Druga od Słońca

background image

Autor: Małgorzata Brejnak

Druga od Słońca


Siedziałem przed dużym ekranem, który pokazywał drogę, jaką musiałem jeszcze przebyć.

Bezkresna czerń, nakrapiana tysiącami błyszczących kropek, spływała na mnie i do wnętrza
sterowni. Leciałem sam w niewielkim zwiadowczym statku i wraz z paroma robotami stanowiłem
jego całą załogę. Miałem sprawdzić działanie tego statku oraz jego poszczególnych elementów w
warunkach kosmicznych, gdyż był on trzecim kosmolotem wyprodukowanym w nowej serii DC-10.

DC-10 była w ogóle przełomem w dotychczasowym procesie wytwórczym statków. Jej nowość

(odmienność) polegała na tym, że cała konstrukcja kosmolotów - począwszy od głównego szkieletu,
poprzez komputery i wyposażenie wnętrz, aż do drobiazgów osobistych załogi - pozbawiona była
zupełnie wszelkiego metalu. Jego miejsce zajął materiał nie mający z nim nic wspólnego.

Nowo wynaleziony tamel był lżejszy i dużo odporniejszy od dotąd stosowanego metalu. Swoimi

świetnymi cechami o wiele przewyższał wszystko, co metaliczne, trudno go jednak było dokładnie
określić. Tamel nie był tworzywem sztucznym, nie był szkliwem ani kamieniem - wiedziałem
jedynie, że został sztucznie wytworzony w naszej tajnej bazie na Marsie. Wiedziałem również, że
dwa pierwsze kosmoloty z nowej serii DC-10 sprawdziły się stuprocentowo. Zaoszczędzono na nich
masę pieniędzy i czasu. Jest to niewątpliwy sukces wielu naukowców, konstruktorów i duży krok
naprzód w astronautyce.

Nie wiedziałem, jaki będzie mój kosmiczny lot, lecz jak na razie statek działał znakomicie. Nie

mogłem mu nic zarzucić. Siedziałem w sterowni i przypominałem sobie, jak dokładnie mnie
skontrolowano przed startem. Według przepisów DC-10 nie mogłem mieć przy sobie najmniejszego
nawet kawałka metalu. Takie były wymogi kolejnego eksperymentu i musiałem się temu
podporządkować. Udało mi się jednak przemycić mały naręcznik i był to chyba prawdziwy cud.
Właściwie to nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Przecież nie jestem sentymentalny - zastanawiałem
się, patrząc w rozgwieżdżony ekran. Byłem do niego bardzo przywiązany. Brałem go ze sobą w
każdą kosmiczną podróż. - Może w tym nieskończonym pustkowiu czułem poprzez niego bliżej
Ziemię. Nie mogłem go więc teraz tak zostawić! Poza tym miałem w sobie trochę przekory. Zawsze
jak mi czegoś zabraniali, to kusiło mnie, by zrobić odwrotnie. Może i tym razem zadziałał ten
mechanizm? Chyba z tych powodów właśnie go zabrałem.

Faktem jest, że zawsze go lubiłem i chciałem mieć przy sobie. Może nie był

najnowocześniejszy, ale przyzwyczaiłem się do jego argonowych, migających cyferek. Mierzył
ziemski czas, może nie tak dokładnie jak pokładowe komputery, mierzył odległość od przedmiotów,
a także stan zadowolenia człowieka, z którego ciałem się stykał. Posiadał również wiele
dodatkowych funkcji i był teraz jedynym metalowym przedmiotem w całym moim otoczeniu.
Patrzyłem na niego i uśmiechałem się z zadowoleniem, że udało mi się trochę oszukać tych z
kontroli startowej. - Cóż może znaczyć taki mały metalowy naręcznik w olbrzymiej (w stosunku do
niego) masie całego statku? - zadawałem sobie takie pytanie.

To wszystko było tylko sprawdzianem „przy okazji”. Głównym zdaniem był lot do strefy NG-

03-2P. Miałem sprawdzić dlaczego nie wracają stamtąd i nie nadają żadnych sygnałów zwykłe
sondy. Wysłana przede mną ekipa zwiadowców również nigdy więcej nie powróciła. Nikt nie nadał
żadnej informacji, nie było żadnych sygnałów. Kompletnie nic.

