Brejnak Małgorzata Druga od Słońca

background image




MAŁGORZATA BREJNAK




DRUGA OD SŁOŃCA

MŁODY TECHNIK 04/1988






































background image

Siedziałem przed dużym ekranem, który pokazywał drogę, jaką musiałem jeszcze prze-

być. Bezkresna czerń, nakrapiana tysiącami błyszczących kropek, spływała na mnie i do wnę-
trza sterowni. Leciałem sam w niewielkim zwiadowczym statku i wraz z paroma robotami
stanowiłem jego całą załogę. Miałem sprawdzić działanie tego statku oraz jego poszczegól-
nych elementów w warunkach kosmicznych, gdyż był on trzecim kosmolotem wyprodukowa-
nym w nowej serii DC-10.

DC-10 była w ogóle przełomem w dotychczasowym procesie wytwórczym statków. Jej

nowość (odmienność) polegała na tym, że cała konstrukcja kosmolotów - począwszy od
głównego szkieletu, poprzez komputery i wyposażenie wnętrz, aż do drobiazgów osobistych
załogi - pozbawiona była zupełnie wszelkiego metalu. Jego miejsce zajął materiał nie mający
z nim nic wspólnego.

Nowo wynaleziony tamel był lżejszy i dużo odporniejszy od dotąd stosowanego metalu.

Swoimi świetnymi cechami o wiele przewyższał wszystko, co metaliczne, trudno go jednak
było dokładnie określić. Tamel nie był tworzywem sztucznym, nie był szkliwem ani kamie-
niem - wiedziałem jedynie, że został sztucznie wytworzony w naszej tajnej bazie na Marsie.
Wiedziałem również, że dwa pierwsze kosmoloty z nowej serii DC-10 sprawdziły się stupro-
centowo. Zaoszczędzono na nich masę pieniędzy i czasu. Jest to niewątpliwy sukces wielu
naukowców, konstruktorów i duży krok naprzód w astronautyce.

Nie wiedziałem, jaki będzie mój kosmiczny lot, lecz jak na razie statek działał znakomi-

cie. Nie mogłem mu nic zarzucić. Siedziałem w sterowni i przypominałem sobie, jak dokła-
dnie mnie skontrolowano przed startem. Według przepisów DC-10 nie mogłem mieć przy
sobie najmniejszego nawet kawałka metalu. Takie były wymogi kolejnego eksperymentu i
musiałem się temu podporządkować. Udało mi się jednak przemycić mały naręcznik i był to
chyba prawdziwy cud. Właściwie, to nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Przecież nie jestem
sentymentalny - zastanawiałem się, patrząc w rozgwieżdżony ekran. Byłem do niego bardzo
przywiązany. Brałem go ze sobą w każdą kosmiczną podróż. - Może w tym nieskończonym
pustkowiu czułem poprzez niego bliżej Ziemię. Nie mogłem go więc teraz tak zostawić! Poza
tym miałem w sobie trochę przekory. Zawsze jak mi czegoś zabraniali, to kusiło mnie, by zro-
bić odwrotnie. Może i tym razem zadziałał ten mechanizm? Chyba z tych powodów właśnie
go zabrałem.

Faktem jest, że zawsze go lubiłem i chciałem mieć przy sobie. Może nie był najnowo-

cześniejszy, ale przyzwyczaiłem się do jego argonowych, migających cyferek. Mierzył ziem-
ski czas, może nie tak dokładnie jak pokładowe komputery, mierzył odległość od przedmio-
tów, a także stan zadowolenia człowieka, z którego ciałem się stykał. Posiadał również wiele
dodatkowych funkcji i był teraz jedynym metalowym przedmiotem w całym moim otoczeniu.
Patrzyłem na niego i uśmiechałem się z zadowoleniem, że udało mi się trochę oszukać tych z
kontroli startowej. - Cóż może znaczyć taki mały metalowy naręcznik w olbrzymiej (w
stosunku do niego) masie całego statku? - zadawałem sobie takie pytanie.

