Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej
zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym
GRETA MINDE
Fontane Theodor
ROZDZIAŁ 1
GNIAZDO MAKOLĄGWY
— Wiesz, Greto, w naszym ogrodzie jest gni-
azdo, i to zupełnie nisko nad ziemią, a w środku
dwa młode.
— Doprawdy? Gdzie? Czy to zięba, czy słowik?
— Nie powiem. Powinnaś zgadnąć. Zgadnij.
Rozmowa toczyła się przy tonącym w gąszczu
płocie, dzielącym dwa sąsiadujące ze sobą ogrody.
Rozmawiających, dziewczynkę i chłopca, ledwo
można było zauważyć, bo choć wspięli się wysoko,
to jednak krzaki malin z jednej i drugiej strony
były jeszcze wyższe i sięgały im do ramion.
— Proszę cię, Valtin — ciągnęła dziewczynka
— powiedz mi...
— Zgadnij.
— Nie umiem. A zresztą nie chcę.
— Na pewno zgadłabyś, gdybyś chciała. Popa-
trz tylko — i wskazał palcem małego ptaszka,
który przeleciał właśnie nad ich głowami, by
usiąść na długiej łodydze konopi.
— Popatrz — powtórzył Valtin.
— Makolągwa?
— Zgadłaś.
Ptaszek huśtał się przez chwilę, zaćwierkał i
znów wrócił do ogrodu, gdzie miał swegniazdo.
Dzieci z ciekawością wiodły za nim oczyma.
— Wyobraź sobie — powiedziała Greta — że
jeszcze nigdy nie widziałam ptasiego gniazda;
tylko te dwa jaskółcze w naszej sieni. Ale jaskółcze
to się właściwie nie liczą.
— Wiesz, Greto, chyba masz rację.
— Prawdziwe gniazdo, mam na myśli prawdzi-
we ptasie gniazdo, a nie wrony czy bociana, musi
być mięciutkie niby len na Reginowej kądzieli.
— I takie właśnie jest. Chodź tu, to ci pokażę.
— I zeskoczył z płotu do ogrodu przy rodzicielskim
domu.
4/173
— Nie mogę — odrzekła Greta.
— Nie możesz?
— Nie, nie powinnam. Truda zabroniła.
— Ach Truda, Truda! Truda jest twoją bratową,
a bratowa to to samo co siostra. Gdybym miał
siostrę, mogłaby mi zabraniać od rana do nocy, a
ja bym i tak nie słuchał. Siostra to tylko siostra.
Skacz. Ja cię złapię.
— Przynieś drabinę.
— Nie, skacz.
Skoczyła, on zaś zręcznie złapał ją w ramiona.
Dopiero teraz można się jej było przyjrzeć.
Była dorastającym dziewczęciem, bardzo drobnej
budowy, a jej delikatne rysy, zwłaszcza owal
twarzy i cera, wskazywały, że pochodziła z innych
stron.
— Skakać to ty potrafisz — przyznał Valtin,
który z kolei miał iście po brandenbursku okrągłą
głowę i wystające kości policzkowe. — Ty po pros-
tu fruwasz. A teraz chodź, pokażę ci to gniazdo.
Wziął ją za rękę i między grządkami, gdzie
sterczały wysokie, baldaszkowate badyle kopru i
pasternaku, poprowadził do głównej ścieżki
kończącej się tuż przed oplecioną powojem al-
taną.
5/173
— To tu?
— Nie, w krzakach bzu.
Odchylił kilka gałęzi i pokazał jej gniazdo.
Greta zajrzała, pełna ciekawości, i już chciała
sięgnąć ręką, ale właśnie krążył nad nimi ptaszek
i Valtin powiedział:
— Zostaw — on się boi. Chodzi mu o młode.
Nasze matki tak się o nas nie lękają.
— Ja nie mam matki — ostro ucięła Greta.
— Wiem — powiedział Valtin — ale ciągle o
tym zapominam. Ona wygląda tak, jakby była
twoją matką, to znaczy macochą. Ty się strzeż,
Greto! Ona jest piękna, piękna, ale zła. Znasz
przecież chyba bajkę o jałowcu?
— Oczywiście, że znam. To moja ulubiona baj-
ka i Regina musi mi ją wciąż na nowo opowiadać.
Ale teraz chcę już wrócić do naszego ogrodu.
— Nie odchodź, musisz jeszcze zostać. Tak się
zawsze cieszę, kiedy cię tu mam. Jesteś taka ład-
na. I tak ci sprzyjam.
— Ach, co za głupstwa. Cóż ja bym tu miała
robić?
— Chcę na ciebie jeszcze popatrzeć. Tak mi
zawsze dobrze i smutno zarazem, kiedy patrzę
6/173
na ciebie. I wiesz co, Greto, kiedy już będziesz
dorosła, musisz zostać moją narzeczoną.
— Twoją narzeczoną?
— Tak, moją narzeczoną. A potem się z tobą
ożenię.
— A cóż ty wtedy będziesz ze mną robił?
— Wtedy będę cię zawsze stawiał na tym
obrośniętym malinowym płocie i będę mówił:
„Skacz". A ty będziesz skakała. A ja cię będę łapał
i...
— I?
— I będę cię całował.
Spojrzała na niego filuternie i powiedziała:
— Gdyby to ktoś usłyszał! Emrentz albo Tru-
da...
— Ach Truda, znowu Truda. Nie cierpię jej. A
teraz chodź i usiądź tu.
Powiedział to, gdy stali u wejścia do altany,
gdzie z prawej strony było coś w rodzaju niskiej,
ogrodowej ławeczki, którą sam zmajstrował z
czterech palików i przymocowanej do nich
deszczułki. Lubił to miejsce, bo było jego własne
i widać stąd było ogród sąsiadów. — Usiądź —
powtórzył, a gdy usiadła, przysunął się do niej. Po
7/173
chwili wyciągnął z ziemi kij podpierający malwy i
nakreślił na piasku kilka liter.
— Przeczytaj — powiedział. — Potrafisz?
— Nie.
— No to muszę ci powiedzieć, Greto, że nie
potrafisz przeczytać własnego imienia. To jest pięć
liter i one znaczą: Greta.
— Ach, po grecku — roześmiała się. — Teraz
dopiero rozumiem; chcesz, żebym cię podziwiała.
Zupełnie zapomniałam. Należysz przecież do tych
siedmiu wybranych, którzy od Wielkanocy chodzą
do starego Gigasa. Czy on naprawdę jest taki
surowy?
— I tak, i nie.
—- On potrafi przejrzeć każdego na wylot. I te
jego czerwone, pozbawione rzęs oczy...
— Daj spokój — uspokajał ją Valtin. — Gigas
jest dobry... Jeśli nie natknie się na kalwina albo
katolika. Wtedy natychmiast robi się zły i zapala
się jak żagiew.
— No widzisz, właśnie o to chodzi... Valtin
nadal rysował kijem po ziemi. W końcu powiedział:
— Czy to prawda, że twoja matka była ka-
toliczką?
— Oczywiście.
8/173
— A skąd się wzięła w naszym kraju i w
waszym domu?
— Poznali się, gdy ojciec był w Brydze. Tam
jest dużo Hiszpanów. Słyszałeś o Brydze?
— Pewnie, że słyszałem. To jest to miasto,
gdzie ścięto dwóch grafów.
— Ależ nie. Znowu wszystko pomyliłeś. Wciąż
wszystko mieszasz. Pamiętasz... Ananiasza i
Eneasza? Ale to było jeszcze wtedy, zanim za-
cząłeś chodzić do Gigasa... Ach, Gigas! Teraz i
ja mam tam pójść, bo przecież mam już prawie
czternaście lat. Truda już u niego była i wszystko
z nim omówiła, moją naukę i konfirmację... Ale
spójrz, macie jeszcze wiśnie na drzewie. A jakie
czarne! Tak bym je chciała zerwać.
— To za wysoko; tam mogą dostać się tylko
ptaki. Ale poczekaj, Gretko, ja dla ciebie po nie
pójdę... jeśli...
— Jeśli?
— Jeśli zechcesz mnie pocałować. A właściwie
powinnaś. Jesteś mi to winna.
— Winna?
— Tak, od Sylwestra.
— Ach, to było dawno. Wtedy byłam jeszcze
dzieckiem.
9/173
— Dawno, niedawno. Dług to dług.
— I pamiętaj, że jutro idę do Gigasa...
— To dopiero jutro.
Zanim zdążyła mu cokolwiek odpowiedzieć,
wskoczył na drzewo i zręcznie wdrapał się na
wierzchołek, który natychmiast zaczął się mocno
chwiać.
— Na Boga, spadniesz! — krzyknęła; on jed-
nak ułamał gałązkę, na której wisiały dwie wiśnie.
W mgnieniu oka stanął na najniższym konarze, a
potem położył się na nim, mocno trzymając noga-
mi.
— Zerwij teraz! — krzyknął wyciągając ku niej
gałązkę. — Nie, nie tak. Ustami...
Stanęła na palcach, by uczynić, jak chciał. W
tym samym jednak momencie Valtin upuścił
wiśnie, pochylił głowę i pocałował ją.
Tego było za wiele. Przestraszona, próbowała
go uderzyć i uciekła ku drabinie, stojącej
niedaleko miejsca, gdzie rozmawiali wśród malin.
Dopiero gdy się na nią wspięła, gniew jej ustąpił.
Odwróciła się i przyjaźnie pomachała ręką wciąż
jeszcze zaskoczonemu chłopcu. Potem rozchyliła
krzewy malin i lekko zeskoczyła do własnego ogro-
du.
10/173
11/173
ROZDZIAŁ 2
TRUDA I EMRENTZ
W ogrodach panowała zupełna cisza, a jednak
ich rozmowa została podsłuchana. Piękna młoda
kobieta, pani Truda Minde, modnie odziana, lecz
o surowych rysach twarzy, przechodziła przez
dziedziniec, gdy tych dwoje gawędziło ze sobą,
i ukryła się za szpalerem winnej latorośli, odd-
zielającym obszerne, otoczone budynkami pod-
wórze Mindów od nieco niżej położonego ogrodu.
Prowadziło do niego sześć stopni. Nic nie uszło jej
uwagi, a w sercu kłębiły się najróżniejsze uczucia;
lecz żadne nie było przyjazne. Greta jest jeszcze
dzieckiem, mówiła sobie; wszystko, co widziała z
ukrycia, było tylko dziecinną igraszką. Niczego nie
było i nic to nie znaczyło. A jednak to była miłość,
t a miłość, do której ona sama tęskniła, a której do
dziś tak mało było w jej własnym życiu. Była ślub-
ną małżonką bogatego mężczyzny, ale nigdy, jak
daleko sięgała pamięcią, nie siedziała śmiejąc się i
żartując na ogrodowej ławce. Nigdy żaden dziarski
młodzik nie wdrapywał się dla niej na wierzchołek
drzewa, nie obejmował jej z dziecinną niewinnoś-
cią i nie całował. Krew uderzyła jej do głowy, zaz-
drość i niechęć targały sercem.
Poczekała, aż Greta znów przeszła przez płot,
po czym szybkim krokiem przemierzyła podwórze,
sień i wyszła na ulicę. Zamierzała odwiedzić swą
krewniaczkę Zernitzową, drugą żonę starego rad-
cy, a zarazem macochę Val-tina. W drzwiach do-
mu sąsiadów spotkała chłopca, który usunął się,
aby jej zrobić miejsce, bowiem Truda Minde była w
bogatym stroju, z wysokim stojącym kołnierzem i
złotym łańcuchem.
— Dzień dobry, Valtin. Czy Emrentz jest w do-
mu? To znaczy twoja matka...
— Sądzę, że tak. Na górze.
— Idź do niej i powiedz, że tu jestem.
— Lepiej sama idź. Ona nie lubi, gdy wchodzę
do jej pokoju.
Zabrzmiało to trochę kpiąco. Ale Truda, mimo
że była zdenerwowana, nie dała nic po sobie poz-
nać i minąwszy Valtina weszła na pięterko, do ob-
szernej izby w głębi domu, gdzie zwykle przeby-
wała pani Emrentz. Pokój frontowy, równie obsz-
erny, ale pozbawiony słońca, za to pełen wysokich
foteli, obwieszony zasłoniętymi portretami rodzin-
nymi, był dla niej zbyt smutny i odstręczający.
W dodatku był to ulubiony pokój pierwszej pani
13/173
Zernitz, sztywnej i nudnej kobiety, o której ze
śmiechem mawiała jako o swej „poprzedniczce na
urzędzie".
Truda weszła nie pukając. Zaskoczył ją miły
widok, jaki ujrzała. Wszystkie trzy skrzydła sze-
rokiego środkowego okna były rozwarte, słońce
świeciło, a za odsłoniętym oknem śmigały jaskół-
ki. Poduszki leżące na łożu z baldachimem — jego
błękitne zasłony rozsunięto — były pokryte ko-
ronką, a z podwórza dochodziło gdakanie kur i
rześkie pianie koguta.
— O, Truda... — Emrentz podniosła się od okna
i podeszła do siostrzenicy, aby ją powitać. — O
tak wczesnej porze. I już tak elegancka! Pokaż się.
Ach, to jest ta suknia, którą miałaś na sobie naza-
jutrz po twoim weselu. Ile to już czasu minęło?
Siedziałam naprzeciwko ciebie, Zernitz koło mnie,
a szare oczy poczciwej starej Zernitzowej robiły
się coraz większe i coraz bardziej złe, ponieważ
on opowiadał mi swoje nie kończące się historie
i tak się cały czas serdecznie śmiał, że i ja w
końcu musiałam się śmiać, ale z niego. Wtedy nie
myślałam, że za dwa lata będę siedziała przy tym
oknie i będę także panią Zernitz.
— Ale inną.
14/173
— Dzięki Bogu inną... Chodź, usiądź tu...
Sądzę, że Zernitz też tak myśli. Trzeba ci bowiem
wiedzieć, że mężczyźni są najlepsi w drugim
małżeństwie. Po pierwsze, zapominają o swej
dawnej żonie, po drugie, robią wszystko, czego
tylko chcemy. A to jest najważniejsze. Ach, Trudo,
to niemal śmieszne; po prostu wstydzą się i
przepraszają nas, że przedtem już mieli jedną...
Być może, nie wszyscy są tacy; za mego starego
Zernitza daję jednak głowę i gdyby nie było Valti-
na...
— Otóż właśnie przychodzę z jego powodu
— przerwała Truda, która słuchała ciotki jednym
uchem. — Właśnie z powodu twego Valtina.
Słuchaj, toż oni z Gretą zachowują się, jakby byli
narzeczonymi. On musi stąd wyjechać. Myślę, że
nie będzie ci go brakowało.
— Daj spokój. To są przecież dzieci.
— Nie, to już nie dzieci. Valtin ma szesnaście
lat albo je wkrótce będzie miał, a Greta jest ponad
wiek rozwinięta, i podobna do swej matki.
— Toż ja byłam taka sama.
— To twoja sprawa, Emrentz.
— A ciebie to złości — roześmiała się ciotka.
— Tak, mnie to złości, bo wywołuje zgorszenie
w domu i mieście. A ja tego nie znoszę i nie chcę
15/173
znosić. Ty jesteś lekkomyślna, Emrentz, i niczego
nie widzisz, bo za dużo patrzysz w lustro. Możesz
się śmiać; ja dobrze wiem, że to on tego chce.
Każdy stary jest taki — kobieta ma się tylko stroić
i być dla niego lalką. Ale ja, ja patrzę na to, co się
dzieje, a to, czego byłam świadkiem... jeszcze mi
serce bije, Emrentz. Wracam od Gigasa, szukam
Grety, chcę jej powiedzieć, że ma się przygotować
i skupić w sobie do konfirmacji, a znajduję ją...
zgadnij, gdzie? W ogrodzie, wśród malin. A kto jej
towarzyszy? Twój Val-tin...
— I on ją pocałował. Ach, Trudo, ja to także
widziałam, widziałam wszystko z mojego okna. I
przypomniały mi się dawne czasy, tamto lato, gdy
miałam trzynaście lat i bawiłam się w chowanego
z Hansem Hensenem, i bitą godzinę siedziałam
za dymnikiem, trzymaliśmy się za ręce i tylko się
bałam, że mogą nas za wcześnie odnaleźć i zbyt
szybko zburzyć nasze szczęście. Dajże spokój, Tru-
do, nie bądź zazdrosna, czułość starców nic nie
jest warta i wolałabym być dziś znowu na miejscu
Grety. To było tak piękne i tyle mi dało radości. Ter-
az mam trzydziestkę, a on dwa razy tyle. Pomyśl,
Trudo, gdybym nawet poczekała jeszcze cztery
lata, święcie w to wierzę, i tak bardziej pa-
sowałabym do młodego niż do starego. Nie patrz
z taką złością, pomyśl, że nie każdy trafia tak
16/173
dobrze jak ty. Równy na równego, młody na
młodego.
— Młody na młodego! — powtórzyła z goryczą
Truda. — Idzie już na trzeci rok od dnia ślubu, a
nasz dom jest pusty i smutny.
— Młody czy stary, trudno, musimy się z tym
pogodzić...
Mówiąc to Emrentz wzięła siostrzenicę pod
rękę i przechadzała się z nią po rozległej izbie.
— Mój stary jest za młody, a twój młody — za
stary; no i tak właśnie z nami jest, but ciśnie nas
w różnych miejscach. Nie przejmuj się, a jeśli nie
możesz tego ścierpieć, przynajmniej bądź spraw-
iedliwa. Bo w czymże jest rzecz? Sądzę, Trudo, że
nie ofiarowałyśmy zbyt wiele, nie możemy więc
za dużo wymagać. Po prostu — wżeniłyśmy się.
Czy było lepiej, gdyśmy mając lat dwadzieścia
pięć czy nawet rok więcej siedziały na rynku w
Gardelegener, robiły na drutach ziewając i z
naszych okien liczyły chłopkom jaja w kobiałkach?
Teraz je przynajmniej kupujemy i żyje nam się
nieźle. Przysłowie mówi, że nie można mieć
wszystkiego. Czego nie ma, tego nie ma. A jak
cię w sercu ściska, że nic nie płacze w kołysce, to
czepiasz się teraz Gigasa, jego kazań i litanii. Ale
to i tak na nic, bo to jeszcze nikomu nie pomogło.
17/173
Trzymaj się życia. Ja to robię i czekam przyszłoś-
ci, A jeśli stary Zernitz wziął sobie drugą żonę, to
dlaczego ja potem nie miałabym wziąć drugiego
męża? Oto moja mądrość; oto dlaczego jest mi do-
brze. Więcej śmiechu, mniej modlitwy.
Wydawało
się,
że
Truda
chce
coś
odpowiedzieć, ale w tym momencie z ulicy do-
biegły dźwięki trąbki i dudnienie bębna. Muzyka
się przybliżała i Emrentz powiedziała:
— Chodź, to na pewno komedianci. Widziałam
ich wczoraj na błoniach, gdy wracałam z moim
starym z Wawrzyńcowego Lasku.
Obie młode kobiety przeszły do frontowego
pokoju pani Zernitzowej, tego z wysokimi fotelami
i zasłoniętymi portretami rodzinnymi, i stanęły
przed jednym z okien, które szybko otworzyły.
Rzeczywiście byli to komedianci, dwóch
mężczyzn i fantastycznie przybrana kobieta,
którzy konno objeżdżali miasteczko. Za nimi cis-
nęły się setki ciekawskich. Najwidoczniej nie za-
mierzali się tu zatrzymywać, tylko nieco dalej,
koło jednego z narożnych domów w rynku, gdy
nagle ten jadący z prawej strony, ubrany w długi
trykot w czarne i żółte pasy oraz obcisły kabat z
jedwabiu i atłasu, zauważył obie kobiety. Zatrzy-
mał konia i dał znak chudemu błaznowi, którego
18/173
biała koszula i spiczasta filcowa czapka wywoły-
wały uciechę wszystkich dzieci, by na chwilę
przestał walić w bęben. Równocześnie zdjął beret
i rycerskim gestem skłonił się ku oknu domostwa
Zernitzów. Po czym odezwał się:
— Dziś wieczorem o siódmej, za zezwoleniem
wysokiej zwierzchności, w ratuszu tutejszego
elektorskiego miasta Tangermünde: Sąd Ostate-
czny.
Jeździec w czarno-żółte pasy znów podniósł
trąbkę, towarzyszył jej przeraźliwy łoskot bębna.
— Sąd Ostateczny! Wielki dramat w trzech
częściach, grany już przez nas przed władcami
chrześcijańskimi, przed rzymskim cesarzem i
królem, przed królami Polski i Węgier. A takoż
przed wszystkimi elektorami i książętami Rzeszy,
czego mamy świadectwa najjaśniej oświeconych.
Sąd Ostateczny! Wielki dramat w trzech częś-
ciach, z Chrystusem i Marią, dobro nagrodzone,
zło potępione. Anioły i diabły, sztuczne ognie, ale
bez huku, strzelaniny i innych niebezpieczeństw,
aby tym pięknym paniom, które tu ujrzeć mamy
nadzieję, w niczym nie uchybić i poklask zdobyć.
Znów łoskot bębna i głos trąbki i jeźdźcy
ruszyli ku rynkowi, a kuglarz w trykocie jeszcze
raz pokłonił się domowi Zernitzów. Skłoniła się
19/173
również ciemnowłosa kobieta, siedząca na koniu
między dwoma mężczyznami. Wyglądała imponu-
jąco, na głowie miała diadem z długim, czarnym
welonem, usianym złotymi gwiazdami.
— Pójdziesz tam dzisiaj? — spytała Emrentz.
— Nie. Ani dziś, ani jutro. Mierzi mnie, że Boga
i diabła mają przedstawiać zwykłe kukły. Sąd Os-
tateczny nie jest zabawą i nie rozumiem naszych
rajców, a w każdym razie zacnego Petera Guntza.
Jest przecież tak pobożny... To są poganie i Turcy.
Widziałaś tę kobietę? I tę jej długą czarną zasłonę
na głowie?
— Ja jednak pójdę — roześmiała się Emrentz.
Kobiety się rozstały, a Truda, niezadowolona z
rozmowy i udaremnienia jej planów, wróciła do do-
mu Mindów w jeszcze gorszym humorze.
20/173
ROZDZIAŁ 3
SĄD OSTATECZNY I CO SIĘ PÓŹNIEJ STAŁO
Dzień przeminął w zwykłym dla domu Mindów
spokoju; tylko indor gulgotał na grzędzie, a ze
stajni słychać było parskanie konia, pięknego
zwierzęcia rasy flandryjskiej, którego stary Minde
przywiózł z Holandii z okazji swego drugiego
małżeństwa. Było to piętnaście lat temu, teraz koń
zestarzał się tak samo jak jego pan. Wszakże było
mu lepiej niż właścicielowi.
Greta prosiła, by pozwolono jej obejrzeć
przedstawienie marionetek w ratuszu, i mimo
sprzeciwów Trudy uzyskała zezwolenie od swego
ojca, starego Minde, gdy ten dowiedział się, że
również Emrentz, Valtin, a nawet stary Zernitz
wybierają się na widowisko. Na długo przed siód-
mą zabrano więc Gretkę i razem, całą gromadą,
niczym jedna rodzina, wszyscy poszli ku ratus-
zowi. Na wiodących do ratusza stopniach pełno
już było ciekawskich oraz tych, którzy zajęli sobie
miejsca w środku, ale wyszli, by możliwie jak na-
jdłużej cieszyć się świeżym powietrzem. Bowiem
w nisko sklepionej sali było duszno i nie docierało
tu żadne światło poza wpadającą z korytarza i
schodów smugą. Dzięki pomocy starego woźnego
zatrzymano dla nich kilka środkowych miejsc w
drugim rzędzie, na których wygodnie się rozsiedli,
najpierw Zernitz i Emrentz, potem Valtin i Greta.
W takim też siedzieli porządku. Greta od początku
cała zamieniła się w słuch i siedziała zapatrzona,
gdy zaś Emrentz poczęstowała ją słodyczami z
pudełka z sandałowego drzewa — jak to wówczas
było w zwyczaju — lukrowanymi owocami i
cukierkami, podziękowała, wzbraniając się wziąć
cokolwiek. Valtin zauważył to i szepnął:
— Boisz się?
— Tak, Valtin. Pamiętaj, że to Sąd Ostateczny.
— Ach, cóż znowu! To przecież tylko kukły.
— Ale one coś oznaczają i ja nie wiem, czy to
tak można.
— Już na pewno Truda ci nagadała — roześmi-
ała się Emrentz, a Greta skinęła potakująco głową.
— Nie wierz jej; to pobożna sprawa. A w Sten-
dal wystąpili z tym w domu bożym. — Mówiąc to
Emrentz wzięła jeden z kandyzowanych owoców
i wetknęła go w wielką, pokrytą piegami dłoń
swego męża, a on to potraktował jako objaw
miłości.
22/173
Gdy tak rozmawiali, na sali zapełniły się
wszystkie miejsca. Wielu ludzi stało przy wejściu,
a przed Zernitzami siedział stary Peter Guntz,
który już po raz czwarty był burmistrzem, bo
wciąż go wybierano z powodu jego mądrości i za-
cności, mimo że dobiegał już osiemdziesiątki.
— Toż to Greta Minde — powiedział, gdy za-
uważył dziewczynkę. — Dobrze się sprawuj, Greto.
— I popatrzył na nią przyjaźnie swymi małymi,
głęboko osadzonymi oczkami.
Wreszcie gwar ucichł, jako że na wieży ratus-
zowej wybiła siódma i powoli rozsunęła się kotara
dotychczas zasłaniająca wnękę sceny. Początkowo
wszystko tonęło w szarym mroku, gdy jednak oczy
przyzwyczaiły się do ciemności, można było
wyraźnie rozpoznać przygotowaną scenę. Była
podzielona na trzy części; część środkowa,
wznosząca się na kształt schodów, była nieco
większa niż obie boczne, z tych zaś jedna — z
wąskimi drzwiami — przedstawiała niebo, druga
zaś — z drzwiami szerokimi — piekło. Anioły i dia-
bły stały lub siedziały po odpowiednich stronach,
a długa kukła w białej szacie i spiczastej filcowej
czapce, do złudzenia przypominająca żywego
błazna z przedpołudniowej kawalkady, siedziała u
stóp schodów w środkowej części, które wiodły
w górę, ku Chrystusowi i Marii. Co tu robi ten
23/173
chudzielec? — zastanawiała się Greta i nie umiała
sobie na to odpowiedzieć; wszyscy inni zaś nie
mieli żadnych wątpliwości, dlaczego się tu znalazł:
odgrywał rolę pachołka, miał oddzielać dusze złe
od dobrych, zgodnie z otrzymanymi poleceniami,
a może też i według własnego uznania. Chrystus
podniósł się ze swego tronu i dał znak prawicą,
by sąd się rozpoczął. Gestowi ręki towarzyszył grz-
mot i rozwarła się ziemia, z której najpierw lękli-
wie i powoli, później szybko i niecierpliwie zaczęły
wychodzić najróżniejsze postaci, jakby się tu wz-
ięły z któregoś ze sławnych Tańców Śmierci; łat-
wo więc można było rozpoznać papieża, cesarza,
mnicha, rycerza i wielu innych. Pośpiech i popy-
chanie się postaci były nie po myśli najwyższego
Sędziego, na jego więc skinienie poderwał się ów
dziwny pachołek, wepchnął umarłych z powrotem
do grobu i zamknął za nimi pokrywę, na której
dumnie się rozsiadł.
Dwie tylko postaci zostały na zewnątrz: opasły
opat z czerwonym krzyżem na piersi i młoda
dziewczyna, niemal dziecko jeszcze, w długiej bi-
ałej sukni, z kwiatami we włosach, z których przy
każdym ruchu opadały płatki. Greta patrzyła
oniemiała, jakby oto ona sama stała przed Bo-
giem, serce jej biło, cała drżała. Co się stanie z
tym dzieckiem? Ale zadając sobie to trwożliwe
24/173
pytanie musiała cierpliwie poczekać, gdyż pier-
wszeństwo miał opat i Chrystus odezwał się
głosem, w którym wyraźnie można było wyczuć
kpinę:
Mniszku, sam widzisz, że nie masz wyboru,
furta nieba za ciasna dla twego basioru.