Przemierzałem tę samą drogę co oni, lecz wszędzie witała mnie czarna pustka. Leciałem w naszej

galaktyce do trzeciego układu słonecznego, licząc nasz jako zerowy, na drugą planetę od gwiazdy
centralnej tego układu. Ten rejon kosmosu był w centrum zainteresowania naszej nauki. Cała
kosmologia nabrała zresztą niesłychanego tempa rozwoju. Wszystkie jej dziedziny i kierunki
zmierzały tylko w jedną stronę: naprzód.

Sam pamiętam, jak przed dziesięciu laty rozpoczynano penetrację drugiego układu, a dziś

osobiście przemierzam trzeci słoneczny. No cóż, jest to bardzo prawidłowe i obiecujące zjawisko.

Po wielu jednostajnych dniach kosmicznej podróży dotarłem wreszcie do celu. Dość pokaźnych

background image

rozmiarów kula wisiała przede mną, wypełniając już prawie cały ekran. Była czysta i jasna, nic nie
zakłócało jej wspaniałego widoku. Zwrócona do mnie półkula połyskiwała całą gamą fioletowych
odcieni, gdyż światło gwiazdy centralnej (jej słońca) było właśnie w takim kolorze.

- Lot orbitalny, lot orbitalny - powtarzał równomiernie pokładowy komputer.
Leciałem teraz nad ciemną półkulą, włączając boczne ekrany. Uruchomiłem też wszystkie

anteny. Komputer nadawał sygnał ETI, co w międzygwiezdnej nawigacji znaczyło: poszukiwanie.
Po kilku okrążeniach zrozumiałem, że to bezcelowe. Nigdzie nie było nawet śladu poprzednio
wysłanych sond badawczych, nie mówiąc już o statku załogowym. „Co też się mogło z nimi stać?
Może polecieli dalej w kosmos. Ale po co wszystkie sondy, a za nimi ludzie? Nie, to nierealne.
Czyżby porwanie? Dotychczas nie ginęły nam statki. A jeżeli... To dlaczego tylko w tej strefie?
Dlaczego tutaj?” - zastanawiałem się, przewidując już najgorsze. Ale im dłużej myślałem, tym
przybywało pytań, gmatwała się zagadka, aż w końcu zwątpiłem czy kiedykolwiek znajdę
wyjaśnienie. Zagmatwany we własne myśli zadałem komputerowi pytanie:

- Jak odnaleźć zaginionych?
- Lądowanie na 2P - odpowiedział.
Zniżałem się już nad planetę. Blask oświetlonej półkuli wpadł już przez ekran do wnętrza statku.

Na niej właśnie zamierzałem wylądować. Z niewielkiej wysokości były dobrze rozpoznawalne
kratery, niecki i pasma górskie. Wszystkie one stanowiły jakby ciemne plamy na jasnofioletowym
obszarze równinnym. Z ogólnego widoku zapamiętałem nieprzerwane pasma gór w równikowej
części, niecki i kratery na południu, a północ nieco bardziej płaska. Wylądowałem w kwadracie
północnym, bo to miejsce jako najlepsze wybrał komputer. Kiedy zakładałem skafander jeszcze
mnie informował:

- Tlenu 20 %, azotu 40 %, fluoru 30 %, chloru 5 %, neonu 5 %, temperatura +5, ciśnienie...
Zabrałem trochę sprzętu i specjalnym pojazdem wyruszyłem na rekonesans. Planeta była typu

księżycowego i nie sprawiała wrażenia zamieszkanej przez cokolwiek lub kogokolwiek. Nie
posiadała w ogóle wody, ani nawet wodoru. Wrażenie jednak było niesłychane. Płaskowyż, po
którym mknął mój tamelowy pojazd, lśnił jasnym fioletem. Takim samym odcieniem jaśniały
szczyty mijanych gór od strony gwiazdy centralnej, czyli od zachodu. Te same szczyty od wschodu
były ciemne, prawie czarne i rzucały purpurowy cień na następne pasma górskie. Odległe kratery
zionęły czernią, wąskie rozpadliny skalne i płytkie wąwozy ciemnym fioletem. Takie samo było
nade mną niebo: rozjarzone od zachodu i gasnące mrokiem we wschodniej części.

