Wes Craven Stowarzyszenie Fontanna (2)


WES CRAVEN

Stowarzyszenie Fontanna

Podziękowania

Pisząc powieść, po raz pierwszy potrzebowałem pomocy wielu osób, bez których nigdy by ona nie powstała. Byli to: Jeff Fenner, Tom Baum, Richard Marcus, Leslie King, David Baden. Dziękuję wam wszystkim z głębi duszy za to, że byliście przy mnie. Dziękuję Ellen Geiger, która poparła ten pomysł i mnie, kiedy wszystko było jeszcze wielką niewiadomą. Dziękuję Bliss Holland, która poznała mnie z Ellen. Mariannę Maddalena tolerowała moja nieobecność w filmie, pozostając niezmiennie drogą przyjaciółką. Dziękuję Laurie Berstein za ciężką pracę i pomoc, doktor Judy Swerling za utrzymy­wanie mnie przy zdrowych zmysłach. John Power, Larry Angen, Andrea Eastman, Robert Newman i Sam Fisher okazali się mądrzejsi i wytrzymalsi w porównaniu ze mną i wspierali mnie nieustannie. Dziękuję Michaelowi Kordzie za wiarę w moje możliwości, i wszyst­kim moim przyjaciołom za to, że się ze mnie nie wyśmiewali. Dziękuję całej rodzinie, a szczególnie Cornelii, która przynosiła mi gorącą herbatę i otaczała mnie miłością.

Rozdział l

Obóz jeniecki - Hajfa

W celi trzy metry na cztery, śmierdzącej potem, brudem i strachem, znajdowało się piętnastu mężczyzn. Jedyne udogod­nienie stanowiła dziura w środku betonowej podłogi, służąca za toaletę. Raszidowi al-Assadowi udało się wśród współwięź­niów naliczyć trzech libańskich komandosów, którzy trzymali się razem i byli bardziej przerażeni niż pozostali więźniowie. Jednego z ich towarzyszy podczas walki silnie pobito. Teraz bredził w gorączce spowodowanej gangreną. Pozostali byli w mrocznych nastrojach.

Przebywało tu także trzech niczym nie wyróżniających się Palestyńczyków. Raszid nie znał żadnego z nich. Sądził, że to prości robotnicy, kierowcy, złodzieje albo zwykłe szyickie męty. Psuli opinię prawdziwym palestyńskim żołnierzom, wrzeszcząc podczas tortur, mocząc spodnie i przekazując już po chwili nic niewarte informacje. Brzydził się nimi.

Czterech Syryjczyków to prawdopodobnie jacyś szpiedzy, może przemysłowi. Nie zwracał na nich uwagi.

No i był tu on sam, Raszid, dumny muzułmanin, partyzant Hezbollahu. Nawet nie pisnął, choć podczas przesłuchań ob­rywali mu wszystko, co da się oderwać od ciała za pomocą obcęgów.

W rogu siedziała ta różowa świnia, Rusek.

Raszid wiedział, że nikt nie znał Rosjanina. Był tu jedynym poza nim zawodowcem i nie należało doń podchodzić. Pierw­szej nocy jakiś idiota chciał go wypieprzyć, a Rosjanin zabił go, zanim ten zdążył cokolwiek powiedzieć. Dwa dni później, kiedy smród dotarł do siedzących dwa piętra wyżej strażników, usunięto zwłoki.

W tej chwili w pokoju strażników porucznik Joram Ben Ami, dowódca straży jednostki wywiadowczej w Hajfie, czytał wiadomość od swego przełożonego w Jerozolimie. Obaj oczekiwali na rozmowę telefoniczną z Waszyngtonem. Telefon zadzwonił o 12.45 miejscowego czasu, 1.45 w Waszyngtonie. To dobry omen. To znaczy, że CIA przekazuje zaszyfrowaną wiadomość wtedy, kiedy taka rozmowa nie powinna zwrócić niczyjej uwagi. Dotyczyła ona sprawy ciągnącej się od tak dawna, że zagrażały jej przecieki do prasy, pytania dociekliwych polityków i szczególnie wrażliwych na dobro człowieka kongresmanów. Na szczęście wszystko udało się utrzymać w tajem­nicy, a Izraelczycy i Amerykanie mogli dalej współpracować. Ben Ami dostał rozkaz, by przygotować następne dwa obiekty. To oznacza, że w ciągu sześciu miesięcy Amerykanie otrzymają dziesięciu więźniów w zamian za wzbogacenie lotnictwa Izraela w pięć pocisków Sparrow. Zdaniem Ben Amiego był to dos­konały interes.

Jako pierwszego wybrał Raszida al-Assada, partyzanta Hezbollahu. Facet był bezdusznym dupkiem podejrzewanym o wy­sadzenie dwa tygodnie temu w Hajfie autobusu z osadnikami żydowskimi. Porucznik żałował tylko, że Amerykanie życzyli sobie, by więzień trafił do nich całkowicie zdrowy.

Następny obiekt wskazał mu jego przełożony. Zaproponował Rosjanina złapanego podczas szpiegowania dla Iraku. Jego przesłuchanie wymagało specjalnego podejścia, więc Ben Ami zlecił je swoim najlepszym ludziom. Użyli zwykłych obcęgów, po pierwsze dlatego, że były pod ręką, a po drugie dlatego, że nienawidzili zdradliwych i sprzedajnych Rosjan. Wyrwali mu zęby, które wychodziły z zadziwiającą trudnością.

Tuż przed zmierzchem nieoznaczony amerykański C-120 wylądował na płaskim kawałku ziemi obok obozu jenieckiego. Podniosło się pół tuzina krat i dwóch uśpionych narkotykami, skutych kajdankami więźniów zabrali agenci CIA. Samolot uniósł się w powietrze, co oznaczało koniec transakcji.

Dwadzieścia godzin później, tysiące kilometrów od obozu, Raszid al-Assad i jego rosyjski towarzysz niedoli byli już w rękach organizacji tak tajnej, że nawet szpiedzy CIA, od­biorcy towaru, nie znali celu jej działania.

Żaden z dostarczonych na miejsce ludzi nie przeżył pięciu dni.

St-Maurice, Szwajcaria

Elizabeth już prawie osiągała orgazm, kiedy naszły j ą dziwne myśli. Czuła się jak bohaterka baśni „Czarodziej z Oz".

Była w domu Dorotki, a tornado szalało wokół niej, hucząc i uderzając okiennicami. Wiatr zerwał dach i Elizabeth uniosła się w powietrze.

W końcu przestała myśleć o czymkolwiek.

Przygotowywała się do tego spotkania przez cały tydzień. Sporządziła dwie listy. Na jedną wpisała powody, dla których powinna przyjść na spotkanie, a na drugiej zapisała, dlaczego powinna zerwać tę znajomość. Problem w tym, że te same argumenty pojawiły się na obu listach.

Przynajmniej na razie uwolniła się od najbardziej dokuczliwej myśli - że już nigdy nie zobaczy się z Hansem Brinkmanem.

Naprężyła mięśnie pleców i poddała się burzy odczuć. Usły­szała okrzyk ulgi, a potem, mimo że Hans się starał, nie potrafił już wykrzesać ani odrobiny czułości. Opadł na bok, chwilę później zaś otwierał okno pokoju hotelowego. Wziął kilka głębokich oddechów, wciągając w płuca rześkie, alpejskie powietrze.

Ona ledwie łapała oddech.

Obejrzał się i uśmiechnął olśniewająco, po sekundzie wrócił do łóżka, naciągnął kołdrę i pocałował Elizabeth.

- Było wspaniale - powiedziała.

- Ale nie miałaś... - zaprotestował.

- Nie, lecz było mi dobrze - przerwała mu i uśmiechnęła się. - Nie przejmuj się tym, Hans. Zsunął się z łóżka równie szybko, jak się położył, i westchnął.

- Jestem samolubny, prawda?

- Jesteś, ale to już mój problem.

Próbowała obrócić wszystko w żart, nie było jej jednak do śmiechu. Zadawała sobie pytanie: Do czego właściwie prowadziły te ich sobotnie spotkania... poza łóżkiem oczywiś­cie? Owszem, okazał się bogaty, przystojny i niczego się nie bał. Była już z przystojnymi i wpływowymi mężczyznami, lecz nie czuła do nich nawet dziesiątej części tego, co do Hansa. Inni wydawali się jej oddani, obsypywali ją podarunkami, Hans nigdy. Wyrażał zainteresowanie, i to w zupełnie nieocze­kiwanych momentach, ale większość swego czasu spędzał w świecie finansów, a wieczorem wracał do żony i znajomych. Razem z żoną chodził na przyjęcia, na które Elizabeth nie była zapraszana. W rzeczywistości stanowiła sekretną część jego życia. Nikt o niej nie wiedział. W jego świecie oficjalnie nie istniała. Bywała tylko tu, w tym pokoju, przez kilka godzin w miesiącu. Nie wystarczało jej to. Choć pozwoliła, by stał się dla niej wszystkim, wiedziała, że wcześniej czy później ich romans musi się skończyć. Ostatnio, z niechęcią, doszła do wniosku, że powinno to jednak nastąpić wcześniej.

Jak biolog studiujący budowę i zachowanie dzikich zwierząt obserwowała spod kołdry ubierającego się Hansa. Brinkman miał trzydzieści pięć lat, dziesięć więcej od niej, jasne włosy i zielone oczy z brązowymi cętkami. Kiedy go pierwszy raz ujrzała, pomyślała, że te oczy wyglądają jak górskie strumienie, zimne i pełne życia zarazem. Popołudniowe słońce odbijało się od jego lśniącego, muskularnego ciała i gęstych blond włosów. Ostatnie szczytowanie było już jego trzecim tego popołudnia, a jednak nie robiło to na nim wielkiego wrażenia. Nawet w łóżku ma świetną kondycję, pomyślała. Ciągle rywa­lizuje z kimś, a przegrywam tylko ja.

Po raz pierwszy zobaczyła go w połowie bardzo trudnego i śliskiego stoku. Plamka koloru szusowała sobie w słońcu, rozrzucając na boki śnieg.

- Na lewo!

Potem zniknął.

To zwróciło jej uwagę, bo zwykle ona mijała tych niewielu śmiałków, którzy odważyli się zjeżdżać tą trasą. Ale było w tym coś jeszcze. Wydawało jej się, że go zna albo powinna go skądś znać. To uczucie było silne i zupełnie niespodziewane.

Może dojrzała chłopięcy uśmiech na twarzy zjeżdżającego w dół? Nie, to był raczej złośliwy uśmieszek!

Elizabeth puściła się w dół stoku z pełną prędkością. Ledwie mogąc oddychać, skakała z oblodzonych półek skalnych, czego zwykle unikała. Szybowała, a właściwie spadała w dół. Umiejęt­ności i odrobina szczęścia sprawiły, że udało jej się wylądować w pozycji pionowej. Wyprzedziła go i pędziła dalej, nie mając zamiaru zostać pokonaną.

To jednak nie było takie proste. Potem nastąpił wyścig, któremu towarzyszyły nie tylko sportowe emocje, ale i strach o życie. Na dole byli łeb w łeb, zjeżdżając prostym stromym stokiem, kończącym się łagodnym zboczem. Kiedy dotarli do tego miejsca, wiatr wiał jej w twarz, a serce waliło z całej siły. Nagle wyjechał z innej trasy snowboardzista i ruszył wprost na jej przeciwnika. Elizabeth zrozumiała, że jeśli nie ustąpi, ten mężczyzna uderzy w dzieciaka z prędkością stu pięćdzie­sięciu kilometrów na godzinę i siłą jednej tony.

Zahamowała gwałtownie, a przeciwnik zjechał na jej tor z okrzykiem radości. Zniknął, nie obejrzawszy się nawet za siebie.

Już wtedy powinna była się domyślić, jaki jest Hans.

Później odszukał ją w hotelu i zaproponował napicie się czegoś. Sama nie wiedziała, kiedy się zgodziła. Skończyli bawić się w geograficzny quiz, próbując odgadnąć, skąd się znają, gdy powiedział jej pierwszy komplement.

- Zachowaliśmy się jak wariaci. Zaśmiała się i przytaknęła.

- Uprawiasz narciarstwo zawodowo? - zapytała szczerze. Uśmiechnął się szeroko, najwyraźniej zadowolony z jej pytania.

- Nie. Pracuję w finansach. Uniosła brwi, naprawdę zdziwiona.

- Mógłbyś równie dobrze oświadczyć, że jesteś naukow­cem - powiedziała, rozbawiona.

- O mały włos - odparł poważnie. Zamyślił się na chwilę, jakby poruszyła bliski mu temat. Potem wyrwał się z zadumy.

- Kiedy studiowałem fizykę, nie robiłem nic ryzykownego. Finanse to dziedzina, dla której można stracić głowę. A ty też siedzisz w pieniądzach?

- Siedzę w pieniądzach? - zapytała zaskoczona wyraże­niem. - Nie, taka mądra nie jestem.

- No pewnie, jaki masz poziom inteligencji? Sto czter­dzieści?

Spojrzała na niego i stwierdziła, że nie wie.

- Naprawdę? Ja jestem w tym dobry - zaintrygowany ciągnął temat. - Nie miałaś badań?

- Nie - przyznała.

- A na studiach? Nie studiowałaś. Jestem zaszokowany.

- Czy według ciebie to znaczy, że jestem głupią blondynką? Pochylił się i zmarszczył czoło.

- Wiesz, dlaczego mężczyźni mówią, że blondynki są głupie?

- Nie.

- Bo przy nich sami sobie wydają się głupi. Nie potrafią wyrazić tego, co czują.

Jest w tym trochę prawdy, pomyślała. Miło, że tak powie­dział. Niestety, nie był szczery. Teraz, przykrywając się mocniej kołdrą, zastanawiała się nad tym i doszła do wniosku, że jeśli nawet Hans Brinkman nie czuł się pewnie w jakiejś dziedzinie, to nie udało jej się tego zauważyć. Jedyną jego wadą było to, że nie potrafił zostać przy niej wystarczająco długo, żeby zdążyła się do niego przyzwyczaić. Boże, ileż by dała za taki luksus. Zamiast tego miała tylko ulotny dreszczyk. Z bajkowego rycerza na białym koniu pozostał jedynie koń. Dała się nabrać na wspaniały mit i stała teraz w jasnym świetle rzeczywistości, blond piękność, modelka, zabawka bankiera, który nigdy nie miał dla niej czasu.

To było do przewidzenia.

Owinęła się kołdrą i zapytała samą siebie: Czy boję się odejść od niego, czy to jego samego się boję?

Odpowiedź brzmiała: i jedno, i drugie. Strach graniczący z pożądaniem sprawiał, że Hans stawał się jeszcze bardziej pociągający. Tak naprawdę Elizabeth lubiła ryzyko - pragnęła wyzwania. W głębi duszy była przekonana, że żyje się pełnią życia tylko wtedy, gdy czuje się strach. Tylko zjeżdżając ze stoku w górach Szwajcarii i pędząc szybkim samochodem po autostradzie w Paryżu znajdowała to, co ceniła najbardziej - bliskość śmierci.

Znalazła tam też Hansa.

Tego zauroczenia strachem o mało nie przypłaciła zdrowiem i urodą, a może nawet życiem. Nauczyła się więc ostrożności. Teraz pod wpływem głodu, zniecierpliwienia i ślepego strachu obserwowała Hansa Brinkmana z coraz większym obiekty­wizmem.

Możesz od niego odejść, zapewniała siebie. Zostaw to wszyst­ko, dziewczyno!

Uśmiechnął się, jakby czytał w jej myślach.

- Nad czym się tak zamyśliłaś, Elizabeth?

Zesztywniała. Traktował ją jak dziecko, zwracając się do niej pełnym imieniem. Dlaczego do tej pory jej to nie dener­wowało?

- Wspominałam ten dzień, kiedy się poznaliśmy - odparła.

- Przeklinałaś ten dzień - droczył się z nią, a ona w myśli przyznała mu rację. - Wiesz, okłamałem cię wtedy. Spojrzała na niego przestraszona. Uśmiechnął się.

- No, niezupełnie okłamałem. Nie powiedziałem ci, że polowałem na ciebie. Oddychała ciężko.

- Polowałeś?

- Oglądałem twoje zdjęcie w „Allure" w hotelowym holu. Kiedy spojrzałem znad gazety, stanęłaś przede mną. To były czary. Jakbyśmy byli sobie przeznaczeni albo spotkali się już wcześniej.

- W innym życiu - powiedziała, próbując żartować.

Słowa zabrzmiały jednak poważnie i jeszcze bardziej ją wystraszyły. Wcale nie wydawało jej się to niedorzeczne. Miała wrażenie, że doświadcza deja vu.

- Chyba tak... Tak. Zaskoczyło mnie to. Prawie się bałem do ciebie podejść. Nie wiem dlaczego. Nigdy wcześniej mi się coś takiego nie zdarzało. Pomyślałem więc, że mogę ci za­imponować na stoku i będziemy mieli o czym mówić.

- Podziałało - odparła ostrożnie.

- To ty mi zaimponowałaś - szepnął z czułością. Dotknął jej włosów. - Zaczynasz wszystkiego żałować, prawda? - zapytał nagle ze smutkiem, który zupełnie wytrącił ją z rów­nowagi.

- Nie!

Uśmiechnął się. Był szczęśliwy? A może przejrzał ją i bawił się jej kosztem jak prawdziwy cynik? Przeklinała się w myślach. Przecież żałuję. Och, Lizzy, on żyje w królestwie zwierząt, gdzie uśmiech to tylko pokazywanie zębów.

- Jesteśmy jak w tej piosence Cole'a Portera - stwierdził pojednawczo. - Jaki to był tytuł?

- Nie znam żadnej piosenki Cole'a Portera - skłamała. Doskonale wiedziała, o jaką piosenkę mu chodzi.

- Too hot not to cool down - zaśpiewał. - Czego się boisz? Przekleństwa aniołów?

Spojrzała na niego. Czuła, że Hans wie o niej więcej niż ona sama o sobie.

- Tak to zwykle bywa z blondynkami. Mężczyźni sądzą, że nie są ciebie warci, więc zachowują się tak, żeby wszystko popsuć. Robią ci przykrość albo znikają. Tak na ogół się dzieje, prawda?

- Ale ty wiesz, że na mnie zasługujesz? - odpowiedziała pytaniem na pytanie. Do czego on właściwie zmierzał?

- Wiem - odparł łagodnie. - Jesteśmy dla siebie stwo­rzeni.

Wzięła głęboki oddech. Może mówił szczerze, może nie, ale poruszył temat, którego nie mogła przemilczeć.

- Więc dlaczego nie jesteśmy razem? - zapytała. - Boisz się, że stracisz rodzinę? - Po raz pierwszy wspomniała o jego żonie, choć nie wymieniła jej imienia. Zaczęła żałować, kiedy zobaczyła, jak spochmurniał, lecz mówiła dalej: - Powinniśmy o tym porozmawiać.

Nie odezwał się.

- Nie jestem pewna, że chcę to ciągnąć - powiedziała w końcu.

Skinął głową i spojrzał w okno na góry.

- Wiesz, ja chyba też nie.

Poczuła, jakby coś spadło jej na piersi. Bolało ją to, że chce się z nim rozstać, ale przerażała ją myśl, że to on ją zostawi.

- Oddaliła się ode mnie - oznajmił ponuro. - Mówi, że łatwo się rozpraszam, że za bardzo przejmuję się pracą. Ostatnio nasze drogi zupełnie się rozeszły i chyba nam z tym lepiej. - Wzruszył ramionami i dodał: - Słuchaj, nie chcę mówić o Yvette. Nie dziś.

Zerknął na zegarek.

- Więc kiedy?

Zignorował pytanie i powiedział, czytając jej w myślach:

- Ja też nie znoszę hoteli.

- Więc może u mnie. Może zacznę wreszcie sprzątać.

- Nie. Nie chcę cię narażać... Spojrzała zdziwiona.

- Narażać mnie?

- Im mniej Yvette wie... - zaczął i znów tajemniczo się zamyślił. Nie dokończył zdania. - Następnym razem o wszyst­kim porozmawiamy. Obiecuję.

Nagle zaczął znów pośpiesznie się ubierać, a Elizabeth próbowała poradzić sobie ze swoimi uczuciami. Patrzyła, jak ciało Hansa znika w czarnym garniturze. Ubrany, był już tylko bogatym, szykownym biznesmenem. Próbowała oddychać spo­kojnie, ale nie mogła.

- W sobotę, Elizabeth - rzucił w drzwiach i posłał jej całusa. - O tej samej porze, dobrze? Wyszedł, zanim odparła bezmyślnie:

- Tak, w sobotę.

Usłyszała, jak biegnie do windy, która po chwili ruszyła. Otuliła się kołdrą, czując nagły chłód. Zwinęła się w kłębek i przykryła głowę poduszką. Teraz chroniła ją ciemność.

Rozdział 2

White Sands, Nowy Meksyk - poligon wojskowy

Peter Jance, siedemdziesięciosześcioletni sterany życiem czło­wiek, maszerował z grupą badawczą przez zarośla i piach na szczyt wzgórza, które nazwali Mons Venus. Z gęstych, niegdyś złotych włosów mężczyzny pozostał tylko siwy wianuszek, lecz orli nos i ostre rysy sprawiały, że wciąż mógł uchodzić za przystojnego.

Do rozwiązania swego najnowszego zadania chciał zastoso­wać pomysły, które zadziwiły cały naukowy świat, wyprzedzały znacznie epokę. Zdarzało mu się to nie po raz pierwszy i jak zwykle stawiało w niezręcznej sytuacji.

Tylko kilku jego kolegów-geniuszy uważało to, nad czym pracował, za wykonalne. Reszta naukowców stwierdziła, że ma nie po kolei w głowie.

Może to i racja, pomyślał Peter, mrużąc oczy. Dziś z łat­wością mógłby czuć się rozdarty wewnętrznie i wątpić w sa­mego siebie, gdyby w ogóle zdolny był do takich odczuć. Promienie słońca padały na piasek i odbijały się od niego jak iskry uciekające spod kowalskiego młota. Wszyscy wokół przeklinali upał. Peter zaś upajał się nim niczym pokutnik odbywający karę. Zamyślił się, ale nie przeszkadzało mu to w podziwianiu krajobrazu. Poligon wojskowy White Sands zajmował osiem tysięcy sześćset kilometrów kwadratowych pustyni w Nowym Meksyku, czyli teren wielkości Rhode Island, Delaware i hrabstwa Columbia razem wziętych. Teraz te pastwiska, ruchome piaski, wulkaniczne wzgórza i ostre uskoki należały tylko do niego. Uwielbiał żyjące tu zwierzęta - dzikie owce, kozy i lwy górskie. Były tu też orły, jaszczurki, grzechotniki, skoczki i tarantule. W nocy polowały kojoty, dzikie koty amerykańskie i lisy. Za dnia można było znaleźć wielkie stonogi i skorpiony. Nawet sprowadzone tu przez człowieka gatunki, takie jak oryks, trzystukilogramowa antylopa z regionu pustyni Kalahari, rozmnażały się tysiącami. Było to miejsce jedyne w swym rodzaju. W centrum ściśle tajnych badań, do których dostęp miała ograniczona liczba osób, natura rozwijała się bujnie.

Z wyjątkiem tej części świata przyrody, która pracowała dla armii amerykańskiej, czyli żołnierzy.

Cholerny żołądek wciąż go bolał. Czy to z powodu wyrzutów sumienia, czy choroby? A może przyczyną jest jedno i drugie?

Sam sobie nawarzyłeś piwa, pomyślał, to teraz je wypij. To co, że „armia wroga" nie była jego pomysłem? Kiedy trzy miesiące temu wspomniano o tym po raz pierwszy, oponował przeciwko użyciu żywych obiektów, aż w końcu pułkownik Oscar Henderson, odpowiedzialny za finansowanie badań, zakończył dysku­sję. Upór pułkownika można wytłumaczyć na wiele sposobów: jako znak, że stracił przekonanie do wizji Petera, zwątpił w jego umiejętności, a nawet lojalność, lub jako chęć zakończenia prac, które go irytowały. Peter zrozumiał, że władza musi być niepo­dzielna, bo inaczej istnieje wyłącznie na papierze. Pojął tę prawdę dopiero wtedy, kiedy po latach walki o utrzymanie swej wizji został oskarżony o kalanie własnego gniazda.

Żona Petera, Beatrice, upierała się przy swej koncepcji, według której Henderson jakoby wystawia na próbę jego lojal­ność. Przez tydzień dyskutowali nad tą sprawą. Peter próbował tłumaczyć, że ten pomysł plami dobre imię ich wszystkich i nie jest do badań niezbędny. Beatrice nazwała go żołędnikiem, co dla nich było zdrobnieniem od wyrażenia dupek żołędny. Jak zwykle miała rację. Mógł przecież odwrócić się na pięcie i pójść sobie stąd, czyż nie? Może Henderson blefuje? Sprawdzić go? Nie. Jedynym efektem obraźliwej uwagi żony był jeszcze większy upór Petera, by doprowadzić te badania do końca. Wszystkie obawy, o których opowiadał Beatrice, były tylko próbą uspokojenia żołądka i uśpienia wyrzutów sumienia. Skończyło się oczywiście tym, że jedno i drugie dokuczało mu jeszcze bardziej. Brał tabletki, które powodowały kłopoty

z równowagą, a teraz, kiedy brnął przez piasek, znów poczuł, że musi się wysikać, choć pamiętał, że robił to pięć minut temu, zanim opuścili bunkier.

- Doktorze Jance? Może moglibyśmy trochę zwolnić?

Peter spojrzał w dół. Pozostali członkowie grupy szli za nim na wzgórze, najszybciej jak mogli. Jeden z nich, Alex Davies, najwyraźniej postanowił przemówić w imieniu wszystkich. Peter się uśmiechnął. Tylko Alex był na tyle z nim spoufalony, by zaproponować zwolnienie tempa. Peter znał go od dziecka i z tego właśnie Alex chciał skorzystać. Mimo dziwacznej fryzury i tatuażu był to dobry chłopak. Peter podejrzewał nawet, że ma sumienie, co u młodego pokolenia naukowców stanowiło cechę dość niezwykłą. Kiedy zaczął się zastanawiać, doszedł do wniosku, że lubi tego dzieciaka właśnie za sumienie i brak oporów przed mówieniem tego, co myśli. Poza wspólnym sikaniem i narzekaniem nikt w zespole nie wygłaszał wątpli­wości co do przebiegu niezwykle trudnego i wymagającego zadania, nad którym pracowali bez wytchnienia, jak niewolnicy.

Oczywiście, przypomniał sobie Peter, to właśnie takich ludzi szukałem podczas doboru kadr. Najwięksi młodzi geniusze zostali ściągnięci z uniwersytetów w całych Stanach Zjednoczonych. Ten zespół składa się z najlepszych naukowców, pracujących przy badaniach nad bronią. Mają mleko pod nosem, owszem. Czasem, jak w wypadku Alexa, są zupełnie nieprzewidywalni, ale któż inny zgodziłby się pracować tyle godzin dziennie za marne grosze tylko po to, by mieć zaszczyt wspomagania Petera Jance'a?

Cap Chu, specjalista od przyśpieszenia, został porwany z MIT. Cap był Amerykaninem chińskiego pochodzenia, z dru­giego pokolenia urodzonego w Stanach. Zawsze miał na sobie bawełnianą koszulkę i obcięte dżinsy. Peter często śmiał się głośno, kiedy Cap nieświadomie naśladował tembr jego głosu i sposób mówienia. Ale za dziesięć, a może nawet mniej, lat Cap Chu na pewno napisze książkę o broni cząstkowej dwu­dziestego pierwszego wieku. Jak to ujęła Beatrice, ten dzieciak to „prawdziwy skarb".

Hank Flannagan zatrzymał się, by zapalić marlboro. To też nieoszlifowany diament, tak obeznany z militarnymi zastoso­waniami energii termojądrowej, jak mali chłopcy z wybijaniem szyb w oknach. Miał zwyczaj wstawać, jadąc na motorze dziewięćdziesiąt na godzinę, i w ten sposób pokonywać pagórki, przeskakiwać wąwozy. Widząc to, koledzy jadący obok ha­mowali i zasłaniali oczy z przerażenia. Peter sam lubił ryzyko w sporcie, więc zachęcał go do tych wybryków, a Flannagan wracał z takich wypadów nie tylko nietknięty, ale również z gotowymi rozwiązaniami najtrudniejszych problemów ma­tematycznych, z jakimi zetknęła się grupa.

Jedyną kobietą w zespole była Rosemarie Wiener, obejmu­jąca teraz ramieniem Alexa Davisa. Fakt, że Peter prowadził badania nad najnowocześniejszą, bezprecedensową w historii ludzkości bronią, zupełnie jej nie przeszkadzał. Sama była specjalistką od mikrofal i ultradźwięków. Żywo interesowała się nowoczesnymi środkami rażenia. Wychowała się w kibucu i nie dawała sobie w kaszę dmuchać nikomu, z wyjątkiem Alexa, z którym teraz intensywnie flirtowała. Jej radosny śmiech unosił się w drżącym z gorąca powietrzu.

Peter się zastanawiał, czy to pożądanie, czy instynkt poli­tyczny. U młodych ludzi trudno było te sprawy rozróżnić. Trzeba jednak przyznać, że jeśli wśród tych szalonych, genial­nych dzieciaków ktoś miał zadatki na dobrego polityka, był to z pewnością Alex Davies. Jeżeli Rosemarie szukała tylko odpowiedniego dla siebie partnera, wybór był trafny.

Jeszcze większym atutem Alexa okazało się to, że jego dziad­kiem był doktor Frederick Wolfe, naukowiec zajmujący się odrębnymi, ściśle tajnymi badaniami dla armii, prowadzonymi tutaj, w White Sands, i w innych tajnych bazach. Jeśli nawet Alex nie był wymarzoną partią, to jako wnuk Fredericka Wolfe'a stawał się smakowitym kąskiem dla panny. Każdy, kto pracował z Wolfe'em, szybko awansował, a jego badania pod kryptonimem Fontanna były w całości dotowane i okryte ścisłą tajemnicą. Nawet Peter, którego Wolfe zaliczał do grona najstarszych przyjaciół, nie miał bladego pojęcia, o co chodzi w projekcie Fontanna.

Jeżeli ktokolwiek w otoczeniu Petera wiedział coś na ten temat, była to z pewnością jego żona Beatrice, zatrudniona przez Wolfe'a w charakterze neurobiologa. Ale nawet ją do­puszczano tylko do niezbędnych informacji, a przynajmniej tak tłumaczyła się przed Peterem. Więc Peterowi pozostawało jedynie zgadywanie w wolnych chwilach, czego dotyczy projekt Fontanna. Specjalnością Beatrice była regeneracja kręgosłupa.

Być może badania dotyczyły prób leczenia nawet tak ciężkich ran zadanych w walce, jak urazy kręgosłupa. Ale to tylko domysły. Beatrice przysięgała, że wyłącznie Wolfe zna główny cel badań. Peter nie dowierzał jej, zwłaszcza że jednostkę podległą doktorowi Wolfe'owi odwiedzali wysocy rangą woj­skowi. Najwyraźniej jego badania były bliskie sercu kogoś wysoko postawionego - może nawet głównodowodzącego, a to oznaczało, że cel badań był niektórym znany i ważny. Niezwykle ważny, szczególnie biorąc pod uwagę ogromne fundusze, którymi dysponował Wolfe.

Peter życzył mu powodzenia. Nigdy nie zazdrościł kolegom dobrej passy.

Obaj naukowcy znali się od dwudziestego roku życia, często pracowali w tych samych bazach, wymieniali się personelem, zatrudniali członków swoich rodzin; Wolfe zaproponował Beat­rice dobre stanowisko w badaniach do projektu Fontanna, a Peter w zamian zgodził się wziąć do siebie Alexa. Peter pozwalał chłopakowi na różne dziwactwa, a Wolfe przydzielił Beatrice laboratorium na Karaibach. Taki układ pozwalał małżonkom przebywać wystarczająco blisko, ale nie aż tak, by chcieli poprzegryzać sobie nawzajem gardła, co zdarzało im się, kiedy pracowali nad tym samym przedsięwzięciem. Dla Petera było to dobrodziejstwo, potrzebowali się bowiem nawzajem z Beatrice, a jednak małżeństwo ich kwitło, kiedy zachowywali bezpieczną odległość. Przebywając zbyt blisko siebie, oboje byli nieszczęś­liwi, za duża odległość stawała się przyczyną zagubienia.

- Hej, wuju? Czy już się zbliżamy? - zapytał Alex, z ironią i uwielbieniem jednocześnie.

Zawsze uchodziło mu to na sucho. Był nieokiełznany, ale Peter cieszył się, że ma go w swej grupie. Beatrice zaś była zdania, że Alex zachowuje się jak trzcina na wietrze i łatwo zmienia sojuszników. Wszystkie wątpliwości, jakie Peter miał w związku z wzięciem sobie na kark wnuka kolegi, zniknęły mniej więcej po tygodniu od chwili jego przybycia do bazy. Przede wszystkim Alex znał labirynt sieci komputerowej jak własną kieszeń. Wiedza chłopaka pozwalała Peterowi rozważyć kilka tuzinów teorii, algorytmów i wzorów matematycznych w ciągu tygodnia, a nie, jak to kiedyś bywało, jeden problem w ciągu roku. Już choćby dlatego Alex był darem od Boga.

Fakt, że chłopak lubił kapele rockowe, a wyglądem i mową kojarzył się ze spartaczonym eksperymentem genetycznym, nie miał teraz żadnego znaczenia. Na swój dziwny, pokrętny sposób Alex był ważnym elementem ciągłości badań, a być może gwarantem sukcesu całego projektu.

Ignorując paraliżujący ból brzucha, Peter szedł w tym samym zabójczym tempie, które narzucił sobie u podnóża góry. Mimo choroby miał więcej energii niż większość o połowę młodszych mężczyzn. Wysoki, wyprostowany, całą młodość spędził, poko­nując wyzwania sportowe. Przejechał Nepal na rowerze, kiedy to miejsce było znane tylko fotoreporterom z National Geographic, podróżował przez Borneo, prowadząc poszukiwania dla kompanii naftowej. Biegał w maratonach wzdłuż Wschodniego Wybrzeża, traktując to jako zabawę, a do niedawna grał w squasha z zacięciem, które zadziwiało jego przeciwników.

A jednak do żadnego z tych zajęć nie przykładał się z taką pasją, jak do swej wielkiej miłości i obsesji, którą była fizyka, największe znane mu wyzwanie. To zupełny przypadek, że stwórca obdarzył go ciałem, które przez wiele lat wykonywało wszystko, czego od niego zażądał. Ofiarowało mu lata przyjem­ności, sprawności, a co najważniejsze, stwarzało doskonałe warunki do pracy jego mózgu. Zaopatrywało go w doskonale dotlenioną krew, pozwalając, by jego niepodważalny geniusz parł do przodu przez całe sześćdziesiąt lat.

Póki Peter nie zachorował na raka trzustki.

No cóż, to przykre, nieprawdaż? W komórkowej ruletce trafił na podwójne zero.

Nie spodziewał się oczywiście, że umrze zupełnie zdrowy - takim optymistą nigdy nie był. Ale pojawienie się raka nie wiadomo skąd, i to w środku najważniejszych badań jego życia, wydawało mu się niezasłużoną karą. Teraz bawił się w chowanego ze swoim ciałem. Praca jego mózgu została złośliwie zakłócona. Przestań, Jance, zbeształ się w myślach, zaciskając zęby, nie użalaj się nad sobą.

Próbował skupić się na sprawach bieżących, zanim zacznie się końcowe odliczanie. Walczył z własną chorobą przez zmianę wyobrażenia o niej. Zamiast potwornej bestii, atakującej go od wewnątrz, zaczął patrzeć na nią jak na czarnego chomika, kręcącego się w kółku. Ta zmiana stosunku działała do pewnego stopnia. Przynajmniej pozwoliła mu chodzić. Już był u celu. Zatrzymał się przed licznym szeregiem „armii wroga" i przy­glądał się jej, jakby widział ją po raz pierwszy.

Wróg również patrzył na niego ze zdziwieniem. Dwieście owiec kupiono hurtowo od farmera, który nie chciał zadawać kłopotliwych pytań. Obok stało piętnaście mlecznych krów; przestały się opłacać, więc były tanie. W pobliżu ustawiono siedemdziesiąt pięć świń w aluminiowych klatkach, ponieważ okazały się za sprytne, żeby je trzymać na łańcuchu.

Na litość boską, świnie!

Odwrócił wzrok, kopnął kamień z drogi i podszedł do pierw­szego nieszczęsnego stworzenia. Sprawdził postronek. Zanim Alex i reszta grupy, dysząc, dotarła na górę, Peter już kręcił się pośród grzbietów „towarzyszy broni" pierwszego zwierzaka. Armia zwierząt stała spokojnie tam, gdzie ją przywiązano.

- Wyglądają na zadowolone, nieprawdaż, szefie? - po­wiedział Flannagan i zaczął beczeć do najbliższej owcy.

- Przestań - warknął Peter, czując nagle, że tę straszną chorobę mógł zesłać na niego jakiś rozgniewany, urażony bóg.

- Nie rozmyśliłeś się chyba? - zapytał cicho Alex.

Peter odwrócił się natychmiast, zaskoczony trafnością spo­strzeżenia chłopaka.

Wyraz twarzy Alexa był wesoły i mógł oznaczać praktycznie wszystko. Nim Peter zdążył odpowiedzieć, dotarł do ich uszu potężny krzyk:

- Ale, kurwa, gorąco.

To był miejscowy kowboj, którego Peter dobrze znał. Jak on się nazywał? Na „p" albo na „k"...? O Boże! Bestia zaczynała atakować także jego pamięć. Perkins, przypomniał sobie. Trzeba zapomnieć o chorobie, wymazać raka z pamięci.

- Czterdzieści osiem stopni - krzyknął ktoś w odpowiedzi.

- Gówno prawda! Jest goręcej!

- Celsjusza - dodał Peter i skrzywił się, kiedy ból się nasilił. Perkins podszedł i spojrzał na niego niebieskimi oczami, ledwie widocznymi spod ronda stetsona.

- To ponad sto stopni Fahrenheita?

- Około stu dwudziestu. Kowboj spojrzał ponuro.

- Jezu, cholernie gorąco.

- Więc chyba powinniśmy się pośpieszyć, prawda? - rzucił Peter, spoglądając na świnie w klatkach, a potem się odwrócił, usłyszawszy sygnał dochodzący z kieszeni Perkinsa.

- Proszę pana, mam wiadomość, że przyjechała Bi - oznajmił Perkins, spoglądając na nagraną informację. - Co to znaczy?

Ból brzucha ustał i po raz pierwszy tego popołudnia Peter poczuł ulgę na sercu, w brzuchu i w całym ciele.

- To Beatrice - wyjaśnił z uśmiechem, poprawiając obie­ma rękoma włosy.

- Beatrice?

- Moja żona, też doktor Jance. Przyjechała z doktorem Wolfe'em z Karaibów. Chciała asystować przy próbach. Przy­wieź ją tu, Perkins.

Kowboj zmarszczył czoło, patrząc w kierunku zwierząt.

- Im szybciej ją pan tu przywiezie - mruknął Peter - tym krócej będą cierpiały te zwierzęta.

Perkins skinął niezadowolony i zaczął schodzić ze wzgórza. Peter zajął się pracą, pokonując powracający ból.

Nie było łatwo. Drażnił go harmider i smród. Próbował nie zwracać na to uwagi. Czasu miał mało. Pułkownika Oscara Hendersona, odpowiedzialnego za finanse, aż świerzbiły ręce, żeby zakończyć projekt. Wolfe ostrzegał Petera. Jego zdaniem od czasu zburzenia muru berlińskiego nie było polityka, który zawracałby sobie głowę unowocześnianiem broni, chyba że pomogłoby mu to zwyciężyć w wyborach.

Peter wiedział, że to prawda. Aby przyśpieszać badania nad bronią, potrzebny był porządny wróg. Oczywiście liczba zwa­riowanych uczonych, pracujących dla majętnych terrorystów, wciąż wzrastała. Było ponad pół tuzina państw z potencjałem nuklearnym, które zagrażały Stanom, nie wspominając już nawet rozchwianej, paranoidalnej Rosji. Peter użył wszystkich tych argumentów, a jednak finansowanie jego badań wciąż wisiało na włosku. W gruncie rzeczy oprócz projektu Fontanna, który nie dotyczył broni, wszystkie inne badania zostały prze­rwane, bo obcięto im fundusze.

Peter wiedział, że każdy jego wysiłek musi być skierowany na najważniejsze zadanie: zakończenie prac związanych z budową bronił przetestowanie jej. Nic innego nie miało już znaczenia... ani życie kilku zwierząt, które i tak by zdechły, ani nawet jego własne życie. Liczyła się tylko praca i powodzenie projektu.

Przyglądał się z uwagą, ignorując skręcający i rozrywający jego wnętrzności ból, jak jego grupa badawcza się wachluje, sprawdza postronki i nastawia urządzenia telemetryczne. Za pięćdziesiąt minut wybije godzina zero, a czas przeciekał im przez palce jak woda przez sito. Nagroda Nobla, inne między­narodowe nagrody, laboratorium jego imienia w MIT, nic teraz nie miało znaczenia. Ważniejsza niż oklaski i zwątpienie była idea. Właśnie znalazł się prawie u celu długiej drogi. Za pięćdziesiąt minut nastąpi moment, w którym cała jego praca zaowocuje i stanie się realna, a istota pomysłu zdominuje badania militarne na wiele lat.

Niestety czas, czynnik niezbędny do badań - godziny, miesią­ce, lata rozmyślań, obliczeń, odkryć i ciągłych prób - sprawiał, że wszystko to stawało się jednym wielkim wyścigiem z ograni­czeniem, jakim jest długość ludzkiego życia. Niedorzecznie mały budżet, zbyt krótkie terminy realizacji, ignorancja oficerów, wszystko to sprzysięgło się przeciwko jego pracy, marzeniom, jego miejscu w historii nauki. Eksperymenty, które sprawdzałyby się doskonale, gdyby odpowiednio je dotowano, pośpiesznie przenoszono z fazy rysunków wprost na poligon, a jeśli coś nie wychodziło, przekreślano je na zawsze. Cały proces zakrawał na szaleństwo i sprowadzał się do jednego: jeżeli dzisiejsze testy się nie powiodą, zarówno on, jak i jego badania pójdą w odstawkę, a ostatnie dziesięć lat życia okażą się zmarnowane.

Ból brzucha się nasilił. Petera ogarniała wściekłość.

Jesteś tutaj, przemawiał do siebie w myślach. Przejdziesz przez to i do diabła z wątpliwościami.

Odwrócił się i nasikał na jukę, nie zważając na ciągły ból. Gdzieś z tyłu beczała owca, jakby ją zarzynali. Perkins miał rację. Trzeba się pośpieszyć, bo wszystkie wyzdychają z gorąca.

Południowa brama, White Sands

Szesnaście kilometrów od miejsca, gdzie pracował Peter, rozciągał się kawałek pustyni, płaski niczym patelnia. Jak okiem sięgnąć, wszędzie widać było nagi, oślepiająco biały piasek, pokrywający wszystko aż do dorzecza Tularos. Ten niezmienny krajobraz przecinały tylko dwa ślady kół, których trzymał się kierowca zakurzonego range rovera, tnącego rozgrzane pustyn­ne powietrze. Ciągnął za sobą smugę kurzu długości kilometra.

W roverze na miejscu pasażera siedziała żona Petera, doktor Jance, a prowadził doktor Frederick Wolfe, chudy i blady siedemdziesięciolatek. Miał gęste siwe włosy, przypominające wełnę, grube powieki i mięsiste usta, których kąciki opadały w dół w ponurym wyrazie ciągłego niezadowolenia. Jego palce były długie i kościste jak u chirurga, a wypukłą czaszkę okry­wały plamy wątrobowe wielkości dziesięciocentówki. Sprawiał wrażenie człowieka, który spodziewając się doskonałych rezul­tatów, ciągle szuka dziury w całym. Najmniejszy nawet objaw niezadowolenia miał u niego siłę przekleństwa. Pewien młody zuchwały genetyk dał mu przezwisko Nosferatu. Pracował dla niego tylko tydzień. Biedak wkrótce zaczął uczyć biologii w liceum w Meksyku. Lepiej gdy się ciebie boją, niż cię kochają, mówił ulubiony bohater Wolfe'a - Machiavelli. Pozostaje wtedy kochać samego siebie.

I rzeczywiście, w otoczeniu Wolfe'a tak właśnie było.

Naukowcy z całego świata przybywali, by pracować u boku tego geniusza. Jego eksperymenty biogenetyczne były tak śmiałe i nowatorskie, że nikt nie pojmował w pełni ich zna­czenia. A jednak Wolfe dobierał naukowców z iście makiaweliczną zręcznością, tak by każdy z nich dał z siebie jak najwięcej i nie zdradził tajemnicy swych badań. W najbliższym gronie było ich niewielu. Nikt z zaproszonych do współpracy naukow­ców jeszcze mu nie odmówił i żaden z nich samowolnie nie zrezygnował z eksperymentów.

Beatrice Jance nie była wyjątkiem.

Wolfe obserwował ją kątem oka, prowadząc dżipa przez pustynię. Wciąż była piękna - cudowne, popielate włosy jeszcze nie posiwiały, a zmarszczki wokół szerokich, bladych ust miała od niedawna. Wysportowana, poruszała się z gracją. Patrzyła na świat szarymi oczami, pełnymi energii. Ale się nie uśmiechnęła do niego ani razu w ciągu ostatnich trzydziestu minut. Oczywiście, na pewno myślała o Peterze. Spojrzała teraz na niego i zauważyła, że jej się przygląda. Uśmiechnęła się i odwróciła wzrok. Co oznacza ten uśmiech, pomyślał Wolfe, niech mnie diabli, jeśli wiem.

- Jeżeli połknę jeszcze trochę tego piachu, wysram ceg­łę - zawołała Beatrice, przekrzykując silnik samochodu.

Wolfe uśmiechnął się nieznacznie. Kiedy wysilała się na wulgarność, zawsze brzmiało to nienaturalnie. Peter też taki był. Problem z nimi polegał na tym, że choć znajdowali się podczas pracy bardzo daleko od siebie, i tak stanowili nieroz­łączną całość. Czuł się przez to zakłopotany. Drażnili go. Nie można być z kimś tak blisko. W opinii Wolfe'a oboje napędzali nawzajem swoje wątpliwości i obawy. Nasiliło się to jeszcze podczas choroby Petera. Wzruszające były ich próby ukrycia przed nim tej choroby. A przecież to właśnie on jest jedynym człowiekiem, który wie, że nie wszystko jeszcze stracone. Tylko on może ich uratować.

- Więc dobrze, że już jesteśmy na miejscu - powiedział Wolfe, wracając do rzeczywistości.

Wyjął z kieszeni identyfikator i zatrzymał samochód przed bramą.

W okienku budki strażnika pojawił się jakiś człowiek. Skru­pulatnie sprawdził ich przepustki. Wolfe patrzył na niego zniecierpliwiony.

- Zdaje się, że jesteś nowy.

Pucołowaty strażnik z perkatym nosem zignorował uwagę Wolfe'a. Gdzieś spod cywilnego ubrania odezwała się krótko­falówka. Nie wyjmował jej, póki nie skończył sprawdzać dokumentów.

- Przepustka na sześć miesięcy - powiedział w końcu i pokazał własny identyfikator. Wolfe skinął głową. - Jak było w stolicy, doktorze Wolfe?

- Ciemno i zimno jak zwykle - mruknął. Strażnik spojrzał zażenowany w stronę pasażerki.

- Beatrice - westchnął Wolfe. - Pan Greenhorn życzy sobie zobaczyć również twoją przepustkę.

Kobieta zajrzała do wytartej skórzanej torby i wyjęła książkę, kalkulator, tubkę kremu z filtrem... wszystko prócz dokumentów.

- Jestem doktor Beatrice Jance - powiedziała, próbując się tłumaczyć.

Strażnik zesztywniał.

- Jest pani żoną doktora Petera Jance'a? Uśmiechnęła się rozbawiona.

- Nie, to on jest moim mężem.

- Poważnie? Przepraszam.

Strażnik się odsunął, stanął na baczność i zasalutował.

- Życzę miłego dnia - oświadczył i wyjął krótkofalówkę, by ich zapowiedzieć.

Wolfe zauważył, że Beatrice zamrugała, zauważywszy pod ubraniem strażnika broń automatyczną. Samochód ruszył i za chwilę zarówno strażnik, jak i płot z drutu kolczastego zniknęli w kurzu.

- Wszyscy znają Petera! - krzyknęła.

Wolfe spojrzał na nią zimno. Zastanawiał się, czy to tylko pokaz kobiecej dumy, czy może próbowała uderzyć w jego próżność.

- Wszystkie dzieciaki lubią dorosłych, którzy wysadzają coś w powietrze - odrzekł, przyglądając się jej uważnie.

- Tak, to pewnie dlatego - powiedziała zwyczajnie, bez cienia ironii czy żalu.

Wolfe doszedł do wniosku, że jest równie lojalna wobec niego, jak i piękna. Przyśpieszył, czując się pusty niczym wypalona paczka papierosów.

Pięć kilometrów dalej dotarli do zagród, szop i mieszkań, które Wolfe przez ostatnie pięć lat nazywał drugim domem. Obóz grupy Fontanna był rozległy i wyglądał jak więzienie o zmniejszonym rygorze. Była to jednostka dowodzenia do spraw środowiska, jedno z wojskowych laboratoriów badaw­czych, rozsianych po całym rejonie White Sands.

Wojsko rezydowało tutaj od 1946 roku. Przez pierwsze lata korpus łączności wspomagał prace nad przeróbkami w przeję­tych przez amerykańską armię niemieckich rakietach V-2, które miały służyć w programie gwiezdnym Stanów Zjed­noczonych. Teraz przeprowadzano tu badania dotyczące także rakiet, systemów obrony i broni biologicznej i chemicznej, o jakiej nie śniło się naukowcom przygotowującym broń dla Hitlera.

Przedsięwzięcie Petera Jance'a pod kryptonimem Młot miało kwaterę główną dwadzieścia kilometrów stąd, na tym samym poligonie co baza projektu Fontanna, najbardziej niedostęp­nego z tajnych zadań Wolfe'a. Projekt Fontanna obejmował badania prowadzone w dwóch tajnych bazach: w White Sands i na Karaibach, ale to tu, w White Sands, nastąpił przełom. Wolfe nie mógł się już doczekać, by pokazać wszystko Beatrice.

Zaparkował, zostawił kluczyki w wozie i skinął na człowieka wałęsającego się pod kępką obstrzępionych palm. Kiedy straż­nik rozpoznał szefa projektu, opuścił karabin. Beatrice włożyła ciemne okulary przeciwsłoneczne.

- Nie jest tak pięknie jak na wyspach - stwierdził Wolfe.

- Cholernie gorąco - powiedziała i chrząknęła, a potem wypluła coś, co dostało się jej do ust. - Nawet robale nie chcą zostać na zewnątrz.

Wolfe podszedł do najbliższej zagrody.

- Może dlatego tubylcy tak mało mówią - odparł i za-chrumkał do wielkiej różowej świni, drzemiącej na boku w ku­pie słomy.

Jej skóra jeszcze lśniła od wody, którą przed chwilą została polana. W jedno ucho miała wpięty numer, a na grzbiecie przyklejony wielki bandaż.

- Perkins? - zawołał poirytowany.

Kiedy świnia usłyszała głos doktora, natychmiast się pod­niosła i zaczęła czołgać w kierunku chlewika, ciągnąc za sobą niesprawne tylne nogi i kwicząc przeraźliwie. Beatrice spochmurniała, widząc jej cierpienie, a Wolfe jeszcze bardziej się rozzłościł.

- Perkins! - wrzeszczał, a świnia uciekała w panice, zdzierając bandaże na ogrodzeniu. Gdy spadł cały bandaż, oczom Beatrice ukazała się przerażająca rana, zszyta poprzecz­nie na grzbiecie.

- O Chryste! - zawołała Beatrice. - Frederick, gdzie jest obsługa?

- Perkins!

Świnia kwiknęła po raz ostatni i wcisnęła się do chlewika. W tej samej chwili zatrzymała się przed nimi czerwona pół-ciężarówka i wysiadł z niej Perkins. Zakurzony samochód wyprodukowano w 1956 roku, a jedyną współczesną rzeczą w tym gracie był napis ATW, oficjalny znaczek ochrony, przyklejony w prawym dolnym rogu przedniej szyby. Perkins obdarzył ich bezzębnym uśmiechem.

- Doktorze Wolfe, obejrzał pan świnię?

- A jeśli nawet, to co? - warknął naukowiec. - Po to mnie tu wzywałeś? Co ty masz w głowie, do cholery?

Perkins przestał się uśmiechać i przełknął ślinę. Miał naj­bardziej niewdzięczną robotę w całym White Sands, bo za­jmował się zwierzętami. Ale odkąd pojawił się tu doktor Wolfe, Perkins wiedział, że w końcu straci pracę.

- To nie ta. Miał pan zobaczyć inną świnię.

Podbiegł do drugiej zagrody i cmoktał na zwierzę. Za chwilę pojawiła się druga świnia z bandażem na grzbiecie.

To zwierzę wyglądało inaczej. Świnka biegła, przynajmniej póki nie zobaczyła doktora Wolfe'a. Jak tylko go rozpoznała, odwróciła się i ruszyła w przeciwnym kierunku.

Stał zafascynowany jej sprawnością. Perkins znów się uśmiechnął.

- Miałem rację, że kazałem im do pana zadzwonić, prawda?

- Jaki numer ma to zwierzę?

- P trzysta sześćdziesiąt pięć. Wolfe wyszeptał:

- A niech mnie!

Odwrócił się do Beatrice. Po raz pierwszy tego popołudnia uśmiechała się radośnie.

- Czy to moja? - zapytała.

- Oczywiście - odparł Wolfe i pobiegł za świnią, jakby chciał ją złapać.

Perkins spojrzał zdziwiony na Beatrice, która podziwiała świnię, jakby była jej ukochanym, zamienionym w zwierzę przez złą czarownicę. Dziwni ludzie, ci jajogłowi, pomyślał Perkins. Wzruszył ramionami i odchrząknął.

- Na poligonie już są gotowi, psze pani. Doktor Jance kazał panią podwieźć.

- Oczywiście - odparła. - Jak tam nasz siwy potwór?

- Z całym szacunkiem, psze pani, co?

- Ciągle skwaszony?

- Tak, psze pani - powiedział Perkins z uśmiechem i ot­worzył drzwi półciężarówki.

Trochę dalej doktor Wolfe złapał wreszcie chowającą się przed nim świnkę P365 i przyglądał jej się uważnie.

- Czy doktor Wolfe pojedzie z nami? Beatrice skinęła sztywno.

- Chyba tak.

Wsiadła do samochodu, czując już dreszczyk podniecenia.

Po wojnie przez wiele lat budował w Illinois największy na świecie akcelerator cząstek, który przy zderzeniu protonów z antyprotonami wytwarzał energię rzędu 1,8 biliona elektronowoltów. Peter udowodnił, że atomy to nie tylko protony i elektrony, poruszające się wokół jądra, otworzył okno na „zoo cząsteczkowe" gluonów, mezonów i tajemnicze cząstki atomowe zwane kwarkami. Pozostali naukowcy ledwie za nim nadążali.

Podczas prezydentury Reagana Peter dostał w końcu własne laboratorium, gdzie nie docierał do niego ani koszmar wspo­mnień o Hiroszimie, ani wątpliwości, które pojawiły się w poli­tyce po upadku komunizmu. Wymyślał i wytwarzał wszystko, począwszy od zwykłych pistoletów po broń ultradźwiękową, która rozpuszczała oczy i bębenki słuchowe wszystkich żoł­nierzy przebywających w jej zasięgu. Teraz mieli problem techniczny, nie biurokratyczny - kwestia rozmiaru i siły rażenia. Wszystkie urządzenia były wielkie, niezwykle kosz­towne i pobierały tyle prądu, ile Manhattan w lipcu. Można było z nich strzelać tylko raz, bo ponowne przygotowanie do wystrzału zajmowało około sześciu godzin. Żadne z tych urzą­dzeń nie mogło się przydać w walce.

Aż pojawił się Młot.

Prototyp okazał się skuteczny i śmiercionośny. Peter osiągnął fenomenalne wyniki w miniaturyzacji przez zmianę oprog­ramowania, algorytmów i nanotechnologii. Mechanizmy tej broni mogły się zmieścić w brzuchu komara, obwody widoczne tylko pod mikroskopem elektronowym, soczewki złożone z po­jedynczego atomu, a co jeszcze ciekawsze, zużywała bardzo mało energii dzięki współpracy z tajnym satelitą. To właśnie satelita dostarczał potężny strumień energii, pobrany wprost z promieni słonecznych przez ogromne panele.

Jeśli wszystko zadziała, w ciągu czterech lat znajdą się w przestrzeni okołoziemskiej dwadzieścia cztery tajne satelity geostacjonarne, z czego przynajmniej dwa będą zawsze do­stępne, niezależnie od miejsca na kuli ziemskiej, w którym się znajdujemy. Tysiąc takich naziemnych jednostek gwarantowa­łoby sytuację, w której Amerykanom nie zagroziłoby żadne niestabilne politycznie państwo ani terroryści. Wojskowi dobrze o tym wiedzieli.

Jeśli wszystko zadziała! Gdyby tylko udało mu się ustawić to przeklęte urządzenie. Broń o tak skoncentrowanej energii nie strzelała kulami, nie miała łusek, wypuszczała fale cząstek. Powstawały one wskutek akceleracji jonów do niewyobrażalnej prędkości i odebrania im elektronu w ostatniej nanosekundzie, dzięki czemu wytwarzała się trzydziestomilionowatowa, pięciomilionoamperowa fala jonów litu, dostarczających sto bilionów watów na centymetr dokładnie w wycelowane miejsce.

Z powodu swej siły Młot był dość kapryśny, ale miał pod­stawy do tego, by stać się bronią do humanitarnego zabijania. Do niedawna Peter kochał to urządzenie jak dumny ojciec.

Jeżeli będzie działało, znów zacznę je kochać, pomyślał ze smutkiem i jęknął. Ból w brzuchu wydawał się zwiększać wraz z każdym tyknięciem zegarka.

Peter przyjrzał się swemu urządzeniu po raz ostatni, zamknął klapę i odwrócił się do Alexa Daviesa, który obserwował każdy jego ruch z niezrozumiałym uśmiechem. Czyżby Alex się zorientował, że ma wątpliwości? Jeśli tak, to z czego, do diabła, tu się śmiać?

- Chodźmy do bunkra - powiedział Peter.

Blok A stał mniej więcej półtora kilometra od testowanego urządzenia i trzy kilometry od celu w postaci grupy zwierząt. W betonowym bunkrze znajdował się pokój kontroli wystrzału. Miał ściany grubości około trzech metrów. Ośmiometrowej grubości sufit ze wzmocnionego betonu zaprojektowano w 1940 roku, by wytrzymał uderzenia rakiety V-2, spadającej z wysoko­ści stu pięćdziesięciu kilometrów przy szybkości trzech tysięcy kilometrów na godzinę. Wilgotne powietrze wewnątrz budziło skojarzenia z mauzoleum. Korzystano z tego bunkra w 1945 roku w projekcie Manhattan. Obłupujący się beton pokrywały graffiti wypisywane przez młodych niegdyś fizyków, obecnie znanych w całym kraju. „Jeśli czegoś nie tworzysz - napisał w latach sześćdziesiątych Feynman - to przynosisz chaos". Ulubionym fragmentem Petera były słowa Einsteina nie wia­domo przez kogo napisane: „Zważywszy na to, że wszystko jest względne, kiedy Monachium zatrzymuje się przy tym pociągu?".

Usłyszał klakson.

Gromadzili się ostatni obserwatorzy, a wraz z nimi „cień" Petera, reprezentujący armię, czyli pułkownik Henderson, któ­rego przyjaciele i wrogowie nazywali Bezlitosnym Hendersonem. Peter należał do tej drugiej kategorii. Pułkownik był dobrze zbudowanym, dokładnie ogolonym mężczyzną po pięć­dziesiątce. Zęby zaciskał zawsze na niepalącym się cygarze. Ciemne oczy, w których nie było poczucia humoru, mrużył tak, jakby wpatrywał się w kolumny cyfr, mając kłopoty z ich zsumowaniem. Teraz machał w stronę monitora, na którym widać było wzgórze ze zwierzętami, i pobrzękiwał medalami. Peter ustawił czas.

- Mamy przed sobą - zaintonował Henderson - trzystu żołnierzy wroga. Mogą to być przykładowo Irakijczycy. Mają zamiar opanować i zlikwidować jednostkę amerykańską, do której nie mogą dotrzeć posiłki. Dobrze mówię, doktorze Jance?

- To pana zabawa - stwierdził Peter bez entuzjazmu. Gdzie, do diabła, jest Beatrice? - pomyślał.

- A tutaj... - ciągnął Henderson, przechodząc do następ­nego monitora, na którym w blasku słońca połyskiwało testo­wane urządzenie. - Tutaj jest Młot. Zbudowany przez drużynę ludzi, kosztował nas miliardy dolarów, więc chyba powinien zadziałać, nieprawdaż, doktorze?

Peter nie patrzył mu w oczy. Utkwił wzrok w drzwiach, przez które właśnie ktoś wchodził. Na widok Fredericka Wolfe'a posmutniał rozczarowany i powiedział:

- Cieszę się, że udało ci się wyrwać, Freddy.

- Nie mogłem tego nie zobaczyć - odrzekł Wolfe z ugrzecznieniem i usiadł na krześle zarezerwowanym dla niego.

Skinął na Alexa, który, widząc dziadka, usunął się w kąt bunkra.

- Jesteś pewien, że Alex dobrze się sprawuje? Ja mam wrażenie, że komputery palą mu się w rękach - zaśmiał się Wolfe, ale nikt mu nie zawtórował.

Pozostali członkowie grupy spoglądali na siebie ponuro. Wszyscy czuli się niezręcznie, kiedy drwił sobie z wnuka. Nie przepadali za tym. Peter patrzył, jak Wolfe poklepuje Alexa po głowie, a potem zapomniał o nich, bo ponownie otworzyły się drzwi, a w nich ukazała się postać, za którą tak tęsknił. Beatrice nie było tylko miesiąc, a jemu się wydawało, że nie widział jej całe lata. Wyciągnął ku niej dłoń, a ona ją uścisnęła i przysunęła twarz do jego policzka, muskając go delikatnie ustami.

- Nie potrafię bez ciebie się obejść - przywitał żonę.

- Nie musisz - odrzekła, wzmagając jego ekscytację, i spojrzała tak, jakby chciała dodać: „Niezależnie od wyniku jesteś najwspanialszy".

Ból brzucha narastał.

- W bazie Stowarzyszenia Fontanna mieliśmy niespodzian­kę - powiedziała z uśmiechem. - Spory przełom w badaniach.

- Coś ważnego? - zapytał z grzeczności.

W ciągu ostatnich kilku lat był tak pochłonięty własnymi eksperymentami i częstymi niepowodzeniami, że przestał śle­dzić przebieg badań żony.

- Dość ważne. Jak się czujesz?

- Lepiej - skłamał. - Znacznie lepiej.

- Peter?

- Naprawdę. Dziś nie miałem ani jednego ataku.

Pocałował ją. Podobało mu się stwierdzenie, że każde dobre małżeństwo opiera się na strachu. W jego wypadku nie był to strach, że utraci miłość Beatrice, bo to niewyobrażalne, ale obawa, że przez niego będzie się martwiła.

- Co to było? Jakaś owca? - powrócił do poprzedniego tematu;

- Świnia.

- Obiecujące rezultaty?

- Tak. Bardzo obiecujące. Słuchaj, porozmawiamy później. Nie chcę cię rozpraszać.

W jej oczach pojawiła się żartobliwa iskra, jakby chciała powiedzieć: „O ile w ogóle by mi się to udało". Poczuł gulę w gardle. Jeśli ktokolwiek dochował przysięgi „na dobre i złe", to na pewno Beatrice. Była mu bez reszty oddana... jemu i jego badaniom. Byli małżeństwem już od pięćdziesięciu lat. Peter czasem żartował, że ze względu na charakter pracy, ciągłe wyjazdy i badania powinni dostać za to medal. Osiągnięcia Petera już wpisano do encyklopedii „Britannica", jeśli zaś chodzi o Beatrice, to jej doskonałą znajomość mikrobiologii doceniano tylko w ścisłym gronie naukowców reprezentujących tę specjalność. Peter miał własny projekt badawczy. Beatrice pracowała w cieniu Fredericka Wolfe'a. Nie przestawało go jednak dziwić, że nigdy nie narzekała na swój los.

- Połamania nóg - życzyła mu, obdarzając kolejnym pocałunkiem.

- No, przestańcie już - rzucił stojący za nimi Wolfe i uśmiechnął się złośliwie. - Pora walczyć o demokrację. Peter spojrzał na swoją załogę; ludzie byli gotowi i skupieni.

- Mamy łączność z satelitą - powiedział Cap Chu, a jego głos, doskonale imitujący Petera, rozległ się w całym bun­krze. - Trzydzieści sekund do godziny zero. Zaczynam odli­czanie.

Zebrani umilkli.

Peter sprawdził ekwipunek. Wszystko wydawało się gotowe. Żałował, że jego wewnętrzne urządzenia nie są tak dostrojone. Ból zdawał się unosić z brzucha do głowy. Świat zaczął mu wirować przed oczami. Wyciągnął dłoń w kierunku Beatrice.

Broń wystrzeliła.

Nawet przez trzymetrowe ściany ze zbrojonego betonu sły­szeli pulsowanie, niskie uderzenia, które osiągnęły szczyt, uderzając jak błyskawica. Na monitorach nie było widać nic prócz bieli.

W porządku, pomyślał Peter, kiedy paznokcie Beatrice wbiły mu się w rękę. Tego należało się spodziewać.

Beatrice puściła jego dłoń.

Nie spodziewali się natomiast wybuchu, który potem nastąpił. Ostre, nagłe uderzenie w bunkier sprawiło, że wszyscy się zachwiali. Zapaliły się czerwone światła alarmowe. Przedmioty, które nie zostały przymocowane, pospadały. Fala uderzyła sekundę później. Ubrania przylgnęły do ich ciał. Wszystkim dzwoniło w uszach.

- Nie ruszać się, póki nie powiem „bezpiecznie"! -wrzas­nął Chu, trzymając się fotela przy stanowisku kontrolnym.

Na monitorach pojawił się obraz. Widok celu, przekazywa­nego z wielu stron przez kamery, był najbardziej niesamowitym widokiem, jaki można sobie wyobrazić.

W każdym miejscu, gdzie przed chwilą stało zwierzę, znaj­dowało się teraz ognisko płonących tkanek, kości i włosów.

Nie było niczego, co przypominałoby żywą istotę.

Oscar Henderson westchnął zadowolony.

- Widzieliście to? Boże jedyny!

Peter wstał, z trudem łapiąc oddech. Wśród wojskowych rozległy się okrzyki radości, niektórzy poklepywali się po plecach, lecz większość z gości ucichła. Nikt nie spodziewał się takiej siły rażenia.

- Jasny gwint - powtarzał w kółko szeptem Alex Davis. Beatrice milczała również. Wpatrywała się w męża, a żołądek podchodził jej do gardła.

- Peter?

- Nic mi nie jest.

Podszedł do monitora i spoglądał na zaskakujący obraz z pola bitwy. Cap Chu zerknął niepewnie na szefa i potrząsał głową.

- Skąd się wzięła ta eksplozja, doktorze Jance? Myślałem, że to miało być bezgłośne?

Peter nabrał w płuca powietrza. Wiedział bez przyglądania się.

- Mieliśmy na urządzeniu kamerę, prawda? Chu skinął i przycisnął guzik. Na ekranie nie było nic prócz śniegu.

- Co? - zapytał pułkownik Henderson, kiedy Peter z im­petem przeszedł obok, zmierzając w kierunku drzwi.

Na zewnątrz temperatura powietrza jeszcze się podniosła. Nie było już jak na pustyni, ale jak w piekle. Na wzgórzu, które stanowiło cel, płonęły ogniska. Setki czarnych płatków sadzy pokrywały ziemię.

Miejsce przypominało krater z powykręcanymi kawałkami metalu. Nic innego nie można było dojrzeć.

Odwrócił się i zobaczył Hendersona pędzącego w jego stronę.

- No cóż - mruknął ze złością Peter - możemy to teraz sprzedać polskiej armii. Oni to skierują na nas i odstrzelą nam łby.

- Ale byliście tak blisko, do diaska! - powiedział puł­kownik z wielkim entuzjazmem. - To znaczy, niech pan spojrzy na cel. - Henderson wpatrywał się z zachwytem we wzgórze, które jeszcze przed chwilą roiło się od zwierząt. - Wie pan, co się stało?

- Broń eksplodowała - odparł Peter. Henderson z uporem nie rezygnował.

- Wie pan dlaczego?

- Tak, wiem dlaczego - oświadczył Peter ze złością. - Bo się śpieszyliśmy. Bo nie przetestowaliśmy jej odpowiednio. Bo pędziliśmy, żeby zdążyć z terminami, gdyż w innym wypad­ku przekroczylibyśmy budżet o trzy miliony. Nie pozwolił pan. Myślałem, że może się uda. Niestety.

Henderson spojrzał na dymiący dół po urządzeniu.

- Przecież mamy drugie, prawda?

- Nie jest ukończone. Fundusze z pańskiego biura nie dotarły.

Na grubo ciosanej twarzy Hendersona pojawił się uśmiech.

- To było, zanim pan starł na proch całą dywizję z odleg­łości półtora kilometra - powiedział i objął Petera ramie­niem. - Jeśli potrafi pan to naprawić, to, na Boga, zaczynajcie od jutra.

- Może być z tym problem - rzekł Peter. - Nie mamy forsy.

- Dopilnuję, żeby pan dostał pieniądze, proszę się nie martwić. Wystarczy, że zadzwonię - mówił, chichocząc weso­ło sam do siebie. Przechodząc obok stojącej w drzwiach bunkra Beatrice, dodał: - Powinna pani być dumna ze swego mężusia.

- Jestem - powiedziała i żartobliwie wyciągnęła ramiona w stronę Petera, uśmiechając się, jakby wygrał mecz.

Mówiła coś, ale Peter za nic nie mógł jej usłyszeć, choć próbował z całych sił. Zdawało mu się, że wszystko w jego głowie pochłania jakiś czarny wir. Szum zagłuszał słowa żony.

Po chwili poczuł ból, miał wrażenie, że ktoś uderzył go w głowę toporem.

Rozdział 3

St-Maurice, Szwajcaria

- Lizzy, nie lubię, kiedy jesteś taka. I nie mów, że to ci nie przeszkadza w pracy.

- W agencji są zadowoleni. Nikt nie narzeka - powie­działa Elizabeth, spoglądając ponad taflą wody, zmarszczoną lekkim wiaterkiem.

Zbliżała się zima, a topole otaczające jezioro Switzerland przystroiły się w krwistą czerwień i stare złoto. Wysuszone liście spadały na stoliki ogródka przy kafejce, gdzie Elizabeth Parker i Annie Rodino jadły lunch.

- Za to podoba mi się twoja nowa fryzura - oświadczyła Annie.

- Tak? Taka dwukolorowa?

Odruchowo dotknęła włosów. Były dłuższe niż kiedykolwiek i powoli odzyskiwały naturalny jasny kolor po nagłej zmianie na kruczoczarny po zastosowaniu farby Lancómbe. Nie pamiętała, czy Hans widział j ą kiedykolwiek z czarnymi włosami. Wiedziała tylko, że nie odezwał się do niej już dwa tygodnie. Całe popołudnie miała dziwne uczucie, że zadzwoni i przeprosi, ale tak się nie stało.

- Ten facet ci nie służy - stwierdziła Annie.

Była dziesięć centymetrów niższa od Elizabeth i kilogram cięższa, miała kręcone rude włosy, piegi i miękkie małe dłonie, którymi bez przerwy poruszała.

Elizabeth skinęła.

- Wiem. Tylko że czasem mi się wydaje, że jest czymś najlepszym, co mi się w życiu przytrafiło.

- Nie myślisz logicznie.

- Słusznie - przyznała Elizabeth.

Annie, jej wieloletnia przyjaciółka, lubiła o niej myśleć jak o osobie, którą łatwo skrzywdzić, która pozwala się zamęczać. Zwykle Elizabeth uważała to za coś niedorzecznego, ale ostatnio ta opinia zaczynała do niej pasować.

- Chyba ktoś powinien się mną zająć, prawda?

- Jak zwykle - powiedziała Annie, popijając campari.

Obie dziewczyny opiekowały się sobą nawzajem od ośmiu lat, od spotkania w Paryżu. Sześć lat wcześniej Elizabeth straciła ojca. Miał zawał. Jej matka zupełnie się załamała, a ją ogarnęła nieodparta potrzeba wałęsania się po świecie. Rzuciła college i pojechała do Europy. W pierwszym tygodniu swego pobytu w Paryżu spotkała Annie. Od razu stały się nierozłączne. Obie znalazły pracę w zwariowanym świecie mody - Elizabeth jako modelka, a Annie jako projektantka ubiorów sportowych. Obie świetnie sobie radziły w pracy i na polu towarzyskim. Elizabeth miała wielu starających się, którzy proponowali jej małżeństwo, ale to Annie wyszła za zabawnego szwajcarskiego inwestora o imieniu Roland, który przyjechał do Mediolanu, by zainwestować w jej awangardową kolekcję mody młodzie­żowej.

Annie pojechała z Rolandem do Zurychu, ale przyjaciółki utrzymywały ze sobą kontakt i odwiedzały się, jak najczęściej mogły. Szczególnie ostatnio, gdyż, jak mawiała Annie, Eliza­beth zbaczała z kursu.

- Lizzy - odezwała się Annie, skubiąc omlet - ten facet to znany uwodziciel modelek. Dla niego nie liczy się, kim jesteś, byle byś była oszałamiająco piękna. A ty, niestety, taka jesteś, paskudo jedna.

Elizabeth wiedziała, że powinna się zaśmiać, ale nie mogła.

- No nie wiem. Mówił, że jesteśmy sobie przeznaczeni. Annie spojrzała na nią i zaczęła się głośno śmiać.

- Najzabawniejszy jest fakt, że ja czuję to samo - dodała Lizzy.

- Zdaje się, że twoje przeznaczenie cię rzuci - stwierdziła Annie, kiwając groźnie palcem, jak na dziecko bawiące się zapałkami. - Chcesz wiedzieć, jaką mam teorię na ten temat? Twój ojciec zmarł, kiedy byłaś jeszcze mała.

Znów zaczyna, pomyślała Elizabeth.

- Jedenaście lat to nie tak mało.

- Jeszcze przed pokwitaniem. Bardzo kochałaś ojca, a on umarł, zanim zaczął się u ciebie buntowniczy wiek... Nie, posłuchaj... Teraz widzisz mężczyzn przez różowe okulary...

- Nie wszystkich mężczyzn. Tylko jego.

- Na dodatek byłaś oczkiem w głowie tatusia. Czy nie wspomniałaś mi kiedyś, że matka była o ciebie zazdrosna? Mówiła chyba, że nigdy ci się nie uda wyjść poza katalogi z bielizną.

- Mama była pesymistką. Rodzice zawsze się martwią. Sama nigdy nie zarabiała. Nie miała pracy ani wykształ­cenia...

- Z twoją inteligencją powinnaś pójść do college'u. Pa­miętasz, opowiadałaś mi, że chciałaś być lekarzem... no, jak robiłaś komuś sztuczne oddychanie na jachcie.

- Chciałam być lekarzem, gdy miałam sześć lat. Annie, o co właściwie ci chodzi?

- On jest żonaty - powiedziała wprost. - Żonaci faceci wracają do żon.

- Przecież jej nie zostawił. Jest z nią związany. To mał­żeństwo dla pieniędzy.

- Lizzy - jęknęła Annie. - Oszczędź mi tego. Elizabeth pochyliła się w jej stronę.

- Dobra, jak już chcesz się bawić w psychologa, to po­słuchaj tego. Hans był geniuszem matematycznym w college'u. Chciał być wielkim naukowcem... fizyka plazmy czy coś ta­kiego. Zaczął w ostatniej klasie bawić się w giełdę i został specjalistą giełdowym... Rzucił szkołę i zajął się finansami. Szedł w górę jak rakieta, ale tak naprawdę nigdy nie czuł się dobrze wśród ludzi, z którymi pracował. Potem poznał kobietę o imieniu Yvette. Jej ojciec jest wysoko postawiony i ma koneksje. Hans odłożył na bok uczucia i ożenił się z nią. To znaczy, nie twierdzę, że nie było w tym zauroczenia, zwłaszcza kiedyś, ale...

Przerwała, przypomniawszy sobie ostatnie spotkanie z Hansem. Kochali się. A potem zupełnie o niej zapomniał, wpatrywał się z przestrachem w okno, jakby ktoś stał na zewnątrz i go obserwował.

- Hans jest geniuszem, lecz nie wszystko ułożyło się po jego myśli. Jest przez to trochę sfrustrowany.

- Daj spokój.

- Chce robić coś sensowniejszego. W głębi duszy jest chyba zwolennikiem ochrony środowiska - powiedziała Elizabeth i uśmiechnęła się, ale Annie się nie poddawała.

- Lizzy, naprawdę w to wierzysz? Muszę ci coś wyjaśnić. Usprawiedliwiasz go, a on na ciebie nie zasługuje. Jesteś wspaniałą, mądrą, atrakcyjną kobietą, jesteś dobra dla innych...

- Spokojnie, nie przesadzaj.

- Naprawdę. Tak właśnie myślę. Jesteś z gruntu dobra i pozwalasz, żeby to cię popsuło. Elizabeth zrobiła niemądrą minę.

- Te nowomodne bzdury mnie drażnią. Jeśli mam jakiś wybór, to wolę poprzednią zabawę w psychologa.

- To znaczy, że trafiłam w czuły punkt - powiedziała Annie, zadowolona z siebie. - I kiedyś byłaś szczęśliwa... pewna siebie. Ta sprawa z Hansem jest bez sensu.

Jej przyjaciółka rozłożyła ręce, zniecierpliwiona.

- No dobrze, skoro już musimy o tym mówić, to posłuchaj. Jeśli ja jestem taką poczciwą duszą, to Hans też. Może dlatego się rozumiemy. Łączy nas świetny seks i pokrewieństwo dusz. To związek doskonały.

- Zwariowałaś.

Elizabeth ponownie się uśmiechnęła, gotowa zgodzić się z tym stwierdzeniem.

- Czy miłość sama w sobie nie jest odrobinę szalona?

- Odrobinę? Zachowujesz się jak pasażerowie na Titanicu... siedzisz i popijasz sobie spokojnie dżin z tonikiem. Zaraz uderzysz w górę lodową. To nie jest odrobinę szalone. Rozu­miesz, o co mi chodzi?

Elizabeth nie odpowiedziała. Zadzwoniła komórka. Obie kobiety sięgnęły do torebek.

- To moja - stwierdziła Elizabeth i dodała z nadzieją w głosie: - To Hans.

Od razu się zorientowała, że Hans jest w samochodzie. Zaczął przepraszać, zanim zdążyła coś powiedzieć.

- Byłem strasznie zajęty - mówił. - Spotkamy się w przyszłym tygodniu, obiecuję.

- Nie - odparła, patrząc na Annie, która przybrała surową minę.

- Nie rozumiem.

- Nie spotkam się już z tobą - powiedziała stanowczo, a Annie z radości podniosła ręce.

- Co to znaczy?

- Nie wiem, co to znaczy - stwierdziła szczerze. Mówiła bez zastanowienia i wyszło z tego coś strasznego i nieod­wracalnego.

- Martwisz się o mnie. Nie powinnaś.

Tymi słowami wywołał efekt wręcz odwrotny do zamierzo­nego. Zaczęła się natychmiast zadręczać, zastanawiając się, czym to on się martwił.

- Chodzi o Yvette - wyjaśnił, zanim zapytała.

- Co z Yvette?

- Chyba kazała mnie śledzić. Hej tam, jeśli mnie słucha­cie - zawołał. - Widzę was. - Potem dodał normalnym tonem: - Żartuję, Elizabeth.

- Czyżby? Nie wydaje mi się.

- Nie chcę ci tym zawracać głowy. To pewnie tylko jakaś paranoja. Poczuła zimny dreszcz na plecach.

- Hans, mam wrażenie, że to ja ci zawracam głowę. Uważaj na siebie, dobrze?

- Elizabeth, przepraszam.

- Żegnaj, Hans - powiedziała i gwałtownie wyłączyła telefon. Annie nieśmiało dotknęła jej dłoni.

- Dobrze się czujesz?

Dziewczyna skinęła. Rozglądała się dookoła z bolącym sercem. W kafejce zrobiło się pusto. Zapadał już zmrok i nad jeziorem unosiła się mgła. Kaczki i rybitwy siadały na wodzie obok przycumowanych łodzi, a pierwszy prom przywiązano już do kei. Nagle Elizabeth zapragnęła być w domu.

- Słusznie postąpiłaś - szepnęła Annie.

- Wiem - skłamała.

- Powtarzaj to sobie, dobrze?

- Dobrze.

- Obiecujesz?

- Obiecuję - westchnęła Elizabeth.

Przez chwilę nawet była o tym przekonana. Zupełnie szcze­rze. Nie wiedziała jednak, jak długo wytrzyma w tym po­stanowieniu... lata, miesiące, minuty... nie miała pojęcia.

White Sands, baza Stowarzyszenia Fontanna

Przed szeregiem nieciekawych budynków rządowych leżał śnieg. Wartownicy zapinali kurtki i gromadzili się wokół ognisk rozpalonych w pustych dwustulitrowych beczkach, rozstawio­nych na placu. Było ich tu dziś więcej niż podczas całego okresu badań. Pojazdów też było więcej niż zwykle - woj­skowe samochody terenowe, ubrudzona błotem limuzyna Lin­coln i wojskowy helikopter Cobra, okryty siatką.

Wewnątrz największego budynku, w największej z sal kon­ferencyjnych, Frederick Wolfe, oświetlony smugą światła z pro­jektora wideo, prowadził wykład. Przed nim siedziało pół tuzina ważnych naukowców, których poprawność polityczna była oczywista. Było tam tyleż samo oficerów, tylko że oprócz Oscara Hendersona ani jeden nie miał na sobie munduru.

- Jak już wiemy - mówił Wolfe spokojnym, pozbawio­nym emocji głosem, który przyprawiał wszystkich zebranych o dreszcze - nie jesteśmy w stanie nic osiągnąć bez możliwości ponownego połączenia przerwanego rdzenia kręgowego. To zawsze była bariera nie do pokonania. To podstawowy problem, który musimy rozwiązać - zrośnięcie poprzecznie przeciętego rdzenia kręgowego u człowieka.

Skierował wskaźnik laserowy na ekran wideo o wysokiej rozdzielczości, pokazujący uśpionego białego szczura w dużym zbliżeniu. Szybkie cięcie skalpelem otworzyło ogoloną na grzbiecie skórę i ukazało kręgosłup od ogona do barków. Nożyce chirurgiczne wśliznęły się pod kręgosłup i bezceremo­nialnie przecięły go na dwie części. Kilku mężczyzn, nie wyłączając zahartowanych w walce wojskowych, syknęło głoś­no. Głęboko osadzone oczy Hendersona zaświeciły z pod­niecenia.

Ukryta w cieniu Beatrice Jance obserwowała wszystko z ka­mienną twarzą. Nie odwróciła wzroku, nawet się nie skrzywiła, mimo że polała się krew i widok był przejmujący. Podczas pięćdziesięciu lat pracy w dziedzinie neurologii widziała już gorsze rzeczy. W oczach Beatrice nie było odrazy, jak u nie­których goszczących na wykładzie oficerów, ani nieprzy­zwoitej przyjemności, jak u Hendersona. Jej oczy wyrażały nadnaturalne skupienie, które w innych warunkach i w świet­le dnia zwróciłoby na siebie uwagę wszystkich. Ale teraz nikt na nią nie patrzył. Wzrok obecnych skierowany był na ekran.

- Trzeba przyznać, że nasze metody były na początku okrutne - ciągnął Wolfe - lecz wszystkie tego typu próby przeprowadzone dotychczas były równie okrutne i robione na próżno.

- Próżność jeszcze nigdy panu nie przeszkodziła w pra­cy - skomentował sucho Henderson.

Oficerowie niżsi rangą zaśmiali się głośno. Uciszyło ich jednak spojrzenie Wolfe'a. Skinął na swego wnuka Alexa, siedzącego przy komputerze i generatorze obrazu podłączonego do ekranu. Ten nacisnął klawisz i zmienił obraz na mikro­skopowe ujęcie przerwanego rdzenia.

- Kręgosłup nawet małego ssaka złożony jest z niezwykle delikatnej i skomplikowanej sieci tkanek: kości, płynu, opon i nerwów. Co gorsza, kiedy zostaje przecięty, zwykle obumie­rają komórki w miejscu cięcia, komplikując problem jeszcze bardziej. Natura wydaje się w ten sposób celowo niszczyć ranne zwierzę, by oszczędzić niepotrzebnego kłopotu pozo­stałym osobnikom tego samego gatunku.

Goście przyglądali się - każdy w takim stopniu, w jakim mógł - serii zdjęć ukazujących niezwykle skomplikowane próby połączenia przerwanych kręgosłupów różnych zwierząt laboratoryjnych. To była straszliwa parada szwów i klamer, których nieuchronnym efektem było kalectwo. Henderson ani razu nie odwrócił wzroku od ekranu. Kroiła się duża sprawa i czekał na wyjaśnienia z nieskrywanym podnieceniem.

- A potem - zaczął znów Wolfe, przeciągając słowa, aby wzmocnić efekt - nastąpił przełom. Na początku w Szwecji, w Instytucie Karolińska, udało nam się usunąć prawie centymetr z kręgosłupa szczura i za pomocą komórek nerwowych po­branych z klatki piersiowej połączyć rdzeń kręgowy.

- Dlaczego z klatki piersiowej? - zapytał jeden z oficerów tak cicho, że Henderson musiał powtórzyć pytanie.

- W gruncie rzeczy nadają się do tego komórki z każdego miejsca poza kręgosłupem - odparł Wolfe. - Te z klatki piersiowej były po prostu dłuższe. Głównie chodzi o to, że tylko komórki rdzenia dążą do samodestrukcji, kiedy je przerwać. Te z innych części ciała zrastają się z powrotem. Na przykład, gdy ramię zostanie równo przecięte i znów zszyte, komórki nerwowe się zregenerują. A jednak dopóki my nie wysunęliśmy takiej te­zy - mówił dalej, przesuwając wzrok na Beatrice - nikomu nawet się nie śniło, aby użyć tkanek nerwowych spoza rdzenia kręgowego do jego ponownego połączenia. Kiedy zrobiliśmy pierwszą próbę, okazało się, że pobrane tkanki naprawdę łączą ze sobą przecięty rdzeń. Nie zawsze, niekoniecznie doskonale, ale przeważnie. Po raz pierwszy w historii medycyny przywrócilimy zdolność poruszania się zwierzętom, po tym jak przecięto im i ponownie złączono rdzenie kręgowe. Alex?

Chłopak przycisnął kilka klawiszy.

- Przeszliśmy więc do królików - oznajmił Wolfe - mając nadzieję, że większe pole operacyjne ułatwi nam pracę...

Z pierwszego rzędu dał się słyszeć pomruk rozczarowania. Na ekranie przewijała się tylko procesja martwych zwierząt.

- Zakończyło się to niepowodzeniem - powiedział, wzmacniając efekt emocjonalny, doskonale wcześniej zapla­nowany i przećwiczony, by zrobić odpowiednie wrażenie na wojskowych entuzjastach. - Złożona struktura tkanki ner­wowej działała przeciwko nam.

Henderson odchrząknął.

- Jeśli nie potraficie tego zrobić z cholernym królikiem, to po co...

Przerwał, kiedy Wolfe wskazał ekran. Pojawiło się na nim coś nowego. Jednemu z królików udało się w końcu wstać. Kicał nieporadnie, ale poruszał tylnymi kończynami. Wyglądał jak mały, włochaty Frankenstein.

- W końcu, po wielu próbach i wysiłkach - ciągnął Wolfe, podnosząc znacząco głos - badania powiodły się na większych zwierzętach. Nie było zgonów i uzyskaliśmy częś­ciowe wyzdrowienie. Zwykle nie nadajemy im imion, ale tego nazwaliśmy Duracel.

Naukowcy roześmiali się dyskretnie, lecz Henderson nawet nie mrugnął, a pozostali wojskowi poszli za jego przykładem.

- Oczywiście - zaczął pośpiesznie Wolfe - musieliśmy przejść do bardziej skomplikowanych obiektów.

W tej samej chwili na ekranie pojawiła się ładna świnka, którą wcześniej widziała Beatrice. Teraz miała na szyi sznurek. Jego koniec trzymał Perkins.

- Praca z dużymi zwierzętami okazała się owocna - obwieścił Wolfe. - Mimo że rdzeń kręgowy świń jest znacznie bardziej skomplikowany... neuryty i dendryty złożone są z mi­lionów połączonych ze sobą komórek nerwowych... to jednak ich wielkość sprawia, że są lepiej widoczne i łatwiej je połączyć.

Henderson zaczął powoli potakiwać, by pokazać pozostałym, że rozumie, o czym mówi doktor.

Ci wojskowi to głupcy, pomyślał Wolfe i teatralnie zniżył głos.

- Mimo to wciąż udawało nam się uzyskać tylko częściowe wyzdrowienie, kiedy używaliśmy tkanek nerwowych z innych części ciała. Potrzebowaliśmy czegoś lepszego, żeby połączyć ze sobą wszystkie pojedyncze mikroskopijne elementy. - Odwrócił się do jedynej na sali kobiety. - Wtedy właśnie moja koleżanka doktor Beatrice Jance dokonała zadziwiającego odkrycia, zasługującego na Nagrodę Nobla.

Henderson westchnął głośno.

- Może byśmy przestali kluczyć i przeszli do sedna sprawy?

Beatrice wstała. Wszystkie oczy skierowały się na nią. Wolfe się uśmiechnął. Była cudowna. Słuchacze przestali się nie­cierpliwić i spoglądali na piękną kobietę.

