BARBARA ROSIEK
ALKOHOL, PROCHY I JA
CZĘŚĆ I
PIJANE ŻYCIE
rano budzę się z kacem życia pragnę
odejść
znam kilku potencjalnych samobójców
to nic Panie Boże -
mawiam
przecież bywa i tak
że nas ratują
kiedy śnimy o miłości
która nie może się spełnić
i wtedy powoli chlejemy wódę ćpamy
wieszamy się
tak zwyczajnie na rurach w łazience
a później nas odcinaj ą jak pępowinę
i już możemy modlić się do Boga
którego zabrakło
jak życia jak wódy czy narkotyku
nie chcę pani Alicjo być psychotyczna
ale nie mam już wyboru
schizo to też życie
a
jutro
od
nowa
się
uchleję
codziennością
i obudzę się z kacem życia
amen
7 lipca 2002 roku
czerwiec 2002
W ciągu ostatnich jedenastu lat byłam
około trzydziestu pięciu razy w szpitalu
psychiatrycznym
u
doktora
Mirka
Sternalskiego w Częstochowie, ale o
tym będzie inna
książka.
Pomiędzy
szpitalami
musiałam
funkcjonować samodzielnie, to jest nie
świrować, nie
halucynować.
To było bardzo trudne.
Musiały wystarczyć jedynie niskie
dawki prochów, ale to było niemożliwe.
Na
trzeźwo, no prawie na trzeźwo, nie
radziłam sobie ze światem. Czyli z sobą
i tym, co
przeżywam.
Ogoniasty
czuwał
i
namawiał umie do samobójstwa, a
przecież nie mogłam cały
czas siedzieć za szpitalnymi kratami. To
było zbyt trudne, kiedy czułam, że
oddział mnie
drażni i męczy, oznaczało to powrót do
domu, ale zawsze okazywało się, że dom
też był nie
do uniesienia z Ogoniastym na karku,
więc zabierałam go w podróż po całym
świecie albo
zapijałam prochy alkoholem, wtedy
Ogoniasty był łaskawy i nie kazał na
przykład wieszać
się na linach w łazience.
Niedawno wyszła „Kokaina”, pisałam ją
w bardzo dziwnym stanie psychicznym
po to,
by przeżyć wbrew sobie i Bogu, na
nieszczęście mnie samej, a komu na
szczęście jeszcze nie
wiem.
Jest upalnie, Tata już nie żyje, Mama
gdzieś wyszła, wczoraj miałam dół i
napisałam
list do pani Alicji, a wcześniej byłam u
doktora Marka w przychodni. Ucieszył
go nowy
wiersz, mówił, że przebiłam Wojaczka,
a ja na to, by nie mówił mi takich rzeczy,
bo
Ogoniasty od razu podsunie w domu
pętlę, więc postanowiłam wytrzeźwieć i
przyśniła mi się
ta książka.
Dzisiaj jeszcze nie wzięłam prochów, a
byłam przez ostatnie dwa tygodnie w
ciągu
alkoholowym
z
prochami,
które
wywołują przyjemne wrażenie, że nie
istniejesz tu i teraz,
jakby nie było rur w łazience czy
halucynacji, ale Ogoniasty jest zawsze, a
poza tym nie mam
zamiaru się go pozbywać.
Kiedy mam nakaz samobójstwa, kiedy
przestaję kontrolować, ile prochów
wzięłam i
zapiłam wódą, kiedy wydaje mi się, że
mogę skończyć, podświadomość robi mi
brzydki
kawał i zsyła nowy pomysł na książkę.
Nie wiem, kto jest tak okrutny, Bóg czy
ja sama? Tak
naprawdę jeszcze się tam nie wybieram.
Mam już wiernych czytelników, którzy
wespół ze mną zamartwiają się i
przeżywają
moje
słowa
wydrukowane
przez
życzliwych wydawców. Sława powoli
mnie osacza, ale
przecież
zawsze
można
wziąć
dodatkowego psychotropa i zapić.
Wtedy świat nie istnieje.
Życie bez obowiązków i przeszłości
zaczyna mi się podobać, ale nie podoba
się mojej
wątrobie, sercu i mózgowi. Nagle
stwierdziłam, że miewam zaburzenia
świadomości, inni
mówią
o
sytuacjach,
w
których
uczestniczyłam, a tego nie pamiętam.
Przecież wszyscy nie
mogą
kłamać...
Trochę
się
tego
wystraszyłam,
zmniejszyłam
ilość
prochów o połowę i
wytrzeźwiałam, przestając chlać. I w
końcu pojechałam na XXX Noc Poetów
do Krakowa, a
nie widzieli mnie tam chyba ze cztery
lata. Nie wiem, czy dobrze robiłam,
odzyskując na tę
noc
trzeźwość,
czas
pokaże,
ale
przynajmniej zaistniałam jako poetka, i
choć sława nie była
mi potrzebna. Na szczęście w swoim
mieście byłam na ulicy anonimowa, nikt
nie znał mojej
twarzy z telewizji, bo nie zgadzałam się
na jej odkrycie. Odrzucałam wszelkie
propozycje
wystąpienia na forum publicum. Co za
ulga, mogłam po prostu wyłączyć telefon
i nie
odpowiadać na listy.
Moja epopeja psychiatryczna, która
zaczęła się jedenaście lat temu, chyba
się
skończyła, ale była niemożliwa bez
wódy i prochów.
Gdzie było moje ja, tego nie wiem.
Chyba przy maszynie do pisania.
Czasami
byłam
Bogiem.
Nie
odpowiadał mi jednak stan nieustannej
wszechmocy,
wolałam być Basią, która pisze o
swoich fantazjach i marzeniach.
Pani Alicja próbowała ze mnie zrobić
kobietę. Mam nadzieję, że do tego nie
dojrzeję,
choć przecież u łóżku z facetem
stawałam się kobietą, a może, na czas
ożywczego orgazmu,
dzikim zwierzęciem. Byłam uzależniona
od chwili narodzin.
Od urodzenia byłam z Ogoniastym, który
namawiał mnie do samobójstwa.
Dzisiaj sen przyjemnie mnie zaskoczył,
zastanawiałam się, jak przeżyć do
wieczora
bez prochów, a tu proszę, jest wyzwanie
skłaniające do trzeźwości, okrutnej
trzeźwości, bo
przecież wolałabym walnąć sobie
kielonka i zawisnąć w uczuciach do
świata.
Jak błogo jest po prochach, oczywiście
do chwili, kiedy nie rozpada się
wątroba. Bez
wątroby żyje się siedemdziesiąt dwie
godziny, tak przynajmniej uczono na
studiach
psychologicznych.
Teraz,
na
szczęście,
mam
zakaz
wykonywania zawodu psychologa i
bardzo dobrze,
przynajmniej nikogo nie skrzywdzę
swoimi koncepcjami na temat życia.
Książkę można przeczytać lub nie,
słowo rzucone w twarz niekiedy zabija i
nie
pozostawia cienia szansy na odcięcie
pętli.
Przestałam ostatnio pisać dziennik, a
przecież
dzięki
niemu
powstały
„Pamiętnik
narkomanki”
i
”Schizofreniczka”.
Zatarły się granice między tym, co
pisane, a tym, co
przeżywane.
Przez ostatnie dziesięć lat byliśmy z Tatą
najlepszymi kumplami, bardzo cierpiał,
kiedy odchodziłam do psychiatryka, ale
zawsze był, teraz nagle...
Jeszcze nie potrafię o tym mówić czy
pisać, to na razie nikomu niepotrzebne.
Piszę za
to tomik Jemu poświęcony. Tylko On
zawsze był ze mnie dumny... Płakać mi
się chce.
Nie wiem, doprawdy nie wiem, ale
czuję, że muszę pisać, zanim rozwali się
wątroba.
Przez te lata w moim życiu zaistniało
wiele
osób,
ważnych
osób,
ale
przyjaciele woleli
moje książki niż mnie. Może kogoś
krzywdzę, bo pani Alicja zdecydowanie
wolała usłyszeć,
niż przeczytać. I Bożena się o mnie
modli. Nie ma już naszego Michałka.
Bóg tak chciał.
Udało mi się przeżyć gruźlicę płuc, ale
to nic nie oznacza, może jedynie to, że
należę
do wybrańców Boga. Zaczęło się od
uratowania mnie z próby samobójczej,
na tyle poważnej,
że prawie udanej, ale nie liczyłam się z
siłami współczesnej medycyny, a także
Boga. Może
przede
wszystkim
Jego.
Sama
wyznaczyłam sobie datę śmierci wbrew
Jego zamysłom.
Dostałam od psychiatry ożywcze prochy
i nakaz życia, mając jedynie zapał do
pisania.
Przez trzy, cztery miesiące męczyłam się
na wolności, by kolejne trzy spędzić w
szpitalu psychiatrycznym. I tak przez
dziesięć lat. Wolność była zmorą, którą
trzeba było
przetrwać. Chcę umrzeć, wyznaczam
kolejne kresy swego bytowania na
ziemi. W końcu
zrozumiałam, że nie zależy to ode mnie,
więc zamiast zawisnąć, usiadłam jak
zwykle do
maszyny do pisania.
„Kokaina” jest w księgarniach w całej
Polsce.
Dziesięć lat temu postanowiłam, że w
ciągu dziesięciu lat napiszę dziesięć
książek,
choćbym
miała
pakt
z
diabłem.
Napisałam je bardziej z boską pomocą.
Nie pamiętam, co
czułam
pisząc
„Kokainę”,
za
to
doskonale pamiętam, co czułam pisząc
„Schizofreniczkę”.
Tej nocy, po zmniejszeniu dawki
prochów, przyśniła mi się ta książka
wraz z trafnym
tytułem. Muszę jedynie nie dać się
wciągnąć w rozmyślania o innych,
skupić się na tekście,
gdy
inni
zmuszają
mnie,
bym
uczestniczyła w jakiś sposób w ich
życiu.
Jestem gotowa na twórczą izolację,
dopóki nie skończę. Inni jak zwykle
pewnie tego
nie
zrozumieją,
ale
to
mi
nie
przeszkadza. Któż zrozumie kobietę, w
dodatku poetkę.
Zagłuszałam lęk.
Znany mi filozof ma inną koncepcję
powstawania lęku, ale zapominam o
tym, bo kto
by się przejmował wyznaniem chorego
na nienawiść psychopaty.
To lato należy tylko do mnie.
Po powrocie z psychiatryka poczułam,
że
jeden
z
psychotropów
ma
niesamowite
działanie na tę część mego umysłu, która
pozwala na samodręczenie. W końcu się
wyzwoliłam. Tak było po kokainie, ale
teraz czułam, że świat należy do mnie.
Książki sprzedawały się jak dziwki i
miałam kasę na swobodne przetrwanie.
Domagano
się
spotkań
autorskich,
wywiadów, były recenzje, o których
nawet nie
wiedziałam.
Dziennikarskie
hieny
pozwalały sobie na zbyt wiele, na
spotkaniach autorskich
padały dziwne pytania, na które nie
miałam ochoty odpowiadać.
W końcu z tym skończyłam. Mają
książki, niech się żywią. Status poetki i
pisarki
zadziwiał także mnie. Na początku nie
mogłam pojąć, jakim fenomenem jest
sława. Leży ona
w naturze ludzkiej, jako psycholog
powinnam się wcześniej zorientować.
Tylko rodzina mnie
nie uznawała, dla nich byłam wciąż
biedną
Basią,
którą
trzeba
się
opiekować, ratować z
tarapatów, kiedy zaćpała czy zapiła.
Moje pobyty w psychiatryku były dla
nich kompletnie
niezrozumiałe, ale nikt nie pytał o
przyczynę. W naszej rodzinie istniała
zmowa milczenia,
tylko
ja,
poprzez
swe
książki,
ujawniałam tajemnicę rodziny. Ale i o
tym się nie mówiło.
Nawet moi przyjaciele nie pytali. Pytali
za to czytelnicy, ale nie miałam ochoty
opowiadać.
Spotkanie
z
drugim
człowiekiem
było
kaźnią,
mogłam
jedynie rozmawiać z
doktorem Markiem i panią Alicją.
Pisywałam listy do różnych osób, ale
nigdy ich nie
wysyłałam.
Pisywałam scenariusze mego istnienia,
które,
ku
memu
zdziwieniu,
się
sprawdzały.
Na ziemię sprowadzali mnie terapeuci.
Przecież dla innych pisywałam listy,
wiersze,
poematy,
o
których
dowiadywali się
zwykle
z
książek.
Najczęściej
spotykaliśmy się w dniu moich imienin.
Ale i to rozwiązałam.
Nie pytajcie, w jaki sposób. Jestem
tylko człowiekiem. Po prochach i
wódzie byłam za szybą.
Mogłam teraz zamienić szkodliwe nałogi
w nałóg pisania. To zdecydowanie
zdrowsze,
ale
zabiera
przyjaciół
przyjaciół sen.
Wybacz, Jerzy, ale teraz nie mogę
odpisać na Twój list. Jesteś wspaniałym
człowiekiem i poetą, podobnie się
zapętlamy,
tylko
że
ja
czasami
zdrowieję.
Psychotropa trzeba było przyjmować
coraz więcej, ale zdobywałam go
legalnie,
przepisywali go lekarze w dobrej
wierze i dzięki nim jeszcze żyję.
Nie,
nie
oszukiwałam.
Pragnęłam
pomocy,
bo
znowu
przekraczałam
granicę.
Z doktorem Markiem gadałam o
Ogoniastym, psychiatrii, psychologii,
filozofii i
poezji. I przemówiłam do pani Alicji.
Nie wiem, być może za duży ciężar na
nią kładę. A
poza
tym
jeszcze
nie
napisałam
testamentu.
Próbowałam go napisać, nawet doktor
Marek dał mi zaświadczenie, że w
danym dniu
jestem
poczytalna,
ale
żaden
z
notariuszy, do których poszłam, nie
podjął ryzyka. Po prostu
nie potrafiłam go napisać.
Teraz, kiedy jestem trzeźwa, na pewno
bym tego nie zrobiła.
Dlaczego? Bo chcę żyć!
Dopuszczam do siebie nieznane dotąd
emocje, lecz wiem, że w moim pokoju
są
narkotyki, prochy i wóda. Ale to nic nie
znaczy.
Jest także maszyna do pisania. Świat
przepływał przez moje ramiona. Cóż,
mogłam
się
ratować
sama
lub
zostać
ubezwłasnowolniona. Od dziecka sama
decydowałam o swoim
losie. Bóg się tylko przyglądał.
Dziesięć lat, dziesięć książek, sława i
potępienie. Musiało starczyć na kolejny
krok w
życie.
Niestety,
bywałam
bardzo
nieodpowiedzialna, ale to Ogoniasty
testował moją
wytrzymałość. Chyba nigdy go nie
zawiodłam. Kiedyś za dużo wypiłam,
leżałam na torach
tramwajowych i zastanawiałam się, co
będzie gorsze, powrót do domu czy
śmierć pod
tramwajem. W końcu ktoś się ulitował i
mnie podniósł...
Powroty do Mego Królestwa też bywały
niebezpieczne. Czy trzeźwość jest w
ogóle do
wytrzymania? Na początku dobierałam
po trzy prochy i stawałam się boska dla
siebie i ludzi.
Ale gdy ich działanie mijało, mogłam
jedynie zawisnąć.
Ogoniasty czuwał.
Minęło dziesięć lat, a ja się znowu
zapętliłam.
Łapie mnie dół, to normalne po wyżu, w
jakim byłam kilka dni temu w Krakowie,
ale
trzeba przełamać myślenie ćpuna i
alkoholika i napisać, że nie wszystko
jest jeszcze do dupy.
Nad poetami przeklętymi mam tę
przewagę, że żyję.
Jak na zawodowego psychologa wiem
za dużo, ale od czego są prochy i wóda.
Jesień
powitam w nowym wcieleniu.
Mam nadzieję, że zboczeńcy nie
podniecają się „Kokainą”.
Odszedł
jedyny
mężczyzna,
który
naprawdę mnie kochał. Hm, trzeba się
na trzeźwo
rozejrzeć.
Ale jeszcze nie teraz. Całe życie
tęskniłam
w
niepokoju.
Bywam
normalna, ale nie
można
mi
zaufać.
To
bardzo
niebezpieczne.
Mam niesamowitą broń w rękach -
znajomość duszy drugiego człowieka.
Dlatego
lepiej dla świata, kiedy piszę kolejną
książkę, bo wtedy staję się bezbronna.
Czasem myślę, że kiedyś coś walnie w
naszą planetę i będzie po wszystkim. A
moja
Mama jako fizyk i astronom to
potwierdza.
Bardzo chcę, by przeczytała tę książkę.
Jerzy,
poeta
warszawski,
twórca
Hybryd,
przejmował
mnie
swoim
widzeniem świata i
poetycką bezsilnością, ale nie mogłam
mu
już
pomóc.
Każdy
odchodzi
samotnie, a on się tam
powoli wybiera. Zawsze jednak mogę
go przytulić w wierszu.
Nie jestem teraz w stanie spotykać się z
kimkolwiek. Oprócz wtorku i czwartku.
Przede mną długi weekend, więc nie
zawracajcie
mi
głowy
jakimiś
głupstwami typu jedzenie
czy rozmowa telefoniczna.
Żyję, umieram, zmartwychwstaję. Memu
spowiednikowi by się to nie spodobało.
Tyle
razy Bóg mnie rzucał na kolana, a ja
zawsze odchodzę od konfesjonału z
niepokorną duszą.
Może kiedyś, kiedy utracę wszystko jak
Sted, zastanowię się nad tym.
Ciemność przecież dopiero przede mną.
Już tam byłam, ale to historia z innej
książki. Czasami wydaje się, że za dużo
przeżyłam, poznałam, ale zawsze chodzi
o jedno. Domyśl się, Czytelniku.
„Pamiętnik narkomanki” żył swoim
życiem, wznawiany, poszerzany, budził
przerażenie i zachwyt. Byli i tacy, którzy
nazywali branie gównem, ale gówno
było w nich
samych.
Tym
sposobem
zostałam
etatową
narkomanką kraju. Chyba teraz zostanę
prostytutką,
ale to się nie wyklucza. Żyję po kawałku
w różnych ludziach i zdaje się, że to
właśnie
oznacza wieczność.
Podczas Nocy Poetów w Krakowie
chyba się zakochałam. A mówiłam ci,
Rosiek, byś
nie opuszczała miasta.
Jestem w ”Who is Who”, ale miasto o
tym jeszcze nie wie. Zżarłoby ich.
Docenił mnie
Cambridge. To sława na cały świat.
Próbowano nakręcić o mnie film
dokumentalny, ale się
nie zgodziłam.
Teraz, gdy mam za sobą śmierci
kliniczne, samozagłady w książkach,
kiedy istnieję
inaczej, chociaż w otchłani nałogu, mogę
powiedzieć, że nie warto się zabijać, ale
dla mnie
śmierć była wszystkim.
Być może pójdę do piekła, ale to mi
wcale nie przeszkadza, lubię ciepło.
Prochy wzmacniały chory umysł, alkohol
poszerzał
granice
zwątpienia,
ale
jeszcze
miałam dłuższe okresy trzeźwości. To
groziło samobójstwem.
Trudno. Mam ochotę się napić.
Czy
znowu
pragnę
sama
siebie
przekonać do życia?
Prochy są na wyciągnięcie ręki. To nic.
Chodzi o myśl.
Jestem w odmiennym stanie ducha, to
pozwala tworzyć, ale stałam się
całkowicie
aspołeczna. Kiedy trzeźwiałam, świat
zewnętrzny bywał moim wrogiem.
Zamykano mnie w
szpitalach i przeprowadzano testy, ale
nigdy się nie poddałam.
Co takiego wydarzyło się przez ostatnie
dziesięć lat, co mnie tu zatrzymało?
Ogoniasty ostatnio chlał ze mną i ćpał.
Przeraziłam się, że i jego utracę. Ale nie
jest
źle,
trochę
nikczemnie,
trochę
niezwyczajnie. Do czwartku jeszcze
dużo czasu, by stąd wyjść
i wrócić, nie zaliczając po drodze
knajpy.
Jak piłam w jednej dłużej, to później w
drugiej witano mnie słowami, że dawno
mnie
tu nie było. Ale zawsze pamiętano, co
piję i w jakich ilościach. Miłe.
Doskonale poznałam reakcję swego
organizmu
na
wszelkie
trucizny.
Wiedziałam, co
się wydarzy i jak się zachowam, by
zdążyć uciec. Aż do momentu, kiedy
dwa lata temu
straciłam kontrolę. Musiałam od nowa
eksperymentować albo wytrzeźwieć.
Jedno i drugie
było groźne. Mogłam wziąć dwieście
tabletek psychotropów i zasnąć, ale też
mogłam wziąć
zdecydowanie mniej innego leku i nie
przeżyć. To mnie w końcu zastanowiło.
Jestem chora,
uzależniona od wódy, psychotropów,
samobójstw i innych rzeczy, których
jeszcze w sobie nie
odkryłam. A jednak twierdzę, że
trzeźwość też może być potęgą. Co to
oznacza? Jeszcze nie
wiem.
Za kilka dni skończę czterdzieści trzy
lata.
Często przez mój mózg przebiega
złowroga myśl, by tak zwyczajnie, po
prostu odejść,
nie kończąc tej książki, ale chyba wtedy
straszyłabym z zaświatów. Kiedyś
obiecałam
doktorowi Markowi, że będę straszyć.
której, przecież przez siedemnaście lat
wszystko się może zmienić. Zmusza to
jednak
do życia, bo ja staram się dotrzymywać
słowa.
Kolego Sidor, nie klękaj przede mną
przy pomniku Mickiewicza w Krakowie,
mówiąc, że jestem wielka. Jeszcze żyję,
a na cokół mamy czas. Razem z
Ogoniastym.
Dziesiąta strona maszynopisu dzisiaj.
Niedługo odpocznę... Jak zniszczyć ciało
Rosiek? Teraz kiedy jest takie kobiece,
łaknące pożądania i przytulenia. A
jednak wzbraniam
się przed tym. Boję się, że bez wódy i
prochów poznam smak innej miłości,
która na razie
mnie przerasta. Kiedy piszę, udaje mi
się połączyć rozum z sercem i jest to
mieszanka
wybuchowa. Mówicie, że igram z
ogniem, to nie ogień, to bomba
wodorowa.
Dlaczego, Boże, dopuściłeś do tego,
bym łączyła w sobie sprzeczności. Jak
powstrzymać umysł przed następnym
truciem się?
Alkoholikami
były
przecież
dwie
najważniejsze dla mnie osoby, więc
może to jakiś
mechanizm obronny lub lęk przed
całkowitym upadkiem.
- Wybawieniem będzie śmierć -
powiedziałam
kiedyś
Markowi
Kotańskiemu. Nie
uwierzył, ale ja wiem swoje. Już to
przerabiałam.
Żyję
w
nierealnych
światach, tylko prochy i
wóda są realne. Czy żałuję? Może na to
pytanie odpowiem za siedemnaście lat.
Już nie wierzę, że po napisaniu kolejnej
książki pojmę to wszystko, bo co tu
pojąć,
kiedy
sam
wszechświat
jest
niepoznawalny. To, do czego już
doszłam, to i tak za wiele. Aby
nie myśleć, prochowałam się przez te
lata, to trzymało obłęd w ryzach, ale nie
do końca.
Ostatecznie
wypuszczano
mnie
z
psychiatryka. Najbardziej się bałam, że
zabiję drugiego
człowieka, tak po prostu fizycznie
uderzę. To niebezpieczne myślenie, więc
zakończę ten
temat. Dałam się oszukać złodziejowi i
jeszcze go za to przeprosiłam. Nie lubię
być
oszukiwana, ale inni oszukiwali mnie
dla tak zwanego mojego dobra. To chyba
jedyna rzecz,
której nienawidzę. Przestałam ufać
najbliższym, a inni mnie nie obchodzili.
Zależy mi na innych ludziach, tylko nie
potrafię
niekiedy
ocenić,
kto
przyjacielem, a
kto wrogiem. Poza tym mam silne
zaburzenia pamięci i nie pojmuję,
dlaczego nagle inni
przestają się do mnie odzywać. Sama
dla siebie jestem zagadką, nawet nie
jestem pewna tego,
czy tej nocy po prostu się nie powieszę.
Ile zbrodni popełniłam w zamysłach
szatana? Hm, Ogoniasty się śmieje, a
mógłby
czasami na mnie krzyknąć jak doktor
Marek, gdy miał mnie za dużo w swoich
emocjach po
kolejnym truciu się czy wieszaniu. Ale
to inna historia.
Tak
naprawdę
Na
sześćdziesiąte
urodziny umówiłam się z przyjaciółmi w
knajpie na
wódkę.
Nie
wiem
jeszcze
w
dokopywałam
najbardziej
sobie.
Autodestrukcja była od dziecka
wpisana w mój życiorys. Alkohol,
prochy, samobójstwa. Jednak wolałam
żyć, inaczej bym
nie podejmowała walki.
Jedna z moich pacjentek zarzuciła mi
pychę. Nie odezwałam się do niej, kiedy
próbowała to załagodzić. Po prostu mój
czas w jej życiu się skończył. Wtedy też
zrozumiałam, że nie mogę dłużej być
psychologiem i przyspieszyło to decyzję
o wyjściu z
piekła. Piekła innych. Moje piekło
zupełnie wystarczało.
Ostatnio przegoniłam Marzenkę, nie
byłam w stanie dłużej unosić ciężaru jej
obłędu,
zwłaszcza że pojawiała się tu co drugi
dzień. Musiałam j ą zostawić, inaczej
zrobiłabym jej
krzywdę.
Lubię lato, włóczenia się od knajpy do
knajpy i powroty do domu z głową w
coraz to
innym obłędzie, co już przestała
dostrzegać Mama, żyjąca w swoim
świecie po śmierci Taty.
A miałam Im wyprawić pięćdziesiątą
rocznicę ślubu. Zabrakło dwóch lat. Tak
jak mnie
zawsze brakowało chwili, by zaistnieć
inaczej.
Jedenaście lat temu naprochowano mnie
i wysłano do domu. Wtedy była jeszcze
przy
mnie Mirka i spędziłyśmy razem
wakacje. A potem zostałam z prochami,
Ogoniastym, wódą i
Moim Królestwem.