To wszystko było tylko sprawdzianem „przy okazji”. Głównym zadaniem był lot do

strefy NG-03-2P. Miałem sprawdzić dlaczego nie wracają stamtąd i nie nadają żadnych
sygnałów zwykłe sondy. Wysłana przede mną ekipa zwiadowców również nigdy więcej nie
powróciła. Nikt nie nadał żadnej informacji, nie było żadnych sygnałów. Kompletnie nic.

Przemierzałem tę samą drogę co oni, lecz wszędzie witała mnie czarna pustka, Leciałem

w naszej galaktyce do trzeciego układu słonecznego, licząc nasz jako zerowy, na drugą plane-
tę od gwiazdy centralnej tego układu. Ten rejon kosmosu był w centrum zainteresowania
naszej nauki. Cała kosmologia nabrała zresztą niesłychanego tempu rozwoju. Wszystkie jej
dziedziny i kierunki zmierzały tylko w jedną stronę: naprzód. Sam pamiętam, jak przed dzie-
sięciu laty rozpoczynano penetrację drugiego układu, a dziś osobiście przemierzam trzeci
słoneczny. No cóż, jest to bardzo prawidłowe i obiecujące zjawisko.

background image

Po wielu jednostajnych dniach kosmicznej podróży dotarłem wreszcie do celu. Dość po-

kaźnych rozmiarów kula wisiała przede mną, wypełniając już prawie cały ekran. Była czysta i
jasna, nic nie zakłócało jej wspaniałego widoku. Zwrócona do mnie półkula połyskiwała całą
gamą fioletowych odcieni, gdyż światło gwiazdy centralnej (jej słońca) było właśnie w takim
kolorze.

- Lot orbitalny, lot orbitalny - powtarzał równomiernie pokładowy komputer.
Leciałem teraz nad ciemną półkulą, włączając boczne ekrany. Uruchomiłem też wszy-

stkie anteny. Komputer nadawał sygnał ETI, co w międzygwiezdnej nawigacji znaczyło: po-
szukiwanie. Po kilku okrążeniach zrozumiałem, że to bezcelowe. Nigdzie nie było nawet śla-
du poprzednio wysłanych sond badawczych, nie mówiąc już o statku załogowym. „Co też się
mogło z nimi stać? Może polecieli dalej w kosmos. Ale po co wszystkie sondy, a za nimi
ludzie? Nie, to nierealne. Czyżby porwanie? Dotychczas nie ginęły nam statki. A jeżeli... To
dlaczego tylko w tej strefie? Dlaczego tutaj?” - zastanawiałem się, przewidując już najgorsze.
Ale im dłużej myślałem, tym przybywało pytań, gmatwała się zagadka, aż w końcu zwątpi-
łem czy kiedykolwiek znajdę wyjaśnienie. Zagmatwany we własne myśli zadałem kompute-
rowi pytanie:

- Jak odnaleźć zaginionych?
- Lądowanie na 2P - odpowiedział.
Zniżałem się już nad planetę. Blask oświetlonej półkuli wpadł już przez ekran do wnę-

trza statku. Na niej właśnie zamierzałem wylądować. Z niewielkiej wysokości były dobrze
rozpoznawalne kratery, niecki i pasma górskie. Wszystkie one stanowiły jakby ciemne plamy
na jasnofioletowym obszarze równinnym. Z ogólnego widoku zapamiętałem nieprzerwane
pasma gór w równikowej części, niecki i kratery na południu, a północ nieco bardziej płaska.
Wylądowałem w kwadracie północnym, bo to miejsce jako najlepsze wybrał komputer. Kiedy
zakładałem skafander jeszcze mnie informował:

- Tlenu 20%, azotu 40%, fluoru 30%, chloru 5%, neonu 5%, temperatura +5, ciśnie-

nie....

Zabrałem trochę sprzętu i specjalnym pojazdem wyruszyłem na rekonesans. Planeta

była typu księżycowego i nie sprawiała wrażenia zamieszkanej przez cokolwiek lub kogo-
kolwiek. Nie posiadała w ogóle wody, ani nawet wodoru. Wrażenie jednak było niesłychane.
Płaskowyż, po którym mknął mój tamelowy pojazd, lśnił jasnym fioletem. Takim samym
odcieniem jaśniały szczyty mijanych gór od strony gwiazdy centralnej, czyli od zachodu. Te
same szczyty od wschodu były ciemne, prawie czarne i rzucały purpurowy cień na następne
pasma górskie. Odległe kratery zionęły czernią, wąskie rozpadliny skalne i płytkie wąwozy
ciemnym fioletem. Takie samo było nade mną niebo: rozjarzone od zachodu i gasnące mro-
kiem we wschodniej części.