- Beatrice z pewnością wyjaśni to lepiej niż ja - powie­dział.

Doktor Jance podeszła do ekranu, prawie nie patrząc na Hendersona, który natychmiast się wyprostował.

Wolfe śmiał się w duchu.

- Spodoba się to panu, pułkowniku - zwrócił się do Hendersona. - Może nawet będzie z tego jeszcze jedna gwiazdka.

Pułkownik udawał, że nie słyszy.

- Oto, co odkryłam - zaczęła Beatrice głosem pełnym godności, spokoju. Udało jej się zaintrygować wszystkich słuchaczy. - Podczas pooperacyjnej autopsji na większych zwierzętach, którym połączono rdzeń kręgowy, zauważyłam tendencje do gojenia się ran. Były to tendencje specyficzne i pochodzące z rdzenia kręgowego.

- Jakie tendencje? - zapytał ostrożnie Henderson.

- Wydzieliny dotychczas niezauważonych i niezidentyfi­kowanych enzymów i śladowych ilości DNA, które rozpoczęły proces naprawczy, zauważalny dopiero w ogromnym powięk­szeniu.

- Proces naprawczy? To znaczy leczenie?

- Właśnie o to chodzi - potwierdził Wolfe.

- Próbuje nam pani powiedzieć, że pozostawiony sam sobie rdzeń kręgowy w końcu wyleczy się samoistnie?

- Oczywiście, że nie - odparła Beatrice. - Ta substancja leczy tylko mikroskopijne zmiany w rdzeniu. Dla porównania można by ująć to tak: wygładzi zadrapanie na karoserii, ale nie wymieni błotnika po zderzeniu.

Hendersonowi odpowiadało to porównanie. Pani doktor mó­wiła jak do ludzi.

- Więc mogłoby wyleczyć na przykład zwichnięcie?

- Tak - potwierdziła. - Mikroskopijne uszczerbki. Dla nas to bezużyteczne. Zrozumieliśmy jednak, że może to być „prekursor ewolucyjny".

- A po ludzku?

- Pierwsza wersja czegoś, co mogłoby przekształcić się w coś znacznie silniejszego.

- Co takiego? Superglue do kręgosłupa?

Rozległ się nerwowy chichot, ale Beatrice uśmiechnęła się i potraktowała Hendersona jak najsprytniejszego ucznia w klasie.

- Doskonałe porównanie - pochwaliła go. - To taki klej DNA. Bardzo inteligentny klej. On jest częścią, komórką rdze­nia i ma kopię unikatowego kodu DNA. Natura stworzyła go, by pomóc rdzeniowi powrócić do zdrowia. Ten klej jest jednak tak słaby, tak pierwotny w swym rozwoju, że do tej pory nikt go nie zauważył. Pewnie dlatego, że nikt jeszcze nie wpadł na to, by go szukać.

- Może z tego powodu - powiedział pułkownik Hender­son - że nikt jeszcze nie miał takich środków jak wy.

- Zapewniam pana, że to się okaże warte tych wydat­ków - wtrącił Wolfe. - Odkrycie Beatrice nie polegało tylko na znalezieniu tej substancji. Doprowadziła do jej syntezy i wzmocnienia.

Henderson zamrugał. Sprawa nagle stawała się jasna.

- Udało nam się - mówiła dalej Beatrice - wziąć ten, jak to pan nazwał, genetyczny klej, posmarować nim przecięte końcówki, w wyniku czego nastąpiło ponowne ich połączenie.

- Połączenie? - zapytał z wahaniem Henderson. - To znaczy całkowite zrośnięcie?

- Na to wygląda - powiedziała ledwie słyszalnie Beatrice. Pokój wypełniła fala szeptów zachwytu. Wolfe wrócił na mównicę i stanął obok Beatrice.

- Nasz klej to substancja dwufunkcyjna. Jest materiałem wiążącym i co ważniejsze, jest katalizatorem neuronowym. Beatrice dostrzegła niepewność na kilku twarzach.

- Powoduje, że nerwy i synapsy odnajdują się na powrót i łączą ze sobą. Są tak mikroskopijne, że nie mógłby tego zrobić żaden chirurg, bo połączenie siatki złożonej z milionów dendrytów byłoby dla nas niewykonalne - wyjaśniła, uzupeł­niając wypowiedź swego szefa.

- Toż to cholerstwo jest świetne! Jeśli to prawda! - wykrzyknął Henderson, podskoczywszy z wrażenia na krześle.

- To prawda. Cieszę się, że się panu podoba, pułkowni­ku - oświadczył oschle Wolfe. - W rezultacie wyprzedziliś­my o jakieś milion lat naturę, która i tak wywołałaby kiedyś ten proces. - Po chwili dodał lizusowskim tonem: - To tu, pułkowniku, przydała się pańska pomoc w usunięciu biuro­kratycznych przeszkód podczas naszych badań.

Przyszła kolej na Alexa, który pokazał na ekranie silne zbliżenie rdzenia kręgowego. Był odsłonięty, zdezynfekowany, skórę ściągnięto na boki. Ukazały się kości kręgosłupa i wy­stępujące na przemian mięśnie i żebra. Henderson patrzył z niedowierzaniem na lśniący instrument chirurgiczny, prze­cinający tkanki obok kręgosłupa i wciskający się pod niego. Jakieś ręce usunęły rozlewającą się krew, a górna połowa instrumentu nacisnęła wprost na kręgosłup.

- To był pierwszy z obiektów, które dostarczyła nam agen­cja - kontynuował Wolfe, skinąwszy w stronę Hendersona. -

Cięcie zrobiono na poziomie obojczyków, między pierwszym a drugim kręgiem odcinka szyjnego, tuż za pniem mózgowym. Oprócz rdzenia i towarzyszących mu opon przecięto również obie arterie.

Na ekranie pojawiły się dwie pary szczypiec, którymi ściś­nięto obie arterie. W pokoju konferencyjnym nikt nie poruszył się nawet o milimetr.

- Chirurgiczne cięcie nie było skomplikowane - powie­dział Wolfe, kiedy ostrze przecięło miejsce między dwoma kręgami i przeszło przez rdzeń.

Krew i osocze płynęły obficie, ale głos Wolfe'a nie zdradzał żadnych uczuć. Równie dobrze mógłby komentować relację z otwarcia nowej sieci telefonicznej. Prawie wszyscy wojskowi zamknęli na chwilę oczy lub całkiem odwrócili głowy. Jedynie Henderson wpatrywał się w ekran, na którym pokazywano zbliżenie przeciętego rdzenia.

- Na tym poziomie ewolucji mamy do czynienia z nie­zwykle skomplikowanym systemem nerwowym. Spotykamy się nie tylko z pełnym składem zarówno białej, jak i szarej substancji, ale również około dwudziestoma milionami komórek nerwowych. Nie trzeba chyba dodawać, że podobny ekspery­ment jeszcze nigdy nie został przeprowadzony.

Po chwili pojawił się na ekranie inny obraz. Widać było salę operacyjną, Wolfe'a w fartuchu, a obok niego dwa tuziny członków personelu medycznego, neurochirurgów, anestezjo­logów, kardiochirurgów, pielęgniarki i kilku oficerów w mun­durach. Stało się teraz jasne, że obiektem tego eksperymentu nie było już zwierzę. To był człowiek.

Henderson wstał.

- Chryste, kto, do cholery, pozwolił pokazywać twarze. Co wy sobie myślicie! - krzyknął. Równie gwałtownie na ekranie pojawiło się zbliżenie.

- Pułkowniku Henderson, proszę się uspokoić. To jest tylko robocza wersja do użytku w bazie.

- Wolfe, chcę oryginał taśmy!

- Oryginał jest zabezpieczony - zapewnił go naukowiec, a w sali zapanowała cisza. Wszyscy zrozumieli, że pełnię władzy przejął teraz Wolfe. To on kontrolował wszystko. Bóg jeden wie, gdzie był oryginał taśmy, ale wszyscy zdawali sobie sprawę, że był to as w rękawie Wolfe'a. Spojrzał na Hendersona bez cienia wstydu. - Chce pan, żebyśmy doprowadzili do końca ten projekt?

Pytanie zawisło w powietrzu.

Henderson usiadł.

- Do jakiego stopnia jesteście zaawansowani w pracach? - zapytał cicho.

Alex czyhał jak jastrząb i w odpowiedniej chwili przycisnął klawisz, pokazując na ekranie nowe ujęcie - nieogoloną, szarą twarz mężczyzny leżącego w łóżku szpitalnym. Tors miał owinięty bandażem. Wolfe i kilku innych naukowców namawiało go, by wstał. Mężczyzna poruszył nogą. Ten ruch kosztował go wiele wysiłku i był dość słaby, ale widoczny.

- To obiekt numer pięć - obwieścił Wolfe.

Kamera przeszła do następnego obiektu. Był szczuplejszy i udało mu się usiąść na brzegu łóżka. Na ekranie było widać, jak Wolfe szepcze mu coś do ucha, a ten usiłuje wstać. Próba jednak się nie powiodła i upadł, lecz pochwyciły go pielęgniarki, Wolfe zaś odszedł.

- Numer sześć o mało nie wstał - skomentował głośno doktor. - Niestety następnego dnia zmarł, co nie zmienia faktu, że właśnie u niego pojawiły się pierwsze widoczne rezultaty.

Kolejny obraz przedstawiał trzeciego mężczyznę owiniętego bandażami w pasie. Stał i uśmiechał się, a w jego oczach pojawiała się na przemian to nadzieja, to przerażenie. Tak jak inne obiekty, pochodził ze Środkowego Wschodu, był blady i widać po nim było skutki długiego przebywania w więzieniu.

Beatrice, powróciwszy na swoje miejsce, obserwowała ekran z uśmiechem zdradzającym pewność siebie. Wszyscy w pokoju mieli wrażenie, że przekroczono pewną granicę. Tylko ona to zauważyła? Nie, Alex Davies też zwrócił na to uwagę. Ręce trzęsły mu się tak mocno, że źle nacisnął klawisz i musiał cofnąć taśmę.

„Raszid al-Assad" - pochwyciła Beatrice, słuchając Alexa mruczącego coś pod nosem. On znał ich nazwiska, historię życia! Beatrice była zdziwiona i przerażona.

- Przy obiekcie dziewiątym - ciągnął Wolfe, kiedy od­wrócił wzrok od swego wnuka - użyliśmy materiału zebranego

z poprzednich rdzeni i zmieszaliśmy go z materiałem syn­tetycznym. Tak więc nasz klej DNA pozwolił nam uzyskać zadowalający efekt.

Alex przycisnął odpowiedni klawisz i wideo się zatrzymało.

- Jak on się miewa? - zapytał Henderson. Wolfe wzruszył kościstymi ramionami i odpowiedział obo­jętnie:

- Przeżył pięć dni, a potem sklejenie puściło.

- Jezu Chryste! - zawołał Henderson.

- W sytuacji napiętych terminów trochę się pośpieszyliśmy z chodzeniem - tłumaczył Wolfe. - Ale stało się oczywiste, że nasze odkrycie prowadzi do pożądanego skutku.

- Ma pan stuprocentową pewność? Doktor wyjął z paczki papierosa. Zapalając go, spojrzał na Beatrice.

- Jestem w stu procentach pewien, że musimy spróbować. To nasz obowiązek - odparł. - Oczywiście - dodał, gasząc zapałkę - niedługo powitamy pierwszego członka naszego stowarzyszenia.

- Niedługo?

- Za tydzień, może mniej. Niestety, nie mamy już obiektów ludzkich, nie wspominając o czasie. Dlatego potrzebujemy waszej pomocy.

Henderson się oburzył.

- Warn się wydaje, że terroryści rosną na drzewach? Wolfe spojrzał na niego.

- Za późno już, żeby się nad tym zastanawiać - stwierdził spokojnie. - To pan musi sobie odpowiedzieć na pytanie, czy naukowcy tacy jak Peter Jance rosną na drzewach.

Rozdział 4

Berno, Szwajcaria

Hans Brinkman był w złym humorze. Nie poszedł do pracy i świadomość, że nie mógł o tym zapomnieć, działała mu na nerwy. Człowiek na jego stanowisku powinien móc wziąć sobie czasem wolny dzień i odwiedzić kluby, nie zastanawiając się bez przerwy, ile osób będzie go właśnie wtedy poszukiwać.

Na pewno ktoś się zjawi.

Wszedł na ring, nie zauważywszy nawet, że ludzie mu się przyglądają. To był najdroższy klub sportowy w Szwajcarii i jeden z najbardziej ekskluzywnych. Łatwiej było wygrać na loterii, niż dostać się do niego bez wprowadzenia przez odpo­wiednią osobę - w wypadku Hansa uczynił to jego teść. W wy­niku ścisłej selekcji do klubu należeli prawie wyłącznie słabi fizycznie, pękaci mężczyźni z wszytymi bypassami. Wśród tych starzejących się byków Hans wyglądał jak młody głodny lew.

Ten lew jednak był u kresu wytrzymałości. Nie mógł przestać myśleć o Elizabeth. Poza tym dręczyło go już od wielu godzin przeczucie, że popełnił błąd i znalazł się w ślepej uliczce, że będzie musiał zapłacić za swoje życiowe pomyłki. To była szalona myśl. Do obłędu doprowadzało go to, że mimo wszystko się bał. Nie był to strach przed śmiercią, ale przed tym, że przestanie panować nad swoim życiem.

Nie znosił spraw, których nie był w stanie kontrolować. Dotyczyło to także jego własnej osoby. Poczucie, że zupełnie nie panuje nad swoim życiem uczuciowym, było dla niego nie do przyjęcia.

Miał też wrażenie, że ktoś go obserwuje; nie ci nadęci idioci w klubie, modlący się, żeby przeciwnik lekko go uderzył, ale ktoś na ulicy, w kawiarni, w samochodzie, nawet przed jego domkiem na wsi. Był przekonany, że ten ktoś mu się przygląda, a to mogło oznaczać dwie rzeczy: albo jego żona Yvette kazała go śledzić, co już zasugerował Elizabeth, albo popada w pa­ranoję i zaczyna wiązać obłędne doznania z wybranymi ludźmi.

Próbował o tym nie myśleć. Obserwował mężczyznę po drugiej stronie ringu, młodszego o pięć lat bankiera.

- Gotów?

- Jasne.

Krążył niczym kot, uderzał i odskakiwał, markował cios raz i drugi, a potem uderzał lewym sierpowym, aż jego biedny przeciwnik stanął jak wryty. Kiwał się na boki, a Hans zaata­kował go, posyłając na liny. Następnie skoczył ku niemu, a bankier z przerażenia zrzucił rękawice.

- Dobra! - krzyknął głośno. - Wygrałeś... Jezu!

Hans podskakiwał i uderzał na przemian obiema rękami, jakby bił się z cieniem. Nawet się nie spocił, a jego przeciwnik był mokry i trząsł się z wysiłku.

- Może następnym razem ty wygrasz?

- Raczej nie - powiedział bankier. - Będziesz miał już cały klub dla siebie i będziesz jeszcze groźniejszy.

Hans wzruszył ramionami. Zadzwoniła jego komórka. Zrobił przewrót przez liny i odebrał po drugim dzwonku. Prawie natychmiast zaczął kląć i ściągać z rąk rękawice. Cisnął je na podłogę.

- Czy ty jesteś praktykantem? - warknął. - Sprzedaj. Mówiłem ci, że Haga tego nie poprze!

Ponownie obrzucił swego rozmówcę przekleństwami, a cała sala słuchała.

Kiedy wychodził, wszyscy trwali w ciszy. Niefortunny roz­mówca będzie miał niedługo drugą dziurę w tyłku, a Hans jest tak wściekły, że zrobi mu ją osobiście.

Ze swego porsche carrera po drodze do domu w Monthey zadzwonił na lotnisko i zawiadomił załogę, że jego odrzutowiec ma być gotowy. Ale po chwili znów ogarnęło go przemożne uczucie, że śmierć jest blisko. Latał własnym odrzutowcem już od pięciu lat i czasem zdarzały mu się niebezpieczne sytuacje, zwłaszcza gdy był w kiepskim nastroju. Połączył się z lotnis­kiem ponownie i odwołał swój lot.

Może przejażdżka po górach sprawi, że pozbędzie się złego humoru.

Kiedy wjechał na podjazd swojej wiejskiej rezydencji, zo­baczył zaparkowanego w jednym z czterech garaży kremowego bentleya. Yvette, ostatnia osoba, z którą chciał się teraz widzieć, wróciła z lunchu.

Zatrzymał się na werandzie i wciąż ociągając się z wejściem do środka, rozejrzał dookoła. Na wysokości dwóch tysięcy pięciuset metrów widoczność była doskonała aż do samego jeziora Geneva położonego dwadzieścia kilometrów na pomocny wschód. Strzeliste szczyty Alp rozcinały niebo. U ich podnóży rozciągały się wioski, wieże kościołów i płynęły wartkie strumie­nie. Hans uświadomił sobie, że zwykle oglądał to wszystko, kiedy krzyczał na kogoś przez telefon komórkowy, i nie zauwa­żyłby nawet, gdyby w tym miejscu pojawił się asfalt i beton.

Dopiero teraz docenił majestatyczne piękno pejzażu i zro­zumiał, że pozbawiony tego widoku, tęskniłby za nim.

Minął basen o wymiarach olimpijskich, wszedł do sypialni i rzucił polecenie czyszczącej lustra służącej. Ta podbiegła do szafy, wyjęła z niej walizkę i zabrała się do pakowania jego rzeczy. Zdjął sportowy strój i zaczął wkładać garnitur. Wybrał ten z podwójnym zapięciem w kolorze gołębim, który uszyto mu w Paryżu, i buty obstalowane u szewca na Clevery w Royal Arcade, w Londynie.

Zostawić to wszystko? Kogo próbował oszukać?

Gdy skończył się ubierać, służąca właśnie zamykała walizkę. W tym momencie do sypialni wkroczyła Yvette.

- Pas encore? - zapytała z lekką irytacją. Miała wydatne usta wypełniane kolagenem i nosiła tyle złotej biżuterii, że mogłaby nią sfinansować rewolucję. - Kto tym razem nawalił, kochanie?

- Oddział z Zurychu. Pozwalniam tam kilku.

- A co z przyjęciem u Tavernierów?

- Poradzisz sobie - powiedział. - To i tak bardziej twoi niż moi znajomi. Zesztywniała.

- Nic dziwnego... i tak cię tu nigdy nie ma. Kiedy wracasz?

Kochałem ją, przeszło mu przez głowę. A teraz nasłała na mnie detektywów.

- W niedzielę, późno wieczorem.

A potem pomyślał: niedziela, o Jezu, Elizabeth.

Miał zamiar do niej zadzwonić, przeprosić, pozmieniać plany i spotkania, jeśli to będzie konieczne. Pożegnała się oschle i ostatecznie podczas ich ostatniej rozmowy. Zatelefonuję do niej w czasie podróży, postanowił, unikając wzroku Yvette, która przyglądała mu się ze smutkiem, stojąc po drugiej stronie łóżka.

- Zgubiłeś coś? - zapytała.

Zdrowy rozsądek, pomyślał Hans. W głowie miał obraz Elizabeth, widział każdy szczegół jej ciała, pięknej twarzy, jedwabistych włosów, słyszał chwytające za serce dźwięki, jakie wydawała, kiedy w niej był, wspominał jej miękkość, śliczny pępek, gromkie wybuchy śmiechu i czyste, szare oczy...

Zmusił się, by przestać o niej myśleć i zaczai się zastanawiać, jak wyjść z domu. Dobra, gdzie był jego portfel?... W innych spodniach? A co z samochodem? Może powinien wziąć 37 lagonda rapide, mechaniczne arcydzieło, które ostatnio kupił w Coys, w Kensington, a może BMW 750. Zdecydował się na kluczyki od BMW. Do tej drogi potrzebował szybkiego i mocne­go samochodu. Poza tym gdyby rozbił rapide, będąc w tak paskudnym nastroju, mógłby ze złości auto podpalić, a byłoby szkoda, zwłaszcza że kosztowało go pół miliona dolarów.

Spójrz prawdzie w oczy, pomyślał za pierwszym zakrętem, kiedy twarz Yvette, wyglądającej przez okno w sypialni, zniknęła mu z oczu. Potrzebujesz Elizabeth. Potrzebujesz jej... jak zepsuty samochód naprawy. Próbowałeś ją odstawiać na boczny tor przez kilka miesięcy, ale w głębi duszy wiesz, że boisz się ją stracić. Zadzwoń z Zurychu, nawet podczas zebrania zarządu, i powiedz jej jakieś małe kłamstwo, w które uwierzy.

Albo powiedz jej prawdę. Powiedz, że postanowiłeś zmienić całe swoje życie.

Szpital Marynarki Wojennej, Bethesda, Maryland

Peter poczuł jakieś drżenie w środku, był wściekły i bardzo się śpieszył. Obudził się ze strachem. Kiedy otworzył oczy, pochylała się nad nim żona. Dostrzegł rurki podłączone do rąk i sensory przytwierdzone do klatki piersiowej. Czuł też silny ból w brzuchu.

- Peter? - zagadnęła Beatrice.

Próbował usiąść, ale nie miał na to siły. Położył się i patrzył na nią. Miał chłodny wzrok.

- Gdzie ja, do cholery, jestem?

- To Bethesda - powiedziała Beatrice ze srogą miną, jakby go przyłapała na paleniu w łóżku.

- Co? - zachrypiał. - Co się stało?

- Musimy porozmawiać.

Peter rozejrzał się powoli dookoła; spodziewał się zobaczyć mury bunkra, z którego wyszli zaraz po wybuchu.

- A co z moimi ludźmi?

- Wszystko w porządku - odparła cicho.

- Co się stało? Straciliśmy dotacje? Henderson powiedział: „A nie mówiłem?".

Potrząsnęła głową, walcząc z napływającymi łzami, i do­tknęła jego dłoni. Przez chwilę nie mogła zdobyć się nawet na słowo.

- Powiedz - prosił. - Zniosę to.

- Nie jest z nami dobrze.

- Odchodzisz ode mnie? - zapytał, czując, jak pokój szpitalny kręci się wokół własnej osi, ale w jakiś niewidoczny sposób. A to sztuczka. Ciekawy przypadek naukowy, pomyślał.

- Peter - odrzekła Beatrice poważnie. - Przestań się wygłupiać.

- Nie wygłupiam się - stwierdził. - Myślałem właśnie o momencie obrotowym...

- Peter, ty umierasz.

Cisza. Tylko tyle miała mu do powiedzenia?

- Słyszałeś, co powiedziałam?

- Umieram. Tak, wiem. Wszyscy kiedyś umrzemy.

- Ale, do cholery, ty umrzesz znacznie szybciej, uparty, stary koźle. Przestań się ze mną droczyć.

- Dobrze - zgodził się. Ból brzucha zrobił się nie do zniesienia. Próbował się uśmiechnąć. - Zdaje mi się - dodał po chwili, udając wesołego - że znów rozmawiałaś z tymi szarlatanami.

- Nawet student pierwszego roku by to zdiagnozował. Masz przerzuty na wątrobę i szpik kostny.

- I diabli wiedzą gdzie jeszcze. Schwyciła jego dłoń.

- Peter, jest pewna szansa. Może to uratuje ci życie. Utkwił oczy w powoli poruszającym się suficie i liczył rowki w wywietrznikach.

- Cóż to takiego? Beatrice spuściła wzrok.

- Frederick mówi, że jesteśmy gotowi do końcowego eks­perymentu.

- Gotowi? Gotowi do czego?

Widział, że zastanawiała się, jakie dobrać słowa, wahała się zmieszana. Zawsze tak się zachowywała w krańcowych sytuacjach.

- Hendersonowi spodobało się to, co zobaczył podczas twojego testu. Innym wojskowym też.

- Wiem, co lubi Henderson.

- Są bardzo podekscytowani.

- Bronią?

Usłyszał, jak dzwonią jej zęby ze strachu.

- Tobą. Chcą ci przedłużyć życie.

- To bardzo miło z ich strony. Czy Wolfe ma znów asa w rękawie?

- Tak, to Freddy.

- On zawsze coś namota. Powiedz, Beatrice. Nie owijaj w bawełnę.

Zaczęła mu wyjaśniać. Przez chwilę nie wiedział, czy to czasami nie jakiś koszmarny sen. Różnica była tylko taka, że on już dawno nauczył się budzić ze złego snu. Teraz nie potrafił tego zrobić. Beatrice wciąż mówiła tonem pewnym siebie, który przypominał mu Fredericka Wolfe'a. Freddy poinstruował ją, co ma powiedzieć, nauczył tekstu na pamięć, by sama nie musiała myśleć. Im dłużej mówiła, tym spokojniejszy stawał się jej głos. Kontrast między okropnościami, o których opowiadała, i jej niewinnym, łagodnym głosem wywołał u Petera ból głowy. Czuł się tak, jakby czaszka miała mu eksplodować.

- Boże jedyny - wyszeptał w końcu. Od jak dawna Beat­rice siedziała tu przy nim? Na zewnątrz było już szarawo.

- Peter, musiałeś się domyślać, co się działo.

- Nie - mówił uparcie.

- Moje badania? Wiem, że ostatnio ich nie śledziłeś, ale przecież... wiedziałeś, do czego służą. Co ci się wydawało? A na Karaibach? A klinika płodności, w którą zaangażował się Freddy. Myślałeś, że to z dobroci serca?

- Dobrze. Może.

- Tylko mi nie mów, że nawet ci przez myśl nie przeszło, do czego to ma służyć.

- Oczywiście, że przeszło. Freddy'ego mógłbym pode­jrzewać o wszystko, lecz nie sądziłem...

- Co? Czego nie sądziłeś?

- Że to da jakieś rezultaty - powiedział, rozkładając rę­ce. - Nie myślałem, że to się uda.

- No cóż, udało się. Może nam też się uda. Poczuł napływ siły.

- Miałaś rację. Chyba byłem ślepy. Beatrice skrzyżowała ręce na piersiach.

- Czy ci się to podoba, czy nie - stwierdziła bez żalu - jesteś honorowym członkiem.

- Honorowym członkiem! Co to jest Cooperstown? Wolfe myśli, że otworzył klub? Honorowym członkiem czego?

- Stowarzyszenia.

- To typowe dla niego... wciska ludziom kit... Położyła drżącą dłoń na jego ręce.

- Musieli jakoś nazwać ten projekt. Stowarzyszenie Fon­tanna, to jak fontanna...

- Beatrice, proszę. Jestem chory, a nie głupi.

- Przepraszam. Nie złość się. Proszę.

- Boże, Beatrice, nie brzydzisz się tym?

- Oczywiście, że jest to wbrew moim przekonaniom. Nigdy nie sądziłam, że do tego dojdzie, ale tak się stało. Rozmawialiś­my kiedyś o tym, lecz nie pamiętasz.

- Nigdy o tym nie rozmawialiśmy.

- Przypomnij sobie, miałam podejrzenie choroby krwi, trombocytozy? Hydroksykarbamid nie działał.

- To były tylko rozważania teoretyczne - odparł Peter. Beatrice nalegała:

- A czym się skończyły?

Pamiętał, lecz nie mógł o tym myśleć.

- To co innego - odparł. - Wszystko, co mi teraz pro­ponujesz, to potworność.

- Dlaczego? W czym dostrzegasz różnicę? Zgodziłeś się ze mną, że to zło konieczne. Każdy wybór będzie zły, ale czasami życie nie daje nam nic innego. Właśnie nadeszła chwila takiego wyboru.

Peter spojrzał przez okno na zapadający zmierzch. Zdawało mu się, że widzi dym. Może to przywidzenie, a może to jego życie się dopala.

- Peter, proszę! Nie mamy już czasu. Jest go mniej, niż ci się wydaje.

- Nie o to chodzi.

- Właśnie o to chodzi!

- Zastanawiam się, czemu właściwie miały służyć moje badania? Miałem kogoś unicestwić, żeby sprawić przyjemność takim ludziom jak Henderson. Jeśli tak, to niech nas Bóg ma w swojej opiece. Ta choroba, Beatrice... może to właśnie miało tak być...

- Peter, posłuchaj sam siebie...

- Może sam sobie to zrobiłem. Może to kara.

- Kara skąd? Z nieba? Za co? Za to, że robiłeś rzeczy stanowiące twoje powołanie? Tysiącletni pokój. O tym teraz mówią wojskowi. To właśnie może nam przynieść projekt Młot...

- Czyżby? A oni tak łatwo dadzą się wyrzucić z interesu? Udajesz ślepą?

- Więc zrób to dla mnie, dobrze? Jeśli nie chcesz dla siebie, ty gnojku! - rzuciła się ku niemu, krzycząc i płacząc. Potem się rozszlochała. Hamowana wcześniej złość wylała się wraz ze łzami płynącymi po policzkach.

Peter ujrzał w jej oczach strach, żal i miłość. Zamknął powieki... jej uczucia były zbyt intensywne, zbyt mu drogie. Gdyby miał umrzeć... i nie byłoby od tego odwrotu, absolutnie żadnego odwrotu... pewnie całe jego życie przelatywałoby mu teraz przed oczami. Nic takiego nie widział. Ukazywały mu się jedynie obrazy z ich wspólnego życia. Ich miłość, domy, łóżka, laboratoria... zdeterminowanie obojga, by uczucie trwało tak długo. Teraz to wszystko miało nagle zniknąć.

Nie był w stanie ratować miłości takim kosztem.

- Nie - powiedział w końcu - Nawet dla ciebie.

Myślał, że kiedy to powie, poczuje się lepiej. Odwrócił się i czekał na coś. Oczekiwał ukojenia bólu czy czegoś podobnego, ale bolało jeszcze bardziej.

Następnej nocy wydawało mu się, że zjeżdża w dół po śliskim stoku ku czemuś wielkiemu i czarnemu, co wpatrywało się w niego i ciągnęło go ku swej nieznanej i przerażającej nicości. Ból był bardzo silny... nic już nie potrafiło go stłumić.

Minęły dopiero dwadzieścia cztery godziny od chwili, gdy odmówił Beatrice, a miał wrażenie, że upłynęły wieki. Ból zdawał się rozciągać czas do niewyobrażalnych rozmiarów. Sekundy stawały się wiekami, które napędzały jego strach. Nagle poczuł, że wszystko, w co wierzył, wymyka mu się i pozostaje tylko pragnienie, by ustały cierpienia. Niech zakoń­czą się za wszelką cenę. Wszystkie inne uczucia przestały być ważne, a wręcz stały się nienawistne. Próbował wspiąć się znów na próg człowieczeństwa, lecz to okazało się gorsze niż próba popłynięcia w górę wodospadu. Ku własnemu zaskocze­niu, tym, czego teraz pragnął, było życie.

Kiedy otworzył oczy, Beatrice siedziała przy jego łóżku. Wyciągnął do niej dłoń, jakby szukał w niej oparcia. Ona zawsze czytała w jego myślach i gotowa była spełnić każde życzenie. Była tak ciepła, że jego własne ciało wydawało mu się jeszcze zimniejsze niż w rzeczywistości. Zamknął oczy i znów poczuł silny ból i nie mógł oddychać. Serce chciało mu wyskoczyć z piersi... jak koń uwięziony w płonącej stajni. Przypieczętował swój los, mówiąc w końcu:

- Niech Bóg ma nas w opiece, Beatrice. Zrobię, co zechcesz. Odetchnęła z ulgą.

Petera wypełniał strach, bał się już, że jest za późno, a ból stał się nie do zniesienia.

- Potrzebuję morfiny - powiedział ochrypłym głosem.

- Dziękuję, Peter.

Oczy miała załzawione. Podniosła dłoń do ust. Potem wstała i odwróciła się w stronę korytarza. Stał tam już Frederick Wolfe. Jego cień w drzwiach wyglądał niczym zjawa. Od jak dawna czekał, aż Peter się podda? Beatrice skinęła na niego, a on pobiegł przez korytarz, wołając ludzi. Prawie natychmiast dał się słyszeć tupot i stłumione głosy. Nad Peterem pojawiły się niewyraźne zarysy postaci, wyglądające jak anioły śmierci. Czuł podniecenie i ulgę, kiedy w jego ramię wkłuła się igła. Zdołał jeszcze dostrzec Beatrice z dłonią przy ustach, szlocha­jącą i drżącą. Przy niej stała blada postać Wolfe'a, z rękoma złożonymi jak do modlitwy. Jego czarne oczy lśniły, a usta rozciągały się w triumfalnym uśmiechu. Potem świat zniknął, jakby zgaszono światło.

Góry Jura, Szwajcaria

Sto kilometrów za Bernem, podczas jazdy do Zurychu, Hans wciąż myślał o Elizabeth. By ukoić ból lub przynajmniej nadać mu znośniejszą formę, włączył kompakt z „Kind of Blue" Milesa Davisa, nagraniem z lat pięćdziesiątych, z Coltrane'em i Billem Evansem i kilkoma innymi muzykami, którzy zawsze potrafili poprawić mu humor. To Elizabeth podsunęła mu kiedyś ten album. Poprosiła, aby go włączył, kiedy się kochali. Wtedy niegrzecznie zasugerował, że próbuje przejąć inicjatywę w miłości. Dopiero teraz doszedł do wniosku, że szukała, może nawet nieświadomie, sposobu na to, żeby przestał myśleć tylko o swojej przyjemności i jednocześnie zadbał o nią. Boże, pomyślał, byłem takim egoistą.

Ona jest stworzona dla mnie. Czy to właśnie miała mu przekazać ta muzyka? Każdy dźwięk przynosił wspomnienie dotyku, zapachu jej ciała, delikatne wrażenia z tego cudownego popołudnia. Przygłośnił muzykę i odsunął szyber.

Uzmysłowił sobie, że chyba właśnie się zakochał.

Zbuntował się na tę myśl. Nie przesadzajmy, pomyślał.

Próbował znaleźć odpowiedniejsze określenie na to, co czuł. ale nic nie przychodziło mu do głowy.

Nie ma mowy, stwierdził, nie rzucę jej. Wręcz przeciwnie. Będziemy się częściej widywać. Będziemy spędzać razem noce, dni, tygodnie i niech diabli wezmą podejrzenia Yvette. Ich przeznaczeniem jest pokonać trudności. Wiedzą o tym oboje. Miał nagle ochotę odszukać Elizabeth i wyjechać, gdzie oczy poniosą, zmienić nazwisko, zapuścić brodę i zniknąć z nią gdzieś na Bora-Bora.

Nacisnął pedał gazu. Wielka dwunastocylindrowa maszyna bez wysiłku pomknęła jak pocisk krętą górską drogą. Rozpierała go miłość nawet do tych gór. Przypomniał sobie, że jeszcze w szkole średniej geologia była jego wielką pasją. Nie było lepszego miejsca, które warto by obdarzyć miłością, niż góry jurajskie, straszliwy labirynt kamieni, jodeł i serpentyn dróg, po których rzadko kto jeździł o tak wczesnej porze. Przejeż­dżając przez stare przełęcze, człowiek cofał się w czasie do epoki płytkich mórz i wyłaniających się z nich prymitywnych form życia, które istniały tu kiedyś.

Powinienem był zostać paleontologiem, pomyślał. Kimkol­wiek, byle nie tym, kim się stałem. Wyjrzał za okno i znów poczuł spokój. Prehistoryczne góry przytłoczyły jego nieistotne frasunki. Czuł niemal, jak oceany wypychały kiedyś te skały ku niebu, by stworzyć wznoszące się wokół szczyty.

Kiedyś będę musiał przebyć tę drogę z Elizabeth, pomyślał. Ona pewnie też kocha te góry. Lataliśmy razem samolotem, unosząc się nad pokrytymi śniegiem wierzchołkami, podziwia­jąc ich majestat. To były najlepsze chwile, jakie razem spędziliś­my. A w ogóle były jakieś złe chwile? Nie mógł sobie przy­pomnieć ani jednej.

Zadzwoń do niej, ty bezduszny idioto. Powiedz jej, co czujesz, zanim zapomnisz, gdzie masz serce.

Próbował przypomnieć sobie jej numer telefonu. Kiedy zaczął podejrzewać, że jest śledzony przez ludzi Yvette, usunął numer Elizabeth z pamięci komórki. Dwa razy zadzwonił pod inny numer, zanim przypomniał sobie właściwy. W górach stracił zasięg. Wciąż próbował; co chwila wybierał jej numer. Już miał zamiar zrezygnować, gdy w końcu usłyszał cichy, smutny, ale pełen nadziei głos.

- Halo? Halo?

- Elizabeth? To ja.

- Hans? Przerywa połączenie. Gdzie jesteś?

- W drodze do Zurychu. To z powodu gór cię nie słyszę. Będę mówił szybko, dobrze? Chcę, żebyśmy byli razem. Słyszałaś? Szum. Potem znowu głos Elizabeth.

- Tak, tak. Słyszałam.

- Nie wierzysz, wiem, ale to prawda. Muszę wszystko jakoś urządzić. Do diabła z Yvette i całą resztą. Elizabeth?

- Nie mam pojęcia, co powiedzieć.

- Powiedz tak. Powiedz, że chcesz być ze mną, a wtedy nic nas nie powstrzyma. Chcesz? Powiedz, proszę. Milczała przez chwilę.

- Tak, tak. Chcę - dotarły do niego upragnione słowa.

- Wiem, że byłem strasznym dupkiem...

- Nikt nie jest doskonały. Hans, tak się bałam...

- Czego?

- Czego? Tego, o czym mi powiedziałeś... ktoś nas słucha... a jeśli teraz ktoś słucha... może...

Hans nie słyszał reszty. Zakręcał ostro i przed sobą zobaczył wielki, czarny mikrobus z podniesioną maską, tarasujący wąską drogę.

- Chryste!

- Hans?

Zahamował gwałtownie, ale było za późno. I tak uderzyłby prosto w ten pojazd. Człowiek zaglądający pod maskę pod­skoczył ze strachu, a Hans skręcił w stronę przepaści. Nie zrobiłby tego, gdyby nie był to jedyny sposób, żeby nie zabić przeklętego głupca. Siedemsetpięćdziesiątka uderzyła w gal­wanizowaną stal balustrady, zjechała z drogi z dużą prędkością, prosto na skałę. Rozprysły się drobiny szyby, a kawałki metalu wystrzeliły w górę. Wszystkie poduszki powietrzne zadziałały jednocześnie. Ogłuszony mężczyzna sądził już, że jest bez­pieczny, ale wiejący z boku wiatr skierował samochód na barierki.

Tym razem uderzył w nie przodem, rozerwał i otworzył drogę wprost na rozciągającą się poniżej przepaść. W ostatniej chwili doszczętnie rozbite BMW Hansa zatrzymało się, chybocząc na skrawku pobocza. Pod nim znajdowało się już tylko pięćset metrów czystego alpejskiego powietrza, a na dole skalne rumowisko. Zmiana środka ciężkości samochodu mogła szybko zbliżyć go do tych skał.

Oszołomiony, wstrząśnięty Hans nie rozumiał, w jakim się znalazł położeniu. Poruszył się. Dotknął głowy, by zobaczyć, czy ją jeszcze ma. Usłyszał krzyk:

- Nie ruszaj się! Chryste!

Usłyszawszy te słowa, oprzytomniał i zrozumiał, że siedzi na huśtawce. Człowiek z mikrobusu biegł do niego. Hans odchylił się do tyłu i poczuł, jak tylne koła samochodu osiadają na ziemi. Próbował otworzyć drzwi, ale się zacięły.

- Co pan, do diabła, robił na środku drogi?! - wrzasnął do biegnącego z pomocą mężczyzny.

- Spokojnie, kolego, tylko spokojnie!

Poczuł, że samochód powolutku opada w drugą stronę.

Zamarł, wpatrując się przez wybitą szybę w przerażającą otchłań. Usłyszał głuche uderzenie i auto powróciło do po­przedniego położenia. Hans obejrzał się za siebie. Zobaczył drugiego mężczyznę, uczepionego bagażnika jego samochodu, a trzeci już biegł, by do niego dołączyć.

Kierowca mikrobusu podszedł bliżej.

- Wyjdź przez okno. Teraz już będzie dobrze, kolego!

Amerykański akcent. Powinien był się domyślić. Cholerni turyści i ich przeklęte mikrobusy. Wychylił się przez okno, a kierowca pomógł mu wyjść. Hans podniósł się, by wrzasnąć na turystę, ale poczuł ukłucie w ramię.

Odskoczył zmieszany, myśląc, że zranił się kawałkiem ode­rwanego metalu, ale zorientował się, że stoi z daleka od samo­chodu. Ból pochodził z czegoś, co turysta trzymał w dłoni... niewielkiego urządzenia z przyciskiem i igłą.

Hans otworzył usta, pragnąc krzyknąć: Co pan, do cholery, wyprawia? Wydał z siebie tylko niewyraźny jęk.

Potem wszystko pociemniało.

Trzej mężczyźni poruszali się szybko, jak dobrze wyćwiczona drużyna.

- O mały włos - powiedział kierowca mikrobusu, chwy­tając Hansa za nogi. Spoglądał na samochód na skraju prze­paści.

Jego towarzysz skinął, trzymając nieprzytomnego za ramiona.

- Kto mógł wiedzieć, że będzie tak zapieprzał? Jezu!

Po chwili włożyli go do mikrobusu, zdjęli mu ubranie. Czwarty mężczyzna, nagi i skuty kajdankami, obserwował wszystko z przerażeniem. Był prawie w tym samym wieku co Hans, też miał jasne włosy. Bladość skóry wskazywała, że dłuższy czas spędził w więzieniu. Modlił się cicho po rosyjsku.

Jeden z mężczyzn uwolnił go z kajdanek i trzymając na muszce, kazał włożyć ubranie Hansa. Rosjanin trząsł się ze strachu, nie wiedząc, co, do diabła, się dzieje. Był jednak wystarczająco sprytny, by mieć pewność, że nic dobrego, Jego ciało zdradzało dobrą kondycję, ale twarz po wybiciu wszystkich zębów młotkiem przez Izraelczyków wyglądała staro.

Kiedy był już ubrany w garnitur Hansa, sprawa stała się jasna. Powalili go na ziemię, zanieśli do samochodu i wrzucili do środka przez boczne okno. Jeden z mężczyzn chlusnął na niego benzynę, a następnie polał nią całe wnętrze samochodu, całkowicie opróżniając kanister, i wrzucił zapałkę.

W samochodzie strzeliły pomarańczowe płomienie i ze środ­ka zaczął się wydobywać czarny dym. Mężczyźni odskoczyli od bagażnika.

Resztą zajęła się grawitacja. Samochód przechylił się do przodu, ześlizgnął z pobocza i spadł, obracając się powoli. Prawie pięć sekund minęło, nim dotknął skał i pod wpływem uderzenia wybuchł bak z benzyną, po czym wrak poszybował dalej w dół, niczym kometa ognia i pogiętej stali. Zanim znalazł się na dnie przepaści, mikrobusu nie było już na drodze,

W ciągu dwóch godzin Hans Brinkman, pod kroplówką ze środkiem usypiającym, był transportowany w specjalnie wy­posażonym do tego celu C-20, militarnej wersji odrzutowca Gulfstream III. Samolot ten, osiągający prędkość siedmiuset kilometrów na godzinę, z zasięgiem wynoszącym ponad tysiąc mil morskich, był najbardziej odpowiednim środkiem do wypeł­nienia misji. Zarejestrowano go w kompanii Air West, będącej własnością służb specjalnych. Rozkazy przechodziły przez filtr tylu tajnych organizacji, należących do wywiadu amerykań­skiego, że oficjalnie nie było wiadomo, iż lot się w ogóle odbyt,

Hans znajdował się pod opieką doktora Emilia Barroli, sześćdziesięciopięcioletniego specjalisty w dziedzinie neuro­chirurgii, wybranego osobiście przez doktora Fredericka Wolfe'a. Barrola miał jakieś sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, zielone oczy, rozdęte nozdrza, rozwiane włosy i silne ręce o kształtnych palcach pianisty. Nosił druciane okulary, koszule w prążki i był równie ambitny jak uzdolniony. Zdawał sobie doskonale sprawę z faktu, że udział w tym eksperymencie może zakończyć się dla niego więzieniem, jeśli sprawa ujrzy światło dzienne. Wiedział też jednak, że może trafić do grona najlepszych naukowców, jeżeli jego koledzy po fachu zrobią to, co zamierzają. Mimo zewnętrznego spokoju, serce waliło mu w piersi z emocji. Był z nim porucznik Lance Russell, w roli jego pomocnika i ochroniarza, również wybrany osobiś­cie, tym razem przez pułkownika Oscara Hendersona. Russell miał ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, same mięś­nie i grube kości, a umysł prosty jak rzeźnicki nóż. Włosy miał ostrzyżone po wojskowemu. Na czaszce widać było głęboką bliznę na lewym płacie skroniowym, pamiątkę po szrapnelu podczas operacji w Bagdadzie. Zwracały uwagę zadziwiająco bladoniebieskie, prawie białe oczy. Jego obowiązkiem było bronić ciała Hansa, za cenę własnego życia, i zabić każdego, kto by mu zagrażał. Jako właściciel czarnego pasa wschodnich sztuk walki, ekspert od niekonwencjonalnych misji i człowiek pozbawiony sumienia, Russell był doskonale przygotowany do tego zadania.

Kontrolerzy lotów NATO, nie wymieniając nazw, prowadzili samolot z jednego sektora do drugiego aż na północny Atlantyk. Tysiąc pięćset kilometrów od Long Island przejął go i zatan­kował boeing KC-135R, należący do amerykańskich sił po­wietrznych. Kierowali nim oficerowie wysokiej rangi, wyko­nujący tajne rozkazy. Następnie samolot został przejęty przez NORAD - sieć łączności radarowej Colorado Springs. Prze­śliznął się nad Wschodnim Wybrzeżem Stanów Zjednoczonych, obserwowany przez uważne oczy ukryte tysiąc metrów pod granitową górą. Mały punkcik pośród dziesiątek tysięcy kropek reprezentujących nie tylko samoloty, ale też satelity, kawałki rozbitych statków, ledwie większe od piłki koszykowej. Nadano mu nazwę FS2308. Poza tym był całkowicie anonimowy.

Nad Florydą maszyna zmieniła kurs na południowy wschód, przeleciała nad największą wyspą archipelagu Bahamy i nad Nassau, a potem nad sznurkiem pomniejszych wysepek roz­rzuconych na turkusowym morzu, aż przed nimi pojawiła się Kuba. Samolot ominął przestrzeń powietrzną Kuby, ale sunął wystarczająco blisko kontroli lotów w Guantanamo. Przeleciał nad Haiti i Dominikaną. Nad Puerto Rico zaczął obniżać lot. San Juan mijali o zachodzie słońca na tak niskim pułapie, że załoga widziała turystów kręcących się po fortecy w porcie. Na wschód od Puerto Rico ich oczom ukazała się niewielka kropka. Wyspa Vieques.

Odrzutowiec lądował na paliwie zapasowym. Zatrzymał się na samym końcu niewielkiego lądowiska. Lotnisko było puste, jak zawsze po zachodzie słońca. Dziś wieczorem zapewniało mu dodatkowo spokój sześć samochodów należących do jed­nostek specjalnych rozstawionych po obwodzie. Miały trzymać z daleka cywili.

Na powitanie samolotu podjechał czarny chevrolet suburban. Za przyciemnionymi szybami był zgromadzony prawie cały szpital. Pułkownik Henderson podszedł do samolotu, przywitał się z porucznikiem Russellem, a potem pilnował, by przetrans­portowano Hansa do samochodu bez zbędnych kłopotów.

Kiedy chevrolet ruszał, C-20 już się podnosił do lotu. Mimo kończącego się paliwa, nie mógł tu pozostać. Skierowano go do Guantanamo, by tam zatankował i czekał na dalsze rozkazy. Jutro wieczorem maszyna i pilot znajdą się w Indonezji, skąd zabiorą agenta, który zabił bankiera Międzynarodowego Fun­duszu Monetarnego. Tak jak w zakończonym właśnie zadaniu, pilot nie będzie znał szczegółów misji i oczywiście nie będzie o nie wypytywał. Samolot zniknął prawie tak szybko jak czarny samochód.

Wojskowa eskorta pojechała za chevroletem i cała karawana zniknęła w mroku nocy. Po kilku minutach słychać było tylko świerszcze i żaby sygnalizujące początek conocnej walki o pożywienie i przetrwanie gatunku.

Rozdział 5

St-Maurice, Szwajcaria

Elizabeth nie spała od trzydziestu sześciu godzin.

Poprzedniego dnia, na sesji zdjęciowej pokazu Calvina Kleina, zapadła nagle w letarg. Prawie nie można jej było dobudzić, kiedy zasypiała na krześle między jednym a drugim ujęciem. Na polecenia fotografa reagowała tak powoli, że w końcu zaczęto na nią krzyczeć. Potem zebrał się przy niej cały tłum. Kierownik produkcji, scenarzysta i klient zastana­wiali się, czy nie rzucić w diabły roboty i nie wynająć innej modelki. Potem, kiedy Elizabeth pozbierała się i skupiła na pracy, wszyscy byli zachwyceni i umawiali się na następne sesje.

A jednak było to przerażające. Należała do profesjonalistek... nikt nigdy, już od pierwszych dni pozowania do katalogów, nie zarzucał jej złej pracy. Dowlokła się jakoś do mieszkania i wysłuchała wiadomości. Od Hansa ani słowa. Rzuciła się na łóżko, mając nadzieję na głęboki, oczyszczający sen, ale jej umysł nagle zaczął pracować na wysokich obrotach. Po pomocy wstała i zdecydowała się zająć czytaniem. Połknęła „Dumę i uprzedzenie", lecz po tej lekturze jeszcze bardziej zaczęła tęsknić za Hansem. Bała się o niego i nie mogła zasnąć. Odłożyła na bok Jane Austen i wzięła wyświechtane już mocno wydanie „Alicji w krainie czarów". W tej chwili właśnie ta książka wydawała jej się najbliższa rzeczywistości.

Potem zrobiła coś, choć przysięgała, że tego nie zrobi. Wybrała numer telefonu w samochodzie Hansa. Numer w BMW był jedynym, pod który wolno jej było dzwonić, bo, jak wyjaśnił jej Hans, Yvette nie jeździła samochodami dla yuppie.

Cisza. Numer był według głosu z automatu poza zasięgiem. Poza zasięgiem? Gdzie on był? Wyjechał do Rzymu na spa­ghetti?

Dlaczego nie zadzwonił?

Zaczynało świtać. Robiła sobie herbatę, próbując myśleć pozytywnie, gdy zadzwonił telefon. To była Annie. Szlochała.

Albo świat się kurczył, albo Elizabeth rosła, bo wydawało jej się, że sięga głową sufitu.

- Annie, co się stało? - odezwała się z obawą.

- Lizzy, mam straszne wieści.

Elizabeth już chciała zapytać, czy coś się stało mężowi Annie, ale doszła do wniosku, że nie może o to chodzić. Potem na chwilę ogłuchła. Annie paplała bez przerwy, a ona nie mogła zrozumieć ani słowa.

- Wiedziałaś, że coś takiego się wydarzy. Miałaś widzenie? Wtedy w kawiarni?

- Widzenie?

- Pamiętam, że do ciebie dzwonił, a ty mu powiedziałaś, że już go nie zobaczysz. Później dodałaś: „Nie wiem, co to znaczy". Myślałam, że z nim zrywasz, a...

Elizabeth znieruchomiała. Nie czuła własnego ciała.

- Mówisz o Hansie.

- O Boże, Lizzy. Jesteś w szoku, przepraszam.

- Nie - mówiła, próbując złapać oddech. - Powiedz jeszcze raz. Słucham.

Annie powtórzyła wszystko nieskładnym potokiem słów. Motocykliści zauważyli na trasie uszkodzone barierki. Zatrzy­mali się. Wydawało im się, że widzą na dole wrak samochodu. Wezwano policję. Posłano na dół pogotowie górskie.

- Nie - zawołała gwałtownie Elizabeth. - Nie. Telefon wypadł jej z ręki na łóżko. Podniosła go znów.

- To było BMW, kochanie. On tam był w środku. Ślady opon zmierzały ku przepaści. Samochód spadł siedemdziesiąt metrów w dół. Mówili, że jechał za szybko. Jego żona powie­działa reporterom, iż wyszedł z domu zdenerwowany. Podobno ktoś w banku coś sknocił, a on jechał go ochrzanić. Albo to, albo zasnął za kierownicą. Przykro mi.

- Nie zasnął - stwierdziła Elizabeth.

- Skąd możesz wiedzieć...

- A co z tym drugim samochodem?

- Jakim drugim? Nie było innego samochodu. Stracił pa­nowanie...

- Annie, ja z nim rozmawiałam!

- Rozmawiałaś z nim?

- Tak! Krzyknął... przeklinał... jakby coś się stało... to musiał być inny samochód. Połączenie zostało przerwane...

- Kochanie, nie było innego kierowcy. Lizzy?

- Dobrze - powiedziała Elizabeth, siadając na podłodze i wtulając się w kąt. Usta jej wyschły i miała wrażenie, że patrzy na wszystko przez ciemniejące coraz bardziej szkło.

- Musisz dziś iść do pracy? - zapytała łagodnie Annie.

- Skończyliśmy wczoraj.

Potem zaczęła płakać ze strachu. Zrobiło się jej zimno. Czuła się jak dziecko zagubione wśród śnieżycy.

- Lizzy? Lizzy, kochanie, jesteś tam? Już do ciebie jadę. Trzymaj się, dobrze?

Śmierć Hansa Brinkmana wstrząsnęła całą śmietanką euro­pejskiej finansjery. Miał dość spory krąg przyjaciół, a partnerzy w interesach, znajomi i wielbiciele jego talentu stanowili znacz­ne grono. Ci, których wpuszczono za bramę cmentarza za zaproszeniem, stanowili tłum około dwustu osób. Wypełnili kaplicę cmentarza Fluntern w Zurychu i ustawili się dookoła niej na trawnikach. Wśród stuletnich drzew słuchali mowy pożegnalnej nadawanej przez głośniki.

Annie nalegała, by zawieźć Elizabeth na cmentarz. Spóźniły się jednak. Kiedy dotarły na miejsce, okazało się, ku roz­czarowaniu Elizabeth, że będą musiały słuchać wraz z tłumem stojącym na dworze.

- Trumna i tak jest chyba zamknięta - powiedziała prze­praszająco Annie.

- Więc muszę zobaczyć choć trumnę.

- Lizzy, przepraszam. Musiałam się zatrzymać na stacji benzynowej. Ale nie wpuściliby cię do środka.

- Masz rację, chyba nie.

Nagle zdała sobie sprawę, że na pogrzebie są zwykli gapie, ciekawscy, mało znani rodzinie współpracownicy, podwładni, którzy chcieli coś zobaczyć.

Tym właśnie stałam się dla Hansa, pomyślała. Naprawdę nie było mnie w jego życiu. Chociaż, nie... przecież rozma­wialiśmy tego wieczoru przez telefon. Wyczuła w nim chęć bycia z nią, intymność, której oboje nie potrafili wyrazić słowami. Chciał, żebyśmy byli razem, pomyślała. Tak bardzo pragnęła być teraz blisko niego, choć nie żył. Czy to głupie i samolubne, że chciała być blisko? Nie, na pewno nie. Musiała się tam znaleźć, wśród innych żałobników, wśród tych, którzy go kochali. Gdyby się tam dostała, rzuciłaby się na trumnę i głośno wykrzykiwała jego imię.

Z tyłu dwóch mężczyzn w garniturach w paski przyglądało się jej i mówiło coś szeptem. To ochroniarze Yvette. Kazano im pilnować, żeby nie wywołała jakiegoś skandalu?

Tam był inny samochód... Była tego pewna!

Annie mówiła, że nie... do cholery! Wróciła myślami do głosów płynących z głośników.

Kapłan podsumowywał swoje wywody, mówiąc o przemi­janiu życia i o witających Hansa ramionach Boga w miejscu, gdzie nie ma już ziemskich smutków. Potem przemawiali przyjaciele, koledzy ze szkoły. Wszyscy wychwalali zalety Hansa jako bankiera, narciarza olimpijskiego, pilota i sportowca. Przez całą godzinę słuchała uważnie o jego wytrwałości, żywot­ności, inteligencji, ambicji i sprycie.

Czekała, aż ktoś powie o uczuciach, jakimi darzył Hansa, ale nie było nikogo takiego. Ani jednej osoby.

Przeszedł ją zimny dreszcz.

Kiedy miano wynieść trumnę na zewnątrz, gości poproszono o podejście do grobowca. Elizabeth i Annie szły razem szeroką alejką wśród wiązów. Przez chwilę czuła pociechę. Przynaj­mniej zobaczy, jak go pochowają. Jej serce zaczęło bić spokoj­niej. Gdy jednak dotarły do wyznaczonego miejsca, stał tam już kordon mężczyzn sprawdzających nazwiska według listy. Tych bez zaproszeń odsyłano grzecznie i proszono o wpisanie się do księgi pamiątkowej w kaplicy. Nazwisko Elizabeth na pewno nie figurowało na liście.

- To przez jego żonę - mruknęła Annie. Zmarszczyła brwi. Elizabeth pobladła, a ona nie wiedziała, co się dzieje z jej przyjaciółką. - Och, Lizzy, przestań - próbowała ją pocieszać. - Zadręczasz sama siebie. Chodźmy lepiej się upić. Elizabeth smutno pokręciła głową.

- Nie obraź się, Annie, ale muszę teraz zostać sama. Idź zobaczyć, jak go chowają. Opowiesz mi później. Annie pomyślała przez chwilę i pokręciła głową.

- Nie. Podrzucę cię do domu.

- Złapię taksówkę - powiedziała Elizabeth. - Napiszę tylko coś w księdze pamiątkowej w kaplicy, a potem się przejdę.

- Lizzy, jesteś pewna? Tak bardzo pobladłaś.

- Możliwe, ale nic mi nie jest - upewniła ją Elizabeth i pocałowała w oba policzki.

Poczekała, aż Annie przejdzie obok mężczyzn w garniturach w prążki, z których jeden miał na ramieniu kamerę. Kiedy przyjaciółka zniknęła jej z pola widzenia, odwróciła się i ruszyła w drugą stronę.

Nie poszła do kaplicy. Co miałaby tam napisać? Wyszła na ulicę i skierowała się wzdłuż murów cmentarza w górę Zurich-bergstrasse. Odwilż rozpuściła śnieg, który teraz pod postacią wody płynął w rynsztokach. Jak na jej nastrój, niebo było zbyt jasne. Obok przeszła roześmiana para, obejmując się czule. Dziewczyna trzymała rękę w kieszeni chłopaka. Elizabeth opuściła głowę i zaczęła iść szybciej. Po drugiej stronie ulicy znajdował się północny kraniec zoo, otoczony murem poroś­niętym bluszczem. Usłyszała jakieś zwierzę pokrzykujące „uch, uch, uch". Poczuła dreszcz na plecach. Miała wrażenie, że wpadła w pułapkę, dziwne miejsce między śmiercią i dziką naturą. Kilkadziesiąt metrów dalej zatrzymała się i rozejrzała dookoła.

Między chodnikiem i wysokim murem rosło drzewo. Miało szorstką korę i było zupełnie proste. Nie zastanawiając się długo, oparła plecy o mur i zapierając się nogami o pień, wspięła się na górę. Po chwili była już po drugiej stronie, na cmentarzu. Stała między brzozami, a obok niej ani żywej duszy.

Od razu poczuła się lepiej.

Poruszała się wśród drzew, obok szopy z maszynami, rolek ze sztucznym podłożem, zwiędłych kwiatów, póki nie dotarła do części, gdzie chowano zmarłych.

Zatrzymała się i zaczęła słuchać. Lekki wiatr uniósł liście brzozy. Gdzieś w pobliżu gruchał gołąb, wywołując zupełnie inny nastrój niż kapłan wznoszący modły. Szła za głosem pastora, póki nie zobaczyła światła odbitego od chromowanych rur mechanizmu, na którym stała trumna Hansa. Podeszła bliżej.

Widziała wysoką, bladą kobietę o pełnych ustach, która podeszła do grobu, upuściła na trumnę różę i odeszła, za­słaniając twarz czarnym welonem.

Yvette, pomyślała Elizabeth, chowając się za dużym na­grobkiem. Przypomniało jej się, że Hans nigdy nie pokazał jej zdjęcia żony, a ona nigdy go o to nie prosiła. Żałowała, że zobaczyła ją teraz. Ta kobieta była taka zimna, nieobecna... i nagle do niej dotarło, że Hans zostawił ją bez grosza.

A może tylko sobie to wymyśliła?

Próbowała wczuć się w atmosferę pogrzebu, przeżywać stratę ukochanego mężczyzny. Nie potrafiła uronić łzy. Czy wszyscy czują taką pustkę w tej chwili? Tylko tyle pozostawił po sobie Hans? Jedynie pustkę i obojętność?

Zauważyła inną kobietę. Stała trochę z boku i szlochała głośno, wstrząsając ramionami. Chyba nikt nie wiedział, kim jest. Ludzie stojący najbliżej niej odsunęli się o krok, odrobinę zawstydzeni.

I właśnie wtedy coś pękło w Elizabeth. Zaczęła płakać z całych sił, aż poczuła ból w brzuchu i pieczenie w gardle. Zakrztusiła się. Nie mogła już pozostać niezauważona. Płakała głośno, a kilku żałobników odwróciło się, by na nią popatrzyć. W jej stronę zwróciła też wzrok szlochająca kobieta. Spojrzała prosto w oczy Elizabeth, jakby w całkowitej głuszy spotkały się dwie zagubione dusze. Elizabeth miała wrażenie, że ją zna. Zastanawiała się, kim mogła być ta kobieta. Matka Hansa? Nie, to nie mogła być ona. Była niewielka, ciemnowłosa, o południowym typie urody, jakaś odległa, łagodna, jak ciotka albo stara służąca. Może to niania Hansa? Miał w ogóle kiedyś nianię? A jeśli to nie jego matka, to gdzie ona była? A ojciec? Czy jego rodzice żyli? Czy ktoś w ogóle wiedział coś o zmarłym mężczyźnie? Co ci ludzie wiedzieli o Hansie oprócz tego, że miał majątek, odnosił sukcesy finansowe i sportowe?

Kobieta zbliżała się do niej.

Elizabeth zaczęła się wycofywać, ale potem stanęła w miejscu. To, co jej wydawało się ciemną karnacją, było po prostu opalenizną. Kobieta wyciągnęła małą dłoń i schwyciła Elizabeth za nadgarstek.

- Elizabeth - powiedziała, patrząc jej prosto w oczy.

Przestraszona dziewczyna zerknęła w kierunku kobiety w czarnym welonie. Pozostali żałobnicy nie mogli ich usłyszeć, ale mała, opalona dłoń starszej pani wciąż ją trzymała. Elżbieta poczuła dojmujący chłód.

- Skąd zna pani moje imię? - zapytała. Kobieta schwyciła ją mocniej.

- Jestem... byłam... jego matką.

- Och, tak mi przykro.

Więc jednak Hans rozmawiał o niej z kimś... z własną matką. Serce biło jej tak szybko, że ledwie mogła oddychać. Oszołomiona słuchała dziwnie spokojnego oddechu kobiety. Po raz pierwszy rozmawiała z osobą, która znała Hansa, która go kochała. Uświadomienie sobie tego dodawało jej sił.

- Miałam nadzieję, że uda mi się z tobą porozmawiać - powiedziała starsza pani.

- Tak?

- Tak - potwierdziła spokojnie, przyglądając się dziew­czynie głęboko osadzonymi, brązowymi oczami.

Ma południowy akcent... chyba z Teksasu, zgadywała Eli­zabeth.

- Dobrze mi teraz zrobi rozmowa z kimś - wyszeptała.

- Na pewno - odparła kobieta, dotykając jej dłoni. - Mam na imię Rosę Annę.

Ze strachem spoglądając w stronę Yvette, Elizabeth mówiła cicho:

- Wiedziała pani o mnie?

- O tak.

- Więc powinna pani o czymś się dowiedzieć - zebrała się na odwagę. - Rozmawiałam z Hansem chwilę przed jego śmiercią. Przed... wypadkiem.

Spojrzała w stronę Yvette, która teraz patrzyła wprost na nią, a dwaj mężczyźni w garniturach w prążki odwrócili się, by spojrzeć w tę samą stronę.

- Może nie powinnaś tu przychodzić - powiedziała nagle Rosę Annę.

Elizabeth skierowała wzrok na nią, czując, że czas ucieka.

- Coś tu nie ma sensu - powiedziała pośpiesznie. - Jego śmierć. To, jak zginał.

Rosę Annę skinęła ponuro.

- Znasz restaurację Kronenhalle? - zapytała. Dziewczyna zamrugała zmieszana.

- W Zurychu? Nad rzeką?

- Na Ramistrasse. Spotkajmy się tam w następny wtorek. O trzeciej. Odpowiada ci?

- O trzeciej? Dobrze. Będę.

- Nie mogę się doczekać - szepnęła Rosę Annę i puściła ramię Elizabeth.

Dziewczyna rzuciła okiem w stronę żałobników. Zobaczyła, jak jeden z mężczyzn szepcze coś drugiemu do ucha. Drugi skinął, a ona poczuła nagłe ukłucie strachu. Zniknęła za na­grobkiem i zaczęła biec w kierunku brzóz.

O Boże, pomyślała z przerażeniem, Yvette naprawdę kazała go zabić.

Nie, to niedorzeczne, stwierdziła po chwili.

Ale dlaczego mi się przyglądali?

A może wcale nie patrzyli na mnie. Może zaczynam wario­wać. Zatrzymała się i obejrzała za siebie. Nikt jej się już nie przyglądał. Wszyscy patrzyli na grób. Yvette, Rosę Annę i inni pochłonięci byli ceremonią pogrzebową. Trumnę Hansa Brinkmana opuszczano właśnie w dół. Nie zauważyła jednak nad grobem tych dwóch mężczyzn w garniturach w prążki. Odwróciła się i pobiegła w kierunku szop. Serce łomotało jej jak oszalałe. Znalazła drabinę i przystawiła j ą do muru. Wspięła się na górę i zeskoczyła na chodnik. Potem długo biegła, jakby zależało od tego jej życie, bo zdawało jej się, że tak właśnie jest.

Wyspa Vieques, Puerto Rico

Wyspa Vieques była wyjątkowym miejscem na Karaibach. Na początek trzeba by wspomnieć, że należała w połowie do cywili, a w połowie do wojskowych. Ale niewielu cywili o niej wiedziało. Położona osiem kilometrów na wschód od Puerto

Rico, oficjalnie była częścią jego terytorium. Była to wyspa kontrastów. Na porośniętych lasami wzgórzach żyły czaple i bydło. Siedemdziesiąt kilometrów kwadratowych zamiesz­kiwało osiem tysięcy ludzi, z których większość zarabiała na życie, hodując bydło, łowiąc ryby i uprawiając trzcinę cukrową, tak jak to robili ich przodkowie jeszcze w szesnastym wieku. Pozostała część wyspy była zagospodarowana w sposób typowy dla dwudziestego czy nawet dwudziestego pierwszego wieku i znajdowały się na niej amerykańskie obiekty wojskowe. Całość bazy rozlokowana została na dwóch wyspach. Zajmo­wała część wyspy Vieques i część Puerto Rico. Zbudowano ją w 1940 roku na rozkaz prezydenta Franklina Roosevelta i na­zywano Roosevelt Roads. Obejmowała obszar trzech tysięcy hektarów: osiemset na Puerto Rico i dwa tysiące dwieście na Vieques. Stacjonowało tam siedemnaście jednostek piechoty morskiej, a oprócz tego Roosevelt Roads miała jeszcze po­mniejsze bazy i magazyny Marynarki Wojennej i Straży Przy­brzeżnej Stanów Zjednoczonych - wojskowy ul, na dodatek ściśle tajny.

Wschodnia część Vieques była rejonem, gdzie testowano różne rodzaje bomb i wszelką inną broń. Od trzydziestu lat stanowiła obszar ciągłych sporów. Od lat sześćdziesiątych, kiedy odkryto jego istnienie, ten zakątek stał się obiektem protestów tubylców i obrońców środowiska, którzy domagali się jego ocalenia, wskazując, że jest tam więcej wyrw niż na Księżycu. Sprawę pogorszył fakt, że marynarka zaczęła tam ćwiczenia z użyciem napalmu. Pułkownik Oscar Henderson wiedział, że znajdzie się jakiś pieprzony wielbiciel drzew, który będzie wiecznie obserwował ten teren przez lornetkę, więc jeszcze w 1958 roku nie zgodził się na to, żeby Frederick Wolfe zbudował tutaj swoje laboratorium.

Z tego powodu wybudowano doktorowi bazę na odległym, zachodnim krańcu wyspy. Rejon będący w posiadaniu wojska wystarczył, by zbudować odpowiednio dużą strefę ochronną. Tak więc od lat sześćdziesiątych Wolfe był upoważniony do przeprowadzania tu eksperymentów genetycznych, operowania pod przykrywką „ściśle tajne", przy całkowitej wolności, jaką dawał mu status naukowca rządowego.

Jako bliski przyjaciel kilku ważnych osobistości w szeregach marynarki, Wolfe obiecał, że rezultaty jego badań przysłużą się ludzkości, zaczynając od personelu marynarki wojennej. Co więcej, przyrzekł szychom wojskowym, że będzie obser­wował zmiany DNA, które mogą być wywołane tajnymi eks­perymentami. Wiadomo było w kręgach wojskowych, że tes­towanie broni w tym rejonie powodowało unoszenie się w po­wietrze szczególnej mieszanki cząsteczek i gazów. Podczas ćwiczeń poligonowych z wiatrem wznosił się tuman trzystu ton ładunku: TNT, NO3, NO2, RDX i tetrylu. Marynarka mar­twiła się tym, ale ponieważ przeloty bombowcami z bazy Cherry Point w Karolinie Północnej były dziewięć razy tańsze niż przetransportowanie materiałów na właściwe miejsce, czyli na poligon wojskowy w Nellis, w stanie Nevada, nikomu nie zależało na zamknięciu tej bazy. Poza tym komu chciałoby się czekać, aż przeklęte lotnictwo znajdzie czas, skoro poligon mieli na miejscu?

Wolfe zaś obserwował, doradzał i prezentował od czasu do czasu swoje eksperymenty naukowe, których i tak nikt nie rozumiał i nie potrzebował.

By wzmocnić swoją pozycję, Wolfe zgłosił pomysł utwo­rzenia własnej kliniki w bazie, i to takiej, której pozazdrości im nie tylko reszta marynarki, ale również cała armia.

Jedną z najbardziej popularnych placówek była klinika płod­ności.

Niewielki biały budynek w nieznanej bazie wojskowej na nieznanej wyspie wkrótce stał się mekką dla rodzin wojsko­wych, które przybywały tu, by spełnić swe pragnienie posia­dania dzieci. Szybko rozeszła się wieść, że doktor Wolfe ma dobrą rękę do ciąży, więc młode i starsze pary tłoczyły się pod jego drzwiami.

W ciągu piętnastu lat, zanim klinikę wchłonął szpital w Bethesda, ponad tysiąc pięćset dzieci urodziło się na Vieques, a prawie dwieście z nich na skutek zapłodnienia in vitro i podtrzymywania płodu farmakologicznie.

W tej bazie Frederick Wolfe stał się bohaterem. Nikt nigdy nie kwestionował tego, co robił.

Jego prestiż wzrósł jeszcze bardziej, kiedy otrzymał kontrakt od agencji tak tajnej, że jej nazwy nie wymieniano w żadnych dokumentach. Marynarka zyskała na zwiększonych dotacjach

Wolfe'a i chętnie zapewniła dodatkową ochronę, nie zadając żadnych pytań. To właśnie do tej bazy przywieziono ciało Hansa Brinkmana.

- Więc jakie są szansę?

Emilio Barrola, neurochirurg, spoglądał znad drucianych okularów. Pytanie padło z galerii dla obserwatorów na końcu sali operacyjnej. W normalnych warunkach zignorowałby je, ale ci ludzie, a zwłaszcza pułkownik Henderson, zajmowali się dotacjami, więc winien im był wyjaśnienie. Jego mentor Wolfe wiedziałby doskonale, co powiedzieć, ale teraz nie było go na sali operacyjnej. Przebywał w swoim prywatnym, zie­lonym pokoju i zapadł w stan alfa, który bywał tak silny, że podobno kiedyś zainteresował się nim dalajlama i przysłał swoich mnichów, by zaobserwowali to zjawisko. Mnisi wy­chodzili, drapiąc się po głowach. Historyjka należała oczywiście do zmyślonych, ale trans okazał się najprawdziwszy w świecie i dla Wolfe'a niezwykle ważny przed każdą operacją.

Tak więc Barrola, przynajmniej na razie, był zdany sam na siebie.

- Szansę? Może jedna na tysiąc. Może na milion. Bez sensu... - powiedział i szybko przerwał - albo raczej trudno jest przypisywać temu konkretne liczby. Musimy myśleć o spo­dziewanych rezultatach. Porażka nic nas nie kosztuje, z wyjąt­kiem tego, co tak hojnie wyasygnowaliście na ten eksperyment.

Dobrze, pomyślał. Żałował, że nie słyszał go Wolfe.

- Za to sukces - dodał, wskazując z wdziękiem na pod­miot doświadczenia - przyniesie same korzyści. Inaczej mó­wiąc...

Za Barrola stała Beatrice. Trzymała za rękę nieprzytomnego męża i starała się nie słuchać tego bełkotu. Oboje zawsze tak samo reagowali na pompatyczne słowa. Na wykładzie, zebraniu komitetu, na przyjęciu czy w kinie, zawsze chwytali się za ręce i czekali, aż inni skończą mówić. To był jeden z ich małżeńskich zwyczajów, który utrwalił się przez lata i którego nikt prócz nich samych nie zauważał.

Peter, nieprzytomny, nie mógł uścisnąć jej dłoni, ale Beatrice udawała, że on też słyszy bzdury, które wygadywał Barrola. Ściskała dłoń męża i wpatrywała się w światła. Zabieraj się do roboty, pomyślała. Nie mamy nic do stracenia prócz na­szych dusz.

Potem usłyszała hałas nadjeżdżających noszy i choć widok zasłaniały jej prześcieradła, wiedziała, że on tam był. Słyszała odgłos ciała przekładanego z noszy na stół i układanego w od­powiedniej pozycji. Ścisnęła mocniej bezwładną dłoń Petera i zmusiła się, by spojrzeć.

Widzisz go?

Popatrzyła znów na męża leżącego bez ruchu, z kamienną twarzą.

Jest do mnie podobny?

Z trudem powstrzymywała drżenie.

Peter, to jesteś ty.

W jej umyśle pojawiło się koszmarne wspomnienie obrazu, który kiedyś widziała, a na którym wielki mężczyzna, po­kręcony olbrzym, trzymał w dłoni bezbronnego człowieka i próbował wepchnąć go sobie do ust. To chyba jeden z obrazów Goi. Jaki miał tytuł? Och tak, to „Kronos połykający swego syna".

Wzięła głęboki oddech, kiedy grupa pielęgniarek podeszła do stołu. Czekały, aż puści dłoń męża.

Układanie ciała trwało krótko. W kilka sekund Peter zniknął z jej pola widzenia za morzem zielonego materiału. Pielęgniarki uwijały się szybko i za parę minut tylko głowa i nogi pozostały odsłonięte. Barrola dał znak, a anestezjolog umieścił rurę w tchawicy Petera.

W ten sposób wtłoczył do żołądka Petera mieszankę bar­bituranów, które uśpiły go zupełnie do poziomu śpiączki, w jakiej Hans Brinkman znajdował się od dziesięciu godzin. Barbiturany zmniejszyły pobieranie tlenu, a więc również zmniejszyły zapotrzebowanie na krew. Po dwudziestu minutach kombinowania i dostrajania różnych mieszanek gazów Peter i Hans zostali przekazani grupom chirurgów.

W tym samym czasie obie drużyny dokonały nacięć, jednego na tętnicy udowej po wewnętrznej stronie uda, a drugiego na żyle. W tych otworach umieszczono katetery. Potem zarówno u Petera, jak i Hansa krew została odpompowana do pojem­ników, cylindrów i tłoków, które stanowiły wspólnie niezwykle drogie sztuczne serca. Z równą siłą krew była z powrotem wpompowana do żył obu mężczyzn. Ich serca chwilowo wy­kluczono z pracy, by nie zostały uszkodzone w czasie operacji.

W tej chwili obserwatorzy z galerii, ci, którzy słuchali uważnie wyjaśnień Barroli, pochylili się do przodu. Coś innego, coś nowego miało pojawić się w procesie. Personel techniczny przekręcił pokrętła i powciskał guziki, maszyny jęknęły i stuk­nęły, a temperatura ciała obu mężczyzn zaczęła spadać dramatycznie wraz z temperaturą w sali operacyjnej. Personel nie obsługujący sztucznych serc skorzystał z okazji, by włożyć sterylne fartuchy. W wydychanym powietrzu pojawiła się para, kiedy mózgi obu mężczyzn przestały pracować.

Ten zabieg, jak wyjaśniał Barrola, udoskonalany zarówno na wojskowych, jak i cywilnych salach operacyjnych, jest kluczem do sukcesu w operacjach z użyciem bypassów i podczas trans­plantacji. Ale tym razem był wyjątkowo trudny. Teraz znajdo­wali się w momencie krytycznym, kiedy temperatura ciała pacjentów wynosi 23 stopnie Celsjusza, siedem stopni poniżej normy. Barrola nakazał zrobić zastrzyk z chlorku potasowego.

Serca operowanych zatrzymały się, jak gdyby ktoś wyłączył je z gniazdka. W pomieszczeniu rozlegało się ciągłe piszczenie urządzenia monitorującego, aż w końcu ktoś je wyłączył.

Barrola nabrał powietrza w płuca.

Przy przeszczepie serca należało wpompować krew do wszystkich części ciała z wyjątkiem właśnie serca. Tyle uda­wało się uzyskać w większości sal operacyjnych cywilizowa­nego świata. Ale Frederick Wolfe poprowadził ten zabieg w zupełnie nowym kierunku. Barrola, choć zdenerwowany, postępował według jego instrukcji. Pierwszym krokiem w tej operacji było zatrzymanie obu serc. Kiedy uzyskano odpowied­nio niską temperaturę mózgów, usunięto krew z obu ciał. Ta czynność miała swoją nazwę. Siedzący w pierwszym rzędzie galerii Alex Davies podsunął ją pułkownikowi Oscarowi Hendersonowi, który z wyrazem irytacji na szerokiej pooranej twarzy tracił już nadzieję na kolejną gwiazdkę na epoletach.

- To się nazywa desangwinacja - powiedział ponuro Alex.

- Co to, do cholery, jest? - domagał się odpowiedzi Henderson.

- Wampiry robią to na filmach - ciągnął Alex - albo patolodzy w kostnicy.

Henderson pobladł. Alex uśmiechnął się nieznacznie, a puł­kownik nie zadawał więcej pytań.

Przetaczanie zostało zakończone i po chwili cała krew z obu mężczyzn była już tylko w specjalnych urządzeniach. W ich ciałach nie było nawet kropli, więc tlen nie docierał do komórek w mózgu ani w innym organie. Na taki stan też było określenie techniczne. Alex wymówił je tak, by słyszeli wszyscy wojskowi.

Śmierć.

Przywrócenie pacjenta do życia nie było wcale taką trudną sztuką. Wolfe robił to już wiele razy. Tę technikę stosowano w wiodących klinikach medycznych na Zachodzie. Ale tego, co miało nastąpić później, nie zastosowano jeszcze nigdzie. To było nie do pomyślenia. I był tylko jeden neurochirurg, który miał umiejętności, możliwości i przekonanie, że może to zrobić.

Barrola osobiście wezwał Wolfe'a.

Wyjście ze stanu alfa zabierało jego mentorowi jakieś pięt­naście minut nawet przed operacjami znacznie prostszymi niż ta. Akurat tyle pozostało do ostatecznego zabiegu.

Ogolono głowy mężczyzn. Barrola zajmował się Hansem, a jego najlepszy asystent - Peterem. Narysowano linie po obwodzie obu głów, zaczynając od potylicy, przez płat skro­niowy i tuż nad uszami u Hansa, tuż pod nimi u Petera. U obu linia przebiegała przez twarz, przechodząc ponad oczami i ciąg­nąc się dalej przez nos. Potem za pomocą lasera Barrola i jego asystent dokonali nacięcia skóry. Ciała były pozbawione krwi, więc pojawiły się tylko jej ślady. Praca przebiegała szybko.

Barrola przystąpił do najciekawszego i najdelikatniejszego cięcia wokół oczu. Nieprzypadkowo właśnie on wykonywał zabieg u Hansa. Jedną z jego specjalności była chirurgia plas­tyczna. To było ciało dawcy, to ono miało spełniać później wszystkie funkcje życiowe, łącznie z łzawieniem. Same oczy nie były ważne. Stanowiły przedłużenie mózgu, a mózg Hansa Brinkmana nie był już potrzebny.

Barrola zakończył swoją pracę. Pielęgniarki ściągnęły skórę, by odsłonić kość. Neurochirurg podszedł teraz do Petera, by nadzorować ostatnie przygotowania - umieszczenie dwóch płytek tytanowych na umierających oczach naukowca. Naj­ważniejsze, żeby żadna drobina czy ukruszona kość nie uszko­dziła ich. To jego mózg i oczy liczyły się najbardziej.

W chwili kiedy Barrola skończył, na galerii zapadła cisza.

Do sali wkroczył Frederick Wolfe.

Był wyprostowany, jakby dzięki medytacjom jego chuda koścista postać wydłużyła się o kilka centymetrów. Zniknęło spojrzenie pełne podziwu dla Beatrice, pogarda, której nie szczędził wojskowym, i nonszalancka wyższość okazywana wnukowi Alexowi. Zniknęły wszelkie objawy złośliwości i przebiegłości. Całkowicie panował nad sobą i nad całą salą operacyjną.

Jeden z asystentów włączył negatoskop, na którym wisiały zdjęcia rentgenowskie, płytę CD z ulubionym nagraniem Wolfe'a - „Vier Letzte Lieder" Richarda Straussa. To melan­cholijne dzieło zostało ukończone kilka miesięcy przed śmiercią kompozytora. Zawsze wypełniało serce Wolfe'a bólem, zwłasz­cza gdy śpiewała Jessye Norman. Wojskowi krzywili się, Beatrice zaś żałowała, że nie może schwycić męża za rękę. Wolfe miał absolutnie obojętny stosunek do ich cierpień. To był jego czas, jego miejsce, jego operacja. Przynajmniej na razie, a jeśli jest sprawiedliwość na świecie, to odtąd będzie tak zawsze, a on zostanie najważniejszą osobą w świecie nauki.

Odwrócił wzrok od radiogramów. Wczoraj nauczył się ich na pamięć, a dziś nie było żadnych zmian.

- Nie traćmy czasu - powiedział.

- Jestem gotów - odparł Barrola potulniej, niż zamierzał.

- Ja też. Zaczynajmy.

Wolfe podszedł do Petera, Barrola do Hansa. Każdy z nich miał własny personel medyczny. Każdy z nich wiedział, że jeśli tym razem im się nie uda, nigdy już nie będą mieli takiej okazji do zdobycia władzy i sławy, a przynajmniej nie w la­biryncie poufnych projektów, dotowanych z puli wojskowej. Z drugiej strony obaj zdawali sobie sprawę, że ich prestiż urośnie w niewyobrażalny sposób. Wolfe wiedział też, że jako twórca i geniusz odpowiedzialny za ten projekt, będzie na­gradzany, jak za wynalezienie DNA, klucza do zrozumienia ewolucji człowieka.

Ręce mu nie drżały nawet odrobinę.

Osobiście dopasował klamrę Mayfielda, aparatu ze stali, koń­czącego się czterema kolcami - przypominał szczypce do lodu, tyle że bardziej skomplikowane. Klamrę tę zaprojektowano do utrzymania w bezruchu głowy pacjenta. Zmiana pozycji, inne ułożenie się miejsca operowanego, mogłaby zniszczyć cały zabieg. Klamra musiała być doskonale dopasowana do czaszki Petera. Grupa specjalistów uwijała się więc wokół Wolfe'a i Barroli.

Wolfe poganiał ich i beształ, kiedy zaciskali śruby, a potem je popuszczali. Gdy klamra była już w pozycji odpowiadającej doktorowi, kazał przymocować aparat do stołu, na którym leżał Peter. Potem ustawiono kolce w czterech miejscach wokół czaszki i przyśrubowano. Niewielkie strużki krwi zostały na­tychmiast usunięte przez pielęgniarki, a technicy podnieśli górną część stołu operacyjnego.

Na galerii Alex widział, jak Beatrice Jance po raz pierwszy odwróciła głowę. Ciało Petera, podpierane częściowo przez podnoszący się stół, wisiało niczym półtusza na haku. Później ułożono go w pozycji, która przypominała pijaka leżącego na ławce w parku.

Ciekawe, co ona czuje, pomyślał, wpatrując się jasnymi oczami w Beatrice. Własnych emocji nie próbował nawet nazwać. To była dziwna mieszanka oburzenia, rozbawienia, niezwykłego współczucia dla umierającego człowieka, którego geniusz tak podziwiał. Było jeszcze coś głębszego i bardziej przewrotnego. Po cichu chciał, aby operacja zakończyła się chaosem, tryskającą krwią, wybuchającym sprzętem; może wreszcie ta pożałowania godna nazistowska muzyka by ucichła. Tym chorym, intelektualnym gównem dziadek karmił go od trzeciego roku życia.

Głowa opadła mu na piersi.

Mój Boże, pomyślała Beatrice, spoglądając w jego stronę. Alex Davies zasnął. Po chwili zmusiła się, by znów patrzeć na to, co działo się na dole.

Personel techniczny odsunął się od stołów.

Wolfe spojrzał na Barrolę. On też był gotów.

Szef powoli nabrał w płuca powietrza, a potem poprosił, by przyniesiono jego Midas Rex.

Barrola zrobił to samo.

Na salę wjechały piły do kości o mosiężnych rączkach, duże, mocne i zupełnie nienowoczesne, technologia z lat sześćdzie­siątych. Napędzane były pneumatycznie, a grube, zielone, gumowe węże łączyły je z pojemnikami ze sprężonym powie­trzem. Cały sprzęt bardziej pasował do garażu niż sali operacyj­nej. Ich moc zmniejszała niebezpieczeństwo rozkruszenia kości, przecinały czysto. Wszystko kontrolowało oko chirurga, Wolfe zaś i Barrola byli najlepsi.

Po piętnastu minutach w sali było jak w warsztacie. Alex się ocknął. Pył z przecinanych czaszek unosił się kłębami w intensywnym świetle, mieszając z oddechami personelu technicznego i lekarzy pracujących w chłodnym pomieszczeniu. Nie można było nie patrzeć.

W końcu urządzenia się zatrzymały i po chwili je odwieziono; już nie będą potrzebne. Wolfe stanął nad ciałem Petera i zerknął na galerię, po raz pierwszy spoglądając w oczy Beatrice. Czuł jej ekscytację i wdzięczność, a to sprawiało mu wielką przyjem­ność. Wiedział, że ona zna kolejność zdarzeń, i cieszył się, że będzie świadkiem następnego widowiska - pracy geniusza. Ale ku jego rozczarowaniu była zbyt blada i słaba. Po chwili, trzęsąc się, skierowała się do wyjścia.

Zrozumiał, że już jej nie zobaczy do zakończenia operacji. Zajął się Peterem; zdjął górną część czaszki i wrzucił do stalowej miski.

Ukazał się - lśniący w ostrym świetle lamp - szaro-różowy mózg największego geniusza dwudziestego wieku.

Wolfe musiał teraz sprawić, że ten mózg będzie funkcjonował również w dwudziestym pierwszym wieku. Przygotowywał się do tego od trzydziestu pięciu lat, kiedy dwa budynki dalej urodził się Hans Brinkman.

W ciągu sześciu lat od ich pierwszego spotkania Peter Jance i Frederick Wolfe stali się dobrymi kolegami, a nawet mimo konkurencji w zdobywaniu dotacji, przyjaciółmi.

Na początku dzielili bazę z tuzinem najlepszych naukowców zatrudnionych przez rząd amerykański. Każdy z nich zajmował się czymś, co miało Stanom Zjednoczonym zapewnić hege­monię w niepewnych czasach zimnej wojny. Peter pracował nad wysadzaniem czegoś po zachodniej stronie wyspy, prowa­dząc badania nad bronią, wielką i nieporęczną, która strzelała jak średniowieczne machiny. Nie po traf ił jednak j ej zmniejszyć, by nadawała się do użycia w walce na współczesnych frontach. Porażki były powodem żartów całej trójki, to znaczy Petera Wolfe'a i Beatrice. Mimo to wojskowi uwielbiali jego wyna­lazki, bo choć nieporęczne, potrafiły wysadzić w powietrze tysiąc metrów kwadratowych wyspy naraz. Wiedzieli, że ich udoskonalenie to tylko kwestia czasu.

Wolfe już wtedy tkwił mocno w badaniach genetycznych i często prosił swoich kolegów o dostarczenie materiału do badań. Nic wielkiego, trochę krwi, odrobina skóry. W zamian Frederick dawał im wydruk ich DNA do powieszenia na ścianie. W wypadku Petera i Beatrice próbował też pomóc im przejść przez skomplikowaną ciążę. Beatrice miała włókniaki na ma­cicy, co nie pozwalało na zagnieżdżenie się płodu i wytworzenie łożyska. W końcu poroniła i już nigdy więcej nie próbowali.

Wolfe czasem myślał, że Beatrice jego winiła za poronienie, sądząc pewnie, że zazdrościł im szczęścia i zapeszył jej ciążę. Jeśli chodziło o Wolfe'a, nie mogła wymyślić większej bzdury. Według Nietzschego żonaty filozof stawał się komediantem, a w opinii Wolfe'a to samo dotyczyło naukowców. Zazdrość była dla niego poniżająca, a więc nie wchodziła w rachubę. To prawda, czasem sława Petera trochę drażniła Wolfe'a, ale szybko mu przechodziło, kiedy pomyślał, jak dalekosiężne i genialne będą jego odkrycia.

Przez te wszystkie lata musiał pracować w tajemnicy, ano­nimowo, i ukrywać swe zdolności, ale kiedyś jego projekt da mu miejsce w panteonie naukowców, i to znacznie wyższe niż Petera czy jakiegokolwiek innego sławnego kolegi.