Oprócz Mirki nikt jeszcze wtedy nie
wiedział. Ludzie byli na mnie obrażeni,
więc
zabrałam się do pisania, które zawsze
pozwalało mi przetrwać. Omijałam
niebezpieczne
sytuacje do czasu, gdy pojawiał się
kolejny atak psychozy. Wtedy wracałam
do szpitala. A
pomiędzy
szpitalami
wirowałam,
skamlałam, chlałam, grałam twórcę
przed tymi, którzy
chcieli poznać mnie od podszewki. Ale
nie byłam zużytym futrem. Byłam
Barbarą Rosiek,
która pisała trochę inaczej niż inni.
Niektórym to się bardzo podobało, inni
mnie potępiali.
Rodzina milczała.
Młodzież była trochę zaskoczona moim
widzeniem świata, ale przecież pisałam
o ich
tajnym ja, o walce z autorytetami i
słabościami. Nawet Mama w końcu
przyznała, że raz w
życiu myślała o samobójstwie.
Nastolatek jest biedny w naszym
systemie
kultury.
Ma
milczeć
i
wybaczać. Później
wchodzi w dorosłość albo spokojnie
przewartościowując swój świat, albo
bijąc głową w mur,
by przetrzymać samego siebie. I
nadchodzi wiek dojrzały, w którym
najbardziej zdeklarowani
hipisi się odnajdywali. Nie licząc
twórców, alkoholików i samobójców.
Jestem wiecznym dzieckiem. Nie można
mnie zmusić do wejścia w świat ludzi
dojrzałych, a przecież rozwijam się w
pisaniu i rzadkich kontaktach z ludźmi.
Zdecydowanie
wolę piekło, ale nie mogę brać
odpowiedzialności za innych, każdy sam
musi umrzeć.
Niedługo będę mogła wziąć prochy na
noc, ale nie gwarantuję, że będę śniła.
W snach
obnażam
się
do
własnego
nieprawdopodobieństwa.
Po prochach i wódce odchodzi się
wcześniej niż po samym alkoholu. Ale
nie załatwia
on pewnych problemów. Prochy niszczą
skuteczniej.
Boję się, że mogę dojrzeć. Boże, chroń
mnie.
Chroń mnie przed filozofami. I teoriami
osobowości. To tak, jakby jakiś geniusz
kłamał, że poznał tajemnicę istnienia.
Trzeba żyć w zgodzie z naturą i nie być
ludzkim
zwierzęciem.
Mam brata i bratową, ale nie będę o
nich pisać, bo musiałabym zacząć
oskarżać. Nie
mnie
sądzić
innych.
Wystarczy
potępienie siebie.
Nie trzeźwiałam. Prochy brałam trzy
razy dziennie, mniej piłam i stawało się
Królestwo Moje. Nie chciałam, by inni
w jakiś sposób ingerowali w moje
życie, ale po
prochach
obojętniałam
na
uczucia
innych. Teraz wiem, że to było zabójcze,
ale czasu nie
można cofnąć. Niekiedy, w przypływach
rozpaczy, pragnęłam powrotu.
Stawałam
się
coraz
sławniejsza.
Jeździłam na spotkania autorskie po
całej Polsce,
poznawałam przeróżnych ludzi, ale
wracałam
nieustannie
samotnym
pociągiem. Pewnego
dnia
wystraszyłam
się,
kiedy
uświadomiłam sobie, że ludzie mnie nie
rozumieją. To jeszcze
nic. Mój organizm buntował się przeciw
truciźnie
we
krwi,
musiał
się
oczyszczać, a okresy
trzeźwości miewałam coraz krótsze.
Gdy ukazywała się kolejna książka,
potrafiłam się nią cieszyć kilka chwil.
Potem
następowało zwątpienie, które trzeba
było zapić, zaprochować. Za dużo ode
mnie wymagano.
A ile wymagałam od siebie? Nie
mogłam nawet być półbogiem jak
Herkules, bo to nie ta
bajka. Przykro mi, że się powoli
uśmiercam. Nie wiem, czy jestem w
stanie wyzdrowieć,
dojrzeć, pokochać, inaczej postrzegać
rzeczywistość,
wspaniałomyślność
Boga.
Ogoniasty wszędzie ze mną był i
wracałam w głąb siebie. Nie ma
lekarstwa na chorą
duszę. W końcu to zrozumiałam.
Przepraszam tych, co mnie kochają, ale
jeszcze nie potrafię... Na ile starczy sił?
Jerzy, jeszcze się tam nie wybieraj.
Może znowu wyślę do Ciebie list...
Kilka dni temu przeczytałam „Kokainę”.
Przestraszyłam się. Teraz już tak nie
szokuje,
zwłaszcza po „Schizofreniczce”, ale
nadal są osoby, które padają przy
„Narkomance”.
Kwestia stylu życia. Nie potrafiłam już
egzystować bez prochów, zapijanie ich
wódą
odkryłam
nieco
później,
chociaż
wiedziałam
od
moich
pacjentów
alkoholików, że tak to
wygląda na pewnym etapie nałogu. Są
alkoholicy, którzy się staczają do końca,
i ci, którzy
popełniają samobójstwo. Pogodziłam w
sobie ćpuna i alkoholika.
Przerabiałam już to wszystko, łącznie z
opiatami, ale teraz topiłam się inaczej,
bo w
całkowitej
samotności,
idealnie
zachowując pozory normalnego życia, w
dodatku
wypełnionego
twórczością.
Tylko
nieliczni wyczytywali z mojej twarzy
chorobę.
Byli także ludzie, którzy się mnie bali,
gdy byłam po prochach. Ale ich
nauczyłam się
omijać.
Pisywało do mnie wiele małolatów
próbujących pokonać własne problemy,
nawet raz
przyszła do domu piętnastolatka, bym jej
dała narkotyk. Miałam ochotę kopnąć ją
w dupę, ale
spokojnie wytłumaczyłam. Teraz, w
całkowitej izolacji, problemy innych
zniknęły, choć nie
do końca. Co jakiś czas następowała
lawina telefonów, także anonimowych,
ale nie
przejmowałam się tym.
Zdradzała mnie bełkotliwa mowa, która
rozdzierała Matkę, ale krzyki, prośby
czy
zamykanie w szpitalu niewiele dawały.
Jeszcze walczyłam, ale nie mogłam
odejść od butelki,
aż nie pokazało się dno. Jednak ciągle
potrafiłam się od niego odbić.
Rury w łazience czekają. Jeszcze nigdy
nie powiesiłam się w domu. Kiedyś
zapomniałam, że ma przyjść pacjent i
sobie
dołożyłam.
Chciał
wzywać
pogotowie. Nie
mogłam więcej do tego dopuścić.
Skończyłam z psychoterapią innych.
Na szczęście ludzie powoli o mnie
zapominali, bo oprócz książek nie było
mnie
nigdzie.
Znowu dzisiaj śniła mi się odwykówka,
na której przebywałam wbrew sobie.
Nie
mogą mnie już zamknąć gdziekolwiek.
Oczywiście to największe oszustwo,
jakie popełniam wobec samej siebie, że
potrafię
kontrolować nałóg.
Umiałam się dogadać jedynie z tymi,
którzy akceptowali mnie całkowicie.
Niewielu
ich było, ale zawsze znalazła się dobra
dusza, która choć na jakiś czas
wytrzymywała mój
obłęd. Potem odchodziła jak inni.
Byłam i jestem nie do wytrzymania.
Nawet Mama dostała zawału serca. A
Tata po
prostu umarł. Była jeszcze Danuśka,
siostra Mamy, która kochała mnie bez
względu na to, co
uczyniłam. Sądzę, że gdy one odejdą, i
ja się pożegnam z Moim Królestwem.
I Danuśka kiedyś wyznała, że po prostu
odejdzie, zapijając prochy wódą, ale
sądzę, że
o tym zapomniała.
Nigdzie mi się nie spieszy.
Zmieniano mi leki, ich konfiguracje, na
które uodporniał się mój organizm. By
przetrwać,
dochodziłam
do
niewyobrażalnych
dawek.
Gdy
po
alkoholu uspokajała się dusza i
pojawiały się łzy, czułam, że mogę
zdążyć kogoś pokochać, zanim rozpadnie
się wątroba.
Ale przecież tego nie chciałam.
Jest jeszcze moja staruszka kotka -
Koziołek - cała czarna. Danuśka się jej
boi, nazywa
ją Diabeł. Koziołek choruje na depresję.
Czasami o świcie budzi mnie jej płacz.
Nie pozwala się przytulić, może wie to,
co i ja,
że
jedno
przytulenie
może
być
niebezpieczne dla chorego umysłu.
Kocham Koziołka, i to
chyba jedyne prawdziwe uczucie we
mnie.
Kochałam mego męża, który umarł w
dniu naszego ślubu. Ze szczęścia
przedawkował, wiedziałam, że niedługo
umrze, ale chciałam z Nim pobyć, nim
skończy, ale
Bóg ponownie mnie zaskoczył. Na
schodach
kościoła.
Chyba
go
pochowałam.
Wiele lat później napisałam tomik
poetycki „Wdowa”, ale to był już inny
czas.
„Wdowa” bardzo się podoba moim
fanom. Mnie też zaskakuje.
Kiedyś policjant powiedział do mnie, że
jak tak wcześnie wszystko przeżyję, to
później życie nie będzie ciekawe.
Ale Bóg widzi to inaczej. Może na łożu
śmierci powiem przepraszam, ale i tego
nie
jestem pewna.
Gdybym mogła… No właśnie, co?
Życie fantazjami bywa niekiedy takie
realne.
Jako
psycholog
potrafię
przewidzieć
postępowanie innych, wciągnąć w grę.
Gram zazwyczaj o życie.
Kiedyś trenowałam karate. Teraz nie
wychodzę po zmierzchu z domu, chyba
że do
mojego stomatologa. Mogłabym za
mocno
uderzyć
ewentualnego
napastnika, a kiedy wypiję,
cios uderza ze zwielokrotnioną siłą. Z
knajpy na placu Daszyńskiego z reguły
wychodzę w
miarę trzeźwa. Można mnie tam czasami
spotkać, oprócz czwartków. Tylko ja
piję tam
jedyny w swoim rodzaju drink z rumem.
Lekarz, który mnie leczy na gruźlicę,
stwierdził, że
jestem w średnim wieku. Trzeba się z
tym powoli oswoić.
Od pięciu lat nie palę papierosów.
Ciekawe, czy Mirka jeszcze pali.
Mój
dentysta,
doktor
Michał,
z
największym spokojem ratował moje
uzębienie, które
w jakimś calu zachowałam do dzisiaj.
To prawdziwy romantyk, nie poddaje
się, wierzy, że
trzeba walczyć do końca. Gdybym ja
miała takie zdanie o życiu, pewnie nie
zawisłabym w
różnych miejscach w chwilach rozpaczy.
Nigdy nie utraciłam ducha wojownika,
chociaż w
snach walczyłam w Dojo. I zawsze
wygrywałam.
Kontroluję prochy, bo niestety wiem, że
po
ich
połączeniu
z
alkoholem
mogłabym się
nie obudzić.
Ostatnio czytam mniej książek, nie
potrafię się już skupić na słowie
pisanym, a i
książki innych przeszkadzają w widzeniu
własnego świata. Oczywiście czytuję
nadal poetów
przeklętych i filozofów, ale wolę własne
wnętrze. Nie jestem samowystarczalna,
nikt nie jest,
ale teraz, kiedy to inni się na mnie
wzorują, bywa niebezpiecznie. Nie
wolno im iść za mną w
topiel.
Pomiędzy
pobytami
w
szpitalu
opiekowałam się Rodzicami, chodziłam
do T.Z. po
leki, ale i na rozmowy o mnie czy
filozofii. T.Z. lubił moje pisanie, a nasze
pogaduszki
schodziły czasami na dziwne ścieżki.
Miał jakąś koncepcję mojej postaci, ale
przecież nie
wiedział,
co
naprawdę
ukrywam.
Lubiłam go szantażować. Domagałam
się leku, grożąc, że
nie wyjdę z gabinetu. Wypisywał
zawsze. Był przyjacielem.
T.Z. znał mnie od dawna, był moim
lekarzem rodzinnym, jak to się teraz
ładnie
nazywa. Zwykle pakowałam się do
gabinetu bez kolejki i siedziałam u niego
dłuższy czas, aż
oboje stwierdzaliśmy, że zlinczuje mnie
kolejka. Nieraz tak głośno się śmialiśmy,
że nawet
nie wiem, co inni w poczekalni o tym
myśleli. Zawsze wiedział, kiedy jestem
po wódzie czy
prochach, a ja mu rzucałam prosto w
twarz wyznanie. Ale jeszcze nie chciał
wypisać karty
zgonu.
T.Z. wytrzymywał ze mną wszystko -
szantaż, psychozę, picie, lęki, obsesje i
moje
wiersze. Czasami prosił, bym piła
szlachetniejsze trunki, bo zwykła wóda
szybciej wykańcza.
Wtedy przerzuciłam się na spirytus.
Robiłam sobie drinki. Słabsze alkohole
na mnie nie
działały. Doktor Marek prosił, bym nie
piła do lustra, ale przecież nie byłam
sama. Ogoniasty
zawsze był po drugiej stronie. T.Z.
powtarzał, że przy tych prochach, które
biorę, nie mogę
chlać, ale to mnie nie przekonywało.
Brałam też leki nasercowe, które
obniżały ciśnienie, i
czasami chodziłam po świecie na
granicy
zapaści
krążeniowo
-
oddechowej.
T.Z. był wciągany w gry. Ufałam mu i
zwierzałam się. Zależało mu, bym żyła,
byśmy
się spotykali i gadali o medycynie i
poezji. Jego gabinet jest wyspą, na
której się nie oszukuje.
Jestem bardzo zmęczona. Od choroby
Taty nie miałam wypoczynku, Mama
namawia
mnie na wyjazd na wakacje, ale nigdzie
nie pojadę. Byłam już we wszystkich
miejscach,
które
chciałam
zobaczyć.
Teraz
pozostało miasto.
Kocham mojego brata, ale od dziesięciu
lat nie możemy się porozumieć. Gdybym
mogła choć na godzinę wyjąć mózg z
czaszki i nie słyszeć siebie w myślach...
Odpoczywam
w kolejnych śmierciach klinicznych.
Miasto jeszcze mnie ratuje, gdy wzywam
pogotowie
ratunkowe, zawsze przyjeżdża karetka
reanimacyjna na sygnale.
Kocham moich powierników. Jestem z
nimi szczera aż do jakiegoś koszmarnego
bólu.
I wierzę, że mnie nie zostawią.
Gdybym miała takiego pacjenta jak ja,
moglibyśmy
od
razu
skoczyć
z
dziesiątego
piętra.
Zawsze wracałam do domu, nawet spod
autobusu,
który
mnie
przejechał.
Czasami
wydaje się, że te wszystkie książki, moje
dzieci z potępionego łona, mogłyby nie
powstać i
niczego to by nie zmieniło. Może w
innej czasoprzestrzeni, ale nie wierzę w
reinkarnację.
Wierzę za to w powielanie życiorysów.
Są ludzie wyjątkowi. Ale nagle okazuje
się, że pojawia się w ich życiu ktoś
zupełnie
inny,
jeszcze
bardziej
wyjątkowy.
Przecież nie można wymienić Małego
Księcia. Ale zawsze
można wziąć niebiański narkotyk i
polecieć do niego, kiedy wróci na swoją
planetę. Lekarze
mnie
ratowali,
odwiedzała
mnie
Danuśka, po kolejnym szaleństwie
łudzono się, że był to
ostatni raz.
Starzeję się, czuję to bardzo wyraźnie.
Ogoniastego nie wpuszczą nawet do
czyśćca.
To nic, przerabiamy go tutaj.
Przeważnie pod koniec pisania kolejnej
książki chcę skończyć z sobą, ale jakaś
wszechpotężna siła powstrzymuje przed
ciosem w siebie i później mogę zapić,
zaćpać,
pochlastać się, wbić nóż w trzewia,
wyzdrowieć i iść donikąd. Byłam
dzisiaj na mszy w
kościele, kazanie było o wierności
Bogu, Ogoniasty jak zwykle usiłował
zawładnąć myślą.
Kiedyś zawierzyłam Bogu do końca i
udało się. Więc dlaczego teraz nie chcę
spróbować?
Nie mogłam stale być dyspozycyjna,
nawet w pisaniu. Ale to jest silniejsze.
Wiesz, Jerzy, nie chcę, by takie
głupstwa, o których piszesz w ostatnim
liście,
ponownie nas rozłączyły. Pieniądze. Nie
jestem dobra w interesach, a forsę od
razu
przepuszczam. Wybacz, Jerzy, na razie
zamilknę.
Dwudziesty pierwszy wiek okazuje się
dobrym czasem na szaleństwo. Zdarza
się, że
oglądam TV. Jak człowiek perfekcyjnie
niszczy człowieka. Słabnę w takie upały.
Byłam na
cmentarzu u Taty i prosiłam Go o
protekcję u Boga.
Od trzech dni nie chleję. Ale prochy,
prochy
płyną
zatrutą
krwią
na
maszynopis.
Nie potrafię, już nie potrafię unieść
siebie trzeźwej, więc po co śnię o
odwyku. To coś
symbolicznego.
Podjęłam
decyzję.
Podświadomość jak zwykle przyniosła
rozwiązanie. Teraz
jestem trzeźwa. Czekam na noc, kiedy
będę mogła odpocząć. Nie wiem, co to
normalne życie.
Po prostu nie wiem. Jak straszny opór
stawiałam kiedyś psychiatrom, by nie
wypłynąć rzeką
ze snów, rojeń i marzeń. Kiedy mocniej
się naprochowałam, chodziłam po
mieście
bełkocząca, bez pamięci zdarzeń. Na
noc przeważnie wracałam. Tylko mówić
nie mogłam.
Dlaczego? To dobre pytanie.
Znam odpowiedzi na wiele pytań, znam
różne prawdy, przekłamania, wyznania,
sny,
losy człowiecze, drogi potępionych i
ścieżki Boga. Wyczuwam nieszczęście,
chorobę, śmierć.
Tylko swego losu nie jestem w stanie
przeniknąć. Czasem zdaje mi się, że już
wiem,
znalazłam spokój, pochyliłam się nad
niepoznawalnym i właśnie wtedy czuję,
że trzeba się
powiesić. Czasami idę za daleko.
Granica jest ściśle określona przez Boga
i rozhuśtana przez
szatana. Stąpam po obu ścieżkach. Takie
schizofreniczne rozszczepienie. Serce
pragnie, a
mózg hamuje rozwój uczucia. Jak to
zespolić?
Chowałam
flaszki
w
przeróżnych miejscach,
by Mama ich nie znalazła, ale w
przypływie
obłędu
wszystko
się
wydawało. No i co z tego?
Jeszcze walczyłam z prochami, byłam
zła, że muszę je brać, lecz gdy
przerywałam,
powracały
halucynacje,
głosy
namawiające
do
samobójstwa,
do
totalnej zagłady. Wolałam
usnąć, niż przeżywać koszmary.
Żyłam
chwilą,
bez
poznawania
konsekwencji swoich czynów. Jedni się
na mnie
wściekali,
inni
widzieli
miecz
sprawiedliwości.
Gadałam różne rzeczy na spotkaniach
autorskich aż do momentu, gdy dostałam
brawa
na stojąco z okrzykiem „Kochamy cię”.
Miałam dosyć.
Już żadna siła nie zaciągnie mnie na
spotkanie z czytelnikami.
W końcu „Pamiętnik narkomanki” stał
się lekturą obowiązkową w szkole. Ale
teatr
narkomanii już się trochę zmienił. Nie
chodzi
o
szczegóły,
podstawy
zniewolenia będą takie
same do końca ludzkości.
Zaczęły się podróże. Postanowiłam
zwiedzić Europę Zachodnią.
To też było jakieś wyjście, chociaż na
krótko.
Prochy zabierałam z sobą, alkohol
podawano w hotelach.
Ogoniasty miał wszystko za darmo.
Świadomość, że miałam wrócić do
kraju, zawsze mnie trzymała w ryzach.
Tylko raz
było inaczej, ale o tym później. Na samo
wspomnienie przechodzą mnie ciarki po
całym ciele
i mam ochotę to zapić.
Zaczęłam się spotykać z poetami z
miasta. Ale szybko zrozumiałam, że
odchodzę
najtrzeźwiejsza od stolika. Poza tym w
mieście mnie nie uznawano, budziłam
sprzeciw w ich
pijackich sercach, w zamysłach samców,
w sławach na małą skalę.
W końcu pojęłam, że trzeba z tym
skończyć i kupić własną flaszkę.
Już wtedy pojawiały się pierwsze
oznaki izolacji, częściej odmawiałam
dziennikarzom, nie chciałam gadać z
ludźmi. Nie miałam takiej potrzeby.
Po jedenastu latach zrozumiałam, że
trzeba się ponownie ratować, tak
zupełnie na
serio,
bo
mogłoby
się
zdarzyć
nieszczęście...
Wymodliłam panią Alicję. Już jest
bezpieczniej.
Mam wybór, zawsze jest wybór, nawet
w więzieniu. Ale dusza nie mogła iść do
piekła. Nie jestem pewna, gdy to piszę,
pojawiają się kolejne wątpliwości co
do mojej
egzystencji tutaj, ale wiem, że raz w
tygodniu przez godzinę mogę zapłakać...
Czasami zaskakiwały recenzje moich
książek, doprawdy nie widziałam tego,
co
krytycy sądzili o mojej twórczości.
Niech im będzie.
Co poeta miał na myśli... Sama czasami
nie wiem, czytając swój wiersz.
Od trzech dni piszę ten tekst, trzecią
dobę śnię odwyk. Może pisanie jest
moim
lekarstwem?
Jeszcze wyruszałam z Mego Królestwa,
bywałam na wakacjach z Mirką, ale nie
potrafiłyśmy się dogadywać. Mirka w
końcu założyła rodzinę, urodziła dzieci i
dzięki Bogu
przerwała pasmo nieszczęść, tylko może
czasami bywała za agresywna, a ja
bardzo się boję
agresji u najbliższych. Poza tym Mirka
nie przeczuwała tych zmian we mnie,
które
następowały, zgodnie zresztą z prawami
medycyny,
ale
tego
jej
nie
komunikowałam i w
końcu przestałyśmy się rozumieć. Mirka
jest po trochu moim biografem, ma te
wiersze i
teksty, które ja dawno wyrzuciłam do
spalenia. Co jakiś czas robię porządek
w papierach i
tym sposobem pozbyłam się nawet
gwarancji na komputer i umowy na
telefon komórkowy.
Nie wiem, jak teraz wyobraża sobie
mnie Mirka, ale na pewno dalekie to jest
od
oryginału. Mirka nie wie, że się topię,
nie mam zamiaru jej tym obarczać, niech
żyje
szczęśliwie w rodzinie.
Inni też nie wiedzieli do końca. Czy całe
życie można ukrywać nałóg?
Podziwiam i szanuję Mirkę, tylko niech
już nie pisze bolesnych listów.
Jestem odcięta od świata. Pragnę mieć
przyjaciela... Znowu o tym piszę jak w
”Kokainie”. Jeżeli mnie samą katuje
moja dusza, niech inni już zamilkną.
Niech cały świat
zamilknie. Cisza jest jedynym ratunkiem.
Zaistniałam w wielu osobach, lecz
odchodziłam, kiedy pojęłam, że dalej
mogę tylko
niszczyć.
Na terapii byłam prawdziwa. Muzyka.
Stale mam włączoną wieżę.
Po pogrzebach Michałka i Taty zaczęłam
chodzić na pogrzeby innych.
Byłam
jak
mumia,
dokładnie
naprochowana, manekin psychiatryczny.
Czy już jestem
zgubiona? W każdej książce uśmiercam
się i powracam do realnego świata,
który nie jest
moim światem. Chodzę po mieście,
zaliczając knajpy, przedłużając powrót
do domu...
Bożena po tragedii stała się świętą. Nie
da się każdego przekonać do własnej
śmierci.
Żyjemy
z
Bożeną
modlitwą
i
wspomnieniami. Ale jeszcze nie da się
wspominać,
zrozumiałam to po śmierci Tary.
Fundowałam
innym
niesamowite
przeżywanie tego świata, gdy mój świat
był zupełnie
gdzie indziej.
Dwa lata temu przerwałam grę. Stałam
się człowiekiem, zaczęłam dojrzewać,
być do
granic wytrzymałości szczera. Dlatego
milczę w towarzystwie innych ludzi. Z
Koziołkiem nie
da się pogadać, poluje na myszy i ptaki.
Zdążyłam przeprosić Urszulę, ale wtedy
nie
potrafiłam dla niej inaczej zaistnieć.
Topiel pochłonęła widzenie świata
rzeczywistego.
Urszula mi wybaczyła. Może jednak
mam przyjaciela. T.Z. nadał nie chciał
wypisać aktu
zgonu.
Robienie za gwiazdę i idola małolatów
bardzo męczyło, dlatego w końcu
przestałam
wychodzić z pokoju. A gdy i tutaj było
źle, chowałam się w szpitalu.
Alkohol, prochy i ja. Czasami zgłaszała
się jakaś matka z prośbą, by ratować jej
dziecko
z
narkomanii.
Czasami
próbowałam, ale powracająca fala była
zbyt trudna do
przeżycia. W nałóg wpisana jest
całkowita samotność.
Czasami zastanawiałam się, czy się nie
ujawnić, ale status psychotyka był dla
mnie
bezpieczniejszy. Wolałam rzygać w
samotności. Jako psycholog przerobiłam
na sobie całą
psychiatrię, psychologię kliniczną i
neurologię.
Ostatnio
zajęłam
się
kardiologią. Nikt nie
mógł mnie przebić, każde kalectwo
psychiczne przerabiałam na sobie.
Już na studiach koledzy pytali, skąd
wiem o różnych patologiach aż tak
wiele.
Najczęściej
odpowiadałam,
że
z
książek.
Ponad rok temu, gdy miałam jechać do
Elbląga na setne przedstawienie
„Narkomanki”, dostałam zawału serca.
Dziesięć lat żyłam w topieli. Teraz,
kiedy zrozumiałam, że być może sięgam
kresu,
zaczęłam się ratować. W końcu. Mój
organizm się starzał i powrót z
zaświatów stawał się
coraz trudniejszy.
A jednak Ogoniasty podsuwa myśli o
odejściu.
Przestałam się bać, przeszły myśli o
mordzie Filozofa, przestałam być ofiarą.
Rozumiałam moich pacjentów jak nikt
inny, ale to do niczego nie prowadziło.
Kiedyś Basia z
gór odwiedziła mnie w mieście. Od razu
wiedziałam, że przyszła pogadać przed
zaplanowanym samobójstwem. Zrobiłam
jej pranie mózgu i na drugi dzień
przyznała, że już
miała upatrzone miejsce w górach, z
którego chciała skoczyć.
