Fontane Theodor GRETA MINDE


Fontane Theodor

Greta Minde

ROZDZIAŁ

GNIAZDO MAKOLĄGWY

— Wiesz, Greto, w naszym ogrodzie jest gniazdo, i to zupełnie nisko nad ziemią, a w środku dwa młode.

— Doprawdy? Gdzie? Czy to zięba, czy słowik?

— Nie powiem. Powinnaś zgadnąć. Zgadnij.

Rozmowa toczyła się przy tonącym w gąszczu płocie, dzielącym dwa sąsiadujące ze sobą ogrody. Rozmawiających, dziewczynkę i chłopca, ledwo można było zauważyć, bo choć wspięli się wysoko, to jednak krzaki malin z jednej i drugiej strony były jeszcze wyższe i sięgały im do ramion.

— Proszę cię, Valtin — ciągnęła dziewczynka — powiedz mi...

— Zgadnij.

— Nie umiem. A zresztą nie chcę.

— Na pewno zgadłabyś, gdybyś chciała. Popatrz tylko — i wskazał palcem małego ptaszka, który przeleciał właśnie nad ich głowami, by usiąść na długiej łodydze konopi.

— Popatrz — powtórzył Valtin.

— Makolągwa?

— Zgadłaś.

Ptaszek huśtał się przez chwilę, zaćwierkał i znów wrócił do ogrodu, gdzie miał swe

gniazdo. Dzieci z ciekawością wiodły za nim oczyma.

— Wyobraź sobie — powiedziała Greta — że jeszcze nigdy nie widziałam ptasiego gniazda; tylko te dwa jaskółcze w naszej sieni. Ale jaskółcze to się właściwie nie liczą.

— Wiesz, Greto, chyba masz rację.

— Prawdziwe gniazdo, mam na myśli prawdziwe ptasie gniazdo, a nie wrony czy bociana, musi być mięciutkie niby len na Reginowej kądzieli.

— I takie właśnie jest. Chodź tu, to ci pokażę. — I zeskoczył z płotu do ogrodu przy rodzicielskim domu.

— Nie mogę — odrzekła Greta.

— Nie możesz?

— Nie, nie powinnam. Truda zabroniła.

— Ach Truda, Truda! Truda jest twoją bratową, a bratowa to to samo co siostra. Gdybym miał siostrę, mogłaby mi zabraniać od rana do nocy, a ja bym i tak nie słuchał. Siostra to tylko siostra. Skacz. Ja cię złapię.

— Przynieś drabinę.

— Nie, skacz.

Skoczyła, on zaś zręcznie złapał ją w ramiona.

Dopiero teraz można się jej było przyjrzeć. Była dorastającym dziewczęciem, bardzo drobnej budowy, a jej delikatne rysy, zwłaszcza owal twarzy i cera, wskazywały, że pochodziła z innych stron.

— Skakać to ty potrafisz — przyznał Val

tin, który z kolei miał iście po brandenbursku okrągłą głowę i wystające kości policzkowe. — Ty po prostu fruwasz. A teraz chodź, pokażę ci to gniazdo.

Wziął ją za rękę i między grządkami, gdzie sterczały wysokie, baldaszkowate badyle kopru i pasternaku, poprowadził do głównej ścieżki kończącej się tuż przed oplecioną powojem altaną.

— To tu?

— Nie, w krzakach bzu.

Odchylił kilka gałęzi i pokazał jej gniazdo.

Greta zajrzała, pełna ciekawości, i już chciała sięgnąć ręką, ale właśnie krążył nad nimi ptaszek i Valtin powiedział:

— Zostaw — on się boi. Chodzi mu o młode. Nasze matki tak się o nas nie lękają.

— Ja nie mam matki — ostro ucięła Greta.

— Wiem — powiedział Valtin — ale ciągle o tym zapominam. Ona wygląda tak, jakby była twoją matką, to znaczy macochą. Ty się strzeż, Greto! Ona jest piękna, piękna, ale zła. Znasz przecież chyba bajkę o jałowcu?

— Oczywiście, że znam. To moja ulubiona bajka i Regina musi mi ją wciąż na nowo opowiadać. Ale teraz chcę już wrócić do naszego ogrodu.

— Nie odchodź, musisz jeszcze zostać. Tak się zawsze cieszę, kiedy cię tu mam. Jesteś taka ładna. I tak ci sprzyjam.

— Ach, co za głupstwa. Cóż ja bym tu miała robić?

— Chcę na ciebie jeszcze popatrzeć. Tak mi zawsze dobrze i smutno zarazem, kiedy patrzę na ciebie. I wiesz co, Greto, kiedy już będziesz dorosła, musisz zostać moją narzeczoną.

— Twoją narzeczoną?

— Tak, moją narzeczoną. A potem się z tobą ożenię.

— A cóż ty wtedy będziesz ze mną robił?

— Wtedy będę cię zawsze stawiał na tym obrośniętym malinowym płocie i będę mówił: „Skacz". A ty będziesz skakała. A ja cię będę łapał i...

— I?

— I będę cię całował.

Spojrzała na niego filuternie i powiedziała:

— Gdyby to ktoś usłyszał! Emrentz albo Truda...

— Ach Truda, znowu Truda. Nie cierpię jej. A teraz chodź i usiądź tu.

Powiedział to, gdy stali u wejścia do altany, gdzie z prawej strony było coś w rodzaju niskiej, ogrodowej ławeczki, którą sam zmajstrował z czterech palików i przymocowanej do nich deszczułki. Lubił to miejsce, bo było jego własne i widać stąd było ogród sąsiadów. — Usiądź — powtórzył, a gdy usiadła, przysunął się do niej. Po chwili wyciągnął z ziemi kij podpierający malwy i nakreślił na piasku kilka liter.

— Przeczytaj — powiedział. — Potrafisz?

— Nie.

— No to muszę ci powiedzieć, Greto, że nie

potrafisz przeczytać własnego imienia. To jest pięć liter i one znaczą: Greta.

— Ach, po grecku — roześmiała się. — Teraz dopiero rozumiem; chcesz, żebym cię podziwiała. Zupełnie zapomniałam. Należysz przecież do tych siedmiu wybranych, którzy od Wielkanocy chodzą do starego Gigasa. Czy on naprawdę jest taki surowy?

— I tak, i nie.

— On potrafi przejrzeć każdego na wylot. I te jego czerwone, pozbawione rzęs oczy...

— Daj spokój — uspokajał ją Valtin. — Gigas jest dobry... Jeśli nie natknie się na kalwina albo katolika. Wtedy natychmiast robi się zły i zapala się jak żagiew.

— No widzisz, właśnie o to chodzi... Valtin nadal rysował kijem po ziemi. W końcu powiedział:

— Czy to prawda, że twoja matka była katoliczką?

— Oczywiście.

— A skąd się wzięła w naszym kraju i w waszym domu?

— Poznali się, gdy ojciec był w Brydze. Tam jest dużo Hiszpanów. Słyszałeś o Brydze?

— Pewnie, że słyszałem. To jest to miasto, gdzie ścięto dwóch grafów.

— Ależ nie. Znowu wszystko pomyliłeś. Wciąż wszystko mieszasz. Pamiętasz... Ananiasza i Eneasza? Ale to było jeszcze wtedy, zanim zacząłeś chodzić do Gigasa... Ach, Gigas! Teraz i ja mam tam pójść, bo przecież mam

już prawie czternaście lat. Truda już u niego była i wszystko z nim omówiła, moją naukę i konfirmację... Ale spójrz, macie jeszcze wiśnie na drzewie. A jakie czarne! Tak bym je chciała zerwać.

— To za wysoko; tam mogą dostać się tylko ptaki. Ale poczekaj, Gretko, ja dla ciebie po nie pójdę... jeśli...

— Jeśli?

— Jeśli zechcesz mnie pocałować. A właściwie powinnaś. Jesteś mi to winna.

— Winna?

— Tak, od Sylwestra.

— Ach, to było dawno. Wtedy byłam jeszcze dzieckiem.

— Dawno, niedawno. Dług to dług.

— I pamiętaj, że jutro idę do Gigasa...

— To dopiero jutro.

Zanim zdążyła mu cokolwiek odpowiedzieć, wskoczył na drzewo i zręcznie wdrapał się na wierzchołek, który natychmiast zaczął się mocno chwiać.

— Na Boga, spadniesz! — krzyknęła; on jednak ułamał gałązkę, na której wisiały dwie wiśnie. W mgnieniu oka stanął na najniższym konarze, a potem położył się na nim, mocno trzymając nogami.

— Zerwij teraz! — krzyknął wyciągając ku niej gałązkę. — Nie, nie tak. Ustami...

Stanęła na palcach, by uczynić, jak chciał. W tym samym jednak momencie Valtin upuścił wiśnie, pochylił głowę i pocałował ją.

Tego było za wiele. Przestraszona, próbowała go uderzyć i uciekła ku drabinie, stojącej niedaleko miejsca, gdzie rozmawiali wśród malin. Dopiero gdy się na nią wspięła, gniew jej ustąpił. Odwróciła się i przyjaźnie pomachała ręką wciąż jeszcze zaskoczonemu chłopcu. Potem rozchyliła krzewy malin i lekko zeskoczyła do własnego ogrodu.

ROZDZIAŁ

TRUDA I EMRENTZ

W ogrodach panowała zupełna cisza, a jednak ich rozmowa została podsłuchana. Piękna młoda kobieta, pani Truda Minde, modnie odziana, lecz o surowych rysach twarzy, przechodziła przez dziedziniec, gdy tych dwoje gawędziło ze sobą, i ukryła się za szpalerem winnej latorośli, oddzielającym obszerne, otoczone budynkami podwórze Mindów od nieco niżej położonego ogrodu. Prowadziło do niego sześć stopni. Nic nie uszło jej uwagi, a w sercu kłębiły się najróżniejsze uczucia; lecz żadne nie było przyjazne. Greta jest jeszcze dzieckiem, mówiła sobie; wszystko, co widziała z ukrycia, było tylko dziecinną igraszką. Niczego nie było i nic to nie znaczyło. A jednak to była miłość, t a miłość, do której ona sama tęskniła, a której do dziś tak mało było w jej własnym życiu. Była ślubną małżonką bogatego mężczyzny, ale nigdy, jak daleko sięgała pamięcią, nie siedziała śmiejąc się i żartując

na ogrodowej ławce. Nigdy żaden dziarski młodzik nie wdrapywał się dla niej na wierzchołek drzewa, nie obejmował jej z dziecinną niewinnością i nie całował. Krew uderzyła jej do głowy, zazdrość i niechęć targały sercem.

Poczekała, aż Greta znów przeszła przez płot, po czym szybkim krokiem przemierzyła podwórze, sień i wyszła na ulicę. Zamierzała odwiedzić swą krewniaczkę Zernitzową, drugą żonę starego radcy, a zarazem macochę Valtina. W drzwiach domu sąsiadów spotkała chłopca, który usunął się, aby jej zrobić miejsce, bowiem Truda Minde była w bogatym stroju, z wysokim stojącym kołnierzem i złotym łańcuchem.

— Dzień dobry, Valtin. Czy Emrentz jest w domu? To znaczy twoja matka...

— Sądzę, że tak. Na górze.

— Idź do niej i powiedz, że tu jestem.

— Lepiej sama idź. Ona nie lubi, gdy wchodzę do jej pokoju.

Zabrzmiało to trochę kpiąco. Ale Truda, mimo że była zdenerwowana, nie dała nic po sobie poznać i minąwszy Valtina weszła na pięterko, do obszernej izby w głębi domu, gdzie zwykle przebywała pani Emrentz. Pokój frontowy, równie obszerny, ale pozbawiony słońca, za to pełen wysokich foteli, obwieszony zasłoniętymi portretami rodzinnymi, był dla niej zbyt smutny i odstręczający. W dodatku był to ulubiony pokój pierwszej pani Zernitz, sztywnej i nudnej kobiety, o której

ze śmiechem mawiała jako o swej „poprzedniczce na urzędzie".

Truda weszła nie pukając. Zaskoczył ją miły widok, jaki ujrzała. Wszystkie trzy skrzydła szerokiego środkowego okna były rozwarte, słońce świeciło, a za odsłoniętym oknem śmigały jaskółki. Poduszki leżące na łożu z baldachimem — jego błękitne zasłony rozsunięto — były pokryte koronką, a z podwórza dochodziło gdakanie kur i rześkie pianie koguta.

— O, Truda... — Emrentz podniosła się od okna i podeszła do siostrzenicy, aby ją powitać. — O tak wczesnej porze. I już tak elegancka! Pokaż się. Ach, to jest ta suknia, którą miałaś na sobie nazajutrz po twoim weselu. Ile to już czasu minęło? Siedziałam naprzeciwko ciebie, Zernitz koło mnie, a szare oczy poczciwej starej Zernitzowej robiły się coraz większe i coraz bardziej złe, ponieważ on opowiadał mi swoje nie kończące się historie i tak się cały czas serdecznie śmiał, że i ja w końcu musiałam się śmiać, ale z niego. Wtedy nie myślałam, że za dwa lata będę siedziała przy tym oknie i będę także panią Zernitz.

— Ale inną.

— Dzięki Bogu inną... Chodź, usiądź tu... Sądzę, że Zernitz też tak myśli. Trzeba ci bowiem wiedzieć, że mężczyźni są najlepsi w drugim małżeństwie. Po pierwsze, zapominają o swej dawnej żonie, po drugie, robią wszystko, czego tylko chcemy. A to jest najważniejsze. Ach, Trudo, to niemal śmieszne; po prostu

wstydzą się i przepraszają nas, że przedtem już mieli jedną... Być może, nie wszyscy są tacy; za mego starego Zernitza daję jednak głowę i gdyby nie było Valtina...

— Otóż właśnie przychodzę z jego powodu — przerwała Truda, która słuchała ciotki jednym uchem. — Właśnie z powodu twego Valtina. Słuchaj, toż oni z Gretą zachowują się, jakby byli narzeczonymi. On musi stąd wyjechać. Myślę, że nie będzie ci go brakowało.

— Daj spokój. To są przecież dzieci.

— Nie, to już nie dzieci. Valtin ma szesnaście lat albo je wkrótce będzie miał, a Greta jest ponad wiek rozwinięta, i podobna do swej matki.

— Toż ja byłam taka sama.

— To twoja sprawa, Emrentz.

— A ciebie to złości — roześmiała się ciotka.

— Tak, mnie to złości, bo wywołuje zgorszenie w domu i mieście. A ja tego nie znoszę i nie chcę znosić. Ty jesteś lekkomyślna, Emrentz, i niczego nie widzisz, bo za dużo patrzysz w lustro. Możesz się śmiać; ja dobrze wiem, że to on tego chce. Każdy stary jest taki — kobieta ma się tylko stroić i być dla niego lalką. Ale ja, ja patrzę na to, co się dzieje, a to, czego byłam świadkiem... jeszcze mi serce bije, Emrentz. Wracam od Gigasa, szukam Grety, chcę jej powiedzieć, że ma się przygotować i skupić w sobie do konfirmacji, a

znajduję ją... zgadnij, gdzie? W ogrodzie, wśród malin. A kto jej towarzyszy? Twój Valtin...

— I on ją pocałował. Ach, Trudo, ja to także widziałam, widziałam wszystko z mojego okna. I przypomniały mi się dawne czasy, tamto lato, gdy miałam trzynaście lat i bawiłam się w chowanego z Hansem Hensenem, i bitą godzinę siedziałam za dymnikiem, trzymaliśmy się za ręce i tylko się bałam, że mogą nas za wcześnie odnaleźć i zbyt szybko zburzyć nasze szczęście. Dajże spokój, Trudo, nie bądź zazdrosna, czułość starców nic nie jest warta i wolałabym być dziś znowu na miejscu Grety. To było tak piękne i tyle mi dało radości. Teraz mam trzydziestkę, a on dwa razy tyle. Pomyśl, Trudo, gdybym nawet poczekała jeszcze cztery lata, święcie w to wierzę, i tak bardziej pasowałabym do młodego niż do starego. Nie patrz z taką złością, pomyśl, że nie każdy trafia tak dobrze jak ty. Równy na równego, młody na młodego.

— Młody na młodego! — powtórzyła z goryczą Truda. — Idzie już na trzeci rok od dnia ślubu, a nasz dom jest pusty i smutny.

— Młody czy stary, trudno, musimy się z tym pogodzić...

Mówiąc to Emrentz wzięła siostrzenicę pod rękę i przechadzała się z nią po rozległej izbie.

— Mój stary jest za młody, a twój młody — za stary; no i tak właśnie z nami jest, but ci

śnie nas w różnych miejscach. Nie przejmuj się, a jeśli nie możesz tego ścierpieć, przynajmniej bądź sprawiedliwa. Bo w czymże jest rzecz? Sądzę, Trudo, że nie ofiarowałyśmy zbyt wiele, nie możemy więc za dużo wymagać. Po prostu — wżeniłyśmy się. Czy było lepiej, gdyśmy mając lat dwadzieścia pięć czy nawet rok więcej siedziały na rynku w Gardelegener, robiły na drutach ziewając i z naszych okien liczyły chłopkom jaja w kobiałkach? Teraz je przynajmniej kupujemy i żyje nam się nieźle. Przysłowie mówi, że nie można mieć wszystkiego. Czego nie ma, tego nie ma. A jak cię w sercu ściska, że nic nie płacze w kołysce, to czepiasz się teraz Gigasa, jego kazań i litanii. Ale to i tak na nic, bo to jeszcze nikomu nie pomogło. Trzymaj się życia. Ja to robię i czekam przyszłości, A jeśli stary Zernitz wziął sobie drugą żonę, to dlaczego ja potem nie miałabym wziąć drugiego męża? Oto moja mądrość; oto dlaczego jest mi dobrze. Więcej śmiechu, mniej modlitwy.

Wydawało się, że Truda chce coś odpowiedzieć, ale w tym momencie z ulicy dobiegły dźwięki trąbki i dudnienie bębna. Muzyka się przybliżała i Emrentz powiedziała:

— Chodź, to na pewno komedianci. Widziałam ich wczoraj na błoniach, gdy wracałam z moim starym z Wawrzyńcowego Lasku.

Obie młode kobiety przeszły do frontowego pokoju pani Zernitzowej, tego z wysokimi fotelami i zasłoniętymi portretami rodzinnymi,

i stanęły przed jednym z okien, które szybko otworzyły.

Rzeczywiście byli to komedianci, dwóch mężczyzn i fantastycznie przybrana kobieta, którzy konno objeżdżali miasteczko. Za nimi cisnęły się setki ciekawskich. Najwidoczniej nie zamierzali się tu zatrzymywać, tylko nieco dalej, koło jednego z narożnych domów w rynku, gdy nagle ten jadący z prawej strony, ubrany w długi trykot w czarne i żółte pasy oraz obcisły kabat z jedwabiu i atłasu, zauważył obie kobiety. Zatrzymał konia i dał znak chudemu błaznowi, którego biała koszula i spiczasta filcowa czapka wywoływały uciechę wszystkich dzieci, by na chwilę przestał walić w bęben. Równocześnie zdjął beret i rycerskim gestem skłonił się ku oknu domostwa Zernitzów. Po czym odezwał się:

— Dziś wieczorem o siódmej, za zezwoleniem wysokiej zwierzchności, w ratuszu tutejszego elektorskiego miasta Tangermünde: Sąd Ostateczny.

Jeździec w czarnożółte pasy znów podniósł trąbkę, towarzyszył jej przeraźliwy łoskot bębna.

— Sąd Ostateczny! Wielki dramat w trzech częściach, grany już przez nas przed władcami chrześcijańskimi, przed rzymskim cesarzem i królem, przed królami Polski i Węgier. A takoż przed wszystkimi elektorami i książętami Rzeszy, czego mamy świadectwa najjaśniej

oświeconych. Sąd Ostateczny! Wielki dramat w trzech częściach, z Chrystusem i Marią, dobro nagrodzone, zło potępione. Anioły i diabły, sztuczne ognie, ale bez huku, strzelaniny i innych niebezpieczeństw, aby tym pięknym paniom, które tu ujrzeć mamy nadzieję, w niczym nie uchybić i poklask zdobyć.

Znów łoskot bębna i głos trąbki i jeźdźcy ruszyli ku rynkowi, a kuglarz w trykocie jeszcze raz pokłonił się domowi Zernitzów. Skłoniła się również ciemnowłosa kobieta, siedząca na koniu między dwoma mężczyznami. Wyglądała imponująco, na głowie miała diadem z długim, czarnym welonem, usianym złotymi gwiazdami.

— Pójdziesz tam dzisiaj? — spytała Emrentz.

— Nie. Ani dziś, ani jutro. Mierzi mnie, że Boga i diabła mają przedstawiać zwykłe kukły. Sąd Ostateczny nie jest zabawą i nie rozumiem naszych rajców, a w każdym razie zacnego Petera Guntza. Jest przecież tak pobożny... To są poganie i Turcy. Widziałaś tę kobietę? I tę jej długą czarną zasłonę na głowie?

— Ja jednak pójdę — roześmiała się Emrentz.

Kobiety się rozstały, a Truda, niezadowolona z rozmowy i udaremnienia jej planów, wróciła do domu Mindów w jeszcze gorszym humorze.

ROZDZIAŁ

SĄD OSTATECZNY I CO SIĘ PÓŹNIEJ STAŁO

Dzień przeminął w zwykłym dla domu Mindów spokoju; tylko indor gulgotał na grzędzie, a ze stajni słychać było parskanie konia, pięknego zwierzęcia rasy flandryjskiej, którego stary Minde przywiózł z Holandii z okazji swego drugiego małżeństwa. Było to piętnaście lat temu, teraz koń zestarzał się tak samo jak jego pan. Wszakże było mu lepiej niż właścicielowi.

Greta prosiła, by pozwolono jej obejrzeć przedstawienie marionetek w ratuszu, i mimo sprzeciwów Trudy uzyskała zezwolenie od swego ojca, starego Minde, gdy ten dowiedział się, że również Emrentz, Valtin, a nawet stary Zernitz wybierają się na widowisko. Na długo przed siódmą zabrano więc Gretkę i razem, całą gromadą, niczym jedna rodzina, wszyscy poszli ku ratuszowi. Na wiodących do ratusza stopniach pełno już było ciekawskich oraz tych, którzy zajęli sobie miejsca w środku, ale wyszli, by możliwie jak najdłużej cieszyć się świeżym powietrzem. Bowiem w nisko sklepionej sali było duszno i nie docierało tu żadne światło poza wpadającą z korytarza i schodów smugą. Dzięki pomocy starego woźnego zatrzymano dla nich kilka środkowych miejsc w drugim rzędzie, na których wygodnie się rozsiedli, najpierw Zernitz i Emrentz, potem

Valtin i Greta. W takim też siedzieli porządku. Greta od początku cała zamieniła się w słuch i siedziała zapatrzona, gdy zaś Emrentz poczęstowała ją słodyczami z pudełka z sandałowego drzewa — jak to wówczas było w zwyczaju — lukrowanymi owocami i cukierkami, podziękowała, wzbraniając się wziąć cokolwiek. Valtin zauważył to i szepnął:

— Boisz się?

— Tak, Valtin. Pamiętaj, że to Sąd Ostateczny.

— Ach, cóż znowu! To przecież tylko kukły.

— Ale one coś oznaczają i ja nie wiem, czy to tak można.

— Już na pewno Truda ci nagadała — roześmiała się Emrentz, a Greta skinęła potakująco głową.

— Nie wierz jej; to pobożna sprawa. A w Stendal wystąpili z tym w domu bożym. — Mówiąc to Emrentz wzięła jeden z kandyzowanych owoców i wetknęła go w wielką, pokrytą piegami dłoń swego męża, a on to potraktował jako objaw miłości.

Gdy tak rozmawiali, na sali zapełniły się wszystkie miejsca. Wielu ludzi stało przy wejściu, a przed Zernitzami siedział stary Peter Guntz, który już po raz czwarty był burmistrzem, bo wciąż go wybierano z powodu jego mądrości i zacności, mimo że dobiegał już osiemdziesiątki.

— Toż to Greta Minde — powiedział, gdy zauważył dziewczynkę. — Dobrze się sprawuj,

Greto. — I popatrzył na nią przyjaźnie swymi małymi, głęboko osadzonymi oczkami.

Wreszcie gwar ucichł, jako że na wieży ratuszowej wybiła siódma i powoli rozsunęła się kotara dotychczas zasłaniająca wnękę sceny. Początkowo wszystko tonęło w szarym mroku, gdy jednak oczy przyzwyczaiły się do ciemności, można było wyraźnie rozpoznać przygotowaną scenę. Była podzielona na trzy części; część środkowa, wznosząca się na kształt schodów, była nieco większa niż obie boczne, z tych zaś jedna — z wąskimi drzwiami — przedstawiała niebo, druga zaś — z drzwiami szerokimi — piekło. Anioły i diabły stały lub siedziały po odpowiednich stronach, a długa kukła w białej szacie i spiczastej filcowej czapce, do złudzenia przypominająca żywego błazna z przedpołudniowej kawalkady, siedziała u stóp schodów w środkowej części, które wiodły w górę, ku Chrystusowi i Marii. Co tu robi ten chudzielec? — zastanawiała się Greta i nie umiała sobie na to odpowiedzieć; wszyscy inni zaś nie mieli żadnych wątpliwości, dlaczego się tu znalazł: odgrywał rolę pachołka, miał oddzielać dusze złe od dobrych, zgodnie z otrzymanymi poleceniami, a może też i według własnego uznania. Chrystus podniósł się ze swego tronu i dał znak prawicą, by sąd się rozpoczął. Gestowi ręki towarzyszył grzmot i rozwarła się ziemia, z której najpierw lękliwie i powoli, później szybko i niecierpliwie zaczęły wycho

dzić najróżniejsze postaci, jakby się tu wzięły z któregoś ze sławnych Tańców Śmierci; łatwo więc można było rozpoznać papieża, cesarza, mnicha, rycerza i wielu innych. Pośpiech i popychanie się postaci były nie po myśli najwyższego Sędziego, na jego więc skinienie poderwał się ów dziwny pachołek, wepchnął umarłych z powrotem do grobu i zamknął za nimi pokrywę, na której dumnie się rozsiadł.

Dwie tylko postaci zostały na zewnątrz: opasły opat z czerwonym krzyżem na piersi i młoda dziewczyna, niemal dziecko jeszcze, w długiej białej sukni, z kwiatami we włosach, z których przy każdym ruchu opadały płatki. Greta patrzyła oniemiała, jakby oto ona sama stała przed Bogiem, serce jej biło, cała drżała. Co się stanie z tym dzieckiem? Ale zadając sobie to trwożliwe pytanie musiała cierpliwie poczekać, gdyż pierwszeństwo miał opat i Chrystus odezwał się głosem, w którym wyraźnie można było wyczuć kpinę:

Mniszku, sam widzisz, że nie masz wyboru,

furta nieba za ciasna dla twego basioru.