Powszechnie wiedziano, że daje się sklonować rośliny i zwie­rzęta na poziomie kijanki, lecz Wolfe nie widział powodu, by nie można było zrobić tego samego z człowiekiem. Praca nad tą sprawą nie wymagała skomplikowanych urządzeń... wystar­czyła odwaga, cecha, której akurat jemu nie brakowało, oraz zrozumienie struktury genetycznej.

No i zdrowe jajeczko.

Zdobyć je było bardzo łatwo, jako że Wolfe prowadził klinikę płodności, a nieszczęśliwe pary przybywały do niego tłumnie. Jajeczka były mu potrzebne, a jeśli eksperyment się nie powiódł, poronienie nie było czymś niezwykłym dla ludzi przyzwyczajonych już do tego rodzaju rozczarowań. Jeżeli jednak ciąża dotrwała do następnego trymestru, Wolfe stawał się wielkim bohaterem.

To było dziecinnie łatwe. Kiedy już udoskonalił technikę usuwania DNA z fragmentów skóry kolegów, pozyskiwanie go z jajeczka kobiety, która sama przyszła do niego po pomoc, nie stanowiło problemu. Gdy już je miał, nie liczyło się to, jak pomieszane było DNA. Prawdziwym osiągnięciem okazało się wynalezienie pipety tak małej i ostrej, by nakłuła ludzkie jajeczko, nie niszcząc go. Po udoskonaleniu tego narzędzia usuwał DNA z komórki jajowej i umieszczał w nim DNA swoich kolegów.

Udało mu się dziewięć razy.

Między innymi powiódł się eksperyment z DNA, które pobrał od Petera Jance'a.

Ciąże były zapoczątkowane w różny sposób, czasem jako zapłodnienie in vitro, czasem jako zapłodnienie spermą ano­nimowego dawcy. Eksperymentował tak setki razy i w więk­szości próby kończyły się niepowodzeniem.

A jednak dziewięć razy się udało.

Najpiękniejsze w tym wszystkim było to, że pewność miał wyłącznie on. Tylko Frederick Wolfe znał nazwiska dawców DNA i tylko on miał dostęp do teczek matek. Tak wielkie mieli do niego zaufanie wojskowi.

Wolfe wiedział, że jest na progu wielkiego odkrycia, ale zdawał sobie też sprawę z atmosfery podejrzeń, jaka zaczęła się tworzyć wokół laboratorium. Miał już, co chciał, sekretną wiedzę, dzięki której mógł się równać z Peterem Jance'em i każdym innym naukowcem na świecie. Sam stworzył dziewięć zdrowych klonów ludzkich.

Przez lata im się przyglądał.

Wszystkie dzieci-klony urodziły się małżeństwom, które zupełnie nic nie podejrzewały. Najłatwiej oczywiście było z tymi parami, które sądziły, iż sperma pochodziła od anoni­mowego dawcy. Nie zgłaszali pretensji, że ich dziecko nie przypomina żadnego z rodziców. Ale nawet ci, którzy szukali podobieństw, raczej nie byli zawiedzeni. Kiedy to tylko było możliwe, Wolfe starał się pobrać DNA od kolegi, który wy­kazywał jakieś podobieństwo do rodziców. Poza kilkoma wyjąt­kami, pary sądziły, że są biologicznymi rodzicami dziecka.

Rodzice i dzieci nie pozostawali w bazie długo. Wojskowi wraz z rodzinami dostawali nowy przydział. Wkrótce cudowne dzieci Wolfe'a rozrzucone były po wszystkich kontynentach. Czytał sprawozdania z ich życia z takim poświęceniem i żywym zainteresowaniem, że wzbudzał zachwyt rodziców i dozgonną lojalność. Byli pewni, że chodzi mu jedynie o dobro ich dzieci.

Niedługo po tym osiągnięciu zdał sobie sprawę z czegoś znacznie bardziej interesującego. Ponieważ każde dziecko było dokładną kopią kogoś, kogo doktor znał, w przyszłości, o ile okoliczności będą tego wymagały, każda część ciała mogłaby zostać przeszczepiona i nie byłoby odrzutów.

W żadnym wypadku.

Instynktownie wiedział, że to, co osiągnął, sprawi, iż jego nazwisko przejdzie do historii. Musiał jedynie pójść z tym do odpowiedniej osoby w sztabie i powiedzieć, co może zrobić dla wojska, choć to, co ma do zaproponowania, może zabrzmieć dość dziwnie.

Na początku przyjęto go z rezerwą. Oficerowie nie mogli uwierzyć w rzeczy, które starał się im wyjaśnić. Ale tłumaczył uważnie, szczegółowo, podkreślając możliwości swego pomys­łu, aż w końcu zdołał ich przekonać. Nie tylko nabrali zaufania do jego idei, lecz z wielkim entuzjazmem ją wspierali.

Potem dostał pieniądze i nazwę... Stowarzyszenie Fontanna.

Nie było powodu, dla którego jakikolwiek mężczyzna czy kobieta, a zwłaszcza jego przyjaciele, których sklonował, nie mogliby mieć skarbonki z organami w ciałach swoich klonów. Prawie wszystkie te klony pochodziły od naukowców projek­tujących broń. Wszyscy oni byli już w starszym wieku, a czas działał przeciwko nim. Decydenci w armii szybko pojęli, o co mu chodzi. Jego projekt został okryty tajemnicą i był dotowany tak hojnie, że Wolfe podejrzewał, iż chcą, by zaczął klonować ich samych. Cieszył się i czuł, że jest już u progu chwały, o jakiej zawsze marzył. Prawdę powiedziawszy, jeśli wszystkie procedury zostaną udoskonalone, a Wolfe był przekonany, że tak się stanie, wtedy on, Frederick Wolfe, zostanie ogłoszony geniuszem nad geniuszami, człowiekiem, który pokonał śmierć.

Dwadzieścia godzin po usunięciu górnej części czaszki Petera Jance'a Frederick Wolfe pracował z intensywnością, która udzieliła się wszystkim obecnym na sali operacyjnej. Mózg nie mógł wytrzymać bez tlenu dłużej niż dwadzieścia godzin, nawet bardzo schłodzony. Wolfe walczył z czasem, który przynosił śmierć.

Zabieg był bezwzględny. Jako że ciało Petera nie było już potrzebne, Wolfe wyjął cenne szare komórki. Odizolował dwa­naście par nerwów czaszkowych i cztery tętnice szyjne. Wyciął i usunął wszystkie otaczające je tkanki. Czyniąc tak, mógł pozostawić połączenia nerwowe i arterie wystarczająco długie, by usunąć je z ciała Petera.

Nieodłączną częścią ośrodkowego systemu nerwowego był rdzeń kręgowy. Odciął go z taką samą precyzją, jak inne włókna nerwowe między pierwszym a drugim kręgiem kręgo­słupa. Promień lasera był tak delikatny, że mógł przejść między dwiema komórkami, nie czyniąc im krzywdy. Co ciekawe, laser był urządzeniem powstałym we wcześniejszych badaniach Petera. A jednak ani Peter, ani Beatrice, która nie wróciła jeszcze na salę operacyjną, nie byli w stanie docenić ironii tego zbiegu okoliczności. Teraz ważne było utrzymanie płynu mózgowo-rdzeniowego. To on dostarczał energię do komórek i umożliwiał funkcjonowanie mózgu i rdzenia oraz chronił przed infekcjami dzięki proteinom i limfocytom.

Kiedy przecięto i zabezpieczono rdzeń, nic już nie wiązało mózgu Petera z jego ciałem. Wolfe podniósł go delikatnie do góry. Z lekkim mlaśnięciem mózg i oczy zostały wyjęte przez otwór w czaszce, który zrobił Wolfe. Włożył je ostrożnie do roztworu soli fizjologicznej, gdzie pływały niczym egzotyczne zwierzę wydobyte z głębin morskich.

Z Hansem sprawa była prostsza. Przecięto mu czaszkę nad uszami, dbając o zachowanie dwunastu par nerwów czasz­kowych i czterech tętnic szyjnych. Uszkodzenie mózgu Hansa Brinkmana było zupełnie nieważne. Bez względu na jego nieprzeciętną inteligencję, stanowiłby jedynie cień genialnego mózgu Petera; nie miał tego przebłysku geniuszu, który doktor Jance dostał od Boga. Dlatego też mniej genialny mózg znaj­dował się teraz niczym różowa galaretka w stalowej misce i po chwili został zabrany.

Przystąpiono do najważniejszego i najżmudniejszego zabie­gu, którym było połączenie młodego ciała z mózgiem.

Zadanie to okazało się diabelnie trudne. Zabieg udoskonalono kosztem stad świń i cieląt. Problemem były nerwy czaszkowe. Dwanaście podstawowych połączeń nerwowych u podstawy mózgu. To one są odpowiedzialne za życiowe funkcje, łącznie z czuciem i pracą mięśni twarzy, poruszaniem ramionami i głową, równowagą, słuchem i węchem. Jedna z dróg ner­wowych, ciągnąca się przez całe ciało, odpowiada za czucie, ruch i pracę gruczołów wydzielania wewnętrznego, trawienie i czynności serca. Choć na tych tkankach genetyczny „klej" Beatrice sprawdzał się doskonale, lepiej niż na bardziej przecież skomplikowanym rdzeniu kręgowym, to jednak położenie ich względem mózgu stanowiło poważny problem. Tuż za gardłem i bard/o blisko mózgu tkanki te były trudno dostępne.

Sprzęt i techniki przeszczepowe, które mieli do dyspozycji, nie pojawią się jeszcze przez dziesięciolecia na cywilnych salach operacyjnych. Były tam skalpele mikrolaserowe, połą­czenia tkankowe pozyskane z płodów świń, skomplikowany tomograf komputerowy, który na bieżąco przedstawiał całą operację na ekranie wideo, i zautomatyzowane narzędzia tak małe, że mieściły się między tchawicą i rdzeniem kręgowym, nie powodując żadnych uszkodzeń. Wszystko to ułatwiało operację, ale sam zabieg wymagał niespotykanej, wręcz wirtuozerskiej precyzji. Nawet obserwatorzy na galerii wiedzieli, że Wolfe dokonywał rzeczy niemożliwych. Teraz mózg Petera Jance'a był tylko kupką protoplazmy, a ciało Hansa Brinkmana zimne, pozbawione krwi, martwe. Serce nie biło od ośmiu godzin. Póki nie nastąpi połączenie, nikt na sali nie jest w stanie powiedzieć, na co poszły ogromne pieniądze rządowe.

Walcząc z czasem, zrobili pierwsze połączenie.

Sprawdzono przepływ informacji i choć system nie funk­cjonował jeszcze normalnie, sygnały płynęły z jednej części ciała do drugiej. Wszyscy obecni zamarli z podniecenia, a Oscar Henderson zaczął poruszać ustami, jakby się modlił.

Alex Davies pochylił się do przodu, obgryzając paznokcie. Jeśli połączenie się udało, to wszystko było możliwe i praw­dopodobnie ta operacja, ten skok w ewolucji, zakończy się sukcesem.

Dwaj mężczyźni pracowali od wielu godzin bez wytchnie­nia, a ich asystenci oznaczali zakończone połączenia, by mogli się we wszystkim zorientować obserwatorzy na galerii. Wolfe i Barrola wyglądali jak nawiedzeni. Ręce mieli zajęte na­rzędziami, a nogami przyciskali pedały regulujące ostrość mikroskopów operacyjnych, służących do obserwowania pola zabiegu.

Na złączach pojawiały się dziwne odczyty. Nikt nie wiedział, czy się unormują, czy nie. Ale teraz musieli zrobić coś znacznie bardziej skomplikowanego, coś, czego nikt w historii medycyny jeszcze nie dokonał.

Wszystko, co do tej pory osiągnięto, wydawało się błahostką wobec połączenia mózgu i rdzenia kręgowego. Przypominali sobie z nadzieją, że były powody przemawiające za tym, żeby się udało. Nacięcia po obu stronach mózgu Petera i rdzenia Hansa były idealnie równe. Ani śladu poszarpanych końcówek czy przerwanych komórek, jak to się działo w czasie wypadków. Podobieństwa między komórkami nerwowymi w rdzeniu Hansa i mózgu Petera były wyjątkowe, bo Hans był klonem Petera. Każde zakończenie było komórką doskonale dobraną pod względem DNA.

Przystąpiono do wykonania tego skomplikowanego zabiegu.

Gruba warstwa „kleju" Beatrice znalazła, się na obu zakoń­czeniach; w ciągu chwili powinna zostać wchłonięta przez tkankę. Elementy DNA przylegających części muszą powielić neurologiczne odciski każdego pnia tak, by nie było między nimi różnicy.

Dokładnie w tej samej chwili, kiedy nałożona substancja nie była ani zbyt mokra, ani zbyt sucha, połączono obie części. Za pomocą lasera, wynalezionego do łączenia submikroskopowych części komputera, Wolfe i jego drużyna zespolili stary mózg z młodym rdzeniem tak dokładnie, że tkanki złączone ze sobą dzięki wspaniałemu wynalazkowi Beatrice stworzyły całość. Pokryta klejem powierzchnia zaczęła szukać dróg DNA, rozrysowanych wcześniej przez DNA matki i ojca Petera. Cząsteczki kwasu dezoksyrybonukleinowego odnajdywały się i łączyły, by powstało zupełnie nowe życie.

Połączenie zabezpieczono cienkim, ale niezwykle silnym kołnierzem stalowym, nie większym niż kółko do serwetek. Pozostało tylko połączyć tętnice biegnące po bokach rdzenia.

- Mamy odczyt aktywności między obu częściami - usłyszeli głos. Mężczyzna z grupy monitoringu neurologicz­nego starał się zachować spokój. Wolfe spojrzał na niego.

- Ile?

Przez chwilę wargi mężczyzny drżały. Na początek Wolfe miał nadzieję uzyskać dwadzieścia, może trzydzieści procent zdolności do przewodzenia impulsów. To pozwoliłoby pacjen­towi żyć, a może nawet poruszać lekko dolnymi częściami ciała. W takiej sytuacji Peter mógłby korzystać z wózka.

- Osiemdziesiąt procent! - wykrzyknął mężczyzna. - Nie, osiemdziesiąt cztery! - Wolfe przyglądał mu się, a ten odpowiedział szerokim uśmiechem. - Poprawia się z każdą sekundą.

Neurochirurg przełknął ślinę.

- A połączenia czaszkowe? - zapytał cicho.

- Wszystkie działają - zgłosił inny specjalista ukryty za monitorami. - Czystość połączeń się zwiększa. Pozostałe są w normie, nie ma zniszczeń.

Na sali zapadła cisza.

Wolfe skinął ostrożnie.

- Zdaje się, że „klej" Beatrice doskonale się spisuje - po­wiedział i pochylił się nad nowym ciałem Petera. - Skończmy to. Może nam się poszczęści.

Bardzo ostrożnie włożyli gałki oczne do oczodołów. Boczne cięcie wzdłuż orbit ocznych umożliwiło sprawne wykonanie tej czynności. Następnie dopasowano górną część czaszki. Po nałożeniu „kleju" Beatrice wokół czaszki, oczodołów i za­tok owinęli wszystko bandażem. Kolejnym posunięciem było umieszczenie rogówki Hansa na starzejących się oczach Petera, a więc ofiarowanie mu czystych „okien", przez które będzie mógł znów patrzeć na świat.

Podstawowe zabiegi zakończono.

Wolfe się odsunął, nastawił Mozarta i napił się macchiato. Przygotował mu je specjalnie przeszkolony sierżant kwater­mistrz, który doskonale wiedział, czego Wolfe mógłby sobie zażyczyć, i miał pod ręką wszystko, nie wyłączając chłodzącego się szampana. Ale na toast przyjdzie czas, kiedy odłożą wszystkie instrumenty. Wolfe odpoczywał, a Barrola wykonywał ostatnie czynności. Gdy skończył, jego szef był już na nogach.

Teraz miał nastąpić punkt kulminacyjny. Wszyscy na sali o tym wiedzieli. Nadeszła pora na triumf lub porażkę, na wyrwanie człowieka z objęć śmierci lub zakrycie mu twarzy całunem.

- Zawołajcie Beatrice - powiedział cicho Wolfe. - Po­winna tu być. Pielęgniarka wyszła pośpiesznie.

- Zaczynajcie pompować - rozkazał.

Technicy zgromadzili się przy urządzeniu. Chromowane cylindry sztucznego serca ruszyły, a rurki łączące ciało z ma­szyną poczerwieniały. Rozpoczęło się pompowanie krwi. Szara skóra zaczęła się różowić.

- Jak go nazwiemy? - zapytał nagle Barrola. Wolfe spojrzał na niego.

- To znaczy... - tłumaczył się Barrola, mając nadzieję, że nikogo nie uraził - ...to przecież nie jest Peter, ale też nie ten drugi.

- To był Peter i będzie Peter. To już jest Peter. Koniec dyskusji - odrzekł Wolfe, uśmiechając się uprzejmie, lecz stanowczo.

- W takim razie, kto to jest? - zapytał Barrola, wskazując dawne ciało Petera Jance'a. Leżało teraz porzucone jak samo­chód bez silnika.

- Pytanie metafizyczne - zgodził się Wolfe - ale to chyba nie nasza dziedzina. Ludzie są, kim są, kiedy żyją. Umierając, przestają istnieć. To, czego nigdy nie było, nie istnieje, a to, co zmieniliśmy, jest zmienione. To, co pożyczono lub skradziono, staje się własnością kogoś innego. Przenosimy wyłącznie atomy z jednego pojemnika do drugiego, lecz to są wciąż te same atomy, a ich energia jest wieczna i nie ma imienia.

- Ale dla obcych...

- Jakich obcych?

- Spoza bazy.

- Oczywiście ogłosimy jego śmierć.

- Więc kim on będzie dla nich? - Barrola zmartwiony patrzył na ciało Hansa Brinkmana z mózgiem Petera Jance'a.

Oto kłopoty nowoczesnej nauki, pomyślał Wolfe. Choćby nie wiem jak wspaniała była twoja wizja, potrzebujesz pomoc­ników.

- Dlaczego mielibyśmy go wypuszczać na zewnątrz? - zapytał rozdrażniony.

Barrola zmarszczył brwi, jakby szukał odpowiedzi, ale Wolfe machnął ręką. Beatrice wchodziła do sali operacyjnej.

Podeszła do galerii, chwiejąca się, blada i niepewna. Wpat­rywała się w męża. Na sali zapanowała cisza. Pani doktor rozejrzała się po galerii, potem spojrzała na Wolfe'a i znów na męża.

To nie był Peter, jakiego znała. Nie miał zmarszczek, blizny po wyrostku, nie miał żylastych dłoni. A jednak, na Boga, to było on. Prawie go takim nie pamiętała... tak wyglądał, kiedy się poznali i pokochali najgłębszą na świecie miłością. By} jakiś czystszy, wyraźniejszy. Nie miał ani grama tłuszczu, za to piękne mięśnie, wytrenowane ciało, jak doskonała maszyna, dziwna i dobrze jej znana, choć obca.

- Pełne ukrwienie - odezwał się kontroler przy pompie.

Beatrice spojrzała na Wolfe'a i przeraziła się. Bez względu na to, jak wyglądał teraz Peter, to był jej Peter, ale się nie ruszał. Nie żył.

Wolfe skinął do niej spokojnie. To mnie teraz potrzebujesz, pomyślał, powracając do pracy.

- Reanimacja! Szybko!

Beatrice patrzyła, jak uwijają się wokół aparatu do sztuczne­go oddychania. Przez ostatnie godziny, może trzy, a może osiem - straciła już orientację - przeszła przez piekło. Co nią powodowało, kiedy pozwoliła Wolfe'owi namówić i ją, i Petera na zastrzyk, biorąc za wszystko odpowiedzialność, a potem podtrzymując swoje nieuzasadnione nadzieje? Mógł przeżyć raka, cuda się zdarzają, ale na taką skalę...

- Gotów! - krzyknął Barrola i dotknął łopatkami do pobudzania akcji serca nagiego torsu Petera.

Ciało podskoczyło gwałtownie i opadło. Wszyscy czekali na ponowne naładowanie aparatu do reanimacji. Beatrice zacis­nęła dłonie na barierce, aż pobielały jej palce.

- Gotów!

Ciało znów podskoczyło i opadło bez życia. Barrola spojrzał zatroskany na Wolfe'a. Ten odpowiedział mu spojrzeniem i jego pomocnik ponownie potarł łopatki.

- Gotów!

Ciało wygięło się w łuk. Zdesperowany Wolfe zaciął usta. Połączenie nie wytrzyma takich wstrząsów. Ciało kolejny raz opadło i leżało na stole jak schłodzone mięso.

I nagle ktoś krzyknął:

- Mam puls!

Anestezjolog podskoczył z niedowierzaniem. A potem usły­szeli to wszyscy. Uderzenia serca sygnalizowały, że w ciele tli się życie.

Peter Jance żył.

- EEG! - krzyknął spiętym głosem Wolfe.

- Pełna aktywność alfa i delta. Pacjent w stanie śpiączki. Wszystkie organy pracują. Znaczna poprawa odczytów.

Patrzyli na siebie zdumieni. W rozświetlonej sali zapadła cisza. Nie odzywał się nawet personel techniczny. Cisza utrzy­mywała się przez chwilę, która zdawała się wiekiem. Przerwał ją ostry odgłos wystrzelającego korka z butelki szampana. Wszyscy odwrócili się i ujrzeli sierżanta wbiegającego na salę z pieniącym się trunkiem, a za nim kroczył pomocnik z tacą zastawioną kieliszkami. Pokój wypełniły okrzyki szczęścia. Obsługa techniczna tańczyła z radości, 'pielęgniarki płakały, obejmując się nawzajem. Na galerii wojskowi poklepywali się po plecach, tłocząc się wokół Hendersona, by mu pogra­tulować.

Tylko Alex Davies zrobił coś zupełnie innego. Opuścił galerię tak cicho, że nikt go nie zauważył. Na dole Barrola wyciągnął dłoń do Wolfe'a, który patrzył na niego przez chwilę obojętnie, a potem podał mu rękę. Beatrice zakryła usta dłońmi. Barrola wręczył Wolfe'owi kieliszek szampana. Ten podniósł go triumfalnie i uśmiechnął się do Beatrice szlochającej na galerii. Po spełnieniu toastu zdjął lateksowe rękawiczki i rzucił je na podłogę.

Spotkali się na piętrze. Wolfe objął ją mocno i trzymał w ramionach. Udali się razem na parking.

- Czego mam się spodziewać? - zapytała ze wzrusze­niem. - Czy to się utrzyma?

- Nie było jeszcze takiego przypadku - powiedział, ocie­rając przegubem mokre czoło.

- Wiem.

- Będziemy musieli poczekać. Za kilka dni Barrola zrobi operację plastyczną. To potrafi nawet półgłówek.

- Freddy...

- Przepraszam, źle się wyraziłem. Twój „klej" świetnie się spisał. Teraz już trzeba mu tylko dać czas, a wszystko zadziała.

Patrzyła na niego, nie oddychając.

- Na pewno zadziała?

Wolfe wziął głęboki oddech, przerażony zaufaniem i wdzię­cznością, które ujrzał w oczach Beatrice. Teraz mnie kocha, pomyślał.

- Beatrice, musimy być cierpliwi. Ale, tak między nami mówiąc, wydaje mi się, że mamy sporą szansę na to, żeby zobaczyć znów roześmianą twarz Petera, i to niebawem.

Jak zawsze grzeczny, doktor przytulił Beatrice delikatnie. Na parkingu pomógł jej wsiąść do samochodu, który wywiózł ją z bazy. Potem Wolfe wszedł do swojego samochodu, a kierowca włączył klimatyzację. Nalał sobie odrobinę armaniaku z butelki, którą trzymał pod siedzeniem, i zastanawiał się, czy powinien był zaproponować Beatrice podwiezienie i rozmowę.

Tak naprawdę to właśnie tego chciała. Naturalnie, westchnął, poddając się uczuciu triumfu i samouwielbienia. Wszystko w swoim czasie.

Po wypiciu szampana i wygaszeniu lamp ciało Petera Jance'a, ofiary raka i podeszłego wieku, wyrzucono razem z resztkami mózgu Hansa Brinkmana. Torbę ze zwłokami zamknięto i ode­słano do jednostki utylizacji. Po chwili jej zawartość przybrała postać gazów i popiołu. Pierwsze rozpłynęły się w powietrzu Karaibów, a drugie zebrano i dostarczono do bazy na specjalne życzenie Fredericka Wolfe'a. Ten złożył prochy w jednej z dziewięciu stalowych urn zamkniętych w jego gabinecie.

Trzy kilometry dalej w pobliskiej kafejce turyści zamawiali mai-tai i heinekeny. Nie męczyły ich naukowe dylematy i pytania natury moralnej. Ekonomia okazała się stabilna, armia niepokonana. Życie było piękne.

Ludzie z bezpośredniego otoczenia Wolfe'a szybko zaczęli myśleć o Peterze jako o odmłodzonym pacjencie. Przetrans­portowano go pod silną eskortą do innej bazy, gdzie następnego ranka dołączyła do niego żona.

Kiedy już była z nim sam na sam, Beatrice położyła głowę na piersi męża. Nie chciała opuścić jej myśl, że to klatka piersiowa innego mężczyzny, ale odsuwała ją od siebie, starała ukryć głęboko, podobnie jak Wolfe ukrywał stalowe urny.

Musiała się trzymać dzielnie. Peter nie potrzebuje teraz twoich wątpliwości, przekonywała samą siebie. On wymaga silnego oparcia dla mózgu i duszy, która teraz przebywała w nowym pojemniku. Beatrice zawsze potrafiła zebrać siły. Jeśli nawet pogwałciła prawa natury i wraz z Peterem będzie za to potępiona, to już za późno na żal. Mimo że przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny modliła się żarliwie, nie miała przeświadczenia, że istnieje jakiś bóg. A jeśli nawet istniał, to przecież nie uczyniła nic, czym mogłaby go obrazić. Po to, by przetrwać, natura robiła różne dziwne rzeczy, które wydawały się bezsensowne. Ona przynajmniej miała powód. Chciała uratować mężczyznę, którego kochała.

Reszta może iść do diabła.

Rozdział 6

Zurych

W drodze do restauracji Kronenhalle Elizabeth przekroczyła rzekę Limmat, przechodząc przez most Quaibreucke. Był to niewielki, łukowaty kamienny most, na którym spotkali się kiedyś z Hansem, zanim podejrzliwość Yvette zmusiła ich do potajemnych spotkań w hotelu. Tuż przed jego śmiercią przy­chodziła tu wiele razy, by wspominać cudowne chwile, kiedy całował ją na oczach Boga i jadących autobusem turystów. z których kilku zrobiło im zdjęcia. Dziś, tak jak wtedy, łabędzie i kaczki gromadziły się na brzegu czystej wody, łódki pod­skakiwały na nabrzeżu, a na niebie gromadziły się szare chmury, Powietrze było czyste aż po szczyty ośnieżonych gór. Tego dnia jednak serce podchodziło jej do gardła, a lodowaty wiał od rzeki przeszywał na wylot. Co gorsza, wiedziała, że to nie wiatr ją tak chłodzi. To ze strachu drżała i dzwoniła zębami.

Przestraszona zeszła z mostu, skręciła w lewo i przeszła Ramistrasse pod numer 4. Wnętrze restauracji urządzono w stylu art deco. Wszędzie widać było rzeźbione drewno, kolorowe szkło i bibeloty z początku wieku. Rosę Annę Brinkman czekała w loży z tyłu, w kwiecistej sukni i złotym turbanie. Barman o bladej włoskiej twarzy, pomarszczonej jak u żółwia, zapalał jej papierosa. Rosę Annę poklepała siedzenie obok i Elizabeth wsunęła się do czerwonej loży.

- Jak się czujesz? - zapytała wprost, patrząc jej głęboko w oczy.

- Bywało lepiej - odparła niepewnie Elizabeth.

- U mnie też. Marco - zawołała barmana obserwującego je w lusterku. - Przynieś młodej damie coś na rozgrzewkę... może dwa razy courvoiser - powiedziała i odwróciła się do Elizabeth. - Skąd jesteś?

Gdyby dziewczyna nie widziała jej szlochającej na cmen­tarzu, pomyślałaby, że nie rozpacza po śmierci syna. W sztucz­nym świetle wydawała się obojętna i chłodna. Może to alkohol, a może skrywała swe uczucia pod maską spokoju. Elizabeth stwierdziła, że poczułaby się lepiej, gdyby podzieliła się z kimś swoimi podejrzeniami. Od pogrzebu coraz bardziej się bała. Ostatniej niedzieli, nie mogąc zapomnieć głosu Hansa tuż przed przerwaniem ich rozmowy telefonicznej, pojechała drogą przez góry Jura i zobaczyła coś, czego nie była w stanie zapomnieć.

- Gdzie się urodziłam? W Michigan. A pani?

- Waxahachie w Teksasie. Wyszłam za wojskowego, więc po drodze trafiły się: Pensacola, Guam, Szwajcaria, Cherry Point i Karolina Północna. No i jeszcze Vieques.

- Vieques? - zapytała Elizabeth. Ta nazwa coś jej przy­pominała. - Gdzie to jest?

- Och, taka mała wyspa na Karaibach. Więc - powie­działa, poklepując dłoń dziewczyny - znałaś mojego syna.

Łagodny głos kobiety sprawił, że Elizabeth poczuła się lepiej, ale w tej samej chwili przypomniała sobie, że musi być ostrożna.

- Mieliśmy wspólnych przyjaciół - wymyśliła szybko.

- Byliście kochankami - poprawiła ją Rosę Annę. Elizabeth poczerwieniała.

- Hans tak powiedział? - zapytała spokojnym głosem, kładąc dłonie na kolanach, by kobieta nie widziała, jak się trzęsą.

- Nie musiał - stwierdziła. - To jasne. Zostaw butel­kę - zwróciła się do barmana, kiedy stawiał kieliszki. - Ale opowiadał dużo o tobie.

Jej słowa były muzyką dla uszu Elizabeth.

- Często? - zapytała. Kobieta się uśmiechnęła.

- Wystarczająco. Nigdy nic nie mówił o innych i wydaje mi się, że to dobrze.

Podniosła kieliszek, jakby chciała wznieść toast.

- Miał wiele kobiet? - zapytała Elizabeth, stukając się kieliszkami.

- A papież nosi białe buty? Przestań. Musiałaś o tym wiedzieć. Był taki przystojny. Pij.

Dziewczyna zrobiła, co jej kazano. Palący płyn przeszedł jej przez gardło i utworzył ognistą kulę w żołądku. Rosę Annę skinęła aprobująco.

- Ja sama ostatnio sporo piję - oświadczyła i wychyliła zawartość kieliszka jednym haustem. - Brandy i patsy cline pomagają mi przetrwać noc.

Dolała Elizabeth.

- Jeśli ci to pomoże - powiedziała - te inne nic dla niego nie znaczyły.

- Skąd pani to wie? - zapytała Elizabeth wystraszona i podniesiona na duchu szczerością kobiety. Bała się jej uwie­rzyć, ale bała się też nie wierzyć.

- Bo go o to pytałam - zaśmiała się Rosę Annę. - Nie jestem nieśmiała. To prawda. - Potem dodała ostrożniej: - Bałam się o niego.

- Bała się pani?

- Pewnie ci mówił o Yvette.

- Trochę - przyznała.

- Nie uznaję skoków w bok - powiedziała Rosę Annę. - Jestem z Teksasu. Tam się zabija kobiety, które zabawiają się z cudzymi mężami. Hans nie wiedział, co jest naprawdę w życiu ważne. Zawsze gdzieś pędził.

Elizabeth się uśmiechnęła.

- To prawda.

- Jego ojciec i ja nie potrafiliśmy mu pomóc. Był jakiś inny. Może z wyjątkiem latania, ale to przyszło później, po śmierci Dave'a, kiedy Hans rzucił fizykę.

Kobieta mówiła tak spokojnym głosem, że Elizabeth prze­szedł dreszcz.

- Jego ojciec nie żyje?

- Widzisz, jaki był skryty? Nie wiem, skąd mu się to wzięło. Na pewno nie ode mnie. Och, jego ojciec nie żyje już od trzydziestu lat. SAM zestrzelił go nad Hanoi w siedem­dziesiątym drugim. Nikt nie potrafił latać jak Dave.

Elizabeth skinęła.

- Hans też kochał latanie.

- To pewnie jedyna rzecz, o której rozmawiał z nim ojciec. Co do reszty, no cóż, Dave znał się tylko na lataniu. Hans interesował się tyloma sprawami, a wszystko to było bardzo skomplikowane. Nie na nasze głowy.

- Vieques - powiedziała nagle Elizabeth. Rosę Annę spojrzała na nią.

- Co z Vieques?

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

- Nie wiem. Wspomniała pani to miejsce i nie mogę przestać o nim myśleć, rozumie pani?

- Nie.

Elizabeth zaśmiała się.

- Ja też nie. Mam wrażenie, że to jakieś nierealne miejsce z bajki. Rosę Annę zamrugała.

- To nie bajka. Tam się urodził Hans. To mała wyspa niedaleko Puerto Rico. Znajduje się na niej baza marynarki. Dave latał tam bombowcem. - Zawahała się przez chwilę. - Była tam klinika płodności.

Nie wiadomo dlaczego, serce Elizabeth zaczęło szybciej bić.

- Klinika płodności?

- Próbowaliśmy z Dave'em przez pięć lat. Dzięki Bogu znalazł się doktor Wolfe.

- Kto to jest doktor Wolfe?

- To lekarz, który prowadził tę klinikę. Hans zawdzięcza mu życie... a my szczęście. Tyle czasu czekaliśmy... chyba przez to kochaliśmy Hansa jeszcze bardziej. Chociaż cza­sem - dodała smutno - wydawało się, że bez wzajemności. Kiedy zmarł Dave, miałam wrażenie, że Hans wcale się nie przejął. Chyba dusił to wszystko w sobie. - Uśmiechnęła się cierpko i odwróciła wzrok. - Jak ty poradziłaś sobie ze śmiercią ojca?

Elizabeth zmarszczyła brwi. Powiedziała o tym Hansowi tylko raz, i to w środku nocy, kiedy był zbyt zmęczony po seksie, żeby jej uważnie słuchać.

- Hans pani powiedział? Rosę Annę skinęła.

- To dziwne, ale ty nas połączyłaś... rozmowa o tobie bardzo nas zbliżyła. Ty też byłaś „wojskowym dzieckiem"?

- Wojskowym dzieckiem? Nie, to znaczy tata był przez jakiś czas w marynarce. Zapomniałam wiele rzeczy z dzie­ciństwa.

- Po śmierci rodzica wypiera się wspomnienia. Lubiłaś igrać ze śmiercią? Hans mówił mi, że świetnie jeździłaś na nartach. A potem miałaś wypadek?

Zastanawiające, jak dużo o niej opowiadał. Czuła się ob­nażona, ale też uradowana, bo rozumiała, co to znaczyło. Nie pokazała jednak po sobie tego, co w tej chwili przeżywała.

- Tak, miałam wypadek - potwierdziła.

- Widzisz, znów coś chcesz zatrzeć. To było na nartach, prawda?

Czuła się jeszcze gorzej, wiedząc, że Hans darzył ją tak głębokim uczuciem.

- Chyba miałam pecha. Zjechałam na oblodzoną trasę i... przeleciałam przez płot, pędząc jakieś sto na godzinę.

- Wpadłaś na drzewa. Hans mówił, że mocno pokiereszo­wałaś sobie twarz. To okropne.

- No cóż - powiedziała Elizabeth. - Nigdy nie byłam zawodniczką olimpijską.

- Wystraszyłaś się?

- Właściwie to odniosło odwrotny skutek.

- Hans wspominał, że lubisz iść na całość. Ale nie straciłaś urody.

- Właściwie to mi ją poprawili - przyznała Elizabeth.

- Tak, Hans mówił, że musieli całkiem przerobić ci twarz.

- Prawie. Lepiej im poszło z twarzą niż z kolanem.

- Pewnie mieli dobry materiał. Podobało mi się to zdjęcie w „Marie Claire". Jeszcze mi się nie zdarzyło, żebym u fryzjera nie znalazła twojego zdjęcia w czasopiśmie. Musisz mi podać nazwisko tego chirurga plastycznego. - Upiła łyk z kieliszka i uśmiechnęła się tajemniczo. - Chcesz zobaczyć zdjęcia Hansa?

Nie czekając na odpowiedź, Rosę Annę otworzyła torebkę i wyjęła album ze zdjęciami. W większości były to stare fotografie o różnym formacie, małe, długie, przycięte i legi­tymacyjne.

- To Hans w liceum; grał w baseball. Elizabeth przyglądała się fotografii. W wieku czternastu lat był już podobny do mężczyzny, którego poznała.

- A tutaj jest w drużynie pływackiej. Potem przez dwa lata biegał. To był sportowiec z urodzenia. Udawało mu się wszystko, czego się podjął. To był prymus, tak jak ty - po­wiedziała z czułością.

Elizabeth przeglądała zdjęcia, odruchowo dotykając na nich twarzy Hansa. Powróciło uczucie uwielbienia, które towarzy­szyło im przy pierwszym spotkaniu. Znalazła zdjęcie z okresu, kiedy miał jakieś dwadzieścia lat. Stał obok cessny, ramię w ramię z uśmiechniętym, brodatym, dwa razy od niego star­szym mężczyzną.

- Tego dnia po raz pierwszy poleciał sam - wyjaśniła Rosę Annę.

- To jego ojciec?

- Instruktor latania. Mówił, że Hans ma talent. Ale jemu wszystko przychodziło łatwo... oprócz związków z innymi ludźmi. Ty chyba byłaś z nim najbliżej.

Elizabeth przełknęła uwięzioną w gardle ślinę i oglądała dalej. Na kolejnym zdjęciu Hans był małym chłopcem. Stał na plaży i trzymał w rączkach wielką czerwoną piłkę. Nie musiała pytać. Domyśliła się, że to Vieques.

- Wygląda na szczęśliwego. Rosę Annę zmrużyła oczy.

- Hans uwielbiał Vieques. Zawsze chciał tam wrócić, ale nigdy mu się nie udało. Był zbyt zajęty. Prawie nie wypoczywał. Teraz odpocznie - dodała cicho. Po raz pierwszy mówiła z goryczą, prawie ze złością. - Pamiętasz - zmieniła temat - jak na pogrzebie powiedziałaś mi, że to wszystko nie ma sensu?

Elizabeth wzięła głęboki oddech, a serce zabiło jej mocniej.

- Rozmawiałam z nim - wyjaśniła - tuż przed wypad­kiem. Ktoś niespodziewanie zrobił coś głupiego... jakiś inny kierowca musiał... wtedy właśnie przerwało łączność.

Rosę Annę zamrugała.

- Jesteś tego pewna? - zapytała trzeźwo.

- Tak to brzmiało przez telefon.

- Policja nie wspomniała o innym samochodzie. Pozostały ślady tylko jednego.

- To jeszcze nie wszystko - ciągnęła Elizabeth. - Po­jechałam tam, gdzie się rozbił. Znalazłam ślady opon jego samochodu. Mocno hamował. Widać wyraźnie. Musiał ostro skręcać. W barierkach pozostało spore wgłębienie i farba, taka sama jak na jego samochodzie.

- Przejechał przez barierki.

- Ale nie tam. Po drugiej stronie drogi uderzył w skały i rzuciło go ponownie na jezdnię.

Rosę Annę upiła łyk z kieliszka. Elizabeth rozumiała, jak trudno było tego słuchać.

- No i wtedy przeleciał przez barierki.

Elizabeth spojrzała na barmana. Znów im się przygląda) w lustrze, póki nie zobaczył, że ona na niego patrzy. Potem zajął się czyszczeniem kieliszków. Elizabeth pochyliła się w stronę Rosę Annę i cicho powiedziała:

- Ślady kończą się na skraju drogi. Nie wygląda na to, by samochód od razu runął w przepaść. Widać wyraźnie po śladach kół. Samochód się zatrzymał, a dopiero potem spadł.

Rosę Annę odwróciła wzrok i opróżniła kieliszek.

- Więc mówisz... Elizabeth zmarszczyła brwi.

- Nie wiem - stwierdziła i dopiła drinka. Nie poprosiła o następnego. Rosę Annę spojrzała na nią, a Elizabeth zapyta­ła: - Czy Hans wspominał, że był śledzony?

Rosę Annę się wyprostowała.

- Zachowujesz się jak pies policyjny.

- Jeśli tak trzeba...

Na twarzy Rosę Annę pojawił się wyrozumiały uśmiech. Poklepała ją po dłoni.

- Rozmawiał o tym, i to często. W zeszłym tygodniu, kiedy go odwiedziłam, sprawdzał, czy nie ma podsłuchu.

- Jaki z tego wniosek?

- To znaczy, że nie znał się na ludziach. Nie znał wcale Yvette, jeśli sądził, że kazałaby go śledzić. Miała gdzieś jego romanse. On był tylko jej sejfem, kochanie.

Elizabeth spojrzała zdziwiona.

- Sejfem? Myślałam, że jej ojciec jest...

- Bogaty? Nie. Ma koneksje, owszem. Kiedyś może był bogaty. Ale jak przyszło co do czego, to okazali się goli.

Wyglądali na bogatych, bo styl życia niewiele im się zmienił. Yvette była uzależniona od Hansa.

- Może zrobiła to dla pieniędzy?

- Może zasoby Hansa wystarczyłyby jej jeszcze przez jakiś czas... ale Yvette wydałaby je szybciej, niż myślisz. Jest głupia, lecz nie na tyle, żeby zabić kurę znoszącą złote jajka.

Elizabeth westchnęła.

- On był jednak przekonany, że coś się dzieje.

- To paranoja.

Elizabeth wpatrywała się w fotografię. Hans był na plaży. Nad głową trzymał piłkę. Tuż za nim rosła palma, a dalej widać było ocean. Miała wrażenie, że fotografia za chwilę się poruszy, palma zacznie uginać się na wietrze, a Hans zawoła do niej chłopięcym głosem.

Poczuła znów na sobie dłoń Rosę Annę.

- Nie obwiniaj się, Elizabeth. Musisz się z tym pogodzić. Ja próbuję.

Nie mogła. Ktoś spowodował wypadek Hansa. Czuła to przez skórę.

Jeśli nie Yvette, to kto?

Wyspa Vieques

To, że Peter przeżył, było cudem, który pociągnął za sobą następne. Poza kilkoma nieskomplikowanymi krwotokami jego ciało było w dobrej kondycji. Badania tomograficzne nie wy­kazały jakichkolwiek zmian w mózgu. Ciało funkcjonowało prawidłowo, odruchy były w normie. To pozwalało wnios­kować, że mózg pozostał nieuszkodzony. Na podstawie tego, co na razie byli w stanie stwierdzić Wolfe i jego asystenci, wszystkie połączenia trzymały i przekazywały sygnały tak płynnie, jakby to był ten sam organizm. Mózg przetrwał skom­plikowany zabieg, a ciało przeszczep. Wolfe, cytując Mary Shelley, powiedział, że wynik jest elektryzujący. Henderson przysyłał codziennie kwiaty i szampana.

Wolfe zarządził, by przerwano podawanie Peterowi leków utrzymujących go w stanie śpiączki już po pierwszym tygodniu. Po dwóch dniach EEG wykazywało znaczną aktywność mózgu.

Barrola zaordynował kroplówkę z valium, w razie gdyby były jakieś problemy natury psychicznej po przebudzeniu, lecz nic nie świadczyło o najmniejszym podrażnieniu. Odczyty były w normie.

Odłączono Petera od wszystkich aparatów wspomagających funkcje życiowe, poza podawaniem tlenu.

Grupa anestezjologów przestała czekać w pogotowiu. Wszys­cy pracownicy Stowarzyszenia Fontanna, z wyjątkiem ochrony budynku, mogli wreszcie zrobić sobie przerwę i odpocząć po kilku tygodniach ciężkiej pracy.

W tym czasie Wolfe, Beatrice i Barrola czekali, co się wydarzy, trzymając na zmianę wartę u boku Petera. Nie chcieli zapeszyć. Byli przygotowani na najgorsze.

A jednak cuda zdarzały się codziennie.

Mózg Petera zdawał się szybko godzić z nowym środowis­kiem. Fale były coraz żwawsze, aż osiągnęły normalny stan dla osoby śpiącej. Elektrody przyczepione do powiek rejest­rowały REM. Wskazywały, że Peter ma jakieś wyobrażenia i sny. Żył i smacznie sobie spał.

Mimo to między nim a zwykłym śpiochem była jedna zasad­nicza różnica - nad ranem nie otwierał oczu.

Po pięciu dniach Wolfe zaczął się niecierpliwić.

- Powinien już się obudzić - mruknął. Widząc krew odpływającą z twarzy Beatrice, pożałował swych słów. Podob­nie jak Peter, którego chwilowo zastępował, nie znosił sprawiać jej bólu.

Zdecydował się na zastrzyki pobudzające, ale bez oczeki­wanego rezultatu. Potem próbowali hałasować, dotykać, a nawet policzkować Petera. Niczego nie osiągnęli. Beatrice czytała mu Lewisa Carrolla, jej ulubionego autora, i Thomasa Pynchona, ulubionego autora Petera. Nic. Opisywała każdy hotel, w którym mieszkali na wakacjach, a kiedy Wolfe'a nie było w pokoju, szczegóły ich pożycia intymnego. Nic. Puszczali mu Haydna, którego Peter wolał od Mozarta, i Ornette Coleman, której nie znosił.

Nic.

- Jak długo będziesz czekał? - zapytała Beatrice po trzech tygodniach, kiedy jej obawy przerodziły się w przerażenie.

- To nie moja decyzja - odparł Wolfe.

Wiedział, że sprawdzała jego lojalność, jakby czuła, że poza Peterem miał jeszcze coś w zanadrzu. Ale w tej chwili nie dysponował innym obiektem do eksperymentów i myślał tylko o przetrwaniu organizmu leżącego przed nim.

- Chcesz odłączyć aparaturę, prawda? - zadała mu py­tanie, spoglądając jak mysz zapędzona w kąt. Popatrzył na nią z całą dobrocią, na jaką było go stać.

- Beatrice. Nie ma go od czego odłączać. A dostarczanie mu pożywienia należy do naszych obowiązków...

- Freddy - powiedziała, mrugając i odwracając się od monitorów - to ty jesteś bez serca, a nie Henderson.

- Zgadzam się z tobą - oświadczył Wolfe - ale Peter jest w dobrym stanie i nie zamierzamy go porzucić.

- Mimo to... - usłyszeli za plecami głos Alexa, który zastępował Barrolę, przeprowadzającego właśnie poważną ope­rację w kraju - ...kto cię pozwie do sądu, jeśli pacjent umrze?

- Alex - zareagował spokojnie Wolfe - wystarczy. Jego wnuk spojrzał na Petera i potarł brodę.

- Może on się boi obudzić - powiedział, ignorując fakt, że dziadek wyraźnie poczerwieniał.

- Co to znaczy? - zapytała łagodnie Beatrice.

- Nie zachęcaj go - ostrzegł Wolfe.

- Czego się boi? - nalegała Beatrice. Alex podsunął jej palec pod nos i rzekł:

- Boi się tego, co go tu czeka. Ja bym się bał. Miał umrzeć. Był na to gotów, a potem wy daliście mu propozycję nie do odrzucenia. - Przyglądał im się niewinnym wzrokiem. - Mo­że nie chce do was dołączyć. Diabli wiedzą, czego zażądacie w zamian.

Patrzyli na niego zaskoczeni.

Uniósł ręce.

- Przepraszam, wydziwiam.

Na czole Wolfe'a pojawiła się nabrzmiała żyła. Wpatrywał się w swego wnuka.

- Alex, możesz już iść - rzucił.

- To tylko taki pomysł - odparł chłopak i wzruszył ramionami. Pomachał im i skierował się do wyjścia. - Chce­cie kawy? - zatrzymał się w progu. Potem znowu wzruszył ramionami i wyszedł.

Beatrice odwróciła się do Wolfe'a.

- Może on ma rację - powiedziała.

- Nie widzę w tym żadnego sensu - mruknął.

- Więc o co chodzi? Dlaczego Peter się nie budzi?

- Nie wiem - odparł, uświadamiając sobie jednocześnie, że Beatrice zaczyna mu działać na nerwy.

- To nie jest odpowiedź! - krzyknęła Beatrice. - Chcę z powrotem mego męża!

Wolfe pobladł. Czy to możliwe, że nagle zapragnął gdzieś w głębi duszy, żeby Peter się nie obudził? Absurd. Jeśli on umrze, poniosę porażkę. Cała reszta to dziecinne bzdury.

- Nie ma tu dobrych i złych odpowiedzi - przekonywał, czując, że traci pewność siebie. - Zrobimy wszystko, co w naszej mocy. Tyle już w to włożyliśmy, że szaleństwem byłoby zrezygnować.

- Och, rozumiem - stwierdziła Beatrice - chodzi o pie­niądze...

- Nie to miałem na myśli - zaprotestował. - Wszyscy włożyliśmy w to wiele wysiłku... fizycznego, intelektualnego i emocjonalnego, zwłaszcza Peter. Jego życie jest kwestią najważniejszą, to nie podlega dyskusji.

- Nie, Freddy. Widzę w tym bardziej złożony problem.

Powiedziała to chłodno i złośliwie, a potem wyszła.

Wolfe słuchał jej kroków na korytarzu i zrozpaczony przeklął się za brak taktu. Stracił w jednej chwili z trudem osiągniętą wdzięczność i sympatię Beatrice. Nie bądź idiotą, powiedział sam do siebie. Odwrócił się do Petera i przyrzekł sobie, że zdobędzie zaufanie tej kobiety ponownie, kiedy nadarzy się okazja. Potem zobaczymy, kto komu jest coś winien.

- Prawda, Peter? - powiedział głośno.

Na monitorze EEG pojawiła się pofalowana linia, jakby śpiący pacjent chciał odpowiedzieć. Mój Boże, pomyślał Wolfe, robię się podobny do mojego wnuka. Myśląc o Alexie, po­śpieszył na dół. Miał zamiar powiedzieć małemu gnojkowi, żeby go więcej nie zawstydzał przy Beatrice.

Rozdział 7

Wyspa Vieques

Beatrice przeniosła się do pokoju Petera. Nie chciała już powierzać opieki nad nim nikomu obcemu. Szarmanckie za­chowanie Wolfe'a tylko ją drażniło, a Alex Davies najwyraźniej jej unikał.

Znalazła go w końcu przy stole w stołówce. Uprzejmie zapytał o stan Petera, ale podejrzewała, że był o nim do­skonale poinformowany. Zdecydowała się porozmawiać szczerze.

- Co się między wami dzieje? - zapytała.

- O co pani chodzi? - powiedział z niewinną miną.

- Wiesz, o co mi chodzi. Co jest między tobą i dziadkiem? Alex wzruszył ramionami.

- To co zwykle.

- On cię bardzo kocha - podsunęła mu myśl. Zaśmiał się głośno.

- Tak, pewnie tak. Jak król Lear kocha swojego błazna.

- Bo jesteś błaznem, Alex.

- To tylko barwy ochronne - zgodził się z uśmiechem, dziobiąc widelcem jedzenie.

- Myślisz, że Frederick jeszcze wierzy w projekt?

- To znaczy... czy wierzy w Petera Jance'a? Musiała przyznać, że chłopak był bardzo rozgarnięty jak na swój wiek.

- No dobrze - powiedziała. - Sądzisz, że jeszcze zależy mu na Peterze? Mówił ci coś?

- To co zwykle. Będzie się trzymał doktora Jance'a, bo nie chce się przyznać do błędu. Najważniejsza jest nauka, czyż nie?

- Chyba wszyscy zasługujemy na trochę dłuższe życie. Ten eksperyment ma szansę na to, by przedłużyć je nam.

W środku czuła chłód. Nie wierzyła w to, co mówiła. Alex uśmiechnął się nieznacznie.

- Najpierw naukowcy, tak zawsze twierdził. Oczywiście sugerował, że na drugim miejscu są wojskowi. Mówił tak, żeby zdobyć pieniądze, a nie z szacunku do nich.

Spojrzała na chłopaka i w jego oczach zobaczyła zwątpienie. Tylko przez chwilę. To zagrażało życiu jej męża.

- Zadziwiasz mnie - beształa go. - Nie sądzisz, że to rząd chce, żeby prezydent żył wiecznie? Alex potrząsnął głową, biorąc serio jej żart.

- Nie, wojsko jest potężniejsze niż jakikolwiek prezy­dent. Pracują dłużej i mają lepszą ochronę. - Uśmiechnął się figlarnie. Mówił poważnie czy żartował sobie z niej? - W końcu zostawi wojsko i znajdzie sobie prywatnych spon­sorów. Tam się kryją wielkie pieniądze. Korporacje. Za­płacą, ile trzeba, za nieśmiertelność, a mają głębokie kie­szenie.

Patrzyła na niego, ale wciąż nie wiedziała, czy mówi serio.

- A co z artystami i filozofami? Zaśmiał się. Potem się pochylił i zaskakująco szczerze stwierdził:

- Peter jest biletem do raju. Jeśli on się obudzi, wszystkie bramy stoją otworem. Dziadek nigdy nie zrezygnuje z Petera. Nie stać go na to.

Dlaczego nie czuła się pocieszona? Nagle coś jej się przy­pomniało.

- Jeśli się obudzi? - stwierdziła. - Wiesz coś, czego ja nie wiem?

- Chciałem powiedzieć, kiedy się obudzi. Niech pani po­słucha - ciągnął, jakby czytał w jej myślach. - Nie wiem więcej niż pani. Tylko...

- Co?

Spojrzał na nią dziwnie, a potem wzruszył ramionami i dodał:

- Problem w tym, że pani nie wie więcej niż ja.

- Ale o czym? - zapytała i prawie w tej samej chwili tego pożałowała.

Alex uśmiechnął się jak mały, inteligentny chłopiec, do którego mówiono zbyt prostym językiem. Po chwili spojrzał na nią obojętnie.

- Kiedy pracował w klinice płodności, wziął wycinki skóry od każdego z was, prawda? Beatrice odłożyła widelec. Nagle straciła apetyt.

- Wiesz to od Fredericka? Chłopak znów się zaśmiał.

- No, prawie. Ma zakodowane dane w komputerze, a to pobudza moją ciekawość.

Spojrzał na nią jak na przyjaciółkę. To dziwny dzieciak, pomyślała. Ale lubiła go.

- Czy czyta pani „Peanuts"? - zapytał.

- Chodzi ci o ten komiks? Skinął głową.

- Snoopy zawsze mówi: „Co na podłodze, to jest moje". Cóż, ja mówię to samo o komputerach. Nie ma hasła, którego bym nie złamał. On pobrał DNA od was wszystkich.

Udało jej się skinąć głową, choć była bardzo zaskoczona. Mówił o tajemnicy z jej przeszłości z taką swobodą. Mógłby być jej wnukiem. Nie przestawał jej zadziwiać.

- Pani też, prawda?

Poczuła, jak krew przestaje jej krążyć w żyłach. Usłyszała własny głos z daleka.

- Tak, chyba tak.

- No właśnie - powiedział Alex.

- A ty wiesz, kim są klony? - zapytała nabrawszy powie­trza w płuca.

- Skąd to pytanie? - odpowiedział, próbując się uśmiech­nąć.

- Tego dnia na prelekcji - odparła Beatrice - znałeś nazwisko człowieka, któremu połączono rdzeń kręgowy. Sły­szałam, jak je wymówiłeś.

- Raszid al-Assad - odezwał się po chwili. - To był królik doświadczalny, a nie klon. Nie, dziadek ma dane o klo­nach gdzieś indziej, może w głowie, kto wie? - Powiedział to swobodnie i natychmiast wstał. - Przepraszam, ale muszę uciekać. Muszę rozwiązać równanie różniczkowe. Ma być gotowe, kiedy obudzi się pani mąż, a na pewno się obudzi - zapewnił łagodnie. Pokazał jej uniesiony w górę kciuk, gdy wychodził ze stołówki.

Beatrice odprowadzała go wzrokiem, zastanawiając się, czy to, co powiedział, było prawdą. Może miał pojęcie o wszystkim. Jeśli tak było, mogło to stanowić powód zatrudnienia go przy programie Wolfe'a. Może orientował się dokładnie, co zrobiono z ciałami.

Starała się wbić sobie do głowy, że musi bacznie się przy­glądać Alexowi i ponownie z nim porozmawiać. Ale jakoś nie miała okazji. W ciągu następnych dni Wolfe i jego dziwaczny wnuk zniknęli jej z pola widzenia. Zajęta była wyłącznie Peterem. Przyniosła do jego pokoju składane łóżko. Nie spała jednak, tylko bez przerwy przyglądała się danym na monitorach. Funkcje życiowe jej męża się nie zmieniły, lecz wciąż nie chciał się obudzić. W głębi serca wiedziała, że żyje, i miała nadzieję, że nic się nie stało.

- Syndrom zamknięcia się przed światem - opisał to Wolfe, sugerując, że jeśli Peter z tego nie wyjdzie, umrze.

Beatrice nie chciała w to wierzyć. Twierdziła, że Wolfe nie zna Petera. Peter potrafi walczyć i nigdy się nie poddaje.

Żywiła nadzieję, że ma rację.

Minęły jeszcze dwa tygodnie. Wiele godzin spędziła, siedząc przy łóżku Petera, patrząc na mężczyznę, który był jednocześnie jej mężem i jakimś obcym człowiekiem.

A jednak to był dziwnie znajomy obcy.

Wyglądał jak Peter w wieku trzydziestu pięciu lat. Przypo­mniały jej się dawne czasy, ich młodość. Peter miał czterdzieści lat, kiedy pobrano jego DNA. Jego klon był młodszy. Skórę miał gładką i połyskującą, gładkie paznokcie, jasne włosy, miękkie i pełne usta.

Podziwiała to wszystko, choć wzdragała się trochę.

Po trzech tygodniach nie było już blizn na ciele. Materiał genetyczny przygotowany przez Beatrice połączył wszystko dokładnie. W chwilach załamania myślała, że zrobiłaby fortunę na kosmetykach, gdyby pracowała w sektorze prywatnym.

Kiedyś ktoś z tego skorzysta... gdy wszystko przestanie być ściśle tajne... po latach. Teraz wiedziała, że za udostępnienie obcym wyników swoich badań mogłaby zginąć.

- Wyglądasz dokładnie tak samo jak w pięćdziesiątym ósmym - powiedziała, dotykając silnych, wielkich dłoni. - Pamiętasz rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty ósmy?

Zamilkła. Coś się zmieniło w pokoju. Ale co?

- Explorer Jeden znalazł się na orbicie? Ile razy kochaliśmy się tej nocy, trzy? Cztery? To matematyka wyniosła go na orbitę, a ja byłam z ciebie taka dumna.

Co to był za dźwięk?

Spojrzała na monitory. Czy to tylko jej pobożne życzenia, czy monitor naprawdę wykazywał przyśpieszenie pulsu?

Ujęła mocniej jego dłoń.

- Pamiętasz von Browna? Nienawidziliśmy tego pompatycznego bubka. Zgarnął całą sławę, a potem podziękował ci publicznie. Przedrzeźniałeś go i śmialiśmy się. Pamiętasz to łóżko z baldachimem? I szampana, którego nam przysłał... takiego taniego sikacza?

Nie było już wątpliwości. Serce Petera biło mocniej.

- Tak - mówiła z gulą w gardle - na pewno pamiętasz. Co jeszcze pamiętasz z tego roku? No... lubiłeś przecież tę zabawę. Elvis poszedł do wojska. Co jeszcze? Van Cliburn wygrał konkurs Czajkowskiego, Pasternak dostał Nobla. Co to był za album Milesa Davisa, którego kazałeś mi słuchać, póki go w końcu nie polubiłam?

Klatka piersiowa Petera zaczęła się gwałtownie unosić, a Beatrice płakała. Pochyliła twarz do jego ucha i drżącym głosem szepnęła:

- „Kind of Blue", tak... A co z nowym papieżem? To dziesięć lat najlepszych w całym dwudziestym wieku. A pięć­dziesiąty ósmy był naszym ulubionym rokiem.

Oddychał gwałtownie. Sięgnęła, żeby poprawić rurkę z tle­nem. Kiedy jej dotknęła, podniósł rękę i odepchnął jej dłoń.

- Boli - zachrypiał.

Powiedział to ledwie słyszalnie, a Beatrice krzyknęła tak głośno, że natychmiast przybiegły pielęgniarki. Za nimi po­jawił się Frederick Wolfe. Iskierki w oczach Wolfe'a spra­wiły, że serce Beatrice zabiło jeszcze szybciej. Objęła go

i uścisnęła. Czekali, aż Peter powie coś jeszcze. Zapadł znów w sen, ale jeśli monitory pokazywały prawdę, najgorsze było za nimi. Peter żył i walczył, żeby do niej powrócić.

Czasem widział pokój, w którym go umieszczono.

Przez trzy dni próbował ujrzeć światło, lecz tracił je z oczu. Następnie dochodziły do niego dźwięki, jakby zmieniano stacje radiowe, po czym słyszał już tylko szum, kosmiczny szum z obcych stacji.

Bohatersko walczył, by odzyskać przytomność i zobaczyć Beatrice siedzącą obok niego, trzymającą go za rękę i głaszczącą po głowie. Wiedziała, jak bardzo pragnie między jednym a drugim przebudzeniem pozostać z nią.

Potem znów zasypiał. Czuł krople na swym ciele i kiedy otwierał oczy, widział płaczącą Beatrice, która mówiła coś do niego, ale nie rozumiał jej słów. Później jej twarz robiła się coraz mniejsza, a dotyk dłoni coraz słabszy i po chwili już nic nie czuł. Ogarniała go wszechmocna ciemność bez bólu, stresu i myśli. Znalazł się w kokonie, odizolowany od jakichkolwiek bodźców i bez nadziei.

Żyję, mówił sobie. I jestem nowym człowiekiem. Nie ma już bólu i zniknął rak, jakbym nigdy nie był chory.

- Beatrice?

Czy po raz pierwszy wypowiedział to imię? Widział jej oczy jak dwa szare słońca w oceanie ciemności.

- Jestem tu, Peter. Słyszysz mnie? Z całych sił próbował mówić wyraźnie.

- Nie tu.

- Jesteś tu. Jesteś żywy.

- To nie ja. Mnie tu nie ma. Jej milczenie wyjaśniło wszystko.

- Zgodziłem się, tak?

- Tak, dzięki Bogu, zgodziłeś się.

Teraz on zamilkł. Jego dusza zdawała się unosić nad łóżkiem, jakby chciała uciec z ciała, do którego nie należała. Był prze­rażony.

- Peter, rozumiesz mnie?

Miał sztywny język.

- Jestem głodny.

Roześmiała się. Jej śmiech zniweczył strach i wypełnił jego serce czymś w rodzaju radości.

- Zdaje się, że zrobiłeś to dla mnie - powiedziała.

- Nie - odparł z trudem.

Wiedziała, co miał na myśli. Rozumiała jego żal i poczucie winy. Czuła też jego głęboką nadzieję. Miała wielką ochotę, by go pocieszyć. Chciała go chronić.

- Peter, pamiętasz, co mówiłeś? O tym, co los nam przy­niósł. To właśnie przyniósł nam los.

- To cud - rzekł z trudem, patrząc na nią zamglonym wzrokiem.

- Tak, cud.

Nagle zaczął, płakać jak dziecko. Zapragnął wyrwać z cia­ła wszystkie rurki. Wezwano pielęgniarki, by go powstrzy­mały. Po kilku minutach się uspokoił. Poprosił o coś do jedzenia.

- Peter, jeszcze nie.

- Bo pójdę sam - powiedział głosem jeszcze drżącym, ale dość stanowczym. Nie miał pojęcia, czy chciał spełnić groźbę, czy jedynie pragnął ją rozśmieszyć. Beatrice zareago­wała śmiechem, a pielęgniarki pobiegły uzgodnić z Wolfe'em sprawę jedzenia.

Wolfe był ostrożny, podano jednak Peterowi kleik dla dzieci, odżywczą papkę, która wydała mu się bardzo smaczna. Jadł z dziką namiętnością niemowlaka karmionego piersią.

Zorientował się, że gdy o coś poprosił, wszyscy mu nad­skakiwali jak nigdy w życiu. Zaczął myśleć bardziej logicznie, kiedy się najadł. Zastanawiał się, jaki miał teraz wpływ na ludzi, stał się przecież pionierskim osiągnięciem nowoczesnej nauki. Był taki kruchy i tylko jeden jedyny. Beatrice opowie­działa mu wszystko, gdy tylko mógł prowadzić normalną rozmowę. Nie potrafił wyrazić, jak się bał. Wyjaśnił jej, jak się czuje, że ma wrażenie normalności, choć co chwila przy­glądał się swemu ciału z poczuciem obcości. Ukrywał swoje uczucia, ale nie musiał zatajać wszystkiego. Mówił jej o swej wszechogarniającej miłości i wdzięczności za to, że była przy nim. Musiała przecież przecierpieć operację, a potem niepewny okres oczekiwania na efekty. Dzięki niej, Wolfe'owi i całej tej tajnej organizacji mógł żyć.

Kiedy zostawał sam, ogarniał go strach. Był sobą, ale niezu­pełnie. Już nigdy nie będzie tylko sobą. Stał się czymś pośred­nim. Dziwaczność tej sytuacji nie dawała mu spokoju, zwłaszcza przed snem. W snach było jeszcze gorzej, przeżywał ból raka, jakby jego dusza przypominała mu, przez co przeszedł, żeby zaczął cieszyć się życiem i zapomniał o wyrzutach sumienia.

Po tygodniu od odzyskania przytomności zaczął nagle wy­rzucać z siebie teorie, postulaty, wzory jak z leksykonu fizyki. Wyglądało na to, że jego umysł zaczynał pracować po długim śnie. Zastanawiał się, gdzie się podziały wątpliwości. Po sześciu tygodniach po raz pierwszy stanął na nogach. Potem wybuchał nagle, zaczynał mówić z sensem o projekcie Młot. Tryskał nowymi pomysłami tak oryginalnymi, że Wolfe miał ochotę je zapisywać.

Następnego dnia poprosił o duże lustro.

Beatrice wpatrywała się w niego, kiedy lustro wjeżdżało do pokoju. Stał i patrzył na siebie przez pięć minut, nic nie mówiąc. Widok jego ciała... niesamowite podobieństwo zda­wało się z niego kpić. To przecież ja, mówił sobie w duchu. Więc dlaczego czuję się tak obco? Do ukończenia sześćdzie­sięciu lat czuł ciągłość między przeszłością a teraźniejszością, jakby jego umysł i ciało wcale się nie zmieniły, jakby zawsze miał dwadzieścia lat, jakby nigdy nie był dzieckiem. A teraz znów miał trzydzieści pięć lat. Czuł się jak w gabinecie śmiechu. To nie ja, powiedział w myśli do swego odbicia w lustrze, a ono odpowiedziało: „Oczywiście, że nie".

- To było tak dawno - stwierdził ponuro.

Mówił już dość wyraźnie, ale jeszcze niepewnie, zwłaszcza gdy coś go przerażało. Sprawy naukowe powróciły do niego bez trudu, zupełnie nietknięte.

- Kiedy tak wyglądałeś? Minęło już czterdzieści lat - powiedziała łagodnie.

- Nawet przy goleniu.

Nie musiał nic wyjaśniać. Rozumiała go doskonale. Przez te lata nie przeglądał się w lustrze, bo nie chciał zauważyć zmian. Wizyty u dermatologa zastępowały mu spoglądanie w lustro. Beatrice znała dobrze to uczucie.

- To ciało jest lepsze niż moje.

- Tak, to prawda.

- Dbał o siebie - oświadczył.

To było delikatne zasugerowanie, że należało do kogoś innego. On, starzejący się człowiek, zburzył naturalny proces utrzymujący się od początku istnienia gatunku. Złamał to prawo i ukradł dla siebie ciało innego. Zastanawiał się, czy w tym procesie nie stracił czegoś z siebie. Inna jego część walczyła z tymi wątpliwościami. Ta część, a podejrzewał, że było to ciało, rozpaczliwie chciała żyć. W pewnym sensie to ciało teraz należało do niego. Nie mógł go już przecież oddać.

- To dobrze, że tak o nie dbał - stwierdziła Beatrice.

Odwrócił się powoli, by spojrzeć na nią. Zobaczył, jak się skrzywiła, i zrozumiał, że myśli o tym, w jakim stanie jest jej ciało. Porównywała się z nim. Objął ją niezdarnie.

Dobrze było ją znów objąć. Znajomy zapach włosów i skóry podrażnił jego zmysły. Kochał ją z całego serca. Może tylko to się liczyło.

W ciągu następnych kilku dni okazywała mu ogromne za­interesowanie, którym Peter bardzo się cieszył. Narzekał na jedzenie w Stowarzyszeniu Fontanna, więc przysyłali mu posiłki z restauracji. Poprawiła mu się wymowa. Zaczął jeść bez opamiętania. Pochłaniał potrawy, których wcześniej nauczył się unikać - sosy kremowe i tłusty ser. Odkrył, że mógł czytać gazetę z odległości dwóch metrów i czuł zapach jaśminu z odległości kilkuset metrów.

Miał erotyczne sny. Były dość niejasne, więc opowiadał o nich Beatrice. Kimkolwiek była jego partnerka, znikała zaraz po przebudzeniu.

- Więc to nie byłam ja - orzekła. Peter podłożył ręce pod głowę.

- Oczywiście, że to ty. Kto inny mógłby mi się przyśnić? Przyjęła to za dobrą monetę. On także. Mimo to nie pamiętał, kto to był.

Znacznie szybciej, niż się spodziewali, członkowie grupy badawczej Petera, Hank Flannagan, Cap Chu i Rosemarie Wiener, zostali ściągnięci z White Sands na lotnisko w Vieques.

Wiedzieli tylko, że czeka ich wielka niespodzianka i być może zostaną tu na dłużej. Beatrice odszukała wreszcie Alexa Daviesa. który jej od pewnego czasu unikał. Znalazła go w jego maleńkim biurze, którego nagie ściany zdobił jedynie wielki rysunek przedstawiający klauna. Alex tak był wpatrzony w ekran kompu­tera, że nie podniósł nawet wzroku, kiedy weszła. Zauważyła nazwisko na ekranie: H. Brinkman 1963... Alex przyglądał mu się uważnie. Kiedy Beatrice podeszła bliżej, podskoczył z krzykiem.

- Przepraszam, nie chciałam cię przestraszyć - powie­działa.

Co on kombinował? Ekran pokrywały okienka, gdy jednak próbowała się w nie wczytać, włączył się wygaszacz ekranu.

- Sprawdzam pocztę - powiedział szybko Alex. - Co się dzieje?

Zachowywał się dziwnie nerwowo, lecz Beatrice nie miała czasu, by się nad tym zastanawiać.

- Mamy zebranie w sprawie Petera. Przyjeżdża jego grupa i musimy się zastanowić, co im powiemy.

- Tak? A co staruszek o tym myśli? Przepraszam, teraz to młodzieniaszek.

- Myślę, że on czuje się i tak, i tak.

- Bo to prawda - stwierdził Alex. - Więc wydaje się pani, że sobie z tym poradzi? Stary silnik, nowe nadwozie?

- Na pewno sobie poradzi - odparła sztywno Beatrice. Męczyła ją szczerość Alexa. - Jego mózg funkcjonuje bez zarzutu.

- A stare arterie?

Zaskoczyło ją to. Dlaczego nie pomyślała o tym wcześniej? Stare tętnice i żyły pozostały. Powinien być jeszcze ostrożniejszy niż kiedyś.

- Widziałeś, jak zabrał się do pracy - przypomniała mu, próbując nie pokazać po sobie zaskoczenia, jakie wywołały jego słowa. - Mówi, że to dopiero początek. Już jest gotów pracować pełną parą.

- To wspaniale. Cudownie. - Alex przeczesał dłonią roz­trzepane włosy. - Więc mamy już jakąś historyjkę dla pozosta­łych?

- Chcemy powiedzieć, że badania przejmuje syn doktora, Peter Jance Junior.

- O! Świetne nazwisko - skomentował Alex, kręcąc się na krześle. - Jak długo dziadek się nad tym głowił? Myśli pani, że uwierzą?

- Dlaczego nie?

- Po pierwsze dlatego, że nie mieliście dzieci.

- A skąd mieliby to wiedzieć? - zapytała Beatrice. O tym właśnie miała zamiar porozmawiać. - Chyba że w intymnych chwilach rozmawiałeś o tym z Rosemarie Wiener.

Ryknął ze śmiechu, zupełnie zaskoczony.

- Intymne chwile? Nie pamiętam żadnych intymnych chwil. Raczej zapasy. A co z Internetem? Nie, macie rację. Zaczynam wymyślać. Niech będzie Peter Jance Junior. Co ten facet właściwie robił całe życie?

- Miał własny projekt.

- Jaki projekt?

- Tajny. Tak tajny, że nie można nawet mówić o jego istnieniu.

- Coś jak Fontanna albo Młot.

- Dokładnie. Syn jest podobny do ojca. Alex skinął głową.

- Tak, to może przejść.

I przeszło.

Prawdziwe wyjaśnienie, że Peter Jance był tylko mózgiem Petera Jance'a w ciele swego klona, raczej nie przyszło nikomu do głowy. Beatrice nie dopuszczała nawet myśli, że ktoś mógłby wpaść na taki pomysł. Peter nigdy nie rozmawiał ze współ­pracownikami o sprawach prywatnych. Wolał skupić się na pracy. Nagłe pojawienie się jego syna było intrygujące, ale wcale nie dziwne. Ponieważ Flannagan, Chu i Wiener spędzili większość życia, pracując nad ściśle tajnymi projektami, z dala od rodziny, przyjaciół, więc szanowali czyjeś tajemnice. Jeśli o nich chodziło, tak właśnie funkcjonował świat. Zaczęto się bać dopiero wtedy, kiedy Rosemarie próbowała czarować no­wego przełożonego, krzyżując pulchne nogi i buchając feromonami, jak to określił Alex. Beatrice przyglądała się Peterowi, zastanawiając się, jak zareaguje na zaloty Rosemarie, ale nie zauważyła nic prócz szczerego zaangażowania w pracę. Po zebraniu Peter objął ją mocno.

- Znów żyję - powiedział i wrzasnął triumfalnie.

Dla wszystkich wokół entuzjazm Petera był zaraźliwy, wywoływał nastrój sukcesu. Wolfe i jego ludzie patrzyli na niego jak na naoliwiony zegar. W końcu ten człowiek kilka tygodni temu był u progu śmierci, a teraz jego nowe ciało przepełniała niespożyta energia. Poza nowym wyglądem i im­ponującą wolą walki okazał się tym samym mężczyzną, ze starymi wspomnieniami i dawnym geniuszem. Odzyskał mło­dość. W pewnym sensie był całkiem normalny, jak mawiał o nim Wolfe.

- Tak normalny jak nowa para trampek - skomentował Peter.

- Zgadza się - powiedział Wolfe. - Ponce de Leon może się wypchać.

Wojskowi posłusznie zaczęli się śmiać. Wolfe nie przyłączył się do nich. Alex podniósł dłoń.

- Niestety Ponce de Leon został zabity przez tubylców.

- Alex, wracaj do pracy, jeśli nie chcesz się cieszyć z nami.

- Cieszę się, cieszę - odrzekł i uśmiechnął się radośnie, po czym odszedł.

Rozpoczęła się uroczystość. Beatrice rozdała papierowe kubki i wszyscy nalali sobie szampana od Hendersona.

Następnego dnia Peter nie pamiętał, kim jest.

To zaskoczyło wszystkich. Najpierw myśleli, że żartuje. Potem nagle zdrętwiała mu lewa część ciała i nie kontrolował załatwiania się. Położyli go z powrotem do łóżka i zaordynowali antykoagulanty, leki redukujące cholesterol, wspomagające usuwanie zmian sklerotycznych w siedemdziesięciopięcioletnich żyłach. Po kilku godzinach zaczęły działać. Zrobiono badania tomograficzne. Zdjęcia wykazały zamglony obszar w lewej półkuli. Potem jednak ta zmiana zniknęła.

- To mogło być cokolwiek - powiedział spokojnie Wolfe ponurym tonem. - Mogła to być jakaś drobina z tuzina szwów, jakie mu założyliśmy. Mieliśmy szczęście, że nie przydarzyło się to wcześniej.

Następnego dnia Peter żartował sobie z tego, ale powszechna wesołość gdzieś zniknęła. Znajdował się pod całodobowym nadzorem. Ustalono ścisły program monitorowania i spraw­dzania parametrów fizjologicznych trzy razy dziennie.

Wrócił do pracy na wózku inwalidzkim.

- Gdzie jest Stephen Hawking? Pościgamy się do stołów­ki - chichotał Peter, ale nikt prócz niego się nie śmiał.

Beatrice została w ich pokoju, starając się pozbierać. Flannagan i Chu zastanawiali się, co stało się ich nowemu szefowi i dlaczego wstrzymano badania, a Rosemarie Wiener cierpiała miłosne udręki. Oscar Henderson rozmawiał przez telefon z Wolfe'em, domagając się raportu o postępach. Pytał, kiedy, do cholery, wrócą do pracy nad bronią.

Jeśli chodzi o Petera, mógł tylko częściowo posługiwać się lewą ręką i nogą. Słabo pamiętał, co się wydarzyło w ciągu kilku ostatnich dni, i nie przypominał sobie żadnej ze wspa­niałych koncepcji, które ostatnio wymyślił.

Z ciężkim sercem zaczęli uczyć go tego, czego on nauczył ich dwadzieścia cztery godziny wcześniej.

Zurych

Elizabeth nie spała od trzech dni.

Zeszłej nocy przysnęła na dwie godziny i śniły jej się same koszmary. Widziała brudne dłonie Hansa, wynurzające się spod mokrej, czarnej ziemi. Słyszała go w kuchni i wydawało się jej, że przygotowuje śniadanie. Widziała, jak wije się z bólu w sieci, a jakiś potworny pajęczak o stalowych szczękach ma zamiar go zabić. Nigdy jeszcze nie przyśniło jej się nic równie strasznego. Po pewnym czasie nie chciała już spać.

Annie doradziła jej medytację. Pomogło to Elizabeth w szpi­talu po wypadku na nartach, kiedy leczono jej pogruchotane kolano, otwarte złamanie nogi, a później robiono kilka operacji plastycznych. W myślach stworzyła sobie wielki biały pokój, a potem otwierała w nim wszystkie okna i drzwi. Umieszczała w środku samą siebie i czekała. Widziała, jak wiatr porusza delikatnymi firankami.

- To był Hans - powiedziała jej później Annie. - Po­magasz mu odnaleźć spokój.

Elizabeth stwierdziła jednak, że to nie pomaga. Tej nocy, kiedy spróbowała przysnąć, czuła jego dłonie szarpiące się z jej zmęczeniem i paznokcie rozdzierające skrawki snu.

Musiała wyjść z domu.

Poszła jeszcze raz na policję, żeby zgłosić o istnieniu śladów opon nad przepaścią. Powiedziano jej, że sprawa została wyjaś­niona, i odmówiono spisania zeznań.

Kilka dni spędziła w towarzystwie Annie, ale jej nowoczesne sposoby pozbywania się stresu zaczęły denerwować Elizabeth. Nie chciała już zresztą obarczać przyjaciółki swoimi wątpli­wościami. Poza tym Annie wymyśliła sobie, co jest przyczyną problemów Elizabeth.

- Przypomina ci się śmierć ojca - oznajmiła. - Je­go zawał był taki bezsensowny. Zupełnie jak śmierć Hansa. To dlatego wymyślasz te teorie. Próbujesz zapanować nad wszystkim.

- Samochód nie wjechał w przepaść wystarczająco szybko, by zostawić na krawędzi ślady kół - upierała się przy swoim Elizabeth. - Może zdążyłby wyjść? Jego auto musiał ktoś zepchnąć.

- Kto? Detektywi jego żony?

- Nie, już tak nie myślę.

- Dlatego że jego mama powiedziała ci, iż to bez sensu, Lizzy, zachowujesz się jak ci ludzie, którzy ogłaszają datę końca świata. Kiedy tego dnia świat się nie kończy, wymyślają jakiś pretekst, aby wyjaśnić, dlaczego to się nie stało. Na przykład, że ich modlitwa powstrzymała gniew Boga. To się nazywa dysonans świadomości. Dam ci książkę na ten temat...

Pewnego dnia, najgorszego od śmierci Hansa, Elizabeth pojechała na cmentarz Fluntern z torebką pełną pieniędzy i kazała pracownikom cmentarza odkopać zwłoki Hansa. Po­chodzili z północnej Afryki i myśleli, że sobie z nich żartuje. Kiedy ich przekonała, że tak nie jest, wzięli pieniądze i kazali jej przyjść w nocy. Tak też zrobiła. Była przerażona, ale koniecznie chciała zobaczyć twarz Hansa.

Grabarze się nie pojawili. Za to przyjechała policja.

Była upokorzona faktem, że Annie i Roland musieli za nią wpłacić kaucję, a potem wynająć adwokata, żeby jej bronił przed zarzutami. Skończyło się ostrzeżeniem, lecz w agencji modelek dowiedzieli się o tej sprawie. Szef biura Helvetica powiedział jej, że jeśli jeszcze raz wytnie taki numer, jej kariera modelki będzie skończona.

To ostrzeżenie nie miało większego znaczenia, bo fotografowie zaczęli napomykać, że wygląda jak kościotrup, a telefony z propozycjami pracy były coraz rzadsze.

Annie zostawiała na automatycznej sekretarce Elizabeth numery telefonów do psychoterapeutów.

Elizabeth ignorowała jej wiadomości. Co zaś się tyczyło pracy, przestała się nią przejmować. Cieszyła się, że ma dużo wolnego czasu. Musiała przeprowadzić śledztwo.

Znalazła kierowcę i sanitariusza z karetki, która przyjechała do wypadku, i wypytała ich o wszystko. Jeden z nich był bardzo pomocny i opisał strzępki ubrania, które nie spaliło się na popiół. Zauważył wewnątrz marynarki metkę z napisem Schiaparelli.

Hans najchętniej ubierał się w garnitur firmy Schiaparelli na spotkania. Ten w gołębim kolorze był miękki jak ptasi puch.

Zapytała o budowę ciała ofiary i czy nie zauważyli czegoś dziwnego.

- No, coś zauważyłem - oświadczył kierowca, niski Fran­cuz o różowych dziąsłach i czarnych wąsikach.

- Co?

- Nie chcę o tym rozmawiać, mademoiselle. Może ktoś z kostnicy więcej pani powie. Oni mają zdjęcia. Trzymają je w zamkniętych szafkach, ale mam przyjaciela, który mógłby pomóc.

- Jak się nazywa pański przyjaciel?

- To już zależy od pani.

Elizabeth sięgnęła po portfel, lecz on potrząsnął głową.

- Powiem pani, jeśli będzie pani miła. Coś ścisnęło ją w gardle.

- Naprawdę widział pan coś niezwykłego?

- Na grób mojej matki, przysięgam.

Powinnam zbudować ołtarzyk upamiętniający Hansa, pomyś­lała Elizabeth, i zostawić go w spokoju. Powinnam umieścić na nim zdjęcie, najlepiej to z Vieques, i zapalić świeczki.

Hans, robię to dla ciebie, pomyślała, odpinając guziki sukni.

Wyszła z mieszkanka kierowcy, nawet się nie myjąc.

- Jeśli mnie okłamałeś - powiedziała, trzymając w ręku kartkę papieru z nazwiskiem człowieka z kostnicy - obiecuję, że wrócę tu i tym razem będziesz czuł tylko ból.

W kostnicy znalazła człowieka, który widział ciało. Bał się jej, jakby była kloszardem prosto z ulicy. Kiedy spojrzała w lustro, zaskoczył ją widok rozczochranych włosów i dzikich oczu. Dała przyjacielowi kierowcy dziesięć tysięcy franków, a on wyjął zdjęcia.

Były odrażające.

Nie pozostało z Hansa nic prócz opalonego torsu, kikutów rąk i nagiej czaszki. Miała zamiar zrobić kopię zdjęcia zębów, ale wystarczyło jedno spojrzenie, by stwierdziła, że to niemoż­liwe. Nie pozostał ani jeden ząb. W miejscu ust widniała tylko czarna dziura.

Zwymiotowała do śmietnika, a może nawet straciła na chwilę przytomność. Kiedy spojrzała znów na biurko, pracownik kostnicy zbierał zdjęcia.

- Jeszcze chwilę, nie skończyłam - powiedziała i wzięła do ręki zdjęcie czaszki. - Gdzie są jego zęby?

- Comment?

- Jego zęby. Nie ma zębów. Chcę zobaczyć zdjęcie zębów.

- Nie ma zębów.

- No właśnie. O tym mówię. Powinny być zęby. Powinno być jakieś zdjęcie zębów... Ou sont-ils? Comprenez?

- Non. Je ne comprends rien. AIlez. Vite.

Kiedy mężczyzna się odwrócił, ukryła zdjęcie czaszki pod płaszczem i uciekła do samochodu. W lusterku zobaczyła, że mężczyzna z kostnicy biegnie za nią. Przyśpieszyła gwałtownie i przejechała dwa razy na czerwonym świetle, zanim dojechała do swojego mieszkania.

Zamknęła drzwi na klucz, otworzyła szufladę i wyjęła z niej fotografię, którą dała jej Rosę Annę. Z tyłu widniał napis: „Hans, 7 lat, Vieques 1970". Ze zdjęcia uśmiechała się do niej twarz Hansa z małymi, wydatnymi ustami. Wyjęła spod płasz­cza zdjęcie czaszki i wpatrywała się w czarną, bezzębną dziurę.

Zadzwonił telefon. To pewnie znowu policja, pomyślała i nie odebrała. Włączyła się sekretarka.

- Lizzy, tu Annie - usłyszała. - Mam dla ciebie nazwis­ko, które powinnaś sobie zapisać... doktor Bender, to Szwajcar, zwolennik Junga, ma bardzo długą listę oczekujących, ale zgodził się przyjąć ciebie natychmiast...

Elizabeth podniosła słuchawkę.

- Nie miał zębów.

- Kto? Lizzy, o czym ty mówisz?

- Hans nie miał zębów. Zęby się nie spalają. Jeśli kości się nie spaliły, to zęby też nie powinny. Czaszka była nietknięta.

- Moje biedactwo, co ty znowu wyprawiasz...

- Annie, wspominałam ci kiedyś o Vieques? Czy ta nazwa ci coś przypomina? Mnie doprowadza do szału... wciąż mi się wydaje, że tam byłam.

- Vieques? Nie. Co to jest?

- Wyspa. Nieważne. Poszukani w Internecie. Już dawno powinnam była to zrobić...

- O co chodziło z tymi zębami, Lizzy?

- Może to nie było... - myślała na głos, prawie nie pa­miętając, że rozmawia z Annie.

- Nie było co?

- Chyba że to nie było ciało Hansa. Może dlatego nie było zębów... żeby ich nie porównać z kartą stomatologiczną - powiedziała, a uświadamiając sobie sens własnych słów, aż usiadła.

- Aha... - odezwała się Annie.

- Właśnie tak - potwierdziła Elizabeth.

- ...więc wciąż wypierasz ze świadomości jego śmierć? Powinnaś już być w fazie złości. Dość tego, Lizzy. Dzwonię do Bendera.

Elizabeth natychmiast oprzytomniała.

- Nie. Annie? Już w porządku. Zapomnij, co powiedziałam. Nic mi nie jest. Jestem wściekła.

- Siedź w domu. Nigdzie nie wychodź. Zaraz tam będę.

Annie się rozłączyła, a Elizabeth odłożyła słuchawkę. Wzięła obie fotografie. Czaszka była straszna, ale kontrast między dwiema fotografiami jeszcze straszniejszy. Z jednej strony niewinne dziecko, a z drugiej... co? Niewinna ofiara?

Czy to możliwe? Czy Hans żyje? To była tylko nadzieja podsunięta przez zdesperowany umysł, ale nagle Elizabeth poczuła spokój, jakiego nie zaznała od tygodni. Zwinęła się na kanapie, nakryła kocem i zasnęła głębokim, spokojnym snem.

Obudziła się następnego dnia wieczorem. Pod drzwiami znalazła kartkę od zmartwionej Annie. Bolała ją głowa, bo zbyt długo spała. Chciało jej się pić, a spocone ubranie przy-kleiło się do ciała. Podniosła się i poszła do łazienki. Kiedy spojrzała w lustro, zobaczyła na twarzy odciśniętą kratkę obicia kanapy, a na głowie istne gniazdo.

To nie było ważne. Na szczęście nie jestem wariatką, po­myślała.

Zdjęła ubranie i wzięła prysznic tak gorący, że cała łazienka natychmiast wypełniła się parą. Chciała, by woda, para i mydło zmyły z niej całe zmęczenie, brud, wstyd i wspomnienia tego, co zrobiła w ciągu ostatnich kilku tygodni.

Umyła głowę szamponem i posmarowała odżywką. Włosy związała z tyłu, umyła zęby i usunęła kamień nitką dentystycz­ną. Włożyła dres i tenisówki. Z wielkim kubkiem gorącej kawy zasiadła do komputera. Gorący płyn parzył jej przełyk, a Mic­rosoft Windows powitał ją fanfarami. Poczuła się dziwnie swojsko. Nacisnęła „Start", a potem „CompuServe 4.0 for Windows 95". Wpisała hasło. Już miała zamiar wcisnąć „World Wide Web", kiedy usłyszała wesoły głos mówiący: „Sprawdź pocztę".

Wybrała myszką pocztę i na widok wiadomości włosy stanęły jej na głowie.

Tytuł: Szczęściara

Data: 99-02-28

Nad.: wyspiarz@aol.com

Do: swissms@int'laccesscompuserve.com

GRATULACJE. WYGRAŁAŚ DARMOWY POBYT W HOTELU BLUE HORIZON NA WYSPIE VIEQUES, PUERTO RICO. OBCHODZIMY 20. ROCZNICĘ POWSTANIA. POTWIERDZENIE PRZYJDZIE FAKSEM. INNYMI SŁOWY, ELIZABETH, CHCEMY, ŻEBYŚ PRZYJECHAŁA!!!

