

- Z tych samych powodów postanowiłem zostać

uczciwym człowiekiem - zaśmiał się Laremos,

przeciągając się leniwie. - I nie żałuję, tak jest

o niebo lepiej. Ale czasem wspominam stare dzieje

i zastanawiam się, jak potoczyłoby się moje życie,

gdybym się nie wycofał. Byliśmy prawdziwymi

amigos,

Łucznik.

- Tworzyliśmy zgrany zespół - przyznał J.D.

- Liczę na to, że nie inaczej będzie i tym razem.

- Nie bój się, amigo. To jak z pływaniem, tego

się nie zapomina. Dbasz o kondycję?

- Weszło mi to w krew, jakoś nie mogłem się

odzwyczaić - odparł J.D. - I całe szczęście, bo

przedzieranie się przez dżunglę to nie spacerek.

Poza tym starałem się być na bieżąco, interesowa­

łem się tym, co się tutaj dzieje, sprawami wojs­

kowymi, polityką.

- A co tu robi ta ślicznotka? - Laremos ściągnął

brwi i przyjrzał się Gabby z uwagą. - Lekarka?

- Będzie obsługiwała radio - odparł cicho J.D.

- Zostanie z tobą na ranczu. Nie dopuszczę do tego,

żeby cokolwiek jej się stało.

- Rozumiem. - Laremos zmrużył oczy i zaniósł

się śmiechem. - Nieufny jak zawsze, hę? Nigdy mi

nie zapomnisz, że jeden jedyny raz straciłem czuj­

ność i...

background image

\

Diana Palmer 59

- Bez urazy - przerwał mu J.D. - ale zdam się na

Gabby.

- Rozumiem. - Laremos pokiwał głową. - I nie

czuję się obrażony. Sumienie wciąż nie daje mi
spokoju.

- Czy ktoś zechciałby mi łaskawie wytłuma­

czyć, o co w tym wszystkim właściwie chodzi?

- wtrąciła Gabby, gdy już nie była w stanie dłużej
panować nad ciekawością.

- Skrzyknąłem parę osób, żeby odbić Martinę

- odparł J.D. cierpliwym tonem. - Więcej nie

musisz wiedzieć.

- Najemnicy! Już są w Gwatemali?
- Owszem - potwierdził półgłosem, przygląda­

jąc jej się z bladym uśmiechem.

- Ach! Widzę, że profesja naszych amigos wyra­

źnie fascynuje twoją piękną towarzyszkę - zauwa­
żył Laremos z czarującym uśmiechem.

- Będę mogła z nimi porozmawiać? - nalegała

Gabby. Oczy miała rozmarzone. - Och, J.D., wyob­
rażasz to sobie? Jesteś najemnikiem, podróżujesz po
całym świecie i walczysz o czyjąś wolność.

J.D. spojrzał na nią dziwnie.

- Większość najemników kieruje się znacznie

mniej szlachetnymi pobudkami, Gabby. Jeśli się
spodziewasz kogoś w guście hollywoodzkich ak­
torów, to spotka cię gorzki zawód. W zabijaniu
ludzi nie ma nic wzniosłego.

- W... zabijaniu?
- A coś ty na Boga myślała? Że uderzają na

background image

60

ZBUNTOWANA KOCHANKA

wroga z armatkami wodnymi? - spytał J.D. z niedo­

wierzaniem. - Gabby, na wojnie ludzie mordują się

nawzajem. Na sposoby, o których wolałabyś nie

wiedzieć.

- No owszem, zdaję sobie z tego sprawę. - Zma­

rszczyła czoło. - Ale życie z niebezpieczeństwem

za pan brat jest takie... - Urwała, szukając od­

powiedniego słowa, jednak ostatecznie spróbowała

wytłumaczyć to inaczej: - Zanim cię poznałam,

J.D., prowadziłam spokojne, nudne życie. Powoli

zaczynałam wierzyć, że nie spotka mnie nic bar­

dziej emocjonującego od wyprawy do pralni chemi­

cznej. Ci ludzie... zaglądali śmierci w oczy. Poznali

granice swojej odwagi, prawdę o sobie samych.

- Spojrzała na niego niepewnie. - Może to zabrzmi

bezsensownie, ale chyba trochę im zazdroszczę.

Zdarli z siebie blichtr cywilizacji i zostało tylko

nagie człowieczeństwo. Choć to musi być straszne,

zobaczyli życie takim, jakie naprawdę jest. Ja nigdy

czegoś takiego nie doświadczę. W gruncie rzeczy

nawet bym nie chciała, ale jestem ciekawa, jacy są

ci, którzy mieli taką szansę.

Łagodnym gestem odgarnął jej włosy z czoła.

- Poczekaj, aż zobaczysz Sierżanta. Nie bę­

dziesz musiała o nic pytać. Wszystko wyczytasz

z jego twarzy. Prawda, Laremos?

- Święta prawda - przytaknął Laremos i za­

chichotał.

- To twój przyjaciel? - zapytała.

J.D. kiwnął głową.

background image

Diana Palmer

61

- Najlepszy, jakiego miałem.
- Z czasów, kiedy byłeś w jednostkach specjal­

nych? - podchwyciła.

- Oczywiście - mruknął, wymieniając przeciąg­

łe spojrzenie z Laremosem, który odezwał się nagle:

- Miny też chciałeś?
- Nie. Mieliśmy pod ręką kilka claymore'ów,

ale są za ciężkie. Wystarczą te RPG, zresztą od
czego mamy Draca, skleci prowizoryczną minę,
gdyby zaszła taka potrzeba. Zależy mi na błys­
kawicznym wypadzie.

- Dobre jest to, że pora deszczowa jeszcze się

nie zaczęła - zauważył Laremos. - Zawsze to jakieś
ułatwienie.

- Racja. Masz moją kuszę?
- Wisi nad kominkiem w moim gabinecie. - La­

remos uśmiechnął się. - Pytają o nią wszyscy moi
goście.

- Pal licho gości, sprawna chociaż?
- Jasne.
- Kusza? - Gabby parsknęła śmiechem. - Pew­

nie antyk?

- Niezupełnie - odparł uprzejmie J.D., kręcąc

głową.

- Łatwiej się z niej strzela niż z łuku? - drążyła

temat.

- To tylko taka pamiątka - mruknął J.D., ale

minę miał niewyraźną. - Gabby, wzięłaś dżinsy
i wygodne buty?

- Owszem, miałeś okazję je oglądać, kiedy

background image

62

ZBUNTOWANA KOCHANKA

byliśmy we Włoszech. - Westchnęła; sytuacja za­

czynała ją powoli denerwować. - Jak długo zo­

staniemy w Gwatemali?

- Przypuszczam, że nie więcej niż trzy dni, o ile

wszystko dobrze pójdzie - wyjaśnił. - Potrzebuje­

my trochę czasu na przeprowadzenie zwiadu i za­

planowanie akcji.

- Mój dom jest do waszej dyspozycji - zapewnił

natychmiast Laremos. - Może nawet udałoby się

nam znaleźć wolną chwilę i pokazać Gabby ruiny

miasta Majów.

- Naprawdę? - Oczy jej zabłysły.

- Nie wspominaj przy niej o wykopaliskach,

proszę cię - mruknął J.D. - Kiedyś przez nią

zwariuję.

- Cóż, lubię różne starocie - odparła wesoło.

- Jak sądzisz, czemu u ciebie pracuję?

- Ja jestem stary? - spytał ze zgrozą.

Przyjrzała się jego twarzy, w skupieniu ściągając

brwi. Co prawda nie doliczyła się zbyt wielu zmar­

szczek, ale włosy na skroniach miał raczej szpako­

wate niż czarne. Jeszcze niedawno bez wahania

oceniłaby go na jakieś czterdzieści lat, teraz jednak

zaczynała mieć wątpliwości.

- Ile ty właściwie masz lat, J.D.? - spytała prosto

z mostu.

- Trzydzieści sześć.

Zrobiła wielkie oczy.

- Zaskoczona? - spytał pogodnie.

- Wyglądasz... na więcej.

background image

Diana Palmer

63

- Wyobrażam sobie. - Pokiwał głową. - Jestem

od ciebie starszy o trzynaście lat.

- Nie miej takiej zadowolonej miny-oznajmiła.

- Kiedy będę po pięćdziesiątce, różnica wieku

zacznie ci porządnie przeszkadzać.

- Tak sądzisz? - spytał z lubieżnym uśmiechem.
Natychmiast odwróciła od niego oczy.
- Senor

Laremos, proszę mi opowiedzieć

o Gwatemali - poprosiła.

- Proszę, mów mi Diego. Co cię interesuje?
- Wszystko.
Wzruszył ramionami.
- Mamy nowego przywódcę i nadzieje na lep­

szą przyszłość, seńońta. Mimo to rebelianci nadal

walczą przeciwko reżimowi, a nieszczęśni cywile

jak zwykle tkwią między młotem a kowadłem.

Dochodzi do wyjątkowo brutalnych starć - wy­
znał ze smutkiem, po czym zmienił temat.

- Gwatemala jest przede wszystkim krajem rol­
niczym, gospodarka opiera się na eksporcie bana­
nów i kawy. Panuje powszechny niedostatek.
Brakuje nawet najpotrzebniejszych rzeczy. Bieżą­

ca woda, środki komunikacji miejskiej, podstawo­
wa opieka medyczna, wszystko to mają do dys­
pozycji twoi rodacy, i nawet w głowach im nie

postanie myśl, że mogłoby być inaczej, ale tutaj...

Wiedziałaś, seńońta, że w mojej ojczyźnie spo­
dziewana długość życia wynosi zaledwie pięć­
dziesiąt lat?

Gabby wpatrzyła się w niego, wstrząśnięta.

background image

64

ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Ale z czasem sytuacja się poprawi? - spytała.

- Przecież wojna musi się kiedyś skończyć.

- Wszyscy mamy taką nadzieję - odparł Lare-

mos. - Ale dopóki to nie nastąpi, każdy, kto ma

ziemię i nie chce jej stracić, musi zatrudniać

ochronę. Moja jest znakomita, niestety mało kogo

stać na taki luksus. Mam sąsiada, który dzień

w dzień czeka na rządową obstawę, która eskor­

tuje go podczas obchodu gospodarstwa. Boi się iść

sam.

- Nigdy więcej nie będę się skarżyć, że podatki

są zbyt wysokie - oznajmiła Gabby z westchnie­

niem. - Może faktycznie uważamy za coś oczywis­

tego fakt, że nie musimy sięgać po broń, aby

ochronić swoje mienie.

- Obym mógł kiedyś to samo powiedzieć

o Gwatemali.

Przez resztę drogi już się nie odzywała. J.D.

i Laremos dyskutowali o sprawach, o których nie

miała pojęcia. Padały wojskowe terminy. Logis­

tyczne. Gabby zaczęła patrzeć na swojego skrytego

chlebodawcę w zupełnie innym świetle. Była prze­

konana, że nie powiedział jej wszystkiego.

Ukrywa przed nią coś, co ma związek z jego

przeszłością, i najwyraźniej nie zamierza zdradzać

jej swoich tajemnic. Znowu kwestia zaufania. Gab­

by pocieszała się myślą, iż ufa jej na tyle, aby

powierzyć jej łączność radiową podczas tej wariac­

kiej próby odbicia Martiny z rąk terrorystów. Gdyby

tylko zamiast iść do dżungli, został z nią na farmie.

background image

Diana Palmer

65

Może jeszcze zdąży mu wytłumaczyć, że to misja

dla żołnierza zawodowego, a nie prawnika.

Przymknęła oczy i zaczęła się zastanawiać, co

mu powie, mimo iż w głębi serca przeczuwała, że

nie ma słów zdolnych sprawić, by J.D. zmienił

zdanie.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Wbrew sekretnym obawom Gabby, odprawę cel­

ną przeszli bez problemów. Kilka minut później

spotkali się z kolejnym znajomym J.D.

Był to niski mężczyzna o włosach w odcieniu

piasku, dość drobny, z twarzą pokrytą szramami.

Wyglądał na znacznie starszego od J.D. i Laremo-

sa, był może pod pięćdziesiątkę. Miał na sobie

mundur maskujący i sznurowane buty z cholewa­

mi, do pasa przytroczoną kaburę z pistoletem, na

ramieniu kołysał mu się nieprzyjemnie wyglądający

karabin.

- Łucznik! - Zarechotał rubasznie i krótko uści­

skał J.D. - Cholera, ależ dobrze znowu cię zoba­

czyć, nawet w takich okolicznościach. Nie pękaj,

background image

Diana Palmer

67

amigo,

wyciągniemy Martinę. Apollo leciał tu jak

na skrzydłach, kiedy mu opowiedziałem, że szykuje
się akcja.

- Jak żyjesz, Sierżant? Widzę, że straciłeś parę

kilo - odparł J.D.

- To nie jest fach, w którym można się roz­

leniwić. Co nie, szefie? - zwrócił się do Laremosa,
który przytaknął energicznie.

- Laremos mówił, że Apollo i Drago już są na

miejscu. A co z Chenem? - wtrącił J.D.

Sierżant westchnął.

- Oberwał kulkę w Libanie, amigo. - Wzruszył

ramionami, ale posmutniał, a jego oczy nabrały
nieobecnego wyrazu. - Tak to już bywa. Ale przy­
najmniej odszedł tak, jak chciał.

- Przykra sprawa - przyznał J.D. i szybko zmie­

nił temat: - Mapy i krótkofalówki, Sierżant, oto
czego nam trzeba.

- Dawno załatwione. Plus wsparcie dwudziestu

vaqueros.

Ludzie szefa, osobiście przeze mnie prze­

szkoleni - dodał z cichą dumą. - Prawdziwi kow­
boje.

- Lepszej rekomendacji mi nie potrzeba.
- No to w drogę? - ponaglił Laremos, poma­

gając Gabby wsiąść do wielkiego kombi, puścił
J.D. przodem, po czym usiadł obok niego na tylnej
kanapie. Sierżant zajął miejsce za kierownicą,
przy nim zaś usadowił się milczący Latynos ze
strzelbą.

Gabby zainteresowała się krajobrazem. Począt-

background image

68

ZBUNTOWANA KOCHANKA

kowo przypominał jej wyspy Karaibów, które znała
ze zdjęć - zwarta masa zieleni, którą gdzieniegdzie
przebijały pióropusze palm - wkrótce jednak nabrał
zdecydowanie górzystego charakteru. Nagle ze
zgrozą wypatrzyła za oknem niemal doszczętnie
spalony budynek.

- Diego? - odezwała się cicho, gestem wskazu­

jąc zgliszcza. -Właściciele... zdołali uciec?

- Nie, senorita - odpowiedział.

Gabby zadrżała i objęła się ramionami, jak

gdyby nagle zrobiło się jej zimno. Nie uszło to
uwagi J.D., który bez słowa przygarnął ją do
siebie. Oparła mu głowę na ramieniu i zamk­
nęła oczy, jednym uchem przysłuchując się roz­
mowie.

Finca

położona była w dolinie. Jej centrum zaj­

mował piętrowy dom, który wyglądał na gliniany

albo w całości pokryty przypominającym glinę
tynkiem. Był pełen łagodnych linii i łuków i zda­

wał się wtapiać w ogród pełen tropikalnych kwia­
tów. Gabby pomyślała, że w życiu nie widziała
bardziej zachwycającego miejsca.

- Podoba ci się? - spytał z uśmiechem Lare-

mos, nie spuszczając z niej oczu. - Mój ojciec
zbudował go przed wielu laty. Moi służący to dzieci
i wnuki tych, których przyjechali tutaj wraz z nim.
Zresztą to samo dotyczy większości moich pracow­
ników. Wielcy posiadacze ziemscy, właściciele fin-
cas,

zatrudniają całe rzesze ludzi i nie mam tu na

myśli prac sezonowych, jak to wygląda w twoim

background image

Diana Palmer

69

kraju. U nas dla jednej rodziny pracują kolejne po­
kolenia.

Przypomniała sobie małą wioskę, przez którą

niedawno przejeżdżali. Nadal prześladował ją obraz
ciemnookich, ciemnoskórych, bosych dzieci zgro­
madzonych przy fontannie, z której kobiety czer­
pały dzbanami wodę. Dopiero teraz zrozumiała, jak
komfortowe jest jej życie w Chicago.

Przez resztę podróży nie zauważyła niczego

niepokojącego, aczkolwiek fakt, iż Latynos sie­
dzący obok Sierżanta trzymał na kolanach karabin
i nieustannie wypatrywał czegoś w dżungli, sta­
nowczo dawał do myślenia. Teraz ten sam Latynos
stał przy samochodzie z karabinem w pogotowiu,
najwyraźniej czekając, aż bezpiecznie wejdą do
środka.

Musiała poczekać chwilę, aż oczy przyzwyczają

się jej do półmroku, po czym rozejrzała się zacieka­

wiona. W wielkim salonie obwieszonym indiań­

skimi kocami konkurowały o miejsce maluteńkie
statuetki wyglądające na dzieła Majów, kaktusy
w wielkich glinianych misach oraz ciężkie drew­

niane meble.

- Kawy? - spytał Laremos.
Klasnął w dłonie. Chwilę później do salonu

wbiegła niska Latynoska, może pięćdziesięciolet­
nia, i z uśmiechem czekała na polecenie.

- Cafe, por favor, Carisa.

Służąca skinęła głową i zniknęła w korytarzu.

- Łucznik, kapkę brandy? - zagadnął Laremos.

background image

70 ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Ostatnio nie piję - odparł J.D., sadowiąc się

obok Gabby na wygodnej sofie. - Sierżant, jak się

udał zwiad? Co się dzieje w obozie terrorystów?

- Co nieco wiemy - odparł niski mężczyzna,

spojrzał na Laremosa i pokręcił głową na znak, że

on także nie ma ochoty na brandy. - Nie traktują

jej najgorzej, przynajmniej na razie - oznajmił,

patrząc, jak na twarzy J.D. pojawia się wyraz ulgi.

- Jest zamknięta w dawnym bunkrze na finca

jakieś sześć kilosów stąd. Nie są szczególnie dob­

rze uzbrojeni, mają wprawdzie kilka kałachów

i granaty, ale żadnej broni ciężkiej. Ani jednego

RPG.

- Kilosów? I co to jest RPG? - nie wytrzymała

Gabby.

- Kilometrów. A RPG to granatnik radzieckiego

wynalazku - wyjaśnił J.D. cierpliwie. - Do robienia

dużych dziur.

- Na przykład w czołgach, samolotach i budyn­

kach - uzupełnił Sierżant. - Ty jesteś Gabby, tak?

Dużo o tobie słyszałem.

Nie spodziewała się tego. Wszyscy zachowywali

się, jak gdyby dobrze ją znali, podczas gdy ona

wcześniej nawet o nich nie słyszała. Spojrzała na

J.D. z wyrzutem.

- Może rzeczywiście trochę się tobą chwalę

- oznajmił defensywnym tonem.

- Mną tak, ale mnie nigdy - odcięła się. - Nie

pogłaszczesz mnie po głowie, nie powiesz, jaka

jestem dzielna.

background image

Diana Palmer

71

- Przypomnij mi, żebyśmy wrócili do tego głas­

kania - poprosił, uśmiechając się drapieżnie.

- Gdzie mogłabym się odświeżyć? - Gabby

uznała, że bezpieczniej będzie zmienić temat.

- Oczywiście. Carisa! - zawołał Laremos.

Gdy Latynoska przyniosła kawę, wydał jej jakieś

polecenie po hiszpańsku, po czym zwrócił się do

Gabby:

- Carisa zaprowadzi cię do waszego pokoju.

Łucznik, może wziąłbyś bagaże i poszedł z pania­
mi? Pogadamy, jak wrócisz.

- Czemu nie.

Pierwszą rzeczą, jaką Gabby zauważyła po wej­

ściu do pokoju, było olbrzymie dwuosobowe łóżko.
Zrobiło się jej podejrzanie ciepło - i wręcz gorąco,
gdy Carisa wyszła, zostawiając ich samych. J.D.
starannie zamknął za nią drzwi i patrzył, jak Gabby

bawi się kosmetyczką, po czym zaczyna ustawiać

jej zawartość na toaletce.

- Gabby?

Postawiła buteleczkę z podkładem i obróciła się

wjego stronę. Podszedł do niej, delikatnie uniósł jej
twarz i z napięciem spojrzał jej w oczy.

- Nie zamierzam spuszczać cię z oczu na dłużej

niż to absolutnie konieczne. Laremos potrafi być
czarujący, ale wielu rzeczy o nim nie wiesz. To
samo dotyczy pozostałych.

- Pana także, panie Brettman? - spytała miękko.

- A może zwłaszcza pana?

Zrobił głęboki wdech.

background image

72 ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Co chciałabyś wiedzieć?
- Byłeś jednym z nich, prawda, J.D.? To nie

tylko twoi starzy przyjaciele. To twoi dawni towa­
rzysze broni.

- Zaczynałem wątpić, czy kiedykolwiek się tego

domyślisz - mruknął. Oczy mu pociemniały. - Czy
to cokolwiek zmienia?

- Nie rozumiem. Zmarszczyła brwi. - Dlacze­

go fakt, że służyliście razem w jednostkach specjal­
nych, miałby cokolwiek zmieniać?

Zawahał się, jak gdyby sam nie wiedział, co

zrobić, powiedzieć prawdę czy ją przemilczeć.
W końcu odetchnął głęboko i ze złością wepchnął
ręce do kieszeni.

- Nie wiesz, jak żyłem, zanim się poznaliśmy,

Gabby.

- Nikt tego nie wie. Bo nikomu nie ufasz, zgadza

się?

Spojrzał na nią twardo.

- Zgadza. Przynajmniej z grubsza. Przez długi

czas żyłem w świecie żelaznych reguł. Nie ufa­
łem nikomu, bo wiedziałem, że pomyłka kosz­
towałaby mnie życie. Sierżant, Laremos i pozo­

stali z czasem zapracowali sobie na moje zaufa­

nie, nigdy mnie nie zawiedli, nawet pod ostrza­
łem. No, może oprócz Laremosa. On raz mnie
zawiódł i tylko dlatego tu jesteś. Choć rozsądek
mówił mi, że to zły pomysł - dodał cierpko. - Bo
nie wiem, czy potrafiłbym dalej żyć, gdyby coś ci
się stało.

background image

Diana Palmer

73

- To dlatego chciałeś, żebyśmy spali w jednym

pokoju? - dociekała ostrożnie.

- Niezupełnie - uściślił, nie odrywając od niej

wzroku. - Chcę przez całą noc trzymać cię w ramio­
nach. Nie zamierzam próbować cię uwieść, Gabby.
Wystarczy, że przy mnie będziesz. Noc przestanie
mi się wydawać taka ciemna.

Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi. W jego

ustach zabrzmiało to niesamowicie zmysłowo. Mia­
łaby przez całą noc tulić się do tego mocnego ciała,
zasnąć w tych silnych ramionach? Oddech uwiązł

jej w krtani, krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach.

W końcu zdobyła się na to, by odwzajemnić jego
spojrzenie.

Uniósł rękę i zaczął niespiesznie głaskać ją po szyi.

- Czy i w tobie burzy się teraz krew? Czy twoje

ciało tęskni za moim? - spytał półgłosem.

Pochylił się i oburącz delikatnie uniósł jej pod­

bródek; chciał widzieć jej twarz.

- Nie ruszaj się - wyszeptał, zaczynając ją

całować. - Stój nieruchomo, zupełnie nieruchomo...

Jęknęła, gdy gorące, wilgotne wargi przywarły

do jej ust, i pomyślała, że dopiero teraz w pełni czuje
ich smak. Pocałunek stawał się coraz bardziej na­
miętny. J.D. głaskał ją po plecach i sama nie
wiedziała, jak to się stało, iż nagle znalazła się
w jego ramionach i przytuliła do jego muskularnego
torsu. J.D. jakby wbrew sobie przerwał pocałunek,
delikatnie przygryzając jej usta, i odsunął się nie­
znacznie. Oczy mu płonęły.

background image

74 ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Lubię porządne pocałunki ~ rzekł półgłosem.

- Nie będziesz się bała?

Zdążyła tylko pokręcić głową. Jeśli poprzedni

pocałunek porównać do lekkiego wietrzyku, to ten

przypominał prawdziwą burzę. J.D. porwał ją z zie­

mi i znowu poczuła jego rozpalone usta, język,

który zdawał się parzyć. Było jej gorąco i dziwnie

słabo.

Chciała tylko znaleźć się jak najbliżej niego.

Zanim zrozumiała, co się dzieje, stała już na ziemi.

- Dość! - mruknął, kiedy się odsunął.

Dopiero teraz uzmysłowiła sobie, że zdążyły jej

zdrętwieć przedramiona, i zrozumiała, jak mocno

musiał ją obejmować.

- Mój Boże, ty cała drżysz.

Czuła się naga pod jego roziskrzonym spojrze­

niem.

- Jakoś dziwnie się czuję - wyszeptała.

- Dziwnie? - Odetchnął głęboko i pochylił jej

głowę tak, aby wsparła ją na jego ramieniu. - Prze­

praszam cię. Przepraszam, Gabby. Nie jestem przy­

zwyczajony do obcowania z dziewicami.

- To mi się nigdy wcześniej nie przydarzyło.

- Nie chciała tego powiedzieć, słowa te wypłynęły

z niej niemalże wbrew jej woli.

- Tak, zorientowałem się ~ odparł cicho.

Wsunął rękę w jej włosy i przyciągnął nieco jej

głowę, tak aby policzkiem przytuliła się do jego

piersi.

- Gabby, wiesz, na co miałbym teraz wielką

background image

Diana Palmer 75

ochotę? Chciałbym zdjąć koszulę i poczuć dotyk

twojej skóry, te wspaniałe usta na moim ciele...

Nagle jęknął głucho i odskoczył od niej, po

czym odwrócony plecami zaczął nerwowo szukać

po kieszeniach papierosów. Gabby przyglądała mu

się w milczeniu, rozmyślając o tym, że on nawet

nie ma pojęcia, jak chętnie spełniłaby tę zachciankę.

- Jak długo razem pracujemy? Dwa lata? - spy­

tał zmienionym głosem. - Kochanków udajemy

raptem od dwóch dni i popatrz tylko, co wypra­

wiam. Może mimo wszystko źle się stało, że za­

brałem cię ze sobą.

- Mówiłeś, że jestem ci potrzebna - przypo­

mniała mu.

Wyjął drugiego papierosa, zapalił go i podał

Gabby z przepraszającym uśmiechem.

- Pomoże ci się uspokoić - powiedział miękko.

- Gabby, nie kuś mnie więcej, dobrze?

- Słucham? - spytała, podnosząc na niego zdzi­

wione oczy,

- Psiakrew! - warknął, ale szybko się opanował,

westchnął i powiedział znacznie spokojniej: - Pró­

buję tylko powiedzieć, że niedobrze by się stało,

gdybyśmy pozwolili ponieść się emocjom.

- To ty przeklinasz, mecenasie, a nie ja - oznaj­

miła zimno. - I nie ja ciebie pocałowałam, ale ty

mnie!

- Specjalnie się nie opierałaś. Wręcz współpra­

cowałaś - zauważył, mrużąc oczy. - Ależ przyjem­

nie byłoby pozbawić cię wianka.

background image

76

ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Nie zamierzam pozwolić, żebyś zaciągnął

mnie do łóżka!

Uciszył ją, opierając dłoń na jej ustach.

- Spokojnie, tylko się z tobą droczę. Nie zrobię

nic, czego byś później żałowała, Gabby. Masz moje

słowo. Nie będę próbował cię uwieść.

Przełknęła ślinę.

- Zaczynam się ciebie bać.

- Dlaczego?

- Bo przy tobie dzieją się ze mną przedziwne

rzeczy - wyznała szczerze. - Niczego podobnego

się nie spodziewałam.

- Sam też jestem zaskoczony. Jesteś jak mocne

wino, skarbie, lepiej nie pić go zbyt wiele, bo uderza

do głowy. - Pogłaskał ją po policzku. - Taki facet

jak ja mógłby się od ciebie uzależnić. Za długo

byłem sam.

- Może będzie najlepiej, jeśli po powrocie złożę

wymówienie... - zaczęła.

Nie wiedziała, co wstrząsnęło nią bardziej, jego

wyznanie czy to, co zaczynała do niego czuć.

- Nie! - odparł, obejmując palcami jej szyję.

- Nie. Nie ma takiej potrzeby. To tylko chwilowy

kaprys, Gabby. Nie ma powodu do paniki. Poza tym

- dodał, posępniejąc - muszę myśleć o Martinie.

Bóg jeden wie, jak to wszystko się skończy.

Zmroziły ją te słowa.

- Jacob, proszę cię, nie idź z nimi.

- Muszę - powiedział z mocą.

- Możesz zginąć - przekonywała rozpaczliwie.

background image

Diana Palmer

77

Skinął głową.

-

Mogę. Ale Martina jest całym moim światem,

jedyną osobą, jaką kiedykolwiek kochałem. Nie

mogę się od niej odwrócić, nie teraz. Nie mógłbym

się potem nazwać mężczyzną.

Co mogła na to odpowiedzieć? J.D. dotknął jej

policzka i wyszedł z pokoju. Patrzyła, jak drzwi

zamykają się za nim, pełna złych przeczuć. 1 wcale

nie zrobiło jej się lżej na duchu, choć zaczynała

rozumieć, dlaczego jedno jego dotknięcie przypra­

wia ją o szybsze bicie serca.

J.D. zawsze na nią tak działał, od samego począt­

ku, ale tłumaczyła sobie, że robi na niej wrażenie

jako człowiek, a nie jako mężczyzna. Teraz nie była

już tego taka pewna. Kiedy go widziała, ręce same

jej się do niego wyciągały, no a po tym pocałunku...

Całował po prostu wspaniale! Jak gdyby tylko o niej

marzył i tylko jej pragnął.

Potrząsnęła głową. Nie, on zapewne potrzebuje

kobiety, a ona akurat znalazła się pod ręką. Uprze­

dzał, żeby zbytnio się nie angażowała, a ona zamie­

rzała wziąć sobie tę radę do serca. Owszem, jest

przejęta udziałem w tajnej operacji, to jednak nie

oznacza, iż od razu musi się w nim zakochać po

same uszy.

Zastanawiała się też, dlaczego tak dziwnie zarea­

gował, kiedy wspomniała o jego służbie w siłach

specjalnych. Zapomniał, że wiedziała o tym od

niego?

Kwadrans później dołączyła do towarzystwa,

background image

78

ZBUNTOWANA KOCHANKA

ubrana w dżinsy, luźną bluzę wkładaną przez głowę

i wysokie buty. J.D. otaksował ją wzrokiem, po
czym skinieniem głowy wyraził aprobatę dla jej
stroju.

Odpowiedziała mu tym samym. Przebrany

w mundur maskujący i uzbrojony wydał się jej
odmieniony, obcy. Zawiesiła spojrzenie na broni,
którą bawił się w roztargnieniu.

- To uzi - powiedział tonem wyjaśnienia, wi­

dząc jej minę. - Magazynek mieści trzydzieści
nabojów.

- A to? - spytała, wskazując inną broń, znacznie

większą i nieco przypominającą strzelbę, obok któ­
rej leżał nabój podobny do miniaturowej torpedy na
patyku.

- Granatnik RPG-7.
- To jest Gabby? - odezwał się nagle Murzyn,

którego Gabby dotąd nie zauważyła, i wyszczerzył
zęby w uśmiechu.

- Tak, to jest Gabby. - J.D. parsknął śmiechem.

- Kotku, poznaj Dragona, jednego z najlepszych

speców od materiałów wybuchowych, jacy kiedy­
kolwiek chodzili po tej ziemi. Więcej zniszczeń

potrafi spowodować tylko bomba atomowa. A ten
nietowarzyski typek w kącie to Apollo. Nasza złota
rączka i genialny zaopatrzeniowiec. Dla niego nie
ma rzeczy nie do zdobycia.

Gabby kiwnęła głową w kierunku przeciwległe­

go rogu salonu, gdzie siedział drugi Murzyn, w prze­
ciwieństwie do Dragona szczupły i wysoki.

I

background image

Diana Palmer

79

- Cześć, Gabby-mruknął, nie zaszczycając jej

spojrzeniem.

- Czy wszyscy wiedzą, jak mam na imię? - spy­

tała zirytowana.

- Obawiam się, że tak- odparł usłużnie Sierżant

i ryknął śmiechem. - Nie wiedziałaś, że Łucznikowi
gęba się nie zamyka?