W tym momencie pachołek chwycił go i popchnął przez szeroką bramę na lewo, gdzie co jakiś czas strzelały w górę płomienie.

Teraz przed Chrystusowym tronem stanęła dziewczynka. Ale Maria prosząco odwróciła się do swego syna i Zbawiciela i odezwała się zamiast niego:

Twój dzień był krótki, czyste serce twoje,

niechaj więc ci niebo otworzy podwoje.

Wejdź i wśród aniołów też miej skrzydeł dwoje.

I otoczyły ją anioły, rozległy się dźwięki harfy oraz cichy śpiew. Greta ścisnęła dłoń Valtina. Wszystkich obecnych również ogarnęło wzruszenie, zaś stary Zernitz szepnął do Emrentz:

— Ci znają się na rzeczy. Teraz wierzę, że grali przed cesarzem i książętami.

A widowisko toczyło się dalej.

Tymczasem zaczęło się ściemniać. Mindowie zebrali się na dole w pokoju położonym na prawo od drzwi wejściowych i zasiedli do kolacji przy stole nakrytym tylko do połowy. Miejsce u szczytu stołu zajmował stary Jakub Minde. Truda zaś i Gerdt, synowa i syn, siedzieli naprzeciwko siebie przy długich bokach stołu, Truda sztywna i wyprostowana, Gerdt niedbały w ubraniu i postawie. We wszystkim był przeciwieństwem swej żony; także swego ojca, który mimo trawiącej go gorączki, mając silne poczucie tego, co mu przystoi, starał się przezwyciężać słabość ciała i brzemię lat.

Zapewne Truda znów musiała powtarzać swe uwagi na temat widowiska, te, które przed południem usłyszała Emrentz, ponieważ Jakub Minde, sięgając po jedną z dorodnych malin, które, jak lubił, zrywano razem z łodyżkami, odezwał się:

— Jesteś zbyt surowa, Trudo, a to dlatego, że wiesz tylko to, co przystoi i co nie przystoi u nas, w Tangermünde. W AltGardelegen też nie jest inaczej. Jednakże na świecie, w wielkich krajach i miastach, sztuka sięga ku wszystkiemu, co największe i najświętsze. Toteż mają tam pobożnych i sławnych mistrzów, którzy myślą przede wszystkim o tym, jak utrwalić w poezji, obrazie i kamieniu wspaniałości nieba i okropności piekła.

— Wiem o tym, ojcze — powiedziała Truda nieustępliwie. — Widziałam takie obrazy w naszym kościele w Gardelegen, ale obraz jest czymś innym niż kukła.

— Obraz czy kukła — uśmiechnął się stary — służą temu samemu, a zatem się nie różnią.

— A jednak, ojcze, myślę, że to różnica, czy jakiś pobożny i sławny mistrz, jak ojciec mówi, maluje obraz ku bożej chwale, czy też jakiś poganin z Turczynką i błaznem wędrują dla zysku po kraju i dzięki swej grze zapełniają szynki, a wyludniają kościoły.

— Ach, więc o to chodzi? — zaśmiał się Gerdt i jeszcze wygodniej usadowił się w swym krześle. — O to więc chodzi! Byłaś dziś w kościele, dlatego mamy kościelny wiatr. Tak, to Gigas; boi się o siebie i o swoją ambonę. A teraz jeszcze ten Sąd Ostateczny! To jego poletko i on sam je powinien uprawiać. Przynajmniej on tak sądzi. Mój Boże, nie słyszałem jeszcze ani jednego kazania, nawet na weselu

czy przy chrzcinach, by z jakiejś szczeliny czy szparki nie strzelał piekielny ogień. A teraz przyjeżdżają kuglarze i ubiegają go, zapalając prawdziwy fajerwerk...

Nie zdążył dokończyć zdania, gdy w tym samym momencie od rynku dobiegł głuchy huk, tak potężny, że aż w pokoju zadrżały i zadzwoniły wszystkie przedmioty; wstrząs powtórzył się trzy, cztery razy, ale już słabiej. Truda podniosła się, żeby wyjść na ulicę, gęsty dym unoszący się nad sąsiednimi domami nie pozostawiał wątpliwości, że podczas widowiska komediantów musiało zdarzyć się jakieś nieszczęście. Pospiesznie uciekający ludzie potwierdzili to przypuszczenie i Truda, odwróciwszy się twarzą do pokoju, powiedziała z triumfem:

— Wiedziałam! Bóg nie pozwala z siebie drwić.

Na bladej i nabrzmiałej twarzy Gerdta malował się lęk i zmieszanie, co nie dodawało mu wdzięku, stary Minde natomiast odłożył swój szkaplerz i półgłosem prosił Boga o zmiłowanie, a wszystkich świętych o pomoc. Wychowany był bowiem jeszcze w czasach katolickich. Truda, która zwykle chętnie manifestowała swą surowość, w odruchu współczucia podeszła do starego i położyła dłoń na oparciu jego krzesła. Gdy jednak po raz trzeci usłyszała z jego ust imię Grety, odsunęła się niezadowolona i niespokojnie zaczęła przechadzać się po pokoju. Widać było, że jest obca w tym domu i że nic ją z Mindami nie łączy.

Właśnie znów podeszła do okna i patrzyła na rynek, gdy nagle ujrzała Gretę otoczoną grupą ludzi; niesiono ją na noszach podłożywszy coś pod głowę. Czyżby nie żyła? Często jej tego życzyła, lecz ten widok nią wstrząsnął.

— O Boże, Greta! — krzyknęła i opadła na krzesło

Niebawem tragarze postawili nosze i wnieśli na rękach z ulicy do pokoju to piękne dziecko, którego ręce zwisały bezwładnie.

— Tutaj — odezwał się Gerdt, gdy zobaczył, że ludzie stanęli bezradnie i nieśmiało, i wskazał na przykrytą poduszkami skrzynię. Położyli na niej Gretę, jak się zdawało, bez życia. Równocześnie pojawiła się także stara Regina, piastunka Grety, płacząc i lamentując. Uspokoiła się dopiero wtedy, gdy ocucona świeżą wodą, jej ulubienica otworzyła oczy.

— Gdzież ja jestem? — spytała Greta. — Ach... to nie piekło.

— O Boże, moja słodka Gretko — rozszlochała się Regina. — Co też ty mówisz? Jesteś dobrym, kochanym dzieckiem. A dobre kochane dzieci idą do nieba. Ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie prędko. Nie poszłaś jeszcze do nieba. Jeszcze jesteś tu z nami, Bogu niech będą dzięki, Bogu dzięki. No widzisz, widzisz, to przecież ja, twoja stara Regina.

Tragarze wciąż jeszcze stali zmieszani, aż stary Minde poprosił, by opowiedzieli, co się stało. Ale oni niewiele wiedzieli, gdyż z powodu tłoku stali na zewnątrz, na schodach.

Słyszeli tylko, że gdzieś pod koniec przedstawienia płonący strzęp papieru wpadł do beczki z fajerwerkami i ogniami bengalskimi i w jednym momencie nastąpił wybuch, po czym natychmiast zrobił się straszliwy tłok. W tym ścisku straciły życie dwie kobiety i sześcioletnie dziecko.

Greta podniosła się — najwyraźniej po to, by opowiedzieć coś z własnych przeżyć; gdy jednak ujrzała swoją szwagierkę, odwróciła się i powiedziała:

— Nie, nie mogę.

Truda dobrze wiedziała, w czym rzecz. Wzięła więc swego męża za rękę i rzekła:

— Chodź. Lepiej zostawmy Gretę samą. Pójdziemy do miasta i zobaczymy, czy ktoś nie potrzebuje pomocy. — I oboje wyszli.

Gdy ich już nie było, Greta znów się podniosła i zaczęła mówić nie czekając na żadną zachętę:

— To było tak: Ten chudy z pajacowatymi nogami i w obrzydliwej spiczastej czapce właśnie prosił Go, by pozwolił uwolnić jedną z dusz jako nagrodę za swe zasługi. I wtedy coś huknęło, a gdy się obejrzałam, zobaczyłam, że wszyscy cisną się do drzwi. Tam, gdzie odbywało się przedstawienie, były tylko kłęby dymu i ogień. I myślałam, że to już dzień Sądu Ostatecznego. I Emrentz wzięła mnie za rękę i pociągnęła za sobą. Ale nagle rozdzielono nas, a ja stałam i krzyczałam, bo wydawało mi się, że mnie zaduszą, i w końcu nie miałam już

czym oddychać. Wtedy Valtin złapał mnie z tyłu, wyrwał z tłumu i z powrotem wciągnął do sali. Myślałam, że mu się zmysły pomieszały, i znów chciałam dostać się między ludzi. Ale mnie zmusił, żebym usiadła na ławce i mocno przytrzymał rękami. „Chcesz mnie zabić!?" — krzyknęłam. — „Nie, chcę cię uratować". I tak długo mnie trzymał, aż mu się wydało, że tłum się przerzedził. Dopiero wtedy wziął mnie na ręce i niósł przez przedsionek i schody, aż znaleźliśmy się na rynku. Tam straciłam czucie. Co było dalej, nie wiem. Ale wiem jedno, że bez Valtina zostałabym zaduszona, spalona lub umarłabym ze strachu.

Stary Minde podszedł do szafy i nalał kilka kropel spirytusu melisowego, który zdobył jeszcze u karmelitanek w Brydze, do wąskiego kieliszka z winem i wodą. Greta wypiła, a gdy pół godziny później Truda i Gerdt wrócili do domu, zapewniła wszystkich, że jest wystarczająco silna, by bez niczyjej pomocy pójść na górę do swej mansardy.

ROZDZIAŁ

REGINA

Ową mansardę dzieliła ze starą Reginą, która od dawna prowadziła dom Mindów. Co prawda od czasu, gdy pojawiła się Truda, wiele się zmieniło i właściwie nikt nie był z tego zadowolony. Najmniej zadowolona była stara

Regina. Teraz usiadła przy łóżku swej ulubienicy, a Greta powiedziała:

— Wiesz, Regino, Truda się na mnie gniewa.

Regina kiwnęła potakująco głową.

— I dlatego nie mogłam opowiedzieć... — ciągnęła Greta — tego o Valtinie, że mnie wyniósł z ognia; a na pewno wiedziała, o co chodzi, dlaczego zamilkłam i odwróciłam się. Pomyśl tylko, nie wolno mi z nim rozmawiać. Tak, taka jej wola; wiem to od niego. Sam mi to dzisiaj powiedział. A on wie to od Emrentz. Ale Emrentz się śmiała. Wiesz, Regino, dla niej byłabym dobra. Ach, gdybym miała taką matkę jak ona! Moja mama! Myślisz, że by mnie kochała?

— Na pewno — powiedziała Regina i otarła oczy. — Na pewno. Każda matka kocha swoje dziecko, a twoja matka... ach, nie mogę o tym nawet myśleć. Tak, moja Gretko, byłoby zupełnie inaczej, dla ciebie i dla mnie. I dla ojca również.. Teraz jest chory, a Truda jest dla niego surowa i nie wierzy w jego chorobę. Ale ja wierzę i wiem, czego mu brak: serca. To go właśnie niszczy. Tak, Greto, brak mu twojej matki. Nie był już taki młody, gdy ją sobie z Brygi sprowadził do domu, ale tak bardzo ją kochał i jakżeby mogło być inaczej, toż ona była aniołem. Tak, tak, taka właśnie była.

— Powiedz, jak wyglądała?

— Przecież wiesz. Jesteś do niej podobna. Tyle, że była ładniejsza, choć i ty jesteś ładna.

Jesteś jej jakby bladym odbiciem... I tak było zaraz pierwszego dnia, gdy twój ojciec wziął cię na ręce i powiedział: „Widzisz, Gerdt, oto twoja siostra". A on nie chciał na ciebie nawet spojrzeć. Gdy mówiłam: „Popatrz tylko na jej ciemne oczka, ma je po matce", wtedy on uciekał i krzyczał: „Po swojej matce! Nie po mojej!"

— A jaka była jego matka? Czy ty ją jeszcze znałaś?

— No pewnie.

— Była ładniejsza od mojej?

— Ach, jakże możesz o to pytać! Ładniejsza od twojej mamy? Od niej nie było piękniejszej .. To była tylko taka sobie Stendalka, nic więcej, a stary Zernitz, który jej nie znosił i wciąż się z niej wyśmiewał — chociaż nie różniła się od jego własnej żony — mawiał: „Słuchaj, Regino, czy ona nie wygląda jak kamienny Roland ze Stendal?" I rzeczywiście taka była, sztywna, wysoka i uroczysta. I bieluśka jak gołąb, bo zawsze ubierała się w len, który sama też bieliła. A dlaczego? Bo była skąpa; i to z czasem coraz bardziej i bardziej. Była córką bogatego gospodarza i wszystkie pieniądze, jakie mamy, są po niej.

— A ojciec ją także kochał?

— Ja tam mu do serca nie zaglądałam. Ale tak po prawdzie to nie wierzę w to. Nie było w niej miłości, a kto nie ma w sobie miłości, ten jej też nie znajdzie. Tak to już bywa na

świecie; i tak samo jest z Trudą. Ale różnią się one jednak od siebie; nasza Truda, choć sprawia ból, jest piękna, mądra, wie, czego chce, pasuje do tego domu i nosi się godnie. Tacy są ci z Gardelegen. Ale tamta Stendalka tego nie miała, dla nikogo nie była łaskawa i do domu n i e pasowała; i żeby nie nagrobek z długim napisem, nikt by nic o niej nie wiedział. Nawet Gigas. A z nim trzymała i chodziła do niego do spowiedzi.

— I to do niego właśnie i ja mam iść teraz, Regino; już jutro. Truda z nim rozmawiała. Teraz mają się skończyć zabawy i łażenie po drzewach, mam być rozsądna, oni tak mówią. A ja się boję Gigasa. On tak patrzy świdrującym wzrokiem i zawsze mam uczucie, jakby mówił, że coś kryję w swoim sercu i po matce wciąż jestem katoliczką.

— Och, nie mów tak, Gretko. Przecież to on cię ochrzcił. I każdej niedzieli jesteś w kościele, i śpiewasz pieśni doktora Lutra, i to tak, że sam Gigas tak nie potrafi. Wciąż słyszę twój czysty, mądry głosik. Nie, nie, daj spokój, nie bój się. On chce dla ciebie dobrze. A teraz śpij i jeśli będziesz śniła o komediantach, to uważaj, moja Gretko, i śnij tylko o tej stronie, gdzie stoją anioły.

Mówiąc to zamierzała już pójść do swej położonej obok izdebki. Ale zatrzymała się jeszcze i dodała:

— Wiesz, Greto, Valtin to dobry chłopiec.

Wszyscy Zernitzowie są dobrzy... O Valtinie również możesz śnić. Ja ci na to pozwalam, j a, twoja stara Regina.

ROZDZIAŁ

GRETA U GIGASA

Następnego popołudnia, gdy właśnie u Świętego Stefana biła dziesiąta, Truda i Greta szły w górę ulicy Długiej. Mimo wczesnej godziny słońce już mocno przygrzewało i obie mimowolnie przystanęły odetchnąwszy, gdy dotarły do cienistej ścieżki pod lipami wzdłuż cmentarnego muru, prowadzącej do domu kaznodziei. Sam dom był również ukryty wśród starych lip, w których teraz ćwierkały setki wróbli. Gdy zabrzmiał dźwięk dzwonka, z dziedzińca czy też kuchni wyszła im naprzeciw stara służąca i nie witając ani o nic nie pytając obie skierowała do biblioteki. Dobrze wiedziała, że panią Trudę zawsze tu chętnie widziano.

Była to przestronna izba, z trzema dużymi, wysokimi oknami bez firanek, prawdopodobnie dlatego, by nie zabierały i tak nikłego światła, jakie przepuszczały drzewa. Wzdłuż ścian biegły wysokie regały z setkami książek oprawnych w brązową i białą skórę, a na wystającym filarze na wprost drzwi wisiał krzyż z rozpiętym Chrystusem półnaturalnej wielkości, spoglądającym na długi dębowy stół. Na tym stole, między otwartymi książkami i stosami papierów, ale podsunięte aż do ściany z krucyfiksem,

stały schodki hebanowe, składające się z pięciu stopni, na których jakby dla kontrastu, zamierzonego lub przypadkowego, leżały — wyżej trupia czaszka, a niżej wieniec z białych i czerwonych róż, pochodzących z własnego ogrodu. Było ich dziesięć czy dwanaście i wypełniały pokój swym zapachem.

Gigas, gdy usłyszał, że drzwi się otwierają, odwrócił się na obrotowym stołku i na widok Trudy podniósł się.

— Proszę spocząć, pani Minde.

Mówiąc to podsunął jej krzesło i ciągnął dalej:

— A więc to jest Greta, o której mi pani mówiła, pani szwagierka i pani dziecko. To jej sprawy leżą pani na sercu, to jej radości i smutki pani dzieli. Cenię to w pani, pani Minde. Albowiem podstępny szatan krąży wszędzie, a najbardziej wśród młodych i do nich głównie odnosi się ta przestroga: „Strzeż się i módl się, byś nie uległ pokusom". Czy ty się modlisz, Greto?

— Tak

— Często?

— Każdego wieczora.

Widział, że Greta drży i wciąż spogląda na Trudę, ale nie szukając u niej rady i pociechy, lecz ze wstydu i lęku. A Gigas, który nie tylko znał ludzkie serca, lecz wśród zażartej walki o wiarę zachował również skarb prawdziwej miłości bliźniego, odwrócił się teraz do Trudy i powiedział:

— Chętnie porozmawiałbym z dzieckiem na osobności. Jeśli pani nie ma nic przeciwko temu, pani Minde, proszę na mnie zaczekać przed domem lub w ogrodzie. Pani zna drogę.

Truda podniosła się i opuściła pokój. Greta nadsłuchiwała chwilę i uspokoiła się dopiero wtedy, gdy usłyszała zgrzyt otwieranych i zamykanych ciężkich drzwi wejściowych.

Gigas również czekał. Teraz ciągnął dalej:

— A więc modlisz się każdego wieczora, Greto. Miło to słyszeć. Ale jak się modlisz?

— Modlę się o siedem łask.

— To dobrze. A co jeszcze?

— Mówię jeszcze taką modlitwę, której nauczyła mnie nasza stara Regina.

— To ta służąca, która ciebie wychowywała, zanim do waszego domu przyszła szwagierka?

— Tak, panie.

— No, a jakaż to modlitwa? Chętnie bym ją usłyszał. Albowiem musisz, Greto, wiedzieć to raz na zawsze: jak się modlimy, tacy jesteśmy. O człowieku dużo mówi sposób, w jaki zwraca się do ludzi, ale to, jak człowiek przemawia do Boga, świadczy, czy jest zły, czy dobry. Czy zechcesz mi powiedzieć tę modlitwę? Nie powinnaś się mnie bać. Uspokój się. Popatrz, dam ci różę: oto ona. I jak ci z nią do twarzy. Jesteś podobna do twojej matki, ale myślę, że nie we wszystkim! Wiesz przecież, że trzymała się dawnej wiary. I unikała mnie, kiedy przychodziłem do waszego domu.

Ale modliłem się za nią. A teraz powiedz mi tę modlitwę.

— Myślę, panie, że to raczej piosenka.

— To też dobrze. Może być piosenka. Ale już zaczynaj.

Greta złożyła dłonie i patrząc na starca powiedziała:

Boże, gniewne serce moje

zechciej schronić w dłonie swoje.

Spraw, bym była miłosierna,

Ubogim i chorym wierna,

Bo co rozdam tu na ziemi,

Zyskam łaski niebieskiemi.

Gigas uśmiechnął się. Słodycz dziecka sprawiła, że płomienie, które w każdym innym wypadku wystąpiłyby na jego obliczu, nie były zbyt silne. Powiedział tylko:

— Nie, Greto, to nie tak; dostrzegam tu jeszcze te dawne, katolickie głupstwa o dobrych uczynkach. Nauczmy się lepiej innej modlitwy. Bo widzisz, nasze dobre uczynki są niczym i nic nie znaczą, gdyż wszystko, co robimy, jest od początku grzeszne. Nie mamy niczego poza wiarą i tylko jeden jest, który pokutuje i jest tego godzien: Ukrzyżowany.

— Tak, panie... ja wiem... mam drzazgę z jego krzyża. — Mówiąc to w radosnym podnieceniu wyjęła zza gorsetu złote puzderko.

Gigas na moment cofnął się, a jego czerwone oczy zdawały się jeszcze czerwieńsze. Ale i tym razem szybko się opanował, wziął puzderko i zaczął je oglądać. Wisiało na łańcusz

ku, na wieczku delikatnymi liniami wygrawerowana była Matka Boska, a w środku leżał skrawek aksamitu i drzazga. Starzec zatrzasnął wieczko i powiedział spokojnym głosem:

— To bałwochwalstwo, Greto.

— To pamiątka, panie! Pamiątka po mojej mamie. To wszystko, co po niej mam. Pan wie, że jej nie znałam. Ale Regina powiesiła mi łańcuszek na szyi, gdy skończyłam dziesięć lat. Obiecała to mojej matce, od tego czasu zawsze to noszą.

— Ja ci nie chcę tego odbierać, Greto. Nie teraz. Ale myślę, że nadejdzie dzień, gdy sarna mi to oddasz. Zrozum mnie dobrze: chcemy nosić jego krzyż, ale nie drzazgi, i nie na naszym sercu ma spoczywać, lecz w nim. A teraz zostańmy przyjaciółmi. Widzę, że masz otwartą głowę i jesteś inna, niż myślałem. Ale coś jeszcze tkwi w tobie, a Regina, z którą muszę porozmawiać, nie zadbała o wypędzenie z ciebie dawnych upiorów, chytrych i podstępnych. Myślę, Greto, że będziemy musieli oczyścić ten ugor, oddzielić ziarno od plew. Masz dobre serce, ale jeszcze nie masz prawdziwej wiary, a dopóki błądzi się w wierze, dopóty i serce błądzi. Teraz odejdź. Greto, i niechaj Bóg będzie z tobą.

Chciała pocałować go w rękę, ale nie pozwolił na to i odprowadził ją aż do stopni prowadzących z sieni do drzwi wyjściowych. Dopiero tutaj zawrócił, przeszedł przez korytarz i dziedziniec do ogrodu, gdzie po bukszpanowej

ścieżce dostojnie przechadzała się Truda. Przywitali się, a służąca, która widziała przez okno kuchenne, jak Gigas szedł wyprostowany i ożywiony bardziej niż zazwyczaj, skrzywiła się i mruknęła pod nosem: „Nie do wiary!... A taki stary i taki pobożny!" Zachichotała, a uśmiech na jej twarzy zdradzał, że w duchu ciągnęła te rozważania dalej.

Tymczasem Truda i Gigas poszli w głąb ogrodu i zatrzymali się przed klombem gęsto obsadzonym ostróżkami i żółtymi aksamitkami.

— Nie mogę zgodzić się z tym, co mówiła mi pani o tym dziecku, pani Trudo — powiedział Gigas. — Pani jej nie docenia. To serce jest trwożliwe, a nie krnąbrne. Widziałem, jak drżała i wiersz, który miała mi powiedzieć, nie chciał jej przejść przez usta. Nie, nie, to dobre i piękne dziecko. Jak matka.

W oczach Trudy zamigotało. Niechętnie słuchała, gdy kogoś chwalono. Cierpkim tonem powtórzyła:

— Jak matka... Muszę wierzyć, że była piękna. Pan to mówi, pastorze, i cały świat tak twierdzi. Wolałabym, by była brzydsza. Bo tą swoją pięknością rzuciła na nasz dom czar i sprawiła, że wrócono do dawnych zabobonów. Tego się boję. I jeśli już mam być szczera, nie ufam staremu Jakubowi Minde i nie ufam Reginie. Gdyby przeszpiegi we własnym domu nie były mi wstrętne, to z pewnością znalazłabym coś więcej niż obraz i drzazgę.

— Niech pani tak nie mówi, pani Trudo. Waszego ojca, starego radcę, znam ze spowiedzi i komunii i zawsze wydawał mi się oddany wierze. Zaś za ten zamęt w domu Mindów, przed którym Bóg w swej łaskawości zechce go uchronić, musiałbym panią obwiniać, pani Trudo, a spodziewałem się po pani wszystkiego najlepszego. To przecież pani rządzi domem. Ojciec jest stary, małżonek jak wosk w pani rękach. A pani dobrze wie, że wszystkie nasiona rozrzucone przez chwasty i pieniące się są nieszczęściem i szkodzą ziarnu naszych niebieskich spichlerzy.

Znów zaczęli przechadzać się wokół klombu, z którego trójkątnych grządek młoda kobieta zrywała od czasu do czasu kwiaty. Milczeli oboje. W końcu Truda powiedziała:

— Mówi pan, że ja rządzę domem. Tak, rządzę nim i słuchają mnie; ale to jest martwe posłuszeństwo, bez udziału serca. A serce ze mnie drwi i chodzi własną drogą.

— Ależ Greta jest jeszcze dzieckiem.

— I tak, i nie. Pan ją jeszcze pozna. Proszę zwrócić uwagę na jej oczy. Ona jeszcze śpi, ale lada moment się zbudzi. W niej jest coś złego.

— W nas wszystkich, pani Trudo. I tylko dwie rzeczy mogą to poskromić: wiara, o którą się modlimy, i miłość, jaką potrafimy sobie nakazać. Czy pani kocha to dziecko?.

A ona spuściła wzrok.

ROZDZIAŁ

MAJOWE ŚWIĘTO

Minął prawie rok i mieszkańcy Tangermünde jak zwykle obchodzili swe majowe święto. Odbywało się to na zmianę raz w jednej, raz w drugiej części lasu, który dużym półkolem otaczał miasto. Tego roku kolej przypadła na Lasek Lorenzy, który mieszkańcy szczególnie lubili, gdyż wiązało się z nim podanie o dziewicy Lorenzy. A legenda była taka: Lorenza, dziecię Tangermünde, zabłądziła kiedyś w wielkim lesie, ciągnącym się wzdłuż dolnego biegu rzeki, który wówczas nazywał się jeszcze Puszczą Połabską. Gdy zapadł wieczór, a Lorenza wciąż nie mogła znaleźć drogi, zaczęła modlić się do Matki Boskiej o zmiłowanie i pomoc. Gdy się tak modliła, pojawił się przed nią jeleń z rozłożystymi rogami, przyklęknął u jej stóp i patrzył tak, jakby mówił: „To ja, wsiądź na mnie". Siadła więc mu odważnie na grzbiecie — czuła, że to Matka Boska, wysłuchawszy modlitwy, zesłała to piękne zwierzę — i chwyciła się korony rogów. Zwierzę niosło ją między potężnymi pniami leśnej gęstwiny, ku miejskim bramom, a potem ku rynkowi. Tutaj jeleń zatrzymał się i pozwolił się schwytać. A miasto dało mu kawał ogrodzonego pastwiska, chroniąc go i dbając o niego, jak długo żył. Nawet później uczczono pobożne zwierzę, które służyło Matce Boskiej, i jego rogi zawieszono w kościele obok ołtarza.