Baza Roosevelta, wyspa Vieques

Objawy zapaści Petera, a nikt nie miał odwagi tego tak nazwać, okazały się przejściowe. Pod koniec tygodnia wy­zdrowiał zupełnie. Praca nad bronią szła dobrze, pracownicy naukowi powrócili do zadań z entuzjazmem, a sam Peter wyglądał nie najgorzej. Czasem przerywał jednak w połowie zdania i wpatrywał się gdzieś w przestrzeń, oddalał się od innych i samego siebie. Zwierzył się Beatrice, że ma wrażenie, iż jego umysł wciąż krąży gdzieś nad ciałem, jakby czuł się niegodny zajmowania go, a co gorsze, szukał ciała, które zajmował wcześniej. Kiedy nachodziły go te myśli, w oczach Petera pojawiał się lęk. Beatrice nauczyła się odgadywać jego stan i pomagała mu przetrwać najcięższe chwile.

- Jesteś pionierem - przypominała mu, mając nadzieję, że pochlebstwo zagłuszy strach. - Nikt jeszcze nigdy przez to nie przechodził.

- Nie ma możliwości porównań.

- Zgadza się. Wiesz, co mi to wszystko przypomina? - zapytała. - Samochód.

W 1961 Peter otrzymał Nagrodę Nobla w dziedzinie fizyki za pracę o właściwościach plazmy w warunkach próżni. Za część pieniędzy kupił BMW. Nasłuchał się sporo złośliwości, kiedy przyjeżdżał nim do laboratorium. Posiadanie takiego samochodu nauczyło go wiele o samym sobie.

Na początku żałował zakupu, był zażenowany ogromną sumą, jaką na niego wydał. Potem czuł, że nie zasłużył na taki luksus, i miał dziwne wrażenie, że nie potrafi jeździć czymś tak cholernie szybkim. Beatrice wybiła mu z głowy te wątpli­wości. W końcu nie był pierwszym noblistą, który kupił sobie takie auto. Jeśli zaś chodzi o prędkość i wielkość pojazdu, po tygodniu zaczął na autostradach przyciskać gaz do dechy. Parkował nim równie łatwo jak swoim starym volvo. Porwała go jego moc i łatwość jazdy. Spodobało mu się, że może ruszyć przed wszystkimi na światłach, przyśpieszyć do stu sześć­dziesięciu na godzinę w kilka sekund i zakręcać bez poślizgu.

Pewnego dnia na prostej dwupasmowej drodze z Los Alamos miał przed sobą dwadzieścia kilometrów pustej trasy. Rozpędzał się i z radością obserwował, jak prędkość dochodzi do stu sześćdziesięciu, dwustu, a potem dwustu dwudziestu kilomet­rów na godzinę, a kaktusy, trawa i krzewy zlewają się w jedną całość. Pozostała tylko droga i odległe góry uwięzione w czasie i szybkości. Myślał o dzieciństwie i dniu, kiedy po raz pierwszy zrozumiał teorię względności Einsteina, i wtedy samochód podskoczył na niewidocznym wyboju i wylądował w piasku. Potem Peter widział już tylko kłęby kurzu, rozbijające się szyby, skrawki nieba i pisk drutu skrzeczącego niczym struna gitary. Samochód przeorał sto metrów darni i wpakował się na płot.

Kiedy auto w końcu wbiło się w ziemię, Peter siedział w ciszy za kierownicą. Wielka chmura kurzu otoczyła samo­chód. Od wewnątrz widać było tylko niewielkie, zamglone światło, odpowiednie do jego myśli na temat śmierci.

- Jak się czułeś? - pytała Beatrice. - Pamiętasz?

- Byłem szczęśliwy.

Ku zaskoczeniu wszystkich, samochód się nie przewrócił. Peter żył, nawet nie był ranny. Jechał szybciej, niż sobie wyobrażał, że można jechać. I teraz już nie musiał mieć takiego samochodu, bo w tak krótkiej chwili przeżył więcej niż inni przez całe życie, jeżdżąc ostrożnie.

A co najciekawsze, nie czuł się już dziwnie.

- Pamiętasz swój powrót do domu? - zapytała Beatrice.

- Miałaś ochotę mnie zabić.

- Myślałam, że oszalałeś.

- Pokazałaś mi cytat z Freuda „Porażeni sukcesem".

- Następnego dnia za pieniądze z ubezpieczenia kupiliśmy garbusa.

- Ale w wieku czterdziestu lat czułem się jak młodzie­niaszek.

- Może odnajdziesz teraz to uczucie. Jak już ci miną wyrzuty sumienia.

W kilka tygodni po wypadku BMW rozpoczęła się dobra passa Petera. Jedno genialne odkrycie goniło drugie. To uczucie towarzyszyło mu przez długie lata.

Niestety, nic nie trwa wiecznie.

Powoli, nie zdając sobie z tego sprawy, zaczął zwalniać. Przestał kłaść nacisk na wysiłek fizyczny, przestał nawet re­gularnie ćwiczyć.

- I coraz więcej piłeś - przypomniała mu Beatrice.

- Nie chcę, żeby znów tak się stało.

Może mówił tak, żeby ją pocieszyć, ale przyjemnie było słyszeć te słowa. To był znak, że zaczął uznawać swoje nowe ciało za kolejne wyzwanie, a nie za wielką tajemnicę istnienia.

- Dlaczego miałoby się znów tak stać? - zapytała.

Miał teraz ciało trzydziestopięciolatka, niesamowite mięśnie. Mózg pracował doskonale. Krew napływała do niego tak wart­ko, że wypłukiwała wszystkie sklerotyczne złogi w tętnicach. Mimo że nie miał zapaści przez ostatnie dwa tygodnie, nie mógł pozbyć się myśli, że wspaniałe rezultaty znikną w jednej chwili.

- To wszystko z powodu poczucia winy - tłumaczyła Beatrice. - Pozwól, że ja się będę tym martwić, dobrze?

Kiedy był sam w łazience, a jedynie w tym miejscu udawało mu się pobyć w samotności, przyglądał się ciału, które mu dano. Dotykał palcami sprężystej skóry na szyi i na powiekach, gdzie zwykle pełno było zmarszczek. Wmawiał sobie, że to nie jakiś obcy mężczyzna przygląda mu się z lustra, ale on sam. Mimo wszystko w dalszym ciągu czuł, że to kłamstwo. Choćby nie wiem jak to tłumaczyć, znajdował się w ciele innego mężczyzny. Czuł się jak ojciec patrzący na syna.

- Co Freud ma do powiedzenia o dzieciobójstwie? - zapytał Beatrice pewnego ranka.

- Peter, nie możesz wciąż tego rozgrzebywać.

- Nie rozgrzebuję. Po prostu pytam.

- To nie był twój syn.

- Tak, wiem - powiedział, jakby recytował katechizm. - To tylko część mojego ciała, oddzielona i rosnąca niezależnie. Komórka za komórkę, gen za gen. To moja własność. To ja, tylko czterdzieści lat młodszy. Bzdura. Niech to szlag...

Użalał się nad sobą, domagał się w ten sposób, by powtarzała mu w kółko to samo. Taki miała zamiar. W końcu przyzwyczai się do tego, podobnie jak do BMW. Poczuje siłę i doskonałość, która na początku go krępowała, a potem stała się czymś zwyczajnym. Cudownie jest siedzieć w środku takiej wspaniałej, lśniącej maszyny. W końcu nie był w niej, ale był nią. Pasowała do niego. Wypełniała go energia. Był młody!

Pozostawała kwestia seksu, przypomniała sobie.

Kiedy przekroczył pięćdziesiątkę, seks przestał być dla Petera czymś ważnym i bardzo przyjemnym. Po sześćdziesiątce, zmę­czony długimi godzinami spędzanymi w laboratorium i na poligonie, nie chciał, by mu przeszkadzano. Mimo że widok nagiego ciała Beatrice wciąż jeszcze go podniecał, nie mógł znieść widoku samego siebie bez ubrania. Jedyne pocieszenie w tym, że z wiekiem wzrok tak mu się popsuł, iż bez okularów nie widział swoich obwisłości i zmarszczek.

Teraz wszystko odczuwał inaczej. Seks okazał się najlepszym pocieszeniem na poczucie winy. Był bez przerwy pobudzony. Każdego ranka budził się nabrzmiały i gotowy. Pewnego razu obudził się mokry i lepki, a wspomnienia snu wciąż były żywe w jego myślach.

Płynął w morzu gwiazd z kobietą, którą nazwałby, gdyby mógł się komuś zwierzyć, „aniołem miłości". Miała blond włosy i jakieś dwadzieścia pięć lat. Była pięknie zbudowana, wysportowana. Bardzo dbała, by sprawić mu przyjemność, reagowała na każdy jego ruch. To był najwspanialszy i naj­bardziej satysfakcjonujący seks, jaki kiedykolwiek przeżył.

Zanim zdjął slipki, Beatrice zauważyła plamę.

- Oj - powiedziała z zawstydzeniem. Przechyliła głowę, próbując się uśmiechnąć. - Moje gratulacje. Chcesz mi o tym opowiedzieć?

W przeszłości mieli zwyczaj opowiadać sobie swoje sny, chyba że mogłyby się okazać krzywdzące dla drugiej osoby. Ale nigdy tak nie było. Teraz się zawahał. Anioł miłości wciąż siedział w jego głowie.

- Wiesz, co zauważyłem? Znów śpię na lewej stronie. Pamiętasz, jak zesztywniało ci lewe ramię i musiałaś spać na prawym? Zacząłem cierpieć na bezsenność, a kiedy już zasy­piałem, miałem takie podświadome, dziwne sny. Teraz to już nie problem. To dziwne...

- Tak byś to nazwał? Podświadomy sen? - spojrzała na niego tylko trochę rozbawiona.

- Poza tym kiedy się ubieram rano... czy kiedyś nie wkła­dałem najpierw skarpet?

- A co? Teraz wkładasz je na buty? Chyba musimy zrobić ci na nowo testy.

- Nie. Chciałem powiedzieć, że wkładałem skarpety, zanim włożyłem podkoszulek. Teraz skarpety wkładam na końcu. To nic takiego. Nie ma się czym przejmować, ale to ciekawe. Pod prysznicem też robię wszystko na odwrót. Najpierw namydlam tors, a potem ramiona. Robiłaś chyba kiedyś badania nad pamięcią komórek?

- Na studiach. Do niczego nie doszłam.

- Kwas RNA, czy to nie on przekazuje informacje?

- Co to ma wspólnego z twoimi nocnymi zmazami?

- Przecież niczego nie twierdzę.

- To albo mokre sny, albo znów się onanizujesz.

- Pamiętasz, co mówił Oliver Wendell Holmes?

- Trzymajmy się tematu...

- Miał osiemdziesiąt pięć lat, gdy podszedł do niego student prawa. Chłopak zapytał go: „Sędzio Holmes, jest pan najmądrzejszym człowiekiem w Ameryce. Niech pan mi po­wie, kiedy mężczyzna przestaje się onanizować?". A on od­powiedział...

- „...Proszę zapytać kogoś starszego niż ja". Peter, przestań paplać. Nie masz osiemdziesięciu pięciu tylko trzydzieści pięć lat, a mnie już nie potrafisz zawstydzić...

- No dobrze, to były polucje. Ostatnio miałem je, kiedy jeszcze sikałem do góry.

- Była piękna?

- Kto był piękny?

- Dziewczyna z twojego snu. Czy to ktoś, kogo znam? Nie miałeś pewnie wytrysku po śnie o Marie Curie?

Najgorsze było to, że ją znał. Miał wrażenie, że śnił już o niej wiele razy, ale zapominał o tym zaraz po przebudzeniu. A teraz nagle się pojawiła. Tym razem zapamiętał ją. Nie mógł jej zapomnieć, choć próbował. Obraz dziewczyny ze snu po­jawiał mu się w myślach wiele razy w ciągu dnia.

- Powinieneś uważać. Nie chcesz przecież mieć znowu wylewu - powiedziała niepewnie Beatrice.

- To chyba dobre na krążenie - odparł, uśmiechając się. Kiedy Peter był pod prysznicem, Beatrice zadzwoniła do Wolfe'a.

- Jak się ma nasz pacjent? - zapytał doktor.

- Jurny jak kozioł. Co wy mu dodajecie do soku? Śmiech Wolfe'a pobrzmiewał jak zwykle nutką szyderstwa.

- Zupełnie nic. Gruczoły działają. System naczyniowy się odblokował. Zachowuje się jak chłopiec w wieku pokwitania! To znaczy, że jest zdrowy. Dla nas to dobrze.

Beatrice zmarszczyła brwi. Jakoś dziwnie brzmiało słowo „nas".

- Oczywiście chodzi mi o projekt - dodał po chwili milczenia Beatrice.

- Oczywiście.

Nie, pomyślała. Chodziło ci o nas oboje. Ciebie i mnie. Co on sobie wyobraża?

- Dla nas też - dodał pośpiesznie. - Pora uświadomić sobie, ile mieliśmy szczęścia. Ty nie przeżyłabyś jego śmierci. Teraz masz nowego męża, wielkie odkrycie w dziedzinie ge­netyki, mężczyznę sprawnego fizycznie i umysłowo, mężczyz­nę, który znów pracuje i jest szczęśliwy.

- Szczęśliwy?

- A nie jest?

- Raz tak, raz nie.

- To normalne, że ma wątpliwości. Musi się przystosować. Poradzi sobie.

- Miejmy nadzieję, że Bóg cię wysłucha - powiedziała, ale nie sądziła, że Bóg jeszcze może słuchać ich próśb. Jeśli Bóg istnieje, to oni znajdą się w piekle.

Godzinę później Peter był w laboratorium na ścieżce do biegania. Do klatki piersiowej przyklejono mu czujniki. Doktor Emilio Barrola zmniejszał szybkość, obawiając się przeciążyć serce Petera. Kłopot z tym, że Peter nie potrafił się ograniczyć do szybkiego spaceru. Mimo protestów Barroli zaczął biec szybciej.

Jego serce znosiło to bez problemu... żadnej arytmii, żadnych niepotrzebnych skurczów, żadnych śladów zablokowanych tętnic. Barrola miał czasem ochotę porzucić ostrożność i cieszyć się wynikami testów ultrasonografem Dopplera. Wskazywały one, że krew płynie do mózgu Petera wartkim strumieniem. Nie chciał jednak kusić losu... w końcu uratowano Petera od śmierci, by osiągnął rzeczy niemożliwe w sferze umysłowej, a nie fizycznej. Mimo obiekcji pacjenta Barrola wyłączył ścieżkę. Ekscytacja Petera nie zmniejszyła się. Ucieszony wynikami, ubrał się pośpiesznie i pobiegł do swego laborato­rium, gdzie niecierpliwie oczekiwali go asystenci, a zwłaszcza Rosemarie Wiener. Była bez stanika. Pocierała piersiami o jego ramię, kiedy tłoczyli się przy tablicy. Wyraźnie chciała mu się oddać. Peter zastanawiał się, czy pucołowata, ciemnowłosa Rosemarie mogła być jego aniołem miłości zmienionym we śnie w idealną piękność.

Niemożliwe, stwierdził. Przez cały dzień rozmyślał nad tym, czy cechy kobiety ze snu mogły być realne. Wiedział, że była tylko snem, ale podniecała go myśl, że mogłaby być prawdziwa i rzeczywiście go pragnąć.

- Mój ojciec zastosował tu wzór Purcey - mówił, ma­chając kredą. Oczy Rosemarie świeciły nieskrywanym podzi­wem. - To było podstawą jego pracy, więc my też pójdziemy tym tropem. Lecz - powiedział, rozkoszując się pomysłami, które pojawiały się w jego głowie - powinniśmy sprawdzić, czy promienie gamma nadają się do łączeń głównego genera­tora. Myślę, że powinniśmy odwrócić polaryzację obwodów elektrycznych łącznika epsilon. Według moich obliczeń to powinno znacznie zwiększyć odległość transmisji, jednocześnie obniżając temperaturę głównego generatora. Jeśli okaże się to prawdą, rozwiąże nam się problem przegrzania, a jednocześnie dwukrotnie zwiększy siła uderzenia.

Dzień po dniu układał nowe plany, snuł teorie i tworzył instrukcje służące wykonaniu drugiego egzemplarza broni. Pod koniec tygodnia dla asystentów stało się jasne, że propozycje syna Petera Jance'a były nie tylko tak samo zaskakująco ory­ginalne, jak ojca, ale również bardzo użyteczne. Praca nad projektem o nowej nazwie Wielkie Uderzenie postępowała w tempie, które oszałamiało Oscara Hendersona. Peter Jance został swoim własnym, genialnym spadkobiercą. Nadszedł czas, by zacząć pierwszą fazę konstrukcji. Nawet Wolfe był tym zaskoczony.

W nocy Peter i Beatrice znaleźli się w swoich łóżkach. Peter uświadomił sobie, jak trudna musi być dla niej nowa sytuacja. Zauważył, jak starannie ukrywała się podczas przebierania w nocną koszulę i jak szybko wskakiwała do łóżka, kiedy on mył zęby.

- Zachowywałem się jak idiota, prawda?

- No, nie wiem.

- To znaczy tak. Przepraszam. Byłem zajęty sobą i moją pracą.

- Nie mogę cię za to winić.

Spała na małym łóżku polowym. Peter podszedł i usiadł na brzegu. Beatrice spojrzała na niego i uśmiechnęła się słabo.

- To wciąż jestem ja, Beatrice. Skinęła głową.

- Trochę czasu zajmie mi przyzwyczajenie się do tego.

- Wciąż cię kocham.

Nie odpowiedziała, a oczy zaszły jej łzami... nie z powodu tego, co powiedział, ale dlatego, że musiał to mówić. Na palcach jednej ręki policzyłaby chwile, kiedy naprawdę musieli zapewniać się o swym oddaniu, a słowo „wciąż" nigdy nie pojawiało się w ich rozmowach. Miłość trwała bez zapewnień. Mówiąc o niej, zaczynało się kłamać.

- Wiem - odparła.

Dotknął włosów Beatrice. Czuł jej oddech. Choć był trochę nieświeży i oboje o tym wiedzieli, nie powstrzymywało go to. Ułożył się obok niej.

- Nie wiem, czy powinniśmy - zawahała się.

- Dlaczego nie? - zapytał.

Objął ją i pocałował. Beatrice poczuła ciepło jego ust, ich cudowną miękkość. Zachichotała nerwowo.

- No i co? - szepnął. - Wygłupiasz się?

- Nie jestem taka stara - szepnęła.

- Dla mnie nigdy nie będziesz stara.

- Czyżby?

- Nie - stwierdził stanowczo. - Jesteś cudowna. Naj­piękniejsza na świecie. Jesteś aniołem.

- W takim razie... - powiedziała, patrząc na niego oczyma pełnymi smutku, miłości i zrozumienia. Pochylił się nad nią delikatnie, a ona zgasiła światło.

Rozdział 8

Puerto Rico

Po trzech godzinach od otrzymania wiadomości e-mailem Elizabeth wyjechała z Zurychu. Udało jej się zarezerwować bilet na 10.20. Lot Szwedzkimi Liniami Lotniczymi do Bostonu zakończył się o tej samej godzinie czasu lokalnego. Mimo amerykańskiego paszportu przeszukano ją dokładnie. Pewnie dlatego, że nie miała żadnego bagażu oprócz małej torby, do której spakowała bieliznę na zmianę, koszulkę z Festiwalu Filmowego w Brukseli i parę dżinsów.

- Mało ma pani bagażu - zauważył celnik.

- To nagły wyjazd.

Kazano jej przejść do zasłoniętej kotarą kabiny, gdzie pod­dano ją rewizji osobistej. Przyglądała jej się jasnooka celniczka o nastroszonej fryzurze.

- Piękny powrót do kraju - powiedziała gorzko Elizabeth. Kobieta podniosła głowę.

- Prześwietlimy panią. Połknie pani środki przeczysz­czające.

- Ale po co? - zapytała Elizabeth. Miała ochotę udusić urzędniczkę.

- Może pani przewozi niedozwolone substancje. Czasami znajdujemy je w żołądkach ludzi, przemycają je w połkniętych prezerwatywach. Jak długo była pani w Szwajcarii?

- Mieszkałam tam pięć lat.

- W jakim celu?

- Jestem modelką z Agencji Helvetica.

Pomyślała, że jeśli sprawdzą, dowiedzą się, że wyrzucono ją za próbę nielegalnej ekshumacji zwłok.

Celniczka cofnęła się o krok. Pewnie bycie modelką miało dla niej jakieś znaczenie.

- Moja córka próbuje zostać modelką - powiedziała. - Może pani mogłaby pomóc?

- Mogę spróbować - odparła Elizabeth, czując, że celniczka potraktuje ją ulgowo.

- Ma trzy tytuły miss, jest inteligentna i ma smykałkę do interesów. Słyszałam, że to teraz potrzebne.

- Ile ma lat?

- W lipcu skończy piętnaście.

Elizabeth zapisała na kartce swoje nazwisko i numer biura Agencji Helvetica w Stanach. Celniczka pomachała do niej ręką w gumowej rękawiczce.

- Takie są przepisy. Niech się pani nie obraża.

- Nie obraziłam się. Proszę życzyć córce powodzenia - powiedziała Elizabeth, zapinając dżinsy.

Musiała się pośpieszyć, żeby zdążyć na samolot Amery­kańskich Linii Lotniczych, startujący z portu, który znajdował się daleko od lotniska międzynarodowego. Ledwie zdążyła na czas.

Lotem 97 dotarła do Puerto Rico na międzynarodowe lotnisko w San Juan we wschodniej części miasta. Przylot nastąpił o 20.30. Ponieważ nie miała bagażu, więc znalazła się na postoju taksówek kwadrans później, a w hotelu Hyatt o 21.15. Lot na Vieques miała dopiero po południu następnego dnia. Pozostało jej dużo czasu. Natychmiast zadzwoniła do biura turystycznego, mając nadzieję, że jeszcze go nie zamknęli. Okazało się, że nie tylko było czynne przez następne piętnaście minut, ale mieściło się na drugim piętrze tego samego hotelu.

Elizabeth wyjaśniła dyżurującej kobiecie, że chciałaby ode­brać swój darmowy bilet. Urzędniczka odpowiedziała, że nie wie, o co jej chodzi. Elizabeth pokazała jej faks z potwier­dzeniem.

- Wyspa Vieques? Nie. Jaki hotel? - zmrużyła oczy, wpatrując się w papier.

- Blue Horizon.

- Przykro mi, proszę pani, ale oni nie mają takich ofert.

Elizabeth czuła, że serce bije jej mocniej.

- Przede wszystkim to nie jest nasz faks; nie ma naszego znaku firmowego - stwierdziła pracownica i zaczęła czytać tekst - ...wygrała darmowy pobyt... Blue Horizon... dwudziestą rocznicę... No widzi pani, jeszcze to. Blue Horizon istnieje najwyżej jakieś dziesięć lat. To się nie zgadza. Nie jestem także pewna, czy jeszcze działają.

Nie czekała dłużej.

W recepcji hotelu Hyatt dowiedziała się, że o 22.30 jest prom na wyspę Vieques z miasteczka Fajardo. To było jakieś sześćdziesiąt kilometrów od San Juan. Jazda taksówką za pięćdziesiąt dolarów nie gwarantowała, że dotrze tam na czas. Natomiast na górze czekał pokój z prysznicem, obsługą oraz miękkim łóżkiem. Czy nie powinna pozostać tu do jutra?

Oczywiście, że nie. Jakie było prawdopodobieństwo, że otrzyma faks od kogoś z Vieques? Ta wyspa to kropeczka na mapie. Spośród osób, które znała, wiedział o niej tylko Hans Brinkman i...

Może to...

Od chwili kiedy zobaczyła faks, nie mogła skupić myśli. Bała się, że zapeszy. Nie, musiała się jak najszybciej dostać na wyspę, a potem powoli, metodycznie i na chłodno prze­prowadzić własne dochodzenie. Nie chciała dopuścić do siebie myśli, że biegnie na spotkanie przeznaczenia, które omijało ją przez całe życie, że właśnie teraz spotka coś lub kogoś, kto zna ją dogłębnie, lepiej niż ona sama... że wreszcie wykorzysta talent, który Hans przez cały czas jej wmawiał, i odnajdzie to, co jest jej sądzone. Odnajdzie tego mężczyznę.

Na pewno się uda.

Uroda, inteligencja i smykałka do interesów...

Wyszła na zewnątrz, podeszła do najsolidniej wyglądającej taksówki i najmłodszego kierowcy. Powiedziała mu, że ma dla niego sto dolarów, jeśli ją zawiezie do Fajardo na prom, który odchodzi o 22.30. Kierowca wyrzucił papierosa i otworzył drzwi cougara 85.

Przez następną godzinę trzymała się uchwytu w taksówce, która dosłownie mknęła drogą. Żeby przestać myśleć o pewnej śmierci w wypadku, zapaliła mrugające światełko i czytała to, co udało jej się ściągnąć z Internetu na temat Vieques.

Ta niewielka wulkaniczna wysepka znajduje się na wschod­nim wybrzeżu Puerto Rico. Około trzech tysięcy lat temu postawił na niej stopę pierwszy człowiek. Mniej więcej dwieście lat przed naszą erą pojawiły się tu pierwsze ślady wspaniałej indiańskiej kultury. Wreszcie Francuz Le Guillou ogłosił wyspę kolonią hiszpańską i rozpoczął na niej uprawę trzciny cukrowej. W krótkim czasie wycięto drzewa, a wyspę od brzegu do brzegu obsadzono trzciną. A później wyspa przeszła we wła­danie mocarstw kolonialnych. W1898 kontrolę nad nią przejęły Stany Zjednoczone. Pozostała niezmieniona aż do drugiej wojny światowej. j

W 1941 Marynarka Stanów Zjednoczonych przejęła trzy czwarte wyspy Vieques w celu przeprowadzania ćwiczeń i badań wojskowych. Większość mieszkańców przenie­siono, a na wyspie rozlegały się odgłosy rozkazów, wy­buchów bomb i rakiet. Oznaczono ją na mapie jako przedłużenie baz marynarki, nazwanych Roosevelt Roads, i utworzono tam bazę jednostki specjalnej oraz siedem­naście oddziałów NAYSTAR i dwadzieścia cztery obozy należące do marynarki, piechoty i komandosów.

To baza wojskowa, pomyślała Elizabeth. Oczywiście, Rosę Annę mówiła jej o tym.

Więc dlaczego poczuła się tak dziwnie?

Po zakończeniu zimnej wojny wszystko się uspokoiło, tak przynajmniej podano w ulotce informacyjnej. Z Puerto Rico przywędrował tu przemysł turystyczny i zastąpił zanikającą uprawę trzciny cukrowej.

Większa część wyspy znana była z namorzynowych bagien, bezludnych plaż i dzikiej natury.

Kiedy światełko w taksówce zgasło i nie chciało się ponownie zapalić, Elizabeth zajęła się oglądaniem roślinności i liczeniem rozgniecionych na szybie owadów.

Znalazła się na przystani w ostatniej chwili. Kupiła bilet za dwa dolary i weszła na prom. Był przystosowany do przewozu czterystu osób, ale teraz płynęło nim kilka tuzinów rozbawio­nych turystów, wracających z San Juan. Prawie wszyscy oku­powali bar. Elizabeth wyszła na pokład.

Niebo było rozgwieżdżone, a morze gładkie jak tafla lustra. Stała na pokładzie, póki prom nie zawinął do portu w Isabel Segunda. Przed nią rozciągał się widok na siedmiopiętrowe ruiny latarni morskiej, zbudowanej wysoko na skale i stano­wiącej niegdyś część hiszpańskiej fortecy. Panował upał i wokół rozlegały się tak głośne dźwięki, że napięte nerwy Elizabeth nie mogły tego dłużej znieść.

W toalecie znajdującej się pod pokładem, gdzie pobiegła po wpłynięciu do portu, wciąż słyszała to nieznośne granie. Toaleta okazała się nie do użytku.

- Żaby drzewne - odezwał się ktoś stojący przy umy­walce.

- Coquis - skinęła Elizabeth lekko przestraszona.

- Pani już tu kiedyś była? - zapytała kobieta. Miała jasnorude włosy i przyjazną twarz z mocno wyskubanymi brwiami.

- Nie, nigdy.

- Niech zgadnę. Pracuje pani w zoo, a może ogląda „Animal Planet".

- Nie wiem, skąd znam tę nazwę - powiedziała nie­spokojnie Elizabeth, wycierając ręce. Słowo coquis przyszło jej do głowy nie wiadomo skąd, jakby słyszała je już setki razy. - Chyba wyczytałam ją gdzieś w Internecie - dodała bez przekonania. Nagle przypomniało jej się, że zostawiła informację z Internetu w taksówce. - Pracuje pani w Airli­nes? - zapytała, widząc znaczki linii lotniczych na ramionach kobiety.

- Aha. Mieszkam w Puerto Rico, ale lubię czasem schować się na Vieques. A co?

- Słyszała pani kiedyś o hotelu Blue Horizon? Kobieta zmarszczyła brwi.

- Nic mi to nie mówi. Tam się pani zatrzyma?

- Taki miałam zamiar - odrzekła Elizabeth, przytrzymując jej drzwi. - Nie wiadomo, czy Blue Horizon naprawdę istnieje. Uda mi się znaleźć pokój w innym hotelu?

- Tutaj, w Isabel? Nie zarezerwowała pani pokoju?

- Przyjechałam bez uprzedzenia.

- Musi być przystojny - stwierdziła, śmiejąc się, rudo­włosa.

Elizabeth uśmiechnęła się nieznacznie.

- Jest. Był. Nie, jest.

- Przepraszam - powiedziała stewardesa, nie widząc nic dziwnego w odpowiedzi Elizabeth. - To nie moja sprawa. Ale kobiety przyjeżdżają tu głównie z tego powodu. - Wyciąg­nęła przed siebie dłoń. - Jestem Mary Blanchard.

Elizabeth zawahała się przez chwilę, a potem uścisnęła jej dłoń.

- Elizabeth Parker - przedstawiła się.

Kilka minut później jechała taksówką z Mary i jej dwiema przyjaciółkami. Jedna z nich była pewna, że widziała Elizabeth w filmie jakiś tydzień wcześniej. Nie dała się zbyć wymijającą odpowiedzią.

- Na pewno znam pani twarz - nalegała.

Przez całą drogę stewardesy rozmawiały o mężczyznach, grze w kości i głupich pasażerach. Mary Blanchard zapropo­nowała Elizabeth nocleg na kanapie w jej pokoju w hotelu mieszczącym się na francuskiej plantacji trzciny, zbudowanym na przełomie wieku, o nazwie Casa del Frances. Było to dość przyjemne miejsce z widokiem na ocean i miasteczko Esperanza. Właściciel, Ivor Greeley, zrzędliwy mężczyzna z Nowej Anglii, mówiący przedpotopowym slangiem, szybko się zorien­tował, że Elizabeth jest nadliczbowym gościem, i kazał dopłacić dwadzieścia dolarów.

- Jutro będę miał wolny pokój - poinformował Elizabeth. Miał rozbiegane brązowe oczy i siwe włosy w nosie. - Może pani zapłacić z góry albo zarezerwować.

Potem na powitanie nowego gościa przysłał im butelkę rumu na koszt firmy.

Po raz pierwszy od tygodni przespała całą noc. Nad ranem śniło jej się, że pływa w morzu gwiazd, czując się jak w niebie. Woda była słona. Wraz z nią pływał Hans. Na łagodnej tafli morza pojawiły się koła, kiedy wchodził do wody. Potem odszedł, a ona próbowała go dogonić, biegnąc po starych kamiennych schodach aż na szczyt El Fortin, gdzie zniknął w grupie rozwścieczonych zwierząt gospodarskich. Za oknem beczały kozy i piał kogut. Obudziła się.

El Fortin?

Wzięła przewodnik leżący na telewizorze. Przeglądała go, szukając ilustracji. El Fortin to dawna forteca, którą widziała z promu. Ostatni przyczółek hiszpański w Nowym Świecie, informował podpis pod ilustracją.

Chyba wczoraj do tego zajrzałam, pomyślała, odkładając na bok przewodnik. Albo...

Albo co?

Albo to Hans opowiadał mi o Vieques. Nie, nigdy nawet o tym nie wspomniał. Nigdy nie mówił o dzieciństwie. Rosę Annę nie zagłębiała się w takie szczegóły.

Więc skąd znała tę nazwę?

Annie powiedziałaby, że na skutek telepatycznego porozu­miewania się z Hansem. Ale to idiotyczna myśl. Dlaczego więc przyszło jej to do głowy? Czy to znaczy, że w głębi serca sądziła, iż Hans nie żyje? Nie, powiedziała sobie w duchu. On żyje. W trumnie nie było jego ciała. To dlatego przyjechałaś aż tu i narażasz się na takie szaleństwo.

Dobrze. Teraz powtarzaj to sobie. Ale skąd wiedziałaś? Ojciec był marynarzem. Wiele podróżował i często zmieniał bazy. Czy to możliwe, że tu stacjonował? Pamiętałabym, po­myślała. Albo ktoś by mi powiedział.

Nie miała pojęcia, co o tym sądzić.

Za oknem świeciło słońce, powietrze było świeże, a wszystko wokół zielone. Zostawiła Mary Blanchard wiadomość i wyszła. Po błękitnym niebie fruwały nadmorskie ptaki, krzycząc dzi­wacznie. Gorące, zbyt gorące powietrze owiewało jej skórę. Za ciepło się ubrała.

Ivor Greeley pił kawę na tarasie i rozwiązywał krzyżówkę.

- Kawy? - zapytał, a kiedy skinęła, poderwał się.

- Muszę kupić jakieś lżejsze ubranie.

- Oczywiście. W tym się pani ugotuje. Nie ma pani szor­tów? Potrząsnęła głową.

- Wyjechałam w pośpiechu. Zmrużył oczy.

- Ma pani kłopoty z prawem? Jest pani ścigana? Wy­znaczyli za panią nagrodę? Jeszcze nie, pomyślała i odparła:

- Nie.

- Szkoda. Nic ciekawego tu się nie dzieje. Smakuje kawa?

- Wspaniała - powiedziała uprzejmie. Upiła dopiero łyk.

- Z Kuby - oświadczył / dumą. - Nielegalna, dlatego taka dobra. Nienawidzę, kiedy mi się mówi, że nie mogę gdzieś kupić kawy tylko dlatego, że tam jest inny ustrój niż u nas. Tam, skąd pochodzę, wyrzucono sporo brytyjskiej herbaty do portu z tego samego powodu.

- Jest pan z Bostonu.

- Bardzo dobrze. Mam siostrzenicę w szkole noszącej imię Emersona. Myśli, że druga wojna światowa i wojna w Wietnamie to to samo. Więc jak to się stało, że taka in­teligentna dziewczyna podróżuje bez bagażu?

Przed odpowiedzią na to pytanie zadane jej już po raz drugi uratował ją odgłos burzy.

- Chyba będzie padało - zauważyła.

- Czasem pada u nas rano, ale to nie deszcz - odparł.

- Burza?

- Też nie. Marynarka dziś bombarduje. Trzystukilogramowe bomby. Tak mi się zdaje. Muszą ćwiczyć, rozumie pani?

I znowu to samo. Marynarka. Co ja mam z tym wspólnego?

Bombardowanie trwało jeszcze przez godzinę, podczas której Elizabeth zjadła śniadanie w pobliskiej restauracji. Podano jej smażoną rybę z ryżem i arepas, wyśmienite ciasto, które nasunęło jej niejasne wspomnienia. Najwyraźniej przesadzała, udając, że wszystko wydaje jej się znajome, ze strachu przed tym, kto zaprosił ją do tego mrocznego raju. Podczas jedzenia trochę się uspokoiła. Kiedy otworzono sklepy, kupiła krótkie spodenki, koszulkę i znoszoną koszulę roboczą w lumpeksie, w którym zaopatrywali się miejscowi. W innym sklepie znalazła okulary przeciwsłonecz­ne i plecak. Jej stare tenisówki pasowały do tego stroju.

Potem zatrzymała się w biurze turystycznym. Kobieta z blond włosami, siedząca za biurkiem, również patrzyła na faks z po­wątpiewaniem. Ale przynajmniej potwierdziła, że Blue Horizon istnieje, i skierowała tam Elizabeth.

Kiedy w końcu odszukała to miejsce, zaskoczyła ją jego elegancja i urok. Był to stary zajazd na plaży. W wystroju recepcji dominowały meble z bambusu i rafii. Zagadnęła przy­stojną kobietę z papierowym kwiatem we włosach, tłumaczącą barmance, jak działa kasa. Na liście rezerwacji znajdowało się jej nazwisko, ale okazało się, że przyjechała za wcześnie.

- Złapałam prom - wyjaśniła Elizabeth. - Więc wy­grałam w końcu ten darmowy pobyt? - zapytała. Kobieta podniosła głowę.

- Darmowy?

- No, niech pani na to spojrzy-powiedziała, wyjąwszy faks. Kobieta przeczytała i uśmiechnęła się.

- Chyba ma pani chłopca w bazie, prawda? Elizabeth zesztywniała.

- Skąd to pani przyszło do głowy?

Recepcjonistka przejrzała księgę rezerwacji, a potem spraw­dziła jakieś odręczne notatki. Na jednej z nich było nazwisko Elizabeth.

- Widzi pani? Pokój zarezerwowano dla Roosevelt Roads. To dwie bazy i diabli wiedzą ile jednostek. Ale to jest z bazy, na pewno. Zapłacono kartą. Musiał chcieć się z panią zobaczyć, zgadłam?

Elizabeth poczuła ostre ukłucie strachu.

- Na jakie nazwisko jest karta? - zapytała. Kobieta zajrzała do księgi i potrząsnęła głową.

- Tylko numer konta. Jakaś litera i kilka cyfr. Często nam tak płacą. To wojskowe sztuczki. Dla bezpieczeństwa. Tam się dzieje wiele utajnionych spraw. Tubylcy mówią, że rozbierają na części pojazd kosmiczny. Jak to się nazywa?

- Inżynieria odwrócona - powiedziała Elizabeth, próbując zachować spokój i wkładając faks do plecaka.

- Nikt nigdy nie mówi, co tam się dzieje. To inny świat. My tu żyjemy spokojnie, a oni robią, co chcą i kiedy chcą. Obejrzy pani pokój?

Elizabeth pokręciła przecząco głową.

- Nie.

- Ale wprowadza się pani? Dziewczyna odwróciła się na pięcie.

- Nie, obawiam się, że nie.

- To piękny pokój - zawołała za nią kobieta.

Elizabeth była już za drzwiami, kiedy usłyszała, że kobieta idzie za nią. Odwróciła się, jakby zamierzała bronić się przed atakiem.

- Proszę pani, znalazłam wiadomość. Przepraszam, że nie zauważyłam wcześniej, ale była zapisana na odwrocie.

- Co to za wiadomość?

- Nie uda się pani przeczytać. Notatkę sporządziła dziew­czyna z nocnej zmiany.

Kobieta zmrużyła oczy, wpatrując się w różowy papierek.

- Tu jest informacja, że spotka się z panią na lotnisku.

- Kto?

- Chyba nie ma nazwiska - powiedziała, wpatrując się znów w karteczkę. - Pewnie ten sam facet, który przysłał faks. To chce pani ten pokój?

- Nie, zresztą nie wiem - odrzekła, chwytając kartkę. Była naprawdę nieczytelna. - Niech mi pani powie...

- Chętnie. Tyle pani przejechała. I nie chcę tracić klientki. Elizabeth rozłożyła mapę.

- Gdzie przylatuje samolot?

Lotnisko cywilne na Vieques było pasem asfaltu, zalanym słońcem, i znajdowało się niedaleko Isabel Segunda, dokąd przypłynął prom. Elizabeth wynajęła hondę civic. Rozsiadła się na przednim siedzeniu, pijąc colę i słuchając radia. Prognoza pogody pochodziła z bazy marynarki w Roosevelt Roads. Tem­peratura - czterdzieści sześć stopni, wilgotność - sześćdzie­siąt osiem procent, punkt rosy - sześćdziesiąt osiem, wiatr ze wschodu, wiejący z szybkością czternastu kilometrów na godzi­nę, lekkie zachmurzenie, widzialność - szesnaście kilometrów.

Spojrzała na zegarek. 6.45.

Prognozę pogody zagłuszył nagle ryk silnika tuż nad jej głową.

Wyłączyła radio. Samolot już wysuwał podwozie i przygo­towywał się do lądowania.

To była cessna navajo z Karaibów. Elizabeth obserwowała, jak samolot zatrzymuje się na końcu pasa, a potem podniosła do oczu lornetkę pożyczoną od Ivora. Powiedziała mu, że będzie obserwować ptaki. Znajdowała się jakieś dwieście met­rów od parkingu, gdzie stało pół tuzina taksówek i wynajętych samochodów.

Obserwowała autobus z pasażerami, dojeżdżający do niewiel­kiego terminalu. Patrzyła na parking i ludzi wysiadających z klimatyzowanych samochodów.

Wyszli wszyscy prócz jednego. Tak jak ona, siedział po­chylony w samochodzie marki Range Rover, z rejestracją zupełnie inną niż w pozostałych autach.

To samochód rządowy, pomyślała.

Ze szpary w oknie wydobywały się kłęby dymu papiero­sowego. Kiedy pasażerowie wysiedli z cessny, dostrzegła, że kierowca rovera gasi papierosa i siada prosto.

To nie Hans.

Był przynajmniej dziesięć lat młodszy. Miał około dwu­dziestki, roztrzepane włosy, chyba utlenione, i tatuaż na ra­mieniu, trochę straszny i dość spory. To nie był Hans.

No, Lizzy, pomyślała, naprawdę sądziłaś, że to on?

A jeśli nie, to dlaczego nie płaczesz?

Range rover nie ruszył. Elizabeth spojrzała na cessnę. Piloci wysiadali z samolotu. Nie było więcej pasażerów. Zobaczyła, jak chłopak uderza w deskę rozdzielczą ze złością i odjeżdża z parkingu. Najpierw jechał powoli, a potem śmignął tuż obok niej tak szybko, że musiała schylić się na siedzeniu.

To Wyspiarz, stwierdziła.

W lusterku widziała tablice rejestracyjne z rządowymi nu­merami. Wojskowy. Była pewna. Czekała, aż się oddali, potem ruszyła za nim.

Jechał w kierunku Esperanza, tuż za sznurem samochodów i taksówek. Elizabeth przepuściła ciężarówkę ze sprzętem do nurkowania i miała nadzieję, że chłopak jedzie prosto. W po­łowie drogi zatrzymał się na poboczu. Elizabeth zrobiła to samo kawałek dalej. Chłopak wysiadł i przeszedł przez ulicę.

Obserwowała go przez lornetkę. Zmierzał w stronę plaży, do Blue Horizon.

Z sercem podchodzącym do gardła przejechała obok hotelu. Chłopak był w recepcji i rozmawiał z tą samą kobietą, z którą wcześniej rozmawiała ona. Kiwała głową i wzruszała ramio­nami, a potem oboje zniknęli jej z oczu. Zrobiła kółko i za­trzymała samochód tam, gdzie poprzednio. Chłopak wyszedł z hotelu, skubiąc ze złością koszulkę z nadrukiem Scooby-Doo. Wsiadł do rangę rovera i ruszył z piskiem opon.

Jechała za nim, uważając, by zawsze znajdowały się między nimi inne samochody. Tym razem jechał szybciej i bała się, że go zgubi.

Kierował się w stronę lotniska, ale inną drogą, a potem na północ. Piętnaście minut później, kiedy przejeżdżali obok El Fortin, skręcił ostro w prawo. Elizabeth odniosła wrażenie, że chłopak ją zauważył. Spojrzała w lusterko, żeby ocenić, jaką powinna zachować odległość, by jej nie widział, i zobaczyła drugi samochód z rządową rejestracją, zwalniający razem z nią. Przednia szyba odbijała słońce, więc nie widziała kierowcy, ale zdawało się jej, że to ona jest śledzona. Nie, drugi samochód skręcił w inną drogę i dostrzegła siedzącą w środku rodzinę. Szukała wzrokiem rangę rovera, ale zniknął jej z oczu. Była na siebie wściekła za to, że się przestraszyła i straciła go z oczu. Przyśpieszyła. Wjechała pod górę i teraz widziała przed sobą pół kilometra drogi, ale rangę rovera już na niej nie było. Ślady opon prowadziły w wielu kierunkach. Trudno było przy­puszczać, gdzie pojechał ten dziwny chłopak.

No cóż, Lizzy, pomyślała, schrzaniłaś to, czyż nie?

Wzięła głęboki oddech. Tak mocno ściskała kierownice, że bolały ją dłonie. Bała się. Była spocona i cała drżała.

Zjechała na pobocze i zapaliła papierosa. Pewnie lepiej byś zrobiła, oddychając głęboko, pomyślała. Uspokoiłabyś się tro­chę. Straciła trop i właściwie czuła ulgę. Mogła wrócić do hotelu i wziąć prysznic, wypić margeritę i spotkać się ze stewardesami.

Włączyła silnik i zaczęła zawracać, gdy nagle znalazła się pod bramą, naprzeciwko bacznie jej się przyglądającego war­townika.

Zamarła. Nad jego głową znajdował się napis: OBÓZ GARCIA - MARYNARKA WOJENNA STANÓW ZJEDNOCZO­NYCH. Wartownik zmierzał w jej kierunku. Kiedy chciała odjechać, podszedł do samochodu.

Cholera, był już przy oknie.

- Mam w czymś pomóc?

- Nie, tylko zawracam.

Skinął głową i zasalutował. Wyglądał na piętnaście lat. Ale na pewno miał przynajmniej osiemnaście. Gdy pochylił się, by z nią porozmawiać, nie mogła nie zauważyć, że lufa jego pistoletu przesunęła się tuż obok jej twarzy. Znów poczuła, jak drżą jej dłonie. Włączyła silnik i odjechała, spoglądając w lusterko. Nie, nie pobiegł do telefonu.

Wróciła do pokoju w Casa del Frances. Nie czekał tam na nią chłopak z fryzurą jak punk, w szafie nie ukrywali się żołnierze, a spod łóżka nie wyszły żadne potwory.

Cóż, Lizzy, pomyślała, jesteś największą paranoiczką na tej wyspie.

Chyba że tym razem naprawdę wpakowałaś się prosto do jaskini lwa.

Przez dwa dni Peter Junior i jego asystenci pracowali bez wytchnienia. Byli zarówno podekscytowani, jak i zmęczeni. Ten genialny syn człowieka, którego wielbili, a potem opła­kiwali, zakończył pracę nad bronią w czterdzieści osiem za­skakujących, niesamowitych godzin.

- Gdzie się ukrywałeś przez cały ten czas? - zapytała Rosemarie. - Dlaczego twój tata nigdy nie wspominał, że ma dzieci? Wy, Jance'owie, jesteście tacy skryci.

Spojrzała na jego rozporek tak bezwstydnie, że roześmiał się głośno. Odrzucanie zalotów wcale nie ostudziło jej zapędów, ale rozpalało ciekawość. Kiedy Peter wyszedł, zwróciła się do Alexa.

- Wygląda jak ojciec.

- No i co? - uciął. - Z synami tak bywa.

- Nawet za bardzo. Widziałeś zdjęcie jego ojca w encyk­lopedii „Britannica"? Jest właściwie identyczny.

- Może to klon?

- Wiem tylko - odrzekła Rosemarie, nie komentując tego, co powiedział - że zawsze jest uczepiony mamusi. Kiedy widuję Beatrice, Junior jest zawsze z nią.

- Taa - zgodził się Alex, drapiąc się po głowie i wpisując cyfry do komputera. - Nie zdziwiłoby mnie, gdyby spali ze sobą.

- Fe! To nie jest śmieszne, Alex.

- Ciekawi mnie - odezwał się Flannagan, który od rana grzebał w Internecie - dlaczego po otrzymaniu Nobla po­dziękował żonie, a o synu nawet nie wspomniał.

- Pewnie dlatego, młotku - wtrącił się Alex - że dzieciak miał wtedy minus dwa lata. Męczy mnie już myślenie za was. Flannagan się wycofał, a inni spojrzeli po sobie.

- Co go ugryzło?

- Nie ja - rzuciła Rosemarie.

Kiedy wrócił Peter, zajęła się pracą, stając blisko niego.

Nikt inny nie zastanawiał się nad problemami Seniora i Ju­niora. Były bardziej zajmujące tematy. Obliczenia się zgadzały. Przewidywano na ich podstawie, że broń będzie dwa razy mniejsza i trzykrotnie skuteczniejsza niż poprzednia. Następny etap to przejście od teorii do praktyki. Wiadomo było, że stanie się to wkrótce, bo Bezlitosny Henderson zjawiał się kilka razy dziennie w laboratorium.

- W przyszłym tygodniu przenosimy się do White Sands - poinformował Petera. - Czuje się pan na siłach?

- Jestem zdrów jak ryba - oświadczył Peter, zapisując na tablicy: WAŻNE, NIE ZMAZYWAĆ. - Gotów do mi­łości - dodał i wziął z biurka notatki. Z szuflady wyjął tenisówki.

Henderson nie roześmiał się. Obsesja wyczynów sportowych u Petera martwiła Barrolę i personel medyczny. Wszystkich, z wyjątkiem Wolfe'a, który, zdaniem Hendersona, zrobił się za miękki.

- Idzie pan na ścieżkę? - zapytał pułkownik. - Nie przeciąży pan arterii?

- Może się tak stać z pańskimi, ale moim na pewno nic nie grozi. Poza tym Freddy się zgodził - skłamał Peter. Od czasu operacji zobojętniał na uwagi Hendersona i słuchał teraz tylko Wolfe'a.

- Jest pan pewien?

- Mens sana in corpore sano. Nie uczyli w West Point łaciny?

- Pieprz się - powiedział ostro Henderson. Jance robił się zbyt pewny siebie jak na jego gust. Te wszystkie pierdoły o przywilejach geniuszy zaczynały go wyprowadzać z równo­wagi. - Barrola mówi, że to duże ryzyko.

- Barrola nie pobiegłby, nawet gdyby mu się tyłek palił - stwierdził Peter z uśmiechem. - Muszę się wyżyć. Nie chce pan chyba, żebym zwariował, co?

Przebiegł obok Hendersona i już go nie było.

Tego popołudnia ćwiczył przez godzinę i prawie wcale się nie spocił. Cały czas był pod obserwacją jednej z asystentek

Barroli, która miała zawiadomić szefa o najmniejszej nawet zmianie. Na początku zaniepokoiły ją nieregularne uderzenia serca, ale kiedy porównała je z EKG Petera sprzed operacji, stwierdziła, że wszystko jest w porządku. Jak za karę musiała przed monitorem przesiedzieć czterdzieści pięć minut, podczas gdy Peter przebiegł odległość odpowiadającą wysokości Machu Picchu.

Po powrocie do swego pokoju wziął prysznic i przebrał się. Nagie, beżowe ściany i niski sufit powodowały wrażenie dusz­ności. Wystrój bazy miał w sobie coś z uroku taniego motelu i choć Beatrice próbowała za pomocą farby i suszonych kwiatów dodać mu trochę ciepła, pokoje wydawały się stare i małe, za małe na potrzeby związane z jego odrodzoną energią. Wyszedł na balkon, jedyny luksus, na jaki im pozwolono. Kiedy Beatrice wróciła z obiadu, zastała go tam, wpatrującego się w dal.

- Peter, dobrze się czujesz? Skinął, nie odwróciwszy się nawet.

- Znów się rozmarzyłeś? Zesztywniał.

- Nic mi nie jest. Słucham.

- Czego?

- Oceanu.

- Stąd nie słychać oceanu.

- Ja słyszę - odparł rzeczowo. - Nawet czuję zapach. Wyszła na balkon i powąchała powietrze.

- Nic nie czuję.

- To naprawdę dziwne. Widzisz tego ptaka za drzewem? Wskazał coś palcem.

- Gdzie? - zapytała.

Znów wskazał to samo miejsce. Zauważyła niewielką plamkę.

- Jesteś pewien, że to nie liść?

- To żuraw wydmowy - powiedział i uścisnął jej dłoń. - Pamiętasz, jak mnie uczyłaś je rozpoznawać? Jeszcze miesiąc temu w ogóle bym go nie zauważył, a co dopiero plamkę na łebku. A może mylą mi się gatunki? Ty zawsze lepiej się na tym znałaś.

Odwzajemniła uścisk.

- Chcesz być miły. Doceniam to.

- Nie próbuję być miły.

- Brudne ubrania mógłbyś sam wrzucać do kosza z pra­niem.

- Dobrze, obiecuję.

- Nie chcę być nieuprzejma, ale prześcieradła też.

- Dobrze, mamo.

Pożałował tych słów już w chwili, kiedy je wypowiedział. Może Henderson i inni mieli rację. Zachowywał się jak genialny gówniarz.

- Nie to miałem na myśli - dodał natychmiast. - Prze­praszam, Beatrice.

Beatrice wydęła usta, co znaczyło, że się zamyka. Nie ścis­kała już jego dłoni, a on cofnął rękę.

- Jeśli masz ochotę na mnie nakrzyczeć, krzycz na mój nowy system nerwowy.

- Czy ja krzyczę? To ty krzyczysz.

Nie podniósł głosu. A może? Nadciągała kłótnia, i to duża. Wiedział, że powinien wyjść i poczekać, aż jej przejdzie. Z jakiegoś powodu nie mógł się ruszyć.

- Nie jestem twoją matką- syknęła przez zaciśnięte zęby.

- Możemy znów spać osobno, jeśli to cię męczy.

- Dobrze.

- Nie o to mi chodziło, Beatrice. Żartowałem. Przestań.

- Właściwie - powiedziała ze złością - może powin­niśmy spać w osobnych pokojach.

- Beatrice, przestań.

- Twoi asystenci zaczynają plotkować.

- Niech plotkują. Nie wiedzą, że śpimy w tym samym pokoju. Całe skrzydło jest strzeżone.

- Sprzątaczki też gadają.

- Przestań. Robisz się nieznośna. Chodź tu. Próbował ją przytulić, ale odepchnęła go ze łzami.

- Jestem brzydka - zawołała.

- Cicho, przestań...

- Jestem stara, a ty młody. O to chodzi.

- O co? Proszę, Beatrice. Nie rób tego. Nie zmieniłem się. To ciągle ja.

Usiadła na balkonie i zapaliła papierosa. Peter rozpoznał niebieską paczkę... Gauloises, takie palił Wolfe.

- Zachowujesz się jak dupek.

- Zachowuję się? - powiedział z nikłym uśmiechem. - To chyba komplement. A właściwie od kiedy palisz?

- Od kiedy mi się zachciało - wykrztusiła razem z chmurą dymu. - To znowu ta sama?

- Ta sama?

- Ta, która ci się śni już od tygodnia? Miss Nowego Systemu Nerwowego. Ta blondyna z dużym biustem.

- Nigdy nie mówiłem, że ma duży biust.

- Dobrze, to tobie się śniła.

- Beatrice, żartowałem - skłamał. Dotknął jej włosów zwijających się za uszami w loki, ale odepchnęła jego rękę.

- Jesteś jedyną blondynką, która mi się śni - powiedział, lecz nie potrafił spojrzeć jej w oczy. - Jeśli koniecznie chcesz porozmawiać o moich potrzebach seksualnych...

- Tak. Właśnie o tym chciałam porozmawiać. Wiesz co. To nie do zniesienia - oświadczyła, gasząc papierosa. Wstała i weszła do pokoju.

Dobra, odwracaj się do mnie plecami, pomyślał, kiedy ogar­nęła go fala złości. Co takiego zrobiłem? Nic. Przecież nie po raz pierwszy mam takie sny.

Tak, po raz ostatni miałem je w wieku piętnastu lat. Nigdy nie śniła mi się ta sama kobieta.

W porządku, Beatrice, zgadłaś, rozmawiał sam z sobą, wpat­rując się w palmy i nasłuchując fal oceanu. Więc co my z tym zrobimy? To jakaś głupota, która tylko mi się śni. To bez sensu. Bez znaczenia.

Przed oczami Petera pojawiła się twarz kobiety ze snu.

Cholera.

Sen powracał. Czuł jej włosy pod palcami, jedwabiste fale lśniące w świetle i zmieniające kolor z blond na czarny, a potem na pomarańczowy i znów na czarny. Dotykał jej jędrnego ciała i czuł jej ciężar, delikatną figurę i oszałamiającą harmonię całości. Była mu znana. Walczył z tym, a mimo to pamiętał, z zapierającą dech w piersiach jasnością, cudowną miękkość jej ciała, które posiadł zeszłej nocy. Po raz pierwszy, od kiedy miewał te sny, ukazała mu twarz. Była dziwnie znajoma, a jednocześnie zupełnie mu nieznana. Miała wysokie czoło, pełne usta, wielkie, szare oczy bez śladu zmarszczek. To dziwne, jak umysł potrafił wymyślić cechy kobiety, krajobrazu, budynki i inne szczegóły ciągnące się z minuty na minutę, ab nihilo.

Może powinieneś podejść do tego naukowo? Robić o niej notatki? To utrzyma twoje hormony w ryzach - pouczał sam siebie.

Ta sytuacja musiała się skończyć. Kobieta ze snu zaczynała przeszkadzać mu w pracy, pojawiając się w najbardziej twór­czych chwilach... jak duch, który nie potrafi znieść samotności. Beatrice, gdybym mógł, usunąłbym ją ze świadomości jak chwast. Wszedł do pokoju.

- A właściwie od kiedy Wolfe daje ci papierosy? - za­pytał.

Gdzieś w głębi trzasnęły drzwi.

- Beatrice? - zawołał.

Nie wierząc w to, co się stało, przeszedł przez pokój, spo­dziewając się znaleźć ją przy jakiejś prozaicznej czynności... może przy czesaniu włosów czy parzeniu herbaty.

Wyszła.

Nie miał zamiaru iść za nią. Usiadł, nalał sobie wódki z butelki, którą Beatrice trzymała w zamrażalniku. Nie pił od operacji, ale po tej rozmowie musiał się napić.

Opróżnił szklankę jednym haustem.

Płyn palił go jak kwas. Musiał podbiec do umywalki i wy­pluć go.

Mój Boże, pomyślał, ledwie łapiąc oddech, to ciało nigdy nie próbowało mocnego alkoholu!

Jezu, musiał sam siebie nauczyć mnóstwa rzeczy. Nie był tylko pewien, która jego część będzie nauczycielem, a która uczniem. Przed oczami znów pojawiła się twarz dziewczyny. Tym razem na tle nieba.

Rozdział 9

Nie mógł zasnąć.

To nie brak Beatrice tak na niego wpływał. Wiele razy w ciągu ich małżeństwa spędzała całą noc w laboratorium. Czasem wymagała tego jej praca, a czasem chciała zrobić mu na złość, ale zawsze wracała rano.

Przyzwyczaił się, że wyładowywała na nim złość... często sam to robił i też nocował w laboratorium. Zanim się pobrali, po każdej kłótni odwoził ją do domu, zrywał z nią, a potem jeździł w kółko, póki się nie pojawiła. Siedzieli w samochodzie i milczeli godzinami, aż w końcu jedno z nich decydowało się przerwać to milczenie i przeprosić.

Była w niej odziedziczona po ojcu duma i upór. Nie miała zamiaru ustępować nawet potencjalnemu geniuszowi w dzie­dzinie fizyki. Jej ojciec był jednym z filarów rewolucji, kolegą de Broglie'a i Bohra, zrzędliwym, władczym człowiekiem, który, mimo niezwykłej charyzmy, ogromnego wpływu na polityków, nie miał czasu i cierpliwości dla swego jedynego dziecka. Beatrice, nie zdając sobie z tego sprawy, walczyła, by wyrwać się spod jego wpływu i rozpocząć własną karierę naukową. Peter był dumny, wiedząc, że dodawał jej pewności siebie, co pozwalało Beatrice uwolnić się spod dominacji ojca. Oczywiście nie przestała uwielbiać go i zaprzeczała istnieniu jakichkolwiek konfliktów między nimi. W jej oczach ojciec był półbogiem. Peter musiał się z tym pogodzić.

Relacje między Beatrice a ojcem były zdecydowanie jej pięta achillesową. Nie odnosiło się to jednak do Petera. Jego po prostu kochała. Pragnęła tego samego i marzyła o tym samym co on. W ich związku jedno zaspokajało pragnienie drugiego. Chyba że akurat się pokłócili. Kłótnie zdarzały się na tyle często, że każde z nich zachowało niezależność, a mał­żeństwo nie popadło w nudę. Od ich dwudziestej piątej rocznicy ślubu kłótnie nie trwały dłużej niż kilka godzin.

Tym razem było jednak inaczej.

Beatrice wyniosła się na dwa dni. Była w bazie, spała w jednym z gościnnych pokoi dla wojskowych, ale nie odezwała się do niego. On też milczał, choć rozsądek podpowiadał mu, że powinien do niej pójść i doprowadzić do zgody.

Niestety ciało było innego zdania.

Nie wiedział jeszcze dokładnie, co próbowało mu podpo­wiedzieć. Noga drgała już dwie doby, jak u żaby podłączonej do prądu albo psa śniącego o króliku. Zwykle w takich wypad­kach wiązało się to z brakiem cynku albo potasu, ale nie w tak młodym ciele. Lek rozkurczowy, który przepisał mu Wolfe, wcale nie pomógł, a tylko sprawił, że kręciło mu się w głowie i zobojętniał na to, że badania opóźniały się o dwa dni.

Nawet kiedy valium przestało działać, wciąż było mu wszyst­ko jedno.

Przez ostatnie czterdzieści osiem godzin bawił się w cho­wanego.

Co, do cholery, się działo?

Nie potrafił sobie z tym poradzić. Większość czasu spędził na szukaniu informacji na temat pamięci komórkowej. Przeważ­nie były to pseudonaukowe dociekania na temat gromadzenia informacji w kątach fazowych RNA, uzyskane na podstawie eksperymentów z lat osiemdziesiątych, przeprowadzonych na bakteriach. W niezrozumiały sposób, nie zmieniając swej struk­tury, pamiętały, jak spalić pokarm, którym karmiono ich ko­mórki rodzime. Niektóre z tych teorii były niedorzecznym bełkotem, niektóre obejmowały teorie biologii molekularnej, których Peter nie znał, ale żadne z nich nie dotyczyły gatunków wyższych. Z wyjątkiem jednego, wyjątkowo makabrycznego eksperymentu, w którym pozbawione kory mózgowej koty podobno nauczyły się pokonywać labirynt dzięki wchłonięciu RNA rodziców.

To idiotyczne, przerażające i niemożliwe. Ale po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że nie powinien żadnych badań określać mianem makabrycznych.

Jak za karę, przeczytał protokół z badań na kocie trzy razy. Metoda była błędna. Eksperyment nie dowiódł nic sensownego. Te poszukiwania do niczego nie prowadziły.

Poza tym miał do dyspozycji lepszy materiał badawczy.

Własne ciało.

Zaczął od widocznych różnic. Nie tylko mięśnie miał znacz­nie większe, ale refleks też wydawał się szybszy. Zauważył to pewnego ranka, niechcący upuszczając tabletkę anty choles­terolową. W tej samej sekundzie, kiedy się zorientował, że tabletka toczy się po stole, jego ręka znalazła się przy niej. Jak błyskawica. W ułamku sekundy. Nowe ciało było znacznie szybsze niż poprzednie kiedykolwiek.

Ten facet był świetnym sportowcem, pomyślał Peter. Może boksował. Pierwszego ranka, gdy Beatrice nie wróciła, stanął przed lustrem w paskudnym, wybuchowym nastroju. Nagle zaczął wyprowadzać ciosy w stronę odbicia w lustrze.

Trudno sobie wyobrazić, że człowiek majętny ryzykował uszkodzenie mózgu na ringu, chyba że nie cenił swego intelektu albo był tak dobry, że nie musiał się o to martwić.

Co ty wyprawiasz? - pomyślał, mając wyrzuty sumienia. Przecież nie chcesz nic o nim wiedzieć. Już to przerabiałeś z Beatrice, ad nauseam.

Jesteś przede wszystkim naukowcem i próbujesz zrozumieć, dlaczego nagle potrafisz żonglować.

Odkrył to tego samego dnia. Nic specjalnego, jedynie trzy pomarańcze, ale jeszcze nigdy w życiu tego nie robił. W mło­dości, owszem, próbował się nauczyć, ale nic z tego nie wyszło. Zobaczył w kuchni pomarańcze i zwyczajnie wziął je do ręki. Podczas gdy jego umysł pracował nad równaniem wiązki impulsów, pomarańcze zaczęły podskakiwać w powietrzu. Kiedy tylko się zorientował, co robi, owoce wypadły mu z rąk.

To było zbyt ciekawe, żeby się tym nie zająć. Nie mógł się doczekać momentu, w którym podzieli się swoimi spostrzeże­niami z Beatrice i oczywiście Wolfe'em; neurochirurga na pewno zainteresuje biologia molekularna. Późnym popołudniem zebrał notatki i poszedł do biura Freddiego.

Wolfe był z Alexem. Peter słyszał ich rozmowę przez drzwi. Dziadek pokrzykiwał na wnuka. Na pewno chodziło o nieobec­ność w pracy. Po chwili Alex wyszedł, przywitał się z Peterem i zniknął w korytarzu. Wolfe siedział przy biurku, podpierając ręką zmarszczone czoło.

- Wybierałem się do ciebie - powiedział Wolfe. - Dob­rze, że oszczędziłeś mi fatygi. Podobno nie nadążasz z ter­minami?

- Możemy to nadrobić - odparł Peter obojętnie. Oparł się o drzwi balkonowe. Z biura Wolfe'a wychodziło się na werandę największą w całej bazie. Większą mógł mieć tylko Henderson. - Słyszysz? - zapytał, wpatrując się w mrok.

- Co?

- Coquis. Żaby drzewne. Kiedy mieszkałem tu jako dziec­ko, świeciłem na nie latarką.

Wolfe nasłuchiwał i potrząsnął głową.

- Mój słuch na pewno nie jest tak dobry jak twój.

- Słuchając niektórych gatunków, można określić tem­peraturę. Trzeba tylko policzyć, jak często kumkają.

- To ciekawe. O tym chciałeś ze mną rozmawiać?

- Zapomniałem, jakim byłem kiedyś miłośnikiem przyrody.

- Zdaje się, że Beatrice interesowała się ornitologią.

- Tak - podkreślił. - Ja też, kiedyś. A teraz... - nie dokończył zdania.

- Co teraz?

- Teraz - powiedział, wyglądając przez okno - wyko­rzystuję naturę do sprawdzania siły rażenia broni, zabijając niewinne zwierzęta.

Sądząc, że Peter wypowiedział te słowa z sarkazmem, Wolfe zaczął się śmiać.

- Jaki z tego morał? - zapytał i natychmiast się zorien­tował, że Peter jest śmiertelnie poważny. - Przyszedłeś tu, żeby pozbyć się wątpliwości? To chyba zadanie Beatrice?

Fałszywy ton w głosie Wolfe'a sprawił, że Peter zrozumiał aluzję.

- Wiesz, że się pokłóciliśmy?

- Nie, nie wiedziałem - odparł pośpiesznie.

- Dwa dni temu. To zwykła kłótnia. Oboje mamy czarne pasy w sztuce walk małżeńskich, więc nie ma się o co martwić - kłamał. - Właściwie przyszedłem porozmawiać o tym ciele - zmienił temat, klepnąwszy się w udo. Wolfe zmarszczył brwi.

- To tak myślisz o nim, „to ciało"? Peter skinął.

- Na początku mnie przerażało. Teraz mnie zaciekawia. Na przykład wiem, że miało operację kolana. Znalazłem przed­wczoraj bliznę. Nie ma odpowiedniej budowy do futbolu ame­rykańskiego, mięśnie obu ramion są równe, więc jego właściciel nie był też tenisistą. Może jeździł na nartach... może nawet był zawodnikiem. Kolano pracuje bez zarzutu, więc operację przeprowadzał światowej klasy chirurg. Czy on był bogaty?

Wolfe przyglądał mu się, jakby Peter głośno pierdnął w koś­ciele.

- Dlaczego mnie o to pytasz? Na dworze kumkały coquis.

- Bo umiem żonglować.

- Słucham?

- Śnią mi się ludzie, których on znał. Coś tu się dzieje dziwnego... Czytałem trochę na temat pamięci komórkowej...

- Och, Peter, daruj sobie...

- Wiem, większość z tych teorii to gówna, ale posłuchaj, dobrze? I nie śmiej się. Czytałem o takim przypadku... to była kobieta, której przeszczepiono serce. Kiedy opuściła szpi­tal, poszła na piwo i pizzę. Co w tym dziwnego? Nie znosiła pizzy i nigdy w życiu nie piła alkoholu. Po operacji zmieniła upodobania, dlatego postanowiła sprawdzić, kim był dawca. Mieszkała w małym miasteczku, więc to nie było trudne... w ciągu dwudziestu czterech godzin zmarła tylko jedna osoba, której serce było nietknięte. Dwudziestopięciolatek zabił się na motorze.

Wolfe skinął niepewnie.

- Jechał na piwo i pizzę. To było jego ulubione żarcie i jadał tak raz w tygodniu.

- Słyszałeś już tę historię.

- To kompletna bzdura - stwierdził Wolfe, zapalając gauloise'a.

- Skąd wiesz? Rozmawiałeś z tą kobietą? Freddy, przysię­gam. Mam takie sny... i umiem żonglować. Jak to wytłumaczyć?

Coś w tym jest, ale nie znam się w wystarczającym stopniu na biologii. Moglibyśmy razem nad tym popracować - za­proponował. A kiedy zobaczył błysk złości w oku doktora, dodał: - Po godzinach.

- Jak to po godzinach? - zapytał Wolfe. - Jesteś dwa dni do tyłu. Peter, przykro mi, ale nie kiwnę w tej sprawie palcem.

- Ale ja tak. Czy on boksował? Był żonaty? Gdzie pra­cował?

- A może był obrońcą zwierząt? To cię męczy?

- Nie. Nie o to mi chodziło... Wolfe poczerwieniał i wstał z krzesła.

- Peter, oszalałeś zupełnie? Dobrze, że Henderson tego nie słyszy. Boże drogi! Znasz zasady.

- Nie, nie znam zasad. Właściwie prawie nic nie wiem o tym projekcie.

- Chodzi mi o tajne informacje. O tym na pewno wiesz. Nie urwałeś się nagle z choinki. Wiesz, że to tajne informacje.

- Chcę znać zasady tego stowarzyszenia... ustalono to wszystko podczas mojej nieobecności. Jestem pierwszym obiek­tem. Mam prawo je znać. - Wziął głęboki oddech i powiedział cicho: - Mam prawo wiedzieć, kto był dawcą.

Wolfe przeraził się nie na żarty.

- Tobie się wydaje, że to historyjka o adopcji, jak z pro­gramu Oprah? To tajna informacja.

- Mogę zapytać Alexa.

- Alexa? Dlaczego jego?

- Jest w waszej drużynie, czyż nie? Beatrice widziała, jak grzebał w aktach Fontanny.

- Wiem, co jej się wydaje, ale to nieprawda. Nie wie, co to było.

- A może powinienem pogadać z Hendersonem?

- I co? - rozsierdził się Wolfe. - Chcesz zaprzepaścić całe nasze badania? Chcesz popełnić samobójstwo? Znam Hendersona lepiej niż ty. Wierz mi, nie byłoby dobrze nadepnąć mu na odcisk. Jest porywczy, a jak się wkurzy, to łatwo mu nie przechodzi. Dostałeś drugie życie, nie narażaj go.

- O, to brzmi jak groźba, Freddy. Grozisz mi?

- Ty to powiedziałeś. Ja nigdy nie musiałem nikomu grozić.

Mówię ci tylko, wracaj do pracy i nie wywołuj wilka z lasu. Wszyscy tu i tak są nerwowi. Co się zaś tyczy opowiadania Beatrice o młodych kobietach, które ci się śnią po nocy, to radzę ci przestać. Co więcej, radzę ci to wyrzucić z pamięci. Liczę na to, że zachowasz się jak naukowiec i uszanujesz nasze zobowiązania. - Westchnął ciężko i dodał: - Nie chcę, żeby to wszystko poszło na marne, i nie chcę, żebyś dostał po głowie, więc przestań szukać guza.

- Rozumiem - rzekł Peter, wstając.

Wolfe uśmiechnął się niewyraźnie i zaciągnął papierosem.

- Peter, kocham cię jak syna. A teraz zmykaj.

Zamiast wracać do laboratorium, Peter ruszył w kierunku strzeżonego skrzydła, do swego pokoju. Beatrice tam nie było. Znów wróciły objawy klaustrofobii i drżały mu nogi. Zasta­nawiał się, czy nie pójść na siłownię i nie pobiegać na ścieżce. Potem, patrząc z tarasu na ciemniejące niebo, doszedł do wniosku, że nienawidzi ścieżki. To cholerstwo nigdzie nie prowadzi.

Wziął valium i położył się do łóżka. Nie mógł jednak uspo­koić myśli. Coś go zastanowiło: kobieta, która mu się śniła. Skąd Wolfe wiedział, że to kobieta? Ten stary skurczybyk musiał rozmawiać z Beatrice. Co tu się działo?

Pojawiło się następne pytanie. Co, do diabła, miał na myśli Wolfe, mówiąc, że wszyscy są nerwowi?

Kto prócz niego był nerwowy?

Elizabeth leżała na łóżku w Casa del Frances i myślała o żabach drzewnych. Wyczytała gdzieś, że są nie większe niż moneta jednodolarowa, a głośne jak duże zwierzęta. Męczyło ją, że zastanawia się nad tymi zwierzątkami. Nigdy nie widziała coqui, a jednak w jej głowie kołatał się obraz żabki o wyłupias­tych, ciemnych oczach i łapkach z przyssawkami. Zwierzątko przyglądało jej się z wnętrza słoja. Ivor, właściciel hotelu i obecnie najlepszy przyjaciel Elizabeth, mówił, że kiedyś dzieci z południa biegały po nocach, łapiąc te żabki. Jej ojciec stacjonował w Missisipi... w Hattiesburgu czy innym mieście... więc może stąd je znała. Wcale nie musiała być w dzieciństwie na wyspie Vieques.

Gdybym była na Vieques, pomyślała, musiałoby tu się wy­darzyć coś tragicznego, niechętnie wspominanego. A może bezsenność robiła jej papkę z mózgu?

Od dnia, w którym śledziła chłopaka z jasnymi włosami, udającego się do Blue Horizon, spała tylko po dwie godziny. Budził ją każdy najmniejszy nawet hałas. W ciągu dnia kilka razy przejeżdżała obok hotelu, ale nie natknęła się na chłopaka z rangę rovera. Kobieta w recepcji powiedziała jej, że jakiś młody człowiek był tu po jej wizycie. Zapytała Elizabeth czy ma go powiadomić o jej pobycie na wyspie, gdyby wrócił.

Nie chciała. Podziękowała grzecznie i wyszła.

Zastanawiała się, czy nie zadzwonić do matki Hansa i w razie czego powiedzieć jej, gdzie jest.

W razie czego?

Dwa razy pojechała na lotnisko. Raz sprawdzała przyloty z Karaibów, a drugi raz dowiadywała się o odloty. Lecz nikt znajomy ani nie przyleciał na wyspę, ani z niej nie odleciał, a ona postanowiła nie ruszać się stąd, póki nie zrozumie, co ją na tę wyspę przygnało. Prześladowało ją zdanie z Internetu: INNYMI SŁOWY, SZKODA, ŻE CIĘ TU NIE MA...

Niezależnie od tego, czy była już kiedyś na Vieques, czy nie, czuła, że powinna tu teraz zostać. Wyjazd z wyspy ozna­czałby, że stchórzyła. Nie wiedziała jednak, co zrobić, by nie czekać z założonymi rękoma. Doprowadzało ją to do szału. Mogła tylko przekonywać samą siebie, że ktoś chciał, by czekała. Postanowiła czekać, jak mnich na objawienie, na nagły, wszechogarniający impuls, który wskaże jej, co robić.

Czekała więc i myślała.

Kto poza jej trzema przyjaciółkami i Ivorem wiedział, że tu była? Nikt.

Zdecydowała się wyjść z hotelu i choćby powałęsać się po ulicy. Chciała zrobić cokolwiek, by zwalczyć marazm. Wzięła kluczyki od samochodu.

Wyszła z hotelu na parking, gdzie na krześle spał staruszek. Zapadał zmierzch. Mężczyzna miał białe włosy i powieki z widocznymi, niebieskimi żyłkami, a na szczęce długą bliznę. Był stróżem, więc któregoś dnia zapytała go po hiszpańsku, czy widział tu młodego mężczyznę z tlenionymi włosami. Powiedział, że na pewno nie, ale teraz, kiedy patrzyła, jak chrapie na krześle, wiedziała dlaczego. Nie miała serca go budzić. Nie musiała się obawiać. Nie obudził się nawet wtedy, kiedy padły na niego światła mijania z samochodu Elizabeth. Pojechała do Esperanza i chodziła bez celu po cichych ulicach, aż znalazła bar Bananas. Mary Blanchard wspomniała, że lubi tam przesiadywać. W barze panował gwar. Siedziało tam wielu Amerykanów. Była też Mary i jej dwie koleżanki.

- Hej, Lizzy, przynieś sobie stołek!

Tak właśnie zrobiła. Podsunęły jej plastikowy kubełek sma­żonych krążków cebulowych i piwo Corona. Po uraczeniu Elizabeth historyjkami o pijanych sławach podróżujących sa­molotami i narodzinach na wysokości tysiąca metrów, Mary przysunęła bliżej krzesło.

- Co się stało z tym facetem, którego miałaś tu spot­kać? - zapytała. - Wystawił cię? Elizabeth upiła łyk piwa.

- Chyba tak.

- Niesamowite. W porządku. Teraz musimy ci kogoś zna­leźć, czyż nie?

- Raczej pora wracać do domu.

- Do domu?

- Chyba tak - powiedziała z nagłym przekonaniem. - Dzięki za wszystko. Byłyście wspaniałe. Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym was nie spotkała.

Uścisnęła Mary serdecznie, jak dawno niewidzianą siostrę, i wyszła z baru. Przygnębiała ją głośna muzyka, zapach piwa i świadomość, że ludzie przychodzą tu, szukając randki na jedną noc. Czuła, że on jest blisko. Musiała natychmiast wyjść.

Zanim znalazła się w samochodzie, zniknęło przeświad­czenie, że powinna wyjechać, i zamiast wrócić do Casa del Frances pojechała na wybrzeże. Jeśli mam wrażenie, że tu jest, pomyślała, nie powinnam wyjeżdżać. Wyjadę, kiedy poczuję, że on jest daleko. Ale teraz była przekonana, że jest blisko.

Księżyc w pełni odbijał się w wodzie. Przejechała obok Zatoki Słońca i Zatoki Półksiężyca, a potem zatrzymała samo­chód kilka kilometrów dalej. Zauważyła coś dziwnego. Jakieś blade światło połyskiwało na plaży, zbyt zielone i zbyt za­mglone, by pochodziło z okien domu.

Może ktoś kręcił film. Mary mówiła, że kręcili tu... „Władcę much" i „Wzgórze Rozdartych Serc". Nie widziała jednak żadnych wozów, znaków ani ekipy filmowej. Słyszała tylko coquis. Wiedziona nowym przeczuciem, wysiadła z samochodu.

Byłam na tej plaży jako dziecko? A może przejeżdżałam tędy, śledząc dziwnego chłopaka? Zamknęła oczy, próbując nie słyszeć żab. Powietrze i fale przypominały jej Cannes. Zamknęła samochód i stała obok niezdecydowana.

Może powinnam wrócić do hotelu i wziąć gorącą kąpiel, pomyślała. Nagle wydało jej się to nie tylko przyjemne, ale też rozsądne.

Mimo to poszła w kierunku oceanu.

Peter spoglądał z balkonu w dół. Nie jest wysoko, pomyślą!.

Przed budynkiem stali wartownicy, ale z tyłu patrolowano okolicę tylko raz na godzinę. Sensory ruchu skierowane były na drzewa, nie na bazę. Przełączniki znajdowały się w komórce na końcu korytarza. Gdyby musiał, z łatwością wyłączyłby sensory.

Musiał. Miał już dość zasad i regulaminu. Miał dość trak­towania go jak dziwadło.

Nie jestem więźniem, buntował się. Zgłosiłem się na ochot­nika.

Jezu, zaczął myśleć jak pacjent szpitala psychiatrycznego. Po spotkaniu z Wolfe'em miał wrażenie, że zwariował. W gło­wie przewijały mu się pytania, a ciało buchało energią. Czuł się jak świeżo schwytane zwierzę w klatce.

Nie jestem dezerterem. Chcę tylko pobiegać boso po plaży. Czy to tak wiele? Wyobraził sobie, jak biega po wodzie, czuł piasek pod stopami i słony zapach powietrza. Widział księżyc nad zatoką. Do cholery, wszyscy już uczcili moje odrodzenie. Teraz pora na mnie.

Przebrał się w dres i wyszedł balkonem. Przez chwilę zwisał z barierki, czując siłę swoich mięśni, wiedząc, że jeszcze niedawno nie mógłby się na to zdobyć. Uśmiechnął się, puścił barierkę i skoczył lekko na ziemię. Udał się na koniec budynku i otworzył skrzynkę z przełącznikami. Wyłączył je.

Nasłuchiwał.

Nie było alarmu. Nikt nie biegł w pośpiechu. Budynek stał w centrum bazy marynarki wojennej, na wyspie zajętej przez wojsko. Nie trzeba było szczególnej ochrony.

Ruszył wzdłuż drzew.

Z dala od budynków zaczął szybko biec, czując, jak niosą go mocne nogi. Poruszał się bez wysiłku. Przepojony wolnością, patrzył na księżyc pojawiający się i znikający wśród palm. Powietrze wpływało mu do płuc. Słyszał odgłosy nocy i lekki chlupot fal. Po dziesięciu minutach biegł już po piasku, a po pięciu znalazł się nad wodą.

To była zastrzeżona plaża, przeznaczona do ćwiczeń desantu z wody. Ostatnio przebywali na niej żołnierze przed operacją Pustynna Burza. Teraz nie było tu nikogo. Została zwrócona naturze, pomyślał Peter.

Zdjął buty i znowu ruszył biegiem. Czuł się wspanialej, niż to sobie wcześniej wyobrażał.

Elizabeth chciała zawrócić, ale ilekroć miała to zrobić, jakaś niewyjaśniona siła zmuszała ją, by szła dalej. Posuwała się wśród wysokich traw, palm i wydm. Traciła z oczu światło, które wcześniej widziała, odnajdywała drogę w świetle księżyca lub wyciągała przed siebie dłonie jak ślepiec. Stwierdziła, że pójdzie tak jeszcze pięć minut, a potem jeszcze sto metrów. Przez cały czas mówiła sobie: „Zachowujesz się jak idiotka. A jeśli natkniesz się na pijaków, narkomanów albo dzikie zwierzęta?". W końcu doszła do wniosku, że myśli jak własna matka, i postanowiła iść dalej. Kiedy było już zbyt ciemno, żeby cokolwiek zobaczyć, zatrzymała się, dysząc ciężko.

Po co, do diabła, szwendała się po tym pustkowiu? Może na tej wyspie są jadowite węże? A może ruchome piaski? Lwy, tygrysy i niedźwiedzie, o rany! Przestraszona odwróciła się, postąpiła trzy kroki, a potem runęła w dół. Noga zaplątała się jej w krzaki.

Upadła niezbyt miękko, przeturlała się po piasku i krzakach. Cała i zdrowa wylądowała na wydmie. Zaczęła się śmiać. Już od dawna nie robiła takich rzeczy. Bladozielone światło było wszędzie. Widziała wszystko dookoła.

Spojrzała na zatokę.

Nie sposób było ją dojrzeć z drogi z powodu dwóch rzędów wzgórz porośniętych jaśminem. Lecz z miejsca, w którym się znalazła, widać było ją całą, niczym zaczarowany dywan utkany z gwiazd. Lśniła zielononiebieską poświatą, jakby uwięziła w swym wnętrzu milion galaktyk. Elizabeth zaparło dech.

Wszystko wyglądało tak znajomo.

Znam to miejsce, pomyślała, ale skąd?

Przypomniało jej się, jak Ivor Greeley mówił Mary Blanchard i jej koleżankom o fluorescencyjnej zatoce. To pewnie ona. Wstała, otrzepała ubranie i wpatrywała się przed siebie, czując się jak w domu.

Podeszła do wody. Księżyc zniknął za chmurami, ale zatoka nie przestała świecić. Na powierzchni wody pozostała poświata lśniąca i zmieniająca odcień, gdy fale docierały do piaszczys­tego brzegu. Kiedy woda wpływała na plażę, Elizabeth zauwa­żyła, że poświata bije z milionów drobnych punkcików. To jakieś organizmy emitujące światło, przyszło jej do głowy, choć nie wiedziała, skąd wzięła się ta myśl.

Potem przypomniał jej się sen, ten, w którym Hans pływał z nią w morzu gwiazd. To tutaj. Była tego pewna. Jak ją znalazła? Podpowiadał jej instynkt. Powrócił strach, jakby nagle zobaczyła ducha. Odwróciła się, pragnąc uciec.

Nie poruszyła się jednak. Ktoś biegł wzdłuż plaży w jej stronę.

Był coraz bliżej i bliżej, a ona oddychała z trudem. Nie, to niemożliwe. W mieście, w barze, wielu mężczyzn wyglądało jak on, póki nie przyjrzała im się uważniej. Zawsze wtedy musiała uspokajać bijące mocno serce. Ale teraz nie chciało się uciszyć.

Mężczyzna zwolnił, a potem się zatrzymał. Poprawił palcami włosy w geście, który widziała setki razy. Wpatrywał się w nią, a ona w niego. Nie poruszyli się o centymetr. Zza chmur wyszedł księżyc. Widzieli się teraz dokładnie. Nie było wątpli­wości.

Elizabeth rozpoznała Hansa.

Peter rozpoznał kobietę, o której tyle razy śnił... Anioła miłości. Przeraził się. Nigdy wcześniej nie widział jej na jawie, a jednak w głębi duszy wiedział, że to kobieta, z którą kochał się dziko każdej nocy.

Przez chwilę nie potrafili wypowiedzieć ani słowa. Potem Peter zobaczył, jak kobieta podchodzi bliżej, coraz bliżej. On też zaczął iść w jej kierunku. Po chwili usłyszał jej krzyk:

- Hans?!

Hans! Miał na imię Hans! Otworzył usta, by coś powie­dzieć, ale zamiast tego pobiegł w jej stronę. Kiedy się zbliżyli, kobieta rozpostarła ramiona. Uścisnęli się i śmiali radośnie.

- To ty. To naprawdę ty. Ale jak... Uciszył ją pocałunkiem.

- To ja - powiedział.

- Tak się boję...

- Nie bój się. Cicho - szepnął, widząc łzy w jej oczach.

Objęli się bez słowa. Dotykali się i rozpinali ubrania, ledwie mogąc złapać oddech. Jedyną myślą Petera była przerażająca pewność, że ta kobieta o jasnych włosach, szarych oczach i wystających kościach policzkowych, silna i pełna pasji, była kochanką jego klona. Myśl ta zniknęła wraz z pojawieniem się pożądania. Oświetlony poświatą z zatoki, wszedł w nią lekko. Nie mógł uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Po raz pierwszy w życiu jego ciało w pełni zapanowało nad umysłem i jedynym celem było dać jej miłość.

Pragnęła go tak mocno, była taka ciepła i pełna energii, że prawie natychmiast miał orgazm. Nie była jednak rozczarowa­na, ale zadowolona. Pisnęła ze zdziwienia i radości, a potem objęła go mocno, całując w szyję i popłakując cicho. Leżeli przez chwilę, nim odzyskali oddech i serca przestały szaleńczo uderzać.

- O Boże! - odezwała się pierwsza.

- Amen - powiedział Peter.

- Hans. Co się dzieje?

Peter desperacko próbował znaleźć jakąś logiczną odpowiedź.

- Jeszcze nie mogę ci nic powiedzieć... Wciągnął ją do wody, czując na torsie jej oddech.

- To nie ty byłeś w samochodzie. Wiedziałam. Kto to był? W samochodzie? Bezradnie pokręcił głową.

- Nie wiem.

- Jezu, masz kłopoty, prawda?

Zaśmiał się bezgłośnie. Czy on miał teraz kłopoty?

- To oczywiste. Głupie pytanie - stwierdziła zawstydzo­na. - Czy ja też mam kłopoty?

Dobry Boże! Mam nadzieję, że nie, pomyślał.

- Nie. Na pewno nie.

- To ty wysłałeś mi e-mail? To ty jesteś Wyspiarzem?

E-mail? Wyspiarz? Czuł, jak przechodzi go dreszcz stra­chu. Próbował przybrać obojętną minę. Każ jej wracać do domu, pomyślał nagle. Każ jej natychmiast stąd wyjechać i zapomnieć o wszystkim. Powiedz, że już nigdy się nie zobaczycie.

- Tęskniłem za tobą - wyszeptał, czując, jak łzy na­pływają mu do oczu.

Czy to jego ciało przemówiło teraz, czy on mówił za nie? A może już nie było żadnej różnicy. Ta myśl przeraziła go, a jednocześnie wyzwoliła. Patrzył, zaczarowany jej urodą, jak Elizabeth spogląda na zatokę.

- Śniło mi się to miejsce - wyznała.

- Tak? Mnie też.

Spojrzała na niego i uśmiechnęła się uroczo. Tyle w niej było ciepła i uczucia.

- Przychodziłeś tu kiedyś, kiedy byłeś mały? Zmarszczył brwi.

- Mówiłem ci o tym? - zapytał.

- Nie - posmutniała. - Nigdy nie mówiłeś mi nic o sobie. Więc to ty wysłałeś mi faks? Kim był ten chłopak w samo­chodzie?

Przyciągnął ją do siebie. Poczuł, jak drży, i zrozumiał, że sam też się trzęsie.

- Nie chcę, żebyś się martwiła. Musisz być ostrożna. Nie możemy tu być zbyt długo. Nie teraz. Dotknęła palcem jego włosów.

- Nie mogę cię teraz zostawić. Dopiero cię odnalazłam.

- Ja też nie chcę, żebyś odeszła - powiedział z głębi serca.

- Powinnam się bać, prawda? Właściwie to już się boję. Skinął lekko.