Uratowałam jej życie, a ona rzygnęła w
liście agresją na rodzica. Obiecałam
sobie
wtedy, że nie będę już odcinać pętli.
Niech inni sami odpowiadają za swoje
szaleństwo.
Przestałam ratować samobójców.
Basia
próbowała
się
później
skontaktować ze mną w jakiś sposób,
ale jej gra mnie
drażniła. Nie wytrzymywałam naporu jej
myśli.
Biedna jest teraz moja Mama. Pełny
regres po śmierci Taty. Nie bardzo
umiem Jej
pomóc, Jej łzy mnie osaczają.
Może nie powinnam pisać, tylko zająć
się ogródkiem? Każdy i tak powiela
błędy, w
sposób mniej lub bardziej dramatyczny.
Nie jestem przewodnikiem po ściernisku
dusz, od
tego jest Biblia. Zapominałam o Bogu. A
jednak udało się Mamie przekonać mnie
do
sakramentu bierzmowania i jestem Jej
wdzięczna. Chociaż to teraz trudniejsze.
Ogoniasty
miesza w niedzielnej modlitwie, a ja nie
zawierzam Bogu. Może dlatego, że nie
potrafię
wyrzec się piekła. Co poza nim
mogłabym czynić? Byłam w nim od
urodzenia, a nawet od
poczęcia. Niekiedy przebaczałam. Ale
częściej wolałam odejść. Boli, bardzo
boli.
To było takie proste, wziąć lek,
zagłuszyć jęk potworności duszy, zapić
krew, zaplątać
się w niepoznawalne. Ale ryzyko było
zawsze nie do przewidzenia. Plan
działania mógł
zawieść, a kto mógłby wtedy odciąć mój
ą pętlę?
Pewien tak zwany poeta kiedyś w
pijanym widzie stwierdził w mieście, że
mnie
zniszczy. Gdy dowiedziałam się, że
ganiał
innego
poetę
z
siekierą,
zrozumiałam. Żadna
słowna siekiera nie mogła już mnie
dopaść.
Czasami
jeszcze
występowałam
publicznie, nawet w swoim mieście.
Zaczęto
wystawiać „Narkomankę” w różnych
miastach
w
Polsce,
także
tutaj.
Obcowanie z
dyrektorem teatru, Henrykiem Talarem,
było
interesujące.
„Narkomanka”
doczekała się
setnego przedstawienia, ja zaliczałam
kolejne pobyty w szpitalu. Ale bywałam
na spektaklach
i obserwowałam reakcje widzów. Talar
umieścił przedstawienie w piwnicy,
sceneria
niesamowita. Dobrze, że nie mam
klaustrofobii. Doktor Marek nie obejrzał
spektaklu premie-
rowego, bo w drodze popsuł się
samochód, poza tym nie uważałam tego
za konieczne.
Pani reżyser podrywała mnie, a czasami
też z nią chlałam. Pisywano przeróżne
recenzje, których nie czytałam, ale
lubiłam bywać w teatrze za kulisami.
Sezon na
„Narkomankę” trwał i trwał, aż mi było
niedobrze. A moje wiersze? Najpierw
spektakl wysta-
wił Olsztyn, później Bielsko - Biała, już
pod dyrekcją Henryka Talara, następnie
Elbląg i
Zielona Góra. Niedawno wyczytałam w
internecie, że był pokaz w Wiedniu,
szkoda, że mnie
nie zabrano. Wiedeń bardzo się podoba
mojej duszy. Nigdy nie wiem, co się
dzieje z moimi
książkami, ale tak chcę. Raz w roku w
przypływie świadomości pisałam list
pieniaczy do
ZAIKS - u. W końcu przestali
odpowiadać na moje zarzuty. Ale to nie
ma większego
znaczenia.
Spektakle zachwycały, przejmowały,
zwłaszcza młodzież. Kiedyś w Bielsku
byli na
sali narkomani z pobliskiej odwykówki.
Nie dotrwali do końca sztuki. Jeżeli
„Narkomanka”
tak działa, co będzie z ”Kokainą”?
Sądzę, że stopniowo dawkuję ludziom
własną tragedię.
„Schizofreniczka” za to gdzieś się
rozmywała, widocznie i ona czeka na
swój czas. Sarah
Kane popełniła samobójstwo po piątej
książce. Ale ja wyprzedzałam ją myślą o
całe dziesięć
lat. Ją zauważono dopiero po śmierci.
Nie będę z tego robiła analogii do
swego życia.
Truciznę trzeba dawkować umiejętnie,
inaczej ginie od razu cały organizm. Nie
wiem, czego
jeszcze można się po mnie spodziewać,
ale na szczęście są ludzie, którzy mi
ufają i wierzą we
mnie. „Kokainy” Mama nie może
przeczytać, chociaż już się trochę
oswoiła z takim tytułem i
faktem jej druku.
Zdarzało się i tak, że nie wpuszczano
mnie do knajpy. Dlatego chodziłam do
takich,
gdzie podawano alkohol bez cienia
wątpliwości. Zaprzyjaźniałam się z
barmanami i szefami
lokalu. Plac Daszyńskiego ma wiele do
zaoferowania w różnych porach dnia.
Na placu był
autobus, który zawsze odwoził mnie pod
dom. Pisanie to jak dni wycięte z
życiorysu.
Stan ekstazy twórczej bywa nie do
wytrzymania. Ale za kilka godzin będę
mogła
wziąć procha i usnąć.
Chcę
zostać
sama
podczas
aktu
tworzenia, ale inni nie potrafią tego
zrozumieć. W ten
sposób dogadałam się z Januszem
Yaniną Iwańskim. Podobnie postrzega
świat. Śpiewał na
„Narkomance” w Bielsku. Jego teksty
wyrażają to, czego jeszcze nie poznałam.
Życie poza szpitalem zmuszało do
mówienia.
Ale
później
sobie
halucynowałam tak
jak dzisiaj w nocy. Gorzej jest z
urojeniami, ale nimi obarczam doktora
Marka. Jest zawsze
gotowy na wysłuchanie Boga lub
szatana.
Zawsze to było jakieś wyjście przed
samobójstwem. Nawet doktor Marek
woli, bym
chlała, niż się wieszała.
Dobrze, że ich mam, tych, którzy ze mną
jeszcze wytrzymują. Na przykład Mamę,
ale
Ona żyje w kompletnej nieświadomości.
Nie musi wiedzieć, chyba że jakiś
życzliwy Jej
doniesie. Ale jestem pewna, że nie
wysłuchałaby tego. Teraz Mama jest pod
moją szczególną
opieką.
Życie na haju jest możliwe do pewnego
etapu, po opiatach się po prostu umiera.
Tutaj
miewa się inne odloty, w których się
topisz wraz z innymi. Chyba że pijesz do
lustra jak ja.
Może chociaż umrę na trzeźwo. Proszę
włożyć do trumny prochy i flaszkę.
Inaczej
naprawdę będę straszyć. Mam już
przygotowany grobowiec.
Znając siebie, pewnie zrobię jakiś
kawał i zniknę bez śladu, tak po prostu
wyparuję.
Może coś mnie zeżre.
Co roku piętnastego sierpnia, jeżeli nie
byłam w szpitalu, szłam na pole
namiotowe
pod Jasną Górę i wypalałam fajkę z
haszem z hipisami. Ksiądz Szpak starzał
się i brakowało
mu
werwy,
ale
przecież
minęło
dwadzieścia lat, ponad dwadzieścia lat.
Ale i tak go
podziwiam. Czy jego modlitwy o
ratowanie ćpuna bywały wysłuchane?
Na polu namiotowym zawsze wracały
wspomnienia, zwłaszcza że bywała na
nich
Sylvia. Sylvia była człowiekiem, który
mnie kochał przyjaźnie, bez żadnych
ograniczeń czy
wymagań. Dlatego Sylvia przetrwała do
dzisiaj w moim sercu. Poznałam ją
listownie, bo
kiedyś
jeszcze
zdarzało
mi
się
odpisywać na listy. Mogłabym przegapić
Sylvię, ale doktor
Marek na wieść o takim liście prosił,
bym odpisała.
Moja przyjaciółka prowadzi zajęcia z
psychologii klinicznej na naszej wyższej
uczelni. Dorota i jej mąż Arek przeżyli
ze mną różne dziwne chwile, tak po
prostu nie godząc
się na moje odejście z tego świata. I
studenci wypytywali doktor Dorotę o
mnie, czy się
puszczałam, czy ćpałam, czy jestem
chora psychicznie. Czasami udało jej się
namówić mnie
na wykład dla studentów. Jedna ze
studentek zapytała, co robić, by spełniło
się życie.
Odpowiedziałam, że wystarczy kochać
własne dziecko.
Moi bliscy skutecznie wyciągali mnie z
zaświatów, by móc się spotkać przy
dobrej
muzyce, poczytać moje książki, dać
uczucie.
Kiedy nie wiedziałam, jak wybrnąć z
jakiejś sytuacji, odwiedzałam Kasię,
która
kiedyś
uczyła
mnie
angielskiego.
Czasami pozwalało to na przetrwanie.
Kasia odwiedzała
mnie w psychiatryku. Jest doskonałym
pedagogiem. Zawsze porusza mnie jej
widzenie świata
i Boga przede wszystkim. Kasia zawsze
opowiadała o Bogu w kontekście życia
codziennego.
Hm, nagle się okazuje, że tyle jest
ważnych osób w moim życiu. A ja im
uciekałam na
samotne wyspy. Moi przyjaciele zawsze
sprawdzali
się
w
warunkach
ekstremalnych i na co
dzień. Teraz odkrywam to od nowa.
Cieszę
się,
że
większość
moich
przyjaciół odnalazła swe miejsce w
życiu. Są
normalni, ale to niezwykłe postacie. Od
nich mogłam się uczyć, jak wyznać ból i
miłość.
Otaczali mnie szczególną opieką, starali
się, a ja ich oszukiwałam, prochując się
czy
zapijając. Nie mówiłam im tego. Topiel
była we mnie.
Są
lekarzami,
psychologami,
prawnikami. Ja też kiedyś byłam
psychologiem.
Ofiarowywałam im taki czas, że na
moment zapominali, co się wydarzyło.
Anka nie potrafiła. Żyjąc przeszłością,
Anka niszczyła także siebie. Nie mogłam
już
jej pomóc, zresztą już nie chciałam.
Może to i dobrze, że Anka nie założyła
rodziny, jest bardzo toksyczna.
Wulkan ożył po dziesięciu latach.
Danuśka uratowała jako chirurg setki
dzieci. Nigdy nie umarło jej dziecko pod
skalpelem. Ale to ja chorowałam, nie
Anka. To niewybaczalne.
Śmieszą mnie ludzie, którzy mówią, że
nigdy mi nie wybaczą. Są bardziej
chorzy ode
mnie.
Prochy. Od dziecka się z nimi
zapoznawałam, by zostać w końcu
ekspertem od trucia
się.
To, że kiedyś ładowałam w kanał herę,
było tylko pewnym etapem, środkiem na
własną niemoc. Miałam dużo szczęścia,
wtedy nie było AIDS.
Zaczęła się krucjata ćpunów z plusem.
Niektórzy nie rezygnowali z walki o
siebie,
studiowali i pracowali, byli neofitami.
Przyglądałam się im chwilę, pracując w
Powrocie z
”U”.
Pewnego razu przestałam kontaktować i
podziękowano
mi.
Podstępem
wprowadzono
drugiego terapeutę na dyżur, by mnie
kontrolował.
Świństwo straszne. Przestałam tam
chodzić. Jedna ekipa, towarzystwo
wzajemnej
adoracji. Lubili mnie tam, kiedy już nie
pracowałam, a i zawsze można było się
mną
pochwalić.
Mogłam być łachem, ćpunką, pisarką i
poetką
schizofreniczką,
ale
nie
terapeutą.
Wiem, że musiałam przestać pracować,
ale... Wielu ćpunów z tego okresu już nie
żyje.
Matko Boska Częstochowska, cuda,
cuda w tym mieście... To, co świat
wyrabia z
odmieńcami, zawsze mnie zaskakuje,
ułożone w język fachowców - filozofów,
socjologów -
nie tłumaczyło niczego. Ale przecież nie
można
światu
ogłosić
całkowitej
bezradności czy
bezsilności. Nawet ja trzeźwiałam.
Mama wyszła do kościoła, flaszki puste,
niepokój twórczy narasta. Za godzinę
mogę
wziąć procha. Jutro moje urodziny,
wypiję z Mamą szampana, a także z
Ryszardem. Ryszard
opiekuje się nami od choroby Taty.
Czyni
to
dyskretnie,
stał
się
domownikiem, a Mama ma
mężczyznę do karmienia.
Już nie pamiętam, jak to dokładnie
narastało, po kolejnych upadkach brałam
się za
mordę i funkcjonowałam. Nikt nie mógł
poznać stanu mego umysłu.
Noce po zaprochowaniu były dla Mamy
krytyczne. Nie wiedziałam, co robię, nie
pamiętam, co się działo, czasami
chciałam nago wyjść na ulicę, co
szczególnie bawiło
doktora Marka. W końcu usypiałam, a
rano odnajdywałam kolejne prochy. I
wytrzymałość
Mamy się kończyła. Prosiła mnie, bym
poszła do szpitala, ja jednak wolałam
prochy i alkohol
zamiast psychozy.
To jakiś horror, a ja ciągle dopisuję
kolejne scenariusze. Raz w tygodniu
jestem
prawdziwa, odarta z maski normalnego
człowieka, z różnymi oporami, ale
czująca
rzeczywistość. Leki na halucynacje i
urojenia stawały się wrogiem. Od roku
inaczej to wyglą-
da, ale topiel zawsze jest najbliżej.
Koszmar.
Godzina. Można przecież wytrzymać
następną. Tylko jak to się robi? Nigdy
nie byłam
normalna i nie wiem, jak to jest.
Przerastał mnie ból istnienia. Gdzie
jesteś, Basiu?
Bóg nakazał właśnie tę epokę, a
potrafiłam bywać zupełnie gdzie indziej.
Żałość mnie jakaś nachodzi, brak mi sił
do dalszego przeżywania świata, ale
trzeźwieję i mogę przestać być ofiarą. W
ciągu
tygodnia
jedna
godzina
prawdziwej rozpaczy.
Za mało. Dużo zależy ode mnie, ale
granat w kieszeni już odbezpieczony i
muszę się
spieszyć.
Mam umrzeć l marca, ale nie wiem,
którego roku, taką informację dostałam
od Boga
na kartce we śnie. Muszę odejść od
maszyny do pisania.
Dzisiaj są moje urodziny. Zadzwoniłam
do Bożeny. Bożena uczy mnie miłości,
która
wszystko
przetrwa,
która
jest
wszechogarniająca. Po rozmowie z nią
czuję się lepszym
człowiekiem. Daje tyle wiary, że aż
czasami i ja chcę iść do nieba. Tam już
Tata z Michałem
prowadzają się pod rękę.
Trzeźwa, czuję się niezbyt pewnie na
tym świecie. No cóż, trzeba w końcu
dokonać
jakiegoś wyboru, czy się leczyć,
walczyć ze zmorą, czy już do końca
chodzić naćpana. A
wtedy pojawia się pytanie, ile zostało.
To tak jakby zadzwonić do przyjaciela,
powiedzieć mu, że się wieszasz i niech
przyjedzie odciąć zwłoki. I takich
znałam,
którzy
tak
skończyli.
Okrucieństwo.
Wczoraj widziałam w TV program o
zespole poaborcyjnym, nie wiem, na
jakim etapie
jest teraz moja dusza, ale niestety dla
mnie jest to sytuacja bez wyjścia. Dla
tych kobiet, które
zamordowały własne dzieci, nie mam
wytłumaczenia i przebaczenia. Tego nie
da się
odreagować, nie dały swemu dziecku
żadnej szansy.
Ja
przynajmniej
sama
mogłam
zadecydować o samobójstwie.
Może ktoś powiedzieć, że zabijanie
rodzica jest podobne. Nie. Rodzic
zawsze może
się obronić.
Tak więc zatruwam się, może w końcu
skutecznie.
Czy wybieram życie, czy piekło? Na
piekło jestem gotowa, gdy tak chodzę po
ulicach
miasta, przyglądam się ludziom i
zastanawiam, dlaczego życie doczesne
jest taką wartością.
Wszystkie religie obiecują wieczne
zbawienie, a jednak - jak to mówi moja
ciotka -
jakoś nikomu się tam nie spieszy. Mnie
się bardzo spieszyło. A tu się walczy o
każdą sekundę
istnienia, próbując przebłagać bóstwa,
los czy to, w co kto wierzy.
Gdyby nie archetypy, które we mnie
ożyły, zastanawiałabym się, czy jest tam
coś
jeszcze. Mam mieszane uczucia, inaczej
przeżywałam śmierci kliniczne, było się
nad czym
zastanowić,
by
poczuć
Wielką
Kosmiczną Czarną Dziurę. To mnie
najbardziej chyba
przytłacza. A może to jest właśnie
piekło?
Takie
lewitowanie
w
ciemnościach, bez oparcia,
bez jakiejkolwiek powłoki czy kształtu,
kara za narodziny w kosmosie.
Może i ja kiedyś prześpię noc bez
prochów i będę wiedziała, gdzie jestem,
co robię i
czuję. Tylko że teraz gadam sama z sobą,
a może ze swoim sumieniem?
Tej książki jeszcze Mama nie może
przeczytać, może następną...
Ułańska fantazja. Tak nazywano moje
wychodzenie z nałogów. Nie mogę
dopuścić do
tego, by zostały mi siedemdziesiąt dwie
godziny. Cokolwiek to oznacza, dla mnie
to jedno -
zdrowienie.
Na odwyku dostajesz środki zastępcze.
Ja funduję sobie detoks na jawie i
wolności.
Ale
już
czuję
pierwsze
objawy
niepokoju psychicznego i nadmiar myśli,
ale jeżeli ma
to być przetworzone na język literatury,
niech się toczy. „Kokaina” powstała w
psychozie,
„Schizofreniczka”
w
czasie
wychodzenia
z
psychozy,
znowu
musiałam wytrzeźwieć.
Denerwuję się, złoszczę na siebie.
Wszystko wyłazi.
Po jedenastu latach w samo południe
jestem trzeźwa i nie mów mi, Ogoniasty,
że
może by inaczej. Ogarnia mnie smutek,
ale nie mam zamiaru się poddawać.
Depresja bez prochów aktywizujących.
Nie ma rur w łazience, nie teraz.
Teraz mamy z Mamą tylko siebie. I niech
tak jak najdłużej zostanie. Zawsze się
kimś
opiekowałam. No właśnie, Baśka. List
od Ani z Bieszczad, tylko ona pamiętała
o moich
urodzinach, oprócz rodziny oczywiście.
Danuśka jak zwykle obsypała mnie
złotem.
Dla Ani z Bieszczad jestem Anną. Co za
odpowiedzialność.
Wiesz, Aniu, postaram się napisać list i
go wysłać.
Można przecież kochać cudze dzieci.
Nie chcę zostać sama. Tylko kiedy piszę
i
słucham muzyki. Pić można od czasu do
czasu z przyjacielem, pamiętając o
powrocie do
domu.
Mamo, przepraszam już za tę książkę,
ale może zdążę napisać tę następną, w
której
godzę się ze światem i wyznaję Boga
jako
mego
przewodnika.
Ułańska
fantazja jest
pozytywna. Dużo jest we mnie złości
twórczej.
Urszula powiedziała, bym nie zmieniała
tytułu tej książki, bo to jest dar i znak od
Boga i tak musi pozostać.
Obiecałam jej, że jak już będę bogata,
zamieszkamy razem w wielkiej chałupie
i
będzie mogła żyć w końcu tylko swoim
życiem.
Kurwica bierze mnie straszna od dwóch
dni,
zagrożony
jest
mój
spokój.
Przyjechała
kuzynka Mamy na kilka dni i tępi mnie
okrutnie, bo do tej pory to ona robiła za
artystę w
naszej rodzinie, a teraz ma rywalkę. I to
ja jestem w internecie, a nie ona. Gdy
przeczytała
„Wdowę”, znalazła w niej jedynie błędy
drukarskie. Wypieranie pewnych emocji
całkowicie
ogłupia.
Trzeba to przetrwać. Inaczej może się to
skończyć szpitalem.
Niektórzy ludzie zupełnie nie mają
wyczucia sytuacji, Tata dopiero odszedł,
a ona się
tu wpakowała, bez przerwy gada i
wszystko wie najlepiej. Trocheja ścięło,
kiedy nie
pozwoliłam jej „mieszać w garach”. Za
to
ja
zaczęłam
odreagowywać
i
podpuszczam ją na
tematy
religijne.
Głoszę
wszelkie
herezje, włącznie z teoriami na temat
piekła i chyba sobie z
tym za bardzo nie radzi.
Wybieram się do piekła, ale dopóki żyje
Mama, chodzę do kościoła. Czuję, że
ponownie narasta we mnie jakiś bunt,
ale nie biorę procha, chociaż to strasznie
męczy. Kiedy
za dużo czuję, mam wrażenie, jakbym
była pokonana przez własny umysł.
Nie śpię drugą noc. Mam kryzys wiary
w pisanie i samo życie w ogóle. Od
kilku
miesięcy panowała tutaj taka cisza, a
teraz jakby jakiś kat stał nade mną.
Prochy nie pomagają na tak silny stres,
ale przecież nie mogę się poddać przez
jakąś
nawiedzoną ciotkę.
Gdybym miała męża i dzieci, inaczej by
to wyglądało. A tak wydaje się im, że
ciągle
trzeba mnie wychowywać.
Zawsze sama się wychowywałam, od
dziecka, nikt nie potrafił zmieniać moich
decyzji, chociaż właziłam w topiel.
Porażające chwile po prochach i
alkoholu zmiatały mnie z
powierzchni ziemi, bym powróciła z
jeszcze większą siłą samozagłady.
Samozagłada jest wpisana w nałóg.
Jestem udręczona wódą i prochami. By z
tym skończyć, trzeba jedynie pokochać
stan
trzeźwości i zaistnieć inaczej. Nie wiem
jeszcze, w jakiej postaci, z jakimi
myślami czy
poglądami na życie. Ale nigdy się tego
nie dowiem, dopóki nie spróbuję.
Żadnych ludzi na
sto metrów od Mego Królestwa. Inaczej
ogarnia mnie całkowity obłęd.
Jest ścisłe grono osób, z którymi mogę
czasami przebywać.
Szanujemy swój czas. Poza tym bycie z
przyjaciółmi w niektórych momentach
ma
szczególny wymiar, pomaga przeżywać
ból istnienia. Prochy sterowały mną jak
bombą na
odległość.
Wystarczył
niewielki,
przypadkowy
impuls
i
następowała
we
mnie
eksplozja, w którą
włączałam otoczenie.
Szaleństwo narastało powoli, lecz
systematycznie, po okresie względnej
stabilizacji.
Oprócz Mamy nikt nie mógł ze mną
wytrzymać. I oprócz doktora Marka, ale
o tym w
innej książce. Z Tatą dogadywaliśmy się
bezbłędnie. Kochał mnie zaborczo i jak
każdy ojciec
przeganiał każdego faceta.
Moja maszyna do pisania też mnie
wkurza, spadła na ziemię i robi dziwne
psikusy.
Ale musi ze mną wytrwać do końca
tekstu.
Gdy
jeszcze
bywałam
aktywna
medialnie, śmieszyły mnie pytania
dziennikarzy,
którym wydawało się, że mnie pojmują,
że wiedzą coś o uzależnieniach.
Pisywali głupoty, nie
dając mi tekstu do autoryzacji. Nic sobie
z tego nie robiłam, wiedziałam swoje, i
to zupełnie
wystarczało. Podróże po Polsce w roli
etatowej narkomanki kraju też miały
swoje uroki.
Szokowałam
wyznaniami,
aż
zrozumiałam, że każdy ma swoją historię
i każdy mógł zasiąść
na moim miejscu. Inni nie mieli jednak
tego czegoś, co wzbudzało takie emocje
i szarpnięcia
duszy. Na spotkaniach starałam się być
trzeźwa.
Raz dostałam stypendium z miasta, ale
wystarczyło na wydanie jednego tomiku
wierszy. Za to udzieliłam wywiadu
regionalnej telewizji.
Kolejna książka stała się wyzwaniem.
Dla najbliższych i mnie samej. Mogłam
więcej
chlać i się prochować, by uciec od
rzeczywistości.
Powroty
do
domu
bywały coraz
trudniejsze. Kochałam ten niezwykły ból
istnienia, który mi wmawiano, ale
czułam inaczej i
nie można było mnie oszukać. Może
jedynie mówiłam o tym memu kotu.
Lubię marzyć,
właściwie cały czas marzę i przekładam
to na papier. Dzisiaj się dowiedziałam,
że „Kokaina”
jest
prawdą
w
osiemdziesięciu
procentach.
Nie
zaprzeczyłam.
To
sprawa osobistego odbioru.
Niekiedy i ja wierzyłam, że to jest
możliwe. Marzę o flaszce i prochach,
lecz tak je
schowałam, że lepiej nie szukać.
Nie, zwykła maszyna do pisania
zupełnie się do tego nie nadaje. Ale
kiedy naprawię
tamtą... No co, dlaczego teraz mam nie
zaćpać, kiedy mam doskonały pretekst.
Alkoholik pije
dwa razy do roku, kiedy pada deszcz lub
kiedy nie pada. Chcę już umrzeć. Ale
muszę
skończyć
jeszcze
trzy
książki.
Okrucieństwo.
Dosyć rozczulania się, depresja i tak nie
minie, a wena twórcza jest zatruta
bzykającą
nad uchem ciotką. Zaraz zwariuję.
A poza tym słucham dobrej muzyki.
Amen.
Oj, Tato, dlaczego Cię już nie ma...
Opiekowałam się Tobą do końca, do
ostatniego
oddechu, na trzeźwo, bym poczuła odlot
Twojej duszy.
Tak namacalnie to odczułam, tak realnie
wypłynęła z Ciebie, a teraz przychodzi
w
snach, trochę gniewna, bo złościsz się,
że się truję.
Już jest napis na grobowcu. Nie płaczę,
to tylko żal wymieszany z cząsteczkami
bólu,
które pozwalają nie zapomnieć.
Miłość
jako
spełnienie
życia
doczesnego.
Powoli się staczałam, chociaż inni tego
nie widzieli, nie odczuwali.
Dzisiaj już nie śnił mi się odwyk.