A las, z którego wyszła dziewica, nazwano Lasem Lorenzy.

Tam właśnie udano się dzisiaj. Szli gwarkowie z muzyką i chorągwiami, za nimi dzieci, dziewczęta i chłopcy. Maj witano piosenką:

Azaliż to nie wiecie,

że wiosna jest na świecie?

Powie wam to ptaków śpiewka,

powie wam to zieleń drzewka,

że wiosna jest na świecie.

Poznacie ją po gajach,

p:znacie po ruczajach,

tam, gdzie głos ptaka rozbrzmiewa,

kto tylko żyw, ten śpiewa,

że wiosna jest na świecie.

Po południu również Truda i Gerdt, w dobrym nastroju, opuścili miasto. Za nimi poszły Greta z Reginą. A pod lasem spotkali Zernitzów, starego i młodych; wygodnie rozsiedli się na przewróconych do góry dnem koszach, które przynieśli ze sobą. Teraz z radością i zadowoleniem patrzyli, jak młodzi Mindowie, z którymi chętniej przestawali niż z innymi mieszkańcami miasta, zajmowali obok nich miejsca. Valtin i Greta również się przywitali i niebawem wszyscy żartowali w najlepsze. Rej wodził stary Zernitz, który odstąpiwszy swe miejsce Trudzie, położył się na murawie i najwyraźniej z coraz większą przyjemnością prawił komplementy młodej kobiecie, występującej tu w całym blasku swej urody. Mimo że surowa i cierpka, była jednak na tyle kobietą,

by cieszyć się pochlebstwami. Emrentz odgrażała się wprawdzie zazdrością, ale czyniła to z uśmiechem, Gerdt nucił coś pod nosem lub splatał łodygi kaczeńców i wśród żartów i przekomarzań wszyscy spoglądali ku osłonecznionej łące, gdzie wokół bud i karuzeli gromadziły się barwne grupki: mężczyźni strzelali do kurków, a dzieci bawiły się w kółko graniaste. Ich śpiew docierał spod wielkiej lipy, z której dolnych gałęzi zwisały czerwone i żółte wstążki. W ten sposób minęło chyba z pół godziny, gdy wtem spostrzegli, że od miasta nadjeżdża stary Minde, zgarbiony, na swym flandryjskim wierzchowcu. W samotności ogarnęła go nagle głęboka tęsknota, by raz jeszcze powitać wiosnę; i oto teraz jechał szeroką leśną drogą, ku temu miejscu, gdzie wspólnie rozłożyli się Zernitzowie i Mindowie. Obok konia szedł służący prowadząc go za cugle. Czego stary tu chciał? Po co przyjechał? Truda i Gerdt zarzucili go krótkimi, szybkimi pytaniami, które zdradzały raczej niechęć niż zainteresowanie, i tylko Greta z całego serca się ucieszyła, podbiegając do ojca. Rozłożono mu koce, a on zsiadł z konia i zajął wygodne miejsce w cieniu lasu, mając przed sobą oświetloną słońcem polanę. Greta zerwała kwiaty i zapytała:

— Czy mam ci upleść wianek? — Ale stary się roześmiał.

— Jeszcze nie, Greto. Jeszcze trochę zaczekam.

Popatrzyła na niego swymi dużymi oczyma

i gwałtownie pocałowała jego wyschniętą rękę. Dobrze zrozumiała, co miał na myśli.

Jego przyjazd był zgrzytem, wszyscy to tak odczuli, być może nawet on sam. Stary Zernitz stawał się coraz bardziej milczący, Emrentz również. A Truda, żeby coś powiedzieć i, być może, uwolnić się od badawczych spojrzeń Grety, powiedziała do niej:

— Powinnaś pójść pod lipę, Greto, a Valtin z tobą.

Oboje się zaczerwienili, bo już nie byli dziećmi. Ale nie powiedzieli ani słowa i poszli na łąkę.

— Chcą być sami — powiedziała Greta — więc i my bądźmy...

Minęli kiermaszowe budy i zaczęli krążyć między grupami zabawiającymi się trafianiem do pierścienia i strzelaniem do kurków. Ale pod lipę, pod którą bawiły się dzieci, nie poszli.

Było bardzo gorąco, tak że wkrótce zaczęli szukać cienia i dotarłszy do przeciwnej strony polany, weszli na zarośniętą ścieżkę, prowadzącą w głąb lasu. Wierzchołki drzew jarzyły się w słońcu, przed nimi migotała ważka. Greta powiedziała:

— Popatrz, ważka. Tam gdzie są ważki, musi też być woda. Grzęzawisko lub staw. Czy lilie wodne już kwitną? Tak je lubię. Chodź, poszukajmy ich.

I tak szli dalej. Ale staw jakoś nie chciał się pokazać, i nagle strach ogarnął Gretę:

— Gdzie my jesteśmy, Valtin? Boję się, że zabłądziliśmy.

— Ależ nie. Przecież słyszę muzykę. I stanęli nasłuchując.

Ale czy to było złudzenie, czy też muzyka właśnie teraz przestała grać, w każdym razie próżno wytężali słuch, by uchwycić choć jeden dźwięk. Nawet przykładanie ucha do ziemi nic nie pomagało.

— Wiesz co, Greto — powiedział Valtin — wejdę na drzewo. O, tam jest takie wysokie, z góry będę miał dobry widok, to nie może być dalej niż tysiąc kroków stąd.

I wdrapał się do góry, wspinał się z gałęzi na gałąź, a Greta stała na dole i poczucie osamotnienia przyprawiało ją o drżenie. Tymczasem chłopiec był już na samej górze.

— Czy coś tam widzisz? — krzyknęła ku niemu.

— Nie, wokoło są wysokie drzewa. Ale zaczekaj, słońce pokaże nam drogę; tam, gdzie zachodzi, jest zachód, a miasto leży na południu. Tyle to wiem z całą pewnością. A więc tam musimy iść.

I już był na dole, przy niespokojnie oczekującej go Grecie.

— Moja słodka Greto — powiedział — ależ nie bój się.

Objął ją i serdecznie pocałował. A ona pozwoliła, nie broniąc się jak wtedy pod wiśnią; mimo strachu ogarnęło ją uczucie bezmiernego szczęścia i powiedziała:

— Nie chcę już płakać, Valtin. Jesteś taki dobry. A jak ktoś jest dobry, to pokazują mu się znaki i cuda. Wiesz, jestem całkiem pewna, że jeśli będziemy prosić Boga o pomoc, to On nam pomoże i wyprowadzi z tego lasu z powrotem do domu. Tak jak Lorenzę dziewicę. Przecież jesteśmy w Lesie Lorenzy.

— Tak, Greto, jesteśmy w Lesie Lorenzy. Ale gdyby przyszedł jeleń i naprawdę chciał dla nas dobrze, wówczas myślę, że wyniósłby nas w jakieś inne miejsce, nie do domu. Bo my, Greto, właściwie go nie mamy. Ani ty, ani ja. Emrentz jest dobra, o wiele lepsza niż Truda, i codziennie dziękuję za to Bogu; ale choć nie jest mi z nią źle, to nie jest i dobrze. Stroi się dla siebie i ojca, to wszystko. Nie, Greto, nie do miasta, i nie do domu, lepiej już gdzieś daleko stąd, do pięknej doliny otoczonej górami, gdzie w górze jest biało od śniegu, a na dole kolorowo od kwiatów...

— Gdzie to jest?

— Nie wiem. Ale kiedyś czytałem o tym w starej książce, i zrobiło mi się tak ciepło na sercu. To jest gdzieś między wysokimi skałami, gdzie burze przechodzą górą i nigdy nie trafiają na dół; słońce świeci, przesuwają się chmury, nie ma wojen i chorób; a ludzie, którzy tam żyją, kochają się, starzeją i umierają bez bólu.

— To piękne — powiedziała Greta. — A teraz chodź, zobaczymy, gdzie jest ta dolina. Oboje się roześmieli i znów żwawo ruszyli

naprzód, gdyż opis doliny dodał Grecie ducha, odwagi i siły. Jeszcze kawałek drogi i przerzedziło się, a poprzez drzewa coś mrocznie zaczęło prześwitywać. Zamiast na polanę wyszli na brzeg rzeki, tuż przed nimi połyskiwał szeroki nurt.

— Muszę zobaczyć, dokąd ona płynie — powiedział Valtin i rzucił gałąź. — Teraz wiem, tam musimy iść. — I poszedł z nią w górę rzeki. Zabłysły gwiazdy, które odbijały się w wodzie, niebawem usłyszeli dźwięk dzwonu i zobaczyli ciemne kontury szczytu wieży Świętego Stefana.

Była dziewiąta albo jeszcze później, gdy dotarli do domu Mindów. Valtin wszedł z nią do pokoju na parterze, w którym o tej porze jeszcze siedziała Truda i Gerdt, i powiedział:

— Przyprowadziłem Gretę. Zbłądziliśmy. Ale to ja jestem winien. — I wyszedł, a Greta stropiona stała przy drzwiach.

— Zabłądziliście — odezwała się Truda, a głos jej drżał. — Tak, zabłądziliście. Myślę, żeście tego chcieli. A nawet jeśli nie dlatego, żeście chcieli, to dlatego że nie znacie rygoru, posłuszeństwa i obyczajności. Mieliście iść do dzieci. Ale to się wam nie podobało. Więc poszliście do lass. Pomówię o tym z Gigasem i twoim ojcem. Musi mnie wysłuchać. Bo nie chcę podłych plotek w domu, nawet gdyby jemu to dogadzało. Miłosierny Boże!... Po cóż sprowadził obcą krew do domu? Obcą krew i obcą wiarę. I to biedną jak mysz kościelna.

W tym momencie Greta stanęła przed Trudą, a jej dotąd spuszczone oczy zabłysły niesamowitym ogniem:

— A cóż ty możesz mówić o obcych i biednych? Biedna? Regina mi wszystko opowiedziała. Ona przyjechała z kraju, w którym była szczęśliwa, a tu płakała i tęskniła za domem i z tej tęsknoty umarła. Biedna! Kto tu był biedny? Kto? Ja wiem. T y byłaś biedna. Ty!

— Milcz — odezwał się Gerdt.

— Nie będę milczeć. Czego ode mnie chcecie? Nie jestem waszym dzieckiem. Dzięki Bogu, że nie jestem. Jestem waszą siostrą. A wy chcecie, żebym nią także nie była. Nawet siostrą. Oskarżajcie mnie. Idźcie do niego i powiedzcie, co mówiłam; a ja mu powiem, co słyszałam dzisiaj w lesie i setki razy tutaj, w tym domu. Słyszałam, co wy szepczecie po kątach. Wiem wszystko, wszystko. Czekacie na jego śmierć. Nie wypierajcie się. Ale on jeszcze żyje. A gdy umrze, sama będę się bronić. Tak, sama się obronię. Słyszysz, Trudo? — I zacisnęła swe małe pięści.

Truda, którą gryzło sumienie, zrozumiała, że posunęła się za daleko, gdy tymczasem Greta pozbyła się wszelkiego lęku, jaki dotychczas żywiła wobec bratowej. Miała poczucie całkowitego wyzwolenia i z radością pobiegła na pięterko. Na górze znalazła Reginę i opowiedziała jej wszystko, co zaszło na dole

— Dziecko, dziecko, niedobrze się stało, ona ci tego nie zapomni.

Ale Greta zuchwale odpowiedziała: — Ona się mnie boi. Zobaczysz, teraz nadejdą lepsze czasy.

ROZDZIAŁ

ŚMIERĆ JAKUBA MINDE

I doprawdy można by sądzić, że Greta miała rację. Ani o błądzeniu po lesie, ani o gwałtownym sporze, który zakończył ów dzień, Truda nigdy już nie wspomniała, zapewne też nie powiedziała o tym Gigasowi, który przecież nie omieszkałby omówić tego zejścia z prostej ścieżki ,,na manowce". Ale do tego kazania nie doszło i letnie miesiące minęły spokojniej niż poprzednie. Zdawało się, że wszystkie urazy poszły w zapomnienie i Greta, którą, jak wszystkie namiętne natury, równie łatwo można było sobie pozyskać jak zrazić, przyzwyczaiła się, gdy Gerdt doglądając swych interesów przebywał poza domem, przychodzić do sypialni Trudy i opowiadać jej lub czytać to, co akurat szczególnie ją poruszyło. A gdy Regina z niedowierzaniem kręciła głową, Greta mówiła:

— Jesteś zazdrosna i nie lubisz jej. A ona chce dla mnie dobrze. Zresztą wówczas nie powinniśmy byli oddalać się w głąb lasu.

Tak nadszedł dzień konfirmacji, pod koniec września, a nazajutrz, w niedzielę, odbyła się uroczysta wieczerza, w której uczestniczyli wszyscy mieszkańcy domu. Byli w podniosłym

nastroju, a stary Jakub Minde, mimo że z wielkim trudem przebył drogę do kościoła, od dawna nie był tak ożywiony. Dużo rozprawiał

o swej młodości i wieku dojrzałym, opowiadał też bez skrępowania o matce Gerdta i matce Grety, jakby były jedną osobą. Truda i Gerdt popatrywali na siebie, a to, co wyrażały ich spojrzenia, miało się następnego dnia potwierdzić. Albowiem już rankiem rozniosło się po mieście, że stary radca leży na łożu śmierci,

i gdy o godzinie szóstej na ścianach domu po drugiej stronie ulicy gorzał blask zachodzącego słońca, Jakub Minde poprosił Reginę, by odsunęła zasłony i przywołała dzieci. I zjawiły się, a Greta ujęła jego dłoń i ucałowała ją, starzec zaś skinął na synową i powiedział:

— Kładę ci to na sercu, Trudo. Na zawsze zachowaj w pamięci słowa proroka: Niechaj sierota znajdzie u ciebie łaskę. Pamiętaj o tym i tym się kieruj. Obiecaj mi, że nie zapomnisz tej chwili.

Truda nic nie odrzekła, a Greta rzuciła się na kolana szlochając i modląc się, a gdy znów podniosła głowę, w małej izbie zrobiło się cicho.

Po trzech dniach stary Minde leżał wysoko na katafalku w największym kościele Tangermünde, który, jak zwykle domy boże w średniowieczu, stał tuż na granicy miasta. Przy ołtarzu płonęły wielkie świece, wokół siedzieli

rajcy miejscy, na głównym miejscu stary Peter Guntz, który nie mógł uwierzyć, że dane mu było przeżyć o tyle lat młodszego przyjaciela. Nie brakowało nikogo, bo Mindowie byli najstarszym i najzacniejszym rodem, prawdziwi kupcy, od dawien dawna zasiadający w radzie miejskiej. Najbliżej trumny stała rodzina zmarłego. Gerdt patrzył przed siebie, tępo jak zwykle, Truda i Greta, ubrane w czarne wełniane suknie, na znak najgłębszej żałoby, miały brodę i usta wysoko zasłonięte białymi chustami, tak że widać było tylko górną część twarzy. Niespełna piętnastoletnia Greta wyglądała na

o wiele starszą, jakby wszystko to, co było w jej wyglądzie dziecinne, zostało starte tego dnia z jej twarzy.

Grały organy, zebrani śpiewali, a gdy zaległa cisza, z zakrystii wyszedł Gigas i kierując się ku stopniom ołtarza zdawał się być bardziej poważny niż zwykle, a jego głowa z rzadkimi, siwymi włosami tkwiła nieruchomo nad wysoką, okrągłą kryzą. I wreszcie zaczął mówić. Początkowo surowo i powściągliwie, tak jak ludzie głęboko wierzący mówią o śmierci

i umieraniu. Gdy jednak odszedł od spraw ogólnych i śmierci w ogóle do tej śmierci, z jego głosu znikła surowość, teraz brzmiał ciepło. Ten, który przemawia dziś do nas swym niemym obliczem — głos Gigasa brzmiał coraz bardziej przejmująco — był człowiekiem rzadko spotykanym, gdyż posiadł zarówno wiarę, jak i miłość. Nie ma wśród nas nikogo, kto

nie zaznałby jego miłości; ubodzy poznali jego szczodrość, przyjaciele — pomoc, mieszkańcy miasta — radę; jego mądrość i obyczajność rozsławiły miasto aż po Lubekę i Niderlandy, doprowadzając je do dzisiejszej chwały. Wszyscy to wiedzą. Lecz siłę jego wiary zna tylko on, pastor. I choć każdemu grozi niebezpieczeństwo, że w jego pszenicy rozplenią się chwasty, nikt nie był na to bardziej narażony niż ten zmarły. Nie tylko żył przez wiele lat wśród wyznawców starej, fałszywej wiary; najgorszą próbą dla jego niezłomności było drugie małżeństwo Jakuba Minde. Miłość do kobiety jest największym zagrożeniem miłości do Boga. A jednak sprostał temu, nie utracił spokoju wieczystego w imię szczęścia na ziemi. Świecił przykładem, po trzykroć więc spełni się dlań święta obietnica, jaką Chrystus złożył na górze nad Morzem Galilejskim. Był on bowiem dobry, wyrozumiały i łagodnego serca.

Znów zaczęto śpiewy, grabarze zabrali zwłoki i przez główną nawę wynieśli z kościoła na cmentarz. Grób pod gołym niebem był ostatnią wolą Jakuba Minde. Na cmentarzu, w cieniu starych kasztanów, których liście nabierały już jesiennych barw, spuścili trumnę do grobu, a gdy już zniknęła w głębi i wypowiedziano ostatnie słowa, zaczęto powracać do domów. Truda i Gerdt szli powoli ulicą aż do domu Mindów, który teraz był ich własnością. Tylko Greta została; potajemnie wśliznęła się do kościoła i usiadła na stopniu katafalku, któ

rego jeszcze nie uprzątnięto. Chciała się modlić, ale nie mogła. Ciągle miała przed oczyma twarz Trudy, twardą i surową, taką jak dawniej, i czuła, jak jej się serce ściska. Ogarnęło ją przeczucie, pewność nawet, że Regina jednak miała rację. Patrzyła nieruchomo przed siebie i czuła dreszcze. Nagle podniosła wzrok i ujrzała, jak zachodzące słońce oblało czerwienią okna nad chórem i wszystko wokół niej gorzało jasnym płomieniem: filary, obrazy i wmurowane w ścianę tablice nagrobne. Wydawało jej się, że kościół płonie, w panicznym strachu zerwała się z katafalku i pobiegła przez cmentarz.

W wąskich zaułkach było już ciemno; purpurowy blask, który ją tak przestraszył, przygasał i serce Grety znów zaczęło bić spokojniej. Gdy jednak dotarła do sieni swego domu, weszła na górę do Reginy, objęła ją, pocałowała i powiedziała:

— Regino, teraz już nie mam nikogo. Jestem sierotą.

ROZDZIAŁ

ŁAŃCUCH RYCERSKI

Była sierotą i bardzo szybko miała to odczuć. Początkowo wszystko było po staremu, minęła wigilia i dopiero gdzieś tak koło Wielkanocy w domu nastąpiły zmiany, ponieważ wydarzyło się coś nieoczekiwanego: Truda urodziła chłopczyka. Była wielka radość, a Greta

cieszyła się również. Ale niedługo. Wkrótce musiała odczuć, że nowo urodzony był wszystkim, a ona niczym. Regina gotowała kaszki, ona zaś karmiła nimi dziecko. Nikt nie myślał o tym, że ona też ma serce i pragnienie szczęścia; była potrzebna tylko po to, by innym było dobrze. To napawało ją goryczą.

Cała pociecha, że teraz częściej widywała Valtina. Truda bowiem myślała wyłącznie o dziecku i z rzadka tylko, pod wpływem złego nastroju lub przypadku, przypominała sobie swą rolę strażniczki i powracała na chwilę do dawnej surowości.

Tak mijały dni, przeważnie bez kłótni, wszelako również bez radości i przyjaźni. Gdy zaś nadeszła rocznica dnia, w którym starego Minde zabrano sprzed ołtarza i złożono na cmentarzu, Greta poszła do Świętego Stefana, by podumać na grobie ojca.

Był piękny październikowy dzień, wokół leżały rozsypane kasztany. Greta usiadła na mogiło, a ukochany zmarły stanął przed oczyma jej duszy, blady i przyjazny, i jeszcze rozpamiętywała to pogrążona w łagodnym smutku, gdy nagle usłyszała, że ktoś woła ją po imieniu. Podniosła oczy i zobaczyła Valtina. Widział, jak wychodziła z domu i poszedł za nią.

— Jak ci się wiedzie? — spytała Greta. Valtin zrazu nic nie odpowiedział. Wreszcie

odezwał się:

— Nie mogę się skarżyć, Greto, bo tobie samej jest ciężko na sercu. Ale po prawdzie

to Emrentz jest chyba odmieniona i jakby miała coś przeciwko mnie. I to dopiero teraz. Bo jak wiesz, dawniej nie było mi dobrze, ale wszak i nie było mi źle. Często ci to mówiłem i tak też było. Ale od czasu gdy wam urodziło się dziecko, u nas jest inaczej. I z każdym dniem gorzej. Można by sądzić, że Emrentz zazdrości Trudzie. Co o tym sądzisz? Greta potrząsnęła głową.

— Nie, to nie to. Ja wiem, o co chodzi, i znów Truda jest wszystkiemu winna. Obgaduje cię przed Emrentz. Tak to jest.

— Obgaduje? Mnie? Ach, dajże spokój — odparł Valtin.

— Tak, obgaduje. Wiem to od Reginy. Była w sąsiednim pokoju, huśtała małego, wtenczas gdy one siedziały przy oknie. I usłyszała, jak Emrentz cię chwaliła, jak powiedziała, że jesteś dobry i że nie utrudniasz jej życia, mimo że mógłbyś, bo jest przecież tylko twoją macochą — ponadto młodą. A to nie spodobało się naszej Trudzie, przybrała swój drwiący ton i spytała, czy Emrentz nie jest przypadkiem ślepa, czy nie widzi, żeś hultaj i że się z niej wyśmiewasz.

Oczy Valtina robiły się coraz większe i większe, ale Greta tego nie widziała i spokojnie ciągnęła dalej:

— Wierzę, że tak było — Regina wszystko dojrzy i wszystko usłyszy. Zauważyła też, że Emrentz zrobiła się czerwona, potem szara na twarzy. I zła. Później słyszała jeszcze, jak

Emrentz szepnęła Trudzie: „Dziękuję ci, Trudo, będę teraz miała oczy otwarte".

— A więc to tak — powiedział Valtin. — Dobrze, że przynajmniej o tym wiem. Już ja sobie z nią porozmawiam, z tą waszą Trudą, gdy ją spotkam na schodach lub podwórzu. Obgadywać mnie! To podłe.

— A w dodatku to wszystko nieprawda. Valtin milczał chwilę. Potem ujął Gretę za

rękę i powiedział nieco speszony.

— To niezupełnie nie jest prawdą, śmiałem się z niej za jej plecami, ale nie było w tym złości, nie chciałem jej dotknąć. I Truda to wie. Jak i to również, że nie chcę dokuczać Emrentz, nie, w żadnym wypadku, i nawet się cieszę, że on ją lubi, choć różne mam czasem myśli. Bo on się zrobił innym człowiekiem i nasz dom jest inny niż dawniej; to wszystko dzięki Emrentz. Co prawda macocha to tylko macocha i tak już zawsze będzie: gdy jestem — to dobrze, gdy mnie nie ma — jeszcze lepiej. Wiem, że nic jej bardziej nie leży na sercu niż nowa moda, stroje czy goście; a jednak nawet ją lubię i wiesz co, Greto, to z nią, a nie z Trudą pogadam. Mam już osiemnaście lat, a jak się ma osiemnaście lat, to już można. Założę się, że przyjmie mnie dobrze, pocałuje, przywoła ojca i wszystko mu opowie. Wszystko. Powie mu też, że to on jest winny, tak, on, że ona mnie poślubi, i to już niebawem, jeśli on się nie zmieni, jeśli on się całkiem nie zmieni. A wtedy on się roześmieje, bo zawsze

tego chętnie słucha. A ona jeszcze chętniej o tym mówi.

Greta, która zebrała mnóstwo leżących wokół kasztanów i nawlekała je na sznurek, zawiesiła je sobie na szyi i spytała:

— Czy mi w nich ładnie?

— Ach, tobie we wszystkim ładnie. Przecie wiesz o tym, wszyscy to wiedzą. I mówią także, iż ciężka jest twoja dola, że masz smutne życie. Wciąż tylko z dzieckiem...

Greta westchnęła.

— Na pewno nie jest to miłe, ale za dnia to zabawa, a poza tym śmiać mi się chce, gdy widzę, jak oni tego robaczka stroją i chcą z niego zrobić małego księcia. Bo musisz wiedzieć, że to dziecko jest brzydkie, wszystko w jego wyglądzie jest nie na miejscu, wszystko nie pasuje. Już widzę go w myślach dużego, jak chodzi niezgrabny, zupełnie tak samo jak Gerdt, siedzi przygarbiony, z wyciągniętymi przed siebie długimi nogami. Ach, już teraz ma takie długie cienkie nóżki. Jak pająk na ścianie.

— A cóż Truda? — zapytał Valtin.

— Truda wyobraża sobie, że on jest piękny albo tylko tak udaje. Pyta mnie: „Prawda, Greto, że on ładnie wygląda?" A gdy milczę lub patrzę na nią zmieszana, wówczas stara się mnie przekonać i mówi: „Spójrz tylko na jego usta, czyż nie są maleńkie? I nie są wcale wydęte. Nie ma też wyłupiastych oczu". Ale to

mu nic nie pomoże, to jest i będzie Gerdt jakby zdarto z niego skórę.

Valtin pokiwał głową i powiedział:

— I to wszystko, co masz z życia?

— I tak, i nie. Ale nie musisz mnie żałować. Mam przecież jeszcze Reginę, która mi opowiada o dawnych czasach, mam Gigasa, który pokazuje mi swoje kwiaty. I mam wreszcie cmentarz. A także, gdy dopisuje mi szczęście, mam ciebie.

Spojrzał na nią czule i rzekł:

— Jesteś taka dobra, znosisz wszystko i niczego nie żądasz.

Potrząsnęła głową:

— Właściwie chcę bardzo dużo, Valtinie.

— Nie wierzę ci.

— A jednak. Widzisz, chcę, żeby mnie ktoś kochał, a to jest dużo. I nie mogę patrzeć na krzywdę. Kiedy ją widzę to czuję ukłucie w sercu, chciałabym płakać i krzyczeć.