- Co to był za samochód?

- Range rover. Prowadził go chłopak. Miał jakieś dwadzieś­cia pięć lat. Czekał na mnie na lotnisku, kiedy lądował mój samolot, a potem poszedł do hotelu.

- Rozmawiałaś z nim?

Potrząsnęła głową, czując nagle, że to, co wydawało się szaleństwem, było czymś naturalnym.

- Nie leciałam tym samolotem. Przypłynęłam tu promem i obserwowałam przylot samolotu. Widziałam go, ale on mnie nie mógł zauważyć.

- Wyglądał na wojskowego?

- Samochód tak. On był jakiś dziwny. Peter myślał intensywnie. Pocałował ją delikatnie, mając nadzieję, że głośne bicie serca nie zdradza jego strachu.

- Zmień hotel.

- Nie potrzeba. Jestem w Casa del Frances.

- Dobrze. To dobrze.

- Hans. Twoja matka...

Nie dokończyła zdania. On tylko skinął. Był rozdarty. Chciał wiedzieć jak najwięcej o swojej przeszłości... właściwie chciał wiedzieć wszystko. Chciał się też dowiedzieć jak najwięcej o tej cudownej kobiecie. Obawiał się jednak, że w jego wypadku lepiej nie wiedzieć za dużo.

- Tak?

- Rozmawiałyśmy o tobie. Uścisnął jej dłoń.

- Im mniej wie...

- Tak. Rozumiem. Mnie też nie możesz powiedzieć.

- Nie. Jeszcze nie.

Jestem jednocześnie w piekle i w niebie i nie widzę między nimi różnicy, pomyślał Peter.

- Na razie musi ci to wystarczyć. Chryste. Nawet nie znam jej imienia.

- Tak. Jeśli cię znów nie stracę, to wystarczy.

- Nie stracisz mnie - obiecał, ujmując dłońmi jej twarz.

Ich usta się spotkały, a potem znów się kochali, tym razem wolniej, delikatnie i z ciekawością. W pewnej chwili oboje płakali. Poczuł, jak dziewczyna drży, wycofuje się, a następnie poddaje fali powracającej rozkoszy. Później on poczuł to samo, a jeszcze później przeżywali znowu razem, aż wszystko zniknęło... morze, księżyc i gwiazdy. Zostali tylko we dwoje w po­świacie znad zatoki. Stracił poczucie czasu. Po długiej chwili powrócił strach. Nie miał pojęcia, jak długo nie było go w bazie.

- Muszę iść - powiedział. Poczuł, że zesztywniała.

- Gdzie?

Potrząsnął głową i ulżyło mu, kiedy sama zaraz dodała:

- Jeszcze nie. Dobrze. Kiedy cię znów zobaczę?

- Jutro wieczorem - usłyszała jego szept.

- Powinnam ci wierzyć?

- Tak - nalegał szczerze.

- Powiesz mi wtedy, co się dzieje?

- Powiem, ile mogę - odpowiedział ostrożnie, jakby zeznawał przed sądem. - Casa del Frances?

- Tak.

- Czekaj tam. Nie wychodź. Spróbuję przyjść o szóstej. Poczekasz tak długo?

- Oczywiście.

Spojrzał jej w oczy. Wszystko było jak w jego snach. Ta twarz była tak dziwnie znajoma...

- Pod jakim nazwiskiem zameldowałaś się w hotelu? Zmarszczyła brwi zaskoczona.

- Pod moim. Och, chodzi ci o tego chłopaka. Nie. Musiałam im dać kartę kredytową.

- Tak, oczywiście.

To dobrze, pomyślał. Dowiem się, jak ma na imię.

- Do zobaczenia - powiedział. Pocałował ją czule i odszedł.

Elizabeth patrzyła, jak się oddala.

Poczekała, aż zniknął za wystającą skałą, a potem się ubrała i poszła w kierunku samochodu. Pomyślała, że to mógł być tylko sen... a może zwariowała. A jednak nie. Po raz pierwszy od wielu tygodni czuła się zdrowa i silna. Odzyskała Hansa. Tak czy inaczej nic innego się nie liczyło.

Nie tylko wrócił, ale był zmieniony, chyba pod wpływem doświadczeń ostatnich tygodni, o których nie śmiała nawet myśleć. Była w nim głębia, której wcześniej nie widziała, lecz czuła, że w nim jest. Kochał się z nią czule i po raz pierwszy przedłożył jej rozkosz nad swoją. Była w nim delikatność, smutek, stateczność i takt. Te cechy różniły go o miliony lat świetlnych od Hansa, którego znała do tej pory. Jakby nagle wydoroślał, przestał być cynicznym chłopcem, a stał się czułym, delikatnym mężczyzną z doświadczeniem.

Co, na Boga, musiał przejść?

Zakręciło jej się w głowie. Czuła, że wie jeszcze mniej niż kiedykolwiek o Hansie Brinkmanie, swoim kochanku... i była bardziej niż kiedykolwiek przerażona.

Rozdział 10

Peter przedzierał się do bazy przez krzaki.

Co się, do diabła, dzieje? Jak mam się czegoś dowiedzieć? Poza tym co ja zrobiłem? Co to było? Jak mogłem to zrobić Beatrice? Kim ja właściwie jestem? Nie znał odpowiedzi na żadne z tych pytań. Jedno tylko wiedział na pewno - zdarzyło się coś strasznego i jeśli nie weźmie się w garść, nastąpi coś jeszcze gorszego.

Po raz pierwszy od ślubu zdradził Beatrice. Natychmiast po opuszczeniu fosforyzującej zatoki zaczął się zadręczać wy­rzutami.

Nigdy nie było w jego życiu nikogo prócz Beatrice, nawet podczas tych trudnych lat, kiedy codziennie się kłócili... kiedy nie potrafili powiedzieć, czy ich małżeństwo przetrwa choćby miesiąc. Nikogo nie ma, próbował sobie wmówić, biegnąc plażą i obserwując swój cień na piasku. Zdawało mu się przez chwilę, że to wszystko wymyślił. Może podczas transplantacji coś się dostało do mózgu i teraz nie może się obudzić ze śpiączki. To było szalone, ale jednocześnie bardzo logiczne. Z jakiegoś powodu zatarła się w jego głowie granica między rzeczywistością a światem fantazji. Świadomość została tak skrzywiona, że już nigdy nie będzie się cieszył bezpiecznym i uporządkowanym światem realnym, który wydawał mu się niezniszczalny.

Co ja powiem Beatrice?

Najlepiej i najrozsądniej byłoby zachować wszystko dla siebie. Nie mógł się jednak pozbyć uczucia, że i tak już zniszczył ich układ, że grozi mu wydalenie z raju stabilności i ciepła, w którym żył od tylu lat.

Co gorsza, nie był sam. Była jeszcze ta kobieta, cudowna kobieta, do której nie miał prawa; jej istnienie godziło w jego zdrowy rozsądek, a jej życie było zagrożone ostatnimi wyda­rzeniami. Nie oszukuj się. To ty jesteś odpowiedzialny za to, co teraz zaszło, myślał. Co się stało, to się nie odstanie, ale ty odpowiadasz za jej bezpieczeństwo. Zrobisz to, co obiecałeś, spotkasz się z nią.

A jednak możliwe, że przemawiało przez niego pożądanie. Czy kiedykolwiek z Beatrice przeżyłeś coś takiego jak z nią? - zapytał sam siebie. Pytanie go przerażało. Być może na po­czątku małżeństwa, może kiedy libido żony było w najwyższej fazie. Czy jego własna wrażliwość i namiętność kiedykolwiek dorównywały jej? Nigdy wcześniej. Tylko z tą kobietą. Wiele lat doświadczenia i nowe młode ciało sprawiły, że poczuł nieznaną dotąd rozkosz. To nie był sen. To była rzeczywistość, tak jak rzeczywistością było złamanie wszystkich zasad, których dotąd przestrzegał. Ty samolubny gnojku, wyrzucał sobie, zaprzedałeś duszę, a teraz też swoje małżeństwo. Przynajmniej oddaj je diabłu bez ociągania się.

I, na Boga, rusz głową i wymyśl, co to za historia z tym e-mailem.

Kto jej, do diabła, wysłał e-mail?

Doszedł do wniosku, że mogła to być tylko jedna osoba: Alex Davies.

Buszował w aktach Stowarzyszenia Fontanna. Beatrice mu o tym powiedziała, a Wolfe stanowczo zaprzeczył. Odszukiwa­nie klonów musiało również obejmować żony i kochanki. Na pewno znał imię kochanki Hansa. Zwłaszcza że Hans i ta kobieta często się widywali. Między nimi musiała istnieć silna więź. Przybyła tu z tak daleka, mając jedną szansę na milion, że go znajdzie. Jeśli o dziewczynie wie Alex, to równie dobrze może wiedzieć ktoś jeszcze. Jak dotrzeć do jakiejkolwiek informacji?

Przestał biec, zatrzymał się i próbował znaleźć odpowiedź na dręczące go pytania.

Nie mógł nikogo o to zapytać, nie narażając jednocześnie młodej dziewczyny z plaży. Jezu, myślał, idąc cicho między palmami w stronę budynku, tym razem naprawdę spieprzyłem sprawę! Zbliżając się do baraku, zwolnił, by robić jak najmniej hałasu. Potem usłyszał wysoki, powtarzający się dźwięk. Zatrzymał się i nasłuchiwał. Nagle zrozumiał, że ktoś włączył sensory ruchu.

Właśnie w chwili kiedy rozpoznał dźwięk, coś wielkiego i ciężkiego uderzyło go z tyłu i zwaliło z nóg.

- Stój. Nie ruszaj się! Połóż ręce na głowie!

Pojawiło się więcej ciemnych postaci - uzbrojonych po zęby mężczyzn w ciemnych mundurach. Jak przez mgłę dotarto do niego, że to jednostka specjalna i że celuje w niego pól tuzina karabinów maszynowych.

- Jestem doktor Peter Jance! - zawołał. A potem dodał, przypomniawszy sobie: - Junior!

Ktoś z całej siły kopnął go w żebra... raz, potem dwa. Po chwili usłyszał krzyki, głosy Beatrice i Wolfe'a.

- Co wy, do cholery, wyprawiacie, idioci! - wrzeszczał Wolfe.

Żołnierze rozstąpili się. Beatrice podbiegła do Petera i po­mogła mu się podnieść. Z ciemności wyłonił się Oscar Henderson i rzucił kilka rozkazów. Strażnicy stanęli na baczność. Peter wstał powoli, trzymając się za żebra, i zobaczył nad­biegających ze wszystkich stron żołnierzy rozglądających się niespokojnie. Czego szukali? Nie wiedział.

Henderson spojrzał na zebranych, po czym wydął usta z po­gardą.

- Co to, dzień wagarowicza?

- Poszedłem pobiegać na plaży. Czy to obóz jeniecki?! - ryknął Peter.

Henderson zmierzył go chłodnym wzrokiem i powiedział twardo:

- Nie, to baza wojskowa, doktorze Jance, schronienie dla trzech tysięcy żołnierzy, czternastu jednostek i niezliczonych, niezwykle cennych i tajnych projektów, z których jednym jest pan. - Patrzył na Petera jak na szczeniaka, którego może zbesztać, kiedy będzie miał taką ochotę. - A cenne tajne projekty nie biegają w nocy po plaży bez eskorty, zwłaszcza że są pod moją opieką. - Potem odwrócił się do Wolfe'a. - Przydałaby się smycz - rzucił.

Odszedł, a za nim żołnierze.

Peter musiał teraz stanąć przed Beatrice.

Spojrzała na mokre ubranie, rozczochrane włosy i świecące oczy męża... i zostawiła go bez słowa.

Przez chwilę panowała cisza, a potem Peter poczuł na plecach rękę Wolfe'a, popychającą go w kierunku budynku.

- Świetnie, Peter - zaczął Wolfe. - Wyskok pierwsza klasa. Jak daleko dobiegłeś?

Ugryź się w język, pomyślał Peter. Wszystko, co mu dziś powiesz, jutro będzie wiedziała Beatrice.

- Słuchaj - powiedział, próbując uspokoić głos. - Nie jestem szczurem laboratoryjnym. Jeśli zechcę pobiegać na plaży zamiast na tej waszej ścieżce, to tak zrobię.

- Ryzykując zniszczenie arterii?

- To moje arterie. Chyba że nie chcesz już, żebym pra­cował.

- Grozisz mi? - Wolfe był wściekły. Po chwili uspokoił się jednak i rzucił: - Znajdę jakichś wartowników, którzy potrafią ci dotrzymać kroku.

- Sam - oświadczył Peter.

- Nie mogę ci pozwolić.

- Chcę biegać sam. To jest warunek. Teraz Wolfe przyjrzał mu się uważnie.

- Gdybym był pewien, że tylko o to ci chodzi.

Nie zdradź się przed nim, napominał sam siebie Peter.

- Biegam i oczyszczam umysł.

Wolfe uniósł brew, patrząc z powątpiewaniem.

- Już go oczyściłeś? Wracasz do pracy?

Groźny wzrok Freddiego prowokował Petera do wybuchu.

- Wracam do pracy - odparł i patrzył, jak Wolfe sztyw­nieje.

- To dobrze. Możesz biegać po plaży przy bazie, kiedy chcesz.

Wolfe wyciągnął dłoń, a Peter ją uścisnął, czując, jak zaciskają mu się na dłoni kościste palce doktora. Dał mi nowe życie, a teraz chce je ze mnie wycisnąć, pomyślał Peter.

- Jak tam żebra? - zapytał Wolfe.

- Dziękuję za troskę, bolą jak cholera.

- Ależ proszę. Chodźmy do kliniki. Szli ramię w ramię. W ten sposób żaden z nas nie odwróci się do drugiego plecami, pomyślał Peter.

Elizabeth wróciła do Casa del Frances o czwartej nad ranem. Jej też nie udało się ominąć straży, czyli siwowłosego męż­czyzny na składanym krzesełku. Zamknął bramę, zmuszając ją, by zadzwoniła. Nacisnęła dzwonek, ale nikt nie zareagował. Widziała stróża w małej budce na podjeździe, opartego o ścianę. W świetle księżyca lśniła jego blizna. Dzwoniła, póki na dole nie zapaliło się światło; w drzwiach pojawił się Ivor Greeley. Miał na sobie stary sprany szlafrok, a w ręku niósł pęk kluczy.

- Nasi goście zwykle nie wracają o tej porze - burczał.

- Ivor, przepraszam. Chciałam obudzić stróża, ale on się nawet nie ruszył.

Greeley spojrzał na staruszka i zawołał:

- Toro!

Staruszek wychylił się i otworzył oczy. Greeley poklepał Elizabeth po ramieniu i zauważył mokre ubranie.

- Trzeba znać hasło. Był matadorem w Mexico City. Za­mknęli go. Musiałem mu dać pracę.

- Niezbyt pilnie stróżuje - stwierdziła Elizabeth, oglądając się za siebie. W drodze powrotnej trzęsła się ze strachu, zrobiła kilka okrążeń, zanim zaparkowała przed bramą.

Ivor wzruszył ramionami.

- Nie udało ci się przecież wejść do środka.

Wkroczył do hotelu, a były matador teatralnym gestem otworzył bramę.

Elizabeth poszła prosto do swojego pokoju, zamknęła drzwi, położyła się na łóżku i spróbowała podsumować wydarzenia minionego dnia.

Po pierwsze, dlaczego Hans był tutaj? Dlaczego upozorowano jego śmierć? Później zadała sobie jeszcze dziwniejsze pytania: Kto był na zdjęciach z kostnicy? Kto leżał w jego trumnie?

Żadna odpowiedź nie miała sensu. Narkotyki? Może to kolumbijski kartel szmuglujący przez wyspę do Miami? A może zdefraudował sporo pieniędzy, a teraz ich właściciele kazali go zabić? Nie, to musi być coś jeszcze bardziej niesamowitego. Burza na wyspie, bazy wojskowe... pewnie to CIA, jakieś tajne operacje. Kariera w bankowości, małżeństwo na pokaz, czy to była tylko przykrywka? Nie wiedział o e-mailu, ale udawał, że wie... widziała to w jego oczach. Ten chłopak w samochodzie też go zaskoczył. I to raczej nieprzyjemnie.

Kto ją tu wezwał, jeśli to nie był Hans? Po co? I wreszcie to uczucie, że była już wcześniej na wyspie Vieques... jakby miesz­kała tu jako dziecko... co to miało z tym wszystkim wspólnego?

Pomyślała o Rosę Annę... jaka była załamana po śmierci Hansa i jak dzielnie próbowała pocieszyć Elizabeth w smutku. Czy Hans naraził własną matkę na taki ból? Nic jej nie po­wiedział?

To musiałby być zupełnie inny człowiek niż ten, którego znała.

A może taki właśnie był?

Nigdy jeszcze nie kochał się z nią tak jak dzisiejszej nocy. Co go wyzwoliło? Może fakt, że był znów w rodzinnych stronach? A może to, że już przestał wieść podwójne życie?

Jeśli miał powiązania z CIA, a tu znajdowała się jego baza operacyjna, dlaczego był taki czuły, kochający i spontaniczny? Może to tylko udawanie?

Niemożliwe. Jeżeli to udawanie, to cały świat jest bez sensu.

Przez chwilę myślała o telefonie do Annie, ale zrezygnowała natychmiast. Im mniej postronnych osób wie, w co się wpa­kowała, tym lepiej. Rosę Annę? To większy problem. Nie, jeszcze nie, postanowiła, wstając po raz trzeci z łóżka, żeby sprawdzić, czy nikt na ulicy nie obserwuje jej okna. I wtedy stwierdziła, że skoro ona może być narażona na niebezpieczeń­stwo, równie dobrze to samo mogło grozić Rosę Annę. Tak często wspominała o tej wyspie, jakby chciała ją namówić do przyjazdu tutaj. Przekonywała Elizabeth wielokrotnie, że Hans darzył ją głębokim uczuciem.

Matka i syn razem w CIA?

Na tym etapie, pomyślała Elizabeth, nic mnie nie zdziwi.

Zapadła w niespokojny sen, mając pod powiekami obraz Hansa i Rosę Annę, ubranych w czarne winylowe stroje, strze­lających z AK-47 do mafii narkotykowej.

Rozdział 11

Peter Jance stał rozmarzony w głównym laboratorium oddziału Fontanna. Jego asystenci biegali wokół niego, podsuwając coraz to nowe koncepcje. To Peter zasiał ziarno nowych pomys­łów, które teraz rozkwitały w całej krasie. Cap Chu i Rosemarie Wiener opracowali w końcu równanie pomocnicze do wzmoc­nienia strumienia napędowego, a Hank Flannagan zupełnie przekonstruował złącza obwodów elektrycznych, tak by zajmo­wały połowę miejsca i wytrzymywały trzy razy większą siłę uderzenia. Alex Davies przedstawił tuzin alternatywnych modeli broni i opowiadał niskim, jak u robota, głosem o ich zaletach.

Tymczasem Peter patrzył na swoje buty. Pokój pachniał morzem, kredą i perfumami Rosemarie Wiener, które były jej najnowszą tajną bronią.

- ...całkowicie niszczy tkanki organiczne. W rezultacie wróg zostaje zniszczony wskutek stopienia się pod wpływem fal - relacjonował sucho Alex.

- No dobrze, ale czy znów nie wybuchnie? - miał wąt­pliwości Cap Chu.

- Przeprowadzałem symulacje i nie było ani jednego wy­buchu. To pewniak.

Peter przestał wpatrywać się w bladozielone linoleum. Myś­lami był daleko stąd... w zatoce fluorescencyjnej, w ciepłej świecącej wodzie, w objęciach bezimiennego anioła miłości.

- A rezultat? - zapytał nieprzytomnie. Wszyscy odwrócili się w jego stronę.

- Zwycięstwo - odparł Flannagan.

- A co z tymi, którzy zginą?

W pokoju zapanowała cisza. Tylko cywil albo student niż­szych lat mógł zadać takie pytanie, a Peter nie był ani jednym, ani drugim.

- Zginą szybko. Zresztą pewnie na to zasługują - oświad­czył Flannagan. Peter poczuł mrowienie w stopach.

- Jak naziści?

Wszyscy wokół spoglądali na siebie nerwowo.

- No dobra - rzekł Cap Chu. - Czy to nie dlatego twój ojciec pomagał zbudować bombę atomową, żeby pokonać Niemców?

- Na początku tak to tłumaczono - wyjaśnił Peter. - Po­tem zrozumieliśmy... - powiedział i szybko się poprawił - oni zrozumieli, mój tata i jego koledzy, że nazistom się nie udało. Im się wydawało, że atak atomowy to tylko bomba zapakowana na statek i przemycona do wrogiego portu. Ale... - ciągnął, spoglądając na Alexa Daviesa, który przy­gryzał nerwowo wargę - i tak ją w końcu zrobili. Kiedy już wiedzieli, że potrafią coś skonstruować, nie chcieli przestać.

- No tak, co jednak będzie, jeśli naziści znów urosną w siłę? Tym razem będą wiedzieli, co robią - wtrąciła Rosemarie.

- Kiedy naziści zaatakują, to już nie będą ludzie ze swas­tykami - zapewniał ją Alex. - Oni będą mówić o pokoju i harmonii... coś tak jak my.

Spojrzał na nią przebiegle.

- Kto tak powiedział? - zapytał Cap Chu.

- Charles Manson... to jego słowa. Przepraszam, co mó­wiłeś? - zwrócił się znów do Petera. Peter wstał i zaczął chodzić.

- A co będzie, jeśli zminimalizujemy tę broń do rozmiarów teczki na dokumenty, co wcześniej czy później nam się uda, i ktoś wykradnie plany albo w jakiś inny sposób nasza broń trafi w niepowołane ręce? Wtedy w Nowym Jorku zrobi się naprawdę gorąco.

Wszyscy patrzyli na niego przez chwilę, a potem Cap Chu głośno się roześmiał.

- To dobre.

- Słucham?

- Myślałem, że twój ojciec był świetnym aktorem, ale ty jesteś lepszy.

Wszyscy zaczęli się śmiać. Wszyscy prócz Alexa, który wodził za Peterem wzrokiem jak jastrząb.

- W każdym razie, jeśli wyniki symulacji będą w dalszym ciągu takie dobre, znajdziemy się niedługo w White Sands - oświadczył Alex.

Wszyscy, łącznie z Peterem, bardzo się zainteresowali.

- Naprawdę? - zapytał Flannagan z niedowierzaniem.

- Więc już trochę za późno na dylematy moralne - Alex skierował te słowa do Petera.

Kiedy Peter spojrzał na niego, chłopak odwrócił się do tablicy.

- Cholera! - rzuciła Rosemarie. - A już miałam zrobić egzamin z nurkowania.

- Może w Los Alamos nauczysz się nurkować w piasku - zauważył Flannagan.

Rozmawiali dalej, podekscytowani sukcesem, lecz jedno­cześnie rozczarowani perspektywą przeniesienia się z powrotem na pustynię. Niektórzy nie chcieli opuszczać nowo poznanych dziewczyn, rodziny czy ulubionych barów. Peter nawet tego nie słyszał. W głowie kołatał mu głos mówiący, że musi szybko coś wymyślić, żeby przenieść tę kobietę do Nowego Meksyku.

Wpatrując się w monitory w gabinecie Hendersona, Wolfe rozmawiał z pułkownikiem.

- Znów jest nieobecny myślami - zgodził się Henderson.

Widzieli go z dwóch kamer, z daleka i na zbliżeniu. Kiedy asystenci kręcili się po laboratorium, kłócąc się i zapisując coś na tablicy, Peter wpatrywał się w ścianę, jakby było w niej okno.

- Na pewno upolował coś w mieście - powiedział Hen­derson. - Tam jest sporo samotnych kobiet.

- Naprawdę? - zapytał Wolfe śmiertelnie poważnie. Pod płaszczykiem troski o projekt czuł ledwie słyszalne echo przewrotnej satysfakcji. Jeśli Peter zdradzał Beatrice, ich małżeństwo może się niedługo zakończyć. Czy już kiedyś im się to przydarzyło? O ile wiedział, nie, choć przez te wszystkie lata miał nadzieję, że między nimi coś się w końcu popsuje i utoruje mu drogę do Beatrice. Ale najważniejsze są badania. Uciekając z bazy, Peter naraził siebie i całe stowarzyszenie. Obaj obserwujący monitory mężczyźni wpadli w złość, ale Henderson był bardziej skłonny do działania.

- Jeśli o mnie chodzi - stwierdził - uśpiłbym go nabojem z pistoletu i wykastrował.

- Ciekawe, co by na to powiedziała Beatrice - odparł Wolfe.

- To ona powinna go trzymać za jaja. Sprowadzimy go tutaj.

Nacisnął guzik wyłączający ekrany i wezwał jednego ze swoich ludzi.

Pięć minut później otworzyły się drzwi i wszedł poirytowany Peter. Henderson rozpoczął i zakończył temat jednym zdaniem:

- Jance, przestań się opierdalać. Peter spojrzał na niego.

- Mam nie puszczać Coltrane'a w laboratorium?

- To też.

Henderson wyszedł zza biurka i wyciągając rękę, ojcowskim gestem położył ją na ramieniu Petera i powiedział:

- Słuchaj no. Wiem, że cię męczą chucie. Nagle znalazłeś się w młodym ciele, a testosteron kipi ci w żyłach, ale... Peter strząsnął dłoń pułkownika.

- To nie tylko to - odparł.

- Więc mi o tym opowiedz i przestań się głupkowato uśmiechać. Wolfe poczuł, jak ściska go w żołądku ze złości.

- Oscar, nie musisz być taki nerwowy.

- W porządku, Freddy - rzekł Peter, prostując się. - Chce pan usłyszeć prawdę, pułkowniku? Proszę. To nie tylko hor­mony. To wątroba, która czyści mi krew, serce, które dostarcza mi czystej, natlenionej krwi do mózgu. Nie czułem się tak od czterdziestu lat. Następny przykład... kolano mi się zgina bezgłośnie, jak świeżo naoliwiona maszyna, żadnego chrupania w zwapnionych kościach. Więzadła, chrząstki i mięśnie pracują doskonale. Chodzenie po schodach znów sprawia mi przyjem­ność. Płuca nie odmawiają posłuszeństwa, kiedy biegam. Czuję zapach, smak i dotyk i słyszę miliony rzeczy, o których już dawno zapomniałem. Wiesz, jakie dźwięki słyszę teraz w kon­cercie skrzypcowym Bacha? Zapomniałem już, że kiedyś roz­różniałem ich brzmienie.

- Ja mówię o twoim kutasie - powiedział Henderson. Wolfe stwierdził z rosnącą złością, że elokwencja Petera coraz bardziej irytuje Hendersona.

- Chodzi nam o to, że kierujesz się kutasem. Peter spojrzał na niego.

- Nie rozumiem, do czego pan zmierza.

- Bzdura. Nie wymigasz się.

- Pieprz się, pułkowniku. Nie będę tańczyć, jak mi za­grasz - zaśmiał się Peter.

Henderson płynnym ruchem rzucił go o ścianę, po czym złapał za gardło, zanim Peter zdążył podnieść rękę, by się bronić. Pułkownik przysunął do niego twarz, a drugą ręką odpychał zaniepokojonego Wolfe'a.

- Jance - wysyczał - potrafię zabić człowieka gołymi rękoma, a ty możesz to zrobić tylko z odległości kilometra, i to za pomocą maszyny, wiec nie wymądrzaj się. Nie boję się spojrzeć w oczy ludziom, których zabijam. - Wziął głęboki oddech i dodał cicho: - Pilnuj się, bo inaczej ty i twoja lalunia wylądujecie w kuble na odpadki.

W tej chwili w oczach Petera pojawił się strach. Wolfe pomyślał, że dość już tego.

- Henderson - zaczął najspokojniej, jak potrafił - jeśli nie przestaniesz, będę musiał o tym powiadomić Waszyngton.

- Albo ty to zrobisz, albo ja - powiedział cicho Henderson.

Przez chwilę patrzył prosto w oczy Petera, a potem go puścił. Peter stał prosto, ale Wolfe widział, że z bólu łzy napłynęły mu do oczu. Z trudem łapał oddech. Teraz Henderson zwrócił się do nich obu:

- Wiem, że jesteście geniuszami i wasze nazwiska będą znane jeszcze długo po tym, jak moje zostanie tylko na nagrobku w Arlington, ale, do cholery, mam rozkaz dopilnować, żeby nikt nie zagroził temu projektowi. To dotyczy wszystkich... bez wyjątku.

- Jak mnie zabijesz, to zakończysz projekt - charkotał Peter.

- I myślisz, że to jest twoja karta przetargowa? - zapytał Henderson. - Myślisz, że twój przyjaciel Wolfe postawił wszystko na jedną kartę? Jest ich więcej, zapewniam cię.

Wolfe zobaczył, jak Peter sztywnieje ze strachu.

- Co to znaczy?

- Skąd ci przyszło do głowy, że jesteś jedyny? - rzucił mu Henderson.

Peter nie potrafił wydusić słowa. Spojrzał na Wolfe'a, a ten szepnął:

- Oscar, możesz mnie na chwilę zostawić z Peterem? Henderson zawahał się, w końcu wzruszył ramionami.

- Pora już, żeby nasz chłopczyk dowiedział się prawdy. Biuro jest do twojej dyspozycji.

Wyszedł i trzasnął drzwiami. Cholerny idiota, pomyślał Wolfe. Miał nadzieję uniknąć tej rozmowy. Teraz, kiedy go do niej zmuszono, musiał ją delikatnie przeprowadzić. Widok przyjaciela duszonego przez Hendersona wywołał w nim uczu­cia niezwykle złożone i raczej niepożądane.

- Co to miało znaczyć?

Wolfe spojrzał na niego ostrożnie.

- Chyba się domyślasz.

- Niestety, nie - odparł Peter i odwrócił wzrok, jakby kłamał. - Czym on mi groził? Z kim mnie niby widział? Wolfe przyglądał mu się bacznie.

- To ty mi powiedz. Spotykasz się z kimś? Peter spojrzał na niego niepewnie.

- Nie.

Wolfe dał spokój.

- Wierzę ci.

- Co on mówił o innych?

- Jeśli - zaczął Wolfe, grzebiąc w biurku Hendersona - z tobą się powiedzie, zrobimy dalsze próby. Taki był plan stowarzyszenia od samego początku.

- Nie, nie o tym mówił. Czy już są równoległe ekspe­rymenty?

Ostrożnie, pomyślał Wolfe. Ma wyostrzone zmysły i zaraz rozpozna kłamstwo.

- Równoległe? Nie, jesteś jedyny, Peter, przysięgam. - Pod plikiem czasopism „Soldier of Fortunes" znalazł butelkę jim beam. - Eureka - powiedział. Upił spory łyk i podał Peterowi, który potrząsnął głową.

- To ciało nie pije.

- Ale umysł tak. Dawaj, napijemy się jak dawniej. Peter niechętnie sięgnął po butelkę i upił łyk, po czym się skrzywił.

- Christian Barnard czy Mengele?

- Co?

- Którym z nich jesteśmy? Jak nas będą wspominać?

- Och, daj spokój.

- Wiem, co powiesz. Gdybyśmy rezygnowali z badań za każdym razem, kiedy mamy wątpliwości, żylibyśmy jeszcze bez penicyliny - ciągnął Peter, czując, jak alkohol pali jego trzewia. Za to w głowie poczuł ulgę.

- Modlilibyśmy się do dawnych bóstw i składali im krwawe ofiary. Przyznaję, miałem zamiar obrać tę taktykę...

- Czytałeś „Podróże Guliwera"?

- Jak miałem dziesięć lat.

- Pamiętasz Studbugów? A może Struldbrugów albo jakoś inaczej?

Wziął ponownie butelkę. Co tam, sam miło wspominał popijanie z Wolfe'em.

- W każdym razie Swift pisał o społeczeństwie, w którym co jakiś czas rodzili się ludzie, którzy nie umierali. Od innych różniła ich tylko czerwona kropka na czole i fakt, że żyli wiecznie. Wszyscy, którzy żyli normalnie, zaczęli ich niena­widzić. Wszyscy rodzili się i umierali po dłuższym czy krótszym czasie, a te przeklęte stwory z czerwoną kropką żyły wiecznie.

- O ile sobie przypominam, to zostali ich przywódcami.

- Chyba ci się pomyliło z inną książką - stwierdził Pe­ter. - Wszyscy ich nienawidzili, bo wszystko zagarniali. Nie umierali, nie opuszczali swoich posiadłości, nie przekazywali ich rodzinie, nie pozostawiali majątku synom, nie przechodzili na emeryturę. Ich dzieci nie stawały się w pełni dorosłe. Po jakimś czasie zaczynali śmierdzieć. Rozumiesz?

- Właściwie nie.

Peter spojrzał na niego. Nie rozumiał czegoś tak oczywistego?

- Gatunek musi się zmieniać, nie może tkwić w martwym punkcie! My próbujemy zatrzymać dwa miliardy lat ewolucji.

Wolfe wybuchną} głośnym śmiechem. Pochylił się nad biur­kiem.

- To my jesteśmy dwoma miliardami lat ewolucji, ciołku! To teoria entropii, Peter... prawa natury istnieją tylko dlatego, że my je wymyśliliśmy. My również je zmieniamy. Jesteśmy ostatnim ogniwem ewolucji. Przeszliśmy próby i pomyłki mi­lionów lat, aż stworzyliśmy siebie! Przesiedliśmy się z dwu­płatowców na rakiety kosmiczne w ciągu życia jednego poko­lenia. Jeśli o czymś potrafimy pomyśleć, to potrafimy to również stworzyć. I na pewno to stworzymy. Kropka.

Peter zastanawiał się przez chwilę, a potem odparł atak, celując w coś, co wydawało mu się słabym miejscem Wolfe'a.

- Co kombinuje Alex?

- Słucham? - zapytał i naprawdę wydał się zmieszany.

- Dlaczego rozsyła e-maile?

- E-maile? Nie mam pojęcia, o co ci chodzi - powie­dział. - Wydaje mi się, że wrócił do pracy. Czy powinienem o czymś wiedzieć? - zapytał, obserwując uważnie swego rozmówcę. Peter spojrzał z przestrachem, tak samo jak wtedy, gdy Henderson zagroził, że skrzywdzi jego, jak się wyraził, lalunię. Przyszło mu do głowy, że może Peter naprawdę kogoś ma. A jeśli tak jest, może bez trudu znaleźć tę kobietę. - Nie rozumiem - rzekł w końcu.

- Chyba rozumiesz więcej, niż chcesz przyznać - oświad­czył Peter. - A swoją drogą, dlaczego tak często spotykasz się z Beatrice?

Ktoś musi, pomyślał Wolfe i z przestrachem stwierdził, że o mało nie powiedział tego na głos.

- Ty ją zaniedbujesz - rzekł sztywno, odstawiając butel­kę. - Pocieszając ją, robię przysługę trzem osobom.

Jego słowa uspokoiły Petera. Pociągnął mocno z butelki i tym razem whisky podziałała kojąco.

- W każdym razie dzięki, że oderwałeś mi Hendersona od gardła.

- To nie pies. Następnym razem nie pójdzie tak łatwo, rozumiesz?

- Tak - odparł Peter.

- To poważna sprawa. Zależy od niej los wielu osób.

- Mój też.

- Obawiam się, że tak. Z tego nie można się wypisać. Podpisałeś cyrograf na całe życie.

- Nawet na życie po śmierci.

- Właśnie.

- Doceniam twoją szczerość - oświadczył Peter. - Co do ewolucji, masz rację.

- Tak? Miło mi to słyszeć.

- A tak na marginesie - dodał Peter, wstając niepewnie - ta odrobina wolności, jaką mi podarowałeś, pomogła usprawnić umysł. Chyba będziemy niedługo kończyć.

- Naprawdę?

- Naprawdę. W najbliższym czasie zaczynamy składać broń.

- Czy jej moc dorównuje tej, którą widzieliśmy na poli­gonie? Muszę to powiedzieć Hendersonowi.

- Silniejsza. Nic po jej uderzeniu nie zostaje. Wrogowie po prostu znikają, cały batalion - zapewnił Peter, zataczając krąg ramieniem. - Problem w tym, że trzeba ograniczyć siłę rażenia, a nie zwiększać.

- Więc już koniec? - zapytał Wolfe, obserwując go ostrożnie.

- Chyba tak.

- Doskonale - ucieszył się Wolfe, myśląc jednocześnie o tym, że jeśli Peter kończy już pracę, to można będzie się go pozbyć; Henderson miał rację, sam o tym nie wiedząc.

- Jest w stanie zmieść z powierzchni ziemi wszystko w pro­mieniu ośmiu kilometrów oraz zniszczyć strukturę większych molekuł. Na przykład struktury węglowe mogłyby zupełnie się rozpaść. Dzięki temu skały mogą się zamieniać w miniaturowe granaty nuklearne. No i mam coś jeszcze lepszego. To może potwierdzić wszystko, co im powiedziałeś o Stowarzyszeniu Fontanna. Po tym będziesz miał, co tylko zechcesz. Henderson może się wypchać, bo i tak dostaniesz dotacje na każdy eks­peryment, który ci wpadnie do głowy. To nas wprowadzi w dwudziesty pierwszy wiek.

- Nie masz już wątpliwości?

- Nie. Tyle że teraz muszę oddać mocz.

- No cóż. Cieszę się, że nasza rozmowa ci pomogła.

Zaśmiali się i podali sobie ręce. Przy drzwiach się uścisnęli. Wolfe patrzył, jak Peter idzie korytarzem w stronę ubikacji, a potem zamyka drzwi. Chyba mu się zdaje, że mnie nabrał. Chciał mi się przypodobać, pomyślał. I po co... żeby zyskać na czasie? Peter, niemądry błaźnie. Zawsze umiałem cię prze­jrzeć. A teraz nawet mogę cię upić.

Zakręcił butelkę whisky Jim Beam, włożył ją z powrotem do szuflady i włączył monitory obserwacyjne. Na jednym z nich zauważył Petera wychodzącego z toalety i ocierającego usta ręcznikiem papierowym. Uśmiechnął się, zrozumiawszy, że Peter wymiotował po alkoholu. Teraz Wolfe już wiedział, że niedługo będzie miał wszystko.

Późnym popołudniem Peter leżał na łóżku i wpatrywał się w sufit. Głowa bolała go od wypitej whisky, a zmysły miał lekko stępione. Mimo to czuł obok siebie tamtą kobietę, jakby napraw­dę przy nim leżała. Czuł miękkość jej włosów, dotyk dłoni, smak ust. Przez wiele dni próbował wymazać z pamięci tę noc na plaży, ale nie zawsze mu się to udawało. Teraz, kiedy pogróżki Hendersona brzmiały mu w uszach, mógł myśleć tylko o niej.

„Wylądujecie w kuble na odpadki... ty i twoja lalunia".

Czyżby Henderson wiedział, gdzie ona jest? Może powiedział mu Alex Davies? Może niechcący coś mu się wymknęło? Ze wszystkich ludzi w bazie, łącznie z Wolfe'em... Alex najmniej ukrywał pogardę dla wojskowych, ale z nim nigdy nic nie wiadomo. Po czyjej był stronie? A może po niczyjej? Nie mógł go po prostu zapytać, nie wyjaśniając swojego powiązania z tą kobietą.

Więc co miał robić? Musi ją jakoś ostrzec... powiedzieć, żeby pierwszym samolotem wracała tam, skąd przybyła. I tu pojawiał się problem. Nie chciał jej stracić. Może tylko mu się wydawało, że Henderson mówi to poważnie. Miał się z nią zobaczyć i teraz znalazł po temu powód. Przez chwilę leżał w łóżku, próbując wymyślić, w jaki sposób uciec z bazy, a potem wrócić do niej, nie wzbudzając podejrzeń.

W zamku przekręcił się klucz.

Peter poderwał się, myśląc, że to Henderson. Do pokoju weszła Beatrice. Widział zdenerwowanie w wyrazie jej twarzy i zrobiło mu się przykro.

- Przepraszam - odezwała się. - Myślałam, że jesteś w laboratorium.

Wzruszył lekko ramionami.

- Mam pustkę w głowie - powiedział.

Patrzył, jak przechodzi przez pokój, mija wazon suszonych kwiatów i otwiera szufladę biurka. Przyglądał się płynnym ruchom, a w jej oczach ujrzał ból. Nagle zapragnął zwierzyć się jej, opowiedzieć o swoich problemach, poprosić o pomoc.

- Nad czym pracujesz? - zapytał cicho. Spojrzała na niego z żalem, że tak szybko zapomniał.

- Nad użyciem zmienionej genetycznie krwi u rannych w walce - odparła.

- Ach tak, zapomniałem. Przepraszam. Skinęła lekko, a on wziął to za dobrą monetę.

- Okropnie się czuję.

- Tak? Dlaczego?

Jeśli Henderson wie, to ona na pewno podejrzewa.

- Dlatego, że bardzo się od siebie oddaliliśmy - zaczął nieśmiało.

- Jakieś kilka centymetrów, ale to dość dużo.

Potraktowała to wesoło i nie wspomniała o trzeciej osobie w tym związku, więc zdobył się na odwagę, wstał z łóżka i podszedł do niej. Odsunęła się, ale nie w kierunku drzwi. To napełniło go nadzieją.

- Podobno niedługo mamy jechać do White Sands. Nie, nie miał racji, była wściekła... opróżniała szuflady, pakując ich zawartość do małej walizki.

- Czujesz się na siłach podróżować?

- Oczywiście.

Spojrzała na niego, odsuwając z oczu pasmo włosów.

- A może wolałbyś zostać tutaj? Zesztywniał.

- Dlaczego?

Zawahała się przez chwilę i odwróciła plecami do niego.

- Ze względów zdrowotnych - powiedziała poważnie, jakby sama próbowała przekonać siebie, że to prawda. Zaczęła wrzucać kosmetyki do torby.

Peter podszedł i dotknął jej włosów. Odepchnęła jego dłoń.

- Proszę, nie poniżaj się.

- Dotykam tylko twoich włosów, Bi, nie poniżam się.

- Nie mów do mnie Bi, tak nazywał mnie mój mąż. Ty możesz mówić Beatrice. Wrócił na łóżko.

- Beatrice. Nie opuszczaj mnie teraz tylko dlatego, że jestem inny. Potrzebuję cię.

- Czyżby?

- Tak - powiedział głosem, który wydawał się zduszony i niepewny.

Czuł się jak dziecko na pogrzebie, dziecko, które obserwuje dorosłych i wie, że nigdy nie zrozumie ich bólu, a jednak łzy płyną mu po policzkach. Beatrice odwróciła się i zobaczyła, że zbiera mu się na płacz. Najwyraźniej mu współczuła, więc sądził, że jest jeszcze dla nich nadzieja.

- To wciąż ja. Wiedzieliśmy, że będziemy musieli się przystosować... poczynić kilka zmian...

- Kilka zmian! - krzyknęła. - Jekyll i Hyde to w porów­naniu z tobą zwykłe niedołęgi!

Roześmiał się. Ona też, ale nie tak swobodnie. Pozwoliła się jednak przytulić i zaczęła płakać. W ciszy głaskał ją po głowie.

- To piekło - szepnął.

- Czyżby? To dobrze. Możesz powiedzieć dlaczego? - zapytała, ocierając łzy z policzków. Nie wiedział, od czego zacząć.

- Nie wiem, kto tu rządzi.

- Ty, czy twoje ciało?

- To mnie doprowadza do szału. Przeraża mnie. Powracają wątpliwości.

- Opowiedz.

Splotła ręce na kolanach, jakby chciała ukryć pomarszczoną skórę.

- Nie jestem już stary. Nie mam już myśli starego czło­wieka. Starzy wysyłają młodych na wojnę - stwierdził, czując przez chwilę ulgę, że może swobodnie rozmawiać i nie roz­myślać o kobiecie, o której śnił i którą spotkał na plaży.

- Ale przecież zaczynając badania nad bronią, byłeś młody.

- Wiem. Dlatego ogarniają mnie wątpliwości. Nie rozu­miem, dlaczego teraz jest inaczej.

- A dlaczego niebo jest niebieskie, a woda mokra? Ty mi powiedz, dlaczego teraz jest inaczej. To ciało ma związek z twoją karierą. To wszystko.

- To wszystko. Przytulił ją mocniej.

- Tęskniłem za tobą.

- Naprawdę? - zapytała z żalem.

- Tak - powiedział i pocałował ją. Dotknęła drżącymi rękoma jego torsu, przesunęła je w do} do spodni, aż dotknęła krocza.

Odwrócił wzrok z poczuciem winy. Cofnęła dłoń.

- Beatrice. Jestem po prostu zmęczony. Wydęła usta.

- Jesteś młody.

- Nie odwracaj się ode mnie. Daj mi szansę.

- Peter, czy jest ktoś inny? - zapytała, zerkając na niego kątem oka. Tak, pomyślała. Jest ktoś inny. - Jeśli tylko twoje ciało włóczy się jak marcowy kocur, to, biorąc pod uwagę okoliczności, nie mogę cię winić, ale jeśli ty... jeśli jest ktoś, kto wiele dla ciebie znaczy... O to pytam.

Ujął ją pod brodę i skierował twarz w swoją stronę.

- Beatrice, nigdy nie było nikogo prócz ciebie. Zamarła.

- Nie było?

- I nigdy nie będzie.

- Przysięgasz?

Nie, nie mógł przekroczyć pewnej granicy. Nie może jej tak okłamać jak Wolfe'a. Miał wrażenie, że jeśli skłamie tym razem, jego dusza naprawdę będzie potępiona.

A jednak skłamał.

- Przysięgam - powiedział, chcąc sam w to uwierzyć.

- Kłamiesz - stwierdziła. Boże dopomóż, pomyślał.

- Ty cholerny kłamco, ty gnojku. Nie wiedząc, co zrobić, stał i patrzył, jak zabiera torbę i wychodzi z pokoju. Po chwili, nim zdążył się poruszyć, była już z powrotem, ze łzami w oczach, ale jej wzrok zdradzał wściekłość.

- Co ja wyprawiam, do cholery? - zapytała sama siebie i rzuciła torbę na podłogę. - To ty się stąd wynoś!

Otworzyła drzwi na oścież i odsunęła się na bok. Czuł rosnącą w niej złość. Dostrzegał w niej siłę niszczącą bardziej niż jakakolwiek broń, którą wymyślił.

Wyszedł i usłyszał zamykające się z trzaskiem drzwi.

Stał na korytarzu, jakby stopy wrosły mu w podłogę. Dobieg­ły go głosy. Jeden z nich należał do Hendersona. Z trudem oderwawszy się z miejsca, powłócząc nogami, ruszył w prze­ciwnym kierunku do rozlegających się głosów. Wyszedł przez boczne drzwi na zewnątrz. Idąc przez porośnięty chwastami piach, zbliżył się do kępki palm, nie zwracając uwagi na strażnika pilnującego ścieżki na plażę. W kilka minut dotarł do brzegu oceanu i zaczął biec w kierunku świecących na horyzoncie świateł. Pół godziny później był już przy granicy bazy, niedaleko fluorescencyjnej zatoki. Stąd mógłby dostać się pieszo lub stopem do Esperanza. Tam, w Casa del Frances, nie zdając sobie sprawy, jakie grozi jej niebezpieczeństwo, czekała nań kobieta.

Niestety przy płocie stał wartownik z jednostki specjalnej.

- Doktor Jance?

- Tak, to ja.

- Wolno panu biegać tylko do tego miejsca. Peter przyjrzał mu się uważnie.

- Wiem. Chciałem tylko się przywitać, zanim zawrócę. Ładna ta zatoka, nie?

Wartownik obejrzał się za siebie na lśniącą, niebieską wodę i wzruszył ramionami.

- Tak, chyba tak. Diabli wiedzą, od czego tak się świeci. Pewnie od jakichś radioaktywnych odpadów z bazy.

Peter skinął, a potem się odwrócił. Biegł, myśląc ze strachem, jak bardzo się oddala od celu. Na drugim końcu plaży, jakieś pół kilometra od niego, stał następny wartownik.

Peter spojrzał w prawo, w lewo, a potem na ocean.

Uda ci się, przekonywał siebie.

Zdjął buty, /wiązał sznurówki i zawiesił je na szyi. Wszedł do wody. W młodości był świetnym pływakiem. Nagle zdał sobie sprawę, że jego ciało nigdy nie uczyło się pływać. Walczył z falą, starając się płynąć w tę samą stronę. Uczył mięśnie i ścięgna, jak radzić sobie w wodzie. Piętnaście minut zajęło mu uzyskanie dość miarowego kraula, stylu, w którym zdobywał medale w szkole.

Wypłynął na otwartą wodę, skręcił w prawo i kierował się równolegle do brzegu, walcząc z falą. Przez godzinę płynął w ten sposób, posuwając się do przodu, a potem znów do tyłu, kiedy fala zmywała z powrotem zmęczone ciało. Przeklinał wtedy swoją niezdarność i desperacko próbował podpłynąć kawałek dalej. Po dwóch godzinach chwycił go skurcz, mimo że woda była ciepła. Nie czuł kończyn.

Nagle coś w niego uderzyło, coś dużego. Przeklął i zaczął kopać nogami, przypominając sobie, ile rodzajów rekinów zamieszkuje te wody. Kiedy stopą zahaczył o coś metalowego, zrozumiał, że zderzył się z boją wyznaczającą przystań w Zatoce Słońca. Uczepił się jej i trzymał, póki nie odpoczął. Później skierował się do brzegu.

Po dwudziestu minutach fala wypchnęła go na plażę. Zgubił buty, przemarzł do kości i trząsł się tak, że ledwie mógł iść. Wyszedł na drogę i zatrzymał samochód zaskoczonego Niemca, któremu wytłumaczył, że zatonęła mu łódź. Mężczyzna naj­wyraźniej zadowolił się tym wyjaśnieniem i zawiózł go pod Casa del Frances, a nawet podarował mu swoje tenisówki, które, o dziwo, pasowały jak ulał.

Podziękował Niemcowi wylewnie i poszedł w kierunku hotelu. Mimo zmęczenia czuł się lekki jak... pomyślał ze zgrozą... łosoś płynący pod prąd na tarło.

Ty hipokryto, wyrzucał sobie. Nie musiałeś się tak narażać, żeby ją ostrzec. Mogłeś znaleźć lepszy sposób. Wystarczyło zadzwonić.

Nie, teraz na pewno rejestrują wszystkie moje rozmowy, pomyślał. Naraziłbyś ją na jeszcze większe niebezpieczeń­stwo. Dobrze zrobiłeś, chyba że tym razem zupełnie przeho­lowałeś.

Zadzwonił do bramy. W stróżówce, kiwając się na składanym krześle, drzemał siwowłosy mężczyzna o zapadłej twarzy z blizna na brodzie. Peter wycelował i uderzył w niego małym kamykiem z podjazdu. Mężczyzna poderwał się, przybiegł i wpuścił Petera do środka. Ten wręczył mu mokry banknot dziesięciodolarowy i dysząc ciężko, zapytał o jasnowłosą Ame­rykankę. Staruszek uśmiechnął się i wskazał okno, w którym świeciło się światło.

- Ole - powiedział i pomachał przyjaźnie dziwnemu gringo, który trząsł się jak liść na wietrze.

Rozdział 12

Elizabeth dwa razy zlekceważyła pukanie do okna, nim się zorientowała, że ktoś próbuje zwrócić na siebie jej uwagę. Serce waliło jej jak oszalałe, kiedy biegła po schodach na dół. W holu stał zdezorientowany, przemoczony i zmarznięty Peter. Twarz miał białą jak papier, a oczy dziwnie lśniące. Nie potrafił powiedzieć ani słowa. Zabrała go na górę do swojego pokoju i zdjęła zeń mokre ubranie. Wytarła go ręcznikiem, aż powróciły rumieńce. Pomogła mu wejść do łóżka i okryła go. Usiadła przy nim i w końcu mogła zaspokoić ciekawość.

- Co się stało, Hans? Kochanie, powiedz. Co się dzieje?

Słysząc to naleganie, zaczął się nagle trząść. Trzymał się jej kurczowo. Był przerażony... bał się, że traci świadomość. Wysiłek sprawił, że nie miał czucia w lewej stronie ciała, tak jak zdarzyło się to po operacji. Słuch i wzrok tracił ż częstot­liwością, z jaką mrugają światełka na choince. Przesilenie fizyczne, a także uścisk Hendersona, mogło spowodować prze­sunięcie się jakiegoś nerwu. Serce mu waliło mocniej niż kiedykolwiek dotąd, jakby próbowało przepchnąć krew przez siedemdziesięciopięcioletnie arterie. To musiało się tak stać. Był jak staruszek dosiadający dzikiego ogiera. Nie mógł pozbyć się strachu.

Kiedy w końcu mógł coś powiedzieć, bał się otworzyć usta.

- Ten chłopak, którego widziałaś w Blue Horizon, miał farbowane na blond włosy i wyglądał dziwnie?

- Tak.

Tak, to był Alex.

- Towarzyszył mu ktoś?

- Nie widziałam nikogo.

- Żadnego wojskowego? Pułkownika? Nie widziałaś faceta z kwadratową głową i szeroką szczęką? Wygląda na mordercę. Nic ci to nie mówi?

Patrzyła na niego ze strachem w szarych oczach. Takie były kiedyś oczy jego żony, jasne tęczówki i białka niczym śnieg. I ten głos, gardłowy alt. Po chwili pomyślał: Niech cię Bóg ma w swojej opiece, Jance, to najstarszy numer świata. Beatrice. Nie mogłem się powstrzymać. Tak bardzo przypominała mi ciebie. Nie, spryciarzu, myślisz członkiem. To znaczy, że krążenie masz w porządku.

- Czy ten pułkownik wie, że jestem w tym hotelu?

- Jeśli nawet nie wie, w końcu się dowie.

- Jak? Dlaczego? Hans, o co tu chodzi? Nie mógł jej powiedzieć, ale mógł ją ostrzec.

- Znienawidziłabyś mnie, a tego bym nie zniósł.

- Dlaczego, Hans?

Zanim zdążył się zastanowić, już padły z jego ust słowa:

- Bo jesteś dla mnie najważniejsza na świecie. Ty łajdaku, upominał siebie. Wytłumacz jej, że musi ucie­kać... po to tu przyszedłeś. Nie wolno jej zwodzić. Znów zaczął drżeć, a ona ściskała jego dłoń.

- Po pierwsze, jestem żonaty. - Nagle się zorientował, że powiedział coś głupiego. Jej wzrok, tak kochający jeszcze przed chwilą, teraz był zimny. Machnął ręką i mówił dalej: - Ale to już przerabialiśmy, prawda?

Podciągnęła kolana pod brodę.

- Hans, czy ty jesteś z CIA?

Dobrze, pomyślał. Zyskam trochę czasu.

- Jeśli ci się wydaje, że jestem z CIA - odparł, próbując się uśmiechnąć - to agencja nawet nie wie, o co się ją podejrzewa.

- Te fotografie twojego ciała były sfabrykowane, prawda? Cały wypadek?

- Mniej więcej - powiedział, czując się okropnie przez to kłamstwo.

- A twoja matka? Nie wie, czy mnie okłamała?

- Nie wie.

Mój Boże, pomyślał. Ile jeszcze osób jest w to wciągniętych?

- Hans, ona cierpi.

- Wiem - rzekł ponuro - nie mogłem jej powiedzieć. Nie chciałem jej narażać.

Dlatego ty też musisz odejść, chciał dodać, ale nie był w stanie się na to zdobyć.

- Pragniesz się wycofać? To dlatego masz kłopoty?

- Tak.

Nareszcie coś było prawdą, choć do tej pory nie umiał sam przed sobą przyznać się do tego. Dlaczego? Bo Beatrice była wciąż wierna projektowi? Może dlatego, że brzmi to tak szla­chetnie. Ale teraz wymyślił inny powód.

- Zakochałem się w tobie. Pocałowała go w czoło.

- Wiem, Hans - odrzekła czule. - Twoja mama mi powiedziała.

Starał się to złożyć w całość, ale nie potrafił. Nagle przestał o tym myśleć. Nie chciał już wiedzieć więcej o Hansie. Teraz zapragnął dowiedzieć się czegoś o Elizabeth.

- Nie tęsknią za tobą w domu?

- Tak, na pewno, agencja i Annie.

- Tak myślałem.

- Chociaż agencja traci zainteresowanie. Po twojej śmierci zupełnie się nie mogłam pozbierać. Straciłam zamówienia. Aktorka? Piosenkarka? Modelka? Przyglądała mu się ponuro.

- Nawet przespałam się z kimś innym. Poczuł ukłucie zazdrości i to go przeraziło.

- Posłuchaj, rozumiem. Zniknąłem...

- Zrobiłam to, żeby cię znaleźć - wyjaśniła. - Bo cię kocham - dodała.

Zdawało mu się, że jego serce przestało bić.

- Bardzo się narażałaś.

- Czasem tak bywa. Hans, naprawdę tak myślisz? Chcesz się wycofać?

Siedziała przed nim ze skrzyżowanymi nogami, podekscy­towana, odrzucała włosy do tyłu.

- Tak.

- Więc ucieknijmy. Nie mogę już wytrzymać bez ciebie. Bez przerwy o tobie myślę. W St-Maurice nie byłam pewna naszego związku. Zaczynałam myśleć, że jestem masochistką i dlatego zostałam z tobą. Ale teraz wszystko jest inne...

- Niebezpieczne - dodał. Spojrzała nań dziwnie.

- Nie, to nie chodzi o niebezpieczeństwo, lecz o ciebie. Jesteś mi teraz bliski. Przedtem wydawałeś się jakiś nieobecny. Byłeś nieznośny.

- Może ciągle taki jestem. Powiedz jej. Teraz.

- Nie, zmieniłeś się. Teraz czuję, że to się ułoży. Nie obchodzi mnie, kim jesteś i co zrobiłeś. Jeśli chcesz być ze mną, nic innego się nie liczy. - Zmarszczyła brwi. - Masz przy sobie paszport?

Paszport.

- Nie, nie mam przy sobie.

- To gdzie jest? Mieszkasz w hotelu? Mogłabym po niego pójść, jeśli jeszcze źle się czujesz.

- Nie. Jest w bazie.

Przypomniała jej się brama z drutem kolczastym i uzbrojony wartownik. Poczuła zimny dreszcz.

- Możesz tam wrócić? Chyba nie powinieneś.

- Muszę. Moje czeki podróżne, paszport i wszystkie rzeczy są tam. No, powiedz teraz. Jesteś jej to winien.

- To nie takie łatwe. W bazie jest ktoś jeszcze. Zamarła. Czuł, jak przygotowuje się do obrony.

- Kobieta?

- Tak.

- Yvette jest tu z tobą? - zapytała, myśląc, że to jeden wielki spisek, który mógłby obejmować nawet jego żonę.

- Nie. To nie tak. Nie Yvette. - Zamilkł. To było ponad jego siły. - Nie znasz jej, uwierz. Ale nie mogę jej zostawić. Jest zbyt niebezpiecznie.

- Jest w to wplątana tak jak ty?

- Tak, i to bardzo. Wiele ryzykuje. A ty... ty też jesteś w niebezpieczeństwie... Skinęła lekko, próbując coś z tego zrozumieć.

- Ten człowiek, o którym wspomniałeś? Pułkownik? Peter wziął ją za rękę. Spojrzał jej w oczy. O tym akurat mógł powiedzieć.

- Ma wielką władzę... nie do opisania - zaczął i zamilkł natychmiast, pomyślawszy o własnym życiu, obecnie zagro­żonym, i zdał sobie sprawę, że przyjście tu dziś było zupełnie niedorzeczne. Henderson i wszyscy pozostali mieli na uwadze tylko badania. Nikt nie jest nie do zastąpienia, łącznie z nim samym, zwłaszcza że po pijanemu pochwalił się Freddy'emu swoim sukcesem w badaniach nad bronią. Narażał się, mówiąc mu o tym. W duchu śmiał się z własnej głupoty. Jak na ironię, chciał w ten sposób przekonać go o swojej lojalności wobec projektu i udowodnić, że jego poczynania wyraźnie o tym świadczą.

- Ile masz pieniędzy? Wystarczy, żeby wynająć łódź?

- Oczywiście. Z moją kartą Visa.

- Umiesz prowadzić łódź?

- Pewnie bym mogła spróbować, ale po co...

- Na pewno będą obserwować lotnisko. Rozumiesz, że to poważna sprawa?

Skinęła niezbyt przestraszona, ale za to podekscytowana.

- Płyniesz ze mną? Zawahał się.

- To się okaże.

- Rozumiem - powiedziała, nie kryjąc rozczarowania. - Nie chcesz się zdeklarować.

- Myślę o twoim bezpieczeństwie - oświadczył twar­do. - Moim też. Jutro o północy czekaj na mnie dwieście metrów od brzegu, w połowie zasieków bazy militarnej, zaraz za fluorescencyjną zatoką, tam, gdzie się spotkaliśmy.

Gdzie się znów spotkaliśmy, poprawił się w myśli. Ale ona nie zwracała uwagi na szczegóły. Jasnoszare oczy wpatrywały się w niego.

- Będę o północy.

- Łódź musi być wystarczająco duża, żeby dopłynąć do Puerto Rico.

- A potem?

- Złapiemy samolot.

- Razem?

Wpatrywała się w niego w napięciu, z lekko rozchylonymi ustami. Zamiast odpowiedzieć zaczął ją całować. Usiadła na nim i ściągnęła koszulkę przez głowę. Dotknął delikatnie palcami jej piersi, najdelikatniej jak można, i uśmiechnął się. Zamknęła oczy, jakby chciała powiedzieć: Znasz mnie. Znasz mnie tak doskonale. Po chwili poruszali się rytmicznie w miłos­nym uścisku. Miłość i pożądanie, jakie czuł do tej kobiety, były zupełnie niezrozumiałe, nie mogła wyjaśnić tego pamięć komórkowa ani żadne naukowe teorie. Niepokoiło go to. Z jaką łatwością zauważała każdą zmianę nastroju, każdą zachciankę. Jak szczególne były ich uniesienia i jaką stanowili jedność. Przerażało go to i podniecało.

Nadeszła północ. Czekał, aż się ubierze. Wysuszyła mu ubranie w pralni hotelowej. Zaprowadziła Petera do swojego samochodu. Obudziła śpiącego stróża jednym słowem: Toro, a on podskoczył przestraszony i otworzył bramę.

Elizabeth zatrzymała auto jakieś półtora kilometra od bazy. Przez kwadrans siedzieli, nic nie mówiąc, ale nie mogąc się rozstać. W końcu Peter otworzył drzwi i wysiadł. Nim się odwrócił, ona już wysiadała za nim. Całowali się pod roz­gwieżdżonym niebem tak długo, że przestali się bać. Potem patrzył, jak manewruje samochodem, by zawrócić, i odjeżdża do Casa del Frances. Przez ostatnie dwie godziny żadne z nich nie powiedziało ani słowa.

Znam ją, pomyślał z przestrachem. Znam ją dobrze.

Wszystko o niej wiem, nie znam tylko jej imienia.

A Beatrice?

Przez chwilę nie potrafił wyobrazić sobie twarzy żony, nie widząc jednocześnie tej kobiety. Jakby to była ta sama twarz. To wydawało się najstraszniejsze.

Elizabeth pakowała się w swoim pokoju. Wyglądało na to, że będzie musiała zniknąć. Chwyciła słuchawkę, musiała za­dzwonić do kilku osób... do Annie, właściciela mieszkania, które wynajmowała, ludzi z Agencji Helvetica.

I do Rosę Annę, matki Hansa.

Była pierwsza w nocy, w Zurychu osiem godzin później. Połączyła się z informacją w Zurychu i poprosiła o numer Rosę

Annę Brinkman. Podano jej dwa numery, R. Brinkman i Rosę Annę Brinkman.

Po wybraniu pierwszego numeru zgłosiła się młoda kobieta mówiąca po niemiecku. Kiedy Elizabeth poprosiła do telefonu Rosę Annę, dziewczyna powiedziała, że to ona. Elizabeth przeprosiła i wybrała drugi numer. Usłyszała cztery sygnały. nim ktoś podniósł słuchawkę.

- Tak?

- Rosę Annę? Tu Elizabeth. Cisza.

- Rosę Annę, halo?

- Elizabeth, gdzie jesteś? Wydaje się, jakbyś dzwoniła z daleka. Lizzy, nie mów za dużo - ostrzegła sama siebie.

- Rosę Annę. Mam szokującą wiadomość.

- O mój Boże, powinnam usiąść?

- Tak - odparła Elizabeth i wzięła głęboki oddech. - To o Hansie.

- O Boże, co znowu?

- Nie, to dobra wiadomość. On żyje. - Po drugiej stronie zapanowała zupełna cisza. - Rosę Annę, słyszałaś mnie? Dobrze się czujesz?

Usłyszała trzask na linii.

- Rosę Annę? Halo?

Spojrzała na telefon, jakby to on miał wyjaśnić tę cisze. Nacisnęła przycisk ponownego wybierania numeru. Nic.

Nie było też sygnału.

Chwilę zajęło jej zorientowanie się, że linia została uszko­dzona. W pokoju powiało strachem. Coś niewidzialnego owi­nęło się wokół niej i ścisnęło. Nie mogła oddychać i kręciło jej się w głowie.

Podeszła do okna i wyjrzała. Nasłuchiwała dziwnych dźwię­ków. Na zewnątrz widziała kępkę palm i pas asfaltu, ołowia-noniebieskie niebo z kilkoma chmurkami. Gdzieś daleko krążył samolot. Obejrzała uliczkę, a potem przeszła przez pokój w kierunku szafy. Była spakowana. Zamykając torbę, usłyszała ciche skrzypnięcie za drzwiami, a po chwili pukanie.

Potem długo nic.

Ktoś na korytarzu nasłuchiwał.

Przytknęła ucho do drzwi, lecz za moment odskoczyła, przestraszona głośniejszym pukaniem. Wstrzymała oddech, aż poczuła ból w klatce piersiowej.

- Panno Parker? Jest tam pani? Światło się świeci. Ivor Greeley. Odetchnęła z ulgą.

- Tak, Ivor, o co chodzi?

- Musimy porozmawiać.

- O czym?

- Zechce pani otworzyć drzwi?

Rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu czegoś ciężkiego.

- Czy to nie może poczekać do jutra?

- Jutro będzie się pani musiała wyprowadzić. Pomyślałem, że powinienem powiedzieć to dziś, zwłaszcza że pani nie śpi.

Wpatrywała się w drzwi, spojrzała na regulamin hotelu, a po­tem na schemat wyjść ewakuacyjnych, jakby to były tablice z dziesięcioma przykazaniami. Dlaczego Ivor nie spał o tej porze?

- Mam się wyprowadzić? Z jakiego powodu?

- Chyba pani wie.

- Przykro mi, nie.

- Panno Parker, pani karta kredytowa jest nieważna.

To na pewno jakieś nieporozumienie, pomyślała zdziwiona. Greeley nie był nawet bardzo zły, może trochę wytrącony z równowagi, ale mówił do rzeczy.

'Odciągnęła łańcuch i otworzyła drzwi. Stał przed nią smutny, wzruszając ramionami.

- Przepraszam, nie chciałem pani przestraszyć. Przykro mi, ale jutro z rana musi się pani wyprowadzić. Dziś oczywiście może pani jeszcze zostać.

- Proszę posłuchać. Mam jeszcze jedną kartę. Zaraz ją panu dam.

- Nie, to też nic nie da. Zatrzymała się w pół drogi do torebki.

- Dlaczego?

- Kiedy zadzwoniłem do Visa, powiedzieli mi, że karta została skradziona. Nie mam czasu na takie przepychanki. Właśnie z tego powodu wyniosłem się z Bostonu.

Odwrócił się na pięcie i ruszył korytarzem do schodów. W ogrodzie na zewnątrz zaczęła skrzeczeć papuga. Elizabeth zamknęła drzwi, ale natychmiast ponownie je otworzyła.

- Ivor! - zawołała. Wychylił głowę zza rogu. Miał zmru­żone oczy. - Czy to pan wyłączył mi telefon?

- Nie. Telefon? Nawet nie wiem, jak to się robi - od­powiedział zdziwiony i cofnął się.

- Coś jeszcze! - krzyknęła. - Mógłbyś mi podać na­zwisko tej kobiety, z którą rozmawiałeś w biurze Visa?

- Nie. Nie pytałem o nazwisko. Poza tym to był mężczyzna, bardzo uprzejmy. Powiedział, że nie powinienem być zbyt surowy, bo może tylko uciekła pani od męża.

Odwrócił się i zniknął tym razem na dobre. Elizabeth za­trzasnęła drzwi i zamknęła je na zamek. Hans ostrzegał, że ją namierzą. I co teraz? Bez karty nie stać jej nawet na wynajęcie kajaka, a na pewno nie zdobędzie łodzi, która dopłynęłaby do Puerto Rico. Usiadła na łóżku i myślała. Może zadzwonić do Annie i poprosić o przysłanie pieniędzy, ale czy otrzyma je na czas? Czy w tej sytuacji dotrą do niej?

Podniosła słuchawkę. Nie było sygnału.

Dziwne. I unieważnienie karty kredytowej. To nie miało sensu, opłacała rachunki co miesiąc. Poza tym zgłoszono, że została skradziona. To bardzo dziwne. Ktoś się zabawiał. I to ktoś mocno ustawiony.

Uciekaj, pomyślała. Uciekaj z tej przeklętej wyspy jak naj­szybciej.

Nie. Nie bez Hansa.

Czy on w ogóle przyjdzie? Tyle razy już ją okłamał. Utrzy­mywał swoją tożsamość w głębokiej tajemnicy. Czy mogła mu ufać? I to spojrzenie, kiedy mu powiedziała o zdjęciach spa­lonego ciała. Wyglądał dziwnie, wydawał się przestraszony. Poza tym dlaczego nie pytał o matkę? No i powiedział, że jest żonaty, tak jakby o tym nie wiedziała, jakby nigdy nie roz­mawiali o Yvette. Może CIA zrobiło mu pranie mózgu i wy­mazało część pamięci. A kim była ta kobieta w bazie, na której mu tak zależało?

Chyba jednak nie chcę wszystkiego wiedzieć, doszła do wniosku. Inaczej bym go zapytała.

Kochał ją, to było najważniejsze. Dziwne, ale co do tego nie miała żadnych wątpliwości. Problem tkwił w tym, czy znowu jej nie nabrał? To miłość wciągnęła ją w tę niebezpieczną grę, a teraz była go jeszcze mniej pewna.

Wiedziała tylko, że nie chce zostać w tym hotelu ani minuty dłużej. Nie był strzeżony. Od frontu można było wejść po kratach. Wyproszono ją stąd, nie miała z kim pogadać i nie mogła zadzwonić. A poza tym telefon był na pewno na pod­słuchu.

- Uciekaj! - powiedziała sama do siebie.

Złapała kluczyki od samochodu. Musi się udać w miejsce publiczne. Może do baru nocnego. Gdzieś, gdzie są ludzie. Musi wytrzymać do rana, wynająć łódź, o którą prosił Hans, i spotkać się z nim w umówionym miejscu.

Jak to zrobić? Nie miała pojęcia.

Rozdział 13

Peter wrócił do bazy pieszo i natychmiast stał się obiektem podejrzeń. Kiedy stanął pod bramą, wartownik, Teksańczyk z odstającymi uszami, mówiący przez nos, skierował na niego MI 6. Kazał mu się zatrzymać i okazać dokumenty. Ostentacyj­nie odbezpieczył broń i skrupulatnie przejrzał jego prawo jazdy.

- To pańskie?

- Tak, jestem Peter Jance. Pracuję w bazie. Czy coś się nie zgadza?

- Owszem. Wygląda pan bardzo młodo jak na kogoś uro­dzonego w tysiąc dziewięćset dwudziestym czwartym, więc chyba coś się nie zgadza.

Jezu, przeraził się Peter. Nie pomyśleli nawet, żeby mi dać fałszywe dokumenty. Miejmy nadzieje, że to idiota.

- To pomyłka w druku - wymyślił. - Urodziłem się w sześćdziesiątym czwartym. Nie miałem czasu tego po­prawić.

- A to pańskie zdjęcie?

- Tak - powiedział Peter, nie mogąc nic wymyślić.

- Słyszałem o kiepskich zdjęciach legitymacyjnych, ale to już przesada - oświadczył wartownik i wręczył mu prawo jazdy. - Wracaj chłopie do miasta i nie wygłupiaj się.

- Jestem Peter Jance. Sprawdź listę personelu. Wartownik podrapał się w wielkie ucho i spojrzał na niego ze zniecierpliwieniem.

- Niech pan tu zostanie - rzucił i podszedł do budki wartowniczej, zadzwonił, przez chwilę słuchał, potem odłożył słuchawkę i wrócił wściekły jak osa. - Nie ma na liście nikogo o tym nazwisku. Skierował broń w stronę Petera i oparł się o ścianę.

- W porządku - Peter usiłował załagodzić sprawę. - To tajny projekt, więc pewnie nie ma mnie na liście. Zadzwoń do doktora Fredericka Wolfe'a.

- Tak, jasne.

- Albo do Beatrice Jance, to moja żona.

- Do nikogo nie dzwonię. Zejdź mi z oczu, bo będziesz miał kłopoty.

- Połącz się z pułkownikiem Hendersonem. Na pewno się ucieszy. Na dźwięk nazwiska Henderson wartownik zamrugał.

- Pułkownik Henderson mnie zna - zapewnił go Peter.

Chłopak znów poszedł do telefonu. Wybrał czyjś numer. Peter miał nadzieję, że dzwoni do adiutanta, a nie do samego pułkow­nika. Wartownik mówił przez chwilę, słuchał uważnie, a potem odłożył słuchawkę, odwrócił się i znów skierował broń na Petera.

- Na ziemię, skurwielu! Rozstawić nogi i ręce! Ale już!

Chłopak wyskakiwał ze skóry, a Peter robił, co mu kazano. Leżał posłusznie na asfalcie. Wartownik poruszał się niespokoj­nie i manipulował przy karabinie, którego trzask przyprawiał Petera o dreszcze. W końcu przyjechał samochód i pojawiło się kilku ludzi.

Peter już miał zamiar podnieść głowę, kiedy poderwały go z ziemi dwie pary rąk... wartownik, który go legitymował, i ten, którego spotkał wczoraj. Otworzyli drzwi hammera i wrzucili do środka. Upadł na twardą podłogę. Ktoś inny doskoczył do niego i przyłożył mu lufę do twarzy, każąc się nie ruszać, chyba że chce oberwać. Samochód ruszył i zawrócił do bazy.

Zatrzymał się przy wjeździe do części zastrzeżonej. Następny wartownik otworzył drzwi i polecił Peterowi udać się do swego pokoju i czekać tam, póki ktoś po niego nie przyjdzie. Peter przyglądał się strażnikowi. Był to niski, szybki makaroniarz, chyba z Nowego Jorku. Machał pistoletem, kaliber dziewięć milimetrów, spoglądając w stronę budynku. Peter wziął kartę magnetyczną. Próbował się nie trząść, wkładając ją do zamka. Wszedł do środka.

Idąc korytarzem, czuł się jak robak przygnieciony butem. Jeśli kiedykolwiek mu się zdawało, iż cieszy się tu poważaniem i jakimiś przywilejami, to teraz sposób, w jaki go potraktowano, świadczył o tym, że w każdej chwili mogli się go pozbyć. Wyobraził sobie, co powiedziano wartownikowi przez telefon: Jeśli Jance stawi opór, zabij skurczysyna.

Mieszkanie było ciemne i puste. Nie było Beatrice ani jej rzeczy... tylko gołe beżowe ściany, stare meble, a w sypialni pozostały dwa porzucone rysunki botaniczne. Zniknęła nawet kolba destylacyjna, zastępująca wazon, a uschnięte chryzantemy leżały rozrzucone na podłodze.

- Beatrice - zawołał w ciemności.

Nie było odpowiedzi. Został sam. Wolny i porzucony za­razem.

Z rosnącym strachem otwierał szuflady, wyjmując poroz­rzucane pieniądze, czeki podróżne, paszport i tyle ubrań, ile udało mu się wepchnąć do starej, wytartej torby. Potem spojrzał na drzwi. Kazali mu pójść do pokoju i czekać. Nie mówili nic o tym, że nie wolno mu wychodzić, ale na pewno to mieli na myśli. Nie wiedział, co robić.

Czekaj.

Pieprzyć ich. Musi się stąd wydostać. Ale zanim to zrobi, postara się spotkać z Beatrice, żeby jej wszystko wyjaśnić, żeby się pożegnać, błagać o wybaczenie. Pomyślał, że powinien jej powiedzieć, iż staje się kimś innym, niż był. O tym powinni byli pomyśleć wcześniej. Teraz jednak należy działać. Musi pozostać z tą kobietą, dziewczyną bez imienia. Magnetyczna siła życia i tęsknota ciągnęły go do niej z mocą, której nie potrafił się oprzeć, nawet gdyby chciał.

A przecież nie chciał.

Wyszedł na korytarz i zamknął cicho drzwi. Wokół lamp latały ćmy. Korytarz był oświetlony aż do przedsionka. Cienie nocnych motyli migały na asfalcie i ścianach budynków. Gdzie miał znaleźć żonę? Nie wiedział, czy jest w laboratorium, czy w swoim nowym pokoju. Może siedziała razem z Wolfe'em i Hendersonem w jakiejś ciemnej klitce. Powinien znaleźć kogoś, kto wie, gdzie ona przebywa.

Może Rosemarie Wiener, Cap Chu albo Flannagan? Jedno z nich może coś wiedzieć.

Podszedł do drzwi wejściowych i wyjrzał na zewnątrz. Cofnął się gwałtownie. Ustawiono tam dwóch wartowników z bronią i krótkofalówkami.

Stał się więźniem, a jego strażnicy byli dobrze uzbrojeni i nieźle na niego wkurzeni.

Głupio zrobił, wracając?

Nie, pomyślał, bez paszportu daleko bym nie zajechał. Ucieczka była teraz dla niego jedynym wyjściem. Gdyby nie spotkał kobiety na plaży, pewnie dokończyłby badania nad bronią i nie planował ucieczki. Ale pytania i wątpliwości i tak doprowa­dziłyby do tego, że stałby się niepotrzebny czy wręcz niebezpiecz­ny dla ich planów. Jego żona nie mogła już z nim mieszkać. Stary przyjaciel i przeciwnik w walce o dotacje najchętniej zobaczyłby go w grobie. Henderson szybko by o nim zapomniał, ciesząc się z rezultatu badań. A poza Wolfe'em i Hendersonem?

To był świat jak z powieści Kafki. Tajne agencje, bezimienna władza, dla której był tylko pionkiem. Znał zaledwie ułamek wielkiego, wielowymiarowego aparatu władzy, kontrolującego zarówno rozszczepianie atomów, jak i badania nad DNA. W tej otchłani był niczym i jeśli postanowili go unicestwić, nie mógł tego uniknąć. Delikatny, ale żywotny łańcuch genetyczny, sięgający początków gatunku ludzkiego, wisiał na włosku i mógł całkowicie zaniknąć, a on nie potrafił go obronić.

Przez długą chwilę stał na wietrze.

Śmierć to nagi władca. Jeśli dziś rozszczepia go na atomy, to te pomieszają się z atomami innych biedaków, ryb, wymar­łych gatunków zwierząt, wypalonych lasów tropikalnych i ciąg­le zasilanym kompostem rasy ludzkiej. Za tysiąc lub dwa tysiące lat połączą się w gwiezdny pył, a potem w nowy świat... gdzieś daleko. Tak naprawdę śmierć nie istnieje.

Pieprzyć to wszystko.

Musi teraz znaleźć Beatrice. Ale jak to zrobić? Nie miał pojęcia. Co gorsza, czuł, że kiedy ją zobaczy, nie będzie wstanie odejść. Co miał uczynić? Wykrzyczeć głośno jej imię?

W tej bolesnej chwili, pełnej wątpliwości, usłyszał dwa męskie głosy po drugiej stronie korytarza. Mignęło światło i zza drzwi wychyliła się szczupła, rozczochrana postać.

Alex Davies. Przeklinał pod nosem, najwyraźniej bardzo zdenerwowany. Peter spodziewał się, że Wolfe wyjdzie zaraz za wnukiem. Ostrożnie wycofał się do swojego pokoju, otworzył drzwi i wrzucił do środka torbę.

Drzwi na końcu korytarza pozostały zamknięte, a Wolfe się nie pojawił. Widział jedynie Alexa, który pędził przed siebie, wściekły jak osa.

Kiedy zobaczył Petera stojącego w drzwiach, zatrzymał się i zaczął iść wolno w jego kierunku.

- Skurwysyny - mruczał, oglądając się za siebie, jak gdyby właśnie przyszło mu coś do głowy i zapragnął wrócić do dziadka i dokończyć z nim rozmowę, ale nie miał dość odwagi, by to zrobić. Oparł się o ścianę i poprawił rękoma włosy. Mogło się wydawać, że zaraz się rozpłacze.

- Popieprzyło mu się w głowie do reszty - powiedział do Petera, jakby ten słyszał, o czym rozmawiali.

- Alex, nie wiesz, gdzie jest Beatrice? Chłopak spojrzał na niego zdziwiony, potem zaśmiał się dziwnie i potrząsnął głową.

- Człowieku, nie mam pojęcia. Ale jest na ciebie wkurzona.

- Na pewno nie wiesz?

- Nie mam pojęcia. Dziadek ją gdzieś umieścił. Nie wiem gdzie. Mam coś przekazać, kiedy ją zobaczę?

- Tak. Powiedz, że przepraszam, że mi przykro. Powiedz, że się z nią skontaktuję.

- Dlaczego? Gdzieś się wybierasz? Peter? - Alex oderwał się od ściany i podszedł bliżej. - Hej, nie bądź głupi. Jeśli masz zamiar zrobić to, o czym oni myślą, to nie rób. Ci faceci nie żartują, rozumiesz?

- Tak, rozumiem.

Alex przyjrzał mu się. Załamanie i obojętność w wyrazie twarzy Petera pozwalały przypuszczać, że naprawdę rozumiał.

- Co zrobisz?

- Uważaj - ostrzegł go Peter. Czuł, że powiedział mu zbyt wiele. Zbliżył się do drzwi i gestem pokazał, że ucieka.

Alex Davies rozejrzał się dookoła, a potem podszedł do Petera i poklepał go po ramieniu.

- Jestem z tobą - oznajmił konspiracyjnym szeptem, ze strachem w oczach, i popędził korytarzem.

Kiedy chłopak zniknął mu z oczu, Peter wszedł do pokoju, wziął torbę i wyszedł na balkon. Poruszał się cicho jak kot.

Wartownicy wciąż byli na miejscu. Jeden z nich rozmawiał przez telefon komórkowy... chyba z dziewczyną.

To dobrze, pomyślał Peter. Smarkacz łamie przepisy, ale daje mi szansę ucieczki.

Płynnym ruchem przeskoczył przez barierkę. W jednej sekun­dzie rzucił się na wartownika i powalił go na ziemię. Doznawał jednocześnie ulgi i napięcia.

Spojrzał na broń. Czuł rosnącą złość z powodu niewiedzy, poczucia winy i świadomości, że jego życie nigdy już nie będzie takie jak dawniej. Nawet śmierć nie zdołała tego zmienić. Powodem była kobieta, która kochała go tak mocno, że wpły­nęła na zmianę życia obojga. Nagle zapragnął j ą chronić i zabrać z tej krainy szaleństwa.

Tak właśnie zrobi. Wziął pistolet, a następnie rozładował karabin i wyrzucił amunicję w krzaki. Potem odwrócił się i ruszył biegiem. Minął laboratorium i popędził przez wysoką trawę w kierunku parkingu. Stał tam ten sam hammer, który go tu przywiózł. Kluczyki były w stacyjce. Z łatwością dostał się do środka. Po chwili był już przy bramie, jadąc dziewięć­dziesiąt na godzinę. Zobaczył wartownika. Na horyzoncie widział błysk wystrzałów z karabinu. Nie czuł strachu. Przy­śpieszył i przejechał przez bramę. Wartownik w ostatniej chwili odskoczył na bok.

Peter podziwiał własne umiejętności. Kiedy miał BMW, bywało, że jeździł szybko, teraz jednak noga sama naciskała gaz, a ręce wiedziały, co robić. Bez chwili wahania skręcił ostro w polną drogę i zniknął, zanim z bazy wyjechał jakikol­wiek samochód.

Pędził drogą przez wzgórze, potem zwolnił i zjechał w krzaki, żeby nie zostawiać śladów. Jechał na skróty bocznymi drogami, przez łąki, a nawet wzdłuż strumienia. Kiedyś widział podobną scenę na filmie... jako dziecko. Uśmiechnął się zadowolony. To było przyjemne. Naprawdę świetna zabawa. Idealny do takiej jazdy hammer pokonywał trudny teren z doskonałością wartą pieniędzy, jakie podatnicy za niego płacili. Chociaż raz wojsko zrobiło coś dobrego, pomyślał gorzko. Ten samochód pomoże mu dotrzeć na miejsce, z pominięciem głównej drogi. Zawiezie go prosto nad zatokę.

Elizabeth postanowiła pojechać do miasta samochodem i zgu­bić się w tłumie turystów. I właśnie wtedy zobaczyła swoją wypożyczoną hondę na lawecie. Kierowca, tubylec z długimi włosami, miał minę, która zdawała się mówić: lepiej mnie nie wkurzaj.

- Co pan wyprawia? - zapytała. Nie raczył nawet wyjąć z ust papierosa i nie przestał mocować hondy na lawecie.

- Konfiskuję auto.

- O trzeciej w nocy?

- Wtedy zwykle stoi pod domem.

- Ale to mój samochód.

- Nie, firmy Herz.

Odpiął wciągarkę i wsiadł do samochodu. Elizabeth podążała za nim.

- Przecież zapłaciłam kartą American Express!

- Karta jest nieważna - rzucił. - Nie ma pieniędzy, nie ma samochodu.

Trzasnął drzwiami i uruchomił silnik.

Elizabeth pobiegła do hondy, by sprawdzić, czy nie zostawiła czegoś w środku. Mapa i kwit z hotelu były wciśnięte między siedzenia. Zanim jednak zdążyła po nie sięgnąć, laweta od­jechała.

- Popieprzeniec! - wrzasnęła, ale zagłuszył ją silnik sa­mochodu. Wiedziała, że kierowca nawet jej nie usłyszał. Zresztą i tak miał to gdzieś.

Przez chwilę stała wściekła, nie wiedząc, co robić. Nagle uderzyła ją myśl: Nie było słychać coąuis.

Rozejrzała się dookoła. Wokół panowała całkowita ciemność i cisza. Była sama i czuła się bardzo nieswojo.

Podeszła do bramy. Nie wiadomo dlaczego pozostawiono ją otwartą. Były matador jak zwykle drzemał na składanym krześ­le. Naszła ją niemądra myśl, że powinna się na niego poskarżyć. Może to udobrucha Greeleya i pomoże jej wynająć inny samo­chód? Zrezygnowała szybko z tego pomysłu i zawołała:

- Toro! Toro! Nie poderwał się.

Zauważyła coś pod krzesełkiem... odbijało się w tym światło księżyca. Podeszła bliżej. To samo dostrzegła na spodniach.

Ciemne i lepkie. To mogła być tylko krew.

Nie była w stanie nawet krzyczeć, choć czuła strach. Podeszła bliżej, mając nadzieję, że będzie mogła mu pomóc. Dostała gęsiej skórki. Mimo ciemności zobaczyła, że podcięto mu gardło.

Natychmiast ruszyła biegiem.

Popędziła przez parking i wpadła do hotelu. Zwierzęcy strach podpowiadał jej, że budynki w tropiku nie są bezpieczne... werandy, tarasy, bambusowe ścianki. Zatrzymała się w ciem­nym holu.

Z pokoju Ivora dobiegała muzyka.

- Ivor, zadzwoń po policję!

Nikt nie odpowiadał.

Może nie chciał z nią rozmawiać.

- Ivor!

Drzwi były niedomknięte.

Spróbowała je otworzyć, ale nie ruszyły się ani o milimetr. Coś opierało się o nie po drugiej stronie. Uchylały się od góry, ale na dole nawet nie drgnęły. Doszła do wniosku, że to coś jest na podłodze. Popchnęła mocno, pomagając sobie nogą, i udało jej się otworzyć na tyle, by zajrzeć do środka.

Przeraziła się. Na podłodze leżał Ivor, a na jego szarej twarzy malowało się zdziwienie. Zobaczyła krew. Po chwili zorientowała się, że stoi w kałuży krwi. Poczuła mdłości.

Odwróciła się i pobiegła do swojego pokoju. Zatrzasnęła drzwi i zamknęła je na klucz. Zamek był stary i luźny, a drzwi tak słabe, że można by je przebić pięścią. Przesunęła ciężkie, drewniane krzesło pod drzwi i przystawiła do klamki, ale nie mogła ich zablokować. Odwróciła się w poszukiwaniu czegoś cięższego. Największym meblem w pokoju było łóżko. Niestety, okazało się tak lekkie, że mogła je przesunąć kolanem.

Szybko podniosła słuchawkę telefonu. Wciąż nie było syg­nału, ale usłyszała na linii jakiś hałas, a po chwili szept:

- Russell? Masz ją?

Upuściła słuchawkę i zanim zdążyła ją złapać, uderzyła o stolik. Wiedziała, że ten, kto słuchał, zorientuje się, że to ona. Poczuła na plecach dreszcz strachu.

Weszła do łazienki i zamknęła zasuwkę. Teraz między nią i tym z zewnątrz było dwoje drzwi. Zyskam trochę na czasie, jeśli będę musiała uciekać przez okno, pomyślała. Odsunęła zasłonkę prysznica i prawie wpadła na wielkiego jak niedźwiedź mężczyznę w krótkich spodenkach i koszulce z napisem Budweiser.

- Hej - powiedział i rzucił się w jej kierunku.

Elizabeth odskoczyła z krzykiem i uderzyła o zamknięte na zasuwkę drzwi. Nagle poczuła przypływ energii. Wewnętrzny głos podpowiadał jej: „To sprawa życia i śmierci!". Na szczęście niedźwiedziowaty mężczyzna z brodą zaczepił nogą o krawędź brodzika i ruszając do przodu, zwalił się na podłogę. Zyskała sekundę, by otworzyć zasuwkę, ale napastnik złapał ją za kostkę.