W tym momencie pachołek chwycił go i
popchnął przez szeroką bramę na lewo, gdzie co
jakiś czas strzelały w górę płomienie.
Teraz przed Chrystusowym tronem stanęła
dziewczynka. Ale Maria prosząco odwróciła się do
swego syna i Zbawiciela i odezwała się zamiast
niego:
Twój dzień był krótki, czyste serce twoje,
niechaj więc ci niebo otworzy podwoje.
Wejdź i wśród aniołów też miej skrzydeł dwoje.
I otoczyły ją anioły, rozległy się dźwięki harfy
oraz cichy śpiew. Greta ścisnęła dłoń Valtina.
Wszystkich obecnych również ogarnęło wzrusze-
nie, zaś stary Zernitz szepnął do Emrentz:
— Ci znają się na rzeczy. Teraz wierzę, że grali
przed cesarzem i książętami.
25/173
A widowisko toczyło się dalej.
Tymczasem zaczęło się ściemniać. Mindowie
zebrali się na dole w pokoju położonym na prawo
od drzwi wejściowych i zasiedli do kolacji przy
stole nakrytym tylko do połowy. Miejsce u szczytu
stołu zajmował stary Jakub Minde. Truda zaś i
Gerdt, synowa i syn, siedzieli naprzeciwko siebie
przy długich bokach stołu, Truda sztywna i
wyprostowana, Gerdt niedbały w ubraniu i
postawie. We wszystkim był przeciwieństwem
swej żony; także swego ojca, który mimo traw-
iącej go gorączki, mając silne poczucie tego, co
mu przystoi, starał się przezwyciężać słabość
ciała i brzemię lat.
Zapewne Truda znów musiała powtarzać swe
uwagi na temat widowiska, te, które przed połud-
niem usłyszała Emrentz, ponieważ Jakub Minde,
sięgając po jedną z dorodnych malin, które, jak lu-
bił, zrywano razem z łodyżkami, odezwał się:
— Jesteś zbyt surowa, Trudo, a to dlatego, że
wiesz tylko to, co przystoi i co nie przystoi u nas,
w Tangermünde. W Alt-Gardelegen też nie jest in-
aczej. Jednakże na świecie, w wielkich krajach i
miastach, sztuka sięga ku wszystkiemu, co na-
jwiększe i najświętsze. Toteż mają tam pobożnych
i sławnych mistrzów, którzy myślą przede wszys-
26/173
tkim o tym, jak utrwalić w poezji, obrazie i kamie-
niu wspaniałości nieba i okropności piekła.
— Wiem o tym, ojcze — powiedziała Truda
nieustępliwie. — Widziałam takie obrazy w
naszym kościele w Gardelegen, ale obraz jest
czymś innym niż kukła.
— Obraz czy kukła — uśmiechnął się stary —
służą temu samemu, a zatem się nie różnią.
— A jednak, ojcze, myślę, że to różnica, czy
jakiś pobożny i sławny mistrz, jak ojciec mówi,
maluje obraz ku bożej chwale, czy też jakiś
poganin z Turczynką i błaznem wędrują dla zysku
po kraju i dzięki swej grze zapełniają szynki, a wy-
ludniają kościoły.
— Ach, więc o to chodzi? — zaśmiał się Gerdt
i jeszcze wygodniej usadowił się w swym krześle.
— O to więc chodzi! Byłaś dziś w kościele, dlatego
mamy kościelny wiatr. Tak, to Gigas; boi się o
siebie i o swoją ambonę. A teraz jeszcze ten Sąd
Ostateczny! To jego poletko i on sam je powinien
uprawiać. Przynajmniej on tak sądzi. Mój Boże, nie
słyszałem jeszcze ani jednego kazania, nawet na
weselu czy przy chrzcinach, by z jakiejś szczeliny
czy szparki nie strzelał piekielny ogień. A teraz
przyjeżdżają kuglarze i ubiegają go, zapalając
prawdziwy fajerwerk...
27/173
Nie zdążył dokończyć zdania, gdy w tym
samym momencie od rynku dobiegł głuchy huk,
tak potężny, że aż w pokoju zadrżały i zadzwoniły
wszystkie przedmioty; wstrząs powtórzył się trzy,
cztery razy, ale już słabiej. Truda podniosła się,
żeby wyjść na ulicę, gęsty dym unoszący się nad
sąsiednimi domami nie pozostawiał wątpliwości,
że podczas widowiska komediantów musiało
zdarzyć się jakieś nieszczęście. Pospiesznie
uciekający ludzie potwierdzili to przypuszczenie
i Truda, odwróciwszy się twarzą do pokoju,
powiedziała z triumfem:
— Wiedziałam! Bóg nie pozwala z siebie dr-
wić.
Na bladej i nabrzmiałej twarzy Gerdta mal-
ował się lęk i zmieszanie, co nie dodawało mu
wdzięku, stary Minde natomiast odłożył swój
szkaplerz i półgłosem prosił Boga o zmiłowanie,
a wszystkich świętych o pomoc. Wychowany był
bowiem jeszcze w czasach katolickich. Truda,
która
zwykle
chętnie
manifestowała
swą
surowość, w odruchu współczucia podeszła do
starego i położyła dłoń na oparciu jego krzesła.
Gdy jednak po raz trzeci usłyszała z jego ust imię
Grety, odsunęła się niezadowolona i niespokojnie
zaczęła przechadzać się po pokoju. Widać było, że
28/173
jest obca w tym domu i że nic ją z Mindami nie
łączy.
Właśnie znów podeszła do okna i patrzyła na
rynek, gdy nagle ujrzała Gretę otoczoną grupą
ludzi; niesiono ją na noszach podłożywszy coś pod
głowę. Czyżby nie żyła? Często jej tego życzyła,
lecz ten widok nią wstrząsnął.
— O Boże, Greta! — krzyknęła i opadła na
krzesło
Niebawem tragarze postawili nosze i wnieśli
na rękach z ulicy do pokoju to piękne dziecko,
którego ręce zwisały bezwładnie.
— Tutaj — odezwał się Gerdt, gdy zobaczył,
że ludzie stanęli bezradnie i nieśmiało, i wskazał
na przykrytą poduszkami skrzynię. Położyli na niej
Gretę, jak się zdawało, bez życia. Równocześnie
pojawiła się także stara Regina, piastunka Grety,
płacząc i lamentując. Uspokoiła się dopiero wtedy,
gdy ocucona świeżą wodą, jej ulubienica ot-
worzyła oczy.
— Gdzież ja jestem? — spytała Greta. — Ach...
to nie piekło.
— O Boże, moja słodka Gretko — rozszlochała
się Regina. — Co też ty mówisz? Jesteś dobrym,
kochanym dzieckiem. A dobre kochane dzieci idą
do nieba. Ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie prędko.
29/173
Nie poszłaś jeszcze do nieba. Jeszcze jesteś tu z
nami, Bogu niech będą dzięki, Bogu dzięki. No
widzisz, widzisz, to przecież ja, twoja stara Regina.
Tragarze wciąż jeszcze stali zmieszani, aż
stary Minde poprosił, by opowiedzieli, co się stało.
Ale oni niewiele wiedzieli, gdyż z powodu tłoku
stali na zewnątrz, na schodach.
Słyszeli tylko, że gdzieś pod koniec przedstaw-
ienia płonący strzęp papieru wpadł do beczki z
fajerwerkami i ogniami bengalskimi i w jednym
momencie nastąpił wybuch, po czym natychmiast
zrobił się straszliwy tłok. W tym ścisku straciły ży-
cie dwie kobiety i sześcioletnie dziecko.
Greta podniosła się — najwyraźniej po to, by
opowiedzieć coś z własnych przeżyć; gdy jednak
ujrzała swoją szwagierkę, odwróciła się i powiedzi-
ała:
— Nie, nie mogę.
Truda dobrze wiedziała, w czym rzecz. Wzięła
więc swego męża za rękę i rzekła:
— Chodź. Lepiej zostawmy Gretę samą.
Pójdziemy do miasta i zobaczymy, czy ktoś nie
potrzebuje pomocy. — I oboje wyszli.
Gdy ich już nie było, Greta znów się podniosła
i zaczęła mówić nie czekając na żadną zachętę:
30/173
— To było tak: Ten chudy z pajacowatymi
nogami i w obrzydliwej spiczastej czapce właśnie
prosił Go, by pozwolił uwolnić jedną z dusz jako
nagrodę za swe zasługi. I wtedy coś huknęło, a
gdy się obejrzałam, zobaczyłam, że wszyscy cisną
się do drzwi. Tam, gdzie odbywało się przedstaw-
ienie, były tylko kłęby dymu i ogień. I myślałam,
że to już dzień Sądu Ostatecznego. I Emrentz wz-
ięła mnie za rękę i pociągnęła za sobą. Ale nagle
rozdzielono nas, a ja stałam i krzyczałam, bo
wydawało mi się, że mnie zaduszą, i w końcu nie
miałam już czym oddychać. Wtedy Valtin złapał
mnie z tyłu, wyrwał z tłumu i z powrotem wciągnął
do sali. Myślałam, że mu się zmysły pomieszały, i
znów chciałam dostać się między ludzi. Ale mnie
zmusił, żebym usiadła na ławce i mocno przytrzy-
mał rękami. „Chcesz mnie zabić!?" — krzyknęłam.
— „Nie, chcę cię uratować". I tak długo mnie trzy-
mał, aż mu się wydało, że tłum się przerzedził.
Dopiero wtedy wziął mnie na ręce i niósł przez
przedsionek i schody, aż znaleźliśmy się na rynku.
Tam straciłam czucie. Co było dalej, nie wiem.
Ale wiem jedno, że bez Valtina zostałabym zadus-
zona, spalona lub umarłabym ze strachu.
Stary Minde podszedł do szafy i nalał kilka kro-
pel spirytusu melisowego, który zdobył jeszcze u
karmelitanek w Brydze, do wąskiego kieliszka z
31/173
winem i wodą. Greta wypiła, a gdy pół godziny
później Truda i Gerdt wrócili do domu, zapewniła
wszystkich, że jest wystarczająco silna, by bez
niczyjej pomocy pójść na górę do swej mansardy.
32/173
ROZDZIAŁ 4
REGINA
Ową mansardę dzieliła ze starą Reginą, która
od dawna prowadziła dom Mindów. Co prawda od
czasu, gdy pojawiła się Truda, wiele się zmieniło i
właściwie nikt nie był z tego zadowolony. Najmniej
zadowolona była stara Regina. Teraz usiadła przy
łóżku swej ulubienicy, a Greta powiedziała:
— Wiesz, Regino, Truda się na mnie gniewa.
Regina kiwnęła potakująco głową.
— I dlatego nie mogłam opowiedzieć... —
ciągnęła Greta — tego o Valtinie, że mnie wyniósł
z ognia; a na pewno wiedziała, o co chodzi,
dlaczego zamilkłam i odwróciłam się. Pomyśl
tylko, nie wolno mi z nim rozmawiać. Tak, taka
jej wola; wiem to od niego. Sam mi to dzisiaj
powiedział. A on wie to od Emrentz. Ale Emrentz
się śmiała. Wiesz, Regino, dla niej byłabym dobra.
Ach, gdybym miała taką matkę jak ona! Moja ma-
ma! Myślisz, że by mnie kochała?
— Na pewno — powiedziała Regina i otarła
oczy. — Na pewno. Każda matka kocha swoje
dziecko, a twoja matka... ach, nie mogę o tym
nawet myśleć. Tak, moja Gretko, byłoby zupełnie
inaczej, dla ciebie i dla mnie. I dla ojca również..
Teraz jest chory, a Truda jest dla niego surowa i nie
wierzy w jego chorobę. Ale ja wierzę i wiem, czego
mu brak: serca. To go właśnie niszczy. Tak, Greto,
brak mu twojej matki. Nie był już taki młody, gdy
ją sobie z Brygi sprowadził do domu, ale tak bard-
zo ją kochał i jakżeby mogło być inaczej, toż ona
była aniołem. Tak, tak, taka właśnie była.
— Powiedz, jak wyglądała?
— Przecież wiesz. Jesteś do niej podobna. Tyle,
że była ładniejsza, choć i ty jesteś ładna.
Jesteś jej jakby bladym odbiciem... I tak było
zaraz pierwszego dnia, gdy twój ojciec wziął cię na
ręce i powiedział: „Widzisz, Gerdt, oto twoja sios-
tra". A on nie chciał na ciebie nawet spojrzeć. Gdy
mówiłam: „Popatrz tylko na jej ciemne oczka, ma
je po matce", wtedy on uciekał i krzyczał: „Po swo-
jej matce! Nie po mojej!"
— A jaka była jego matka? Czy ty ją jeszcze
znałaś?
— No pewnie.
— Była ładniejsza od mojej?
— Ach, jakże możesz o to pytać! Ładniejsza
od twojej mamy? Od niej nie było piękniejszej ..
34/173
To była tylko taka sobie Stendalka, nic więcej,
a stary Zernitz, który jej nie znosił i wciąż się
z niej wyśmiewał — chociaż nie różniła się od
jego własnej żony — mawiał: „Słuchaj, Regino, czy
ona nie wygląda jak kamienny Roland ze Sten-
dal?" I rzeczywiście taka była, sztywna, wysoka i
uroczysta. I bieluśka jak gołąb, bo zawsze ubierała
się w len, który sama też bieliła. A dlaczego? Bo
była skąpa; i to z czasem coraz bardziej i bardziej.
Była córką bogatego gospodarza i wszystkie
pieniądze, jakie mamy, są po niej.
— A ojciec ją także kochał?
ochaż` Ja tam mu do serca nie zaglądałam.
Ale tak po prawdzie to nie wierzę w to. Nie było
w niej miłości, a kto nie ma w sobie miłości, ten
jej też nie znajdzie. Tak to już bywa na świecie; i
tak samo jest z Trudą. Ale różnią się one jednak
od siebie; nasza Truda, choć sprawia ból, jest pięk-
na, mądra, wie, czego chce, pasuje do tego domu
i nosi się godnie. Tacy są ci z Gardelegen. Ale tam-
ta Stendalka tego nie miała, dla nikogo nie była
łaskawa i do domu n i e pasowała; i żeby nie na-
grobek z długim napisem, nikt by nic o niej nie
wiedział. Nawet Gigas. A z nim trzymała i chodziła
do niego do spowiedzi.
— I to do niego właśnie i ja mam iść teraz,
Regino; już jutro. Truda z nim rozmawiała. Teraz
35/173
mają się skończyć zabawy i łażenie po drzewach,
mam być rozsądna, oni tak mówią. A ja się boję
Gigasa. On tak patrzy świdrującym wzrokiem i za-
wsze mam uczucie, jakby mówił, że coś kryję w
swoim sercu i po matce wciąż jestem katoliczką.
— Och, nie mów tak, Gretko. Przecież to on
cię ochrzcił. I każdej niedzieli jesteś w kościele,
i śpiewasz pieśni doktora Lutra, i to tak, że sam
Gigas tak nie potrafi. Wciąż słyszę twój czysty,
mądry głosik. Nie, nie, daj spokój, nie bój się. On
chce dla ciebie dobrze. A teraz śpij i jeśli będziesz
śniła o komediantach, to uważaj, moja Gretko, i
śnij tylko o tej stronie, gdzie stoją anioły.
Mówiąc to zamierzała już pójść do swej
położonej obok izdebki. Ale zatrzymała się jeszcze
i dodała:
— Wiesz, Greto, Valtin to dobry chłopiec.
Wszyscy Zernitzowie są dobrzy... O Valtinie
również możesz śnić. Ja ci na to pozwalam, j a,
twoja stara Regina.
36/173
ROZDZIAŁ 5
GRETA U GIGASA
Następnego
popołudnia,
gdy
właśnie
u
Świętego Stefana biła dziesiąta, Truda i Greta szły
w górę ulicy Długiej. Mimo wczesnej godziny
słońce już mocno przygrzewało i obie mimowolnie
przystanęły odetchnąwszy, gdy dotarły do cienis-
tej ścieżki pod lipami wzdłuż cmentarnego muru,
prowadzącej do domu kaznodziei. Sam dom był
również ukryty wśród starych lip, w których teraz
ćwierkały setki wróbli. Gdy zabrzmiał dźwięk dz-
wonka, z dziedzińca czy też kuchni wyszła im
naprzeciw stara służąca i nie witając ani o nic
nie pytając obie skierowała do biblioteki. Dobrze
wiedziała, że panią Trudę zawsze tu chętnie
widziano.
Była to przestronna izba, z trzema dużymi,
wysokimi oknami bez firanek, prawdopodobnie
dlatego, by nie zabierały i tak nikłego światła,
jakie przepuszczały drzewa. Wzdłuż ścian biegły
wysokie regały z setkami książek oprawnych w
brązową i białą skórę, a na wystającym filarze
na wprost drzwi wisiał krzyż z rozpiętym Chrys-
tusem półnaturalnej wielkości, spoglądającym na
długi dębowy stół. Na tym stole, między otwarty-
mi książkami i stosami papierów, ale podsunięte
aż do ściany z krucyfiksem, stały schodki
hebanowe, składające się z pięciu stopni, na
których jakby dla kontrastu, zamierzonego lub
przypadkowego, leżały — wyżej trupia czaszka,
a niżej wieniec z białych i czerwonych róż,
pochodzących z własnego ogrodu. Było ich
dziesięć czy dwanaście i wypełniały pokój swym
zapachem.
Gigas, gdy usłyszał, że drzwi się otwierają,
odwrócił się na obrotowym stołku i na widok Trudy
podniósł się.
— Proszę spocząć, pani Minde.
Mówiąc to podsunął jej krzesło i ciągnął dalej:
— A więc to jest Greta, o której mi pani
mówiła, pani szwagierka i pani dziecko. To jej
sprawy leżą pani na sercu, to jej radości i smutki
pani dzieli. Cenię to w pani, pani Minde. Albowiem
podstępny szatan krąży wszędzie, a najbardziej
wśród młodych i do nich głównie odnosi się ta
przestroga: „Strzeż się i módl się, byś nie uległ
pokusom". Czy ty się modlisz, Greto?
— Tak
— Często?
38/173
— Każdego wieczora.
Widział, że Greta drży i wciąż spogląda na
Trudę, ale nie szukając u niej rady i pociechy,
lecz ze wstydu i lęku. A Gigas, który nie tylko
znał ludzkie serca, lecz wśród zażartej walki o
wiarę zachował również skarb prawdziwej miłości
bliźniego, odwrócił się teraz do Trudy i powiedział:
— Chętnie porozmawiałbym z dzieckiem na
osobności. Jeśli pani nie ma nic przeciwko temu,
pani Minde, proszę na mnie zaczekać przed
domem lub w ogrodzie. Pani zna drogę.
Truda podniosła się i opuściła pokój. Greta
nadsłuchiwała chwilę i uspokoiła się dopiero wt-
edy, gdy usłyszała zgrzyt otwieranych i za-
mykanych ciężkich drzwi wejściowych.
Gigas również czekał. Teraz ciągnął dalej:
— A więc modlisz się każdego wieczora, Gre-
to. Miło to słyszeć. Ale jak się modlisz?
— Modlę się o siedem łask.
— To dobrze. A co jeszcze?
— Mówię jeszcze taką modlitwę, której
nauczyła mnie nasza stara Regina.
— To ta służąca, która ciebie wychowywała,
zanim do waszego domu przyszła szwagierka?
— Tak, panie.
39/173
— No, a jakaż to modlitwa? Chętnie bym ją
usłyszał. Albowiem musisz, Greto, wiedzieć to raz
na zawsze: jak się modlimy, tacy jesteśmy. O
człowieku dużo mówi sposób, w jaki zwraca się
do ludzi, ale to, jak człowiek przemawia do Boga,
świadczy, czy jest zły, czy dobry. Czy zechcesz mi
powiedzieć tę modlitwę? Nie powinnaś się mnie
bać. Uspokój się. Popatrz, dam ci różę: oto ona. I
jak ci z nią do twarzy. Jesteś podobna do twojej
matki, ale myślę, że nie we wszystkim! Wiesz
przecież, że trzymała się dawnej wiary. I unikała
mnie, kiedy przychodziłem do waszego domu.
Ale modliłem się za nią. A teraz powiedz mi tę
modlitwę.
— Myślę, panie, że to raczej piosenka.
— To też dobrze. Może być piosenka. Ale już
zaczynaj.
Greta złożyła dłonie i patrząc na starca
powiedziała:
Boże, gniewne serce moje
zechciej schronić w dłonie swoje.
Spraw, bym była miłosierna,
Ubogim i chorym wierna,
Bo co rozdam tu na ziemi,
Zyskam łaski niebieskiemi.
40/173
Gigas uśmiechnął się. Słodycz dziecka spraw-
iła, że płomienie, które w każdym innym wypadku
wystąpiłyby na jego obliczu, nie były zbyt silne.
Powiedział tylko:
— Nie, Greto, to nie tak; dostrzegam tu
jeszcze te dawne, katolickie głupstwa o dobrych
uczynkach. Nauczmy się lepiej innej modlitwy. Bo
widzisz, nasze dobre uczynki są niczym i nic nie
znaczą, gdyż wszystko, co robimy, jest od
początku grzeszne. Nie mamy niczego poza wiarą
i tylko jeden jest, który pokutuje i jest tego
godzien: Ukrzyżowany.
— Tak, panie... ja wiem... mam drzazgę z jego
krzyża. — Mówiąc to w radosnym podnieceniu
wyjęła zza gorsetu złote puzderko.
Gigas na moment cofnął się, a jego czerwone
oczy zdawały się jeszcze czerwieńsze. Ale i tym
razem szybko się opanował, wziął puzderko i za-
czął je oglądać. Wisiało na łańcuszku, na wieczku
delikatnymi liniami wygrawerowana była Matka
Boska, a w środku leżał skrawek aksamitu i drzaz-
ga. Starzec zatrzasnął wieczko i powiedział spoko-
jnym głosem:
— To bałwochwalstwo, Greto.
41/173
— To pamiątka, panie! Pamiątka po mojej
mamie. To wszystko, co po niej mam. Pan wie, że
jej nie znałam. Ale Regina powiesiła mi łańcuszek
na szyi, gdy skończyłam dziesięć lat. Obiecała to
mojej matce, od tego czasu zawsze to noszą.
— Ja ci nie chcę tego odbierać, Greto. Nie ter-
az. Ale myślę, że nadejdzie dzień, gdy sarna mi to
oddasz. Zrozum mnie dobrze: chcemy nosić jego
krzyż, ale nie drzazgi, i nie na naszym sercu ma
spoczywać, lecz w nim. A teraz zostańmy przy-
jaciółmi. Widzę, że masz otwartą głowę i jesteś in-
na, niż myślałem. Ale coś jeszcze tkwi w tobie, a
Regina, z którą muszę porozmawiać, nie zadbała
o wypędzenie z ciebie dawnych upiorów, chytrych
i podstępnych. Myślę, Greto, że będziemy musieli
oczyścić ten ugor, oddzielić ziarno od plew. Masz
dobre serce, ale jeszcze nie masz prawdziwej
wiary, a dopóki błądzi się w wierze, dopóty i serce
błądzi. Teraz odejdź. Greto, i niechaj Bóg będzie z
tobą.
Chciała pocałować go w rękę, ale nie pozwolił
na to i odprowadził ją aż do stopni prowadzących
z sieni do drzwi wyjściowych. Dopiero tutaj za-
wrócił, przeszedł przez korytarz i dziedziniec do
ogrodu, gdzie po bukszpanowej ścieżce dostojnie
przechadzała się Truda. Przywitali się, a służąca,
która widziała przez okno kuchenne, jak Gigas
42/173
szedł wyprostowany i ożywiony bardziej niż za-
zwyczaj, skrzywiła się i mruknęła pod nosem: „Nie
do wiary!... A taki stary i taki pobożny!" Zachi-
chotała, a uśmiech na jej twarzy zdradzał, że w
duchu ciągnęła te rozważania dalej.
Tymczasem Truda i Gigas poszli w głąb ogrodu
i zatrzymali się przed klombem gęsto obsad-
zonym ostróżkami i żółtymi aksamitkami.
— Nie mogę zgodzić się z tym, co mówiła mi
pani o tym dziecku, pani Trudo — powiedział Gi-
gas. — Pani jej nie docenia. To serce jest trwożli-
we, a nie krnąbrne. Widziałem, jak drżała i wier-
sz, który miała mi powiedzieć, nie chciał jej prze-
jść przez usta. Nie, nie, to dobre i piękne dziecko.
Jak matka.
W oczach
Trudy zamigotało. Niechętnie
słuchała, gdy kogoś chwalono. Cierpkim tonem
powtórzyła:
— Jak matka... Muszę wierzyć, że była piękna.
Pan to mówi, pastorze, i cały świat tak twierdzi.
Wolałabym, by była brzydsza. Bo tą swoją pię-
knością rzuciła na nasz dom czar i sprawiła, że
wrócono do dawnych zabobonów. Tego się boję.
I jeśli już mam być szczera, nie ufam staremu
Jakubowi Minde i nie ufam Reginie. Gdyby
przeszpiegi we własnym domu nie były mi
43/173
wstrętne, to z pewnością znalazłabym coś więcej
niż obraz i drzazgę.
— Niech pani tak nie mówi, pani Trudo.
Waszego ojca, starego radcę, znam ze spowiedzi i
komunii i zawsze wydawał mi się oddany wierze.
Zaś za ten zamęt w domu Mindów, przed którym
Bóg w swej łaskawości zechce go uchronić, mu-
siałbym
panią
obwiniać,
pani
Trudo,
a
spodziewałem się po pani wszystkiego najlep-
szego. To przecież pani rządzi domem. Ojciec jest
stary, małżonek jak wosk w pani rękach. A pani
dobrze wie, że wszystkie nasiona rozrzucone
przez chwasty i pieniące się są nieszczęściem i
szkodzą ziarnu naszych niebieskich spichlerzy.
Znów zaczęli przechadzać się wokół klombu,
z którego trójkątnych grządek młoda kobieta zry-
wała od czasu do czasu kwiaty. Milczeli oboje. W
końcu Truda powiedziała:
— Mówi pan, że ja rządzę domem. Tak, rządzę
nim i słuchają mnie; ale to jest martwe
posłuszeństwo, bez udziału serca. A serce ze mnie
drwi i chodzi własną drogą.
— Ależ Greta jest jeszcze dzieckiem.
— I tak, i nie. Pan ją jeszcze pozna. Proszę
zwrócić uwagę na jej oczy. Ona jeszcze śpi, ale la-
da moment się zbudzi. W niej jest coś złego.
44/173
— W nas wszystkich, pani Trudo. I tylko dwie
rzeczy mogą to poskromić: wiara, o którą się mod-
limy, i miłość, jaką potrafimy sobie nakazać. Czy
pani kocha to dziecko?.
A ona spuściła wzrok.
45/173
ROZDZIAŁ 6
MAJOWE ŚWIĘTO
Minął prawie rok i mieszkańcy Tangermünde
jak zwykle obchodzili swe majowe święto. Odby-
wało się to na zmianę raz w jednej, raz w drugiej
części lasu, który dużym półkolem otaczał miasto.
Tego roku kolej przypadła na Lasek Lorenzy, który
mieszkańcy szczególnie lubili, gdyż wiązało się z
nim podanie o dziewicy Lorenzy. A legenda była
taka: Lorenza, dziecię Tangermünde, zabłądziła
kiedyś w wielkim lesie, ciągnącym się wzdłuż dol-
nego biegu rzeki, który wówczas nazywał się
jeszcze Puszczą Połabską. Gdy zapadł wieczór, a
Lorenza wciąż nie mogła znaleźć drogi, zaczęła
modlić się do Matki Boskiej o zmiłowanie i pomoc.
Gdy się tak modliła, pojawił się przed nią jeleń z
rozłożystymi rogami, przyklęknął u jej stóp i pa-
trzył tak, jakby mówił: „To ja, wsiądź na mnie". Si-
adła więc mu odważnie na grzbiecie — czuła, że
to Matka Boska, wysłuchawszy modlitwy, zesłała
to piękne zwierzę — i chwyciła się korony rogów.