Jechałem już godzinę po tym pustkowiu. Nie było niczego tylko skały i skały skąpane na

przemian w czerni i fiolecie z przewagą oczywiście tego ostatniego. Dostawałem już niemal szału
od niego. Wzrok przyzwyczajony do szerokiej skali barw tu wprowadzał mnie w rozdrażnienie.
Jechałem jeszcze dalej, aż drogę zagrodziła mi rozpadlina. Była za szeroka na to, by pojazd mógł ją
przebyć nie uszkodzony, sam byłem w stanie ją przeskoczyć. Zostawiłem więc pojazd i pieszo
ruszyłem przed siebie.

Mój wytleniacz wyłapywał z mieszaniny gazowej te 20 % tlenu, dzięki czemu miałem jego sporą

rezerwę. Natomiast mój naręcznik określał moje zadowolenie na 40 % z tendencją spadkową. Jak
mogłem być zadowolony, kiedy i jego metal odbijał to fioletowe słońce. Byłem rozdrażniony i
zaniepokojony, bowiem szedłem naprzód, gdy właściwie powinienem już dawno wrócić do statku.
Nie mogłem jednak nie iść, coś mnie niesłychanie przyciągało. Czułem się już tak, jak ciągniony na
sznurku. Do czego właściwie tak szedłem, tak gnałem? Chciałem wiele razy zawrócić, może
gdybym to zrobił wcześniej, lecz teraz coraz mocniej coś (nie wiem co) pchało mnie przez ten
wąwóz wśród jaśniejących szczytów. Szedłem mimo swojej woli!

Poza tym, przez cały czas, odczuwałem coś dziwnego. Zdawało mi się, że w niektórych

miejscach skalne podłoże jakby drgało, jakby całe skały oddychały. Było to uczucie bardzo
powierzchowne i pozostające raczej w domyśle niż w realnych obserwacjach. Tłumaczyłem więc
sobie, że mi się tylko wydaje. „Może to wpływ tego tlenu? Ale przyrządy pozwoliły go wdychać” -
zastanawiałem się chwilami.

Gdy wychodziłem z wąwozu, jakby pomruk wydobył się spode mnie i krajobraz zadrżał raz i

drugi. Kawałki skalne zaczęły sypać się ze szczytów na mnie. Uskoczyłem w bok i pobiegłem przed
siebie. - Co to było? Skąd ta chwiejność twardego podłoża? - myślałem gorączkowo. Łapiąc szybko

background image

hausty tlenu dotarłem przed dwa wielkie kratery, wypełnione czymś prawdziwie czarnym.
Wyglądało to, jak duże jeziora oddzielone wąskim przesmykiem. Czarna jak smoła substancja lekko
falowała. Chciałem zbadać jej skład chemiczny. Wyciągnąłem więc w jej kierunku naręcznik i
wtedy mnie wchłonęło...

Wpadłem do krateru. Zanurzyłem się cały w tę „smołę”. Kompletna czerń ogarnęła mnie całego.

Nic nie widziałem i byłem sparaliżowany własnym przerażeniem. „To już koniec” - pomyślałem.
Nie wiem co się działo i jak długo tkwiłem w czarnej substancji. Fakt, iż w pewnym momencie
zostałem przez nią wyrzucony na zewnątrz. Półprzytomny ocknąłem się w ciemnofioletowym
wąwozie. Żyłem, ale czułem się jakiś zmiętoszony i pozbawiony sił. Resztki czarnej „smoły”
ugrzęzły w załamkach mojego białego, a w tym świetle, fioletowego, skafandra i ciążyły jak
kamienie. Czułem się jak obarczony głazami chuderlak. Nie byłem w stanie normalnie iść, więc się
czołgałem. Bezładnie, powoli, byleby wrócić. O dziwo już mnie nic nie ciągnęło. Był mi już
obojętny nawet ten wszechobecny kolor. Zostało tylko jedno, ten dziwny odgłos, ten ruch skał...
Sam już nie wiedziałem dokładnie. O rozpacz przyprawiał mnie także brak naręcznika. „Musiałem
go zgubić, ale gdzie. Może w tej czarnej substancji” - zbierałem myśli.