Bez cienia paniki cofnęła drugą nogę najdalej jak mogła i z całej siły kopnęła go w twarz. Usłyszała chrupot łamanych kości. Miała nadzieję, że złamała mu nos. Jej strach łagodziła świadomość, że udało się go zranić. Wybiegając, zauważyła, jak wstawał i trzymał się obiema rękami za twarz. Krew ciekła mu między palcami, a w oczach miał łzy. Wyjął nóż i ruszył w jej stronę. Miała wrażenie, że ogląda wszystko w zwolnionym tempie, jak powtórki ze slalomu. Dotarła do drzwi, otworzyła je i zderzyła się z kimś stojącym na korytarzu.

Miał około trzydziestki, jasną skórę, błękitne oczy i krótko przystrzyżone włosy. Idealnie wypastowane buty i dopasowana koszula wskazywały, że może to być wojskowy. Podniósł nogę i spod nogawki spodni wyjął nóż. Domyśliła się, że był z jednostki specjalnej. Takie noże należą do ich wyposażenia. Nie miała pojęcia, skąd to wie, ale była tego pewna. Odskoczyła do tyłu, wpadając do pokoju, gdzie stał mężczyzna z krwawiącym nosem.

- Jezu Chryste - odezwał się komandos. - Co ty wy­prawiasz, chłopie?

- Jest ostra - odparł ten niedźwiedziowaty i chwycił Elizabeth za włosy.

Drugą ręką pociągnął za koszulkę. Najwyraźniej chciał ją zabić. Komandos podszedł do niego i przystawił mu nóż do policzka.

- Krew ci leci z nosa. Chcesz się go pozbyć?

- Pieprz się, Russell - warknął brodaty, zezując na nóż, po czym dodał łagodniejszym tonem: - Powiedziałeś, że to będzie lekka robota.

- Powiedziałem też, że nie wolno ci jej skrzywdzić.

Wyglądający jak niedźwiedź osiłek zamrugał wolno, jakby próbował ruszyć rozumem. Najwyraźniej mu się to nie udało, bo mimo ostrzeżenia komandosa przycisnął Elizabeth do siebie i próbował wsunąć jej język do ust. Komandos uniósł nóż i wbił go brodaczowi głęboko w czaszkę. Ten podskoczył i z dziwnym wyrazem twarzy potknął się o stolik i upadł na podłogę. Leżał i kopał nogami, ręce mu drżały, póki z ust nie wyciekła strużka piany. Potem przestał się ruszać.

Elizabeth zamarła. Oszołomiona i przerażona wpatrywała się w ścianę.

- Amator - rzucił Russell. Odwrócił się do Elizabeth i dodał rozkazującym tonem: - Chodź tu.

Z kieszeni wyjął sznurek. Powiesi mnie, pomyślała Elizabeth. Złapał ją za ręce i wykręcił je do tyłu. Był bardzo silny. Przyparł ją do ściany, tak że nie mogła się ruszyć. Poczuła szarpnięcie za włosy. Komandos przyłożył jej nóż do gardła.

- Gdybym chciał - syknął - już bym cię zabił. Ale mam inny rozkaz.

Zaczął związywać jej ręce, i wtedy nagle ktoś za nim uderzył go znienacka.

Atak był tak gwałtowny, że Elizabeth myślała przez chwilę, że to jakieś dzikie zwierzę. Z przerażeniem obserwowała, jak mężczyzna odciąga komandosa, rzuca się na niego i obaj przewracają się najpierw na kanapę, a potem na podłogę. Po chwili rozpoznała Petera, który wyprostował się, widząc, jak komandos sięga po nóż. Peter rzucił się na niego i chwycił za nadgarstek, Russell jednak uderzył go łokciem w brodę. Peter zrobił krok do tyłu, a Russell trafił go kolanem w klatkę piersiową i zamachnął się nożem. Peter zdołał uchylić głowę, nóż zaś przeleciał obok niej i wbił się w podłogę. Przeklinając, Russell próbował go wyciągnąć. Zanim mu się to udało, Eli­zabeth chwyciła krzesło, które wcześniej próbowała podstawić pod klamkę, i uderzyła nim z całej siły w tył głowy Russella.

Komandos runął wprost na nóż. Nie zauważyła, czy ostrze wbiło się w niego, czy nie, ale mężczyzna się nie ruszał.

Zaczęli uciekać.

Pobiegli korytarzem, chcąc dostać się na parking. Nagle stanęli jak wryci, bo znaleźli się na muszce pistoletu trzymanego przez ostatniego z pomocników komandosa.

Najwyraźniej był to cywil, ale uzbrojony.

- Gdzie jest senor Russell? - zapytał. Mówił niepewnie i rozglądał się zdziwiony, widząc innego mężczyznę z dziew­czyną.

- Na górze - powiedział Peter, starając się opanować głos. Potem, udając zniecierpliwienie, dodał: - Wszystko odwołane. To nie ta dziewczyna.

Położył dłoń na jej ramieniu, prowadząc ją obok mężczyzny, który okazał się kierowcą. Wydawało mu się, że zna Elizabeth na tyle, by wiedzieć, że przybrała spokojny wyraz twarzy, choć na pewno nie mogła wydusić ani słowa.

Uzbrojony facet szedł niepewnie za nimi. Był jakieś dziesięć lat młodszy od napastnika w pokoju, miał około osiemnastu lat i na pewno nie był komandosem. Tajna operacja, pomyślał Peter. Henderson znał się na rzeczy. Nie chciał mieć tego w raportach.

Co by powiedzieli jego przełożeni na wieść o tym, że rozkazał zabić człowieka, za którego życie tyle zapłacili?

- Hej! - krzyknął nagle mężczyzna. Peter i Elizabeth odwrócili się i zobaczyli, że w nich celuje. - Idziemy na górę. Zobaczymy, co powie ten wojskowy.

- Nie będzie z tego zadowolony - rzekł ostrzegawczo Peter. - Śpi i nie lubi, kiedy ktoś go budzi. Nieźle się wkurzy.

Chłopak spojrzał w górę na okno pokoju Elizabeth i oblizał nerwowo usta.

- Nie, idziemy na górę.

Peter udawał rozdrażnienie. Elizabeth westchnęła głośno.

- Słuchaj no, jak chcesz zatrzymać tę lawetę, to zejdź mi z oczu. Bo przysięgam, że nasię na ciebie policję.

Chłopak spojrzał niepewnie na pojazd.

Peter podszedł bliżej i przysunął lufę pistoletu do czoła, żeby pokazać chłopakowi, że się go nie boi.

- Jeśli masz zamiar coś zrobić, to zrób to teraz, ale musisz wiedzieć, że jak zabijesz doktora Petera Jance'a z Wydziału Badań Nowoczesnej Broni Armii Stanów Zjednoczonych i De­partamentu Obrony Narodowej, to będą cię ścigać i zabiją jak psa.

Chłopak zamrugał.

Peter spojrzał na Elizabeth, przypomniawszy sobie, że ona

o tym nie wie. Może pomyślała, że to jego przykrywka. Może nie będzie jej musiał nic wyjaśniać, bo chłopak zabije ich oboje. Mężczyzna opuścił broń i odchrząknął.

- Zostańcie tu. Ja z nim pogadam.

Odwrócił się i poszedł do hotelu.

Peter odetchnął, a Elizabeth ruszyła przed siebie.

- Tędy - szepnął, kierując się do hammera, którego ukrył za krzakami.

- Skąd wiedziałeś? - zapytała, podbiegając.

- Kiedy nie pojawiłaś się nad zatoką, postanowiłem spraw­dzić, co z tobą.

- Dzięki Bogu. Uratowałeś mi życie. Byłeś wspaniały.

- To nastąpiło odruchowo - powiedział i zamilkł, widząc zdziwiony wyraz twarzy Elizabeth. Potem usłyszał trzask od­bezpieczanego pistoletu.

Odwrócił się i zobaczył chłopaka z pistoletem. Tym razem młodzieniec trząsł się z wściekłości i strachu.

- Człowieku, zwariowałeś. Zabiłeś tego faceta. Jesteś tru­pem. Widziałeś mnie i musisz umrzeć...

Jego słowa zagłuszył klakson samochodu nadjeżdżającego z tyłu. Chłopak w panice upuścił pistolet i umknął przed pędzącym range roverem z wojskowymi tablicami; reflektory świeciły wprost na niego. Samochód ominął go o centymetr i zahamował przed Peterem i Elizabeth. Otworzyły się tylne drzwi. Peter zauważył za kierownicą sterczące blond włosy i wiedział już, że to Alex. Złapał dziewczynę za rękę, ale ona zaczęła się cofać. Dostrzegła Alexa. Dla niej był to tajemniczy facet, który próbował ją odnaleźć, kiedy przybyła na wyspę.

- W porządku - uspokoił ją Peter. - Chodź.

Nie drgnęła. Tymczasem pomocnik komandosa odzyskał porzuconą broń i biegł w ich stronę. Peter i Elizabeth wskoczyli na tylne siedzenie rangę rovera, który natychmiast ruszył. Peterowi zdawało się, że słyszy wystrzał z pistoletu kaliber dziewięć milimetrów, ale zagłuszył go ryk silnika - Alex docisnął pedał gazu do podłogi.

- Witam na wyspie Vieques. Nareszcie - zwrócił się do Elizabeth. Spojrzał z uśmiechem na Petera i zapytał: - W po­rządku, doktorku?

- Nic mi nie jest - odparł Peter.

Kiedy jednak adrenalina przestała mu krążyć w żyłach, poczuł ból ucha. Pomacał je. Na koniuszku miał rozcięcie i bolało jak diabli. Krew przestała już lecieć i Peter stwierdził, że miał wiele szczęścia. O mało go nie zabito, pomyślał i zrozumiał, jak dobrze się teraz czuje w swoim wspaniałym młodym ciele.

- Kim był ten facet w twoim pokoju? Nie wiesz, jak się nazywał? - zapytał Alex.

Peter obserwował Elizabeth. Spoglądała w okno. Gdy skrę­cali, zauważył trzy pojazdy pędzące w ich kierunku.

- Schylcie się! - krzyknął Alex i przyśpieszył.

Rządowe samochody przejechały obok, nie zwalniając. Cała trójka wstrzymała oddech. Alex zamrugał im światłami, a potem gestem pokazał, że wszystko u niego w porządku.

Peter i kobieta podnieśli się.

- Russell - rzuciła roztrzęsiona dziewczyna.

- To człowiek Hendersona - oświadczył Peter. - Gdzie jedziemy?

- Na lotnisko - odparł Alex, oglądając się, żeby przyjrzeć się Elizabeth. Już chciał coś powiedzieć, lecz Peter kazał mu patrzeć na drogę. Alex przyśpieszył.

Peter zatrzymał wzrok na chłopaku, który przyglądał mu się z dziwnym, wesołym uśmiechem.

- Ale numer, co?

- Dziękuję za wszystko - rzekł Peter.

- Nie ma sprawy - odparł Alex. - Nie martw się. Może się nie domyśla, że miałem z tym coś wspólnego. Dla Petera to był powód do zmartwienia.

- Poprztykałeś się z Freddym?

- Można to tak nazwać - stwierdził chłopak, patrząc na drogę. Elizabeth pochyliła się, przyglądając się Alexowi.

- Dlaczego wysłałeś mi e-mail?

- Chciałem cię tu zwabić, żeby cię ostrzec - powiedział bez wahania.

- Przed czym?

- Nie wiesz - odparł - i nie chcesz wiedzieć. Prawda, Peter?

- Prawda - odparł tamten i spojrzał na Elizabeth, jakby chciał jej dać do zrozumienia, że nie wie, o co mu chodzi.

- Miałem ochotę im trochę nabruździć. Chyba w tym samym czasie zorientowaliśmy się, do czego to ma prowadzić, zgadza się, doktorku?

- Tak - odparł Peter.

- Zimna wojna się skończyła, a trzeba przecież coś robić. Dawno powinniśmy się domyślić.

- Domyślić się? Czego? - zainteresowała się Elizabeth, spoglądając raz na jednego, raz na drugiego. - Przed czym chcieliście mnie ostrzec? - zapytała zdenerwowana.

Alex przewracał oczami, nic nie mówiąc. Spojrzała na Petera.

- Jeśli im zagrażam, dlaczego ten człowiek z hotelu nie zabił mnie od razu? Powiedział mi nawet, że mu nie wolno. Chyba miał mnie tylko zamiar związać.

- Też nic z tego nie rozumiem - powiedział Peter szcze­rze. Chciał zapytać Alexa, czy rozmawiał z Beatrice, ale nie wiedział, jak zadać to pytanie, żeby nie zdenerwować kobiety siedzącej obok. - A to, o co cię prosiłem? Zrobiłeś to?

Alex zmarszczył brwi, nie mogąc sobie przez chwilę przy­pomnieć, potem odparł:

- Ach tak, tak. Ta osoba... rozumie. Wie, że musiałeś się urwać. Przykro jej, że nie zauważyła wcześniej niebezpieczeń­stwa. Życzy ci dobrze.

- Do pewnego stopnia - dodał Peter.

- Tak, do pewnego stopnia - potwierdził Alex, spojrzaw­szy na Elizabeth. - Ta osoba radzi ci też, żebyś nie wracał.

Peter spojrzał w okno. Niebo zaczynało się rozjaśniać. Wy­dawało mu się, że czuje zapach jaśminu.

- Osoba, o której mówiliśmy... ciągle jest związana z pro­gramem? - zapytał cicho.

- Trudno powiedzieć. Waha się.

- Niech to szlag! -przerwała tę wymianę zdań Elizabeth. Pochyliła się do przodu i wyjęła kluczyki ze stacyjki, gasząc silnik, zanim Alex się zorientował, o co chodzi.

- Hej - zawołał zaniepokojony, kiedy range rover za­trzymał się nagle. - Co się dzieje?

Na zewnątrz hałasowały coquis. Nie jechał żaden samochód, ale nie wiedzieli, jak długo będzie pusto na drodze. Peter spojrzał na nią błagalnie, lecz Elizabeth trzymała mocno klu­czyki w zaciśniętej pięści.

- Posłuchaj, nie możemy tu sterczeć jak na patelni.

- Będziemy tu sterczeć, dopóki nie usłyszę jakiegoś wyjaś­nienia - oświadczyła.

- Wyjaśnij jej Hans - odezwał się Alex, ostrożnie wy­mawiając imię.

- Proszę, nie mamy na to czasu - błagał Peter.

- Zanim wsiądę do samolotu, chcę wiedzieć, co się dzieje. Już myślałam, że cię znam - mówiła do Petera - ale pomy­liłam się.

Peter zwiesił smutno głowę.

- Przepraszam.

- Przepraszam, Helen - rzuciła.

- Przepraszam, Helen - powtórzył, dziękując Bogu, że w końcu podała swoje imię. Potem spojrzał na Alexa.

- Aj - jęknął chłopak.

Przestraszony Peter skierował wzrok na dziewczynę.

- Mam na imię Elizabeth - oznajmiła.

- Wiem - odparł zrozpaczony.

- Jak brzmi moje nazwisko?

Przez chwilę patrzył na nią, nic nie mówiąc. Pochylił głowę.

- O mój Boże! - szepnęła. Była wstrząśnięta. - Co ci się stało?

- Musimy jeeeechać! - zawołał Alex.

- Nie jestem Hans - odparł Peter.

- Co?

- Kiedyś nim byłem - rzekł nieśmiało.

- Słuchajcie! Może załatwicie to w samolocie?

- Kiedyś? - powtórzyła z wściekłością. - Co to, do cholery, znaczy'? Jesteś Hans - powiedziała i wskazała jego kolano. - Te blizny na kolanie znam lepiej niż swoje. Co oni, na Boga, ci zrobili? Pranie mózgu?

- Nie - odrzekł żałośnie. - Wszystko poza tym. Nic więcej nie mógł już wyjaśnić. Za nimi pojawiły się światła samochodu. Jechał prosto na nich.

- Kluczyki, Elizabeth! - krzyknął Alex.

Nagle zaczęła się bać. Rzuciła kluczyki, a Alex włożył jeden z nich do stacyjki. Silnik warknął i rangę rover ruszył gwałtow­nie. Jechali w zabójczym tempie, nie zważając na bezpieczeń­stwo. Zbyt blisko za nimi podążał hammer. Z przodu widać już

było światła lotniska Vieques, ale hammer wciąż się zbliżał. Nagle tuż obok ścigającego ich samochodu pojawiły się błyski.

- Nie bójcie się, chcą nas tylko przestraszyć. Dopóki bę­dziesz z nami - powiedział Alex i spojrzał na Elizabeth - nie będą w nas celować. Zrób coś dla mnie i pokaż im się.

- Co?

- Wyjrzyj przez okno i pomachaj im.

- Zwariowałeś? Jezu! - krzyknęła, kiedy szyba rozprysła się nagle, a range rover zaczął zjeżdżać na boki.

Z tylnego koła unosiły się płomienie. Alex poleciał do przodu, a samochód zjechał bezwładnie z drogi. Peter rzucił się do kierownicy, ale było już za późno. Samochód kierował się wprost na drzewa. Z ogromną siłą zarył w błoto, a potem już nic nie widzieli. Adrenalina buzowała w żyłach Petera, kiedy otwierał drzwi, by Elizabeth mogła się wyczołgać. Chciał pomóc Alexowi, ale chłopaka nie było, a drzwi od strony kierowcy wisiały otwarte. Nagle dotarło do niego, że Alex krzyczy do nich, popędzając, by szybciej uciekali. W oddali słyszał inne okrzyki. Poczuł zapach benzyny. W jednej chwili wyskoczył na zewnątrz i odciągnął Elizabeth. W chwilę później teren rozjaśniły płomienie po wybuchu rangę rovera.

- Matko Boska! - przeraził się Peter, popychając Eliza­beth. Złowrogo wyglądający ogień rzucał tańczące cienie na całe bagno.

- Alex! - zawołał Peter.

Nie usłyszał odpowiedzi. Jakiś cień drżał między drzewami, ale trudno było stwierdzić, czy to Alex, czy któryś ze ściga­jących ich wojskowych. Nie mogli zawrócić. Szli więc przez wodę sięgającą po kostki. Odblask pożogi oświetlał ich postacie. Po kilku minutach zauważyli pomiędzy pokrzywionymi drze­wami światła lotniska. Dwusilnikowy samolot turbośmigłowy rozgrzewał się, a kilkoro ludzi czekających na odlot wpatrywało się w ogień na bagnach. Nagle Elizabeth wybiegła przed Petera i zaczęła machać. Nie widział nikogo. Kiedy wyszli zza drzew tuż przed pasem lotniska, ktoś, kto wyglądał jak stewardesa, biegł w ich stronę. To na pewno była stewardesa.

- Mary? - krzyknęła zdziwiona Elizabeth, kiedy wspinali się na wał dzielący lotnisko od bagien. - Mary Blanchard?

- Lizzy? - usłyszała krzyk.

Elizabeth biegła bardzo szybko. Peter przestraszył się, że już nigdy jej nie zobaczy. Wspięła się na płytę lotniska i objęła stewardesę. Zrozumiał w końcu, że to jakaś jej znajoma.

- Mary, muszę stąd uciekać... - Peter zamarł, ale po chwili odetchnął z ulgą, usłyszawszy, jak koryguje słowa: - My musimy stąd uciekać.

Mary przyglądała im się. Oboje byli mokrzy, zakrwawieni i ubrudzeni błotem.

- Macie bilety?

- Nie - rzekł Peter, oglądając się przez ramię na trzy samochody podjeżdżające pod lotnisko - ale musimy się dostać na pokład.

Zaczął popychać Elizabeth w kierunku pasa, na którym stał mocno już opóźniony z powodów technicznych samolot Ame­rican Airlines. Pilot, widząc zamieszanie, nie miał ochoty dłużej odwlekać startu. Zagrodził im drogę.

- W czym mogę pomóc? - zapytał chłodnym tonem pozbawionym odrobiny współczucia.

- Chcemy kupić bilet na ten lot - wyjaśnił Peter.

- Mamy komplet - odparł pilot, z pogardą spojrzawszy na ich ubrania. - Jutro jest następny lot. Może do tego czasu trochę się doprowadzicie do porządku i...

Peter spojrzał na drogę dojazdową do lotniska. Samochody rządowe zwolniły i kręciły się po płycie między samolotami. Jeden hammer jechał w ich kierunku.

- Zapłacę tysiąc dolarów.

- A ja wezwę ochronę - rzucił kapitan, wchodząc do kokpitu i chwytając za mikrofon.

Mary Blanchard odciągnęła Elizabeth na bok.

- Posłuchaj - szepnęła. - Nie wiem, co ci się stało, ale samolot musi lądować w Puerto Rico, rozumiesz? Jeśli tam dotrzesz, na pewno wcisnę cię na pokład. Obiecuję. Lot dzie­więćdziesiąt dziewięć o szóstej. - Wskazała głową Petera. - W końcu się pojawił, co?

Nie czekając na potwierdzenie, wsiadła pośpiesznie do sa­molotu. Hammer skręcił i teraz jechał wprost na nich. Elizabeth schwyciła Petera i pociągnęła go za sobą.

Pobiegł za nią i dopiero po chwili zorientował się, że pędzą w kierunku jednosilnikowej cessny stojącej w pobliżu.

- Wyrzuć pilota! - krzyknęła. Spojrzał zdziwiony.

- Umiesz tym latać?

- Nie, durniu, ty umiesz!

Cholera, pomyślał. Temu Hansowi trudno dorównać. Ot­worzył drzwi i wyciągnął pilota, tłustego Amerykanina w czap­ce baseballowej.

- Ja to poprowadzę - powiedział mu. Grubas patrzył z przerażeniem, jak dwoje umazanych błotem włóczęgów pakuje się do jego samolotu.

- Hej! - zawołał, ale nie próbował ich zatrzymywać. Poraniony mężczyzna miał coś dzikiego we wzroku, poza tym ten cholerny samolot był wynajęty.

Siedząc za sterami, Peter wpatrywał się w nie jak ogłupiały.

- Ruszajmy! - wrzeszczała Elizabeth. Zbliżały się do nich z dużą prędkością dwa hammery.

- Co mam robić?

- Pociągnij za to! - wskazała przepustnicę.

Peter pociągnął dźwignię i samolot poderwał się do przodu z okrutnym rykiem. Szybko nabierał prędkości. Peter próbował zachowywać się tak, jakby prowadził samochód, ale to nie dało rezultatu. Maszyna zaczęła zjeżdżać z pasa. Poczuł dreszcz paniki, a jego nogi same znalazły pedały sterów i umiejętnie na nie nadeptywały. Cessna gładko powróciła na pas i sunęła nim coraz szybciej.

- Jesteś pewna, że umiem latać? - zapytał.

- Nie wygłupiaj się, Hans, czy kim tam jesteś. Nie wiem, co ci zrobili z głową, ale Hans umiał latać samolotem, z za­mkniętymi oczami, więc się nie zastanawiaj, tylko leć!

Posłuchał. Lewą ręką pociągnął lekko trzonek sterowniczy i samolot uniósł się w powietrze. Spojrzał na dół ze zdziwie­niem. Pas startowy wyglądał już jak wąska wstążka, a samo­chody ich prześladowców jak maleńkie zabawki.

- Dobra robota, Peter - powiedział sam do siebie. I dzięki Bogu za Hansa.

Rozdział 14

Wiedział tylko tyle, że Puerto Rico leży zaledwie piętnaście kilometrów od Vieques. Nie miał natomiast pojęcia, jak wygląda z powietrza, zwłaszcza w nocy, wśród niewielkich światełek błyszczących na łodziach, w blasku gwiazd, rozświetlonych domów i budynków firm... Wśród setek wysp...

- Aerodynamikę znam tylko z teorii - powiedział ze spokojem - ale chyba przyśpieszamy.

- Spadamy! Podciągnij go w górę!

Zrobiło mu się przykro, że na niego krzyczy. Beatrice była twarda, ale umiała go delikatnie upominać. Ta kobieta mówiła, co myślała.

- Chyba się mylisz - próbował ją uspokoić. - Zdaje się, że jesteśmy nad ciepłymi wodami, więc pewnie unosimy się wraz z ciepłym powietrzem.

- To dlaczego widzę fale?! - wrzasnęła.

Przyjrzał się uważniej. Fale zbliżały się w zawrotnym tempie.

- Cholera - zaklął, zastanawiając się, jak unieść samolot.

- Pociągnij dźwignię!

Grzywy fal pojawiły się przed ich szybą. Umysł Petera wyłączył się, aby ciało mogło się zmobilizować. Chwycił odpowiednią dźwignię. Samolot lekko dotknął wody kołami, a potem uniósł się w górę. W kabinie rozległ się głośny alarm.

- Co to? - zapytał Peter.

- Chyba sygnał ostrzegawczy. Wyrównaj trochę!

- Nie sądzę...

- Nie sądź, tylko zrób, co mówię!

Zmusił umysł do odpoczynku, a ramiona same popchnęły dźwignię i wyrównały lot. Dźwięk alarmu ucichł. Prawa dłoń wyrównała stery.

- No i co? - zachwycał się.

Elizabeth z przerażeniem patrzyła na to, co wyprawiał. Sięgnął ręką do radia i natychmiast cofnął ją.

- Chciałem włączyć radio - rzekł przestraszony.

- To nawyk - warknęła Elizabeth. - Zawsze nastawiałeś radio po starcie. Pamięć nic ci nie podpowiada?

- Nie... chyba nie.

Nie spojrzawszy nawet na niego, zapytała:

- Dlaczego powiedziałeś, że masz na imię Peter?

- Bo tak jest - odparł.

- Takie ci dali imię? To nowa przykrywka?

- Tak - przytakną), mając nadzieję, że to wystarczy.

Elizabeth wyjrzała przez okno, próbując to sobie poukładać. Zastanawiała się, dlaczego go nie znienawidziła. Ale nic takiego się nie stało. W każdym razie jeszcze nie teraz...

- Wiesz, co ja o tym myślę? Chyba miałeś jakiś wylew. Jeśli przeżyjesz, postanowił Peter, opowiesz jej o wszystkim, lecz nie teraz.

- Tak, to bardzo możliwe.

- Kiedy wczoraj wieczorem do mnie przyszedłeś, chyba właśnie coś takiego się działo.

- Od pływania?

Dziwne, ale to miało sens. Mechanizm w jego głowie zaczął pracować. Może...

- Nic nie czułeś, nie mogłeś mówić - próbowała go przekonać. - I to na pewno już się kiedyś zdarzyło. Nie pamiętasz, kim jesteś, kim ja jestem, i zanikły niektóre twoje umiejętności, w każdym razie na pewno pilotowanie samolotu.

- Już odzyskuję orientację - powiedział. - Może prze­szedłem kilka małych zawałów mózgu.

Właśnie w tej chwili był bliski takiego ataku. Może i miał atak, ale strach, który odczuwał, nie był nim spowodowany. To zwykłe tchórzostwo. W końcu przypomniał sobie, że właś­ciwie nigdy nie umiał latać.

- Pamiętam sporo - skłamał, chcąc uspokoić sam siebie. - Jeśli chodzi o prowadzenie samolotu... Widzisz, jak dobrze mi idzie?

Spojrzała na niego, próbując uwierzyć, że to prawda. Kiedy musiał, radził sobie, lecz wszystkie bardziej skomplikowane manewry były dla niego zagadką.

- Jakie są współrzędne Puerto Rico? - zagadnęła go. Nie miał bladego pojęcia.

- Jest pod nami - blefował. - Doświadczeni piloci nie potrzebują współrzędnych - oświadczył, prostując się, by podkreślić swoją fachowość.

- Bzdura. Oczywiście, że potrzebują. Ty też... Latałam z tobą! Był spięty i zazdrosny o własne ciało. Jego umysł nie mógł mu pomóc.

- Teraz pilotuję instynktownie - odparł i kątem oka zauważył, jak dziewczyna ze zniecierpliwieniem podnosi ręce do góry. - Zamiast krytyki przydałaby mi się pomoc. Czy te światła są na wyspie, czy na łodzi?

Spojrzała w dół z przerażeniem.

- Skąd mam wiedzieć? Wszystkie wyglądają tak samo. Które z nich to światła samolotów, a które gwiazdy?

- To wszystko są gwiazdy. Nie przesadzajmy - odparł. - Przelecimy przez...

Jego głos zniknął wśród ryku samolotu przelatującego tak blisko, że w kabinie zobaczyli przerażoną twarz pilota. Peter zamarł, ale ciało Hansa zastosowało natychmiastowy unik. Samolot zanurkował, a potem leciał znów prosto, z wyrów­nanymi sterami. Kiedy Peter pomyślał o tym, co się stało, natychmiast jego umiejętności okazały się kiepskie.

- Posłuchaj - powiedziała Elizabeth - musimy lecieć korytarzami powietrznymi.

- Dobrze, dobrze - potakiwał, zgadując, że chodzi jej o coś w rodzaju autostrad dla samolotów. Tylko skąd mam wiedzieć, gdzie są? Dopiero zdał sobie sprawę, że latanie w ten sposób jest jak rosyjska ruletka z czterema kulami w bębenku. Nabrał powietrza. Lepiej powiedzieć prawdę.

Spojrzała na niego i widać było, że w tę część jego historii uwierzy z łatwością.

- Mam na imię Peter i nie jestem pilotem. Jestem fizykiem. Nie, nie jestem bliźniakiem Hansa. Chociaż może...

Teraz wpatrywała się w niego, jakby kompletnie zwariował.

- Już od dwudziestu lat nie miałeś nic wspólnego z fizyką.

- W każdym razie nie zrobiłem w tej dziedzinie nic, z czego mógłbym być dumny.

- Byłeś bankierem, tak czy nie?

- Nigdy nie potrafiłem wyjść z debetu - zwierzył się.

- Hans...

- Peter, Peter Jance - dodał, z obrzydzeniem wymawiając własne nazwisko, a potem zapytał: - Hans? A jak brzmi jego nazwisko?

- Brinkman.

Nie powinien był pytać.

- Jestem jednocześnie Peterem Jance'em i Hansem Brinkmanem.

- To znaczy, że masz rozdwojenie jaźni?

- Jeszcze gorzej. Tak naprawdę - powiedział ponuro, choć cieszył się, że wreszcie może ujawnić prawdę - lepiej by było, gdybyś nie wiedziała.

- Tak? A teraz jestem bezpieczna? Lecę samolotem z pi­lotem schizofrenikiem.

- Mówiłaś, że chcieli cię związać. To raczej nietypowe przy likwidowaniu świadków. Z zasady zabijają natychmiast i uciekają. Chyba chcieli cię porwać.

Przełknęła ślinę. Tak, to miało sens. Ten facet mógł ją zabić, ale tego nie zrobił.

- Dlaczego? Dlaczego chcieli mnie porwać?

- Nie wiem. Może po to, żeby mnie ściągnąć z powrotem.

- Ale gdzie?

- Pytanie za sto punktów?

Spojrzała zdziwiona. Zrozumiał, że nigdy wcześniej nie słyszała tego zwrotu. Zauważył też, że przez ostatnie kilka minut jego umysł był zajęty czymś innym, a ciało pilotowało samolot bezbłędnie. Rozmawiaj, nakazał sobie. I nie myśl o lataniu.

- Hans... Peter... nie wierzę, że jesteś z CIA.

- Przecież nigdy tego nie twierdziłem. To ty tak myślałaś. Pozwoliłem ci w to wierzyć, bo nie chciałem mówić prawdy. To zbyt duże ryzyko! - rzucił zniecierpliwiony.

Przez chwilę się zastanawiał, dlaczego podniósł na nią głos, jakby to była jej wina.

- Ryzyko? Dla kogo?! - zawołała.

- Dla ciebie - oświadczył, próbując przekonać samego siebie, że to prawda. - Sądziłem, że kiedy się dowiedzą, iż ty znasz prawdę, zabiją cię, a nie zwiążą i wrzucą do celi. - Wiedział, że nie jest do końca szczery. Po chwili dodał: - Bałem się też, że odejdziesz, brzydząc się nawet uderzyć mnie w twarz.

Odwróciła się i spojrzała na niego ze strachem. W jego głosie było tyle obawy, że przestała krzyczeć i już nie czuła złości.

- Nie mogę cię dłużej okłamywać - wyznał. - To wszyst­ko stawia mnie w sytuacji bez wyjścia. Podobno od tego się wariuje - mówił dalej, czując, że się plącze. - Jestem w tobie szczerze zakochany, do szaleństwa, i nie chcę znów umierać.

Zamrugała i cicho zapytała:

- Znów?

Z trudem powstrzymywał łzy.

- A najgorsze jest to, że tak przypominasz mi moją żonę.

- O Boże - jęknęła.

- Wiem, że to dla ciebie okropne, ale to prawda.

- Przypominam ci Yvette? Potrząsnął głową.

- Beatrice. Moja żona ma na imię Beatrice. Jest w bazie i nie wiem, czy nie grozi jej niebezpieczeństwo. Jeśli zachowa się mądrze i zacznie myśleć tak samo jak ja, to uda niewiniątko i będzie miała nadzieję, że pójdę z tym do telewizji albo do gazety. Wtedy jednak ty nie byłabyś dobrą przynętą i oboje nadawalibyśmy się tylko do odstrzału.

Elizabeth zamilkła. Ręce jej się trzęsły.

- Z drugiej strony - ciągnął, chcąc już mieć to z głowy - Beatrice może być tak zła, że nie zacznie logicznie myśleć. Pewnie jest tak wściekła jak ty teraz. Nie mogę cię za to winić. Może będzie chciała z nimi współpracować, więc lepiej się z nią nie kontaktować. Przynajmniej tak mi się zdaje.

Zastanawiał się przez chwilę, co mógł pominąć. Na pewno coś bardzo ważnego.

- Z czym miałbyś pójść do telewizji i gazet? Nad czym pracowałeś?

- Próbowałem coś powstrzymać, coś, co sam wymyśliłem. Chodzi o broń.

Poczuł, jak dziewczyna sztywnieje, w jej oczach jednak pojawiła się czułość. Chyba rozumiała, ile go ta szczerość kosztowała, i doceniała ją.

- Co to za broń?

- Zabija. Jak każda - odparł. - Tylko że jest wyjątkowo skuteczna.

- To broń nuklearna? - zapytała, okazując strach.

- Jeszcze gorzej. Zabija selektywnie z dużej odległości. Nie ma przed nią ochrony. Coraz bardziej ją zmniejszaliśmy. Nie powoduje radioaktywnego skażenia. Można wybić nią całe miasto, a następnego dnia się do niego wprowadzić. Ludzie powiedzieliby, że ta broń zakończy wreszcie wojnę nuklearną, ale równie dobrze może ją rozpocząć. Agresor miałby tanią i skuteczną siłę, którą mógłby zniszczyć wszystko, co stoi mu na drodze. A teraz - zmienił temat, czując, że samolot zaczyna się huśtać - co wiesz o korytarzach powietrznych?

- Niewiele - odparła. Mówiła cicho i bardzo pobladła, słuchając jego spowiedzi. - Tylko tyle, ile Hans próbował mnie nauczyć.

- Czego cię Hans nauczył? Mów.

- Powinieneś lecieć w jakimś kierunku na odpowiedniej wysokości.

- Jakiej?

- Nie wiem. Jakieś różne wysokości na północ, południe i równe na wschód i zachód. Potem znów inne, na przykład dwa tysiące dwieście na wschód i dwa tysiące dwieście na zachód.

- To wszystko? Różne na pomoc i południe i równe na wschód i zachód na tej wysokości?

- Wysokość podałam tylko dla przykładu - zaprotes­towała. - Nie wiem, jaka powinna być wysokość...

Przerwała, usłyszawszy świst przelatującego w pobliżu sa­molotu.

- Na jakiej wysokości można lecieć najniżej? - zapytał szybko.

- Jakieś dwieście metrów nad poziomem wody, ale samo­loty latają wyżej.

- Więc jeśli będziemy lecieć na wysokości dwustu metrów, to nie spotkamy innych samolotów?

- Raczej nie - odparła.

Pociągnął w dół dźwignię i maszyna zaczęła schodzić niżej, coraz niżej. Znów widzieli fale. Wyrównał i leciał dalej na tej wysokości. Gdzieś w podświadomości, którą nazywał „niemózgiem", wiedział, że nie muszą się bać ani innych samolotów ani radarów. Lecz latanie na tej wysokości wydawało się niebezpieczne. Wyobraził sobie mewę wpadającą przez przed­nią szybę niczym kula armatnia.

- To chyba tu - oznajmił, wskazując poświatę na horyzon­cie. Miał nadzieję, że jaśniała nad Puerto Rico.

Skierował tam samolot, ale kiedy się zbliżyli, okazało się, że to tylko statek pasażerski. Przelecieli tak nisko nad nim, że widzieli wystraszoną załogę na pokładzie. Potem znów otoczyła ich ciemność jak atrament.

Z pomocą Elizabeth znalazł wskaźnik paliwa. Był wystar­czająco podobny do samochodowego i mógł się zorientować, że niedługo zbiornik będzie pusty.

- Gdzie lecimy?

- Chyba nad pełne morze - powiedziała, spoglądając na wskaźniki. - Na wschód jest Afryka, odległa o osiem tysięcy kilometrów, a my chcemy dolecieć do Puerto Rico, to tylko dwanaście.

Ma poczucie humoru, to dobry znak, pomyślał Peter. Za­wrócił samolot, najlepiej jak potrafił, i patrzył, jak igła w kom­pasie obraca się o dwieście siedemdziesiąt stopni. Potem usły­szał westchnienie Elizabeth i ujrzał przed sobą światła Puerto Rico. Witała ich lśniąca poświata miasta. Zdał sobie sprawę, że przez ostatnie kilka minut miał wyspę z tyłu.

- Tam - Elizabeth wskazała zielone światła.

Dostrzegł przed sobą światła lotniska. Tym razem trudno mu było wyłączyć umysł. Wiedział, że lądowanie jest zawsze najbardziej niebezpieczne. Wyobraził sobie swoje myśli jako krzaki, które niszczy spychaczem. Samolot z łatwością skie­rował się w stronę międzynarodowego portu w San Juan, jakby nagle pilot pojął zasady pilotażu. Chyba za bardzo się bał, żeby rozmyślać o tym, co robi, i Hans przejął stery.

Trzykrotnie zatoczył koło, coraz bliżej celu. Zobaczył wielki samolot liniowy lądujący na pasie i uciekł szybko. Pomyślał, że na pewno już ich zauważono i obsługa lotniska będzie starała się im pomóc. Skierował cessnę na pas. Ręce i nogi pracowały intensywnie, bez jego świadomego udziału, wyrów­nując lot, obniżając pułap, pociągając dźwignię i sprowadzając samolot w dół. Czuł, że prędkość samolotu się zmniejsza, i uspokoił się, pozwalając ciału dokończyć pracę.

Samolot już podchodził do lądowania, kiedy Peter pomyślał, że muszą wysiąść z niego, zanim się zatrzyma. Zaczął się zastanawiać, jak to zrobić, i wtedy jego umysł znów skupił się na analizowaniu sytuacji. Samolot ciężko uderzył o ziemię, a instynkt kierowcy kazał Peterowi skręcać drążkiem sterowa­nia, co przy tej prędkości nie odniosło żadnego rezultatu. Jak przez mgłę przypomniał sobie, że powinien robić coś nogami, ale jedyne, co przyszło mu do głowy, to przyciśnięcie pedału po prawej stronie, jak w samochodzie.

Maszyna podskakiwała twardo po pasie, a potem znów wzniosła się do góry, wyjąc. Nie było już czasu na podział ról. Samolot nie miał odpowiedniej prędkości do wznoszenia się i opadł znów na ziemię. Prawa część podwozia zablokowała się i cessna uderzyła dziobem o pas startowy. Szorowała po asfalcie, wydobywając iskry. Skręciła w prawo, oparła się na skrzydle, a potem zatrzymała w miejscu.

Oboje wydostali się ze środka na drżących nogach.

Światła samochodów i ryk syren były coraz bliżej. Znaj­dowały się już tylko kilkaset metrów od nich. Ze strachem ruszyli w przeciwnym kierunku, ku ciemności. Biegli przez piach i trawę, wzdłuż płotu otaczającego lotnisko, aż w końcu zniknęli w krzakach. Obejrzawszy się za siebie, ujrzeli samo­chody ratownicze podjeżdżające do cessny. Pojawił się tam też czarny hammer. Światła z wojskowego pojazdu przeszu­kiwały zarośla.

Pochylili się i biegli dalej.

Nagle Peter się przewrócił.

Czuł się tak, jakby ktoś uderzył go kawałkiem metalu. Upadł na ziemię, trzymając się za głowę. Potworny ból przeszył mu kark i czaszkę, oślepiając i unieruchamiając.

Elizabeth potrząsała nim w panice.

- Peter? Hans? O Boże, jesteś ranny?

Ledwie ją słyszał. Wszystko go bolało. Pocierał głowę ręko­ma jak wariat. Po chwili ból zniknął równie szybko, jak się pojawił. Miał wrażenie, że oderwano od niego jakieś potworne narzędzie tortur jeszcze ze średniowiecza. Usiadł bez tchu, zupełnie zaskoczony.

- Peter?

- Nic mi nie jest.

Należy ci się to, pomyślał ze smutkiem.

- Co to było? - Dotknęła jego ramienia.

Próbował wstać i zastanawiał się, dlaczego w ogóle upadł.

- Zdaje się, że arterie mego mózgu są zbyt zużyte. W końcu mają siedemdziesiąt sześć lat. Nie nadążają za tym młodym sercem...

- Siedemdziesiąt sześć... o czym ty, u licha, mówisz?

- To nie moje ciało - powiedział, nie mogąc już nic wymyślić. - To ciało wysportowanego trzydziestopięciolatka.

Patrzyła na niego, jakby mówił w innym języku. Odwrócił wzrok pod naporem jej spojrzenia. Tuż przy postoju taksówek był najbliższy terminal, a przy nim coś, co wyglądało na pusty kontener do przewozu towarów. Jest nadzieja, że przynajmniej ich nie zabiją w miejscu publicznym. Złapał Elizabeth za rękę i zaczął biec.

Udało się. Obejrzawszy się za siebie, nie zauważyli żadnych świateł skierowanych w ich stronę. Peter schował się i spojrzał na stojącą obok Elizabeth. Była młoda i wystraszona. Dopiero teraz w pełni rozumiał, jaka jest niewinna.

- Nie jestem Hansem - rzekł łagodnie. - Nigdy nim nie byłem. On naprawdę nie żyje. Nie ma już jego umysłu, jego mózgu. Pamięć, wspomnienia z tobą związane, wszystko zniknęło. Zlikwidowano je w bazie na wyspie Vieques.

Przestała ściskać jego dłoń.

- O czym ty mówisz? - zapytała.

- Hans był klonem, moim klonem, dla ścisłości.

- To nie jest śmieszne - odezwała się po chwili niepew­ności.

Jej drżące wargi zdradzały, że zaczyna rozumieć całe to szaleństwo.

- Nie, ani trochę. Masz rację - odparł, czując w sercu miłość i poczucie winy.

Próbowała uwolnić trzymaną przez niego dłoń, ale jej nie wypuścił.

- Zanim odejdziesz z mego życia na zawsze, chcę ci powiedzieć jeszcze coś. A teraz musimy znaleźć samolot.

Do zamknięcia drzwi samolotu, lot numer 99, zostało jeszcze dziesięć minut. Nagle okazało się, że karaibska firma zaopat­rująca American Airlines w żywność nie dowiozła dziesięciu posiłków. Wysłano ciężarówkę z powrotem do kuchni. Znie­cierpliwieni pasażerowie dostali darmowe napoje i oglądali nagranie meczu NBA.

W oczekiwaniu na obiady stewardesa Mary Blanchard i jej koleżanka Heather Zuckerbrod stały w otwartym wła­zie, rozkoszując się balsamicznym zapachem tropikalnego powietrza. Mary czerpała wiele radości ze swojej pracy, a teraz odczuwała szczególne zadowolenie. Była w ciąży. Jej chłopak, pierwszy oficer linii między Los Angeles i Nowym Jorkiem, zdecydował się z nią ożenić. Mary cieszyła się, że już wkrótce nie będzie musiała tolerować pijanych pasaże­rów, uspokajać tych, którzy boją się latać, nie będzie musia­ła znosić zapachu papierosów w toalecie i ważnych rodzi­ców, pozwalających bachorom i psom biegać po pokładzie. Wzięła głęboki oddech, próbując sobie wyobrazić weekendy w domu z Charliem zamiast w powietrzu na wysokości ty­siąca metrów.

Daleko na pasie startowym we mgle poranka zobaczyła jakiś ruch. Ostrzegano ich z wieży, że prywatny samolot z dwoma pasażerami wylądował bez pozwolenia. Przypomniała sobie Elizabeth i jej przystojnego towarzysza. Jeśli to ich dotyczyły te ostrzeżenia, to na pewno im pomoże. Co linie lotnicze mogą jej zrobić? Zwolnić z wilczym biletem, żeby już nikt w ruchu pasażerskim jej nie zatrudnił? Miała to w nosie.

Patrzyła na pas i po chwili ich zauważyła. Wbiegli między dwa kontenery z towarem. Szarówkę poranka rozjaśniły światła patrolu policyjnego i samochodów wojskowych. Oświetliły rząd samolotów czekających na start, przeglądając je centymetr po centymetrze.

Mary Blanchard z Waltham w stanie Massachusetts zeszła po schodach dla obsługi. Najszybciej jak potrafiła, podbiegła do kontenerów, starając się jednak nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Oparła się o jeden z nich, wyjęła papierosa i pró­bowała wyglądać jak ktoś, kto pragnie zapalić sobie przed odlotem.

- No - powiedziała spokojnie, zasłaniając usta dłonią z papierosem - co nabroiliście, dzieciaki?

- Mary? - usłyszała zza kontenerów głos Elizabeth.

- To ja. Powiedzcie, tylko szczerze, jeśli wam pomogę, wyląduję w więzieniu?

Nastąpiła chwila ciszy, niezbyt pocieszająca dla Mary, a po­tem chłopak Elizabeth oświadczył:

- Ona nie złamała prawa.

- Ale ty tak?

- Nie zrobiłem nic, czego nie robiliby też ci w hammerach.

- Dobra, cicho - odparła Mary.

Spojrzała na samochód dostawczy, który podjechał do sa­molotu. Kierowca wyskoczył z kabiny. Zobaczył ją i zaczął się tłumaczyć:

- Przepraszam najmocniej, już mamy wszystkie obiady. Mary spojrzała na niego surowo.

- Tito, jesteś moim dłużnikiem. Zapomniałeś dziesięciu obiadów i opóźniłeś odlot. Za to musisz tylko popatrzeć przez chwilę w inną stronę.

Zdziwiony kierowca spojrzał posłusznie na miejsce, które wskazała. Mary skinęła na Elizabeth i Petera, którzy wyłonili się zza kontenerów.

- Nie oglądaj się - rozkazała kierowcy i skinęła, by szli za nią do ciężarówki. Kiedy już znaleźli się w środku, Mary się wychyliła. - Na co czekasz? Daj te obiady! - zawołała do Tita.

Mężczyzna ruszył do pracy. Uruchomił silnik i uniósł plat­formę ciężarówki do poziomu włazu dla obsługi w samolocie.

Mary wyszła pierwsza, sprawdzając teren, potem skinęła do Elizabeth i Petera, którzy udali się za nią. Mniej więcej w tym samym czasie Heather Zuckerbrod wyszła zza rogu i zatrzymała się, przyglądając towarzyszącym Mary osobom.

- To goście specjalni, VIP-y - wyjaśniła Mary.

- No... tak - odparła ostrożnie Heather. Pod samolot podjechały dwa samochody wojskowe. Po kilku chwilach na schodach rozległo się tupanie ciężkich butów.

- Winda - szepnęła Mary do Heather.

Wystraszona dziewczyna otworzyła aluminiowe drzwi. Mary skinęła na Elizabeth i jej przyjaciela. Obydwoje wcisnęli się do ciasnej windy. Maleńkie pomieszczenie przeznaczone było tylko dla jednej osoby, ale jakoś udało im się wejść, a Mary zamknęła za nimi drzwi. Nacisnęła guzik i winda zaczęła zjeżdżać w dół. Chwilę później przy włazie pojawili się uzbro­jeni mężczyźni.

- Słyszałyście nasz komunikat? - zapytał jeden z nich. Młody mężczyzna wyglądał na niezachwyconego swym zadaniem.

- Tak - odparła Mary. - A kto biega po lotnisku?

- To nie wasza sprawa.

- A pan wie?

- Nie - przyznał. - Szukamy kobiety i mężczyzny. Pewnie porywacze samolotów. Nie wiem.

Pokazał przefaksowane zdjęcia dwóch osób, jedno, z prawa jazdy, przedstawiało Elizabeth, a drugie, pochodzące z kamery wideo, było podobizną Petera, za którym widoczne były tablice z liczbami i symbolami matematycznymi.

- Widziała ich pani?

- Tak - stwierdziła obojętnie Mary. - Tak, to oni. Weszli na pokład. Teraz piją szampana i jedzą kawior w pierwszej klasie.

- Naprawdę?

- Jasne - powiedziała Mary.

Żołnierz obrzucił ją urażonym spojrzeniem i dołączył do drugiego uzbrojonego mężczyzny. Z kokpitu wyszedł pierwszy oficer, w dłoni trzymał pusty kubek po kawie.

- Co się dzieje?

- Jakieś pierdoły - odparła Mary.

- Najwidoczniej. Jak już z nami skończą, odlatujemy.

- Dzięki Bogu - westchnęła, nalewając do kubka świeżą kawę.

Dwie minuty później, po obejrzeniu twarzy wszystkich pa­sażerów, dwaj żołnierze zajrzeli na chwilę do kokpitu i toalety, po czym opuścili samolot.

Kiedy w końcu zamknięto wszystkie drzwi i luki, Mary Blanchard usiadła w swoim fotelu i chwyciła mikrofon.

- Proszę państwa, przepraszamy za opóźnienie. Jesteśmy gotowi do startu. Proszę zapiąć pasy, sprawdzić, czy fotele i stoliki są w pozycji pionowej. Kapitan zapewnia, iż dołoży wszelkich starań, aby dotrzeć do Miami zgodnie z planem.

Samolot DC-10 był już w połowie pasa startowego, kiedy kontrola lotów kazała mu się zatrzymać. Kapitan Lany S. Graham wiedział, że gdyby zmniejszył moc do zera i z całej siły zahamował, udałoby mu się zatrzymać maszynę przed końcem pasa startowego. Ale co najmniej tuzin pasażerów ucierpiałoby z tego powodu, co pociągnęłoby za sobą podobną liczbę spraw sądowych o odszkodowanie, zniszczyłby opony warte dwadzieścia tysięcy dolarów, a on na pewno nie zdążyłby na czas do Miami. Ściślej mówiąc, pozostałby jakieś dwa tysiące mil morskich od cotygodniowego pokera w Bostonie, który przypadał na jutro, a kapitan bardzo chciał odbić sobie straty z zeszłego tygodnia.

- Pieprzyć ich - mruknął do drugiego oficera i trzymał drążek w niezmienionej pozycji. DC-10 uniósł się w górę.

- Nie słyszę was - mówił z uśmiechem drugi oficer - proszę powtórzyć. Proszę powtórzyć. Mamy zakłócenia.

Samolot wzniósł się i skierował na północ, lecąc nad otwar­tym morzem.

Elizabeth i Peter znaleźli się w niskiej, ciasnej kabinie. Jedna ze ścian zastawiona była kuchenkami i pojemnikami z gotowym jedzeniem. Nie było krzeseł. Usiedli na podłodze. Peter mówił, spoglądając ukradkiem na Elizabeth. Ona zajęła miejsce jak najdalej od niego; w odległości mniej więcej metra. Skuliła się i zamknęła oczy. Bardzo chciała zasnąć, trochę ze zmęcze­nia, a trochę dlatego, że wolała nie usłyszeć tego, co Peter miał jej do powiedzenia.

- Dokonano tego trzydzieści pięć lat temu - mówił. - Grupa naukowców pracowała nad różnymi projektami. Nasze laboratoria znajdowały się w tym samym kompleksie budyn­ków. Jeden z nas pobrał od każdego próbki skóry.

Mówił teraz szeptem, w którym słyszała żal, ale też odrobinę dumy. Przypomniała sobie, jak Hans opowiadał jej o Robercie Oppenheimerze i jego przemówieniu po pierwszych testach bomby A. Coś w stylu: „Jestem Siwa, niszczyciel światów...", albo równie głupie zdanie. Hans godzinami mówił jej o tym geniuszu. Wtedy też poinformował ją, że zrezygnował z kariery w dziedzinie fizyki. A teraz Hans, czy ktokolwiek to był, mówił dokładnie o tym samym. Czuła odrazę, ale słuchała. Jakie miała wyjście?

- Wydzielił DNA i umieścił je w żeńskich jajeczkach. Chciał zobaczyć, co z tego wyjdzie. Zrobił to trzydzieści lat przed pierwszymi oficjalnymi eksperymentami w tej dziedzinie. Słuchasz mnie?

- Tak, trzydzieści lat. Słyszę.

Hans lubił mawiać: „Wszystko jest prawdą tylko przez trzydzieści lat".

- Bezpłodne kobiety sądziły, że lekarz pomaga im urodzić ich własne dziecko. Zachodziły w ciążę, to prawda, ale DNA w ich jajeczkach nie było już ich własne. W wypadku pani Brinkman to było moje DNA.

- Pozwoliłeś na to? - zapytała cicho.

- Nie - odparł.

- Wiedziałeś, co tam się dzieje?

- Początkowo nie. Wszyscy prowadziliśmy badania nad wieloma różnymi zjawiskami z dziedziny fizyki, biologii, matematyki. Czasem pomagaliśmy sobie nawzajem, służąc jako króliki doświadczalne. Nie próbuję się usprawiedliwiać. Po pewnym czasie... znacznie później... dowiedziałem się wszystkiego. I w końcu się na to zgodziłem. Z własnej woli.

- Mów dalej - ponaglała, zauważając, że się waha. Była w samym środku tych wydarzeń i czuła się strasznie. - Więc twierdzisz, że jesteś Hansem. I jesteś też Peterem. Jesteś móz­giem Petera w ciele Hansa.

- Taka jest prawda. Wiem, że to wydaje się niemożliwe, ale tak się stało.

- Opowiadaj.

- To obrzydliwe, przyznaję.

- Jesteś pieprzonym mordercą - wybuchnęła i do oczu zaczęły napływać jej łzy.

- Mówiłem ci, że to nie takie proste - tłumaczył, pragnąc ją przytulić. - Jestem w końcu tylko człowiekiem. Spojrzała na niego surowo.

- Jesteś tego pewien?

- Głupiec ze mnie, wiem - powiedział szczerze - ale to czyni mnie bardziej ludzkim.

- Kłamliwy skurczybyku! - rzuciła tak głośno, że przez chwilę Peter się bał, by ktoś ich nie usłyszał. Zignorowała jego strach.

- Jak mogłeś się na to zgodzić? Patrzył na swoje dłonie.

- Umierałem. Odmówiłem. Odmawiałem im przez długi czas. Ale kiedy stałem już u progu śmierci, złamałem się. Tego właśnie ode mnie oczekiwali.

- Kto?

- Moja żona i człowiek za to wszystko odpowiedzialny, Frederick Wolfe. Przez wiele lat byliśmy kolegami, pracowaliś­my razem... cała trójka. Beatrice chciała mnie utrzymać przy życiu za wszelką cenę. Nie mogę jej winić. Jeśli o mnie chodzi, przyznaję się do winy. To, co zrobiłem, jest niewybaczalne.

- Chcieli, żebyś pracował nad bronią.

- Tego chciał Wolfe - przyznał. - Myślałem, że robi to z przyjaźni, ale teraz rozumiem, że czerpał z tego korzyści. Potrzebne mu to było do programu. Jego badania były zawsze na pierwszym miejscu. Broń, którą zaprojektowałem, umarłaby pewnie razem ze mną. Wiele innych projektów umrze wraz ze swymi twórcami, jeśli ich życia nie da się przedłużyć.

- A ty dalej pracowałeś nad tą bronią, nie zastanawiając się nad tym?

- Miałem coraz więcej wątpliwości.

- Hm.

- Zwłaszcza po spotkaniu z tobą. To prawda, przysięgam. Sięgnął, próbując jej dotknąć. Elizabeth odsunęła się ze wstrętem.

- Nie dotykaj mnie.

Cofnął dłoń. Nic już nie miał do powiedzenia. Naczynia na pojemnikach z jedzeniem zaczęły dzwonić, kiedy samolot wpadł w turbulencje. Siedzieli przez chwilę w ciszy, aż w końcu Elizabeth spojrzała na niego.

- Jak się wam udało utrzymać to w tajemnicy?

- Badania Wolfe'a były dotowane przez rząd i ściśle tajne. Potem wszystko popsuli Szkoci z tą swoją owcą. Rząd obawiał się, że Irakijczycy stworzą całą armię Saddamów, więc dlaczego nie mielibyśmy sklonować najlepszych i najmądrzejszych wśród naszych ludzi?

- Nie chciał być w tyle w kwestii klonów. Spojrzał na nią i uśmiechnął się krzywo.

- Właśnie. Coś w tym stylu.

- I nie można było pozwolić, żeby nasze dzieci musiały uczyć się arabskiego - mówiła, kipiąc z wściekłości.

- O to mniej więcej chodziło - powiedział, przyglądając się jej.

Odwróciła wzrok, widząc w jego twarzy szczery żal i miłość. Nie pozwól się omamić, pomyślała. Nie wolno mu na to pozwolić.

- Co robiłaś w Szwajcarii? - zapytał. - To znaczy, czym się zajmujesz?

- Nie mam ochoty o tym rozmawiać.

- Jesteś pisarką, a może malarką?

- Skąd ci to, u diabła, przyszło do głowy?

- Wydajesz się taka...

- Jaka?

- Bystra. Inteligentna.

- Jak na blondynkę... modelkę?

- Rozumiem. Więc jesteś modelką.

- Jesteś rozczarowany? Jesteś jeszcze większym snobem niż Hans.

- Hans był snobem?

- Wiesz co? Przysięgam na Boga, że nie chcę już o tym mówić.

Po chwili zwyciężyła ciekawość. Spoglądała na niego, to znaczy na ciało Hansa, kryjące umysł Petera. Przypomniała sobie spotkanie nad fluorescencyjną zatoką. Było ich tam troje? Troje to o jedno za dużo, pomyślała ogarnięta falą czarnego humoru. Przypomniał jej się rechot coquis ukrytych na drzewach i zaczęła się bać.

- Więc sugerujesz, że nie jesteś jedyny?

- Jak na razie, tak. Chyba byłem królikiem doświadczalnym.

- Raczej świnią - orzekła.

Starała się wsłuchać w wycie silników, by pozbyć się brzę­czącego w uszach rechotu coquis, które zdawały się wyśmiewać z niej.

- Nie wiesz, kto jeszcze jest na tej liście? Ile królików jest przewidzianych w tym... jak to nazwałeś?

- Nazwa tego projektu brzmi Stowarzyszenie Fontanna. Nie wiem, kto jeszcze został sklonowany. Przysięgam.

- A ta osoba, o którą pytałeś... ta, która została w bazie... to twoja żona?

- Tak - powiedział zaskoczony pamięcią i spostrzegaw­czością dziewczyny.

Przyglądał jej się z podziwem, a ona zareagowała ostro, mówiąc:

- Byłabym wdzięczna, gdybyś tak na mnie nie patrzył. Jak tylko dotrzemy na miejsce, jadę do Szwajcarii.

- Nie pozwolą ci - ostrzegł spokojnie. - Nie do Szwaj­carii. To zbyt proste, zbyt oczywiste. Powinniśmy udać się gdzieś indziej.

- My? - zapytała zdziwiona.

- Chyba jesteś na mnie skazana. Na Vieques poradziłaś sobie doskonale, ale nie wolno ci myśleć, że to już koniec. Stać ich na wiele więcej. Nie poznałaś wszystkich zawodników tej drużyny. Nie zauważyłabyś ich, gdyby podeszli do ciebie w zatłoczonym pomieszczeniu z nożem, pistoletem albo kaj­dankami...

Myślał na głos, jakby sam chciał się nauczyć tego, o czym mówił. Zauważyła, że miał łzy w oczach.

- Czym się zajmowali twoi rodzice? Spojrzała na niego nieufnie, po czym wzruszyła ramionami i powiedziała:

- Mój ojciec był w marynarce, a mama zajmowała się domem.

- Gdzie stacjonował ojciec?

- Nie pamiętam. Na litość boską, dlaczego płaczesz?

- Płakałem? Nie zauważyłem - powiedział zmęczonym głosem.

- Myślałeś o swojej żonie? Spojrzał na nią z wdzięcznością.

- Tak, właśnie o niej.

- Powinieneś był z nią zostać - rzuciła, choć nie tak ostro, jak zamierzała.

- Wiem - zgodził się, patrząc jej w oczy. Przyglądał jej się uważnie, jakby czegoś szukał.

- Nie zostanę z tobą, Peter. Zaraz po wylądowaniu zniknę z twojego życia.

Wzruszył lekko ramionami, doprowadzając ją tym do szału. W tej chwili usłyszeli ruszającą windę. Elizabeth odruchowo chwyciła go za rękę. Kiedy jednak Peter uścisnął ją, cofnęła dłoń zła sama na siebie i zupełnie roztrzęsiona,

Winda zjechała, a z jej wnętrza wyszła Mary Blanchard, niosąc dwa kubki gorącej kawy. Oboje chętnie przyjęli po­częstunek. Popijali kawę, a Mary przyglądała im się uważnie.

- Trzymacie się jakoś? Mam nadzieję, że nie zachowujecie się zbyt grzecznie?

Elizabeth skinęła obojętnie i Mary wyczuła, że przerwała coś ważnego. Zaczęła przestawiać pojemniki z jedzeniem.

- Macie szczęście. DC-10 to jedyny samolot z miejscem pod pokładem. Większość ludzi nawet nie wie, że tu jest jakieś pomieszczenie.

Peter z zamkniętymi oczami delektował się gorącym płynem. Elizabeth uśmiechnęła się nieznacznie. Mary skinęła.

- Już się kłócicie. Przepraszam, ale muszę się tu pokręcić, zaczynamy śniadanie. To wam da chwilę na rozmyślanie.

Zaczęła wkładać porcje do mikrofalówek i naciskać guziczki, nie zwracając na nich uwagi. Miała rację. Jej obecność pomogła. Peter rozluźnił zaciśnięte dłonie, a Elizabeth wstała, żeby pomóc koleżance. Dzwoniące naczynia zagłuszyły rechot coquis, bez przerwy brzmiący jej w głowie.

Rozdział 15

Odrzutowiec N-94838

Zaraz po sukcesie Stowarzyszenia Fontanna, związanym z pomyślnym przeszczepem mózgu Petera, Oscar Henderson przydzielił Wolfe'owi odrzutowiec jako nagrodę za owocną pracę. Wolfe uwielbiał ten samolot, choć jego pochodzenie trochę go zawstydzało. Odbywano nim kiedyś podróże do Ameryki Południowej, które trudno nazwać służbowymi. W związku z nietypowym przeznaczeniem, odrzutowiec był wyposażony w skórzane siedzenia, drewniane stoły i łazienkę wyłożoną prawdziwym marmurem. W pierwszych latach pracy, jako nisko opłacany naukowiec, Wolfe zaczął cenić wygody. Jego obecna pozycja nareszcie pozwalała mu się nimi cieszyć. Odrzutowiec wzmocnił pragnienie posiadania luksusów i stał się symbolem jego rosnącej dumy z osiągnięcia celu, na który tak długo pracował.

Dziś za sterami odrzutowca siedział kapitan Bob Culpepper, człowiek z dziesięcioletnim doświadczeniem w NSA; dopiero co dostarczył tajną przesyłkę agentowi w Bogocie. Culpepper nie wiedział i nie chciał wiedzieć, że w zamkniętej paczce była głowa i genitalia wysoko postawionego handlarza z narkoty­kowego kartelu w Medellin. Człowiek ten zabił teksaskiego agenta z Biura do Spraw Narkotyków, więc agencja musiała odpowiednio zareagować. Dla Culpeppera tę podróż wyróżniał tylko fakt, że miał niestrawność po zjedzeniu kupionych w barze na lotnisku w Bogocie dwóch tapas.

Złoszcząc się na siebie za własną głupotę, oddał stery drugiemu pilotowi Davidowi Anspaughowi i wyszedł do kabiny pasażerów.

- Wygodnie? - zapytał nonszalancko Culpepper, a po­nieważ skinęli zgodnie, mógł pójść do toalety.

Kiedy kapitan się oddalił, Henderson i Wolfe podjęli prze­rwaną rozmowę.

- Myślałem, że ten cholerny klon był bankierem - prychał Henderson.

- Był - powiedział cicho Wolfe, obserwując bacznie Beatrice. Siedziała po przeciwnej stronie kabiny i przyglądała się przez okno różowawym chmurom. Wolfe podejrzewał jednak, że podsłuchuje.

- Więc - burczał Henderson - może mi wyjaśnisz, jakim cudem ten twój chłoptaś załatwił komandosa z jednostki „foki", nie mówiąc już o tym, że wykiwał najlepszego płatnego zabójcę?

- Wyobrażam sobie, co za speca wynajęliście na wys­pie - odparł sucho Wolfe.

Henderson nie odpowiedział, ale klął w duchu, zdając sobie sprawę, że Wolfe ma rację.

- Wygląda na to - ciągnął Wolfe - że Hans Brinkman był doskonale wyszkolony. Sprawdziłem jego papiery. Był bokse­rem amatorem, świetnym narciarzem i pilotem. Znajdował się w bardzo dobrej formie fizycznej i prezentował wysoki poziom intelektualny. Nie dziwi mnie to, ze względu na jego pochodze­nie. Poza tym walczył o życie i najprawdopodobniej bronił dziewczyny. W każdym razie - kończył chłodno - gdybyś nie był taki chytry, wysłałbyś na niego wyłącznie komandosów.

- Nie chodziło o pieniądze - rzucił Henderson. - Mu­sieliśmy mieć czyste ręce. Gdyby zostały jakieś ślady... a prze­cież zostały... miało to wyglądać jak włamanie.

- A teraz jak wygląda? - zapytał Wolfe ze złością.

- Powinienem był go zamknąć... razem z twoim ukocha­nym wnukiem.

- Dosyć. Zamknijcie się obaj!

Beatrice odwróciła się, patrząc na nich wrogo. Wolfe i Hen­derson umilkli jak dzieci zbesztane przez matkę.

Przesiadła się na siedzenie naprzeciwko nich i przyglądała się obu przenikliwym wzrokiem.

- Co jeszcze wiecie o tym klonie? - zapytała.

- Co cię interesuje? - odpowiedział pytaniem Wolfe. Szare oczy Beatrice były bardzo chłodne. Nie mógł tego znieść. Chciał wiedzieć, co czuje.

- Miał jakieś inne upodobania poza boksem i lataniem? Energiczny ton głosu kobiety dodał mu odwagi.

- Jazda na nartach, tenis, ornitologia i sztuki walki wscho­du. Fascynowała go również geologia i paleontologia.

- Ciekawe - stwierdziła Beatrice.

- Tak - przyznał Wolfe. - Peter też kochał paleontolo­gię - powiedział z nutką żalu. Henderson zgasił cygaro.

- Chyba ćwiczył to pieprzone tae kwon do z tyranozaurem, bo w hotelu skopał wszystkim tyłki. Wolfe westchnął.

- Oscar - powiedział cicho - czy mógłbyś okazać choć odrobinę ludzkich uczuć? Wszystkim nam to wyjdzie na dobre. Beatrice machnęła ręką.

- Nic się nie stało - oznajmiła, patrząc na Hendersona. - Tak naprawdę, jedyne, co możecie teraz dla mnie zrobić, to przestać mi współczuć.

Wolfe ucieszył się z tego, co powiedziała, ale milczał. Pilot wracał do kokpitu. Ciągnął się za nim lekki, ale łatwo rozpo­znawalny zapach.

- Jezu, ktoś wysadził kibel w powietrze? - warknął Hen­derson, spojrzawszy na tył samolotu. - Hej, Jance. Zrób z tym coś.

Lance Russell, komandos z oddziału „foki", wstał i zamknął drzwi toalety. Przysłuchiwał się rozmowie. Z wyrazu jego twarzy można było wyczytać, że miał ochotę ponownie spotkać się z doktorem Peterem Jance'em Juniorem. Wrócił na miejsce i rozprostował palce u rąk, wyobrażając sobie, jak ściska nimi szyję Petera.

- Nie pierwszy raz coś takiego widzę - rzekł Henderson, próbując dostosować się do tego, co powiedział Wolfe. - Często sprytne dziewczyny manipulują porządnymi facetami.

Beatrice skinęła bez przekonania.

- Zdaje się, że ona też dzielnie walczyła - zauważyła, patrząc na doktora Wolfe'a.

- Spanikowała - oświadczył Henderson, zapalając papie­rosa. - No i nie zajedzie daleko bez kart kredytowych. Nawet nie ma żadnych dokumentów.

- Kim ona była? - zapytała Beatrice. Powiedziała w czasie przeszłym, pomyślał Wolfe. Chyba nie dawała jej długiego życia.

- Elizabeth Parker - rzucił Henderson.

- Skąd wiecie, jak się nazywa?

Wolfe spojrzał ostrzegawczo na Hendersona i nalał Beatrice kieliszek wina.

- Tak się przedstawiła w hotelu.

- Musi być wyjątkowa - stwierdziła spokojnie Beatrice. Wolfe współczuł jej z całego serca. Pragnął zmniejszyć cierpienie Beatrice i zdecydował się powiedzieć coś więcej.

- Nie jestem pewien, ale chyba znali się wcześniej.

- Ona i Peter?

- Nie. Jego klon. Też mieszkała w Szwajcarii. Możliwe, że nasi agenci nie trafili na nią, śledząc Brinkmana. Może spotykała się z nim w tajemnicy?

- Myślisz, że była jego kochanką? - zapytała z uwagą. Wolfe nie był pewien, czy to jej pomoże.

- To prawdopodobne. Może pozostało w nim, w jego ciele, jakieś przywiązanie do niej.

Beatrice wyprostowała się, nie mogąc nic przez chwilę powiedzieć. Potem pochyliła się, wpatrując w Wolfe'a.

- Skąd wiedziała, gdzie ma przyjechać? - pytała dalej. Wolfe kręcił się niezdarnie.

- To Alex - odparł. Zamrugała zdziwiona.

- Alex po nią posłał?

Wolfe odwrócił wzrok. Nie mógł znieść jej spojrzenia.

- Najwyraźniej zaczął mieć wątpliwości.

- Jakie wątpliwości?

- Co do projektów Fontanna i Młot. Problemy Petera na pewno mu w tym pomogły.

Beatrice zastanawiała się przez chwilę, zaskoczona tym odkryciem.

- Ale dlaczego ją tu sprowadził? Co chciał w ten sposób osiągnąć?

- Chyba chciał zaszkodzić projektowi - rzekł Wolfe.

- Spotkał się z nią?

- Nie wiemy, lecz chyba nie. Najwyraźniej nie wiedział, gdzie ją znaleźć. My też nie wiedzieliśmy, póki Peter do niej nie dotarł - dodał nieśmiało.

- A gdzie jest teraz Alex?

Wolfe i Henderson wymienili spojrzenia.

- Diabli go wiedzą - warknął Henderson. - Zniknął bez wieści.

- Ale nie jest razem z nimi? Z Peterem i... jak ona miała na imię... Elizabeth?

- Wątpię - powiedział Wolfe. - Troje to o jedno za dużo. Wiesz, żałuję dnia, w którym pozwoliłem Alexowi do­łączyć do projektu. Jest strasznie ciekawski. Pewnie dobrał się do danych. On jest jak duże dziecko, które przeszukuje bieliźniarkę rodziców, żeby znaleźć coś ciekawego.

Wolfe podniósł paczkę gauloise'ów i poczęstował Beatrice.

- Czym się zajmuje ta kobieta? - zapytała, biorąc pa­pierosa.

- Beatrice, przestań się torturować.

A właściwie rób tak dalej, pomyślał, podając jej ogień.

- Tylko pytam.

- Jest modelką.

- Rozumiem. Więc musi być piękna?

- Niech się pani nie martwi, pani Jance - pocieszał ją Henderson. - Dorwiemy ją.

- Proszę mi mówić Beatrice. Nie jestem już panią Jance. Peter już nie jest Peterem i chyba wiedziałam od początku, że tak się stanie. Gdybym była ze sobą szczera, oszczędziłabym sobie wielu zmartwień i cierpienia.

- Ulżyło mi, że to powiedziałaś - stwierdził Wolfe, ale naprawdę był przerażony.

- Wykołował nas wszystkich - jak zwykle elokwentnie podsumował Henderson. - Jest niebezpieczny i musimy o tym pamiętać.

Skinęła, nie spojrzawszy nawet na nich.

- Chyba tak. Jak wam się wydaje, wyznał modelce, kim jest naprawdę?

- Och. Wątpię w to - rzekł.

- To zależy, czy naprawdę jest w niej zakochany - po­wiedziała ze smutnym uśmiechem.

- Chyba nie jest zakochany - stwierdził Wolfe, próbując odzyskać spokój. - To chyba tylko zwierzęcy pociąg. Beatrice odwróciła wzrok.

- Mimo to Peter na pewno chciał wszystko wyjaśnić. Znam go na tyle.

- W tej sytuacji ona na pewno ucieknie, gdzie pieprz rośnie, nie sądzisz? Beatrice przyglądała się swoim paznokciom.

- Albo spróbuje zawiadomić media. A wtedy co? Roz­kazaliście ją zlikwidować? - zapytała z ogniem w oczach.

- Cóż - wahał się Wolfe. - Nie.

- Dlaczego? Jeśli Peter jest do odstrzału, dlaczego nie ona? Chcecie jej użyć jako przynęty, by go zwabić z powrotem do bazy?

- Nie, nie chcemy jej użyć jako przynęty.

- Więc dlaczego nie chcecie jej zabić? Wyprostował się i spojrzał jej prosto w oczy.

- Ponieważ jest nam potrzebna. Beatrice patrzyła zdziwiona.

- Nic z tego nie rozumiem.

Wolfe zaciągnął się papierosem i próbował mówić spokojnie, jak gdyby nigdy nic:

- Urodziła się na Vieques. Może widziała tu kogoś, kto ją znał. Musimy być ostrożni. Beatrice spojrzała na niego. Myśli kłębiły się jej w głowie.

- Czy jej ojciec czasami nie był w marynarce?

- Tak - potwierdził Wolfe.

- Przyszła na świat w twojej klinice?

- Możliwe.

- A to ciekawe.

Powiedziała to obojętnym tonem, po czym wstała i przeszła na koniec samolotu. Usiadła w pobliżu Russella, który ostrzył właśnie nóż. Komandos schował ostry przedmiot do kieszeni, wstał i dołączył do mężczyzn siedzących z przodu samolotu. Beatrice oparła głowę na oknie.

Wolfe obejrzał się i zauważył, że płacze. Podszedł do niej, trzymając w ręku kieliszek wina. Usiadł i podał jej chusteczkę.

- Przepraszam. To musi być dla ciebie straszne.

- Od jak dawna się znamy, Freddy?

- Nie wiem - powiedział łagodnie. - Chyba od epoki lodowcowej, ale dokładnej daty nie znam.

Zaśmiała się cierpko i oparła głowę na jego ramieniu. Wolfe zamknął oczy i wdychał jej zapach. Serce waliło mu jak szalone.

- Ufam ci - szepnęła. Położyła dłoń na jego dłoni.

- Taką mam nadzieję - rzekł ostrożnie. - Od kiedy cię znam, zawsze pragnąłem, byś była szczęśliwa. W pracy i w mał­żeństwie. A teraz to drugie już się skończyło. Chciałbym cię chronić, zachować przy życiu. Rozumiesz, o co mi chodzi, prawda?

Obejrzał się za siebie i upewnił się, że Henderson i Russell są zajęci rozmową. Nachylił się bliżej. Iskierki w jej oczach dodały mu odwagi.

- Chciałbym, żebyśmy zawsze byli razem.

- Więc co teraz zrobimy? - zapytała. Wziął głęboki oddech.

- To ciągle wielkie ryzyko. Te zaburzenia arterii u Petera zagrażają jego życiu. Jestem jednak pewien, że zmiany sklerotyczne się cofną, jeśli organizm jest zdrowy. Nasza wiedza na ten temat jest obecnie znacznie większa.

Pogładziła palcami żyły na jego dłoniach.

- Masz zamiar znów operować?

- Muszę kontynuować pracę. Jeszcze wiele musimy się nauczyć. Tym razem będzie łatwiej. Skinęła.

- Jest w kraju czy za granicą?

- Obiekt?

- Klon - potwierdziła.

- W Nowym Jorku.

- Czy to właśnie tam się udajemy? Do Nowego Jorku?

- Tak - odparł. Przytknęła jego dłoń do ust.

- Dziękuję, że mi to wszystko powiedziałeś.

- Proszę.

Siedział przez chwilę bez słowa, próbując zebrać odwagę.

- Nie jest również tajemnicą fakt, że darzę cię już od lat wielkim uczuciem... Kocham cię, Beatrice. I choć małżeństwo z Peterem było dla ciebie wielkim szczęściem, mnie on zawsze wydawał się nieodpowiedni. Wzruszyła lekko ramionami i delikatnie pogładziła jego dłoń.

- Chyba właśnie to udowodnił, nieprawdaż?

- Całkowicie - odparł Wolfe.

- Twoja intuicja cię nie zawiodła. Wiedziałam, że coś do mnie czujesz - wyznała łagodnie. - Dziękuję, że to w końcu powiedziałeś, i dziękuję, że ułatwiłeś mi decyzję.

- Będziemy razem, Beatrice - stwierdził. - I to bardzo długo. Wierzę w to z całego serca.

- Ja również, Freddy - zapewniła go i znów ucałowała jego dłoń. - A teraz muszę cię przeprosić na chwilę.

Poczekała, aż odsunie nogi, musnęła jego policzek, a potem weszła do łazienki i zamknęła się na klucz.

Kiedy zapaliło się światło, podeszła do lustra i przyglądała się swej twarzy. Dotykała palcami policzków, oczu, włosów. Patrzyła na swoje odbicie przez kilka minut, lekko drżąc. Następnie się odwróciła, podniosła deskę sedesową, uklękła przy muszli i zwymiotowała po raz pierwszy od dnia, w którym przestała pić, a było to czterdzieści pięć lat temu. Zwymiotowała wszystko, co wspólnie z tymi mężczyznami wypiła i wypaliła: wino, dym z cygar i papierosów... wszystko to musiała z siebie wyrzucić.

Teraz już wiedziała, że mają zamiar zabić Petera. Zrozumiała jeszcze jedno. Jeśli kobieta, z którą uciekł Peter, urodziła się na Vieques, a Peter zakochał się w niej tak mocno i wbrew samemu sobie, wyjaśnienie było tylko jedno. Ono również tłumaczyło zainteresowanie Wolfe'a przyszłością tej kobiety.

To była ona sama.

Beatrice też oddała próbkę skóry. Nie rozmawiano o tym nigdy, ale logiczne było rozumowanie, że jeśli Frederick zrobił to z innymi próbkami, to samo musiał zrobić z jej DNA. Ogarnęło ją dziwne uczucie ulgi. Po chwili jednak wrócił strach i konwulsje. Cóż innego mogło być przyczyną zainte­resowania Wolfe'a tą dziewczyną, jeśli nie jego groteskowo wyznana miłość? Przez chwilę czuła odrazę i mdłości. Wie­działa doskonale, że nie może poddać się tym uczuciom, mimo że były bardzo silne.

Beatrice Jance wstała i wyjęła kosmetyczkę. Jeśli przyjdzie jej zostać z tym szaleńcem i jego kolegami psychopatami, musi wyglądać tak, jakby nic się nie stało. Wszystko jest w normie. I, na Boga, będzie spokojna, nawet gdyby miało ją to powoli zabić.

Kiedy odrzutowiec wylądował w Puerto Rico, porucznik Roger Thorton, wysoki żołnierz, który zajmował się ochroną w Roosevelt Roads, zdawał szybko raport Hendersonowi. Wolfe i Russell słuchali uważnie. Wszędzie dookoła stali żołnierze i opancerzone samochody. Zajęli lotnisko.

- Zabezpieczyliśmy i przeszukaliśmy teren, pułkowniku. Doktor Jance i osoby z nim podróżujące nie mogły się przedo­stać przez płot. Samochody rozstawiliśmy w odległości dwustu metrów.

- Ale Jance'a nie znaleźliście - dodał Henderson.

- Nie, nie znaleźliśmy.

- A co z terminalem bagażowym? - zapytał Russell.

- Moi ludzie przeszukali każdy budynek, szopę i pojazd oraz wszystkie samoloty.

- Czy jakiś samolot odleciał już po wypadku? - zapytał Henderson z uszami czerwonymi ze złości.

- Tylko jeden, pułkowniku. Lot dziewięćdziesiąt dziewięć. Był w połowie pasa startowego, kiedy zamknęliśmy lotnisko. Ale przeszukaliśmy go dokładnie.

- Dokąd leciał?

- Miami. Powinien był wylądować jakieś pięć minut temu.

- Więc żołnierze powinni tam stać przy każdym wyjściu pięć minut temu! -wrzeszczał, biegnąc z powrotem do odrzutowca.

Wszyscy pozostali ruszyli pośpiesznie za nim. Beatrice Jance przyglądała im się obojętnie z okna samolotu.

Miami, Floryda

Samolot kontynuujący lot 99 American Airlines wylądował na międzynarodowym lotnisku w Miami. Jeszcze przez dwa­dzieścia minut Peter i Elizabeth pozostawali pod pokładem.

Kiedy cała załoga i pasażerowie opuścili samolot, Mary zjawiła się tam po parę uciekinierów. Wyszli z windy i zeszli pośpiesz­nie po schodach dla obsługi. Za pomocą karty Mary bez trudu przeszli przez drzwi dla personelu, pokój dla stewardes i kolejne schody, aż do bagażowni. Mary znała wiele osób z obsługi, więc przemieszczali się szybko i bez problemów. Jeśli w ogóle ktoś zwrócił na nich uwagę, pewnie myślał, że to podróżni poszukujący swych bagaży.

Mary wyprowadziła ich przed stanowisko bagażowe numer trzy. Wyjeżdżały z niego właśnie walizki pasażerów przylatu­jących z Chicago.

Cały obszar wokół zatłoczony był umęczonymi ludźmi, czekającymi na swój bagaż. Wszyscy się pchali, ciągnęli walizy i torby, prowadzili przed sobą wózki i nie mogli się już do­czekać, by wyjść na zewnątrz i nacieszyć się słońcem Florydy.

- Jest już samochód po mnie - powiedziała Mary do Elizabeth i Petera. - Poradzicie sobie?

- Dziękuję, Mary. Bardzo ci dziękujemy - mówiła Eli­zabeth ze łzami w oczach, ściskając Mary.

Po chwili, zdani sami na siebie, przepychali się przez tłum w kierunku drzwi. Ich ubranie było jeszcze pokryte zaschniętym błotem i kilka osób zaczęło się za nimi oglądać.

- Uśmiechaj się - radził Peter. - Musimy wyglądać, jakbyśmy byli razem.

Nie odezwała się.

Przez cały czas na lotnisku ignorowała wszelkie próby na­wiązania rozmowy, podejmowane przez Petera. Odsuwała się od niego nawet, gdy niechcący dotknęli się w tłumie. Kiedy w końcu wydostali się na zewnątrz i poczuli wilgotne powietrze Miami, zauważyli trzy samochody wojskowe podjeżdżające pod lotnisko. Zaczęli z nich wychodzić mężczyźni w mundurach oficerskich. Elizabeth zamarła. Peter przysunął się do niej i delikatnie popchnął w stronę postoju taksówek. Tym razem nie próbowała się odsunąć.

Na postoju był tłok. Peter wyjął ostatnią dwudziestkę i wrę­czył ją taksówkarzowi.

- Musimy natychmiast jechać do szpitala - wyjaśnił lu­dziom czekającym na taksówkę, którzy zaczęli pomrukiwać ze złości, i wepchnął Elizabeth do środka.

Pomyślał, że nawet nie skłamał, bo przez ostatnie kilka minut dręczyła go okropna migrena i ledwie widział. Taksówka prześliznęła się obok samochodów wojskowych, a Peter potarł oczy, próbując zmniejszyć ból. I wtedy Elizabeth przemówiła do niego po raz pierwszy od dawna, a jej głos był bardzo ciepły.

- Peter. Dobrze się czujesz?

- Bywało lepiej - powiedział prawdę. Jej głos sprawił, że żywiej zabiło mu serce.

- Co ci jest?

- Nic, ale dziękuję za troskę.

Ich wzrok spotkał się przez chwilę. W tym spojrzeniu Peter odczytał urazę, złość, miłość i przerażenie. Wszystko pomie­szane razem. Nigdy nie bał się tak o nikogo od trzeciego roku małżeństwa, kiedy Beatrice miała poronienie i popadła w taką depresję, że nie wiedział, czy pragnęła żyć, czy wolała umrzeć.

Dotknął jej. Nie odwzajemniła gestu, ale nie cofnęła dłoni. Peter czuł wszechogarniającą miłość do młodej kobiety.

- Jak już wspomniałem, Elizabeth, możemy przez jakiś czas być na siebie zdani - mówił, kiedy taksówka wjeżdżała na autostradę, mijając samochody policyjne i wojskowe, pę­dzące w przeciwnym kierunku, z wyjącymi syrenami i migo­czącymi światłami.

Oboje zamilkli, zdając sobie nagle sprawę z tego, jak blisko otarli się o niebezpieczeństwo i jak szeroko zakrojone były poszukiwania.

- Co się stało? - zapytał taksówkarz, niski mężczyzna około czterdziestu pięciu lat, z blizną za uchem. ledwie go było widać znad kierownicy.

- Nie mam pojęcia - odparł Peter. Kierowca spojrzał w lusterko.

- Wyglądacie, jakbyście wracali z bagien. Polowaliście na krokodyle, czy co?

- Nie. W samolocie było brudno. Już nigdy nie polecimy liniami z Gujany. Taksówkarz ryknął śmiechem.

- Rozumiem. Macie trawę? Przywieźliście towar z Marimba? - pytał, przyglądając się uważnie Elizabeth.

- Nie - odparła. - Dzięki za troskę.

- Mieliśmy robótkę na Kubie - odparł Peter, spoglądając pośpiesznie na miejsce urodzenia napisane na plakietce z na­zwiskiem taksówkarza.

- Nie chrzań. Co za robótkę?

- No cóż - zaczął Peter, popatrując na Elizabeth - powiem tylko, że popieramy wolność. Zestrzelili nasz samolot.

- Nie chrzań! Jesteście od tych, co zrzucają ulotki?

- Coś w tym rodzaju - powiedział Peter, pamiętając, że potrzebują pomocy.

- Dobra robota, chłopie!

Kierowca podskoczył, odwrócił się i uścisnął mu dłoń. Peter odwzajemnił szybko uścisk, widząc przed sobą ciężarówkę.

- Patrz na drogę - rzucił. Mężczyzna zrobił, co mu kazano.

- Znałem facetów zestrzelonych poprzednio - oświad­czył. - Poczciwe chłopy.

Taksówka wjechała między dwa dżipy. Kierowca zatrąbił i rzucił właścicielom samochodów groźne spojrzenie.

- Zatoka Świń. Człowieku, byłem wtedy dzieckiem, a o mało mi tyłka nie odstrzelili. Dobrze robisz. Masz. Weź moją wizytówkę. Jeśli będziesz czegoś potrzebował: samo­chodu, skręta... zadzwoń. Ramon Martinez ci pomoże.

- Może nas zawieziesz do jakiegoś dyskretnego hotelu? Moglibyśmy tam przeczekać.

- Żaden problem, chłopie.

Taksówkarz przejrzał plik wizytówek i podał im jedną. Peter poczuł ulgę, kiedy Elizabeth ją przyjęła. Była teraz jego wspól­niczką, jeśli nawet czuła do niego odrazę. Bóg jeden wie, że miała do tego prawo. Wyglądało jednak na to, że Wolfe i Henderson wypuścili wszystkie psy gończe. Historyjka opowie­dziana taksówkarzowi wyjaśniała obecność wojska w mieście i czyniła z nich bojowników o wolność. Migrena powodowała pieczenie gałek ocznych. Czuł, że każdy ruch może spowodo­wać wylew. Lecz ważniejsza była kobieta siedząca obok. Jej utrata oznaczała dla niego śmierć.

Nim dotarli do hotelu Rosaria w Coral Gables, Martinez dał im adresy swoich ulubionych restauracji w Hawanie i nazwisko wuja, generała armii kubańskiej.

- Generał Jesus Pinar del Rio. Spiskuje, chce od środka rozsadzić stary maricon. Rozumiecie? Jeśli będziecie musieli coś załatwić... zadzwońcie do niego. Jesus Pinar del Rio. Nie zapomnijcie.

Uścisnął oboje, nie przyjął zapłaty i odjechał.

Peter wziął pokoje obok siebie. Elizabeth nie powiedziała ani słowa.

Jego pokój mieścił tylko łóżko, stół i telewizor. Łazienka nie miała nawet umywalki. Właściciel hotelu i taksówkarz musieli być rodziną, ale Peter nie dbał o to. Miejsce było przytulne, czuł się w nim anonimowy. Nareszcie mógł dać odpocząć swoim przeciążonym arteriom. Przez dziesięć mi­nut stał pod prysznicem, pozwalając gorącej wodzie roz­grzać głowę i jeśli to możliwe, rozszerzyć żyły. Zaczynało pomagać. Poczuł się lepiej i nabrał trochę optymizmu. Ogo­lił się i zadzwonił pod numer telefonu w laboratorium Beatrice. Kiedy usłyszał sygnał, z przejęcia zaczęły dzwonić mu zęby. Jeszcze żyję. Martwisz się o mnie? - pragnął powie­dzieć.

Nikt nie podnosił słuchawki. Potem coś brzęknęło, zanim odezwała się automatyczna sekretarka. Możliwe, że Henderson zainstalował system namierzania rozmów w jej telefonie, po­myślał i po wysłuchaniu nagranego głosu po prostu odłożył słuchawkę.