Zwierzę niosło ją między potężnymi pniami leśnej
gęstwiny, ku miejskim bramom, a potem ku
rynkowi. Tutaj jeleń zatrzymał się i pozwolił się
schwytać. A miasto dało mu kawał ogrodzonego
pastwiska, chroniąc go i dbając o niego, jak długo
żył. Nawet później uczczono pobożne zwierzę,
które służyło Matce Boskiej, i jego rogi zawieszono
w kościele obok ołtarza.
A las, z którego wyszła dziewica, nazwano
Lasem Lorenzy.
Tam właśnie udano się dzisiaj. Szli gwarkowie
z muzyką i chorągwiami, za nimi dzieci, dziewczę-
ta i chłopcy. Maj witano piosenką:
Azaliż to nie wiecie,
że wiosna jest na świecie?
Powie wam to ptaków śpiewka,
powie wam to zieleń drzewka,
że wiosna jest na świecie.
Poznacie ją po gajach,
poznacie po ruczajach,
tam, gdzie głos ptaka rozbrzmiewa,
kto tylko żyw, ten śpiewa,
że wiosna jest na świecie.
Po południu również Truda i Gerdt, w dobrym
nastroju, opuścili miasto. Za nimi poszły Greta z
Reginą. A pod lasem spotkali Zernitzów, starego
47/173
i młodych; wygodnie rozsiedli się na przewró-
conych do góry dnem koszach, które przynieśli ze
sobą. Teraz z radością i zadowoleniem patrzyli, jak
młodzi Mindowie, z którymi chętniej przestawali
niż z innymi mieszkańcami miasta, zajmowali
obok nich miejsca. Valtin i Greta również się przy-
witali i niebawem wszyscy żartowali w najlepsze.
Rej wodził stary Zernitz, który odstąpiwszy swe
miejsce Trudzie, położył się na murawie i na-
jwyraźniej z coraz większą przyjemnością prawił
komplementy młodej kobiecie, występującej tu w
całym blasku swej urody. Mimo że surowa i cierp-
ka, była jednak na tyle kobietą, by cieszyć się
pochlebstwami. Emrentz odgrażała się wprawdzie
zazdrością, ale czyniła to z uśmiechem, Gerdt nu-
cił coś pod nosem lub splatał łodygi kaczeńców i
wśród żartów i przekomarzań wszyscy spoglądali
ku osłonecznionej łące, gdzie wokół bud i karuzeli
gromadziły się barwne grupki: mężczyźni strzelali
do kurków, a dzieci bawiły się w kółko graniaste.
Ich śpiew docierał spod wielkiej lipy, z której dol-
nych gałęzi zwisały czerwone i żółte wstążki. W
ten sposób minęło chyba z pół godziny, gdy wtem
spostrzegli, że od miasta nadjeżdża stary Minde,
zgarbiony, na swym flandryjskim wierzchowcu. W
samotności ogarnęła go nagle głęboka tęsknota,
by raz jeszcze powitać wiosnę; i oto teraz jechał
48/173
szeroką leśną drogą, ku temu miejscu, gdzie
wspólnie rozłożyli się Zernitzowie i Mindowie.
Obok konia szedł służący prowadząc go za cugle.
Czego stary tu chciał? Po co przyjechał? Truda i
Gerdt zarzucili go krótkimi, szybkimi pytaniami,
które zdradzały raczej niechęć niż zaintere-
sowanie, i tylko Greta z całego serca się ucieszyła,
podbiegając do ojca. Rozłożono mu koce, a on zsi-
adł z konia i zajął wygodne miejsce w cieniu la-
su, mając przed sobą oświetloną słońcem polanę.
Greta zerwała kwiaty i zapytała:
— Czy mam ci upleść wianek? — Ale stary się
roześmiał.
— Jeszcze nie, Greto. Jeszcze trochę za-
czekam.
Popatrzyła na niego swymi dużymi oczyma i
gwałtownie pocałowała jego wyschniętą rękę. Do-
brze zrozumiała, co miał na myśli.
Jego przyjazd był zgrzytem, wszyscy to tak
odczuli, być może nawet on sam. Stary Zernitz
stawał się coraz bardziej milczący, Emrentz
również. A Truda, żeby coś powiedzieć i, być
może, uwolnić się od badawczych spojrzeń Grety,
powiedziała do niej:
— Powinnaś pójść pod lipę, Greto, a Valtin z
tobą.
49/173
Oboje się zaczerwienili, bo już nie byli dzieć-
mi. Ale nie powiedzieli ani słowa i poszli na łąkę.
— Chcą być sami — powiedziała Greta — więc
i my bądźmy...
Minęli kiermaszowe budy i zaczęli krążyć
między grupami zabawiającymi się trafianiem do
pierścienia i strzelaniem do kurków. Ale pod lipę,
pod którą bawiły się dzieci, nie poszli.
Było bardzo gorąco, tak że wkrótce zaczęli
szukać cienia i dotarłszy do przeciwnej strony
polany, weszli na zarośniętą ścieżkę, prowadzącą
w głąb lasu. Wierzchołki drzew jarzyły się w
słońcu,
przed
nimi
migotała
ważka.
Greta
powiedziała:
— Popatrz, ważka. Tam gdzie są ważki, musi
też być woda. Grzęzawisko lub staw. Czy lilie
wodne już kwitną? Tak je lubię. Chodź, poszuka-
jmy ich.
I tak szli dalej. Ale staw jakoś nie chciał się
pokazać, i nagle strach ogarnął Gretę:
— Gdzie my jesteśmy, Valtin? Boję się, że
zabłądziliśmy.
— Ależ nie. Przecież słyszę muzykę. I stanęli
nasłuchując.
50/173
Ale czy to było złudzenie, czy też muzyka
właśnie teraz przestała grać, w każdym razie
próżno wytężali słuch, by uchwycić choć jeden
dźwięk. Nawet przykładanie ucha do ziemi nic nie
pomagało.
— Wiesz co, Greto — powiedział Valtin — we-
jdę na drzewo. O, tam jest takie wysokie, z góry
będę miał dobry widok, to nie może być dalej niż
tysiąc kroków stąd.
I wdrapał się do góry, wspinał się z gałęzi na
gałąź, a Greta stała na dole i poczucie osamot-
nienia przyprawiało ją o drżenie. Tymczasem chło-
piec był już na samej górze.
— Czy coś tam widzisz? — krzyknęła ku
niemu.
— Nie, wokoło są wysokie drzewa. Ale za-
czekaj, słońce pokaże nam drogę; tam, gdzie za-
chodzi, jest zachód, a miasto leży na południu.
Tyle to wiem z całą pewnością. A więc tam
musimy iść.
I już był na dole, przy niespokojnie oczekującej
go Grecie.
— Moja słodka Greto — powiedział — ależ nie
bój się.
Objął ją i serdecznie pocałował. A ona poz-
woliła, nie broniąc się jak wtedy pod wiśnią; mimo
51/173
strachu ogarnęło ją uczucie bezmiernego szczęś-
cia i powiedziała:
— Nie chcę już płakać, Valtin. Jesteś taki do-
bry. A jak ktoś jest dobry, to pokazują mu się
znaki i cuda. Wiesz, jestem całkiem pewna, że jeśli
będziemy prosić Boga o pomoc, to On nam po-
może i wyprowadzi z tego lasu z powrotem do do-
mu. Tak jak Lorenzę dziewicę. Przecież jesteśmy w
Lesie Lorenzy.
— Tak, Greto, jesteśmy w Lesie Lorenzy. Ale
gdyby przyszedł jeleń i naprawdę chciał dla nas
dobrze, wówczas myślę, że wyniósłby nas w jakieś
inne miejsce, nie do domu. Bo my, Greto, właści-
wie go nie mamy. Ani ty, ani ja. Emrentz jest do-
bra, o wiele lepsza niż Truda, i codziennie dziękuję
za to Bogu; ale choć nie jest mi z nią źle, to nie
jest i dobrze. Stroi się dla siebie i ojca, to wszys-
tko. Nie, Greto, nie do miasta, i nie do domu, lep-
iej już gdzieś daleko stąd, do pięknej doliny otoc-
zonej górami, gdzie w górze jest biało od śniegu,
a na dole kolorowo od kwiatów...
— Gdzie to jest?
— Nie wiem. Ale kiedyś czytałem o tym w
starej książce, i zrobiło mi się tak ciepło na sercu.
To jest gdzieś między wysokimi skałami, gdzie
burze przechodzą górą i nigdy nie trafiają na dół;
52/173
słońce świeci, przesuwają się chmury, nie ma wo-
jen i chorób; a ludzie, którzy tam żyją, kochają się,
starzeją i umierają bez bólu.
— To piękne — powiedziała Greta. — A teraz
chodź, zobaczymy, gdzie jest ta dolina. Oboje się
roześmieli i znów żwawo ruszyli naprzód, gdyż
opis doliny dodał Grecie ducha, odwagi i siły.
Jeszcze kawałek drogi i przerzedziło się, a poprzez
drzewa coś mrocznie zaczęło prześwitywać. Zami-
ast na polanę wyszli na brzeg rzeki, tuż przed nimi
połyskiwał szeroki nurt.
— Muszę zobaczyć, dokąd ona płynie —
powiedział Valtin i rzucił gałąź. — Teraz wiem,
tam musimy iść. — I poszedł z nią w górę rzeki.
Zabłysły gwiazdy, które odbijały się w wodzie,
niebawem usłyszeli dźwięk dzwonu i zobaczyli
ciemne kontury szczytu wieży Świętego Stefana.
Była dziewiąta albo jeszcze później, gdy
dotarli do domu Mindów. Valtin wszedł z nią do
pokoju na parterze, w którym o tej porze jeszcze
siedziała Truda i Gerdt, i powiedział:
— Przyprowadziłem Gretę. Zbłądziliśmy. Ale to
ja jestem winien. — I wyszedł, a Greta stropiona
stała przy drzwiach.
— Zabłądziliście — odezwała się Truda, a głos
jej drżał. — Tak, zabłądziliście. Myślę, żeście tego
53/173
chcieli. A nawet jeśli nie dlatego, żeście chcieli, to
dlatego że nie znacie rygoru, posłuszeństwa i oby-
czajności. Mieliście iść do dzieci. Ale to się wam
nie podobało. Więc poszliście do lass. Pomówię
o tym z Gigasem i twoim ojcem. Musi mnie
wysłuchać. Bo nie chcę podłych plotek w domu,
nawet gdyby jemu to dogadzało. Miłosierny
Boże!... Po cóż sprowadził obcą krew do domu?
Obcą krew i obcą wiarę. I to biedną jak mysz koś-
cielna.
W tym momencie Greta stanęła przed Trudą, a
jej dotąd spuszczone oczy zabłysły niesamowitym
ogniem:
— A cóż ty możesz mówić o obcych i bied-
nych? Biedna? Regina mi wszystko opowiedziała.
Ona przyjechała z kraju, w którym była szczęśli-
wa, a tu płakała i tęskniła za domem i z tej tęs-
knoty umarła. Biedna! Kto tu był biedny? Kto? Ja
wiem. T y byłaś biedna. Ty!
— Milcz — odezwał się Gerdt.
— Nie będę milczeć. Czego ode mnie chcecie?
Nie jestem waszym dzieckiem. Dzięki Bogu, że nie
jestem. Jestem waszą siostrą. A wy chcecie, że-
bym nią także nie była. Nawet siostrą. Oskarżajcie
mnie. Idźcie do niego i powiedzcie, co mówiłam;
a ja mu powiem, co słyszałam dzisiaj w lesie i
54/173
setki razy tutaj, w tym domu. Słyszałam, co wy
szepczecie po kątach. Wiem wszystko, wszystko.
Czekacie na jego śmierć. Nie wypierajcie się. Ale
on jeszcze żyje. A gdy umrze, sama będę się
bronić. Tak, sama się obronię. Słyszysz, Trudo? —
I zacisnęła swe małe pięści.
Truda, którą gryzło sumienie, zrozumiała, że
posunęła się za daleko, gdy tymczasem Greta
pozbyła się wszelkiego lęku, jaki dotychczas ży-
wiła wobec bratowej. Miała poczucie całkowitego
wyzwolenia i z radością pobiegła na pięterko. Na
górze znalazła Reginę i opowiedziała jej wszystko,
co zaszło na dole
— Dziecko, dziecko, niedobrze się stało, ona ci
tego nie zapomni.
Ale Greta zuchwale odpowiedziała: — Ona się
mnie boi. Zobaczysz, teraz nadejdą lepsze czasy.
55/173
ROZDZIAŁ 7
ŚMIERĆ JAKUBA MINDE
I doprawdy można by sądzić, że Greta miała
rację. Ani o błądzeniu po lesie, ani o gwałtownym
sporze, który zakończył ów dzień, Truda nigdy już
nie wspomniała, zapewne też nie powiedziała o
tym Gigasowi, który przecież nie omieszkałby
omówić tego zejścia z prostej ścieżki ,,na manow-
ce". Ale do tego kazania nie doszło i letnie
miesiące
minęły
spokojniej
niż
poprzednie.
Zdawało się, że wszystkie urazy poszły w zapom-
nienie i Greta, którą, jak wszystkie namiętne natu-
ry, równie łatwo można było sobie pozyskać jak
zrazić, przyzwyczaiła się, gdy Gerdt doglądając
swych interesów przebywał poza domem, przy-
chodzić do sypialni Trudy i opowiadać jej lub czy-
tać to, co akurat szczególnie ją poruszyło. A gdy
Regina z niedowierzaniem kręciła głową, Greta
mówiła:
— Jesteś zazdrosna i nie lubisz jej. A ona chce
dla mnie dobrze. Zresztą wówczas nie powin-
niśmy byli oddalać się w głąb lasu.
Tak nadszedł dzień konfirmacji, pod koniec
września, a nazajutrz, w niedzielę, odbyła się
uroczysta
wieczerza,
w
której
uczestniczyli
wszyscy mieszkańcy domu. Byli w podniosłym
nastroju, a stary Jakub Minde, mimo że z wielkim
trudem przebył drogę do kościoła, od dawna nie
był tak ożywiony. Dużo rozprawiał o swej młodości
i wieku dojrzałym, opowiadał też bez skrępowania
o matce Gerdta i matce Grety, jakby były jedną
osobą. Truda i Gerdt popatrywali na siebie, a to,
co wyrażały ich spojrzenia, miało się następnego
dnia potwierdzić. Albowiem już rankiem rozniosło
się po mieście, że stary radca leży na łożu śmierci,
i gdy o godzinie szóstej na ścianach domu po
drugiej stronie ulicy gorzał blask zachodzącego
słońca, Jakub Minde poprosił Reginę, by odsunęła
zasłony i przywołała dzieci. I zjawiły się, a Greta
ujęła jego dłoń i ucałowała ją, starzec zaś skinął
na synową i powiedział:
— Kładę ci to na sercu, Trudo. Na zawsze za-
chowaj w pamięci słowa proroka: Niechaj sierota
znajdzie u ciebie łaskę. Pamiętaj o tym i tym się
kieruj. Obiecaj mi, że nie zapomnisz tej chwili.
Truda nic nie odrzekła, a Greta rzuciła się na
kolana szlochając i modląc się, a gdy znów pod-
niosła głowę, w małej izbie zrobiło się cicho.
57/173
Po trzech dniach stary Minde leżał wysoko na
katafalku w największym kościele Tangermünde,
który, jak zwykle domy boże w średniowieczu, stał
tuż na granicy miasta. Przy ołtarzu płonęły wielkie
świece, wokół siedzieli rajcy miejscy, na głównym
miejscu stary Peter Guntz, który nie mógł
uwierzyć, że dane mu było przeżyć o tyle lat młod-
szego przyjaciela. Nie brakowało nikogo, bo Min-
dowie byli najstarszym i najzacniejszym rodem,
prawdziwi kupcy, od dawien dawna zasiadający
w radzie miejskiej. Najbliżej trumny stała rodzina
zmarłego. Gerdt patrzył przed siebie, tępo jak
zwykle, Truda i Greta, ubrane w czarne wełniane
suknie, na znak najgłębszej żałoby, miały brodę i
usta wysoko zasłonięte białymi chustami, tak że
widać było tylko górną część twarzy. Niespełna
piętnastoletnia Greta wyglądała na o wiele
starszą, jakby wszystko to, co było w jej wyglądzie
dziecinne, zostało starte tego dnia z jej twarzy.
Grały organy, zebrani śpiewali, a gdy zaległa
cisza, z zakrystii wyszedł Gigas i kierując się ku
stopniom ołtarza zdawał się być bardziej poważny
niż zwykle, a jego głowa z rzadkimi, siwymi włosa-
mi tkwiła nieruchomo nad wysoką, okrągłą kryzą.
I wreszcie zaczął mówić. Początkowo surowo i
powściągliwie, tak jak ludzie głęboko wierzący
mówią o śmierci i umieraniu. Gdy jednak odszedł
58/173
od spraw ogólnych i śmierci w ogóle do tej śmier-
ci, z jego głosu znikła surowość, teraz brzmiał
ciepło. Ten, który przemawia dziś do nas swym
niemym obliczem — głos Gigasa brzmiał coraz
bardziej przejmująco — był człowiekiem rzadko
spotykanym, gdyż posiadł zarówno wiarę, jak i
miłość. Nie ma wśród nas nikogo, kto nie zaznałby
jego miłości; ubodzy poznali jego szczodrość,
przyjaciele — pomoc, mieszkańcy miasta — radę;
jego mądrość i obyczajność rozsławiły miasto aż
po Lubekę i Niderlandy, doprowadzając je do
dzisiejszej chwały. Wszyscy to wiedzą. Lecz siłę
jego wiary zna tylko on, pastor. I choć każdemu
grozi niebezpieczeństwo, że w jego pszenicy roz-
plenią się chwasty, nikt nie był na to bardziej
narażony niż ten zmarły. Nie tylko żył przez wiele
lat wśród wyznawców starej, fałszywej wiary; na-
jgorszą próbą dla jego niezłomności było drugie
małżeństwo Jakuba Minde. Miłość do kobiety jest
największym zagrożeniem miłości do Boga. A jed-
nak sprostał temu, nie utracił spokoju wieczystego
w imię szczęścia na ziemi. Świecił przykładem, po
trzykroć więc spełni się dlań święta obietnica, jaką
Chrystus złożył na górze nad Morzem Galilejskim.
Był on bowiem dobry, wyrozumiały i łagodnego
serca.
59/173
Znów zaczęto śpiewy, grabarze zabrali zwłoki
i przez główną nawę wynieśli z kościoła na cmen-
tarz. Grób pod gołym niebem był ostatnią wolą
Jakuba Minde. Na cmentarzu, w cieniu starych
kasztanów, których liście nabierały już jesiennych
barw, spuścili trumnę do grobu, a gdy już zniknęła
w głębi i wypowiedziano ostatnie słowa, zaczęto
powracać do domów. Truda i Gerdt szli powoli
ulicą aż do domu Mindów, który teraz był ich włas-
nością. Tylko Greta została; potajemnie wśliznęła
się do kościoła i usiadła na stopniu katafalku,
którego jeszcze nie uprzątnięto. Chciała się mod-
lić, ale nie mogła. Ciągle miała przed oczyma
twarz Trudy, twardą i surową, taką jak dawniej, i
czuła, jak jej się serce ściska. Ogarnęło ją przeczu-
cie, pewność nawet, że Regina jednak miała rację.
Patrzyła nieruchomo przed siebie i czuła dreszcze.
Nagle podniosła wzrok i ujrzała, jak zachodzące
słońce oblało czerwienią okna nad chórem i
wszystko wokół niej gorzało jasnym płomieniem:
filary, obrazy i wmurowane w ścianę tablice na-
grobne. Wydawało jej się, że kościół płonie, w pan-
icznym strachu zerwała się z katafalku i pobiegła
przez cmentarz.
W wąskich zaułkach było już ciemno; pur-
purowy blask, który ją tak przestraszył, przygasał
i serce Grety znów zaczęło bić spokojniej. Gdy jed-
60/173
nak dotarła do sieni swego domu, weszła na górę
do Reginy, objęła ją, pocałowała i powiedziała:
— Regino, teraz już nie mam nikogo. Jestem
sierotą.
61/173
ROZDZIAŁ 8
ŁAŃCUCH RYCERSKI
Była sierotą i bardzo szybko miała to odczuć.
Początkowo wszystko było po staremu, minęła
wigilia i dopiero gdzieś tak koło Wielkanocy w do-
mu nastąpiły zmiany, ponieważ wydarzyło się coś
nieoczekiwanego: Truda urodziła chłopczyka. Była
wielka radość, a Greta cieszyła się również. Ale
niedługo. Wkrótce musiała odczuć, że nowo urod-
zony był wszystkim, a ona niczym. Regina go-
towała kaszki, ona zaś karmiła nimi dziecko. Nikt
nie myślał o tym, że ona też ma serce i pragnienie
szczęścia; była potrzebna tylko po to, by innym
było dobrze. To napawało ją goryczą.
Cała pociecha, że teraz częściej widywała
Valtina. Truda bowiem myślała wyłącznie o
dziecku i z rzadka tylko, pod wpływem złego nas-
troju lub przypadku, przypominała sobie swą rolę
strażniczki i powracała na chwilę do dawnej
surowości.
Tak mijały dni, przeważnie bez kłótni, wsze-
lako również bez radości i przyjaźni. Gdy zaś
nadeszła rocznica dnia, w którym starego Minde
zabrano sprzed ołtarza i złożono na cmentarzu,
Greta poszła do Świętego Stefana, by podumać na
grobie ojca.
Był piękny październikowy dzień, wokół leżały
rozsypane kasztany. Greta usiadła na mogiło, a
ukochany zmarły stanął przed oczyma jej duszy,
blady i przyjazny, i jeszcze rozpamiętywała to
pogrążona w łagodnym smutku, gdy nagle
usłyszała, że ktoś woła ją po imieniu. Podniosła
oczy i zobaczyła Valtina. Widział, jak wychodziła z
domu i poszedł za nią.
— Jak ci się wiedzie? — spytała Greta. Valtin
zrazu nic nie odpowiedział. Wreszcie odezwał się:
— Nie mogę się skarżyć, Greto, bo tobie samej
jest ciężko na sercu. Ale po prawdzie to Emrentz
jest chyba odmieniona i jakby miała coś przeciwko
mnie. I to dopiero teraz. Bo jak wiesz, dawniej nie
było mi dobrze, ale wszak i nie było mi źle. Częs-
to ci to mówiłem i tak też było. Ale od czasu gdy
wam urodziło się dziecko, u nas jest inaczej. I z
każdym dniem gorzej. Można by sądzić, że Em-
rentz zazdrości Trudzie. Co o tym sądzisz? Greta
potrząsnęła głową.
— Nie, to nie to. Ja wiem, o co chodzi, i znów
Truda jest wszystkiemu winna. Obgaduje cię przed
Emrentz. Tak to jest.
63/173
— Obgaduje? Mnie? Ach, dajże spokój —
odparł Valtin.
— Tak, obgaduje. Wiem to od Reginy. Była w
sąsiednim pokoju, huśtała małego, wtenczas gdy
one siedziały przy oknie. I usłyszała, jak Emrentz
cię chwaliła, jak powiedziała, że jesteś dobry i że
nie utrudniasz jej życia, mimo że mógłbyś, bo jest
przecież tylko twoją macochą — ponadto młodą. A
to nie spodobało się naszej Trudzie, przybrała swój
drwiący ton i spytała, czy Emrentz nie jest przy-
padkiem ślepa, czy nie widzi, żeś hultaj i że się z
niej wyśmiewasz.
Oczy Valtina robiły się coraz większe i więk-
sze, ale Greta tego nie widziała i spokojnie
ciągnęła dalej:
— Wierzę, że tak było — Regina wszystko do-
jrzy i wszystko usłyszy. Zauważyła też, że Emrentz
zrobiła się czerwona, potem szara na twarzy. I
zła. Później słyszała jeszcze, jak Emrentz szepnęła
Trudzie: „Dziękuję ci, Trudo, będę teraz miała oczy
otwarte".
— A więc to tak — powiedział Valtin. — Do-
brze, że przynajmniej o tym wiem. Już ja sobie
z nią porozmawiam, z tą waszą Trudą, gdy ją
spotkam na schodach lub podwórzu. Obgadywać
mnie! To podłe.
64/173
— A w dodatku to wszystko nieprawda. Valtin
milczał chwilę. Potem ujął Gretę za rękę i
powiedział nieco speszony.
— To niezupełnie nie jest prawdą, śmiałem się
z niej za jej plecami, ale nie było w tym złości,
nie chciałem jej dotknąć. I Truda to wie. Jak i to
również, że nie chcę dokuczać Emrentz, nie, w
żadnym wypadku, i nawet się cieszę, że on ją lu-
bi, choć różne mam czasem myśli. Bo on się zro-
bił innym człowiekiem i nasz dom jest inny niż
dawniej; to wszystko dzięki Emrentz. Co praw-
da macocha to tylko macocha i tak już zawsze
będzie: gdy jestem — to dobrze, gdy mnie nie ma
— jeszcze lepiej. Wiem, że nic jej bardziej nie leży
na sercu niż nowa moda, stroje czy goście; a jed-
nak nawet ją lubię i wiesz co, Greto, to z nią, a nie
z Trudą pogadam. Mam już osiemnaście lat, a jak
się ma osiemnaście lat, to już można. Założę się,
że przyjmie mnie dobrze, pocałuje, przywoła ojca i
wszystko mu opowie. Wszystko. Powie mu też, że
to on jest winny, tak, on, że ona mnie poślubi, i to
już niebawem, jeśli on się nie zmieni, jeśli on się
całkiem nie zmieni. A wtedy on się roześmieje, bo
zawsze tego chętnie słucha. A ona jeszcze chęt-
niej o tym mówi.
65/173
Greta, która zebrała mnóstwo leżących wokół
kasztanów i nawlekała je na sznurek, zawiesiła je
sobie na szyi i spytała:
— Czy mi w nich ładnie?
— Ach, tobie we wszystkim ładnie. Przecie
wiesz o tym, wszyscy to wiedzą. I mówią także,
iż ciężka jest twoja dola, że masz smutne życie.
Wciąż tylko z dzieckiem...
Greta westchnęła.
— Na pewno nie jest to miłe, ale za dnia to
zabawa, a poza tym śmiać mi się chce, gdy widzę,
jak oni tego robaczka stroją i chcą z niego zrobić
małego księcia. Bo musisz wiedzieć, że to dziecko
jest brzydkie, wszystko w jego wyglądzie jest nie
na miejscu, wszystko nie pasuje. Już widzę go w
myślach dużego, jak chodzi niezgrabny, zupełnie
tak samo jak Gerdt, siedzi przygarbiony, z wyciąg-
niętymi przed siebie długimi nogami. Ach, już ter-
az ma takie długie cienkie nóżki. Jak pająk na
ścianie.
— A cóż Truda? — zapytał Valtin.
— Truda wyobraża sobie, że on jest piękny al-
bo tylko tak udaje. Pyta mnie: „Prawda, Greto, że
on ładnie wygląda?" A gdy milczę lub patrzę na
nią zmieszana, wówczas stara się mnie przekon-
ać i mówi: „Spójrz tylko na jego usta, czyż nie są
66/173
maleńkie? I nie są wcale wydęte. Nie ma też wyłu-
piastych oczu". Ale to mu nic nie pomoże, to jest i
będzie Gerdt jakby zdarto z niego skórę.
Valtin pokiwał głową i powiedział:
— I to wszystko, co masz z życia?
— I tak, i nie. Ale nie musisz mnie żałować.
Mam przecież jeszcze Reginę, która mi opowiada
o dawnych czasach, mam Gigasa, który pokazuje
mi swoje kwiaty. I mam wreszcie cmentarz. A
także, gdy dopisuje mi szczęście, mam ciebie.
Spojrzał na nią czule i rzekł:
— Jesteś taka dobra, znosisz wszystko i
niczego nie żądasz.
Potrząsnęła głową:
— Właściwie chcę bardzo dużo, Valtinie.
— Nie wierzę ci.