Spojrzała na J.D.

- Cóż, teraz już wiem - oznajmiła z mocą.
- Pozwól ze mną, Gabby. Pokażę ci, jak ob­

sługiwać radio - odezwał się Laremos, podnosząc
się z fotela.

- To akurat moje zadanie — odezwał się J.D.

takim tonem, że Laremos natychmiast usiadł.

- Ależ oczywiście - powiedział pośpiesznie i za­

chichotał, bynajmniej nie urażony.

Gabby podążyła za J.D. do pomieszczenia,

w którym Laremos urządził prowizoryczną salę
łączności, wyposażoną w kilka radiostacji oraz
komputer.

- J.D... - zaczęła.

Starannie zamknął drzwi i spiorunował Gabby

wzrokiem.

- Raz już skrzywdził kobietę. Bardzo dotkliwie.

Umiesz czytać między wierszami, czy jesteś aż taka
naiwna, że muszę użyć pewnego pięcioliterowego
słowa?

- Przepraszam, J.D. - powiedziała cicho, kiedy

nieco ochłonęła. - Weź poprawkę na to, że roz­
mawiasz z głupią dziewczyną z małej mieściny

background image

80 ZBUNTOWANA KOCHANKA

w Teksasie. W moich stronach mężczyźni są zupeł­
nie inni.

- Owszem, doskonale zdaję sobie z tego spra­

wę. Nigdy nie miałaś do czynienia z ludźmi
tego pokroju, z jakimi przyszło ci teraz prze­
bywać.

Spojrzała na niego nieśmiało.

- To prawda, ale wydają się całkiem mili. Do­

piero teraz zrozumiałam, jak bardzo musisz mi ufać,

skoro mnie tu przywiozłeś.

- Nie ma nikogo, komu ufałbym bardziej niż

tobie, nie wiedziałaś o tym? - odparł szorstko.

Spojrzał na nią dziwnie. Oczy mu pociemniały,

a ona pomyślała, że dostrzega w nich coś dzikie­
go, niemal szalonego, lecz trwało to zaledwie
chwilę.

- Chodź, pokażę ci, co z tym radiem - powie­

dział znacznie spokojniej, jednak nadal w jego
głosie pobrzmiewało napięcie. Nagle wybuchnął:

- Tylko pamiętaj, na litość boską, że kiedy będę
w dżungli, nie wolno ci mówić ani robić niczego, co
Laremos mógłby odebrać jako zachętę, rozumiesz?
To mój przyjaciel, ale zabiłbym go bez wahania,
gdyby cię tknął.

Oczy jej się rozszerzyły, gdy usłyszała tę groźbę.

Patrzyła na zaciętą twarz J.D. i pomyślała, że po raz
pierwszy widzi jego prawdziwą naturę. Wydaje się
równie bezlitosny jak jego kamraci, a może po
prostu jest taki od urodzenia.

- Mam silne poczucie własności - wyjaśnił szor-

background image

Diana Palmer

81

stko. - Co moje, to moje, i do naszego powrotu do
Chicago oficjalnie należysz do mnie. Czy wyrażam
się dostatecznie jasno?

- Tak, Jacob - odparła zadziwiająco łagodnym

tonem.

Wyraz jego twarzy zmienił się w ułamku se­

kundy.

- Chciałbym słuchać, jak wypowiadasz moje

imię, ale w łóżku, Gabby - powiedział cicho,
zbliżając się do niej. - Chciałbym, żebyś je wy­
krzyczała.

- Jacob! - wykrzyknęła cicho, czekając na nie­

uchronny pocałunek.

Ulegle wpadła mu w ramiona, a kiedy przytulił

ją do siebie, po raz pierwszy przekonała się o tym,

co dzieje się z ciałem mężczyzny, gdy pragnie

kobiety.

Odsunął się na chwilę, spojrzał w jej rozszerzone

źrenice i skinął głową.

- Tak, reaguję jak każdy normalny mężczyzna

- oznajmił szorstko. - Wstrząśnięta? Nigdy nie

byłaś tak blisko kogoś, kto najchętniej zdarłby
z ciebie ubranie?

- Nie, Jacob. Nigdy - odparła, choć mówienie

przychodziło jej z trudem.

Wydawało się, że ta odpowiedź nieco go uspoko­

iła, lecz jego oczy w dalszym ciągu przypominały
niebo tuż przed burzą. Pozwolił, by odsunęła się na
bezpieczną odległość.

- Przerażona? - spytał.

background image

82

ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Jesteś bardzo silny - powiedziała, patrząc mu

w oczy. - Wiem, że nie próbowałbyś mnie do
niczego zmusić, ale...

- Mam niemałą wprawę w poskramianiu swoich

zapędów, Gabby - odparł półgłosem, odgarniając
włosy z jej twarzy. - Nie stracę głowy nawet przy
tobie. Sama się przekonasz.

Szepcząc, zbliżył usta do jej ust, lecz nawet ich

nie dotknął. Muskał wargami jej policzek i czekał,
dopóki nieznacznie nie odwróciła głowy: chciała,
żeby pocałował ją w usta. Pocałunek był cudowny,
tak niespieszny i pełen namiętności, że wprost
zapierał dech w piersi. Potem poczuła na sobie jego
ramiona i znalazła się w siódmym niebie. Kiedy
szczęknęły drzwi i usłyszeli głos Laremosa, omal

nie jęknęła z rozczarowania.

-

Przepraszam - powiedział wesoło - ale znik­

nęliście na tak długo, że pomyślałem, że macie jakiś
problem.

- Ja owszem, choć nie tego rodzaju, o jakim

zapewne myślałeś - odparł J.D. podejrzanie zmie­
nionym głosem.

- Sam widzę. Może mimo wszystko pozwolisz,

żebym krok po kroku omówił z Gabby procedurę
i podał jej częstotliwości. Z pewnością różnią się od
tych, do których jest przyzwyczajona - stwierdził,
zasiadając przy sprzęcie.

Gabby przygładziła włosy i usiłowała nie zerkać

co chwilę na J.D., nie rozmyślać o najbliższej nocy,
którą ma spędzić w jego ramionach i znaleźć w so-

background image

Diana Palmer

83

bie dość siły, by nie zacząć błagać o to, czego on
pragnął równie gorąco.

Obsługa radia okazała się niezbyt skomplikowa­

na, i Gabby opanowała ją w zaledwie kilka minut.
Większą trudność sprawiło jej nauczenie się poda­
nych przez Laremosa kodów wywoławczych. Spi­
sała je na kartce i kiedy mężczyźni rozmawiali
w przestronnym salonie, chodziła z nią po całym
domu, próbując je zapamiętać. Nadal recytowała je
w myślach, gdy we troje z Laremosem zasiedli do
kolacji. Reszta najemników nałożyła sobie po porcji
i zniknęła w głębi domu.

- W dalszym ciągu nie są szczególnie towarzys­

cy - mruknął J.D., podnosząc wzrok znad talerza.

- Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na

starość trąci - zażartował Laremos i zerknął na
Gabby. - Podejrzewam także, że nie chcieliby
rozwiewać złudzeń pewnej młodej damy, która
wodzi za nimi takim rozmarzonym wzrokiem.

- Mam nadzieję, że nie czują się skrępowani

moją obecnością - powiedziała Gabby ze skruszoną
miną.

- Nie, nie - uspokoił ją J.D. - Jeśli już, to

powiedziałbym raczej, że twój podziw im schlebia
i nie chcą go stracić. Nie są przyzwyczajeni do tego,
że ktoś okazuje im tyle uwagi.

- Jak doszło do tego, że zostali najemnikami?

- spytała cicho. - Oczywiście, jeśli to nie tajemnica.
Nie chcę być wścibska.

- Cóż, Sierżant był w jednostkach specjalnych,

background image

84

ZBUNTOWANA KOCHANKA

podobnie jak ja - zaczął J.D. powoli, potem milczał
chwilę, jak gdyby szukał właściwych słów. - Kiedy
odszedł ze służby, nie mógł znaleźć pracy, która
przypadłaby mu do gustu. Na pewien czas zaczepił
się w policji, ale zarobki były na tyle marne, że nie
starczały na zapłacenie rachunków. Znał jednego
werbownika, zaczął się dopytywać. Znał się na
typowych rodzajach broni z przemytu, w dziedzinie

broni ręcznej okazał się wręcz ekspertem. No i praca

się znalazła.

- A Apollo?
- Apollo służył w żandarmerii wojskowej.

Oskarżono go o przestępstwo, którego nie popełnił.
Sprawa miała zdecydowanie rasistowski podtekst.

- J.D. wzruszył ramionami. - Nie miał co marzyć

o sprawiedliwości, więc uciekł za granicę. Zwer­
bowali go w Ameryce Środkowej i od tej pory działa
w tych stronach.

- Nie może oczyścić się z zarzutów? - zapytała.
- Podejrzewam, że jeszcze przyjdzie taki dzień,

kiedy będę go reprezentował w amerykańskim
sądzie - odparł z lekkim uśmiechem. - Właściwie
to jestem tego pewny. I tego, że wygram, rzecz

jasna.

- Nie mam co do tego cienia wątpliwości - zape­

wniła z figlarną miną.

- Senorita Gabby? - odezwał się Laremos. -

Długo pracujesz z tym narwańcem?

- Ponad dwa lata - wyjaśniła, zerkając na J.D.

- Dużo się od niego nauczyłam. Na przykład tego,

background image

Diana Palmer

85

że kiedy krzyczy się dostatecznie głośno, można

uzyskać niemal wszystko, czego się chce.

- Krzyczy na ciebie?
- Gdzieżbym śmiał - obruszył się J.D., ale

uśmiechał się pod nosem. - Raz próbowałem pod­
nieść na nią glos. Skończyło się tak, że rzuciła we
mnie przyciskiem do papieru. Celowała w głowę.

- Ależ skąd! - zaprotestowała. - Mierzyłam

w drzwi!

- Które pechowo otworzyłem w najgorszym

możliwym momencie. Dzięki Bogu, że refleks mam
nie najgorszy.

- Obawiam się, że jutro też może ci się przydać

- powiedział Laremos z westchnieniem. - Terrory­

ści nie poddadzą się potulnie jak baranki.

- To prawda - przyznał J.D., dopijając kawę.

- Ale my mamy tę przewagę, że działamy z za­

skoczenia.

- Też prawda.
- A teraz na wszelki wypadek jeszcze raz przej­

rzymy mapy. Chcę znać teren jak własną kieszeń,
zanim rano wyruszymy.

Gabby nie chciała im przeszkadzać. Wróciła do

swojego pokoju, wykąpała się szybko i ubrana
w długą, skromną nocną koszulę wyciągnęła się na

brzeżku wielkiego łóżka. Wprawdzie koszula była

uszyta z cieniutkiego materiału, lecz Gabby podej­
rzewała, że J.D. będzie zbytnio zaabsorbowany
czekającą go jutro akcją, aby zwracać uwagę na
takie błahostki.

background image

86

ZBUNTOWANA KOCHANKA

Wcześniej zabrała z salonu gwatemalską gazetę

i pomyślała, że spróbuje trochę poczytać, ale nie

mogła się skoncentrować na hiszpańskim tekście.

Nie mogła doczekać się chwili, kiedy J.D. przyj­

dzie i położy się obok niej. Na samą myśl o tym

czuła na całym ciele przyjemne mrowienie. Mó­

wił z serca? Czy tylko chciał sobie pożartować?

A jeśli rzeczywiście nie wypuści jej z objęć do

samego rana, to czy ona zdoła zachowywać się na

tyle powściągliwie, by nie pomyślał, że świado­

mie go kusi?

Rzuciła gazetę w kąt pokoju, usiadła na łóżku

i objęła ramionami kolana, z niepokojem wpat­

rując się w drzwi. Rozpuszczone włosy miękko

opadały jej na ramiona, ze zniecierpliwieniem od­

garnęła z twarzy niesforne kosmyki. Bez sensu

byłoby się zarzekać, że go nie pragnie. Jednak jeśli

się złamie, jeśli sama go skusi, co jej pozostanie?

Wspomnienie jednej upojnej nocy, po której bę­

dzie zmuszona szukać nowej posady.

J.D. nie chce stałego związku, więc ona nie może

stracić dla niego głowy. Martwi się o siostrę, z pew­

nością denerwuje się przed jutrzejszą wyprawą do

dżungli i lepiej go nie prowokować, bo gotów zrobić

coś szalonego.

Mimo to przez chwilę wyobrażała sobie, jak

podniecająco byłoby tulić się do jego gorącego

ciała, czuć dotyk jego owłosionej piersi i pozwolić,

by jej dotykał, tak jak z pewnością dotykał rozlicz­

nych kobiet przed nią. Westchnęła cichutko. Na

background image

Diana Palmer

87

pewno byłby bardzo delikatny i cierpliwy. Ten
pierwszy raz mógłby się okazać wspanialszy niż
wszystko, co dotąd sobie wyobrażała, lecz w pew­
nym sensie zbrukałby to, co zaczynała czuć do

swego szefa. Obawiała się również, że po wszyst­

kim J.D. zmieniłby o niej zdanie. Pociąga go, bo jest
dziewicą, tak więc oddając mu się, straciłaby swój
największy, jeśli nie jedyny atut. Przestałby ją

szanować, o ile wręcz nie zacząłby nią gardzić

z chwilą, w której dołączyłaby do galerii jego
kochanek.

Westchnęła ciężko, wyłączyła nocną lampkę

i wsunęła się pod nakrycie. Przynajmniej w marze­
niach było pięknie, pomyślała, zamykając oczy.

Nie spodziewała się, że zdoła szybko zasnąć,

jednak kiedy znowu otworzyła oczy, za oknem

wstawał świt, a sypialnia tonęła w brzasku.

Przeciągnęła się sennie. Chwilę trwało, zanim

przypomniała sobie, gdzie właściwie jest. Nagle
oprzytomniała, gwałtownie usiadła na łóżku i po­
wiodła dookoła rozszerzonymi oczami, szukając

spojrzeniem J.D. Nie musiała długo się rozglądać:
stał przy oknie, zwrócony do niej profilem, i wpat­

rywał się w dżunglę - nagi jak w dniu, w którym
przyszedł na świat.

Nie była w stanie oderwać od niego wzroku. Nie

był pierwszym mężczyzną, jakiego widziała bez
ubrania. W czasach, gdy filmy coraz śmielej od­
słaniają ludzkie ciało, nie sposób uniknąć widoku
nagości, jednak pierwszy raz miała okazję obejrzeć

background image

88 ZBUNTOWANA KOCHANKA '

nagiego mężczyznę na żywo, z bliska. Pomyślała,

że chyba każda, nawet bardziej od niej doświad­

czona kobieta uznałaby ten widok za przyjemny.

Był świetnie umięśniony, miał muskularne nogi,

wąskie biodra i płaski brzuch. Szeroka klatka pier­

siowa była opalona, porośnięta gęstymi włosami.

Gabby wpatrywała się w niego bezwstydnie, dopóki

nie podniosła wzroku i nie stwierdziła, że on także ją

obserwuje.

Chciała się jakoś wytłumaczyć, lecz usta jej

drżały i nie zdołała wykrztusić ani słowa.

- Śmiało - powiedział cicho. - Na twoim miejs­

cu z pewnością bym się nie krępował, napatrzyłbym

się do syta. Nie ma się czego wstydzić.

Widząc jej minę, dodał z rozbawieniem:

- Nigdy nie śpię w piżamie. Nie przypuszcza­

łem, że się obudzisz. Było mi gorąco, noc jest taka

upalna.

- T-tak - wyjąkała.

Patrzyła, jak J.D. podchodzi do łóżka, ale nie była

w stanie się poruszyć. Czuła się jak sparaliżowana,

nie zdołała nawet udać, że mu się nie przygląda,

choć najwyraźniej wcale go to nie krępowało.

Chwycił ją za ramiona i wyciągnął z łóżka.

- Dotknij mnie - powiedział tonem wyzwania,

tuląc ją do siebie.

Złapał ją za ręce i prowadził je po swoich

biodrach ku plecom, potem po rozpalonej piersi ku

miejscu na wysokości serca, gdzie rosły ciemne

włosy.

background image

Diana Palmer

Gabby machinalnym gestem zatopiła w nich

palce, czując, że nie może złapać tchu.

- O tak, prawda, jakie to przyjemne? - spytał

aksamitnym głosem, nie odrywając płonących oczu
od jej twarzy. - Choć nawet w połowie nie tak
przyjemne jak dla mnie. Tak długo o tym marzyłem,
przez tyle niekończących się nocy, o tym, aby
poczuć, jak mnie dotykasz. Jaki jestem w twoich

oczach, moja niewinna Gabby? Przerażam cię... czy
pociągam? Mów.

Czuła się odurzona bliskością jego ciała, jego

zapachem. Głaskała jego tors, obwodziła palcami
kontury żeber. Potem westchnęła i oparła mu głowę
na ramieniu.

- Pociągasz mnie - wyszeptała. - Czy naprawdę

musiałeś o to pytać? Och, Jacob! - Dotknęła go
mocniej, bardziej ponaglająco. -Jacob, chciałabym
robić takie bezwstydne rzeczy.

- Jakie? - spytał jeszcze ciszej. - Powiedz mi,

Gabby.

Nakrył rękami jej drobne dłonie.

- Nie skrzywdzę cię. Rób, na co m,asz ochotę.

To niesprawiedliwe, żeby miał nad nią taką

władzę, pomyślała, lecz była zbyt podniecona, aby

słuchać podszeptów rozsądku. Głaskała, go po piersi
i po plecach, po czym, kierując się instynktem,
którego istnienia dotąd nawet nie przeczuwała,
pochyliła się, rozchyliła usta i przycisnęła je do jego

ciepłej skóry.

Drgnęła, słysząc jego zdławiony jęk.

background image

90 ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Jakie to przyjemne - powiedział ochryple.

- Zrób to jeszcze raz.

Przysunęła się bliżej i pozwoliła, aby delikatnie

przytrzymał jej głowę i prowadził ją wszędzie
tam, gdzie chciał być całowany. Uczyła się jego
ciała w ciszy, którą przerywał jedynie jego przy­
spieszony oddech. Nauczyła się niemało: że uwiel­
bia, gdy ona ociera się policzkiem o jego sutki,
lubi, gdy drażni je koniuszkiem języka, i pręży się

jak struna, gdy lekko przygryzała jego słoną od

potu skórę.

- To nie fair, Jacob - wyszeptała drżącym gło­

sem. - Nie mogę ci tego robić, widzę, co się z tobą
dzieje.

Uciszył ją, dotykając dłonią jej ust.

- Ale ja tego chcę - zapewnił ją ochrypłym

szeptem.

- Ale wyglądasz, jakbym sprawiała ci ból...

- powiedziała z żalem.

- Niech boli - szeptał, pochylając się nad nią.

- To są cudowne męczarnie. Chciałbym, żebyś ty

też je poznała. Pozwól mi, żebym ci pokazał, jak to

jest, Gabby. Nie uwiodę cię, obiecuję, tylko pozwól

mi się dotknąć.

Przez cienki materiał koszuli poczuła ciepło je­

go palców. Wrażenie to było wstrząsające i zara­
zem bardzo przyjemne. Ze zdławionym okrzykiem
chwyciła go za rękę, próbując ją od siebie odsunąć.

- Siła przyzwyczajenia? - spytał z uśmiechem.
Zacisnęła palce na jego nadgarstku.

background image

Diana Palmer

91

- Ja... Ja nigdy nie pozwoliłam, żeby ktoś...

- zaczęła, ale wpadł jej w słowo.

- Mnie pozwolisz.
Delikatnie otarł się policzkiem o jej policzek

i zastygł z ustami tuż przy jej ustach, owiewając ją
ciepłym oddechem. Potem złożył na nich lekki,

pełen czułości pocałunek.

Przez cały ten czas ciepłe palce nieprzerwanie

dotykały jej piersi, aż sutki jej stwardniały. Nie
uszło to uwadze J.D., któremu aż zabłysły oczy.
Naciągnął na jej plecach materiał nocnej koszuli
w taki sposób, aby opięła się na piersiach.

- Zobacz - powiedział, wskazując je nieznacz­

nym ruchem głowy. - Wiesz, co to znaczy? Co
mówi twoje ciało?

Gabby z trudem łapała oddech.

- To znaczy... że cię pragnę - szepnęła.
- Tak.
Rozchylił wargi i koniuszkiem języka obrysował

kontur jej ust. Delikatnie przygryzł jej wargę
i uśmiechnął się, gdy obdarzyła go identyczną
pieszczotą.

- Jacob - szeptała, nieśmiało obejmując go za

szyję. - Jacob...

Mocniej przycisnęła się do niego biodrami i na­

gle znieruchomiała.

- Język ciała - powiedział, ponownie zmuszając

ją do rozchylenia ust. - A teraz słuchaj: zdejmę

z ciebie tę koszulę i na chwilę cię obejmę, a potem
uciekam stąd czym prędzej, zanim przez ciebie

background image

92

ZBUNTOWANA KOCHANKA

zwariuję. Nie wiem, co mnie czeka jutro w dżungli,
więc chciałbym ze sobą zabrać choć jedno piękne
wspomnienie. Rozumiesz mnie?

Rozumiała. Równie dobrze jak to, że jest w nim

zakochana. Inaczej nigdy by mu na to nie pozwo­
liła.

Czuła, jak J.D. rozpina jej koszulę, ale nie opuś­

ciła wzroku. Chciała widzieć jego twarz, na zawsze
zapamiętać wyraz, który malował się na niej w tej
chwili. Na wypadek, gdyby cokolwiek miało mu się
stać.

Zsunął jej koszulę z ramion. Gdy materiał mięk­

ko sfrunął na podłogę, poczuła, na nagiej skórze
chłodny powiew. J.D. przez moment wpatrywał się
w nią roziskrzonym wzrokiem, a potem przyciągnął

ją do siebie. Jej ciało zareagowało natychmiast.

- Do końca moich dni nie zapomnę, jakie to

uczucie trzymać cię w ramionach - powiedział
cicho. - A teraz pocałuj mnie ostatni raz.

Niczego nie pragnęła bardziej, toteż nie zawahała

się ani chwili. Namiętnie, bez cienia wstydu pocało­
wała go w usta, a potem objęła go najmocniej, jak

tylko umiała. Przez dłuższą chwilę stali przytuleni.
Nagle J.D. rozdzierająco westchnął, jak gdyby mia­
ło mu zaraz pęknąć serce. Tulił ją coraz mocniej,
całował coraz brutalniej, coraz śmielej wnikał języ­
kiem wjej ciepłe usta, nie zdając sobie sprawy, że
zaczyna sprawiać jej ból. Gdy w końcu puścił ją
i odsunął na odległość ręki, była odurzona, obolała
i zachwycona.

background image

Diana Palmer 93

Schylił się po leżącą na podłodze nocną koszulę,

po czym bez słowa włożył ją na Gabby.

- Warto za to umrzeć - szepnął, patrząc na jej

błyszczące oczy, opuchnięte usta i wypieki na
policzkach. - Boże, jakaś ty słodka.

- Jacob, nie idź do tej dżungli - poprosiła.
- Muszę.
Zgarnął swoje ubranie z krzesła przy łóżku, gdzie

rzucił je niedbale, gdy wczoraj kładł się spać.

- Jesteś prawnikiem - powiedziała, ocierając

łzy, i zrezygnowana usiadła na skraju łóżka. Potem
znowu podniosła na niego przerażone oczy. - Nie
żołnierzem.

- Ale nim byłem, skarbie - odparł, wciągając

spodnie.

Włożył koszulę od munduru, a potem, zapinając

guziki, posłał Gabby mroczne, zagadkowe spojrze­
nie.

- Jeszcze się nie domyśliłaś?
- A czego się miałam domyślić?

Wepchnął koszulę w spodnie.

- W jednostkach specjalnych przesłużyłem tyl­

ko trzy lata. Zaciągnąłem się, mając osiemnaście

lat.

Policzyła szybko.

- Czyli wystąpiłeś, kiedy miałeś dwadzieścia

jeden.

- Owszem. Ale na studnia poszedłem dopiero

jako dwudziestopięciolatek.

Wpatrzyła się w niego, nic z tego nie rozumiejąc.

background image

94 ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Chcesz powiedzieć, że przez te cztery lata

zajmowałeś się czymś innym?

- Tak. - Spokojnie odwzajemnił jej spojrzenie.

- Byłem najemnikiem. Przez większość tego czasu

dowodziłem oddziałem, do którego należał Sierżant

i cala reszta, podczas najbardziej bezwzględnych

małych rewolt, jakie oglądał cywilizowany świat.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Wpatrywała się w niego, jak gdyby zobaczyła go

po raz pierwszy. J.D. najemnikiem? Walczył na

wojnie, każdego dnia narażał życie?

- Zszokowałem cię, skarbie? - spytał, mierząc

ją uważnym spojrzeniem, i wyprostował się dum­

nie.

Gabby zrobiła wielkie oczy.

- Nie miałam pojęcia. Mówiłeś, że służyliście

razem, ale byłam święcie przekonana, że chodziło

o jednostki specjalne.

- I nie zamierzałem cię wyprowadzać z błędu,

ale może to i dobrze, że już wiesz.

Przyglądała się mu, szukając blizn, czegoś, co

świadczyłoby o jego przeszłości. Wprawdzie już

background image

96

ZBUNTOWANA KOCHANKA

wcześniej zwróciła uwagę na blade kreski na jego
piersi i brzuchu, częściowo zasłonięte włosami,
lecz dopiero teraz dotarło do niej, czym w istocie
były.

- Masz blizny - zaczęła z wahaniem.
- Mam piekielnie dużo blizn - odparł. - Jesteś

ciekawa, skąd się wzięły, Gabby?

- Bardzo.

Schował ręce do kieszeni i podszedł do okna, jak

gdyby wyznania przychodziły mu łatwiej, gdy nie
widział jej twarzy.

- Zaciągnąłem się do jednostek specjalnych,

bo dzięki żołdowi byłem w stanie zapłacić za

szkołę z pensjonatem dla Martiny. Widzisz, po
śmierci mamy zostaliśmy całkiem sami. - Wzru­
szył ramionami. - Po przejściu do cywila szuka­
łem pracy, która byłaby na tyle dobrze płatna,

żeby Martina mogła skończyć szkołę, ale niczego
nie znalazłem. Znałem się właściwie tylko na
wojaczce.

Wyjął z kieszeni papierosa i zapalił go.
- A już się cieszyłem, że raz na zawsze rzuciłem

palenie - powiedział roztargnionym tonem, zacią­
gając się, a potem odprowadził spojrzeniem smugę
dymu. - Tak czy inaczej, Sierżant akurat werbował
ludzi, a wiedział, że mam kłopoty. Zaproponował
mi pracę. Przyjąłem ją i przez następne cztery lata
tułałem się po świecie z kuszą i uzi. Wszystkie
zarobione pieniądze umieszczałem na kontach za
granicą. Ale zrobiłem się zbyt pewny siebie, zbyt

background image

Diana Palmer

97

beztroski, i pewnego pięknego dnia dałem się po­

dziurawić jak sito.

Czekała na dalszy ciąg, wstrzymując oddech.

- Przeleżałem w szpitalu wiele tygodni. Miałem

zapadnięte płuco i lekarze nie sądzili, że przeżyję,

ale ja przeżyłem. I zrozumiałem, że to jest jak

równia pochyła: może być tylko gorzej. Więc po­

wiedziałem Sierżantowi, że odchodzę. - Roześmiał

się posępnie. - Ale najpierw pojechałem na jeszcze

jedną, ostatnią misję, żeby udowodnić samemu

sobie, że nie jestem tchórzem. Wróciłem nawet nie

draśnięty. Potem poleciałem do Stanów. Pomyś­

lałem, że chłopaki mogą kiedyś potrzebować pra­

wnika, a ja potrzebowałem zawodu, więc złapałem

pierwszą lepszą robotę, żeby opłacić studia wieczo­

rowe.

- Ale ciebie chyba nie poszukuje policja? - spy­

tała.

- Nie. Może w jednym czy dwóch państewkach,

o ile ktoś by mnie rozpoznał. Jeśli pytasz o Stany, to

nie. - Przyglądał się jej spod przymrużonych po­

wiek. - Dlatego tak pilnie strzegę swojej przeszło­

ści, Gabby. Z tego samego powodu nie przepadam

za dziennikarzami. Nie wstydzę się swojego daw­

nego życia, ale nie lubię, żeby za często mi o nim

przypominano.

- Brakuje ci go?

Westchnął.

- Tak. Jakaś cząstka mnie wciąż za nim tęskni.

Życie staje się bezcenne, kiedy człowiek raz otrze

background image

98 ZBUNTOWANA KOCHANKA

się o śmierć, Gabby. Zaczynasz czuć, że żyjesz, nie
umiem tego lepiej wytłumaczyć. Wszystko inne
wydaje się po czymś takim cholernie nudne.

- Czy właśnie dlatego postanowiłeś pojechać

za Martina? - Gabby usiłowała złożyć w całość
poszczególne fragmenty tej układanki. - Ponie­
waż wiedziałeś, że tobie i twoim ludziom może
udać się coś, co nigdy nie powiodłoby się więk­
szej grupie?

- Jesteśmy jej jedyną szansą, skarbie - odrzekł

cicho. - We Włoszech może nie mieszałbym się do
tego, ale tutaj? Rząd ma pełne ręce roboty, gos­

podarka się wali, różne frakcje walczą o władzę.
Poza tym, do diabła, Martina jest moją siostrą!
Wszystkim, co zostało mi na tym świecie.

Nawet sobie nie wyobrażał, jak bardzo zraniły ją

te słowa. Może jej pragnie, ale nic więcej, ona wcale
się dla niego nie liczy. Dał jej to aż nazbyt jasno do
zrozumienia. Wlepiła wzrok w rąbek swojej nocnej
koszuli.

- O tak, rozumiem cię doskonale - odparła

zdławionym głosem.

- Wczoraj wieczorem pogawędziłem sobie

z Laremosem tak od serca. Uprzedziłem, że go
zabiję, jeśli cię tknie. Będziesz tu bezpieczna.

Spojrzała na niego z wyrzutem.

- Nie boję się o siebie, tylko o ciebie i twoich

ludzi.

- Tworzymy zgrany zespół - stwierdził spokoj­

nie. - Nam też nie najgorzej się razem pracowa-

background image

Diana Palmer 99

ło przez te dwa lata. Mam zacząć szukać kogoś

na twoje miejsce, Gabby? Straciłaś resztkę złu­

dzeń?

Przerażona jego zimnym, sarkastycznym tonem

patrzyła, jak powoli unosi do ust papierosa i zaciąga

się dymem. Potem zaśmiał się cierpko.

- Zwalniasz mnie? - spytała gniewnie.

Nie pojmowała, czym sobie zasłużyła na ten nie­

oczekiwany atak z jego strony, i była na niego

wściekła.

- Nie. Jeśli odejdziesz, to tylko z własnej woli.

- Zastanowię się nad tym - zapewniła.

- Lepiej się ubierz - mruknął, rozgniatając nie­

dopałek o dno popielniczki. - Chcę cię jeszcze raz

odpytać, zanim ruszymy.

- Ależ oczywiście - odparła oficjalnym tonem.

Wstała i rozejrzała się, poszukując swoich rze­

czy. Zanim zdążyła ponownie odwrócić się w jego

stronę, szczęknęły drzwi i zrozumiała, że jest w po­

koju sama. Ubrała się, usiadła na łóżku i wybuch-

nęła płaczem. Nie rozumiała, dlaczego coś, co

przypominało piękny sen, mogło w tak krótkim

czasie zmienić się w koszmar, i to bez żadnego

powodu.

Przecież to nie ma najmniejszego znaczenia, że

kiedyś był najemnikiem, pomyślała z rozpaczą.

Przecież ona kocha go bez względu na wszystko.

Kocha go, pomyślała, i natychmiast stanął jej

przed oczami, taki poważny i silny. Skoczyłaby za

nim w ogień, na kolanach przeszlaby przez dżunglę

background image

100

ZBUNTOWANA KOCHANKA

i cieszyłaby się, że może być przy nim. Nie usłyszał­
by słowa skargi.