Jej wiadomość na sekretarce się nie zmieniła. Peter czuł rozczarowanie. Ale po chwili pomyślał: Idioto, czego się spo­dziewałeś? Myślałeś, że nagra wiadomość: „Tu automatyczna sekretarka Beatrice Jance. Peter, wszystko ci wybaczani". Jeśli nawet zamierzała mu wybaczyć, nie ryzykowałaby. Nie chciała, by Wolfe i Henderson się dowiedzieli.

Siedział, wpatrując się w podłogę, zagubiony w utraconej miłości i poczuciu winy. Potem zapukał do drzwi łączących jego pokój z pokojem Elizabeth. Pukał tak, jak się umówili. Po chwili wpuściła go do środka. Uprała koszulkę i spodnie. Wysuszyła je suszarką.

- Muszę iść na zakupy - oznajmił Peter. - Jeśli zdecy­dujesz się odejść, to zostaw mi kartkę, żebym wiedział, iż nikt cię nie porwał. Nie jesteś mi oczywiście nic winna - do­dał - ale jeśli będę myślał, że wrócisz, na pewno będę czekał, a wtedy...

- Pójdę z tobą - powiedziała.

Była spokojna i podejrzewał, że chce mu jeszcze zadać kilka pytań. Miał nadzieję, że spędzą trochę czasu razem, choć nie mieli go wiele. Podejrzewał, że wyprzedzają pościg najwyżej o dobę.

Jechali taksówką przez Coral Gables, dzielnicę południowych domów i wystrzyżonych trawników.

- Jedno z pierwszych amerykańskich osiedli wybudowa­nych według planu - wyjaśnił taksówkarz, sądząc, że są turystami.

- Nie mówimy dobrze po angielsku - odparła z twardym, niemieckim akcentem.

Peter spojrzał zaskoczony, a ona wzruszyła ramionami, po czym odezwała się do niego:

- Jaka jest twoja żona? - Nie odpowiedział od razu, zaskoczony pytaniem. - Wiem, to trywialne - przyznała łagodnie.

Zamarł na chwilę.

- Beatrice to żywioł. Wspaniała kobieta.

- Naukowiec?

- Tak.

- Jest lekarzem?

- Ma doktorat.

Mijali zatokę basenu weneckiego. Taksówkarz postanowił nie podawać im informacji o atrakcjach turystycznych. Doszedł do wniosku, że pasażerowie mają jakiś podejrzany romans i nie chciał mieć z nimi do czynienia. Był baptystą i bardzo serio traktował grzech.

- Jak wygląda?

Peter spojrzał na nią. Nie była napastliwa. Zaspokajała tylko ciekawość. Westchnął.

- Jak wygląda? Jest śliczna. Piękna. Można powiedzieć, że to piękna kobieta - powiedział i pożałował. - Jesteśmy małżeństwem od pięćdziesięciu lat - dodał, jakby to miało teraz jakieś znaczenie.

- Pięćdziesiąt?

- Rocznica była w czerwcu.

- Ciągle ją kochasz? - zapytała, próbując opanować głos. Nie wahał się nawet przez chwilę. - Tak.

- Boże. Jak to możliwe, że kochasz dwie osoby? - za­pytała nerwowym, oskarżycielskim tonem, a jednocześnie tro­chę żartobliwie.

Poruszyła trudny dla niego temat.

- To chyba możliwe.

- Nie jesteś pewien?

- Nie jestem pewien. Stanowię doskonały przykład. Ko­cham ją i kocham ciebie. Tylko tyle wiem.

Elizabeth przyglądała mu się przez dłuższą chwilę. Taksów­karz przerwał ciszę. Byli na miejscu.

Wysiedli w dzielnicy sklepów. Kupili ubrania na tydzień i walizki. Peter radził się Elizabeth w sprawie swoich zakupów, a ona odpowiadała krótko: tak albo nie bardzo. Sama wybierała wszystko bez słowa. Peter odszukał bankomat i pobrał trzysta dolarów w dwudziestkach. Znalazł sklep z akcesoriami mili­tarnymi. Kupił gaz obezwładniający i coś, co nazwano roz­kładanym nożem bojowym. Zgodnie z opinią sprzedawcy, można go było otworzyć, posługując się jedną ręką. Nóż miał wzmocniony trzonek, a po otwarciu mógł mieć jakieś dwa­dzieścia pięć centymetrów. Sprzedawca twierdził także, że jest to ulubiony nóż żołnierzy sił specjalnych i policji. Peter kupił go. Zdziwiło go, że tak łatwo nabyć tak niebezpieczne narzę­dzie. Chociaż w jego obecnej sytuacji było to bardzo pocie­szające.

Ostatni zakup poczynił w sklepie elektronicznym. Znalazł tam krótkofalówki Motoroli. Doszedł bowiem do wniosku, że jeśli się rozdzielą, łatwiej będą mogli się znaleźć. Były tak małe, że mieściły się w dłoni, a zasięg powinny mieć około czterech kilometrów.

Niestety po raz pierwszy pojawił się problem z jego kartą kredytową.

- Używałem jej dziś często - wyjaśnił sprzedawcy. - Pewnie obawiają się kradzieży. Proszę mi pozwolić poroz­mawiać.

Młody człowiek podał mu słuchawkę.

- Halo, mówi Peter Jance.

- Czy to Peter Jance? - zapytał mężczyzna po drugiej stronie.

- Tak, już to mówiłem.

- Czy robi pan jakieś większe zakupy?

- Owszem. Jesteśmy... jestem na wakacjach. Wszystko w porządku. Karta nie została skradziona. Chce pan znać nazwisko panieńskie mojej matki?

- Zauważyłem, że kupił pan nóż bojowy w sklepie Coral Gables Wilderness Inc. za dziewięćdziesiąt pięć dolarów. Czy dokonał pan takiego zakupu?

- Tak - odparł, a na całym ciele pojawiła mu się gęsia skórka. - To zwykły rozkładany nóż.

- Nazwano go nożem bojowym.

- Owszem, ale sam pan wie, jakie teraz dają nazwy, żeby coś się lepiej sprzedawało.

- Umie pan się nim posługiwać?

- Słucham?

- Pytam, czy umie go pan użyć? - mówił drwiącym głosem jego rozmówca.

Peter poczuł na plecach zimny dreszcz. Głos w słuchawce zrobił się jeszcze bardziej ironiczny.

- No więc jak? Umie pan?

- Owszem - odparł twardo Peter.

- To dobrze. Przyda się panu.

Nastąpiła chwila ciszy, a potem trzask w słuchawce. Peter obrócił się dokoła.

- Elizabeth! - wrzasnął. Przypomniał mu się fragment tekstu Emily Post. Czytał jej książki w wieku dwudziestu czterech lat, kiedy zaczynał zalecać się do Beatrice. Absurdalny w obecnej chwili fragment mówił o tym, że mężczyzna nigdy nie powinien wykrzykiwać głośno w miejscu publicznym imie­nia towarzyszącej mu kobiety.

- Elizabeth! - wrzasnął ponownie.

- Peter?

Odwrócił się. Stała kilka metrów od niego.

- Chodź - powiedział.

Kiedy zobaczyła wyraz jego twarzy, natychmiast podeszła. Razem wybiegli ze sklepu na zatłoczony chodnik i zatrzymali się nieco dalej. Po kilku sekundach pod sklepem pojawił się ciemnozielony ford bronco z przyciemnianymi szybami. Pięciu mężczyzn w cywilnych ubraniach weszło do środka. Peter i Elizabeth poczekali, aż znikną we wnętrzu, i popędzili na drugi koniec ulicy. Wybiegli na Pięćdziesiątej Siódmej Alei. Peter chciał zatrzymać licencjonowaną taksówkę, ale Elizabeth pociągnęła go do starego gruchota stojącego tuż obok.

- On nie ma radia - wyjaśniła, kiedy siadali na podartych siedzeniach.

Peterowi szumiało w głowie i z trudem słuchał tego, co mówiła Elizabeth.

- Masz rację. Na pewno zawiadomią firmy taksówkowe. Skinęła.

- Każą im szukać ludzi, którzy jeszcze mają metki na ubraniach.

Peter sprawdził swoje zakupy. Z tyłu na czapce widniał napis: Gator Hunter i przyczepiona me tka. Wyrzucił czapkę przez okno. Taksówka była już ulicę dalej, kiedy sklep otoczyła jednostka komandosów, a w górze zawisł helikopter. Peter już chciał podać taksówkarzowi nazwę hotelu, kiedy Elizabeth stwierdziła:

- Zapłaciłeś kartą.

- Masz rację - przyznał.

Pulsowało mu w głowie. Elizabeth przejęła dowodzenie. Wy­dawało się, że czuje jego słabość. W bolesnych przebłyskach zastanawiał się, czy zdecydowała już, że lepiej zrobi, zostając z nim.

- Vieques - powiedziała cicho.

- Słucham? Zamknęła oczy.

- Tylko głośno myślę. Mówiłeś, że wszystkie eksperymenty z klonami były przeprowadzone na Vieques?

- Chyba tak - odparł niechętnie, myśląc, że nie powinni do tego wracać. - Dlaczego pytasz?

- Próbuję sobie coś przypomnieć.

Spojrzała na niego i uśmiechnęła się jakoś kwaśno.

- Zbyt dużo przypadków. Pamiętasz, jak się spotkaliśmy w zatoce fluorescencyjnej? Mówiłam ci, że kiedyś śniło mi się to miejsce? A El Fortin... znałam te ruiny, zanim je zobaczyłam... i te żaby drzewne. O tym też ci nie mó­wiłam?

Uśmiechnął się niepewnie.

- Nie, chyba nie.

- Wiesz, że mój ojciec mógł stacjonować na Karaibach? Rosnący strach nie pozwalał mu logicznie rozumować.

- Daj spokój, Elizabeth. Powinnaś myśleć, jak się stąd wydostać. Znasz kogoś, kogo moglibyśmy poprosić o pieniądze albo kupienie biletów na samolot?

Spojrzała na niego i zrozumiała, że coś go boli.

- Proszę zatrzymać się przed bankiem albo budką telefo­niczną - zwróciła się do taksówkarza.

Znalazł jedno i drugie. Z torbą ciężką od monet Elizabeth weszła do budki i zadzwoniła do Annie. Peter stał na zewnątrz, wypatrując żołnierzy i podsłuchując rozmowę.

- ...w straszne gówno, Annie - usłyszał. - Nie, nie tęsknię za nim. Przepraszam, że tak chłodno... nie, nie czuję się źle... może mi pomożesz.

Peter podszedł bliżej, ale Elizabeth zauważyła go i patrzyła mu prosto w oczy, póki się nie odsunął.

Powrócił do tablicy reklamowej z przywiązanymi do niej oponami. Dzwonili z budki na stacji benzynowej. Przyglądał się z nudów pracy pompiarzy. Poczuł w ustach metaliczny posmak i przestraszył się następnej zapaści. Kiedy jednak zaczęło mu burczeć w brzuchu, przypomniał sobie, że nie jedli od dwunastu godzin.

W końcu Elizabeth odłożyła słuchawkę i uśmiechnęła się. Poszli w stronę marketu.

- Misja wykonana?

- Tak, dzięki Annie.

- Ona nam przyśle pieniądze?

- Tak, do Home Savings.

- Dobra przyjaciółka.

- Najlepsza na świecie.

Kiedy znaleźli się w środku, Elizabeth obejrzała szyldy restauracji.

- Znamy się z Annie od mojego wypadku - dodała po chwili.

- Jakiego wypadku?

Weszła do knajpki, ale szybko się wycofała.

- Nie, tu nie. Słuchaj, chcesz coś zjeść? Ja zjadłabym konia z kopytami, a już przynajmniej jakieś burrito. Wskazała pobliską restaurację.

- Oczywiście - powiedział, przeliczając drobne.

- Zamów burrito i colę. Ja pójdę do toalety. Spotkamy się tam - zadecydowała, wskazując pusty stolik.

Kupił dwa burrito, lemoniadę i colę. Przeszedł ostrożnie do stolika obok ochroniarza sklepu. Kobieta w mundurze kiwała się w takt muzyki płynącej z głośników sklepowych. Nie zainteresowała się jego osobą. W końcu weszła do sklepu ze sprzętem wideo. Ugryzł burrito, rozkoszując się smakiem, po czym zjadł swoją porcję. Wypił lemoniadę. Zaczął się martwić bólem w kręgosłupie. Zastanawiał się, czy to tylko zakwasy, czy puszczają wiązania nerwów. Po chwili się zorientował, że Elizabeth nie ma już od dwudziestu minut. Wziął colę i burrito i zaczął jej szukać.

Toaleta damska była otwarta.

Przez następne dwadzieścia minut nie chciał spojrzeć praw­dzie w oczy. Jak ktoś szukający zgubionego portfela, chodził ciągle w te same miejsca, póki kobieta z ochrony sklepu nie zaczęła mu się podejrzliwie przyglądać.

Wiedziałem, że tak będzie, myślał, idąc w stronę taksówki. Ale dlaczego teraz? Nie mógł winić nikogo prócz siebie. Był głupi. Utrata Elizabeth, zatkane arterie, poczucie winy i rosnący strach... wszystko spłynęło na niego w jednej chwili. Czuł się tak, jakby zakończyło się w jego organizmie działanie narkotyku i był skazany na lata bólu.

Jak to nazywała Beatrice? Nawrót. Tak, to był nawrót. Ciemność zapadła nagle jak podczas burzy. Był bezradny niczym zagubiony sześciolatek.

Wziął taksówkę do hotelu Rosaria. Kiedy wysiadał, zauważył patrol policyjny wjeżdżający na parking. Szybko wrócił do taksówki i poprosił o podwiezienie do najbliższej budki tele­fonicznej. Zatrzymali się przy autostradzie Dixie. Kazał kierow­cy czekać, a sam wziął kilka monet, które zostawiła mu Eli­zabeth, podszedł do telefonu i wybrał numer z pamięci.

Nagrany w automacie głos obwieścił, że to rozmowa za­miejscowa i trzeba zapłacić 3,35 za pierwsze pięć minut i 1,05 za każdą następną minutę. Podszedł do taksówkarza, by roz­mienić dwudziestkę, i wrócił z niewielką resztą z pięciu do­larów. Wybrał numer komórki. Po kilku trzaskach i piskach usłyszał głos:

- Halo?

- Halo. Beatrice?

Nastąpiła męcząca cisza. Krople potu spływały mu po czole.

- Peter?

- Tak, to ja. Jesteś sama?

- Tak.

Przez chwilę zastanawiał się, czy to prawda. Pewnie nie.

- Gdzie jesteś? - zapytała.

- Gdzie ty jesteś?

- W Miami. Peter, tu w mieście nie jesteś bezpieczny.

- Wiem. Dobrze się czujesz? Chciałem zadzwonić do laboratorium...

- Nic mi nie jest.

- To dobrze. Posłuchaj - zaczął mówić, a po chwili łzy popłynęły mu z oczu.

- Wiem, dlaczego dzwonisz.

- Powiedz.

- Zostawiła cię.

- Nie dlatego. Muszę się z tobą zobaczyć.

- A ona już wie?

- Musiałem jej powiedzieć.

- Co jej musiałeś powiedzieć? Dlaczego tak trudno się z nią rozmawia?

- Wszystko.

- Wszystko? Jesteś pewien? - mówiła, przedrzeźniając go. - I jak to przyjęła?

- Niezbyt dobrze. A jak miała to przyjąć? - zapytał, ciesząc się, że przynajmniej mogą się znów kłócić. - Tęsk­niłem za tobą, Beatrice.

- Nie. Tylko ci się tak wydaje.

- Możesz tak sądzić. Przepraszam. Zrobię wszystko, co każesz...

- Byłam z tobą, Peter. Cały czas.

- Beatrice, mówisz od rzeczy...

- Chyba tak. Zawsze byłeś trochę do tyłu. Jak Einstein z podatkami. Powiedz, kochanie, umiesz podróżować w czasie? Kochanie. Nic z tego nie rozumiał.

- Potrafisz wrócić do roku tysiąc dziewięćset sześćdzie­siątego siódmego?

- Beatrice, boli mnie głowa.

- Wiem. Wsiądź do wehikułu czasu. Ktoś się tam z tobą spotka, obiecuję - powiedziała, oddalając twarz od słuchawki i dodała głośno: - Przepraszam, nie umawiam się przez telefon. Skąd pan wziął ten numer?

- Beatrice, ktoś wszedł? Freddy? Henderson?

- Nie - odparła cicho. - Nie wybaczyłam ci ani trochę. Do widzenia, kochanie. Dobrego lądowania. Do widzenia. Do widzenia...

Rozdział 16

Lato roku 1967 było pierwszym latem spędzonym na Vieques. Kiedy chcieli uciec z bazy, być z dala od Freddy'ego i uwolnić się od wyrzutów sumienia, Peter i Beatrice lecieli do Miami, wynajmowali samochód i jechali autostradą na Key West. To tam odkryli nurkowanie, szalony seks i francuską kuchnię. Dla Petera i Beatrice Key West było odzyskanym na nowo rajem.

Key West. Nagle uderzyła go ta myśl. Tam chciała się z nim spotkać. Tam na niego czekała. Chyba że była to zasadzka.

Jeśli rzeczywiście była to pułapka, Beatrice musiała nosić w sobie pokłady nienawiści, o których nie miał pojęcia, musiała być podstępna jak Machiavelli i mieć doskonały talent aktorski. A przecież w jej głosie usłyszał czułą troskę i złość żony z powodu lekkomyślności męża, nie nienawiść. Nie był to głos pełen pogardy. Wyglądało na to, że jest opanowana. Obawiał się, że to opanowanie może ją kosztować życie.

Nie. Nie zdradzi mnie, pomyślał. Nieważne, czy na to za­sługuję.

Mimo to, kiedy taksówka skręciła w drogę numer l, oglądał się za siebie i nasłuchiwał dźwięku helikopterów. Odtwarzał w myślach rozmowę telefoniczną. Opowiedziałem wszystko Elizabeth. Mogła o tym wspomnieć Wolfe'owi i Hendersonowi. Przecież nie była jej nic winna. Beatrice mogłaby chcieć się zemścić i nawet nie można jej za to winić. Zranił ją do żywego. Zostawił ją dla młodszej, tak młodej jak on sam.

Po pięćdziesięciu latach małżeństwa wszystko, co wspólnie zbudowali, runęło w zetknięciu z odzyskaną przez niego mło­dością. Ona pewnie tak to widzi.

Ale czy będzie pragnęła śmierci Elizabeth?

Miała kłopoty z podjęciem decyzji, jeśli chodzi o śmierć Hansa. Bolała nad tym, na pewno bardzo to przeżyła, ale w końcu się zgodziła. Największe dobra dla najwyższej in­teligencji. Geniusz przezwycięża wszystko. To moralne pirac­two, a ona się na to zdecydowała. A może już zrozumiała swój błąd? Minęli Key Largo, Islamorada, Layton i Key Golony Beach; Peter cały czas pochłonięty był rozmyślaniami, które psychiatra nazwałby pewnie obsesją maniakalną. Gdzieś w oko­licy Marathon albo Big Pine zapadł w sen. Śniło mu się, że jego żona była potworem o dwóch twarzach. Młoda twarz gardziła nim, a druga, stara, uśmiechała się. Potem młoda twarz okazywała mu czułość, a stara zmieniła się w Meduzę. Na koniec obudził się, potrząsany przez taksówkarza. Byli w samym sercu Key West.

- Gdzie chcesz jechać, chłopie? - zapytał. Peter usiadł i potarł oczy.

- Zna pan Cafe des Artistes?

- Na Simonton?

- Tak, to ta.

Poprosił taksówkarza, żeby go wysadził ulicę dalej. Do kawiarni poszedł pieszo, rozglądając się ostrożnie. Gdy znalazł się w jej pobliżu, zatrzymał się. Zaryzykować? Może lepiej zadzwonić z budki? Żołnierze wchodzili do lokalu i wychodzili z niego, ale byli w większości w mundurach i z żonami lub narzeczonymi. Ludzie, którzy go szukali, byliby ubrani po cywilnemu. A może nie? Przypomniał sobie, że znajdowało się tu kilka baz, więc obecność wojskowych, w mundurach czy bez nich, nikogo nie dziwiła. Poza tym samo miejsce wyglądało tajemniczo. Było częścią hotelu wybudowanego w 1934 przez samego Ala Capone'a. Nic dziwnego, że Peter miał obsesję. Zastanawiał się, dlaczego kiedyś im się tu tak podobało. Może dlatego, że sami byli wtedy tak niewinni.

Wszedł do środka i zapytał w recepcji hotelu o Beatrice Jance.

Recepcjonista poinformował go, że wprowadziła się dziś rano.

Serce biło mu mocno. Odnalazł telefon i zadzwonił do jej pokoju. Nikt nie odpowiadał. Wiedziony intuicją, Peter wszedł do restauracji.

Podłoga drżała mu pod nogami.

Nie zwracał na to uwagi. Rozejrzał się dokoła.

Beatrice siedziała przy swoim ulubionym stoliku i jadła. Wyglądała przepięknie w tym pomieszczeniu przystrojonym kwiatami i obrazami tutejszych artystów, zastawionym ciem­nymi meblami. W jego pamięci była znów młoda. Czuł się tak, jakby trzydzieści lat temu wrócił ze spaceru po porcie, wśród kutrów do połowu krewetek, i przyszedł tu spotkać się z nią na obiedzie. Nawet muzyka stereo była znajoma.

- Beatrice? Spojrzała przestraszona.

- Mój Boże. Oszalałeś zupełnie.

Włosy związała w ogon i miała na sobie luźną sukienkę plażową ze wzorem w orchidee, trochę wyblakłą, znoszoną i absolutnie cudowną.

- Mogę usiąść?

Przyglądała się jego twarzy, jakby próbowała ją sobie przy­pomnieć.

- A jeśli mnie ktoś śledzi? Nie przyszło ci to do głowy?

- Śledzą cię?

- Może namierzają moją komórkę.

- Mają powód, by ci nie ufać?

- Nie - odparła, uspokoiwszy się nieco. - Myślą, że pragnę, byś się znalazł w grobie. Jack? Kelner podszedł pośpiesznie.

- Słucham, pani Jance - powiedział z południowym ak­centem.

- Chcemy się przenieść na piętro. Tam jest trochę spo­kojniej. Kelner spojrzał na Petera.

- Rozumiem.

- Jack, przestań. To mój syn, Peter Jance Junior - wyjaś­niła swobodnie. Peter był przez chwilę zupełnie zaskoczony. Zrozumiał, że dokładnie przemyślała to spotkanie. Jack spojrzał na Petera spod oka, a potem westchnął zachwycony.

- Jest taki podobny do ojca!

- Skóra zdjęta z Petera, nieprawdaż? - zgodziła się Beatrice. - Peter zmarł niedawno.

- O mój Boże. Tak mi przykro, pani Jance.

- Nie smuć się. To było dla niego wybawienie.

- Rozumiem.

- Demencja starcza - uściśliła, spojrzawszy na Petera. - Dziękuję za troskę, Jack - powiedziała ciepło, wzięła talerz i ruszyła po schodach na taras.

Z tarasu widać było rozgwieżdżone niebo. Ciepły wiatr niósł odgłosy cykad. O tej porze nie siedziało tu wielu ludzi. Beatrice wybrała stolik, z którego mogli obserwować ulicę. Widać nas stąd, pomyślał Peter, mimo uczuć tlących się w jego sercu. Czuł się jak zakochany nastolatek, jakby zaczynali od nowa. Potem przypomniało mu się, że to samo czuł do Elizabeth. Zaczęło mu się kręcić w głowie.

- No cóż, synu - odezwała się z wahaniem Beatrice - poszalałeś sobie.

Przynajmniej nie pali, pomyślał Peter. Popielniczka na dole była pusta. Koniec z przeklętymi gauloise'ami Wolfe'a.

- Było ciekawie - odrzekł krótko. Miał ochotę dotknąć jej dłoni, ale wiedział, że mu na to nie pozwoli.

- Nie patrz na mnie w ten sposób - potwierdziła jego podejrzenia. - Nie chcę wyglądać jak podstarzała baba z utrzymankiem.

Kiedy przyniesiono wino, uniosła lekko swój kieliszek i upi­ła łyk.

- Więc - powiedziała w końcu. - Teraz ona cię zo­stawiła.

- Zniknęła. Chyba mnie zostawiła - odparł.

- Ja bym tak to ujęła, gdyby zniknął mój kochanek. - Wyjęła paczkę gauloise'ów i zapaliła jednego. Poczuł ukłucie w sercu. - Ale przynajmniej dzięki temu zadzwoniłeś do mnie. Jestem przekonana, że gdyby nie to, na pewno byś się nie odezwał.

- Beatrice, to nieprawda. Cały czas...

- ...myślałeś o mnie? Na pewno - wzruszyła ramiona­mi. - Przepraszam, ale to tylko wygląda na zupełną bzdurę. - Wyjrzała na ulicę. - W gruncie rzeczy to bardzo logiczne.

Spojrzała na papierosa, a potem, wraz z całą paczką, wy­rzuciła go do popielniczki. Przenieśli się do innego stolika. Peter patrzył zdziwiony, ale Beatrice się nie odzywała.

Jack przyniósł drugie nakrycie i butelkę wina, którą zamówiła Beatrice. Było to jego ulubione cabernet. Przez te lata etykietka trochę się zmieniła, ale butelka wciąż wywoływała wspomnie­nia. Pijąc to wino wiele lat temu, rozmawiali o wszystkim, co ich dręczyło. Kiedy kelner odszedł, Peter pochylił się nad stolikiem.

- Beatrice. Wybacz mi, błagam.

- Nie użalaj się. Daj mi pomyśleć. Usiadł prosto, odsuwając się trochę od stolika. Beatrice utkwiła w nim wzrok. Pod jej nieprzychylnym spojrzeniem wypił kieliszek wina i nalał sobie drugi.

- Wiesz, synku, że będą do ciebie strzelać bez ostrzeżenia?

- Tyle się domyśliłem. Wino uderzyło mu do głowy.

- Alex przygotował model i Młot wygląda na gotowy. Zaczęli już robić prototyp w White Sands.

- Alex wrócił? - zapytał z niedowierzaniem.

- Zrobił to, zanim uciekł. Nikt nie wie, gdzie się podział. Szukają go. - Przyglądała mu się przez chwilę, a potem spytała: - Powiedz, kochasz ją?

- Może dokończymy przesłuchanie na posterunku policji - odparł, broniąc się. Nie uśmiechnęła się. Peter wzruszył ra­mionami. - Tak. Byłem w niej zadurzony.

- Jesteś zakochany, prawda? Przyznaj. Jestem rozczaro­wana. Twierdzisz, że to tylko zadurzenie? Ona pociąga twoje ciało czy umysł?

- Jedno i drugie - rzucił ze złością - i nie jest to tylko zadurzenie. Kocham ją. Ciągle jeszcze ją kocham. To głupie, ale nic nie poradzę, że to nie jest jedynie zwykła przygoda. Ona zna to ciało, a ciało zna ją. Rozumiesz, o czym mówię?

- Niestety tak. Dziękuję za szczerość. - Wypiła wino, a on napełnił ponownie jej kieliszek.

- Nie wiń za to Elizabeth - poprosił. - Ona kochała

Hansa Brinkmana. Nie chciała być kochanką, lecz uwielbia­ła go.

- Powiedziałeś to jak prawdziwy mężczyzna. A jakie ty masz wytłumaczenie?

Nie miał żadnego, więc nic nie odpowiedział. Sięgnął po kieliszek.

- Pamiętasz badania nad pamięcią komórek? - zapytał.

- Och, daruj sobie.

- Nie tłumaczę się. Ale te sprawy chyba się jakoś łączą.

- Stąpasz po kruchym lodzie.

- Leciałem samolotem. Wiesz, że nie umiem pilotować. Zauważył, że Beatrice zaczęła słuchać.

- Hans umiał, był pilotem. Ćwiczył walki wschodu. Chy­ba nawet lubił się bić. Na pewno już wiesz, jak się biłem w hotelu.

Skinęła, choć nie chciała przyznać mu racji. Słyszała, że się bił, i ile razy spojrzała na zabójcę kręcącego się koło Hendersona, zastanawiała się, jak Peter sobie z nim poradził.

- Odpowiedz... widziałaś, żebym kiedykolwiek w całym moim życiu komuś przyłożył?

- Raz, na przyjęciu po wręczeniu Nobli... jakiś mały chemik z Chorwacji cię zaczepiał.

- Byłem pijany.

- Teraz też jesteś pijany. Sugerujesz, że diabeł cię podkusił?

- Nie. Chyba że ten diabeł to my. Tłumaczę ci tylko, że to nie jej wina. Kiedy jej powiedziałem, kim jestem, odeszła.

- Nie tylko dlatego cię zostawiła - stwierdziła Beatrice ponuro.

Odstawił kieliszek i spojrzał błagalnie.

- Beatrice. Jeśli masz o niej jakieś wiadomości, powiedz, nie torturuj mnie!

- Zasługujesz na tortury. Kutas z ciebie. Jesteś nadętym, zadowolonym z siebie, pompatycznym dupkiem...

Rozłożył dłonie. Rozejrzał się i widząc gapiących się na nich ludzi, rzucił głośno:

- Przepraszamy. Kłótnia kochanków. Wszyscy spojrzeli na nią i na niego. Pokręcili głowami i odwrócili się. Beatrice poczerwieniała.

- Bardzo śmieszne - stwierdziła z kamienną twarzą.

Poczekała, aż kelner przyniesie im kolację, a potem pochyliła się i zapytała:

- Jak myślisz, dokąd się uda?

- Nie jestem pewien, ale chyba ucieka do Zurychu, i to bezpośrednim lotem. Chyba nie będzie ryzykować przesiadki w Stanach.

- To znaczy, że będzie musiała polecieć z Miami. Powin­niśmy ją zatrzymać.

- Jeśli chce lecieć, to jej sprawa.

- Nie wie, co jej grozi - powiedziała szczerze Beatrice - dlatego zdecydowała się uciekać sama.

- Próbowałem jej wyjaśnić - tłumaczył się Peter - ale jest prawie tak uparta jak ty.

- Chyba dokładnie tak samo - stwierdziła dziwnie smut­no. - Nie zabiją jej, wiesz? Nie od razu. Ogarnął go jeszcze większy strach niż zwykle.

- Martwisz się o nią?

- Potrzebujemy jej pomocy, tak samo jak ona naszej - oświadczyła enigmatycznie, starając się przybrać obojętną minę.

- Po co nam jej pomoc?

- Bo musimy odszukać dziewiątego klona. Peter westchnął głośno.

- Dziewiątego?

- Postanowili go zdjąć. A chyba nie chcielibyśmy, żeby to się stało.

- Więc który ja byłem, ósmy? Patrzył na nią ogłupiałym wzrokiem.

- Byłeś siódmy, Peter - wyjaśniła niepewnie. - Może siedem okaże się szczęśliwą liczbą.

- A co z tymi sześcioma? - zapytał, unosząc głowę.

- Nie udało się.

Drgnął gwałtownie. Przez wszystkie te lata... jaki był naiwny. Przez pół wieku nie poznał prawdy ani o swojej żonie, ani o przyjaciołach, ani o prawdziwym przeznaczeniu swojego projektu.

- Pierwszych czterech zmarło na stole operacyjnym - mówiła. - Następny przeżył przeszczep, ale mózg obumarł. Odłączyli go od maszyn podtrzymujących życie. To był Barrola. - Oczy Petera zrobiły się okrągłe. Nie mógł wykrztusić słowa. - Barrola miał depresję kliniczną. Oczywiście nikt tego nie zauważył. Jakoś nigdy nie widzimy dziwnego za­chowania innych.

Peter nie mógł złapać oddechu. Przeraźliwy strach umiej­scawiał się w jego brzuchu.

- To pięciu, a szósty?

- Zmarł podczas transportu. - Beatrice okryła ramiona swetrem. Peter też poczuł chłód. - Pamiętasz to zderzenie samolotów nad Vieques dwa lata temu?

Pamiętał.

- Dwa prywatne samoloty?

- Tak. To był jeden z nich. Jego pilot nie zapisał się w planie lotów. Pilot drugiego samolotu go nie zauważył.

- Jeden wiózł klona? - zapytał, jakby dopiero zaczynało to do niego docierać. - Wiesz czyjego?

- Moore'a.

- Tego chemika pracującego nad śmiercionośnym gazem?

- Tak, jego. Zmarł niedługo później na zawał serca. A może po prostu pękło mu serce? Wszyscy, którzy stracili swego klona, bardzo ciężko to przeżywali. Byli prawie pewni swej nieśmiertelności, a ona nagle przeciekła im przez palce. Kolej­nym byłeś ty i twój klon, czyli Hans Brinkman. Pełen sukces.

Spuścił wzrok zawstydzony, że należał do tak podłego spisku.

- A następny?

- Mieszka w Nowym Jorku.

- Gdzie?

- Nie wiem.

- Nowy Jork to duże miasto, Beatrice. Osiem milionów ludzi. Kto ci o nim powiedział... Wolfe?

- Zgadza się. Wiedział.

- Kocha się w tobie, nieprawdaż?

- To żałosne.

Peter sięgnął po jej dłoń. Tym razem uścisnęła jego rękę. Jej dłonie były lodowate. Mimo spojrzeń ludzi z innych stoli­ków, nie wypuścił zimnych dłoni żony.

- Byłaś mi wierna - powiedział.

- Ty też byłeś mi wierny - stwierdziła rzeczowo. - W pewien sposób. - Pogłaskała go delikatnie po nadgarstku. - Było dziewięć klonów, Peter. - Patrzyła mu prosto w oczy, póki nie zrozumiał.

Wziął głęboki oddech. Czuł się jak dzieciak na wielkiej karuzeli. Był przerażony i podekscytowany.

- Jezu Chryste - wydusił.

- Witaj w nowym tysiącleciu.

- Ale to nie... możliwe...

- Kto jak kto, ale ty powinieneś wiedzieć, że wszystko jest możliwe.

- Rozpoznałbym ją... wyglądałaby dokładnie jak...

- Jak ja. To prawda. Wyglądała tak do wypadku. Poraniła sobie całą twarz. Potem miała operację. Wstawili jej wszystko nowe, kości policzkowe, nos, wszystko. No i oczywiście usta. Zawsze je trochę powiększają. Dziwi mnie, że nie rozpoznałeś ciała, ale może miała jeszcze inne operacje...

- Głos, Beatrice. Głos miała twój i twoje oczy. Nawet ta miłość, na litość boską.

- Chciałabym tak myśleć - powiedziała, uśmiechając się smutno. - Z pewnej perspektywy to nawet mi pochlebia. Gdybym spróbowała, mogłabym pewnie cieszyć się z tego romansu.

- Na Boga! - ryknął. Czuł, że karuzela zaczyna coraz szybciej się kręcić. - Myślisz, że ona wie?

- Nie jest głupia - odparła z dumą Beatrice. - Jeśli jeszcze nie wie, wkrótce się domyśli. Mówiła ci, że jej ojciec był w marynarce, w jednostce na Karaibach?

- Na Vieques? - zapytał, czując zawrót głowy.

- Przez dwa lata. Peter potarł oczy.

- Więc szukają jej, żeby...

Spojrzał na Beatrice, nie chcąc uwierzyć, że to prawda.

- Szukają jej dla mnie. Chcesz mieć nas obie, Peter?

- O Jezu - jęknął i położył dłonie na głowie.

- Ty możesz, a ja nie?

Kiedy spojrzał na nią, łzy lały mu się z oczu.

- Nie, bo to niewłaściwe.

Patrzyła mu w oczy długo, a potem położyła dłoń na jego dłoniach.

- Dzięki Bogu - westchnęła. - Teraz rozumiesz, dlaczego musimy ją znaleźć? W pewnym sensie jest dzieckiem, którego nie mieliśmy.

Skinęła, by kelner przyniósł czek.

- Ale jeśli nie wrócisz do Wolfe'a...

- Potrzebuje nas oboje. Wydaje mi się, że ma nadzieję, iż zmienię zdanie, kiedy będę znów młoda. Jest nawet odrobina prawdy w tym, co planuje - w jej głosie pojawiła się nuta ironii. - No cóż, ponieważ jestem trochę lepsza niż ty - dodała z ciepłym uśmiechem - chyba nie zostanę w stowa­rzyszeniu. Nie znasz może e-mailu Elizabeth?

- Nie - odparł. - Aż tak dobrze się nie znamy.

Trzymał jej dłonie w swoich i całował. Ogromny kamień spadł mu z serca. Na chwilę ustąpił strach. Później czekała go długa i szybka jazda z Key West do Miami.

Rozdział 17

Rozsądniej będzie, pomyślała Elizabeth, nie pokazywać się za wcześnie na lotnisku. Potrzebowała czasu, żeby się uspokoić i przemyśleć kilka spraw, więc kiedy jechali przez miejsce zwane Małą Hawaną, kazała zatrzymać taksówkę przed kawiar­nią. Zamówiła najmocniejszą kawę, jaką mogła dostać. Podano jej coladę, kawę z ekspresu z cukrem. Ku zdziwieniu kelnera wypiła ją jednym haustem i poprosiła o drugą.

W pomieszczeniu było głośno, jakby kofeina, którą przed chwilą wypiła, podziałała na wszystkich. W powietrzu unosił się dym papierosów, słychać było rozmowy po hiszpańsku i pokrzykiwania kibiców meczu baseballowego. Po raz pierwszy od dawna czuła się bezpieczna.

Uspokój się, Lizzy. To nie ty jesteś stuknięta. No nie... ale chyba jednak jesteś trochę dziwna. Poczuła się tak, jakby była z gumy, jakby pod skórą zamiast mięśni miała elektroniczne chipy i przed chwilą pozostawił ją na schodach pod domem jakiś latający obiekt z kosmosu. Tak naprawdę, pomyślała, zawsze się tak czułam. Tata, którego znała krótko, ł mama, wiecznie ostrzegająca przed zbyt wybujałymi ambicjami... czy nie byli trochę dziwni? Może to właśnie dlatego zawsze ig­norowała dobre rady matki? Mama nie była jej prawdziwą matką, ojciec też nie.... Wzdrygnęła się.

Gdyby chciała znaleźć prawdziwych rodziców, gdzie miałaby ich szukać?

Chyba rodzice Beatrice Jance byli również jej rodzicami.

Dawno już nie żyli. Poza tym od nich pochodzi jedynie jej kod genetyczny, a to przecież najmniej ważne w życiu.

Jeśli w ogóle można to nazwać życiem.

Nie jesteś osobą, Lizzy, ale produktem z laboratorium.

Wypiła kolejną coladę.

Nie wierzyła w siebie. Wierzyła w Hansa. On miał osobowość i wiele umiejętności.

Miał też wiele wad, ale nie był jakimś cyborgiem. Dostrzegła w nim mnóstwo uczuć, marzeń i czułości... Kto powiedział, że człowieczeństwo jest naszym prawem z racji urodzenia? Znała wielu ludzi urodzonych w naturalny sposób, którzy nie mieli w sobie człowieczeństwa. Ci naprawdę ludzcy długo nad sobą pracowali. Zasłużyli na to określenie. Ty sama, myślała, dużo w tym kierunku zrobiłaś i zapracowałaś sobie na miano człowieka. Nie grzebałaś nikomu w genach, nie spędziłaś swego życia na rozmyślaniach, jak wysadzić w powietrze połowę świata, jak się wzbogacić, przespać się z kimś, czy coś zdobyć. Miała prawo być z siebie dumna. Twoje życie, to nie wyłącznie DNA, lecz to, co z nim zrobisz.

A może, zastanawiała się, wszystko jest jakimś idiotycznym żartem... cała ta historia, że jest sztuczna, że stanowi tylko cień kogoś innego. Może to próba zmylenia jej. Przeklinała w duchu tych ludzi. Tak czy owak, wiedziała już, że nie zawahają się zabić. W głowie jej się kręciło. Gdyby zmieniła swoje ciało, czy w dalszym ciągu byłaby im potrzebna? Może powinna iść do chirurga plastycznego i kazać przywrócić swój wygląd sprzed wypadku? A jeśliby ktoś odstrzelił jej nogę i wydłubał oko? Może naprawdę wolni będą w przyszłości tylko ludzie fizycznie upośledzeni?

Przestań, ostrzegała sama siebie. Miałaś się uspokoić, a nie zwariować do reszty. Im jest obojętne, jak wyglądasz, dopóki twoje ciało jest zdrowe i może przyjąć mózg Beatrice. To pełni nienawiści wariaci.

Ale dlaczego znów czuję ból?

Boże, dopomóż, pomyślała. Po raz drugi przeżyję śmierć Hansa. A jeśli Hans jeszcze coś dla mnie znaczy, to Peter też.

Pamiętaj, Lizzy, on się nie zakochał w tobie. On się znów zakochał w swojej żonie.

Spojrzała przez okno na mglisty poranek i ludzi pędzących

ulicami do pracy. W większości byli to Latynosi i czarni. Ile wojen, niewolniczej pracy i okropności przeżyli zarówno oni, jak i ich geny? A jednak sobie szli, śmiali się i wiedli normalne życie.

Ty też to przetrwasz, pomyślała, wyrzucając papierowe naczynia do kubła i wychodząc z kafejki.

Zatrzymała, taksówkę i poprosiła o podwiezienie na lotnisko międzynarodowe.

W taksówce nałożyła okulary przeciwsłoneczne i czarną perukę, którą kupiła za pięćdziesiąt dolarów w sklepie o nazwie Wig City.

Lotnisko międzynarodowe w Miami było duże. Ósme co do wielkości lotnisko w Stanach Zjednoczonych. Mary powie­działa, że mają tu codziennie około tysiąca pięciuset przylotów i odlotów i linie do dwóch tysięcy dwustu miast na pięciu kontynentach. Zapamiętała te liczby, jakby je przed chwilą usłyszała. Ten talent prawdopodobnie odziedziczyła po Beatrice Jance.

Nie, pomyślała uparcie. To moja cecha i ona pomoże mi wyjść z tego bagna. Strategia walki. Hans robił jej kiedyś wykład na ten temat. Port jest wielki, a oni raczej nie będą się jej spodziewać na tym samym lotnisku, z którego ledwo udało jej się przed nimi uciec. Trzydzieści milionów pasa­żerów rocznie to osiemdziesiąt dwa tysiące dziennie. Sto osiemnaście przejść w ośmiu halach, a w nich tylko dwieście osób obsługi. Do diabła, miała wielką szansę na to, żeby przejść niezauważona.

A jednak ktoś ją dostrzegł.

Kiedy wsiadła do windy na czwarte piętro i wyszła na zewnątrz, poczuła, że ktoś ją śledzi... słyszała te same kroki, idąc przez labirynt księgarń, barów i butików. Aby dotrzeć do lady KLM w hali B, musiała przejść przez połowę gigantycznej podkowy, która stanowiła podstawowy rys architektoniczny tego budynku. Zatrzymała się przy kiosku z okularami przeciw­słonecznymi i przymierzyła szkła typu ray-ban. Przeglądała się w niewielkim lusterku. Za sobą zobaczyła trzy osoby, dwie z nich na coś czekały. Jeden z mężczyzn miał jakieś dwadzieścia pięć lat i dobrze przystrzyżone blond włosy. Zawiązywał sznu­rówki. Drugi to oficer linii lotniczych albo za takiego przebrany.

Spojrzał raz w kierunku Elizabeth, a potem odwrócił wzrok, Trzeci był dobrze zbudowanym młodzieńcem w dresach, z jas­ną, brezentową torbą przewieszoną przez ramię. Może w środku była broń?

Elizabeth ostrożnie odłożyła okulary i przeszła do stoiska z gazetami, gdzie kupiła „Miami Herald". Czekając na resztę, rozejrzała się szybko. Pilota i młodzieńca w dresie nie było, ale mężczyzna, który wcześniej wiązał sznurowadła, stał teraz kawałek dalej i udawał, że sprawdza odloty samolotów.

Postanowiła przecisnąć się przez zatłoczony hol hotelu na­leżącego do lotniska. Kiedy znalazła się na drugim końcu pomieszczenia, spojrzała w lewo, weszła do windy, zjechała na dół, a potem szła szybko przez pięć minut, nie oglądając się za siebie.

W końcu zatrzymała się tuż przed przejściem, przy oknie. Ostrożnie obejrzała odbicie w szybie i zauważyła ponownie mężczyznę przepychającego się przez tłum. Elizabeth stała odwrócona plecami, więc patrzył teraz prosto na nią.

Ścisnęło ją w gardle. To był komandos z Casa del Frances. Szedł w jej kierunku. Walcząc ze strachem, oddaliła się po­śpiesznie, starając się nie wzbudzić podejrzeń. Potem usłyszała stukot butów i zaczęła uciekać.

Mężczyzna był szybki, ale ona jeszcze szybsza.

W ciągu dwudziestu sekund zyskała tyle przewagi, żeby zniknąć mu z oczu i wmieszać się w tłum.

Za rogiem porucznik Lance Russell rozejrzał się dookoła i zaklął zaniepokojony.

Ta suka zniknęła.

Po chwili ją zauważył. Czy jej się zdaje, że oszuka ich, bo ufarbowała włosy? A jednak przez chwilę nie potrafił jej znaleźć w tłumie.

Co gorsza, jakiś dupek z ochrony lotniska kierował się w jego stronę. Russell wszedł do sklepu z pamiątkami, próbując opanować dyszenie. Kurwa, pomyślał, ten gliniarz pewnie zobaczył, jak wypadłem zza rogu, i coś mu nie pasuje.

I nie pomylił się. Policjantowi kazano rozglądać się za niejakim doktorem Peterem Jance'em Juniorem, lat około trzydziestu pięciu. Mężczyzna z krótko ostrzyżonymi włosami był mniej więcej w tym wieku, więc policjant położył dłoń na kaburze pistoletu i podszedł do podejrzanego.

- Proszę pokazać bilet.

Nie mogę dopuścić do tego, by mnie zatrzymał, pomyślał Russell. Na takie akcje nigdy nie biorę ze sobą dokumentów, nawet podrobionych. Niestety ochroniarza, który go przepuś­cił przez wykrywacz metali przy wejściu, nie było w pobliżu. Cel akcji był ściśle tajny i jeśli zostałby aresztowany, Russell musiałby zachować milczenie i skorzystać z przysługującej mu rozmowy telefonicznej, by wezwać odpowiednio wyposa­żonego oficera ochrony. Akurat teraz nie mógł sobie na to pozwolić.

- Mam się tu z kimś spotkać - powiedział i odsunął się od drzwi do sklepu.

- Poproszę o jakieś dokumenty - nalegał policjant, pod­chodząc bliżej z dłonią na kaburze pistoletu o kalibrze 9 mili­metrów.

Russell uśmiechnął się szeroko, jakby właśnie miał zamiar zrobić, co mu kazano, po czym wszedł jak gdyby nigdy nic do toalety. Jedna z kabin była zajęta, a druga wolna. Kiedy rozzłoszczony policjant ruszył za nim, Russell odwrócił się i uderzył go w szczękę. Mężczyzna stracił przytomność.

Przez chwilę komandos się zastanawiał, czy go nie zabić, ale doszedł do wniosku, że gdyby znaleziono tu ciało, zrobiłoby się zbyt wiele zamieszania. Zaciągnął więc tylko nieprzytom­nego policjanta do kabiny i posadził na sedesie, zamknął od środka, po czym wspiął się na górę, stawiając stopę na pojem­niku na papier toaletowy, i przeskoczył przez drzwi. Wylądował przed nosem biznesmena w garniturze, ciągnącego za sobą walizkę na kółkach. Russell minął go spokojnie i wyszedł z toalety. Wiedział już, gdzie mogła uciec dziewczyna.

Damska toaleta była kilka metrów dalej. Wychodziły z niej dwie sprzątaczki, pchając przed sobą wózek ze środkami czys­tości i kubeł na śmieci. Russell stanął przed nimi.

- Wydział zdrowia - powiedział. - Czy ktoś jest w środku?

- Tam jest czysto. Dopiero sprzątałam - powiedziała jedna z nich.

Mało bystra imigrantka z Gwatemali przestraszyła się nie na żarty.

- Muszę sprawdzić. Czy ktoś jest w środku?

- Jedna pani.

- Coś robi, czy tylko pudruje nos?

- Patrzy w lustro, myje ręce, rozgląda się. Chyba się czegoś boi.

Dobrze, pomyślał Russell. Lubił widzieć strach w oczach swojej ofiary, zanim ją załatwi. Żałował, że nie może jej zabić. Miał tylko nie pozwolić jej wsiąść do samolotu do przyjazdu Wolfe'a i Hendersona.

W kieszeni znalazł pognieciony banknot pięciodolarowy.

- Nie wpuszczajcie tu żadnych kobiet, póki nie rozejrzę się spokojnie.

Sprzątaczki wymieniły porozumiewawcze spojrzenia, a star­sza przyjęła pieniądze.

Russell wszedł do środka.

Damska toaleta była większa niż męska i podzielona na dwie części. W jednej były kabiny, a w drugiej umywalki, ławka i stoliki do przebierania dzieci. Kiedy wchodził, usłyszał szczęk zasuwki w jednej z kabin. Wyobraził sobie, jak dziewczyna kuca w środku i ze strachu sika w majtki. Jeśli jest sprytna, a wiedział, że jest, pewnie stoi na muszli i modli się, żeby nie próbował wejść do środka, a tylko spojrzał pod drzwiami.

A to się zdziwi.

Wyjął nóż z pochwy i trzymając go wzdłuż nogawki, poszedł w stronę kabin.

Dziewczyny nie było w kabinie. Stała przed lustrem i po­prawiała spódnicę. W kabinie szumiała jeszcze spuszczona woda. Coś było nie tak. Kiedy kobieta się odwróciła, Russell zdał sobie sprawę, że to nie ona.

- No i co? - zapytała Beatrice wysokim, poirytowanym tonem. - Brałeś lekcje głupoty, czy już cię takiego przyjęli do wojska?

- Przepraszam, psze pani...

- Odłóż nóż, zanim zrobisz komuś krzywdę. Znasz swoje rozkazy, prawda?

- Tak, oczywiście, psze pani.

- Nie wolno jej zranić. Nawet drasnąć.

- Wiem. Nóż ma mi tylko pomóc ją przekonać - wyjaśnił, ale schował go pośpiesznie.

- A jeśli zacznie krzyczeć?

- Umiem sobie z tym poradzić, psze pani. Jestem prze­szkolony, inaczej by mnie nie przydzielono do tego zadania. Miałem ją na oku jakieś pięć minut temu i wydawało mi się, że tu weszła.

- Nie. Widziałam ją, jak kierowała się do bramy numer piętnaście.

- Przepraszam, ale dlaczego pani komuś nie powiedziała?

Wściekłe spojrzenie Beatrice sprawiło, że Russell wybiegł z toalety poirytowany. Nawet sprzątaczki, którym przecież, do cholery, zapłacił za pilnowanie, poszły gdzieś sobie. Wyjął krótkofalówkę, żeby wezwać pomoc. Już mu nie zależało, by samemu ją dorwać. Chciał tylko zobaczyć dziewuchę w kaj­dankach. Pobiegł do bramy numer piętnaście i razem z nim pojawiło się tam jeszcze kilku mężczyzn. Po minucie samolot zatrzymało pół tuzina komandosów, przetrząsając go dokładnie. Mieli rozkaz zajrzeć nawet do bagaży i windy kuchennej.

Tymczasem Maria Morales i Elena Contrares, bliskie przy­jaciółki od czasu podróży do Stanów, którą odbyły wraz z pięt­nastoma innymi ściśniętymi i przerażonymi nielegalnymi imig­rantami z El Salvador, zatrzymały się na pierwszym piętrze przed pomieszczeniami dla obsługi. Tak im kazano. Dwadzieś­cia lat życia w strefie wojny nauczyło je niczemu się nie dziwić. Przedzierając się przez Gwatemalę na północ, do Mek­syku, widziały wiele dziwnych rzeczy.

Nigdy jednak nie kazano im robić niczego dziwnego za pie­niądze, a już na pewno nigdy nie zleciła im tego taka elegancka kobieta. Sto dolarów! W Ameryce wszyscy chyba powariowali. Ta elegancka dama była tuż za nimi. Jechała wózkiem elek­trycznym przeznaczonym dla osób starszych i niedołężnych.

- Hay otras aqui, amigas? - zapytała, wchodząc do windy i poprawiając kosmyk siwych włosów.

- Nie - odparły.

- Bueno - powiedziała Beatrice, pukając w śmietnik na kółkach. - Jesteś bezpieczna.

Coś poruszyło się w stercie papierowych ręczników i wy­łoniła się z nich głowa Elizabeth. Była zdziwiona, wdzięczna, ale jeszcze bardzo ostrożna.

- Dziękuję - powiedziała do Beatrice, kiedy Maria i Elena pomagały jej wyjść z kosza.

- Nie ma sprawy - odparła Beatrice. - Nie bawiłam się tak dobrze od czasu mojej menopauzy.

- Kim pani jest?

- Osobą, która ratuje ci życie - odparła, słysząc złość i podejrzenie w swoim głosie. Czy ta dziewucha jej nie poznała? Ma nową twarz dopiero od siedmiu lat. Może zapomniała, jak wyglądała przedtem? A może próbowała ją wybadać? No, chyba że jest zupełnie głupia. - Chodź, pójdziemy po taksówkę.

Elizabeth zawahała się, więc Beatrice przejęła pałeczkę.

- Mamy tu czekać, aż znów zamkną lotnisko? Beatrice zapłaciła Elenie i Marii jeszcze pięćdziesiąt dolarów i poszła z Elizabeth na postój taksówek.

- Dlaczego to robisz?

- Bo chcę, żebyś żyła - oświadczyła Beatrice. - Czy to dobry powód? Masz jeszcze przyjaciół na tym świecie.

- Annie? Czy to ona panią przysłała?

- Nie. Nie Annie. Nie wiem nawet, kto to jest.

Mój Boże, pomyślała Beatrice. Udaje, czy udzieliła się jej niezaradność Petera? Próbowała sobie wyobrazić ich razem i nie mogła przestać nienawidzić tej młodej kobiety, choć współczuła jej z całego serca. Czy kiedyś jej to przejdzie?

Drzwi taksówki były już otwarte, kiedy Elizabeth się za­trzymała.

- Muszę wiedzieć, kim jesteś.

- Dowiesz się. Wsiadaj - rzuciła ostro Beatrice, wpycha­jąc dziewczynę do samochodu. - Na twoim miejscu schowała­bym głowę.

Tym razem Elizabeth zrobiła, co jej kazano, kuląc się na siedzeniu. Taksówkarz wyjechał z lotniska.

Na autostradzie dziewczyna podniosła się i spojrzała na Beatrice, która próbowała ze wszystkich sił nie przyglądać się Elizabeth. Ja sama na pewno bym się rozpoznała od razu, pomyślała Beatrice.

- Do jakiego hotelu jedziemy? - zapytała dziewczyna.

- Myślałam o Sherry Netherland - odparła Beatrice.

- Kiedy w nim ostatnio byłam, znajdował się jeszcze w Nowym Jorku.

Pewna siebie i dowcipna. Może nawet da się polubić, doszła do wniosku Beatrice. Narcyz byłby zazdrosny.

- Tak, chyba tak. Panie kierowco, proszę tu zjechać. Taksówkarz zatrzymał się na poboczu i zatrąbił.

- Spokojnie - powiedziała Beatrice, widząc, jak Elizabeth sztywnieje. - Zabieramy jeszcze jednego pasażera. Kierowca odwrócił się i zapytał:

- Seńora, jest pani pewna, że tu go zostawiliśmy?

- Jestem pewna.

Elizabeth wyglądała, jakby chciała uciec, więc Beatrice schwyciła ją za rękę. Taksówkarz wyszedł na zewnątrz i pod­szedł do barierki.

- Seńor? - zawołał.

Ponieważ nikt nie odpowiadał, kierowca taksówki przesko­czył przez barierkę i zniknął w krzakach. Elizabeth zaczynała się wiercić.

- Co się, do diabła, dzieje? - pytała.

- Uspokój się - odrzekła Beatrice zdenerwowana.

- Kim jesteś? Powiedz albo ucieknę. Beatrice wpatrywała się cały czas w pobocze.

- Nazywam się Beatrice Jance. Elizabeth pobladła.

- Jestem żoną twojego kochanka... właściwie byłego ko­chanka. Zostawiłaś go i wrócił do mnie. Dziewczyna zwiesiła głowę i zakryła twarz dłonią.

- O Boże... - westchnęła.

- I chyba jestem twoją... nie wiem, jak to nazwać... Elizabeth spojrzała jej w oczy.

- Genetyczną matką?

- Chyba tak.

Beatrice już miała coś powiedzieć, ale nagle zesztywniała i puściła rękę Elizabeth. Otworzyła drzwi taksówki i wyszła. Kierowca wyciągał kogoś z krzaków, kogoś pijanego, rannego albo... Elizabeth też wyszła na zewnątrz.

Teraz mogła uciec, ale podbiegła razem z Beatrice do Petera. Miał zamknięte oczy, a koszulę czerwoną od krwi. Obie kobiety pomogły kierowcy zanieść go do taksówki. Z ust i nosa płynęła mu krew. Klatka piersiowa poruszała się niespokojnie. Ledwie żył.

- Peter? - szepnęła przerażona Elizabeth, a w odpowiedzi usłyszała tylko mruknięcie. - Znów to samo.

- Kiedy mu się to przydarzyło?

- Najpierw na Vieques, a potem na lotnisku w Puerto Rico. Ale nigdy nie było tak źle.

- Wcześniej nie krwawił? - zapytała spokojnie Beatrice.

- Nie.

- Miał przyśpieszony puls i rozszerzone źrenice? Elizabeth ujęła Petera pod pachy i ułożyła na siedzeniu w samochodzie.

- Nie jestem lekarzem - syknęła przez zaciśnięte zęby.

- Oczywiście, że nie jesteś lekarzem - powiedziała Beat­rice, wsiadając do taksówki.

- I to nie moja wina, że mu się coś takiego przydarzyło. Beatrice nie odpowiedziała.

- Proszę jechać drogą dziewięćdziesiąt pięć na północ.

Samochód ruszył, a głowa Petera opadła na wytarte tweedowe siedzenie. Wyglądał, jakby próbował słuchać jednocześnie kobiet siedzących po jego obu stronach.

- Za pierwszym razem tylko trochę osłabł - wyjaśniła już łagodniej Elizabeth. - Potem, w Puerto Rico, kiedy ucie­kaliśmy z rozbitego samolotu, bolała go bardzo głowa i upadł na ziemię. Czy to był wylew?

- Coś w tym stylu - odparła Beatrice, też znacznie łagod­niejszym tonem.

- Czy jego tętnice mózgowe są stare?

- Właśnie.

Peter otworzył oczy. Nagle odzyskał przytomność, choć w dalszym ciągu był oszołomiony.

- Ale bystra - bąknął.

- Dziękuję - odparła chłodno Elizabeth.

Wyjęła chusteczkę i wytarła krew spływającą mu z ust. Peter spojrzał na nią niewyraźnie, a potem odwrócił się do Beatrice.

- Jak się czujesz? - Niezdarnie sięgnął dłonią do jej twarzy, niemalże uderzając palcami w oko. - Przepraszam.

- Nie szkodzi. Nic mi nie jest. Jak ty się czujesz?

- Czuję palcami.

- Mówisz bez sensu. Jak się nazywasz?

- Peter Brinkman.

Beatrice spojrzała na Elizabeth.

- Ty z nim rozmawiaj - powiedziała. Peter przeniósł wzrok na młodszą z kobiet i przyglądał się jej, jakby ją widział po raz pierwszy.

- Elizabeth? - zapytał niewyraźnie. - Wróciłaś? Wskazała głową na Beatrice.

- Twoja żona mnie tu sprowadziła.

- Beatrice? - szepnął, krzywiąc twarz z niedowierzaniem.

- Tak, Peter.

- Peter - powtórzył bezmyślnie.

- Peter, a nazwisko?

- Peter Jance - odparł.

- A kim ja jestem?

- Moją lepszą połową? - odpowiedział, spoglądając na Elizabeth, jakby prosił o potwierdzenie.

- Masz rację, stary pryku - rzuciła Beatrice. - Ile widzisz palców? - zapytała, podnosząc dłoń.

- Cztery.

- Jeszcze raz.

- Cztery. Ten ostatni to kciuk. Uśmiechnął się krzywo, a ona szturchnęła go.

- Bardzo śmieszne. Przestań nas straszyć.

- Sam robię w portki ze strachu - przyznał szczerze, siadając prosto i potrząsając głową.

Dochodził do siebie. Spojrzał w stronę Elizabeth i zapytał, jak się czuje.

Wzruszyła ramionami, wstrzymując łzy.

- Prawie ją mieli - poinformowała Beatrice.

- No widzisz? Mówiłem, że lepiej ci będzie z nami?

- Nie mówiłeś „z nami".

- Wtedy nie wiedziałem, co z Beatrice. Uratowała ci życie.

- Ma przecież powód, nieprawdaż? Peter spojrzał na Beatrice.

- Mówiłem ci, że jest nieufna.

- Ma przecież powód - powtórzyła słowa dziewczyny, machając do niej ręką. Zaczynała ją lubić. - Możesz uścisnąć Hansa, ale ręce z daleka od Petera.

- Dziękuję, nie skorzystam.

- Jak chcesz.

Taksówka skręciła w 1-95. Po chwili Elizabeth zwróciła się do Beatrice, zerkając zza Petera.

- Dlaczego powiedziałaś: „Oczywiście, że nie jesteś leka­rzem"?

- Nie powinnam była.

- Nie powinnaś. Jesteś jak te matki, które potrafią upiec ciasto i cieszą się, że ich córki nie umieją.

- Nie potrafiłabym upiec ciasta, gdyby nawet od tego zależało moje życie - wyszeptała Beatrice. - A ty na pewno byłabyś świetnym lekarzem.

- O czym wy mówicie? - zapytał Peter.

- Cicho - syknęła Beatrice.

Obie kobiety patrzyły na siebie i sytuacja zrobiła się nie­zręczna. Wszyscy zamilkli.

Zanim taksówka dotarła do Międzynarodowego Portu Lot­niczego w Hollywood, zdążyły przebrać Petera w czystą koszulę i wytarły mu krew z twarzy, by nie zwracał na siebie uwagi. Był słaby, ale przytomny. Pozbyli się noża i gazu obezwład­niającego, które Peter kupił w Coral Gables, i we troje udali się na lotnisko, by odlecieć do Nowego Jorku samolotem linii Delta, lot 406.

Podczas podróży podsłuchali rozmowę stewardes i zrozu­mieli, dlaczego tak łatwo udało im się wejść do samolotu. Otóż w toalecie męskiej lotniska Miami znaleziono policjanta; był ledwie żywy. Najwyraźniej padł ofiarą jakiegoś ataku terrorys­tycznego. Całą ochronę lotniska Fort Lauderdale w Hollywood wysłano do pomocy w Miami.

Rozdział 18

Lot 406

W boeingu 767 tylko połowa miejsc była zajęta, więc z łat­wością znaleźli dla siebie trzy fotele z tyłu, z daleka od pozo­stałych pasażerów. Przez pierwsze trzydzieści minut lotu Peter czuł się źle. Potrzebował poklepywania po ramieniu i pocie­szania.

- Zawsze był trochę bojaźliwy - powiedziała Beatrice do Elizabeth. - Kiedy byliśmy młodzi i bez grosza, wchodziliśmy do teatru podczas antraktu, by obejrzeć drugi akt. Peter zawsze się bał, że nas aresztują.

- Tak, i kiedyś nas wyrzucili - oświadczyła Elizabeth, przypominając sobie nagle dłoń portiera na ramieniu. Beatrice zamrugała.

- Jakiś gburowaty portier chciał coś udowodnić, ale to się zdarzyło tylko raz. - Nie potrafiła mówić swobodnie. Pamięć dziewczyny ją przerażała. - Peter, kochanie, usiądź przy oknie. Musimy sobie z Elizabeth porozmawiać.

Peter posłusznie wstał i zamienił się z żoną miejscami. Beatrice usiadła obok Elizabeth, pochylając się w jej stronę.

- Ile godzin w nocy śpisz?

- Czy to eksperyment medyczny? - zapytała dziewczyna.

- Tak, można to tak nazwać.

Elizabeth zdecydowała się z nią rozmawiać. Beatrice przynaj­mniej traktowała ją jak kogoś wyjątkowego. Dziewczyna podzi­wiała spokój, pewność siebie i poczucie humoru starszej pani. To ja za pięćdziesiąt lat, pomyślała. Jeśli dożyję, poprawiła się.

- Nigdy nie śpię więcej niż sześć godzin - odparła.

- Wcześnie się kładziesz i wcześnie wstajesz?

- Tak, z wyjątkiem... dni, w których mam miesiączkę. - Elizabeth się odprężyła. Beatrice przybrała poważną minę lekarza i dziewczyna poczuła się bezpiecznie. - Och, i zawsze kiedy wstaję, wiem, która godzina...

- ...bez patrzenia na zegarek - dodała cicho Beatrice.

- Z dokładnością do pięciu minut. Beatrice uśmiechnęła się.

- Ja kiedyś też. To fascynujące. Opowiedz mi o swoich rodzicach.

Powiedziała to bezwiednie, ale Elizabeth poczuła zimny dreszcz. Beatrice przepytywała ją jak naukowiec.

- Ojciec umarł, kiedy byłam mała.

- Uwielbiałaś go? - zapytała bezceremonialnie starsza kobieta.

- Tak - odparła Elizabeth z bijącym sercem. - Ty też?

- Miałam na jego punkcie bzika. Myślałam, że jest dos­konały, wyobrażasz to sobie. Ale teraz obie wiemy, że to nieprawda, zgodzisz się ze mną?

Beatrice przestała mówić chłodno jak lekarz. Elizabeth po­myślała, że zachowuje się jak matka.

- Powiedz mi, biegasz dużo?

- Od wypadku raczej nie.

- Dobrze, bo to nie jest zdrowe. Około pięćdziesiątki zaczniesz mieć zmiany artretyczne.

- Dzięki za ostrzeżenie - rzuciła Elizabeth.

- Pijesz?

- Umiarkowanie.

- Tequila pomaga mi na podły nastrój. Lubisz pracować w weekendy?

- Jeśli nie muszę, wolę nie pracować.

- To też dobrze. Podziwiam taką postawę. Dolce far nie-nte... Mnie się to nigdy nie udało. Jestem zbyt ruchliwa. Nosi mnie. Też to odczuwasz?

- Tylko jeśli chodzi o mężczyzn.

- Ze mną jest podobnie - westchnęła Beatrice. Elizabeth się uśmiechnęła. Choć nie w zwykły sposób, ta kobieta jednak dała jej życie, a potem je uratowała. To samo ciało, nawet ten sam mężczyzna. Peter spoglądał na nie ner­wowo. To jeszcze nic, zastanawiała się Elizabeth. Jest i moją matką, i siostrą bliźniaczką.

- Jeśli to przeżyję...

- ...napiszesz książkę - przerwała Beatrice, wyprzedzając jej myśli.

- Tak.

Beatrice dotknęła jej dłoni.

- Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, przez co przecho­dzisz, ale wiem, że będziesz żyła. Obiecuję. Jak możesz mi to obiecać? - pomyślała Elizabeth.

- Peter i ja tego dopilnujemy.

- Nie zmienisz zdania?

Beatrice energicznie potrząsnęła głową.

- Nie, przyrzekam.

- Musiałam zapytać.

- Nie musisz mi wierzyć na słowo. Zastanów się, jesteś złym człowiekiem?

- Nie mam twojego wykształcenia. Beatrice się zaśmiała.

- Masz rację... najgorsi kryminaliści to ci po szkołach!

Nagle spoważniała. Szare oczy przyglądały się Elizabeth, która poczuła jakieś dziwne prztyknięcie w środku. Jak prze­kręcenie klucza w zamku, podłączenie modemu, ułożenie ostat­niego puzzla. Tak właśnie się poczuła.

- Nie chcę twojego ciała do przeszczepienia mojego móz­gu, Elizabeth. Cały ten pomysł jest obrzydliwy.

- Teraz do tego doszłaś?

- Nie mam zamiaru obrażać cię wymówkami.

Elizabeth odsunęła dłoń i ostentacyjnie poprawiła włosy. Chyba jednak nie chciała być tak blisko tej kobiety. Co ich teraz czeka? Co się stanie w Nowym Jorku? Czuła przenikający ją strach, ale tym razem nie bała się aż tak bardzo. Przynajmniej miała się do kogo odezwać.

- Ile osób ten Wolfe pragnie sklonować? - zapytała.

- Tyle, ile mu przyjdzie do głowy. Zawsze robi, co chce - wtrącił się Peter.

- A kto wybiera obiekty? On?

- Dopóki wszystko nie znajdzie się pod jego kontrolą, musi słuchać dobrych rad innych. Nazwiska pewnie pochodzą z listy gości w Białym Domu.

- To straszne. Beatrice skinęła głową.

- Pozostaje jeszcze kwestia „części zapasowych".

- Czytałam coś na ten temat. Myślałam, że to science flction... jak w warsztacie samochodowym, tyle że dla ludzi.

- Jeszcze niedawno to była fantastyka naukowa. Dziś to rzeczywistość... odpowiednio sklonowane ciała, pozbawione wyższych funkcji mózgu, czekające tylko na to, żeby oddać nerkę, płuco, serce lub szpik kostny.

- Można w ten sposób stworzyć żołnierzy jednostek spe­cjalnych - powiedział Peter zainteresowany rozmową. - To jedynie kwestia sklonowania z jajeczek zmienionych genetycz­nie, tak by byli bardziej agresywni. Można też wyprodukować nudnych, pospolitych, ale pracowitych szaraczków, którzy będą z radością pracować za pieniądze nowego świata. A potem przyjdzie pora na techniki kriogeniczne i będzie się zamrażać bohaterów, trzymać ich przez pięćdziesiąt lat w lodówce, aż oceni ich historia. Tych, którzy wytrzymają próbę czasu, będą klonować, a pozostałych się pozbędą.

- I kiedyś sądziliście, że to dobry pomysł? - zapytała Elizabeth.

Beatrice obrzuciła ją niezadowolonym spojrzeniem.

- Nigdy aż tak nie wybiegałam myślami do przodu.

- W ten sposób myślał tylko Wolfe. On nigdy się nie zastanawiał, czy powinien coś zrobić. Dla niego ważne było wyłącznie to, czy potrafi.

- Prawdę powiedziawszy, gotowa byłam poświęcić kilka zasad moralnych dla siebie i męża. Peter skinął.

- To właśnie jest najstraszniejsze. Zrobiliśmy to, mimo że czuliśmy się z tym źle - oświadczył i wstał.

Wyszedł do toalety, a Elizabeth przez chwilę patrzyła za nim z troską. Potem skierowała wzrok na Beatrice, która spoglądała jeszcze bardziej ponuro.

- Musimy to wszystko zakończyć i potrzebujemy twojej pomocy.

- Dlaczego mam wam pomagać?

- Dobre pytanie - stwierdziła bez sarkazmu. - Po pierw­sze, gdyby nie my, leżałabyś teraz w śpiączce i leciała samo­lotem na wyspę Vieques, żeby ci tam wydłubali mózg. Po drugie, nie chcesz opuścić Petera.

Elizabeth już miała zaprzeczyć, ale Beatrice dotknęła jej dłoni.

- Znam ciebie i twoje uczucia. Są to także moje uczucia.

- Posłuchaj - odparła Elizabeth z płonącymi oczyma. - To, że mamy identyczne DNA, nie znaczy, że czytasz w moich myślach.

- Nie potrzeba jasnowidza, żeby to zauważyć. Nie potrafisz oderwać od niego wzroku.

Elizabeth chciała coś powiedzieć, ale się rozmyśliła. Nie mogła.

Beatrice pokiwała głową jak nauczyciel, którego uczeń w końcu zrozumiał jakieś równanie matematyczne.

- Czy Alex Davies wspominał o Nowym Jorku?

- Nie.

- Nie mówił nic o innych ludziach, którzy mogliby znaj­dować się w niebezpieczeństwie?

- W jego samochodzie przebywaliśmy zaledwie przez kilka minut przed wypadkiem. Gonili nas i strzelali. Rozmowa była raczej zdawkowa.

- A e-mail?

- To było tylko zaproszenie do hotelu na darmowe wakacje na Vieques. Nic osobistego nie napisał. Podniosła wzrok na Petera, który wracał już do nich.

- A kiedy nie pojawiłaś się w hotelu, nie próbował przesłać ci wiadomości?

- Nie.

- Jesteś pewna? Sprawdzałaś?

- Nie, nie sprawdziłam - przyznała. Peter wskazał przejście między fotelami.

- Tam siedzi facet z laptopem, a obok niego jest wolne miejsce; dwadzieścia sześć B. Spojrzała zdziwiona.

- Warto spróbować - zachęcała ją Beatrice. Jestem przegłosowana, pomyślała dziewczyna. Spojrzenie Petera budziło na nowo uczucia.

- Tylko o to cię prosimy - nalegała Beatrice. - Kiedy dotrzemy do La Guardia, możesz odejść. Choć raczej tego nie polecamy.

Dlaczego niektórzy mogą żyć normalnie, a ja muszę ciągle mieć kłopoty? - pomyślała Elizabeth. Przeklęta biologia mo­lekularna. Wstała i przeszła między fotelami do rzędu dwu­dziestego szóstego, gdzie mężczyzna o różowej twarzy i nosie jak kartofel grał w jakąś grę komputerową na swoim laptopie. Przeszła obok niego, a potem zawróciła.

- Czy to Toshiba? - zapytała.

- Jasne - powiedział mężczyzna, nie odrywając oczu od ekranu.

- Jest pan z niego zadowolony?

- O, jest najlepszy.

- Jaki ma modem?

- Pięćdziesiąt sześć - odparł.

Przerwał grę i spojrzał na Elizabeth. Była wyjątkowo ładna, więc zaproponował:

- Chce pani wypróbować? Proszę siadać. Darlington... Frank Darlington - przedstawił się, wyciągając rękę. Uścisnęła podaną dłoń i usiadła obok niego.

- Heidi Boone - powiedziała. - Czy to prawda, że tym można sprawdzić e-mail za pomocą telefonu w samolocie?

- O tak, jasne. Małe piwo. Chce pani sprawdzić swoją pocztę elektroniczną?

Potrząsnęła przecząco głową.

- Och, nie mogę. To rozmowa zamiejscowa.

- Bez znaczenia.

- Do Szwajcarii?

- Jasne.

- Niemożliwe.

- Możliwe - powiedział, wyjmując wtyczkę.

Wsunął ją do laptopa, a drugą do telefonu na oparciu fotela stojącego przed nim, potem załogował się w AOL i nacisnął MAIŁ. Elizabeth podała swój adres, SwissMs w sieci, a on wręczył jej laptop.

Trzęsły jej się dłonie, kiedy przeglądała wiadomości.

- Niech się pani nie boi, Heidi. To nie gryzie - rzekł uspokajająco Darlington.

Żeby jej nie przeszkadzać, wziął gazetę „Business Week" i zajął się czytaniem.

Było z tuzin e-maili, w tym trzy z Agencji Helvetica. Ale dwie ostatnie wiadomości pochodziły od Wyspiarza.

Data: 99-03-24

Od: wyspiarz@aol.com

Do: swissms@int'laccesscornpuserve.com

Treść: Philip C. Kenner //10 West 65th Street m 7E // Nowy Jork, N J 10023

(212) 724-1386

ur. 2 kwietnia 1966

MUSISZ OSTRZEC TEGO FACETA. NIE SPRAWDZA E-MAILI. POWODZENIA, A.D.

PS: JEŚLI CZYTASZ TĘ WIADOMOŚĆ, TO JA ŻYJĘ. SZKODA, ŻE NIE POZNALIŚMY SIĘ LEPIEJ. PASOWALIŚMY DO SIEBIE. JESTEŚ TU JEDYNĄ OSOBĄ Z JAJAMI. RESZTA TO MÓZGI NA PATYKU. PIEPRZYĆ DZIADKA l VIVE LA REYOLUTION! PPS: WYKASUJ TĘ WIADOMOŚĆ l NIE DAJ SIĘ SAMA SKASOWAĆ. JEŚLI BEATRICE JEST Z TOBĄ, TO JEST W PORZĄDKU, JEŚLI NIE, TO NIE. PETER JUNIOR JEST JAK CHORĄGIEWKA. NIE PRÓBUJ UCIEKAĆ SOLO, SKOŃCZYSZ W DREWNIANEJ JESIONCE. ŻEGNAJ.

Przeczytała wiadomość dwa razy i nauczyła się jej na pamięć, po czym wymazała ją z ekranu i z pamięci komputera.

- Dziękuję, to miłe z pańskiej strony - powiedziała i wró­ciła na swoje miejsce.

Darlington, bez wątpienia trochę rozczarowany, ponownie zajął się swoją grą. W połowie drogi Elizabeth się odwróciła, żeby sprawdzić, czy jej życzliwy rozmówca czasami za nią nie podąża.

Peter i Beatrice słuchali uważnie. Elizabeth podała im adres Philipa Kennera. Nie wspomniała jednak o postscriptum.

- Więc Alex żyje. Dzięki Bogu.

- Pojedziemy ostrzec Kennera, prawda?

Przy słowie „my", Beatrice i Peter spojrzeli na siebie.

- Musimy zrobić coś więcej - stwierdził Peter. - Jeśli Wolfe się dowie, że ostrzeżono Kennera, natychmiast go zdejmie.

- Więc, co zrobimy? - zapytała Elizabeth.

- Nagłośnimy całą tę cholerną operację.

- Jak? Przecież oni wszystkiemu zaprzeczą.

- Nie uda im się, jeśli będziemy mieli klona - oświadczyła Beatrice.

Elizabeth wybałuszyła oczy ze zdziwienia.

- Zaprowadzimy go do Mike'a Wallace'a, jeśli będzie trzeba - rzekł Peter. - Kiedy się z nim spotkamy, stanie się jasne, czyj to klon. Zażądamy porównania próbek DNA.

- Wolfe będzie się upierał, że klon to brat bliźniak tej osoby z zamrożonego embrionu - zauważyła Elizabeth, ale zaraz zmieniła zdanie. - Nie, niemożliwe. Przecież wtedy nie znano jeszcze tej technologii, prawda?

- Mądra dziewczyna - stwierdził Peter, kiwając głową do Beatrice.

- Nie traktuj mnie jak uczennicy - oburzyła się Elizabeth. Beatrice uniosła brew.

- Nie masz najmniejszej szansy. Próbuję go tego oduczyć, od kiedy się znamy.

- A wracając do tematu - ciągnęła Elizabeth. - Co zrobimy, jeśli Kenner nam nie uwierzy?

- Będziemy musieli zniknąć z tej planety - stwierdził posępnie Peter. - Nie będzie tu dla nas bezpiecznego miejsca. Eeej - zawołał, kiedy samolot zaczął drgać.

Elizabeth zobaczyła, że natychmiast chwycił żonę za rękę, Beatrice zaś zacisnęła palce na jej dłoni. Trzymali się we trójkę, podczas gdy stewardesy biegały wśród pasażerów, przy­trzymując się oparć foteli, i sprawdzały, czy wszyscy mają zapięte pasy.

- Zapomniałam cię zapytać o fobie - przypomniała sobie Beatrice.

- Tylko pająki. Latania się nie boję.

- To ciekawe - zachwycała się Beatrice. - Więc są jakieś różnice.

- Może natura nie lubi się powtarzać - zażartowała Elizabeth.

- Chyba nie. Dzięki Bogu - z radością w głosie stwierdziła jej rozmówczyni.

Nowy Jork

Z lotniska La Guardia wydostali się z łatwością, ale jazda na Manhattan była koszmarem. Przylecieli w godzinach szczytu, w czasie kiedy prezydent przemawiał na rzecz fundacji dob­roczynnej w Saint Regis. Połowa miasta była więc zamknięta, a z drogi szybkiego ruchu na Long Island zrobiono wielki parking. Taksówka jechała dwie godziny z lotniska do zachod­niej części miasta. Zatrzymali się na Queensie, żeby kupić nowy składany nóż i gaz paraliżujący, które sprzedawca dał im niechętnie za pięćdziesiąt dolarów i ostrzegł, że to nielegalne. Przejechali Ósmą Aleją i przez Columbus Circle do Central Parku. Wysiedli na Sześćdziesiątej Piątej Ulicy. Już mieli przejść na drugą stronę, kiedy Peter ruchem ręki kazał im się cofnąć i schować za zaparkowaną nieopodal półciężarówką.

- Cholera - syknął.

Na Sześćdziesiątej Piątej, tuż obok domu, do którego zmie­rzali, stał lśniący czarny town car; wchodziło do niego dwóch mężczyzn.

- Wolfe? - zapytała Elizabeth.

Samochód odjechał w stronę Columbus Circle.

- I Henderson - dodała Beatrice.

- Pieniądze i mięśnie. Cholera by to wzięła! - zaklął Peter.

- Spokojnie - ostrzegła go Beatrice i sprawdziła mu puls.

- Może Kennera nie ma w domu - wtrąciła z nadzieją Elizabeth.

- Oby go nie było - westchnęła Beatrice. - Peter, nie masz chyba kolejnego ataku?

- Nie. Trochę się denerwuję, to wszystko.

- Spróbuj się opanować.

Beatrice wyprowadziła ich z ukrycia. Przeszli przez Central Park West. Peter szedł z tyłu i obserwował obie kobiety. W samolocie nie mógł przestać im się przyglądać. Tworzyły świetny duet. Jego traktowały jak nieprzewidywalne dziecko, którym trzeba się zajmować, i obie chętnie to czyniły. Zbliżali się do budynku i Peter przestał się uśmiechać. Teraz nie czas na żarty.

Numer dziesięć. Dobrze. Nie było portiera i markizy nad wejściem. Miejsce wydawało się małą biedną wysepką w morzu przepychu. Wewnętrzne drzwi były zamknięte, ale widział przez szybę, że na parterze nikogo nie ma. Przy schodach stał tylko parasol, ktoś pozostawił ślady błota i coś, co wyglądało jak gołębie pióro. Spojrzał na domofon. Urządzenie było po­pisane sprayem. Nie znalazł na nim nazwiska Kenner. Peter nacisnął guzik z numerem 7E.

Nikt nie odpowiadał.

- Zadzwonić na dozorcę? - zastanawiała się głośno Beatrice.

- I co mu powiemy? - zapytał Peter.

Nie mając pojęcia, co robić, chodziła w kółko.

- Zaraz - powiedziała zniecierpliwiona Elizabeth i zaczęła naciskać wszystkie guziki. Naciskała tak, póki czyjś głos nie rozległ się w głośniku. - Deratyzacja - rzuciła w stronę domofonu.

- Najwyższy czas - syknął mężczyzna. Chwilę później brzęknął dzwonek u drzwi i cała trójka weszła do środka.

W windzie Elizabeth nacisnęła siódemkę.

- Ojej - zawołała.

- Co? - zapytał Peter i w tym samym momencie zobaczył krew na uniesionym w górę palcu dziewczyny.

- Może to nie krew.

- Obawiam się, że tak - rozwiała jego nadzieje Elizabeth.

Peter dotknął dłonią kieszeni, sprawdzając, czy ma przy sobie nóż i gaz. Kiedy winda się otworzyła, skinął na kobiety, by się cofnęły, i rzucił okiem na drzwi pożarowe i klatkę schodową. Nie zauważył niczego. Wokół unosił się nieprzyjem­ny zapach gotowanych potraw i wyleniałego chodnika. Nikogo nie widział. Wyszedł zza rogu i okazało się, że stoi naprzeciwko mieszkania 7E.

Drzwi były uchylone.

Obie kobiety podeszły pośpiesznie. Chciał je odsunąć, ale nie usłuchały, więc wskazał głową wejście. Wysunął przed siebie nogę i powoli otworzył szerzej drzwi.

Było to mieszkanie naukowca. Na każdej ścianie znajdowały się półki z książkami. Wewnątrz panowała grobowa cisza. Peter wszedł do środka, a Beatrice i Elizabeth podążyły za nim.

Bezwiednie spojrzał na półki. Większość książek dotyczyła matematyki, fizyki i zagadnień medycznych. Wkroczył do sypialni, zajrzał nawet pod łóżko i do szafy. Nie było nikogo. Równie pusta była niewielka łazienka. W kuchni zaś nie zmieś­ciłaby się nawet wiewiórka.

Dołączył do kobiet, które zatrzymały się w saloniku. Na biurku stał włączony komputer z wygaszaczem ekranu, w któ­rym skakały małe pieski. Peter poruszył myszką i wygaszacz zniknął, a na ekranie pojawiła się trzydziesta szósta strona pracy naukowej. Jej tytuł brzmiał: „Teoria pomiaru słabych oddziaływań". Przejrzał kilka stron. Wystarczyło, by stwierdzić, że to dobry przewodnik dla studentów, pomagający zrozumieć jednolitą teorię pola.

- Peter? - zapytała Beatrice.

- Straciliśmy go, prawda? - martwiła się Elizabeth.

- Nie ma śladów walki. Może go nie zastali, tak jak my, i wyszli, bo ktoś ich przestraszył. Kto wie?

- Książki pozwalają przypuszczać, że to nauczyciel - stwierdziła Elizabeth.

- I to dobry - zgodził się Peter.

- Peter...

Beatrice wyszła z sypialni, trzymając w ręku ramkę z foto­grafią. Była bardzo poruszona, podając zdjęcie mężowi.

Peter spojrzał na młodego człowieka w todze i birecie, stroju, który wkłada się w dniu ukończenia uczelni. Miał szerokie lśniące czoło, pełne usta o opadających kącikach i ciemne, błyszczące oczy.

- Niezwykle podobny - oznajmiła Beatrice.

- O Jezu! - krzyknął Peter.

Młodzieniec wyglądał na syna Fredericka Wolfe'a.

- Czekał - powiedziała grobowym głosem Beatrice.

- Czekał? Ale na co?

Zadał to pytanie, lecz domyślił się odpowiedzi, zanim jego żona odparła:

- Aż będzie bezpiecznie. Sześciu zmarło. Miał do wyboru siebie albo ciebie.

- Chryste. Więc byłem tylko królikiem doświadczalnym?

- Oczywiście. Kiedy tobie się udało, przyszedł czas na następny ruch. Najpierw on...

- ...a potem ty - dopowiedział Peter i spojrzał na obie kobiety. Pobladły.

- Ten chłopak wygląda bardzo młodo. Jakieś dziewiętnaś­cie lat.

- W tym wieku nawet nie znaliśmy Freddiego.

- Potrzebna nam jest aktualna fotografia - stwierdził Peter, podając zdjęcie Beatrice. Ponownie udał się do sypialni.

Tutaj półki uginały się pod książkami. Żółte zasłony prze­słaniały słońce. To był jedyny ślad, że bywała w tym pomiesz­czeniu kobieta.

- Peter, powinniśmy stąd uciekać - w drzwiach pojawiła się Beatrice.

- Za chwilę - odparł, przeglądając szuflady pełne bok­serek i skarpet nie do pary. Nagle poczuł coś pod nogą. Pochylił się i znalazł połamaną ramkę na zdjęcie, leżącą wśród kawałków szkła. - To jest dobre - powiedział.

Obok ramki dostrzegł bowiem fotografię Kennera w wieku około trzydziestu lat. Stał na niej, obejmując ramieniem pulchną młodą kobietę o kręconych czarnych włosach. Na zdjęciu całowała go w policzek.

- Ktoś rozbił tę ramkę! - krzyknęła Beatrice.

- Na pewno.

Wybiegła z pokoju.

Otworzył kolejną szufladę. Były w niej rzeczy osobiste Kennera: portfel, a w nim jakieś dwadzieścia dolarów, stary kalkulator kieszonkowy, kostka Kubika i tomik poezji Veatsa.

- Peter! - zawołała Beatrice z salonu. - Wychodzimy. Nie można tu zostać ani chwili dłużej. Chodź.

- Idę.

Rzucił jeszcze okiem na mocno zniszczony egzemplarz „Zamku" Kafki i płytę kompaktową z symfonią Haydna. Pewnie bym go polubił, pomyślał. Potem stwierdził, że Hansa też pewnie by polubił, a przecież ukradł mu ciało i zabrał życie.

I po co? Żeby znów poczuć, że żyje? Świetnie. Przecież nie stał się tym, kim był dawniej. Nie mógł zwalić wszystkiego na Freddiego. W pośpiechu, z poczuciem winy, przeglądał portfel Kennera: zdjęcie innej dziewczyny, karty członkowskie różnych organizacji, między innymi Anonimowych Alkoholi­ków, do których należał trzynaście lat. Kawałek życia. Kenner, tak jak Hans, miał własny świat, własne doświadczenia, własne osiągnięcia.

Odłożył przedmioty na miejsce i z trzaskiem zamknął szufladę.

Chryste, gdyby tylko mógł wszystko odwrócić.

- Jezu, Bi - westchnął, słysząc, jak wchodzi do sypialni. Odwrócił się i ku swemu zaskoczeniu zobaczył cień człowieka z wielkim nożem w dłoni.

- Cześć, Jance - powitał go mężczyzna. Wyszedł z cienia i Peter rozpoznał komandosa z Casa del Frances.

- Ma pan swój nóż, doktorku?

Peter zamarł. Spojrzał na ostrze noża, obawiając się, że już mogło ociekać krwią. Dzięki Bogu, nóż lśnił czystością.

- No i co, doktorku?

- Nie mam - odpowiedział Peter, cofając się.

- Będzie pan żałował - kpił sobie mężczyzna, podchodząc do Petera, któremu ze strachu kręciło się w głowie.

Zamiast sięgnąć do prawej kieszeni po nóż, wyjął z lewej gaz. Kiedy Russell rzucił się w jego stronę, Peter prysnął mu w oczy. Ten cofnął się, wrzeszcząc i przeklinając, po czym zaczął machać nożem na oślep, kichając, ocierając łzy, prze­klinając głośno i przewracając wszystko na swej drodze. Peter usłyszał krzyk kobiet biegnących korytarzem. Russell wpadł na krzesło, przewrócił się i runął na twarz. Peter nadepnął mu obiema nogami na nadgarstek i usłyszał trzask łamanych kości. Kopnął nóż, który wypadł napastnikowi z ręki, i podbiegł po niego. Poruszał się szybko, by uniknąć wściekłych ciosów Russella, i cicho, by przeciwnik go nie słyszał.