Dobrnąłem wreszcie do szerokiej szczeliny. Dzieliła mnie ona od pozostawionego pojazdu, lecz

nie miałem sił, żeby ją przebyć. Dopiero po sporym odpoczynku, za trzecią próbą, przeskoczyłem tę
przepastną głębię. Jak do ostatniej deski ratunku, tak dopadłem do swojego pojazdu. Po dwóch
godzinach byłem na statku. Zdjąłem skafander i umieściłem go w specjalnym pojemniku, a
następnie rzuciłem się na łóżko.

Obudził mnie sygnał alarmowy. Wpadłem do sterowni, włączyłem ekrany.
- Alarm! Natychmiastowy odlot, alarm. Wszystko przygotowane, za 5 sekund start.
- Za 5 sekund start: 5, 4, 3... - odliczał już komputer.
Ekran pokazywał rozpadające się skały, pękające na kawałki szczyty, które wpadały do

wąwozów lub zasypywały niecki. W miarę równy płaskowyż teraz pękał i zapadał się w głąb
planety. „Nic dziwnego, że komputer samoistnie nakazał startować. Zadziałał tu jego mechanizm
bezpieczeństwa. To on nakazał mu zadecydować” - rozumowałem już całkiem logicznie.

Start nastąpił szybko. Z każdą sekundą oddalałem się o wiele kilometrów od tego fioletowego

piekła. Siedziałem przed ekranem wypełnionym błyszczącą półkulą. Żółta ramka wskazywała ciągle
północny kwadrat, czyli miejsce mojego niedawnego pobytu. W ramce tej dostrzegłem wyraźnie te
dwa jeziora, a za chwilę zobaczyłem straszliwą potworność. Nie mogłem właściwie określić tego,
co widziałem. Z ekranu ziało na mnie obrzydliwe zwierzę. Wydobywało się spod skał i szczytów.
Wstrząsało nimi i całą planetą. Nie, nie planetą, wstrząsało sobą! Było tak olbrzymie, tak
niesamowite. „To nie jest zwierzę ani planeta. To pewnie twór kosmoidalny, żyjący w symbiozie z
tym globem, a właściwie go tworzący” - usiłowałem sobie wyjaśnić to, co widziałem. Lecz
wszelkie tłumaczenia nie oddawały właściwie sensu drugiej planety. Czy aby planety? Stałem
zdumiony przed ekranem. To, co nazwałem jeziorami było teraz doskonale widoczne i nie spełniało
absolutnie tej funkcji. Były to wielkie oczy tego czegoś, tego tworu! Oczy planety? Szeroka
rozpadlina, którą przeskakiwałem była jakby dużą gębą rozwartą szeroko, bo półokrągły
ciemnofioletowy pas odcinał się wyraźnie od reszty.

Miałem dosyć, opadłem porażony tym widokiem na fotel. Myśl, że chodziłem po tych skałach,

czyli po obrzydliwym planeto-tworze i że na dodatek wpadłem mu w oko, napawała mnie odrazą do
samego siebie. Był to rodzaj nagłego szoku po tym wszystkim, co przeszedłem, a zwłaszcza, co
zobaczyłem. NG-03-2P dawno pozostała za mną, a ja nie mogłem odzyskać równowagi. Męczyły
mnie koszmary, myśli były zupełnie rozkojarzone.