Jechałem już godzinę po tym pustkowiu. Nie było niczego tylko skały i skały skąpane

na przemian w czerni i fiolecie z przewagą oczywiście tego ostatniego. Dostawałem już
niemal szału od niego. Wzrok przyzwyczajony do szerokiej skali barw tu wprowadzał mnie w
rozdrażnienie. Jechałem jeszcze dalej, aż drogę zagrodziła mi rozpadlina. Była za szeroka na
to, by pojazd mógł ją przebyć nie uszkodzony, sam byłem w stanie ją przeskoczyć. Zostawi-
łem więc pojazd i pieszo ruszyłem przed siebie. Mój wytleniacz wyłapywał z mieszaniny
gazowej te 20% tlenu, dzięki czemu miałem jego sporą rezerwę, natomiast mój naręcznik
określał moje zadowolenie na 40% z tendencją spadkową. Jak mogłem być zadowolony, kie-
dy i jego metal odbijał to fioletowe słońce. Byłem rozdrażniony i zaniepokojony, bowiem sze-
dłem naprzód, gdy właściwie powinienem już dawno wrócić do statku. Nie mogłem jednak
nie iść, coś mnie niesłychanie przyciągało. Czułem się już tak, jak ciągniony na sznurku. Do
czego właściwie tak szedłem, tak gnałem? Chciałem wiele razy zawrócić, może gdybym to
zrobił wcześniej, lecz teraz coraz mocniej coś (nie wiem co) pchało mnie przez ten wąwóz
wśród jaśniejących szczytów. Szedłem mimo swojej woli!

background image

Poza tym, przez cały czas, odczuwałem coś dziwnego. Zdawało mi się, że w niektórych

miejscach skalne podłoże jakby drgało, jakby całe skały oddychały. Było to uczucie bardzo
powierzchowne i pozostające raczej w domyśle niż w realnych obserwacjach. Tłumaczyłem
więc sobie, że mi się tylko wydaje. „Może to wpływ tego tlenu? Ale przyrządy pozwoliły go
wdychać” - zastanawiałem się chwilami.

Gdy wychodziłem z wąwozu, jakby pomruk wydobył się spode mnie i krajobraz zadrżał

raz i drugi. Kawałki skalne zaczęły sypać się ze szczytów na mnie. Uskoczyłem w bok i po-
biegłem przed siebie. - Co to było? Skąd ta chwiejność twardego podłoża? - myślałem gorą-
czkowo. Łapiąc szybko hausty tlenu dotarłem przed dwa wielkie kratery, wypełnione czymś
prawdziwie czarnym. Wyglądało to, jak duże jeziora oddzielone wąskim przesmykiem. Cza-
rna jak smoła substancja lekko falowała. Chciałem zbadać jej skład chemiczny. Wyciągnąłem
więc w jej kierunku naręcznik i wtedy mnie wchłonęło...

Wpadłem do krateru. Zanurzyłem się cały w tę „smołę”. Kompletna czerń ogarnęła

mnie całego. Nic nie widziałem i byłem sparaliżowany własnym przerażeniem. „To już ko-
niec” - pomyślałem. Nie wiem, co się działo i jak długo tkwiłem w czarnej substancji. Fakt, iż
w pewnym momencie zostałem przez nią wyrzucony na zewnątrz. Półprzytomny ocknąłem
się w ciemnofioletowym wąwozie Żyłem, ale czułem się jakiś zmiętoszony i pozbawiony sił.
Resztki czarnej „smoły” ugrzęzły w załamkach mojego białego, a w tym świetle, fioletowego,
skafandra i ciążyły jak kamienie. Czułem się jak obarczony głazami chuderlak. Nie byłem w
stanie normalnie iść, więc się czołgałem. Bezładnie, powoli, byleby wrócić. O dziwo już mnie
nic nie ciągnęło. Był mi już obojętny nawet ten wszechobecny kolor. Zostało tylko jedno, ten
dziwny odgłos, ten ruch skał... Sam już nie wiedziałem dokładnie. O rozpacz przyprawiał
mnie także brak naręcznika. „Musiałem go zgubić, ale gdzie. Może w tej czarnej substancji” -
zbierałem myśli.