Nie mówcie o Bogu. Proszę, już nie.
Coraz trudniej się idzie do kościoła na
mszę,
przyjmowanie
Chrystusa,
kiedy
to
Ogoniasty miesza w modlitwie. Czuję,
że jestem gotowa
na
wszystko.
Przeszłość
ostatnich
jedenastu lat zlewa się z czasem
obecnym.
Wiesz, Tato, chcę do Konrada, ale
wiem, że nie spodobałby się Tobie. Nie
pamiętani
tego momentu, kiedy poczułam, że
zapicie prochów wódą jest zbawcze na
dwie godziny.
Trzeźwienia wolę nie wspominać, w
oczach mam błaganie o zwalczenie
nałogu.
Raz się okazało, że prochy i wóda nie
dają wyciszenia i chyba musiałabym się
otruć,
by wreszcie coś poczuć.
Jeszcze wtedy wybierałam - albo
prochy, albo wóda. Nie pamiętam, kiedy
się zatarły
granice samokontroli. Kiedy przestałam
nad tym panować. I nagle Wielki
Eksperyment.
Dlaczego tak chcę ratować własną
wątrobę. Przez tyle lat się regenerowała,
a teraz czuję, że
jestem blisko siedemdziesięciu dwóch
godzin.
Doktorze, walczysz o moje życie, dając
wolny wybór, tylko czy można mieć do
mnie
aż takie zaufanie. Pogubiłam się. Wolę
sięgnąć po procha, niż poczuć. Co wtedy
mogłabym
odkryć?
Osobę
o
ogromnej
wrażliwości,
pomagającą w cierpieniu, umiejącą
przytulić i
pokochać? Umiejącą poddać się uczuciu
w sytuacjach intymnych? Mężczyzna
wciąż jest dla
mnie fantazją. A ja bywam nie do
zdobycia. Skamielina.
Kiedyś wydawało mi się, że można
kontrolować takie stany, szczególnie
agresji i
rozdrażnienia. Bywało tak, że w końcu
sama dochodziłam do siebie, lecz teraz
nie potrafię
wyjść poza zaklęty krąg i męczę siebie.
Powoli tracę do siebie zaufanie i
zaufanie do tych,
którzy mnie znają i kochają.
Ale wreszcie Bóg zesłał powiernika i
staję się człowiekiem bez maski.
Jedynie z nieco
zalęknionym sercem (nigdy tak o sobie
nie mówiłam). Czy to się uda?
Chcesz, Basiu, tak szybko załatwić
zatrucie umysłu i duszy. Nie zapieram
się,
nazywam rzeczy po imieniu i mówię,
mówię. Nie chcę tak umierać.
Nie wiem, do czego jeszcze jestem
zdolna, jaki pokrętny jest mój umysł.
Gdy chlam i
ćpam, to aż do katastrofy życiowej.
Picie i prochy dają absolutne odłączenie
od życia
doczesnego
i
odbierają
odpowiedzialność za wszystko. Nałóg
jest bardzo destrukcyjny,
zarówno dla uzależnionego, jak i ludzi z
j ego otoczenia.
W
stanie
całkowitego
upojenia
wszelkimi dostępnymi środkami czuje
się lęk przed
powrotem do domu, a jak dzisiaj
powiedziała przez telefon doktor Dorota
- to okrucieństwo,
kiedy lęk nie pozwala wrócić do domu,
jedynego bezpiecznego miejsca. Jest
jeszcze inne
rozwiązanie,
można
z
domu
nie
wychodzić! Może trzeba w końcu zrobić
zestawienie.
Bez prochów wytrzymuję dobę. Później
wyję i spokojnie mogę iść do szpitala,
za
kraty, w pasy, zniewolona przez
społeczeństwo i różnych mądrych ludzi.
Jeszcze nie wyczuwam własnej śmierci.
Jest już poza moim zasięgiem, nie robię
za
stwórcę. Jestem na głodzie.
Papierosy rzuciłam pięć lat temu, od
razu i bezboleśnie, nie miałam żadnych
sensacji,
głodów, zażerania się, żucia gumy itd.
Po prostu pewnego dnia przestałam
palić, a papieros
przestał istnieć. Z resztą bywa gorzej.
Zmowa milczenia w mojej rodzinie
prowadziła do wielu katastrof. Mogę
odejść
choćby dzisiaj, ale jeszcze trochę
poczekam, to za proste.
Krzyk jest blisko nawet, nawet jeśli nie
jest to krzyk po narodzinach, a jedynie
rozpacz
po czymś utraconym.
Pisywali do mnie różni ludzie, otwierali
się jak przed spowiednikiem, ale
wówczas nie
potrafiłam unieść rozpaczy drugiego
człowieka.
Napięcie rosło jak w najlepszym
dramacie.
Przyłapywałam
się
na
pokrętnym myśleniu
ćpuna, który zawsze znajdzie pretekst,
by zmienić stan umysłu.
Doktor Marek zawsze czuwał, bym nie
zawisła,
ale
ja
czułam,
że
to
przedłużanie
agonii.
Dopiero
przy
łóżku
Taty
zrozumiałam, jak walczy się do końca.
Ale życie sobie zafundowałam. Wokoło
byli sami uzależnieni - Anka od seksu,
Danuśka od pracy, Mama od pomagania
innym, kiedy ja już nie dawałam sobie
pomóc.
Mój brat był uzależniony od żony, Tata
od papierosów.
Mnie prześladowały książki, które
rodziły
się
podczas
snu,
i
nie
wiedziałam, którą
najpierw pisać.
Te jedenaście lat we mnie jest obłędem
prochowo
-
alkoholowym
i
samobójczym.
Kiedy leżysz na torach, jest ci zupełnie
obojętne, co dalej może się wydarzyć.
Kurwa, znów popsuła się maszyna. Musi
wystarczyć do skończenia tej książki.
Kiedy przestaję się kontrolować, lubię
usiąść w fotelu i godzinami słuchać
muzyki.
Przy muzyce łagodnieję albo wpadam na
kolejny genialny pomysł.
Tylko dlaczego teraz czuję się tak
parszywie. Wokół brakuje tlenu. Proszę,
zostawcie
mnie
w
spokoju,
nie
wygłoszę
pogadanki na temat narkomanii. Nie
chcę już siedzieć w tej
szufladce. Jestem przecież po prostu
poetką. Narkoman w końcu, kiedy się
topi, sam dochodzi
prawdy o sobie. I jego rodzina także.
Ludzie nie mają wyobraźni. Nie
opowiadam już o narkomanii. Są
książki, niech
czytają. Wiem, że kontakt z legendą
bywa interesujący, ale nie ze mną te
numery.
Próbowałam się ratować. Dostawałam
jakąś kasę książki i szalałam po świecie.
Na
zaproszenie przyjaciółki z Monachium
bawiłam
u
niej
ponad
tydzień.
Małgorzata jest
uosobieniem
zdrowego
psychologa,
ugościła
mnie,
pokazała
miasto,
pojeździłam sobie
metrem, widziałam wioskę olimpijską i
wiele ciekawych rzeczy.
Miasto
bogate,
nastawione
na
obywatela,
nie
utrudnia,
pozwala
zapomnieć o polskiej
szarpaninie. Jeszcze wtedy paliłam i
wydawałam po pięć marek na papierosy.
Było mi tam
dobrze. Prochy brałam tylko na noc, nie
piłam, czułam, że Małgosia jest bliska
mego
przeżywania świata. Ale musiałam
pożegnać letnie Monachium, miasto
spokoju i względnej
tolerancji dla odmieńców, i wrócić do
kraju. System leczenia w jej klinice
psychiatrycznej
bardzo mi się spodobał.
Nie tak jak u nas, kiedy lekarze i
terapeuci znikali w piątek, by objawić
się w
poniedziałek. Tam terapeuta czuwał całą
dobę. Jeżeli pacjent miał lęki o drugiej
w nocy,
terapeuta był przy nim. A u nas na
nocnym dyżurze lekarz po prostu śpi i
przez telefon
ewentualnie
zleca
pielęgniarkom
podanie
tabletki.
W
kombinatach
psychiatrycznych od razu
zakładają kaftan bezpieczeństwa, o nic
nie pytając.
Zawsze byłam na głodzie polekowym.
Ale można to po prostu przegadać, a nie
pacyfikować.
Więcej
zdarzeń
nie
pamiętam.
Głód
polekowy
doprowadza
do
skrajnego rozdrażnienia umysłu i serca.
Masz ochotę
zabić.
Kiedy zaczęłam należeć do ZLP - u w
Krakowie, moje życie trochę się
odmieniło.
Bywałam tu i tam, wychodziły kolejne
książki, ale dla mego miasta nadal byłam
trędowata.
W końcu zniknęłam, jeżdżąc czasami do
Krakowa na Noce Poetów, gdzie
czytałam swoje
wiersze. Ale to mnie wyczerpywało.
Jeszcze potrafiłam odmówić kolejnego
kieliszka wódy, chyba że piło się z
gwinta. W
Krakowie są inni ludzie. Do Warszawy
przestałam jeździć, to miasto j miało za
dużo
przykrych i tragicznych wspomnień.
Bałam się czasami, że i Kraków
zbezczeszczę, ale zawsze w porę go
opuszczałam.
Pęd do wędrowania pozwalał na wyjazd
z miasta. Przeważnie jeździłam sama na
wczasy w siodle. Galop mnie uspokajał
i nie popadałam w depresję. Samotne
wyjazdy dawały
pełną anonimowość.
Znano mnie już w Polsce z ”Pamiętnika
narkomanki”, który nadal wzbudzał tyle
emocji. Nauczyła mnie go odczytywać
Mirka. Zawsze dostrzegała w moim
pisaniu więcej i
pełniej. Lubiłam jej recenzje. Raz się
tylko zdenerwowałam, przy interpretacji
„Schizofreniczki”. Ona nie podlegała
żadnym dyskusjom filologa.
Tak, nie inaczej, musiał powstać ten
tekst, to nie powieść, to wyznanie bólu,
przetwarzanie
emocji
na
skraju
przepaści. Taki film nie podlega
cenzurze.
Przechodzili przez moje życie różni
ludzie, niektórzy w bezczelny sposób
domagali
się pomocy, jakbym była ich światem. W
końcu całkowicie zrezygnowałam z
pomagania
ludziom twarzą w twarz. Tylko czasami
odpisuję
na
listy.
Psychologia
praktyczna przestała
być moim zajęciem. Była jedynie
potrzebna do pisania książek, pomagała
poznać psychikę
drugiego człowieka. Na coś w końcu te
studia się przydały. Miałam wyczucie,
ale prochy i
alkohol powoli otępiały. Nawet T.Z.
mówił, że nie wykorzystałam swoich
możliwości. To nie
tak, wykorzystałam je w pisaniu książek.
Do pracy nie były potrzebne, państwo w
swej
dobroci zakazało mi wykonywania
zawodu psychologa do końca życia, nie
mogło być
większej ulgi.
Wiem, że Mama z tego powodu
cierpiała, ale to nie był stracony czas.
Nigdy nie było
straconego czasu.
Przyjaciele po ukazaniu się kolejnej
książki gadali ze mną, cieszyli się
kolejnym moim
sukcesem. Podziwiali i nie pamiętali
„Dziewczynki z zapałkami”.
Moim
jedynym
prawdziwym
powołaniem jest świat poetów, nie
psychologów. Pani
Alicjo, opowiem Pani, jak się topię.
Nie wiem, co z tego wyniknie, ale może
Bóg zmieni moją datę śmierci.
Mam tylu sprawdzonych przyjaciół,
którzy spokojnie przyjmują każde moje
powieszenie.
Mirka
kiedyś
nie
wytrzymała i mi nagadała. Powiedziała
trochę za dużo i za
boleśnie. Płakałam.
Sądzę, że teraz nie ma dla niej
większego znaczenia, jak żyję i kiedy
planuję kolejne
samobójstwo.
W moje szaleństwo jest wpisane
samobójstwo i niewiele można na to
poradzić. Chyba
że teraz zmienię kolej rzeczy i nie
zapiję, nie zaćpam. Już jest inaczej,
tylko niech na razie
inni zostawią mnie w spokoju. Wyjście z
matni uczuć własnych. Jakie zadanie
sobie
stwarzam. Nie wiem, czy podołam, nie
zawisając.
Walka o siebie jest zdecydowanie
trudniejsza niż zadzierzgnięcie pętli. Ale
dopiero
teraz to sobie uświadomiłam. Mocne
postanowienie ćpuna i alkoholika. Sama
bym w to nie
uwierzyła.
Kiedyś
powiedziałam
doktorowi Markowi, że z narkomanii nie
ma wyjścia. Nie
zgodził się ze mną, zna wielu neofitów,
ja znałam tych, co już odeszli.
Marlena miała dwadzieścia trzy lata,
kiedy się skutecznie się powiesiła. Nie
mogłam
już jej pomóc, tak się zapętliła. Jej
rodzice zrobili piękny grobowiec. I
pytali Boga, dlaczego
Marlena, a nie ja. Pokrętne myślenie,
niczego nie tłumaczyłam, musiałabym
dokopać
rodzicowi. Marlenka była fanką moich
książek, ale to jej nie uleczyło, miała
własną topiel. To
był inny układ w kosmosie. Marlenka
była z tej strony lustra, widziała w nim
jedynie łach i
obrzydzenie do siebie. Nie była
zakłamana. Jej szczerość nie pomagała,
oprócz doktora
Marka i mnie nikt jej nie słuchał, nikt nie
ujrzał śmierci w jej oczach. Ja to
wiedziałam na
czterdzieści osiem godzin przed datą
zgonu. I nic nie mogłam uczynić.
Marlena czasami przynosiła wódkę na
oddział. Wypijałam ją w samotności.
Nie
umiałam walczyć z piractwem, ale się
tym przeważnie nie przejmowałam.
Żyłam dwutorowo,
jako poetka lub jako świr. Dlatego nie
miałam już żadnych oporów, by dać się
wchłonąć
przez siły nieczyste. Ale zawsze miałam
poczucie, że zawadzam. Nawet Danuśka
nie potrafiła
mnie wysłuchać, Mama przypłacała to
bólem serca, więc zrezygnowałam.
Wiem, sprawdzali
się w sytuacjach ekstremalnych, ale nikt
nie wiedział, co przeżywam. Dla
rodziny miałam
maskę uśmiechu. Mieli wszystko, mieli
książki. Za to moi czytelnicy święcie
wierzyli w
zapisane słowo.
A jednak w końcu się otworzyłam i
nagle okazało się, że mam tyle
problemów. Chcę
już powrócić do swego wnętrza, ale to
jest za proste. Na treningach karate
walczyłam tak, by
pokonać przeciwnika w ciągu jednej
minuty. Dłuższe walki mnie męczyły.
Bardzo pragnę odejść. Codziennie rano
budzę się z kacem życia.
Moje kochane małolaty. Możecie mnie
lubić, kochać, podziwiać, szanować,
tępić,
wyzywać,
gardzić
mną,
opluwać,
zabijać słowem, ale nigdy nie przestanę
Was kochać. Jestem
Waszą przyjaciółką. Bo zaczyna się od
jednej tabletki przeciwbólowej, za
przyzwoleniem
rodziców i całego społeczeństwa. Te
reklamy
w
TV
środków
przeciwbólowych to straszna
granda.
Potrafię teraz wziąć dwieście tabletek
psychotropów i po prostu na chwilę
zasnąć. Dla
zwykłego
człowieka,
człowieka
nieuzależnionego, ta dawka byłaby
śmiertelna.
Nie da się już tak zwyczajnie uchlać
codziennością.
Faszerowano
mnie
tabletkami jak
kaczkę przeznaczoną na śmierć. Później
zaczęłam to robić sama.
I przychodzi taki moment, że nie
potrafisz dojść do knajpy, więc pijesz w
domu do
lustra.
Musiałam się odnaleźć w tym świecie.
Już nie potrafiłam. To było nie do
wytrzymania.
Czujności
tych,
co
kochają, nie da się
uśpić. Ale każdy uzależniony ma tysiące
sposobów, by to ukryć. Tylko już
czasami nie
potrafią o to zapytać, przyklepując
gówno. Nie mam pretensji do lekarzy,
bo mnie ratowali,
wzbudzali nadzieję, leczyli z choroby.
To ja kiedyś nie wytrzymałam...
Gdyby nie leki - muszę być do końca
szczera - już by mnie nie było. Czasami
pewnych rzeczy najlepiej nie wiedzieć.
Ale to, co piszę teraz, nie jest
usprawiedliwieniem.
Mogłam przecież brać leki na chorobę, a
nie powoli zwiększać ich dawki,
zapijając wódą.
lipiec 2002
Doktor Marek uważa, że znów wyjdę z
otchłani jak zawsze. Byłam u niego
wczoraj.
Oboje byliśmy zmęczeni. Zapytałam, czy
mi wierzy, czy na tyle mi ufa, że przeżyję
do
następnego spotkania. Za tydzień jadę z
kotką do lekarza na kontrolę. Nie mogę
jej zawieść.
Przyszło potwierdzenie z Cambridge
Anglia, że już szykują mi srebrny medal,
a poza tym
dostałam zaproszenie na kongres do
Londynu na spotkanie wybranych z
tysięcy wybranych
do „Who is Who”. Wybrana z
wybranych z całego świata. Ale się
narobiło. Oczywiście do
Londynu nie pojadę.
Kiedy ostatnio jechałam do Londynu,
autokarem, mieliśmy postój we Francji
przed
wjazdem na prom. Oddaliłam się od
grupy, a byłam tak nawalona prochami,
że zgubiłam
autokar i nie potrafiłam odnaleźć
terminalu, z którego był odprawiany.
Chodziłam od
terminalu do terminalu i mówiłam, że
zgubiłam
„my
bus”.
W
końcu
przysiadłam na rozdrożu
i zaczęłam się modlić. Miałam przy
sobie tylko paszport. Gdy dotarłam po
modlitwie na
właściwe miejsce i powiedziałam „I
lost my bus”, okazało się, że już
pojechał na prom.
Wtedy francuski policjant wziął mnie do
swego wozu i jadąc na sygnale,
zdążyliśmy ich
dogonić. Cała wycieczka była na mnie
zła, ale i szczęśliwa, że się odnalazłam.
Na promie
trochę mi dokuczano, że nie powinnam
jeździć sama, a byli to ludzie, którzy po
odprawie w
Anglii zniknęli. W drodze powrotnej
brakowało dwóch trzecich pasażerów.
W
Londynie
byłam
grzeczna.
Zwiedzałam, byłam bardzo punktualna i
po powrocie do
hotelu do rana oglądałam TV. Czasami
żałuję, że tam nie zostałam na zawsze.
Francuski policjant był zaskoczony
moimi podziękowaniami. To zdarzenie
jeszcze do
dzisiaj budzi we mnie lęk i powoduje
falę drżenia wzdłuż kręgosłupa. Mama
nie dowiedziała
się o tym nigdy.
Bardzo często śnię, że jestem w Anglii i
rozmawiam po angielsku. Nawet nieźle
mi
idzie. Jak miło zamawia się drinka w
knajpie, którą odwiedzał sam Dickens.
Tam czas nie
istniał, miałam ochotę bawić się
świetnie i to robiłam, bez lęku, bez
niepokoju, bez
wspomnień. Londyn, czasami tak mi się
wydaje, to moje miejsce na świecie. A
teraz
rezygnuję z takiej frajdy.
Zapytałam ciotkę, dlaczego Pan Bóg
stworzył dinozaury przed człowiekiem.
Chyba
się na niej odegrałam.
Jestem nadal zagadką, dla samej siebie
też.
Kto tu rządzi?
Mniej piję. Z prochami bywa różnie.
Sprawę z Cambridge przesuwam w
nieznany czas, a oni uparcie ślą listy z
gratulacjami. Obłęd.
Rozdygotanie, drżączka, gonitwa myśli,
otchłań,
myśli
samobójcze,
utrata
zdrowia
fizycznego i psychicznego...
Pomyśl o tym, Czytelniku, gdy zaboli
Cię głowa i weźmiesz tabletkę. Chyba
że jest to
poważniejsza
choroba,
wtedy
ważniejsza
jest
walka
z
bólem.
Rozumiem to.
„Kokaina” dociera do różnych ludzi i
nawet niektórzy wprost pytają, czy
dawałam
dupy. Ja nazywam dawaniem dupy
wszelką głupotę.
Już nie zaprzeczam, nie potwierdzam.
Świat mnie przerasta. Nie mogę wyjść z
domu,
by
nie
dostać
rozstroju
nerwowego, a
oni każą mi jechać do Londynu na
kongres, gotowa na wszelkie możliwe
pytania, na
ekskluzywne życie, ból nieznanego i dla
mnie niepotrzebnego.
Gdy zabraknie Mamy, kto pójdzie po
chleb? Przepraszam, ale chyba zupełnie
zdziczałam.
Moje Królestwo jest w porządku, tutaj
mam wszystko, czego mi potrzeba. To
nie ja
wysyłam książki do druku, ja je tylko
piszę. Więcej grzechów nie pamiętam.
To chyba ostatnie stadium niemocy, ale
jeszcze
podchodzę
do
telefonu,
odpowiadam
na listy z Anglii, chyba na większe
potępienie siebie. Może w moich
książkach jest to coś,
czego sama nie chcę wyczytać.
Ogoniasty siedzi w fotelu, zabrania mi
kontaktować się z doktorem Markiem.
Jest o
niego zazdrosny?
Przepraszam, muszę wziąć prochy. Żeby
pozmywać naczynia po obiedzie. Chyba
w
końcu nauczę się milczeć.
Moje
wnętrze
jest
porażające.
Powiedziałam doktorowi Markowi, że
zapracowałam na
piekło, a on na to, że są okoliczności
łagodzące.
Z każdą książką palę jakiś most za sobą.
Teraz nawet Bóg mi przeszkadza.
Jest mi naprawdę przykro, że to się tak
potoczyło. Wiedziałam, że kiedyś utracę
kontrolę, ale do końca w to nie
wierzyłam.
Wczoraj, przechodząc obok zakładu
fryzjerskiego, miałam ochotę do niego
wejść i
ochlastać się na łyso. To czasami
pomagało.
Tak długo nie byłam w stanie śmierci
klinicznej, całe dwa lata.
Bardzo pragnę, by mnie już nie drażniło
życie.
Przestałam się odzywać w domu, to
znaczy paplać, bo to drażni Mamę. Dla
rodziny
nie mam problemów, to znaczy nie mam
prawa ich mieć.
A rozważania, czy się powiesić, czy się
nie powiesić, to czysta filozofia.
Tak więc zostałam zupełnie sama, nie
licząc przyjaciół, których mam. Dla
nich,
oprócz Urszuli, jestem OK.
Siedzę sobie w domu, słucham muzyki,
jakiś wiersz popełnię, bez zobowiązań,
na
luzie. Nawet jak testują moją barwę
głosu przez telefon, stwierdzają, że
chyba u mnie
wszystko dobrze. Potwierdzam. Wczoraj
wzięłam za dużo prochów i ogarnęło
mnie to
niesamowite wyczucie śmierci, ale nie
byłam pewna, swojej czy Mamy. Jedni
mnie traktują
jak osobę zupełnie zdrową, inni jak
kompletnego świra. Prawda bywa
zawsze gdzieś
pośrodku.
Tylko co z tego, kiedy moje emocje
wobec świata i ludzi zmieniają się co
pięć minut.
Sama nie wytrzymuję tej huśtawki i idę
do lekarza po następne prochy. Śnię.
Tylko moje
marzenia tak dziwnie się kurczą. Teraz
marzę, by skończyć te trzy książki, które
właśnie
zaczęłam. Ważny jest tomik dedykowany
Tacie.
Jestem, mówiąc fachowo, w głębokiej
depresji.
Czy napisanie kolejnych trzech książek
wystarczy, by przeżyć ten tydzień, do
czwartku? Bo w czwartki mam godzinę
luzu dla swoich obsesji.
Na razie nie będę się kontaktować z
doktorem Markiem. Wiem, co mam
robić. Może
zajrzę do niego po wakacjach.
Linia życia powoli się załamywała.
Wystarczyło lustro, prochy i flaszka.
Pisałam wtedy różne rzeczy, które być
może zostaną odkryte dopiero po mojej
śmierci. A Mirka twardo milczy, co ja
jej takiego zrobiłam?
Przechlałyśmy sporo wina i szampana, a
najwięcej piwa. Teraz gust mi się
zmienił,
wolę wódę, koniaki, ewentualnie rum.
W knajpie dyskretnie łykam garść
prochów, popijając alkoholem.
Doktor Marek ma do tego zdrowe
podejście. Daje mi całkowicie wolny
wybór.
Pozbyłam się telefonu komórkowego. To
też jakiś sposób, by nie komunikować
się ze
światem.
Listy drażnią, ale jeszcze je czytam, bym
na przykład nie przegapiła takiej Sylvii.
Kiedy idę przez miasto, skręca mnie w
różne zakątki, gdzie są knajpy, jedna
ładniejsza
od drugiej, z ludźmi pijącymi na luzie,
trującymi się papierosami. Jeżeli akurat
kontaktuję,
coś do nich mówię. Pytam na przykład,
czy nie szkoda zdrowia na papierosa. I
jeszcze za to w
pysk nie dostałam. Teraz przestałam
pytać,
przestało
mnie
to
nagle
interesować.
Może, jak w ”Kokainie”, przeczuwam
kres?
Kiedyś moi przyjaciele wypijali ze mną
drinka, do czasu aż zrozumieli, że dla
nich to
tylko drink, dla mnie skok w przepaść
głową w dół.
Już nie ma kto ze mną pić, może czasami
Danuśka. Ale ją staram się przed sobą
chronić.
Są wrażliwi ludzie, jest ich całe
mnóstwo,
ale
psychopaci
depczą
nadwrażliwców,
oszukują, znęcają się nad nimi.
Ludzie pracujący z uzależnionymi w
ogóle nie wiedzą, o co tu chodzi.
Zarzucano
Markowi Kotańskiemu, że nie może
pomagać ćpunom, bo sam nigdy nie brał
narkotyków.
Przy
charyzmie
Kolana
i
jego
umiejętności wczuwania się w dusze
innych... Ale takich
Kotańskich jest niewielu, może tylko
on...
Wtedy
nie
umieliśmy
się
porozumieć, ale
przyczyna tkwiła we mnie.
Tylko doktor Marek widzi okoliczności
łagodzące i nie zgadza się ze mną, że
mam
potworną duszę.
Już bym wolała, by na mnie nakrzyczał
jak na małą dziewczynkę.
Ale i w jego oczach dorosłam. Czasami
czuję się za bardzo skomplikowana dla
samej
siebie.