Nie miała wątpliwości co do tego, że on także jej

pragnie, ale mimo to nie chce, aby połączyło ich coś
poważniejszego. Nie pozostawił jej w związku z tym

żadnych złudzeń. Nie kocha i nigdy nie pokocha
nikogo oprócz Martiny, otwarcie się do tego przy­
znał. Gabby budzi w nim wyłącznie fizyczną fas­
cynację, coś, nad czym nie panuje. A pragnie jej, bo

jest nietknięta, dziewicza. I dzisiaj rano, gdyby tego

chciał, oddałaby mu się bez namysłu, zresztą on
zapewne doskonale o tym wiedział. Nie skorzystał
z okazji, nie chcąc, by się w nim zadurzyła, i tylko
dlatego opowiedział jej o swojej przeszłości.

I to była kropka nad i - myśl, że otworzył się

przed nią, aby świadomie zrazić ją do siebie. Gabby

ukryła twarz w dłoniach, usiłując powstrzymać łzy.

Jak ma dalej u niego pracować, codziennie widywać
go w biurze, skoro on z pewnością domyśla się już,
co ona do niego czuje?

Jednak nie to było najgorsze. Jutro J.D. wyru­

szy w dżunglę, odbić siostrę z rąk porywaczy,
i może już nigdy nie wróci. Na samą myśl o tym
zamierało w niej serce. Nie jest w stanie go

zatrzymać, może jedynie czekać i modlić się za
niego.

Żaden płacz ani żadne błagania nie odwiodą go

od tego pomysłu, dopóki życie Martiny wisi na
włosku. Nie zrezygnuje, dopóki będzie istniał bodaj
cień szansy. A jeśli zginie... Boże, jeśli on zginie,

background image

Diana Palmer 101

w jej życiu nie pozostanie nic, co miałoby jakąkol­

wiek wartość. Próbowała wyobrazić sobie, jak jej

świat wyglądałby bez niego, i w jej udręczonych

zielonych oczach znowu zakręciły się łzy. Chciała

z nim iść, ryzykować życie u jego boku i, jeśli tak

zechce los, razem z nim zginąć. Jednak myślała

o tym bez większej nadziei, doskonale rozumiejąc,

że J.D. przenigdy nie zgodzi się na to, by mu

towarzyszyła. Może jej nie kocha, lecz zachowuje

się wobec niej niezwykle opiekuńczo. Nie pozwoli,

aby się narażała, a ona nie miała siły się z nim kłócić.

Westchnęła z rezygnacją, wstała, uczesała się

i zeszła do salonu, w którym zebrali się najemnicy.

Wielkim wysiłkiem woli zdobyła się na powitalny

uśmiech. Na J.D. nawet nie spojrzała, po prostu

zabrakło jej odwagi. Serce by jej chyba pękło,

gdyby dostrzegła w jego oczach wyraz obojętności.

Pośród znajomych twarzy zauważyła jedną, któ­

rej nie rozpoznawała. Należała ona do ciemno­

włosego, drobnego mężczyzny o bladoniebieskich

oczach.

- To Semson - odezwał się J.D., wskazując

nowo przybyłego. - Wrócił ze zwiadu trwającego

dzień z okładem.

- Gabby? - Na jej widok niebieskooki brunet

uśmiechnął się szeroko. - Jak ty wytrzymujesz

z tym potworem?

- Och, zdarzają się i miłe chwile - odrzekła

z bladym uśmiechem, ale mówiąc to, nadał unikała

wzroku J.D.

background image

102

ZBUNTOWANA KOCHANKA

Tymczasem on sięgnął po broń automatyczną,

przypominającą nieco pistolet maszynowy, i prze­

wiesił ją sobie przez ramię, ale w rękach trzymał

kuszę. Gabby zachodziła w głowę, po co może mu

być potrzebna. Nagle z porażającą jasnością dotarła

do niej prawda. Spojrzała na swego szefa.

- Strażnicy - wyjaśnił, jak gdyby czytał w jej

myślach, potwierdzając jej przypuszczenia. - O ile

takowych mają.

Momentalnie zaschło jej w ustach. Pierwszy raz

znalazła się w takiej sytuacji i nie mogła sobie

darować, że dała się w to wciągnąć. Oglądanie

podobnej operacji w telewizji, ze świadomością, że

to wszystko fikcja, to jedna sprawa. Ale przyglądać

się przygotowaniom do takiej akcji, wiedząc, że

każdy z tych ludzi, a zwłaszcza J.D., może już nigdy

nie wrócić z tej wyprawy, to zupełnie co innego.

- Ej, Gabby, nie rób takiej smutnej miny - ode­

zwał się Apollo. - Nie pozwolę, żeby temu wiel­

kiemu niezgrabiaszowi coś się stało.

Zaśmiała się, choć w gruncie rzeczy wcale nie

było jej do śmiechu.

- Dzięki, Apollo - powiedziała. - Chyba trochę

się do niego przyzwyczaiłam.

- I nawzajem. Laremos, opiekuj się nią - usły­

szała głos J.D.

Laremos skinął głową.

- Zaopiekuję się tą młodą damą, możesz być

spokojny-zapewnił.-To co, jeszcze raz powtórzy­

my z nią współrzędne oraz kody?

background image

Diana Palmer

103

Tak też zrobili. Ze zdenerwowania od razu spoci­

ły jej się dłonie, lecz wszystkie kody wywoławcze

wyrecytowała płynnie. Wiedziała, jak ważne jest to,

aby niczego nie przekręcić, i wcale nie było jej

z tego powodu lżej na sercu.

- Spokojnie - powiedział cicho J.D. - Świetnie

dasz sobie radę.

Tym razem zasłużył sobie na uśmiech.

- Oczywiście - odparła szybko, choć wcale nie

była o tym przekonana. - No cóż, panowie, uważaj­

cie tam na siebie, dobrze?

- To dla nas nie pierwszyzna - oznajmił Sierżant

i puścił do Gabby oko. - Dobra, panowie, z życiem.

Nim minęła chwila, opuścili pokój. Gabby stała

w progu, bez zmrużenia powiek wpatrując się

w szerokie plecy J.D., dopóki nie zniknął jej z oczu.

Nawet się nie obejrzał, nie zawołał do niej. Serce jej

pękało.

- Ile czasu potrzebują, żeby dotrzeć na miejsce,

Diego? - spytała stojącego obok Laremosa.

- Co najmniej godzinę, może dwie - wyjaśnił.

- Teren jest trudny, a muszą podkraść się niepo­

strzeżenie.

Spojrzała na niego i zauważyła, że oczy ma

niespokojne.

- Martwisz się? - spytała.

- Skądże - zaprotestował, lecz było to kłamstwo

i Gabby doskonale zdawała sobie z tego sprawę.

- Pójdę po filiżankę kawy, jeśli pozwolisz,

i usiądę przy odbiorniku.

background image

104

ZBUNTOWANA KOCHANKA

Laremos zmierzył ją uważnym spojrzeniem.

- Łucznik. Bardzo ci na nim zależy.

- Tak - odrzekła.

- Nie wiem, czy to cię pocieszy, ale mogę

szczerze powiedzieć, że nie znam nikogo, kto lepiej

niż on radziłby sobie pod ostrzałem - przemówił

łagodnym tonem. - Nie z takich misji wracał cały,

choć wszyscy postawili już na nim krzyżyk. A ter­

roryści mają za sobą długą drogę, seńorita, i są

zdziesiątkowani. Na dodatek nie spodziewają się

ataku. Zmyliliśmy ich zwiadowców.

- A jeśli coś pójdzie nie tak? - spytała zdławio­

nym głosem.

- Wtedy to już wszystko w rękach Boga, praw­

da? - odparł i westchnął ciężko.

Roztrząsała te słowa przez następne trzy godzi­

ny, krążąc w tę i z powrotem po pokoju, odchodząc

od zmysłów ze zmartwienia. Było jej potwornie

gorąco.

- Nie powinniśmy już czegoś słyszeć? - spytała

w końcu, czując, jak w jej sercu rośnie strach.

Laremos spojrzał na nią spod ściągniętych brwi.

- Mówiłem ci, to trudny teren.

- No tak, ale... Słyszysz?!

Radiostacja nagle ożyła. Gabby doskoczyla do

odbiornika, chwyciła mikrofon, pośpiesznie wyre­

cytowała hasło i czekała.

- Pantera do Czerwonego Korsarza - mówił

szybko J.D. Głos miał dziwnie zdławiony. - Bravo.

Tango minus dziesięć. Odbiór.

background image

Diana Palmer

105

Gabby przytrzymała przycisk nadawania przy

mikrofonie i powiedziała wyraźnie:

- Tu Czerwony Korsarz. Alfa. Omega. Odbiór.
Zaszyfrowana wiadomość od J.D. oznaczała, że

grupa najemników dotarła na miejsce przez nikogo
niezauważona i za dziesięć minut przystąpi do
ataku. Gabby nadała szyfrem odpowiedź: wiado­
mość została odebrana, na razie nie ma nowych
informacji.

Kiedy skończyła, podniosła wzrok na Laremosa.

Zrozumiała, jak bliskie stało się niebezpieczeństwo,

i miała wrażenie, że serce zaraz wyskoczy jej
z piersi.

- Dziesięć minut - oznajmiła grobowym tonem.
- Najgorsze jest to czekiwanie, nie uważasz?

- przytaknął cicho. - Poproszę Carisę, żeby zapa­
rzyła nam świeżej kawy, najlepiej niech od razu
przyniesie cały dzbanek.

Kiedy wyszedł, Gabby modliła się, obgryzała

paznokcie i wpatrywała się w radiostację, jak
gdyby siłą woli mogła sprawić, że J.D. znowu się

odezwie.

Kolejne minuty upływały w ślimaczym tempie,

ale radiostacja nadal uparcie milczała. Gdy Gabby
pomyślała, że zaraz chyba zwariuje, ciszę przerwały
trzaski. Nareszcie!

- Pantera do Czerwonego Korsarza. - Głos J.D.

wydał się jej przytłumiony, słyszała odgłosy strzela­
niny, nagle rozległ się potworny huk eksplozji.

- Charlie Tango! Zrobiło się gorąco! Odbiór!

background image

106 ZBUNTOWANA KOCHANKA

Drżącymi palcami przytrzymała przycisk nada­

wania i wyrecytowała odpowiedź:

- Czerwony Korsarz do Pantery. Bravo, omega.

Odbiór!

Gdy J.D. zasygnalizował koniec odbioru, zwol­

niła przycisk nadajnika. W tej samej chwili do

pokoju wpadł Laremos. Oczy mu błyszczały.

- Niech się natychmiast przeniosą na inną pozy­

cję! Jeden z moich ludzi przybiegł do mnie z infor­

macją, że prosto na pozycję Łucznika wali duży

oddział rebeliantów!

Gabby znowu chwyciła nadajnik.

- Czerwony Korsarz do Pantery. Czerwony Kor­

sarz do Pantery. Zgłoś się, Pantera!

Nie doczekała się odzewu. Roztrzęsiona spróbo­

wała jeszcze dwa razy, ale nie było odpowiedzi.

Wlepiła w Laremosa przerażone oczy.

- Muszą być pod ostrzałem - odparł głucho

- inaczej na pewno odpowiedzieliby na wezwanie.

Możemy się tylko modlić, żeby w porę wypatrzyli

rebeliantów i nie dali się zaskoczyć.

Popatrzyła na mikrofon z taką nienawiścią, jak

gdyby on był wszystkiemu winny, włączyła go

zimnymi palcami i powtórzyła wiadomość. I znowu

odpowiedziała jej tylko cisza.

Pomyślała, że zaraz oszaleje. J.D., odpowiedz,

błagała bezgłośnie. Nie mogę cię teraz stracić, nie

mogę!

Zupełnie jak gdyby ją usłyszał, z radia napłynął

gorączkowy głos J.D.:

background image

Diana Palmer 107

- Pantera do Czerwonego Korsarza! - mówił

szybko. - Natknęliśmy się na rebeliantów, liczny
oddział, odcięli nam drogę. Przemieszczamy się
dżunglą dwa kilometry od pozycji Delta. Gabby,

uciekajcie stamtąd jak najszybciej, kierują się w wa­

szą stronę!

Zapadła martwa cisza: transmisja została prze­

rwana. Gabby przez chwilę patrzyła na radiostację,
czując się bezradna, po czym zawiesiła wzrok na
twarzy Laremosa.

- Madre de Dios! -jęknął. - Jak mogłem o tym

nie po... Carisa!

Latynoska pojawiła się niemal natychmiast. La-

remos wyrzucił z siebie potok słów po hiszpańsku,
potem nie wiadomo skąd wytrzasnął karabin AK-47
i wepchnął w odrętwiałe ręce Gabby. Uśmiechnęła
się blado, myśląc o tym, że dzięki J.D. wie przynaj­
mniej, jak się ta broń nazywa.

- Trzymaj, będziesz go niosła. Później ci poka­

żę, jak go obsługiwać, jeśli nie będzie innego
wyjścia - powiedział pośpiesznie. - Chodź, nie
mamy chwili do stracenia. Aquilas! - krzyknął
znowu.

Do salonu wbiegł niski Latynos - ten sam, który

eskortował ich w drodze z lotniska. Laremos szybko
wydał mu jakieś polecenie - kolejny potok słów
wypowiedzianych tak szybko, iż zdawały się zle­
wać w jedno - potem podniósł na Gabby poważne
spojrzenie.

- Moi ludzie będą nas osłaniać - oznajmił

background image

108

ZBUNTOWANA KOCHANKA

zwięźle. - Musimy się pośpieszyć. Rebelianci nie

będą pytać, kto jest terrorystą, a kto porządnym

człowiekiem, wystrzelają nas wszystkich jak ka­
czki. Aquilas mówi, że rządowe oddziały są już

niedaleko, ale nie możemy ich w to wciągać. - Za­
wiesił glos, szukając jej spojrzenia. Oczy miał
czujne. - Rozumiesz?

- Żeby nie dowiedzieli się o naszej małej wy­

prawie ratunkowej - powiedziała Gabby z nikłym
uśmiechem. - To nic. Proszę mnie tylko zaprowa­
dzić do J.D.

Przez chwilę przyglądał się jej badawczo.
- Rozumiem. Mogę ci tylko powiedzieć, że

chyba nas nie doceniasz. W swoim czasie tworzyli­
śmy ekipę... nie z tej ziemi.

Wyprowadził ją z domu, a po chwili wokół nich

zamknęła się dżungla. Gabby niosła karabin, który
wcale jej nie ciążył. Miała wrażenie, że waży tyle co
piórko. Bardziej ciążyła jej świadomość, że nie ma
zielonego pojęcia, jak się z niego strzela. W szaleń­
czym pędzie przedzierała się przez gęste zarośla,
starając się nie zostawać w tyle za Laremosem. Nie
mogła przestać rozmyślać o tym, co powiedziałaby

jej matka, dla której nawet Chicago było za daleko

od Lytle w Teksasie, gdyby dowiedziała się, gdzie
w tej chwili jest jej ukochana jedynaczka.

- Szybko, padnij! - syknął Laremos, popychając

ją pod osłonę liści, gestem nakazując ciszę.

Całym ciałem przywarła do ziemi i zastygła.

Serce tłukło się jej jak oszalałe, zrobiło jej się

background image

Diana Palmer 109

słabo i pomyślała, że za moment zemdleje. A jeśli

ktoś ich zauważył? Co z tego, że ma karabin,

skoro nie potrafi go użyć? Miała wrażenie, że oczy

zaraz wyskoczą jej z orbit. Laremos z pewnością

zrobi, co w jego mocy, aby ją chronić, ale Lare­

mos to Laremos, a nie J.D. Jeśli przyjdzie jej

umrzeć w tej dżungli, to chciała, aby przy niej był,

trzymał ją za rękę. Kurczowo zacisnęła powieki,

czując, jak pot zalewa jej twarz, i zaczęła się

bezgłośnie modlić.

Pobliskie zarośla zatrzęsły się gwałtownie, da­

ły się słyszeć jakieś szelesty, trzask łamanych ga­

łęzi. Gabby szeroko otworzyła oczy i usiłowała

wypatrzyć coś w morzu zieleni. Przez prześwit

między liśćmi zobaczyła sznur groźnie wygląda­

jących postaci. Nie musiała o nic pytać Laremo-

sa, by mieć pewność, że to rebelianci: zarośnięci,

ubrani po wojskowemu i uzbrojeni po zęby. Nie

wyglądało jednak na to, by kogoś szukali. Idąc,

opowiadali sobie kawały i kwitowali je rechotem.

Żaden nie trzymał broni w ręce - karabiny nieśli

na plecach.

Gabby ze zgrozą patrzyła na ten arsenał, przy­

gryzając usta do krwi. Strach chwycił ją za gardło

i pomyślała, że jeszcze chwila, a najzwyczajniej

się udusi. Co by się stało, gdyby zauważyli ją

i Laremosa? Istnieją rzeczy gorsze niż śmierć,

zwłaszcza dla kobiety. Gabby dość się naczytała

o okropnościach, jakie po dziś dzień zdarzają się

w tej części świata, toteż wyobraźnia usłużnie

background image

110

ZBUNTOWANA KOCHANKA

podsunęła jej makabryczne obrazy. Oczy same jej
się zamknęły. Rozpaczliwie szukała w sobie resztek
odwagi, lecz na próżno: został tylko obezwład­
niający, paniczny strach.

Zdawało jej się, że minęła cała wieczność, zanim

rebelianci zniknęli im z oczu. Potem kolejne, dłużą­

ce się w nieskończoność oczekiwanie, zanim prze­
stało ich być słychać.

- Odwagi - szepnął Laremos. - Odczekamy

minutę i idziemy dalej.

- Nie moglibyśmy po prostu wrócić na farmę?

- odszepnęła, gardząc własnym tchórzostwem i nie­

nawidząc się za to pytanie.

Pokręcił głową.
- To tylko mały oddział. Obym się mylił, ale

sądzę, że główne siły obozują w tej chwili na mojej
farmie. - Wzruszył ramionami. - Wojsko ich stam­
tąd wykurzy, ale do tego czasu wybór mamy nie­
wielki: albo spróbujemy przedrzeć się do naszych,
albo narazimy się na śmierć.

- Jestem za młoda, żeby umrzeć - odparła ze

spokojnym uśmiechem, po czym wskazała karabin.

- Jak się z tego strzela, na wypadek, gdybym nie
miała wyjścia?

Pokazał jej, co i jak należy zrobić. Po tej po­

śpiesznej, acz przejrzystej demonstracji poczuła się
nieco pewniej, idąc za Laremosem. Nadal jednak

nieustannie rozglądała się na boki, czując w ustach
gorzki smak strachu, przekonana, że śmierć czai się
za każdym drzewem.

background image

Diana Palmer 111

Przy okazji zrozumiała pewną prawdę na temat

odwagi: nie chodzi o to, aby nie czuć strachu.
Raczej aby czując strach, nauczyć się go prze­
móc.

Mozolnie parli przed siebie. Laremos miał przy

sobie krokomierz, kompas oraz mapę i używał ich

wszystkich naraz. Przez ponad godzinę nic się nie
działo, raptem wokół nich gruchnęły strzały.

- O mój Boże! - krzyknęła Gabby przenikliwie.
Rzuciła karabin, padła na ziemię jak długa i na­

kryła głowę rękami.

- Nie panikuj - szepnął Laremos z napięciem

w głosie, lądując tuż przy niej. - Słuchaj.

Kule świszczą im koło uszu, a Laremos radośnie

szczerzy zęby!

- Co...? - Nie była w stanie wykrztusić kolej­

nego słowa, ale i tak odniosła niemały sukces:
ledwie żywa ze strachu sięgnęła po kałasznikowa

i zacisnęła na nim zmartwiałe palce.

- Uzi. Wierz mi, seńorita, mało kto zna ten

dźwięk lepiej ode mnie.

Laremos uśmiechnął się szeroko, podczołgał do

najbliższego drzewa i spojrzał na dżunglę. Chwilę
później zerwał się na równe nogi, wołając:

- Łucznik! Tutaj!
Znowu rozpętało się piekło: trzaski, strzały, od­

głosy eksplozji, aż wreszcie ze ściany zieleni wyło­
nił się J.D. Jedną ręką podtrzymywał niską ciemno­
włosą kobietę, w drugiej dzierżył uzi. Wokół niego
Sierżant, Apollo, Semson i Dragon osłaniali się

background image

112

ZBUNTOWANA KOCHANKA

nawzajem, strzelając w biegu, dopóki nie znaleźli

się w pobliżu Laremosa i Gabby.

- To Martina, a to Gabby - przedstawił je J.D.,

puszczając siostrę, po czym zerknął na Gabby.

-

Wszystko w porządku, skarbie?

- Tak. Teraz już tak - odparła drżącym głosem.

Nadal kurczowo ściskała w dłoniach karabin.

- Depczą nam po piętach! - krzyknął do kole­

gów J.D. - Apollo, zostało ci trochę C-4?

- Już się robi, wielkoludzie. Będzie duże bum!

Ale musimy ich wciągnąć w zasadzkę.

- Na twój znak - odkrzyknął J.D.

- Rebelianci opanowali moją farmę - tłumaczył

się przed nim Laremos. - Uciekliśmy w ostatniej

chwili.

- Przykro mi, że cię to spotkało - odparł J.D.,

przeładowując pistolet automatyczny.

- Jesteście oboje cali? - spytała Gabby, próbując

się uspokoić.

Ostrożnie podczołgała się do Martiny i wzięła

przerażoną kobietę za rękę.

- Parę zadrapań. Do wesela się zagoi - odrzekł

J.D. spokojnie, zwracając na Gabby czujne, udrę­

czone oczy. - A ty?

- Szkolę się na snajpera - oznajmiła, śmiejąc się

nerwowo, i potrząsnęła karabinem. - Wyobraź so­

bie, że już wiem, jak toto odbezpieczyć. Laremos mi

pokazał.

- Gdybyś już musiała strzelać - oznajmił J.D.

z naciskiem - pamiętaj, żeby mocno przytrzymać

background image

Diana Palmer

113

karabin ramieniem, bo siła odrzutu może ci po­

gruchotać kości. Najpierw głęboki wdech, w poło­

wie wydechu naciskasz spust. Naciskasz, nie szar­

piesz.

- Mam wrodzony talent - oznajmiła buńczucz­

nie, ale głos nadal jej drżał.

- Chciałabym wam jakoś pomóc - wyszeptała

Martina - ale jestem taka zmęczona!

- Bóg świadkiem, że masz ku temu wszelkie

powody. - J.D. czułym gestem zmierzwił jej włosy.

- Dzielna z ciebie dziewczyna, siostrzyczko.

- Wdałam się w starszego brata. - Martina

uśmiechnęła się blado. - Wiedziałam, że po mnie

przyjedziesz, po prostu byłam tego pewna. Chwała

Bogu, że przeszedłeś szkolenie dla członków jedno­

stek specjalnych - dodała ze śmiechem. - Ale skąd

wziąłeś tych ludzi?

J.D. i Gabby spojrzeli na siebie; zrozumieli się

bez słowa.

- Wynająłem ich - odparł J.D. wypranym

z emocji tonem. - Po powrocie wystawię Robertowi

rachunek.

- Mój biedny mężulek - westchnęła Martina.

- Na pewno odchodzi już od zmysłów ze zmart­

wienia.

- Jak się stąd wydostaniemy? - odezwała się

Gabby, która dotąd w milczeniu przysłuchiwała się

ich rozmowie.

- Zaraz sama się przekonasz. - J.D. spojrzał na

Apolla i zawołał: - Gotowe?

background image

114

ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Gotowe! - odkrzyknął Apollo.

- Wciągnę ich w zasadzkę. Tylko mnie nie

zawiedź!

- J.D.! Nie! - krzyknęła z przerażeniem Gabby,

ale było już za późno.

J.D. wyskoczył z zarośli, odsłaniając się, i zaczął

ostrzeliwać niewidocznego wroga.

A potem najzwyczajniej oszalała. Tylko tak

potrafiła wytłumaczyć swoją reakcję, gdy już by­

ło po wszystkim. Rebelianci ruszyli do ataku,

Gabby zerwała się z ziemi, zobaczyła, że snajper

mierzy do J.D., i bez namysłu uniosła ciężki

karabin.

Wycelowała na oko i nacisnęła spust.

Rebeliant dostał w ramię - prawdziwy cud,

zważywszy, że strzelała właściwie na chybił trafił.

Chwilę później znieruchomiała z przerażenia, wi­

dząc, że ranny mężczyzna obraca się w jej stronę

i szykuje do oddania strzału.

- Gabby! - krzyknął nieprzytomnie J.D.

W chwili, gdy usłyszała jego głos, ponownie

wymierzyła w snajpera i nacisnęła spust, ze strachu

zapominając o przyciśnięciu kolby ramieniem. Gru­

chnął strzał i potworna siła dosłownie zwaliła ją

z nóg. Rozpętała się strzelanina, potem rozległ się

ogłuszający huk i Gabby poczuła, że ziemia się pod

nią trzęsie.

- Wiejemy! - ryknął Sierżant.

J.D. brutalnie poderwał ją do pionu. Z twarzą wy­

krzywioną wściekłością, nie odzywając się, gwał-

background image

Diana Palmer 115

townie wyrwał jej z rąk karabin i popchnął ją do

przodu, po czym pochylił się nad Martina.

- Wszystko w porządku, senorital - spytał łago­

dnie Laremos, zrównując się z przygnębioną Gabby.

- Trochę mnie boli bark, ale poza tym... Poza

tym czuję się dobrze - wyszeptała.

Chciała się obejrzeć i sprawdzić, czy idzie za

nimi J.D., kiedy nagle usłyszała tuż za plecami

jego głos:

- Nie rozglądaj się, tylko idź.

Znała ten ton, i za żadne skarby świata nie

odważyłaby się z nim w tej chwili dyskutować.

Zachowywał się jak ktoś, kogo kompletnie nie
znała. Twarz miał kamienną, w jego oczach i po­

stawie pojawiło się coś groźnego. Nie śmiała się
odezwać. Przez całą wieczność w milczeniu prze­
dzierali się przez bezkresną dżunglę.

- Dokąd my właściwie idziemy? - odważyła się

w końcu zagadnąć Laremosa.

- Krążymy wokół mojej farmy. Jest szansa, że

wojsko zdążyło rozgromić rebeliantów. Apollo po­
szedł na przeszpiegi.

- Tak szybko? - zdziwiła się, odgarniając kos­

myk włosów, który przylepił się do jej spoconej
twarzy.

- Tak szybko - potwierdził. - Co z twoim

barkiem, lepiej?

- Nabiłam sobie sińca, drobiazg - zapewniła

cicho, ale mijała się z prawdą.

Było jej niedobrze i marzyła tylko o tym, by jak

background image

116

ZBUNTOWANA KOCHANKA

najszybciej położyć się do łóżka i raz na zawsze

wymazać ostatnie dwa dni z pamięci.

- Jestem taka zmęczona - wymamrotała Mar­

tina. - Nie moglibyśmy chwilę odpocząć?

- Niedługo odpoczniemy - odparł J.D. łagodnie.

- Wytrzymaj jeszcze trochę, kochanie.

- Dobrze, mój ty bohaterski starszy bracie. Jesz­

cze chwilę za wami podrepczę. Gabby, trzymasz się

jakoś?

- Tak, dzięki, Martina.

Raptem w krzakach coś zatrzeszczało. J.D. i po­

zostali błyskawicznie zwrócili się w kierunku, z któ­

rego dobiegał hałas, i czekali z bronią gotową do

strzału, lecz po chwili zarośla rozstąpiły się i oczom

wszystkich ukazał się rozpromieniony Apollo.

- Droga wolna! -krzyknął, doskakując do przy­

jaciół. - Wojsko wykurzyło rebeliantów!

- A co z terrorystami? - spytała Gabby.

- Rozproszyli się - wyjaśnił Sierżant. - Rebe­

lianci powystrzelaliby ich z rozkoszą, gdyby tylko

zdążyli ich dopaść przed pojawieniem się rządo­

wych oddziałów. W Gwatemali nikt nie sympatyzu­

je z terrorystami.

-

Wielka szkoda - wtrąciła Martina. W jej oczach

zabłysł gniew. - Kto jak kto, ale ja z pewnością nie

zamierzam płakać nad ich losem, nie po tym kosz­

marze, jaki mi zafundowali. Och, chcę do mojego

Roberta!

- Poślemy po niego, jak tylko dotrzemy na

farmę - obiecał Laremos. - Bez chwili zwłoki.

background image

Diana Palmer

117

Gabby zwolniła kroku, aby zrównać się z drob­

niejszą i starszą od siebie siostrą J.D., objęła ją

ramieniem i uśmiechnęła się pokrzepiająco.

- To już naprawdę niedaleko - powiedziała

serdecznym tonem.

- Święta racja - przytaknął Laremos. - O, pro­

szę! Jesteśmy w domu.

Gabby tak bardzo się ucieszyła na widok przytul­

nego budynku, iż miała ochotę podbiec do niego

i ucałować gościnne mury. Z zewnątrz dom Lare-

mosa nie nosił śladów dewastacji, dopiero gdy

weszli do środka, czekała ich przykra niespodzian­

ka: meble były połamane, na pięknych drewnianych

posadzkach pojawiły się głębokie rysy. Laremos

w milczeniu przyglądał się spustoszeniom, jakie

rebelianci zdążyli poczynić podczas krótkiej bytno­

ści pod jego dachem, i w jego ciemnych oczach

pojawił się gniew.

- Przykro mi z powodu tego, co stało się

z pańskim domem, seńor - rzekła z żalem Mar­

tina.

- Seńora, przede wszystkim liczy się pani bez­

pieczeństwo - odparł Laremos dumnie, dziękując

jej za te słowa pełnym kurtuazji ukłonem. - Mój

nieszczęsny dom zawsze można wyremontować,

lecz gdyby pani straciła życie, nic już nie mogłoby

go pani przywrócić.

- Mam wobec pana ogromny dług - oznajmiła

Martina.

Mimo że miała na sobie brudne i podarte ubranie,

background image

118

ZBUNTOWANA KOCHANKA

a włosy pozlepiane w strąki, była pełna godności.

Wspięła się na palce i pocałowała Laremosa w poli­

czek.

- Muchas gracias.

Laremos wydawał się nieco zakłopotany.

- Cała przyjemność po mojej stronie, senora.

Żałuję tylko tego, że mogłem dla pani uczynić tak

niewiele.

- Wszyscy cali i zdrowi? Nikt nie ucierpiał?

- spytała Gabby, wodząc zatroskanym wzrokiem po

twarzach zmęczonych, poznaczonych bliznami żoł­

nierzy.

- Gabby, przestań się o nas tak zamartwiać, bo

nas rozpieścisz - obwieścił głośno Apollo, zanosząc

się śmiechem.

- Mów za siebie - warknął Sierżant, łypiąc na

niego gniewnie. - O mnie możesz się martwić, ile

tylko zechcesz, Gabby. Będę tu sobie siedział i na­

pawał się świadomością, że wreszcie ktoś się o mnie

troszczy.

Pozostali najemnicy kolejno włączali się do roz­

mowy, jedynie J.D. pozostał milczący i rozdraż­

niony. Zachowywał się nieprzystępnie, dopóki Mar­

tina i Gabby nie wyszły z salonu. Gabby zaprowa­

dziła ją do pokoju, który jeszcze wczoraj dzieliła

z J.D.

- Kąpiel - westchnęła Martina z rozmarzeniem

w głosie, wpadając do łazienki. - Czuję się zbru-

kana.

- To musiało być straszne przeżycie - powie-

background image

Diana Palmer

119

działa Gabby cicho, wyjmując z szuflady czyste

ubrania.

- Nie aż takie straszne, jak mogło być. Nie

zgwałcili mnie, chociaż spodziewałam się i tego.

Miła niespodzianka.

Szybko wzięła prysznic i niewiele później do­

łączyła do Gabby, przebrana w świeże, pachną­

ce rzeczy, wycierając ręcznikiem długie, ciemne

włosy.

- Teraz twoja kolej. Podejrzewam, że się cała

lepisz, tak jak ja przed chwilą.

- Oj, bardzo - zaśmiała się Gabby. - Bark mnie

boli i nie mogę przestać się trząść.

- Ocaliłaś mojemu bratu życie - rzekła cicho

Martina, nagle poważniejąc. - Nie wiem, jak ci

dziękować. Aczkolwiek po nim zbytniej wdzięcz­

ności się nie spodziewaj - dodała kwaśno. - Mam

wrażenie, że jego duma doznała poważnego usz­

czerbku. Zrobił się strasznie cichutki.