— To właśnie dlatego, Greto. Dlatego, że jesteś taka dobra.

Ujął jej rękę, uścisnął i powiedział, jak bardzo ją lubi. A potem mówił już ciszej i zapytał, czy nie mogliby widywać się częściej, tak jak dziś, tak jakby przypadkowo. Później powiedział jej, w jakich miejscach byłoby to najłatwiejsze. Ten cmentarz jest dobry, ale pobliski kościół byłby jeszcze lepszy. A już najlepiej byłoby na zamku; tam nie ma nikogo, a jest tak pięknie i cicho, i rozległy widok.

Greta zgodziła się na to i umówili się, że

dopóki trwają piękne jesienne dni, będą się raz w tygodniu spotykać na zaniku, aby sobie pogawędzić. Gdy już tak postanowili, Greta zawiesiła Valtinowi na szyi swój łańcuch z kasztanów i powiedziała, że teraz jest jej rycerzem, musi więc przy niej trwać, bronić jej i za nią umrzeć. I oboje się roześmieli. A zaraz potem się rozstali i poszli do swoich domów każde inną drogą, by nikt ich razem nie widział.

ROZDZIAŁ

NA ZAMKU

Tak jak się zmówili, po tygodniu, podczas którego Greta bardziej niż kiedykolwiek cierpiała z powodu humorów Trudy i nawrotów jej dawnej surowości, spotkali się po południu na cmentarzu. Przeszli przez bramę, minęli przedmieście wydostając się na „wolność", następnie zaś wijącym się pod górę traktem udali się aż na sam zamek. Tutaj, na obszernym dziedzińcu zamkowym, służącym zarazem za folwark, toczyło się barwne i ruchliwe życie: wrota stodoły były szeroko otwarte, od klepiska słychać było rytmiczne uderzenia, a dziewczęta zajęte międleniem lnu śpiewały na całe podwórze:

Dwoje królewskich dzieci

Serca ku sobie skłaniało,

Ale się zejść nie mogło

Złaknionych wodą niemałą.

Ach miły, snadź pływać ty umiesz,

Więc przypłyń na moją stronę...

Brzmiało to bardzo smutno, ale twarze dziewcząt były roześmiane.

— Słyszysz — powiedział Valtin — to o nas. Popatrz na tę pięknotkę z jasnymi włosami. Czyż nie wygląda, jakby przędła na kądzieli swą własną wyprawę?

Greta milczała. Było jej tak smutno. Wreszcie powiedziała:

— Chodźmy stąd, Valtinie. Nie wiem, co to takiego jest, ale czuję, że chciałabym też tak stać jak one, śmigać rękami i śpiewać. Popatrz tylko, jak plewy fruwają nad klepiskiem. Tu jest tak swobodnie, wesoło i czuję, że gdybym tu została, rozwiałoby się wiele smutków, co mnie tak dręczą i bolą.

Valtin szukał słów otuchy, a gdy ją uspokoił, poszli przez zarośnięty bujną trawą plac ku murowanej i na wpół wyschniętej fosie, oddzielającej obszerny zewnętrzny dziedziniec zamkowy od mniejszego, wewnętrznego. Prowadził tam wąski most zwodzony, przez który przeszli. Wewnątrz było cicho: na murach rozrastał się bluszcz, a na środku stał stary orzech, którego rozłożysta korona osłaniała połowę podwórza. Nadpróchniały pień okalała ławka. Greta chciała usiąść, ale Valtin wziął ją za rękę i powiedział:

— Nie tutaj, Greto; tu zbyt duszno.

I poszli dalej, aż do pierwszych stopni stromych, wyciętych w murawie schodów, prowadzących na szczyt wałów obronnych, gdzie między dwoma basztami było szerokie przej

ście. Od jednej baszty do drugiej biegł również gruby, niski mur z polnych kamieni, zaledwie kilka stóp wznoszący się ponad ścieżkę. Na tym to murze usiedli, patrząc na krajobraz. U stóp mieli szeroką rzekę, wąska Tangera wpadała do niej pod ostrym kątem. Za rzeką rozciągały się łąki szeroko, aż po ciemne pasmo lasu, tu i ówdzie prześwitywały ozłocone zachodem słońca szczyty wież kościelnych. Niebo lśniło błękitem, powietrze było rześkie, snuło się babie lato, a dzwonki pierwszych stad ciągnących do zagród mieszały się z dobiegającymi z daleka dźwiękami wieczornego dzwonu.

— Jak tu pięknie — powiedziała Greta. — Od lat nie byłam na górze. I czuję się niemal tak, jakbym tego widoku nigdy nie widziała.

— To dlatego, że jest taki piękny dzień — odparł Valtin.

— Nie, to dlatego, że tu jest tak swobodnie i tyle przestrzeni, a w domu duszno i ciasno. Czuję się uwięziona, jak zamurowana, jak ta zakonnica ze Stendal, o której tak często opowiada mi Regina.

— I chciałabyś uciec...

— I to lepiej dziś niż jutro. Pamiętasz majówkę sprzed roku, kiedyśmy zabłądziwszy w lesie czekali na jelenia, który miał nas wynieść z leśnej gęstwiny?

Valtin przytaknął głową.

— Pamiętasz, opowiadałeś mi wtedy, o dolinie położonej głęboko w górach, o tym, że nad nią szaleją burze, ale na dole nie ma wojen

i ludzie kochają się nawzajem. Miałam tę dolinę przed oczyma we dnie i w nocy, przez wiele tygodni. I tęskniłam za nią, chciałam do niej dotrzeć, ale dziś już chcę się tylko wyrwać, wyrwać z naszego domu. Obojętne dokąd. Tak mnie coś ściska za gardło, że nie mogę oddychać.

— Masz przecież Reginę, Greto. I Gigas jest ci życzliwy. I Emrentz także cię lubi. Wiem

o tym, sama mi o tym powiedziała, gdy przed trzema dniami miałem z nią rozmowę. I wreszcie, Greto... i wreszcie wiesz przecież, że masz mnie.

Obejrzała się zalękniona i zawstydzona. A gdy przekonała się, że nikt ich nie podsłuchuje, szybko podeszła do Valtina, odgarnęła mu kosmyk z czoła i powiedziała:

— Tak, mam ciebie... Bez ciebie już bym nie żyła.

Valtin drżał poruszony. Dobrze wiedział, jak musi być nieszczęśliwa, toteż powiedział tylko:

— Co ci jest, Greto? Powiedz. Być może, mogę ci pomóc. Cóż cię tak gnębi?

— Życie.

— Życie? — I spojrzał na nią z wyrzutem.

— Nie, nie, zapomnij o tym. Nie życie. Ale każdy dzień mnie dławi; każdy; dziś, jutro

i następne. I tak bez końca, bez końca. Znikąd pociechy ani pomocy.

— Każdy dzień — powtórzył Valtin w zadumie i zdawało się, jakby w myśli zastanawiał się i robił przegląd własnych dni.

— Tak, każdy dzień — ciągnęła Greta. — Każda godzina ciągnie się jak rok. Ledwie spędzę z oczu poranny sen, a w kółko słyszę: „Dziecko, dziecko!" I już muszę się zrywać, gotować wodę na kąpiel i kaszkę na śniadanie. A to woda za gorąca, a to kaszka za zimna. A potem znów: „Dziecko, dziecko!" Na mnie patrzą, jakbym była cieniem na ścianie. Ach, wiem, że to grzech, ale muszę ulżyć mej duszy i nareszcie powiedzieć prawdę: nienawidzę go. A potem obiad, siedzimy przy okrągłym stole, ja głośno odmawiam modlitwę. Modlę się, a nikt mnie nie słucha. Gdy powiem ostatnie słowo, od razu słyszę: „Greto, popatrz, przecież on płacze!" Znów więc przynoszę go i wszystko zaczyna się od początku, i ja muszę jeść z dzieckiem na ręku. Gdyby ono było przynajmniej ładne. Ale jest takie brzydkie i patrzy na mnie, jakby zgadywało wszystkie moje myśli. Ach, Valtinie, takie są moje dnie i noce. Tak żyję. W domu mego ojca nie jestem u siebie! Obok brata i siostry i bez miłości! To mnie zabije, że nikt mnie nie kocha. Ach, jak mi tęskno do miłości. Tylko jedno słowo, jedno jedyne słowo.

Padła na kolana i położywszy głowę na kamieniu gorzko zapłakała.

— Nadejdą lepsze dni — powiedział Valtin. — Musimy tylko przetrwać. A jeśli n i e nadejdą, to, Greto, wiedz jedno: zrobię wszystko, czego zechcesz. Powiedz, żebym skoczył z tych wałów, to skoczę. Powiedz, że chcesz stąd odejść, ja także odejdę. Nawet gdybyś szła

na śmierć! Nie mogę żyć bez ciebie. Nie chcę zresztą.

Greta zerwała się i wykrzyknęła:

— To właśnie chciałam usłyszeć. Właśnie to! Teraz znów mogę żyć, bo widzę, że moja niedola nie będzie ciągnąć się bez końca. Teraz wiem, że mogę odmienić mój los każdego dnia, każdej godziny. Nie patrz tak na mnie. Nie bądź taki przestraszony. Nie jestem tak dzika i nieposkromiona, jak myślisz. Chcę być cicha i spokojna. Wytrzymamy, jak powiedziałeś, wytrwamy z nadzieją, aż będziemy dorośli i dostaniemy nasz spadek. Przecież mamy swoją część majątku, prawda? A gdy t o dostaniemy, Valtinie, dostaniemy siebie i wtedy cały świat będzie nasz. Wtedy będziemy szczęśliwi. Ach, jak mi się zrobiło lekko na sercu. Teraz możemy już wracać. Słońce zaszło i wszystkie stada są już w zagrodach.

Zgodził się z nią, zawrócili i poszli do domu, najpierw koło orzecha, potem przez mały most zwodzony prowadzący z małego dziedzińca wewnętrznego na rozległy zewnętrzny. W bagnistej wodzie pod mostem rosła trzcina wysoko, sięgając dolnych jego belek. Kilka błękitnych baldaszków, bezlistnych, na długich łodygach, kwitło w trzcinie. Gdy Greta i Valtin przeszli na drugą stronę, ujrzeli, że wszelka praca na podwórzu i klepiskach ucichła. Dziewczyny, zajęte przedtem międleniem lnu, siedziały z parobkami na deskach i belkach spiętrzonych pod żywopłotem z dzikiego bzu

i śpiewały piosenki, wesołe i żartobliwe, przekomarzając się między sobą. Gdy jednak zauważyły młodą parę, nagle ucichły i po chwili podjęły tę samą nutę, którą śpiewały przed godziną, gdy Greta i Valtin przyszli na zamek.

Córuś moja, dziecię moje,

sama pójść nie możesz,

obudź swoją młodszą siostrę

i idźcie we dwoje.

Matuś droga, matuś miła,

toż to jeszcze dziecko,

siadła sobie tam na łące,

wianek będzie wiła.

Valtin i Greta przyspieszyli kroku i ostatnie słowa piosenki przebrzmiały niewyraźnie, niemal niedosłyszalnie. Ale jej melodia jeszcze dźwięczała im w uszach, gdy brama zamkowa została dawno za nimi.

ROZDZIAŁ

WIGILIA

„Teraz znowu mogę żyć", powiedziała Greta i jej życie od tego czasu stało się naprawdę łatwiejsze. Miała w sobie w skrytości ducha niemal radosną przekorę, która nawet wówczas, gdy musiała być posłuszna, pomagała jej znieść wszystkie zniewagi. Była przecież posłuszna tylko dlatego, że chciała być posłuszna. Gdyby już nie chciała, to mogłaby, jak powiedziała Valtinowi, każdego dnia „położyć kres całej za

bawie". I doprawdy była to już tylko gra albo też potrafiła przekonać o tym samą siebie. Dawało jej to cudowną siłę, a gdy późnym wieczorem szła do swojej mansardy, w której, od czasu gdy dziecko nie potrzebowało już ciągłej opieki, znów zamieszkała z Reginą, zdarzało jej się śmiać i żartować ze starą nianią. A gdy padało zdanie: „A teraz już śpij, Greto" — zawijała się w swoją kołdrę i milkła, ale tylko po to, by krzepić się marzeniami o świecie wolności i szczęścia. Najczęściej widziała się u steru lub na dziobie statku, w powiewach morskiego wiatru, była noc i migotały gwiazdy. Patrzyła w niebo i wszystko było wielkie, rozległe i wolne. W końcu ogarniał ją jakby spokój mimo przepełniającego ją smutku, hardość zmieniała się w pokorę i zamiast złego anioła, który panował nad nią za dnia, siadał na jej łóżku dobry anioł. A gdy budziła się rankiem następnego dnia i spoglądała na ogród, gdy słyszała krzyk pawia na grzędzie, pytała samą siebie: „Czy ty jeszcze jesteś sobą? Czy jeszcze jesteś nieszczęśliwa?" I czasem sama już nie wiedziała, jak jest naprawdę. Ale nadchodziły również inne dni, kiedy to wiedziała aż nadto dobrze, kiedy ani zły, ani dobry duch, ani pokora, ani hardość nie potrafiły uchronić jej przed coraz bardziej gorzkim i namiętnie wzbierającym gniewem.

Takim dniem, i to jednym z najgorszych, była wigilia, kiedy zapalono już świeczki na choince. Ale nie dla Grety. Greta przecież była

już duża, nie, to dla małego, który od razu chciał chwytać płomyki, a przede wszystkim złote włosy anielskie, migocące pomiędzy gałązkami drzewka.

— To dziecko Gerdta — powiedziała Greta, którą chciwość i skąpstwo brata stale napawały wstrętem. I odeszła do swoich podarków. Nie było ich zbyt wiele: piernik, jabłka i orzechy, i także gruby śpiewnik zapinany na klamry (mimo że miała już dwa takie same); na stronie tytułowej wielkimi literami, napisanymi ręką Trudy, widniało: „Przypowieści Salomonowe, roz. XVI, przyp. ",

Nie znała ich, ale wiedziała, że nie może to znaczyć nic dobrego. Gdy tylko nadarzyła się okazja, pobiegła na górę, by zajrzeć do wielkiej Biblii. I oto czytała: „Przed zginieniem przychodzi pycha, a przed upadkiem wyniosłość ducha".

Nie sprawiała wrażenia zmieszanej czy w jakiś sposób dotkniętej. Szybko i zdecydowanie przekreśliła grubą kreską wybrany przez Trudę werset i zaczęła przerzucać Stary Testament, jakby szukała jakiegoś dobrze znanego jej fragmentu, który właśnie uleciał jej z pamięci. Wreszcie wypisała te słowa proroków, które stary Jakub Minde przekazał Trudzie jako swą ostatnią wolę: „Niechaj sierota znajdzie u ciebie łaskę". Po czym zbiegła na dół i położyła śpiewnik na dawnym miejscu. Jednak Truda dobrze widziała, co się wokół niej dzieje, i gdy została w pokoju sama z Gerdtem, zaj

rzała do śpiewnika, zaczerwieniła się i powiedziała:

— Spójrz i przeczytaj!

Wziął książkę do ręki, przeczytał i zaśmiał się, jakby cieszył się z jej porażki. Bo jego złośliwa natura nie znajdowała lepszej rozrywki niż widok czyjejś przykrości, własnej żony nie wyłączając. Tymczasem między nią a Gretą nie padło jedno słowo i gdy nadszedł karnawał, obchodzony tym razem w mieście hucznymi korowodami i maskaradami, wszystko zdawało się być zapomniane. Również w czasie Wielkanocy, gdy wszyscy szykowali się do tradycyjnie uroczystego pójścia do kościoła, Truda najwyraźniej pilnowała się, aby nie pytać o śpiewnik. Jednak dobrze wiedziała, że Greta schowała go pod bielizną w jej skrzyni. Albowiem nie chciała go widzieć.

ROZDZIAŁ

POJAWIA SIĘ KSIĄŻĘ ELEKTOR

Był sam środek lata (najdłuższy dzień minął już cztery niedziele temu) i mieszczanie, wracając późnym wieczorem do domu z „Ratuszowej" zapewniali się nawzajem, czemu zresztą nikt nie zaprzeczał, „że dni znów stają się coraz krótsze". Aż tu pewnej środy nagle gruchnęła w mieście wieść, że miłościwy książę elektor zamierza przyjechać i spędzić dzień i noc na swym zamku Tangermünde. Wywołało to w mieście wielkie wrażenie i jeszcze większy nie

pokój, jako że książę elektor właśnie w tych dniach przeszedł był z wiary luterańskiej na kalwińską, reformowaną, a także i dlatego, że owa zmiana wiary stała się przyczyną wielkiej niechęci i przedmiotem gwałtownych ataków na księcia ze strony najbardziej zapalczywych mieszkańców Tangermünde. I oto teraz miał sam tu przyjechać. Podczas gdy jedni żywili aż nazbyt uzasadnione obawy, czy nie będą musieli ponosić odpowiedzialności za swe niestosowne i obelżywe uwagi, inni poważnie trapili się o swą wiarę i sumienie.

Do nich należał Gigas. To strapienie jeszcze się pogłębiło, gdy po południu wspomnianej środy oznajmiono mu przez jednego z dworzan, iż jego książęca mość zamierza pojawić się o siódmej rano u Świętego Stefana i wysłuchać porannego kazania. Jak przywitać dostojnego pana? Odszczepieńca, który, kto wie, czy nie zamierza całego miasta i kraju zmusić do wyparcia się luterańskiej wiary, do sprzeniewierzenia się jej! I choć Gigas był odważny, jednakże ogarnął go lęk. Pociechę znalazł w modlitwie i gdy nastał ranek, wszedł na kazalnicę wolny od strachu, i zaczął mówić o słowach Zbawiciela: „Cesarzowi oddajcie, co cesarskie, a Bogu, co boskie". I oto, proszę, wyrzeźbiony w drzewie gołąb przedstawiający Ducha Świętego nie darmo wznosił się nad amboną, bo książę elektor wysłuchawszy kazania z pochyloną głową i ze „szczególną uwagą", polecił podziękować kaznodziei i zaprosić go na

swój zamek na rozmowę. A tam, jak głoszą kroniki, jego książęca wysokość nie tylko krok czy dwa wyszedł z przyjacielskim pozdrowieniem naprzeciw niezłomnemu i wiernemu swym zasadom duchownemu, ale pod gołym niebem i w obecności wielu panów zapewnił go uroczyście, „że pozostawi swym przez Boga mu przypisanym poddanym luterańską wiarę wyznania augsburskiego, że zamierza każdemu dać wolność wiary i sumienia, tę wolność, w imię której on sam odrzucił wiecznie skłóconą wiarę luterańską, przyjmując wiarę zreformowaną przez Kalwina".

A gdy to w dużej mierze pocieszające oświadczenie — jako że ostatnie słowa Gigas przezornie puścił mimo uszu — zostało przekazane burmistrzowi i radzie miejskiej, wówczas Peter Guntz i rajcy miejscy, a także duchowni i rektorzy wszystkich pięciu kościołów, pojawili się na zamku, by wyrażając słowa podzięki i ponownego zapewnienia o niezłomnej wierności księciu elektorowi, prosić o łaskawe przyjęcie zaproszenia na uroczystą ucztę. Z tym, że miała się ona odbyć na książęcym zamku, jako że sale ratuszowe były zbyt małe, by pomieścić tak licznych gości. Na wszystko otrzymano przyzwolenie, co tym więcej ucieszyło mieszkańców grodu, że w czasie uroczystego przyjęcia delegacji miasta, wśród której jednym z pierwszych był również Gerdt, jego książęca wysokość dał wyraz nadziei, iż oby

czajne i czcigodna mieszkanki miasta pojawią się na jego zamku i zechcą wziąć udział w uczcie.

I oto w krótkim czasie przygotowano biesiadę przy życzliwej pomocy całej służby księcia pana, tak iż około godziny czwartej ulicą Długą ciągnął w dół ku zamkowi tłum zaproszonych gości, mężczyzn i kobiet. Mieszczki z mniej znacznych rodów, wykluczone z uroczystości, spoglądały na idących z zazdrością i drwiną, zwłaszcza gdy przeszły przed nimi Truda i Emrentz. Obie bowiem ubrane były szczególnie bogato, obwieszone sznurami korali, w wysokich kryzach, a Emrentz mimo lipcowego upału nie potrafiła sobie odmówić włożenia podbitego gronostajami płaszczyka. Suknia Trudy natomiast otulała ją sztywno i uroczyście i niemal nie drgnęła, gdy ta po prawicy swej krewniaczki szła ulicą.

Wreszcie wszyscy dotarli na górę, biesiada się rozpoczęła. Gotyckie okna z małymi kolorowymi szybkami, osadzonymi w ołowianych ramkach, były szeroko otwarte na rzekę i podwórzec, a goście, dopóki parowała cisza, słyszeli ćwierkanie ptaków gnieżdżących się w koronie rozpościerającego się na podwórzu orzecha. Ale wewnątrz było gwarno, toasty goniły toasty, a gdy z szerokiej galerii nad głową Elektora rozległy się piszczałki miejskich muzykantów, a dźwięk bębnów poniósł się daleko poprzez rzekę, wówczas przewoźnik zatrzymał

swój prom, a konie w zaprzęgach podniosły głowy ze zdumieniem spoglądając na tak cichy zwykle zamek.

ROZDZIAŁ

KAMIEŃ WENEDÓW

W tym samym czasie Greta siedziała w domu w tylnej izbie na parterze. Ostatnie słowa Trudy na pożegnanie brzmiały:

— Pilnuj dziecka.

I oto pilnowała go. Leżało w kołysce z różanego drzewa, z tiulową zasłoną nad główką, a przez otwarte drzwi i okna przeciągał wiaterek. Spuszczone firanki dawały cień i tylko kilka much tańczyło na pęczku tymianku wiszącym u sufitu. W całym domu panował bezruch.

A jednak ktoś przyszedł: Valtin. Ostrożnie otworzył drzwi domu, tak że dzwonek nawet się nie odezwał, i z ciekawością rozejrzał się po mrocznej sieni. Wszystko było jak zwykle: na frontowej belce wisiały dwa gniazda jaskółcze, a w niszach stały szafy, najpierw ta z drzewa orzechowego, potem ta z sosny, tuż przy drzwiach na podwórze. Same drzwi były otwarte, wpadał przez nie szeroki snop światła, a na oświetlonym słońcem podwórzu roiły się gołębie, grzebały w piasku lub przechadzały się gruchając, dumnie i wdzięcznie przekrzywiając głowy, gdy mijały jeszcze dostojniejszego od nich pawia. Dalej była obrośnięta winoroślą

krata, od której prowadziło w dół sześć schodków, przez ażurowe ściany altany prześwitywały kolorowe malwy i wierzchołki krzewów rozciągającego się w głębi ogrodu. Wszystko wydawało się baśniowe, jakby zaczarowane i tajemniczo ciche, gdy wszedłszy do domu wspiął się na schody i zatrzymał na progu drugiego pokoju. Zdawało się, że Greta śpi, i przez moment wahał się, czy ma zostać, czy odejść. W końcu zawołał ją po imieniu. Spojrzała na niego z uśmiechem.

— Wejdź — powiedziała — ja nie śpię. Przecież pilnuję dziecka. Chcesz na niego popatrzeć?

— Nie — odparł — zostaw go. Jak będziemy na niego patrzeć, to go obudzimy, a jak już się obudzi, to będzie płakać. A nie powinien się obudzić, a tym bardziej płakać, bo chcę cię zabrać ze sobą. Wszyscy poszli na zamek, a ty tu zostałaś sama, jakbyś była służącą lub mamką do dziecka. Chodź, nikt nas nie zobaczy. Pójdziemy ogrodami, a potem zasłonią nas miejskie mury. Gdy będziemy już na górze, udamy, że spotkaliśmy się przypadkowo. Jestem taki ciekawy. Ty także, prawda? Przecież to właściwie nasz pan. I w końcu byłoby niesprawiedliwe, gdybyśmy go nie widzieli, skoro go ujrzeć mogliśmy. Musimy go zobaczyć, Greto. A ty jak myślisz?

Greta się roześmiała.

— Jak zręcznie przemawiasz. Zwykle mówi się, że to Ewa jest wszystkiemu winna; ale

nie dzisiaj. To ty mnie namawiasz, a ja mam uczynić coś, co mi zostało zabronione.

— Któż ci zabronił?!

— No wiesz, Truda. Więc siedzę tu teraz i jestem posłuszna. A poza tym ten mały...

— Daj spokój. Przecież on śpi. Zresztą Regina go dopilnuje równie dobrze jak ty. Chodź, nim biesiada się skończy, będziemy z powrotem. Siądziesz na tym samym miejscu i nikt nic nie będzie wiedział. A śpiące dzieci mają swego anioła stróża.

— No dobrze, pójdę. — Co mówiąc zawołała Reginę, która siedziała przy kuchni, i zanim paw zakrzyczał na podwórzu rozpościerając ogon, co czynił zawsze na widok Grety, oni śmignęli przez furtkę w ogrodzie i zasłonięci miejskimi murami, tak jak chciał Valtin, doszli aż do Bramy Wodnej, potem zaś błoniami nad Tangerem ku przedmieściu. Nie spotkali nikogo, miasto było jak wymarłe; dopiero gdy wyszli „na wolność" i na zewnętrzny dziedziniec zamkowy, zobaczyli, że były tu setki ludzi spośród mniej znacznych mieszczan, którzy przyszli ze swymi służącymi zapełniając całą przestrzeń aż do mostu zwodzonego, tak że o wejściu na wewnętrzny dziedziniec nie było nawet co marzyć.

Wówczas Valtin zaproponował, aby zeszli na dół i pospacerowali po błoniach nad Łabą. Greta chętnie się na to zgodziła i dopiero gdy zawołali przewoźnika i przeprawili się przez rzekę, odwrócili się, by spokojnie popatrzyć na

ozłocony promieniami popołudniowego słońca zamek i wtórować wiwatom docierającym stamtąd aż tutaj.

Ale wkrótce się zmęczyli i zaczęli iść łąką, na której rosła wysoka trawa, gąszcz jaskrów i czerwonego szczawiu. Wreszcie doszli do niskiego wału, na którym rosły wierzby. Ciągnął się on daleko w głąb łąki. Leżał na nim polny kamień o dziwnych kształtach, tak omszały, że z trudem można było dostrzec na pół zatarte litery. Pod tym kamieniem usiedli.

— Co to za kamień? — spytała Greta.

— Nie wiem. Może to grób Wenedów.

— Jak to?

— Nie wiesz? Jest to pole, na którym była wielka bitwa nad Tangerem, pogan z chrześcijanami. Poganie zwyciężyli. A po obu stronach tego wału, na którym siedzimy, aż po las, a za nami aż po rzekę legły tysiące.