— A jednak. Widzisz, chcę, żeby mnie ktoś
kochał, a to jest dużo. I nie mogę patrzeć na krzy-
wdę. Kiedy ją widzę to czuję ukłucie w sercu, chci-
ałabym płakać i krzyczeć.
— To właśnie dlatego, Greto. Dlatego, że
jesteś taka dobra.
Ujął jej rękę, uścisnął i powiedział, jak bardzo
ją lubi. A potem mówił już ciszej i zapytał, czy nie
mogliby widywać się częściej, tak jak dziś, tak jak-
67/173
by przypadkowo. Później powiedział jej, w jakich
miejscach byłoby to najłatwiejsze. Ten cmentarz
jest dobry, ale pobliski kościół byłby jeszcze lep-
szy. A już najlepiej byłoby na zamku; tam nie ma
nikogo, a jest tak pięknie i cicho, i rozległy widok.
Greta zgodziła się na to i umówili się, że dopó-
ki trwają piękne jesienne dni, będą się raz w ty-
godniu spotykać na zaniku, aby sobie pogawędzić.
Gdy już tak postanowili, Greta zawiesiła Valtinowi
na szyi swój łańcuch z kasztanów i powiedziała, że
teraz jest jej rycerzem, musi więc przy niej trwać,
bronić jej i za nią umrzeć. I oboje się roześmieli. A
zaraz potem się rozstali i poszli do swoich domów
każde inną drogą, by nikt ich razem nie widział.
68/173
ROZDZIAŁ 9
NA ZAMKU
Tak jak się zmówili, po tygodniu, podczas
którego Greta bardziej niż kiedykolwiek cierpiała
z powodu humorów Trudy i nawrotów jej dawnej
surowości, spotkali się po południu na cmentarzu.
Przeszli
przez
bramę,
minęli
przedmieście
wydostając się na „wolność", następnie zaś wiją-
cym się pod górę traktem udali się aż na sam za-
mek. Tutaj, na obszernym dziedzińcu zamkowym,
służącym zarazem za folwark, toczyło się barwne
i ruchliwe życie: wrota stodoły były szeroko ot-
warte, od klepiska słychać było rytmiczne ud-
erzenia, a dziewczęta zajęte międleniem lnu
śpiewały na całe podwórze:
Dwoje królewskich dzieci
Serca ku sobie skłaniało,
Ale się zejść nie mogło
Złaknionych wodą niemałą.
Ach miły, snadź pływać ty umiesz,
Więc przypłyń na moją stronę...
Brzmiało to bardzo smutno, ale twarze dziew-
cząt były roześmiane.
— Słyszysz — powiedział Valtin — to o nas.
Popatrz na tę pięknotkę z jasnymi włosami. Czyż
nie wygląda, jakby przędła na kądzieli swą własną
wyprawę?
Greta milczała. Było jej tak smutno. Wreszcie
powiedziała:
— Chodźmy stąd, Valtinie. Nie wiem, co to
takiego jest, ale czuję, że chciałabym też tak stać
jak one, śmigać rękami i śpiewać. Popatrz tylko,
jak plewy fruwają nad klepiskiem. Tu jest tak swo-
bodnie, wesoło i czuję, że gdybym tu została,
rozwiałoby się wiele smutków, co mnie tak dręczą
i bolą.
Valtin szukał słów otuchy, a gdy ją uspokoił,
poszli przez zarośnięty bujną trawą plac ku
murowanej i na wpół wyschniętej fosie, oddziela-
jącej obszerny zewnętrzny dziedziniec zamkowy
od mniejszego, wewnętrznego. Prowadził tam
wąski most zwodzony, przez który przeszli.
Wewnątrz było cicho: na murach rozrastał się
bluszcz, a na środku stał stary orzech, którego
rozłożysta korona osłaniała połowę podwórza.
Nadpróchniały pień okalała ławka. Greta chciała
usiąść, ale Valtin wziął ją za rękę i powiedział:
70/173
— Nie tutaj, Greto; tu zbyt duszno.
I poszli dalej, aż do pierwszych stopni
stromych,
wyciętych
w
murawie
schodów,
prowadzących na szczyt wałów obronnych, gdzie
między dwoma basztami było szerokie przejście.
Od jednej baszty do drugiej biegł również gruby,
niski mur z polnych kamieni, zaledwie kilka stóp
wznoszący się ponad ścieżkę. Na tym to murze
usiedli, patrząc na krajobraz. U stóp mieli szeroką
rzekę, wąska Tangera wpadała do niej pod ostrym
kątem. Za rzeką rozciągały się łąki szeroko, aż
po ciemne pasmo lasu, tu i ówdzie prześwitywały
ozłocone zachodem słońca szczyty wież kościel-
nych. Niebo lśniło błękitem, powietrze było
rześkie, snuło się babie lato, a dzwonki pier-
wszych stad ciągnących do zagród mieszały się
z dobiegającymi z daleka dźwiękami wieczornego
dzwonu.
— Jak tu pięknie — powiedziała Greta. — Od
lat nie byłam na górze. I czuję się niemal tak, jak-
bym tego widoku nigdy nie widziała.
— To dlatego, że jest taki piękny dzień —
odparł Valtin.
— Nie, to dlatego, że tu jest tak swobodnie i
tyle przestrzeni, a w domu duszno i ciasno. Czuję
się uwięziona, jak zamurowana, jak ta zakonnica
71/173
ze Stendal, o której tak często opowiada mi Regi-
na.
— I chciałabyś uciec...
— I to lepiej dziś niż jutro. Pamiętasz majówkę
sprzed roku, kiedyśmy zabłądziwszy w lesie
czekali na jelenia, który miał nas wynieść z leśnej
gęstwiny?
Valtin przytaknął głową.
— Pamiętasz, opowiadałeś mi wtedy, o dolinie
położonej głęboko w górach, o tym, że nad nią
szaleją burze, ale na dole nie ma wojen i ludzie
kochają się nawzajem. Miałam tę dolinę przed
oczyma we dnie i w nocy, przez wiele tygodni. I
tęskniłam za nią, chciałam do niej dotrzeć, ale dz-
iś już chcę się tylko wyrwać, wyrwać z naszego
domu. Obojętne dokąd. Tak mnie coś ściska za
gardło, że nie mogę oddychać.
— Masz przecież Reginę, Greto. I Gigas jest
ci życzliwy. I Emrentz także cię lubi. Wiem o tym,
sama mi o tym powiedziała, gdy przed trzema dni-
ami miałem z nią rozmowę. I wreszcie, Greto... i
wreszcie wiesz przecież, że masz mnie.
Obejrzała się zalękniona i zawstydzona. A gdy
przekonała się, że nikt ich nie podsłuchuje, szybko
podeszła do Valtina, odgarnęła mu kosmyk z czoła
i powiedziała:
72/173
— Tak, mam ciebie... Bez ciebie już bym nie
żyła.
Valtin drżał poruszony. Dobrze wiedział, jak
musi być nieszczęśliwa, toteż powiedział tylko:
— Co ci jest, Greto? Powiedz. Być może, mogę
ci pomóc. Cóż cię tak gnębi?
— Życie.
— Życie? — I spojrzał na nią z wyrzutem.
— Nie, nie, zapomnij o tym. Nie życie. Ale
każdy dzień mnie dławi; każdy; dziś, jutro i
następne. I tak bez końca, bez końca. Znikąd
pociechy ani pomocy.
— Każdy dzień — powtórzył Valtin w zadumie
i zdawało się, jakby w myśli zastanawiał się i robił
przegląd własnych dni.
— Tak, każdy dzień — ciągnęła Greta. — Każda
godzina ciągnie się jak rok. Ledwie spędzę z oczu
poranny sen, a w kółko słyszę: „Dziecko, dziecko!"
I już muszę się zrywać, gotować wodę na kąpiel
i kaszkę na śniadanie. A to woda za gorąca, a
to kaszka za zimna. A potem znów: „Dziecko,
dziecko!" Na mnie patrzą, jakbym była cieniem na
ścianie. Ach, wiem, że to grzech, ale muszę ulżyć
mej duszy i nareszcie powiedzieć prawdę: nienaw-
idzę go. A potem obiad, siedzimy przy okrągłym
stole, ja głośno odmawiam modlitwę. Modlę się, a
73/173
nikt mnie nie słucha. Gdy powiem ostatnie słowo,
od razu słyszę: „Greto, popatrz, przecież on
płacze!" Znów więc przynoszę go i wszystko za-
czyna się od początku, i ja muszę jeść z dzieckiem
na ręku. Gdyby ono było przynajmniej ładne. Ale
jest takie brzydkie i patrzy na mnie, jakby zgady-
wało wszystkie moje myśli. Ach, Valtinie, takie są
moje dnie i noce. Tak żyję. W domu mego ojca nie
jestem u siebie! Obok brata i siostry i bez miłości!
To mnie zabije, że nikt mnie nie kocha. Ach, jak mi
tęskno do miłości. Tylko jedno słowo, jedno jedyne
słowo.
Padła na kolana i położywszy głowę na kamie-
niu gorzko zapłakała.
— Nadejdą lepsze dni — powiedział Val-tin.
— Musimy tylko przetrwać. A jeśli n i e nadejdą,
to, Greto, wiedz jedno: zrobię wszystko, czego
zechcesz. Powiedz, żebym skoczył z tych wałów,
to skoczę. Powiedz, że chcesz stąd odejść, ja także
odejdę. Nawet gdybyś szła na śmierć! Nie mogę
żyć bez ciebie. Nie chcę zresztą.
Greta zerwała się i wykrzyknęła:
— To właśnie chciałam usłyszeć. Właśnie to!
Teraz znów mogę żyć, bo widzę, że moja niedola
nie będzie ciągnąć się bez końca. Teraz wiem,
że mogę odmienić mój los każdego dnia, każdej
74/173
godziny. Nie patrz tak na mnie. Nie bądź taki
przestraszony.
Nie
jestem
tak
dzika
i
nieposkromiona, jak myślisz. Chcę być cicha i
spokojna. Wytrzymamy, jak powiedziałeś, wytr-
wamy
z
nadzieją,
aż
będziemy
dorośli
i
dostaniemy nasz spadek. Przecież mamy swoją
część majątku, prawda? A gdy t o dostaniemy,
Valtinie, dostaniemy siebie i wtedy cały świat
będzie nasz. Wtedy będziemy szczęśliwi. Ach, jak
mi się zrobiło lekko na sercu. Teraz możemy już
wracać. Słońce zaszło i wszystkie stada są już w
zagrodach.
Zgodził się z nią, zawrócili i poszli do domu,
najpierw koło orzecha, potem przez mały most
zwodzony prowadzący z małego dziedzińca
wewnętrznego na rozległy zewnętrzny. W bagnis-
tej wodzie pod mostem rosła trzcina wysoko, się-
gając dolnych jego belek. Kilka błękitnych bal-
daszków, bezlistnych, na długich łodygach, kwitło
w trzcinie. Gdy Greta i Valtin przeszli na drugą
stronę, ujrzeli, że wszelka praca na podwórzu i
klepiskach ucichła. Dziewczyny, zajęte przedtem
międleniem lnu, siedziały z parobkami na deskach
i belkach spiętrzonych pod żywopłotem z dzikiego
bzu i śpiewały piosenki, wesołe i żartobliwe,
przekomarzając się między sobą. Gdy jednak za-
uważyły młodą parę, nagle ucichły i po chwili pod-
75/173
jęły tę samą nutę, którą śpiewały przed godziną,
gdy Greta i Valtin przyszli na zamek.
Córuś moja, dziecię moje,
sama pójść nie możesz,
obudź swoją młodszą siostrę
i idźcie we dwoje.
Matuś droga, matuś miła,
toż to jeszcze dziecko,
siadła sobie tam na łące,
wianek będzie wiła.
Valtin i Greta przyspieszyli kroku i ostatnie
słowa piosenki przebrzmiały niewyraźnie, niemal
niedosłyszalnie. Ale jej melodia jeszcze dźwięcza-
ła im w uszach, gdy brama zamkowa została
dawno za nimi.
76/173
ROZDZIAŁ 10
WIGILIA
„Teraz znowu mogę żyć", powiedziała Greta
i jej życie od tego czasu stało się naprawdę
łatwiejsze. Miała w sobie w skrytości ducha niemal
radosną przekorę, która nawet wówczas, gdy mu-
siała być posłuszna, pomagała jej znieść wszys-
tkie zniewagi. Była przecież posłuszna tylko dlat-
ego, że chciała być posłuszna. Gdyby już nie chci-
ała, to mogłaby, jak powiedziała Valtinowi,
każdego dnia „położyć kres całej zabawie". I do-
prawdy była to już tylko gra albo też potrafiła
przekonać o tym samą siebie. Dawało jej to cud-
owną siłę, a gdy późnym wieczorem szła do swo-
jej mansardy, w której, od czasu gdy dziecko nie
potrzebowało już ciągłej opieki, znów zamieszkała
z Reginą, zdarzało jej się śmiać i żartować ze starą
nianią. A gdy padało zdanie: „A teraz już śpij, Gre-
to" — zawijała się w swoją kołdrę i milkła, ale tylko
po to, by krzepić się marzeniami o świecie wol-
ności i szczęścia. Najczęściej widziała się u steru
lub na dziobie statku, w powiewach morskiego
wiatru, była noc i migotały gwiazdy. Patrzyła w
niebo i wszystko było wielkie, rozległe i wolne. W
końcu ogarniał ją jakby spokój mimo przepełnia-
jącego ją smutku, hardość zmieniała się w pokorę
i zamiast złego anioła, który panował nad nią za
dnia, siadał na jej łóżku dobry anioł. A gdy budz-
iła się rankiem następnego dnia i spoglądała na
ogród, gdy słyszała krzyk pawia na grzędzie, py-
tała samą siebie: „Czy ty jeszcze jesteś sobą? Czy
jeszcze jesteś nieszczęśliwa?" I czasem sama już
nie wiedziała, jak jest naprawdę. Ale nadchodziły
również inne dni, kiedy to wiedziała aż nadto do-
brze, kiedy ani zły, ani dobry duch, ani pokora,
ani hardość nie potrafiły uchronić jej przed coraz
bardziej
gorzkim
i
namiętnie
wzbierającym
gniewem.
Takim dniem, i to jednym z najgorszych, była
wigilia, kiedy zapalono już świeczki na choince.
Ale nie dla Grety. Greta przecież była już duża,
nie, to dla małego, który od razu chciał chwytać
płomyki, a przede wszystkim złote włosy aniel-
skie, migocące pomiędzy gałązkami drzewka.
— To dziecko Gerdta — powiedziała Greta,
którą chciwość i skąpstwo brata stale napawały
wstrętem. I odeszła do swoich podarków. Nie było
ich zbyt wiele: piernik, jabłka i orzechy, i także
gruby śpiewnik zapinany na klamry (mimo że mi-
ała już dwa takie same); na stronie tytułowej
78/173
wielkimi literami, napisanymi ręką Trudy, widni-
ało: „Przypowieści Salomonowe, roz. XVI, przyp.
18",
Nie znała ich, ale wiedziała, że nie może to
znaczyć nic dobrego. Gdy tylko nadarzyła się
okazja, pobiegła na górę, by zajrzeć do wielkiej
Biblii. I oto czytała: „Przed zginieniem przychodzi
pycha, a przed upadkiem wyniosłość ducha".
Nie sprawiała wrażenia zmieszanej czy w jakiś
sposób
dotkniętej.
Szybko
i
zdecydowanie
przekreśliła grubą kreską wybrany przez Trudę
werset i zaczęła przerzucać Stary Testament, jak-
by szukała jakiegoś dobrze znanego jej fragmen-
tu, który właśnie uleciał jej z pamięci. Wreszcie
wypisała te słowa proroków, które stary Jakub
Minde przekazał Trudzie jako swą ostatnią wolę:
„Niechaj sierota znajdzie u ciebie łaskę". Po czym
zbiegła na dół i położyła śpiewnik na dawnym
miejscu. Jednak Truda dobrze widziała, co się
wokół niej dzieje, i gdy została w pokoju sama z
Gerdtem, zajrzała do śpiewnika, zaczerwieniła się
i powiedziała:
— Spójrz i przeczytaj!
Wziął książkę do ręki, przeczytał i zaśmiał się,
jakby cieszył się z jej porażki. Bo jego złośliwa
natura nie znajdowała lepszej rozrywki niż widok
79/173
czyjejś przykrości, własnej żony nie wyłączając.
Tymczasem między nią a Gretą nie padło jedno
słowo i gdy nadszedł karnawał, obchodzony tym
razem
w
mieście
hucznymi
korowodami
i
maskaradami, wszystko zdawało się być zapomni-
ane. Również w czasie Wielkanocy, gdy wszyscy
szykowali się do tradycyjnie uroczystego pójścia
do kościoła, Truda najwyraźniej pilnowała się, aby
nie pytać o śpiewnik. Jednak dobrze wiedziała, że
Greta schowała go pod bielizną w jej skrzyni. Al-
bowiem nie chciała go widzieć.
80/173
ROZDZIAŁ 11
POJAWIA SIĘ KSIĄŻĘ ELEKTOR
Był sam środek lata (najdłuższy dzień minął
już cztery niedziele temu) i mieszczanie, wracając
późnym wieczorem do domu z „Ratuszowej" za-
pewniali się nawzajem, czemu zresztą nikt nie za-
przeczał, „że dni znów stają się coraz krótsze". Aż
tu pewnej środy nagle gruchnęła w mieście wieść,
że miłościwy książę elektor zamierza przyjechać i
spędzić dzień i noc na swym zamku Tangermünde.
Wywołało to w mieście wielkie wrażenie i jeszcze
większy niepokój, jako że książę elektor właśnie w
tych dniach przeszedł był z wiary luterańskiej na
kalwińską, reformowaną, a także i dlatego, że owa
zmiana wiary stała się przyczyną wielkiej niechę-
ci i przedmiotem gwałtownych ataków na księcia
ze strony najbardziej zapalczywych mieszkańców
Tangermünde. I oto teraz miał sam tu przyjechać.
Podczas gdy jedni żywili aż nazbyt uzasadnione
obawy,
czy
nie
będą
musieli
ponosić
odpowiedzialności za swe niestosowne i obelżywe
uwagi, inni poważnie trapili się o swą wiarę i sum-
ienie.
Do nich należał Gigas. To strapienie jeszcze
się pogłębiło, gdy po południu wspomnianej środy
oznajmiono mu przez jednego z dworzan, iż jego
książęca mość zamierza pojawić się o siódmej ra-
no u Świętego Stefana i wysłuchać porannego
kazania. Jak przywitać dostojnego pana? Od-
szczepieńca, który, kto wie, czy nie zamierza
całego miasta i kraju zmusić do wyparcia się luter-
ańskiej wiary, do sprzeniewierzenia się jej! I choć
Gigas był odważny, jednakże ogarnął go lęk. Po-
ciechę znalazł w modlitwie i gdy nastał ranek,
wszedł na kazalnicę wolny od strachu, i zaczął
mówić o słowach Zbawiciela: „Cesarzowi oddajcie,
co cesarskie, a Bogu, co boskie". I oto, proszę,
wyrzeźbiony w drzewie gołąb przedstawiający
Ducha Świętego nie darmo wznosił się nad am-
boną, bo książę elektor wysłuchawszy kazania z
pochyloną głową i ze „szczególną uwagą", polecił
podziękować kaznodziei i zaprosić go na swój za-
mek na rozmowę. A tam, jak głoszą kroniki, jego
książęca wysokość nie tylko krok czy dwa wyszedł
z
przyjacielskim
pozdrowieniem
naprzeciw
niezłomnemu
i
wiernemu
swym
zasadom
duchownemu, ale pod gołym niebem i w obecnoś-
ci wielu panów zapewnił go uroczyście, „że po-
zostawi swym przez Boga mu przypisanym pod-
danym luterańską wiarę wyznania augsburskiego,
82/173
że zamierza każdemu dać wolność wiary i sum-
ienia, tę wolność, w imię której on sam odrzucił
wiecznie skłóconą wiarę luterańską, przyjmując
wiarę zreformowaną przez Kalwina".
A gdy to w dużej mierze pocieszające oświad-
czenie — jako że ostatnie słowa Gigas przezornie
puścił mimo uszu — zostało przekazane burmistr-
zowi i radzie miejskiej, wówczas Peter Guntz i ra-
jcy miejscy, a także duchowni i rektorzy wszyst-
kich pięciu kościołów, pojawili się na zamku, by
wyrażając słowa podzięki i ponownego za-
pewnienia o niezłomnej wierności księciu elek-
torowi, prosić o łaskawe przyjęcie zaproszenia na
uroczystą ucztę. Z tym, że miała się ona odbyć
na książęcym zamku, jako że sale ratuszowe były
zbyt małe, by pomieścić tak licznych gości. Na
wszystko otrzymano przyzwolenie, co tym więcej
ucieszyło mieszkańców grodu, że w czasie
uroczystego przyjęcia delegacji miasta, wśród
której jednym z pierwszych był również Gerdt,
jego książęca wysokość dał wyraz nadziei, iż oby-
czajne i czcigodna mieszkanki miasta pojawią się
na jego zamku i zechcą wziąć udział w uczcie.
I oto w krótkim czasie przygotowano biesiadę
przy życzliwej pomocy całej służby księcia pana,
tak iż około godziny czwartej ulicą Długą ciągnął
w dół ku zamkowi tłum zaproszonych gości,
83/173
mężczyzn i kobiet. Mieszczki z mniej znacznych
rodów, wykluczone z uroczystości, spoglądały na
idących z zazdrością i drwiną, zwłaszcza gdy
przeszły przed nimi Truda i Emrentz. Obie bowiem
ubrane były szczególnie bogato, obwieszone
sznurami korali, w wysokich kryzach, a Emrentz
mimo
lipcowego
upału
nie
potrafiła
sobie
odmówić
włożenia
podbitego
gronostajami
płaszczyka. Suknia Trudy natomiast otulała ją sz-
tywno i uroczyście i niemal nie drgnęła, gdy ta po
prawicy swej krewniaczki szła ulicą.
Wreszcie wszyscy dotarli na górę, biesiada się
rozpoczęła. Gotyckie okna z małymi kolorowymi
szybkami, osadzonymi w ołowianych ramkach,
były szeroko otwarte na rzekę i podwórzec, a goś-
cie, dopóki parowała cisza, słyszeli ćwierkanie
ptaków gnieżdżących się w koronie rozpościera-
jącego się na podwórzu orzecha. Ale wewnątrz
było gwarno, toasty goniły toasty, a gdy z szerok-
iej galerii nad głową Elektora rozległy się piszcza-
łki miejskich muzykantów, a dźwięk bębnów
poniósł się daleko poprzez rzekę, wówczas prze-
woźnik zatrzymał swój prom, a konie w zaprzę-
gach podniosły głowy ze zdumieniem spoglądając
na tak cichy zwykle zamek.
84/173
ROZDZIAŁ 12
KAMIEŃ WENEDÓW
W tym samym czasie Greta siedziała w domu
w tylnej izbie na parterze. Ostatnie słowa Trudy na
pożegnanie brzmiały:
— Pilnuj dziecka.
I oto pilnowała go. Leżało w kołysce z
różanego drzewa, z tiulową zasłoną nad główką,
a przez otwarte drzwi i okna przeciągał wiaterek.
Spuszczone firanki dawały cień i tylko kilka much
tańczyło na pęczku tymianku wiszącym u sufitu.
W całym domu panował bezruch.
A jednak ktoś przyszedł: Valtin. Ostrożnie ot-
worzył drzwi domu, tak że dzwonek nawet się nie
odezwał, i z ciekawością rozejrzał się po mrocznej
sieni. Wszystko było jak zwykle: na frontowej
belce wisiały dwa gniazda jaskółcze, a w niszach
stały szafy, najpierw ta z drzewa orzechowego,
potem ta z sosny, tuż przy drzwiach na podwórze.
Same drzwi były otwarte, wpadał przez nie szeroki
snop światła, a na oświetlonym słońcem pod-
wórzu roiły się gołębie, grzebały w piasku lub
przechadzały się gruchając, dumnie i wdzięcznie
przekrzywiając głowy, gdy mijały jeszcze dosto-
jniejszego od nich pawia. Dalej była obrośnięta
winoroślą krata, od której prowadziło w dół sześć
schodków, przez ażurowe ściany altany prześwity-
wały kolorowe malwy i wierzchołki krzewów roz-
ciągającego
się
w
głębi
ogrodu.
Wszystko
wydawało się baśniowe, jakby zaczarowane i
tajemniczo ciche, gdy wszedłszy do domu wspiął
się na schody i zatrzymał na progu drugiego poko-
ju. Zdawało się, że Greta śpi, i przez moment
wahał się, czy ma zostać, czy odejść. W końcu
zawołał ją po imieniu. Spojrzała na niego z
uśmiechem.
— Wejdź — powiedziała — ja nie śpię. Przecież
pilnuję dziecka. Chcesz na niego popatrzeć?
— Nie — odparł — zostaw go. Jak będziemy
na niego patrzeć, to go obudzimy, a jak już się
obudzi, to będzie płakać. A nie powinien się
obudzić, a tym bardziej płakać, bo chcę cię zabrać
ze sobą. Wszyscy poszli na zamek, a ty tu zostałaś
sama, jakbyś była służącą lub mamką do dziecka.
Chodź, nikt nas nie zobaczy. Pójdziemy ogrodami,
a potem zasłonią nas miejskie mury. Gdy
będziemy już na górze, udamy, że spotkaliśmy
się przypadkowo. Jestem taki ciekawy. Ty także,
prawda? Przecież to właściwie nasz pan. I w końcu
86/173
byłoby niesprawiedliwe, gdybyśmy go nie widzieli,
skoro go ujrzeć mogliśmy. Musimy go zobaczyć,
Greto. A ty jak myślisz?
Greta się roześmiała.
— Jak zręcznie przemawiasz. Zwykle mówi
się, że to Ewa jest wszystkiemu winna; ale nie
dzisiaj. To ty mnie namawiasz, a ja mam uczynić
coś, co mi zostało zabronione.
— Któż ci zabronił?!
— No wiesz, Truda. Więc siedzę tu teraz i
jestem posłuszna. A poza tym ten mały...
— Daj spokój. Przecież on śpi. Zresztą Regina
go dopilnuje równie dobrze jak ty. Chodź, nim
biesiada się skończy, będziemy z powrotem.
Siądziesz na tym samym miejscu i nikt nic nie
będzie wiedział. A śpiące dzieci mają swego anioła
stróża.
— No dobrze, pójdę. — Co mówiąc zawołała
Reginę, która siedziała przy kuchni, i zanim paw
zakrzyczał na podwórzu rozpościerając ogon, co
czynił zawsze na widok Grety, oni śmignęli przez
furtkę w ogrodzie i zasłonięci miejskimi murami,
tak jak chciał Valtin, doszli aż do Bramy Wodnej,
potem zaś błoniami nad Tangerem ku przedmieś-
ciu. Nie spotkali nikogo, miasto było jak wymarłe;
dopiero gdy wyszli „na wolność" i na zewnętrzny
87/173
dziedziniec zamkowy, zobaczyli, że były tu setki
ludzi spośród mniej znacznych mieszczan, którzy
przyszli ze swymi służącymi zapełniając całą
przestrzeń aż do mostu zwodzonego, tak że o we-
jściu na wewnętrzny dziedziniec nie było nawet co
marzyć.
Wówczas Valtin zaproponował, aby zeszli na
dół i pospacerowali po błoniach nad Łabą. Greta
chętnie się na to zgodziła i dopiero gdy zawołali
przewoźnika i przeprawili się przez rzekę, odwró-
cili się, by spokojnie popatrzyć na ozłocony
promieniami popołudniowego słońca zamek i
wtórować wiwatom docierającym stamtąd aż tu-
taj.
Ale wkrótce się zmęczyli i zaczęli iść łąką, na
której rosła wysoka trawa, gąszcz jaskrów i cz-
erwonego szczawiu. Wreszcie doszli do niskiego
wału, na którym rosły wierzby. Ciągnął się on
daleko w głąb łąki. Leżał na nim polny kamień
o dziwnych kształtach, tak omszały, że z trudem
można było dostrzec na pół zatarte litery. Pod tym
kamieniem usiedli.