Dobrnąłem wreszcie do szerokiej szczeliny. Dzieliła mnie ona od pozostawionego po-

jazdu, lecz nie miałem sił, aby ją przebyć. Dopiero po sporym odpoczynku, za trzecią próbą,
przeskoczyłem tę przepastną głębię. Jak do ostatniej deski ratunku, tak dopadłem do swojego
pojazdu. Po dwóch godzinach byłem na statku. Zdjąłem skafander i umieściłem go w specja-
lnym pojemniku, a następnie rzuciłem się na łóżko.

Obudził mnie sygnał alarmowy. Wpadłem do sterowni, włączyłem ekrany.
- Alarm! Natychmiastowy odlot, alarm. Wszystko przygotowane, za 5 sekund start. Za

5 sekund start: 5, 4, 3... - odliczał już komputer.

Ekran pokazywał rozpadające się skały, pękające na kawałki szczyty, które wpadały do

wąwozów lub zasypywały niecki. W miarę równy płaskowyż teraz pękał i zapadał się w głąb
planety. „Nic dziwnego, że komputer samoistnie nakazał startować. Zadziałał tu jego mecha-
nizm bezpieczeństwa. To on nakazał mu zadecydować” - rozumowałem już całkiem logi-
cznie.

Start nastąpił szybko. Z każdą sekundą oddalałem się o wiele kilometrów od tego

fioletowego piekła. Siedziałem przed ekranem wypełnionym błyszczącą półkulą. Żółta ramka
wskazywała ciągle północny kwadrat, czyli miejsce mojego niedawnego pobytu. W ramce tej
dostrzegłem wyraźnie te dwa jeziora, a za chwilę zobaczyłem straszliwą potworność. Nie
mogłem właściwie określić tego, co widziałem. Z ekranu ziało na mnie obrzydliwe zwierzę.
Wydobywało się spod skał i szczytów. Wstrząsało nimi i całą planetą. Nie, nie planetą,
wstrząsało sobą! Było tak olbrzymie, tak niesamowite. „To nie jest zwierzę ani planeta. To
pewnie twór kosmoidalny, żyjący w symbiozie z tym globem, a właściwie go tworzący” -
usiło-wałem sobie wyjaśnić to, co widziałem. Lecz wszelkie tłumaczenia nie oddawały
właściwie sensu drugiej planety. Czy aby planety? Stałem zdumiony przed ekranem. To, co
nazwałem jeziorami było teraz doskonale widoczne i nie spełniało absolutnie tej funkcji. Były
to wielkie oczy tego czegoś, tego tworu! Oczy planety? Szeroka rozpadlina, którą przeskaki-

background image

wałem była jakby dużą gębą rozwartą szeroko, bo półokrągły ciemnofioletowy pas odcinał się
wyraźnie od reszty.

Miałem dosyć, opadłem porażony tym widokiem na fotel. Myśl, że chodziłem po tych

skałach, czyli po obrzydliwym planeto-tworze i że na dodatek wpadłem mu w oko, napawała
mnie odrazą do samego siebie. Był to rodzaj nagłego szoku po tym wszystkim, co przesze-
dłem, a zwłaszcza, co zobaczyłem. NG-03-2P dawno pozostała za mną, a ja nie mogłem od-
zyskać równowagi. Męczyły mnie koszmary, myśli były zupełnie rozkojarzone.