- Wynoście się! - wrzasnął na Beatrice i Elizabeth.

Pochylił się, cisnął nóż do salonu, aby kobiety miały coś do obrony. Zamknął drzwi sypialni i odwrócił się akurat w porę, żeby odparować cios Russella. Działał teraz zupełnie bezwied­nie. Kierował nim Hans Brinkman. Peter cofnął się i uderzył

Russella w splot słoneczny, znów się cofnął i wymierzył cios z prawej; powalił komandosa na podłogę.

Stał i patrzył na leżącego przeciwnika, jakby znajdował się na ringu i czekał, aż sędzia zacznie liczyć. Pojął, że Hans zawsze walczył według określonych reguł. Teraz był zdany na siebie. W głowie mu się kręciło, a z ucha na szyję spływała krew. Zachwiał się, z nosa chlusnęło jeszcze więcej krwi. Potem wszystko zrobiło się czerwone. Zrozumiał, że gdzieś w mózgu pojawiło się krwawienie.

Próbował utrzymać się na nogach, widząc, jak komandos się odwraca, sapiąc niczym dzikie zwierzę. Lewą ręką sięgnął pod połę i wyjął pistolet.

Instynkt podpowiadał Peterowi, że powinien kopnąć go natychmiast, ale fala ciemności przesłoniła mu oczy i nie mógł się ruszyć. Usłyszał głośny łomot i pomyślał, że to diabeł bije w dzwon, wzywając go do piekła. Ale kiedy zmusił się do otwarcia oczu, ciągle jeszcze stał w sypialni. Russell leżał bez ruchu na podłodze, niczym zaszlachtowany byk, a nad nim stała Beatrice, dysząc ciężko i trzymając w dło­niach nóż.

- Pistolet! - ryknął Peter i upadł na podłogę, uderzając o ścianę. Podniosła ostrożnie broń.

- Ja go wezmę. Sprawdź, co z Peterem! - krzyknęła Elizabeth, wyjmując pistolet z ręki Beatrice. - Hans mnie kiedyś uczył strzelać. Mam dobre oko.

Upewniła się, czy magazynek jest załadowany, i odbez­pieczyła broń, celując w zakrwawioną głowę Russella. Beatrice odrzuciła nóż i uklękła obok męża, patrząc mu w oczy.

- Nic mi nie jest. To nerwy - odezwał się, zaskoczony własnym spokojem.

Spojrzał na leżącego na podłodze Russella.

- Żyje?

- Tak. Tętnica pulsuje.

- Może powinniśmy go ocucić?

- Po co?

- Wydaje mi się, że przyleciał tu z Wolfe'em i wie, jak on zamierza wrócić do Vieques. Wolfe na pewno ma Kennera.

- Przypuszczam, że odrzutowcem - powiedziała Beatrice.

- Może tak, a może nie - odparł Peter. - Z jakiego lotniska?

- Nie mam pojęcia, Peter... uspokój się. Machnął na nią i próbował wstać, ale upadł z powrotem na podłogę. Beatrice dotknęła jego twarzy.

- Odpoczywaj, Peter. My się wszystkim zajmiemy - szepnęła. Patrzył, jak Beatrice i Elizabeth ciągną Russella do łazienki.

- Nie zwracaj uwagi na hałas - ostrzegła go Beatrice, zamykając za sobą drzwi.

Peter usłyszał szczęk zasuwki, a potem plusk wody. Próbują ocucić Russella, pomyślał. Usiłował wstać, ale ponownie osunął się na podłogę i leżał w jeszcze gorszej pozycji. Słyszał, jak Russell mruczy coś ze złością. Po chwili rozległy się wściekłe krzyki kobiet, po nich zapanowała cisza, którą szybko przerwały przekleństwa Russella. Później rozległ się wrzask pełen bólu i do jego uszu dotarły piskliwe jęki i błaganie, by przestały.

W końcu zrobiło się cicho.

Otworzyły się drzwi łazienki. Russell stał i drżącymi rękoma podciągał spodnie. Elizabeth trzymała mu pistolet przy skroni, a Beatrice składała brzytwę, którą następnie położyła na miejsce przy umywalce.

- Gdzie jest samolot? - zapytał Peter.

- Na lotnisku La Guardia - odparł Russell. - Hangar siedemnasty. W sektorze ogólnym.

- Jaki typ?

- C dwadzieścia. Szary odrzutowiec. Numery rejestracyjne na stabilizatorach: NX dwanaście. Nie ma innych oznaczeń.

- Dziękuję. To bardzo dokładny opis.

- Pieprz się - warknął komandos, pochyliwszy głowę.

Peter próbował wstać, lecz silny ból w karku znów go powalił. Prawie w tej samej chwili usłyszał krótki strzał i Russell upadł na niego. Peter próbował się odsunąć, ale nie miał siły, a komandos przygniatał go do ziemi.

Na szczęście się nie ruszał.

Elizabeth podeszła z dymiącym pistoletem, przyłożyła go do ucha Russella i popchnęła. Komandos sturlał się na podłogę.

Z rany na głowie płynęła krew. Na czole ziała wielka dziura po kuli, a mózg i krew zachlapały rękaw Petera.

- Jezu - westchnął Peter.

Przestał się dziwić, kiedy powróciły mu siły. Elizabeth patrzyła na pistolet, jakby dopiero teraz pojawił się w jej dłoni.

- Daj mi to - zażądał.

Podała mu broń i rozejrzała się po pokoju.

- Ktoś nas na pewno usłyszał - zauważyła chłodno.

- To Nowy Jork - stwierdziła Beatrice. - Ludzie są do tego przyzwyczajeni.

- Masz rację - zgodził się Peter.

Kiedy wychodzili z mieszkania Kennera, Peter miał na sobie świeżą koszulę, a pistolet Russella w kieszeni. Nikt do tej pory nie zapukał i nie pytał, co się stało. Nikt nie wyszedł nawet na korytarz. To był Nowy Jork. Zamknęli za sobą drzwi, poprawili ubrania i zeszli na dół do taksówki.

Tym razem nie musieli namawiać Elizabeth, by do niej wsiadła.

Między Manhattanem a lotniskiem La Guardia zdarzył się wypadek. Klon numer dziewięć, trzydziestotrzyletni profesor fizyki Philip C. Kenner, desperacko próbował uciec swoim prześladowcom. Uznał, że go porwano, żeby zabić z powodu dwudziestu tysięcy dolarów, które był winien swojemu bukmacherowi. Mimo wielu ostrzeżeń, że zajmie się tym mafia, nie spłacił długu. Był kompletnie spłukany - oskubała go żona, z którą się rozszedł, a poza tym zainwestował w złoża ropy naftowej na Syberii. Co gorsza, jedna z jego studentek, roz­garnięta panienka z drugiego roku, o imieniu Stacy, groziła, że pójdzie do dziekana, jeśli profesor nie ożeni się z nią i nie uzna dziecka, którego ona się spodziewa.

Niewiele miał do stracenia.

Jeden z siedzących obok niego w samochodzie mężczyzn nie wyglądał zbyt groźnie. Kenner kopnął go w brzuch, zanim ten się zorientował. Drugi chyba był mafijnym emerytem, bo najwyraźniej nie miał zamiaru się bić. Zakrył niezwykle bladą twarz łokciem.

Kenner wyskoczył z samochodu w połowie mostu przy Pięćdziesiątej Dziewiątej Ulicy. Powinien zrobić to w lepszym miejscu, ale nie miał specjalnego wyboru. Zaczął uciekać i przez chwilę myślał, że jest wolny. Co roku, już od 1982, brał udział w nowojorskim maratonie i zawsze plasował się wśród pierwszych pięciuset. Biegł sobie spokojnie i nie słyszał, jak podbiega kierowca auta, z którego prysnął. Mężczyzna nagle rzucił się na niego zza samochodu dostawczego i unie­ruchomił go w jednej chwili.

Po kilku sekundach Henderson, jeszcze purpurowy na twarzy od uderzenia, podbiegł rozwścieczony, złapał Kennera, potem puścił, kopnął w jądra i zaciągnął pod barierkę mostu.

- Chcesz polatać?! - wrzeszczał na przerażonego profe­sora. - Zobaczymy, jak ci pójdzie.

Już trzymał szlochającego mężczyznę przechylonego przez barierkę, kiedy podbiegł do nich starszy mężczyzna o zaczer­wienionej twarzy.

- Henderson! Co ty, do cholery, wyprawiasz? Przecież to mnie bijesz!

Pułkownik zerknął na Wolfe'a, a potem na jego młodszą wersję.

- Ten pieprzony skurwiel mnie kopnął!

- Jak jesteś wściekły, to kopnij barierkę! Ja będę musiał żyć z tym, co mu teraz zrobisz!

Henderson rzucił Kennera na chodnik.

Ruch na moście był już zablokowany. Wolfe i Henderson spojrzeli w kierunku Manhattanu i zobaczyli tłum gapiów szukających dogodnego miejsca.

- Wsadź go do samochodu! - rozkazał Wolfe. Wściekły pułkownik pchnął Kennera w stronę kierowcy.

- Wsadź go do tego cholernego samochodu - powtórzył.

Kierowca wykonał rozkaz. Po chwili Kenner siedział potulny i zakłopotany między staruszkiem i zbirem, a kierowca manew­rował samochodem, usiłując torować sobie drogę wśród innych pojazdów. Profesor otarł się o śmierć i to chyba rozjaśniło mu w głowie. Mimo plam wątrobowych najstarszy na świecie mafioso był jakoś dziwnie podobny do niego samego.

Pół godziny później, w hangarze 17 na lotnisku La Guardia, Henderson eskortował pieprzonego klona, doktora Wolfe'a i personel medyczny z Vieques do czekającego na nich C-20.

Henderson miał zamiar wrócić z nimi na pokładzie tej maszyny albo luksusowego odrzutowca, w zależności od tego czy Russell szybko pojawi się na lotnisku. Ale Russell się spóźniał, więc Henderson czekał, aż lekarze uśpią Kennera, tak jak ostatnio postąpili z klonem Jance'a. Kiedy to zrobiono, pułkownik pomachał Wolfe'owi i zamknął drzwi samolotu.

Ulżyło mu, że nie musi podróżować z Wolfe'em. Mimo że to Barrola będzie operować, a Wolfe spocznie na stole, staruszek już wprawiał się w swój przedoperacyjny trans, którego Hen­derson nie znosił.

Odszedł kilka kroków od C-20, gdy nagle poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Za nim stał drugi pilot odrzutowca.

- Przepraszam, pułkowniku, obawiam się, że kapitan Culpepper ma okropną biegunkę.

- Gdzie on jest? - zapytał Henderson. Znów jakaś obsuwa? Miał już tego dość.

- W poczekalni dla obsługi; mówi, że umiera. Zjadł coś, chyba w Bogocie. Na pewno nie jest dziś w stanie poprowadzić samolotu.

- Żartujecie?

- Nie, panie pułkowniku. Ale jest wyjście. Ten samolot właściwie sam lata. Mogę pana dowieźć na miejsce. Chciałem tylko wiedzieć, czy się pan zgodzi.

Henderson przyjrzał mu się uważnie. Na pierwszy rzut oka widać, że to dupek z wyższym wykształceniem, doszedł do wniosku.

- Jak się nazywacie, chłopcze?

- Drugi oficer David Anspaugh, panie pułkowniku.

- Więc, drugi oficerze Davidzie Anspaugh, lepiej, żebyście mnie dowieźli na miejsce, i to już, bo jeśli nie, wyrwę wam odbytnicę przez czaszkę, zrozumiano?

Pilot pobladł. Na twarzy pozostały mu tylko dwie nieregular­ne, czerwone plamki na policzkach.

- Oczywiście, panie pułkowniku.

- Doskonale - powiedział Henderson, wpatrując się w chłopaka, póki ten nie ruszył z powrotem do samolotu.

Wyjął camela z paczki i patrzył, jak C-20 z Wolfe'em na pokładzie odlatuje. Poczeka na Russella jeszcze dziesięć minut. Jeśli nie dotrze w tym czasie na lotnisko, jasne będzie, że coś się spieprzyło. W takim wypadku on sam musi wrócić i spraw­dzić, co się stało. Komando „foki" nigdy nie zostawia swoich ludzi. On też tego nie zrobi. Poza tym Russell miał już dwie obsuwy, a po kilku wpadkach ludzie robią się gadatliwi. Jeśli będzie musiał, załatwi go, zanim Russell pójdzie do „National Enquirer" i opowie im o wszystkim za kilka dolców i możliwość wystąpienia w programie Geralda.

Henderson skierował się do odrzutowca, gdyż przypomniał sobie, iż musi powiadomić tego nadgorliwego chłopaczka, że jeszcze nie startują, bo inaczej gotów czekać z uruchomionymi silnikami... Oczyści tylko mieszkanie i wróci... jakieś półtorej godziny, nawet w korkach. Dlaczego jednak Russell nie zjawił się do tej pory na lotnisku? Próbował go złapać przez krótko­falówkę, lecz słyszał tylko trzask. Dzwonił też na jego komórkę, ale nikt nie odpowiadał.

To zaczynało go denerwować.

Wszedł do odrzutowca i znalazł Anspaugha w fotelu pilota; wydawał się wystraszony, jakby pierwszy raz siedział w sa­molocie.

- Jesteś pewien, że potrafisz pilotować? - zapytał Hen­derson.

- Tak, panie pułkowniku!

Podszedł bliżej. Młodzieniec był zielony na twarzy.

- Coś mi na to nie wygląda. Ty też masz biegunkę?

- Nie.

- To co ci jest, do cholery?

Anspaugh lekko odchylił głowę w prawo. Henderson od­wrócił się i zobaczył wycelowaną w siebie lufę beretty. Jezu Chryste. To Jance.

- Wiesz, że nie mam nic do stracenia? - zapytał Peter. - Siadaj, proszę.

- Pieprz się.

Lewa ręka Petera wyskoczyła nie wiadomo skąd i uderzyła Hendersona prosto w szczękę. Zdziwiony pułkownik sapnął i upadł na podłogę. Peter wyjął nóż i odciął pasy fotela. Związał nimi z tyłu ręce pułkownika, a potem dźwignął go, pchnął na drugi fotel i zapiął pasy, unieruchamiając całkowicie. Zadowolony z siebie gwizdnął. Z toalety wyszła Beatrice, a za nią Elizabeth.

- Nie spuszczaj go z oczu - polecił, podając berettę Elizabeth, i poszedł do pilota. Stanął za nim. - Ruszamy. Żadnych wygłupów przez radio. Jeśli dasz im do zrozumienia, że coś jest nie tak, utnę ci głowę i położę na kolanach - oświadczył, naśladując Clinta Eastwooda. Spojrzał na kobiety.

Obie mrugały porozumiewawczo.

- Proszę tego nie robić - błagał Anspaugh.

- Leć według planu na Vieques.

- Nie ma problemu.

- I lepiej niech nie będzie.

Rozdział 19

Odrzutowiec 94838

Samolot poleciał prosto jak strzała wzdłuż Wschodniego Wybrzeża nad Atlantic City, Filadelfią, przylądkiem May, zatoką Chesapeake. Peter przyglądał się uważnie pilotowi, próbując zapamiętać procedury prowadzenia maszyny. Od­rzutowiec był trochę zbyt skomplikowany jak na możliwości jego umysłu, ale ciało czuło, kiedy trzeba wyrównać lub zmienić kąt nachylenia sterów. Myślał jak Peter, a przez skórę czuł się tak, jakby sam pilotował.

A właściwie jakby pilotował Hans, pomyślał.

Nawet zacząłem mówić jak on - skonstatował.

No dobrze. Nieważne. Pożyczyłeś jego ciało w złych za­miarach. Bóg jeden wie, że teraz używasz go, mając dobre intencje. I tak już nie można tego cofnąć.

Hej, Jance, chyba razem z młodym wiekiem przyszło na ciebie religijne oświecenie. A może robisz się pompatyczny?

Nie zapominaj o ludziach, którzy narażają swoje tyłki razem z tobą, ostrzegał siebie w duchu. Spojrzał na Beatrice i Elizabeth. Ich obecność dodawała mu sił, mimo że żałował tego, co się stało. Potrzebowałeś ich i chciałeś, by z tobą zostały, ale co będzie, jeśli znów dostaniesz krwotoku? Jak one sobie poradzą? Czy w ogóle będą chciały ciągnąć tę sprawę? Beatrice wiedziała, że sami ściągnęli na siebie to nieszczęście... ale Elizabeth? Czym ona sobie na to zasłużyła? Niczym. A jednak była tu z nimi... dzielna, zdeterminowana i piękna kobieta.

Boże dopomóż, kocham je obie.

Wyprostował się i spojrzał w niebo. Lecieli w stronę Nor-folku, więc wypatrywał samolotów z bazy wojskowej. Ale niebo było czyste. Nie dostrzegł na nim nic, co mogłoby im zagrozić. Mimo to Peter wiedział, że F-14 może się pojawić w mgnieniu oka i zestrzelić ich, zanim go zauważą.

Beatrice podeszła do niego z kubkiem kawy.

- Skąd ją wytrzasnęłaś?

- Z tyłu jest cały termos. Starają się dogodzić pasażerom.

- Jak Elizabeth to znosi?

- Jakoś sobie radzi.

- Nie chce się wycofać?

- Pewnie ma wątpliwości. A ty?

- Och, ja mam pustkę w głowie. Zdaje mi się, że nie spałem już od trzech dni.

Szturchnął pilota nogą i podnosząc kubek z kawą, zapytał:

- Chcesz?

- Tak, poproszę - powiedział Anspaugh. To były jego pierwsze słowa od chwili startu.

- Chyba nie będziesz mnie próbował oblać gorącą kawą?

- Nie, proszę pana.

- Świat jest coraz bardziej niebezpieczny - rzucił Peter.

- Chyba tak.

- A ludzie, którzy to mówią, zwykle chcą go uczynić jeszcze bardziej niebezpiecznym. Przynajmniej tak wynika z mojego doświadczenia. Daj jeszcze kawy - zwrócił się do Beatrice, która popatrywała na Elizabeth, siedzącą naprzeciwko nieprzytomnego Hendersona za drzwiami kabiny pilota.

Kiedy Beatrice wróciła na miejsce dla pasażerów, Peter znów popatrzył na niebo. Pogrążał się w ponurych myślach. Skoncentruj się, beształ sam siebie. Zacznij liczyć. Nie jesteśmy przecież tak daleko od C-20, możemy zdążyć dolecieć na Vieques, zanim ekipa medyczna pozbawi Kennera mózgu. Postanowił nie tylko ocalić profesora, ale zabrać Wolfe'owi jego dodatkowe pięćdziesiąt lat. Jeśli będzie miał aż tyle czasu na kontynuowanie badań, zapewni sobie nieśmiertelność.

Jak dostać się do bazy z lotniska? Wolfe na pewno zaalarmuje żołnierzy, zwłaszcza że nie pojawią się w bazie ani Henderson, ani Russell. Całą jednostkę postawią w pogotowiu bojowym. Gdyby nawet mieli na miejscu pomocnika, trudno by im było dostać się na teren bazy. A ich jedyny sojusznik Alex Davies schował się, Bóg wie gdzie.

- Anspaugh, możesz porozumieć się przez radio z centralą telefoniczną?

- W tym samolocie jest telefon.

- Ale jest monitorowany, prawda?

- Nie. To telefon zabezpieczony.

- Próbujesz mnie oszukać?

- Nie, proszę pana!

Oczywiście, że oszukiwał. Peter pochylił się w stronę pilota.

- Jeśli nie przestaniesz mnie okłamywać, obetnę ci kciuki i duże palce u nóg. Do końca życia będziesz chodził jak pijany orangutan.

- Nigdy bym pana nie próbował oszukać - odparł szczerze pilot.

- Jest jednak sposób na to, żeby przez radio dotrzeć do telefonu?

- Tak. Wezwę tylko UNICOM i poproszę o linię lądową. To linia cywilna. Często przez nią telefonują i nie jest moni­torowana.

- To dobrze. Zrób to. Połącz się z linią lądową i zadzwoń do „New York Timesa"

- Wywołam czterysta jedenaście - powiedział, włączając radio.

Po kilku minutach Peter miał za sobą rozmowę z „New York Timesem", „Boston Globe", „Washington Post" i „Wall Street Journal". W zależności od gazety albo odkładano słuchawkę, albo się śmiano, albo uprzejmie zbywano. Tak było, dopóki ktoś z „Post" nie sprawdził jego nazwiska w komputerze i nie okazało się, że od dwóch miesięcy nie żyje. Podczas ostatniej rozmowy usłyszeli serię dziwnych zgrzytnięć i trzasków na linii. Peter odłożył słuchawkę.

- Ktoś podsłuchiwał. Ostrzegłeś ich?

- Nie, proszę pana. Przysięgam na Boga.

Myślał, że coś się stanie, że pojawi się jakiś błysk na niebie lub usłyszy głos przez radio, ale nic takiego nie nastąpiło. Po chwili się uspokoił i poprosił Beatrice o obiecaną kawę. Choć był podenerwowany, poprosił o jeszcze jedną. Ku jego zdzi­wieniu druga kawa go uspokoiła. Powrócił do przyglądania się widokom za oknem, niczym turysta podczas lotu na Karaiby. Na przylądku Hatteras wybrzeże skręcało na południowy za­chód. Odrzutowiec leciał nad otwartym morzem nieco niżej niż samoloty pasażerskie. Widok był ciekawszy od wszystkiego, co widział do tej pory. Ciesz się, póki możesz, pomyślał... bo pewnie już niedługo opuścisz tę wielką, niebieską planetę. Kiedy mijali szelf kontynentalny, zwrócił uwagę na drobne różnice na powierzchni oceanu. Widział, że woda robi się ciemniejsza w miejscach, gdzie z szelfu wpada w otchłań oceanu. Jako naukowiec domyślił się, że lecą nad rafami, wielkimi podmorskimi górami. Dobrze było wiedzieć o takich rzeczach. Na szczęście nie cała jego wiedza służyła destrukcji. Teraz widział Florydę, Zatokę Meksykańską i Bahamy, ciąg­nące się jak wielkie perły w naszyjniku aż do Karaibów.

Byli prawie w domu.

Wyjrzał przez okno i o mało nie podskoczył ze zdziwienia.

Zza szyby przyglądał mu się człowiek... pilot. Na pewno wyleciał z bazy wojsk lotniczych nieopodal Miami w uzbrojo­nym po zęby F-15. Samolot był jakieś pięć metrów od nich. Peter widział hełm pilota z namalowanym symbolem pioruna. Gdyby leciał bliżej, mógłby odczytać nazwisko na naszywce skafandra. Potężna maszyna nastroszona była rakietami i karabinami.

Męski głos ze środkowozachodnim akcentem rozległ się w radiu:

- Halo, odrzutowiec dziewięć-cztery-osiem-trzy-osiem, sły­szysz mnie?

Peter przystawił pilotowi nóż do klatki piersiowej.

- Nie zmuszaj mnie do tego.

- A co mam robić?

- Zignoruj go - rozkazał.

Nagle pilota opuściła cała wcześniejsza nieśmiałość.

- Mam zignorować F-piętnaście? To tak, jakbym mu po­wiedział, że jestem wrogą jednostką. A wie pan, co on wtedy zrobi? Użyje działka Vulcan, kaliber dwadzieścia milimetrów, czterech rakiet AIM-siedem Sparrow i czterech sidewinderów. Zlikwiduje nas w okamgnieniu.

- Możesz mu uciec? - zapytał Peter, mając nadzieję, że kobiety nie słyszą, co się dzieje w kabinie, i że Henderson jeszcze nie odzyskał przytomności.

- Uciec? My robimy jakieś pięćset czterdzieści węzłów, a on dwa i pół macha! Może nas strącić podmuch, kiedy przyśpieszy!

- Więc się przedstaw i powiedz, że wszystko jest w po­rządku.

Anspaugh spojrzał na niego przekonany, że ma nie po kolei w głowie. A z radia znów rozległ się chrypiący głos.

- Dziewięć-cztery-osiem-trzy-osiem odezwij się albo uznam cię za wrogą jednostkę.

Samolot przybliżył się, a pilot prawie zaglądał im do kabiny. Peter pomachał mu i warknął do siedzącego obok Anspaugha:

- Przywitaj się.

Pilot przycisnął guzik z boku mikrofonu.

- Tu dziewieć-cztery-osiem-trzy-osiem.

- Podaj cel lotu.

- Lotnisko w bazie wojskowej Roosevelt Roads na wyspie Vieques.

Anspaugh spojrzał błagalnie na Petera.

Przez chwilę na linii słychać było trzask, a potem znów głos:

- Kim jest mężczyzna siedzący obok ciebie w kabinie?

Peter czuł pot zbierający się na górnej wardze i miał nadzieję, że pilot F-15 nie jest w stanie go dojrzeć. Kątem oka dostrzegł zbliżającą się Beatrice. Pewnie była ciekawa, co się dzieje. Trzymając rękę za fotelem, skinął do niej, by wróciła na miejsce.

- Powiedz, że nazywam się Oscar Henderson, pułkow­nik - polecił Peter.

- To pułkownik Oscar Andersen - wyjąkał przerażony Anspaugh.

- Henderson - huknął na niego Peter.

- Henderson - powtórzył pilot. Znów usłyszeli trzask.

- Mam rozkaz porozmawiać bezpośrednio z pułkownikiem. Proszę przekazać mu mikrofon. Anspaugh spojrzał na Petera, który nabrał powietrza.

- Co to ma wszystko znaczyć, do diabła?! - ryknął naj­niższym i najbardziej gardłowym głosem, jaki udało mu się wydobyć. - Żołnierzu, jesteście zbyt blisko nas! Chcecie spowodować kolizję? Kto wami dowodzi?

- Pułkownik Howard Price, Siły Powietrzne Armii Stanów

Zjednoczonych. To ja dowodzę tą jednostką - odezwał się ktoś przez radio. - Ci ludzie są pod moimi rozkazami.

„Ci ludzie?" - zastanawiał się Peter. Pochylił się i spojrzał w górę. Serce mu zamarło. Wokół nich były jeszcze trzy samoloty.

- Pułkowniku Henderson, proszę podać kod misji. Kod misji? O Jezu, pomyślał Peter.

- Stanowimy część operacji Stowarzyszenia Fontanna - blefował. Trzask.

- A kod misji?

Twarz Petera pokryła się potem.

- Jest w mojej walizce. Nie mam go przy sobie.

- Proszę go wyjąć i przedstawić. Musimy to potwierdzić.

Ze strachu Peter trząsł się jak galareta. Kiedyś oglądał tego rodzaju patrole na Vieques. Wiedział, że te jednostki mają broń, której użyją w razie potrzeby. W takim wypadku cel po ostrzale nie był podziurawiony, tylko rozpadał się na kawałki w serii wybuchów. To, co z niego zostawało, trudno było rozpoznać.

- Proszę czekać - powiedział Peter i spojrzał bezradnie na żonę.

- Co zrobisz? - zapytała.

- Nie ma pojęcia, co robić - usłyszał znajomy głos z ka­biny pasażerskiej. Chryste!

To Henderson. Odzyskał przytomność i teraz się z nich śmiał. Peter wstał i podszedł do niego.

- To ściśle tajna procedura - drwił Henderson. - Nie masz kodu. Jesteś udupiony. Peter złapał go za klapy.

- Więc ty mi go podasz.

- Nie podam, a wiesz dlaczego?

- Dlaczego?

- Bo źle związujesz jeńców - oświadczył spokojnie Hen­derson, pokazując pokrwawione, ale wolne nadgarstki.

Rzucił się na Petera z taką siłą, że ten stracił równowagę. Stojąca z tyłu Elizabeth sięgnęła po berettę.

- Odłóż to, dziecino, zanim zrobisz sobie krzywdę - prychnął, kopiąc prosto między nogi usiłującego wstać Petera.

Elizabeth strzeliła.

Nie trafiła Hendersona, lecz przedziurawiła okno naprzeciw­ko, powodując dekompresję. Do kabiny wtargnął okropny wiatr. Kobiety zakryły uszy, chroniąc je przed gwałtowną zmianą ciśnienia. Ogłuszona hukiem wichury Elizabeth nie zdążyła się odsunąć, kiedy Henderson podskoczył i wyrwał jej z ręki broń. Chciał wymierzyć w Petera, ale samolot przechylił się, przewracając podnoszącego się doktora na siedzenia, a Hen­dersona rzucając wprost na rozbite okno.

Okno, na którym pojawiły się plamy krwi, całkiem się roztrzaskało. Henderson, zgięty wpół, utknął w dziurze, do­słownie wysysany z maszyny. Jego wnętrzności wydęły spodnie znajdujące się już na zewnątrz. Oczy lśniły jeszcze przez chwilę, a potem szybko utonęły w czaszce. Pułkownik stop­niowo znikał, ale na razie ciało skutecznie zatykało otwór.

- Posadź samolot, bo wybuchniemy! - wrzeszczał Peter do pilota.

Odwrócił się do Beatrice i Elizabeth.

- Przypnijcie się!

Kiedy Anspaugh próbował wyrównać lot, z radia dał się słyszeć trzask i głos domagający się wyjaśnień. Peter wrócił do kokpitu i zajął miejsce obok pilota.

- Długo tam nie będzie wisiał! - krzyknęła Elizabeth.

- Trzymajcie się! - wrzasnął Peter, gdy Anspaugh skie­rował samolot w dół.

- Dziewięć-cztery-osiem-trzy-osiem odpowiedz, odpo­wiedz!

Peter zaklął i schwycił mikrofon.

- Mayday!Mayday! - zawołał. - Nastąpiła dekompresja, obniżamy lot. Prowadźcie nas do najbliższej bazy. To nie jest wrogie zachowanie. Nie próbujemy uciekać... powtarzam... nie próbujemy uciekać!

Wiatr wył pod skrzydłami samolotu i w kabinie. Strzałka wysokościomierza opadała w szalonym tempie. Peter widział nurkujące za nimi F-15.

Wyrównali na wysokości tysiąca metrów.

Po chwili resztki ciała Oscara Hendersona wypadły z okna i jak łupina runęły wprost do morza.

Potem znów usłyszeli radio.

- Dziewięć-cztery-osiem-trzy-osiem! Proszę potwierdzić, że doszło do uszkodzenia!

- Potwierdzam.

- Przedstawcie się.

- ...Doktor Peter Jance.

- Przyjąłem. Ma pan ten kod?

- Wyleciał przez okno razem z walizką - odparł Peter. Nastąpiła chwila ciszy.

- Radzę skierować się dwieście sześćdziesiąt stopni na zachód i lądować w bazie Guantanamo. Przygotowują tam dla was sprzęt ratunkowy.

- Przyjąłem - rzucił Peter. Nacisnął dwukrotnie przycisk z boku mikrofonu, by się pożegnać, i obserwował obracającą się strzałkę kompasu, kiedy Anspaugh zmieniał kurs.

- Gdzie lecimy? - chciała wiedzieć Beatrice.

Stała tuż za nim. Natomiast Elizabeth wtulała się w fotel w kabinie pasażerskiej, próbując się nie trząść. Anspaugh patrzył na niego, nie odzywając się. Blady ze strachu czekał na instrukcje.

- Do bazy marynarki w Guantanamo. Beatrice. Usiądź i zapnij pas. Każ Elizabeth zrobić to samo.

- Dlaczego do Guantanamo? Czy Dominikana nie jest bliżej?

- Tam jest lotnisko cywilne, a nas chcą sprowadzić do bazy wojskowej.

- Dlatego że tam jest lepszy sprzęt?

- Mam nadzieję, że o to im chodzi. Zapewne zależy im też na uniknięciu niepotrzebnych świadków...

- Chyba już przestałam się bać turbulencji - powiedziała.

- Terapia szokowa - stwierdził Peter, próbując uspokoić siebie i żonę. - Więc co zrobimy? Pogłaskał jej dłoń. Spojrzała na niego czule.

- Peter, bardzo cię kocham.

- Ja ciebie również. Zawsze cię kochałem i zawsze będę kochał.

- A Elizabeth?

Podniósł wzrok na błękitne niebo.

- Cóż. Ona jest tobą, a ty nią, więc chyba ją też bardzo kocham. Tylko że z nią nie przeżyłem tego, co z tobą.

Beatrice skinęła.

- Zawsze ceniłam twoją szczerość. Wiesz, co zrozumiałam podczas rozmowy z nią?

- Co?

- Gdybym była na jej miejscu, gdybym to ja miała dwa­dzieścia cztery lata i spotkała ciebie, też bym się w tobie zakochała.

- Rozumiem - odrzekł.

Czy to miało znaczyć, że teraz był lepszym człowiekiem? Miał nadzieję, że tak.

- Ja też zawsze ceniłem twoją szczerość. Beatrice westchnęła.

- Powinieneś z nią porozmawiać.

- Z Elizabeth? Dlaczego? Załamała się? Wzruszyła ramionami.

- Ma więcej do stracenia niż my, a trzyma się dzielnie. Poza tym wpadła na pewien pomysł.

Rozdział 20

Vieques

Na samolot C-20, powracający z Nowego Jorku z Frederickiem Wolfe'em i Philipem C. Kennerem w stanie śpiączki, czekało na lotnisku więcej pojazdów niż podczas przylotu Hansa Brinkmana z Zurychu. Oprócz hammerów były jeszcze pojazdy opancerzone - uzbrojone w karabiny maszynowe, kaliber pięćdziesiąt milimetrów - a w każdym z nich znaj­dowało się pięćdziesięciu ludzi, którym kazano zabezpieczyć dokładnie całą bazę.

Samolot lądował w poświacie wschodzącego słońca. Kennera przeniesiono do karetki. Wolfe biegł truchtem za noszami. Personel medyczny najwyraźniej źle obliczył dawkę środka usypiającego, bo Kenner kręcił się i wyrywał, prawdopodobnie przeżywając jakiś koszmar senny.

Żołnierze w pojazdach opancerzonych przyglądali się wszystkiemu w milczeniu. Cholera wie, co staruszek nazywany przez nich Żniwiarzem zrobi temu biedakowi na noszach. Mieli rozkaz powstrzymać się od komentowania wszystkiego, co widzieli podczas misji. Napatrzyli się jednak na tych Ara­bów - a ostatnio nawet na kilku białych - przylatujących tu w takim stanie, i nie mogli się nie zastanawiać, do czego to wszystko prowadzi. Sytuacja robiła się tak niezręczna, że w siłach specjalnych brakowało ochotników, więc zaczęto losować, kto ma jechać na akcję.

- Ruszać się! - wrzeszczał Wolfe, spoglądając na roz­świetlone niebo, jakby zaraz miał w niego uderzyć piorun.

Jeszcze podczas lotu powiadomiono go przez radio, że zna­leziono martwego Russella w nowojorskim mieszkaniu Kennera. Podobno miał odstrzelone pół głowy, i to z własnego pistoletu. Powiedziano też, że odrzutowiec, który miał lecieć za nimi, jakieś piętnaście minut temu zmienił kurs, po tym jak z uszkodzonego bocznego okna wypadło ciało Hendersona.

Karetka pędziła w kierunku budynków Stowarzyszenia Fon­tanna, a podpułkownik, którego nazwiska Wolfe nawet nie próbował zapamiętać, szybko zdawał mu relację.

Pilot poinformował, że leci z nim Henderson, ale pułkownik nie potrafił podać kodu misji. Podejrzewają, że to Jance.

- Niemożliwe - stwierdził Wolfe.

- A jednak.

- Gdzie teraz jest odrzutowiec?

- Miał wylądować w bazie Guantanamo, ale zboczył z kur­su i jest gdzieś nad kubańskim obszarem powietrznym. NSA zarejestrowało rozmowę telefoniczną między niezidentyfiko­waną kobietą i generałem o nazwisku Jesus Pinar del Rio.

- Kubańczykiem? Komunistą? Co oni mają z tym wspól­nego? Co to za kobieta?

- Jak już mówiłem, nie znamy jej nazwiska. Odrzutowiec leci teraz za samolotem pasażerskim linii Cubana de Aviacion. Lot tysiąc dwieście cztery.

- Zestrzelcie ich! Podpułkownik pokręcił głową.

- Nie mamy takiej możliwości. Lecą zbyt blisko samolotu pasażerskiego. Ktoś tam jest świetnym pilotem. Nie możemy ryzykować międzynarodowego konfliktu.

- Jezu Chryste. To na pewno nie Jance. Tego możemy być pewni. Może udało mu się zabić Russella, ale przecież nie potrafi pilotować odrzutowca... nieważne, co ma w pamięci komórkowej.

- On nie. Na pokładzie jest pilot.

- To, do cholery... co nas obchodzi kilku Kubańczyków...

- Przepraszam - przerwał mu podpułkownik, wyjmując dzwoniący telefon komórkowy.

Trzęsąc się z wściekłości, Wolfe popatrywał na Kennera, który mimo zabiegów personelu medycznego szybko odzyski­wał przytomność. Rzucał się i jęczał. Wolfe'owi przypomniały się zajęcia z fizjologii na pierwszym roku, kiedy asystent biegał między psami wziętymi do eksperymentu i jak żongler próbował zastrzykami podskórnymi powstrzymać je od skamlenia. Usły­szał, jak Kenner wymawia słowo „mafia". Podpułkownik zaklął.

- Co się dzieje? - zapytał Wolfe, czując, że to nic dobrego.

- Teraz odrzutowiec ma eskortę. Cztery migi wyposażone w rakiety powietrze-powietrze.

- Jezu Chryste. To nie Jance. To przeklęci czerwoni.

- Tego nie wiemy.

- Ale ja wiem. Jestem pewien.

Tak, powinien był to przewidzieć. Na pewno był przeciek, a Castro miał tyle pieniędzy z narkotyków, że mógł kupić każdą tajną informację. No, w końcu po to zaczęliśmy tę misję, żeby trzymać z daleka ludzi takich jak kubański przy­wódca. Wiedział, że gdyby to on był Fidelem Castro i dowie­dział się, że Stany Zjednoczone mają możliwość utrzymywać przy życiu przez wiele pokoleń elitę władzy, czyli tych sa­mych ludzi, którzy latami zwracali się przeciwko niemu, na pewno spróbowałby to przerwać. To byłby jego ostatni wielki wyczyn.

Kenner znów zamruczał coś o płatnym zabójcy i litości. Wolfe sądził, że mafia nie jest w to wplątana, ale jeśli tak... Westchnął ciężko. Miał jeszcze poważniejszy kłopot.

- A pani Jance?

- Pani Jance? - zapytał podpułkownik.

- Doktor Beatrice Jance, żona zbiegłego doktora Jance'a. Wróciła do bazy?

- Nie. Najwyraźniej nie. Poczuł ukłucie w sercu.

- Jest pan pewien?

- Wiedzielibyśmy o tym.

- Gdzie ją ostatnio widziano?

- Na lotnisku w Miami.

- Podobno miała nam pomagać znaleźć tę dziewczynę... tę Parker.

- To prawda. Po to tam była.

- A gdzie ta dziewczyna może teraz przebywać?

- Elizabeth Parker? Ostatnio widziano ją również na lotnisku. W tej sytuacji podejrzewamy, że są w zmowie z doktorem Jance'em.

- Są w samolocie?

- To możliwe.

Nie, pomyślał Wolfe, czując dreszcz na plecach. To nie do uwierzenia. Ta dziewczyna pewnie tak, ale Beatrice nie mogła wrócić do Petera. Nienawidzi go. Po drodze do Miami okazy­wała przecież tyle czułości, przekonywał się w myślach. Nie mogła udawać. A może zobaczyła swojego klona i rozmyśliła się? Nie, Beatrice nie jest takim mięczakiem jak Peter. Ona jest ze stali. Nie mogła odrzucić szansy na wieczne życie. Nigdy. Pewnie w końcu się zjawi i będzie prowadzić przed sobą Petera i tę dziewczynę, skutych kajdankami. Jej prze­znaczeniem jest życie ze mną, a dwudziesty pierwszy wiek będzie dla nas jedynie miesiącem miodowym. Wolfe głęboko w to wierzył.

Na razie trzeba się rozprawić z komunistami.

- Każdy przylatujący samolot ma być sprawdzony - zwró­cił się do podpułkownika. - I wstrzymajcie lądowanie jakich­kolwiek odrzutowców aż do odwołania.

- Tak jest. Zrobimy, jak pan sobie życzy.

- Ach, ustawcie obok pasów startowych buldożery. Jeśli jakiś samolot zignoruje zakaz, macie ustawić buldożery na środku pasa, zrozumiano?

- Zrobimy, co w naszej mocy, doktorze Wolfe.

- Zrobicie to, co musicie zrobić - podkreślił Wolfe.

- Tak jest!

Karetka wjechała do bazy. Wolfe wysiadł. Miał jeszcze tyle do zrobienia. Jeśli nawet Beatrice nie wróci, jego marzenie musi się spełnić w ciągu dwudziestu czterech godzin. Do tego czasu musi już być w swoim nowym ciele.

Odrzutowiec 94838

Elizabeth dziękowała Bogu, że jeszcze żyli i że do tej pory nie zwariowała. Na początku miała wrażenie, że hałas z roz­bitego okna i wycie silników zupełnie wszystkich ogłuszy. Nie chciała nawet myśleć o samolocie bojowym, który leciał tuż obok i groził, że ich zestrzeli, jeśli nie wylądują w Guantanamo, gdzie i tak zostaliby zabici przez agentów rządowych.

Potem przypomniał jej się taksówkarz z Miami, niski męż­czyzna z blizną... i wujem generałem z armii Fidela Castro. Miała przy sobie wizytówkę, którą dostała w taksówce. Wybrała podany na niej numer, zastanawiając się, czy odbierze sam generał. Podała słuchawkę Beatrice, która najlepiej mówiła po hiszpańsku. Mimo huku w kabinie Beatrice usłyszała w słu­chawce głos. Generał Jesus Pinar del Rio.

Z F-15 zagrożono im właśnie użyciem siły, kiedy tuż za nim pojawił się pękaty samolot pasażerski linii kubańskich. Anspaugh, instruowany przez Petera, wykonał najtrudniejszy w swojej karierze manewr. Wzniósł odrzutowiec tuż nad lecący obok samolot pasażerski i uwolnił się od F-15.

Teraz pojawiła się eskorta migów, dowodzona przez samego generała. Z łatwością przepędzili amerykański samolot bój owy.

Tak, pomyślała Elizabeth. Jeśli nawet Beatrice i Peter obrazili Boga, może właśnie postanowił im wybaczyć...

Na razie byli bezpieczni.

Przynajmniej częściowo.

Kiedy Beatrice i Elizabeth podziwiały, jak dobrze ciało Petera znosi stres, on zaczął widzieć podwójnie i poczuł zna­jomy niedowład. Anspaugh milczał, wpatrując się w okno, jakby był sam w kokpicie. Beatrice i Elizabeth kucnęły obok Petera, starając się go pocieszyć. Cała trójka chciała być teraz razem.

Elizabeth postanowiła poprosić generała o kilka rzeczy, ale nie chciała tego robić przy Peterze i Beatrice. Miała plany wobec nich, lecz nie mogła ujawnić niczego, by nie wzbudzić niepotrzebnego oporu. Beatrice należała do osób rozsądnych, na Petera jednak nie można było liczyć w tej kwestii. Elizabeth przyglądała mu się z obawą, szukając objawów wylewu. Peter spoglądał na lecący pod nimi wielki samolot.

- Czy oni wiedzą, że szybujemy nad nimi? - zapytała Elizabeth, próbując przekrzyczeć ryk silników. Po ich prawej stronie zachodziło słońce.

- Nie wiadomo. Miejmy nadzieję, że del Rio im powiedział. Nie chciałbym, żeby nagle spróbowali się wznieść i zrobili z nas miazgę.

- Czy na Kubie są jakieś międzynarodowe lotniska? - zainteresowała się Beatrice.

- Chyba dziewięć - odparł Anspaugh, który postanowił nie walczyć z trójką dziwacznych porywaczy, skoro nie miał takich możliwości.

- Więc lećmy do Hawany - postanowiła.

- Do Hawany? Nie - zaprotestował Peter. - To jakieś dziewięćset kilometrów stąd. Ten samolot chyba ma zamiar wylądować w Santiago de Cuba. Jak myślisz? - zwrócił się do Anspaugha.

Pilot wskazał palcem maszynę pod nimi.

- Tak. Obniżają pułap.

Samolot pasażerski istotnie leciał coraz niżej. Anspaugh utrzymywał wysokość, jak mu kazał Peter. Nie chcieli wpaść w turbulencje. Przed sobą ujrzeli lotnisko. Migi ryknęły sil­nikami i wzniosły się wysoko.

- Chyba nie wylądują, żeby nas aresztować? - przestra­szyła się Beatrice.

Z całej naszej trójki Beatrice boi się najbardziej, pomyś­lała Elizabeth. Jakby wiedziała coś, czego my nie wiemy. Ale co jeszcze mogła ukrywać? Może to tylko strach przed lataniem?

- Jeśli nas zechcą aresztować, zrobią to żołnierze na lot­nisku. Rozmawiałaś z samym del Rio, a nie z adiutantem?

- Niczego nie mogę być absolutnie pewna, lecz nie jestem idiotką. To musiał być on.

Beatrice zacisnęła pięści, żeby ukryć drżenie rąk. Lecąc w dół w zachodzącym słońcu, widzieli pod sobą tylko niebieską zatokę. Za nią ujrzeli światła miasta i góry. Po chwili zapaliły się reflektory na lotnisku. Kiedy podchodzili do lądowania, wokół pasów kręciło się już mnóstwo starych rosyjskich samo­chodów wojskowych, ciężarówek pełnych żołnierzy i pojazdów opancerzonych. Wystarczyłoby ich do rozpoczęcia małej re­wolucji.

Odrzutowiec dotknął ziemi, zahamował i zatrzymał się z ha­łasem. Brak okna pozwolił pasażerom uświadomić sobie, jak głośno ląduje taka maszyna.

- Nie gaś silników! - wrzasnął Peter. Anspaugh skinął głową.

- Należy się spodziewać najgorszego - powiedział Peter do Beatrice i Elizabeth. - Jeśli nam się uda, to będziemy mile zaskoczeni.

Zbliżył się do drzwi, otworzył je i wysunął schody. Wyszedł na zewnątrz w smugę światła.

Przez otwarte drzwi Elizabeth widziała biegnących żołnierzy i przejeżdżające samochody wojskowe. Potem pojawił się siwowłosy mężczyzna w spranym mundurze. Wyciągnął ręce w kierunku Petera i krzyknął:

- Witamy w Santiago de Cuba! Generał Jesus Pinar del Rio. Witam was w imieniu WPS... wolność, przyjaźń i... - spojrzał na Elizabeth - szczęście. Czy to z panią rozmawiałem przez telefon?

- Ze mną- odparła Beatrice, pojawiając się w drzwiach.

- Piękny hiszpański, seniora

- Gracias. Uśmiechnął się do nich.

- Jestem do waszych usług. Wszystko, czego potrzebujecie, jest do waszej dyspozycji - powiedział, całując kobiety po rękach.

Miał wielkie oczy i szerokie usta otoczone głębokimi bruz­dami zmarszczek.

- Jak się miewa mój siostrzeniec Ramon? Ciągle jeszcze jeździ taksówką?

- Tak - odparła Elizabeth. - Dzięki Bogu.

- To syn mojej siostry. Urósł trochę?

- Pewnie - stwierdziła Beatrice. - Teraz musi mieć jakiś metr pięćdziesiąt.

Generał zaśmiał się głośno.

- Biedny niiio... rósł dobrze, póki nie skończył jedenastu lat, a potem przestał.

- Ale jest świetnym kierowcą - dodał Peter i przedstawił się, bez tytułu doktora przed nazwiskiem. Generał potrząsnął głową.

- Dobrze się o panu wyrażał. A damy? - zapytał z sze­rokim uśmiechem. Samolot był otoczony i nie mógł już od­lecieć.

Peter objął ramieniem Beatrice.

- To moja żona, doktor Beatrice Jance.

Generał wzruszył radośnie ramionami, jakby chciał powie­dzieć: „No i dobrze". Następnie spojrzał na Elizabeth. Peter ją też objął ramieniem.

- A to nasza droga przyjaciółka... Elizabeth.

- Tak? A ja myślałem, że córka.

- Wielu tak myśli - oświadczył Peter i wziął głęboki oddech. - Cała nasza trójka ucieka od ludzi, którzy są wrogami wolności, przyjaźni i szczęścia. Potrzebujemy pomocy.

- Tak mi się zdawało - odrzekł generał i zmarszczył nagle brwi.

Silniki odrzutowca zaczęły dziwnie huczeć, a po chwili zgasły. Jeden z żołnierzy podszedł z drugiej strony samolotu i krzyknął coś do generała. Ten zajrzał pod maszynę i głośno gwizdnął.

- Wygląda na to, że w porę wylądowaliście, przyjaciele - stwierdził, zerkając na Anspaugha, który właśnie wychodził z samolotu. - Macie dziurę w baku.

Dotknął palcami miejsca, gdzie kula wystrzelona przez Eli­zabeth uszkodziła skrzydło, po tym jak przeszła przez okno. Następnie spojrzał na otwór po oknie i długą smugę czerwieni, ciągnącą się aż do ogona.

- Mieliście kłopoty, tak?

- Un pocito - odparła cicho Beatrice i uśmiechnęła się nieufnie.

- Co właściwie powiedział panu o nas siostrzeniec? - zapytał Peter.

- Powiedział, że jest pan dobrym człowiekiem - rzekł generał. - To prawda?

- Teraz tak - rzucił Peter, spoglądając na Elizabeth. Nie czas dzielić włos na czworo, pomyślała. Generał pokiwał współczująco głową.

- Nie zawsze walczył pan o wolność?

- Wydawało mi się, że tak, dopiero teraz wiem, że to było złudzenie.

- Rozumiem - rzekł otwarcie del Rio. - Moja historia jest podobna, a zawsze życzyłem dobrze memu narodowi. Niestety jeszcze dziś w nocy mogą przyjechać inni, mniej wyrozumiali. Jak mogę wam pomóc, przyjaciele?

Elizabeth patrzyła, jak Peter odciąga generała na bok. Nie podobało jej się, że ma przed nią tajemnice, Beatrice zresztą też nie była tym zachwycona. Już miały iść i domagać się udziału w rozmowach, kiedy mężczyźni podali sobie ręce. Del Rio wydał kilka rozkazów i żołnierze wbiegli do samolotu.

- Co to było? - zapytała Beatrice. - Męskie rozmowy?

- Poprosiłem, żeby mi wskazał miejsce, gdzie moglibyśmy się odświeżyć.

- I co?

- Zaprosił nas do siebie na obiad.

- A pilot?

- Znajdą mu coś na terenie lotniska. Rano odleci z wyspy.

Ujrzawszy, jak ludzie del Ria prowadzą Anspaugha, Elizabeth odetchnęła z ulgą. Troje zbiegów wsiadło do samochodu generała, który odesłał adiutanta, mówiąc, że sam będzie pro­wadził. Po drodze przez ciemnozielone wzgórza cały czas opowiadał i wskazywał fabryki, rafinerię i drogę do Sierra Maestra, gdzie Castro wraz ze swoimi ludźmi rozpoczął rewolu­cję. Mówił o Fidelu jak o człowieku, którego kiedyś podziwiał. Ze smutkiem wyjaśnił, dlaczego się od niego odwrócił.

Hacjenda generała znajdowała się na końcu piaszczystej drogi, oświetlonej tylko blaskiem księżyca. Od czasu do czasu przebiegał przez drogę kot. Generał pochwalił się, że jest hodowcą kotów. Hobby to pomaga zaopatrywać jego kochającą zwierzęta żonę w domowych ulubieńców, a wygłodniałych żołnierzy w proteiny podczas ciężkiej zimy. Dom miał ame­rykański wygląd i, jak się okazało, była to wierna kopia domu z Palm Springs. Pierwszy właściciel, amerykański hazardzista, wzniósł go tu dla swojej kubańskiej kochanki. Wybudowano go pośrodku pięćdziesięciohektarowej plantacji kawy.

Elizabeth usiadła obok rozanielonej żony generała, która zadawała pytania na temat mody, makijażu i Toma Cruise'a. Dziewczyna się cieszyła, że może dla odmiany zająć myśli tak nieistotnymi sprawami. Beatrice również przestała się martwić, a Peter był wesoły i rozmawiał z generałem o kwartetach smyczkowych Haydna i Mozarta. Potem rozmowa zeszła na Fidela Castro i obaj mężczyźni posmutnieli.

Na stole pojawiły się cygara i po chwili pokój wypełnił cudowny aromat,

- Z reformami są zawsze problemy - zauważył generał - a despotyzm to despotyzm. W Ameryce macie przynajmniej wolność wyboru.

Peter nie podjął tematu. Nie miał serca rozczarować generała i nie chciał psuć euforycznego nastroju, jaki zapanował po wylądowaniu na ziemi. Przez moment wydawało się, że naj­gorsze jest już za nimi. Generał wyjaśnił, iż noc spędzą u niego i zastanowią się, dokąd się udać po pomoc. Beatrice już miała powiedzieć, że czuje się bezpiecznie, kiedy Peter rzucił okiem na zegarek i posmutniał.

- O co chodzi?

- Tylko się zastanawiałem.

- Nieprawda. Powiedz, o co chodzi. Nie kłam. Patrzył na Beatrice, w końcu wzruszył ramionami.

- Pewnie zaczną operację za kilka godzin. Barrola będzie musiał poradzić sobie sam, a Wolfe postara się z nim wszystko omówić, nim pójdzie pod nóż.

Spojrzała na niego z ponurym wyrazem twarzy.

- Peter, musisz o tym zapomnieć. Uśmiechnął się i objął ją ramieniem.

- Masz rację. Nic na to teraz nie poradzimy. Zanim wy­najmiemy łódź i dotrzemy do Vieques, Wolfe już będzie się budził po...

- Peter.

- ...no i nie wiadomo, czy Hans umiał prowadzić łódź, bo ja nie...

- Nie umiał - wtrąciła się Elizabeth. Odwrócili się. Stała mniej więcej trzy metry od nich i najwyraźniej przysłuchiwała się ich rozmowie.

- Dlatego chciałeś, żebym to ja wynajęła łódź, pamiętasz?

- W ciele Hansa nie jestem już dobrym pływakiem. A gdy­bym nawet tam dotarł, co mógłbym zrobić?

Beatrice patrzyła na niego jak jastrząb. Nie podobała jej się ta wymiana zdań i snucie niemądrego planu.

- Ludzie w bazie są uzbrojeni po zęby - przypomnia­ła. - Wierzę, że nie zależy ci na tym, by zostać bohaterem. Mamy dużo szczęścia, że jeszcze żyjemy.

- Mógłbym się przykuć do bramy - powiedział żartem.

- O tak, a ja i Elizabeth przynosiłybyśmy ci jedzenie.

- Poproszę o cheeseburgery ze wszystkimi dodatkami.

- Sam byś był cheeseburgerem. Później sprawę by wyci­szono... Nie mógłbyś pomóc Kennerowi... zapomnij o tych bzdurach, Peter. Zrobiłeś wszystko, co się dało. Nawet nie znałeś Kennera.

- I to mnie usprawiedliwia?

Patrzyli sobie w oczy, póki Beatrice nie odwróciła wzroku.

- O, widzę piękny hamak w ogrodzie. Miałbym ochotę zasnąć pod gwiazdami. Bi, pamiętasz nasze pierwsze lato w Bar Harbor? Ten podwójny hamak był cudowny.

- Tak, pamiętam. Idź, jeśli chcesz. Moje stare kości wolą łóżko, i to miękkie.

Pocałował ją i wyszedł na taras. Beatrice i Elizabeth patrzyły na niego.

- Nie chcę siać paniki - zaczęła Beatrice - ale musimy się zastanowić, co robić. Nie możemy tu zostać. Nie chcemy chyba wylądować w więzieniu w Hawanie ani na procesie pokazowym.

- Del Rio powiedział, że nam pomoże - odparła Elizabeth.

- W porządku, ale jak?

- Mówi, że zna pewne miejsce na Kajmanach, na malutkiej wyspie, z domkiem niewidocznym z lotu ptaka, i jest tam wszystko. Możemy się w nim ukryć na jakiś czas, póki się nie skończą nasze kłopoty.

- To mrzonki.

- To nie mrzonki, ale szansa. Beatrice schwyciła ją za ramię.

- Jesteś przemiła, lecz dla mnie i Petera to się nigdy nie skończy. Za głęboko w tym siedzimy, a razem z nami bardzo wpływowi ludzie.

Pocałowała ją i objęły się. Obie miały łzy w oczach.

- Nie mogłam prosić o lepszy dar od życia niż ty - oświadczyła Beatrice. - No idź, powiedz Peterowi dobranoc. Wiem, że on tego chce.

Uścisnęła dziewczynę i poszła do sypialni.

Elizabeth spojrzała na taras.

Peter huśtał się w hamaku jak małe dziecko. Podeszła do niego i stanęła obok. Trawa lśniła w blasku księżyca.

- Pamiętasz te gwiazdy nad zatoką? - zapytał.

- Oczywiście, że pamiętam.

Usiadła obok niego. Wiercili się chwilę, póki nie poczuli, że hamak złapał równowagę.

- Czy to coquis - zapytała, wsłuchując się w szum drzew.

- Ty mi powiedz. W końcu to ty urodziłaś się na Karaibach. Skrzywiła się.

- Nie przypominaj mi.

Pogłaskał ją wierzchem dłoni po policzku.

- Przepraszam.

- Za co?

- Za wszystko.

- Nie przepraszaj. Wiele z tego, co się stało, to mój wybór.

- Zapomniałem już, jak lubisz niebezpieczeństwo.

- Tylko do pewnego stopnia. Ale prawdą jest - dodała łagodnie - że niczego nie żałuję..

- Już mi lepiej. Chociaż i tak ci nie wierzę.

- Uwierz.

- Zrobiłabyś to wszystko jeszcze raz?

- Nie przesadzajmy.

- A widzisz! Oblałaś test Nietzschego. Jeśli nie chciałabyś przeżyć ponownie swego życia, to po co w ogóle żyć?

- Bo życie jest ciekawe, ale nie można dwa razy przeżywać tego samego.

Zaśmiał się, a kiedy się pochyliła, by pocałować go w poli­czek, odwrócił się i ich usta się spotkały. Elizabeth wstała i udała się do domu.

Odnalazła swoją sypialnię i położyła się na brzuchu, zupełnie wykończona. Peter zszedł z hamaka. Elizabeth słyszała, jak rozmawia za ścianą z Beatrice. Zasnęła. Śniła jej się Szwajcaria. Obudziły ją odgłosy ptaków.

Śniadanie podano na werandzie. Były tylko trzy nakrycia.

Elizabeth usiadła przy stole, a służąca ukłoniła się nieśmiało.

- Gdzie jest generał del Rio?

Dziewczyna nie mówiła zbyt dobrze po angielsku, jednak udało jej się wytłumaczyć Elizabeth, że generał wyjechał na jakiś czas, ale zostawił coś dla niej w bibliotece.

Poszła tam i znalazła atlas. Jedna ze stron była przyciśnięta szkłem powiększającym. W samym środku pod nim widniało małe, zielone kółko, które wyglądało jak szmaragd: wyspa Traąuillo.

Poszła do sypialni Petera i Beatrice, by im pokazać atlas, ale w pokoju nikogo nie było. Pomięta pościel leżała po obu stronach łóżka, więc spali tu oboje. Na jednej z poduszek dostrzegła ślad krwi wielkości paznokcia.

Jak oszalała biegała po domu, wołając Petera i Beatrice. Nikt nie odpowiadał. Na werandzie zastała gosposię. Zabierała dwa z trzech leżących na stole nakryć.

- Gdzie jest młody mężczyzna, który tu był?

- On jeść śniadanie i jechać.

- Gdzie?

- Con el general. Poczuła żal.

- A co z jego żoną? To ta siwa pani.

- Ona pojechać później... taksówka na lotnisko.

Elizabeth zadrżała.

Wieki trwało, nim gosposia znalazła samochód, którego kierowca zgodził się pojechać. Kiedy dotarła na lotnisko w San­tiago, Peter był już w powietrzu.

Lotnisko Santiago de Cuba

Stary DC-3 był częścią tego, co Peterowi udało się utargować w pertraktacjach z generałem del Rio zaraz po wylądowaniu. Samolot był nowy w czasach, kiedy służył do lotów nad Berlinem, ciągle jeszcze dobry, gdy zrzucał desant w Korei, i nie najgorszy, kiedy przewoził pocztę w USA. Na aukcji został sprzedany prywatnemu nabywcy i trzymał się jeszcze w okresie przemytu marihuany z Cartageny. Później miał problemy z silnikiem i musiał lądować w Port-au-Prince na Haiti, gdzie skonfiskował go Tonton Macoutes.

Papa Doc dał go Fidelowi za radziecką broń i kubańskie cygara. Castro polatał nim jeszcze dziesięć tysięcy godzin i przekazał go generałowi del Rio. Dla generała transakcja okazała się świetna. Wymienił wiekowy samolot DC-3 na nowy, prawie nie zniszczony odrzutowiec z wykładaną mar­murem łazienką i skórzanymi siedzeniami i wspaniałomyślnie dodał gratis paliwo.

Minęło zaledwie dziesięć minut od chwili przybycia na lotnisko, a Peter już kołował na pas startowy. Pilotowanie tego samolotu było łatwiejsze niż jednosilnikowej cessny, którą leciał wcześniej... choć właściwie wtedy pilotował Hans. Stara maszyna była mniej skomplikowana. W końcu zbudowano ją ponad pół wieku temu. Miała nawet fotele wyplatane z trzciny. Mimo wszystko start nie był łatwy. Samolot ustawicznie zmie­niał kierunek i podskakiwał, dopóki Peter nie wyłączył umysłu, pozwalając działać ciału. Kiedy już uzyskał odpowiednią pręd­kość, sunął prosto, nie mając pojęcia, czy uda mu się wystar­tować.

Dodał gazu. Na końcu pasa startowego maszyna wzniosła się tuż nad rzędem palm.

Jestem w tym coraz lepszy, pomyślał Peter. Może powinie­nem kiedyś zapisać się na kurs latania?

Usiadł wygodnie i pozwolił dłoniom sterować. Wyrównał i wznosił się gładko. Potem przechylił samolot i skierował go na wschód od miejsca startu. Spojrzawszy w dół, ujrzał tuzin samochodów i pojazdów opancerzonych, podjeżdżających pod lotnisko. Wioząc go, generał często skręcał w boczne drogi, by ominąć wojskowe punkty kontroli. Mimo że del Rio starał się utrzymać ich przyjazd w tajemnicy, najprawdopodobniej w jego domu pojawią się niedługo żołnierze. Peter miał na­dzieję, że nie będą agresywni w stosunku do Beatrice i Elizabeth. Podejrzewał, że jedna ze służących doniosła, iż generał i gringo pojechali na lotnisko.

Potem dostrzegł samoloty bojowe, niewielkie kropki lecące w jego kierunku. Zniknęły równie szybko, jak się pojawiły, a po chwili rykiem zdradziły swoją obecność po obu stronach DC-3. Obniżyły lot i zwolniły, by lecieć tak wolno jak on. Były to jednostki kubańskie...

Peter w myślach przygotował się na najgorsze, ale kiedy spojrzał w bok, zobaczył, że pilot macha do niego i życzy powodzenia podniesionym kciukiem.

- A niech mnie! - krzyknął Peter. - Del Rio naprawdę wiele może.

- To dobrze, bo inaczej skończylibyśmy jako pokarm dla ryb - dobiegł go z tyłu znajomy głos.

Przez chwilę wydawało mu się, że to halucynacje. W końcu całą noc miał kłopoty z uchem.

- Beatrice? - szepnął, bojąc się odwrócić. Podskoczył przestraszony, gdy znienacka usiadła na siedzeniu obok niego. Nie wierzył własnym oczom.

- Beatrice? Co ty tu robisz?

- Nie zadawaj mi takich pytań - odparła spokojnie i po­klepała go po ramieniu. - Wspieram męża.

- Jak się tu dostałaś?

- Moja taksówka była szybsza. Zdaje się, że coś opóźniło wasz przyjazd. Pewnie generał musiał z kimś uzgodnić wymianę samolotów.

- Więc wiedziałaś, co chcę zrobić?

- Peter, przede mną nie potrafisz niczego ukryć.

- Gdybym nic nie mówił, też byś mi nie uwierzyła.

- Po prostu nie uwierzyłam.

Oparł się na fotelu i potrząsnął głową. Kobiety to naprawdę wyższy gatunek.

- Nie martw się, kochanie - starała się go uspokoić. - Elizabeth dała się nabrać.

- Nie zna mnie tak długo jak ty. Nic jej nie powiedziałaś?

- Nie.

- To dobrze. Już dość przez nas wycierpiała. A ja muszę tę sprawę zakończyć.

- Wiem - westchnęła.

- W końcu ja to zacząłem.

- My to zaczęliśmy. Musiałam się ukryć, bo gdybyś wie­dział, że jestem na pokładzie, pewnie byś nie poleciał.

- Poleciałbym - skłamał.

Najwyraźniej chciała usłyszeć od niego, że to, co robią, ma sens.

- Kocham cię, Bi.

- Ja też cię kocham, stary pryku.

Skinęła przez okno do pilota kubańskiego samolotu.

- Mam nadzieję, że oni nam sprzyjają, bo w przeciwnym wypadku zaraz zrobimy dziurę w ziemi.

- Na to wygląda.

- Będą nas eskortować aż do Vieques?

- To za daleko. Może do granicy ich przestrzeni po­wietrznej. Potem będziemy zdani sami na siebie. Jak to po­wiedział Dickens?

- „Robię coś znacznie, znacznie lepszego..." - zaczęła z uśmiechem.

- „...niż kiedykolwiek dotąd... w życiu". A może tylko dotąd?

- Chyba tak.

- Zawsze byłaś lepsza w cytatach.

- Posłuchaj mojego ulubionego z Voltaire'a: „Bóg jest komikiem grającym dla publiczności, która boi się śmiać". Peter roześmiał się, czując, że w końcu przestał się bać.

- Mnie się najbardziej podoba ta myśl: „Kłopoty człowieka biorą się stąd, że nie potrafi cicho siedzieć w swoim pokoju".

- To Pascal?

- Bardzo dobrze - pochwalił ją czule. - Ale my spędziliś­my cicho w pokoju większość naszego życia. Może trafniej ilustruje sytuację przysłowie: „Kto mieczem wojuje, od miecza ginie"?

- Nowy Testament jest pełen dobrych sentencji.

- A może ta: „Biada ci, kiedy wszyscy mówią o tobie dobrze". Jak sądzisz, czy o nas będą mówić dobrze?

- Nie liczyłabym na to - odparła Beatrice.

- W takim razie postępujemy słusznie - uśmiechnął się.

Kubańskie samoloty towarzyszyły im jeszcze przez jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów, a potem, nad Haiti, nagle zniknęły, pędząc w górę niczym rakiety.

- Ciekawe, jak się lata takimi maszynami? - zastanawiała się Beatrice.

- Mówią, że w kokpicie śmierdzi naftą - zauważył Pe­ter. - Tam nie można tak jak w tym cacku splunąć przez okno.

- To prawda - dotknęła jego dłoni. - No i nie można latać z żoną.

Uścisnął jej dłoń, a ona odwzajemniła uścisk. Ich myśli popłynęły ku tej samej sprawie. Wiedziała, że Peter musi ją zakończyć. Kochał ją i cały ten zapomniany przez Boga świat.

- No właśnie - potwierdził.

Vieques

W sali operacyjnej wszystko działo się dziś bardzo szybko, stanowczo za szybko zdaniem doktora Emilia Barroli.

Miał wykonać przeszczep niezależnie od tego, co będzie się działo. Wolfe osłodził mu pracę obietnicą, że sklonuje go, jak tylko wróci do pracy w swoim nowym ciele. Ale nikt nie powiedział doktorowi Barroli po co ten cały pośpiech. Bolała go głowa od niedorzecznych plotek na temat kubańskich ter­rorystów krążących nad bazą. Nie interesowała go polityka, a poza tym nie chciał, aby go czymkolwiek rozpraszano. Powinienem był się nauczyć medytacji, doszedł do wniosku, patrząc, jak jego asystent przewozi Kennera na stół operacyjny. To nazwisko nic mu nie mówiło. Widział w tym człowieku jedynie ciało Wolfe'a sprzed czterdziestu lat.

Mężczyzna się ocknął. Rozejrzał się nieprzytomnie, mrużąc oczy porażone światłem odbijającym się od lśniących urządzeń. Spojrzał na postacie w maskach chirurgicznych, otaczające go zewsząd.

- O cholera - powiedział zdławionym głosem. - To nie mafia, prawda?

- Niech się pan odpręży - rzekł Barrola. - Za chwilę będzie po wszystkim.

Doktor gestem dał znak i pielęgniarka podłączyła kroplówkę.

Kenner poczuł obezwładniającą senność. Kręcił się przez chwilę i wydawało mu się, że na noszach widzi starca z samo­chodu, przyglądającego mu się z wyrazem głodu w oczach. Potem wszystko pociemniało.

Wolfe nalegał, by informowano go na bieżąco o sytuacji w bazie. Postanowił też do ostatniej chwili obserwować opera­cję. Mruczał niezrozumiale pod nosem, próbując wydawać polecenia, mimo że w jego żyłach już znajdował się środek usypiający. Barroli przypominał ojca, który zawsze stał nad nim podczas zmieniania opony w samochodzie i upominał, żeby uważał i nie zmiażdżył ręki lewarkiem. To dziwne, że w ogóle umiem się sam ubrać, pomyślał.

W ciągu kilku godzin przecięto zwoje nerwowe tuż za krtanią Kennera. Ten, jak ocenił Barrola, świetnie wykonany zabieg sprawił, że trzydziestopięcioletni Philip C. Kenner, obiecujący profesor fizyki i zaciekły hazardzista, przestał ist­nieć. Nieco później, jakby na złość Barroli, do sali operacyjnej wszedł ubrany w mundur adiutant podpułkownika. Podszedł do stołu, na którym leżał Wolfe, i przekazał mu jakąś wiadomość. Barrola próbował podsłuchać jego słowa. Okazało się, że nieoznaczony DC-3 zbliża się do bazy, lecąc z Kuby. Do granic obszaru powietrznego Kuby eskortowały go dwa kubań­skie samoloty wojskowe. Przypuszczano, że DC-3 pilotuje Jance.

Sytuacja stała się politycznie podejrzana. Gdyby wiedzieli, że na pokładzie jest tylko Jance, mogliby zestrzelić maszynę natychmiast. Jeśli jednak byli tam Kubańczycy, którzy mieli prawo latać wokół Karaibów, sprawa się komplikowała. Poza tym Jance'a mogło nie być na pokładzie... Może zestrzeliliby samolot pełny dzieci, wzbudzając protest całego świata i ni­czego nie zyskując.

Wolfe mruknął coś o doktor Beatrice Jance, ale potem dodał, że jeśli załoga nie porozumie się z nimi drogą radiową, to mogą samolot zestrzelić bez problemu.

Dlaczego nikt się nie zastanawia, jak ja mam pracować w takich warunkach, pomyślał Barrola. Skinął dyskretnie na anestezjologa zajmującego się Wolfe'em, żeby zwiększył dawkę środka usypiającego. Wkrótce staruch zamknął oczy. Nareszcie. Po chwili jednak otworzył je ponownie i całkiem przytomnie powiedział:

- To nie komuniści.

Barrola zaklął. Cokolwiek to znaczyło, on miał zamiar po­wrócić do pracy.

DC-3

Samolot przeleciał nisko nad zielonymi wzgórzami Haiti, wzniósł się nad górami i szybował nad Republiką Dominikany tak nisko, że Peter i Beatrice widzieli tubylców pracujących na polach i turystów wylegujących się na plaży. Wszystko to rozświetlały promienie słońca. Przez jakiś czas lecieli nad otwartym oceanem, podziwiając różne odcienie niebie­skiej wody.

- Nassau! - zawołali zgodnie.

- Mój Boże - westchnęła Beatrice - pamiętasz, jak nam się tam podobało?

- Jak się nazywał ten statek?

- Homeric.

- Twój ojciec zapłacił za całą podróż poślubną, czy tylko kupił bilet na statek?

- Zdaje się, że my płaciliśmy tylko za sherry.

- Tak, piliśmy sherry w naszej kajucie.

- Zgadza się - potwierdził Peter. - Pamiętam te prycze.

- Zupełnie jak w więzieniu, tyle że na dodatek mogliśmy zatonąć.

- Łazienka była wspólna, podobnie jak w naszym miesz­kaniu na Trzydziestej Pierwszej Ulicy. Przypominasz sobie tę balię w kuchni?

- Oczywiście, a sąsiadka waliła miotłą w sufit.

- Tylko kiedy się kochaliśmy. Wyglądała, jak wyjęta ze starego portretu.

Śmiali się i wspominali, póki nie dotarli nad Puerto Rico. Zamilkli na chwilę, przypomniawszy sobie, że niedługo będą na Vieques, a potem, jakby nigdy nic, zaczęli znów wspominać.

- Z którego mieszkania nas eksmitowano?

- Z tego na Czwartej Ulicy. Byłaś na trzecim roku me­dycyny.

- A nie wcześniej?

- Jestem pewien. Pamiętasz, popsuliśmy wtedy łóżko i mu­sieliśmy spać na materacu rozłożonym na podłodze.

- To było śmieszne.

- Z wyjątkiem pcheł naszego teriera!

- I tego, że lizał sedes.

- Spałem wtedy w skarpetkach, żeby mnie pchły nie po­gryzły.

- Mówiłeś, że kiedyś karaluchy wyniosą nas razem z ma­teracem - powiedziała, głośno się śmiejąc.

- To były wielkie karaluchy! Wyniosłyby nas jak Liliputy Guliwera. Pogłaskał jej dłoń.

- Co się stało?

- Nic.

- Powiedz, o czym pomyślałeś.

- Przypomniała mi się pewna rozmowa. Miała związek ze Swiftem.

- Z kim rozmawiałeś?

- Nie było cię przy tym. Rozmawiałem z Freddym. Mó­wiłem mu, że wieczne życie wcale nie jest takie wspaniałe i...

Przerwał. Przed nimi pojawił się F-14. Najpierw mogli dojrzeć tylko kropkę, potem większą plamkę i nagle tuż obok nich śmignął bezgłośnie potężny samolot. Po chwili usłyszeli odgłos uderzenia, które rozbiło ich szybę na tysiące kawałków. Oboje zakryli uszy, a podmuch zachwiał całą maszyną. Peter poczuł ciepłą strużkę krwi płynącej z nosa, ale musiał wyrównać lot i opanować samolot.

- Dobry Boże - zawołał.

- Spróbuj porozumieć się z nimi przez radio.

- Próbuję. Urządzenie nie działało.

- To skutek uderzenia...

- Zniszczył radio?

- Możliwe. Leciał z prędkością ponaddźwiękową. Peter otworzył boczne okno i pomachał.

- Chyba nas nie widzą - powiedziała Beatrice, spog­lądając w okno. - Czy to nie lotnisko na wyspie?

- Tak. Wszystko w porządku - stwierdził. - Możemy się spodziewać lekkich turbulencji. Masz krew na policzku. Dotknęła twarzy.

- Chyba nie słyszę na jedno ucho.

- To chwilowe. Nic nam nie będzie - starał się uspokoić żonę.

Coś eksplodowało po ich prawej stronie.

- Pocisk rakietowy Sidewinder - rzekł Peter tonem nau­kowca, jakby mu nic nie groziło. - Robi cztery machy. Uderzył w dyszę. Mieliśmy szczęście. Gdybyśmy lecieli nowo­czesnym odrzutowcem, lepiej by nas namierzył. Te stare silniki emitują znacznie mniej ciepła.

- Pewnie tak - stwierdziła nonszalancko Beatrice. - Ale samolot chyba ucierpiał. Strasznie wyje.

- Odłamek musiał przedziurawić kadłub. Mógł przeciąć przewody elektryczne. Może nawet zniszczył stabilizator. Jak się czujesz?

- Dobrze - skinęła lekko głową. - A ty?

- Nic mi nie jest. Widzę pas startowy. Nie zaatakują nas teraz, bo jesteśmy za blisko ludzi.

- To dobrze - odpowiedziała, ale nie brzmiało to zbyt pewnie.

- Dobrze? Lepiej się trzymaj. Wiesz, chyba się pomyliłem. To było na drugim roku medycyny. Strasznie zakuwałaś pa­tologię, bo często opuszczałaś zajęcia. Kiedy pojawiłaś się na egzaminie, wszyscy klaskali. Miałaś rację. Wtedy mieszkaliśmy na Czwartej Ulicy. Byliśmy tam tacy szczęśliwi.

- Wszędzie byliśmy szczęśliwi - oznajmiła Beatrice.

- Tak - potwierdził Peter. - Nawet wtedy, kiedy służyliś­my złu. Zrobiłabyś to jeszcze raz?

- Pytasz, czybym chciała przeżyć wszystko ponownie?

- Oczywiście. Nie tylko te dobre chwile, lecz te złe rów­nież. Wszystkie życiowe pomyłki i kompromisy, wszystkie kłamstwa, które sobie wmawialiśmy?

- Gdybyśmy mogli to naprawić... - W tym momencie drugi pocisk rakietowy wybuchł tuż obok. - Peter? - szep­nęła.

- Jestem. Panuję nad wszystkim - rzekł uspokajająco, mocując się ze sterami.

Beatrice przyciskała ręce do klatki piersiowej; spomiędzy jej palców spływała krew. W kabinie tuż obok niej była dziura. Kawałek dalej płonął silnik. Nie zastanawiając się, Peter odciął dopływ paliwa i wyrównał lot, aby samolot nie stracił sterow­ności.

- Beatrice?

- Jestem, Peter.

- Jezu, Beatrice!

- Nic mi nie jest. Nie zajmuj się teraz mną. Dobrze sobie radzisz. Wszystko w porządku.

- Wiem. Trzymaj się. Na pewno nam się uda.

Zakręciło mu się w głowie. Samolotem szarpnęło gwałtownie i zaczął nurkować w dół. Peter starał się zrobić wszystko, by nie tracić wysokości. Łzy zalewały mu oczy, a serce waliło jak młot. Jeden silnik nie był już w stanie utrzymać w powietrzu ciężkiej maszyny. Tysiąc pięćset metrów niżej widział roz­ciągający się przed sobą pas startowy na wyspie Vieques. Po jego obu stronach dostrzegł samochody opancerzone, pośrodku zaś stały buldożery.

Peter spojrzał na znajdujące się niedaleko budynki Stowarzyszenia Fontanna, umieszczone w centrum bazy i otoczone zasiekami z drutu kolczastego. Nigdy się tam nie dostanę, zrozumiał. Na pewno nie pieszo. Ostatkiem sil określił poło­żenie miejsca, w którym planował wylądować, i skierował tam samolot.

- Beatrice? Trzymaj się, kochanie.

Nie odpowiedziała. Oczy miała zamknięte. Chwycił ją za rękę. Krew płynęła po jej ubraniu na podłogę. Peter poczuł, jak jej dłoń robi się bezwładna, i krzyknął rozpaczliwie. Płakał, póki nie zobaczył przed sobą obłego kształtu budynku, w którym mieściła się sala operacyjna Wolfe'a.

Tuż przed uderzeniem zamknął oczy i położył dłoń na ręce zmarłej żony.

Ludzie przebywający w sali operacyjnej usłyszeli ryk silnika, a potem sufit nagle eksplodował wskutek uderzenia samolotu i zapalenia się paliwa. Moc wybuchu zwiększyły przygotowane do operacji tuziny butli z tlenem. Pomieszczenie zostało rozbite na tysiące kawałków.

W powietrze wystrzelił jęzor pomarańczowo-czarnego ognia, gruzu i sadzy. Kilka kilometrów dalej, w Esperanza, zauważyli to ludzie siedzący w kafejce i popijający koktajle z parasolkami. Oddaleni o trzydzieści kilometrów turyści ze zdziwieniem wypatrywali na czystym niebie burzowych chmur, myśląc, iż to efekt uderzenia pioruna. Miejscowi stwierdzili z irytacją, że na pewno nadszedł kolejny dzień wybuchów na poligonie.

Wszyscy głośno przeklinali marynarkę wojenną.

Rozdział 21

Hotel Copacabana, Hawana, Kuba

Elizabeth kończyła drugą filiżankę kawy i obserwowała młodego dziennikarza piszącego na laptopie. Wyjął dyskietkę i włożył ją do kieszeni koszuli.

- Nie wiem, czy ktokolwiek mi uwierzy - powiedział. - Wysłano mnie tu, żebym napisał artykuł o nastrojach na Kubie po wizycie papieża, a nie o eksperymentach medycznych No­wego Świata.

Zapaliła papierosa. W ciągu ostatnich kilku dni znów zaczęła palić. Beatrice też paliła i rzucała palenie. Peter nie pochwalał tego nałogu. Teraz, kiedy Elizabeth zapalała papierosa, czuła bliskość obojga. Nie było to racjonalne, ale nie spodziewała się po sobie niczego racjonalnego jeszcze przez jakiś czas.

- Więc musisz nalegać - odparła.

Podobno był to reporter z „New York Timesa". Pokazał jej nawet legitymację, lecz ostatnio miała powody do tego, by być nieufną. Z pucołowatą buzią i okrągłymi niebieskimi oczami mógł pracować najwyżej w McDonaldzie. Ludzie jednak wy­glądali teraz coraz młodziej i mieli coraz wyższe, podobne do siebie głosy. Powiedział jej to kiedyś Peter. A może Hans?

- Najwyraźniej - podjęła znów temat - eksplozja na wyspie Vieques nie stanowiła dla rządu Stanów Zjednoczonych ważnego wydarzenia. Kupili mi nawet bilet do Zurychu.

- Wiesz, to mnie właśnie martwi - odparł dziennikarz. Popatrzyła na ulicę i zatrzymała wzrok na lśniących fasadach domów po drugiej stronie.

- Jeśli coś mi się stanie, masz dyskietkę i próbkę mojej skóry. A jeżeli uda mi się odzyskać szczątki pani Jance...

- Na to też bym nie liczył. Powiedzą pewnie, że wy­parowała.

Elizabeth westchnęła.

- Ale my wiemy, że to nieprawda. Spojrzał na nią i przez chwilę już nie wyglądał tak młodo. Był rozsądnym, trzeźwo myślącym mężczyzną.

- Narażasz się, drążąc ten temat.

- Bardzo ich oboje kochałam.

- Tak. Wybacz, ale w moich oczach to potwory.

- Potwory?

- Intelektualni giganci i moralni kretyni. Nie rozumiał albo jej nie uwierzył.

- Przecież mogli uciec - protestowała. - Próbowałam ich do tego namówić. Chciałam, żeby resztę życia spędzili razem.

- Może sądzili, że mają dług wobec Boga.

- Ona nie chciała, żeby Peter umarł. Uwielbiała go.

- Ach tak, a wszyscy inni się nie liczyli. A ten projekt, nad którym pracowała?

Mocno zaciągnęła się papierosem.

- Byłeś kiedyś zakochany?

- Właściwie nie - powiedział, wzruszając ramionami, jakby zapytała go, czy był w Afganistanie.

- Chodzi o to, że kiedy chcesz, by coś trwało, i masz możliwości, by spełnić swoje pragnienie...

- ...to do diabła z etyką - dokończył dziennikarz. Patrzył, jak Elizabeth gasi papierosa, i dopiero teraz zauważył jej irytację.

- Przepraszam. Nie znałem ich. Nie przebywałem tam. Oboje byli na pewno dobrymi ludźmi, którzy dokonali złego wyboru. Większość z nas jest taka sama - zerknął na zega­rek. - Poradzisz sobie?

- No pewnie - odparła, skinąwszy na kelnera.

- Co masz zamiar teraz robić?

- Zastanowię się.

- Wiesz - podpowiadał - Cindy Crawford ukończyła studia chemiczne na Northwestern.

- Naprawdę?

- Tak. A Brooke Shields zaliczyła Princeton.

- Do czego zmierzasz?

- Wydajesz się taka... rozumna, inteligentna.

- W porównaniu z kim? - zapytała.

- Z nikim. Nieważne. Pewnie tylko chodzi mi o...

- Geny? - podsunęła.

- Tak. Chyba o to mi chodziło. Słuchaj, mogę coś jeszcze dla ciebie zrobić?

- Czy twój komputer ma modem?

- Pewnie.

Po kilku minutach połączyła się ze swoim komputerem w St-Maurice. Ku swej radości wśród poczty elektronicznej znalazła wiadomość od Alexa. Przeczytała raz, potem drugi i usunęła ją z pamięci komputera.

- Dziękuję - powiedziała, wstając.

Uścisnęła mu dłoń i wyszła z kawiarni hotelowej. Złapała taksówkę na lotnisko Jose Marti.

Wiadomość zapamiętała bez wysiłku. Przypomniała ją sobie w taksówce.

Dot: Koniec gry

Data: 99-03-30

Od: wyspiarz@aol.com

Do: swissms@int'laccesscompuserve.com

POMYŚLAŁEM, ŻE CIĘ TO ZAINTERESUJE. BROŃ JEST STANOWCZO ZBYT PRZEŁADOWANA. SPREPAROWAŁEM WSZYSTKIE SYMULACJE KOMPUTEROWE. MAM NADZIEJĘ, ŻE TO pOŚ POMOŻE. BAW SIĘ DOBRZE, ZASŁUŻYŁAŚ SOBIE NA TO. MOŻE JESZCZE KIEDYŚ SIĘ SPOTKAMY.

White Sands, sześć miesięcy później

Budowę broni zakończono w rekordowym czasie. Projekt Fontanna został zamknięty, więc pozostałe fundusze płynęły do kasy projektu Młot. Notatki Petera Jance'a i obliczenia komputerowe przetrwały eksplozję. Alex Davies skrupulatnie zapisał wszystko przed swoim zniknięciem, więc po powrocie z łatwością odtworzył wszystkie opracowane wcześniej modele.

Ponad dwieście zwierząt uwiązano na wzgórzu, a w pobliżu ustawiono również rosyjskie czołgi, przejęte podczas wojny w Zatoce Świń, oraz inną broń, której wytrzymałość na ude­rzenie miała być sprawdzona przy okazji testów Młota. Tym razem umieszczono na wzgórzu więcej kamer niż przed startem Apollo 13.

Sam mechanizm był tak niewielki, że zmieścił się na zmo­dyfikowanym czołgu typu Abrams. Redukcja objętości sprzętu bardzo cieszyła personel zebrany w bunkrze. Oprócz Alexa, którego obecność z punktu widzenia następcy Hendersona była niezbędna, zgromadzili się tam również wszyscy wierni współ­pracownicy Petera: Hank Flannagan, Cap Chu i Rosemarie Wiener. Żadne z nich w czasie wybuchu w bazie nie znajdowało się w pobliżu sekcji medycznej, więc nie ponieśli najmniejszego uszczerbku na zdrowiu. Jedynie nawrócony niedawno na chrześ­cijaństwo Flannagan spadł wtedy z łóżka i przez chwilę wy­dawało mu się, że nadszedł dzień sądu ostatecznego. Podczas przeprowadzania testów w bunkrze był również Perkins, pra­cownik projektu odpowiedzialny za zwierzęta, z całego serca nienawidzący tego ohydnego zadania. Znosił wszystko jedynie dlatego, że za dwa tygodnie rozpoczynał studia na uniwersytecie w Utah na wydziale weterynarii. Miał nadzieję w ciągu na­stępnych kilku lat nauczyć się ratować zwierzęta, a nie wysyłać na rzeź. Na zebranie kwoty stanowiącej wysokość czesnego brakowało mu już tylko dwóch tygodniówek.

Wszyscy czekali na ostateczne odliczanie.

W momencie zero broń wypaliła i zniknęła z powierzchni ziemi. Siła samozniszczenia wysadziła drzwi bunkra. Dwa i pół miliarda dolarów poszło na marne. Chmura gazów po­wstała po wybuchu była tak gorąca, że natychmiast uniosła się w górę, zasysając piach i zarośla w promieniu kilkudzie­sięciu metrów.

Wszyscy zebrani w bunkrze padli na ziemię, ale trzymetrowej grubości ściana uratowała im życie. Nikt później nie pamiętał, jak długo odzyskiwali przytomność. W końcu udało im się wyjść za zewnątrz.

Połowę nieba nad nimi przysłoniła ciemna chmura, która przybrała teraz znajomy kształt grzyba. Obserwatorzy uciekli pod dach bunkra, by chronić się przed spadającymi z powrotem na ziemię drobinami piasku, gałązkami i trawą.

- A niech mnie - rzucił Perkins.

- No cóż, nie zawsze się wygrywa - stwierdził Alex, kiwając głową.

Wskazał krater powstały w miejscu, gdzie wcześniej znaj­dowała się broń, a potem wzgórze oddalone o dwa kilometry. Zwierzęta, które tam stały, poprzewracały klatki, powyrywały łańcuchy i powyciągały z ziemi paliki. Wyglądały teraz jak kropki biegnące po zboczu, a sądząc po tempie, w jakim uciekały, nieprędko zobaczą je ich opiekunowie.

Alex pomyślał, że Elizabeth, Peter i Beatrice byliby z niego zadowoleni.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wes Craven Stowarzyszenie Fontanna
Funkcje organizacji i stowarzyszeń społecznych w środowisku lokalnym
Stowarzyszenie
gru 2011 (2)podaz pienPelna wes
stowarzyszenie
Fundacja i stowarzyszenie
3 O UŻYTKU JAKI W ZYCIU SPOLECZNYM AMERYKANIE CZYNIĄ ZE STOWARZYSZEŃ
Ustawa o stowarzyszeniach
Fontane, Theodor Effi briest
Czy stowarzyszenie zwykłe ma obowiązki wobec urzędów
05 Ustawa o stowarzyszeniach WYCIAG, Kulturoznawstwo UAM, Prawne aspekty zarządzania kulturą
Stowarzyszenia, PEDAGOGIKA, Stowarzyszenia
Statut Stowarzyszenia, PRAWO ADMINISTRACYJNE
Żydowskie Stowarzyszenie B’nai B’rith w Rzeczypospolitej Polskiej
STATUT STOWARZYSZENIA DZIENNIKARZY POLSKICH
Present Perfect Simple wyrażenia stowarzyszone
PK prawo o stowarzyszeniach
Ferdinand Tonnies Wspólnota i stowarzyszenie

więcej podobnych podstron