— Nie wierzę w to. A nawet jeśli tak było — nie chcę o tym słuchać. Nawet gdyby zwyciężyli chrześcijanie... Ale popatrz, jak tu pięknie...

I wskazała na rozciągający się przed nimi pejzaż, który dopiero teraz, z wysokiego kamienia, mogli ogarnąć wzrokiem. Był to ten sam widok, który ostatniej jesieni oglądali z zamkowych murów, tylko wioski, które wówczas dawały znać o sobie strzelającymi ponad lasem wierzchołkami wież kościelnych, teraz leżały wyraźnie przed nimi i wszędzie widać

było kryte słomą dachy z bocianimi gniazdami na szczycie.

— Czy wiesz, jak się te wioski nazywają? — spytała Greta.

— Pewnie, że wiem. Ta na prawo to Buch, gdzie mieszka pan von Buch, który przez wiele lat trzymał swój skarb w naszym kościele w Tangermünde, by w końcu oddać go na okup za swego pana, margrabiego. Bo magdeburczycy trzymali go w niewoli. A był to margrabia Otto. Otto ze Strzałą. Piękny pan i bardzo rycerski, i był poetą, i lubił kobiety. Słyszałaś o tym?

— Nie... A tamta wioska z błyszczącym kurkiem na kościele?

— To Fischbeck.

— Ach, to wiem. Tam przecież mieszka ten stary pastor... zapomniałam jego nazwiska. Och, słyszałam o nim. Był synem chłopa z Fischbeck i podobno pilnował ojcowych koni. Ale nie chciał tego robić i uciekł z domu, bo w głębi serca wiedział, że powinien zostać duchownym, człowiekiem bożym. Został nim, a teraz w tej samej miejscowości piastuje swój urząd i ma pieczę nad swymi parafianami. A jego ojciec jeszcze tego dożył.

— Ależ, Greto, skąd ty to wszystko wiesz? Historii o wielkiej bitwie nad Tangerem ani o tangermundzkim skarbie nie znasz, ale o pastorze z Fischbeck wiesz wszystko bardzo dokładnie!

Greta roześmiała się:

— A wiesz od jak dawna ją znam? Od wczoraj. A od kogo? Od Gigasa.

— Musisz mi o tym opowiedzieć.

— No oczywiście, zaraz ci opowiem. Ale muszę trochę cofnąć się wstecz.

— Opowiadaj więc, czasu mamy dość.

— Tak więc, Valtinie, wiesz dobrze, że często popadam w zadumę, odbiegam daleko myślami. I wiesz, że dzięki temu mogę wytrzymać. Zawsze wieczorem, gdy jestem z Reginą, czytam o dzieciach albo o pięknych królewnach, które uciekły od złego króla lub złej królowej. Jest dużo takich opowieści, i to nie tylko w książkach z bajkami, o wiele, wiele więcej, niż sobie wyobrażasz, i czasem wydaje mi się, że ludzie mogą uciec od swego nieszczęścia.

Valtin pokiwał powątpiewająco głową.

— Wątpisz w to. Widzisz, ja też. Przynajmniej od czasu do czasu. Tak właśnie było wczoraj, bo znów miałam sen o ucieczce. Wydawało mi się, jakbym leciała i w locie było mi tak dobrze, tak lekko. Ale gdy się obudziłam, byłam przygnębiona i niespokojna. Pomyślałam sobie, że powinnam z tym skończyć: zapytam Gigasa, a on mi powie, czy to bardzo źle, jak się ucieka. Tak więc poszłam do niego wczoraj około południa, mimo że dobrze wiedziałam, jaki jest stroskany i pełen niepokoju.

— I w jakim znalazłaś go nastroju?

— Znalazłam go w ogrodzie między grządkami, spacerowaliśmy razem, tak jak on to lubi. Rozmawialiśmy o wielu rzeczach, a w koń

cu i o naszym księciu elektorze, który, jak było wiadomo, zamierzał jedną noc i jeden dzień spędzić na zamku w Tangermünde. A gdy zobaczyłam, że się zmaga ze swoim sumieniem, tak jak to szeptali między sobą Gerdt i Truda, gdy się o nim w naszym domu mówiło, zdobyłam się na odwagę i zapytam go, jak uważa. Czy ucieczka zawsze jest czynem złym i nieprawym? Czy nie może być czynem prawym i właściwym początkiem? — Co ci odpowiedział?

— Przez długą chwilę milczał. Gdy jednak doszliśmy do ławki, która stoi na końcu głównej ścieżki, powiedział:

— Usiądź, Greto. A teraz powiedz mi, skąd ci przyszło do głowy takie pytanie?

Nie odpowiedziałam, tylko patrząc mu w oczy zapytałam o to raz jeszcze. Mogłam tak zrobić nie zdradzając się z niczym, bo widziałam, że myśli tylko o miłościwym i surowym księciu elektorze, który stał się kalwinem i że przed oczyma ma tylko jedno: niebezpieczeństwo, na jakie może być narażony. W końcu wziął mnie za rękę i powiedział:

— Tak, Greto, to trudne pytanie. Myślę, że powinniśmy się modlić, po pierwsze, abyśmy nie ulegli pokusie, a po drugie, żeby łaska boża pomogła nam odnaleźć właściwą drogę, gdy ogarniają nas wątpliwości i gdy czujemy się niepewni w naszym sumieniu. Bo te właściwe drogi to są często bardzo różne drogi i jeśli dziś naszym obowiązkiem jest słuchać i wy

trwać, to jutro naszym obowiązkiem może być nie słuchać i poprzez ucieczkę czegoś gorszego uniknąć. Ale jedno obowiązuje dziś i zawsze w naszym działaniu: czy uciekamy, czy trwamy na miejscu, przyświecać nam muszą wyższe racje. I wtedy opowiedział mi o pastorze z Fischbeck i o jego ucieczce.

— Ale przecież musiał ci jeszcze coś powiedzieć.

— Nie. Być może zrobiłby to, ale nadszedł stary Peter Guntz i przerwał nam rozmowę. A ja dowiedziałam się tego, co wiedzieć chciałam: że ucieczka może również być czymś słusznym. I kiedy szłam do domu, przypominałam sobie wszystkich tych, którzy uciekli. I Józef, i Maria, i Piotr również uciekł ze swego więzienia.

— Ale ich prowadził Anioł Pański — powiedział Valtin. — Poza tym uciekli dla Boga i wiary.

Zdawało się, że te słowa trafiły Grecie dc przekonania, gdyż milczała. W końcu jednak powiedziała:

— Tak, dla Boga i wiary. Ale również w imię życia i sprawiedliwości. Nie mogę patrzeć na niesprawiedliwość, nie mogą jej ścierpieć.

— Wiesz przecież, że powinniśmy ćwiczyć się w cierpliwości i miłować naszych wrogów.

— Wiem, ale ja tego nie potrafię.

— Bo nie chcesz. — Tak, nie chcę.

I gdy tak dalej rozmawiali, odwrócili się znowu i zobaczyli, że słoneczna kula wisi nisko, a wieże zamku gorzeją czerwienią.

— Czas wracać do domu — powiedział Valtin — bo nie zdążymy i Truda wróci przed nami.

— Daj spokój — powiedziała Greta lekkim tonem. — Nie chcę już wracać do domu. Czuję się, jakby to był mój ostatni dzień i jakbym musiała stąd odejść. Jeszcze dzisiaj. Zaraz. Chcesz?

Valtin, zaniepokojony, patrzył na nią pytająco.

— Nie chcesz? Powiedz. Boisz się.

— Chcę, Greto. Z całą pewnością chcę. Ale najpierw muszę przekonać się, że inaczej nie można. A jeśli inaczej mówiłem wtedy na zamku, gdy dziewczęta śpiewały i snuło się babie lato, nie możesz brać mnie za słowo. To by było niesłuszne.

Potrząsnęła głową, ale nic nie powiedziała i wzięła go pod rękę. I tak wrócili do przewoźnika. Wkrótce pojawiły się gwiazdy i odbijały się w spokojnej toni, a rój komarów wisiał nad nimi jak słup dymu. W górze na zamku ciągle migotały światła, ale poza tym było cicho i tylko z oddali dochodził jeszcze śpiew, który rozpływał się w wieczornej ciszy. To śpiewali mieszczanie, którzy wraz ze swą służbą wracali z zewnętrznego dziedzińca do miasta. Jednostajnie pluskały wiosła przewoźnika, aż w koń

cu łódź dobiła i Valtin z Gretą wyskoczyli na brzeg.

Zamierzali obejść miasto, więc wybrali drogę przez łąki nad Tangerem, nad którymi słały się teraz białe, wilgotne mgły. Wysokie wiesiołki wystawały czubkami ponad pasmami mgły, ich zapach mieszał się z zapachem siana, które świeżo skoszone leżało po obu stronach drogi. Nie rozmawiali ze sobą, a Valtin starał się tylko odpędzać nietoperze, które wylatywały ku nim ze starych murów kościelnych. Tak dotarli do Bramy Wodnej i weszli na tę samą okrężną drogę, którą przybyli w tamtą stronę, między ogrodami i murem miejskim. Wreszcie stanęli przed furtką Mindów.

— Dobranoc, Valtin — powiedziała Greta spokojnie i niemal obojętnie. Gdy jednak odszedł nie oglądając się, jeszcze raz zawołała jego imię. Odwrócił się i podbiegł do niej. Objęli się i ucałowali.

— Zapomnij, Valtinie, o tym, co mówiłam. Wiem, że się nie boisz. Bo przecież mnie kochasz. A kto kocha, ten się nie boi. I jeszcze jedno. Przyjdź za pół godziny do ogrodu, do waszego, i czekaj na mnie. Czuję się bardzo dziwnie, więc muszę cię jeszcze zobaczyć. Bo widzisz, wiem, że coś się dzieje; wyczuwam to całkiem wyraźnie. — I przycisnęła rękę do serca, cała drżąca.

Przyrzekł jej to i tak się rozstali.

ROZDZIAŁ

UCIECZKA

Furtka była tylko przymknięta i już z ogrodu można było zobaczyć, że Truda musiała wrócić do domu. Zasłony w oknach były jeszcze spuszczone, a szybko przesuwające się po nich cienie wskazywały, że tu i tam noszono światło. Greta weszła po schodach prowadzących z ogrodu na podwórze, zatrzasnęła za sobą furtkę, po omacku przeszła przez sień ku schodom prowadzącym do jej pokoju na pięterku. Drzwi były jeszcze otwarte, zapewne ze względu na panującą duszność, i Greta zajrzała do środka. To, co tam ujrzała, już jej nie zaskoczyło. Przykrycie kołyski było odrzucone, a Truda, jeszcze w paradnym stroju i ozdobach, jakie włożyła na biesiadę, krzątała się pochylona nad dzieckiem, które leżało cicho, tylko od czasu do czasu wstrząsane kurczowym płaczem. Wysoka kryza Trudy była pomięta, włosy rozsypane, srebrem nabijany pas. który zapewne przeszkadzał jej przy podnoszeniu i kładzeniu dziecka, zdjęła z siebie i powiesiła w nogach kołyski. Wyprostowała się i ujrzała stojącą przed sobą Gretę.

— Ach, Greta, już wróciłaś! — powiedziała sucho, ale najwyraźniej walcząc ze wzburzeniem. — Gdzie byłaś?

— Poszłam sobie.

— Poszłaś sobie? A ja ci zabroniłam.

— Zabroniłaś?

— Tak. A teraz spojrzyj na dziecko. Cud

będzie, jeśli zostanie przy życiu. A jeżeli umrze, t y będziesz winna.

— Tak nie wolno ci mówić, Trudo — odpowiedziała Greta spokojnie, choć kąciki jej ust drżały. — Możesz mnie skarcić za to, że sobie poszłam, to możesz, to ci wolno, ale nie wolno ci ganić mnie za dziecko. Ono miało opiekę. Zostawiłam je z Reginą, a Regina — nie muszę ci tego mówić — jest u nas od trzydziestu lat. Była niańką Gerdta, potem moją i wychowała mnie.

— Tak, wychowała. Tylko po co? Ty wiesz i ja wiem. A i całe miasto wkrótce się dowie... Biedne moje maleństwo! To już jest dziedziczne.

— Trudo, nie mów takich rzeczy. Nie mów nic o niej. Nie chcę tego słuchać.

— Ale musisz. Ty niewdzięczny potworze! Greta wybuchnęła śmiechem.

— Śmiej się, ty żebraczy bękarcie! Oto, czym jesteś. Niczym innym. Twoja matka była znajdą i nikt nie wiedział, skąd pochodzi. Ale już o niej wiemy wszystko, bo znamy ciebie. Była obcym pomiotem i diabeł wygląda z waszych czarnych oczu.

— To kłamstwo!

Truda, nie panując już nad sobą, podniosła rękę i uderzyła ją.

Greta cofnęła się o krok, zamigotało jej przed oczyma. Potem nie wiedząc, co robi, chwyciła pas wiszący w nogach kołyski i rzuciła go w twarz znienawidzonej bratowej. Ta zaś, krzy

knąwszy z bólu, zachwiała się, przytrzymała z trudem stołu, który stał za nią, i Greta zorientowała się, że ostre kanty długiego srebrnego pasa musiały skaleczyć czoło albo skroń Trudy, gdyż po jej lewym policzku popłynęła strużka krwi. Ale nie przestraszyła się. tego widoku; nie czuła nic, tylko podwójną radość — dała upust swej nienawiści i zdobyła wolność. Tak, wolność! Teraz wyzwoliła się z tego domu. W głębi duszy miała pewność, że dłużej tu już zostać nie może. Jazda stąd. Natychmiast. I zbiegła schodami na dół, przez sień i podwórze do ogrodu.

Rosły tam maliny, jak wówczas gdy stała z Valtinem między wysokimi łodygami i rozmawiała o makolągwie i jej gniazdku; ale jej rozszalałe serce nie wspominało już tamtych godzin cichego szczęścia. Szybko wdrapała się na płot i nasłuchiwała kroków Valtina. Jeszcze go nie było. Zeskoczyła więc z płotu do ogrodu Zernitzów i ukryła się w altanie.

Bo tego, że przyjdzie — była pewna.

Minął kwadrans, gdy Greta usłyszała kroki od podwórza. To był on i Greta wybiegła chłopcu naprzeciw.

— Ach Valtinie, mój jedyny! Więc przyszedłeś! Stało się tak, jak się stać musiało.

I opowiedziała, co się wydarzyło. — Przeczuwałam, że tak będzie. Wszystko, wszystko. I teraz muszę odejść. Jeszcze tej nocy. Czy chcesz, Valtinie?

Gdy Greta mówiła te słowa, z ostrożności, by

nikt ich nie zobaczył, zeszli z głównej ścieżki w cienistą część ogrodu. Valtin powiedział tylko:

— Tak, Greto, chcę. Nie wiem, co będzie. Ale teraz widzę, że musisz stąd odejść. Przysięgłem sobie, że jak tylko przekonam się, iż naprawdę musisz odejść, ja również to zrobię. Widzisz, właściwie to ja jestem wszystkiemu winien. Bo ty nie chciałaś odejść od dziecka, a ja cię namówiłem i przeze mnie stałaś się harda, bo cię spytałem, kto może ci zabraniać.

— Nie mów „nie" — ciągnął dalej, gdy ujrzał, że Greta przecząco kręci głową. — Tak było. W końcu jakie to ma zresztą znaczenie? Ty czy ja, wszystko jedno, kto jest winny. Musiało się tak stać i z tobą, i ze mną. Ze mną także. Wierz mi, Emrentz to nie Truda i właściwie teraz dobrze ze sobą żyjemy. Ale jak długo? To tylko pozorny pokój, a wojna wciąż czai się za drzwiami. Macocha to macocha i koniec. Nawet jeśli się uśmiecha, nie ma dla mnie serca, a tam, gdzie nie ma serca, brak tego, co najważniejsze.

— A więc chcesz?...

— Tak, Greto.

— No więc chodźmy. Za godzinę... O jedenastej czekam na dworze... Ale pospiesz się, bo mi się ziemia pali pod nogami.

I z tymi słowami się rozstali.

Gdy Greta znów znalazła się w swoim ogrodzie, przebiegła wzdłuż płotu i szpaleru wino

rośli aż na podwórze. Tu nagle naszła ją myśl, że wchodząc do domu mogłaby natknąć się na swego brata Gerdta, który, rozdrażniony — jak to zwykle natury słabe i histeryczne, gdy otrząsną się ze swojej powolności — może wybuchnąć wściekłością. Gdyby natknęli się na siebie? Gdyby ją pobił? Zadrżała na tę myśl i jak najszybciej wśliznęła się na schody. Przemykając się koło przymkniętych drzwi tylnego pokoju na parterze słyszała, jak Truda i Gerdt rozmawiali ze sobą.

— Musi odejść z domu — mówiła Truda — nie chcę mieć tej wiedźmy przy sobie.

— Ale dokąd ją wysłać? — zapytał Gerdt.

— Coś się znajdzie; dla chcącego nie ma nic trudnego — mówi przysłowie. Myślałam o zakonnicach w Arendsee, to nie za blisko i nie za daleko. Tam jej miejsce. Ona ma katolickie serce, mimo Gigasa, i zawsze gdy ze mną rozmawia, szuka szkaplerza z drzazgą krzyża i trzyma go obiema rękami. A kiedy milczy, porusza wargami i mogłabym przysiąc, że modli się do Świętej Panienki.

Więcej nie mogła usłyszeć, bo dziecko, które dotąd leżało spokojnie, zaczęło płakać. Greta wykorzystała ten moment i po omacku weszła na pięterko do swej mansardy.

Księżyc oświetlał okoliczne dachy, a jego odbite promienie dawały wystarczające światło, by wszystko można było wyraźnie widzieć. Drzwi do pokoiku obok były szeroko otwarte i Regina spała siedząc w nogach swego łóżka.

„Tym lepiej" — powiedziała sobie Greta; otworzyła szafę i skrzynię, wyjęła to, co jej się wydawało potrzebne, zawiązała na głowie czarną chustę, a za stanikiem ukryła mały naszyjnik z pereł, który jej podarował w dniu konfirmacji stary Jakub Minde. Nic więcej nie miała. I już była gotowa, już trzymała węzełek w rękach. Ale jeszcze nie mogła odejść. Nie tak. Uklękła na progu pokoiku Reginy, pomodliła się prosząc Boga o pomoc i przebaczenie, jeśli to, co zamierza zrobić, nie jest słuszne. Podczas modlitwy gorące łzy płynęły jej po twarzy. Potem wstała, pocałowała Reginę, która, jeszcze zamroczona snem, uniosła się wypowiadając imię swej ulubienicy. Zanim jednak zdążyła zupełnie otrząsnąć się ze snu, Grety już nie było, opierając się prawą ręką przemknęła na dół stromymi schodami. Teraz znów nasłuchiwała. Dziecko jeszcze cicho popłakiwało, a kołyska bujała się gwałtownie, podczas gdy Truda pochylona nad nią szybko i niecierpliwie mruczała swoje kołysanki; Gerdta nie było słychać. Być może, już spał.

W chwilę potem Greta biegła przez podwórze i ogród i zatrzymała się na ulicy przy furtce.

Valtin już czekał. Na kaftan, który zwykle nosił, włożył jeszcze grubą wełnianą kurtkę, w bujnej trawie leżała wąska długa drabina, jakie przystawia się do drzewa zbierając wiśnie. Greta podeszła do niego i podała mu rękę. Szeroki cień padający na trawę nie pozwo

lił jej zauważyć drabiny, za to zauważyła natychmiast jego zimowe ubranie. I roześmiała się. Pozostało jej bowiem poczucie humoru. A Valtin także roześmiał się niefrasobliwie i powiedział:

— To dla ciebie, Greto, gdy będzie ci zimno. Noce są chłodne, także noce letnie.

W tym momencie wybiła jedenasta, a uderzenia dzwonu przypomniały im, co mieli uczynić. Valtin przystawił drabinę do muru, a Greta weszła na nią. W chwilę potem sam był również na górze, podciągnął drabinę i spuścił ją z drugiej strony. Teraz już byli wolni. Popatrzyli na siebie i odetchnęli, a czar roztaczającego się przed nimi obrazu na parę chwil pozwolił im zapomnieć o cierpieniach i niebezpieczeństwie. Mgła się rozwiała, daleko rozciągały się szerokie łąki, między nimi zaś połyskiwała rzeka, nad którą księżyc przerzucił właśnie świetlisty most. Nie było słychać niczego poza pluskiem wody i dźwiękiem dzwonów, które z pewnym opóźnieniem zaczęły bić w kilku miejskich kościołach. Objęli się i szybkim krokiem skierowali się ku rzece.

— Czy chcesz przedostać się na drugą stronę? — zapytała Greta.

— Nie, odwiążę tylko jedną z łodzi. Wówczas pomyślą, że przeprawiliśmy się na tamten brzeg.

Gdy wkrótce potem ujrzeli, jak uwolniona łódź pomyka środkiem rzeki, przecięli na ukos połyskujące rosą błonia nad Tangerem, szero

kim łukiem obeszli górę zamkową i wreszcie doszli do polnej drogi, która obok wielkiego traktu prowadziła do Lasu Lorenzy.

Byli już niemal na skraju lasu, gdy Greta powiedziała

— Boję się

— Czego? Lasu?

— Nie, ciebie Valtin roześmiał się

— No cóż, teraz już jest za późno, Greto Teraz musisz brać, co dają Nawet gdybym ci odciął mały paluszek lub tez zadusił na śmierć z miłości lub nienawiści, musisz się z tym pogodzie

Chciał ją czule pogładzić po włosach, które wyglądały spod czarnej chusty, ale ona mu się wymknęła i powiedziała

— Zostaw Nie wiem, co to jest, Valtinie, ale dopóki jesteśmy w lesie, nie możesz na mnie patrzeć czule i całować Pod gwiazdami widzi nas Pan Bóg, a w lesie jest ciemno i ponuro A ciemność to zło Wiem, ze to dziecinne, bo przecież należymy do siebie na śmierć i życie, ale czuję tak, jak ci powiedziałam I powinieneś być mi posłuszny Obiecaj

— Obiecuję wszystko, co zechcesz.

— I dotrzymasz słowa?

— Dotrzymam

I znów wzięła go za rękę i ruszyli w drogę, która prowadziła do wielkiej polany Tutaj było jasno niemal jak w dzień Pokazywali sobie nawzajem miejsce, gdzie kiedyś stało umajo

ne drzewo i gdzie sami na skraju przesieki siedzieli na odwróconych koszach, przyglądając się strzelaniu do kurków i tańcom wokół lipy. Potem znów. poszli do lasu, wciąż trzymając się szerokiej ścieżki, która co jakiś czas zdawała się ginąć w gęstwinie.

Mówili mało. W końcu Greta zapytała:

— Dokąd idziemy?

— Myślę, że na Lüneburg. A potem dalej, na Lubekę. Tam mam krewnych

— Czy znasz drogę?

— Nie, Greto, nie znam drogi, ale znam kierunek. Wciąż z prądem rzeki. To nie może być daleko, najwyżej pięć godzin marszu; potem będzie granica, która przebiega niedaleko Neumühlen. Strażnicy miejscy z Tangermünde, nawet gdyby nas ścigali, będą musieli odejść z kwitkiem.

— Myślisz, że będą się spieszyć, żeby nas zawrócić?

— Może...

— Tak. Ale nie zanadto. Pozwolą nam uciec i jeszcze będą radzi, że się nas pozbyli. A jeśli twój ojciec będzie innego zdania, to już go Emrentz od tego odwiedzie. A jeśli nie Emrentz, to Truda.

I powtórzyła mu rozmowę między Trudą a Gerdtem, którą podsłuchała przez nie domknięte drzwi.

Szli już chyba dwie godziny i księżyc właśnie zaszedł, gdy Greta powiedziała cicho:

— Usiądźmy, Valtinie, nogi już mnie nie niosą.

I wszystko było jak wówczas, gdy jako dzieci zgubili się w lesie. Ale on ją prosił, żeby wytrzymała, aż wyjdą znów na jakąś polanę. I oto teraz wydało im się, że las się przerzedza, a drzewa rosną w większych odstępach. Valtin rzekł:

— Tutaj, Greto, odpoczniemy. Śmiertelnie zmęczona, rzuciła się na ziemię,

wyciągnęła na mchu. Już w następnym momencie zamknęły się jej powieki. Valtin podsunął Grecie pod głowę węzełek jako poduszkę i delikatnie przykrył ją zimową kurtką, zostawiając sobie tylko skrawek. Potem sam zasnął u jej boku.

ROZDZIAŁ

NA TRATWIE

Gdy się obudzili, wszystko wokół nich było skąpane w jasnych promieniach słońca. Spali na samym skraju wielkiego Lasu Lorenzy, który wysuniętym cyplem sięgał tu prawie do rzeki, a wokół nich rosły wysokie krzewy czerwonej naparstnicy. Poranny wiatr strząsnął kilka kwiatów na Gretę, a ona wzięła je i powiedziała:

— Cóż to może znaczyć? To jest kwiat z bajki.

— Tak. I to znaczy, że jesteś albo zaklętą księżniczką, albo czarownicą.

— Nie powinieneś tak mówić.

— A to dlaczego?

— Bo Truda zawsze tak mówiła... Ale wiesz, Valtin, że jestem głodna?

Podnieśli się ze swego legowiska i rozmawiając wesoło zeszli do wody, idąc dalej w dół rzeki, gdzie las już oddalał się od brzegu, i tak dotarli do domku przewoźnika czy leśniczego. A może też leśniczego, który był przewoźnikiem. Początkowo chcieli razem wejść do niego, ale Valtin zastanowił się i powiedział:

— Nie, zostań; lepiej będzie, gdy pójdę sam.

I po chwili wrócił z chlebem i mlekiem, a kiedy zobaczył Gretę, z daleka podniósł ręce do góry, by pokazać, co niesie. Potem usiedli w bujnej trawie, mając rzekę u stóp i poranne niebo nad sobą.

— Oby zawsze nam tak smakowało... — powiedział Valtin.

A Greta spojrzała na niego wesoło i przytaknęła.

Gdy tak siedzieli, bardziej marząc niż mówiąc, zauważyli, że środkiem rzeki nadpłynęła duża tratwa; długie, spięte razem pnie, na których wyraźnie można było dostrzec cztery osoby: kobietę i trzech mężczyzn. Dwóch stało na przedzie tratwy, podczas gdy ten trzeci — sądząc po szybkich i energicznych ruchach najmłodszy z nich — trzymał z gruba ciosany ster.

— A gdybyśmy tak z nimi popłynęli? Co myślisz o tym? — zapytał Valtin. — Jesteś

zmęczona wędrówką. A na środku rzeki nikt nas nie będzie szukał.