Tato, teraz już wiesz bez słów, czujesz
to, ale się do Ciebie nie wybieram,
kocham
piekło.
Rodzina i moi fani na pewno się
postarają godnie mnie pochować w
poświęconej
ziemi.
Kopa w żyłach po wódzie poznałam,
mając czternaście lat. Od tego czasu
stałam się
inną Basią. I wreszcie renta z prochami i
piciem.
Nie pamiętam, kiedy zaczęłam kojarzyć
wódę z prochami, czy był to Londyn,
Paryż,
Wenecja, Izrael. Ale zawsze udawało mi
się powrócić do domu. Teraz nigdzie się
nie
wybieram, a nałogi pozostały.
Pamiętam lot samolotem do Izraela,
piłam całe cztery godziny. Boję się
śmierci w
katastrofie, więc piłam, by umierać na
wesoło. Ale stres był tak duży, że ciągle
czułam się
trzeźwa. Tam, na górze, nie mogłam się
zapić.
W drodze powrotnej było jeszcze
gorzej, wypiłam wszystkie drinki ku
oburzeniu
pielgrzymki.
Odwiedziłam z Ogoniastym święte
miejsca. Nie potrafiłam zostawić go w
Polsce.
Może dlatego nasz samolot się nie
rozbił.
Oparcie w Bogu? Proszę księdza, ksiądz
zabrał mi ostatnią szansę.
Ale doktor Marek powiedział, że Bóg
bardzo mnie kocha.
Alkohol, prochy i ja. Przez ostatnie
dziesięć lat mego życia stanowiliśmy
jedność.
Książki trochę drażniły, musiałam w
jakiś sposób zapanować nad maszyną do
pisania.
Kiedy Tata na dwa lata przed śmiercią
miał operację dróg żółciowych, Jego
stan był
ciężki. Codziennie pytał, czy syn
przyjdzie do szpitala, a wiedział, że Tata
jest po operacji.
Biedak miał nawet halucynację, że
Janusz był u Niego. A ja powiedziałam
wprost - nie, Tato,
syna nie było.
Ale to już jego sumienie, jeżeli je ma.
Bo nawet mnie, kiedy trzeźwieję,
sumienie wali prosto w twarz. Kiedy
alkohol
przestaje działać, musi być kolejny łyk,
by policzyć ilość prochów, które biorę.
Czasami przedawkowuję. Nie wiem, co
wtedy mówię przez telefon, ale zawsze
przyjeżdża karetka reanimacyjna na
sygnale.
Ciągle mnie pytano o faceta. A kto by ze
mną wytrzymał?
Teraz wszyscy się podniecają, że
młodzież ma tak częsty kontakt z
alkoholem i
papierosami. Wcześniej też tak było,
tylko był to temat tabu. Jako małolata
nigdy nie byłam
na prywatce, na której nie byłoby
alkoholu.
Mam nadzieję, Drogi Czytelniku, że
moje książki nie zwiodą Cię na
manowce, chyba
że na Cudne Manowce Stachury.
Wydaje mi się, że straciłam wszystko,
czyli kontrolę nad swoimi emocjami,
umysłem,
wolną wolą.
Po powrocie z psychiatryka zawsze od
razu dokładałam sobie procha. Nie
miałam
prawa czuć. Pani Alicjo, czy damy radę?
Znowu walka z czasem. Może w końcu
znajdą szczepionkę przeciwko AIDS,
inaczej
trzy czwarte Afryki wymrze.
A co było za zasłoną prochów i
alkoholu? O tym pisałam w innej
książce. Teraz
uzależnienie poszło w innym kierunku.
Miałam przy sobie ukochanego Tatę,
starającą się
utrzymać
dom
Mamę,
miałam
wielbicieli na całym świecie i byłam
porażająco samotna.
Dlatego
trzeba
było
uszkodzić
świadomość. Stan obecny posunął się za
daleko, ale nie wrócę
do psychiatryka.
Nawet Mama po chorobie straciła
czujność, ostatnio nie zauważyła, że
wypiłam Jej
pół butelki spirytusu. Słabsze alkohole
już na mnie nie działały. Były przeróżne
wpadki,
przeprosiny, obietnice - znacie to, żony i
dzieci alkoholików?
Niekiedy byłam okrutna dla moich
pacjentów, to znaczy zostawiałam ich z
ich
problemami
i
odchodziłam
do
psychiatryka. Wiem, że każdemu trzeba
dać szansę, dopóki
żyje... Nigdy nie zabiłam człowieka,
rodzice to inny układ, natomiast własne
dzieci...
Czasami miałam marzenie, by mieć
córkę. Ale oprócz nałogu, co mogłabym
jej
ofiarować?
Kiedy ktoś zwraca się do mnie „pani
magister” - nie czuję tego zupełnie.
Przecież
jestem zatruwającą się poetką.
Może po prostu usnę pewnego dnia przy
maszynie do pisania. Może Bóg, jeżeli
jest,
przyśle mi Anioła Stróża i przepędzi
Ogoniastego. Ale wtedy chyba stałabym
się bardzo
nieszczęśliwa.
O lordzie Paradoksie, przez ostatnie
dziesięć lat uratowałam tyle duszyczek
przed
samobójstwem,
przed
wzięciem
narkotyku, dawałam wiarę i siłę we
własne możliwości.
Tylko sobie nie potrafiłam pomóc.
Poznałam pewną prawdę, by znowu
mącić w sobie.
Czasami wolałabym nie mieć takiej
świadomości,
jak
przy
pisaniu
„Schizofreniczki”.
Jeżeli czasami muszę odczuwać, jak
przy Tacie w szpitalu i podczas Jego
ostatniej
drogi, chcę się dowiedzieć, kim jestem,
ale od razu wpadam w otchłań. Mnie nie
słuchano. W
rodzinie byłam dziwną maskotką, przy
wiezioną z zupełnie innej planety.
Nie zauważano mnie.
Jedynie Matka staruszka troszczyła się,
bym jadła, a moje milczenie budziło Jej
wielkie obawy. Ale nigdy Jej nie
spytałam, dlaczego tak się boi ciszy.
Byłam na rozdrożu,
mówienie było złe, rozmyślania złe,
wyjście z domu na dłużej złe.
Nawet Ryszard powiedział, że bez matki
zginę. Nie wyprowadzałam go z błędu.
Albo
umrę, albo setny raz podniosę się z
popiołów. Tak łatwo traciłam kontakt z
otoczeniem. Ale
pisząc, nawet w swym chaotycznym
stylu, czułam, że Bóg nie zostawi mnie
tak po prostu w
połowie drogi. Muszę jeszcze raz w
Niego uwierzyć. Tylko pani Alicja pyta,
co się dzieje w
moim świecie. Tato, gdzie jesteś?
Przepraszam, ale widzę pętlę w
łazience.
W okolicznych sklepach monopolowych
znano mnie doskonale, kiedyś chciałam
kupić pięćdziesiątkę wódki, jak w
knajpie, a pani powiedziała z karcącym
wzrokiem, że w
sklepie są tylko setki. Musiałam na jakiś
czas zmienić monopolowy.
Musiałam wracać do domu w miarę
przytomna,
inaczej
cała
dzielnica
wiedziała, że
Rosiek znowu zapiła czy zaćpała i, co
gorsza,
mówiono
o
tym
Mamie.
Życzliwość ludzka
zawsze uderza wtedy, kiedy najbardziej
boli serce i kiedy Mama traci oddech.
Wprawdzie na studiach miałam piątkę z
psychologii społecznej i socjologii, ale
już nie
pamiętani, co tam chodziło. Jeżeli ja nie
wchodzę buciorami w życie sąsiadów,
to dlaczego
się czepiają. Może chcą się poczuć
trochę lepsi.
Co ja robię ze swoim ciałem? Gdzie jest
umysł? Duszę już dawno zeżarło.
Człowiek jako istota społeczna -
przypomniało mi się. Jestem aspołeczna.
Nie dla
moich czytelników, ale między mną a
nimi jest przepaść. We mnie jest
przepaść.
Niech w końcu przestaną przychodzić
listy z Cambridge z gratulacjami. Trochę
spokoju.
Gdy Mamy nie było, przygotowywałam
Tacie kolację. Był to jedyny facet,
któremu
szykowałam jedzenie. A później szłam
do Mego Królestwa, ćpałam, piłam i
czuwałam nad
własnym szaleństwem. Czasami tylko
robiłam małą demolkę w swoim pokoju,
czego rano nie
pamiętałam. Długo szukałam różnych
rzeczy, które chowałam sama przed
sobą.
Usypiałam z nadzieją, że już się nie
obudzę. Nie przewidziałam, że dostanę
jeszcze
dziesięć lat życia.
Miałam bardzo silny organizm, a od
dwóch lat to Tata gasł i nic nie mogłam
uczynić,
nawet Boga nie prosiłam o cud,
zalewając pałę.
Jak musiałam siebie nienawidzić, by tak
się staczać, po cichu wprawdzie, ale
systematycznie
i
na
dużą
skalę.
Zaczynało brakować punktów w skali.
Czasami sama na sobie
badałam testami psychologicznymi skalę
lęku i wyżej już się nie dało. To nauka,
życie nie ma
skali.
Byłam za silna na samą siebie. Wiem, że
do czasu. Zabawa się skończyła.
Czasami jeszcze próbowałam zaistnieć
jako psycholog, ale to były klęski.
Chociaż na
początku zdawało się, że leki daj ą
pewne wyciszenie, zamazywały one
obraz patologii u
drugiej osoby. Na szczęście jeszcze nie
zawodziła mnie intuicja. Wiedziałam, że
umrze
Marlena, że kończy się Paweł i wielu
innych.
Miałam nosa, kto mnie skrzywdzi, a kto
wyciągnie pomocną dłoń.
Lecz z czasem te granice się zacierały i
starałam się tak przymulić, by nie
dopadało
mnie własne wnętrze.
Dopiero gdy wtulałam się w silne
ramiona Filipa, na moment czułam, że
istnieję. Filip
mógł mi podarować wszystko, oprócz
własnego życia.
Gdy tak konał na moich rękach, obiecał,
że będzie czekał, a ja tu od dwudziestu
lat
bałamucę. Dobrze by nam było razem.
Ale czy i wtedy Ogoniasty odszedłby z
mego życia?
Od dziesięciu lat próbuję dołączyć do
Filipa, ale On jest w niebie.
Może
spotkamy
się
w
Czasie
Apokalipsy.
Nałóg zabija, życie zabija, miłość
zabija. A może jednak Bóg istnieje?
Starsze panie chodzą codziennie do
kościoła na wieczorną mszę i próbują
przebłagać
Boga. Nie przy nich moje miejsce.
Starzeję się, Filipie, ale jeszcze ani razu
nie wyszedłeś do mnie w tunelu, nadal
nie
mam przewodnika.
Bardzo chcę być sama. Nie mogę
patrzeć na ludzi, mam ludziowstręt tak
jak
narkomani opiatowi mają wodowstręt.
Im to przechodzi.
Jim Morrison miał bezpośredni telefon
do Boga. Dał mu go Andy Warhol. Ale
Jim go
porzucił.
Mnie
telefon
jest
już
niepotrzebny.
Kiedy
wstaję
rano,
najpierw
zastanawiam się, co się tej nocy
przyśniło, następnie
badam swoje ciało, czy istnieje, później
zaczynam czuć nasilający się lęk. Wtedy
daję sobie
pierwszą dawkę prochów i czekam,
leżąc w łóżku. Gdy na oczy nachodzi
mgła, mogę wstać
coś zjeść. W południe ćpam dalej, by
mieć odwagę iść do monopolowego.
Później otwierają
najlepsze knajpy. Zaglądam do pracy do
Urszuli i kończę w ostatniej knajpie.
Potem trochę
trzeźwieję i piszę. Po kilku następnych
godzinach ładuję sobie prochy na noc i
czuję
powiększoną wątrobę. A poza tym
udzielam wywiadów. Przestałam pytać
innych...
W mojej rodzinie są sami lekarze i
pedagodzy. Może rzeczywiście tak
doskonale
umieram, że mój uśmiech na twarzy
wystarcza, by przejść do porządku
dzienno - nocnego.
Spokój ma być wpisany w układ całej
rodziny. Byli na mnie wściekli za to, że
zachorowałam
na gruźlicę płuc. Nawet Małgorzata z
Monachium spytała w liście, jak to się
stało, że jestem
taka mobilna, zamiast zwyczajnie spytać,
jak się czuję.
Całkowicie
zrezygnowałam
z
tak
zwanego życia publicznego, nawet moje
miasto o
mnie zapomniało, ale to za moją
przyczyną. A poza tym, jak zwykle
oprócz marzeń, prochów,
flaszki,
mocnych
postanowień,
że
zostawię Mamy spirytus w spokoju, już
niczego nie
oczekiwałam.
Poza zapisywanymi stronami pozostało
już tylko milczenie.
Wszelkie
spotkania
autorskie
zaskakiwały. Prawda albo poraża, albo
śmieszy. To
mechanizm obronny.
Nie pytajcie już o nic. Nic więcej nie
mam na ten temat do powiedzenia.
Pielgrzymki
wiernych już nawiedzają miasto, będą i
tacy, którzy zapragną mnie zobaczyć. To
po prostu
niemożliwe.
Jak ukryć drżenie całego ciała, maskę
polekową na twarzy, niechęć do
rozmowy.
Proszę, nie przeszkadzajcie już mi się
topić, przecież robię to od urodzenia.
Po alkoholu kocham życie, po prochach
śnię, po alkoholu i prochach bywam
drażliwa
wobec ludzi i siebie.
Dzisiaj we śnie kupowałam czarną
suknię, ale nie wiem, z jakiej okazji.
Wyglądałam
jak anioł śmierci. Ludzie się zmieniają,
uzależnienia od początku ludzkości - nie.
Zawsze
chciałam żyć w innej epoce, ale i to nie
ratowałoby od nałogu.
Nie
miewałam
kochanków,
tylko
czasami mężczyźni proponowali seks
bez ogródek,
jak dziwce. Lubię się kochać, ale
czasami rozum zabiera tę część ekstazy,
która podlega
kontroli. Może dlatego ćpam, by
przestać kontrolować swe uczucia.
Ale do tego powinny wystarczać
halucynacje. Już nie wystarczały. Byłam
osaczona.
Jak na polu walki, przegrywałam
pojedynki
ze
wszystkimi
moimi
wrogami. Dlatego
zamknęłam się w Moim Królestwie nie z
tego świata. Ale i tutaj dopadał mnie
głód miłości.
Kiedyś, tak po prostu, trzeba będzie
odejść.
Czasami tak pragnę wyzdrowieć, że
gniewam się na terapeutów. Uciekam
przed
światem, by nie poznali obłędu na
twarzy, ale to nic nie daje. Wracam do
terapii, chlania,
prochów i poznaję swoje potworne
wnętrze.
W każdej swojej książce pytam, czy nie
uzdrowiłaby mnie miłość. Bóg jeszcze
nie
odpowiedział.
Chyba dlatego się na Niego gniewam. A
może gniewam się na samą siebie, że nie
potrafię wrócić zza drugiej strony tęczy.
Umówiłam się z przyjaciółmi na
spotkanie, ale już w nie nie wierzę.
Śnił mi się Tata, który powiedział, że
ładnie wyglądam w czarnej sukience.
Doktorze Marku, nie wiesz, ja też już nie
wiem... Zamiary Boga bywają proste, to
pokrętna dusza człowieka je komplikuje,
sprzeciwiając się w krzyku rozpaczy.
Czuję w sobie
moc wzięcia porannych tabletek. Wiem,
że doktor Marek już poznał tajemnicę.
Kiedy trzeźwiałam, od razu hormony
pracowały inaczej i bardzo chciałam się
kochać.
Ale wybudzony rozum nie pozwalał na
to.
Chyba rozumiem, dlaczego mężczyźni
gwałcą kobiety.
Przyznałam się T.Z., że w nocy
uprawiam nierząd z Ogoniastym, chciał
znać
szczegóły, ale to nasza tajemnica.
Jeszcze potrafiłam przez te dziesięć lat
trzeźwieć. Ale nie w mieście. Co
jeszcze
ukrywa moja podświadomość? Może
zdążę się dowiedzieć na terapii?
Ostatnie dziesięć lat - wywiady,
spotkania autorskie, odpisywanie na
listy, pisanie
książek, powolne zamykanie się w
sobie, powolne zwiększanie lęku przed
wyjściem z domu,
lęku
przed
czytelnikami,
przed
dziennikarzami,
niemoc
wyciszenia
emocji i myśli inaczej niż
przez prochy.
Na początku alkohol bywał tylko
dodatkiem, gdy miewałam spotkania
autorskie,
troskliwi opiekunowie wspomagali mnie
wódą, a później stało się to warunkiem
wystąpienia
przed publicznością.
W końcu zrozumiałam, że nie jestem w
stanie stanąć z czytelnikiem twarzą w
twarz, a
o telewizji nie było mowy.
Przeczuwam śmierć Mamy. We śnie
przychodzi do mnie Tata. Czekam, co ma
tak
ważnego
do
przekazania.
Może
tłumaczy, że niedługo zostanę sama.
Mama dzisiaj płakała przeze mnie. Nie
skrzywdziłam Jej, ja Jej tylko uciekam.
Jest
zupełnie bezradna, nie bardzo potrafię
Jej dać bezpieczną i spokojną starość.
Ona chce już
dołączyć do Taty.
Czy wtedy zachlam i zaćpam, czy
przywołam własną śmierć?
Moja Mama cierpi. A ja znowu nie
potrafię krzyczeć.
Posprzątam
mieszkanie,
popiszę,
pooglądam
TV,
zaprochuję
się
i
uśmiechnę do
Mamy, przytulę Ją.
Nie zostawię Jej tutaj samej. Ta myśl
trzyma mnie przy życiu, ale jak to
wytłumaczyć
mojej wątrobie czy sercu? Za trzecim
razem pożegluję...
Na razie odejdę od maszyny i pójdę do
pokoju Mamy. Niech się trochę wyciszy.
Nawet podświadomie jest zazdrosna o
pisanie, albo więcej, boi się pisania, bo
zawsze po
kolejnych książkach ładowałam się w
jakieś gówno. Ona się tego boi. Czasami
czujemy tak
samo.
Przepraszam, Mamo. Tak bardzo Cię
kocham. Ale niszczę siebie, zwodzę
przyjaciół,
że jest OK. Czy w Boga można nie
wierzyć?
A jednak jestem w jakiś sposób
naznaczona.
Dokładam wszystkim nagą prawdą, dla
jednych jest to niesamowite, dla innych
porażające, bolesne dla bliskich, a dla
mnie oznacza niebyt.
Prawda wzbudza sprzeciw i odrzucenie.
Może daje fałszywe nadzieje?
A może częściej bywam potępiana za
coś,
co
inni
w
swych
podświadomościach choć
przez chwilę chcieli przeżyć. Nie wiem.
Uspokoiłam Mamę, mogę dalej pisać.
Dla wielu jestem zwierciadłem duszy, a
może się mylę, może spotykam się z
niewłaściwą stroną ludzkości?
Wiesz, Mirko, byłaś przy mnie, kiedy
innych zabrakło, a teraz nic o Tobie nie
wiem.
Gdybanie po prochach nie ma żadnego
sensu. Ludzie tak szybko odchodzą,
możesz nie
zdążyć. Uczucia przytępiają odczuwanie.
Złe uczucia.
Mam poczucie, że gniewasz się za moje
listy, że się próbujesz odkryć, a ja tępię
każdy
Twój gest. To nie tak.
Po prostu nie znasz jeszcze mojej
życiowej klęski i reagujesz jak zdrowa
osoba na
zdrową osobę. Jestem bardzo chora,
Mirko. Umieram.
Porzuć nikotynę, może za zasłoną dymną
ujrzysz inną osobę, tego się boisz?
Może kiedyś przeczytasz ten tekst,
pragnę tego, nie żeby Ci dokopać, ale
żebyś trochę
inaczej spojrzała na chorobę. Nie
potrzebuję Twego gniewu, milczenia,
obrażania się, może
jedynie trochę zrozumienia.
Jesteś filologiem i proszę Cię o jedno,
nie analizuj tego tekstu jak krytyk, ale
jak
przyjaciel. Nadal uważam Cię za
swojego przyjaciela, choć żyję już w
zupełnie innym czasie.
Kiedy jeszcze pijałam z innymi, czasem
udawało się stworzyć wspólnotę z
drugim
człowiekiem. Później weszłam w etap
picia do lustra.
Czasami wyciągałam dłoń do drugiego,
uczestniczyłam w życiu innych, aż
pewnego
dnia zrozumiałam, że wolę być sama.
Daję sygnały, ale inni nie potrafią ich
odczytać.
To
ja
jestem
autorytetem,
spowiednikiem, osobą godną zaufania i
jeszcze nie wiem
kim.
Zmienianie knajp i sklepów z alkoholem
miało jeszcze kiedyś swój sens, teraz się
tym
nie przejmuję. Czasami jestem zła, że
inni dopominają się o moją obecność,
oprócz wiersza
nic już nie potrafię ofiarować.
Nadal jestem poetką, inne sprawy już
utraciłam,
odrzuciłam.
Bardzo
źle
znoszę
pytania innych, oprócz pani Alicji.
Zostawcie mnie w spokoju, proszę.
Najpierw
było
picie,
szalone,
młodzieńcze, potem sygnały usypiające
czujność
podświadomości, by wszystko się
rozkołysało, rozbudziło.
Trochę dokopało. Ale testamentu nadal
nie piszę. Co za przewrotność
podświadomości.
Pierwszy papieros - czternaście lat,
pierwszy alkohol - czternaście lat,
pierwszy
narkotyk - czternaście lat. Pierwsze
prochy - czternaście lat. Pierwszy
facet...
Przez to nie miałam żadnych szans na
rozwój uczuć, tylko intelekt mnie samą
przerastał i zwodził, że wszystko jest
OK.
Nie wiem, kim jestem, bo nie dałam
sobie żadnej szansy, by się poznać,
poczuć,
dorosnąć, dojrzeć do odpowiedzialnej
miłości.
Inni ludzie we mnie za bardzo boleli.
Wolałam się zwierzyć flaszce, psu, kotu,
sobie
samej, w końcu kartce papieru.
Nie potrafię patrzeć na cierpienie
Mamy, więc czasami wychodzę z domu.
Nie można
wszystkich kochać lub nienawidzić.
Odpadam od tej ściany.
Teraz to ja zaglądam do drugiego
pokoju, by sprawdzić, co robi Mama i w
jaki sposób
oddycha. Ona to czyniła przez całe moje
życie.
Pierwszy wiersz - czternaście lat. Do
przyjaciela, którego nie miałam.
- Jakoś to będzie - mawiałam w
krytycznych sytuacjach i żyłam dalej, a
inni po prostu
odchodzili.
Przed śmiercią otwiera się oczy.
Tata umarł z otwartymi oczami. Po
stwierdzeniu zgonu jeszcze ofiarował mi
ostatni
oddech. Potem stężenie pośmiertne
nastąpiło bardzo szybko.
Nie panuję nad emocjami bez prochów,
czy już właśnie po prochach? Zaczepiają
mnie
na ulicy różni ludzie i pytają o coś, nie
rozpoznaję ich i nie wiem, o co im
chodzi. Pytają, czy
pamiętam to czy owo. Nie pamiętam.
A tak kochałam walczyć o wszystko,
czego pragnęłam, i moje marzenia się
spełniały,
jakby je realizowała złota rybka. A
później coś się zaczęło we mnie psuć.
Wiem doskonale, gdzie są prochy,
flaszki, moje ukrzyżowanie, bunt, tylko
serce nie
płacze, bo boli coś innego. Boli mnie
dusza.
Zwiedziłam tyle miast w Europie, tyle
pięknych rzeczy widziałam, cieszyły
mnie
tajemnice innych kultur, świątynie innych
wyznań, po to, by wrócić do Świętego
Miasta
Częstochowy.
Poprzez moje książki rozpętywałam
dyskusje,
gadałam
głupstwa
dziennikarzom,
miałam piękne myśli. Nie czuli oni
jednak symboliki mego życia. Tylko
doktor Marek zawsze
mnie
zaskakiwał.
Dzięki
Mamie
odpowiadano na moje „dzień dobry” w
dzielnicy. Kłaniałam
się wszystkim, bo nie rozpoznawałam
twarzy. Moi pacjenci domagali się
prawdy o sobie,
której nie chcieli poznać. Ja też nie
pragnęłam wiedzieć aż tyle. Ale sny, sny
rozbudzały
namiętności i dopiero poranna dawka
leków trochę je wyciszała.
Ten moment, kiedy brakowało prochów,
a do lekarza mogłam iść dopiero
następnego
dnia, wtedy chciałam się powiesić.
Najczęściej wtedy.
Nie chcę konać tak długo jak Tata.
Może trzeba było odejść te dziesięć lat
temu?
Zostałabym
autorką
jednej
książki.
Teraz inni się na mnie wzorują. Śmierć
za życia też jest jakąś wartością.
Zawsze
można
było
przeszukać
wszystkie torebki, kieszenie, meble, aż
w końcu
znajdowały się zachomikowane prochy.
Ale była radość.
Widzisz, Filipie, muszę jeszcze raz to
przerabiać, zamiast skończyć razem z
Tobą. Już
by nikt nie pamiętał.
Wchodzę
na
niebezpieczne
tory
rozumowania,
trochę
sobie
pohalucynuję.
Kiedyś zapytałam pacjenta chorego na
raka, czy chciałby umierać sam.
Przyznał, że
nigdy o tym nie myślał. Miałam ochotę
mu powiedzieć, że już najwyższy czas to
zrobić.
Filip
musiał
zgasnąć
w
wieku
dwudziestu sześciu lat. Inaczej zabiłby
drugiego
człowieka. Zawsze się bałam, że kiedyś
mogę użyć karate w ten sposób nawet w
samoobronie. Zawsze, gdy uderzam,
czynię to w sposób niemal doskonały.
Jak to jest, kiedy z
twojej ręki ginie człowiek? Dlatego w
końcu odmówiłam posłuszeństwa w
Dojo i musiałam
odejść.
Cierpiałam, że to utraciłam, ale do
dzisiaj pamiętani, że nie wolno uderzyć
mocniej.
Odmówienie posłuszeństwa sensejowi
to jak zdrada ojczyzny. Kara jest jedna -
śmierć. Ale nie poczuwam się do tego,
nie dlatego umieram.
Bolą mnie nerki, one też mogą stanąć.