- Wiele dzisiaj przeszedł. Właściwie wszyscy

oni przeszli aż za dużo. To wspaniali ludzie - oznaj­

miła Gabby gorąco.

- Mnie to mówisz? - Martina wybuchnęła śmie­

chem i przy całym jej zmęczeniu, przeżytym stresie,

był to najprawdziwszy radosny śmiech. - Najchęt­

niej wszystkich po kolei wycałowałabym w oba

policzki. Nie jestem w stanie opisać tego, co po­

czułam, słysząc, że ktoś wyważa drzwi, i nagle

zobaczyłam J.D.! Czy to nie szczęście, że kiedyś

służył w wojsku?

background image

120

ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Święta racja - przytaknęła gorliwie Gabby

i zniknęła w łazience, zanim Martina zaczęła drążyć

temat.

Najwyraźniej Martina nie wiedziała wszystkiego

o przeszłości swojego brata, jednak Gabby nie

zamierzała zdradzać jego tajemnic nawet jego siost­

rze.

Jej ramię powoli nabierało fioletowego odcienia,

ale wcale się tym nie przejmowała. Dziękowała

Bogu, że wciąż żyje. W dalszym ciągu nie mogła

uwierzyć w swój ostatni wyczyn. Wiedziała tylko,

że zareagowała instynktownie: zobaczyła broń skie­

rowaną w J.D. i po prostu musiała coś zrobić. Niech

się na nią złości, ile chce, byle tylko żył, niczego nie

żałowała. Nawet gdyby ten snajper ją postrzelił,

i tak byłoby warto: J.D. zyskałby trochę czasu.

Gdyby bowiem coś mu się stało, chyba umarłaby

z rozpaczy. Kochała go, i to tak bardzo, że na razie

nie była w stanie tego wyrazić!

Następnego dnia do Gwatemali przyleciał Rober­

to. Przyjechał prosto z lotniska. Gdy wysiadł z samo­

chodu, nastąpiła niezwykle wzruszająca scena powi­

tania między małżonkami. Gabby przyglądała się

tej scenie, nie mogąc opanować cichego ukłucia za­

zdrości. Ale jak miała nie zazdrościć, patrząc, jak

Roberto porywa ukochaną żonę w ramiona i płacze

niczym małe dziecko, na dodatek wcale nie wsty­

dząc się łez.

Gabby zerknęła ukradkiem na J.D., który od

powrotu z dżungli nie raczył odezwać się do niej

background image

Diana Palmer

121

słowem. Całe towarzystwo porządnie się wczoraj

wyspało - Gabby i Martina na wielkim podwójnym

łóżku - ale rankiem J.D. wcale nie obudził się

w lepszym nastroju.

Na Gabby nawet nie spojrzał, i to chyba odczuła

najboleśniej. Ona myślała tylko o tym, że musi

uratować mu życie, a on zachowywał się tak, jak

gdyby popełniła niewybaczalny grzech.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Roberto jest stuprocentowym Włochem, jeśli

w ogóle można użyć tego słowa w odniesieniu do

Sycylijczyka, uznała Gabby, przyglądając mu się

z ciekawością. Był średniego wzrostu, szczupły

i obdarzony niezwykłym urokiem osobistym. Gab­

by zauważyła to już w chwili, kiedy się witali.

Roberto pochylił się, aby ucałować jej dłoń, i uśmie­

chnął się promiennie.

- Bardzo mi miło panią poznać - zapewnił, po

czym zerknął w stronę szwagra pogrążonego w ci­

chej rozmowie z Appollem. - Brat Martiny bardzo

często o pani mówi.

- Doprawdy? - odparła Gabby zdawkowym to­

nem, zastanawiając się w duchu, czy po powrocie

background image

Diana Palmer

123

do Chicago nadal będzie na nią czekała jej dotych­

czasowa posada. Od czasu powrotu do domu J.D.

nieustannie jej unikał.

- To było okropne, Gabby - odezwała się cicho

Martina, która od przyjazdu męża nie odstępowała

go na krok. Jej serdeczne, ciemne oczy odwzajem­

niły spojrzenie zielonych oczu Gabby. - Jacob i ci

jego koledzy... Cóż, to prawdziwy cud, że nikomu

nic się nie stało. A on pozłości się, ale w końcu mu

przejdzie. Minęło wiele czasu, odkąd miał stycz­

ność z wojskiem, przecież wiesz. Nic dziwnego, że

tak to przeżywa.

- Naturalnie-przytaknęła jej Gabby, uśmiecha­

jąc się blado. Nie mogła zdradzić Martinie całej

prawdy. - Ty za to wyglądasz wprost kwitnąco jak

na osobę po takich przejściach.

Martina mocniej uścisnęła ramię męża i spojrzała

na nią z uśmiechem.

- On jest całym moim światem. Czuję się dob­

rze. No, może jestem trochę roztrzęsiona i okropnie

tęsknię za domem. - Spojrzała na męża. - Możemy

wracać do domu?

Skinął głową.

- Jak tylko nasz przewodnik skończy posiłek,

którym był łaskaw poczęstować go Laremos.

- Nie mogę się doczekać, kiedy znowu znajdę

się na moich starych śmieciach - westchnęła Mar­

tina i wzdrygnęła się. - Ale jedno jest pewne: nigdy

więcej nie wypuszczę się sama na zakupy. Odtąd,

mój mężu, będę cię we wszystkim słuchać.

background image

124

ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Obawiałem się, że coś takiego może się zdarzyć

- przyznał otwarcie Roberto i ukradkiem zerknął

w stronę mężczyzn zgromadzonych w salonie.

- Chwała Bogu, że twój brat i jego przyjaciele

doskonale wiedzieli, co zrobić w tej sytuacji. Jestem

przekonany, że porywacze nie wypuściliby cię żywej.

Objął żonę z całych sil, zamknął oczy, jego twarz

wykrzywił grymas cierpienia.

- Dio, nie potrafiłbym bez ciebie żyć! - wyszep-

tał.

- Ciii, ciii... - mówiła Martina czule, uśmiecha-

jąc się przez łzy, i wtuliła się w niego.

Gabby mogła jedynie spróbować sobie wyob-

razić, jak czuje się ktoś, kto jest czyimś całym

światem. I znowu poczuła ukłucie zazdrości w ser-

cu, ponieważ żaden mężczyzna nie darzył jej taką

wielką miłością, a już na pewno nie J.D.

Przeciwnie, zachowywał się, jak gdyby miał

serdecznie dość wszystkiego i wszystkich- z Gabby

na czele.

- Niedługo będziemy ruszać, może chciałabyś

resztę czasu spędzić z Jacobem? - zasugerował

Roberto, wypuszczając żonę z ramion. - Może

będziesz musiała poczekać cały rok, zanim znowu

go zobaczysz. Mam tylko nadzieję, że już w innych

okolicznościach.

- O tak! - zgodziła się z nim Martina. - Gabby,

musicie koniecznie przylecieć do Palermo i nas

odwiedzić. Mamy willę nad morzem, można tam

wspaniale odpocząć.

background image

Diana Palmer

125

- Na pewno byłoby bardzo miło - odrzekła

Gabby niezobowiązująco.

Nie sądziła, aby J.D. zgodził się pójść z nią do

pobliskiego sklepu, gdyby go o to poprosiła, nie
wspominając nawet o tym, aby zamierzał zabrać ją
do ukochanej siostry do Włoch, ale zachowała te
niewesołe refleksje dla siebie.

Kiedy zobaczył, że Martina idzie w jego stro­

nę, wstał, dzięki czemu Gabby miała okazję zo­
baczyć, jak na widok siostry zmienia się wyraz

jego twarzy - rysy wygładziły mu się jak za spra­

wą czarów. Uśmiechnął się i było zupełnie tak,

jak gdyby zza chmur nagle wyszło słońce. Przy­

pomniała sobie jego minę, gdy patrzył na nią
wtedy w dżungli, i tę, która zagościła na jego
twarzy, zaledwie spojrzał na siostrę - kontrast był
olbrzymi.

Gabby poczuła, że dłużej tego nie zniesie. Okrę­

ciła się na pięcie i wróciła do sypialni spakować
resztę rzeczy. Składała właśnie nocną koszulę, gdy
rozległo się pukanie do drzwi i do sypialni cicho
weszła Martina.

- Czuję się trochę niezręcznie, zawracając ci

głowę takim głupstwem, ale czy nie mogłabyś mi
pożyczyć jakichś kosmetyków? Wyglądam jak cza­
rownica - powiedziała, uśmiechając się nieśmiało.

- Nie żartuj, oczywiście, że mogę - odrzekła

szybko Gabby.

Sięgnęła po stojącą na toaletce kosmetyczkę, po

czym podała ją Martinie razem z pędzelkiem do

background image

1 26 ZBUNTOWANA KOCHANKA

nakładania sypkiego pudru, i dodała z przepraszają­

cym uśmiechem:

- Uprzedzam, że nie ma zbyt dużego wyboru.

Wiedziałam, że nie będę miała zbyt wielu okazji do

nakładania makijażu.

- Dziękuję - rzekła Martina, siadając przed

lustrem. - Gotowe! - westchnęła po chwili, ze

smutnym uśmiechem studiując swoje odbicie. - Ta-

ka przyziemna rzecz, a daje tyle przyjemności.

Wiesz, Gabby, czasami zaczynałam wątpić, czy

dożyję dnia, kiedy znowu będę się mogła umalo­

wać.

- To musiało być straszne - odparła Gabby, ze

współczuciem spoglądając na swą towarzyszkę.

- Tak mi przykro, Martino.

- A wszystko przez moją własną głupotę - wy-

znała siostra J.D. ze skruchą. - Roberto mnie

ostrzegał, ale charakter mam podobny do Jacoba,

niestety. Jestem uparta jak osioł i lubię stawiać na

swoim.

Usiadła na łóżku i przez dłuższą chwilę przy-

glądała się Gabby w milczeniu.

- Przykro ci, że on się do ciebie nie odzywa,

prawda? To cię boli?

Gabby wzruszyła ramionami, wyjątkowo długo

i starannie składając bawełnianą podkoszulkę z kró-

tkimi rękawkami.

- Może troszeczkę - przyznała.

- Gdybyś tylko mogła zobaczyć wyraz jego

twarzy na sekundę przed tym, jak uderzyła cię kolba

background image

Diana Palmer

127

karabinu i upadłaś - oznajmiła Martina z powagą.

- Przeżyłabyś prawdziwe objawienie. Dwa razy

w życiu widziałam u niego taką minę. Raz - dodała
ciszej - tuż po śmierci naszej matki.

Gabby niewidzącym wzrokiem wpatrzyła się

w jasną koszulkę, którą przed chwilą złożyła w ko­
stkę.

- Umierałam ze strachu, że coś mu się stanie

- wyznała. - Widziałam, jak tamten człowiek mie­
rzy do niego z karabinu i... - Otrząsnęła się. - Wszy­
stko stało się tak szybko.

- Wiem. - Martina podniosła się powoli. - Gab­

by, ja wiem, że on nie ma łatwego charakteru. Przez
długi czas nie potrafił sobie znaleźć miejsca, ale kto
wie? Może dzięki tobie odnajdzie przyszłość. Czy
wiesz - dodała z przebiegłym uśmiechem - że
ostatnio ciągle do mnie wydzwaniał i bez końca
opowiadał o tobie?

Gabby zaśmiała się nerwowo. Chłonęła słowa

Martiny niczym gąbka, potrzebowała czegokol­
wiek, co dodałoby jej otuchy. Jej zielone oczy
rozbłysły i z nadzieją zwróciły się ku Martinie.

- Oddałabym wszystko, byle uwierzyć, że J.D.

widzi dla mnie miejsce w swoim życiu, ale jasno dał
mi do zrozumienia, że nie chce się z nikim wiązać.
On nie chce stabilizacji, a ja jestem straszliwie

staroświecka. Wszyscy dookoła sypiają z kim po­

padnie i nie robią z tego wielkiej sprawy, ale ja tak
po prostu nie potrafię. Nie jestem stworzona do prze­
lotnych romansów.

background image

128

ZBUNTOWANA KOCHANKA

Martina milczała przez chwilę, potem uśmiech­

nęła się pod nosem.

- No, no. Biedny Jacob.

- A zresztą - dodała Gabby z westchnieniem

- podejrzewam, że z jego strony to tylko chwilowe

zainteresowanie. Pracuję u niego od ponad dwóch

lat i przez ten czas zachowywał się tak, jak gdyby

w ogóle mnie nie dostrzegał.

Spojrzała na Martinę i dodała nieco weselszym

tonem:

- Tak się cieszę, że wyszłaś z tego bez szwanku.

Wiesz, wszyscy martwiliśmy się o ciebie, nie tylko

twój brat.

- Musimy z Robertem wracać do domu - powie­

działa Martina - ale możesz mnie trzymać za słowo:

któregoś dnia przyjedziecie do mnie z J.D. Wierzę

w to z całego serca, nawet jeśli ty w to wątpisz.

- Uściskała Gabby impulsywnie. - Opiekuj się

moim bratem, a że we własnym mniemaniu J.D. nie

potrzebuje opieki, musimy być bardzo dyskretne.

Ale wiem, że jest strasznie samotny.

Gabby poczuła, że ściska ją w gardle ze wzru­

szenia.

- Tak - szepnęła. - Wiem o tym.

Serce jej krwawiło, gdy o tym myślała. Żałowała

tylko, że przez swój upór nie tylko siebie skazuje na

samotność.

Po wyjeździe Martiny długo snuła się po domu

Laremosa, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. W ho­

lu natknęła się na Sierżanta, a gdy ten ją zagad-

background image

Diana Palmer 129

nął, zatrzymała się, aby z nim chwilę poroz­
mawiać.

- Coś ty taka smutna, dziewczyno? - spytał

z ciepłym uśmiechem.

- Jak sobie przypomnę, że muszę wracać do

biura, to chce mi się płakać - skłamała, uśmiechając

się blado.

Sierżant uśmiał się serdecznie.

- Teraz już rozumiesz, dlaczego tacy jak my nie

przechodzą na emeryturę. Niech mnie licho, wolę
zginąć stojąc, niż żyć, gnuśniejąc za biurkiem.
- Wzruszył ramionami. - Chociaż Łucznikowi
najwyraźniej to odpowiada.

- Być może - odparła bez przekonania, unikając

jego spojrzenia.

- Hej!

Podniosła wzrok i zatrzymała go na życzliwej

twarzy Sierżanta.

- Znam go jak mało kto. Nie lubi, kiedy ktoś

próbuje mu pomagać. Wiem, o czym mówię, bo
przekonałem się na własnej skórze. Któregoś razu
rwał się do mnie z pięściami, bo szybciej wypat­
rzyłem gościa z granatem i zdjąłem go, zanim J.D.

miał okazję to zrobić. Nie lubi popełniać błędów,
a jeszcze bardziej do nich się przyznawać. Ale stało
się i będzie musiał to przeboleć.

- Czy aby na pewno? -- W jej szeroko ot­

wartych oczach malował się smutek. - Traktuje
mnie jak powietrze. Nawet się do mnie nie od­
zywa.

background image

130

ZBUNTOWANA KOCHANKA

- To normalne. Musisz pamiętać, Gabby, że

długo nie uczestniczył w podobnych operacjach.
Takich rzeczy - machnął ręką - nigdy się nie

zapomina, ale bywa, że po akcji wracają złe wspo­
mnienia. Raz porządnie oberwał. Myślałem, że się
z tego nie wyliże.

- Wiem, opowiadał mi - odparła z roztargnie­

niem.

Sierżant zmrużył oczy.

- Tak? A to ciekawe - mruknął zafrapowany.
- Tak. Spytałam go, a on po prostu odpowiedział

- dodała.

- Zastanawiałem się, czy kiedykolwiek przyj­

dzie taki moment, kiedy J.D. postanowi się ustat­
kować - odezwał się Sierżant enigmatycznie. - Ale

jakoś nigdy nie trafiła się mu odpowiednia kobieta.

- Powiedziałabym raczej, że nie chciał palić za

sobą mostów - stwierdziła cicho. - Nie daj Boże
znudzi mu się praca za biurkiem i co wtedy?

- Tak, jak też tak kiedyś myślałem - przyznał

Sierżant. - Tacy jak my unikają zobowiązań jak

ognia. W naszym fachu to luksus, na który stać
niewielu. - Z uwagą spojrzał jej w oczy. - Cieszę
się, że cię poznałem. Opiekuj się Łucznikiem. Za
bardzo oddalił się od naszego życia, żeby do niego
wrócić. Może po prostu potrzebuje czasu, żeby się
z tą myślą pogodzić.

- Obyś miał rację, Sierżancie - powiedziała

z nikłym uśmiechem na ustach.

- Mam na imię... Mam na imię Matthew.

background image

Diana Palmer

131

- Matthew - powtórzyła i uśmiechnęła się ser­

decznie.

- Nie napisałabyś do mnie czasem? - spytał na

odchodnym. - Bo Łucznik rzadko odpowiada na
moje listy, a sam to już w ogóle nie napisze.

- Obiecuję.

Pochlebiła jej ta prośba. Odprowadziła Sierżanta

spojrzeniem, zastanawiając się, jaki prezent wyśle
mu na Boże Narodzenie. Skarpety. Mnóstwo skar­

pet i rękawiczek. Ruszyła w stronę swojej sypialni.

Odkąd Martina i Roberto wyjechali, w domu

zapanowała martwa cisza. Przyjaciele J.D. znikli
nie wiadomo kiedy. Później Gabby dowiedziała się
od Laremosa, iż wszyscy oprócz Sierżanta opuści­
li Gwatemalę równie niepostrzeżenie, jak do niej

przybyli. Bardzo ich polubiła, mimo że znali się
dość krótko, ale też i okoliczności były co najmniej
niecodzienne.

Przy kolacji Laremos jak zwykle zachowywał się

czarująco, J.D. natomiast był zamyślony i nie za­
szczycał Gabby swą uwagą.

- Kiedy wracamy? - zagadnęła go w końcu,

zdesperowana.

- Wieczorem - mruknął i znowu zamilkł.
- Na wszelki wypadek sprawdzę jeszcze raz, czy

wszystko spakowałam. - Wstała od stołu. - Seńor
Laremos, dziękuję za gościnność. W innych okoli­
cznościach byłoby cudownie. Żałuję, że nie zdążyli­
śmy zwiedzić ruin miasta Majów.

- Ja także tego żałuję - odparł szczerze. - Ale

background image

132

ZBUNTOWANA KOCHANKA

może jeszcze kiedyś zawitasz w te strony, wtedy

chętnie cię po nich oprowadzę - dodał z dwornym

ukłonem.

Podziękowała mu uśmiechem i poszła na górę.

Kilka minut później do sypialni zajrzał J.D., jak

przypuszczała po to, aby spakować swoje rzeczy

przed wyjazdem; wprawdzie spał w salonie na dole,

tam gdzie reszta mężczyzn, ale jego torba podróżna

została w pokoju. Był nawet taki moment, gdy

Gabby zastanawiała się, czy go nie wyręczyć w pa­

kowaniu, ale bała się, że tym pomysłem jeszcze

bardziej go rozwścieczy.

Zerknęła na niego niepewnie. Jego twarz nadal

przypominała maskę, oczy miał zimne i starannie

unikał jej spojrzenia. Bez słowa postawił torbę na

krześle i zaczął się pakować.

- Wszystko w porządku? - spytała, gdy cisza

stała się nie do zniesienia.

- Owszem - odburknął. - A u ciebie?

Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się blado.

- To było mocne przeżycie.

- Prawda? - wycedził.

Podniósł na nią pałający wzrok i z dziwną satys­

fakcją przyglądał się wypiekom na jej policzkach.

- Czemu jesteś na mnie zły? - spytała cicho.

Patrzył na torbę, upychając w niej spodnie od

munduru.

- A kto mówi, że jestem zły?

- Od powrotu z dżungli praktycznie przestałeś

się do mnie odzywać.

background image

Diana Palmer

133

Obeszła łóżko i stanęła przy J.D. z nieszczęśliwą

miną. Patrzyła na niego w milczeniu, rozpamiętu­

jąc, jak pięknie wygląda jego nagie ciało, jak

cudownie się czuła, gdy wziął ją w ramiona i cało­

wał. Ostrożnym gestem dotknęła jego ramienia.

- Jacob, co ja ci takiego zrobiłam? - zapytała.

Spojrzał na jej rękę takim wzrokiem, że Gabby

omal jej nie cofnęła.

- Coś ty sobie wyobrażała, do ciężkiej cholery?

Że to zabawa? - spytał lodowato. - Myślałaś, że to

nie ostra amunicja, tylko ślepaki? Że wszyscy gra­

my w jakiejś cholernej telenoweli? Jesteś nudną

sekretareczką, a nie zawodowym żołnierzem. Gdy­

byś się nie przewróciła, już byś nie żyła, ty głupi

dzieciaku!

A więc o to mu chodzi. Sierżant miał rację: duma

J.D. została wystawiona na szwank, ponieważ Gab­

by szybciej od niego dostrzegła zagrożenie.

- J.D., gdybym nie strzeliła do tego człowieka,

zabiłby cię-tłumaczyła spokojnie, apelując do jego

rozsądku.

Ze złością szarpnął suwak torby.

- Może jeszcze czekasz na wyrazy wdzięczno­

ści?

Pomyślała, że zaraz poniosą ją nerwy, ale cudem

się opanowała.

- Nie wysilaj się - odparła lodowatym tonem.

-I nie jestem nudną sekretareczką, przestań mnie

tak nazywać!

- Nie oszukuj się - powiedział, wpatrując się

background image

134

ZBUNTOWANA KOCHANKA

w nią z irytacją. - Żadna z ciebie Calamity Jane. Nie

jesteś kowbojem w spódnicy i najpewniej nigdy nim

nie zostaniesz. Wyjdziesz za mąż za jakieś gryzi­
piórka i urodzisz mu tuzin dzieciaków.

Gabby zbladła. J.D. spojrzał nią spod półprzy-

mkniętych powiek.

- Co się stało, skarbie? - zadrwił. - Spodziewa­

łaś się, że ci się oświadczę?

Odwróciła się do niego plecami.

- Niczego od ciebie nie oczekuję.
- Kłamiesz.
Brutalnie szarpnął ją za rękę, aż się odwróciła,

i popchnął ją na łóżko. Sekundę później wylądowała

na plecach na miękkim materacu. J.D. pochylał się
nad nią groźnie, przytrzymując ją tak mocno, jak
gdyby rozmyślnie chciał sprawić jej ból.

- Jacob, narobisz mi siniaków! - krzyknęła,

usiłując się wyrwać.

Przełożył nogę przez jej uda i zmusił ją do

uniesienia rąk nad głowę, dociskając jej nadgarstki
do materaca.

- Chciałaś walczyć, to walcz - powiedział zim­

no. - Pokaż, na co się stać.

Przestała się szamotać i leżała nieruchomo, od­

dychając ciężko i piorunując go wzrokiem.

- Co próbujesz udowodnić? Że jesteś ode mnie

silniejszy? Okej, nie zaprotestuję.

Przez chwilę błądził bezczelnym spojrzeniem po

jej ciele, zatrzymując je na biodrach, których krąg-

łość podkreślały obcisłe dżinsy, potem na skrawku

background image

Diana Palmer 135

odsłoniętej skóry na jej brzuchu. Przypomniała
sobie ze zgrozą, że nie ma na sobie stanika, świado­
ma, że kiedy się szamotali, bluzka podniosła się jej
niemalże na wysokość piersi.

- Wczoraj miałem na ciebie ochotę - oświad­

czył z brutalną szczerością. - I gdybyś nie była
dziewicą, wziąłbym cię bez wahania. Ale nie po­
chlebiaj sobie, wziąłbym pierwszą lepszą. Jesteś dla

mnie tylko ciałem, więc jeśli wyobrażałaś sobie, jak
ramię w ramię stajemy na ślubnym kobiercu, to

lepiej wybij to sobie z głowy.

Poczuła w sercu dojmujący ból. On ma rację:

wyobrażała sobie ich ślub, i to nieraz, ale nie
zamierzała pozwolić, by zorientował się, że to, co
do niego czuje, nie jest byle zauroczeniem. Nie

powinna się była tak angażować, nie miała też
najmniejszych wątpliwości co do tego, że prawda
bynajmniej by go nie ucieszyła. Ewidentnie chciał
od niej czegoś zupełnie innego.

- Nie prosiłam cię o żadne deklaracje, prawda?

- przypomniała cicho, patrząc prosto w jego ciemne

oczy. - Nic ci nie grozi, Jacob. Nie próbuję cię
uwiązać.

Ścisnął mocniej jej ramiona.

- Lepiej, żebyśmy mieli w tym względzie ab-

solutną jasność, nie sądzisz? - spytał tonem groźby.

- Miejmy pewność, że sama przestaniesz tego

chcieć, do diabła!

Otworzyła usta, by o coś spytać, lecz nie zdążyła.

W tej samej sekundzie J.D. palcami jednej ręki

background image

136

ZBUNTOWANA KOCHANKA

przytrzymał jej nadgarstki, drugą brutalnie zadarł

jej bluzkę.

- A teraz, Gabby, będziesz miała okazję się

przekonać, jak prawdziwy najemnik traktuje ko­
biety.

Nawet nie próbowała się opierać, wiedząc, że to

bezcelowe: fizycznie był od niej bez porównania
silniejszy. Zaczynała się go bać. Leżała bez ruchu
i pozwalała traktować się jak szmacianą lalkę. Robił
z nią, co chciał. Położył się na niej całym ciężarem,
kołysząc się sugestywnie, dotykał ją i pieścił dopó­
ty, dopóki to, co mogło być aktem miłości, nie
zmieniło się w ponurą groteskę.

- Podoba ci się? - zamruczał, odrywając usta od

jej posiniaczonych warg.

Powiódł dłońmi ku jej biodrom, wsunął je pod

pośladki i przyciągnął ją do siebie, a potem zaczął
się o nią ocierać, ściskając ją coraz mocniej.

- Bo właśnie tak wyglądałby twój pierwszy raz,

gdybym postanowił cię wziąć. Szybko, bez ceregie­
li i wyłącznie dla mojej własnej przyjemności. Jeśli
się spodziewałaś powtórki z wczorajszego ranka, to
zrobiłaś błąd - dodał. - Wtedy taki akurat miałem
kaprys. Rzeczywistość wygląda inaczej... Tak!

I tak!

Całował ją brutalnie, przygniatał swoim cięża­

rem, zupełnie jak gdyby chciał sprawić jej ból. I tak
było. Gabby zaczęła się szamotać, lecz tylko pogor­

szyła sytuację. Rozkrzyżował ją na łóżku i opadł na

nią, aż jęknęła. J.D. roześmiał się zimno.

background image

Diana Palmer 137

- Wstrząśnięta? Wczoraj tego chciałaś. No

chodź, kotku. Nie zrobię ci dziecka. To co z nami

będzie?

Zachowywał się z rozmyślnym okrucieństwem,

nie zważając na łzy upokorzenia i wstydu, które

płynęły po jej policzkach, wulgarnie i obrazowo

mówiąc, co z nią za chwilę zrobi, zanim znowu

brutalnie wsunął język do jej ust. W końcu ta

zabawa mu się znudziła. Kiedy zsunął się z niej

i przetoczył na plecy, Gabby leżała posiniaczona

i blada, a jej ciałem wstrząsał bezgłośny szloch.

- Niech cię diabli, J.D. - zapłakała, czując, jak

wzbiera w niej bezsilna złość. - Niech cię diabli!

- Teraz już wiesz, jak obchodzę się z kobietami

- oznajmił zimno, niewzruszony jej rozpaczą, obo­

jętnie patrząc na jej wykrzywioną płaczem twarz.

- Tak samo potraktowałbym cię, gdybym wczoraj

miał więcej czasu, a możesz mi wierzyć, zdołałbym

cię namówić na seks. Twoje ciało mnie podnieca

i go pragnę. Ale nie jestem wybredny, żadną bym

nie wzgardził. Po prostu chciałem przestać myśleć

o tym, co mnie czeka. Pozwoliłabyś mi zapomnieć,

przerabiałem to setki razy z setką innych kobiet

przed tobą. - Mówił to wszystko z goryczą, od­

wrócony do niej plecami. - Więc zacznij wzdychać

do kogoś innego i przestań snuć romantyczne roje­

nia na mój temat. Chciałaś poznać prawdę o życiu,

więc ci ją pokazałem. Dobrze ją sobie zapamiętaj.

Nie poruszyła się. Po prostu nie była w stanie.

Wstrząsały nią niepohamowane dreszcze i zbierało

background image

138

ZBUNTOWANA KOCHANKA

jej się na mdłości, w głowie miała pustkę. Spojrzała

na J.D., bo chciała, żeby wyczytał w jej oczach

nienawiść, lecz najwidoczniej dopatrzył się w nich

czegoś innego, może bólu i upokorzenia, w każdym

razie odwrócił się nagle, chwycił swoją torbę i szyb­

ko podszedł do drzwi.

- Bierz swoje manatki i jedziemy - rzucił, nie

oglądając się w jej stronę.

Dopiero kiedy się za nim zamknęły drzwi, Gabby

odważyła się wstać. Wiedziała, że jego szydercze

słowa nie przestaną jej prześladować do końca

życia. Złoży wymówienie, to jasne jak słońce, lecz

nie wyobrażała sobie, jak zdoła spojrzeć mu

w twarz, gdyby nalegał, aby odpracowała w kan­

celarii dwutygodniowy okres wypowiedzenia. Mo­

że J.D. zwolni ją w trybie natychmiastowym? Cały

problem w tym, że znalezienie nowej posady z pew­

nością zajmie jej trochę czasu, a czynsz i raty za

samochód nie zechcą łaskawie poczekać, aż ich

płatnik zostanie skreślony z listy bezrobotnych.

Wzięła się w garść. Włożyła czystą zieloną

bluzkę i sweter pasujący do niej odcieniem, dżinsów

nie zmieniła, bo wciąż wyglądały całkiem nieźle.

Następnie starannie upięła włosy w kok, wzięła

torbę i wyszła z sypialni. Wszystko to trwało zaled­

wie parę minut.

W dalszym ciągu była blada, ale odrobina maki­

jażu sprawiła, że przestała przypominać ofiarę na­

padu.

Weszła do salonu. J.D. zachowywał się tak, jak

background image

Diana Palmer

139

gdyby dla niego nie istniała, nawet nie zaszczycił jej

spojrzeniem. Gabby żałowała tylko, że nie jest

w stanie odwzajemnić się tym samym. Wiedziała,

że szybko nie zapomni o jego brutalnym zachowa­

niu i wiele czasu upłynie, zanim jej złamane serce

się zagoi i znowu będzie taka jak przedtem. Kocha

go. Jak mógł wyrządzić jej taką krzywdę? I dlacze­

go tak postąpił?

Mogła jedynie skrywać swój ból za uśmiechem

i modlić się, by nikt się nie domyślił, że jest

zrozpaczona. Pożegnała się z Laremosem i wsiadła

do jego kombi wraz z Sierżantem, starając się nie

patrzeć w kierunku J.D., który żegnał się z gos­

podarzem.

Sierżant krótko, acz uważnie przyjrzał się twarzy

Gabby, po czym oparł na kierownicy chudą, żylastą

dłoń.

- Co on ci najlepszego zrobił? - zapytał cicho.

Podniosła na niego przerażone oczy.

- N-nic mi nie zrobił... - wyjąkała.

- Nie kłam - skarcił ją łagodnie. - Znam go od

bardzo dawna. Nic ci nie jest?

- Nie - odrzekła, wiercąc się niespokojnie.

- Aczkolwiek poczuję się znacznie lepiej, kiedy raz

na zawsze zniknie z mojego życia.

- Fiu, fiu! Aż tak źle? - spytał ze smutkiem

w głosie.

- Aż tak źle.

Kurczowo trzymała torebkę, przyciskając ją do

piersi obronnym gestem.

background image

140

ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Gabby - powiedział Sierżant miękko, a na jego

ustach pojawił się cień uśmiechu. - Co to za ryba,

która nawet nie próbuje urwać się z haczyka?

Powalczże o niego trochę. Nic, co wartościowe, nie

przychodzi bez wysiłku.

Spojrzała na niego ze złością.

-

Już ja bym mu dała haka! Aż mnie świerzbią

ręce. Może czegoś by się nauczył.

- Daj mu trochę czasu - zasugerował Sierżant.

- Zawsze był sam. To dla niego nowe, myśl, że

może kogoś potrzebować.