Greta zdawała się wahać; ale Valtin dodał:

— Chodź, spróbujemy; zawołam na nich, a jeśli zachowają się spokojnie i spuszczą łódkę, przyjmiemy to za znak, że tak ma być. — To mówiąc podskoczył i wykrzyknął: „Hej ho!" raz po razie.

Flisacy z początku nie przejawiali ochoty odpowiedzenia na te wołania; gdy jednak Valtin wołał dalej, ten, który stał przy sterze, odwiązał łódkę płynącą za tratwą i w chwilę potem kilka razy uderzywszy wiosłem, przybił do brzegu.

— Hej ho! Co to za hejho?

Valtin domyślił się, że musieli to być Łużyczanie lub Czesi, którzy chcieli dostać się do Hamburga, i wyłożył przybyłemu, o co mu chodzi. Czech wreszcie zrozumiał i poprosił o przewoźne. Suma była tak mała, że Valtin dał mu ją jako zadatek.

Popłynęli zatem ku tratwie.

Gdy do niej dobili, podeszli dwaj pozostali mężczyźni, do których młodszy zaczął mówić pokazując monetę. Wydawali się zadowoleni, a starszy, już pod pięćdziesiątkę, sądząc z pozorów szef, uniósł swą czworokątną obramowaną futrem czapkę i zaofiarował Grecie, a zaraz potem i Valtinowi, pomoc przy wejściu na tratwę. Znaleźli się z tyłu tratwy, niedaleko wielkiej belki służącej za ster. Tam też dwoje naszych uciekinierów się rozgościło. Wszystko

im się podobało i Greta była rada, że Valtin odważył się zawołać do flisaków. Najbardziej jednak podobał się im mężczyzna przy sterze, żywy i wesoły, który wykazywał dużo starań, aby ją rozweselić i umilić im pobyt na tratwie. Rozmawiał z nimi, na ile mu tych kilka słów, jakie znał, pozwalało, i potrafił ich coraz to czymś nowym zaciekawić.

Gdy słońce było już dość wysoko, zauważył, że promienie odbijając się od wody oślepiają młodą parą. Oddał więc ster Valtinowi i zabrał się do budowania dla swoich podopiecznych namiotu z wielkiego kawału żaglowego płótna oraz leżących dokoła desek. Usiedli pod dachem i dopiero teraz zaczęli napawać się urokiem podróży. Na brzegu rosły wysokie trzciny, a gdy tratwa zaczepiała o ich zielony pas, wyfruwała stamtąd chmara wodnego ptactwa, które z krzykiem i pluskiem opadało nieco dalej, w dole rzeki. Niebo stawało się coraz błękitniejsze, a południowy wiatr, który się zerwał, orzeźwiał i łagodził żar słońca. Na przedzie, oddzieleni od nich długością tratwy, stali obaj starsi mężczyźni. Łowili ryby, ale ich postawa wyraźnie wskazywała, że nie byli z połowu zadowoleni. Gdy wyciągali sznurek z wody, widać było tylko małe rybki, jasno błyszczące w słońcu. Nagle jednak zaczęli wydawać okrzyki radości i duża ryba, tak wielka i ciężka, że sznurek o mało się nie zerwał, z głośnym plaśnięciem wylądowała na tratwie. Na to właśnie czekali, wyrzucili ze stojącej obok kadzi

wszystko, co w niej było, napełnili ją świeżą wodą i zanieśli swój wielki łup tryumfalnie na środek tratwy, gdzie wznoszący się już od pewnego czasu dym z kuchni zdawał się zapowiadać przygotowania do posiłku. I rzeczywiście, krzątała się tu, hałasując naczyniami, młoda kobieta ze świdrującym wzrokiem i czarnymi jak węgiel oczyma, która co jakiś czas zerkała ku przybyszom, nie zdradzając zresztą oznak radości ani sympatii.

Płynęli wciąż dalej i robiło się coraz ciszej. Mężczyzna przy sterze również teraz milczał, Greta i Valtin nie słyszeli nic poza pluskaniem wody i świergotaniem dochodzącym z trzciny, czasem dobiegał hałas od kuchni, który najwyraźniej sprawiał młodej kobiecie tym większą przyjemność, im bardziej zbliżał się czas posiłku. W końcu wzięła błyszczący talerz, podniosła do góry i uderzyła weń kilka razy kopyścią. Był to znak, aby wszyscy zebrali się wokół ogniska. Tylko Greta i Valtin pozostali z dala; ale stary wkrótce do nich podszedł i po krótkiej przemowie, z której nic nie rozumieli, wziął Gretę za rękę i poprowadził na środek tratwy, wybierając najbardziej suche i dogodne miejsca.

Dopiero teraz nasi uciekinierzy zobaczyli, jak osobliwie, a równocześnie przemyślnie zbudowane było palenisko. Cała tratwa miała nie więcej niż dziesięć kroków długości, była kwadratowa i pokryta grubą darnią, na której wznosił się wysoki, co najmniej na trzy stopy

szeroki, duży piec, również z darni. Wycięte w nim były otwory, na których stały garnki, lizane przez wesołe płomyki. Mężczyźni usiedli przed paleniskiem, tak że mogli spoglądać w dół rzeki, i sięgnęli po strawę, która składała się z rosołu z kury i kaszy jaglanej, następnie z ryby, plonu ostatniego połowu. Jedzono ze smakiem; a gdy Valtin pod koniec posiłku wyraził zdziwienie, jak dobrze im się żyje, stary roześmiał się i zatoczył ręką w koło, jak gdyby chciał powiedzieć, że i brzeg, i cały kraj, ze wszystkim, co żyje i się porusza, muszą im płacić haracz.

I tak skończono posiłek, a Valtin i Greta podziękowawszy podnieśli się i znów udali się do swego namiotu w pobliżu steru.

Musieli przepłynąć już wiele mil; minęli Neumühlen i właściwie mogli sobie powiedzieć, że wszystko szczęśliwie się powiodło, gdyby nie ta młoda kobieta z lśniącymi warkoczami i kłującymi czarnymi oczyma. Valtin nic nie zauważył, ale uwadze bacznie wszystko obserwującej Grecie nie umknęło, że przez całe popołudnie nie odrywała od nich oczu i najwyraźniej coś przeciwko nim knuła. Czy to z zazdrości, czy z chciwości, trudno było dojść, ale na pewno nie mogło to być nic dobrego, więc u schyłku dnia Greta przysunęła się bliżej do Valtina i podzieliła się swymi obawami. On potrząsnął głową i nie chciał o tym słuchać i oto Greta również zapomniała o wszystkim, bo po zachodzie słońca na tratwie zaczęło się nowe

życie. Stary wziął gęśle, a kobieta, która tymczasem upiększyła się i włożyła czerwony fartuch, wykonała z młodym chłopcem jakiś czeski taniec. Potem siedli przy ognisku i zaczęli śpiewać pieśni, do których stary przygrywał na gęślach.

Wreszcie zapadł zmrok i na niebie zaczęły matowo połyskiwać gwiazdy. Tratwa ciężko uderzyła o brzeg, który w tym miejscu był płaski, ale trzydzieści kroków dalej, w głębi lądu wznosiła się wysoka, stroma skarpa. Było jeszcze dość jasno i z daleka odbijała jaskrawo czerwonożółta, tłusta glina. Wszyscy milczeli i tylko Greta, którą znów ogarnęły podejrzenia, powiedziała cicho:

— Valtin, ja jednak mam rację. Boję się.

— Naprawdę myślisz, że to są źli ludzie?

— Właściwie nie są źli, ale nie będą mogli oprzeć się pokusie. Pokazałeś im pieniądze, a kobieta widziała, że noszę naszyjnik. Będą chcieli nas obrabować, a jeśli zaczniesz się bronić, będzie to nasz ostatni dzień w życiu.

Valtin zastanawiał się chwilę. W końcu powiedział:

— Obawiam się, że jest, jak mówisz. Znów więc musimy uciekać. Ach, wciąż uciekać! Nawet w ucieczce uciekać. — I cicho westchnął.

Greta dobrze wyłowiła ten ton, ale równocześnie wyczuła, że nie był to wyrzut, ujęła więc jego dłoń i prosząco nań spojrzała. Znała przecież swą nad nim przewagę. Władza ta

i tym razem nie zawiodła i znów wszystko było dobrze.

Tak się szczęśliwie złożyło, że tratwa utknęła na piaszczystym brzegu tym właśnie końcem, na którym stał ich namiot. Umówili się, że gdy tylko wszyscy zasną, położą na płótnie żaglowym, które przez cały dzień chroniło ich głowy, srebrną monetę i jednym susem wyskoczą na brzeg. Jeśli tylko uda się wejść na stromą gliniastą skarpę, nikt ich już nie dogoni. A gdyby nawet tak się stało, nie byłoby biedy, bo wodniacy na lądzie są ociężali i powolni.

Gdy tak rozmawiali, wyszedł księżyc. Początkowo to ich przestraszyło, ale na niebie pojawiły się również chmury. Musieli więc zaczekać, póki nie nadciągną i nie zasłonią księżyca.

I wreszcie to się stało,

— Teraz — szepnął Valtin — i prosząc niebo o pomoc skoczyli z tratwy na brzeg. Płytka woda, zarośnięta sitowiem, prysnęła w górę; nie zważali na to i w chwilę potem, wdrapawszy się na stromą gliniastą skarpę, szybko poszli przez pole w noc.

Nikt za nimi nie podążył.

. Po trzech latach

Od tego czasu upłynęły trzy lata i znów jesień zabarwiła liście na czerwono w całej Marchii Starej i również w małym miasteczku

Arendsee, którego nieskończenie długa ulica była zarazem ulicą jedyną; z jej lewej strony stały domy i ogrody, z prawej — zabudowania klasztorne otoczone żywopłotami. Za jednym z tych żywopłotów, w którym splatały się kolczaste krzewy i liguster, widać było wsparty na kolumnach krużganek, okalający kwadratowy dziedziniec klasztorny, dziki i zapuszczony, ale w tym zapuszczeniu tym piękniejszy. Kilka wysokich nagrobków bielało wśród jesiennego kwiecia i gęstej trawy, większość jednak kryła się w cieniu starych grusz, których niczym nie podparte gałęzie, uginając się pod swym ciężarem, zwisały ku ziemi. Przechodzący tędy przybysze na pewno cieszyliby się tym widokiem, szczególnie pięknym zwłaszcza teraz, w promieniach zachodzącego słońca, ale nieliczni mieszkańcy Arendsee, rzemieślnicy i zarazem rolnicy, wracający z zaprzęgami z pola, nie zwracali uwagi na znany sobie widok. Zatrzymywali się dopiero wtedy, gdy byli już jakieś trzydzieści kroków za żywopłotem i po drugiej stronie ulicy dostrzegali trzy wysoko załadowane wozy, które — stojąc przed starym zajazdem z niską bramą — niemal całkiem tarasowały i tak wąską już uliczkę.

— Ej, Kersten, widzisz ich? Ale dziś nie wystąpią.

— Nie, dzisiaj nie. Wiesz ty, Hannę, że u nich nie tylko lalki, ale i żywi ludzie występują.

— A tak, słyszałem. Żywi ludzie... Boże, na co to można się napatrzyć!

Co mówiąc jechali dalej w kierunku miasta.

Było tak, jak mówili dwaj wieśniacy. Kuglarze, którzy, jak to się niekiedy zdarzało, zostawiali swe marionetki w pudłach i sami zamiast nich występowali, przybyli tego popołudnia do miasteczka i rozgościli się w zajeździe, przed którym zatrzymały się ich wozy. Teraz siedziało ich czterech przy stole w wielkiej izbie szynku; sądząc po stroju i mowie pochodzili gdzieś z gór i właśnie przepijali pieniądze, które zebrali na jarmarku w Salzwedel. Bo stamtąd przybywali. Dwaj spośród nich to nasi starzy znajomi. Czarnowłosy, z blizną w poprzek czoła, to był ten sam, którego owego jasnego lipcowego przedpołudnia, kiedy to nasza historia się rozpoczęła, widzieliśmy przejeżdżającego konno pod oknem Emrentz, zaś obok niego, tak, jeśli nas wzrok nie myli, to musiał być ten chudy, z pajacowatymi nogami, w białej koszuli i spiczastej filcowej czapce, który w dzień bił w bęben, a wieczorem, zastępując drewnianą marionetkę, grał pachołka w Sądzie Ostatecznym. Tak, to rzeczywiście byli oni, te obieżyświaty, bo oto ukazała się również duża, dorodna kobieta, która wówczas jako trzecia w orszaku jechała na koniu w na pół tureckim na pół hiszpańskim stroju. Również dziś była dość dziwacznie ubrana, ale zamiast długiego czarnego welonu ze złotymi

gwiazdami miała na sobie szkarłatny płaszcz, który majestatycznie spływał z jej ramion niby szata królewska.

— Ach, Zenobia! — wykrzyknęli wszyscy i posunęli się, by zrobić jej miejsce przy stole.

Razem z nią wszedł gospodarz. Trzymał w rękach kilka dzbanów i prześcigał się w uprzejmościach dla kuglarzy. Dobrze wiedział, że przyjechali z pełną sakiewką i glejtem od najróżniejszych władców. Czyż trzeba mu było czegoś więcej?

— Gospodarzu — wykrzyknął czarnowłosy, który znów grał tu pana — ludzie z Salzwedel spodobali mi się. Nie oglądają szylinga pięć razy, nim go wydadzą. Graliśmy każdego dnia dwa razy; najpierw lalki, a potem my sami. I zawsze było pełno, że ani szpilki wcisnąć. Wesoły naród, prawda, gospodarzu? A jak to mówi piosenka o tych z Salzwedel? Chyba ją znacie?

— No pewnie, kto w Marchii by jej nie znał. To dobra piosenka, a idzie tak:

Zasię w Stendal chętnie ciągną wino,

W Gardeleger junkrami chcą być ino.

W Tangermünde pragną tylko miodu,

Ale w Salzwedel mili już są Bogu.

— A jakże, są mili, są mili! — pokrzykiwali wszyscy, a gospodarz powtórzył znowu:

— Dobra piosenka, panowie. Tyle, że zapomniano w niej o Arendsee.

— Ech, co tam zapomniano! Takie piosenki to nie pacierz, gdzie nic nie można ani dodać, ani ująć. Czego nie ma, to dodamy. Nie możecie sami zrymować, gospodarzu? Gospodarz musi umieć wszystko, i rymować, i liczyć.

— Tak, zwłaszcza liczyć! — zawtórowano chórem.

— Nie złośćcie go, bo mu się nie uda. A widzę po nim, że coś tam sobie pomrukuje. No, macie coś gospodarzu?

— Taaa... „Ci ze Stendal chętnie ciągną wino..."

— Nie, nie, to nie to. To po staremu. Chcemy usłyszeć nowy rym, z Arendsee.

I dalej hałasowano i pokrzykiwano, aż wreszcie gospodarz doczekał się chwili ciszy i z szelmowską powagą zadeklamował:

Ą ci z Arendsee, to nie mają nic,

ale za to u nich piętnaście zakonnic.

— Piętnaście zakonnic! Słyszeliście? Ale skąd tu zakonnice? Przecież już nie ma mniszek. To znaczy w tym kraju już nie ma. Tam, w Rzeszy, jeszcze ich jest dość, prawda, Zenobio? Ale tutaj! Wszystkie rozpędzono; nazywają to „sekularyzacją". Dobrze sobie zapamiętałem. A dokonał tego wasz dawny książę, elektor Joachim, którego pogrzeb jeszcze widziałem. To było wtedy, gdy mój świętej pamięci ojciec za pierwszym razem aż, tu do Wittenbergi, dojechał. Roku pańskiego , byłem jeszcze dzieckiem.

— Tak, rozpędzono je. Ale jest ich jeszcze trochę, tutaj i w całym kraju. I choć nasz stary Roggenstroh co niedziela pomstuje na nie z kazalnicy, to nic nie pomaga, mniszki pozostają na miejscu. A dlaczego? Bo mają szlachetnie urodzonych krewnych. Tam w Cölln nad Szprewą, o tym się wie, pełno junkrów siedzi w radzie i przymykają na to oczy.

— Dobrze już, dobrze, mniejsza o to. Zostawmy junkrów i mniszki w spokoju. Mniszki też muszą być, prawda, Zenobio?

Zenobia jeszcze ciaśniej owinęła wokół ramion swój szkarłatny płaszcz i milczała, pełna królewskiego majestatu.

— Za to u nich piętnaście zakonnic! Naprawdę, gospodarzu, dobrze to złożyliście, bardzo dobrze. Moglibyście nam to zapisać. Mieliśmy już gorsze piosenki, prawda, Nazerl? Zaśpiewajmy, zaczynaj ty, Matthes.

Zagadnięty był to, sądząc po szczecinie rudych włosów, a przede wszystkim po ogromnych piegach, jedyny Niemiec z niziny w tym towarzystwie. Zaintonował ochrypłym głosem:

Najlepszy rumak cesarza Karola.

— Nie, to nie to — wpadł mu w słowo ten ze szramą — Zenobia nie może tego słuchać; to śpiewają tylko pachołki. Zaśpiewaj ty, Ścichapęk. Ale coś fajnego, ładnego.

I Ścichapęk zaśpiewał:

Tam w Bacharach nad Renem

poczułem się jak w raju,

tam gospodyni miła,

ach, jaka miła była.

I gdy byliśmy sami...

— Głupstwa pleciesz, wciąż tylko baby i baby. A im to ani w głowie; a zwłaszcza prawdziwej gospodyni. Tylko się z ciebie wyśmiewają. Nazerl, zaśpiewaj coś swojego. Ale nie o babach, słyszysz. Trzymaj się tego! — Co mówiąc podsunął mu nowy dzban, wniesiony właśnie przez gospodarza.

I Nazerl zaśpiewał:

Najlepszy gach, jakiego znam,

zamknięty został w loszku,

drewniany grzbiecik gach ten miał,

a zwał się muszkatelek.

Niejedną noc ten gach mi brał

Nie raz mi szczęście dał,

szczęście dał i śpiewać mnie nauczył.

— O tak. Najlepszy gach, jakiego mam... To mi się podoba. Natzi dobrze trafił. Jak myślisz, Zenobio? — Wszyscy powtórzyli piosenkę, stuknęli się dzbanami i kubkami.

— Nie hałasujcie tak — odezwał się ten, który nie znalazł uznania swym Bacharach nad Renem. — On leży tu nad nami i myślę, że już niedługo pociągnie.

Zenobia mu przytaknęła.

Tak bawiono się na dole. A nad nimi, na wiązce słomy przykrytej prześcieradłem, leżał chory, pod głową miał poduszkę, a przykryty

był starym łachem. Obok niego na zydelku siedziała blada młoda kobieta, obca w tych stronach. Prawą ręką trzymała kosz służący za kołyskę, lewą zaś dłoń chorego. Ów zdawał się chwilę drzemać, a gdy znów otworzył oczy, kobieta pochyliła się nad nim i zapytała cicho:

— Jak się czujesz?

— Dobrze.

— Ach, nie mów, że dobrze. Czoło masz rozpalone i widzę, że z trudem oddychasz. Mój jedyny, drogi Valtinie, wybacz mi, powiedz, że mi wybaczysz.

— Co, Greto? Cóż ci mam wybaczyć?

— Jak to co? Wszystko, wszystko! To ja jestem winna twojej nędzy i jestem winna twojej śmierci. Ale nie umiałam i nie chciałam żyć inaczej. Byłam jeszcze dzieckiem i, widzisz, tak bardzo cię kochałam. Ale nie dość cię kochałam i to nie była prawdziwa miłość. Gdyby była prawdziwa, wszystko potoczyłoby się inaczej, wszystko byłoby inaczej.

— Daj pokój, Greto.

— Nie, nie uspokoję się. Chcę otworzyć przed tobą swe serce. Ach, zwykle spowiadają się umierający, ale to ja chcę się wyspowiadać tobie.

Uśmiechnął się. — Ty nie masz mi się z czego spowiadać.

— Mam, właśnie że mam. Z wielu rzeczy, z dużo więcej rzeczy, niż przypuszczasz. My

ślałam tylko o sobie, w tym jest moja wina. Wszystko pochodzi od Boga, również krzywda, jaką nam wyrządzono, i musimy nauczyć się ją znosić. Gigas często mi to powtarzał, bardzo często; ale ja nie chciałam niczego znosić, buntowałam się, pełna nienawiści i niecierpliwa. I pełna nienawiści i niecierpliwa zabrałam cię ze sobą, pozbawiłam cię szczęścia i życia. Potrząsnął głową i cicho powtórzył: — Daj pokój, Greto. Nie pozbawiłaś mnie szczęścia. Tylko że ono było inne niż szczęście innych ludzi. Czy pamiętasz, jak płynęliśmy tratwą i zaczepiliśmy nią o trzciny, a wodne ptaki poderwały się do lotu? Jak błękitne i złociste było wówczas niebo nad nami, jak jasno świeciło słońce! Tak, wówczas byliśmy szczęśliwi. I potem, gdy podchodziliśmy do Lubeki, gdy miasto otwarło przed nami swe bramy, gdy nas witało zielonymi i czerwonymi dachami domów; grała muzyka i machano chorągiewkami, jakby to nas chciano powitać; a my śmieliśmy się i było nam radośnie na sercu, i przyjęliśmy to za dobry znak, wiedzieliśmy, że mamy dobre dni przed sobą. I mieliśmy je, mielibyśmy je do dziś, bo pracowite dni to dobre dni, gdyby nie ta kłótnia, ta kłótnia o wszystko i o nic... On po prostu myślał, że nie musi się z tobą liczyć, bo my byliśmy biedni, a on bogaty i syn rajcy miejskiego. I wtedy się skończyło... Daj pokój, Greto. Co mieliśmy, to mieliśmy. A teraz daj mi dziecko, żebym się mógł nim nacieszyć.

Greta wstała, żeby mu podać niemowlę. Zanim jednak zdążyła je podnieść, złapał go atak kaszlu, zapewne wyczerpało go mówienie. Gdy zaś atak w końcu minął, Valtin leżał zlany potem, z zamglonymi, wpół przymkniętymi oczyma, jak człowiek umierający.

Tak mijały minuty, aż nieco przyszedł do siebie i wydawało się, że chce pić. W każdym razie rozglądał się wokół siebie, jakby czegoś szukał. Obok jego legowiska stał garnek, w którym przygotowano mu napój ze skórek od chleba i mocno rozwodnionego octu. Ale smak tego napoju wydał mu się wstrętny, odsunął garnek i powiedział:

— Wody.

Greta przysunęła mu dzban z wodą, o wiele za ciężki i nieporęczny, żeby móc z niego pić. Gdy tak stała niezdecydowana, zastanawiając się, jak by mu tu napój podać, on podniósł się z trudem i z uśmiechem wyszeptał:

— Z twojej ręki, Greto, tylko kilka kropel. Nie chcę wiele.

Zrobiła, jak chciał, i podała mu wodę. Gdy już ją wypił, nie mogła dłużej zapanować nad sobą i wykrzyknęła, wyciągając ku niebu obie ręce, na poły w modlitwie, na poły w rozpaczy:

— Ach, że też muszę żyć! Valtinie, mój jedyny, kochany, weź mnie ze sobą, mnie i nasze dziecko. Ty byłeś wszystkim, co miałam. Teraz odchodzisz i my jesteśmy na świecie niepotrzebni.

— Nie, Greto, to nieprawda. Musisz żyć, żyć dla dobra dziecka. Nawet jeśli będzie ci ciężko. I będziesz żyć, bo zawsze byłaś dzielna i odważna. Ja to wiem. A teraz posłuchaj mnie i zrób tak, jak ci powiem. Nachyl się, proszę, bo bardzo trudno mi mówić.

Przysunęła się bliżej ku jego poduszce.

— Coś trzeba zrobić — ciągnął Valtin — nie możesz dłużej przebywać z tymi obieżyświatami. Nie chcę ich urazić, bo byli dla nas dobrzy, ale oni są jednak inni niż my. A ty musisz znowu mieć dom, ognisko, wiarę i obyczaje. Obiecaj mi, że rozstaniesz się z nimi — w zgodzie i z dobrym słowem; wróć do domu i powiedz... powiedz... że to była moja wina.

Greta gwałtownie potrząsnęła głową. Obarczyć go winą — to zdawało się jej rzeczą najtrudniejszą na świecie. On jednak uspokajającym gestem położył rękę na jej ustach i powtórzył:

— ...że to moja wina. A gdy to już powiesz, Greto, powiedz też, że przychodzisz, by naprawić to, co zrobiłaś, żeby zatrzymali cię jako swoją służącą. Że nie chcesz już szczęścia, tylko spokoju i wytchnienia. Potem musisz klęknąć, nie przed nią, ale przed twoim bratem Gerdtem. A on cię podniesie...

— Ach, żeby tak było, jak mówisz! Ale ja znam go lepiej. Będzie mi groził i odpędzi mnie od swego progu, mnie i dziecko, przeklnie nas.

— O to się nie boję. Ale jeśli będzie twardszy, niż mi się wydaje, wystąp przeciwko niemu o swój spadek. Tego nie będzie ci mógł odmówić. A potem znajdź sobie jakieś ciche spokojne miejsce i załóż nowy dom, własne ognisko. Zrób to, Greto. Wiem, że masz duszę upartą; ale musisz przemóc się dla dobra dziecka. Obiecaj mi to. Obiecujesz?

— Obiecuję.

Zdawało się, że Greta chce coś jeszcze dodać, ale w tym momencie weszła Zenobia i powiedziała:

— Wyobraź sobie, Greto, że jeszcze dzisiaj gramy. Chcą, żebyśmy zagrali Grzech pierworodny. Ludzie nie dają nam spokoju. Ale Grzech pierworodny bez anioła? To niemożliwe. Dlatego przyszłam. Jak więc będzie, Greto?

Młoda kobieta patrzyła przed siebie odrętwiała.

— Idź — powiedział Valtin. — Przysuń do mnie koszyk i zagraj anioła. A gdy nadejdzie moment, w którym podnosisz palmę, pomyśl o mnie.

Przysunęła koszyk do jego legowiska i pochyliła się nad nim. Jeszcze raz wziął ją za rękę i wyszeptał:

— A teraz żegnaj, Greto, i nie zapomnij. Będę słyszał każde słowo. Idź. Będę czekał na ciebie.

I Greta poszła ukrywszy twarz w dłoniach.

ROZDZIAŁ

MNISZKI Z ARENDSEE

Następnego ranka w całym Arendsee podawano sobie z ust do ust wiadomość, że nocą umarł jeden z komediantów. Rozmawiano o tym wszędzie i wszyscy byli podnieceni. Co z nim zrobić? Przyniesiono trumnę, z tym nie było kłopotu, ale gdzie go pochować — oto było pytanie. Czyż miejscowy cmentarz był dla obieżyświatów, o których nikt nie wiedział, jakiej byli wiary, chrześcijanie czy bezbożnicy? A może nawet Turcy? I każdy przypominał sobie kobietę, która wczoraj, przed rozpoczęciem widowiska siedziała u wejścia do namiotu w długim czerwonym płaszczu na ramionach.