Trudne to wszystko, ale przecież Bóg nie
twierdzi, że może być fajniej. Nawet w
Betlejem czy Jerozolimie nie modliłam
się o przebłaganie.
Lubię, jak doktor Marek się śmieje z
tego, co powiedziałam.
Już dobrze, Ogoniasty, na razie tam nie
pójdę. Czasami trzeba wiedzieć, kiedy
milczeć. Gdybym mogła dowiedzieć się,
w którym miejscu w kosmosie jestem
teraz, ale do
tego chyba trzeba wytrzeźwieć. Być
może.
Zawsze kochałam jak straceniec. Ale
nikt nie oczekiwał ode mnie takiej
miłości.
Potrafię jednym ciosem przebić żebra aż
do serca. Nie chcę o tym pamiętać.
Poczucie odpowiedzialności w końcu
mnie dopadło, ale nie przeszkodziło
ćpać i
chlać.
Wiele osób zna mnie z innej strony,
jakby było wiele Bas. I tak jest. Nawet
Bożenie
nic nie mówię. Ale się modlę i to jej
wystarcza, musi wystarczyć. Chce iść do
nieba, do
swego Michałka. I pójdzie tam, to
pewne, przynajmniej w moim odczuciu.
Aż do śmierci muszę się bardziej
pilnować, co - jak podpowiada umysł -
jest totalną
bzdurą. Ale zawsze można próbować.
Pewnego dnia wyjdę nago na ulicę.
Szkoda, że Mama musiała obserwować
te
wszystkie
teatralne
gesty
i
zachowania,
kiedy przedawkowałam. Teraz nie ma
mnie kto pilnować, więc pilnuję się
sama. W końcu
widać dno flaszki czy szeleszczące
opakowanie po prochach.
Zawsze się potrafiłam łatwo zapętlić.
Dopiero na reanimacji wracałam do
życia. I
podpisywałam nowy kontrakt na życie z
Panem Bogiem.
Może i sięgałam dna. Być może, nie
pamiętam.
Tak to nazywali czasami inni. Nie wiem,
po co to określać.
Zawsze wracam. Raz, ale tylko raz, nie
zdążę. Wtedy położą mnie w grobowcu z
fińskiego granitu, razem z Rodzicami.
Nie przyłączę się do Filipa. Tym razem
nie.
Wiem, jestem szalona. I bardzo dobrze,
inaczej bym zwariowała. Może nie
brzmi to
zbyt logicznie, ale to mi nie przeszkadza.
Logika w moim przypadku nie bywa
wiarygodna.
Logika...
Po
co
to
wszystko?
Nikt mnie nie traktował poważnie po
przeczytaniu tylu okropności.
Były dwie osoby, które mówiły - „pani
Barbaro” albo „pani magister”. Wtedy
jeszcze
można było się ze mną dogadać.
Kochałam do granic wytrzymałości, do
obłędu, do śmierci. Po co takie
poświęcenie,
kiedy za pięćdziesiąt lat nawet nie
będzie twego grobu.
Bal się kończy.
Co ty, Rosiek, znowu kombinujesz? Nie
umieraj jeszcze, to byłoby nieludzkie.
A jednak nie rozumiem, dlaczego tylu
ludziom zależy na tym, bym żyła. Ance
na
pewno nie zależy.
Wiesz, Anka, właśnie sobie doćpałam.
Memu bratu też na mnie nie zależy, tak
sądzę.
Martwy
poeta
jest
zdecydowanie
bardziej pociągający. Już się nie obroni,
nie
zaprzeczy głupocie, nie wytłumaczy.
Ale do tłumaczenia tutaj nie ma nic.
Ta strona mnie rozwala, jeszcze więcej
narkotyku. Ale opiaty, prochy, wóda to
zdecydowanie o trzy sprawy za dużo.
Właśnie zadzwoniła Sylvia. Może po
wakacjach mnie odwiedzi.
Stęskniłam się za nią, ale nie wyrwało
mnie to nawet na chwilę ze stanu
depresji.
Wysyłała do mnie SMS - y, ale ja
pozbyłam się komórki, trochę przy tym
rozrabiając.
Miłość Sylvii do mnie jest taka piękna,
nawet naćpana to odczułam. Sylvia
wyczuła
mój smutek przez telefon, nie mogłam jej
jednak
nic
powiedzieć,
obarczyć
tajemnicą mego
losu. Może gdy przyjedzie, coś powiem
przytulając. Inaczej prawda bywa nie do
uniesienia.
Bardzo duży kawałek umiera w nas po
śmierci przyjaciela.
Nawet
ćpun,
alkoholik,
chory
psychicznie wciąga w orbitę swego losu
wiele osób,
bliskich osób.
Anka, nie pomożesz Danuśce, ale masz
jeszcze szansę zostać jej przyjacielem.
Pieprz
te wszystkie teorie o uzależnieniach,
liczy się prawdziwe uczucie, czy jeszcze
potrafisz
kochać swoją matkę?
Ja zdążyłam za cenę własnego życia.
Boże, jeżeli istniejesz, przyjmij moje
cierpienie, zaakceptuj je i pozwól się
stoczyć w
otchłań. Nie cierpię za miliony, tylko ze
swego powodu, takie samoudręczenie,
ale to nic,
niech ten los się toczy. Co z tego
wyniknie, nie wiem. Nawet „jakoś”
trzeba umrzeć. Trochę
za bardzo boli, ale kolejny łyk alkoholu
przybliża niebo. Amen.
Tato, co mam uczynić?
Za cztery dni spotkam się z panią Alicją.
Chwila ulgi dla uwięzionego ducha.
Kocham
lato, jest to najmniej sprzyjający czas na
samobójstwo.
Mama
już
się
uspokoiła.
To
niewybaczalne, bym mogła w jakiś
sposób Ją dręczyć.
Nikt nie wie, co się teraz ze mną dzieje.
Nie ma takiej potrzeby, dopiero w
czwartek
cokolwiek wyznam.
Kochałam Cię, Filipie. Oddałam Ci
swoją rękę, złożyłam śluby, że nie
opuszczę Cię
aż
do
śmierci
i
dopiero
teraz
zrozumiałam, że do własnej śmierci.
Doktorze Marku, nie prosiłam Cię o
pomoc, znasz mnie, jeszcze zaistnieje
jako
poetka, pisarka, jako człowiek, który
wbrew otchłani potrafi innego uchronić
przed
samobójstwem. Filip przeczuwał swoją
śmierć, ja jej zaprzeczałam aż do
momentu, kiedy
zamknęłam Mu oczy. Ostatnie spojrzenie
było już martwe.
Ululałam się. O jeden kielonek za dużo,
teraz maska trzeźwości przed Mamą.
Już raz przebiłam nożem trzewia. Ale to
był inny czas w kosmosie.
Mocne
postanowienie
poprawy
wypowiadałam zawsze przymroczona,
nigdy na
trzeźwo. Bo w tym wszystkim chodzi o
to, że nie trzeźwiałam.
Wieczorem zasypiałam przy telewizorze.
Rano trudno było się obudzić do
kolejnego
koszmaru. A jednak jeszcze potrafiłam
się przytulać, uśmiechać. Za pół roku
czeka nas
pierwsza Wigilia bez Taty. Kocham
pana, panie Sułku - tak wyznawałam
miłość doktorowi
Markowi.
Co będzie, kiedy Mama zobaczy, że już
nie ma pół butelki spirytusu? Na razie
się nad
tym nie zastanawiam.
Co się stanie, kiedy skończę tę książkę?
Nie pytam siebie, pytam Boga.
Chcę, by mnie pochowano w dżinsach i
kurtce dżinsowej. Wtedy najlepiej będę
się
czuła.
Nie pojmuję swego ciała, jego pragnień.
Wiem, że trzeba się wykąpać, odpocząć
nocą,
pomarzyć o kochanku, ale najczęściej
zasypiam z odpowiednią dawką trucizny
we krwi.
Moja kotka ma w sobie tyle życia.
Nazywam ją futrzakiem albo pytani
Mamę, gdzie
nasze zwierzę.
Dwadzieścia lat temu przegapiłam
cudzołożenie. Miałam wtedy zasady, ale
teraz
myślę, że trzeba było przespać się z tym
facetem.
Nie
jestem
jeszcze
w
stanie
psychodegradacji, co wmawiano mi w
wieku szesnastu lat.
Jeszcze za dużo czuję.
To tylko przewartościowanie reguł
chrześcijańskiego
spojrzenia
na
moralność.
Wszyscy
grzeszą.
Gdy
w
końcu
przyjaciele zapytają w twarz, powiem
prawdę, że tonę. Na
szczęście na razie nie pytają.
Sława, wóda, brak seksu, odrętwienie,
znieczulenie ciała truciznami, niemoc
złapania
innego oddechu, samobójstwa. Ile, ile
można wytrzymać?
Co za ulga, że nie chodzę do kościoła,
nie oglądam porażającego wzroku
księdza
proboszcza i jego potępienia.
Staczam się, doktorze Marku. Ale to nic,
przecież piekło jest po to, by doskonale
się
bawić, tu czy tam, nie widzę specjalnej
różnicy.
Moc jest ze mną. Nikt na całym świecie
nie jest tak przygotowany na śmierć, jak
ja w
tej chwili.
A może się mylę, gdzieś na świecie są
fanatycy gotowi odejść dla idei.
Religia to też pewien rodzaj ekstazy,
tylko
trochę
zdrowszej,
bo
nie
wyniszczającej
ciała.
Bóg jest największym powiernikiem
świata.
14 lipca 2002
Jestem strasznym draniem, zrobiłam
świństwo doktorowi Markowi. Zapiłam
psychotropy wódą, dołożyłam opiaty i
zadzwoniłam do niego wieczorem.
Prosił, bym
przestała
sobie
dokładać,
bym
zadzwoniła na drugi dzień rano, by
pogadać na trzeźwo. Nie
zadzwoniłam. Bolą mnie nerki i
wątroba.
Spałam dzisiaj do południa i nie mam
odwagi skontaktować się z doktorem
Markiem.
Tonę.
To
wczorajsze
postępowanie
wprowadziło mnie w stan głębokiej
depresji i
obrzydzenia do samej siebie. Kocham
pana,
panie
Sułku!
W
końcu
powiedziałam „dobranoc”
i odłożyłam słuchawkę. Nie wiem,
dlaczego tak postępuję.
Tak bardzo mnie prosił, jak prawdziwy
przyjaciel. Wiem, że muszę brać
psychotropy,
ale teraz chyba przechodzę jakiś straszny
kryzys. I znowu odrzucam pomoc. Czuję
się jak
szmata.
Jest to naturalna kolej rzeczy w nałogu,
takie Zezwierzęcenie i brak zrozumienia
uczuć
przyjaciela. A przecież kocham doktora
Marka. Rano wzięłam leki na chorobę i
na razie
niczego
sobie
nie
dołożyłam.
Świadomość
mnie
dobija,
moja
pokręcona nadwrażliwość
powoduje, że mam ochotę zniszczyć
ciało na rurach w łazience.
Może pragnę dojść do takiego momentu,
kiedy nie ma już odwrotu, kiedy nerki
przestają
funkcjonować.
Wyruszyć
gdzieś przed siebie i skonać na leśnej
polance, wtopić się
w
letnią
trawę,
zatrzymać
błysk
promienia słońca w źrenicy, odetchnąć
głębiej i skonać.
Ogoniasty się cieszy, siedzi w fotelu i
czeka, jaką decyzję podejmę. A ja
zarabiam na
piekło. Co ja powiem pani Alicji?
Prawdę. Boję się wyjść z domu.
Tym sposobem mogę nie zdążyć napisać
tych książek. To nic, to mnie najmniej
obchodzi.
Przez ostatnie dwa lata nałóg topił mnie
coraz bardziej. Jeszcze trzeźwiałam,
spotykałam się z przyjaciółmi, bywałam
wesoła, zawsze mogłam spotkać się z
doktorem
Markiem,
nawet
zadzwonić
do
Warszawy.
Mamo, proszę, niech już nikt nas nie
odwiedza na dłużej niż parę godzin.
Jestem
gotowa
na
wszystko.
Hamulce
przyzwoitości już zawodzą i mogę
zdradzić się słowem, maską
na twarzy, podszeptem szatana.
Nie mogę znowu uciec z domu. Mama by
tego nie przeżyła.
A poza tym Moje Królestwo czeka na
dopełnienie.
Nigdzie się nie wybieram, nawet do
Londynu
na
galę,
na
spotkanie
najwybitniejszych
umysłów świata z królową angielską.
Nie chcę. Żal mnie jakiś dzisiaj ściska,
może zadzwonić
do doktora Marka? Boję się.
Doszłam do takiego stanu, w jakim była
Marlena na dobę przed powieszeniem,
aleja
tego nie zrobię.
Dwa lata temu nie wytrzymałam. Ale o
tym trochę później. Czuję, że tracę
kontakt z
sobą.
Nie mogę teraz zadzwonić do doktora
Marka, właśnie sobie dołożyłam. To
byłoby nie
fair.
Nie
gada
się
z
naćpanym
człowiekiem. Najpierw się go odtruwa.
Ale inaczej na razie nie
potrafię.
W kuchni Mama gotuje obiad w
całkowitej nieświadomości tragedii.
Jestem cała
poraniona, dlatego po wódzie kocham
świat, po prochach obojętnieję^ a gdy to
wszystko
wymieszam jak barman w drinku,\
padam na pysk bez modlitwy w sercu.
Dwa razy Boga )
nie zabrakło, teraz przeginam pałę.
Nawet Danuśka się w końcu odnalazła.
Trzyma w kupie całą rodzinę. Nie czuję
przynależności do rodziny, może przez
Ankę. Zostaw już ją, Basiu, w spokoju.
Niech żyje po
swojemu, nawet z nienawiścią w sercu.
Może gdyby żył Filip... Nie, to nie tak,
gdybanie nic
nie daje. Amen. Mój Koziołek jest
chora. Czy umiera? Może to jej odejście
przeczuwam?
Jakie jest wyjście z takiej sytuacji? Jak
można mnie leczyć, kiedy i tak muszę
przyjmować
psychotropy, ale w dawce leczniczej, a
nie popijając wódą zwiększone dawki,
by nie czuć nic
oprócz rozpaczy. Trzęsą mi się dłonie.
Do śmierci Taty bywało różnie, ale się
sprężyłam i zdążyłam na trzeźwo wyznać
Mu
miłość.
Kiedyś ciało tak zwyczajnie nie
wytrzyma. Może we śnie. To byłoby
dobre, nie
zasłużyłam na takie odejście. Nigdy
dotąd doktor Marek tak o mnie nie
walczył, sprawa musi
być poważna.
Mówił do mnie po imieniu, jak do
zagubionego
dziecka,
i
to
mnie
ucieszyło. Postaram
się wytrzymać do czwartku - z buntem w
sercu, w zaprzeczeniu śmierci, nawet
halucynując,
nie przebiję, jak kiedyś, trzewi nożem.
Byłam
wtedy
bardzo
chora,
ale
przynajmniej
wierzyłam, że jestem kochana. Gdy
przekroczyłam pewien wiek, stałam się
winna i
odpowiedzialna.
Dobrzy
ludzie
wściekają
się
na
mnie
za
„Schizofreniczkę”, „Pamiętnik”,
„Kokainę”, za tę książkę nie wybaczą
już niczego. Ale to nic, teraz obchodzi
mnie, w jaki
sposób odezwać się do pani Alicji czy
doktora Marka.
Chyba
pracuję
na
zespół
psychoorganiczny. Co ja robię, kiedy nie
pamiętam?
Bardzo
interesujące
pytanie,
pani
Barbaro.
Drogę powrotną do domu mam na razie
opanowaną. Nawet kiedyś, gdy wyszłam
ze
śpiączki, sama trafiłam ze szpitala.
Bezbłędnie,
jadąc
w
piżamie
tramwajem. Na szczęście
było ciepło.
Dlaczego byłam w śpiączce - nawet
lekarze nie potrafili tego stwierdzić.
Ja wiedziałam, ale nigdy się do tego nie
przyznam, przynajmniej w tej książce.
Piszę bardzo dużo listów do różnych
ludzi, ale najczęściej ich nie wysyłam.
To
bezpieczne. Dla mnie samej.
Zadzwoniłam do Bożenki. Próbuje coś
zrobić z pokojem śp. Michałka, chyba
trochę
za wcześnie. Dwa lata to za wcześnie?
Dopiero za dwa lata odpowiem sobie na
to pytanie.
Byłam wczoraj u Taty na cmentarzu.
Bardzo długo gadałam i gadałam, ale się
nie
modliłam. Anioł nie przyszedł mi
pomóc.
Nie rozumiem tego, co się stało,
zupełnie nie pojmuję.
Zaraz sobie dołożę jakiejś mikstury i
zapomnę na kilka godzin o bólu.
A jednak trochę szkoda mego umysłu,
zwłaszcza teraz, gdy straciłam duszę.
Ryszarda coś gnębi. Nawet domyślam
się co, ale nie mam prawa o tym pisać.
Ryszard
jest przyjacielem i domownikiem.
Moi drodzy, wiem, ale nie powiem,
dlaczego uzależniony pragnie się zatruć
do końca.
Kiedyś powiem. Na łożu śmierci. Jeżeli
tego dożyję.
sierpień 2002
Jestem trzeźwa.
Wczoraj długo trzeźwiałam, siedząc w
wannie i długo się modliłam, by Bóg
zabrał
chociaż trochę tego cierpienia, które
zmusza mnie do ucieczki w nałogi. I co?
Poszłam spać o
czwartej nad ranem i obudziłam się w
południe
wypoczęta.
Oczywiście
miałam senne
koszmary, ale chyba chciałabym od razu
za dużo. Dzień zaczęłam od modlitwy,
nie od
prochów. To jest cykl. Coś w rodzaju
rytuału. Jak to opisać?
Najpierw zaczyna cię boleć dusza i
cierpienie przesłania inne ważne sprawy
w życiu.
Potem zaczynasz żyć w nierealnym
świecie, biorąc prochy od psychiatry, to
przestaje
pomagać, nocne koszmary bywają nie do
wytrzymania,
aż
stają
się
jawą.
Następnie dokładasz
prochy lub jakiś narkotyk, idziesz do
knajpy, do której bezbłędnie znasz
drogę. Przyjazny
świat barmanów, uśmiechy na twarzach
innych ludzi dają już po pierwszym
drinku poczucie
bezpieczeństwa i akceptacji. A później
następuje przedsionek piekła - musisz
wrócić do
domu. Włączasz telewizor i szukasz
zamaskowanych przed rodziną prochów,
wódy, narko-
tyków. Krąg powoli się zamyka -
popełniasz samobójstwo.
Oczywiście różnym osobom udaje się to
w różny sposób. Mnie reanimowano
średnio
raz w roku. Po zmartwychwstaniu
czujesz
nowe
siły,
masz
solidne
postanowienia,
przysięgasz na wszystko, w co wierzysz,
że to był ostatni raz.
Wracasz do domu z siłą Herkulesa i
zaczynasz odnawiać kontakty z ludźmi,
by po
jakimś czasie zorientować się, że inni są
niepotrzebni, pijesz do lustra i prosisz
Boga o koniec
wszystkiego.
Jesteś
w
głębokiej
depresji.
Nie wiem, czy można przerwać ten
zaklęty krąg, ale zawsze jeszcze można
walczyć.
Masz siedemdziesiąt dwie godziny życia
przed sobą, gdy rozpadnie się wątroba.
Możesz
także
stracić
wzrok
lub
dostać
zbawiennej delirki, po której znowu
lądujesz w szpitalu i
znowu inni podejmują decyzje za ciebie.
W narkomanii opiatowej wszystko to
dzieje się czterysta razy szybciej. A
wtedy
możesz jeszcze pomodlić się o godną
śmierć.
Jesteśmy dziećmi bożymi, ale nie
usprawiedliwia to chęci bycia Bogiem
dla samego
siebie.
Czy uda mi się stamtąd powrócić?
Bardzo tego pragnę, ale tak samo pragnę
umrzeć. Kompletna paranoja. Może już
nigdy się nie dowiem, co mnie zmuszało
do ucieczki. Przez całe życie uciekałam
przed
odpowiedzialnością.
Teraz,
kiedy
zostałyśmy z Mamą same, czuję, że coś
się zmienia,
troszczę się o Nią, chociaż kompletnie
nie wiem, jak to się robi. To Ona przez
całe życie się
mną opiekowała.
Czas na ważne życiowe decyzje.
Czasami czuję się jak świnia, tak się
niszcząc. Nie chcę być w takim stanie,
by modlić
się o to, aby już nikt mnie o nic nie
prosił. Dopada mnie wtedy Ogoniasty,
zmusza do
milczenia, nakłania do odejścia, burząc
moją wiarę w Boga.
W życiu trzeba w coś wierzyć i
przychodzi
taki
moment,
że
stwierdzenie, że jakoś to
będzie - już nie wystarcza. Trzeba
spojrzeć w lustro. Na trzeźwo. Z wielką
determinacją. Z
wiarą w Boga. Ale trzeba to zrobić
samemu.
Trzeba być odpowiedzialnym, co w
moim
przypadku
jest
prawie
niemożliwe, ale
zawsze można pomodlić się albo
zadzwonić do przyjaciela, co też
zrobiłam. Bożena prosiła,
bym przyjęła namaszczenie chorych.
Uczyniłam to i wsłuchałam się w
modlitwę.
Powiedziałam przyjacielowi, że tonę.
Tak, jak tego nie zrobiłam jedenaście lat
temu.
I doszło do ogromnej tragedii.
Piszę to zupełnie trzeźwa i czuję w
sobie wycie demona.
Pomodlę się o spokój duszy Tary, bo On
już o wszystkim wie i musi Mu tam być
bardzo smutno. Przykro mi, Tato, ale
jeszcze trochę powalczę na trzeźwo.
No, wyrzuciłam to w końcu z siebie.
Teraz czas na dalszą prawdę. Pani
Alicja
wyjechała na wczasy sama sobie radzić
z wyciem i gryzieniem ścian.
Trudno, wiem, że jeszcze siebie
oszukuję, czuję się taka zagubiona.
Chyba zaraz popadnę w ekstazę. Tysiące
emocji, a jedna inna od drugiej. Tysiące
myśli, jedna sprzeczna z drugą. Jak to
wytrzymać? I ten lęk przed życiem.
Nie czuję jeszcze wokół siebie Anioła
Śmierci. Był od roku przy Tacie. Na
razie inne
anioły walczą z Ogoniastym. Z kim lub z
czym ja tak walczę? Dobre pytanie.
Chyba przestałam walczyć z Bogiem.
Czy to w moim przypadku możliwe?
Walczyłam o miłość Boga, spalałam się,
ale to nie było konieczne, był zawsze
przy mnie,
przy pierwszym strzale hery w żyłę, przy
gwałcie, przy agonii Taty, na torach
tramwajowych,
to ja nie umiałam Go poczuć, tak
skamieniałam.
Rodzice mówili mi o Bogu, ale ja nie
słuchałam.
Nie słuchałam, co inni mają do
powiedzenia. Nie znaczy to, że od razu
stałam się
innym człowiekiem, ale może w końcu
wsłucham się także w swoje wnętrze,
które zupełnie
oszalało. Może zrozumiem, dlaczego
inni tak mnie potrzebują, czy jeszcze
mam komuś coś
do ofiarowania. Ale jeszcze nie teraz,
czas skończyć z trucizną i cofnąć się o
dwa lata, tylko
to takie trudne i bolesne. Jak wszystko w
moim życiu.
Ale teraz, proszę, nie chcę o niczym
wiedzieć.
Mam przeczucie, że do końca życia będę
obłąkana, ale pewne sprawy można
załatwiać
inaczej.
Wyrzec
się
szaleństwa to tak, jakby złożyć Panu
Bogu ofiarę z siebie. Nie
jestem na to gotowa. Coś za bardzo się
rozkleiłam. To nic, tak dawno nie
płakałam, to było
potrzebne.
Czy zamknęłam krąg? Co dalej?
Czy umarłam i zmartwychwstałam? Nie
wiem, po prostu nie wiem. Sądzę, że nie
założę rodziny, nie będę miała dzieci, to
by mnie od razu spaliło. Wolę całkowitą
samotność.
Nie mam koncepcji na następne dziesięć
lat życia, jeżeli jeszcze w ogóle będę
żyła.
Zastanawiam się.
Jest cudowne lato, chodzę ulicami
miasta i gadam z sobą, w tramwaju czy
autobusie.
Kontroluję to.
Tworzę różne scenariusze, ale nie jestem
w stanie uratować się przed tym co
nieuchronne, z końcem wszystkiego na
ziemi.
Słowa - symbole, słowa - znaki, słowa -
wskazówki.
Zawsze
mnie
intrygowały,
zawsze
poruszały serce, po pijanemu lub na
trzeźwo.
Ze słów powstają zdania, w których
można wyrazić uczucie lub przekląć
dzień, w
którym się urodziłam.
Już nie podkradam Mamie spirytusu.
Ach, co to za drink. Cicho, Ogoniasty,
spirytus
nie istnieje.
To nieważne, że Mama zaraz idzie do
kościoła, znowu ukryła przede mną
spirytus, ale
i tak go odnalazłam. Jednak nic z tego.
Są jeszcze rury w łazience, ale
powiedziałam pani Alicji, że na razie
się nie powieszę.
Sądzę, że Mama czasami rozpoznaje, że
jest coś nie tak, tylko boi się mi o tym
powiedzieć. Ryszard poznaje od razu i
prosi, bym się dalej nie alkoholizowała.
Dlaczego tak mocno pragnę zniszczyć
ciało, dlaczego go nie akceptuję,
dlaczego
wydaje mi się, że umysł pracuje poza
ciałem, dlaczego nie dbam o ciało,
dobrze, że się
jeszcze myję.
W apatii wolę siedzieć w wannie. Albo
w ogóle nie wychodzić z łóżka, dobrze,
że
jeszcze mam jakieś obowiązki. Jeszcze.
I akceptuję to.
Bycie nietrzeźwą zaciera barwy życia,
doprowadza do powolnej agonii i stanu
obrzydzenia do siebie.
Kiedy
pracowałam
na
stażu
z
alkoholikami,
miałam
przekrój
wszystkiego, co tylko
może się dziać, a jednak, jak każdy
nałogowiec, nie odnoszę tego do siebie.
Nowe
zawsze
jest
niepewne.
Samoświadomość też bywa upierdliwa.
Narcyzm duchowy - czy coś takiego
istnieje, czy dopiero ja to odkryłam?
Chociaż w depresji tak trudno o
jakąkolwiek aktywność.