- Mnie nie potrzebuje - odparła sucho.

- Nie byłbym tego taki pewny - oznajmił, przy­

glądając się Gabby z sympatią. - Myślę, że dobraliś­

cie się w korcu maku. Cholernie dobrze strzelasz jak

na kobietę, która pierwszy raz w życiu trzymała

pistolet automatyczny w ręce. Laremos mówił, że

szybko się uczysz.

Przez chwilę milczała, ze wzrokiem wbitym w to­

rebkę, po czym wyznała szczerze:

- To nie było specjalnie trudne. Raptem trzy

pozycje przełącznika ognia do zapamiętania: górna

zabezpieczony, środkowa serie, dolna pojedyncze

strzały. No i prawdę mówiąc, to już kiedyś strzela­

łam, ale z kalibru 22. Polowałyśmy z mamą na

zające. Ale dwudziestkadwójka nie ma takiego

odrzutu jak AK-47.

Uśmiechnął się, patrząc, jak Gabby rozmasowuje

obolały bark.

- Raczej nie. Mama żyje?

background image

Diana Palmer 141

Gabby także się uśmiechnęła i skinęła głową.

- Mieszka w Lytle w Teksasie. Ma małe ranczo

i stadko bydła. Znacznie mniejsze od tego, które
kiedyś miał ojciec, ale po jego śmierci mama

uznała, że musi się oszczędzać. I powiedzmy, że się

stara.

- Naprawdę poluje na zające? - spytał Sierżant

i oczy mu zabłysły.

- Poluje, jeździ konno i klnie tak, że najstarszym

kowbojom więdną uszy - pochwaliła się znacznie
weselszym tonem. - Moja matka to kobieta z cha­
rakterem.

- W takim razie już wiem, w kogo się wdałaś

- odparł serdecznie, potem nagle spoważniał. - Kie­

dy J.D. mi powiedział, że zabiera cię na te swoje
tajemnicze służbowe eskapady, zrozumiałem, że
zaczyna się między wami coś zupełnie wyjątkowe­
go. Zanim cię poznał, ufał tylko swojej siostrze
i mnie.

Nie chwali się, uświadomiła sobie Gabby, po

prostu stwierdza oczywisty fakt.

- Do Laremosa nie ma zbytniego zaufania - za­

uważyła, ściszając głos.

- Nie on jeden - odparł Sierżant konspiracyjnym

tonem i puścił do niej oko.

Autentycznie ją tym rozbawił, lecz przestało

jej być do śmiechu, zaledwie zobaczyła, że J.D.

podchodzi do samochodu. Pomyślała, że zaraz ze­
mdleje, ale on znowu zachowywał się, jakby jej
nie dostrzegał. Bez słowa wdrapał się na tylne

background image

142 ZBUNTOWANA KOCHANKA

siedzenie, zatrzasnął drzwi i pomachał Laremosowi

na pożegnanie.

Sierżant wychylił głowę przez okno i zawołał:

- Wrócę za kilka godzin, szefie!

Laremos uśmiechnął się szeroko, też im poma­

chał, i po chwili jechali już w stronę lotniska.

Podróż dłużyła się Gabby niemiłosiernie, aczkol­

wiek wcale nie dlatego, by droga była szczególnie

długa. Nie mogła znieść napięcia, które panowało

między nią a J.D. Poczciwy Sierżant dwoił się i troił,

próbując rozładować nerwową atmosferę, lecz nic

to nie dało. J.D. odpowiadał monosylabami, Gabby

zamknęła się w sobie i przez całą drogę milczała jak

zaklęta.

Podobnie było w samolocie. Gabby szczerze się

ucieszyła, gdy okazało się, że nie dostali miejsc

obok siebie. Ona zajęła miejsce między eleganckim

biznesmenem a młodą dziewczyną, zaś od J.D.

dzieliło ją kilka rzędów. Nie zamienili między sobą

ani słowa, gdy o świcie samolot wylądował na

lotnisku O'Hare.

Minęło parę minut, zanim strumień pasażerów

śpieszących do wyjścia rozrzedził się na tyle, by

Gabby zdołała się do niego włączyć. J.D. został

gdzieś z tyłu, ale nawet go nie szukała. Marzyła

tylko o tym, aby jak najszybciej znaleźć się w swo­

im mieszkaniu.

Potem będzie miała aż nadto czasu na pogodze­

nie się z myślą, że musi rozstać się z J.D. na zawsze,

znaleźć nową pracę i żyć, jak gdyby nic się nie stało.

background image

Diana Palmer 143

Energicznym krokiem przemierzyła cały termi­

nal, wreszcie wyszła na dwór i odetchnęła głęboko

rześkim, nocnym powietrzem. Wiał lekki wiatr,

z oddali napływały ciche dźwięki klaksonów i swoj­

skie zapachy miasta.

Gabby rozejrzała się w poszukiwaniu taksówki.

Co prawda akurat żadnej nie było w zasięgu wzro­

ku, lecz zbytnio się tym nie przejęła. Najwyżej

wróci na lotnisko i zamówi taksówkę przez telefon.

- Chodź - mruknął J.D., podchodząc do niej

bezszelestnie. - Podwiozę cię.

Spojrzała na niego wzrokiem bazyliszka.

- Wolę dać się obrabować - oznajmiła chłodno.

- Nie zdziwiłbym się: kobieta, sama o tej porze

- odparł rzeczowo. - W czym rzecz, boisz się mnie?

- zadrwił.

Trafił w dziesiątkę, niemniej duma nie pozwalała

jej dawać mu satysfakcji. Chcąc nie chcąc, poszła za

nim na parking, na którym przed wyjazdem zostawił

samochód. Niewiele później jechali już krętą drogą

prowadzącą do Chicago.

- Podjęłaś ostateczną decyzję? - spytał.

Intuicyjnie odgadła, co miał na myśli.

- Owszem. Poszukam pracy w branży kompute­

rowej. Lubię pracować na komputerze.

Zerknął na Gabby i ponownie wlepił wzrok

w drogę.

- Sądziłem, że lubisz prawo. Zrobiłaś kursy,

szkoda, żeby tyle pracy poszło na marne.

- Zdążyło mi się znudzić - odparła lekkim tonem.

background image

144

ZBUNTOWANA KOCHANKA

Co ma mu powiedzieć? Że nie tyle nie chce

pracować w jego kancelarii, ale w ogóle mieć

styczności z prawem, by nie ryzykować, iż któregoś

dnia przypadkiem wpadną na siebie, a wtedy serce

chyba by jej pękło?

Wzruszył ramionami i spokojnie zapalił papie­

rosa.

- To twoje życie. Tylko nie zapomnij w ponie­

działek rano zadzwonić do agencji, niech przyślą

kilku chętnych na twoje miejsce. Tym razem po­

proszę Dicka, żeby przeprowadził rozmowę kwali­

fikacyjną - dodał z chłodnym uśmiechem.

Gabby wpatrzyła się w widoczną za oknem

rzekę.

- Nie masz mi nic do powiedzenia? - odezwał

się po chwili.

- Na jaki temat? - spytała obojętnie.

Westchnął ciężko i znowu zaciągnął się papiero­

sem. Samochód płynnie pokonał ostatni zakręt i za­

trzymał się na parkingu przed apartamentowcem.

Gabby wysiadła i czekała, aż J.D. wyjmie z ba­

gażnika jej torbę.

- Nie odprowadzaj mnie - powiedziała, gdy

zatrzasnął klapę. - Szkoda fatygi.

Spojrzał na nią ze złością.

- Czy ja proponowałem, że cię odprowadzę?

Miarka się przebrała.

- Nienawidzę cię - wyszeptała jadowicie.

- Owszem, zdaję sobie z tego sprawę - odparł,

uśmiechając się zimno.

background image

Diana Palmer

145

Chwyciła torbę, obróciła się na pięcie i pomasze­

rowała w stronę klatki schodowej.

- Gabby! - zawołał za nią.

Była już przy drzwiach. Zatrzymała się, ale nie

obejrzała się w jego stronę.

- Czego jeszcze chcesz?
- Przypominam ci o dwutygodniowym okresie

wypowiedzenia. Odpracujesz co do dnia, albo do­
pilnuję, żebyś do końca twoich dni nigdzie nie
zagrzała miejsca. Jasne?

Prawdę powiedziawszy, nie zamierzała pojawiać

się w jego kancelarii ani w poniedziałek, ani żad­
nego innego dnia. Jednak kiedy odwróciła się i zo­

baczyła wyraz jego twarzy, uświadomiła sobie, jak
niebezpieczny trafił się jej przeciwnik. Skapitulo­
wała, bo po prostu nie miała wyjścia. Pocieszyła się
myślą, iż przynajmniej zyska czas na rozejrzenie się
za inną pracą, dzięki temu zdołała się zachować
z klasą.

- Ależ panie Brettman, żal by mi było każdej

minuty - odparła z podszytą szyderstwem słodyczą.
- Do zobaczenia w poniedziałek.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Kiedy nastał poniedziałkowy ranek, zupełnie nie

miała ochoty iść do pracy. Nie chciała widzieć J.D. na

oczy, bark bolał ją jak diabli, ale wzięła się w garść.

Wyjęła z szafy beżową garsonkę i dobrała do niej

wściekłe kolorową bluzkę. Ubrała się szybko, upię­

ła włosy w kok i wyszła z domu. Byle już mieć to

z głowy, pomyślała. Przemęczy się jakoś przez te

dwa tygodnie, odpracuje je co do godziny, może

nawet do tego czasu znajdzie nową posadę. Na

pewno znajdzie. To proste.

W każdym razie znacznie prostsze od próby

wyjaśnienia wszystkiego matce, westchnęła w du­

chu, wspominając wczorajszą rozmowę telefonicz­

ną z Lytle.

background image

Diana Palmer

147

- Przecież mówiłaś, że uwielbiasz tę pracę!

- wykrzyknęła pani Darwin, gdy już odzyskała głos.

- Czemu złożyłaś wymówienie? Słucham, Gabby,

co się stało?

- Nic, mamo - odparła pośpiesznie. - Po prostu

tak się złożyło, że pan Brettman najprawdopo­

dobniej niedługo przeprowadzi się z Chicago

- skłamała, chcąc oszczędzić matce zdenerwowa­

nia. - Widzisz, ma widoki na fantastyczną posa­

dę w innym stanie, a ja naprawdę wolałabym tu

zostać.

- W innym stanie? A konkretniej?

- Oj, mamuś -jęknęła Gabby. - Przecież wiesz,

że nie lubię być wścibska. To sprawa pana Bret-

tmana.

- A ten jego wspólnik? Pan Dice? Nie możesz

dalej pracować u niego? - W głosie pani Darwin

brzmiała dezaprobata. - Albo nie, mam lepszy po­

mysł. Może wracaj do domu, poszukamy dla ciebie

męża?

Gabby przygryzła wargi, by nie powiedzieć

o słowo za dużo. Oczami duszy widziała już na­

stępującą scenę: rozpromieniona matka przedstawia

jej przyszłego pana młodego, którego sama dla niej

wybrała, pastora oraz nabitą strzelbę, która ma

zachęcić córkę do zamążpójścia. Chciało jej się

śmiać, a wiedziała, że matka nigdy by jej tego nie

darowała.

- Gabby, czy ty aby nie wpadłaś w jakieś kłopo­

ty? - zapytała pani Darwin dziwnym tonem.

background image

148

ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Nie, mamo, nic podobnego. Tylko się nie

denerwuj. Może jeszcze wszystko samo się ułoży.

- Podoba mi się ten twój cały Brettman - oznaj­

miła pani Darwin po chwili. - Wprawdzie widzia­

łam go tylko raz, pamiętasz, kiedy przyjechałam cię

odwiedzić, ale zrobił na mnie wrażenie miłego

człowieka. Nie wiem, skąd mu się wziął ten niedo­

rzeczny pomysł z przeprowadzką. Chyba się nie

żeni?

- J.D. i ślub? A to dobre! - Gabby zaśmiała się

ze smutkiem. - To dopiero byłaby sensacja. Kobie­

ta, która zaciągnie go do ołtarza, trafi do „Księgi

rekordów Guinnessa".

- Prędzej czy później się ożeni - odparła pani

Darwin krótko.

- Myślisz? - mruknęła Gabby bez przekonania.

Zamiast przed ołtarzem widziała go raczej

w mundurze, ramię w ramię z Sierżantem i Apol­

lem, jak szturmuje kwaterę wroga, lecz przecież nie

może o tym powiedzieć matce!

- Oczywiście. Jak każdy mężczyzna. Samotność

zacznie mu doskwierać, tak jak kiedyś twojemu

ojcu. Wtedy go capnęłam.

Gabby widziała niemalże, jak matka się uśmie­

cha.

- A tobie samotność się nie sprzykrzyła? - spy­

tała nieśmiało Gabby.

Od śmierci ojca upłynęło już dziesięć lat, lecz

matka nie chciała słuchać Gabby, gdy ta ostrożnie

sugerowała, że może warto by się z kimś umówić.

background image

Diana Palmer 149

- Ja nie jestem samotna, córeczko. Ktoś, kto ma

tyle pięknych wspomnień, nigdy nie jest sam. Przez

lata byłam żoną najlepszego człowieka pod słońcem

i nie zwiążę się z nikim innym, wiedząc, że nikt

nigdy mu nie dorówna.

- Ależ masz wymagania! - zauważyła Gabby

oskarżycielskim tonem.

- Owszem. Gdybyś przeżyła to, co ja, też byś je

miała. Kochanie, obiecaj mi, że jeszcze się za­

stanowisz nad powrotem do domu. Chicago to takie

wielkie miasto! Kiedy pan Brettman wyjedzie, zo­

staniesz sama, bez jednej życzliwej duszy w po­

bliżu. Martwiłabym się o ciebie.

- Zastanowię się - obiecała, choć wcale nie

chciała o tym myśleć, bowiem zmuszało ją to do

stawienia czoła bolesnej prawdzie, że więcej J.D.

nie zobaczy.

Bez względu na to, czy Gabby wróci do Teksasu,

czy też nie, czy on postanowi wrócić do dawnego

życia, czy też zostanie w Chicago, dołożył wszel­

kich starań, by nie mogła dłużej u niego pracować,

praktycznie wymógł na niej złożenie wymówienia,

choć nie umiała powiedzieć, czy zrobił to z rozmys­

łem.

Za jednym zamachem straciła dobrego szefa,

pracę oraz serce i po prostu nie mogła uwierzyć, że

całe jej życie wywróciło się do góry nogami zaled­

wie trzy dni temu. Może byłoby najlepiej, gdyby

nigdzie nie ruszała się z Chicago i nie poznała

prawdy o przeszłości J.D.

background image

1 50 ZBUNTOWANA KOCHANKA

Kiedy przyszła do biura, okazało się, że J.D.

jeszcze nie ma. Za to Richard Dice ewidentnie już

na nią czekał: siedział na jej biurku z rękami

skrzyżowanymi na piersi, miał zniecierpliwioną

minę i patrzył na nią tak, jak gdyby chciał ją

zamordować wzrokiem.

- Dzień dobry, Dick - odezwała się z wymuszo­

nym uśmiechem.

- Chwała Bogu, że nareszcie wróciłaś! - oznaj­

mił Richard i westchnął teatralnie. - Dziewczyna,

którą przysłali na zastępstwo, była kompletnie do

niczego. Odesłałem ją precz, ale ci z agencji nie

raczyli nawet oddzwonić. Gdzie J.D.?

- A skąd mam wiedzieć? - odparła spokojnie.

Zdjęła żakiet i starannie powiesiła go na krześle,

po czym schowała do szuflady biurka torebkę.

Założyła okulary i zaczęła przeglądać kalendarz,

w którym zapisywała wszystkie spotkania. Szybko

przebiegła wzrokiem te, które dopisała jej zastęp­

czyni.

- Nie rozumiem. To on jeszcze nie wrócił?

- drążył Dick.

- Wrócił. -Popatrzyła na niego ze zdziwieniem.

- Chcesz mi powiedzieć, że nawet nie raczył się

z tobą skontaktować? Nie zadzwonił?

- Na razie nie. No, opowiadaj! - zniecierpliwił

się w końcu. - Jak poszło? Co z Martina? Zapłacili

okup?

- Zaczynam się czuć jak na przesłuchaniu.

- Tym razem to ona westchnęła. - Tak, Martina jest

background image

Diana Palmer

151

bezpieczna. Nie, nikt nie musiał płacić okupu. Jeśli

jeszcze masz jakieś pytania, najlepiej poczekaj na

J.D., bo ja wolałabym nie wracać do tej sprawy.

Dick wzniósł oczy ku sufitowi, jak gdyby jego

cierpliwość została poddana ciężkiej próbie.

- Nie było cię tak długo i tylko tyle masz mi do

opowiedzenia?

- Trzeba było z nami jechać - odparła pogodnie.

- Nie musiałbyś wypytywać o szczegóły, a ja

mogłabym spokojnie wziąć się do pracy. Czy za­

jąłeś się sprawą rozwodową pani Turnbull?

- A i owszem - mruknął z roztargnieniem.

- Dzwonił sędzia Amherst. Chce przedyskutować

z J.D. sprawy państwa Landersów, zanim wyznaczy

datę wstępnej rozprawy.

Gabby sporządziła w kalendarzu krótką notatkę.

Dick przyglądał jej się z uwagą.

- Źle wyglądasz.

- Dziękuję. - Uśmiechnęła się promiennie. - Każ-

da dziewczyna marzy, aby usłyszeć te słowa.

Zaczerwienił się.

- Nie miałem na myśli nic złego. Po prostu

wyglądasz na bardzo zmęczoną.

- Ciekawe, jak ty byś wyglądał, gdyby przyszło

ci czołgać się na brzuchu, wlokąc za sobą AK-47

- odparła bez zastanowienia.

- Czołgać się? Przez dżunglę? Na brzuchu? I co

to jest „AK-47"?

Wstała zza biurka i zaczęła segregować doku­

menty, które Dick położył wcześniej na blacie.

background image

152 ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Spytaj swojego wspólnika. Jestem przekona-

na, że chętnie ci to wytłumaczy.

- Żebym mógł go spytać, musi tu najpierw

przyjść!

Oderwała wzrok od poukładanych dokumentów

i posłała Dickowi osobliwe spojrzenie.

- Nie wiem, może pojechał po nową kuszę

- oznajmiła z irytacją.

- Po co...?

Nie odpowiedziała, bowiem najzwyczajniej

przestała go słuchać. Dick czekał jeszcze chwilę,

potem pomaszerował do swojego gabinetu i głośno

zatrzasnął drzwi.

Gabby obejrzała się przez ramię.

- Oho, ktoś jest dzisiaj nie w humorze - mruk­

nęła półgłosem i ponownie zajęła się porządkowa­

niem dokumentów.

J.D. pojawił się dopiero dwie godziny później,

jak zwykle nieskazitelnie elegancki w swoim gołę­

bim garniturze.

- Jest jakaś poczta dla mnie? - zwrócił się do

Gabby, jak zawsze po przyjściu do pracy.

- Nie, panie Brettman - odparła jak tylekroć

wcześniej, tym samym co zawsze tonem. Nowością

był jedynie fakt, że nie patrzyła mu w oczy. - Dick

zajął się sprawą pani Turnbull, zgodnie z pańskim

życzeniem. Sędzia Amherst prosi o kontakt.

J.D. skinął głową.

- Jak wygląda moje dzisiejsze popołudnie, mam

jakieś spotkania? Zajrzałabyś do kalendarza?

background image

Diana Palmer

153

- Pan Parker wybiera się tu na pierwszą, chce,

żeby pan sporządził akt założycielski. Później ma

pan jeszcze trzy inne spotkania.

J.D. odwrócił się na pięcie i pomaszerował

w stronę swojego gabinetu, rzucając na odchodnym:

- Weź notatnik i coś do pisania i pozwól ze mną.

Najpierw musimy uporać się z korespondencją.

- Tak, proszę pana.

- Och, jesteś wreszcie, J.D. - ucieszył się Ri­

chard, który wychynął właśnie z sąsiedniego gabi­

netu. - Witaj, wędrowcze. Może ty mi opowiesz, co

się tam właściwie wydarzyło? Gabby nie chce

puścić pary z ust.

- Po mnie też nie spodziewaj się sensacji. Wszy-

stko skończyło się dobrze. Martina i Roberto wrócili

do Palermo, sprawa porywaczy jest załatwiona. Co

powiesz na wspólny lunch?

- Żałuję, ale mam się spotkać z klientem. - Ri-

chard uśmiechnął się przepraszająco. - Może kiedy

indziej?

- Jasne, nie ma sprawy.

Gabby podążyła za J.D. do jego gabinetu. Wcho-

dząc, przezornie zostawiła drzwi otwarte. Nie wie­

działa, czy to zauważył, a jeśli nawet tak, to nie dał

tego po sobie poznać. Rozsiadł się w wygodnym

fotelu na kółkach, przysunął się do biurka i zaczął

przeglądać stertę listów.

Zaczął dyktować pierwszą odpowiedź. Gabby

- notowała szybko, nie odrywając wzroku od kartki,

dopóki nie skończyli, lecz mimo to przez cały czas

background image

1 54 ZBUNTOWANA KOCHANKA

miała w oczach jego sylwetkę, która zdawała się

wypełniać cały fotel. Kiedy J.D. zamilkł, od pisania

bolały ją palce, a plecy miała zdrętwiałe od długo­

trwałego siedzenia. Mimo to nie drgnęła, dopóki nie

powiedział, że to już wszystko. Wtedy wstała i ru­

szyła ku drzwiom.

- Gabby? - zawołał za nią.

- Tak, panie Brettman?

Przez chwilę milczał, bawiąc się długopisem,

który przed chwilą położył na biurku, i nie od­

rywając od niego wzroku.

- Jak twój bark? - spytał.

Wzruszyła ramionami.

- W dalszym ciągu trochę boli, ale nie narzekam.

Kurczowo przyciskając do piersi notatki, spoglą-

dała na jego obojętną, pozbawioną wyrazu twarz.

- Byłabym zapomniała. Woli pan, żebym złoży-

ła wypowiedzenie na piśmie, czy wystarczy ustna

deklaracja?

W okamgnieniu stracił zainteresowanie długo-

pisem. Spojrzał na Gabby i poprosił cicho:

- Poczekaj.

- Muszę poszukać nowej posady, ale nie będę

miała kiedy, jeśli będzie pan próbował na mnie

wymóc, żebym przepracowała tu więcej niż ustawo-

we dwa tygodnie - dodała z podziwu godnym

spokojem.

Zacisnął zęby.

- Nie musisz składać wymówienia - odezwał się

po chwili.

background image

Diana Palmer

155

- Właśnie że muszę, do cholery! - odrzekła

podniesionym głosem.

- Nic by się nie zmieniło! - ryknął. - Nie możesz

jeszcze się nad tym zastanowić? Chyba nie proszę

o zbyt wiele? Przecież tak dobrze się rozumieliśmy!

- Owszem, ale to było kiedyś, zanim potrak-

towałeś mnie jak jakąś ulicznicę! - wykrzyczała.

W jej oczach, w jej wyniosłej sylwetce widział

tylko nienawiść. Znowu przeniósł wzrok na długo-

pis.

- Niełatwo będzie cię zastąpić - zauważył dziw-

nym tonem.

- Cholernie łatwo - odparła jadowicie. - Wy-

starczy zadzwonić do agenta i poprosić o kogoś

głupiego i naiwnego, kto nie będzie próbował się do

ciebie zbliżyć, ale chętnie wystąpi w roli tarczy

strzelniczej!

Twarz mu zbladła.

- Gabby...

- Co się tutaj dzieje? - usłyszeli nagle głos

Richarda.

Stał w drzwiach z przerażoną miną i spoglądał

to na niego, to na nią. Nie pamiętał, by w jego

obecności Gabby kiedykolwiek podniosła na kogoś

głos, a teraz stała i nie tyle krzyczała, co wręcz darła

się na J.D. ile sił w płucach.

- Nie twoja sprawa - odparli zgodnie, patrząc na

niego z rozdrażnieniem.

Richard aż skulił drobne ramiona i uśmiechnął

się nerwowo.

background image

156

ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Wybaczcie, to ja już sobie pójdę. Nagle okrop­

nie zgłodniałem. Cześć!

Nawet nie zauważyli, kiedy zniknął. J.D. pioru­

nował Gabby wzrokiem, a ona nie pozostawała mu

dłużna.

- Jestem zbyt leniwy, żeby szkolić nowego pra­

cownika - oświadczył w końcu. - Ty już znasz moje

zwyczaje, poza tym w każdej innej pracy zanudziła­

byś się chyba na śmierć.

- A to już moje życie i moja decyzja - przypo­

mniała mu spokojnie.

Zaczął podnosić się zza biurka. Widząc to, Gab-

by zaczęła się cofać, oczy jej się rozszerzyły.

Wściekłość i strach mieszały się na jej twarzy, lecz

to właśnie strach sprawił, że J.D. zatrzymał się jak

wmurowany.

- Nie zamierzałem się na panią rzucić, panno

Darwin.

- Mam teraz paść na kolana i pokornie ci za to

podziękować? - spytała, spopielając go spojrze-

niem. - Jedno jest pewne: na liście dziesięciu

najwspanialszych kochanków świata na pewno się

nie znajdziesz.

- Nie. Zresztą nigdy tak bardzo sobie nie schle­

białem - powiedział cicho. - Ale i nie zdawałem

sobie sprawy, że tak bardzo to przeżyjesz. Nie

chciałem, żebyś się mnie bała. - Spojrzał jej prosto

w oczy. - Uwierz mi, Gabby, nigdy nie chciałem

posunąć się aż tak daleko.

- Nie zamierzałam łapać cię za kołnierz i siłą

background image

Diana Palmer 157

ciągnąć przed ołtarz - odparła, ale nieco ściszyła
głos. - Podobałeś mi się, byłam ciekawa, wiem, że
ty też. Ale było, minęło. Teraz nie ty jeden nie
chcesz się z nikim wiązać.

- Nie odchodź - poprosił miękko. - Więcej cię

nie dotknę.

- Nie o to chodzi - odrzekła, niespokojnie prze-

stępując z nogi na nogę. - Ja... ja nie chcę dłużej
u ciebie pracować.

- Dlaczego? - spytał, patrząc na nią poważnie.

Pomyślała, że to brzmi jak kiepski żart. Ma mu

teraz wyznać, że serce pękłoby jej na sto maleńkich
kawałków, gdyby musiała codziennie widywać go
w pracy, beznadziejnie w nim zakochana, bez szan­
sy na wzajemność? Bo właśnie tak by było. W dal­
szym ciągu wzdychałaby do niego skrycie, zamiast
umawiać się na randki jak każda normalna dziew­
czyna. Mało tego, każdego dnia umierałaby ze
strachu, myśląc o tym, że jej ukochany może
w każdej chwili zatęsknić za dawnym życiem i rzu­
cić wszystko w diabły, by dołączyć do Sierżanta
i Apolla.

Co gorsza, miał okazję na nowo rozsmakować się

w walce i sprawa wydawała się przesądzona. Gabby
była pewna, że J.D. wróci do dawnych towarzyszy
broni, nie wiedziała tylko, kiedy to nastąpi.

- Ta posada przestała być perspektywiczna - od­

rzekła dyplomatycznie, w tym krótkim prozai­
cznym stwierdzeniu zawierając wszystkie swoje
obawy.

background image

158 ZBUNTOWANA KOCHANKA

Co innego mogłaby powiedzieć? Przecież praw­

da go nie interesuje.

- Zastanawiasz się, czy wrócę do starego życia?

- spytał chłodno, jak gdyby czytał w jej myślach,

i zaciągnął się papierosem.

- Niezupełnie, J.D. Nie tyle „czy", ile raczej

„kiedy". Sierżant twierdzi, że wojaczka za bardzo

ci się podoba, żebyś kiedykolwiek chciał ją rzucić

- dodała konfidencjonalnym tonem, choć w uszach

wciąż brzmiały jej całkiem inne słowa. - Niestety,

mnie marzy się nudny szef rutyniarz, ktoś, kto ni

stąd, ni zowąd nie dojdzie do wniosku, że na jego

ramionach ciąży obowiązek ratowania świata od

zagłady.

- To moje życie. I moja sprawa, jak nim kieruję

- wycedził przez zęby.

- Ależ oczywiście - przytaknęła z pełnym sło­

dyczy uśmiechem, choć aż się w niej gotowało.

- Podpisuję się pod tym obiema rękami. Najlepiej

wyjechać, zapomnieć. Co z oczu, to i z serca.

Dopiero teraz dopiekła mu do żywego. Oczy mu

się zwęziły, twarz wykrzywił gniewny grymas.

- Mimo tego, co się wydarzyło, kiedy byliśmy

u Laremosa? - spytał zdławionym głosem.

Zmrużyła oczy i spojrzała na niego z udawanym

zdziwieniem.

- Być może myślimy o dwóch różnych sytua­

cjach. Bo ja pamiętam tylko, że zostałam potrak­

towana jak najgorszego sortu panienka na jedną

noc!

background image

Diana Palmer 159

Nie odpowiedział od razu. Podszedł do okna,

sztywno wyprostowany.

- Miałem swoje powody.

- Jasne, że miałeś! - zadrwiła. - Nie chciałeś,

żebym wyobrażała sobie Bóg wie co tylko dlatego,

że próbowałeś się do mnie przystawiać! Okej!

Zrozumiałam aluzję i zniknę ci z oczu najszybciej

jak się da! - Ściszyła głos. - Co ty sobie wyob­

rażałeś? Że zapomnę o tym, co się stało w Gwate­

mali, i będę dalej u ciebie pracować, jak gdyby

nigdy nic?

Uniósł rękę, w której trzymał papierosa, i przyj­

rzał mu się z zainteresowaniem.

- Może będę chciał założyć rodzinę - powie­

dział po paru chwilach.

- Może, tylko co mi do tego? - spytała. - Jesteś

moim szefem, nie kochankiem.

J.D. obrócił się w jej stronę dokładnie w tym

samym momencie, w którym zadzwonił telefon na

jej biurku. Gabby pobiegła go odebrać, szczęśliwa,

że nadarza się szansa ucieczki. Ucieszyła się jeszcze

bardziej, gdy okazało się, że dzwoni wyjątkowo

gadatliwa klientka świeżo po rozwodzie, najwyraź­

niej niezadowolona z wyniku rozprawy. Uśmiech­

nęła się z mściwą satysfakcją i przełączyła rozmowę

na biurko J.D.

Gdy odebrał, wymknęła się z kancelarii, piesz­

cząc w sercu wspomnienie miny, z jaką wysłuchi­

wał niekończących się żalów i pretensji.

Chichotała pod nosem, idąc do najbliższej knajpki

background image

160

ZBUNTOWANA KOCHANKA

i zamawiając hamburgera. Usiadła przy stoliku
i ugryzła pierwszy kęs, ale nagle straciła apetyt.

Uśmiech spełzł jej z ust, poczuła się przygnębiona.

Czytała kiedyś artykuł o mężczyznach, którzy nigdy
się nie żenią, bardziej cenią sobie wolność, lecz zanim
nie poznała J.D., nie przypuszczała, jaką udręką jest
zakochać się w jednym z nich. Cóż, teraz już wie.

Przez resztę życia będzie śnić koszmary, w któ­

rych J.D. ginie w walce albo - i to chyba było

jeszcze gorsze - trafia do obskurnego więzienia

gdzieś na krańcu świata i odsiaduje dożywocie za
wtrącanie się w sprawy wewnętrzne państewka,
o którym prawie nikt nie słyszał.

Może gdyby Martina o wszystkim wiedziała, we

dwie zdołałyby jakoś przemówić mu do rozsądku,

jednak kiedy miała okazję, Gabby nie śmiała powie­

dzieć jej prawdy. Wiedziała, że J.D. nigdy by jej
tego nie wybaczył.

Godzinę później zmusiła się, by wrócić do biura,

lecz na szczęście J.D. zdążył gdzieś wyjść. Na jej
biurku leżała kartka z odręczną notatką, w której
informował zwięźle, że jedzie na spotkanie z klien­
tem, w związku z czym prosi o odwołanie reszty
spotkań przewidzianych na dzisiejszy dzień, bo on
w kancelarii pojawi się dopiero jutro.