— Coto za kamień? — spytała Greta.
— Nie wiem. Może to grób Wenedów.
— Jak to?
88/173
— Nie wiesz? Jest to pole, na którym była wiel-
ka bitwa nad Tangerem, pogan z chrześcijanami.
Poganie zwyciężyli. A po obu stronach tego wału,
na którym siedzimy, aż po las, a za nami aż po
rzekę legły tysiące.
— Nie wierzę w to. A nawet jeśli tak było —
nie chcę o tym słuchać. Nawet gdyby zwyciężyli
chrześcijanie... Ale popatrz, jak tu pięknie...
I wskazała na rozciągający się przed nimi pe-
jzaż, który dopiero teraz, z wysokiego kamienia,
mogli ogarnąć wzrokiem. Był to ten sam widok,
który ostatniej jesieni oglądali z zamkowych
murów, tylko wioski, które wówczas dawały znać
o sobie strzelającymi ponad lasem wierzchołkami
wież kościelnych, teraz leżały wyraźnie przed nimi
i wszędzie widać było kryte słomą dachy z bocian-
imi gniazdami na szczycie.
— Czy wiesz, jak się te wioski nazywają? —
spytała Greta.
— Pewnie, że wiem. Ta na prawo to Buch,
gdzie mieszka pan von Buch, który przez wiele lat
trzymał swój skarb w naszym kościele w Tanger-
münde, by w końcu oddać go na okup za swego
pana, margrabiego. Bo magdeburczycy trzymali
go w niewoli. A był to margrabia Otto. Otto ze
89/173
Strzałą. Piękny pan i bardzo rycerski, i był poetą, i
lubił kobiety. Słyszałaś o tym?
— Nie... A tamta wioska z błyszczącym
kurkiem na kościele?
— To Fischbeck.
— Ach, to wiem. Tam przecież mieszka ten
stary pastor... zapomniałam jego nazwiska. Och,
słyszałam o nim. Był synem chłopa z Fischbeck
i podobno pilnował ojcowych koni. Ale nie chciał
tego robić i uciekł z domu, bo w głębi serca wiedzi-
ał, że powinien zostać duchownym, człowiekiem
bożym. Został nim, a teraz w tej samej miejs-
cowości piastuje swój urząd i ma pieczę nad swy-
mi parafianami. A jego ojciec jeszcze tego dożył.
— Ależ, Greto, skąd ty to wszystko wiesz? His-
torii o wielkiej bitwie nad Tangerem ani o tanger-
mundzkim skarbie nie znasz, ale o pastorze z Fis-
chbeck wiesz wszystko bardzo dokładnie!
Greta roześmiała się:
— A wiesz od jak dawna ją znam? Od wczoraj.
A od kogo? Od Gigasa.
— Musisz mi o tym opowiedzieć.
— No oczywiście, zaraz ci opowiem. Ale
muszę trochę cofnąć się wstecz.
— Opowiadaj więc, czasu mamy dość.
90/173
— Tak więc, Valtinie, wiesz dobrze, że często
popadam w zadumę, odbiegam daleko myślami.
I wiesz, że dzięki temu mogę wytrzymać. Zawsze
wieczorem, gdy jestem z Reginą, czytam o dzieci-
ach albo o pięknych królewnach, które uciekły od
złego króla lub złej królowej. Jest dużo takich
opowieści, i to nie tylko w książkach z bajkami, o
wiele, wiele więcej, niż sobie wyobrażasz, i cza-
sem wydaje mi się, że ludzie mogą uciec od swego
nieszczęścia.
Valtin pokiwał powątpiewająco głową.
— Wątpisz w to. Widzisz, ja też. Przynajmniej
od czasu do czasu. Tak właśnie było wczoraj, bo
znów miałam sen o ucieczce. Wydawało mi się,
jakbym leciała i w locie było mi tak dobrze, tak
lekko. Ale gdy się obudziłam, byłam przygnębiona
i niespokojna. Pomyślałam sobie, że powinnam z
tym skończyć: zapytam Gigasa, a on mi powie,
czy to bardzo źle, jak się ucieka. Tak więc poszłam
do niego wczoraj około południa, mimo że dobrze
wiedziałam, jaki jest stroskany i pełen niepokoju.
— I w jakim znalazłaś go nastroju?
— Znalazłam go w ogrodzie między grząd-
kami, spacerowaliśmy razem, tak jak on to lubi.
Rozmawialiśmy o wielu rzeczach, a w końcu i o
naszym księciu elektorze, który, jak było wiado-
91/173
mo, zamierzał jedną noc i jeden dzień spędzić
na zamku w Tangermünde. A gdy zobaczyłam, że
się zmaga ze swoim sumieniem, tak jak to szep-
tali między sobą Gerdt i Truda, gdy się o nim w
naszym domu mówiło, zdobyłam się na odwagę
i zapytam go, jak uważa. Czy ucieczka zawsze
jest czynem złym i nieprawym? Czy nie może być
czynem prawym i właściwym początkiem? — Co ci
odpowiedział?
— Przez długą chwilę milczał. Gdy jednak dos-
zliśmy do ławki, która stoi na końcu głównej ścież-
ki, powiedział:
— Usiądź, Greto. A teraz powiedz mi, skąd ci
przyszło do głowy takie pytanie?
Nie odpowiedziałam, tylko patrząc mu w oczy
zapytałam o to raz jeszcze. Mogłam tak zrobić nie
zdradzając się z niczym, bo widziałam, że myśli
tylko o miłościwym i surowym księciu elektorze,
który stał się kalwinem i że przed oczyma ma
tylko jedno: niebezpieczeństwo, na jakie może być
narażony. W końcu wziął mnie za rękę i powiedzi-
ał:
— Tak, Greto, to trudne pytanie. Myślę, że
powinniśmy się modlić, po pierwsze, abyśmy nie
ulegli pokusie, a po drugie, żeby łaska boża po-
mogła nam odnaleźć właściwą drogę, gdy ogarni-
92/173
ają nas wątpliwości i gdy czujemy się niepewni w
naszym sumieniu. Bo te właściwe drogi to są częs-
to bardzo różne drogi i jeśli dziś naszym obow-
iązkiem jest słuchać i wytrwać, to jutro naszym
obowiązkiem może być nie słuchać i poprzez
ucieczkę czegoś gorszego uniknąć. Ale jedno
obowiązuje dziś i zawsze w naszym działaniu: czy
uciekamy, czy trwamy na miejscu, przyświecać
nam muszą wyższe racje. I wtedy opowiedział mi
o pastorze z Fischbeck i o jego ucieczce.
— Ale przecież musiał ci jeszcze coś
powiedzieć.
— Nie. Być może zrobiłby to, ale nadszedł
stary Peter Guntz i przerwał nam rozmowę. A ja
dowiedziałam się tego, co wiedzieć chciałam: że
ucieczka może również być czymś słusznym. I
kiedy szłam do domu, przypominałam sobie
wszystkich tych, którzy uciekli. I Józef, i Maria, i
Piotr również uciekł ze swego więzienia.
— Ale ich prowadził Anioł Pański — powiedział
Valtin. — Poza tym uciekli dla Boga i wiary.
Zdawało się, że te słowa trafiły Grecie dc
przekonania, gdyż milczała. W końcu jednak
powiedziała:
93/173
— Tak, dla Boga i wiary. Ale również w imię
życia i sprawiedliwości. Nie mogę patrzeć na
niesprawiedliwość, nie mogą jej ścierpieć.
— Wiesz przecież, że powinniśmy ćwiczyć się
w cierpliwości i miłować naszych wrogów.
— Wiem, ale ja tego nie potrafię.
— Bo nie chcesz. — Tak, nie chcę.
I gdy tak dalej rozmawiali, odwrócili się znowu
i zobaczyli, że słoneczna kula wisi nisko, a wieże
zamku gorzeją czerwienią.
— Czas wracać do domu — powiedział Valtin
— bo nie zdążymy i Truda wróci przed nami.
— Daj spokój — powiedziała Greta lekkim
tonem. — Nie chcę już wracać do domu. Czuję się,
jakby to był mój ostatni dzień i jakbym musiała
stąd odejść. Jeszcze dzisiaj. Zaraz. Chcesz?
Valtin, zaniepokojony, patrzył na nią pytająco.
— Nie chcesz? Powiedz. Boisz się.
— Chcę, Greto. Z całą pewnością chcę. Ale na-
jpierw muszę przekonać się, że inaczej nie moż-
na. A jeśli inaczej mówiłem wtedy na zamku, gdy
dziewczęta śpiewały i snuło się babie lato, nie
możesz brać mnie za słowo. To by było niesłuszne.
Potrząsnęła głową, ale nic nie powiedziała i
wzięła go pod rękę. I tak wrócili do przewoźnika.
94/173
Wkrótce pojawiły się gwiazdy i odbijały się w
spokojnej toni, a rój komarów wisiał nad nimi jak
słup dymu. W górze na zamku ciągle migotały
światła, ale poza tym było cicho i tylko z oddali do-
chodził jeszcze śpiew, który rozpływał się w wiec-
zornej ciszy. To śpiewali mieszczanie, którzy wraz
ze swą służbą wracali z zewnętrznego dziedzińca
do miasta. Jednostajnie pluskały wiosła prze-
woźnika, aż w końcu łódź dobiła i Valtin z Gretą
wyskoczyli na brzeg.
Zamierzali obejść miasto, więc wybrali drogę
przez łąki nad Tangerem, nad którymi słały się
teraz białe, wilgotne mgły. Wysokie wiesiołki wys-
tawały czubkami ponad pasmami mgły, ich za-
pach mieszał się z zapachem siana, które świeżo
skoszone leżało po obu stronach drogi. Nie roz-
mawiali ze sobą, a Valtin starał się tylko odpędzać
nietoperze, które wylatywały ku nim ze starych
murów kościelnych. Tak dotarli do Bramy Wodnej
i weszli na tę samą okrężną drogę, którą przybyli
w tamtą stronę, między ogrodami i murem
miejskim. Wreszcie stanęli przed furtką Mindów.
— Dobranoc, Valtin — powiedziała Greta
spokojnie i niemal obojętnie. Gdy jednak odszedł
nie oglądając się, jeszcze raz zawołała jego imię.
Odwrócił się i podbiegł do niej. Objęli się i
ucałowali.
95/173
— Zapomnij, Valtinie, o tym, co mówiłam.
Wiem, że się nie boisz. Bo przecież mnie kochasz.
A kto kocha, ten się nie boi. I jeszcze jedno.
Przyjdź za pół godziny do ogrodu, do waszego, i
czekaj na mnie. Czuję się bardzo dziwnie, więc
muszę cię jeszcze zobaczyć. Bo widzisz, wiem, że
coś się dzieje; wyczuwam to całkiem wyraźnie. —
I przycisnęła rękę do serca, cała drżąca.
Przyrzekł jej to i tak się rozstali.
96/173
ROZDZIAŁ 13
UCIECZKA
Furtka była tylko przymknięta i już z ogrodu
można było zobaczyć, że Truda musiała wrócić
do domu. Zasłony w oknach były jeszcze spuszc-
zone, a szybko przesuwające się po nich cienie
wskazywały, że tu i tam noszono światło. Greta
weszła po schodach prowadzących z ogrodu na
podwórze, zatrzasnęła za sobą furtkę, po omacku
przeszła przez sień ku schodom prowadzącym do
jej pokoju na pięterku. Drzwi były jeszcze otwarte,
zapewne ze względu na panującą duszność, i Gre-
ta zajrzała do środka. To, co tam ujrzała, już jej
nie zaskoczyło. Przykrycie kołyski było odrzucone,
a Truda, jeszcze w paradnym stroju i ozdobach,
jakie włożyła na biesiadę, krzątała się pochylona
nad dzieckiem, które leżało cicho, tylko od czasu
do czasu wstrząsane kurczowym płaczem. Wyso-
ka kryza Trudy była pomięta, włosy rozsypane,
srebrem
nabijany
pas.
który
zapewne
przeszkadzał jej przy podnoszeniu i kładzeniu
dziecka, zdjęła z siebie i powiesiła w nogach kołys-
ki. Wyprostowała się i ujrzała stojącą przed sobą
Gretę.
— Ach, Greta, już wróciłaś! — powiedziała su-
cho, ale najwyraźniej walcząc ze wzburzeniem. —
Gdzie byłaś?
— Poszłam sobie.
— Poszłaś sobie? A ja ci zabroniłam.
— Zabroniłaś?
— Tak. A teraz spojrzyj na dziecko. Cud
będzie, jeśli zostanie przy życiu. A jeżeli umrze, t
y będziesz winna.
— Tak nie wolno ci mówić, Trudo —
odpowiedziała Greta spokojnie, choć kąciki jej ust
drżały. — Możesz mnie skarcić za to, że sobie
poszłam, to możesz, to ci wolno, ale nie wolno ci
ganić mnie za dziecko. Ono miało opiekę. Zostaw-
iłam je z Reginą, a Regina — nie muszę ci tego
mówić — jest u nas od trzydziestu lat. Była niańką
Gerdta, potem moją i wychowała mnie.
— Tak, wychowała. Tylko po co? Ty wiesz i ja
wiem. A i całe miasto wkrótce się dowie... Biedne
moje maleństwo! To już jest dziedziczne.
— Trudo, nie mów takich rzeczy. Nie mów nic
o niej. Nie chcę tego słuchać.
98/173
— Ale musisz. Ty niewdzięczny potworze! Gre-
ta wybuchnęła śmiechem.
— Śmiej się, ty żebraczy bękarcie! Oto, czym
jesteś. Niczym innym. Twoja matka była znajdą
i nikt nie wiedział, skąd pochodzi. Ale już o niej
wiemy wszystko, bo znamy ciebie. Była obcym
pomiotem i diabeł wygląda z waszych czarnych
oczu.
— To kłamstwo!
Truda, nie panując już nad sobą, podniosła
rękę i uderzyła ją.
Greta cofnęła się o krok, zamigotało jej przed
oczyma. Potem nie wiedząc, co robi, chwyciła pas
wiszący w nogach kołyski i rzuciła go w twarz
znienawidzonej bratowej. Ta zaś, krzyknąwszy z
bólu, zachwiała się, przytrzymała z trudem stołu,
który stał za nią, i Greta zorientowała się, że ostre
kanty długiego srebrnego pasa musiały skaleczyć
czoło albo skroń Trudy, gdyż po jej lewym policzku
popłynęła strużka krwi. Ale nie przestraszyła się.
tego widoku; nie czuła nic, tylko podwójną radość
— dała upust swej nienawiści i zdobyła wolność.
Tak, wolność! Teraz wyzwoliła się z tego domu. W
głębi duszy miała pewność, że dłużej tu już zostać
nie może. Jazda stąd. Natychmiast. I zbiegła
schodami na dół, przez sień i podwórze do ogrodu.
99/173
Rosły tam maliny, jak wówczas gdy stała z
Valtinem między wysokimi łodygami i rozmawiała
o makolągwie i jej gniazdku; ale jej rozszalałe
serce nie wspominało już tamtych godzin cichego
szczęścia. Szybko wdrapała się na płot i nasłuchi-
wała kroków Valtina. Jeszcze go nie było.
Zeskoczyła więc z płotu do ogrodu Zernitzów i
ukryła się w altanie.
Bo tego, że przyjdzie — była pewna.
Minął kwadrans, gdy Greta usłyszała kroki od
podwórza. To był on i Greta wybiegła chłopcu
naprzeciw.
— Ach Valtinie, mój jedyny! Więc przyszedłeś!
Stało się tak, jak się stać musiało.
I
opowiedziała,
co
się
wydarzyło.
—
Przeczuwałam, że tak będzie. Wszystko, wszystko.
I teraz muszę odejść. Jeszcze tej nocy. Czy chcesz,
Valtinie?
Gdy Greta mówiła te słowa, z ostrożności, by
nikt ich nie zobaczył, zeszli z głównej ścieżki w
cienistą część ogrodu. Valtin powiedział tylko:
— Tak, Greto, chcę. Nie wiem, co będzie. Ale
teraz widzę, że musisz stąd odejść. Przysięgłem
sobie, że jak tylko przekonam się, iż naprawdę
musisz odejść, ja również to zrobię. Widzisz, właś-
ciwie to ja jestem wszystkiemu winien. Bo ty nie
100/173
chciałaś odejść od dziecka, a ja cię namówiłem i
przeze mnie stałaś się harda, bo cię spytałem, kto
może ci zabraniać.
— Nie mów „nie" — ciągnął dalej, gdy ujrzał,
że Greta przecząco kręci głową. — Tak było. W
końcu jakie to ma zresztą znaczenie? Ty czy ja,
wszystko jedno, kto jest winny. Musiało się tak
stać i z tobą, i ze mną. Ze mną także. Wierz
mi, Emrentz to nie Truda i właściwie teraz dobrze
ze sobą żyjemy. Ale jak długo? To tylko pozorny
pokój, a wojna wciąż czai się za drzwiami. Ma-
cocha to macocha i koniec. Nawet jeśli się
uśmiecha, nie ma dla mnie serca, a tam, gdzie nie
ma serca, brak tego, co najważniejsze.
— A więc chcesz?...
— Tak, Greto.
— No więc chodźmy. Za godzinę... O jede-
nastej czekam na dworze... Ale pospiesz się, bo mi
się ziemia pali pod nogami.
I z tymi słowami się rozstali.
Gdy Greta znów znalazła się w swoim
ogrodzie, przebiegła wzdłuż płotu i szpaleru
winorośli aż na podwórze. Tu nagle naszła ją myśl,
że wchodząc do domu mogłaby natknąć się na
swego brata Gerdta, który, rozdrażniony — jak to
zwykle natury słabe i histeryczne, gdy otrząsną
101/173
się ze swojej powolności — może wybuchnąć wś-
ciekłością. Gdyby natknęli się na siebie? Gdyby
ją pobił? Zadrżała na tę myśl i jak najszybciej
wśliznęła się na schody. Przemykając się koło
przymkniętych drzwi tylnego pokoju na parterze
słyszała, jak Truda i Gerdt rozmawiali ze sobą.
— Musi odejść z domu — mówiła Truda — nie
chcę mieć tej wiedźmy przy sobie.
— Ale dokąd ją wysłać? — zapytał Gerdt.
— Coś się znajdzie; dla chcącego nie ma nic
trudnego — mówi przysłowie. Myślałam o zakon-
nicach w Arendsee, to nie za blisko i nie za daleko.
Tam jej miejsce. Ona ma katolickie serce, mimo
Gigasa, i zawsze gdy ze mną rozmawia, szuka
szkaplerza z drzazgą krzyża i trzyma go obiema
rękami. A kiedy milczy, porusza wargami i
mogłabym przysiąc, że modli się do Świętej
Panienki.
Więcej nie mogła usłyszeć, bo dziecko, które
dotąd leżało spokojnie, zaczęło płakać. Greta
wykorzystała ten moment i po omacku weszła na
pięterko do swej mansardy.
Księżyc oświetlał okoliczne dachy, a jego
odbite promienie dawały wystarczające światło,
by wszystko można było wyraźnie widzieć. Drzwi
102/173
do pokoiku obok były szeroko otwarte i Regina
spała siedząc w nogach swego łóżka.
„Tym lepiej" — powiedziała sobie Greta; ot-
worzyła szafę i skrzynię, wyjęła to, co jej się
wydawało potrzebne, zawiązała na głowie czarną
chustę, a za stanikiem ukryła mały naszyjnik z
pereł, który jej podarował w dniu konfirmacji stary
Jakub Minde. Nic więcej nie miała. I już była go-
towa, już trzymała węzełek w rękach. Ale jeszcze
nie mogła odejść. Nie tak. Uklękła na progu
pokoiku Reginy, pomodliła się prosząc Boga o po-
moc i przebaczenie, jeśli to, co zamierza zrobić,
nie jest słuszne. Podczas modlitwy gorące łzy
płynęły jej po twarzy. Potem wstała, pocałowała
Reginę, która, jeszcze zamroczona snem, uniosła
się wypowiadając imię swej ulubienicy. Zanim jed-
nak zdążyła zupełnie otrząsnąć się ze snu, Grety
już nie było, opierając się prawą ręką przemknęła
na dół stromymi schodami. Teraz znów nasłuchi-
wała. Dziecko jeszcze cicho popłakiwało, a kołyska
bujała się gwałtownie, podczas gdy Truda pochy-
lona nad nią szybko i niecierpliwie mruczała swoje
kołysanki; Gerdta nie było słychać. Być może, już
spał.
W chwilę potem Greta biegła przez podwórze
i ogród i zatrzymała się na ulicy przy furtce.
103/173
Valtin już czekał. Na kaftan, który zwykle nosił,
włożył jeszcze grubą wełnianą kurtkę, w bujnej
trawie leżała wąska długa drabina, jakie przystaw-
ia się do drzewa zbierając wiśnie. Greta podeszła
do niego i podała mu rękę. Szeroki cień padający
na trawę nie pozwolił jej zauważyć drabiny, za
to zauważyła natychmiast jego zimowe ubranie. I
roześmiała się. Pozostało jej bowiem poczucie hu-
moru. A Valtin także roześmiał się niefrasobliwie i
powiedział:
— To dla ciebie, Greto, gdy będzie ci zimno.
Noce są chłodne, także noce letnie.
W tym momencie wybiła jedenasta, a ud-
erzenia dzwonu przypomniały im, co mieli
uczynić. Valtin przystawił drabinę do muru, a Gre-
ta weszła na nią. W chwilę potem sam był również
na górze, podciągnął drabinę i spuścił ją z drugiej
strony. Teraz już byli wolni. Popatrzyli na siebie i
odetchnęli, a czar roztaczającego się przed nimi
obrazu na parę chwil pozwolił im zapomnieć o
cierpieniach
i
niebezpieczeństwie.
Mgła
się
rozwiała, daleko rozciągały się szerokie łąki,
między nimi zaś połyskiwała rzeka, nad którą
księżyc przerzucił właśnie świetlisty most. Nie
było słychać niczego poza pluskiem wody i
dźwiękiem dzwonów, które z pewnym opóźnie-
104/173
niem zaczęły bić w kilku miejskich kościołach. Ob-
jęli się i szybkim krokiem skierowali się ku rzece.
— Czy chcesz przedostać się na drugą stronę?
— zapytała Greta.
— Nie, odwiążę tylko jedną z łodzi. Wówczas
pomyślą, że przeprawiliśmy się na tamten brzeg.
Gdy wkrótce potem ujrzeli, jak uwolniona łódź
pomyka środkiem rzeki, przecięli na ukos połysku-
jące rosą błonia nad Tangerem, szerokim łukiem
obeszli górę zamkową i wreszcie doszli do polnej
drogi, która obok wielkiego traktu prowadziła do
Lasu Lorenzy.
Byli już niemal na skraju lasu, gdy Greta
powiedziała
— Boję się
— Czego? Lasu?
— Nie, ciebie Valtin roześmiał się
— No cóż, teraz już jest za późno, Greto Teraz
musisz brać, co dają Nawet gdybym ci odciął mały
paluszek lub tez zadusił na śmierć z miłości lub
nienawiści, musisz się z tym pogodzie
Chciał ją czule pogładzić po włosach, które
wyglądały spod czarnej chusty, ale ona mu się
wymknęła i powiedziała
105/173
— Zostaw Nie wiem, co to jest, Valtinie, ale
dopóki jesteśmy w lesie, nie możesz na mnie pa-
trzeć czule i całować Pod gwiazdami widzi nas Pan
Bóg, a w lesie jest ciemno i ponuro A ciemność to
zło Wiem, ze to dziecinne, bo przecież należymy
do siebie na śmierć i życie, ale czuję tak, jak
ci powiedziałam I powinieneś być mi posłuszny
Obiecaj
— Obiecuję wszystko, co zechcesz.
— I dotrzymasz słowa?
— Dotrzymam
I znów wzięła go za rękę i ruszyli w drogę,
która prowadziła do wielkiej polany Tutaj było jas-
no niemal jak w dzień Pokazywali sobie nawzajem
miejsce, gdzie kiedyś stało umajone drzewo i
gdzie sami na skraju przesieki siedzieli na odwró-
conych koszach, przyglądając się strzelaniu do
kurków i tańcom wokół lipy. Potem znów. poszli do
lasu, wciąż trzymając się szerokiej ścieżki, która
co jakiś czas zdawała się ginąć w gęstwinie.
Mówili mało. W końcu Greta zapytała:
— Dokąd idziemy?
— Myślę, że na Lüneburg. A potem dalej, na
Lubekę. Tam mam krewnych
— Czy znasz drogę?
106/173
— Nie, Greto, nie znam drogi, ale znam
kierunek. Wciąż z prądem rzeki. To nie może być
daleko, najwyżej pięć godzin marszu; potem
będzie
granica,
która
przebiega
niedaleko
Neumühlen. Strażnicy miejscy z Tangermünde,
nawet gdyby nas ścigali, będą musieli odejść z
kwitkiem.
— Myślisz, że będą się spieszyć, żeby nas za-
wrócić?
— Może...
— Tak. Ale nie zanadto. Pozwolą nam uciec i
jeszcze będą radzi, że się nas pozbyli. A jeśli twój
ojciec będzie innego zdania, to już go Emrentz od
tego odwiedzie. A jeśli nie Emrentz, to Truda.
I powtórzyła mu rozmowę między Trudą a
Gerdtem, którą podsłuchała przez nie domknięte
drzwi.
Szli już chyba dwie godziny i księżyc właśnie
zaszedł, gdy Greta powiedziała cicho:
— Usiądźmy, Valtinie, nogi już mnie nie niosą.
I wszystko było jak wówczas, gdy jako dzieci
zgubili się w lesie. Ale on ją prosił, żeby wytrzy-
mała, aż wyjdą znów na jakąś polanę. I oto teraz
wydało im się, że las się przerzedza, a drzewa ros-
ną w większych odstępach. Valtin rzekł:
107/173
— Tutaj, Greto, odpoczniemy. Śmiertelnie
zmęczona, rzuciła się na ziemię,
wyciągnęła na mchu. Już w następnym mo-
mencie zamknęły się jej powieki. Valtin podsunął
Grecie pod głowę węzełek jako poduszkę i delikat-
nie przykrył ją zimową kurtką, zostawiając sobie
tylko skrawek. Potem sam zasnął u jej boku.
108/173
ROZDZIAŁ 14
NA TRATWIE
Gdy się obudzili, wszystko wokół nich było
skąpane w jasnych promieniach słońca. Spali na
samym skraju wielkiego Lasu Lorenzy, który
wysuniętym cyplem sięgał tu prawie do rzeki, a
wokół nich rosły wysokie krzewy czerwonej na-
parstnicy. Poranny wiatr strząsnął kilka kwiatów
na Gretę, a ona wzięła je i powiedziała:
— Cóż to może znaczyć? To jest kwiat z bajki.
— Tak. I to znaczy, że jesteś albo zaklętą
księżniczką, albo czarownicą.
— Nie powinieneś tak mówić.
— A to dlaczego?
— Bo Truda zawsze tak mówiła... Ale wiesz,
Valtin, że jestem głodna?
Podnieśli się ze swego legowiska i rozmawia-
jąc wesoło zeszli do wody, idąc dalej w dół rzeki,
gdzie las już oddalał się od brzegu, i tak dotarli
do domku przewoźnika czy leśniczego. A może też
leśniczego, który był przewoźnikiem. Początkowo
chcieli razem wejść do niego, ale Valtin zastanowił
się i powiedział:
— Nie, zostań; lepiej będzie, gdy pójdę sam.
I po chwili wrócił z chlebem i mlekiem, a kiedy
zobaczył Gretę, z daleka podniósł ręce do góry, by
pokazać, co niesie. Potem usiedli w bujnej trawie,
mając rzekę u stóp i poranne niebo nad sobą.
— Oby zawsze nam tak smakowało... —
powiedział Valtin.
A Greta spojrzała na niego wesoło i przy-
taknęła.
Gdy tak siedzieli, bardziej marząc niż mówiąc,
zauważyli, że środkiem rzeki nadpłynęła duża
tratwa; długie, spięte razem pnie, na których
wyraźnie można było dostrzec cztery osoby: kobi-
etę i trzech mężczyzn. Dwóch stało na przedzie
tratwy, podczas gdy ten trzeci — sądząc po szyb-
kich i energicznych ruchach najmłodszy z nich —
trzymał z gruba ciosany ster.