Kiedyś pomagałam innym, zwłaszcza
małolatom, teraz wszystkich odstawiłam
od
piersi.
Zrobiłam siusiu i zamknęłam łazienkę,
tak jest bezpieczniej.
Jeżeli pokocham, to zawsze jest to
miłość potworna.
Klucz od łazienki też schowałam. Chyba
na dzisiaj wystarczy.
Myślę, że dosyć tego masochizmu, także
duchowego. Amen.
W snach także krążę wokół śmierci.
Dzisiaj w nocy miałam być spalona i
było to
samopodpalenie, ale rodzice prosili,
bym tego nie robiła.
Drugi sen - byłam bardzo chora. Jakiś
płyn wylewał się z kręgów kręgosłupa.
Operację mogłam przejść jedynie w Los
Angeles, inaczej miałam przed sobą
tylko rok życia.
I zobaczyłam moje gnijące ciało na łożu
śmierci.
Los
Angeles
-
Miasto
Aniołów.
Niesamowite.
Ostatnio
gadam
z
aniołami. Nawet w
snach są sprzeczności w myśleniu i
uczuciach. Pierwszy raz dziękowałam,
że mnie
odratowano, przynajmniej we śnie.
Naprawdę chciałam żyć?
Może znowu zamknęłam krąg. Rok
życia, chęć życia. Aż się boję wziąć
prochy, by
tego stanu nie zniszczyć. Kim jestem?
Gdzie
jestem?
Tam
gdzie
każdy
człowiek musi
odpowiedzieć na pytania od Boga.
Mam się nie wyzbywać własnego
szaleństwa, tak powiedział doktor
Marek, gdy
wczoraj, nieco pobudzona, gadałam z
nim przez telefon. Ma rację, ale to nie
powód, by się od
razu zabijać. Odetchnęłam z ulgą,
poczułam się bezpieczniej.
Nikt mi nie odbierze szaleństwa, żadne
wódy, prochy, narkotyki, ja, ja sama.
Będę
pisała dalej, do końca życia. Na tego
konia postawiłam dość dawno, inny koń
to życie, ale
jeszcze nic nie obstawiam.
Umieram na miłość. Trucizna drąży mnie
jak oszalały tajfun. Mama musi
wytrzymywać ze mną wszelkie zmiany
nastroju przez cały dzień. Mam dziwne
poczucie, że
ponownie się mną opiekuje. Nikt inny by
ze mną nie wytrzymał.
Kiedy piszę, to właśnie ona zajmuje się
całym domem, rano robi śniadanie,
kupuje
owoce, które lubię. I jest jeszcze
sałatka. Jej nie mogę się oprzeć nawet
wtedy, gdy głoduję.
To mój najsłabszy punkt w walce z
demonami.
Tak trudno włożyć list do koperty,
zaadresować i wrzucić do skrzynki.
Wiem, że te
osoby na niego czekają, ale jak na razie
jest
to
czynność
niemożliwa
do
spełnienia. Łatwiej mi
iść do knajpy na drinka. Pewne
czynności są niezrozumiałe i nie do
wykonania w nałogu.
Ryszard czyści w kuchni łyżeczki. Rano
kupiłam dla nas lody. Po śmierci Taty to
jest
coś.
Tak bardzo za Nim tęsknię. Coś, Panie
Boże, jest nie tak w tym życiu. A może
odwrotnie, przecież życie jest chwilą,
tylko czasami tego nie zauważamy. Tyle
razy otarłam
się o własną śmierć, że mogłabym
darować sobie ciąg dalszy. Jak każdy
nałogowiec pracuję
na piekło.
Ale to nic, trzeba tylko przełamać lęk.
No właśnie, jak to zrobić.
- Nie bój się - mówi anioł przysłany
przez Boga. On mnie zna i tak naprawdę
czeka
tylko na gest z mojej strony.
Wczoraj go uczyniłam i poczułam życie.
W nocy w snach zabijam, morduję całe
narody, by rano odetchnąć z ulgą.
Dlatego już
od rana chcę się napić.
Ogoniasty dyplomatycznie milczy.
Trochę regresu, Basiu. Doktor Marek
przypomniał, że już w szesnastym roku
życia
mogłam umrzeć, a jednak przetrwałam.
Czasami bardzo żałuję, że wtedy
przeżyłam. Ale czasu nie da się cofnąć.
I dobrze. Bo wtedy mogłoby być jeszcze
gorzej. Trzeba w końcu wybaczyć, sobie
także.
Mój brat boi się, że znowu coś
wykombinuję, ale też boi się ze mną
porozmawiać,
chyba miał trochę przykrości z powodu
moich książek, ale to musi w sobie sam
przerobić.
Woli milczenie i kłamstwo.
Zupełnie
nie
czuję
mego
brata.
Zamaskował się przede mną.
Boi się nawet przytulenia. Na razie nic
na to nie poradzę. Znów może się
obrazić i
milczeć jak Mirka. Mirka nadal się na
mnie obraża. Po wieszaniu się w
Tworkach, po
powrocie do domu, strasznie na mnie
nakrzyczała. To chyba był lęk. Są osoby,
które się boją,
może nie mnie samej, ale tego, co mogę
uczynić.
Mirka
musiała
odreagować.
Ale
dlaczego teraz się boi?
Jest wielką indywidualnością. Może
przyjedzie na mój pogrzeb, chociaż tego
nie
oczekuję. Sama nie wiem dlaczego,
może to ten dół.
Wielkie dramaty zwykle rozgrywają się
w małych mieszkaniach i nawet dobrzy
sąsiedzi tego nie zauważają lub milczą.
Czasami chciałam być niewidzialna i
wchodzić do
takich domów, ale te domy przynoszą do
mnie moi pacjenci. Nie potrafię już tego
udźwignąć
i biorę dodatkowe tabletki lub milczę.
Po czterdziestce tak dziwnie zmienia się
życie. Za duży
bagaż niosłam przez te lata. Zamiast
życia i miłości wybrałam wódę i prochy.
Inaczej już nie
potrafiłam.
W snach termin mojej śmierci oddalił
się o kilka miesięcy.
Stale widzę cierpiących ludzi. W
szpitalach, w których byłam, widziałam
tyle śmierci,
lęku, agonii, smutku i błagań do Boga.
Można zwątpić.
Wiem, że na mojej ulicy jestem jak jajco
na
patelni,
nawet
nie
miałam
świadomości,
że tak o mnie plotkują.
Zabawne, wydaje się, że musieli czytać
moje książki, jeżeli wzbudzam aż takie
zainteresowanie. Przecież oni czytają
tylko gazety z programem TV. A jednak
wiedzą co
nieco i dorabiają różne scenariusze.
Plotka niszczy wszystko i wszystkich na
swojej drodze.
Nawet renty mi zazdroszczą. Paranoja.
Dobrze, że nie wiem więcej.
Można być uznanym za niewinnego i
oczyścić się z zarzutów, ale smród
ciągnie się za
tobą przez całe życie.
Czasami przypominam sobie, że kiedyś
wkładałam w pracy biały fartuch i szłam
na
oddział,
na
którym
pracowałam,
pogadać z moimi pacjentami.
Trochę mi tego brakuje.
Teraz mogłabym kogoś tylko skrzywdzić,
dobrze, że o tym wiem. Boże, dlaczego
właśnie
tak?
Aniołom
to
jakoś
wychodzi.
Doktor Marek jest na urlopie, T.Z.
zagadkowo
milczy,
pani
Alicja
odpoczywa, Mama
ma dosyć moich zmian nastroju, nie
wiem, co gorsze - milczenie czy mania.
Boi się jednego i
drugiego,
a
ja
nie
potrafię
wypośrodkować.
Zostałam z Bogiem, Ogoniastym i
aniołami. To też coś. Amen.
Tata
mnie
zawołał
przed
utratą
przytomności. Kogo ja zawołam?
Czy po mojej śmierci Bóg rozłączy mnie
z Ogoniastym?
Czy otchłań, którą widziałam, pochłonie
mnie całkowicie?
Za dużo pytań, znowu się nakręcę i
skończy się to prochami. Ale nie
potrafię przerwać
pisania, nie mogę się temu oprzeć, to też
jakiś rodzaj nałogu, tyle że trochę mniej
szkodliwy.
Kochanek na jedną noc - obiecałaś,
Baśka, że w tej książce nie będziesz
świntuszyć.
Kiedyś nikt nie był w stanie mi pomóc.
Tylko doktor Marek trwał przy mnie
wiernie,
odcinał pętle, prochował, czasami się
złościł,
czasami
podał
placebo
(wybaczyłam mu to), ale
on po prostu dbał o moją wątrobę. Teraz
nikt nie ma nade mną kontroli.
To może być niebezpieczne, dobrze, że
czasami miewam poczucie winy i trochę
odpowiedzialności. Sumienie też jeszcze
posiadam. Albo Bóg wybaczy, że dla Jej
dobra
okłamuję Mamę, albo zacznę zdrowieć.
To ostatnie jest prawie niemożliwe.
Szaleństwo mam
we krwi, od innych rzeczy uzależniłam
się sama z pomocą szatana.
Wydzwaniam tu i ówdzie, pomiędzy
pisaniem i popełnianiem kolejnego
samobójstwa.
Najbardziej torturuję siebie. Bywa.
Każde zalanie prochów wódą może być
ostatnie.
Kiedyś,
kiedy
pracowałam
na
neurologii, przywieziono alkoholika w
stanie
padaczkowym.
Kiedy
odzyskał
przytomność, powiedziałam mu, że
więcej nie może wypić, a
on na to, że mogłabym zabronić mu
oddychać. Powiedziałam szefowi, że
klient już wszystko
wie. To niesamowite, ale mam teraz
jakieś poczucie wolności.
Niezbyt lubię swój komputer, wkurzam
się na to, co o mnie wypisują w
internecie.
Ale internet to kolejny nałóg.
No właśnie. Internet, że też wcześniej o
tym nie pomyślałam, przecież tyle się
tam o
mnie można dowiedzieć.
Zawsze
piszę
w
takim
napięciu
emocjonalnym,
jakbym
ratowała
samobójcę, i trzeba
to odreagować. Najlepiej zapić.
Mam takie niejasne przeczucie, że dzięki
tej książce znowu w coś wdeptuję.
Moc
jest
ze
mną
i
wszystkimi
obłąkanymi poetami.
Piszę przy grającym radiu, kiedyś
musiała być kompletna cisza. Nie
pamiętam, kiedy
to się zmieniło.
Drogi Czytelniku, obiecuję, że po
śmierci
będę
nawiedzać
oddział
psychiatryczny i
straszyć, w dzień także.
Liczę się z uczuciami Mamy i to mnie
powstrzymuje
od
ostatecznej
samozagłady. Ona
chyba o tym wie. Dlatego chowa przede
mną spirytus.
Nie piję dużych ilości alkoholu,
przetestowałam prochy i narkotyki na
sobie tak, by
wytrzeźwieć podczas drogi powrotnej
do domu. Dlatego chlam na raty, to też
jakiś sposób,
choć nie wiem, do czego to prowadzi.
Czasami mój organizm mnie jeszcze
zaskakuje. Dwa lata temu straciłam nad
nim
całkowitą kontrolę.
Lubię bajki, filmy fantastyczne o
wojnach w kosmosie, wszystko co jest
fantazją.
Lubię zaglądać do piekła, a czasami
bywam
w
tunelu
do
nieba.
Rzeczywistość za bardzo
mnie osacza, męczy, prowokuje do złych
emocji, zabija ciało, kaleczy duszę, chcę
żyć jedynie
w bajce. Ale w tej bajce nie ma już Taty.
Muszę na chwilę stamtąd powrócić, by
nie
przegapić Mamy. Potem niech się dzieje.
Aż sama się tego boję.
Jak ja przez te czterdzieści lat
funkcjonowałam
w
tylu
światach
jednocześnie?
Kiedyś, jeszcze na oddziale, doktor
Agnieszka powiedziała mi, że jestem
niewiarygodna,
tym
samym
potwierdziła, że nie można jej ufać jako
psychiatrze.
Przeprowadziłam test. Pocałowałam
doktor Agnieszkę w rękę, nie cofnęła
się, nie żachnęła,
uznała to za należne jej osobie. Test się
udał. Doktor Agnieszka jest po prostu
głupia.
Wiem trochę więcej na temat psychiatrii,
a to jest nie do zniesienia. Na głupotę
jeszcze
nie ma lekarstwa. I dobrze.
Pacjent
psycholog
z
dużym
doświadczeniem wszelkich patologii
jest dla takich ludzi
ogromnym
zagrożeniem.
Najlepiej
wyeliminować przeciwnika.
Doktor Marek ma klasę, ale on jest
jedyny. A może to był kolejny zły dzień,
jakiś
koszmar
senny.
Musiałam
stamtąd
odejść, wszyscy mieliśmy siebie dosyć,
tak sądzę, może
się mylę. Pani Alicjo, gdzie Pani jest?
Trzeźwiejąc, jak zwykle w wannie, mam
ciekawe pomysły na życie, ale gdy woda
się
już wystudzi, spływają do kanalizacji.
Modlę się, walczę z demonami, płaczę,
gryzę ściany, piszę, popadam w regres,
huśtając się na łóżku, przeklinam, znowu
się modlę, trzeźwieję... Kto to wszystko
przetrzyma,
czy każda książka to odkupienie win?
Kiedy pisałam „Kokainę”, wierzyłam
podświadomie, że nie doczekam jej
druku. Stało
się inaczej, ale wtedy sądziłam, że cały
świat mnie przeklnie i będę gotowa na
bycie
szatanem.
Bóg już tyle razy dawał mi kolejną
szansę, a ja z niej kpiłam.
Widocznie to jeszcze nie moje pięć
minut.
Rodzina
nawet
nie
wierzyła,
że
przeszłam gruźlicę płuc, a chemia
wyniszczyła mi
uzębienie.
Nie gniewam się na nich, mnie samej
trudno się w tym połapać.
Lecz ta najintymniejsza część duszy
schizofrenika nigdy nie została poznana
przez
normalnych. Poznałam ją, ale zabiorę to
do grobu. To taka umowa wszystkich
schizofreników. Prawie jak tajemnica
zmartwychwstania. Może bluźnię.
Dinozaury też wyginęły, schizofreników
uwolniono od kajdan, by zniewolić ich
psychotropowym kaftanem. Osobiście
wolę wyć.
Teraz krzyk mam zaklinowany na
poziomie krtani, uwalnia się tylko w
delirce, ale to
już ostateczna rozgrywka o życie.
Kiedy krzyczę, czuję się wyzwolona.
To psychoza daje taki power, do tego
prochy i wóda, czasami jeszcze jakiś
narkotyk,
maszyna do pisania, bezsenne noce,
głęboki smutek, że nie ma miłości, i
radość, kiedy patrzę
prosto w słońce.
Chyba musiałam zostać sama, by ruszyć
dalej z książką.
Spirytus znowu jest w innym miejscu,
ale mnie to teraz nie interesuje. Nie gada
się z
wariatem, izoluje się go.
Sarah Kane zdążyła się powiesić, zanim
ją obezwładniono.
Przez te jedenaście ostatnich lat tyle się
wydarzyło, że aż się gubiłam, nie
rozróżniałam złych ludzi od dobrych, by
w końcu wyrzec się życia w sławie.
Jestem jak wrzód na dupie.
.
Tak zwana izolacja społeczna w końcu
mnie trochę uspokoiła, ale nadal
dzwonię tu i
ówdzie.
Śniły mi się dzieci, dzieci - szkielety,
kości obciągnięte skórą. Dzieci wracały
do
życia, gdy zaczęłam się nimi opiekować.
Mówiły, chodziły, uczyłam je wielu
rzeczy, a one tę
wiedzę przekazywały dorosłym. W
końcu je zostawiłam, mogły już same
obronić się przed
światem. Był to horror, ale nie bałam
się.
Czy w piekle jest muzyka? Dzień
zaczynam od muzyki. Czasami modlę się
przy
muzyce, to chyba nie grzech. Życie bez
muzyki to największa tortura. I bez
słońca...
Dzisiaj na przystanku tramwajowym
widziałam zniszczonego alkoholika wraz
z może
dziesięcioletnią
dziewczynką.
Przyjechali sprzedać złom, by mieć na
piwo. Facet był już
nieźle narąbany, a dziewczynka się nim
opiekowała, pomagała mu wsiąść do
tramwaju,
wyrzuciła peta, tłumacząc, że w
tramwaju się nie pali. Za kilka minut
widziałam ich przed
delikatesami - on popijał piwo, siedząc
na trawie, a dziewczynka kupiła sobie
słodycze. Ona
jeszcze nie wie, jaką krzywdę wyrządza
jej tata. Jeszcze się nim opiekuje.
Miałam ochotę wezwać policję, opiekę
społeczną, cokolwiek, ale zrozumiałam,
że
zburzyłabym jej świat. Zabrano by ją do
domu dziecka, bez taty.
Sama przekładam życie na język
literacki,
inaczej
bym
tego
nie
wytrzymała. Okazało
się, że wielkie dramaty rozgrywają się
nie tylko w małych mieszkaniach,
zdarzają się także na
ulicy. Ja też kiedyś leżałam na tych
cholernych torach tramwajowych.
Melina to dla takiej dziewczynki
prawdziwy dom. Ja zawsze wracałam
do domu, do
Mego Królestwa, nawet wtedy gdy
najbardziej się tego bałam.
Czasami tylko mam ochotę wyjść nago
na ulicę. Doktor Marek mówi, że nic
takiego
by się nie stało.
Co jeszcze nie jest takie najgorsze, na
studiach, po wiosennym deszczu zawsze
miałam ochotę wytapiać się w kałuży,
wyczochrać w błocie i prawie byłam na
to gotowa, tak
przy ludziach, ale się powstrzymałam.
Niestety, rozum brał górę.
Mnie Tata darował cały świat. I lekcję
modlitwy. Próbuję pogadać z Mamą, ale
nie
może już być moim powiernikiem, nie
wytrzymuje tego emocjonalnie i zawsze
zmienia
temat.
Jesteś kretynką, Baśka. Wyhamuj. Pisz, a
Nią się tylko opiekuj, bez poruszania
drażliwych tematów.
Znowu się nakręciłam, piszę od rana.
Spytałam tylko, czy kiedyś miała
poczucie winy. Nie miała. To bardzo
silna kobieta.
Dzwonią na Anioł Pański.
Powiesiłam misia pandę od doktora
Marka.
Ogoniasty
był
przy
mnie,
kiedy
kupowałam
flaszkę...
Skubany,
podchodzi mnie w
trudnych
chwilach,
kiedy
słabnie
modlitwa pisania na maszynie. I znowu
walka z
demonami...
Chociaż niekoniecznie. To tylko tortura
wyrzekania się zła.
Przez dziesięć ostatnich lat żyłam jak
twórca, pacjent, idol młodzieży, postać
kontrowersyjna dla dziennikarzy.
Całkowity zakaz pracy. We wszelkich
zawodach. Choroba na obłęd daje dużo
wrażeń,
myśli i czynów, które najczęściej są
niezrozumiane przez innych. Ja zaś nie
pojmuję życia
normalnych. Jesteśmy kwita.
Chyba się zakochałam, na Nocy Petów
w Krakowie, i to zupełnie na trzeźwo.
Ale
kocham może zbyt retorycznie. Mam
pecha, znowu żonaty facet z dziećmi.
Ale marzeń nikt
nie zabroni.
Napisano o mojej twórczości już kilka
prac magisterskich. Nie wiem dlaczego,
ale
faceci na początku pytają, czy naprawdę
byłam zgwałcona.
Pieprzył mnie około dwóch godzin.
Później chciał udusić. Nie wiem,
dlaczego
wywalczyłam życie i w jaki sposób to
uczyniłam.
Później
zostało
tylko
prochowanie się.
To wraca, średnio jeden sen na tydzień,
ze wszystkimi szczegółami.
Moje drzewo to cień.
Wtedy nikomu o tym nie mówiłam, za
bardzo bolało, aż się przeniosło na XXI
wiek.
Bardzo mi brakuje treningów karate.
Mam ochotę włożyć kimono, wejść do
Dojo i
strzelić niewinnego faceta w mordę.
Każda książka była wydarzeniem, ludzie
pytali, a ja odpowiadałam. Nikt nie
zauważał
obłędu.
Doświadczony
psychiatra
wiedział od razu, ale nie rodzina.
W końcu Mama zrozumiała, że muszę
chodzić do szpitala.
A doktor Marek był moją muzą, jest nią
nadal.
Wkurwia mnie, kiedy krytycy mówią, że
to już klasyka. Ja zawsze mam
szesnaście lat.
W szpitalu też piłam, moi przyjaciele są
niezawodni, miałam flaszkę na życzenie.
Ładowano we mnie ogromne ilości
prochów.
W
delirce
dostawałam
zastrzyki co pół godziny,
ale
nie
pomagały,
jak
później
opowiadali lekarze.
Teraz sam doktor Marek namawia mnie
do brania prochów, oczywiście w
dawkach
leczniczych. Bo trzeba trochę oszukać
Pana Boga, by tak nie cierpieć.
Jestem cholernie uzależniona.
Pani Alicja też woli prochy zamiast
wieszania się.
Kiedy
przestawałam
zupełnie
kontaktować, leczył mnie normalnie jak
każdego
psychola, ale depresja była zawsze
najgorsza, chyba wszyscy jej się bali.
Na wolności chodziłam po leki do dr
L.W., do przychodni psychiatrycznej.
Był to
zawsze trudny moment, koszmarne ilości
pacjentów, poczekalnia pełna wygasłych
schizofreników. Aż przestałam tam
chodzić. Prochy załatwiałam w inny
sposób.
Chcę posłuchać moich terapeutów i
przyjaciół, obiecać, że nie będę chlała i
dokładała
prochów. Pragnę im to wszystko
ofiarować.
A przede wszystkim sobie. Gdybym tak
mogła spać te kilka godzin, bez
majaczeń i
koszmarów. O to najbardziej się modlę.
We śnie przyszedł Tata, czy On będzie
moim przewodnikiem Tam? Bo bez
przewodnika się odchodzi. Sama tego
doznałam. Po prostu nikt po mnie nie
wyszedł, nie
wziął za rękę. Długo miałam o to żal do
Pana Boga.
Moja
wyobraźnia
jest
nie
do
opanowania. Nie do ogarnięcia. I o to
chodzi. Właśnie
teraz się rozpływam i czas odejść od
maszyny do pisania.
Moja kotka choruje na depresję, ale w
domu czuje się całkowicie bezpieczna.
Zazdroszczę
jej
tego.
Jest
moją
przyjaciółką w chorobie. Jeżeli nie
potrafię kochać ludzi, ją
kocham na pewno.
Mam starszego brata, jest nim Ryszard.
Kupuję mu ulubione soczki, ciasto, lody.
Tak
po prostu. Szkoda, że mój rodzony brat
ode mnie odszedł. Nie rozumie mnie, ale
wystarczy,
by mnie kochał, a nie bał się. Przez te
wszystkie lata miałam mieszane uczucia
wobec niego.
A teraz czuję, że kocham go takim, jaki
jest. Tylko że nigdy mnie nie odwiedził
w szpitalu.
Wiem, że wielu ludzi miało gorsze
życie, na przykład mój Tata, wywieziony
jako
dziecko na Syberię, przeżył horror, ale
się nie poddał i wrócił do kraju. Tę moc
mnie
przekazał. Dzięki, Tato.
W gułagu była epidemia tyfusu, Tatę
uznano za martwego i rzucono na stertę
trupów.
Na mrozie ocknął się i wołał o pomoc.
Usłyszano Go i zabrano z powrotem do
baraku. Tato,
jak to przetrzymałeś? Kim jesteś, Boże,
Tata na Syberii tak strasznie głodował
po to, by
umrzeć śmiercią głodową. Co to znaczy?
Płaczę nad Jego losem, co tam mój
spirytus i
prochy.
Znowu nie wytrzymałam i powiedziałam
coś Mamie.
Stwierdziła, że lepiej nie mówić. Wiesz
to, idiotko, więc dlaczego się szarpiesz?
To
okrutne, kiedy nie można rozmawiać z
matką. Już nie ten czas. Ale czy w ogóle
był taki czas?
Za dwadzieścia trzy dni spotkam się z
panią Alicją. Może wcześniej. Nie
pamiętam,
który dzisiaj jest.
Funkcjonuję na ostatecznych i skrajnych
emocjach, muszę to wyciszyć, inaczej
sen o
rurach w łazience się spełni. Nie, nigdy.
Obiecałaś nie zachlać, nie prochować
się, nie
wieszać. Ale jak to przetrzymać? Boże,
wsłuchaj się w moje wołanie o pomoc,
czy za wiele
pragnę?
Nazywam się Barbara Rosiek i jestem
kompletnie popierdolona.
Gdy ktoś wchodzi do Mego Królestwa,
tracę kontakt z otoczeniem, nawet tutaj.
Później wracam do rzeczywistości (co
to jest?) i piszę książki, które wstrząsają
niektórymi
ludźmi.
Zwłaszcza
„Pamiętnik
narkomanki”.
Różni ludzie proszą mnie o spotkanie,
ale ja się tego boję, bo wydaje się, że
już tu nie
powrócę.
Wczoraj miałam spotkanie, niestety, po
dwudziestu minutach byłam niezdolna do
rozmowy. Zgodziłam się spotkać z
człowiekiem
z
krwi
i
kości,
przypłaciłam to różnymi
emocjami. Teraz już wiem, że nikt tutaj
nie może przyjść.
Kompletna paranoja. Wystarcza lustro,
przez które nie mogę się przebić, ale
moi fani
tego nie rozumieją dla nich muszę być
stale dyspozycyjna.
Więcej tego nie zniosę.
W każdej chwili mogę jedynie być
narąbana. To jest teraz moje życie,
jestem pod stałą
opieką psychiatry.
Jedyną nowością jest to, że już nie
chodzę do szpitala. Czasami gdzieś
telefonuję, ale
telefon to też pępowina.
Psychotropy mam legalnie, leczę się.
Ale czasami przestaję to kontrolować.
Znowu przechodzę jakąś apokalipsę w
sobie. Dzwoniłam kilka razy do
Telefonu
Zaufania, ale nie pamiętam, kim byłam i
co
mówiłam,
wieszając
się
na
słuchawce, mogłam
przetrzymać
rury
w
łazience.
Przepraszam, ale prawie niczego nie
pamiętam.
Już nie będę dzwoniła, za to się dzisiaj
pomodliłam za cały Telefon Zaufania.
Przypomniałam sobie modlitwę.
Wczoraj straciłam kontakt z otoczeniem.