Dopiero po miesiącu zacząłem na nowo analizować tę historię. Wiedziałem, że wracam bez

konkretnej odpowiedzi na to, co stało się z załogą poprzedniego statku zwiadowczego i wcześniej
wysłanymi sondami. Wyglądało przecież na to, że pożarła ich planeta. Po prostu pochłonął ich cel,
do którego zmierzali. Ale dlaczego nikomu nie udało się uciec? Tego nie wiedziałem.
Przypomniałem sobie natomiast o pojemniku ze skafandrem. Wydobyłem z niego trochę zastygłej
„smoły” i dałem komputerowi laboratoryjnemu do zbadania. Zrobiłem to ze zwykłej ciekawości.
Kiedy po godzinie przyszedłem do laboratorium, usłyszałem głos z komputera:

- Płynny magnes, niebezpieczeństwo, płynny magnes! Stężenie 100 %, niebezpieczeństwo.

Zniszczyć, zniwelować!

background image

Mały niwelator błysnął jasnym strumieniem i próbka zniknęła. W ten sam sposób unicestwiłem

swój skafander. Teraz wszystko układało mi się w jedną całość. Miałem już rozwiązanie. Próbka
pochodziła ze skafandra. W nim wpadłem przecież do krateru, a właściwie do oka tworu-planety.
Stąd wniosek, że oczy tej planety były płynnym magnesem. Ogromne stężenie i ogromny obszar
owych oczu sprawiały, iż siła przyciągająca metale działała nie tylko na całej planecie, ale i
dziesiątki kilometrów nad nią. Była to więc istna pułapka, niepostrzeżenie wciągająca sondy oraz
całe kosmoloty, prosto z orbity. „Nic dziwnego, że nigdy nie nadano żadnego sygnału. Zarówno
automaty, jak i ludzie nie zdążyli tego zrobić. Pułapka była szybsza. Wszystko czego szukałem
pożarły oczy tej planety! To jest straszne” - myślałem przerażony.

Teraz zrozumiałem, co mnie tak ciągnęło do przodu w tamtym piekle. Przecież miałem tylko

jedną metalową rzecz. Przyczyną był mój mały naręcznik. Ten stężony magnes szybko wyczuł jego
obecność. Ich wzajemne przyciąganie pchało mnie przed siebie, aż do źródła niesłychanej siły. To
dzięki naręcznikowi wessało mnie całego w to okropne oko potwora. Byłem mu jednak niesmaczny.
Zadowolił się tylko małym naręcznikiem, a zawadzającą resztę, czyli mnie, po prostu wypluł i
wyrzucił.

Ze zgrozą teraz myślę, co by było, gdybym miał zwykły, metalizowany skafander i gdyby mój

statek był metalową sondą! Błogosławiłem niemal tych z kontroli startowej, że tak skrupulatnie
mnie skontrolowali, ale naręcznika będzie mi brakować. Cóż mogę powiedzieć o statku, o nowej
serii DC-10. Wiem, że sprawdziła się stuprocentowo. Ale jest to mało powiedziane, bo brakuje mi
słów, aby całość wyrazić. Czyż można mierzyć ludzkie życie w procentach? Gdyby nie tamel z
pewnością bym już nie istniał. Rozpłynąłbym się w tym straszliwym stężeniu bez wieści. W swojej
długiej karierze pilota-astronawigatora miałem różne przypadki i zdarzenia, ale czegoś takiego
nigdy nie przeżywałem. Historia ta wstrząsnęła mną do głębi i sprawiła, że z daleka omijam teraz
wszystkie fioletowe słońca.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Brejnak Małgorzata Druga od Słońca
Filtr groźniejszy od słońca
14 MLD LAT ŚWIETLNYCH OD SŁOŃCA
2 MLD LAT ŚWIETLNYCH OD SŁOŃCA
Petecki Bohdan Wiatr od słońca
Naukowcy konstruują laser silniejszy od Słońca, PAMIĘTNIK
Słowa od Słońca
Petecki Bohdan Wiatr od słońca
Petecki Bohdan Wiatr od słońca
Lengyel Peter Druga planeta slonca OGG
DRUGA RZECZPOSPOLITA 1918-1945 I OD 1990, NAUKA, WIEDZA
[noc ciemna KSIĘGA DRUGA], HTML, A) ŚW.JAN OD KRZYŻA
Gdy po 33 latach od wydarzenia wirującego słońca widzianego przez Piusa XII Ojciec Święty Jan Paweł

więcej podobnych podstron