To było oczywiste, że tylko stary kaznodzieja Roggenstroh mógł rozstrzygnąć tę sprawę; zanim zaś nastało południe, każdy już wiedział, że ją rozstrzygnął, i w jaki sposób. Grecie samej przyszło wysłuchać odmowy z jego ust wraz z surowym napomnieniem.

To był wielki kłopot i strapienie i Grecie dopiero wówczas lżej się zrobiło na sercu, gdy gospodyni litościwie poradziła, by udała się do klasztoru, do mniszek, które na pewno znajdą jakąś radę, aby jej pomóc, chociażby dlatego, że nie cierpią starego pastora. Niech tylko zbierze się na odwagę i zapyta o przełożoną albo — gdyby ta była chora (bo jest już bardzo sędziwa) — o Ilsę Schulenburg, która ma dobre serce i jest prawą ręką matki przełożo

nej. Po śmierci przeoryszy na pewno zajmie jej miejsce.

Były to słowa prawdziwej pociechy i Greta podziękowawszy gospodyni skierowała się do wskazanego jej klasztornego budynku. Kilku wyrostków, bawiących się pod zajazdem, chciało jej towarzyszyć, ale wolała być sama i poszła w stronę żywopłotu okalającego krużganek. Gdy mimo poszukiwań nie mogła znaleźć furtki, przecisnęła się przez krzaki i stanęła przed długim otwartym krużgankiem, do którego prowadziło kilka niskich schodków z piaskowca. Wewnątrz, na sklepieniach widać było na wpół zatarte malowidła. Zwłaszcza jedno ją oczarowało: aniołowie w locie unoszący zmarłego. Długo na nie patrzyła poruszając w modlitwie wargami. Potem przeszła na drugi koniec krużganku, zeszła po kilku stopniach w dół i znalazła się w samym środku klasztornego cmentarza, który wydał się jej jeszcze bardziej zapuszczony, niż z początku sądziła. Tam, gdzie grusze swymi zwisającymi ku ziemi gałęziami nie zasłaniały wszystkiego, strzelały w górę baldaszki kopru, wszędzie pieniły się jesienne chwasty, a tymianek i rozmaryn przesycały powietrze aromatycznym zapachem. Greta stanęła, schyliła się i znowu się wyprostowała, miała uczucie, że te dziko zarośnięte groby, te ukwiecone chaszcze otulają ją swym tajemniczym czarem. Wreszcie dotarła do końca cmentarza i poprzez łuki krużganka, otaczającego cmentarz także i z tej strony, ujrzała leżące

w głębi jeziorko klasztorne. Przy brzegu, kilkaset kroków dalej stało parę domów. Jeden z nich, najbliższy, cały obrośnięty bluszczem, aż po dach zasłonięty był soczystymi czerwonymi liśćmi. Widać go było wyraźnie, a gdy Greta podeszła zupełnie blisko, ujrzała stojącą na kamiennym progu dziewczynę, która czyściła wielką mosiężną kołatkę.

— Kto tu mieszka? — zapytała Greta.

— Panna von Jagow.

— Czy to jedna z mniszek?

Dziewczyna roześmiała się. — To przeorysza.

— To dobrze. Właśnie jej szukam. Dziewczyna, o nic już nie pytając, weszła

do sieni, by zrobić przejście. Wskazała drzwi z lewej strony.

— To tutaj.

I Greta weszła.

Był to wysoki gotycki pokój, z sufitem wspierającym się na jednej kolumnie. W pierwszej chwili trudno było rozeznać się we wnętrzu, gdyż promienie słońca niemal tu nie docierały i zdawało się, że całe światło pada od ognia płonącego na głębokim, pozbawionym ozdób kominku. Siedziały przy nim, zwrócone do siebie twarzami, dwie kobiety, różniące się wiekiem i wyglądem; między nimi leżał ogromny wilczur o żółtoczarnej sierści, spiczastym pysku i z długim ogonem, który patrzył w oczy młodszej z kobiet i merdając ogonem czekał na kąski, jakie mu rzucała. Pies nie zwrócił uwagi na wejście Grety i dopiero

wówczas odstąpił od swej pani, gdy ta odwróciła się do drzwi pytając półgłosem:

— Czego szukasz, dziecino?

— Szukam przeoryszy.

— Oto ona — odrzekła wskazując na drugi fotel.

Postać, która siedziała skulona w jego głębi, wyprostowała się i Greta zobaczyła, że była to dama sędziwa, ale oczy miała bystre i pełne życia. Równocześnie podniósł się pies i ufnie przytulił głowę do ręki Grety. Był to dobry znak, bo — jak powiedziała przeorysza — „on zna się na ludziach".

Skinęła na Gretę, aby podeszła bliżej.

— Jak się nazywasz, dziecino? I co cię do nas sprowadza? Ale stań tu przy świetle, gdyż słuch mi już nie dopisuje i muszę czytać z ust.

Greta zaczęła opowiadać, że należy do komediantów, którzy wczoraj przybyli do miasta, i że jeden z nich, ktoś bardzo jej bliski, zmarł dziś w nocy. A teraz nie wie, gdzie go pogrzebać. Kazała mu zrobić trumnę, ale nie ma dla niego grobu ani skrawka ziemi. Była wprawdzie u starego pastora i prosiła go o pomoc, lecz potraktował ją ostro i zabronił chować zmarłego na cmentarzu. Odmówił chrześcijańskiego pochówku na cmentarzu.

— Jesteś ochrzczona?

— Tak.

— Ale sprawiasz wrażenie obcej.

— To dlatego, że moja matka była Hiszpanką.

— Hiszpanką?... A więc starej wiary?

— Tak, matko przeoryszo.

Obie damy spojrzały na siebie, a przeorysza powiedziała:

— Widzisz, Ilzo, to właśnie Roggenstroh wyczytał z jej twarzy. On widzi więcej, niż nam się zdaje. Ale to mu nie pomoże, bo my pokrzyżujemy jego zamiary. On ma swój cmentarz, a my mamy swój. I sądzę, że na naszym śpi się lepiej.

— Tak, matko przeoryszo.

— Widzisz, dziecko, ja też tak uważam. Czekam już na to wiele dni i wiele lat. Ale chwila ta nie nadchodzi. Trzeba ci wiedzieć, że mam już dziewięćdziesiąt pięć lat; urodziłam się i zostałam ochrzczona, zanim ten doktor z Wittenbergi udał się do Wormacji i stanął przed cesarzem Karolem V. Tak, dziecko. Pamiętam różne czasy i nie były od naszych gorsze. Jutro o dziewiątej przyjdź ze swym zmarłym, będzie miał swój grób.Grób u nas. I to w niezłym miejscu, nie pod chwastami, nie; pochowamy go pod gruszą albo, jeśli wolisz, pod krzakiem bzu. Słyszysz, możesz polegać na mnie i na niej. Bo my obie dobrze się rozumiemy, prawda, Ilzo? Każemy bić w dzwony, by Roggenstroh usłyszał je w swej izbie i następnej niedzieli znów grzmiał przeciwko nam

z kazalnicy. Przeciwko nam i antychrystowi. On to lubi najbardziej, a my najchętniej tego słuchamy. A teraz oddal się, dziecino. Nienawidzę pychy i wiem tylko jedno, że nasz Wszechmogący umarł za grzechy nas wszystkich, a nie za doczesną sprawiedliwość.

Po tych słowach Greta wyszła, a wilczur odprowadził ją aż do drzwi.

Gdy obie kobiety znów zostały same, przeorysza powiedziała:

— Nieszczęsne dziecko. Ona jest naznaczona.

— Ależ nie; ma tylko czarne oczy. Ja także mam czarne.

— Tak, Ilzo, ale twoje się śmieją, a jej płoną.

— Za dużo widzisz, matko przeoryszo.

— A ty za mało. Stare oczy najlepiej widzą w ciemności. A najciemniejsza jest przyszłość.

Nadszedł ranek następnego dnia.

Jeszcze nie wybiła dziewiąta, gdy całe Arendsee usłyszało, że biją klasztorne dzwony. Usłyszał je również Roggenstroh i wprawiło go to w furię. Czy jednak chciał, czy nie, od zajazdu ruszył dziwny kondukt, pogrzeb, jakiego miasto nigdy nie widziało. Czterech komediantów niosło drabinę, na której stała trumna; za nimi szła Greta podtrzymywana przez Zenobię, która dziś nie miała na sobie purpury, a do swego spiczastego czepka znów przymocowała długi,

czarny welon ze złotymi gwiazdkami. Potem szły dzieci z miasteczka; te najbliżej trumny były poważne i smutne, te z tyłu śmiały się rozbawione. Schodzili w dół ulicą, szerokim łukiem obchodząc cmentarz, aż do jeziora, bo z tej strony od niepamiętnych czasów było wejście.

W pobliżu wejścia, pod rozłożystym krzakiem bzu, który swymi gałęziami sięgał aż po krużganek, ogrodnik wykopał grób. A wokół grobu stały mniszki z Arendsee: Barbara von Rundstedt, Adelajda von Rademin, Mette von Bölow i wiele, wiele innych. Wszystkie w spiczastych czepkach na głowie i zakonnych habitach; w środku przeorysza, drobna, zgarbiona, a obok niej Ilza von Schulenburg, duża, dostojna. Gdy kondukt zbliżył się do grobu, krąg się rozstąpił; za pomocą lin i pasów, które specjalnie przygotowano, spuszczono trumnę do dołu. Dzwon zamilkł, a przeorysza powiedziała:

— Zmów modlitwę, Ilzo.

Ilza podeszła do grobu i zaczęła się modlić: „Wina nasza jest wielka, nasza zasługa jest mała; a wszystko jest dziełem łaski bożej". I wszystkie mniszki powtórzyły cicho jak echo: „Wszystko jest dziełem łaski bożej". Po czym najbliżej stojące rzuciły garść ziemi na zmarłego, a gdy ich krąg się rozstąpił, podeszły bliżej dzieci i zaczęły sypać kwiaty na stojącą w dole trumnę. Było to najróżniejsze kwiecie zebrane w czasie krótkiej ceremonii z zarośniętych grządek.

Wkrótce Greta została sama. Spoglądała na krzak bzu, który zdawał się rosnąć tylko po to, by chronić mogiłę. Przeleciał nad nią ptaszek i usiadł na łodydze konopi. „Makolągwa!" — szepnęła. I stanęły jej przed oczyma obrazy minionych dni; poczuła ostry ból, upadła na ziemię i gorzko zapłakała.

Gdy się podniosła, ujrzała, że Ilza, która odeszła razem ze wszystkimi, teraz znów szła ku niej krużgankiem; najwyraźniej chciała przekazać jej jakąś wiadomość. I tak rzeczywiście było.

— Chodź, Greto — powiedziała — przeorysza chce z tobą porozmawiać.

Poszły razem wzdłuż krużganku i brzegu jeziora, do zarośniętego bluszczem domu z wysokim dachem, pokrytym czerwono połyskującymi liśćmi.

Było gorąco, mimo że był to już październik, i przeorysza, która jak większość starych ludzi lubiła wygrzewać się na słońcu, kazała wystawić stół i krzesła przed dom. Teraz siedziała tu, na tle ciemnego gąszczu, na który padał z głębi domu blask płonącego na kominku ognia, na stoliku obok leżały owoce i pierniki, stało wino z Ulm i Bazylei oraz ozdobna amfora z winem z Syrakuz. Greta pokłoniła się.

— Kazałam cię zawołać — powiedziała przełożona — ponieważ chciałabym ci pomóc, na ile tylko mogę. Nikt nie powinien odejść od naszego progu bez pociechy. Tak postępowa

łyśmy w Arendsee przed wiekami i tak postępujemy dzisiaj. Ilza również tego nie zmieni. Nieprawdaż, Ilzo? A teraz powiedz nam, dziecko, skąd przychodzisz i dokąd zmierzasz? Pytam o to dla twego dobra. Wyznaj mi to, co powiedzieć możesz i co powiedzieć zechcesz. Greta powiedziała jej wszystko, w końcu i to, że musi wrócić do swoich, do brata i siostry, by u ich progu znaleźć przebaczenie i pojednanie.

— To ciężka droga.

Greta milczała i patrzyła przed siebie. W końcu powiedziała:

— Tak. Ale obiecałam mu. I chcę tego dotrzymać.

— Kiedy masz zamiar wyruszyć?

— Zaraz.

— Słusznie. Wola może osłabnąć, a musimy czynić dobro, dopóki mamy po temu siłę i ochotę. W przeciwnym razie nie zdołamy się do czynienia dobra zmusić. Pozwól jej posilić się, Ilzo, i daj pożywienie na drogę. Jeszcze jedno,

Greto: bądź wierna sobie, nawet jeśli ci się nie powiedzie, i wiedz, że tutaj znajdziesz schronienie. A to schronienie jest niemal tak dobre jak dom rodzinny. Uklęknij teraz i na koniec wysłuchaj tego najlepszego, co mogę ci powiedzieć: „Niechaj cię Bóg błogosławi i zachowa w pokoju". Wszyscy go potrzebujemy, ale ty, biedactwo, potrzebujesz go podwójnie. Idź już, pospiesz się i daj znać o sobie.

Greta pocałowała staruszkę w rękę i odeszła.

Ilza poszła za nią. Gdy zakonnica wróciła i znów zajęła swe miejsce pod ścianą z bluszczu, przełożona powiedziała:

— Nigdy już jej nie ujrzymy.

— Przecież zaofiarowałaś jej przytułek.

— Albowiem musimy czynić swą powinność... Zresztą wyroki boskie są niezbadane... Lecz widziałam śmierć wypisaną na jej czole. Zobaczysz, Ilzo, że nawet trzech dni nie przeżyje.

ROZDZIAŁ

ZNÓW KU TANGENMÜNDE

Greta okrężną drogą wróciła do zajazdu, by pożegnać się z ludźmi, którzy byli życzliwi jej i zmarłemu. Przede wszystkim z Zenobią. Potem zawinęła w skraj swego płaszcza dziecko, które dotąd piastowała Zenobia, i wyszła z miasta na trakt prowadzący z Arendsee do Tangermünde. Jeśli się pospieszy — to były ostatnie słowa gospodyni — to za cztery godziny powinna być na miejscu.

Początkowo droga prowadziła przez łąki. Wszędzie już widać było jesień; czerwony szczaw, który kwitł tu zwykle szerokimi łanami, dawno już dojrzał i ptaki już nie śpiewały; ale niebo było błękitne, snuło się babie lato i chwilami wydawało się Grecie, że jakby zapominała o dręczącym ją cierpieniu. Był taki spokój w przyrodzie. „Ach, te łagodne dni!" — powiedziała cicho do siebie.

Za łąką rozciągał się las. Młode świerki przemieszane były ze starymi dębami, a wszędzie tam, gdzie one rosły, powietrze było rześkie i Greta chciwie je wdychała. Robiło się bowiem coraz duszniej, słońce mocno przygrzewało.

Musiało już zbliżać się południe, gdy zatrzymała się, by odpocząć. Nie tyle ze względu na siebie, ile na dziecko. Dała mu pić. Było to tuż na skraju lasu, gdzie między innymi drzewami liściastymi rosło również kilka rozłożystych kasztanów. Droga się tu nieco rozszerzała tworząc półkole, na jego przeciwległym końcu leżały na pół okorowane pnie brzozowe, a za nimi, wśród bagna i kamieni pluskało źródełko. Tu usiadła, a wokół niej leżały kasztany, niektóre jeszcze w kolczastej łupinie, większość jednak powypadała ze swej osłony i połyskiwała brązowo. Schyliła się, chcąc kilka podnieść, i gdy to uczyniła i gdy coraz więcej kasztanów miała w podołku, wtedy znowu ujrzała siebie u grobu ojca a obok Valtina, któremu wieszała na szyi łańcuch nazywając go swoim rycerzem. Zdawało się, że każda godzina tego dnia będzie przywoływać w niej wspomnienia, słodkie i zarazem bolesne. „Wszystko minęło" — powiedziała. Wstała i wyrzuciła kasztany na trawę u swych stóp.

Trwała jeszcze w głębokim zamyśleniu, gdy usłyszała dźwięk łańcucha u chomąta i zaraz potem ujrzała skręcający w las wóz, nadjeżdżający z tej samej strony, z której ona

przyszła. Wóz był zaprzężony w dwa małe konie, a na worku z sieczką siedział woźnica. Z tyłu również leżały worki, zapewne z ziarnem, które wiózł na targ lub do młyna. Greta podeszła bliżej i zapytała, czy nie wziąłby jej ze sobą. „Tylko kawałek!"

— Dobrze. Wsiadaj, dziewucho.

Greta usadowiła się obok niego i w milczeniu wjechali do lasu. W końcu chłop odezwał się:

— Idziesz z Arendsee?

— Tak — powiedziała Greta.

— A więc i ty chcesz do klasztoru? Chryste, stara to przeorysza. Dziewięć dziesiątek roków. Ta to już długo nie pociągnie. A potem będziem mieli naszą Ilzę.

— Znacie ją?

— A co nie mam znać? Jestem z Arnsdorf, gdzie się rodziła. A siostra mego ojca to jej ciotka. Ona zawsze mówiła: „Ilza jest najlepsza. Jest równie dobra jak duża. Dlatego też jak nic będzie przeoryszą".

Znowu jechali w milczeniu i tylko kilka błękitnych much brzęczało nad nimi, a droga nadal wiła się w piachu. Od czasu do czasu, gdy droga stawała się twardsza, gdy zarastał ją mech lub pokrywało igliwie, po którym furka mogła szybciej jechać, chłop przynaglał lejcami chude koniki do szybszego biegu i wówczas słyszało się jego pokrzykiwania i dźwięk łańcucha.

— Dokąd chcesz jechać? — podjął wreszcie znowu rozmowę.

— Do Tangermünde.

— Tangermünde. O, wiem, wiem... To idzie już trzeci alibo też czwarty rok, jak tu był nasz elektor, dał pojeść i popić. I wszyscy byli na zamku. Tak, ja też tam byłem...

Greta kiwnęła głową, bo jakżeby mogła zapomnieć tamten dzień! I tak sobie gawędzili, a jeszcze częściej milczeli, aż dojechali do miejsca, w którym droga rozwidlała się w dwóch kierunkach.

— Tu skręcam na prawo — powiedział chłop. Greta zeszła więc z wozu i chciała mu dać

kilka miedziaków.

— Nie, nie, dziewucho, nie trzeba. A może jesteś już zamężna?

Zaczerwieniła się, ale nie zwrócił na to uwagi i skręcił na prawo, w polną drogę.

Greta miała jeszcze ze dwie godziny drogi przed sobą, a że odpoczęła jednak po trudach wędrówki, znów dziarsko ruszyła naprzód. Nie było już tak gorąco; zerwał się wiatr, chłodząc powietrze i czoło Grety. Znów była pełna odwagi i zaczęła wyobrażać sobie swoją przyszłość. Ale, o dziwo, wciąż zaczynała jakby od innego końca i im bardziej odchodziła w najdalszą przyszłość, tym wydawała się jej ona jaśniejsza i wyrazistsza. Gdy jednak w końcu wróciła w myślach do bliskiego już momentu, w którym miała wejść do domu Gerdta i ugiąć przed nim kolana, lęk ogarnął jej serce i tylko

z trudem zdołała się opanować. Podniosła dziecko i ucałowała je. „Tak być musi — powiedziała — i będzie. Obiecałam i chcę tego dotrzymać. Chcę nauczyć się pokory. Pragnę poprosić o miejsce przy jego ognisku, być jego służebną. Padnę przed nim na kolana. Ale — i głos jej zadrżał — kiedy już padnę przed nim, powinien mnie podnieść. Biada jemu i mnie, jeśli zostawi mnie klęczącą". I na taką myśl zdało się Grecie, że wszystko przekręciło się jej w głowie, jakby traciła zmysły.

W końcu znów skrzepiła się w sobie i szybkim krokiem poszła dalej, żywiąc na przemian nadzieję i obawę. Wreszcie skończył się las i ujrzała dachy oraz wieże Tangermünde. Wtedy wszystko w niej stopniało w miłości i tęsknocie; pozdrowiła miasto ręką. Oto wieże Świętego Stefana, a wysokie drzewa obok to cmentarne lipy. Czy Gigas żyje? Czy kwitną jeszcze róże w jego ogrodzie? Położyła dłoń na piersi i załkała, a uspokoiła się dopiero wtedy, gdy pod palcami wyczuła złote puzderko, jedyne co pozostało jej z dawnych dni. Otworzyła je, potem znowu zamknęła i żarliwie przycisnęła do ust.

ROZDZIAŁ

GRETA U GERDTA

Mimo woli przyspieszyła kroku i wkrótce dotarła do podgrodzia, składającego się z kilku domów. Jeden z nich, w którym po malowanym

i złoconym szyldzie łatwo można było rozpoznać zajazd, stał w pobliżu bramy miejskiej. Weszła tam, aby chwilę odpocząć i czegoś się dowiedzieć. Tutejsi ludzie we wszystkim okazali się jej przychylni. Nie minęła godzina, gdy Greta była przygotowana: ubranie odkurzone i wygładzone, a zmierzwione w czasie długiego marszu włosy znów przyczesane.

Biła właśnie piąta, gdy z dzieckiem pod płaszczem wyszła z zajazdu. Na dworze kury nadal grzebały w piasku i tylko kogut z godnością odstąpił na bok piejąc trzykrotnie, gdy przechodziła obok. Jej krok był lekki, lżejszy niż serce, a kto by jej spojrzał w oczy, musiałby dojrzeć, że ich wyraz wciąż się zmieniał. Przeszła przez bramę, przez położony za nią plac, a gdy już znalazła się w mieście, za wewnętrznymi murami, zdawało się jej, jakby była w pułapce, z której nie można się wyrwać. Ale nie była spętana przez miasto, lecz przez siebie samą. I tak szła w górę główną ulicą. Minęła ratusz, ponad sklepieniami którego znów przeświecało niebo, tak wspaniale czerwone jak owego wieczoru, kiedy to Valtin wyniósł ją po schodach na zewnątrz i uratował od niechybnej śmierci. Uratował? Ach, że też nie zaduszono, nie stratowano jej wówczas. Czuła, że dusi się w tym momencie. Opanowała się jednak i szła dalej w głąb miasta, aż zatrzymała się przed domem Mindów. Nie było tu niczego, co by ją mogło powstrzymać lub zaskoczyć. Wszystko wyglądało jak dawniej: ni

sze, w których siadywała na kamieniach rozmawiając z Valtinem na długo, długo przedtem, zanim Truda sprowadziła się do tego domu, a na górze okienko, teraz otwarte, aby wpuścić do środka świeże powietrze wieczorne, które było jej oknem. Tam siedziała snując wiele cudownych marzeń. Ale przecież nie

o tym, co ją spotkało!

W tym momencie otworzyły się drzwi domu i trzy może czteroletni chłopczyk podbiegł do miejsca, gdzie stała Greta. Dobrze wiedziała, kto to był, i chciała go wziąć za rękę, ale wyrwał się i wylękniony śmignął do jednego z sąsiednich domów. „Dobrze się zaczyna" — powiedziała do siebie i przeszła przez ulicę ku domowi, którego drzwi były rozwarte na oścież. W sieni, mimo że już się ściemniało, było wszystko wyraźnie widać: pod ścianami stały brązowe szafy, z drugiej zaś strony jasne, zniknęły tylko jaskółcze gniazda przyklejone kiedyś po obu bokach belki stropowej. Pozostały po nich jeszcze ślady. To przestraszyło ją bardziej niż wszystko inne. „Jaskółki nie czują się tu dobrze — powiedziała sobie — ten dom przestał być gościnny". Po czym zapukała i weszła do środka.

Jej oczy mimo woli prześlizgnęły się po ścianach, na których brakowało kilku rodzinnych portretów wiszących tu dawniej, również portretu jej matki; ale wielki stół z drzewa orzechowego stał na dawnym miejscu, a przy jego węższym boku, z głową odrzuconą do tyłu

i wyciągniętymi nogami siedział Gerdt i coś czytał. Wyglądało to na jakieś akta, których przeglądanie należało do jego obowiązków jako rajcy miejskiego. Bowiem jeden z Mindów zawsze zasiadał w Radzie. Tak było od stu lat. Greta stanęła u progu i dopiero gdy dostrzegła, że Gerdt spojrzał na nią i odłożył kilka kart papieru składających się na akta, powiedziała:

— Szczęść Boże, Gerdt. Jestem twoją siostrą Gretą.

— A, Greta — odpowiedział zagadnięty. — To ty! Dawno się nie widzieliśmy. Co porabiasz? Co cię sprowadza?

— Valtin nie żyje...

— Doprawdy? Nie żyje?

— Valtin nie żyje i jestem sama. U jego śmiertelnego łoża musiałam przyrzec, że będę was prosić o przebaczenie. Więc oto jestem i czynię to. Proszę cię o przytułek, o miejsce przy twoim ognisku. Jestem zmęczona podróżowaniem i chcę spokoju. Tylko spokoju. Pragnę wam służyć; to będzie moja pokuta.

I gdy tak mówiła z całym przekonaniem, upadła przed nim na kolana, raczej pospiesznie niż ze skruchą, przy czym patrzyła na niego pytająco, z dziwnym wyrazem twarzy. A dziecko cały czas lewą ręką trzymała pod płaszczem.

Gerdt pozostał w swej wygodnej pozie, spoglądając w sufit. Wreszcie powiedział:

— Pokuta! Nie, Greto, ty nie jesteś go

towa do pokuty. Znam cię lepiej, ciebie i twą dumę. W twoim głosie nie ma nic z pokory. Ale nawet gdybyś się jej nauczyła, siostra nie może być służącą. Do tego nie możemy dopuścić ze względu na nasz stan i ludzką opinię. Greta, wciąż klęcząc, powiedziała: — Tak też myślałam. Ale jeśli ja nie mogę tu zostać, to przynajmniej dziecko. Kocham je i ponieważ kocham je bardziej niż swoje życie, chcę się z nim rozstać, oddać je w obce ręce, w wasze ręce. Nie będzie miało dobrych i szczęśliwych dni, wiem przecież, co je czeka, ale nawet jeśli nie zazna szczęścia, to przynajmniej nie będzie się poniewierać. Niech tak będzie. A jeśli się go tak bardzo wstydzicie, oddajcie je dobrym ludziom pod opiekę, by zostało i c h dzieckiem i zapomniało o mnie, by nic nie zostało na nim z grzechu, nic z plamy jego urodzenia. Wysłuchaj mnie, Gerdt: powiedz „tak" i nigdy mnie nie ujrzycie. Chcę odejść, odejść daleko stąd, znaleźć sobie miejsce, w którym mogłabym żyć i umrzeć. Uczyń to! Ach, miłość i nienawiść pomieszały mi zmysły i stało się wiele rzeczy, które lepiej, żeby się nie stały. Ale nie ma we mnie złych zamiarów. Oto tu kajam się przed tobą; padłam na kolana, podnieś mnie! Pomóż mi, a jeśli nie mnie, to pomóż dziecku.