Gdzie są granice szaleństwa? Na rurze, z
nożem wbitym w brzuch, czuję, że tracę
kontrolę nad tym tekstem.
Gdy siedzę przy maszynie i piszę, widzę
żal w Jego oczach, kiedy odmówiłam
pójścia
z Nim na spacer. Spytał mnie, czy jestem
naćpana, byłam tylko po lekach, ale to
wystarczy,
by lewitować. Mamy się spotkać za rok.
Trzymam Go za słowo.
A więc muszę żyć do trzeciego sierpnia
2003 roku. Obiecałam, że tu będę. Serce
tego
nie wytrzymuje, zawał serca już miałam.
A przecież za rok też będzie cudne lato,
kiedy
słońce parzy duszę.
On jeszcze wypiera się Boga. Sądzę, że
gdy mu przejdzie bunt, uklęknie pod
krzyżem.
Alkohol już nie poprawia nastroju, a
jeżeli tak, to trzeba wypić trochę więcej
niż
zwykle.
Kiedyś pijałam gin z tonikiem, później
koniak z coca - colą, teraz spiryt z
sokiem
pomarańczowym.
Chyba że dotrę do knajpy. Ale nie mogę
tak po prostu wyjść z domu. Muszę
zapewnić
Mamie lepsze samopoczucie i przekonać
Ją, że wrócę do domu.
Dlaczego inni twórcy tak bardzo pragną
być
sławni?
Ja
udzieliłam
paru
wywiadów,
ale teraz dziennikarz to mój największy
wróg. Nikt nie wie, ile dostaję listów i
przeróżnych
dziwnych telefonów. Płacę za to, co
uczyniłam swoimi książkami.
Teraz muszę mówić - nie po to, by
ratować samą siebie. Po prostu tego nie
wytrzymuję.
Czuję, że zaklęty krąg jest znowu
rozpaprany, nie wiem, na jakim etapie
jestem.
Muszę się wyciszyć.
Nauczyłam się odmawiać. Może to
skrajny egoizm, lecz wolę, by mnie
czytano, a nie
widziano. To też sposób na życie.
Wkurza mnie Ogoniasty, plącze myśli,
łazi po kościele, miesza modlitwę.
Jestem
wściekła.
Całkowicie mnie rozwaliło. Znowu
przybliżam się do wspomnień ostatnich
dwóch lat,
ale muszę jeszcze trochę milczeć.
Anioły trochę mnie chronią, inaczej nie
wiem, co by było.
Przetrwałam delirkę, zawał serca,
gruźlicę płuc, niebyt, więc i z tym sobie
poradzę. Z
pomocą Boga i terapeutów. Lecz w tej
chwili mierzę się z Panem Bogiem.
Klęczę.
Ogoniasty znikł. Anioła Śmierci też nie
czuję. Jestem trzeźwa.
Panie Boże, nie, nie jestem jeszcze
gotowa. Przyjmij mnie taką, jaka jestem
teraz.
Powoli zaczynam czuć.
Czuję wielki ból w okolicy serca. Czuję
uczucia innych i nie jest to takie
straszne.
Lecz nie wierzę, że ktoś może mnie
pokochać.
Ile samoudręczenia, ile zostało czasu?
Ilu
ludzi
zawiodę?
Mam
ochotę
obedrzeć się ze skóry, żeby tętniła
świeża krew, aż do
wykrwawienia.
Przez dziesięć lat to czyniłam i
odnawiałam się jak jaszczur. Ciało
mówi stop.
Sama przystanę, odpocznę, pomodlę się
na waszym grobie - o Boże, dlaczego nie
płaczę? Takie mam na grobowcu
epitafium.
Kiedy spotykałam się z bratnią duszą,
prowadziłam ją na cmentarz Rocha i
pokazywałam
grób
Haliny
Poświatowskiej. .
Czy można zaufać osobie w tylu
postaciach.
Dla Boga jestem jedna, tylko która?
Ta zamknięta w swoim Królestwie nie z
tego świata? Ta w lęku przed całym
światem?
Zasłuchana w bicie serca, wyjąca o
spokój - to prawdziwa twarz Barbary
Rosiek.
Tak, Sebastianie, na swoje nieszczęście
nie wyszłam z narkotyków.
Już jest po wszystkim. Boję się.
Lęk to mój jedyny towarzysz, oprócz
Ogoniastego. To uczucie, które nigdy nie
zawiodło. Dochodziło do stanów paniki
i wtedy musiałam uczynić cokolwiek, by
się ratować
przed samą sobą.
Kiedy
powracały
halucynacje
i
zmieniała
się
czasoprzestrzeń,
lęk
wzmagał się i
robiłam sobie kolejną krzywdę.
Lęk towarzyszy wszystkim psycholom i
nałogowcom. Boimy się własnego
cienia, a
co dopiero rzeczywistości.
Do pewnych sytuacji dojrzewa się przez
całe życie albo nigdy. Kiedy tak leżysz
pod
respiratorem i oddycha za ciebie
maszyna, to przejmujące doznanie,
chociaż na jawie tego nie
pamiętasz.
Jest to jakiś rodzaj oczyszczenia, by móc
wrócić do życia, do jakiegokolwiek
życia.
Niech żyje bal.
Lecz nawet bal musi kierować się
pewnymi
zasadami,
nie
da
się
wszystkiego
wytańczyć, potrzebna jest też chwila na
wyciszenie, na skupienie, liczenie się z
uczuciami
innych.
Są ludzie, którzy ufają, pomimo tego
szaleństwa,
rozpaczy
i
nieprzewidywalnych
zdarzeń.
Ile wysiłku kosztuje przytulenie się do
kogoś, przytulenie kogoś.
Czasami inni dzwonili do doktora
Marka, by zapytać, co ze mną mają
uczynić. Ale
doktor Marek, jak zwykle tajemniczy i
dyskretny, zostawiał to, bo wiedział, że
sama
przyczołgam się na oddział, kiedy
uznam, że tak trzeba.
Chorowanie na gruźlicę płuc niczego
mnie nie nauczyło, tak jak ludzie z
rakiem płuc
nie rezygnują z palenia papierosów.
Rzuciłam palenie pięć lat temu.
Kiedy jestem trzeźwa, jestem spokojnym
człowiekiem. Po narąbaniu się wyłazi ta
druga, mroczna natura, siła, która
niszczy wszystko, co żywe.
Pali wszelkie mosty. Picie do lustra lub
skok w przepaść.
A w nocy telefon do doktora Marka,
kiedyś
przesadziłam,
zadzwoniłam
około trzeciej
nad ranem. Reszta to tajemnica.
Życie wymyka się spod kontroli. Gdzie
jest klucz do łazienki? Dłużej tego nie
wytrzymam.
Na trzeźwo poszłam do knajpy i nie
poznałam barmana. To mnie trochę
przeraziło, ale
po
wypiciu
pierwszego
drinka
uspokoiłam się. Tylko zapytałam siebie
w myślach, czy to
początek dna. Ale tak w ogóle to miałam
inne problemy. Zrobiło się jajco i nie
wiem, jak
sobie z tym poradzić. Lecz to tajemnica
dwojga wspaniałych przyjaciół.
Rozmyślam, zastanawiam się, kojarzę
pewne fakty i nic. Wiem, że to brzmi
trochę
zagadkowo, ale nie potrafię sobie z tym
poradzić. Więc zapijam, by nie kojarzyć,
nie szukam
już pretekstu, by chlać i łykać prochy,
robię to, by przeżyć do następnego rana.
Chyba pójdę
do T.Z. po skierowanie na badanie krwi,
tzw. próby wątrobowe, bo wątroba już
tego nie
wytrzymuje.
Czuję się strasznie, jeżeli w ogóle
słowo „strasznie” coś znaczy.
Nie mogę skupić się na tekście, nie
sprzątam, tylko jeszcze wchodzę do
wanny, by
pogadać z Panem Bogiem.
Śniłam, że jestem nad przepaścią, a za
plecami nie było odwrotu. Obudziłam
się o
czwartej rano i głęboko oddychałam, by
poczuć w sobie życie.
To jest tak, że cały świat wali się w
jednej
sekundzie.
Niesamowite,
powinnam się już
do tego przyzwyczaić.
A jednak stale się dziwię, jak każdy
normalny człowiek.
Bezsensowny ból.
Będę musiała do końca życia być w
niepewności. Jeżeli jesteś niepewny
uczuć osoby,
której zaufałeś, a nie możesz poznać
prawdy, co wtedy zrobisz? Jajco. Już
niczego nie
rozumiem.
Jestem
po
detoksie,
byłam
tam
jedenaście dni i wytrzeźwiałam od
wódy i prochów.
Doktor Andrzej warknął na mnie i się
zdecydowałam, już nie potrafiłam sama
wytrzeźwieć.
To
naprawdę
mogło
skończyć się tragicznie. Pierwsze dni
były bardzo trudne.
Mąciło
mi
się
w
głowie,
halucynowałam, chciano mnie odesłać
do psychiatryka. Ale tak w
ogóle to super, sześciu facetów i ja.
I stało się, wytrzeźwiałam w ciągu kilku
dni, prawie to przespałam, panowie
przynosili posiłki do łóżka, pielęgniarki
wspaniałe, lekarze OK, doktor Andrzej
zmienny jak
huragan, ale walczy o tych, którzy chcą
się leczyć. U mnie jest, niestety, problem
leków,
nigdy nie będę czysta. Ale nie muszę
sobie dokładać prochów i zapijać tego
wszystkiego
spirytusem.
Rano miewam stany depresyjne do
czasu, kiedy nie zaczną działać leki. Ale
zdecydowałam
się
na
jedenastotygodniową, codzienną terapię,
cały cykl trwa dwa lata. Jeżeli
oczywiście nie zarwiesz sprawy i nie
zaczniesz od nowa chlać.
Ogrodowa
66,
Święte
Miasto.
Podpisałam regulamin trzeźwości.
No cóż, trzeba się trochę poratować, od
przyszłego tygodnia tam idę, ale cicho,
sza.
Obowiązuje tajemnica. Coś tam czasami
skrobnę, bez szczegółów.
Nie myśl, Drogi Czytelniku, że zrobiłam
to dla tej książki, chociaż już zapewne
tak
myślisz, ja czasami też się o to
podejrzewam, ale nie.
Dłużej bym tego nie zniosła, na detoksie
znalazłam trzy miejsca, na których
mogłabym się skutecznie powiesić. Ale
tego nie zrobiłam.
No i OK, gra. Trzeźwość, badania w
normie,
płuca
czyste,
serce
bije
spokojniej.
Miałam dużo szczęścia, że podjęłam
dwa tygodnie temu taką decyzję.
Wszystko mi
kompletnie zwisało, chciałam jedynie
nigdy nie wytrzeźwieć.
W telewizji reklamy piwa, ale etap piwa
już dawno mam za sobą.
Gorzej było, gdy na filmie pili drinki.
Kotański nauczył mnie, jak się wychodzi
z narkomanii, ale wróciłam do picia,
kiedy
rozsypało się moje życie. Przepraszam,
Marku.
wrzesień 2002
Jestem
po
detoksie
alkoholowym.
Chodzę na siedmiotygodniową terapię.
Pani Alicja wróciła z urlopu, do doktora
Marka wysłałam list, jakby bojąc się
spojrzeć
mu w twarz, a przecież najwięcej
wiedział o moim ostatnim piciu. Później
do niego
zadzwonię.
Byłam
wczoraj
u
T.Z.
Po
leki
nasercowe, boli mnie też wątroba,
trzustka i nerki.
Cztery miesiące w ciągu, zapijanie
psychotropów spirytusem.
Teraz próbuję się pozbierać, poskładać.
Pokochać stan trzeźwości. Jestem na
głodzie.
Dzielnie maszeruję na terapię, odrabiam
lekcje z nauki o własnym piciu.
I śnię, codziennie śnię psychiatryki i
lęki, że zabiorą mi terapię.
Dałam doktorowi Andrzejowi schizo -
zrobiłam to, oswoiłam go w sobie i już
się jego
nie boję, czuję, że rodzi się jakaś cicha
rywalizacja, a może to jedynie moja
chora
wyobraźnia.
Tak sobie myślę, czując, że umieram, że
chcę dokończyć te książki, tak na
przekór
diabłu.
Jaki
marny
bywa
los
człowieka
uzależnionego od chemii, dopóki nie
przestanie
wierzyć, że jest Bogiem. Później rządzi
nim flaszka.
Pragnę mieć spokojniejszy sen, przecież
biorę
psychotropy
w
dawkach
leczniczych,
organizm mam odtruty także od prochów.
Dawno nie byłam taka trzeźwa. Hm.
Od razu poodpisywałam na listy i je
wysłałam,
potrafiłam
zaadresować
kopertę. Nie
mam zaników świadomości, nie gubię
się w tłumie. Jeszcze towarzyszy mi lęk
przed ludźmi i
światem. Ale wezmę leki i depresja,
chęć
samobójstwa
przechodzą.
Musiałam doprowadzić
się do ruiny, by poczuć. Kiedyś bywało
podobnie, ale niczego się nie nauczyłam.
Teraz mogę jedynie wytrzeźwieć lub
umrzeć. Trzydzieści lat trucia się.
T.Z. powiedział, że mam już zespół
organiczny z pewnym otępieniem. On
myśli, że
idę
się
zabawić.
Już
tyle
się
dowiedziałam, chcę być teraz wielką
egoistką i żyć najpierw dla
siebie, bo przeważnie tego nie robiłam.
A więc do dzieła, Basiu. Czas zmierzyć
się z potworem.
listopad 2002
Nie pisałam miesiąc, w tym czasie
dokończyłam tomik zadedykowany śp.
Tacie i
wysłałam do druku zupełnie inny wiersz.
Pamiętam ostatnie cztery miesiące ciągu,
pod koniec, zanim poszłam na detoks,
zapijałam
spirytusem
prawie
sto
psychotropów dziennie. Cóż, można i tak
umierać.
Wcześniej przypominam sobie cztery
doby delirki, był to film, który nie mógł
się
skończyć, a nikt nie potrafił mi pomóc.
Byłam przyćmiona, że się wyrażę jak
moja
Mama.
Gdy
w
szpitalu
doprowadzano
mnie do stanu pozornej używalności,
wypisywałam się na własne żądanie, na
przykład o
czwartej rano. Doktor O. ze szpitala im.
Mickiewicza w moim mieście czynił
wiele, by mnie
ratować, za co mu jestem bardzo
wdzięczna. Nie mógł jedynie ocenić
mego stanu
psychicznego, jak to się fachowo
nazywa. Ja po prostu cały czas nie
kontaktowałam, bo
byłam w delirce, a otoczenie odbierało
mnie jako osobę wiedzącą, co czyni. Nic
nie pamię-
tam. To były cztery doby horroru.
Wcześniej byłam w podobnym stanie,
kiedy
po
prochach
i
wódzie
wędrowałam dwie
doby po mieście, nie mając żadnej
świadomości.
Mogłam
zostać
skrzywdzona, ja mogłam
skrzywdzić, mogłoby mnie już nie być. Z
opowiadań salowej kilka dni później
dowiedziałam
się, że półnaga tańczyłam z kroplówką
na odcinku męskim. Ile czasu trzeba, by
sobie
wybaczyć?
Zostawiłam Tatę samego, Mama wracała
z sanatorium po operacji. Jak mocniej
mogłam ich zranić w czterdziestym
trzecim roku życia? Nie zgodziłam się na
pobyt w
szpitalu psychiatrycznym. Czegoś się
bałam.
Pamiętam, że jak już dochodziłam do
siebie, rozszlochałam się jak małe
dziecko. Jak
wymowny był to płacz. Cała udręka
istnienia. Umiałam się jedynie zabić.
Rodzice znieśli wszystko, nie rozumieli
jedynie, dlaczego tak tonę, nie wiedzieli
prawie nic, prosiłam doktor Marysię ze
szpitala im. Mickiewicza, by nie mówiła
za dużo
Mamie.
Przecież
gdybym
była
świadoma, nigdy bym tak z nimi nie
walczyła. Przeważnie
jestem
bardzo
zdyscyplinowaną
pacjentką i szanuję pracę lekarzy i
pielęgniarek.
Tylko
siebie
nie
szanowałam,
zatruwając się. Życia nie szanowałam.
Boga nie
szanowałam. A przecież dał mi kolejną
szansę,
nie
siódmą,
tylko
siedemdziesiątą siódmą. I to
nie był jeszcze koniec. Ale o tym
dowiedziałam się później.
Potem obraziłam się na Boga i przez
cztery miesiące przekomarzałam się z
nim, czy
mam żyć. Tak jak w ”Kokainie”,
„Pamiętniku
narkomanki”,
„Schizofreniczce”, jak w
wierszach. Czy mi w końcu uwierzysz,
Panie Boże, że zrozumiałam? Ale o tym
będzie innym
razem.
Po
czterech
miesiącach
walki
o
przetrwanie, doczołgałam się na detoks
na Ogrodową
66, nie mogłam iść do doktora Marka,
bo już był na emeryturze, ale wiedział,
co się ze mną
dzieje. Jednak nawet jego nie słuchałam.
Płakałam wewnętrznie.
W
końcu,
szesnastego
sierpnia,
przyczołgałam się do szpitala. Nie
chciałam się
początkowo
zgłosić
na
leczenie,
niewiele pamiętam, Andrzej na mnie
nakrzyczał i się
obraziłam.
W
drodze
do
domu
zastanawiałam się, co ja powiem tej
biednej Matce. Spakowała
mnie i pojechałam taksówką. Andrzej
już na mnie czekał, sam wypisał
skierowanie i zaległam
w łóżku pod kroplówką. Dostawałam co
dwie godziny psychotropy.
Dyżur
przejęła
doktor
Magda,
halucynowałam jej w nocy i chciała
mnie odesłać do
psychiatryka. Nie godziłam się, nie
mówiłam jej wszystkiego, by mnie
zatrzymała. Pierwszą
noc
spędziłam
w
kaftanie
bezpieczeństwa.
Nie rozróżniałam jawy od snu, ale to był
mój naturalny życiowy stan, więc
potrafiłam
zachowywać się pozornie normalnie.
Jednak nie w nocy, w nocy budzą się we
mnie demony,
które niszczą wszystko.
Znalazłam cztery miejsca, w których
mogłam się powiesić.
Andrzej wrócił na dyżur, przyznałam się,
że dzieje się ze mną coś niedobrego, też
chciał mnie odesłać na psychiatrię, ale
Mama przywiozła leki psychotropowe,
które biorę
codziennie, i się trochę uspokoiłam.
Andrzej zostawił mnie na detoksie na
Ogrodowej 66.
Zginął Marek Kotański, mój terapeuta i
przyjaciel, kiedyś zakładaliśmy Monar,
to
przy mnie pojawiła się ta idea, w którą
wielu chyba wątpiło, znając szalone
pomysły Kotana.
Ale dostał dom w Głoskowie i tak się
zaczęło, nigdy nie sadziłam, że Go
przeżyję. Bóg zabrał
Go tak po prostu. Tak jak nagle i
niespodziewanie zabiera narkomana,
którym przecież Kotan
nigdy nie był.
Gdy
miałam
dziewiętnaście
lat,
powiedziałam Mu - wybawieniem
będzie śmierć. A
On
tak
bardzo
chciał
żyć,
tak
niesamowicie cenił życie każdego
człowieka. Ja konałam na
detoksie, a On już był Tam.
I mnie poniekąd uratował, zaszczepił
pierwszy odruch ratowania własnego
życia.
A mnie marzyło się powieszenie. Nie, to
nie tak, głosy nakazywały odejść.
Zapytałam
Mamę, co porabia sama wieczorami
teraz,
gdy
jestem
na
detoksie.
Usłyszałam odpowiedź,
której zupełnie się nie spodziewałam.
- Wyć się chce - powiedziała. W końcu
to usłyszałam.
Myśli samobójcze towarzyszyły mi
stale, jak natrętne osy wokół cudnego
kwiatu
zwanego życiem.
Panowie przynosili mi posiłki do łóżka,
był piękny sierpień, wokół meliny i
nawaleni
alkoholicy.
Tato, proszę, jeszcze tu trochę pobędę.
I zaczęło się dziać, dostałam halucynozy.
Noc, leżę w łóżku, za oknem pijani
ludzie, a
wokół
mnie
chórek
głosów
osądzających za całe życie, coś w
rodzaju Sądu Ostatecznego.
Głosy gadały i gadały, a ja bałam się
ruszyć i tak przez cztery noce. Myślałam,
że już to się
nie skończy. Jednak „na górze” uznano,
że jeszcze mam pozostać. Podczas piątej
doby
usnęłam.
Halucynoza sama w sobie nie jest zła,
jesteś cichutko, wsłuchujesz się w swoje
wnętrze,
które
jest
zewnętrznym
odbiciem
tego,
co
uczyniłeś.
Halucynacja już dalej cię nie
doprowadzi - oszalałeś kompletnie. No,
może oprócz delirki.
Pamiętam dwunastogodzinną delirkę u
doktora Marka. Darłam mordę przez
dwanaście
godzin i żaden lek nie był w stanie mnie
wyciszyć. Prawie cały oddział nie spał
przeze mnie,
bo darłam się od piętnastej do trzeciej
nad ranem. I nie byłam w ogóle
zmęczona,
przywiązana
pasami
do
łóżka
wykrzykiwałam swoją niemoc, czego
nie pamiętam. Szkoda, że
nie filmują takich stanów jako przestrogi
dla innych. Chociaż nie chciałabym być
filmowana.
W
uzależnieniach
osiągnęłam
już
wszystko, oprócz neuropatii i AIDS.
Niedawno
rozmawiałam z doktorem Markiem, co
będzie dalej, i on na to, że HIV wyszedł
już z mody.
Mój zmysł estetyczny chyba by tego nie
wytrzymał, wystarczy, że na tych
cholernych
torach
tramwajowych
leżałam
zaszczana. Gdybym wiedziała, jak
daleko zajdę w nałogach...
Zachorowałam.
Biedna
ta
moja
Matczyna.
Nie
przerobiła tylko wyroku śmierci, bo
śmierci kliniczne i
inne tam sprawy wytrzymywała, aż
dostała podwójnego zawału.
Kocham Ją bardzo, miałam zawsze
komfort chlania i ćpania, bo Rodzice
nigdy nie
wyrzucili mnie z domu. Nigdy bym nie
wyrzuciła
swego
dziecka
na
poniewierkę, by mi
umarło na melinie.
Wsparcie Rodziców w moim przypadku
było zbawieniem. Może to dłużej
trwało, ale
żyję i teraz, gdy jestem sama z Mamą,
nie mogę oczywiście wymagać, by od
razu powtórnie
zaufała, lecz spokojnie całuję Ją na
dobranoc lub dzień dobry bez smrodu
wódy w moich
ustach.
Wyrzucenie z domu kosztem życia?
Który z rodziców by to wytrzymał?
Może bronię własnej przepitej i
przećpanej
duszy,
ale
gdyby
nie
Rodzice, już by mnie
nie było.
Janka, terapeutka z Ogrodowej 66,
namawiała mnie na detoksie na dalszą
terapię.
Zgodziłam
się,
może
bardziej
z
ciekawości
poznawczej
niż
chęci
ratowania życia,
przynajmniej
na
początku
tak
to
wyglądało. Bałam się psychoterapii
grupowej. Zawsze byłam
samotnym wilkiem stepowym i niekiedy
ukłucie ostrokrzewem przypominało, że
należę do
tzw. ludzi stadnych.
Bo przecież „w życiu piękne są tylko
chwile”. Ale dopiero teraz wiem, że
życie jest
całością.
Zło, które zawsze mnie przerastało, teraz
może być dodatkiem do pięknej duszy,
ale o
tym innym razem.
Po detoksie byłam oczyszczona ze
wszelkiej trucizny, siadały mi nerki,
trzustka i
wątroba były zdecydowanie wrogo do
mnie nastawione. Ale po trzydziestu
latach zatruwania
się zachowałam słońce w sercu.
Modliłam się o pragnienie wyjścia z
piekła w jasność. Znowu powiedziałam
Bogu -
nie!
Zawsze obok szatana był chór aniołów.
Bóg znów mnie uratował, więc nie
chciałabym
sprawdzać Go jeszcze raz. Śniłam i
śniłam, aż Andrzej zapytał, czy chodzę
siusiu, a ja nawet
się kąpałam raz dziennie. Mamo, za
bardzo za Tobą tęsknię.
Do śmierci Taty wydawało mi się, że
moim bliskim nic złego nie może się
zdarzyć.
Ostatnia
noc
na
detoksie
minęła
spokojnie.
Cholernie bałam się stamtąd wyjść,
myślałam jedynie o nachlaniu się.
Uważałam, że
nie dam rady na wolności.
Andrzej podał mi rękę. Do zobaczenia
na terapii.
Szanowna Pani Alicjo,
Wytrzeźwiałam, to straszne.
Nie wiem, kim jestem i co mam robić.
Oglądam filmy o aniołach i marzę, by
nawiedził mnie taki anioł. Wystarczy się
pomodlić, ale ja teraz się nie modlę.
Chyba Ogoniasty zabrał mi ten dar. A
może ja sama
znowu się zbuntowałam. Ma Pani rację,
model ze mnie niesamowity, ale i
cierpienia jest w
tym za dużo, za dużo.
Czasami się wydaje, że moje życie to
jedno wielkie jajco. Jak to rozumiem?
Po prostu
jajco. Ale życie codzienne to nie gra, a
mnie się zdaje, że stale kręcą jakiś film z
moim
udziałem. Tylko czasami nie pamiętam
scenariusza.
Jak się będę tak dalej zatruwać, to w
końcu zapomnę o wszystkim. I zamkną
mnie w
jakimś zakładzie.
I dobrze.
Ale życie bywa takie zaskakujące, może
ktoś kiedyś będzie jeszcze potrzebował
mojej
pomocy.
Wszystko
jest
przecież
możliwe.
Trzeźwość bywa obrzydliwa. Życie
złudzeniami jeszcze gorsze. Samotność
jest do
przeżycia w fantazjach. I co dalej? No
właśnie, co dalej?
Chcę odpocząć od siebie, ale to chyba
niemożliwe.
Chyba dopiero po śmierci.
23 lipca 2002
Barbara Rosiek
CZĘŚĆ II
Mam na imię Barbara.
Jestem alkoholiczką i narkomanką.
PS Drugą część napiszę za kilka lat
(jeżeli oczywiście dożyję).
Table of Contents
ALKOHOL, PROCHY I JA
część I Pijane życie
lipiec 2002
sierpień 2002
wrzesień 2002
listopad 2002
część II