Dopiero po miesiącu zacząłem na nowo analizować tą historię. Wiedziałem, że wracam

bez konkretnej odpowiedzi na to, co stało się z załogą poprzedniego statku zwiadowczego i
wcześniej wysłanymi sondami. Wyglądało przecież na to, że pożarła ich planeta. Po prostu
pochłonął ich cel, do którego zmierzali. Ale dlaczego nikomu nie udało się uciec? Tego nie
wiedziałem. Przypomniałem sobie natomiast o pojemniku ze skafandrem. Wydobyłem z nie-
go trochę zastygłej „smoły” i dałem komputerowi laboratoryjnemu do zbadania. Zrobiłem to
ze zwykłej ciekawości. Kiedy po godzinie przyszedłem do laboratorium, usłyszałem głos z
komputera:

- Płynny magnes, niebezpieczeństwo, płynny magnes! Stężenie 100%, niebezpieczeń-

stwo. Zniszczyć, zniwelować!

Mały niwelator błysnął jasnym strumieniem i próbka zniknęła. W ten sam sposób unice-

stwiłem swój skafander. Teraz wszystko układało mi się w jedną całość. Miałem już rozwią-
zanie. Próbka pochodziła ze skafandra. W nim wpadłem przecież do krateru, a właściwie do
oka tworu-planety. Stąd wniosek, że oczy tej planety były płynnym magnesem. Ogromne stę-
żenie i ogromny obszar owych oczu sprawiały, iż siła przyciągająca metale działała nie tylko
na całej planecie, ale i dziesiątki kilometrów nad nią. Była to więc istna pułapka, niepostrze-
żenie wciągająca sondy oraz całe kosmoloty, prosto z orbity. „Nic dziwnego, że nigdy nie na-
dano żadnego sygnału. Zarówno automaty, jak i ludzie nie zdążyli tego zrobić. Pułapka była
szybsza. Wszystko czego szukałem pożarły oczy tej planety! To jest straszne” - myślałem
przerażony.

Teraz zrozumiałem, co mnie tak ciągnęło do przodu w tamtym piekle. Przecież miałem

tylko jedną metalową rzecz. Przyczyną był mój mały naręcznik. Ten stężony magnes szybko
wyczuł jego obecność. Ich wzajemne przyciąganie pchało mnie przed siebie, aż do źródła
niesłychanej siły. To dzięki naręcznikowi wessało mnie całego w to okropne oko potwora.
Byłem mu jednak niesmaczny. Zadowolił się tylko małym naręcznikiem, a zawadzającą
resztę, czyli mnie, po prostu wypluł i wyrzucił.

Ze zgrozą teraz myślę, co by było, gdybym miał zwykły, metalizowany skafander i

gdyby mój statek był metalową sondą! Błogosławiłem niemal tych z kontroli startowej, że tak
skrupulatnie mnie skontrolowali, ale naręcznika będzie mi brakować. Cóż mogę powiedzieć o
statku, o nowej serii DC-10. Wiem, że sprawdziła się stuprocentowo. Ale jest to mało
powiedziane, bo brakuje mi słów, aby całość wyrazić. Czyż można mierzyć ludzkie życie w
procentach? Gdyby nie tamel z pewnością bym już nie istniał. Rozpłynąłbym się w tym
straszliwym stężeniu bez wieści. W swojej długiej karierze pilota-astronawigatora miałem
różne przypadki i zdarzenia, ale czegoś takiego nigdy nie przeżywałem. Historia ta wstrzą-
snęła mną do głębi i sprawiła, że z daleka omijam teraz wszystkie fioletowe słońca.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Druga od Słońca
Filtr groźniejszy od słońca
14 MLD LAT ŚWIETLNYCH OD SŁOŃCA
2 MLD LAT ŚWIETLNYCH OD SŁOŃCA
Petecki Bohdan Wiatr od słońca
Naukowcy konstruują laser silniejszy od Słońca, PAMIĘTNIK
Słowa od Słońca
Petecki Bohdan Wiatr od słońca
Malgorzata Bortliczek Od Alfabetu do Zdrobnień Tuzin szkiców o języku
Petecki Bohdan Wiatr od słońca
Lengyel Peter Druga planeta slonca OGG
DRUGA RZECZPOSPOLITA 1918-1945 I OD 1990, NAUKA, WIEDZA
[noc ciemna KSIĘGA DRUGA], HTML, A) ŚW.JAN OD KRZYŻA

więcej podobnych podstron