— A gdybyśmy tak z nimi popłynęli? Co
myślisz o tym? — zapytał Valtin. — Jesteś zmęc-
zona wędrówką. A na środku rzeki nikt nas nie
będzie szukał.
Greta zdawała się wahać; ale Valtin dodał:
110/173
— Chodź, spróbujemy; zawołam na nich, a
jeśli zachowają się spokojnie i spuszczą łódkę,
przyjmiemy to za znak, że tak ma być. — To
mówiąc podskoczył i wykrzyknął: „Hej ho!" raz po
razie.
Flisacy z początku nie przejawiali ochoty
odpowiedzenia na te wołania; gdy jednak Valtin
wołał dalej, ten, który stał przy sterze, odwiązał
łódkę płynącą za tratwą i w chwilę potem kilka
razy uderzywszy wiosłem, przybił do brzegu.
— Hej ho! Co to za hejho?
Valtin domyślił się, że musieli to być Łuży-
czanie lub Czesi, którzy chcieli dostać się do Ham-
burga, i wyłożył przybyłemu, o co mu chodzi.
Czech wreszcie zrozumiał i poprosił o przewoźne.
Suma była tak mała, że Valtin dał mu ją jako za-
datek.
Popłynęli zatem ku tratwie.
Gdy do niej dobili, podeszli dwaj pozostali
mężczyźni, do których młodszy zaczął mówić
pokazując monetę. Wydawali się zadowoleni, a
starszy, już pod pięćdziesiątkę, sądząc z pozorów
szef, uniósł swą czworokątną obramowaną futrem
czapkę i zaofiarował Grecie, a zaraz potem i Valti-
nowi, pomoc przy wejściu na tratwę. Znaleźli się
z tyłu tratwy, niedaleko wielkiej belki służącej za
111/173
ster. Tam też dwoje naszych uciekinierów się roz-
gościło. Wszystko im się podobało i Greta była ra-
da, że Valtin odważył się zawołać do flisaków. Na-
jbardziej jednak podobał się im mężczyzna przy
sterze, żywy i wesoły, który wykazywał dużo
starań, aby ją rozweselić i umilić im pobyt na
tratwie. Rozmawiał z nimi, na ile mu tych kilka
słów, jakie znał, pozwalało, i potrafił ich coraz to
czymś nowym zaciekawić.
Gdy słońce było już dość wysoko, zauważył, że
promienie odbijając się od wody oślepiają młodą
parą. Oddał więc ster Valtinowi i zabrał się do
budowania dla swoich podopiecznych namiotu z
wielkiego kawału żaglowego płótna oraz leżących
dokoła desek. Usiedli pod dachem i dopiero teraz
zaczęli napawać się urokiem podróży. Na brzegu
rosły wysokie trzciny, a gdy tratwa zaczepiała o
ich zielony pas, wyfruwała stamtąd chmara wod-
nego ptactwa, które z krzykiem i pluskiem
opadało nieco dalej, w dole rzeki. Niebo stawało
się coraz błękitniejsze, a południowy wiatr, który
się zerwał, orzeźwiał i łagodził żar słońca. Na
przedzie, oddzieleni od nich długością tratwy, stali
obaj starsi mężczyźni. Łowili ryby, ale ich postawa
wyraźnie wskazywała, że nie byli z połowu zad-
owoleni. Gdy wyciągali sznurek z wody, widać
było tylko małe rybki, jasno błyszczące w słońcu.
112/173
Nagle jednak zaczęli wydawać okrzyki radości i
duża ryba, tak wielka i ciężka, że sznurek o mało
się nie zerwał, z głośnym plaśnięciem wylądowała
na tratwie. Na to właśnie czekali, wyrzucili ze sto-
jącej obok kadzi wszystko, co w niej było, napełnili
ją świeżą wodą i zanieśli swój wielki łup tryum-
falnie na środek tratwy, gdzie wznoszący się już
od pewnego czasu dym z kuchni zdawał się za-
powiadać przygotowania do posiłku. I rzeczywiś-
cie, krzątała się tu, hałasując naczyniami, młoda
kobieta ze świdrującym wzrokiem i czarnymi jak
węgiel oczyma, która co jakiś czas zerkała ku
przybyszom, nie zdradzając zresztą oznak radości
ani sympatii.
Płynęli wciąż dalej i robiło się coraz ciszej.
Mężczyzna przy sterze również teraz milczał, Gre-
ta i Valtin nie słyszeli nic poza pluskaniem wody
i świergotaniem dochodzącym z trzciny, czasem
dobiegał hałas od kuchni, który najwyraźniej
sprawiał młodej kobiecie tym większą przyjem-
ność, im bardziej zbliżał się czas posiłku. W końcu
wzięła błyszczący talerz, podniosła do góry i ud-
erzyła weń kilka razy kopyścią. Był to znak, aby
wszyscy zebrali się wokół ogniska. Tylko Greta i
Valtin pozostali z dala; ale stary wkrótce do nich
podszedł i po krótkiej przemowie, z której nic nie
rozumieli, wziął Gretę za rękę i poprowadził na
113/173
środek tratwy, wybierając najbardziej suche i do-
godne miejsca.
Dopiero teraz nasi uciekinierzy zobaczyli, jak
osobliwie, a równocześnie przemyślnie zbu-
dowane było palenisko. Cała tratwa miała nie
więcej niż dziesięć kroków długości, była kwadra-
towa i pokryta grubą darnią, na której wznosił się
wysoki, co najmniej na trzy stopy szeroki, duży
piec, również z darni. Wycięte w nim były otwory,
na których stały garnki, lizane przez wesołe
płomyki. Mężczyźni usiedli przed paleniskiem, tak
że mogli spoglądać w dół rzeki, i sięgnęli po
strawę, która składała się z rosołu z kury i kaszy
jaglanej, następnie z ryby, plonu ostatniego
połowu. Jedzono ze smakiem; a gdy Valtin pod
koniec posiłku wyraził zdziwienie, jak dobrze im
się żyje, stary roześmiał się i zatoczył ręką w koło,
jak gdyby chciał powiedzieć, że i brzeg, i cały kraj,
ze wszystkim, co żyje i się porusza, muszą im
płacić haracz.
I tak skończono posiłek, a Valtin i Greta podz-
iękowawszy podnieśli się i znów udali się do
swego namiotu w pobliżu steru.
Musieli przepłynąć już wiele mil; minęli
Neumühlen i właściwie mogli sobie powiedzieć, że
wszystko szczęśliwie się powiodło, gdyby nie ta
młoda kobieta z lśniącymi warkoczami i kłujący-
114/173
mi czarnymi oczyma. Valtin nic nie zauważył, ale
uwadze bacznie wszystko obserwującej Grecie nie
umknęło, że przez całe popołudnie nie odrywała
od nich oczu i najwyraźniej coś przeciwko nim
knuła. Czy to z zazdrości, czy z chciwości, trudno
było dojść, ale na pewno nie mogło to być nic do-
brego, więc u schyłku dnia Greta przysunęła się
bliżej do Valtina i podzieliła się swymi obawami.
On potrząsnął głową i nie chciał o tym słuchać i
oto Greta również zapomniała o wszystkim, bo po
zachodzie słońca na tratwie zaczęło się nowe ży-
cie. Stary wziął gęśle, a kobieta, która tymczasem
upiększyła się i włożyła czerwony fartuch, wykon-
ała z młodym chłopcem jakiś czeski taniec. Potem
siedli przy ognisku i zaczęli śpiewać pieśni, do
których stary przygrywał na gęślach.
Wreszcie zapadł zmrok i na niebie zaczęły ma-
towo połyskiwać gwiazdy. Tratwa ciężko uderzyła
o brzeg, który w tym miejscu był płaski, ale trzy-
dzieści kroków dalej, w głębi lądu wznosiła się
wysoka, stroma skarpa. Było jeszcze dość jasno i z
daleka odbijała jaskrawo czerwonożółta, tłusta gli-
na. Wszyscy milczeli i tylko Greta, którą znów og-
arnęły podejrzenia, powiedziała cicho:
— Valtin, ja jednak mam rację. Boję się.
— Naprawdę myślisz, że to są źli ludzie?
115/173
— Właściwie nie są źli, ale nie będą mogli
oprzeć się pokusie. Pokazałeś im pieniądze, a ko-
bieta widziała, że noszę naszyjnik. Będą chcieli
nas obrabować, a jeśli zaczniesz się bronić, będzie
to nasz ostatni dzień w życiu.
Valtin zastanawiał się chwilę. W końcu
powiedział:
— Obawiam się, że jest, jak mówisz. Znów
więc musimy uciekać. Ach, wciąż uciekać! Nawet
w ucieczce uciekać. — I cicho westchnął.
Greta
dobrze
wyłowiła
ten
ton,
ale
równocześnie wyczuła, że nie był to wyrzut, ujęła
więc jego dłoń i prosząco nań spojrzała. Znała
przecież swą nad nim przewagę. Władza ta i tym
razem nie zawiodła i znów wszystko było dobrze.
Tak się szczęśliwie złożyło, że tratwa utknęła
na piaszczystym brzegu tym właśnie końcem, na
którym stał ich namiot. Umówili się, że gdy tylko
wszyscy zasną, położą na płótnie żaglowym, które
przez cały dzień chroniło ich głowy, srebrną mon-
etę i jednym susem wyskoczą na brzeg. Jeśli tylko
uda się wejść na stromą gliniastą skarpę, nikt ich
już nie dogoni. A gdyby nawet tak się stało, nie
byłoby biedy, bo wodniacy na lądzie są ociężali i
powolni.
116/173
Gdy
tak
rozmawiali,
wyszedł
księżyc.
Początkowo to ich przestraszyło, ale na niebie po-
jawiły się również chmury. Musieli więc zaczekać,
póki nie nadciągną i nie zasłonią księżyca.
I wreszcie to się stało,
— Teraz — szepnął Valtin — i prosząc niebo
o pomoc skoczyli z tratwy na brzeg. Płytka woda,
zarośnięta sitowiem, prysnęła w górę; nie zważali
na to i w chwilę potem, wdrapawszy się na stromą
gliniastą skarpę, szybko poszli przez pole w noc.
Nikt za nimi nie podążył.
15. Po trzech latach
Od tego czasu upłynęły trzy lata i znów jesień
zabarwiła liście na czerwono w całej Marchii Starej
i również w małym miasteczku Arendsee, którego
nieskończenie długa ulica była zarazem ulicą je-
dyną; z jej lewej strony stały domy i ogrody, z
prawej — zabudowania klasztorne otoczone ży-
wopłotami. Za jednym z tych żywopłotów, w
którym splatały się kolczaste krzewy i liguster,
widać było wsparty na kolumnach krużganek,
okalający kwadratowy dziedziniec klasztorny, dzi-
ki i zapuszczony, ale w tym zapuszczeniu tym
piękniejszy. Kilka wysokich nagrobków bielało
wśród jesiennego kwiecia i gęstej trawy, więk-
szość jednak kryła się w cieniu starych grusz,
117/173
których niczym nie podparte gałęzie, uginając się
pod swym ciężarem, zwisały ku ziemi. Prze-
chodzący tędy przybysze na pewno cieszyliby się
tym widokiem, szczególnie pięknym zwłaszcza
teraz, w promieniach zachodzącego słońca, ale
nieliczni mieszkańcy Arendsee, rzemieślnicy i
zarazem rolnicy, wracający z zaprzęgami z pola,
nie zwracali uwagi na znany sobie widok. Za-
trzymywali się dopiero wtedy, gdy byli już jakieś
trzydzieści kroków za żywopłotem i po drugiej
stronie ulicy dostrzegali trzy wysoko załadowane
wozy, które — stojąc przed starym zajazdem z
niską bramą — niemal całkiem tarasowały i tak
wąską już uliczkę.
— Ej, Kersten, widzisz ich? Ale dziś nie wys-
tąpią.
— Nie, dzisiaj nie. Wiesz ty, Hannę, że u nich
nie tylko lalki, ale i żywi ludzie występują.
— A tak, słyszałem. Żywi ludzie... Boże, na co
to można się napatrzyć!
Co mówiąc jechali dalej w kierunku miasta.
Było tak, jak mówili dwaj wieśniacy. Kuglarze,
którzy, jak to się niekiedy zdarzało, zostawiali swe
marionetki w pudłach i sami zamiast nich wys-
tępowali, przybyli tego popołudnia do miasteczka
i rozgościli się w zajeździe, przed którym zatrzy-
118/173
mały się ich wozy. Teraz siedziało ich czterech przy
stole w wielkiej izbie szynku; sądząc po stroju i
mowie pochodzili gdzieś z gór i właśnie przepijali
pieniądze, które zebrali na jarmarku w Salzwedel.
Bo stamtąd przybywali. Dwaj spośród nich to nasi
starzy znajomi. Czarnowłosy, z blizną w poprzek
czoła, to był ten sam, którego owego jasnego lip-
cowego przedpołudnia, kiedy to nasza historia się
rozpoczęła, widzieliśmy przejeżdżającego konno
pod oknem Emrentz, zaś obok niego, tak, jeśli nas
wzrok nie myli, to musiał być ten chudy, z paja-
cowatymi nogami, w białej koszuli i spiczastej fil-
cowej czapce, który w dzień bił w bęben, a wiec-
zorem, zastępując drewnianą marionetkę, grał pa-
chołka w Sądzie Ostatecznym. Tak, to rzeczywiś-
cie byli oni, te obieżyświaty, bo oto ukazała się
również duża, dorodna kobieta, która wówczas
jako trzecia w orszaku jechała na koniu w na pół
tureckim na pół hiszpańskim stroju. Również dziś
była
dość
dziwacznie
ubrana,
ale
zamiast
długiego czarnego welonu ze złotymi gwiazdami
miała na sobie szkarłatny płaszcz, który majes-
tatycznie spływał z jej ramion niby szata królews-
ka.
— Ach, Zenobia! — wykrzyknęli wszyscy i po-
sunęli się, by zrobić jej miejsce przy stole.
119/173
Razem z nią wszedł gospodarz. Trzymał w
rękach kilka dzbanów i prześcigał się w uprzej-
mościach dla kuglarzy. Dobrze wiedział, że przy-
jechali z pełną sakiewką i glejtem od na-
jróżniejszych władców. Czyż trzeba mu było
czegoś więcej?
— Gospodarzu — wykrzyknął czarnowłosy,
który znów grał tu pana — ludzie z Salzwedel
spodobali mi się. Nie oglądają szylinga pięć razy,
nim go wydadzą. Graliśmy każdego dnia dwa
razy; najpierw lalki, a potem my sami. I zawsze
było pełno, że ani szpilki wcisnąć. Wesoły naród,
prawda, gospodarzu? A jak to mówi piosenka o
tych z Salzwedel? Chyba ją znacie?
— No pewnie, kto w Marchii by jej nie znał. To
dobra piosenka, a idzie tak:
Zasię w Stendal chętnie ciągną wino,
W Gardeleger junkrami chcą być ino.
W Tangermünde pragną tylko miodu,
Ale w Salzwedel mili już są Bogu.
— A jakże, są mili, są mili! — pokrzykiwali
wszyscy, a gospodarz powtórzył znowu:
— Dobra piosenka, panowie. Tyle, że zapom-
niano w niej o Arendsee.
120/173
— Ech, co tam zapomniano! Takie piosenki to
nie pacierz, gdzie nic nie można ani dodać, ani
ująć. Czego nie ma, to dodamy. Nie możecie sami
zrymować, gospodarzu? Gospodarz musi umieć
wszystko, i rymować, i liczyć.
— Tak, zwłaszcza liczyć! — zawtórowano
chórem.
— Nie złośćcie go, bo mu się nie uda. A widzę
po nim, że coś tam sobie pomrukuje. No, macie
coś gospodarzu?
— Taaa... „Ci ze Stendal chętnie ciągną
wino..."
— Nie, nie, to nie to. To po staremu. Chcemy
usłyszeć nowy rym, z Arendsee.
I dalej hałasowano i pokrzykiwano, aż wresz-
cie gospodarz doczekał się chwili ciszy i z szel-
mowską powagą zadeklamował:
Ą ci z Arendsee, to nie mają nic,
ale za to u nich piętnaście zakonnic.
— Piętnaście zakonnic! Słyszeliście? Ale skąd
tu zakonnice? Przecież już nie ma mniszek. To
znaczy w tym kraju już nie ma. Tam, w Rzeszy,
jeszcze ich jest dość, prawda, Zenobio? Ale tutaj!
121/173
Wszystkie rozpędzono; nazywają to „sekularyza-
cją". Dobrze sobie zapamiętałem. A dokonał tego
wasz dawny książę, elektor Joachim, którego
pogrzeb jeszcze widziałem. To było wtedy, gdy
mój świętej pamięci ojciec za pierwszym razem
aż, tu do Wittenbergi, dojechał. Roku pańskiego
1571, byłem jeszcze dzieckiem.
— Tak, rozpędzono je. Ale jest ich jeszcze
trochę, tutaj i w całym kraju. I choć nasz stary
Roggenstroh co niedziela pomstuje na nie z kazal-
nicy, to nic nie pomaga, mniszki pozostają na
miejscu. A dlaczego? Bo mają szlachetnie urod-
zonych krewnych. Tam w Cölln nad Szprewą, o
tym się wie, pełno junkrów siedzi w radzie i
przymykają na to oczy.
— Dobrze już, dobrze, mniejsza o to.
Zostawmy junkrów i mniszki w spokoju. Mniszki
też muszą być, prawda, Zenobio?
Zenobia jeszcze ciaśniej owinęła wokół ramion
swój
szkarłatny
płaszcz
i
milczała,
pełna
królewskiego majestatu.
—
Za
to
u
nich
piętnaście
zakonnic!
Naprawdę, gospodarzu, dobrze to złożyliście,
bardzo dobrze. Moglibyście nam to zapisać.
Mieliśmy już gorsze piosenki, prawda, Nazerl?
Zaśpiewajmy, zaczynaj ty, Matthes.
122/173
Zagadnięty był to, sądząc po szczecinie
rudych włosów, a przede wszystkim po ogrom-
nych piegach, jedyny Niemiec z niziny w tym to-
warzystwie. Zaintonował ochrypłym głosem:
Najlepszy rumak cesarza Karola.
— Nie, to nie to — wpadł mu w słowo ten
ze szramą — Zenobia nie może tego słuchać; to
śpiewają tylko pachołki. Zaśpiewaj ty, Ścichapęk.
Ale coś fajnego, ładnego.
I Ścichapęk zaśpiewał:
Tam w Bacharach nad Renem
poczułem się jak w raju,
tam gospodyni miła,
ach, jaka miła była.
I gdy byliśmy sami...
— Głupstwa pleciesz, wciąż tylko baby i baby.
A im to ani w głowie; a zwłaszcza prawdziwej
gospodyni. Tylko się z ciebie wyśmiewają. Nazerl,
zaśpiewaj coś swojego. Ale nie o babach, słyszysz.
Trzymaj się tego! — Co mówiąc podsunął mu nowy
dzban, wniesiony właśnie przez gospodarza.
123/173
I Nazerl zaśpiewał:
Najlepszy gach, jakiego znam,
zamknięty został w loszku,
drewniany grzbiecik gach ten miał,
a zwał się muszkatelek.
Niejedną noc ten gach mi brał
Nie raz mi szczęście dał,
szczęście dał i śpiewać mnie nauczył.
— O tak. Najlepszy gach, jakiego mam... To mi
się podoba. Natzi dobrze trafił. Jak myślisz, Zeno-
bio? — Wszyscy powtórzyli piosenkę, stuknęli się
dzbanami i kubkami.
— Nie hałasujcie tak — odezwał się ten, który
nie znalazł uznania swym Bacharach nad Renem.
— On leży tu nad nami i myślę, że już niedługo
pociągnie.
Zenobia mu przytaknęła.
Tak bawiono się na dole. A nad nimi, na wiązce
słomy przykrytej prześcieradłem, leżał chory, pod
głową miał poduszkę, a przykryty był starym
łachem. Obok niego na zydelku siedziała blada
młoda kobieta, obca w tych stronach. Prawą ręką
trzymała kosz służący za kołyskę, lewą zaś dłoń
chorego. Ów zdawał się chwilę drzemać, a gdy
124/173
znów otworzył oczy, kobieta pochyliła się nad nim
i zapytała cicho:
— Jak się czujesz?
— Dobrze.
— Ach, nie mów, że dobrze. Czoło masz roz-
palone i widzę, że z trudem oddychasz. Mój je-
dyny, drogi Valtinie, wybacz mi, powiedz, że mi
wybaczysz.
— Co, Greto? Cóż ci mam wybaczyć?
— Jak to co? Wszystko, wszystko! To ja jestem
winna twojej nędzy i jestem winna twojej śmierci.
Ale nie umiałam i nie chciałam żyć inaczej. Byłam
jeszcze dzieckiem i, widzisz, tak bardzo cię
kochałam. Ale nie dość cię kochałam i to nie była
prawdziwa miłość. Gdyby była prawdziwa, wszys-
tko potoczyłoby się inaczej, wszystko byłoby in-
aczej.
— Daj pokój, Greto.
— Nie, nie uspokoję się. Chcę otworzyć przed
tobą swe serce. Ach, zwykle spowiadają się umier-
ający, ale to ja chcę się wyspowiadać tobie.
Uśmiechnął się. — Ty nie masz mi się z czego
spowiadać.
— Mam, właśnie że mam. Z wielu rzeczy, z
dużo więcej rzeczy, niż przypuszczasz. Myślałam
125/173
tylko o sobie, w tym jest moja wina. Wszystko
pochodzi od Boga, również krzywda, jaką nam
wyrządzono, i musimy nauczyć się ją znosić. Gi-
gas często mi to powtarzał, bardzo często; ale
ja nie chciałam niczego znosić, buntowałam się,
pełna nienawiści i niecierpliwa. I pełna nienawiści
i niecierpliwa zabrałam cię ze sobą, pozbawiłam
cię szczęścia i życia. Potrząsnął głową i cicho
powtórzył: — Daj pokój, Greto. Nie pozbawiłaś
mnie szczęścia. Tylko że ono było inne niż szczęś-
cie innych ludzi. Czy pamiętasz, jak płynęliśmy
tratwą i zaczepiliśmy nią o trzciny, a wodne ptaki
poderwały się do lotu? Jak błękitne i złociste było
wówczas niebo nad nami, jak jasno świeciło
słońce! Tak, wówczas byliśmy szczęśliwi. I potem,
gdy podchodziliśmy do Lubeki, gdy miasto otwarło
przed nami swe bramy, gdy nas witało zielonymi
i czerwonymi dachami domów; grała muzyka i
machano chorągiewkami, jakby to nas chciano
powitać; a my śmieliśmy się i było nam radośnie
na sercu, i przyjęliśmy to za dobry znak,
wiedzieliśmy, że mamy dobre dni przed sobą. I
mieliśmy je, mielibyśmy je do dziś, bo pracowite
dni to dobre dni, gdyby nie ta kłótnia, ta kłótnia
o wszystko i o nic... On po prostu myślał, że nie
musi się z tobą liczyć, bo my byliśmy biedni, a
on bogaty i syn rajcy miejskiego. I wtedy się
126/173
skończyło... Daj pokój, Greto. Co mieliśmy, to
mieliśmy. A teraz daj mi dziecko, żebym się mógł
nim nacieszyć.
Greta wstała, żeby mu podać niemowlę. Zan-
im jednak zdążyła je podnieść, złapał go atak kas-
zlu, zapewne wyczerpało go mówienie. Gdy zaś
atak w końcu minął, Valtin leżał zlany potem, z
zamglonymi, wpół przymkniętymi oczyma, jak
człowiek umierający.
Tak mijały minuty, aż nieco przyszedł do
siebie i wydawało się, że chce pić. W każdym razie
rozglądał się wokół siebie, jakby czegoś szukał.
Obok jego legowiska stał garnek, w którym przy-
gotowano mu napój ze skórek od chleba i mocno
rozwodnionego octu. Ale smak tego napoju wydał
mu się wstrętny, odsunął garnek i powiedział:
— Wody.
Greta przysunęła mu dzban z wodą, o wiele
za ciężki i nieporęczny, żeby móc z niego pić. Gdy
tak stała niezdecydowana, zastanawiając się, jak
by mu tu napój podać, on podniósł się z trudem i
z uśmiechem wyszeptał:
— Z twojej ręki, Greto, tylko kilka kropel. Nie
chcę wiele.
Zrobiła, jak chciał, i podała mu wodę. Gdy już
ją wypił, nie mogła dłużej zapanować nad sobą i
127/173
wykrzyknęła, wyciągając ku niebu obie ręce, na
poły w modlitwie, na poły w rozpaczy:
— Ach, że też muszę żyć! Valtinie, mój jedyny,
kochany, weź mnie ze sobą, mnie i nasze dziecko.
Ty byłeś wszystkim, co miałam. Teraz odchodzisz i
my jesteśmy na świecie niepotrzebni.
— Nie, Greto, to nieprawda. Musisz żyć, żyć
dla dobra dziecka. Nawet jeśli będzie ci ciężko. I
będziesz żyć, bo zawsze byłaś dzielna i odważna.
Ja to wiem. A teraz posłuchaj mnie i zrób tak, jak ci
powiem. Nachyl się, proszę, bo bardzo trudno mi
mówić.
Przysunęła się bliżej ku jego poduszce.
— Coś trzeba zrobić — ciągnął Valtin — nie
możesz dłużej przebywać z tymi obieżyświatami.
Nie chcę ich urazić, bo byli dla nas dobrzy, ale
oni są jednak inni niż my. A ty musisz znowu mieć
dom, ognisko, wiarę i obyczaje. Obiecaj mi, że
rozstaniesz się z nimi — w zgodzie i z dobrym
słowem; wróć do domu i powiedz... powiedz... że
to była moja wina.
Greta gwałtownie potrząsnęła głową. Obar-
czyć go winą — to zdawało się jej rzeczą na-
jtrudniejszą na świecie. On jednak uspokajającym
gestem położył rękę na jej ustach i powtórzył:
128/173
— ...że to moja wina. A gdy to już powiesz,
Greto, powiedz też, że przychodzisz, by naprawić
to, co zrobiłaś, żeby zatrzymali cię jako swoją
służącą. Że nie chcesz już szczęścia, tylko spokoju
i wytchnienia. Potem musisz klęknąć, nie przed
nią, ale przed twoim bratem Gerdtem. A on cię
podniesie...
— Ach, żeby tak było, jak mówisz! Ale ja znam
go lepiej. Będzie mi groził i odpędzi mnie od
swego progu, mnie i dziecko, przeklnie nas.
— O to się nie boję. Ale jeśli będzie twardszy,
niż mi się wydaje, wystąp przeciwko niemu o swój
spadek. Tego nie będzie ci mógł odmówić. A
potem znajdź sobie jakieś ciche spokojne miejsce
i załóż nowy dom, własne ognisko. Zrób to, Greto.
Wiem, że masz duszę upartą; ale musisz przemóc
się dla dobra dziecka. Obiecaj mi to. Obiecujesz?
— Obiecuję.
Zdawało się, że Greta chce coś jeszcze dodać,
ale w tym momencie weszła Zenobia i powiedzi-
ała:
— Wyobraź sobie, Greto, że jeszcze dzisiaj
gramy. Chcą, żebyśmy zagrali Grzech pierworod-
ny. Ludzie nie dają nam spokoju. Ale Grzech pier-
worodny bez anioła? To niemożliwe. Dlatego
przyszłam. Jak więc będzie, Greto?
129/173
Młoda
kobieta
patrzyła
przed
siebie
odrętwiała.
— Idź — powiedział Valtin. — Przysuń do mnie
koszyk i zagraj anioła. A gdy nadejdzie moment, w
którym podnosisz palmę, pomyśl o mnie.
Przysunęła koszyk do jego legowiska i
pochyliła się nad nim. Jeszcze raz wziął ją za rękę
i wyszeptał:
— A teraz żegnaj, Greto, i nie zapomnij. Będę
słyszał każde słowo. Idź. Będę czekał na ciebie.