Rozłożyła kalendarz, sięgnęła po słuchawkę

i wybrała numer pierwszego z trojga klientów
umówionych na popołudnie. Naprawdę pojechał na
spotkanie? Wcale nie była tego taka pewna. Nadal

zadręczała się tą myślą, gdy wychodziła z kancelarii

background image

Diana Palmer 161

i wracała do domu. Może już dawno spakował
manatki i jest teraz gdzieś, gdzie przez cały rok

przygrzewa słońce?

Położyła się do łóżka i rozpłakała z bezsilności,

nienawidząc siebie za to, że nie potrafi o nim
zapomnieć. Zanim zasnęła, pomyślała jeszcze, że

jeśli intuicja jej nie myli, powinna się pośpieszyć

z szukaniem nowej posady.

Następnego dnia punktualnie stawiła się w pracy.

Niczym automat odbierała telefony, kserowała do­
kumenty i pisała na komputerze, każdą wolną chwi­

lę wykorzystując na przeglądanie ogłoszeń o pracę,
choć zupełnie nie miała do tego serca. J.D. nie było
i nie było, i Gabby autentycznie się ucieszyła, gdy
Dick oznajmił, że chce jej podyktować korespon­
dencję. Miała nadzieję, że nawał pracy pomoże jej
przestać myśleć o tym, gdzie się podziewa i co w tej
chwili robi jej szef.

Zbliżała się pora lunchu, kiedy w końcu się

pojawił. Gabby najchętniej podbiegłaby do niego

i rzuciła się mu na szyję. Oczywiście zwalczyła ten
odruch, lecz wiele ją to kosztowało. Powtórzyła sobie
w duchu, że J.D. nie interesują poważne związki,
odetchnęła głęboko i przywitała się z nim uściskiem
dłoni, po czym podała mu plik korespondencji.

- Martwiłaś się o mnie? - spytał pozornie bez­

troskim tonem, ale przyglądał jej się bacznie.

Spojrzała na niego ze spokojem, który nie przy­

szedł jej łatwo, i uniosła brwi tak wysoko, iż
wysunęły się ponad oprawki okularów.

background image

162

ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Ja? Czemu miałabym się martwić? - spytała.

Wziął głęboki wdech, obrócił się na pięcie i po­

szedł prosto do swojego gabinetu, po czym zamknął

się w nim, trzaskając drzwiami.

Gabby spojrzała w ich kierunku i pokazała język.

Wyjąwszy z szuflady torebkę, podniosła się zza

biurka i rzuciła do interkomu:

- Wychodzę na lunch.

- Gabby?

Już przy drzwiach odwróciła się i spojrzała na

niego. Stał przed wejściem do gabinetu i wyglądał

jak ktoś bardzo samotny i pełen wahania.

- Zjedz ze mną lunch - odezwał się cicho.

- Przykro mi. Jestem umówiona na rozmowę

w sprawie pracy - odparła i pomachała zwiniętą

w rulon gazetą.

Sposępniał i zmrużył oczy.

- Nie idź - powiedział, lecz w jego głosie nie

było złości, raczej smutek.

Gabby miała miękkie serce i trudno jej było nie

skapitulować, gdy patrzył na nią tak przejmująco,

nieomal prosząco. Jednak wiedziała, że nie może

sobie na to pozwolić. Na dłuższą metę rzucenie tej

posady to najlepsze rozwiązanie, przynajmniej bę­

dzie mogła się gdzieś ukryć ze swoim złamanym

sercem. Umarłaby chyba, gdyby musiała dalej z nim

pracować, wiedząc, że wszystko, co J.D. ma do

zaoferowania, to zwierzęca żądza albo zdawkowa

uprzejmość zwierzchnika wobec podwładnej.

- Muszę - odrzekła cicho. - Tak będzie najlepiej.

background image

Diana Palmer 163

- Dla kogo? - spytał gniewnie.
- Dla nas obojga! - wybuchnęła. - Nie mogę

przebywać z tobą w tym samym budynku! Dłużej
tego po prostu nie zniosę!

Krew odpłynęła mu z twarzy. Patrzenie na to, co

się z nim dzieje, sprawiało jej taki ból, że pomyślała,

że dłużej tego nie wytrzyma. Odwróciła się i wybie­
gła z kancelarii ile sił w nogach. Znacznie później
przyszło jej do głowy, że mógł źle zrozumieć jej
słowa. Miała na myśli to, że nie chce być blisko
niego, kochając go i wiedząc, że on jej uczuć nigdy
nie odwzajemni, podczas gdy on najwyraźniej ode­
brał je jako aluzję do tego, co wydarzyło się na

farmie Laremosa.

Nie da się ukryć, że zachował się wyjątkowo

brutalnie. Ale przeprosił, ponadto Gabby zaczynała
rozumieć pobudki, którymi się kierował. Chciał jej
uświadomić, dlaczego nie powinna się w nim zako­

chiwać. Próbował ją uchronić przed większym cier­

pieniem. Zresztą jej słowa i tak nie spędzą mu snu
z powiek, powiedziała sobie w duchu. Ona jest mu

obojętna, więc jakim cudem mogłaby go zranić?

Odpowiedziała na ogłoszenia dwóch firm miesz­

czących się w odległości kilku przecznic od kan­
celarii. Jedna poszukiwała kogoś do obsługi kom­

putera; Gabby miała w tym wprawę, więc praca nie

sprawiałaby jej trudności. W drugiej - dużym mię­

dzynarodowym przedsiębiorstwie - zwolnił się etat

sekretarki.

Zanim wróciła do kancelarii, J.D. znowu wyszedł

background image

164

ZBUNTOWANA KOCHANKA

do miasta. Może to i lepiej, pomyślała. Musi zacząć

przyzwyczajać się do myśli, że go przy niej nie ma.

Na razie zaledwie o tym pomyślała, pękało jej serce,

jednak była realistką i zdawała sobie sprawę, że ból

kiedyś minie. Nie ma co liczyć na cud, skoro J.D.

powiedział bez ogródek, że nie widzi dla niej

miejsca w swojej przyszłości. Nie cofnął się nawet

przed przemocą, by dobitnie jej to uzmysłowić.

Miała ochotę płakać, ale przecież była w pracy.

Zacisnęła zęby i zmusiła się do tego, aby skoncent­

rować się wyłącznie na obowiązkach.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Od tamtej przykrej rozmowy J.D. zaczął za­

chowywać wobec Gabby z jeszcze większą rezer­

wą. Odzywał się do niej wyłącznie w sprawach

służbowych i tylko wtedy, gdy nie zdołał znaleźć

jakiegoś pośrednika, który przekazałby jej słowa.

Chodził po kancelarii z wiecznie skrzywioną miną

i na wszystkich warczał.

- Już coś wiadomo na temat twojej nowej posa­

dy? - spytał zdawkowo w piątek rano, gdy skończył

jej dyktować sążnistą odpowiedź na urzędowe pis­

mo. - Odezwał się ktoś?

- W poniedziałek powinni się odezwać ci od

komputera - odparła cicho. - Ta druga sprawa

niestety nie wypaliła.

background image

166

ZBUNTOWANA KOCHANKA

Milczał chwilę, przyglądając się jej zamyślonym

wzrokiem.

- Czyli mimo wszystko wcale nie tak łatwo

znaleźć coś ciekawego - zauważył.

Gabby ze spokojem odwzajemniła jego spojrze­

nie.

- Jeśli nie znajdę nic w Chicago, po prostu

wrócę do domu - wyjaśniła i wzruszyła ramionami.

Siedział nieruchomo jak posąg i wpatrywał się

w nią z napięciem.

- Do Teksasu - mruknął.
Wbiła wzrok w swoje notatki.
- Zgadza się.
- Co miałabyś robić w Teksasie?
- Pomagałabym mamie.

Odłożył pismo na blat biurka.

- Pomagałabyś mamie - powtórzył drwiąco

i gniewnie zmrużył oczy. - Nie minąłby tydzień,
zanim zaczęłabyś zaglądać do kieliszka, zresztą
doskonale zdajesz sobie z tego sprawę.

- Jak śmiesz...! - zaczęła głosem zdławionym

z oburzenia, lecz J.D. przerwał jej w pól zdania.

- Gabby, twoja mama to przeurocza kobieta

- powiedział - ale różnicie się tak bardzo, jak
gdybyście pochodziły z dwóch odległych światów.

Wiecznie byś się z nią kłóciła albo nagle przyłapy­
wała na myśli, że pozwalasz się jej wodzić za nos.

Milczała wzburzona, lecz nie pozwoliła, by uraza

odebrała jej zdrowy rozsądek.

- Wiem - przyznała po dłuższej chwili - ale to

background image

Diana Palmer 167

chyba lepsze od przejścia na garnuszek państwa,

prawda?

- Zostań u mnie - namawiał. - Jestem przekona­

ny, że z czasem wszystko się między nami ułoży,

proszę tylko, żebyś dała mi trochę czasu. Nie

możesz zapomnieć o tym, co się stało? Jeden jedyny

raz tak podle się zachowałem.

- Nie utrudniaj mi tego, i tak jest mi ciężko

- odpowiedziała cicho.

- Czy chociaż byłoby ci trudno zamknąć za sobą

te drzwi, wiedząc, że rozstajemy się na zawsze?

— spytał prosto z mostu.

Usta jej zadrżały.

- Nie masz mi nic do zaoferowania, jasno to

powiedziałeś. Nie pozostawiłeś mi wyboru, muszę

odejść.

- Owszem, powiedziałem - przyznał zadziwia­

jąco zgodnie. - Tamtego dnia mówiłem i robiłem

znacznie gorsze rzeczy, żeby ci udowodnić, że nic

do ciebie nie czuję, aby mieć pewność, że nie

spróbujesz się do mnie zbliżyć. - Westchnął ciężko,

jego dłonie poruszały się nieustannie, a to przesu-

wały coś na biurku, a to wygładzały stertę dokumen-

tów. - A teraz nie mogę spokojnie spojrzeć w lustro,

bo robi mi się niedobrze na swój widok, ciągle sobie

przypominam, jak się kulisz, ilekroć próbuję do

ciebie podejść.

Wstał zza biurka i zapatrzył się w okno, a potem

przeciągnął się, jak gdyby mięśnie pleców mu

zesztywniały.

background image

168 ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Nigdy nikogo nie potrzebowałem - odezwał

się po paru chwilach, lecz w dalszym ciągu stał

zwrócony od niej plecami. - Nawet jako dzieciak.

Zawsze opiekowałem się Martiną i mamą. I tylko

dla nich dwóch cokolwiek znaczyłem, dla wszyst­

kich innych równie dobrze mogłem nie istnieć.

Odkąd sięgam pamięcią, zawsze byłem sam i to mi

odpowiadało.

- Ile razy mam ci to powtarzać: nie próbuję na

ciebie zastawić żadnej pułapki!

Odwrócił się i spojrzał jej prosto w oczy.

- Tak, teraz już to rozumiem - przyznał.

- I chcę, żebyś i ty spróbowała coś zrozumieć.

Milczał chwilę, po czym powiedział:

- Przez wiele lat byłem w wojsku. Zdążyłem się

przyzwyczaić do pewnego sposobu działania, do

określonego stylu życia. Sądziłem, że to już prze­

szłość, że tamte sprawy przestały mieć dla mnie

jakiekolwiek znaczenie. Ale kiedy Martina została

porwana, wszystko się zmieniło.

- Znowu poczułeś adrenalinę i przypomniałeś

sobie, dlaczego kiedyś tak bardzo ci się to podobało

-powiedziała cicho, spoglądając na niego pytająco.

- I już nie jesteś pewny, czy chcesz do końca życia

pracować w kancelarii.

- Czytasz w moich myślach.

- Długo pracowaliśmy razem - odparła cicho,

opuściła wzrok i wpatrzyła się w notes, który

kurczowo ściskała. Pękało jej serce, ale cieszyła się,

że J.D. tego nie zauważa. - Od czasu do czasu

background image

Diana Palmer

169

pewnie za tobą zatęsknię, J.D. Mogę wiele powie­

dzieć o tym, jak mi u ciebie było, ale na pewno nie

to, że było nudno.

- Jeśli zostaniesz - powiedział ledwie słyszalnie

- może i ja zdołam zostać.

- A co ja mam z tym wspólnego? - spytała,

śmiejąc się nerwowo. - Na miły Bóg, świat jest

pełen kompetentnych asystentek, będziesz mógł

przebierać. Może następna bardziej przypadnie ci

do gustu. Ja mam paskudny charakterek i jestem

pyskata, pamiętasz?

- Pamiętam tyle rzeczy związanych z tobą - od­

parł, kompletnie ją zaskakując. - Dopiero kiedy

spróbowałem wykreślić cię ze swojego życia, zro­

zumiałem, jak głęboko w nie wrosłaś. Stałaś się dla

mnie nałogiem, Gabby, jak filiżanka kawy i poranna

gazeta. Rano jedyne, co każe mi wstać z łóżka, to

myśl, że zastanę tu ciebie.

- Znajdziesz sobie nowe nałogi - odparła, do­

tknięta tym określeniem. Tylko tyle dla niego zna­

czy?

- Przecież właśnie próbuję ci wytłumaczyć, że

wcale nie chcę nowego nałogu - mruknął gniewnie.

- Chcę, żeby wszystko zostało po staremu. Podoba

mi się tak, jak jest.

- Akurat! - oznajmiła, piorunując go wzrokiem.

- Sam sobie zaprzeczasz. Przed chwilą mówiłeś, że

chcesz znowu zostać najemnikiem, brakuje ci dresz­

czyku emocji, świadomości, że każdego dnia nara­

żasz życie. Zatęskniłeś za przygodą.

background image

170 ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Kiedy się ciebie słucha, można by pomyśleć,

że to jakaś choroba - stwierdził sucho.

~ A tak nie jest? Boisz się, że zaczniesz coś czuć.

Sierżant, Apollo, Semson, wszyscy oni utracili coś,

bez czego nie sposób żyć: zdolność odczuwania. Nie

myślą o przyszłości, tylko czekają na koniec. Nie

mają nic do stracenia, nie mają dokąd wrócić. Tak,

wiele się nauczyłam przez tych kilka dni, J.D.

Przede wszystkim zrozumiałam, że w przeciwieńst­

wie do was mam po co żyć. Nie chcę takiej wolności.

- Nigdy jej nie zakosztowałaś -przypomniał jej

spokojnie.

- To prawda - przyznała. - Ale przez pięć lat

harowałeś jak wół, żeby mieć szansę na nowe życie,

odniosłeś gigantyczny sukces. Tyle osób zawdzię­

cza ci życie i wolność. Czy ty zwariowałeś, żeby to

wszystko przekreślać dla jakiejś mrzonki?

- O wolność nie zawsze walczy się w sądzie

- wycedził.

- A gdzie? Na końcu świata, uzi i plastikiem?

- odcięła się. - Myślisz, że tylko kule i bomby mogą

coś zmienić? To nie metoda!

Parsknął gniewnie i odparł:

- Nic nie rozumiesz.

- Racja, nie rozumiem. I dla twojej wiedzy:

rzeczywiście straciłam wszystkie złudzenia. Życie

najemnika wcale nie jest romantyczne i wspaniałe.

- Podniosła się z krzesła i spojrzała na brulion,

w którym notowała jego korespondencję. - Lepiej

pójdę to przepisać.

background image

Diana Palmer 171

Odprowadził ją spojrzeniem. Gdy była przy

drzwiach, odezwał się cicho:

- Poczekaj chwilę.
Zatrzymała się z dłonią opartą na klamce, gotowa

w każdej chwili nacisnąć ją i wyjść. Patrzyła, jak
J.D. wstaje, wychodzi zza biurka i powoli zmierza
w jej stronę. Gdy zbliżył się, nie zdołała zapanować
nad strachem; górował nad nią wzrostem, popielaty
prążkowany garnitur podkreślał muskulaturę, której
siłę Gabby pamiętała aż zbyt dobrze.

Otworzyła drzwi i wyszła szybko, starając się nie

okazać lęku, jednak J.D. nie dał się zwieść: przejrzał

ją na wylot.

- Proszę - rzekł zdławionym głosem i potrząsnął

głową. - Nie uciekaj. Nie zrobię ci krzywdy.

- Ciągle to powtarzałeś, a ja uwierzyłam ci

o jeden raz za dużo - odparła, zanosząc się ner­
wowym śmiechem.

Cofała się, nie spuszczając go z oczu, dopóki nie

znalazła się przy swoim biurku. Schroniła się za nim
szybko, tak by od J.D. oddzielała ją szerokość blatu.
Dopiero wtedy poczuła się nieco pewniej.

- Miałam je przepisać - przypomniała rzeczo­

wo, unosząc rękę z brulionem.

Ciemne oczy J.D. nabrały dziwnie posępnego

wyrazu.

- Ty nie udajesz. Naprawdę się mnie boisz?

- spytał.

Usiadła przy biurku, unikając jego spojrzenia.
- Muszę wziąć się do pracy - odparła.

171

background image

172 ZBUNTOWANA KOCHANKA

Niespiesznym, płynnym ruchem oparł się o blat

biurka i pochylił się w stronę Gabby.

- Nie wpadaj w panikę - powiedział półgłosem.

- Nie zbliżę się do ciebie bardziej niż w tej chwili.

Zastygła w fotelu nieruchomo niczym posąg;

chciała zapanować nad tą odruchową reakcją, lecz
po prostu nie była w stanie.

- Nie powinienem był krzywdzić cię tak, jak cię

wtedy skrzywdziłem - odezwał się, wpatrzony
w swoje dłonie. - Przesadziłem. Kiedyś spróbuję ci
to wytłumaczyć.

- Nie będzie żadnego „kiedyś" - przypomniała

mu cierpko. - Ty będziesz włóczył się po świecie
i wysadzał różne rzeczy w powietrze, a ja będę
siedziała w biurze i pracowała na komputerze.

- Przestaniesz wreszcie? - warknął, szukając po

kieszeniach papierosa.

- Byłbyś łaskaw zaczekać, aż zabezpieczę dys­

kietki? - spytała lodowatym tonem, po czym na­
chyliła się nad komputerem, otworzyła obie stacje
dysków i wyjęła dyskietki. - Dym i popiół mogą je
uszkodzić.

Przyglądał się niecierpliwie, jak Gabby wkłada

dyskietki do specjalnych koszulek, a następnie za­
myka w plastikowym pojemniku, po czym szybko
zapalił papierosa.

Gabby świdrowała go gniewnym spojrzeniem.

- Nie przepiszę twoich listów, jeśli nie będę

mogła spokojnie usiąść przed komputerem - oznaj­
miła rzeczowo.

background image

Diana Palmer

173

- Listy mogą poczekać - odparł. - Gabby, przy­

sięgam na wszystkie świętości, że nie chciałem cię
tak przerazić. To, co wydarzyło się między nami,
wstrząsnęło mną i byłem jakby na wpół obłąkany...

- Machinalnym gestem przeganiał włosy palcami.
- Na domiar złego zapomniałem, jaka jesteś niewin­
na. Chcę tylko, żebyś wiedziała, że w normalnych
okolicznościach żaden mężczyzna nie potraktował­
by cię tak, jak ja to zrobiłem.

- Żaden inny mężczyzna? Być może. W to

jestem skłonna uwierzyć - odparła chłodno, cedząc

słowo po słowie.

- Gabby, przypomnij sobie, jak było rano przed

misją. Wtedy się nie bałaś.

Wypowiadając te słowa, przywołał lawinę wspo­

mnień. Gabby poczuła, że robi jej się gorąco.
Dobrze pamiętała smak jego ust, błogość, jaka ją
ogarnęła, gdy przytuliła się do jego silnego ciała,
i pożądanie, jakie w niej budziły jego delikatne
pieszczoty.

- Wtedy byłeś innym człowiekiem - odparowa­

ła. - Odkąd wróciliśmy na farmę, praktycznie prze­
stałeś się do mnie odzywać, nawet nie chciałeś na
mnie spojrzeć. Zachowywałeś się, jak gdybyśmy
byli sobie zupełnie obcy, a na koniec najzwyczaj­
niej mnie zaatakowałeś!

J.D. opuścił wzrok i zaczął z uwagą przyglądać

się papierosowi, z którego snuła się smużka dymu.

- Wiem. I ta myśl nie daje mi spać po nocach.

Pochylił się nad nieskazitelnie czystą popielnicz-

background image

174

ZBUNTOWANA KOCHANKA

ką, która stała na biurku Gabby, i zgniótł niedopa­

łek. Dopiero teraz, gdy znalazł się tak blisko niej,

zauważyła, jakie ma podkrążone oczy.

- Czy pozwoliłabyś, żebym zaprosił cię na kola­

cję? - spytał cicho.

Serce zaczęło jej szybciej bić, lecz na wszelki

wypadek wolała nie wnikać, czy to z radości, czy też

ze strachu.

- Nie - odparła stanowczo, zanim zdążyłaby

zmienić zdanie.

J.D. westchnął ciężko.

- Nie - powtórzył. Jego usta ułożyły się w smut­

ny uśmiech, wzrokiem błądził po jej twarzy. - Nie

wiem czemu, ale wzięcie szturmem obozu terrorys­

tów zaczyna się wydawać dziecinnie proste w poró­

wnaniu z próbą rozbrojenia ciebie, Gabby.

- Po co w ogóle próbować? Nie szkoda fatygi?

- spytała cicho. - Przecież za tydzień i tak stąd

odchodzę.

Ostatnia iskra nadziei zgasła, i w jego oczach

pozostał jedynie wyraz smutku. Odwrócił się i po­

woli ruszył w kierunku swojego gabinetu, lecz

zanim wszedł do środka, na sekundę zatrzymał się

w progu i uniósł głowę, jak gdyby zamierzał się

odwrócić i coś powiedzieć - przynajmniej takie

wrażenie odniosła Gabby, wpatrzona w jego plecy.

Najwyraźniej jednak się pomyliła, bo chwilę póź­

niej drzwi cicho się zamknęły. Gabby zawahała się,

czy nie pobiec za J.D., lecz trwało to zaledwie

moment. Potem włączyła komputer, otworzyła bru-

background image

Diana Palmer

175

lion na pierwszej zapisanej stronie i wzięła się do
pracy.

W sobotę od rana świeciło słońce, zapowiadał się

wyjątkowo piękny dzień. Aż grzech w taki wiosen­
ny dzień siedzieć w czterech ścianach. Gabby na­
stawiła pranie i kręciła się po domu, rozmyślając
o tym, jak trudno jest w taką pogodę lubić miasto.

Nagle usłyszała pukanie do drzwi.
Nie miała zielonego pojęcia, kto to może być.

Nie spodziewała się nikogo, lecz wiedziała, że
matka się o nią niepokoi, i przyszło jej do głowy, że
może to ona przyjechała z dalekiego Lytle, by się
z nią zobaczyć. Czym prędzej pobiegła otworzyć.

Przed drzwiami stał J.D.

- Spodziewałaś się mnie? - spytał wesołym,

tonem, ale uśmiechał się niewyraźnie.

Gabby na chwilę oniemiała. Gorączkowo za-

stanawiała się, jak w możliwie elegancki sposób

poprosić go, by sobie poszedł, jednak zanim skoń-
czyła bić się z myślami, J.D. najspokojniej w świe-
cie wszedł do jej mieszkania i rozsiadł się na
kanapie.

- Pomyślałem, że może dasz się zaprosić na

lunch - powiedział ni z gruszki, ni z pietruszki,
zajęty podziwianiem jej figury, którą podkreślały
dopasowane spłowiałe dżinsy i obcisła bluzeczka
z dzianiny.

Gabby nagle zdała sobie sprawę z tego, iż J.D.

wygląda jakoś inaczej, i dopiero wtedy zwróciła
uwagę na jego strój. Dotąd widywała go albo

background image

176

ZBUNTOWANA KOCHANKA

w eleganckich garniturach, albo w mundurze, teraz
zaś miał na sobie dżinsy równie znoszone i spłowia-
łe jak jej własne, do tego niebieską bawełnianą
koszulę, stylizowaną na kowbojską, oraz długie
buty. Stała i wpatrywała się w niego, po prostu nie

była w stanie się powstrzymać. Jest zabójczo przy­

stojny i niesamowicie męski, pomyślała. Na sam

jego widok zmiękły jej kolana, aczkolwiek wolała

podziwiać go na odległość. W dalszym ciągu czuła
się nieco niepewnie, przebywając z nim sam na sam.

- Nie rzucę się na ciebie - powiedział, jak gdyby

czytał w jej myślach - nie zrobię nic, czego nie
będziesz chciała. Nawet cię nie dotknę, jeśli sobie
tego nie życzysz. Ale proszę, spędź ten dzień ze
mną, Gabby.

- Czemu miałabym się zgodzić? - spytała

cierpko.

Uśmiechnął się ze smutkiem.

- Ponieważ czuję się strasznie samotny.

Serce stopniało jej jak wosk. Albo też najzwy­

czajniej brakuje mi piątej klepki, pomyślała, w pełni
zdając sobie sprawę, że spełnienie jego prośby
byłoby wbrew logice. Osiągnęłaby tylko tyle, że

jeszcze trudniej byłoby jej odejść, a odejść przecież

musi. Nie umiałaby dalej z nim pracować, kochając
go i dźwigając bagaż tego, co wydarzyło się w Gwa­
temali.

- Masz przyjaciół - odparła wykrętnie.
- Jasne - odparł, wstając i chowając ręce do

kieszeni, dzięki czemu dżinsy mocniej opięły się na

background image

Diana Palmer

177

jego płaskim brzuchu i umięśnionych udach. - Jas-

ne, mam przyjaciół. Sierżanta, Apolla...

- Myślałam o kimś... stąd- odparła z wahaniem.
Milczał chwilę.
- Mam ciebie. Nikogo innego.
Choć jeszcze się nie odezwała, już się zgodziła.

Jak postąpić inaczej, kiedy słyszy się takie wyzna­
nie i wie doskonale, że jest ono szczere? J.D. nie raz
i nie dwa powtarzał, że tylko jej jednej ufa. W końcu
zaufanie jest nieodłączną częścią przyjaźni.

- Dobrze - powiedziała w końcu. - Ale tylko

lunch.

- Tylko lunch - przytaknął.
Nie zbliżył się do niej, nie ponaglał jej, nie zrobił

niczego, czym mógłby ją do siebie zrazić. Cierp­
liwie czekał, gdy zamyka mieszkanie na klucz, po
czym szedł przy niej niczym jakiś łagodny olbrzym
z bajek, dopóki nie dotarli na parking i nie wsiedli
do samochodu.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Gabby pomyślała, że to dziwny dzień. Była

przekonana, że zdążyła poznać wszystkie nastroje

J.D., dzisiaj jednak zupełnie był do siebie niepodob­

ny. Zmienił się, choć nie potrafiła określić, na czym

właściwie polega owa zmiana.

Zawiózł ją do pobliskiego parku. Najpierw długo

spacerowali pośród drzew, kierując się w stronę

jeziora. Dalej poszli plażą, patrząc, jak spłoszone

ptaki zrywają się do lotu, i przyglądając się leniwie

przepływającym żaglówkom. Wiatr rozwiewał cie­

mne włosy J.D., słońce krzesało na nich niebies­

kawe błyski. Zaskoczona Gabby pomyślała nagle,

że nigdy dotąd nie czuła się tak jak w tej chwili:

wolna, lecz mimo to bezpieczna, i zarazem pod-

background image

Diana Palmer

179

niecona. Trudno jednak było nie pamiętać, że to nie
początek, ale już koniec znajomości. J.D. ma wy-
rzuty sumienia po tym, jak się zachował w Gwate-
mali, i chce się z nią pogodzić przed jej odejściem
z pracy. Nie powinna dopatrywać się w jego za-
chowaniu drugiego dna, bowiem najzwyczajniej go
nie ma.

W pewnym momencie niby przypadkiem dotknął

jej dłoni i spojrzał na nią pytająco.

- Potknąłeś się? - zażartowała, starając się roz-

ładować napiętą atmosferę.

- Niezupełnie - odparł cicho. - Prawdę powie-

dziawszy, chciałem sprawdzić, jakbyś się zachowa-
ła, gdybym spróbował wziąć cię za rękę.

Znowu ta rozbrajająca szczerość, pomyślała

Gabby. Uśmiechnęła się do niego i podała mu rękę.
Poczuła, jak jego ciepłe palce powoli splatają się
z jej palcami, i przypomniała sobie, jak J.D. pieścił

jej dłoń, gdy lecieli do Meksyku, co wtedy mówił,

i zrobiło jej się gorąco.

J.D. spojrzał na jej zaczerwienione policzki i za-

śmiał się cicho.

- Nie wiem, czy to możliwe, ale mam wrażenie,

że myślimy dokładnie o tym samym.

- Lepiej pilnuj swojego nosa - oznajmiła.
- Staram się, ale masz to wypisane na twarzy,

skarbie. Zdradziły cię te piękne rumieńce.

Gwałtownie zabrała rękę, lecz ku jej rozczarowa­

niu, nie sięgnął po nią ponownie.

- Nie chcę wywierać na tobie presji - wyjaśnił,

background image

180

ZBUNTOWANA KOCHANKA

widząc jej zdziwioną minę. -Zadowolę się tym, co
będziesz skłonna ofiarować mi sama z siebie.

Zatrzymała się i zwróciła twarzą w jego stronę.

Słyszała, jak fale cicho chlupoczą o brzeg, od strony

plaży niosły się śmiechy i radosne piski; kilkoro
dzieci na wyścigi biegło do wody. Nie patrząc na
niego, powiedziała:

- Co właściwie próbujesz osiągnąć?
Westchnął.
- Chcę ci udowodnić, że nie jestem potworem

- odparł w końcu.

- Nigdy nie uważałam cię za potwora.
- To dlaczego za każdym razem, kiedy próbuję

się do ciebie zbliżyć, dzieje się to samo? - spytał, po
czym znienacka chwycił ją oburącz w talii i mocno

przyciągnął do siebie.

Gabby wpadła w panikę. Wiła się jak piskorz,

odpychała go z całych sił. Trwało to zaledwie kilka
sekund: puścił ją zaraz, lecz kiedy podniósł twarz,
był blady jak płótno. Gabby trzęsła się z wysiłku i ze
zdenerwowania, na twarzy miała wypieki i ner-
wowo przygryzała usta.

Pomyślała, że kompletnie go nie rozumie.
J.D. roześmiał się gorzko i odwrócił do niej

plecami. Drżącymi palcami zapalił papierosa, osła­
niając go przed lekkim wiatrem od jeziora, i zaciąg­
nął się głęboko.

- O Boże - odezwał się głuchym tonem, po

czym znowu zaniósł się śmiechem. - Odwaliłem
kawał dobrej roboty w tej Gwatemali, nie sądzisz?

background image

Diana Palmer

181

Nogi wciąż się pod nią uginały i nie była pewna,

czy zdoła zapanować nad głosem. Odczekała chwilę

i powiedziała w miarę spokojnie:

- Żaden mężczyzna nie potraktował mnie tak

podle jak ty, J.D.- oświadczyła. -Nikt nie mówił do

mnie takich rzeczy.

Stanął przodem do niej i zmrużył oczy.

- Takich sprośnych rzeczy? - Błądził wzrokiem

po jej ciele, z lubością zatrzymując go na jej

biodrach i piersiach, po czym znowu uniósł do ust

papierosa. - Zanim zacząłem się zachowywać jak

ostatni drań, zdążyłem zapomnieć, jaki miałem być

zimny i wyrachowany.

Zamrugała powiekami.

- Nie rozumiem.

Zwrócił się twarzą w stronę jeziora i zapatrzony

w horyzont, dopalił papierosa.

- Nieważne - mruknął, rzucając niedopałek na

ziemię i przygniatając go butem.

- Strasznie dużo palisz - zauważyła.

J.D. wzruszył ramionami.

- Teraz już nie mam powodów, żeby rzucić to

świństwo.

Przez chwilę stała z rękami założonymi na piersi

i patrzyła, jak J.D. idzie wzdłuż plaży. Potem

ruszyła za nim.

- Nie broniłabym się, gdybyś mnie tak nie za­

skoczył - oznajmiła sucho, kiedy go dogoniła.

Była to prawda, niemniej Gabby wcale nie zamie­

rzała mu tego mówić, ale miał taką nieszczęśliwą

background image

182

ZBUNTOWANA KOCHANKA

minę, że zrobiło jej się go żal. To moje miękkie

serce pewnego pięknego dnia wpakuje mnie w kło­

poty, pomyślała.

Zatrzymał się jak wryty i spojrzał na nią ze

zdumieniem.

- Słucham?