Gerdt spojrzał na klęczącą kobietę obojętnie, bez współczucia, wreszcie powiedział kręcąc

głową:

__ Nie będę mu ojcem ani też opiekunem

czy doradcą. Chciałaś tego, więc masz. Bardzo dobrze, że trzymasz dziecko pod płaszczem, bo jest to dziecko spod płaszcza. Nie chcę go nazwać właściwym imieniem.

I pozwolił jej klęczeć, sięgając po akta, jakby był zniecierpliwiony i pospiesznie chciał wrócić do przerwanej lektury.

Greta poderwała się, w jej oczach widać było błyski nienawiści. Jeszcze się jednak opanowała i powiedziała głosem, który nagle stał się bezdźwięczny i ochrypły:

— Dobrze, Gerdt. Ale jeszcze jedno słowo. Nie chciałeś mnie wysłuchać w biedzie, więc domagam się moich praw. Przyszłam po prośbie, ale nie jako żebraczka. Bo nędzarką nie jestem. Urodziłam się jako córka bogatego Jakuba Minde. Chcę zatem otrzymać swój spadek. Słyszysz, Gerdt, mój spadek.

Gerdt złożył karty akt, uderzył w nie lewą ręką i roześmiał się:

— Spadek! Skąd spadek, Greto? Co twoja matka wniosła do tego domu? Czy znasz piosenkę o wróblu i laskowym orzechu? Spadek! Nie masz żadnego spadku. Masz swoje dziecko, to wszystko. Spróbuj u Zernitzów, porozmawiaj ze starym. Valtin ma spadek. I Emrentz. Sądzę, że Emrentz ucieszy się na twój widok.

— To twoje ostatnie słowo?

— Tak, Greto.

— Więc bądź zdrów i niech twoja zapłata będzie taka, jakie jest twoje miłosierdzie.

Z tymi słowy odwróciła się, przeszła przez

drzwi i sień. Gdy będąc na dworze przechodziła koło okna, spojrzała jeszcze raz do środka, ale Gerdt, odwrócony tyłem i zatopiony w myślach, niczego nie zauważył.

Patrzył tępo przed siebie ciągle jeszcze, gdy weszła Truda i postawiła na stole podwójny lichtarz. Nie byli rozmownym małżeństwem, milczące wieczory były w ich domu czymś powszednim; ale dziś Truda stawiała wiele pytań i Gerdt, który czuł się nieswojo, w końcu opowiedział, co się wydarzyło ostatniej godziny. Nad wszystkim przeszedł prędko do porządku; dopiero gdy padło słowo „spadek", nie mógł się uspokoić i powtórzył je dwa, trzy razy, zmuszając się do śmiechu.

Ale Truda, gdy to mówił, podeszła do okna, zabębniła w szybę palcami, jak to miała w zwyczaju, gdy była zagniewana. W końcu odwróciła się i powiedziała:

— Jak ty myślisz, co teraz będzie?

— Co będzie? Nie wiem.

— Ale ja wiem. Myślisz, że ta czarownica usiądzie przy drodze i dla twojej przyjemności umrze lub zejdzie na psy?! Och, Gerdt, Gerdt, to nie skończy się dobrze. Ja mogłabym, być może, mogłabym tak powiedzieć, bo byłyśmy sobie obce i wrogie od początku. Ale ty! Tobie nie było wolno. To ściągnie nieszczęście. I ty to sprawiłeś. Mówisz, że chodziło ci o dobre imię? Daj spokój, znam cię lepiej. To ze skąpstwa i chciwości, dla majątku i złota! Dla niczego innego.

Poderwał się i chciał gwałtownie coś odpowiedzieć, bo choć był tępy i uległy, jednakże potrafił wpaść w gniew, gdy ktoś wspominał

o jego majątku. Ale Truda, nieustraszona, nie dała mu dojść do słowa:

— Nie mów nic, Gerdt; widzę z twojej twarzy, że masz nieczyste sumienie. Twoja matka wniosła majątek w posagu, dobrze o tym wiem. Ale gdy do naszego domu weszła, na nieszczęście, ta Hiszpanka, to ten majątek podwoiła. Z jednego zrobiła dwa. Kłamiesz, gdy mówisz, że było inaczej. Ona m a spadek. Nie patrz tak głupio. A ponieważ go nie dostała, zobaczymy, w co się obróci twój i jej majątek. Wierz mi, ja ją znam. Częściej niż ty patrzyłam w jej czarne oczy. Mówisz, że została poskromiona? Nigdy, nigdy.

I przyciągnęła do siebie chłopca, który, gdy to mówiła, wszedł do pokoju.

— Mówicie o tej pani — powiedziało dziecko. — Wiem. Chciała mnie wziąć za rękę. Po drugiej stronie ulicy. Ale bałem się jej

i uciekłem.

ROZDZIAŁ

GRETA PRZED PETEREM GUNTZEM

Mogłoby się wydawać, że Greta wyszła z domu spokojna; ale w jej sercu szalała burza, setki pomysłów przychodziło jej do głowy i natychmiast je porzucała. A wszystkie wyrastały

z jednej żądzy — zaspokojenia nienawiści i zemsty. Wciąż miała przed oczyma Gerdta, nie Trudę; na jego ramieniu siedział czerwony człowieczek w czerwonym kapeluszu, z czerwoną postrzępioną chorągiewką. Gerdt chciał się od niego uwolnić, ale nie mógł. Greta roześmiała się głośno, lecz w głębi ducha zadała sobie pytanie: „Czy jestem szalona?"

W takim nastroju, ogarnięta majakami, wyszła na plac ratuszowy, gdy nagle, oślepiona promieniem światła, obejrzała się i zobaczyła księżyc w nowiu, tajemniczo wznoszący się nad ratuszem, jakby obejmował we władanie tę godzinę. Spojrzała w górę i zdało się Grecie, że ktoś uspokajająco położył jej rękę na sercu.

— Niech to będzie mi znakiem — powiedziała. — Stanę przed Radą, niech ona mnie podniesie; nie, nie podniesie. Niech mnie osądzi. Nie chcę od ludzi pociechy i łaski, lecz domagam się uznania moich praw. Moich praw przeciwko niemu, który swą duszę zapisał diabłu. Bo skąpstwo jest diabelstwem!

Powtórzyła to jeszcze kilka razy i wyciągnęła dłoń ku tarczy księżyca.

Potem zaś odwróciła się i przeszła przez bramę ku podgrodziu.

Gdy dotarła na miejsce, przysiadła się do gości w zajeździe, porozmawiała z nimi i poprosiła o odrobinę mleka. Gdy je dostała, szybko się pożegnała i weszła do izdebki na strychu, gdzie gospodyni wstawiła jej łóżko i kołyskę. Śmiertelnie zmęczona przejściami tego

dnia, rzuciła się na posłanie i zasnęła. Spała do północy, kiedy to dziecko zaczęło się niespokojnie ruszać. Usłyszała je, wzięła na ręce, nakarmiła i znów ukołysała, po czym otworzyła okno wychodzące na przedmiejskie ogrody i rozległe rżyska. Księżyc zaszedł, ale świeciły gwiazdy, niemal tak wspaniałe jak zimą. Spojrzała w górę na złoty korowód i wyciągnęła ku niemu obie ręce.

— Boże, zmiłuj się nade mną!

Uklękła i ucałowała dziecko. Oparła głowę na poduszce, prawą ręką objęła kołyskę i tak znalazła ją gospodyni, gdy o świcie weszła, by Gretę obudzić.

Sen ją wzmocnił i jeszcze raz promyk nadziei zaświtał w jej zamroczonej głowie. Wstąpiła w nią nawet nowa odwaga, w którą sama uwierzyła. Przecież wszyscy rajcy ją znali, a stary Peter Guntz był przyjacielem ojca. A Gerdt? Przecież nie miał zwolenników i nikt go nie lubił. Wiedziała o tym z dawnych, a przecież nie tak odległych czasów. I posiliła się, pobawiła z dzieckiem, przez chwilę zdawało się, jakby zapomniała, co ją tu sprowadziło.

Ale u Świętego Stefana biła jedenasta. Była to godzina, o której zbierali się rajcy, więc wyruszyła do miasta i szybkim krokiem, jak wczoraj, przeszła przez bramę i ulicę Długą.

Wokół ratusza było pełno ludzi. Przekupki zachwalały swój towar, aż Greta nie mogła od nich oderwać oczu. Ach, jakże dawno nie oglądała tego widoku, jak dawno się nim nie

cieszyła. Teraz chodziła od kramu do kramu, tak że aż przeszła na drugą stronę, z tyłu ratusza, gdzie stało już tylko kilka jatek. Nad nimi była na murze kamienna tablica, której dawniej tu nigdy nie widziała. A jednak musiała być stara, sądząc po nalocie szarozielonego mchu i staromodnych literach, które jednak można było wyraźnie odczytać. I Greta czytała:

Jeśli masz władzę, to bądź praw,

Bóg jest twym kniaziem, ty jego rab;

nie ufaj władzy, jaką masz,

bo policzone są twe dnie.

Jak ty sądziłeś niegdyś mnie,

tako też Bóg osądzi cię.

Tutaj sądziłeś przez parę chwil,

Tam cię osądzą po czasy wsze.

— Jakie to piękne! — I czytała wciąż od nowa, aż każde słowo wryło się jej w pamięć. Potem obeszła szybkim krokiem ratusz i weszła po schodach, które skręcając z lekka w lewo, prowadziły prosto do sali obrad.

Była to ta sama sala, w której na początku naszego opowiadania występowali komedianci wywołując brzemienny w skutkach pożar. Ale teraz zamiast wielu ław w środku sali stał tylko jeden długi stół. A wokół stołu, na którym rozpostarto zielone sukno, siedzieli burmistrz i rajcy miejscy. U samego szczytu Peter Guntz, a po obu jego bokach: Caspar Helmreich, Joachim Lemm, Christoph Thone, Jürgen Lindstedt i jeszcze trzech czy czterech innych.

Tylko rajca Zernitz wymówił się chorobą. Po przeciwnej, krótszej stronie stołu kołysał się w krześle Gerdt, w rękach trzymał te same akta, w których był poprzedniego dnia zatopiony. Na widok wchodzącej siostry poczerwieniał i spuścił oczy. Wszystko przemawiało za tym, że nie spodziewał się spotkania w tym miejscu. Greta zauważyła to i zbliżywszy się do stołu, powiedziała:

— Niech będzie pochwalony, Piotrze Guntz. Już mnie nie pamiętacie, ale ja was znam. Jestem Greta Minde, jedyna córka Jakuba Minde.

Wszyscy spojrzeli zaskoczeni, najpierw na Gretę, potem na Gerdta, tylko stary Peter Guntz, który już tak dużo widział i przeżył, nie okazał żadnego zaskoczenia i powiedział przyjaźnie:

— Dobrze cię pamiętam. Biedne dziecko. Z czym przychodzisz, Greto. Co cię tu sprowadza?

— Przychodzę, by zaskarżyć mego brata Gerdta, który odmawia mi mego spadku. A nie ma prawa, jak sądzę. Wróciłam do tego miasta, by naprawić to, w czym zbłądziłam, chciałam służyć i pracować, prosić i modlić się. A wszystko ze względu na moje dziecko. Ale Gerdt Minde odepchnął mnie od swego progu, nie ufa mi i, być może, ma po temu prawo. Albowiem dobrze wiem, kim byłam i kim jestem. Ale choć nie mam prawa do jego braterskiego serca, to przecież mam prawo do ojcowizny.

I w tym, Piotrze Guntz, oraz wy, panowie rajcy, powinniście mi z dobrej woli pomóc.

Gdy Greta skończyła, Peter Guntz zwrócił się do Gerdta ze słowami:

— Słyszeliście skargę, rajco Minde. Czy jest tak, jak ona mówi? A może macie coś do powiedzenia, jakieś swoje racje?

— Nie jest tak, jak ona mówi — Gerdt podniósł się z krzesła. — Jej matka była dzieckiem ubogiej kobiety. Wszyscy wiecie, jakiej była krwi i wiary, a do naszego domu weszła bez wiana.

— Wiem o tym.

— Wiecie o tym. A jednak mam mówić, chociaż lepiej by mi było milczeć. Jednakże wasze wezwanie nie daje mi wyboru. A więc słuchajcie. Mój ojciec, Jakub Minde, tak jak był mądry, tak też był nierozważny. I taki był od młodości. Nie miał do interesów szczęśliwej ręki, chętnie brał się do wielkich interesów, jak to czynią w Lubece i Flandrii. Ale to nic nie przynosiło naszemu domowi. A gdy rozbiły mu się dwa okręty, to sam był u progu ruiny. I w tym to czasie ściągnął tu ze Stendal moją matkę, jedyną córkę Baldwina Rickharta. I to wraz z nią do naszego domu przyszedł dostatek...

— Którym wasz ojciec zarządzał.

— Ale bez błogosławieństwa i korzyści. To ja musiałem i ciągle muszę zabiegać, by dawne złe gospodarzenie na dobre zmienić i wszystko, co aż do tej chwili uważam za swoje, wciąż

jeszcze nie równa się temu, co ze Stendal przywiozła córka Rickharta.

— Czy wszystko to zeznajecie pod przysięgą, rajco Minde?

— Tak, Piotrze Guntz.

— A zatem, jeśli nikt nie zgłasza sprzeciwu, oddalam twą skargę. Takie jest prawo tangermindskie. Ale nim pozwolę ci odejść z tego sądu, G r e t o Minde, która prosiłaś nas o wyrok i poparcie, zapytuję cię Gerdtcie Minde, czy chcesz skorzystać z twego prawa, czy też przez chrześcijańskie miłosierdzie odstąpisz od niego. Gdyż ta, która stoi tu przed tobą, jest dzieckiem twego ojca i twoją siostrą.

— Córką mego ojca, Piotrze Guntz, ale n i e moją siostrą. I skończmy już z tym. Była wyniosła, gdy mieszkała z nami, teraz, gdy nisko upadła, staje przed wami i przede mną, a pod płaszczem chowa dziecko. Spytajcie ją, skąd je wzięła. Powiła je gdzieś przy drodze. Nic mi do kobiet, które w rowach i krzakach folgują swym chuciom i rozkładają sobie barłóg. Nieszczęście? Kto da temu wiarę. Sama tego chciała. Bez fałszywej litości, drodzy panowie. Jak kto sobie ściele, tak potem śpi.

Greta, gdy brat to mówił, wyjęła dziecko spod płaszcza i mocno do siebie tuliła. Teraz podniosła je do góry, jakby na znak, że nie chce go ukrywać. I dopiero potem zwróciła się ku wyjściu. Tu jeszcze raz się odwróciła i powiedziała spokojnym, bezdźwięcznym głosem:

Nie ufaj władzy, jaką masz,

bo policzone są twe dnie.

Jak ty sądziłeś wprzódy mnie,

tako też Bóg osądzi cię.

Po czym pokłoniła się i wyszła.

A rajcy, których początkowa ciekawość i współczucie szybko się rozwiały, patrzyli za nią, niektórzy twardo i drwiąco, inni obojętnie.

Tylko Peter Guntz był pełen troski i niepokoju z powodu wyroku, jaki musiał wydać. „Niesłuszne prawo, martwe prawo". Przerwał posiedzenie i przeszedł obok Gerdta Minde bez słowa, nie kłaniając się.

ROZDZIAŁ

TUTAJ SĄDZIŁEŚ PRZEZ PARĘ CHWIL,

TAM CIĘ OSĄDZĄ PO CZASY WSZE

Greta powoli zeszła po schodach. Rejwach targowy wciąż jeszcze trwał, ale ona nic nie widziała; a gdy już plac miała za sobą, wyprostowała się, jakby owiana jakimś szaleńczofantastycznym poczuciem siły. Już nie była żebraczką, już nie chodziła po prośbie, o nie, to miasto należało do niej, i tak kroczyła w dół ulicą ku bramie miejskiej.

Ale na widok bramy skręciła w zaułek na lewo i zaraz potem na wąską, porośniętą trawą ścieżkę, która biegnąc między murem i ogrodami okalała całe miasto. Tutaj mogła być

pewna, że nikt jej nie spotka, a gdy wreszcie doszła do furtki ogrodowej Mindów, na moment się zatrzymała. Owładnęły nią wspomnienia, wspomnienia o nim, który teraz spał na klasztornym cmentarzu, i jej piękne oblicze jeszcze raz rozjaśniło się, jakby na chwilę wróciła do dawnych czasów i dawnego szczęścia. Ale to zaraz minęło i na jej twarz wrócił niesamowity, zacięty wyraz, nie zostawiający żadnych wątpliwości co do stanu duszy. Złożono na nią ciężar ponad siły i każdy mógłby teraz dostrzec znak, o którym mówiła przeorysza. Wreszcie położyła rękę na zardzewiałej klamce, otworzyła furtkę i znów ją zamknęła, zatopiona w swych myślach, spojrzała na wysokie dachy i ściany z trzech stron okalające czworobok ogrodu i podwórza. Jedną z tych ścian była ściana ratusza, teraz ciemna i połyskująca, a za nią kłębiły się gęste chmury. Poczuła, że nadciąga ciężkie, wilgotne powietrze; uderzył powiew wiatru i usłyszała owoce spadające z drzew. Nad miastem, od Świętego Stefana, krążyły kawki, niespokojne, jakby szukały innego miejsca i nie mogły go znaleźć. Greta wszystko to widziała. Głęboko odetchnęła wilgotnym powietrzem i ruszyła naprzód. Czuła się tak wolna.

Gdy po raz drugi okrążyła miasto i znów doszła do bramy i wewnętrznego placu przed nią, poczuła, że musi przez chwilę wytchnąć. Jedna ze stojących na placu stodół wydała się jej najdogodniejsza. Miała uszkodzony dach,

a w wielu miejscach wykruszyła się też glina między krokwiami. Schyliła się i wśliznęła do środka przez jedną z dziur. Stodoła była wypełniona tylko do połowy, głównie słomą i pakułami, a w miejscach, gdzie dach się zapadał, zwisały długie wiechcie strzechy. Usiadła na pakułach, jakby chciała usnąć. Ale nie zasnęła, natomiast kilka razy wstawała i podchodziła pod dziurawy dach, przez który widać było zasnute chmurami niebo, a po chwili znowu jasny błękit. W końcu jednak zrobiło się ciemno i teraz wiedziała, że istotnie zapadł zmierzch. Na to właśnie czekała. Schyliła się, sięgnęła po zawiniątko, które położyła z boku, a gdy je znalazła i znów się wyprostowała, w ciemności zamigotał blady, błękitnawy płomyk, jakby trzymała w ręku długi knot. Następnie upuściła knot i nie oglądając się za siebie, znów wyszła na dwór przez otwór w ścianie.

Dokąd? Do miasta? Na to było jeszcze za wcześnie, zaczęła więc szukać wymurowanych z cegieł i polnych kamieni schodków, które od wewnętrznej strony murów miejskich prowadziły do starej, dawno już rozwalonej baszty. Wreszcie znalazła je. Były wąskie i nierówne, a kilku stopni w ogóle nie miały; lecz Greta, niczym lunatyczka, z dziwną łatwością wdrapała się na górę, usiadła na rozrzuconych tu kamieniach i oparła się o kalinowy krzak, który wyrósł na murze. I tak siedziała czekając; siedziała długo, ale nie zdradzała zniecier

pliwienia. Wreszcie przez otwór w dachu stodoły zaczął wydobywać się czarny dym i zaraz potem czerwone iskry rozbłysły nad szczytem, a całe drewno i rusztowanie zaczęły trzaskać, jakby ogień trawił chrust. W dodatku wzmógł się wiatr i w powietrze jak z otwartego komina zaczęły wzlatywać płonące pakuły. Niektóre padały na okoliczne stodoły, inne północnozachodni wiatr niósł ku miastu i w ciągu niecałego kwadransa w dwudziestu miejscach pojawił się ogień i we wszystkich kościołach zaczęły bić dzwony. „To Święty Stefan" — ucieszyła się Greta i przy wtórze dzwonów zaczęła nucić w swoim schronieniu dziecięce piosenki, a wreszcie krzyknęła przenikliwie, wzniósłszy nad miastem rękę.

— Nie ufaj władzy, jaką masz!

A potem znów wsłuchała się w dzwony, odległe i bliskie, starając się wyłowić dźwięk każdego z nich z osobna. A gdy ogarniała ją wątpliwość, kłóciła się sama z sobą, mówiąc, że to ten lub inny, i wyglądała, jakby toczyła gwałtowny spór. W końcu wszystkie zamilkły, ucichł również Święty Stefan i Greta podnosząc dziecko, które leżało obok niej na porastającej mury trawie, powiedziała:

— Nadszedł czas.

I równie pewnie jak wspięła się na górę, zeszła po schodkach na dół i mimo płonących stodół puściła się ku głównej ulicy.

Obok niej przebiegały setki zalęknionych o życie i mienie ludzi, lecz nikt nie zważał na

tę kobietę, tak więc doszła do domu Mindów, stanęła naprzeciw, dokładnie tam gdzie wczoraj.

Gerdta nie mogło być w domu, wszędzie było ciemno; ale w jednym z okien dostrzegła Trudę, a obok niej chłopca, który stojąc na krześle, dorównywał wzrostem matce. Oboje przypominali cienie. Było tak, jak chciała. Spokojnie przeszła przez ulicę, potem przez furtkę i długą ścieżkę i wreszcie doszła do kuchni, w której znała każdy kąt. Tu wzięła kaganek z półki, na której jak dawniej stały cynowe i mosiężne lichtarze, i zbliżyła się do żarzącego się paleniska. Błysnął płomień, zbyt jasny i duży, by mógł go zgasić przeciąg. Wróciła z nim do sieni, do drzwi, które szybko otworzyła, i zwróciła się ku oknu, przez które Truda i jej dziecko wciąż stojąc nieruchomo patrzyli na ulicę. Teraz stanęła między nimi:

— Boże miłosierny! — krzyknęła Truda i na widok stojącej przed nią szalonej kobiety w omdleniu opadła na krzesło. Przy czym puściła dziecko, które dotychczas, przejęta lękiem, instynktownie kurczowo trzymała za rękę.

— Chodź — powiedziała Greta, stawiając kaganek na parapecie okna. I pociągnęła chłopca za sobą przez sień i podwórze, aż do ogrodu. Już nie krzyczał, drżał tylko. Znów zatrzasnęła za sobą furtkę i pospieszyła ścieżką pod murem ku Świętemu Stefanowi. Jak przypuszczała, bicie na trwogę dawno się tu skończyło i nie było już ani dzwonnika, ani kościelnego, to

też przez nikogo nie zauważona i nie zatrzymywana, weszła na wieżą, aż na sam szczyt, najpierw kręconymi schodami, potem po drabinach, które kończyły się pomostem tam, gdzie wisiały dzwony. Gdy doszli do pierwszych szczebli, dziecko nie chciało iść dalej, ale ona je zmusiła, popychając przed sobą. I wreszcie znalazła się na samej górze i wciągnęła za sobą drabinę. Wokół niej wisiały wielkie dzwony, które cicho podzwaniały, gdy trącała ich krawędzie. Potem podeszła do okienek wychodzących na miasto i wypchnęła drewniane okiennice, które uderzając o ścianę natychmiast zostały porwane przez wiatr. Leżące w dole miasto było od końca do końca morzem płomieni siejących zniszczenie, a w środku krzyki i bieganina — a potem śmiertelna cisza. Teraz kilka niesionych wiatrem płonących płatów padło na gontowy dach nad jej głową. Widziała, jak z placu spojrzenia zebranych powędrowały ku szczytowi wieży i ku niej samej. A wśród tych, którzy wskazywali ręką na górę, był również Gerdt. Jego widoku pragnęła z głębi duszy i teraz podniosła jego chłopca do okna, aż stanął w nim, wyraźnie widoczny z dołu w blasku płomieni. I Gerdt go istotnie zobaczył i upadł na kolana i zakrzyknął o pomoc, a wszyscy wokół niego zapomnieli o własnej biedzie — rzucili się do dzwonnicy. Ale nim pierwsi dobiegli do portalu czy nawet do pierwszych stopni krętych schodów, gontowy

dach załamał się z trzaskiem, a wraz z nim i rusztowanie, na którym wisiały dzwony, i wszystko runęło w dół.

Nazajutrz Ilza Schulenburg i przeorysza siedziały pod zarośniętą bluszczem ścianą swego domu i wszystko było jak zawsze. Okna były otwarte, na kominku płonął ogień, a wielki wilczur znów wiernie zwracał swój spiczasty łeb ku swej pani. Zaś z drugiej strony jeziora dochodził głos dzwonu obwieszczającego południe.

O tej porze zameldowano posłańca od marchijskiego starosty, Achaza von der Schulenburg, stryjecznego dziadka Ilzy, który wzywał klasztor do szybkiej pomocy i uczynienia zadość pobożnym i sąsiedzkim obowiązkom. Ilza wyszła na spotkanie posłańca, dała mu odpowiedź i obietnicę. Po czym wróciła do przeoryszy.

— Co to było?

— Posłaniec od starosty.

— Dobra nowina?

— Nie, zła. Tangermünde w gruzach.

— A Greta?

— Zginęła.

— Biedne dziecko... Dziś trzeci dzień... Wiedziałam, że tak będzie...

Tak rozmawiały.

A wieczorem komedianci grali znowu Grzech pierworodny. Sala była pełna ludzi, nie szczędzono oklasków. Nikt nie zauważył zmiany w obsadzie ról.

Zenobia grała anioła.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Fontane Theodor Greta Minde Ebook
Fontane, Theodor Effi briest
Fontane, Theodor Effi briest
Fontane, Theodor L Adultera (deutsch)
Theodor Fontane?fi Briest
OBJAWIENIA W TRE FONTANE W RZYMIE
FONTANNY RZYMU, barok
Mikis Theodorakis
Ilustrowany Katalog Dzieł Kowalskich,1871 Fontanny, wyposażenie cmentarzy
(galaktyczne fontanny) XBXCVFUQEJL6XEXZ2IQJ7TFEY6U4HUNZWJMNWXA
rynki, Greta Poszwa - prezentacje
Wes Craven Stowarzyszenie Fontanna (2)
fontane
Ołomuniec fontanny
rynki finansowe test[1], Greta Poszwa - prezentacje
Jesienna fontanna
(galaktyczne fontanny)
Mikis Theodorakis

więcej podobnych podstron