I Greta poszła ukrywszy twarz w dłoniach.
130/173
ROZDZIAŁ 16
MNISZKI Z ARENDSEE
Następnego ranka w całym Arendsee po-
dawano sobie z ust do ust wiadomość, że nocą
umarł jeden z komediantów. Rozmawiano o tym
wszędzie i wszyscy byli podnieceni. Co z nim zro-
bić? Przyniesiono trumnę, z tym nie było kłopotu,
ale gdzie go pochować — oto było pytanie. Czyż
miejscowy cmentarz był dla obieżyświatów, o
których nikt nie wiedział, jakiej byli wiary, chrześ-
cijanie czy bezbożnicy? A może nawet Turcy? I
każdy przypominał sobie kobietę, która wczoraj,
przed rozpoczęciem widowiska siedziała u wejścia
do namiotu w długim czerwonym płaszczu na
ramionach.
To było oczywiste, że tylko stary kaznodzieja
Roggenstroh mógł rozstrzygnąć tę sprawę; zanim
zaś nastało południe, każdy już wiedział, że ją
rozstrzygnął, i w jaki sposób. Grecie samej
przyszło wysłuchać odmowy z jego ust wraz z
surowym napomnieniem.
To był wielki kłopot i strapienie i Grecie
dopiero wówczas lżej się zrobiło na sercu, gdy
gospodyni litościwie poradziła, by udała się do
klasztoru, do mniszek, które na pewno znajdą
jakąś radę, aby jej pomóc, chociażby dlatego, że
nie cierpią starego pastora. Niech tylko zbierze się
na odwagę i zapyta o przełożoną albo — gdyby ta
była chora (bo jest już bardzo sędziwa) — o Ilsę
Schulenburg, która ma dobre serce i jest prawą
ręką matki przełożonej. Po śmierci przeoryszy na
pewno zajmie jej miejsce.
Były to słowa prawdziwej pociechy i Greta
podziękowawszy gospodyni skierowała się do
wskazanego jej klasztornego budynku. Kilku
wyrostków, bawiących się pod zajazdem, chciało
jej towarzyszyć, ale wolała być sama i poszła w
stronę żywopłotu okalającego krużganek. Gdy mi-
mo poszukiwań nie mogła znaleźć furtki, przecis-
nęła się przez krzaki i stanęła przed długim ot-
wartym krużgankiem, do którego prowadziło kil-
ka niskich schodków z piaskowca. Wewnątrz, na
sklepieniach widać było na wpół zatarte mal-
owidła. Zwłaszcza jedno ją oczarowało: aniołowie
w locie unoszący zmarłego. Długo na nie patrzyła
poruszając w modlitwie wargami. Potem przeszła
na drugi koniec krużganku, zeszła po kilku stop-
niach w dół i znalazła się w samym środku klasz-
tornego cmentarza, który wydał się jej jeszcze
bardziej zapuszczony, niż z początku sądziła. Tam,
132/173
gdzie grusze swymi zwisającymi ku ziemi gałęzi-
ami nie zasłaniały wszystkiego, strzelały w górę
baldaszki kopru, wszędzie pieniły się jesienne
chwasty, a tymianek i rozmaryn przesycały powi-
etrze aromatycznym zapachem. Greta stanęła,
schyliła się i znowu się wyprostowała, miała uczu-
cie, że te dziko zarośnięte groby, te ukwiecone
chaszcze otulają ją swym tajemniczym czarem.
Wreszcie dotarła do końca cmentarza i poprzez łu-
ki krużganka, otaczającego cmentarz także i z tej
strony, ujrzała leżące w głębi jeziorko klasztorne.
Przy brzegu, kilkaset kroków dalej stało parę
domów. Jeden z nich, najbliższy, cały obrośnięty
bluszczem, aż po dach zasłonięty był soczystymi
czerwonymi liśćmi. Widać go było wyraźnie, a gdy
Greta podeszła zupełnie blisko, ujrzała stojącą na
kamiennym progu dziewczynę, która czyściła
wielką mosiężną kołatkę.
— Kto tu mieszka? — zapytała Greta.
— Panna von Jagow.
— Czy to jedna z mniszek?
Dziewczyna roześmiała się. — To przeorysza.
— To dobrze. Właśnie jej szukam. Dziewczyna,
o nic już nie pytając, weszła
do sieni, by zrobić przejście. Wskazała drzwi z
lewej strony.
133/173
— To tutaj.
I Greta weszła.
Był to wysoki gotycki pokój, z sufitem wspier-
ającym się na jednej kolumnie. W pierwszej chwili
trudno było rozeznać się we wnętrzu, gdyż
promienie słońca niemal tu nie docierały i zdawało
się, że całe światło pada od ognia płonącego na
głębokim, pozbawionym ozdób kominku. Siedziały
przy nim, zwrócone do siebie twarzami, dwie ko-
biety, różniące się wiekiem i wyglądem; między
nimi leżał ogromny wilczur o żółtoczarnej sierści,
spiczastym pysku i z długim ogonem, który pa-
trzył w oczy młodszej z kobiet i merdając ogonem
czekał na kąski, jakie mu rzucała. Pies nie zwrócił
uwagi na wejście Grety i dopiero wówczas odstąpił
od swej pani, gdy ta odwróciła się do drzwi pytając
półgłosem:
— Czego szukasz, dziecino?
— Szukam przeoryszy.
— Oto ona — odrzekła wskazując na drugi fo-
tel.
Postać, która siedziała skulona w jego głębi,
wyprostowała się i Greta zobaczyła, że była to
dama sędziwa, ale oczy miała bystre i pełne życia.
Równocześnie podniósł się pies i ufnie przytulił
głowę do ręki Grety. Był to dobry znak, bo — jak
134/173
powiedziała przeorysza — „on zna się na ludzi-
ach".
Skinęła na Gretę, aby podeszła bliżej.
— Jak się nazywasz, dziecino? I co cię do nas
sprowadza? Ale stań tu przy świetle, gdyż słuch mi
już nie dopisuje i muszę czytać z ust.
Greta zaczęła opowiadać, że należy do kome-
diantów, którzy wczoraj przybyli do miasta, i że
jeden z nich, ktoś bardzo jej bliski, zmarł dziś w
nocy. A teraz nie wie, gdzie go pogrzebać. Kazała
mu zrobić trumnę, ale nie ma dla niego grobu ani
skrawka ziemi. Była wprawdzie u starego pastora
i prosiła go o pomoc, lecz potraktował ją ostro i
zabronił chować zmarłego na cmentarzu. Odmówił
chrześcijańskiego pochówku na cmentarzu.
— Jesteś ochrzczona?
— Tak.
— Ale sprawiasz wrażenie obcej.
— To dlatego, że moja matka była Hiszpanką.
— Hiszpanką?... A więc starej wiary?
— Tak, matko przeoryszo.
Obie damy spojrzały na siebie, a przeorysza
powiedziała:
— Widzisz, Ilzo, to właśnie Roggenstroh
wyczytał z jej twarzy. On widzi więcej, niż nam się
135/173
zdaje. Ale to mu nie pomoże, bo my pokrzyżujemy
jego zamiary. On ma swój cmentarz, a my mamy
swój. I sądzę, że na naszym śpi się lepiej.
— Tak, matko przeoryszo.
— Widzisz, dziecko, ja też tak uważam.
Czekam już na to wiele dni i wiele lat. Ale chwila
ta nie nadchodzi. Trzeba ci wiedzieć, że mam już
dziewięćdziesiąt pięć lat; urodziłam się i zostałam
ochrzczona, zanim ten doktor z Wittenbergi udał
się do Wormacji i stanął przed cesarzem Karolem
V. Tak, dziecko. Pamiętam różne czasy i nie były
od naszych gorsze. Jutro o dziewiątej przyjdź ze
swym zmarłym, będzie miał swój grób.Grób u nas.
I to w niezłym miejscu, nie pod chwastami, nie;
pochowamy go pod gruszą albo, jeśli wolisz, pod
krzakiem bzu. Słyszysz, możesz polegać na mnie i
na niej. Bo my obie dobrze się rozumiemy, praw-
da, Ilzo? Każemy bić w dzwony, by Roggenstroh
usłyszał je w swej izbie i następnej niedzieli znów
grzmiał przeciwko nam z kazalnicy. Przeciwko nam
i antychrystowi. On to lubi najbardziej, a my na-
jchętniej tego słuchamy. A teraz oddal się, dzieci-
no. Nienawidzę pychy i wiem tylko jedno, że nasz
Wszechmogący umarł za grzechy nas wszystkich,
a nie za doczesną sprawiedliwość.
Po tych słowach Greta wyszła, a wilczur
odprowadził ją aż do drzwi.
136/173
Gdy obie kobiety znów zostały same, przeo-
rysza powiedziała:
— Nieszczęsne dziecko. Ona jest naznaczona.
— Ależ nie; ma tylko czarne oczy. Ja także
mam czarne.
— Tak, Ilzo, ale twoje się śmieją, a jej płoną.
— Za dużo widzisz, matko przeoryszo.
— A ty za mało. Stare oczy najlepiej widzą w
ciemności. A najciemniejsza jest przyszłość.
Nadszedł ranek następnego dnia.
Jeszcze nie wybiła dziewiąta, gdy całe Arend-
see usłyszało, że biją klasztorne dzwony. Usłyszał
je również Roggenstroh i wprawiło go to w furię.
Czy jednak chciał, czy nie, od zajazdu ruszył dzi-
wny kondukt, pogrzeb, jakiego miasto nigdy nie
widziało. Czterech komediantów niosło drabinę,
na której stała trumna; za nimi szła Greta
podtrzymywana przez Zenobię, która dziś nie mi-
ała na sobie purpury, a do swego spiczastego
czepka znów przymocowała długi, czarny welon
ze złotymi gwiazdkami. Potem szły dzieci z mi-
asteczka; te najbliżej trumny były poważne i
smutne, te z tyłu śmiały się rozbawione. Schodzili
w dół ulicą, szerokim łukiem obchodząc cmentarz,
aż do jeziora, bo z tej strony od niepamiętnych
czasów było wejście.
137/173
W pobliżu wejścia, pod rozłożystym krzakiem
bzu, który swymi gałęziami sięgał aż po kruż-
ganek, ogrodnik wykopał grób. A wokół grobu
stały mniszki z Arendsee: Barbara von Rundstedt,
Adelajda von Rademin, Mette von Bölow i wiele,
wiele innych. Wszystkie w spiczastych czepkach
na głowie i zakonnych habitach; w środku prze-
orysza, drobna, zgarbiona, a obok niej Ilza von
Schulenburg, duża, dostojna. Gdy kondukt zbliżył
się do grobu, krąg się rozstąpił; za pomocą lin
i pasów, które specjalnie przygotowano, spuszc-
zono trumnę do dołu. Dzwon zamilkł, a przeorysza
powiedziała:
— Zmów modlitwę, Ilzo.
Ilza podeszła do grobu i zaczęła się modlić:
„Wina nasza jest wielka, nasza zasługa jest mała;
a wszystko jest dziełem łaski bożej". I wszystkie
mniszki powtórzyły cicho jak echo: „Wszystko jest
dziełem łaski bożej". Po czym najbliżej stojące rzu-
ciły garść ziemi na zmarłego, a gdy ich krąg się
rozstąpił, podeszły bliżej dzieci i zaczęły sypać
kwiaty na stojącą w dole trumnę. Było to na-
jróżniejsze kwiecie zebrane w czasie krótkiej cere-
monii z zarośniętych grządek.
Wkrótce Greta została sama. Spoglądała na
krzak bzu, który zdawał się rosnąć tylko po to, by
chronić mogiłę. Przeleciał nad nią ptaszek i usi-
138/173
adł na łodydze konopi. „Makolągwa!" — szepnęła.
I stanęły jej przed oczyma obrazy minionych dni;
poczuła ostry ból, upadła na ziemię i gorzko za-
płakała.
Gdy się podniosła, ujrzała, że Ilza, która
odeszła razem ze wszystkimi, teraz znów szła ku
niej krużgankiem; najwyraźniej chciała przekazać
jej jakąś wiadomość. I tak rzeczywiście było.
— Chodź, Greto — powiedziała — przeorysza
chce z tobą porozmawiać.
Poszły razem wzdłuż krużganku i brzegu jezio-
ra, do zarośniętego bluszczem domu z wysokim
dachem, pokrytym czerwono połyskującymi liść-
mi.
Było gorąco, mimo że był to już październik,
i przeorysza, która jak większość starych ludzi lu-
biła wygrzewać się na słońcu, kazała wystawić
stół i krzesła przed dom. Teraz siedziała tu, na
tle ciemnego gąszczu, na który padał z głębi do-
mu blask płonącego na kominku ognia, na stoliku
obok leżały owoce i pierniki, stało wino z Ulm i
Bazylei oraz ozdobna amfora z winem z Syrakuz.
Greta pokłoniła się.
— Kazałam cię zawołać — powiedziała
przełożona — ponieważ chciałabym ci pomóc, na
ile tylko mogę. Nikt nie powinien odejść od
139/173
naszego progu bez pociechy. Tak postępowałyśmy
w Arendsee przed wiekami i tak postępujemy
dzisiaj. Ilza również tego nie zmieni. Nieprawdaż,
Ilzo? A teraz powiedz nam, dziecko, skąd przy-
chodzisz i dokąd zmierzasz? Pytam o to dla twego
dobra. Wyznaj mi to, co powiedzieć możesz i co
powiedzieć zechcesz. Greta powiedziała jej wszys-
tko, w końcu i to, że musi wrócić do swoich, do
brata i siostry, by u ich progu znaleźć przebacze-
nie i pojednanie.
— To ciężka droga.
Greta milczała i patrzyła przed siebie. W
końcu powiedziała:
— Tak. Ale obiecałam mu. I chcę tego dotrzy-
mać.
— Kiedy masz zamiar wyruszyć?
— Zaraz.
— Słusznie. Wola może osłabnąć, a musimy
czynić dobro, dopóki mamy po temu siłę i ochotę.
W przeciwnym razie nie zdołamy się do czynienia
dobra zmusić. Pozwól jej posilić się, Ilzo, i daj
pożywienie na drogę. Jeszcze jedno,
Greto: bądź wierna sobie, nawet jeśli ci się nie
powiedzie, i wiedz, że tutaj znajdziesz schronie-
nie. A to schronienie jest niemal tak dobre jak dom
rodzinny. Uklęknij teraz i na koniec wysłuchaj tego
140/173
najlepszego, co mogę ci powiedzieć: „Niechaj cię
Bóg błogosławi i zachowa w pokoju". Wszyscy go
potrzebujemy, ale ty, biedactwo, potrzebujesz go
podwójnie. Idź już, pospiesz się i daj znać o sobie.
Greta pocałowała staruszkę w rękę i odeszła.
Ilza poszła za nią. Gdy zakonnica wróciła i
znów zajęła swe miejsce pod ścianą z bluszczu,
przełożona powiedziała:
— Nigdy już jej nie ujrzymy.
— Przecież zaofiarowałaś jej przytułek.
— Albowiem musimy czynić swą powinność...
Zresztą wyroki boskie są niezbadane... Lecz widzi-
ałam śmierć wypisaną na jej czole. Zobaczysz, Il-
zo, że nawet trzech dni nie przeżyje.
141/173
ROZDZIAŁ 17
ZNÓW KU TANGENMÜNDE
Greta okrężną drogą wróciła do zajazdu, by
pożegnać się z ludźmi, którzy byli życzliwi jej i
zmarłemu. Przede wszystkim z Zenobią. Potem
zawinęła w skraj swego płaszcza dziecko, które
dotąd piastowała Zenobia, i wyszła z miasta na
trakt prowadzący z Arendsee do Tangermünde.
Jeśli się pospieszy — to były ostatnie słowa gospo-
dyni — to za cztery godziny powinna być na miejs-
cu.
Początkowo droga prowadziła przez łąki.
Wszędzie już widać było jesień; czerwony szczaw,
który kwitł tu zwykle szerokimi łanami, dawno już
dojrzał i ptaki już nie śpiewały; ale niebo było
błękitne, snuło się babie lato i chwilami wydawało
się Grecie, że jakby zapominała o dręczącym ją
cierpieniu. Był taki spokój w przyrodzie. „Ach, te
łagodne dni!" — powiedziała cicho do siebie.
Za łąką rozciągał się las. Młode świerki
przemieszane były ze starymi dębami, a wszędzie
tam, gdzie one rosły, powietrze było rześkie i Gre-
ta chciwie je wdychała. Robiło się bowiem coraz
duszniej, słońce mocno przygrzewało.
Musiało już zbliżać się południe, gdy zatrzy-
mała się, by odpocząć. Nie tyle ze względu na
siebie, ile na dziecko. Dała mu pić. Było to tuż na
skraju lasu, gdzie między innymi drzewami liści-
astymi rosło również kilka rozłożystych kasztanów.
Droga się tu nieco rozszerzała tworząc półkole,
na jego przeciwległym końcu leżały na pół oko-
rowane pnie brzozowe, a za nimi, wśród bagna
i kamieni pluskało źródełko. Tu usiadła, a wokół
niej leżały kasztany, niektóre jeszcze w kolczastej
łupinie, większość jednak powypadała ze swej os-
łony i połyskiwała brązowo. Schyliła się, chcąc kil-
ka podnieść, i gdy to uczyniła i gdy coraz więcej
kasztanów miała w podołku, wtedy znowu ujrzała
siebie u grobu ojca a obok Valtina, któremu
wieszała na szyi łańcuch nazywając go swoim ryc-
erzem. Zdawało się, że każda godzina tego dnia
będzie przywoływać w niej wspomnienia, słodkie i
zarazem bolesne. „Wszystko minęło" — powiedzi-
ała. Wstała i wyrzuciła kasztany na trawę u swych
stóp.
Trwała jeszcze w głębokim zamyśleniu, gdy
usłyszała dźwięk łańcucha u chomąta i zaraz
potem ujrzała skręcający w las wóz, nadjeżdżają-
cy z tej samej strony, z której ona przyszła. Wóz
143/173
był zaprzężony w dwa małe konie, a na worku
z sieczką siedział woźnica. Z tyłu również leżały
worki, zapewne z ziarnem, które wiózł na targ lub
do młyna. Greta podeszła bliżej i zapytała, czy nie
wziąłby jej ze sobą. „Tylko kawałek!"
— Dobrze. Wsiadaj, dziewucho.
Greta usadowiła się obok niego i w milczeniu
wjechali do lasu. W końcu chłop odezwał się:
— Idziesz z Arendsee?
— Tak — powiedziała Greta.
— A więc i ty chcesz do klasztoru? Chryste,
stara to przeorysza. Dziewięć dziesiątek roków. Ta
to już długo nie pociągnie. A potem będziem mieli
naszą Ilzę.
— Znacie ją?
— A co nie mam znać? Jestem z Arnsdorf,
gdzie się rodziła. A siostra mego ojca to jej ciotka.
Ona zawsze mówiła: „Ilza jest najlepsza. Jest
równie dobra jak duża. Dlatego też jak nic będzie
przeoryszą".
Znowu jechali w milczeniu i tylko kilka błęk-
itnych much brzęczało nad nimi, a droga nadal
wiła się w piachu. Od czasu do czasu, gdy droga
stawała się twardsza, gdy zarastał ją mech lub
pokrywało igliwie, po którym furka mogła szybciej
144/173
jechać, chłop przynaglał lejcami chude koniki do
szybszego biegu i wówczas słyszało się jego
pokrzykiwania i dźwięk łańcucha.
— Dokąd chcesz jechać? — podjął wreszcie
znowu rozmowę.
— Do Tangermünde.
— Tangermünde. O, wiem, wiem... To idzie już
trzeci alibo też czwarty rok, jak tu był nasz elektor,
dał pojeść i popić. I wszyscy byli na zamku. Tak, ja
też tam byłem...
Greta kiwnęła głową, bo jakżeby mogła za-
pomnieć tamten dzień! I tak sobie gawędzili, a
jeszcze częściej milczeli, aż dojechali do miejsca,
w którym droga rozwidlała się w dwóch kierunk-
ach.
— Tu skręcam na prawo — powiedział chłop.
Greta zeszła więc z wozu i chciała mu dać kilka
miedziaków.
— Nie, nie, dziewucho, nie trzeba. A może
jesteś już zamężna?
Zaczerwieniła się, ale nie zwrócił na to uwagi i
skręcił na prawo, w polną drogę.
Greta miała jeszcze ze dwie godziny drogi
przed sobą, a że odpoczęła jednak po trudach wę-
drówki, znów dziarsko ruszyła naprzód. Nie było
145/173
już tak gorąco; zerwał się wiatr, chłodząc powi-
etrze i czoło Grety. Znów była pełna odwagi i za-
częła wyobrażać sobie swoją przyszłośedn. Ale, o
dziwo, wciąż zaczynała jakby od innego końca i im
bardziej odchodziła w najdalszą przyszłość, tym
wydawała się jej ona jaśniejsza i wyrazistsza. Gdy
jednak w końcu wróciła w myślach do bliskiego już
momentu, w którym miała wejść do domu Gerd-
ta i ugiąć przed nim kolana, lęk ogarnął jej serce
i tylko z trudem zdołała się opanować. Podniosła
dziecko i ucałowała je. „Tak być musi — powiedzi-
ała — i będzie. Obiecałam i chcę tego dotrzy-
mać. Chcę nauczyć się pokory. Pragnę poprosić o
miejsce przy jego ognisku, być jego służebną. Pad-
nę przed nim na kolana. Ale — i głos jej zadrżał
— kiedy już padnę przed nim, powinien mnie pod-
nieść. Biada jemu i mnie, jeśli zostawi mnie
klęczącą". I na taką myśl zdało się Grecie, że
wszystko przekręciło się jej w głowie, jakby traciła
zmysły.
W końcu znów skrzepiła się w sobie i szybkim
krokiem poszła dalej, żywiąc na przemian nadzieję
i obawę. Wreszcie skończył się las i ujrzała dachy
oraz wieże Tangermünde. Wtedy wszystko w niej
stopniało w miłości i tęsknocie; pozdrowiła miasto
ręką. Oto wieże Świętego Stefana, a wysokie drze-
wa obok to cmentarne lipy. Czy Gigas żyje? Czy
146/173
kwitną jeszcze róże w jego ogrodzie? Położyła dłoń
na piersi i załkała, a uspokoiła się dopiero wtedy,
gdy pod palcami wyczuła złote puzderko, jedyne
co pozostało jej z dawnych dni. Otworzyła je,
potem znowu zamknęła i żarliwie przycisnęła do
ust.
147/173
ROZDZIAŁ 18
GRETA U GERDTA
Mimo woli przyspieszyła kroku i wkrótce
dotarła do podgrodzia, składającego się z kilku
domów. Jeden z nich, w którym po malowanym
i złoconym szyldzie łatwo można było rozpoznać
zajazd, stał w pobliżu bramy miejskiej. Weszła
tam, aby chwilę odpocząć i czegoś się dowiedzieć.
Tutejsi ludzie we wszystkim okazali się jej przy-
chylni. Nie minęła godzina, gdy Greta była przy-
gotowana: ubranie odkurzone i wygładzone, a
zmierzwione w czasie długiego marszu włosy
znów przyczesane.
Biła właśnie piąta, gdy z dzieckiem pod
płaszczem wyszła z zajazdu. Na dworze kury
nadal grzebały w piasku i tylko kogut z godnością
odstąpił na bok piejąc trzykrotnie, gdy przechodz-
iła obok. Jej krok był lekki, lżejszy niż serce, a kto
by jej spojrzał w oczy, musiałby dojrzeć, że ich
wyraz wciąż się zmieniał. Przeszła przez bramę,
przez położony za nią plac, a gdy już znalazła
się w mieście, za wewnętrznymi murami, zdawało
się jej, jakby była w pułapce, z której nie można
się wyrwać. Ale nie była spętana przez miasto,
lecz przez siebie samą. I tak szła w górę główną
ulicą. Minęła ratusz, ponad sklepieniami którego
znów przeświecało niebo, tak wspaniale czerwone
jak owego wieczoru, kiedy to Valtin wyniósł ją po
schodach na zewnątrz i uratował od niechybnej
śmierci. Uratował? Ach, że też nie zaduszono, nie
stratowano jej wówczas. Czuła, że dusi się w tym
momencie. Opanowała się jednak i szła dalej w
głąb miasta, aż zatrzymała się przed domem
Mindów. Nie było tu niczego, co by ją mogło pow-
strzymać lub zaskoczyć. Wszystko wyglądało jak
dawniej: nisze, w których siadywała na kamieni-
ach rozmawiając z Valtinem na długo, długo
przedtem, zanim Truda sprowadziła się do tego
domu, a na górze okienko, teraz otwarte, aby
wpuścić do środka świeże powietrze wieczorne,
które było jej oknem. Tam siedziała snując wiele
cudownych marzeń. Ale przecież nie o tym, co ją
spotkało!
W tym momencie otworzyły się drzwi domu
i trzy może czteroletni chłopczyk podbiegł do
miejsca, gdzie stała Greta. Dobrze wiedziała, kto
to był, i chciała go wziąć za rękę, ale wyrwał
się i wylękniony śmignął do jednego z sąsiednich
domów. „Dobrze się zaczyna" — powiedziała do
siebie i przeszła przez ulicę ku domowi, którego
149/173
drzwi były rozwarte na oścież. W sieni, mimo że
już się ściemniało, było wszystko wyraźnie widać:
pod ścianami stały brązowe szafy, z drugiej zaś
strony jasne, zniknęły tylko jaskółcze gniazda
przyklejone kiedyś po obu bokach belki stropowej.
Pozostały po nich jeszcze ślady. To przestraszyło ją
bardziej niż wszystko inne. „Jaskółki nie czują się
tu dobrze — powiedziała sobie — ten dom przes-
tał być gościnny". Po czym zapukała i weszła do
środka.
Jej oczy mimo woli prześlizgnęły się po
ścianach, na których brakowało kilku rodzinnych
portretów wiszących tu dawniej, również portretu
jej matki; ale wielki stół z drzewa orzechowego
stał na dawnym miejscu, a przy jego węższym
boku, z głową odrzuconą do tyłu i wyciągniętymi
nogami siedział Gerdt i coś czytał. Wyglądało to
na jakieś akta, których przeglądanie należało do
jego obowiązków jako rajcy miejskiego. Bowiem
jeden z Mindów zawsze zasiadał w Radzie. Tak
było od stu lat. Greta stanęła u progu i dopiero
gdy dostrzegła, że Gerdt spojrzał na nią i odłożył
kilka kart papieru składających się na akta,
powiedziała:
— Szczęść Boże, Gerdt. Jestem twoją siostrą
Gretą.
150/173
— A, Greta — odpowiedział zagadnięty. — To
ty! Dawno się nie widzieliśmy. Co porabiasz? Co
cię sprowadza?
— Valtin nie żyje...
— Doprawdy? Nie żyje?
— Valtin nie żyje i jestem sama. U jego
śmiertelnego łoża musiałam przyrzec, że będę
was prosić o przebaczenie. Więc oto jestem i
czynię to. Proszę cię o przytułek, o miejsce przy
twoim ognisku. Jestem zmęczona podróżowaniem
i chcę spokoju. Tylko spokoju. Pragnę wam służyć;
to będzie moja pokuta.
I gdy tak mówiła z całym przekonaniem,
upadła przed nim na kolana, raczej pospiesznie
niż ze skruchą, przy czym patrzyła na niego pyta-
jąco, z dziwnym wyrazem twarzy. A dziecko cały
czas lewą ręką trzymała pod płaszczem.
Gerdt pozostał w swej wygodnej pozie,
spoglądając w sufit. Wreszcie powiedział:
— Pokuta! Nie, Greto, ty nie jesteś gotowa
do pokuty. Znam cię lepiej, ciebie i twą dumę. W
twoim głosie nie ma nic z pokory. Ale nawet gdy-
byś się jej nauczyła, siostra nie może być służącą.