Odwróciła się, pozwalając, by wiatr rozwiewał

jej włosy. Nie była w stanie wydobyć głosu.

Podszedł do niej, tym razem bardzo powoli,

i ostrożnie ujął jej twarz w dłonie. Serce znowu
zaczęło jej bić jak oszalałe, ale nie próbowała się
wyrywać. Stała spokojnie, gdy J.D. pochylił się nad

nią i spojrzał jej prosto w oczy. Na jego twarzy
malowało się napięcie. Stał tak blisko, że czuła
ciepło bijące od jego ciała i lekko piżmowy zapach
wody kolońskiej.

- Połowa tego, co ci powiedziałem w tamtym

pokoju, jest prawdą - wyszeptał głosem ochrypłym
z emocji. - Kiedy byłem młody, sypiałem, z kim
popadnie. Ale to było kiedyś. Teraz nie jest mi
wszystko jedno. Stale myślę o tym, jak cię skrzyw­

dziłem, co wtedy mówiłem... i nie mogę spać po
nocach, nie mogę jeść. Nie przestaje mnie to drę­
czyć.

- Dlaczego? - spytała ledwie słyszalnie.

Musnął palcem jej usta.

- Bo nie byłaś mi obojętna.
Źrenice rozszerzyły jej się tak bardzo, że jej

zielone oczy wydawały się w owej chwili niemal
czarne.

background image

Diana Palmer

183

- Nie byłam? - powtórzyła zdławionym głosem.

Pochylił się nad nią i znowu ujął jej twarz

w dłonie. Czuła, jak drżą.

- Nie mogłem przestać rozmyślać o tym, jak

mało brakowało, żebyś zginęła w tej dżungli - szep­

tał z ustami tuż przy jej ustach. - Chciałem wymazać

to wspomnienie z pamięci i zapomnieć, co wtedy

czułem. Więc z rozmysłem cię skrzywdziłem.

- Ściągnął brwi i wpatrywał się w Gabby z bezbrze­

żnym smutkiem. - Sprawiłem ci ból, ale sam

cierpiałem jeszcze bardziej. - Nieskończenie deli­

katnie pocałował ją w usta. - Poznałaś mnie z mojej

najgorszej strony. Okaż mi trochę zaufania, Gabby.

Pozwól, żebym ci pokazał, jaki potrafię być czuły.

Niczego nie pragnęła bardziej. Chciała zachować

chociaż jedno piękne wspomnienie, które osłodzi jej

gorycz długich, samotnych lat. Zbliżyła twarz do

jego twarzy i czekała.

Pocałował ją tak, jak jeszcze nigdy, bez gorącz­

kowego pośpiechu, z czułością, która zapierała jej

dech w piersi, choć zarazem nieskończenie zmys­

łowo. Słyszała jego ciężki, urywany oddech, czuła,

jak bezwiednie zaciska pięści i nieruchomieje, lecz

zapanował nad sobą i pocałunek nie stracił nic ze

swojej delikatności.

Spojrzała na niego spod przymrużonych powiek

i napotkała jego wzrok. Oczy mu płonęły. Przysunął

się bliżej, poczuła, jak ciepły oddech owiewa jej

wilgotne, rozchylone usta, i usłyszała jego cichy

głos:

background image

184 ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Nie bój się mnie - wyszeptał. - Proszę.

Z trudem przełknęła ślinę, oddychała jak po

wielkim wysiłku.

- Jacob... - powiedziała drżącym głosem.

Kurczowo zacisnął powieki, jak gdyby sprawiła

mu ból.

- Nie sądziłem, że jeszcze usłyszę, jak wypo­

wiadasz moje imię - wyznał zdławionym głosem.

Nie zamierzała go dotykać; nie umiała powie­

dzieć, jak to się stało, że jej dłonie nagle oparły się

o jego tors. Czuła pod palcami szorstki materiał

koszuli, aż nazbyt żywo pamiętając, co się pod nim

kryje, jak przyjemnie jest zatopić palce w gęstwinie

czarnych włosków na jego piersi.

- Nie utrudniaj mi tego - wyszeptała bezradnie.

Ujął oburącz jej głowę i odchylił ją delikatnie, tak

aby musiała spojrzeć mu w oczy.

- Myślisz, że mnie jest łatwiej? Mam pozwolić

ci odejść?

- Tak - odparła, uśmiechając się, choć usta jej

drżały. - Przecież sam mówiłeś, że nie chcesz się

z nikim wiązać.

- Na Boga, to dlaczego za każdym razem, kiedy

patrzę, jak odchodzisz, coś we mnie umiera? - spy-

tał. - Dlaczego budzę się i zasypiam z twoim

imieniem na ustach?

- Nie mogę zostać twoją kochanką! -jęknęła.

- Po prostu nie mogę!

Znowu zbliżył usta do jej ust, owiał ją gorącym

oddechem.

background image

Diana Palmer 185

- Byłoby łatwo sprawić, żebyś nią została - od­

parł aksamitnym głosem. - Bardzo łatwo. Wystar­
czyłoby mi dziesięć minut z tobą sam na sam,
z ustami na twoich ustach, z rękami pod twoją
bluzką, i szybko zapomniałabyś o bożym świecie.
Pamiętasz tamtą noc przed akcją? Pamiętasz, Gab­
by? - szeptał namiętnie. - Trzymałem cię w ramio­
nach, dotykałem cię...

- Jacob. - Wtuliła rozpaloną twarz w jego ko­

szulę. - Jacob, przestań, proszę!

Duże ciepłe dłonie przestały błądzić po jej

plecach i przeniosły się na biodra. Potem J.D.
przyciągnął ją do siebie i poczuła, jak bardzo jej
pragnie.

- Jesteśmy w parku, to miejsce publiczne - za­

protestowała słabo, ale się nie odsunęła.

- Tutaj jesteś bezpieczna - odparł. - Gdybyśmy

byli gdziekolwiek indziej, nie ręczyłbym za siebie.
Tak bardzo cię pragnę, Gabby...

- Dlaczego mi to robisz? I tak jest mi trudno

- oznajmiła, opierając rozpalone czoło na jego
ramieniu.

Jego koszula pachniała świeżością. Gabby po­

gładziła ją bezwiednie, czując pod palcami, jak
mu grają mięśnie. Natychmiast zareagował na ten
lekki dotyk, zaczął szybciej oddychać, oczy mu
rozbłysły.

- Rozepnij ją. Dotknij mnie - poprosił zdławio­

nym głosem.

- Przecież tu są ludzie!

background image

186 ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Są. - Całował jej zamknięte powieki, czoło,

włosy. - Dotknij mnie.

Gabby nie mogła złapać tchu. Poddawała się tym

delikatnym pieszczotom, oszołomiona i rozpalona.

Pomyślała, że kochać kogoś tak bardzo to praw­

dziwa udręka. Tak trudno będzie od niego odejść,

wiedząc, jaki J.D. potrafi być czuły. Co jednak

może zrobić?

- Już nigdy cię nie skrzywdzę - wyszeptał,

prowadząc jej dłoń ku guzikom swojej koszuli.

- Nigdy. Nie będę próbował cię do niczego zmusić,

nie będę brutalny. Udowodnię ci, że możesz mi

ufać, choćby mi to miało zająć całe życie, Gabby.

Zamknęła oczy i drżącymi palcami rozpięła pier­

wszy guzik, potem drugi. Poczuła, jak mięśnie mu

się napinają, gdy odpinała trzeci, potem przytuliła

się do niego, wsunęła dłoń pod koszulę i pogładziła

jego muskularny tors. J.D. wstrzymał oddech i prze­

sunął się nieznacznie, by mogła głębiej wsunąć

rękę.

- Kiedyś zrobiłaś to samo co ja przed chwilą

- przypomniał jej zmysłowym szeptem. - Kiedy

włożyłem ci rękę pod koszulę, na farmie, pamię­

tasz? Obróciłaś się tak, żeby było mi wygodniej cię

dotykać.

Pamiętała raczej, co się wtedy z nią działo.

Sennie podniosła powieki i zwróciła twarz w jego

stronę, tak aby mógł spojrzeć jej w oczy.

Wpatrywał się w nią roziskrzonym wzrokiem.

- O tak. Lubię, jak to robisz - szepnął, kiedy

background image

Diana Palmer

187

delikatnie powiodła paznokciami po jego skórze.
Nie odrywał od niej płonącego spojrzenia. - Gdyby­
śmy się kochali, mogłabyś drapać mnie po całym
ciele, a ja mógłbym cię całą wycałować.

Zadrżała. Widząc to, wziął ją w ramiona i tulił

tak, jak się tuli dziecko, dopóki się nie uspokoiła.

- Słowa mają wielką moc - odezwał się cicho

ponad jej głową, spokojnie i niemal uroczyście.
- Dzięki tobie to zrozumiałem. Dopóki się nie
poznaliśmy, nie wiedziałem, że można kochać się
z kobietą, tylko do niej mówiąc.

Gabby w milczeniu spoglądała na jezioro, od­

prowadzając spojrzeniem majestatyczne żaglówki.

- Znaleźliśmy się w impasie - oznajmiła z wes­

tchnieniem.

Wtulił twarz w jej włosy.
- Dlaczego tak mówisz?
- J.D., w piątek odchodzę - oznajmiła, śmiejąc

się gorzko.

- Może - mruknął i objął ją mocniej.
- To nieodwołalna decyzja. - Szarpnęła się, a on

puścił ją natychmiast. - Nic się nie zmieniło.

- Przynajmniej przestałaś się kulić na mój widok

- odparł, lustrując ją spojrzeniem.

- Bardzo ci dziękuję - odparła. - Za zaleczenie

moich ran. Teraz jestem gotowa do poważnego
związku.

- Może związałabyś się ze mną? - spytał. - Jes­

tem zamożny, seksowny...

- I nieodpowiedzialny - wpadła mu w słowo.

background image

188

ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Chcę mężczyzny, któremu karabin kojarzy się

z filmem sensacyjnym!

Westchnął i podniósł na nią zamyślone oczy.

- Daj mi trochę czasu.

- Czas niczego tu nie zmieni - oznajmiła. - Nie

potrafisz z tym zerwać. To zupełnie jak z paleniem,

tyle że wojna to znacznie niebezpieczniejszy nałóg.

Nie mogłabym wiecznie wyglądać przez okno i cze­

kać, aż zadzwoni telefon.

- I tak będziesz czekała.

Okręciła się na pięcie i spiorunowała go wzro­

kiem.

- Słucham?

- I tak będziesz czekała - powtórzył spokojnie,

nie odrywając od niej spojrzenia.

Wyciągnął kolejnego papierosa i zapalił go z mi­

ną, która zdawała się mówić: „A co mi tam!".

- Będziesz za mną tęskniła. Będziesz mnie prag­

nęła. Możesz odejść z kancelarii, ale wspomnień nie

zdołasz zniszczyć. Nie zapomnisz o mnie, tak ja nie

zapomnę o tobie. Już zawsze będziemy mieć po­

czucie, że ledwie coś się zaczęło, już się skończyło,

że coś nas ominęło.

- Seks to tylko seks! - wykrzyczała z pasją.

Nagle spostrzegła, że nie są sami. Obok prze­

chodziło dwóch młodych chłopaków, którzy uśmie­

chnęli się jak na komendę i mrugnęli porozumiewa­

wczo. Gabby najchętniej zapadłaby się pod ziemię.

Zaczerwieniła się po same uszy i pobiegła plażą

w stronę parkingu. J.D. dogonił ją, a potem biegł

background image

Diana Palmer

189

przy niej, spokojnie dopalając papierosa. Kiedy

znaleźli przy samochodzie, rzucił niedopałek i przy­

deptał go butem, po czym wsiedli do samochodu.

- Nie powiedziałbym, że to tylko seks - odezwał

się, zwrócony twarzą w jej stronę, i oparł rękę na

oparciu jej fotela, uśmiechając się tajemniczo.

- Aczkolwiek nie ukrywam, że w niezbyt odległej

przyszłości seks będzie nam zajmował mnóstwo

czasu.

- Marzyciel!

- Raczej to ty będziesz rozmarzona - odparł,

szelmowsko unosząc

brwi. - Kiedy nie zapominam

o dobrych manierach, potrafię zrobić wrażenie na

kobiecie. Wtedy w Gwatemali byłem wściekły,

rozdrażniony. Ale dzień wcześniej miałaś przed­

smak tego, jaki naprawdę jestem.

Wspomnienie tamtej chwili sprawiło, że oblałają

fala gorąca. J.D. powoli opuścił wzrok na wysokość

jej biustu i uśmiechnął się zmysłowo. Podążyła za

jego spojrzeniem, zrozumiała, co wywołało ten

uśmiech, i pośpiesznie skrzyżowała ręce na piersi.

- Za późno — rzekł półgłosem. - Ciało zawsze

cię zdradzi. Nie zapomniałaś...

- Nie jesteś jedynym mężczyzną na świecie!

- Naturalnie - przytaknął zgodnie. - Ale ty nie

chcesz nikogo innego. Chcesz mnie.

- Bezczelny zarozumialec! - oświadczyła.

Leciutko dotknął jej ust.

- Byłaś gotowa za mnie zginąć - powiedział

zamyślony. - Dlaczego?

background image

190 ZBUNTOWANA KOCHANKA

Roześmiała się niepewnie.
- A może po prostu chciałam trochę sobie po­

strzelać? - odparła, ale usta jej drżały.

J.D. pocałował ją czule.

- A może miałaś inne powody, o których nie

chcesz mówić - stwierdził łagodnie, po czym dodał:

- Jesteś głodna?

Gabby była zdezorientowana tą nagłą zmianą

tematu, lecz zdobyła się na blady uśmiech.

- Jestem. Co miałeś na myśli?
- Cheeseburgery, rzecz jasna. - Zaśmiał się

i uruchomił silnik.

- Lubię cheeseburgery.
- Porozmawiajmy. - Znowu ją zaskoczył. - Ale

tak szczerze. Chcę wiedzieć o tobie wszystko. Jakie
książki czytasz, jak wyglądało twoje dzieciństwo
w Teksasie, dlaczego z nikim się nie związałaś.
Wszystko.

Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że ona także

niewiele o nim wie. Nie zna jego upodobań, po­
glądów, nie wie, co dzieje się w jego sercu. Usiło­
wała coś wyczytać z jego twarzy.

- Chciałabyś więcej o mnie wiedzieć? - spytał,

jak gdyby czytał w jej myślach. Rzucił jej ukrad­

kowe spojrzenie. - Powiem ci absolutnie wszystko.

Zaśmiała się bez przekonania.

- „Wszystko" to dość szerokie pojęcie.
- I wymaga piekielnie dużego zaufania z mojej

strony - przyznał z uśmiechem. - Co tylko będziesz
chciała wiedzieć, Gabby.

background image

Diana Palmer

191

Milczała, wstrząśnięta jego szczerością. Wpat­

rywała się w swoje dłonie i zastanawiała się, czemu
drżą. Nie pojmowała, co J.D. próbuje osiągnąć, do
czego to wszystko zmierza. Kiedy podniosła wzrok,

jej twarz wyrażała niepewność.

Przyciągnął jej dłoń do swojego uda.

- Spraw, żebym został - rzekł niespodziewanie.
- Słucham? - zapytała.
- Spraw, żebym został - powtórzył, przez uła­

mek sekundy patrząc jej prosto w oczy. - Możesz mi
dać więcej niż wszystkie przeklęte wojny tego

świata. Jeśli mnie pragniesz, okaż mi to. Daj mi

powód, ćwierć powodu do tego, żebym się ustat­
kował. Kto wie, może sprawię ci niespodziankę?

Wpatrywała się w okno z poczuciem, że ziemia

usuwa jej się spod nóg. A jednak to nie koniec - coś
się dopiero zaczyna, choć nie do końca to, o czym
marzyła. Może przez jakiś czas zdoła utrzymać go
przy sobie, dopóki nie znudzi mu się jej ciało, ale co
potem?

On myśli o przelotnym romansie, a nie o domu

pełnym dzieci. Nie szuka stałego związku. Może
mimo wszystko źle się stało, że przestała się go bać.

Zatrzymała smutne spojrzenie na jego twarzy.

Jak zawsze miał nieodgadnioną minę, lecz pożąda­
nie, które dostrzegała w jego oczach, dodało jej
nadziei. Pragnął jej tak bardzo, że zaczynała się
zastanawiać, czy nie kryje się za tym coś więcej, czy

i on czegoś do niej nie czuje. Niemniej takie sprawy
wymagają czasu, a Gabby nie zamierzała wycofy-

background image

192 ZBUNTOWANA KOCHANKA

wać się z decyzji o zmianie pracy: odejdzie, choć jej

serce pęka.

Na dłuższą metę tak będzie lepiej, niż próbować

za wszelką cenę zatrzymać go przy sobie. Ona nie

nadaje się na kochankę i nie pozwoli, by J.D.

uwikłał ją w przelotny romans tylko po to, aby

znaleźć sobie rozrywkę, zanim zdecyduje, czy bar­

dziej widzi się w roli adwokata, czy żołnierza.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Poszli do najbliższego baru szybkiej obsługi

i usiedli przy stoliku w przytulnym kącie sali.

Gabby patrzyła zafascynowana, jak J.D. w mgnie­

niu oka pochłania trzy cheeseburgery, dużą porcję

frytek oraz dwa kubki kawy.

- Jestem dużym chłopcem - mruknął przepra­

szająco, gdy kończył trzeciego cheeseburgera.

- To fakt - przyznała z uśmiechem, przygląda­

jąc się opiętej na jego mięśniach koszuli.

Zmrużył oczy i spojrzał na nią z rozbawie­

niem.

- Wspominasz, co się kryje pod spodem? - spy­

tał półgłosem.

Zaczerwieniła się i sięgnęła po kubek z kawą.

background image

194

ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Sądziłam, że ogłosiliśmy zawieszenie broni

- oznajmiła z wyrzutem.

- I słusznie. Ale ja nigdy nie gram czysto,

zapomniałaś?

Popatrzyła na niego z uwagą, a potem zapytała:

- Jak wyglądały te cztery lata, kiedy byłeś na­

jemnikiem? Jak to jest?

Przełknął ostatni kęs cheeseburgera, popił kawą

i z westchnieniem odsunął się od stolika.

- Ciężko. Podniecająco. Daje olbrzymią satys­

fakcję, nie tylko finansową. - Wzruszył ramionami.

- Czy ja wiem? Na początku wszystko wydawało

mi się bardzo romantyczne, dopiero później dotarło
do mnie, w co się wpakowałem. Chłopak z tego

samego werbunku co ja został aresztowany i wtrą­
cony do więzienia, zaledwie wysiedliśmy z samolo­

tu w jednym z małych afrykańskich państewek. Nie
zdążył oddać jednego strzału, lecz mimo to został

stracony z wieloma innymi, którzy mieli niejedno
życie na sumieniu.

Gabby oczy się rozszerzyły.

- Jakim prawem? - oburzyła się. - Przecież on...
- Nasz przyjazd był nie na rękę miejscowym

władzom. Przy całych naszych świetlanych inten­
cjach, łamaliśmy wszystkie możliwe prawa. Sierżan­

towi i mnie cudem udało się uciec. Tylko dzięki jego
refleksowi żyję. Byłem wtedy kompletnym żółto­
dziobem. Ale z czasem się zahartowałem w boju.

- Powiedział mi, że ma na imię Matthew

- oznajmiła z uśmiechem.

background image

Diana Palmer 195

J.D. uniósł brwi.

- Potraktuj to jako wielki komplement. Mnie

dowiedzenie się tego zabrało trzy lata.

- Polubiłam go - odparła Gabby, bawiąc się

papierową serwetką. - W gruncie rzeczy polubiłam

ich wszystkich.

- Sierżant to niesamowity gość. To on mnie

namówił, żebym zajął się prawem - oznajmił J.D.

i parsknął śmiechem. - Doszedł do wniosku, że

biegając z karabinem, zmarnuję sobie życie.

- Bardzo liczysz się z jego zdaniem - zauwa­

żyła.

Znowu wzruszył ramionami.

- Ojca właściwie nie znałem - odparł w końcu.

- Sierżant opiekował się mną, kiedy trafiliśmy do

Wietnamu. Nie wiem, może on też kogoś potrzebo­

wał. Jego żona zmarła na raka, z całej rodziny został

mu tylko brat w Milwaukee, z którym do tej pory nie

utrzymuje kontaktu. Ja miałem Martinę. W pewnym

sensie Sierżant zastąpił mi ojca.

Ściskała w dłoniach kubek i zastanawiała się, jak

by zareagował, gdyby powtórzyła mu słowa Sier­

żanta, że drzwi do przeszłości już się dla niego

zamknęły. Prawdopodobnie wyśmiałby ją tylko, ale

wolała nie ryzykować.

- A twoja rodzina? - Spojrzał na nią pytająco.

- Masz rodzeństwo?

Zaśmiała się cicho.

- Nie. Jestem jedynaczką. Mój ojciec miał małe

ranczo. Któregoś razu dziadkowie zabrali mamę na

background image

196 ZBUNTOWANA KOCHANKA

wakacje do San Antonio i tam moi rodzice się
poznali. Uciekli, a kilka dni później wzięli ślub.
- Uśmiechnęła się szeroko. - Dziadkowie rwali
włosy z głowy.

- Wyobrażam sobie. -Przyjrzał się jej i stwier­

dził z uśmiechem: - Jesteś do niej podobna. A on?
Chłop jak niedźwiedź?

Pokręciła głową.

- Niski, żylasty i twardy jak skała. Musiał taki

być, inaczej by z nią nie wytrzymał. Każdego innego
wykończyłaby chyba nerwowo, ale tata nie dawał się
rozstawiać po kątach. Pamiętam, że jak byłam mała,
kłócili się tak głośno, że dom trząsł się w posadach.

- A potem się godzili? - spytał, znacząco uno­

sząc brwi.

Gabby westchnęła do swoich wspomnień.

- Tata przysyłał mamie róże albo przywoził jej

coś ładnego z najbliższego miasteczka. Mama cało­
wała go, a potem znikali gdzieś tylko we dwoje, a ja
szłam do panny Patty, która mieszkała w małym
drewnianym domku na drugim końcu rancza.

- Uśmiechnęła się filuternie. - Często u niej prze­

siadywałam.

J.D. zachichotał.

- Podobno takie godzenie się po kłótni bywa

całkiem przyjemne.

- Tak. Też tak słyszałam - odparła.
- My mamy za sobą iście królewską awanturę

- stwierdził, patrząc jej w oczy. - Chcesz się
pogodzić?

background image

Diana Palmer

197

Zawahała się, a J.D., widząc to, umilkł. Spokoj­

nie dopił kawę, po czym sięgnął po papierosa.

- Przepraszam - powiedział cicho. - Zawsze

byłem w gorącej wodzie kąpany.

Z wahaniem sięgnęła ponad blatem stołu i delika­

tnie dotknęła jego palców. Drgnął, a potem szybko

wziął ją za rękę.

- J.D., czego ty właściwie ode mnie oczekujesz?

- zapytała.

- Naprawdę tego nie wiesz, Gabby?

- Myślę, że próbujesz się ze mną pogodzić po

tym, co się stało w Gwatemali, zanim polecisz na

laaj świata szukać słońca - odparła, zdobywszy się

na odwagę, by nazwać po imieniu swoje największe

obawy. - Myślę, że chcesz, żebym została twoją

kochanką.

- Cóż, to chyba uczciwe postawienie sprawy

-odparł, delikatnie głaszcząc skórę na jej nadgarst­

ku. - Ty wolałabyś jakiś trwalszy układ, jak rozu­

miem.

- Ależ się zrobiło poważnie, nie sądzisz? - Za­

śmiała się i zabrała rękę; gdyby odpowiedziała na to

pytanie, J.D. zrozumiałby wszystko. - Muszę wra­

cać do domu. Pranie leży w pralce, mieszkanie

niesprzątane od tygodnia...

Spochmurniał.

- Nie możesz tego odłożyć do jutra?

- Jutro jest niedziela.

- Co z tego?

- Idę do kościoła.

background image

198 ZBUNTOWANA KOCHANKA

Przez chwilę przyglądał jej się spod ściągniętych

brwi.

- Ostatni raz byłem w kościele jako mały chło­

pak - powiedział, patrząc na żarzącego się papiero­

sa. - Sam nie wiem, w co właściwie wierzę.

Te słowa przypomniały Gabby, jak wiele ich od

siebie dzieli. Posmutniała i powoli podniosła się

z krzesła.

- To nie dawałoby ci spokoju, prawda? - mruk­

nął, obserwując ją bacznie. - Tak, nawet na pewno.

- Co nie dawałoby mi spokoju? - podchwyciła,

odwracając się w jego stronę.

- Nieważne. - Z westchnieniem zgarnął do ko­

sza na śmieci wszystko, co leżało na tacy, po czym

umieścił ją na specjalnym stojaku przy drzwiach.

- Wniesie się parę drobnych poprawek i będzie

znakomicie.

Gabby nie miała pojęcia, o co mu chodzi, ale nie

chciała naciskać. On także nie wywierał na niej

żadnej presji: odprowadził ją pod dom i pożegnał

się, uśmiechając się niewesoło.

- Pierwszy raz mi się zdarza, żeby kobieta zo­

stawiła mnie z powodu przeklętej pralki - oznajmił

burkliwym tonem i schował ręce do kieszeni.

- Pozostaje wyciągnąć z tego wnioski - odparła,

uśmiechając się pod nosem. - W każdym razie nie

mogę do końca tygodnia przychodzić do pracy

w tych samych ubraniach.

Nastrój zmienił się diametralnie. Uśmiech Gabby

zbladł, zaledwie przypomniała sobie, jak niewiele

background image

Diana Palmer 199

czasu pozostało do chwili rozstania, twarz J.D.

znowu zaczęła przypominać maskę.

- Cóż, dziękuję za lunch - rzekła nieporadnie.

- Jutro też moglibyśmy się spotkać - dodał

pośpiesznie, zanim weszła do środka.

Obejrzała się. Niczego nie pragnęła bardziej

i choć próbowała sobie wytłumaczyć, że to byłby

wielki błąd, na samą myśl o następnym spotkaniu

rozśpiewało się w niej serce.

- Dobrze - odparła ledwie słyszalnie.

J.D. odetchnął, jak gdyby kamień spadł mu

z serca.

- W takim razie przyjadę po ciebie około wpół

do jedenastej, okej?

Zawahała się.

- O jedenastej chcę być w kościele - przypo­

mniała.

- Tak podejrzewałem. - Uśmiechnął się niewy­

raźnie. - Mam nadzieję, że aniołowie nie pomdle-

ją, widząc, jak wkraczam do tego świętego przy­

bytku.

Gabby zbladła. Nie byłaby w stanie się odezwać,

nawet gdyby od tego zależało jej życie.

- Nie martw się, nie przyniosę ci wstydu - dodał

szorstko. - Wiem, że nie wolno co pięć minut

zrywać się z ławki z okrzykiem „Alleluja!" albo

usiąść z przodu i zacząć głośno chrapać.

- Przecież nic nie mówię.

- Wciąż mam duszę, nawet jeśli parę razy pod­

dawałem ją ciężkiej próbie. - Wzruszył ramionami.

background image

2 0 0 ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Chcę... wrócić do normalnego życia, a to dobry

początek.

- Jestem metodystką - powiedziała.

Uśmiechnął się.

- Ja należałem do Kościoła Episkopalnego, ale

to chyba nie ma większego znaczenia, prawda?

Przytaknęła gorliwie i dodała:

- Moglibyśmy pójść na spacer.

- Do jutra.

Odwrócił się i chciał wsiąść do samochodu, lecz

Gabby delikatnie oparła mu dłoń na ramieniu.

- Mógłbyś... schylić się na sekundkę? - szep­

nęła.

Niczym lunatyk powoli spełnił jej prośbę, a ona

wspięła się na palce i namiętnie pocałowała go

w usta. Gdy próbował ją objąć, odsunęła się, spo­

glądając na niego z filuternym uśmiechem.

- Gdzieś, gdzie będziemy sami, też będziesz

taka odważna? - spytał tonem wyzwania.

- Marzyciel z ciebie.

- Święta prawda. Od tygodnia żyję głównie

marzeniami -przyznał, błądząc spojrzeniem po jej

szczupłym ciele. - Gabby, czy ty chciałabyś mieć

dzieci?

Uśmiechnęła się, nie dowierzając własnym

uszom.

- Bardzo - odparła szeptem.

- To tak jak ja. - Urwał nagle, po czym dodał

z niepewnym uśmiechem: - Do zobaczenia jutro

rano.

background image

Diana Palmer

201

- Pa!

Patrzyła, jak J.D. wsiada do samochodu i odjeż­

dża. Najpewniej to tylko wyjątkowo realistyczny

sen na jawie, z którego obudzi się przy swoim

biurku w kancelarii przed stertą listów do przepisa­

nia, jednak kiedy się uszczypnęła, zabolało. Po

powrocie do domu zaczęła przekładać mokre ubra­

nia do suszarki, powtarzając sobie w myślach, że

J.D. naprawdę zamierza jutro pójść do kościoła.

W niedzielę rano była przekonana, że źle go zro­

zumiała. Włożyła twarzowe białe wdzianko w stylu

retro, w którym przypominała piękne damy z ilust­

racji Charlesa Gibsona, dobrała odpowiednie do­

datki i równo o dziesiątej trzydzieści podeszła do

drzwi. Oczywiście, że J.D. nie wybiera się do

kościoła, powiedziała sobie z mocą. Co za niedo­

rzeczne przypusz...

W chwili gdy nacisnęła klamkę, zadzwonił

dzwonek u drzwi. Popchnęła je i ujrzała przed sobą

J.D. ubranego w garnitur, w którym tak często

widywała go w pracy. Garnitur wprawdzie ten sam,

lecz J.D. wydawał się odmieniony, pogodniejszy

i znacznie mniej oficjalny.

- Przeżyłaś szok? - zapytał. - Byłaś pewna, że

w ostatniej chwili zmienię zdanie i wybiorę się na

ryby?

Roześmiała się, w jej zielonych oczach zamigo­

tały iskierki. Z długimi włosami upiętymi w staro­

świecką fryzurę wyglądała niczym istota przenie­

siona z minionej epoki.

background image

2 0 2 ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Istna młoda wiktoriańska dama. Wyglądasz

bardzo ponętnie. Taka skromna i cnotliwa.

Patrzył na nią takim wzrokiem, jak gdyby marzył

o tym, by raz na zawsze rozprawić się z tym

niewinnym wizerunkiem. Gabby opuściła wzrok,

by nie wyczytał w nim niemej zgody.

- Lepiej już ruszajmy - odparła, przechodząc

obok niego.

Kilka minut później wchodzili do kościoła zbu­

dowanego z szarych polnych kamieni.

- Ładna rzecz, taka zwiewna - odezwał się J.D.,

zerkając na jej strój, gdy byli na schodach.

- Mogę ci ją czasem pożyczać, jeśli chcesz

- powiedziała wesoło.

Jego oczy zapowiadały srogą zemstę, jednak

zaledwie Gabby wzięła go za rękę, uśmiechnął się,

wpatrzony w nią jak w obrazek.

Z uwagą wysłuchał kazania, śpiewał hymny

ciepłym barytonem, potem zaś, gdy pastor udzielał

wiernym błogosławieństwa, popadł w zadumę.

- Mogłabyś chwilę na mnie zaczekać? - spytał,

kiedy ludzie zaczęli wychodzić z kościoła.

- Oczywiście - odparła, spoglądając na niego ze

zdziwieniem.

Podszedł do pastora i długo o czymś szeptali,

przybierając niezmiernie uroczyste miny, w końcu

pożegnali się uściskiem dłoni. J.D. wrócił do Gab­

by i wziął ją za rękę.

Przez chwilę patrzył na nią.

- Zamiast ciebie zabieram na lunch twojego

background image

Diana Palmer

203

pastora - oznajmił z przebiegłym uśmiechem. -

Przebierz się w coś swobodniejszego, a ja podjadę

po ciebie za dwie godziny, dobrze?

Gabby natychmiast spoważniała.

- Wszystko w porządku? - spytała, próbując

sięgnąć wzrokiem poza ten uśmiech, tam, skąd

wyzierały ból i niepewność.

J.D. odetchnął głęboko, buńczuczny uśmiech

zgasł.

- Czasami mnie przerażasz, Gabby - powiedział

cicho. - Nic się przed tobą nie ukryje.

Nie miała pojęcia, jak odpowiedzieć na takie

wyznanie. Delikatnie dotknęła jego dłoni i patrzyła,

jak odchodzi. Coś wisiało w powietrzu, zapowiedź

zmian.

Gabby zmarszczyła czoło i zawróciła w stronę

swojego mieszkania. Szła przed siebie spokojnym,

miarowym krokiem i zastanawiała się, dlaczego

J.D. chce pomówić z pastorem, zupełnie jak gdyby

miał coś na sumieniu.

Błyskawicznie przebrała się w dżinsy oraz nie­

bieską bawełnianą bluzkę zapinaną na guziczki.

Przez kolejne dwie godziny chodziła po całym

mieszkaniu, obmyślając najróżniejsze scenariusze,

z których najczarniejszy był taki, iż J.D. postanowił

rzucić adwokaturę w diabły i już jedzie na spotkanie

z Sierżantem i Apollem.

Pojawił się dopiero po trzech godzinach. Gabby

zdążyła w tym czasie wypić pół dzbanka kawy

i obgryźć dwa paznokcie niemal do żywego ciała.

background image

ZBUNTOWANA KOCHANKA

Była taka roztrzęsiona, że kiedy nareszcie zapukał

do drzwi, dosłownie podskoczyła.

Wpuściła go, wystraszona i niepewna.

- Zaczynałam myśleć, że wystawiłeś mnie do

wiatru. - Zaśmiała się nerwowo. - Właśnie chcia­

łam dać sobie spokój z czekaniem i obejrzeć coś

w telewizji. Co ci dać, może kawy, ciasta...?

Przerwał ten potok słów, delikatnie dotykając jej

ust.

- Musimy się nauczyć bardziej sobie ufać - po-

wiedział łagodnie, patrząc jej prosto w oczy. - Prze­

de wszystkim powinnaś się o mnie dowiedzieć tego,

że jeśli dam komuś słowo, nigdy go nie cofam. Nie

wrócę do Sierżanta i pozostałych, Gabby. Masz na

to moje słowo.

Łzy polały się z jej oczu jak krople deszczu

z burzowej chmury. Zasłoniła twarz rękami i za­

częła iść przed siebie, byle ukryć się przed jego

wzrokiem.

- Przepraszam - powiedziała zdławionym gło­

sem, nienawidząc się za swoją słabość.

J.D. nie odezwał się słowem. Pobiegł za nią,

wziął ją na ręce i spokojnie ruszył w stronę sypialni.

Zauważyła to i chciała zaprotestować, półprzyto­

mna ze zdenerwowania, ale uciszył ją czułym poca­

łunkiem.

- Jacob... - wyszeptała z ustami tuż przy jego

ustach.

Poczuła, że się uśmiechnął.

- Tak?

r

204

background image

Diana Palmer 205

Palcami ścisnęła jego ramiona, gdy kładł ją na

białej, zrobionej szydełkiem narzucie.

- Ja nie mogę... - szepnęła jeszcze ciszej.
- Czego nie możesz?
Usiadł przy niej i spokojnie zdjął marynarkę,

kamizelkę i krawat. Gabby patrzyła urzeczona, jak
rozpina koszulę, nie mogąc oderwać oczu od jego

pięknie wyrzeźbionych mięśni, ciemnych włosów
porastających jego pierś.

- Nie mogę mieć z tobą romansu - powiedziała

w końcu.

J.D. zajął się guzikami u jej bluzki.

- To miło.
- Jacob, słyszałeś, co powiedziałam? Przestań!

Puścił jej protesty mimo uszu i rozpiął kolejny gu­

zik, choć gorączkowo odpychała od siebie jego ręce.

- Co mam przestać?
- Rozbierać mnie! - Wybuchnęła histerycznym

śmiechem. - Jacob, ja nic nie mam pod spodem, na
litość boską!

- Widzę - odparł z szelmowskim uśmiechem,

rozchylając poły jej bluzki.

- Możesz mnie posłuchać...? - zaczęła bez tchu.
- Cicho, kochanie.

Pochylił się i zaczął całować jej pierś. Gabby

jęknęła, odchylając się do tyłu, potem wydała dziw­

ny, przenikliwy dźwięk, który sprawił, że J.D.
podniósł głowę.

- Zabolało cię? - spytał niewinnym tonem.

- Przepraszam, starałem się być delikatny.

background image

r

2 0 6 ZBUNTOWANA KOCHANKA

Leżała z rękami wyciągniętymi nad głową, nie­

świadomie zaciskając pięści, w jej szeroko otwar­

tych oczach malowały się strach i pożądanie.

- Jakbyś nie wiedział, że nie - wyszeptała.
Wpatrywał się w jej nagie ciało, patrząc z za­

chwytem, jak jej piersi unoszą się i opadają.

- Jakaś ty piękna - rzekł półgłosem.

Powiódł opuszkami palców po jej gładkiej skó­

rze, nie odrywając spojrzenia od jej oczu. Chciał
widzieć, jak budzi się w niej pożądanie.

Gabby oddychała coraz szybciej. Dotyk jego

dłoni doprowadzał ją do szaleństwa. Przesunęła się
i wygięła plecy, tak aby jej piersi znalazły się bliżej

jego ust.

- Mam ją pocałować? - spytał, muskając jej

brodawkę.

- Tak - wyszeptała. - Proszę...
Poczuła na skórze jego gorący oddech, chwilę

później mocne, szorstkie dłonie wsunęły się pod jej
plecy. Uniósł ją i zaczął całować jej piersi, wtulać

w nie twarz...

- Jacob... - westchnęła błogo, wsuwając palce

w jego włosy. - Jacob, chcę, żeby tobie też było tak
cudownie. Powiedz mi, co mam robić...

- Mnie już jest cudownie - szepnął jej do ucha.

- Mogę cię całować, dotykać, to mi wystarczy.

- Naprawdę?
- Naprawdę - wyszeptał, patrząc jej prosto

w oczy.

Przewrócił się na plecy i wciągnął ją na siebie.

background image

Diana Palmer

207

Uśmiechnął się drapieżnie, widząc jej minę, po
czym rozpuścił jej włosy i patrzył na nią spod
półprzymkniętych powiek. Gabby poruszyła się
lekko, nie odrywając od niego wzroku.

- To zaproszenie? - spytał cicho.

Głos uwiązł jej w krtani. Z lękiem i z miłością

wpatrywała się w jego twarz, czując pod palcami
bicie jego serca, a potem wstrzymała oddech i opar­
ła czoło na jego ramieniu.

Przez cały czas delikatnie głaskał ją po plecach.

Tym razem to on się poruszył, tak aby mocniej się
do niego przytuliła.

- Pragnę cię tak, że to aż boli ~ powiedział cicho,

muskając palcami jej sutki. - Pokazać ci, jak bar­
dzo?

- Sam zacząłeś - przypomniała mu, dotykając

czołem do jego czoła. A potem poruszyła się na nim
gwałtownie i przylgnęła do niego całym ciałem,
wiedząc, że tym razem nie będzie się opierać.

- Obejmij mnie - wyszeptała, zbliżając wargi do

jego ust. - Mocno.

Chwycił ją za biodra.

- Tym razem nie będę chciała, żebyś przestał

- szeptała z przejęciem. -Nie będę cię powstrzymy-
wać, Jacob...

- Powiedz mi... dlaczego... -jęknął.
- Przecież wiesz - odparła ledwie słyszalnie

i gorąco pocałowała go w usta. Przetoczył się
na nią, przytłoczył swym ciężarem. Przyciągając

ją do siebie, odwzajemnił pocałunek. Poczuła, jak

background image

208

ZBUNTOWANA KOCHANKA

językiem niecierpliwie wnika wjej gorące usta, i nie

pozostała mu dłużna.

- Powiedz to - nalegał, patrząc na nią roziskrzo­

nym wzrokiem, i mocniej przycisnął biodra do jej
bioder. - Chcę to usłyszeć, Gabby!

- Kocham cię! - zawołała. Głos jej drżał, ale już

się niczego nie bała. - Kocham cię, kocham!

Wstrzymał oddech i przez chwilę wpatrywał się

w nią płonącymi, szczęśliwymi oczami, potem do­
tknął jej twarzy. Cały drżał, ale zdobył się na blady

uśmiech.

- Wykończysz mnie -jęknął, zsuwając się z niej

i kładąc się na brzuchu.

Leżał nieruchomo, ściskając poduszkę tak moc­

no, że palce mu zbielały.

- Jacob? - szepnęła wystraszona i usiadła.
- Nie dotykaj mnie, kochanie - poprosił udrę­

czonym tonem.

Wpatrywała się w niego, zdenerwowana i niepe­

wna. Rozpalił ją do czerwoności, a teraz jej nie
chce? Dlaczego? Po co to wszystko?

Uspokajał się powoli, w końcu westchnął.
- O Boże, to cud, że udało mi się nad sobą

zapanować - mruknął. - Mało brakowało. Mniej
brakowało tylko wtedy w Gwatemali.

Oczy jej się rozszerzyły.

- Tamtego ranka? - spytała ledwie słyszalnie.
- Tamtej nocy. - Zaśmiał się sucho. - Gabby, ja

nie próbowałem cię ukarać. Po prostu straciłem nad
sobą kontrolę. Jeszcze moment, a wziąłbym cię siłą.

background image

Diana Palmer

209

Uniosła brwi.

- A mnie wmawiałeś, że...!
- Musiałem coś powiedzieć - odparł. - Nie

wiedziałem, jak z tego wybrnąć, myślałem, że
zwariuję. Na początku chciałem zaciągnąć cię do
łóżka, ale nawet mnie nie zauważałaś, nie widziałaś
we mnie mężczyzny. W Rzymie próbowałem spra-
wić, żebyś mnie dostrzegła - przyznał się ze śmie-
chem. - Mój Boże, już byłem pewny swego, a tu
raptem słyszę, że jesteś dziewicą, i wszystkie moje
plany wzięły w łeb. Postanowiłem cię zwolnić,
ale potem byliśmy w dżungli i umierałem sto
razy, patrząc, jak tamto bydlę bierze cię na muszkę.

Przewrócił się na plecy, przyciągnął jej dłoń do

ust i pocałował ją.

- Dopiero wtedy zrozumiałem, co się ze mną

dzieje. Czułem się jak smarkacz, pełny żądzy,
sfrustrowany i przerażony. Wolałem, żebyś mnie
znienawidziła, niż dać się usidlić. Plan był genialny,
ale nie wypalił. Chciałem cię skrzywdzić, nie prze­
widziałem tylko jednego: że będę cię pragnął tak, że
zapomnę o bożym świecie. Byle do soboty - dodał
z przepraszającym uśmiechem. - Tyle jakoś wy­
trzymam.

- Do soboty? - powtórzyła.
- Pastora Boone'a zaprosiłem na lunch z dwóch

powodów - oznajmił. - Po pierwsze, żeby pomówić
o sprawach, które ciążą mi na sumieniu. Po drugie,

spytać, czy udzieli nam ślubu.

Gabby znieruchomiała. Wpatrywała się w niego

background image

210

ZBUNTOWANA KOCHANKA

z wypiekami na twarzy i z niedowierzaniem
w oczach. To brzmiało jak spełnienie jej najgoręt-
szych marzeń.

Usiadł na łóżku i wziął ją za ręce.

- Gabby, jedno mogę ci powiedzieć. Nie wyob­

rażam sobie życia bez ciebie.

-

Ale... ale sam mówiłeś, że nie wiesz, czy

będziesz chciał mieć rodzinę.

Milczał chwilę, głaszcząc jej dłonie, potem wes­

tchnął.

- Owszem, mówiłem wiele różnych rzeczy.

A myślałem tylko o tym, że chyba nie przeżyję, jeśli
mnie odtrącisz. Musiałem jakoś sprawdzić, czy po
tym wszystkim jeszcze ci na mnie zależy. - Wpat­
rzył się w jej smukłe palce. - Kiedyś nic mnie nie
obchodziło, bylebym dostał, czego chciałem, ale to
się zmieniło, odkąd poznałem ciebie. Musiałem
mieć pewność, że i ty mnie pragniesz.

- Pragnęłam cię - odparła ledwie słyszalnie.

- I wciąż cię pragnę. Kocham cię.

Uśmiechnął się i spojrzał na nią płonącym wzro­

kiem.

- Czy ty chociaż zdajesz sobie sprawę, co ja do

ciebie czuję?

Wzruszyła ramionami.

- Pożądasz mnie - odparła z drżącym uśmie­

chem. - Może nawet trochę mnie lubisz.

Oddychał ciężko.

- Pewnie parę razy to mówiłem, ale nigdy szcze­

rze. Nie sądziłem, że to aż takie trudne.

background image

Diana Palmer

211

Przysunęła się do niego, objęła go i przytuliła

policzek do jego szerokiej piersi. Zawahał się,
a potem przygarnął ją mocno, z całych sił. Wes­
tchnął i powiedział drżącym głosem:

- Ja...

Zabrakło mu odwagi. Zaczął ją całować po szyi,

potem delikatnie położył ją na łóżku. Pieścił ją

i całował dopóty, dopóki nie zarzuciła mu rąk na
szyję, pojękując cicho.

- Kocham cię - powiedział w końcu z pasją,

która przeraziłaby Gabby, gdyby tak dobrze go nie
znała. - Ubóstwiam cię. Uwielbiam. Umrę z twoim
imieniem na wargach, tęskniąc za twoimi ustami, za
twoim głosem. Czy to ci wystarczy?

- O tak - wyszeptała. - Nie mogłabym chcieć

niczego więcej. - Łzy wezbrały jej w oczach. -
Mnie to wystarczy, ale czy wystarczy tobie?

- Tak - powtórzył. - Ty i dzieci. - Znowu zbli­

żył usta do jej ust. - Pastor Boone mówił, że ofic­

jalnie nie należysz do kościoła. Pomyślałem, że

może wstąpimy do niego razem. Dzieci powinny
w coś wierzyć.

Przytuliła twarz do jego szyi.
- Chciałabym mieć z tobą dzieci.
- Mów mi takie rzeczy, to do ślubu pójdziesz

w szkarłatnej sukience. Cicho!

Uśmiechnęła się przez łzy.
- Nauczyłam się tego od ciebie.
- Nauczę cię znacznie więcej, ale nie teraz

- odparł, uwalniając się z jej objęć.

background image

212

ZBUNTOWANA KOCHANKA

Z ociąganiem wstał z łóżka i przeciągnął się, nie

odrywając od niej wzroku. Gabby podparła głowę

na łokciu i uśmiechnęła się do niego.

- Jesteś najbardziej seksownym mężczyzną na

świecie - oznajmiła z westchnieniem. - W pracy

ciągle gapiłam się na ciebie i wyobrażałam sobie,

jak wyglądasz bez koszuli.

- Gabby! - ostrzegł pół żartem, pół serio.

Przeciągnęła się jak kotka, podniecona, zakocha­

na i zachwycona jego pożądliwym spojrzeniem.

- Jacob - wyszeptała, kładąc się na plecach

i wiedząc doskonale, że poły jej bluzki znów się

rozsunęły.

Dopiero teraz uświadomiła sobie, jaką ma nad

nim władzę, i poczucie triumfu uderzyło jej do

głowy. Z przewrotnym uśmiechem wyciągnęła do

niego ramiona.

- Nie mogę, kochanie -jęknął. - Jeśli do ciebie

podejdę, nieprędko wyjdziemy z łóżka.

Zobaczyła, że J.D. pochyla się nad nią. Oczami

wyobraźni widziała już, jak jego muskularne, śnia­

de ciało przyciska ją do materaca, niemal słyszała

jego zmysłowy szept...

Zanim zorientowała się, co się dzieje, stała już

przed łóżkiem.

- Żeby mi to było ostatni raz! - powiedział,

patrząc na nią z błyskiem w oczach. - Bezwstyd­

nica!

- Ale...

- Po ślubie - oznajmił stanowczo i cmoknął ją

background image

Diana Palmer

213

w policzek. - Teraz jedziemy obejrzeć domy. Dwa

wyglądają obiecująco. Chciałabyś mieszkać nad

jeziorem?

Wstali i przeszli do korytarza, trzymając się za

ręce.

- Wszystko jedno gdzie, byle z tobą.

Roześmiał się, oczy mu zabłysły. Otworzył drzwi

i puścił Gabby przodem.

- A swoją drogą, to co zrobiłeś ze swoją kuszą?

- spytała, przekręcając klucz w zamku.

- Z jaką kuszą?

Uśmiechnął się szeroko. Gabby westchnęła

i oparła mu głowę na ramieniu.

- Myślisz, że Sierżant zgodziłby się poprowa­

dzić mnie do ołtarza?

- Byłby z tego dumny - zapewnił J.D. - Resztę

chłopaków też chcesz zaprosić?

- A miałbyś coś przeciwko temu?

- Jasne, że nie - odparł ucieszony, kiedy wsiada­

li do windy. - Nie bądź taka smutna. Nie wymknę

się z nimi, masz na to moje słowo.

- Nie będziesz niczego żałował? - spytała cicho.

Westchnął i objął ją czule.

- Tylko tego - wyszeptał - że tak długo czeka­

łem, zanim odważyłem się powiedzieć, że cię ko­

cham.

- Tak długo? - powtórzyła zdziwiona.

- Gabby, kocham cię od dawna.

Chciała coś powiedzieć, ale nie zdążyła, bowiem

zamknął jej usta pocałunkiem.

background image

214

ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Czemu nic o tym nie wiedziałam? - zapytała

po chwili.

- Byłaś taka młoda - odparł szczerze. - Miałem

poczucie, że nie powinienem widzieć w tobie kobie­

ty. Ale chodziłaś na randki i czasami wydawałaś się

nad wiek dojrzała. - Pogłaskał ją po głowie. - Jesz­

cze nie wiedziałem, jak pokieruję swoim życiem,

więc trzymałem się na dystans. Bałem się, że

złożysz wymówienie. - Wzruszył ramionami. - Do­

piero w dżungli uświadomiłem sobie, jak bardzo mi

na tobie zależy. Przez cały weekend usiłowałem

sobie wmówić, że mogę wrócić do dawnego życia

i za tobą nie tęsknić. Nie udało mi się to i odtąd

próbowałem ci udowodnić, że nie zawsze jestem

takim brutalem. Nawet sobie nie wyobrażasz, co

czułem, widząc, jak kulisz się na mój widok.

Wyobrażała to sobie doskonale, wystarczyło

spojrzeć na jego udręczoną twarz. Wspięła się na

palce i ucałowała jego zamknięte powieki.

- Bałam się. Nie tego, że zrobisz mi krzywdę,

ale że mnie uwiedziesz, a potem znikniesz. - Za­

śmiała się gorzko. - Chyba umarłabym z rozpaczy.

Już wtedy cię kochałam.

- Odtąd już nic nas nie rozdzieli - powiedział

cicho. - Urodzisz mi dzieci i zawsze będziemy

razem.

Oczy zaszkliły jej się od łez.

- Bardzo bym tego chciała.

Sześć dni później w kościele metodystów odbył

background image

Diana Palmer

215

się cichy ślub. Gabby, w sięgającej do ziemi białej,

jedwabnej sukni, poprowadził do ołtarza niski, żyla­

sty mężczyzna w nowiutkim szarym garniturze,

wyróżniający się spośród gości. Uwagę zwracał

także drużba pana młodego, wysoki, czarnoskóry

mężczyzna, który nieustannie gmerał przy wykro-

chmalonym kołnierzyku koszuli albo nerwowo po­

prawiał krawat, oraz kilku innych gości siedzących

w pierwszej ławce przed ołtarzem.

Gabby zauważyła, że Richard Dice oraz dwie

sekretarki, które pracowały w tym samym budynku,

zerkali na nich ciekawie. Jej matka także wydawała

się zdziwiona.

Gabby uśmiechnęła się tylko, idąc w stronę

ołtarza, zapatrzona w J.D., który wydawał się rów­

nie jak ona dumny i szczęśliwy.

Po krótkiej, acz wzniosłej ceremonii Gabby po­

całowała świeżo upieczonego męża i podbiegła do

Matthew, aby uściskać go serdecznie.

- Dziękuję ci - powiedziała z promiennym

uśmiechem.

Sierżant wydawał się nieco zakłopotany.

- Było fajnie. Ehm, Gabby, twoja mama krzywo

na nas patrzy.

~ Moja matka zawsze była dziwna, Matthew

- odparła Gabby ze śmiechem. - Zaraz zobaczysz.

Mamo, chodź, przedstawię ci Matthew!

- Moje gratulacje, Gabby i J.D. - rzekł uradowa­

ny Richard Dice, pochylając się, aby ucałować ją

w policzek. - Przeżyłem prawdziwy szok, kiedy

background image

216

ZBUNTOWANA KOCHANKA

dostałem zaproszenie na wasz ślub. Zwłaszcza po

wydarzeniach ostatniego tygodnia.

- Wyboista jest droga miłości. - Gabby uśmie­

chnęła się radośnie. - Zresztą przekonasz się na

własnej skórze.

- Nigdy - oznajmił Richard z mocą. - Za dobrze

biegam!

- Ja też tak kiedyś myślałem - wtrącił J.D.,

z uśmiechem spoglądając na Gabby, która pokazała

mu język i podeszła do matki. Przeprosiła sekre­

tarki, które ją zagadywały, i odciągnęła ją na bok.

Pani Darwin, wystrojona w białą płócienną gar­

sonkę oraz kapelusz co najmniej o trzy rozmiary za

duży, z wahaniem podążyła za córką. W tym koś­

ciele wydawała się równie nie na miejscu jak

Mattew, Apollo i cala reszta.

- Nie cierpię się tak stroić - oznajmiła, zerkając

na Matthew z zaciekawieniem. - Z rozkoszą wsko­

czyłabym w moje ukochane dżinsy.

- Słyszałem, że pani strzela, przeklina i jeździ

konno - odezwał się Matthew i znowu nabrał wody

w usta.

Pani Darwin pokraśniała z dumy, po czym opuś­

ciła wzrok i uśmiechnęła się skromnie:

- Cóż, może jest w tym trochę prawdy, panie...?

- Matthew Carver - odparł Sierżant. - Łucznik...

to jest J.D., jest dla mnie jak syn. - Uścisnął jej dłoń

i uniósł ją do ust. - Mogę mu tylko pozazdrościć

takiej pięknej teściowej.

Gabby zostawiła ich samych i poszła się przywi-

background image

Diana Palmer

217

tać z Apollem, Semsonem, Laremosem oraz Drago­

nem.

- Cześć, chłopaki! - Uśmiechnęła się szeroko.

- Cześć, Gabby - odparł Apollo. - Dobrze, że

już przeszłaś chrzest bojowy, bo inaczej musieliby-

śmy ci zrobić jakieś przeszkolenie.

- Co to, to nie - oznajmiła. - Wyjeżdżamy z J.D.

w podróż poślubną. Skończyłam z przygodami.

Wyobrażasz sobie, jak czołgam się przez dżunglę

z czterdziestką siódemką i wielkim brzuchem?

- Och, ależ karabin chętnie byśmy za ciebie

ponieśli, Gabby - odparł poważnym tonem.

- Ale z ciebie dżentelmen! - zaśmiała się.

- Chyba skończony grubianin - wtrącił z udawa-

nym oburzeniem Laremos, podchodząc i całując

Gabby w rękę. - Moje gratulacje. Oczywiście nie

ma mowy o żadnym czołganiu się przez dżunglę.

- Błysnął w uśmiechu wszystkimi zębami. - Bę-

dziemy cię nieść.

Semson i Drago wtrącili swoje trzy grosze,

a Gabby musiała się wesprzeć na ramieniu męża, by

nie przewrócić się ze śmiechu.

Podchodzili kolejni goście, aby złożyć gratulacje

młodej parze, i kościół stopniowo pustoszał. Na

samym końcu zbliżył się do nich mężczyzna, które­

go Gabby nie znała, wysoki blondyn o surowych

rysach i twarzy równie śniadej jak twarz J.D. Jego

mocną opaleniznę podkreślały spłowiałe od słońca

włosy.

Zwrócił na Gabby brązowe oczy i przez chwilę

background image

2 1 8 ZBUNTOWANA KOCHANKA

przyglądał się jej z ciekawością. Miał na sobie

jasnopopielaty garnitur, który wyglądał na równie

nowy jak te, w których wystąpili goście J.D. W spo­

sobie, w jaki uścisnęli sobie dłonie, było coś, co

kazało Gabby pomyśleć, że znają się bardzo dobrze.

- Myślałem, że nienawidzisz ślubów - zauważył

J.D. z chłodnym uśmiechem.

- I miałeś rację. Po prostu byłem ciekaw, komu

dałeś się zaciągnąć do ołtarza. - Zacisnął usta,

zmrużył jedno oko i przyglądał się Gabby z taką

uwagą, że poczuła się nieswojo. Kącik ust zadrgał

mu nieznacznie, po czym mężczyzna zaniósł się

ochrypłym śmiechem. - No cóż, jeśli radzi sobie

z bronią i przy pierwszym strzale nie narobi krzyku,

to chyba ujdzie w tłoku.

- Ujdzie w tłoku? - powtórzyła Gabby, wlepia­

jąc w niego lodowate spojrzenie. - Wyprowadzę

pana z błędu: jestem rewelacyjna. Nie dość, że

strzelam, to jeszcze trafiam.

Roześmiał się, tym razem łagodniej. W jego

oczach pojawiły się iskierki rozbawienia.

- Czyżby? - spytał, podając jej rękę. - Jestem

Duńczyk.

Oczy jej się rozszerzyły, zaledwie przypomniała

sobie, co o nim opowiadał J.D., gdy byli w Rzymie.

- Fiu, fiu! Widać cuda nigdy się nie kończą

- mruknęła. - Wyobrażałam sobie, że masz drew­

nianą nogę i nieustannie żujesz tytoń.

Duńczyk wybuchnął śmiechem. Kiedy się uspo­

koił, impulsywnie objął Gabby i mocno ją uściskał.

background image

Diana Palmer

219

- Ech, J.D., ty fartowny skurczy...
- Duńczyk! - ucieszył się Sierżant. - Skądeś ty

się tutaj wziął?

- Z Libanu - padła spokojna odpowiedź. - Przy­

dałoby mi się kilku dobrych piechurów. Zainte­
resowany?

- Być może - odparł Matthew ostrożnie, zer­

kając na pozostałych. - Chodźmy pogadać. J.D.,
dbaj o nią. I o siebie. - Pożegnali się uściskiem
dłoni. - Będziemy w kontakcie.

Gabby objęła go serdecznie.

- Dziękuję, że poprowadziłeś mnie do ołtarza.

Daj znać, gdzie spędzasz święta. Przyślę ci pudło

ciepłych skarpet.

Matthew ucałował ją w czoło.
- Tak zrobię - odparł, po czym szepnął jej do

ucha: - Przy okazji podaj mi adres swojej mamy. To

jest kobieta! Przeklina, strzela... Marzenie!

- Podam, podam - obiecała roześmiana.

Reszta towarzystwa pożegnała się i wyszła. Po

wszystkim odwieźli matkę Gabby na lotnisko.

- Tyłko zadzwoń do mnie czasem, dziecko - po­

prosiła, kiedy zostały same.

- Oczywiście. - Gabby objęła ją mocno. - Wpa­

dłaś Matthew w oko.

- On też jest niczego sobie - odparła pani

Darwin z figlarnym uśmiechem.

- Tylko jest jeden malusieńki szkopuł... - za­

częła Gabby, zastanawiając się, ile może matce
powiedzieć.

background image

220

ZBUNTOWANA KOCHANKA

- Ustatkuje się, kiedy przyjdzie na niego pora,

zupełnie jak twój J.D. - Matka uśmiechnęła się

wyrozumiale. - Po prostu niektórzy mężczyźni

potrzebują więcej czasu niż inni. Tymczasem napi­

szę do niego słodki liścik. - Mrugnęła do Gabby.

-

Koniecznie mnie odwiedźcie.

- Odwiedzimy - obiecał J.D., uściskał teściową

i patrzył, jak odchodzi.

Gabby wzięła go pod rękę i wrócili na parking.

- Zrobiłaś się strasznie cicha, odkąd wyszliśmy

z kościoła - powiedział miękko. - Bałaś się, że będę

chciał z nimi wyjechać?

- Chyba tak. Troszeczkę.

Zatrzymał się przy samochodzie i spojrzał na jej

zmartwioną twarz.

- Będę z tobą zupełnie szczery. Kiedy wycho­

dzili beze mnie, czułem się tak, jak gdybym coś

tracił. W Gwatemali przypomniałem sobie smak

dawnego, szalonego życia, kiedy miałem więcej

wolności niż mam teraz. Ale jestem realistą, Gabby.

Matthew wspominał, że przed naszym wyjazdem

z Gwatemali mówił ci, że zaszedłem zbyt daleko,

żeby do nich wrócić, żeby znowu żyć jak kiedyś.

Gabby kiwnęła głową, ale dalej milczała.

- Miał rację - podjął J.D. - Marzyłem o lepszej

przyszłości, dla siebie, dla nas obojga. Za dużo

w nią zainwestowałem, żeby wszystko przekreślić

dla dreszczyku emocji. Zresztą - dodał dwuznacz­

nym tonem, przyciągając jej dłoń do swojej piersi

- znam ciekawsze podniety.

background image

Diana Palmer

221

Patrzył na nią takim wzrokiem, że nogi się pod

nią ugięły.

- Odkąd mam ciebie, nie muszę zaglądać śmier­

ci w oczy, aby poczuć, że żyję - szepnął, wsuwając

jej drobne palce pod swoją koszulę, by poczuła bicie

jego serca. - Jesteś równie podniecająca jak wojna,

i może tylko odrobinę mniej niebezpieczna.

- Tylko odrobinę? - odszepnęła, obejmując go

za szyję.

Znieruchomiał i z ustami tuż przy jej ustach

szepnął:

- Seks dalej tak bardzo cię przeraża?

Zaczerwieniła się, ale nie opuściła wzroku.

- Nie. Kocham cię, więc to nie będzie seks,

tylko... miłość.

Zmysłowo rozchylił usta.

- Jest biały dzień, Gabby - mruknął.

- Wiem - odparła, pośpiesznie całując go

w usta. — Będziemy mogli się na siebie napatrzeć.

Spojrzał jej w oczy i odnalazł w nich najmrocz-

niejszą dżunglę. Przygarnął ją do siebie i pocałował

zaborczo. Gdy odsunął twarz, z trudem łapał od-

dech.

- Już nie muszę szukać przygód - powiedział.

- Ty jesteś największą przygodą.

- Zabierz mnie do domu, Jacob - wyszeptała.

- Ucz mnie.

- Cóż za rozkoszna myśl - zaśmiał się radośnie,

puszczając ją z ociąganiem, wpatrzony w jej błysz-

czące oczy.

background image

2 2 2 ZBUNTOWANA KOCHANKA

Patrzyła na niego i wiedziała, że będzie pięknie,

gdy będą leżeć obok siebie w chłodnej pościeli,

i pozna rozkosz, jakiej nigdy dotąd nie poznała.

- Nie mogę się doczekać - szepnęła drżącym

głosem.

Gdy wsiadła do samochodu, J.D. spojrzał w nie-

bo i odprowadził tęsknym spojrzeniem niewielki

wojskowy samolot. A potem spojrzał na Gabby,

promienną, szczęśliwą i zakochaną. Twarz mu zła-

godniała, w oczach pojawiły się całkiem inne błyski

i uśmiechnął się jak człowiek, który jest szczęśliwy.

____________________________


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Palmer Diana Soldier Of Fortune 01 Zbuntowana kochanka
Palmer Diana Najemnicy 02 Czuły i obcy (Harlequin Desire 103)
Palmer Diana Najemnicy 03 Splątane losy (Harlequin Desire 38)
Palmer Diana Najemnicy 04 Splątane losy
Palmer Diana Najemnicy 02 Czuły i obcy
Palmer Diana Najemnicy 04 Pora na miłość
Palmer Diana Hutton 01 Pewnego razu w Paryżu
076 Palmer Diana Zbuntowana kochanka
DIANA PALMER ZBUNTOWANA KOCHANKA
314 Diana Palmer Most Wanted 01 Mój cudowny szef
Palmer Diana Przyjaciele i kochankowie 2 Żar namiętności
Palmer Diana Love and Ecstasy 01 Igraszki
Palmer Diana Love and Ecstasy 01 Igraszki
Palmer Diana Cykl Hutton 01 Pewnego razu w Paryżu

więcej podobnych podstron