Do tego nie możemy dopuścić ze względu na nasz
stan i ludzką opinię. Greta, wciąż klęcząc,
powiedziała: — Tak też myślałam. Ale jeśli ja nie
151/173
mogę tu zostać, to przynajmniej dziecko. Kocham
je i ponieważ kocham je bardziej niż swoje życie,
chcę się z nim rozstać, oddać je w obce ręce, w
wasze ręce. Nie będzie miało dobrych i szczęśli-
wych dni, wiem przecież, co je czeka, ale nawet
jeśli nie zazna szczęścia, to przynajmniej nie
będzie się poniewierać. Niech tak będzie. A jeśli
się go tak bardzo wstydzicie, oddajcie je dobrym
ludziom pod opiekę, by zostało i c h dzieckiem i
zapomniało o mnie, by nic nie zostało na nim z
grzechu, nic z plamy jego urodzenia. Wysłuchaj
mnie, Gerdt: powiedz „tak" i nigdy mnie nie ujrzy-
cie. Chcę odejść, odejść daleko stąd, znaleźć sobie
miejsce, w którym mogłabym żyć i umrzeć. Uczyń
to! Ach, miłość i nienawiść pomieszały mi zmysły
i stało się wiele rzeczy, które lepiej, żeby się nie
stały. Ale nie ma we mnie złych zamiarów. Oto
tu kajam się przed tobą; padłam na kolana, pod-
nieś mnie! Pomóż mi, a jeśli nie mnie, to pomóż
dziecku.
Gerdt spojrzał na klęczącą kobietę obojętnie,
bez współczucia, wreszcie powiedział kręcąc
głową:
— Nie będę mu ojcem ani też opiekunem czy
doradcą. Chciałaś tego, więc masz. Bardzo do-
brze, że trzymasz dziecko pod płaszczem, bo jest
152/173
to dziecko spod płaszcza. Nie chcę go nazwać
właściwym imieniem.
I pozwolił jej klęczeć, sięgając po akta, jakby
był zniecierpliwiony i pospiesznie chciał wrócić do
przerwanej lektury.
Greta poderwała się, w jej oczach widać było
błyski nienawiści. Jeszcze się jednak opanowała
i powiedziała głosem, który nagle stał się
bezdźwięczny i ochrypły:
— Dobrze, Gerdt. Ale jeszcze jedno słowo. Nie
chciałeś mnie wysłuchać w biedzie, więc domag-
am się moich praw. Przyszłam po prośbie, ale nie
jako żebraczka. Bo nędzarką nie jestem. Urodz-
iłam się jako córka bogatego Jakuba Minde. Chcę
zatem otrzymać swój spadek. Słyszysz, Gerdt, mój
spadek.
Gerdt złożył karty akt, uderzył w nie lewą ręką
i roześmiał się:
— Spadek! Skąd spadek, Greto? Co twoja mat-
ka wniosła do tego domu? Czy znasz piosenkę
o wróblu i laskowym orzechu? Spadek! Nie masz
żadnego spadku. Masz swoje dziecko, to wszystko.
Spróbuj u Zernitzów, porozmawiaj ze starym.
Valtin ma spadek. I Emrentz. Sądzę, że Emrentz
ucieszy się na twój widok.
— To twoje ostatnie słowo?
153/173
— Tak, Greto.
— Więc bądź zdrów i niech twoja zapłata
będzie taka, jakie jest twoje miłosierdzie.
Z tymi słowy odwróciła się, przeszła przez
drzwi i sień. Gdy będąc na dworze przechodziła
koło okna, spojrzała jeszcze raz do środka, ale
Gerdt, odwrócony tyłem i zatopiony w myślach,
niczego nie zauważył.
Patrzył tępo przed siebie ciągle jeszcze, gdy
weszła Truda i postawiła na stole podwójny
lichtarz. Nie byli rozmownym małżeństwem, mil-
czące wieczory były w ich domu czymś powszed-
nim; ale dziś Truda stawiała wiele pytań i Gerdt,
który czuł się nieswojo, w końcu opowiedział, co
się wydarzyło ostatniej godziny. Nad wszystkim
przeszedł prędko do porządku; dopiero gdy padło
słowo „spadek", nie mógł się uspokoić i powtórzył
je dwa, trzy razy, zmuszając się do śmiechu.
Ale Truda, gdy to mówił, podeszła do okna,
zabębniła w szybę palcami, jak to miała w zwycza-
ju, gdy była zagniewana. W końcu odwróciła się i
powiedziała:
— Jak ty myślisz, co teraz będzie?
— Co będzie? Nie wiem.
— Ale ja wiem. Myślisz, że ta czarownica
usiądzie przy drodze i dla twojej przyjemności um-
154/173
rze lub zejdzie na psy?! Och, Gerdt, Gerdt, to
nie skończy się dobrze. Ja mogłabym, być może,
mogłabym tak powiedzieć, bo byłyśmy sobie obce
i wrogie od początku. Ale ty! Tobie nie było wolno.
To ściągnie nieszczęście. I ty to sprawiłeś. Mówisz,
że chodziło ci o dobre imię? Daj spokój, znam cię
lepiej. To ze skąpstwa i chciwości, dla majątku i
złota! Dla niczego innego.
Poderwał
się
i
chciał
gwałtownie
coś
odpowiedzieć, bo choć był tępy i uległy, jednakże
potrafił wpaść w gniew, gdy ktoś wspominał o jego
majątku. Ale Truda, nieustraszona, nie dała mu
dojść do słowa:
— Nie mów nic, Gerdt; widzę z twojej twarzy,
że masz nieczyste sumienie. Twoja matka wniosła
majątek w posagu, dobrze o tym wiem. Ale gdy
do naszego domu weszła, na nieszczęście, ta Hisz-
panka, to ten majątek podwoiła. Z jednego zrobiła
dwa. Kłamiesz, gdy mówisz, że było inaczej. Ona
m a spadek. Nie patrz tak głupio. A ponieważ go
nie dostała, zobaczymy, w co się obróci twój i
jej majątek. Wierz mi, ja ją znam. Częściej niż ty
patrzyłam w jej czarne oczy. Mówisz, że została
poskromiona? Nigdy, nigdy.
I przyciągnęła do siebie chłopca, który, gdy to
mówiła, wszedł do pokoju.
155/173
— Mówicie o tej pani — powiedziało dziecko.
— Wiem. Chciała mnie wziąć za rękę. Po drugiej
stronie ulicy. Ale bałem się jej i uciekłem.
156/173
ROZDZIAŁ 19
GRETA PRZED PETEREM GUNTZEM
Mogłoby się wydawać, że Greta wyszła z do-
mu spokojna; ale w jej sercu szalała burza, setki
pomysłów przychodziło jej do głowy i natychmiast
je porzucała. A wszystkie wyrastały z jednej żądzy
— zaspokojenia nienawiści i zemsty. Wciąż miała
przed oczyma Gerdta, nie Trudę; na jego ramieniu
siedział czerwony człowieczek w czerwonym
kapeluszu, z czerwoną postrzępioną chorągiewką.
Gerdt chciał się od niego uwolnić, ale nie mógł.
Greta roześmiała się głośno, lecz w głębi ducha
zadała sobie pytanie: „Czy jestem szalona?"
W takim nastroju, ogarnięta majakami, wyszła
na plac ratuszowy, gdy nagle, oślepiona promie-
niem światła, obejrzała się i zobaczyła księżyc w
nowiu, tajemniczo wznoszący się nad ratuszem,
jakby obejmował we władanie tę godzinę. Spojrza-
ła w górę i zdało się Grecie, że ktoś uspokajająco
położył jej rękę na sercu.
— Niech to będzie mi znakiem — powiedziała.
— Stanę przed Radą, niech ona mnie podniesie;
nie, nie podniesie. Niech mnie osądzi. Nie chcę od
ludzi pociechy i łaski, lecz domagam się uznania
moich praw. Moich praw przeciwko niemu, który
swą duszę zapisał diabłu. Bo skąpstwo jest dia-
belstwem!
Powtórzyła to jeszcze kilka razy i wyciągnęła
dłoń ku tarczy księżyca.
Potem zaś odwróciła się i przeszła przez
bramę ku podgrodziu.
Gdy dotarła na miejsce, przysiadła się do goś-
ci w zajeździe, porozmawiała z nimi i poprosiła o
odrobinę mleka. Gdy je dostała, szybko się pożeg-
nała i weszła do izdebki na strychu, gdzie gospo-
dyni wstawiła jej łóżko i kołyskę. Śmiertelnie
zmęczona przejściami tego dnia, rzuciła się na
posłanie i zasnęła. Spała do północy, kiedy to
dziecko zaczęło się niespokojnie ruszać. Usłyszała
je, wzięła na ręce, nakarmiła i znów ukołysała,
po czym otworzyła okno wychodzące na przed-
miejskie ogrody i rozległe rżyska. Księżyc zaszedł,
ale świeciły gwiazdy, niemal tak wspaniałe jak
zimą. Spojrzała w górę na złoty korowód i
wyciągnęła ku niemu obie ręce.
— Boże, zmiłuj się nade mną!
Uklękła i ucałowała dziecko. Oparła głowę na
poduszce, prawą ręką objęła kołyskę i tak znalazła
158/173
ją gospodyni, gdy o świcie weszła, by Gretę
obudzić.
Sen ją wzmocnił i jeszcze raz promyk nadziei
zaświtał w jej zamroczonej głowie. Wstąpiła w nią
nawet nowa odwaga, w którą sama uwierzyła.
Przecież wszyscy rajcy ją znali, a stary Peter Guntz
był przyjacielem ojca. A Gerdt? Przecież nie miał
zwolenników i nikt go nie lubił. Wiedziała o tym
z dawnych, a przecież nie tak odległych czasów.
I posiliła się, pobawiła z dzieckiem, przez chwilę
zdawało się, jakby zapomniała, co ją tu sprowadz-
iło.
Ale u Świętego Stefana biła jedenasta. Była to
godzina, o której zbierali się rajcy, więc wyruszyła
do miasta i szybkim krokiem, jak wczoraj, przeszła
przez bramę i ulicę Długą.
Wokół ratusza było pełno ludzi. Przekupki
zachwalały swój towar, aż Greta nie mogła od
nich oderwać oczu. Ach, jakże dawno nie oglądała
tego widoku, jak dawno się nim nie cieszyła. Teraz
chodziła od kramu do kramu, tak że aż przeszła
na drugą stronę, z tyłu ratusza, gdzie stało już
tylko kilka jatek. Nad nimi była na murze kami-
enna tablica, której dawniej tu nigdy nie widziała.
A jednak musiała być stara, sądząc po nalocie
szarozielonego mchu i staromodnych literach,
159/173
które jednak można było wyraźnie odczytać. I Gre-
ta czytała:
Jeśli masz władzę, to bądź praw,
Bóg jest twym kniaziem, ty jego rab;
nie ufaj władzy, jaką masz,
bo policzone są twe dnie.
Jak ty sądziłeś niegdyś mnie,
tako też Bóg osądzi cię.
Tutaj sądziłeś przez parę chwil,
Tam cię osądzą po czasy wsze.
— Jakie to piękne! — I czytała wciąż od nowa,
aż każde słowo wryło się jej w pamięć. Potem
obeszła szybkim krokiem ratusz i weszła po
schodach, które skręcając z lekka w lewo,
prowadziły prosto do sali obrad.
Była to ta sama sala, w której na początku
naszego opowiadania występowali komedianci
wywołując brzemienny w skutkach pożar. Ale ter-
az zamiast wielu ław w środku sali stał tylko jeden
długi stół. A wokół stołu, na którym rozpostarto
zielone sukno, siedzieli burmistrz i rajcy miejscy.
U samego szczytu Peter Guntz, a po obu jego
bokach:
Caspar
Helmreich,
Joachim
Lemm,
160/173
Christoph Thone, Jürgen Lindstedt i jeszcze trzech
czy czterech innych.
Tylko rajca Zernitz wymówił się chorobą. Po
przeciwnej, krótszej stronie stołu kołysał się w
krześle Gerdt, w rękach trzymał te same akta,
w których był poprzedniego dnia zatopiony. Na
widok wchodzącej siostry poczerwieniał i spuścił
oczy. Wszystko przemawiało za tym, że nie
spodziewał się spotkania w tym miejscu. Greta za-
uważyła to i zbliżywszy się do stołu, powiedziała:
— Niech będzie pochwalony, Piotrze Guntz.
Już mnie nie pamiętacie, ale ja was znam. Jestem
Greta Minde, jedyna córka Jakuba Minde.
Wszyscy spojrzeli zaskoczeni, najpierw na
Gretę, potem na Gerdta, tylko stary Peter Guntz,
który już tak dużo widział i przeżył, nie okazał żad-
nego zaskoczenia i powiedział przyjaźnie:
— Dobrze cię pamiętam. Biedne dziecko. Z
czym przychodzisz, Greto. Co cię tu sprowadza?
— Przychodzę, by zaskarżyć mego brata Gerd-
ta, który odmawia mi mego spadku. A nie ma
prawa, jak sądzę. Wróciłam do tego miasta, by
naprawić to, w czym zbłądziłam, chciałam służyć
i pracować, prosić i modlić się. A wszystko ze
względu na moje dziecko. Ale Gerdt Minde ode-
pchnął mnie od swego progu, nie ufa mi i, być
161/173
może, ma po temu prawo. Albowiem dobrze
wiem, kim byłam i kim jestem. Ale choć nie mam
prawa do jego braterskiego serca, to przecież
mam prawo do ojcowizny.
I w tym, Piotrze Guntz, oraz wy, panowie raj-
cy, powinniście mi z dobrej woli pomóc.
Gdy Greta skończyła, Peter Guntz zwrócił się
do Gerdta ze słowami:
— Słyszeliście skargę, rajco Minde. Czy jest
tak, jak ona mówi? A może macie coś do
powiedzenia, jakieś swoje racje?
— Nie jest tak, jak ona mówi — Gerdt podniósł
się z krzesła. — Jej matka była dzieckiem ubogiej
kobiety. Wszyscy wiecie, jakiej była krwi i wiary, a
do naszego domu weszła bez wiana.
— Wiem o tym.
— Wiecie o tym. A jednak mam mówić, cho-
ciaż lepiej by mi było milczeć. Jednakże wasze
wezwanie nie daje mi wyboru. A więc słuchajcie.
Mój ojciec, Jakub Minde, tak jak był mądry, tak też
był nierozważny. I taki był od młodości. Nie miał
do interesów szczęśliwej ręki, chętnie brał się do
wielkich interesów, jak to czynią w Lubece i Flan-
drii. Ale to nic nie przynosiło naszemu domowi. A
gdy rozbiły mu się dwa okręty, to sam był u progu
ruiny. I w tym to czasie ściągnął tu ze Stendal mo-
162/173
ją matkę, jedyną córkę Baldwina Rickharta. I to
wraz z nią do naszego domu przyszedł dostatek...
— Którym wasz ojciec zarządzał.
— Ale bez błogosławieństwa i korzyści. To ja
musiałem i ciągle muszę zabiegać, by dawne złe
gospodarzenie na dobre zmienić i wszystko, co aż
do tej chwili uważam za swoje, wciąż jeszcze nie
równa się temu, co ze Stendal przywiozła córka
Rickharta.
— Czy wszystko to zeznajecie pod przysięgą,
rajco Minde?
— Tak, Piotrze Guntz.
— A zatem, jeśli nikt nie zgłasza sprzeciwu,
oddalam twą skargę. Takie jest prawo tangermind-
skie. Ale nim pozwolę ci odejść z tego sądu, G r e
t o Minde, która prosiłaś nas o wyrok i poparcie,
zapytuję cię Gerdtcie Minde, czy chcesz skorzys-
tać z twego prawa, czy też przez chrześcijańskie
miłosierdzie odstąpisz od niego. Gdyż ta, która
stoi tu przed tobą, jest dzieckiem twego ojca i two-
ją siostrą.
— Córką mego ojca, Piotrze Guntz, ale n i e
moją siostrą. I skończmy już z tym. Była wyniosła,
gdy mieszkała z nami, teraz, gdy nisko upadła,
staje przed wami i przede mną, a pod płaszczem
chowa dziecko. Spytajcie ją, skąd je wzięła. Powiła
163/173
je gdzieś przy drodze. Nic mi do kobiet, które
w rowach i krzakach folgują swym chuciom i
rozkładają sobie barłóg. Nieszczęście? Kto da
temu wiarę. Sama tego chciała. Bez fałszywej
litości, drodzy panowie. Jak kto sobie ściele, tak
potem śpi.
Greta, gdy brat to mówił, wyjęła dziecko spod
płaszcza i mocno do siebie tuliła. Teraz podniosła
je do góry, jakby na znak, że nie chce go ukrywać.
I dopiero potem zwróciła się ku wyjściu. Tu jeszcze
raz się odwróciła i powiedziała spokojnym,
bezdźwięcznym głosem:
Nie ufaj władzy, jaką masz,
bo policzone są twe dnie.
Jak ty sądziłeś wprzódy mnie,
tako też Bóg osądzi cię.
Po czym pokłoniła się i wyszła.
A rajcy, których początkowa ciekawość i
współczucie szybko się rozwiały, patrzyli za nią,
niektórzy twardo i drwiąco, inni obojętnie.
Tylko Peter Guntz był pełen troski i niepokoju
z powodu wyroku, jaki musiał wydać. „Niesłuszne
prawo, martwe prawo". Przerwał posiedzenie i
przeszedł obok Gerdta Minde bez słowa, nie kłani-
ając się.
164/173
165/173
ROZDZIAŁ 20
TUTAJ SĄDZIŁEŚ PRZEZ PARĘ CHWIL, TAM CIĘ
OSĄDZĄ PO CZASY WSZE
Greta powoli zeszła po schodach. Rejwach tar-
gowy wciąż jeszcze trwał, ale ona nic nie widziała;
a gdy już plac miała za sobą, wyprostowała się,
jakby owiana jakimś szaleńczo-fantastycznym
poczuciem siły. Już nie była żebraczką, już nie
chodziła po prośbie, o nie, to miasto należało do
niej, i tak kroczyła w dół ulicą ku bramie miejskiej.
Ale na widok bramy skręciła w zaułek na lewo
i zaraz potem na wąską, porośniętą trawą ścieżkę,
która biegnąc między murem i ogrodami okalała
całe miasto. Tutaj mogła być pewna, że nikt jej nie
spotka, a gdy wreszcie doszła do furtki ogrodowej
Mindów, na moment się zatrzymała. Owładnęły
nią wspomnienia, wspomnienia o nim, który teraz
spał na klasztornym cmentarzu, i jej piękne
oblicze jeszcze raz rozjaśniło się, jakby na chwilę
wróciła do dawnych czasów i dawnego szczęścia.
Ale to zaraz minęło i na jej twarz wrócił niesamow-
ity, zacięty wyraz, nie zostawiający żadnych wąt-
pliwości co do stanu duszy. Złożono na nią ciężar
ponad siły i każdy mógłby teraz dostrzec znak,
o którym mówiła przeorysza. Wreszcie położyła
rękę na zardzewiałej klamce, otworzyła furtkę i
znów ją zamknęła, zatopiona w swych myślach,
spojrzała na wysokie dachy i ściany z trzech stron
okalające czworobok ogrodu i podwórza. Jedną z
tych ścian była ściana ratusza, teraz ciemna i
połyskująca, a za nią kłębiły się gęste chmury.
Poczuła, że nadciąga ciężkie, wilgotne powietrze;
uderzył powiew wiatru i usłyszała owoce spada-
jące z drzew. Nad miastem, od Świętego Stefana,
krążyły kawki, niespokojne, jakby szukały innego
miejsca i nie mogły go znaleźć. Greta wszystko
to widziała. Głęboko odetchnęła wilgotnym powi-
etrzem i ruszyła naprzód. Czuła się tak wolna.
Gdy po raz drugi okrążyła miasto i znów
doszła do bramy i wewnętrznego placu przed nią,
poczuła, że musi przez chwilę wytchnąć. Jedna ze
stojących na placu stodół wydała się jej najdogod-
niejsza. Miała uszkodzony dach, a w wielu miejs-
cach wykruszyła się też glina między krokwiami.
Schyliła się i wśliznęła do środka przez jedną z
dziur. Stodoła była wypełniona tylko do połowy,
głównie słomą i pakułami, a w miejscach, gdzie
dach
się
zapadał,
zwisały
długie
wiechcie
strzechy. Usiadła na pakułach, jakby chciała us-
nąć. Ale nie zasnęła, natomiast kilka razy
167/173
wstawała i podchodziła pod dziurawy dach, przez
który widać było zasnute chmurami niebo, a po
chwili znowu jasny błękit. W końcu jednak zrobiło
się ciemno i teraz wiedziała, że istotnie zapadł
zmierzch. Na to właśnie czekała. Schyliła się,
sięgnęła po zawiniątko, które położyła z boku, a
gdy je znalazła i znów się wyprostowała, w ciem-
ności zamigotał blady, błękitnawy płomyk, jakby
trzymała w ręku długi knot. Następnie upuściła
knot i nie oglądając się za siebie, znów wyszła na
dwór przez otwór w ścianie.
Dokąd? Do miasta? Na to było jeszcze za
wcześnie, zaczęła więc szukać wymurowanych z
cegieł i polnych kamieni schodków, które od
wewnętrznej strony murów miejskich prowadziły
do starej, dawno już rozwalonej baszty. Wreszcie
znalazła je. Były wąskie i nierówne, a kilku stopni
w ogóle nie miały; lecz Greta, niczym lunatyczka,
z dziwną łatwością wdrapała się na górę, usiadła
na rozrzuconych tu kamieniach i oparła się o kali-
nowy krzak, który wyrósł na murze. I tak siedziała
czekając; siedziała długo, ale nie zdradzała
zniecierpliwienia. Wreszcie przez otwór w dachu
stodoły zaczął wydobywać się czarny dym i zaraz
potem czerwone iskry rozbłysły nad szczytem, a
całe drewno i rusztowanie zaczęły trzaskać, jakby
ogień trawił chrust. W dodatku wzmógł się wiatr
168/173
i w powietrze jak z otwartego komina zaczęły
wzlatywać płonące pakuły. Niektóre padały na
okoliczne stodoły, inne północnozachodni wiatr
niósł ku miastu i w ciągu niecałego kwadransa
w dwudziestu miejscach pojawił się ogień i we
wszystkich kościołach zaczęły bić dzwony. „To
Święty Stefan" — ucieszyła się Greta i przy wtórze
dzwonów zaczęła nucić w swoim schronieniu
dziecięce piosenki, a wreszcie krzyknęła przenikli-
wie, wzniósłszy nad miastem rękę.
— Nie ufaj władzy, jaką masz!
A potem znów wsłuchała się w dzwony,
odległe i bliskie, starając się wyłowić dźwięk
każdego z nich z osobna. A gdy ogarniała ją wąt-
pliwość, kłóciła się sama z sobą, mówiąc, że to
ten lub inny, i wyglądała, jakby toczyła gwałtowny
spór. W końcu wszystkie zamilkły, ucichł również
Święty Stefan i Greta podnosząc dziecko, które
leżało obok niej na porastającej mury trawie,
powiedziała:
— Nadszedł czas.
I równie pewnie jak wspięła się na górę, zeszła
po schodkach na dół i mimo płonących stodół puś-
ciła się ku głównej ulicy.
Obok niej przebiegały setki zalęknionych o ży-
cie i mienie ludzi, lecz nikt nie zważał na tę ko-
169/173
bietę, tak więc doszła do domu Mindów, stanęła
naprzeciw, dokładnie tam gdzie wczoraj.
Gerdta nie mogło być w domu, wszędzie było
ciemno; ale w jednym z okien dostrzegła Trudę,
a obok niej chłopca, który stojąc na krześle,
dorównywał wzrostem matce. Oboje przypominali
cienie. Było tak, jak chciała. Spokojnie przeszła
przez ulicę, potem przez furtkę i długą ścieżkę i
wreszcie doszła do kuchni, w której znała każdy
kąt. Tu wzięła kaganek z półki, na której jak
dawniej stały cynowe i mosiężne lichtarze, i
zbliżyła się do żarzącego się paleniska. Błysnął
płomień, zbyt jasny i duży, by mógł go zgasić
przeciąg. Wróciła z nim do sieni, do drzwi, które
szybko otworzyła, i zwróciła się ku oknu, przez
które Truda i jej dziecko wciąż stojąc nieruchomo
patrzyli na ulicę. Teraz stanęła między nimi:
— Boże miłosierny! — krzyknęła Truda i na
widok stojącej przed nią szalonej kobiety w omdle-
niu opadła na krzesło. Przy czym puściła dziecko,
które dotychczas, przejęta lękiem, instynktownie
kurczowo trzymała za rękę.
— Chodź — powiedziała Greta, stawiając ka-
ganek na parapecie okna. I pociągnęła chłopca
za sobą przez sień i podwórze, aż do ogrodu. Już
nie krzyczał, drżał tylko. Znów zatrzasnęła za sobą
furtkę i pospieszyła ścieżką pod murem ku Święte-
170/173
mu Stefanowi. Jak przypuszczała, bicie na trwogę
dawno się tu skończyło i nie było już ani dzwon-
nika, ani kościelnego, toteż przez nikogo nie za-
uważona i nie zatrzymywana, weszła na wieżą,
aż na sam szczyt, najpierw kręconymi schodami,
potem po drabinach, które kończyły się po-
mostem tam, gdzie wisiały dzwony. Gdy doszli do
pierwszych szczebli, dziecko nie chciało iść dalej,
ale ona je zmusiła, popychając przed sobą. I
wreszcie znalazła się na samej górze i wciągnęła
za sobą drabinę. Wokół niej wisiały wielkie dz-
wony, które cicho podzwaniały, gdy trącała ich
krawędzie. Potem podeszła do okienek wychodzą-
cych na miasto i wypchnęła drewniane okiennice,
które uderzając o ścianę natychmiast zostały por-
wane przez wiatr. Leżące w dole miasto było od
końca do końca morzem płomieni siejących
zniszczenie, a w środku krzyki i bieganina — a
potem śmiertelna cisza. Teraz kilka niesionych
wiatrem płonących płatów padło na gontowy dach
nad jej głową. Widziała, jak z placu spojrzenia ze-
branych powędrowały ku szczytowi wieży i ku niej
samej. A wśród tych, którzy wskazywali ręką na
górę, był również Gerdt. Jego widoku pragnęła z
głębi duszy i teraz podniosła jego chłopca do ok-
na, aż stanął w nim, wyraźnie widoczny z dołu
w blasku płomieni. I Gerdt go istotnie zobaczył i
171/173
upadł na kolana i zakrzyknął o pomoc, a wszyscy
wokół niego zapomnieli o własnej biedzie — rzucili
się do dzwonnicy. Ale nim pierwsi dobiegli do por-
talu czy nawet do pierwszych stopni krętych
schodów, gontowy dach załamał się z trzaskiem,
a wraz z nim i rusztowanie, na którym wisiały dz-
wony, i wszystko runęło w dół.
Nazajutrz Ilza Schulenburg i przeorysza siedzi-
ały pod zarośniętą bluszczem ścianą swego domu
i wszystko było jak zawsze. Okna były otwarte,
na kominku płonął ogień, a wielki wilczur znów
wiernie zwracał swój spiczasty łeb ku swej pani.
Zaś z drugiej strony jeziora dochodził głos dzwonu
obwieszczającego południe.
O tej porze zameldowano posłańca od marchi-
jskiego starosty, Achaza von der Schulenburg,
stryjecznego dziadka Ilzy, który wzywał klasztor
do
szybkiej
pomocy
i
uczynienia
zadość
pobożnym i sąsiedzkim obowiązkom. Ilza wyszła
na spotkanie posłańca, dała mu odpowiedź i obiet-
nicę. Po czym wróciła do przeoryszy.
— Co to było?
— Posłaniec od starosty.
— Dobra nowina?
— Nie, zła. Tangermünde w gruzach.
— A Greta?
172/173
— Zginęła.
— Biedne dziecko... Dziś trzeci dzień... Wiedzi-
ałam, że tak będzie...
Tak rozmawiały.
A wieczorem komedianci grali znowu Grzech
pierworodny. Sala była pełna ludzi, nie szczędzono
oklasków. Nikt nie zauważył zmiany w obsadzie
ról.
Zenobia grała anioła.
173/173
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej
zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym