Paweł „DarkAraghel” Rejdak
♦
Oko Węża
Opowieści z Borgaanu tom I
♦
Słowo Honoru
Nad doliną Andanu królował amarantowy zmierzch. Słoneczny żar powoli dogasał,
rozlewając na zachodzie kałuże purpury i granatu. Jeszcze nim zapadły ciemności, nad
Borgaanem
zapłonęły rozsypane gwiazdy, a srebrzysty księżycowy sierp zalśnił wysoko pośród
nich.
Wieczorny wiatr omiatał ciepłem urodziwą twarz, rozdmuchując jasne włosy. Nivia,
okuta w pancerz smoczego rycerza, spoglądała na artyzm matki natury z nieskrywanym
zachw
ytem. Jako Smoczy Lansjer z bractwa Czarnej Orchidei przybyła tutaj, na południowy
archipelag, by chronić morskie terytoria Imperium przed zakusami Sułtanatu i barbarzyńskimi
najazdami piratów. Jednak dziś wieczór wbijała w niebiosa swe daktylowe oczy i pełna podziwu
chłonęła teatr, jakim było nadejście zmierzchu i nastanie nocy. Zawsze była wrażliwa, a teraz,
kiedy jej serce płonęło z miłości, emocje wprost targały całym jej jestestwem. Spokój i piękno
natury roztaczały aurę wzniosłego majestatu.
Choć dowodziła chorągwią blisko stu kamiennych smoków i mogła wymazać z annałów
niejedną piracką legendę, to tak naprawdę nie rwała się do tego, by walczyć. Po części dlatego,
że nie było z kim. Od kilku lat na Diabelskim Jęzorze – jak nazywano ten archipelag wysp – było
bardzo spokojnie. Poza tym w pewnym stanie nawet rycerzom nie wypada walczyć. Nivia była
bowiem brzemienna. Biorąc pod uwagę to, że była kobietą rasy ludzkiej, jej zachowanie
zaskakiwało – była w ósmym miesiącu ciąży, a wyglądała i poruszała się tak, jakby kompletnie
jej to nie dotyczyło.
Ktoś zbliżył się do niej, nie wzbudzając uwagi. Stanął tuż za nią, a silne, choć delikatne
dłonie zakryły jej oczy.
Drgnęła lekko zaskoczona.
–
Ile jeszcze zajdzie słońc, zanim powiesz, że mnie kochasz? – Ciepły męski głos
przywołał uśmiech na jej twarz.
– Desturiussie… –
szepnęła, odchylając głowę do pocałunku. – Tęskniłam.
–
Ja także.
–
Musisz jechać? – spytała, chowając mu głowę w ramionach.
–
Przecież znasz odpowiedź…
– Przepraszam –
odparła, wtulając się jeszcze mocnej. – Wolałabym, abyś został.
–
Nie mogę.
–
Przecież wkrótce rodzi się twój syn…
–
Wy, Smoczy Lansjerzy, nigdy nie będziecie paladynami. – Desturiuss wypowiedział te
słowa z dumą, a jednak uśmiechnął się pod nosem.
– O phi! –
Odwróciła się z nadąsaną miną. – Ty znowu o tej swojej „misji”. Lepiej mi
powiedz, kiedy mnie opuszczasz…
–
O świcie.
–
Kogo podkusiło, żeby porywać mało dziecko z orczej wioski? To bez sensu.
–
Nie tak całkiem bez sensu. To wybraniec.
–
O ile mi wiadomo, to nie należy do twoich obowiązków. Ochrona tej wsi. – Westchnęła.
Desturiuss objął ją ramieniem.
–
Ale przyszli do mnie, a do mnie należy czynienie dobra.
–
Twoje słowa napełniają me serce smutkiem i dumą… jednako.
Desturiuss tylko się uśmiechnął. Zakutą w stal rękawicą odgarnął tak typowe dla każdego
srebrnego elfa platynowe włosy i zatopił wzrok w palecie gasnącego zmierzchu. W
stalowoszarych oczach karmazyn powoli zamieniał się w purpurę, a złoto rozlane pośród chmur
na zachodzie bledło, obracając się w szarzejący popiół.
*
Na boskim półplanie Zdarzeń coś właśnie miało się wydarzyć. Meleghorn – Pan zła i
wszelkiej nieprawości (a także wielu innych paskudztw) – międlił w palcach tajemniczą figurkę.
Niby przyglądał się Boskiej Mapie Światów i rozległym krainom Borgaanu, niby to z uwagą
oglądał figurki przedstawiające siły dobra, prawa i neutralności, niby wiedziony czystym
zainteresowaniem wtykał swój kościany, haczykowaty nos w skupisko sił zła, co jakiś czas
znacząco zerkając w stronę Szal Równowagi, ale tak naprawdę cały czas uważnie łypał na
wszystkie strony, „patrząc, czy nikt nie patrzy”.
Już miał drżącą ręką dostawić wymiętoloną w palcach figurkę i cichaczem prysnąć przez
tylne wyjście, gdy poczuł na sobie czyjś palący wzrok…
Niewiele trzeba było, by Bóg-Paladyn, zwany Jedynym Sprawiedliwym, zoczył swego
największego rywala, jak ten na paluszkach zakrada się do Mapy i próbuje przemycić jakieś
świństewko.
Crus-
Haddor ryknął z oburzenia i skoczył ze swego niebiańskiego tronu prosto w dół.
Pruł niebo niczym kometa, przedzierał się przez czas i światy, kierując w stronę boskiego
półplanu Zdarzeń, gdzie emisariusze bogów tworzyli rzeczywistość przy zachowaniu równowagi
pomiędzy siłami światła i ciemności.
Bóg-Paladyn u
derzył w ziemię niczym naładowany energią meteor. Fala mocy rozeszła
się na boki, zmiatając głazy i wiekowe skały daleko poza horyzont. Jedyny Sprawiedliwy stanął
wyprostowany i rozłożył swe dziewięcioramienne skrzydła. Ulepione z gwiazd i celestialnego
bl
asku skrywały w sobie wszystkie konstelacje, które nocami migotały nad światem Borgaanu.
Crus-
Haddor był srogi i piękny.
Panoszące się wkoło ciemności pierzchły przytłoczone niebiańskim blaskiem, by skryć
się za plecami swego pana – Meleghorna. Teraz nawet i on sam lekko mrużył oczy na widok
mocy, jaką władał jego przeciwnik.
Crus-
Haddor przeszył go srogim spojrzeniem, po czym odezwał się, a jego głos można
było porównać do tysiąca grzmotów i ryku rozszalałego, burzowego wichru.
– Czego tu chcesz?!
– Och, j
a? Yyy… nic. Tylko coś sprawdzam.
– Sprawdzasz?! Majstrujesz przy Szalach Równowagi!
–
Ja? Co? Skąd! Przecież to zakazane. Jak możesz, Crus-Haddorze? Ranisz moje uczucia
tym fałszywym osądem.
–
Po twoich rozbieganych oczkach widzę, że coś kombinujesz…
Bóg-
Paladyn podszedł do Mapy i omiótł całość wzrokiem, jednak wszystko wydawało się
być w należytym porządku. Nawet Szale Równowagi pozostały nietknięte od ostatniej narady.
– Crus-Haddorze –
odparł po chwili Meleghorn – tylko wietrzysz wszędzie podstęp, a jak
sam widzisz, tylko się przyglądałem.
–
Napatrzyłeś się już?
– No w sumie…
–
To do widzenia! Jak wiesz, żaden z nas nie może tutaj przebywać sam.
–
Ale teraz jesteśmy razem, a nasze wpływy się równoważą, toteż możemy jeszcze chwilę
zostać, prawda?
–
Ja już wychodzę, więc ty też. Proszę, pozwól, że puszczę cię pierwszego. – Crus-
Haddor wykonał gest dłonią.
–
Mam cię tu niby samego zostawić? – żachnął się Meleghorn. – Nigdy! Kto wie, co się
tu stanie, jak mnie nie będzie.
–
CO?! Wątpisz w moją uczciwość? Ależ ty potrafisz być bezczelny, Meleghornie…
–
Ja się stąd nie ruszam bez ciebie – rzucił Meleghorn.
–
Więc razem – wysyczał przez zęby Crus-Haddor.
Bóg zła kiwnął głową na zgodę i zrobił pierwszy krok. Crus-Haddor odwrócił się w stronę
portalu i w tym momenc
ie Meleghorn błyskawicznym ruchem dłoni postawił figurkę czarnego
kruka gdzieś na Mapie Borgaanu.
Obaj Bogowie oddalili się, zostawiając półplan, gdzie tkano rzeczywistość, całkowicie
pusty. Szala Równowagi nieznacznie przechyliła się na stronę zła.
*
Chmury, jak gęste białe pióropusze, dumnie wędrowały po lazurowym niebie. Choć od
drugiego postoju minęło wiele godzin, to słońce wciąż wisiało wysoko, lejąc niemiłosierny żar na
opancerzonych rycerzy. Okolica nie należała do przyjaznych, a nastrojów pośród zbrojnych nie
poprawiał fakt, że zbliżali się do Doliny Łez, owianej złą sławą niecki, gdzie Umarły rycerz, lord
Shandor, wzniósł niegdyś swój ostatni bastion, broniąc się przed atakiem barona Texa – paladyna
w służbie Świątyni Słońca. Tex pokonał nieumarłego lorda, jednak tak on, jak i jego ludzie padli
ofiarą straszliwej klątwy, która od setek lat nie straciła swojej mocy. Każdy, kto chciał skrócić
sobie drogę z ziem Andanu do Czerwonej Puszczy, musiał liczyć się z ryzykiem, że
nieprzewidywalna magia z
domeny chaosu nagle się przebudzi, by uwięzić podróżnych w
kamiennych słupach, skazując ich na niemal nieskończoną udrękę.
Zmierzchało, kiedy orszak biskupa Desturiussa, paladyna Crus-Haddora, zatrzymał się na
wzniesieniu. Pod kopytami koni znana z podań i legend posępna dolina otwierała swą paszczę. W
dole, jak na wyciągnięcie ręki, dziesiątki milczących menhirów tonęło w jeziorze mgły.
Przyroda ucichła, jakby bała się nadszarpnąć delikatną tkaninę ciszy. Wokoło zapanował
nienaturalny spokój. Wydawało się, że coś przyczaiło się nieopodal i tylko czeka na właściwy
moment, by zaatakować.
Desturiuss zrównał konia z przednią strażą.
– Odradzam –
odezwała się Sharii, młoda magini, która kilka lat temu dołączyła do
pocztu Desturiussa i od czasów bitwy pod Narra’D
ur nie odstępowała biskupa na krok.
–
Zaryzykujemy, zjeżdżamy – rzucił niedbale i, dając przykład swoim rycerzom, ruszył
stępa w dół zbocza.
Szmer niedowierzania przebiegł pośród zbrojnych, ale żaden z wojowników światła nie
śmiał sprzeciwić się rozkazom biskupa. Żaden paladyn Crus-Haddora nie znał przecież uczucia
strachu.
Ostrożnie, prawie jak na szpilkach, naprężeni i gotowi do walki rycerze poczęli zjeżdżać
w stronę wijącego się na dole traktu. Wjechali na polanę powoli, niemal jeden za drugim. W
ciszy
i skupieniu zanurzyli się w oparach mgły, jaka unosiła się pośród menhirów.
Mówią, że nawet głazy czasami potrafią płakać. Cóż, te na pewno płakały. Poznaczone
dziwnymi symbolami zdawały się wytwarzać dziwny wibrujący dźwięk, podobny do ludzkiego
szlochu.
Większość kamiennych słupów milczała, jednakże jeden z nich zdawał się aż krzyczeć
za pozostałe.
Desturiuss położył dłoń na kamieniu. W błysku wspomnień przed oczami przemknęły mu
straszliwe sceny. Biskup Crus-
Haddora nagle zrozumiał znaczenie głazów. To były więzienia.
Trzymały w kamiennych trzewiach swe ofiary, by nocami straszliwe nieumarłe bestie mogły
chłeptać ich energię życiową. A te bestie były tutaj. Magia menhirów potrafiła utrzymywać
nieszczęśliwców przy życiu przez dziesiątki lat, dając tym samym pokarm wiecznie
nienasyconym martwiakom. Wyglądało na to, że wiele więzień stoi pustych i czeka właśnie na
nowych „dawców”.
Desturiuss odwrócił się do swoich i krzyknął.
–
To pułapka!
Nagle zerwał się wściekły wiatr i rozlał w dolinie przenikliwe zimno. Po krótkiej chwili
Dolina Szlochu zatonęła w zimnym i odpychającym półmroku. Wilgoć, jaka osiadła na
pancerzach, błyskawicznie zmieniła się w szron, a spod hełmów buchnęły parujące oddechy.
Wirujące opary mgły podniosły się, otaczając poczet Desturiussa ciężkim i lepkim pierścieniem.
Wzmagający się wiatr tłumił i ucinał głosy, a ogarnięte paniką konie nie chciały ustać w miejscu.
To właśnie wtedy Desturiuss dostrzegł je jako pierwszy. Dzikie purpurowe ślepia
zapłonęły wokoło i otoczyły ich ciasnym kordonem. Potem przez wiatr przedarł się nieludzki
skowyt, jakby stado umarłych ruszało na rzeź. I faktycznie ruszało. Zmrocze. Jedne z
najgroźniejszych nieumarłych. Półmaterialne niczym mgliste cienie rzucały się na wszystko, co
żywe, pożerając witalność swych ofiar, póki nie pozostało już nic.
Martwiacze bestie były wściekłe, mordercze i poruszały się z nadludzką prędkością. W
czasie, gdy paladyni Desturiussa robili jeden krok, zmrocz robił ich dziesięć. Na nieszczęście
rycerzy nie było mowy o uczciwej walce. Wystarczyło bowiem, że martwiak przeniknął przez
ciało nieuważnej ofiary, która nie zdołała się osłonić lub uchylić. Taki atak wykradał siły
życiowe, przeszywając paladynów porażającym ruchy zimnem i błyskawicznie postarzając ich o
kilka lat.
–
Dawać, panowie, bo czeka nas randka z kostuchą! – ryknął Desturiuss i chwycił za
miecz.
Biskup stanął naprzeciwko zmrocza. Nieumarły był ledwie wspomnieniem swej dawnej
postaci. Ohydne kły i szpony dymiły od przenikliwego mrozu, a wykręcone martwiczym głodem
ślepia zdradzały nienawiść do wszystkiego, co żywe. Zmrocz zaskowyczał i rzucił się na łatwy
łup. Desturiuss tylko na to czekał. W ostatniej chwili wykonał półobrót i wirując z mieczem
niczym baletnica, przechlastał pędzącego potwora na dwoje. Tuż obok był drugi. Paladyn wybił
się z obu nóg i w locie rozpłatał nieumarłego, poczynając od dołu.
Wylądował kilka kroków dalej. Wokoło było pusto, miał więc chwilę, aby rzucić okiem
na pole bitwy. Było źle. Większość jego rycerzy została już wielokrotnie zraniona przez
rozszal
ałe martwaki. Kilku porażonych martwiczym dotykiem ledwo trzymało się na nogach.
Biskup Desturiuss próbował zaprowadzić porządek w szeregach, wykrzykiwał rozkazy,
unikając atakujących umarłych, ale wydawało się, że nic nie jest w stanie opanować zamętu
wyw
ołanego przez nagły atak zmroczy. Wtem kątem oka dostrzegł, jak jeden z martwych
próbuje podejść tkającą czary dziewczynę.
Desturiuss mimo płyt pancerza był nadal niesłychanie zwinny. Skoczył w stronę Sharii i
mocnym szarpnięciem ściągnął ją z konia. Oboje upadli na ziemię. Rozwścieczony martwiak
rozpruł powietrze szponami.
Madar Gorn, jeden z młodych paladynów, nie miał niestety tyle szczęścia. Oszalały ze
strachu rumak zrzucił go przed chwilą na ziemię. Paladyn próbował wstać. Już wspiął się na
jedno kola
no, gdy nagle na oczach Desturiussa i Sharii kilkanaście zmroczy uderzyło w niego,
przenikając na wylot. Paladyn zadrgał, a spod płyt pancerza zaczął wysypywać się popiół. Po
chwili cała zbroja runęła na ziemię z głuchym chrzęstem.
–
Kurwa jego mać. – Sharii zadrżała. – Dest, zrób coś, bo nas zapierdolą!
Paladyn zwinął się w kłębek, unikając ciosu szarżującego zmrocza. Eteralne szpony
smagnęły go po włosach. Desturiuss poczuł nieziemski chłód. Przyklęknął na jedno kolano i
wyprowadził pchnięcie. Martwiak zawył i z paskudnym skowytem rozpłynął się we mgle.
–
Pamiętasz, jak pod Narra’Dur ratowałeś mi życie? – spytała magini, podnosząc się z
ziemi.
–
Pamiętam. Dolicz dzisiejsze do rachunku.
–
Mówiąc wtedy, że pójdę za tobą wszędzie, nie sądziłam, że wdepnę w takie gówno.
Desturiuss potoczył wzrokiem po polanie. Kilku jego rycerzy zdążyło już odejść na
wcześniejszą emeryturę, zamieniając się w popiół. Choć część martwiaków zginęła w walce z
paladynami, to wciąż było ich bardzo wiele. Właśnie teraz kilka z nich zaczęło otaczać biskupa i
jego czarodziejkę, skowycząc niczym wygłodniałe psy.
Desturiuss zaklął pod nosem. Póki co udało mu się położyć dwóch czy trzech
nieumarłych, a wymagało to dzikiej zwinności i diabelnego refleksu. Raz czy dwa można było
mieć szczęście, ale teraz wszystko zapowiadało, że oboje wyjdą z tej imprezy nogami do przodu.
Sharii, choć ubóstwiała magię żywiołów i była zwolenniczką domeny Życia, nie miała
wielkiego wyboru. Nie zamierzała zdechnąć w imię ideałów, koniec końców nie była paladynem.
Sięgnęła do woreczka przytroczonego przy pasie i wydobyła zeń duży, perlisty kryształ. Uniosła
go wysoko w dłoni i wykrzyczała słowa antycznego zaklęcia.
Krew buchnęła jej z nosa, a z oczu polały się łzy. Magia Śmierci przynosiła szybkie
efekty, ale za
konkretną cenę. Sharii przygryzła język, gdy strumień mocy przepłynął przez nią,
gruchocząc jej kości. Fala energii napełniła kryształ, budząc go do życia. Wraz ze słowami
pradawnego zaklęcia z serca klejnotu buchnęło palące, słoneczne światło.
Półmrok zawył i zasyczał. Zwinął się w kłębek i rozpłynął w złocistym blasku
wylewającego się z kryształu słońca. Martwiacze bestie ledwo zdążyły wrzasnąć, nim roztopiły
się w promieniach magicznego światła. Wystarczyło kilka chwil, by wszystkie zmrocze odeszły
w zapomnienie.
Światło w krysztale zgasło, a wyczerpana czarodziejka upadła wpół żywa na ziemię.
Desturiuss syknął, gdy spojrzał na jej rękę. Spopielony kikut sięgał daleko poza łokieć, wiele
powstałych w dziwnych miejscach sińców wskazywało na liczne podskórne wylewy i złamania.
Sharii była w fatalnym stanie.
Desturiuss wiedział, że w leczeniu obrażeń magii Śmierci potrzeba czasu, czasu i jeszcze
raz czasu i nawet najsilniejsza magia kleryczna niewiele tu pomoże. Nie zaszkodzi jednak
spróbować. Biskup wykreślił w powietrzu kilka znaków i po chwili z jego ust wypłynęły
kolorowe symbole. Runy zawirowały nad ciałem czarodziejki i spadły na nią niczym świetlisty
deszcz.
Obraz po walce nie przedstawiał się zbyt imponująco. Zginęło aż pięciu z siedemnastu
rycerzy, któ
rzy wyruszyli z Desturiussem z Andanu, a wielu innych znacznie się postarzało. Na
szczęście dla nich był jeszcze ratunek. Silne zaklęcie, znane jako regeneracja witalności, potrafiło
przywrócić zaatakowanym przez zmrocze rycerzom utracone siły i młodość. Niestety dla tych,
którzy w ten sposób umarli, nie było już ratunku.
Choć niebezpieczeństwo minęło, biskup rozkazał wycofać się z doliny i na skraju
pomarańczowego gaju urządził swym braciom należyty pochówek.
*
Zmierzch przegnał światło dnia daleko poza horyzont, pozwalając rozpanoszyć się
wszędobylskim ciemnościom. Na tle fioletowego nieba gwiazdy zapłonęły ostrym, zimnym
blaskiem. Desturiuss modlił się wiele godzin, prosząc o łaskę dla tych, którzy oddali dziś życie w
starciu ze śmiertelnym wrogiem jasności. Gdy skończył, usiadł na chwilę obok posłania
czarodziejki i z zadowoleniem odkrył, że odzyskała już przytomność.
–
Dlaczego aż tak ryzykowałaś? Przecież mogłaś spróbować innych czarów.
– Nie ma za co.
Desturiuss uśmiechnął się i położył dłoń na jej zmierzwionych włosach.
–
Dziś nie tylko ja, ale my wszyscy jesteśmy twoim dłużnikami.
–
Zapamiętam to sobie – zażartowała.
–
Mimo wszystko powiedz, czemu akurat magia Śmierci? Nie było innego wyjścia?
–
Mogłam użyć czarów z innych szkół, ale one przywołałyby tylko światło, ale nie blask
słońca. Pramagia, czyli domeny Życia i Śmierci, to filary, na których wyrosły wszelkie znane
dziś szkoły magii. Były na długo przed nowoczesnymi czarami i będą na długo po nich. Po
prostu te dwie siły są najpotężniejsze, choć mało kto pamięta dziś, jak ich używać.
–
Zawsze mnie to ciekawiło. – Desturiuss spojrzał w rozgwieżdżone niebo.
– Co takiego?
–
Ta cała magia. Jak to się dzieje, że możesz stworzyć blask słońca.
–
Niczego nie stworzyłam. Ten kryształ był kiedyś przez wiele lat wystawiony na
działanie słońca. Ja nie wyczarowuję światła. Po prostu tkając zaklęcie, proszę kryształ, aby je
sobie przypomniał.
–
Ładnie powiedziane.
*
Świt wstawał za horyzontem. Pierwsze promienie rozlały bursztynowy blask po zielonych
wzgórzach i
spłynęły w dół, wypełniając dolinę. Wiatr szeptał cichutko pośród traw, a po niebie
leniwie płynęły welony białych chmur. Orszak biskupa był gotów, by ruszyć w dalszą podróż,
która miała potrwać jeszcze wiele dni.
Słońce ozłociło właśnie posępne i zimne menhiry, kiedy do uszu podróżnych dobiegł
silny, wibrujący dźwięk.
–
Znów płacze – odezwała się Sharii, która po wydarzeniach wczorajszej nocy ledwo
trzymała się w siodle.
–
Jeśli tego nie sprawdzę, do końca swoich dni będę żałował.
– Odradzam.
– Mam
wrażenie, że już to gdzieś słyszałem.
–
Aha, i miałam rację.
–
Ano miałaś, ale mimo wszystko spróbuję.
–
Uparty jesteś jak osioł.
–
Jest dzień. Martwe tak łatwo nie wypełznie z nory, gdy stoi za nami potęga słońca.
– Naiwniak.
– Defetystka.
Desturiuss wstr
zymał swoich ludzi, a sam zjechał w głąb doliny. Gdy stanął pod
menhirami, nie było tam już ani śladu mgły, która oblepiała je wczorajszego wieczora. Biskup
zeskoczył z konia, który dziś wydawał się nadzwyczaj spokojny. Ostrożnym krokiem zbliżył się
do kam
iennego słupa i położył na nim dłoń.
Był zimny i lekko wilgotny. Szorstka faktura ocierała się o jego rękę. Nagle Desturiuss
poczuł dziwne ukłucie, a wibracje głazu zwiększyły się, przechodząc w upiorny szloch. Na skraju
doliny rycerze biskupa wskoczyli na
konie i dobyli broni, by przyjść z pomocą swojemu
dowódcy, biskup jednak zatrzymał ich gestem.
W pamięci szybko przywołał kolejne fazy starego zaklęcia i przystąpił do inkantacji. Na
polanie kamieni znów zbudził się zimny wiatr. Wraz ze słowami zaklęcia, które wypowiadał
Desturiuss, wkoło głazu trysnęły fontanny srebrnozłotych iskier. Dłonie biskupa kreśliły w
powietrzu kolorowe znaki. Runy wirowały przez chwilę w mistycznym tańcu, by nagle uderzyć
w kamień i w kolorowej eksplozji barw wsiąknąć w jego wnętrze.
Głos rzucającego zaklęcie Desturiussa wznosił się i opadał, aż w końcu stał się tak
donośny i potężny, że wypełnił po brzegi całą dolinę. Wtedy nagle zapadła śmiertelna cisza.
Wszystko zamarło. Z czystego, bezchmurnego nieba prosto w nasączony magią menhir runęły
błyskawice.
Gromy, jeden po drugim, uderzały w głaz, odłupując jego kawałki, aż nie pozostało nic, a
wielki kamienny słup zamienił się w gruz i popiół. Gdy odpadł kurz, w miejscu kamienia stała
niezwykła postać.
Królewski minotaur przywitał wolność donośnym, basowym rykiem. „Olbrzym” to było
dla niego odpowiednie słowo, szczególnie, że mógł poszczycić się muskulaturą gladiatora.
Potężne ciało oplatały sznury grubych ścięgien i żylaste mięśnie. Szerokie plecy i ramiona
formowały jego sylwetkę w trójkąt, nogi zaś były tak masywne, że wyglądały niczym antyczne
kolumny podtrzymujące jakieś wielkie sklepienie. Gdy spojrzał na Desturiussa spod swoich
skręconych w dół, naostrzonych rogów, ten nie miał wątpliwości, że minotaur ma ponad trzy
krady wzrostu.
–
Komu zawdzięczam swoją wolność? – zadudnił głęboki bas.
–
Desturiuss Stormbringer, paladyn w randze biskupa Kościoła Jedynego Sprawiedliwego
Crus-Haddora –
odrzekł rycerz.
–
Wreszcie rycerzyki pokazały, że się do czegoś nadają.
–
Rad jestem, żeś taki szczęśliwy – odparł Desturiuss, z lekka się uśmiechając. – Jak ty
się zwiesz, wojowniku?
–
Drhun Vorglath. I nie jestem wojownikiem, jestem gwardzistą.
–
Aaa, w takim razie, chyba będę miał dla ciebie robotę.
Drhun nie miał się dokąd udać. Jak zdążył biskupowi opowiedzieć, uwięziono go w tych
głazach ponad rok temu wraz z kupiecką karawaną zmierzającą na zachodnie wybrzeże. Z
karawany i kontraktu za jej ochronę nie pozostało oczywiście nic, toteż minotaur chętnie przyjął
propozycję Desturiussa, aby podróżować razem, przynajmniej do uwolnienia chłopca z rąk
Łowców Skalpów. Kościół Crus-Haddora nie płacił zbyt wiele, ale lepsze to niż skubać trawę na
wzgórzach niczym krowa. Póki co praca dla Kościoła, a potem się zobaczy.
*
Nad lasem Taga’nnor wstawał krzepiący świt. Powoli otwierał swoje świetliste oczy i
rozlewał bursztynowy blask po całej okolicy. Natura właśnie budziła się ze snu.
Polana tonęła w półmroku. Kilkanaście namiotów dzikiego klanu ogrów trwało w nocnym
odrętwieniu, niczego nie podejrzewając. Prawie każdy namiot i każda żerdź ozdobione były
garściami górskich kryształów i pękami kolorowych piór. Na północy, obok wielkiego
czerwonego ołtarza poświęconego półbogowi ludojadowi – Sarr’Katechowi – stał naszpikowany
ziołami kocioł.
– Co to za badziew? –
spytał Drhun.
– Zaprawka.
– Jaka zaprawka?
– No marynata. –
Sharii nie odrywała czujnych oczu od namiotu wodza-szamana.
– Po co?
–
Żeby ugotować małego.
– Co? –
Drhun wybałuszył gały.
Sharii zachichotała.
– Ano –
odpowiedziała – to plemię wierzy, że jak kogoś zeżre, to zyskuje jego moce. Na
tę okoliczność przygotowuje się cały rytuał. W tych rejonach to wielkie wydarzenie.
–
Chcą wszamać tego małego huncwota?
–
No. Szaman chce mieć jego wizje.
–
Jak mu przykrochmalę kamsztorem w czerep, to zaraz będzie miał wizje.
–
Hi, hi. Będziesz miał okazję. Zobacz tam. – Czarodziejka wskazała na ozdobny namiot.
– To jego chawira.
Gramolącemu się właśnie z bambetli szamanowi plemienia Łowców Skalpów nie
przeszło nawet przez myśl, że będzie to jego ostatni poranek. Ziewnął pełną gębą i wychylił swój
wielki niczym wiadro łeb na zewnątrz. Choć miał już na karku wiele wiosen i zeżarł całkiem
sporo ludzi, to na widok zamachującego się Desturiussa postawił oczy w słup.
Dwuręczny miecz runął na niego ze świstem, odrąbując głowę i posyłając ją wysoko w
górę. Zdziwiona gęba uzbrojona w dziesiątki kolczyków i ozdób wirowała w powietrzu, ciągnąc
za sobą strumień krwi.
W tym samym czasie magia konwersji zamieniła namiot wodza w parę wodną, a zaklęcie
piorunów, które wystrzeliło z palców czarodziejki, spopieliło więzy pętające młodego chłopca.
Sharii chichotała, kreśląc w powietrzu znaki, które wypluwały trzeszczące kule ognia.
Gdy taka kula trafiła w namiot śpiących wojowników, to po krótkiej chwili i głośnej eksplozji ze
środka wypadały dobrze wypieczone kotlety.
Drhun Vorglath też był w swoim żywiole. Jako że ważył tyle, co spora wiejska stodoła,
skakał, ryjąc kopytami w sam środek namiotów. Jęk bólu i chrupot kości oznajmiał wyraźnie,
którzy z wojowników klanu już dziś nie powalczą. Drhun bił też pięściami, na które uprzednio
zapiął ciężkie żelazne kastety. Trafiło się paru, którzy się na to nadziali. Niestety nie przeżyli, by
móc o tym opowiedzieć. Zęby wyleciały im tyłem głowy.
Potem do akcji wkroczyli paladyni, posiłkując się kapłańską magią.
Wystarczyło kilka chwil i klan ludojadów, wyznawców Sarr’Katecha, dosłownie przestał
istnieć.
Desturiuss podszedł do małego orkowego chłopca, który jak na taką jatkę zachowywał
całkowity i wręcz nienaturalny spokój. Mały miał dwa lekko koślawe uszka i nieco zadarty
nosek, który przy sporej głowie wyglądał jak ziarenko pieprzu.
–
Jesteś odważny, młodzieńcze.
–
Wiedziałem, że mnie uratujesz. Widziałem to w ogniu.
–
To ciekawe. Czasem sam chciałbym cię zapytać, co jeszcze tam widziałeś. Życie byłoby
łatwiejsze.
– Wcale nie.
–
Kto wie, być może, jednak czasem po prostu chce się wiedzieć.
–
Ty nie chciałbyś wiedzieć.
–
Teraz to mnie zaintrygowałeś – odparł biskup Desturiuss.
–
Niepotrzebnie moja matka prosiła cię o ocalenie.
– Dlaczego… Ale czekaj,
skąd wiesz, że… Zaraz, zaraz, to proste. Jak matka mogłaby nie
prosić o uratowanie syna? To naturalne. A prawie dałem ci się nabrać.
–
Nie prosi się o przysługi u diabła.
–
Słucham??? – Desturiuss, mimo zdziwienia, wybuchnął radosnym śmiechem. – Chyba z
ki
mś mnie pomyliłeś.
– Zatem sprawdzimy.
– Dobrze, czekam.
–
Zawsze dotrzymujesz danego słowa, rycerzu?
–
Oczywiście, tak nakazuje mi rycerska tradycja i honor.
– Zawsze?
– Zawsze.
–
Niezależnie od okoliczności, tak?
–
Niezależnie, zawsze, choćby świat miał się zawalić. Słowo rycerza to świętość. Dlatego
dziś tu jestem – uśmiechnął się biskup. – Dałem słowo.
–
Dlatego umrzesz, aby narodzić się dla ciemności – odpowiedział chłopiec.
Kamienna powaga, z jaką wypowiadał słowa ten mały wróżbita, zgromadziła wszystkich.
Zapanowała krótka cisza, jednak każdy dopatrywał się w tym dziwacznego żartu. Desturiuss
Stormbringer był bowiem znanym od dziesiątek lat sługą Crus-Haddora, paladynem o czystym i
cnotliwym sercu, który w pełni oddany był służbie w imię dobra i prawości.
–
Jak cię zwą, fatalisto? – spytał w końcu biskup.
– Dreghor.
–
Te, mały – odezwał się Drhun, wychodząc naprzód – a może ja też, tak jak biskup,
jestem przeznaczony ciemności? – Minotaur uśmiechnął się kącikiem pyska.
– Nie –
odrzekł chłopiec. – Ty jesteś przeznaczony śmierci. Strzeż się dwóch noży,
minotaurze, bo to one zgubę ci przyniosą.
– Hah! –
ryknął Drhun. – Nożami to ja se dłubię w zębach, dzieciaku. Coś ci się chyba
klepki poprzestawiały, jak zobaczyłeś, że cię mają w tym garze ugotować.
*
Słońce tonęło w ciemnościach tuż za krawędzią dnia, rozmazując na linii horyzontu
bursztynowe światło. Orszak biskupa był w drodze do domu. Zbliżali się właśnie do starego
druidowego gaju, kiedy Desturiuss zarządził postój i rozbicie obozowiska.
Wszyscy zajęci byli przygotowywaniem obozu, kiedy do samotnie siedzącego biskupa
zbliżył się zwalisty minotaur. Drhun rozejrzał się wokoło, na czym by tu usiąść, aby przypadkiem
niczego nie zepsuć, po czym zdecydował się oprzeć o starą, ognistą sosnę. Biskup uśmiechnął się
i gestem zaprosił minotaura, aby się do niego przyłączył.
Zachód słońca był urzekający i przez chwilę w milczeniu podziwiali go obaj. Drhun miał
się już odzywać i zagadnąć do paladyna na temat jakichś ploteczek. Sposobił się też, aby zbliżyć
się nieco do skały szczerzącej swe zimne zębiska, na której przysiadł Desturiuss. Jedną ręką zza
pleców wyjął manierkę i dwa kubki i, robiąc głupie oczy, zapytał:
–
Wy, ten, no, rycerze Kościoła, możecie sobie czasem żłopnąć?
Desturiuss buchnął śmiechem i wystawił dłoń po kubek.
– No to po „bombie” –
rzucił zadowolony minotaur i nalał wódki po brzegi. Drhun po
prostu kochał się ostro nawalić.
–
Nieźle kopie… – skrzywił się biskup.
Wtem zaszeleściły chaszcze i z zarośli wyłoniła się postać czarodziejki. Zawsze
uśmiechnięta i lekko wesoła tym razem miała szarą, wręcz kamienną twarz.
–
Co się stało, Sharii? – spytał Desturiuss.
–
Przyszła magiczna depesza z Andanu. Z kwatery Smoczych Lansjerów.
W oczach Desturiussa pojawiło się nieme pytanie.
–
To są bardzo złe wieści, Desturiussie…
*
Desturiuss czuł się tak, jakby był martwy. Strzępki wspomnień majaczyły gdzieś na
skraju świadomości sparaliżowanej przez rozpacz. Nie pamiętał wiele z tego, jak się tutaj znalazł,
ledwo bowiem
postrzegał otoczenie. Odrętwiały, niczym stara zjawa, przemierzał korytarze
siedziby bractwa Orchidei. Ledwo dostrzegł główny hol, gdzie przez strzeliste okna do środka
zaglądał miedziany zmierzch. Przeciął zimne, kamienne korytarze, przeszedł przez
rozpro
mienioną barwami witraży bibliotekę, przemknął obok dormitorium i wyszedł na
krużganek, gdzie zachodzące słońce zostawiło po sobie jeszcze kilka kałuż światła.
Siłą ramion pchnął okute żelazem wrota i zatonął w korytarzu, który zwijał się niczym
wąż, prowadząc biskupa prosto do podziemi.
W sali namaszczeń stało kilku zakapturzonych braci, którzy pod ozdobnymi
półpancerzami, tak jak wszyscy Smoczy Lansjerzy, mieli czerwone mnisie habity – typowy strój
dla czasu żałoby w ich bractwie. Srebrzone naramienniki z dystynkcjami ozdobiono symbolami
smoków i stopniami starszeństwa. Byli tu Bracia, Emisariusze, Niszczyciele i sam Mistrz. Dla
Desturiussa nie miało to jednak żadnego znaczenia. Liczyło się tylko jedno.
Jego wzrok spoczął na runicznym stole, gdzie złożono ciało kobiety okryte czarnym,
żałobnym suknem.
Desturiuss podszedł do ciała. Zdecydowanym ruchem ręki, jakby chciał odegnać zły sen,
zerwał zasłaniający twarz czarny jedwab. Teraz uwierzył. Nivia nie żyła.
W serce paladyna uderzył straszliwy grom, przynosząc ból i strach. Poczuł, jak coś
chwyta go za gardło i wciąga na samo dno otchłani, gdzie nie ma już nadziei. Żal, jaki skrywał za
stalową maską swej wytrenowanej woli, zamienił się w rozpacz i wybuchł w kawalkadzie łez i
niewypowiedzianego bólu, w jakim p
ogrążył się Desturiuss.
*
Minęło wiele czasu, nim zdołał dojść do siebie na tyle, by móc usłyszeć ciepły i
wyważony głos Mistrza Aratmana.
–
Czy możemy coś dla ciebie zrobić, biskupie?
–
Tak. Powiedz mi, jak to się stało – wyjęczał przez załzawione oczy.
–
Nie wiemy. Nagle pogorszył się jej stan, sprowadziliśmy szpitalnika, a następnie
kapłanów, ale i oni rozłożyli bezradnie ręce. Wydaje mi się, że była to potężna klątwa o dziwnym
pochodzeniu. Tylko tak mogę to wyjaśnić. Wybacz nam, zrobiliśmy, co było w naszej mocy, ale
byliśmy bezradni.
–
W depeszy wspomnieliście, że mój syn…
–
Tak. Urodził się naznaczony klątwą. Musi to być jednakie źródło. Niestety nie wiemy,
co to jest. Z każdą chwilą ucieka z niego życie. Mimo wysiłków, jakie podejmują nasi kapłani.
–
Muszę go zobaczyć – rzekł Desturiuss. – Zaprowadź mnie tam.
–
Oczywiście.
*
Ołtarz Jedynego Sprawiedliwego błyszczał od świec. Miedziany płomień pływał po
ostrzu pięknego skrzydlatego miecza, który jako symbol wiary Crus-Haddora został umieszczony
w centrum.
Desturiuss nie odrywał od niego wzroku już od wielu dni. Będąc paladynem w randze
biskupa traktował częste modlitwy niczym oddychanie, ale to było coś innego. Już pięć dni pościł
i tonął w kontemplacji, szukając wsparcia u Boga Światłości. Od świtu do zmierzchu i, jeśli
udało mu się przezwyciężyć słabość, to również od zmierzchu do świtu. W ciszy i skupieniu
tonął w modlitwie, słuchając szmeru anielskich skrzydeł, które zwiastowały nadejście
wysłanników Crus-Haddora, jednak ani oni, ani On sam nie przybyli do wznoszącego błagania
paladyna.
Sharii stanęła na linii pierwszych ław. W kaplicy panował przyjemny chłód. Słupy
bursztynowego blasku wpadały ukośnie przez zawieszone pod sufitem okna. Desturiuss nie
życzył sobie widzieć nikogo, a nawet gdy ktoś przybył, to paladyn traktował gościa jak
powietrze. Nic nie miało takiej rangi, jak życie jego jedynego syna.
Sharii nie odzywała się ani słowem. Postawiła niedaleko klęczącego biskupa nowy dzban
wody, która to od kilku dni stanowiła jego jedyne pożywienie. Sharii także widziała niemowlę.
To był straszny widok. Dziecko leżało w podziemiach należących do bractwa, w sali run, które
próbowały bronić maleńkiego chłopca przed wpływem straszliwej klątwy. Magiczne znaki aż
wykrzywiały się od mocy, jaka próbowała się przez nie przecisnąć, jakby cała otchłań rzuciła się
na dziecko niczym wygłodniały ogar. Inskrypcje i glify płonęły kolorami purpury, ognia i
szkarłatu, zdradzając najpodlejsze połączenie magii Zła i Chaosu. Choć wysiłkami kapłanów i
potęgą ochronnych run udało się osłabić jej wpływ, to nie było mowy o całkowitym odgrodzeniu
dziecka od tej paskudnej energii. Każdego dnia niemowlę było coraz słabsze, a jego skóra
ciemniała i otwierała się w żywe jątrzące rany. Wszyscy wiedzieli, że nie ma ratunku. Pomóc
mogli
tylko bogowie. Ci jednak pozostawiali obojętni na rozpaczliwe wołanie swego
najwierniejszego sługi.
Desturiuss słyszał, jak Sharii wypowiada kilka zdań, ale był tak pogrążony w modlitwie,
że słowa czarodziejki zdawały się dobiegać z wielkiej odległości. Biskup skończył modlitwę.
Tysięczną z kolei, a może było ich dużo więcej. Sięgnął po dzban, by napić się wody, i wtedy do
jego uszu dobiegł trzepot skrzydeł. Spękane wagi uśmiechnęły się, obnażając zęby w nieco
diabolicznym uśmiechu. Twarz wykrzywił ból i troska, a głód i brak snu poznaczył ją wyraźnymi
bruzdami, jednak to wszystko nagle zniknęło z oblicza Desturiussa, który z nadzieją i uśmiechem
radości odwrócił się za siebie, wypatrując wysłannika niebios.
Czyżbym miał zwidy? – spytał sam siebie, kiedy za plecami ujrzał jedynie opustoszały,
zimny hol. Trzepotanie rozległo się ponownie i przez półotwarte drzwi do środka wleciał duży,
czarny kruk. Skrzecząc, przeleciał przez cały hol i przysiadł na modlitewnej ławie tuż obok
zaskoczonego Desturiussa. Zdziwien
ie było tym większe, że ptaszysko miało przywiązaną do
jednej z łapek zwiniętą w rulon wiadomość.
*
Niewielkie miasteczko tonęło w ciepłym, wieczornym świetle. Ulice szybko pustoszały, a
nadchodząca noc rozciągała cienie do granic absurdu. Mrok wypełzł z zakamarków i chciwie
spijał z ulic resztki słonecznego blasku.
Po tej stronie Borgaanu noc zapadała nadzwyczaj szybko, toteż Desturiuss,
przemierzający w pośpiechu ulice, ledwo minął główny targowy plac, a już niewielkie
miasteczko zaczęło pogrążać się w ciemnościach.
Biskup skręcił w prawo z ulicy Piorunów i szybkim krokiem wszedł na promenadę
prowadzącą wzdłuż urokliwego brzegu. Noc szybko wzięła w objęcia dolinę Andanu, budząc na
niebie srebrzysty księżyc i migotliwe gwiazdy. Spienione fale z przyjemnym szumem uderzały
się o kamienisty brzeg. Chłodna bryza zrzuciła kaptur biskupa i rozdmuchała jego platynowe
włosy. Desturiuss spojrzał na horyzont. W oddali, w zimnej księżycowej poświacie przesuwał się
samotny statek. Północny wiatr napełniał jego żagle i pchał go do portu.
Paladyn wyjął zwitek z kieszeni i przyjrzał się skreślonej wprawną ręką wiadomości.
Mogę ci pomóc. Jeśli naprawdę pragniesz uratować swego syna, przybądź na promenadę tuż po
zapadnięciu zmroku. Odszukaj zaułek Ślepych Wron. Będę tam.
Osch
łych zdań nie wieńczył żaden podpis. Desturiuss domyślał się, że może to być jakaś
paskudna podpucha, ale gdy na szali ważyło się życie jego dziecka, gotów był zaryzykować i
sprawdzić, co się kryje za tajemniczym listem.
Zaułek Ślepych Wron wyglądał wyjątkowo nieprzyjaźnie. Pusta aleja biegła prosto,
oddzielając od siebie dwie wysokie kamienice. Kamienne mury obrośnięte dziką winoroślą
niknęły w mroku, sprawiając wrażenie ginącego w nicości tunelu.
Ktoś głośno się zaśmiał. Gdzieś skrzypnął zawieszony na łańcuchu szyld starej oberży.
Kilka ulic dalej właśnie zapalano zdobne, uliczne latarnie. Tutaj jednak panowała martwa cisza.
Desturiuss zdecydował się i dał jeden krok. Wtedy usłyszał znajomy trzepot skrzydeł i nagle
otoczyła go prawdziwa ciemność. Spomiędzy atłasowej czerni do jego uszu dotarł ciepły,
przyjemny głos.
–
Bądź pozdrowiony, paladynie Desturiussie. Wybacz środki ostrożności, jednak nie
chciałbym, aby ktoś nas razem widział. To mogłoby mocno mi zaszkodzić. Tobie zapewne
również.
–
Sądząc po efektach wizualnych, domyślam się, że nie jesteś sługą światła.
–
Lubię określenie „indywidualista”.
–
Jakąkolwiek pułapkę przygotowałeś, wiedz, że ci się nie powiedzie.
–
To żadna pułapka, to uczciwa oferta.
–
Jak każda oferta wypowiedziana ustami sług zła i nieprawości.
–
Czy wszyscy noszący czerń muszą być padalcami?
–
Faktycznie nie, ale ty chyba nie należysz do grona tych, z którymi chciałbym
rozmawiać.
–
Mogę cię jeszcze zadziwić, Desturiussie. Poprosiłem cię o spotkanie – głos odezwał się
po chwili przerwy –
gdyż możemy sobie nawzajem pomóc. Widzisz, ja wiem, co za cholerstwo
dopadło twojego małego i…
–
A skąd to niby wiesz?! – warknął biskup, wchodząc rozmówcy w pół zdania.
–
Wiele jest w tym miasteczku kruków, więc i ja mam uszy wszędzie. Chciałbym złożyć
ci ofertę..
–
Zgoda. Pozwolę ci się wygadać, zanim rozpruję cię na kawałki… – wysyczał
Desturiuss.
–
Hmm… Zasmuca mnie twoje podejście, choć częściowo je rozumiem. Pozwól zatem,
że powiem, co mam do powiedzenia, a jeśli ci się to nie spodoba, każdy z nas będzie mógł odejść
w swoją stronę i obiecuję ci, że nigdy nie będę cię nagabywał.
Desturiuss tkał już w pamięci zaklęcie, które obok widowiskowych efektów świetlnych
potrafiło tak konkretnie przypiździć sługusom ciemności, że tamci tylko podkulali ogon i
spierdzielali, gdzie pieprz rośnie. Jednak, aby zyskać na czasie, paladyn kiwnął głową, by móc
dokończyć inkantację.
–
Potrzebuję paladyna – rzekł tajemniczy głos. – Kogoś, kto nigdy nie złamie danego
słowa i kto bezpiecznie pomoże mi dostać się na granicę z północą. Ktoś taki potrafiłby ominąć
wiele niebezpieczeństw. Potrzebny mi ktoś wysokiej rangi, aby nikt nam po drodze nie
przeszkadzał. To proste, że potrzebuję ciebie. W zamian za twoją pomoc powiedziałbym ci, jak
uleczyć twego syna i, co więcej, pomógłbym ci w tym aż do samego końca. Jednak ostateczna
decyzja należy do ciebie, Desturiussie.
– Owszem! –
ryknął paladyn i wypchnął ręce przed siebie, składając je w kapłański znak.
Rozległ się straszliwy huk i promień światła rozdarł magiczną ciemność na strzępy.
Sypnęło złotymi iskrami, gdy podmuch mocy huknął nieznajomym o ścianę. Biskup skreślił
kolejny znak. Mentalny Młot spadł z niebios, paraliżując wolę nieznajomego. Dla pewności
chwilę potem Desturiuss splótł palce, szepcząc coś pod nosem, a gdy wkoło jego dłoni
zamanifestowało się błyszczące zimnym srebrem zaklęcie Okowów, pchnął je w kierunku ofiary,
zamykając ją w potrójnym splocie wiary oraz magii.
Na ziemi, opleciony łańcuchem srebrnych run, leżał młody mężczyzna. W jego oczach
wciąż migotały resztki Mentalnego Młota, a spalona klatka piersiowa świadczyła o tym, że
promień trafił w cel.
Nieznajomy był niczym czarny anioł. Piękny, dostojny, wręcz majestatyczny.
Kredowobiała cera kontrastowała z kaskadami atramentowoczarnych włosów, które sięgały mu
do pasa. Dłonie. Smukłe i zgrabne niczym dłonie pianisty świadczyły wyraźnie o szlacheckim
pochodzeniu.
Desturiuss nie poczuł tego wcześniej, ale teraz był już prawie pewien. Choć nieznajomy
nie emanował energią zła, biskup wiedział, z kim ma do czynienia. Przyklęknął i nachylił się nad
skrępowaną ofiarą. Kciukiem odchylił mu wargi. Wtedy spomiędzy zębów wystrzeliły
błyszczące wampirze kły.
*
Księżyc kładł na krużganku srebrzysty blask. W siedzibie bractwa Czarnej Orchidei mimo
później pory panował ożywiony ruch. Kilku odzianych w stal paladynów Crus-Haddora
prowadziło zakutego w runiczne kajdany więźnia. Biskup wiedział, że bractwo Smoczych
Lansjerów ma doskonale przygotowane „pokoje” dla specjalnych gości, a ten jegomość był z całą
pewnością znaczącą personą.
Paladyni zniknęli za drzwiami prowadzącymi do wieży, gdzie na jednym z pięter
znajdowała się Cela Światła – wypełniona magią i wolą kapłanów sala, w której przetrzymywano
najgroźniejszych nieumarłych. Odkąd martwiacze hordy przegnano wieki temu za północną
granicę, Cele Światła, jak ta tutaj, stały puste i częściowo zapomniane. Desturiuss cieszył się, że
było coś takiego w pobliżu, miał bowiem zamiar ciepło i otwarcie porozmawiać sobie z młodym
wampirem na różne tematy, a biskup Desturiuss znany był jak Borgaan długi i szeroki z tego, że
bardzo lubił „rozmawiać”.
Paladyn miał właśnie wracać do kaplicy, by znów zanurzyć się w modłach, prosząc swego
Boga, Jedynego Sprawiedliwego Crus-
Haddora, o wsparcie i łaskę, gdy nagle wpadł na niego
lekko podchmielony Mistrz Orchidei Revan-Grun.
– Och, wybacz! –
krzyknął. – Dobrze, że cię widzę, Desturiussie. Przyszła właśnie
magiczna depesza z twierdzy Hasar-
Dur. Z jej mitycznych lochów uciekł znany książę
wampirów Malveran Zeliarach, zwany popularnie „Krukiem”. P
roszę cię, Desturiussie, abyś miał
na wszystko baczenie, szczególnie, jeśli masz zamiar wychodzić gdzieś po zmroku. To bardzo
niebezpieczny wampir, niemal legenda. Kto wie, może już tutaj jest.
– Co ty nie powiesz… –
Biskup zostawił zaskoczonego Revana, odchodząc w stronę
kaplicy.
*
Za oknami wstawał rześki, złocisty świt. Szum zbudzonego ptactwa wpadał przez okna
kaplicy wraz ze smugami porannego światła. Desturiuss układał właśnie posłanie, na którym miał
spocząć po całonocnych modłach. Tuż pod samym ołtarzem.
Skrzypnęły stare drzwi. W progu stanął Mistrz bractwa Revan-Grun.
–
Dzień dobry, biskupie.
–
Dzień dobry, Mistrzu.
– Wystarczy „Revanie”.
– Wystarczy „Desturiussie”.
Revan-
Grun uśmiechnął się lekko.
–
Wczoraj zaskoczyłeś mnie swoim wyczynem. Moje ostrzeżenie zabrzmiało chyba dość
komicznie.
–
Nie. To moja wina. Powinienem był ci powiedzieć, ale byłeś zajęty. Tak mi przekazano.
–
Każdy ma jakieś swoje słabości – odparł zawstydzony Revan. – Ja czasem lubię sobie
wypić.
– Bractwo to bractwo, nie zako
n. Nie oczekuje się od was tyle, co od paladynów.
Revan z trudem przegryzł tę jawną obelgę.
–
Przyjmij moje gratulacje, Desturiussie. Schwytałeś wampira-legendę, który ma prawie
siedem tysięcy lat.
–
Możliwe.
–
Ponoć jest najbieglejszym z alchemików, jaki kiedykolwiek stąpał po ziemiach
Borgaanu.
–
Nie zapominaj o tym, że jesteś rycerzem. My, bracia w stali, nie wywyższamy
nieumarłych.
– Nie zapominam –
Revan lekko syknął. – Po prostu dokonałeś wielkiej rzeczy.
–
Łatwo poszło – odrzekł lekceważąco Desturiuss.
–
Właśnie. – Revan łapał ciśnienie. – Czy nie uważasz czasem, że zbyt łatwo?
–
Nie. Nie uważam.
–
Czy to przemawia Desturiuss Stormbringer, czy też jego pycha?
–
Licz się ze słowami, Revan-Grunie. Kto obraża paladyna, ten obraża samego Crus-
Haddora.
– Z
nany jest mi ten zapis w waszej Świętej Księdze. Jest ich tam wiele – odgryzł się
Revan paladynowi –
ale nie przyszedłem tu po to, aby się kłócić. Pragnę cię zawiadomić, że stan
twojego syna znów się pogorszył. Sama Sharii przyłączyła się do kręgu i zasila go swoją mocą,
ale…
–
Dziękuję ci. Dziękuję i jej, ale teraz pomóc może jedynie modlitwa.
–
Widzę, że zdecydowałeś się odpocząć.
–
Wiara jest dobra, a modlitwa słuszna. Jednak aby się modlić, potrzebuję pozostać przy
życiu. Niczego nie uczynię, jeśli będę martwy.
–
Słuszna uwaga. Zostawię cię zatem, Desturiussie, z twoją modlitwą i odpoczynkiem.
Sam na sam.
Revan-
Grun wyszedł, przymykając za sobą drzwi. Przez szparę do środka wpadała smuga
światła. W jej blasku wirowały drobiny świątynnego kurzu.
Desturiuss był nie tylko przemęczony. Gorzej – był na krawędzi. W duchu zganił się za
obcesowe potraktowanie Mistrza bractwa i obiecał sobie sowicie mu to wynagrodzić. Ledwo
dotknął głową posłania, a już zapadł w sen.
Paladyn nagle otworzył oczy. Sklepienie kaplicy zniknęło, a na jego miejscu pojawiło się
piękne, rozgwieżdżone niebo. Soczysty granat zmieszany z odrobiną królewskiej purpury
wyglądał wprost bajecznie, a wiszący na tym tle księżyc odcinał się odeń wyraźnym zimnym
blaskiem. Nagle nad głową rycerza coś się pojawiło.
Wielki kruk, czarniejszy niż węgiel i atrament, zawirował nad leżącym Desturiussem i
sfrunął w dół, przemieniając się w postać. Malveran Zeliarach usiadł w jednej z ław.
–
Nawet nie pamiętam, ile to już lat, odkąd siedziałem w ławie przeznaczonej do
modlitwy.
–
Odejdź, maro, to sen, ty nie możesz tu być, to niemożliwe…
–
Niemożliwe. Chroni cię potęga tego miejsca, chronią cię runy w mojej celi, a jednak tu
jestem.
–
Przybyłeś pożywić się śpiącym? Co, bestio? W mieście odnaleziono podobno dwie
twoje ofiary.
–
To możliwe, polowałem dwukrotnie. Ale chyba nie zarzucasz mi morderstwa?
–
Morderstwo postawiłoby na nogi gwardię i Smoczych Lansjerów. Wzięliby cię w
kleszcze.
–
Sam sobie nie wierzysz. Nie znajduję radości w mordowaniu. Pożywiam się tylko po to,
by przetrwać. Dla mnie to nie zabawa. Zostawiam swoje ofiary przy życiu. Uważam, że tak
należy.
–
Wierzę, bo muszę…
–
Nie interesuje mnie, czy mi wierzysz. Prawda i tak pozostanie prawdą, więc skończmy
tę jałową dyskusję.
Desturiuss zbudził się z krzykiem na ustach. Była późna, gwieździsta noc. Paladyn zdał
sobie sprawę, że przespał cały dzień, ale teraz nic nie mogło go już powstrzymać. Wierzył, że
Crus-
Haddor go wysłucha.
Przygotował się do modlitwy i rozpoczął ją zgodnie ze wszelkimi prawidłami sztuki i
nauki kapłańskiej. Całą noc, aż do samego świtu wzywał imię Jedynego Sprawiedliwego i
powtarzał setki, tysiące razy kleryczne zaśpiewy i zwroty. Jednak jego Bóg wciąż się nie
pojawiał…
*
Minęło wiele dni, a może tygodni. Desturiuss wyglądał niczym upiór. Post odebrał mu
siły i sparaliżował umysł. Biskup ledwo funkcjonował i wszyscy zaczynali się o niego poważnie
obawiać. Odprawiał modły, śpiewał psalmy i tkał kapłańskie zawezwania po kilkanaście godzin
dziennie, co jakiś czas odwiedzając tylko swojego syna.
Sharii, najbliższa przyjaciółka Desturiussa, widziała, że życie ich obu stacza się w otchłań
i jeśli coś się nie wydarzy, to wszystko zakończy się ogromną tragedią. Nic jednak nie mogło
przerwać rutyny zdeterminowanego paladyna. Aż przyszedł ten jeden dzień…
Zaalarmowany przez szpitalnika Desturiuss wpadł do komnaty. Ropne wrzody wykwitły
na ciele malucha i sączyły dziwny płyn. Niemowlę co chwila zanosiło się krwawym kaszlem, a
jego skóra sczerniała, jakby ją pokryto sadzą. Biskup ukrył twarz w dłoniach i zaniósł się
szlochem. Każdy ma swoje granice. Desturiuss Stormbringer był twardy niczym stal, ale nie był
potworem. Miał serce. Płakał głośno i długo, nie pozwalając nikomu na protekcjonalne objęcie
ani słowa pocieszenia.
Sharii medytowała pośród run. Była wyczerpana i bliska omdlenia. Z nosa ciekła jej
strużka krwi, ale wystarczyło jej sił, aby obdarować biskupa przyjacielskim spojrzeniem, kiedy
tylko ich oczy spotkały się na chwilę.
–
Dziękuję za wszystko, co zrobiłaś. Dziękuję wam wszystkim. To niczyja wina.
Zrobiliście, co w waszej mocy, widać Crus-Haddor oczekiwał ode mnie takiego poświęcenia…
Nie rozumiem tylko, DLACZEGO.
Trzasnęły drzwi.
Desturiuss wyszedł na dziedziniec. Słońce, niczym złoty dukat, płonęło na zachodzie
czerwienią i pomarańczem. Skłębione chmury, jak białe puszyste dywany, zanurzały się w
barwach otulającego dolinę zmierzchu. Noc nadchodziła szybko i zaciągała nad Borgaanem
ciemne, granatowe sukno. Zapłonęły właśnie pierwsze konstelacje, rozrzucone niedbale po
satynowym
niebie, gdy Desturiuss Stormbringer, paladyn w randze biskupa Kościoła Crus-
Haddora, postawił stopę na schodach prowadzących do wieży.
*
–
Jest aż tak źle? – spytał wampir. – Naprawdę przykro mi to słyszeć. Bardzo chciałem ci
pomóc.
–
Przyszedłem, żeby cię rozerwać na strzępy! Wiem, że to wszystko to podstęp. Twój
podstęp! I dowiem się, po co i DLACZEGO.
–
Rób, co musisz i co uważasz za słuszne. Może jestem nieumarłym, ale nie jestem bestią.
Nie mam z tym nic wspólnego. Nie wszyscy jesteśmy tacy sami, Desturiussie.
Biskup złapał wampira za gardło i przycisnął do świetlistych krat, aż smród oznajmił mu,
że przypiekł go odpowiednio. Tamten jednak nawet nie pisnął.
Paladyn miał w sobie tyle żalu, że mógłby nim napełnić ocean. Ten żal zaś łatwo obracał
się we wściekłość, którą trudno powstrzymać. Nikt by zresztą nie próbował, bo nikogo tu nie
było.
Bojowe glify, Słowa Mocy, Zaklęcia ze szkoły Młotów i Święte Znaki stanowiły potężny
oręż tak do walki, jak i do tortur. Dziś wieczór Desturiuss wybrał to drugie.
Tr
ochę to trwało i chwilami samemu biskupowi wydawało się, że zaraz jego magia
rozerwie Malverana na strzępy. Kaleczył go zaklęciami, szarpał i palił Znakami, wwiercał w
niego Słowa Mocy, a nawet wybebeszył wampira całkowicie. I nic.
Cały czas Kruk patrzył na niego smutnym, pełnym współczucia wzrokiem. Nie bronił się
i nie krzyczał, choć przy tym, co robił mu biskup, płakałby nawet smok. Kiedy Desturiussowi
zabrakło już pomysłów, jak zadać nieumarłemu nowy ból, cisnął skatowanym ciałem o ścianę i
pełen rezygnacji upadł na kolana.
Nie trwało to długo, może kilka, kilkanaście minut. Wampiry są potężne i potrafią się
błyskawicznie regenerować. Malveran Zeliarach usiadł pod ścianą i spojrzał na łkającego
biskupa, który już od wielu dni ślizgał się na krawędzi szaleństwa.
–
Czy teraz możemy już porozmawiać, czy chcesz wrócić do tego, co ze mną robiłeś?
Biskup oprócz rezygnacji poczuł palący wstyd.
–
Odkąd cię tu sprowadziłem, co noc włazisz do mojej głowy i zatruwasz mi sen swoją
podstępną trucizną…
–
To nie ja cię dręczę. Tylko rozmawialiśmy. Za obecny stan rzeczy możesz podziękować
swojemu Bogu.
–
Nie masz prawa osądzać! – ryknął Desturiuss, wbijając w wampira palec. – Nikt z nas
nie ma prawa osądzać Crus-Haddora. Jesteśmy tylko sługami…
–
Czyli jesteśmy trzodą idącą na rzeź, bo tak każe wielki pan?
–
Wy zawsze idealnie potraficie wypaczyć prawdę i nadać kłamstwu nowy sens.
–
Każda istota zasługuje na szacunek, Desturiussie, każda. Choć zapewne patrząc na mnie
myślisz, że jest odwrotnie.
–
To się nazywa odwracanie kota ogonem.
–
Wiem, że nigdy cię nie przekonam – odrzekł wampir. – Poza tym uwierz mi, nie mam
takiego zamiaru. Chcę tylko zaoferować ci pomoc, w zamian za twoją. To uczciwa oferta.
Biskup przygryzł sobie język. Przed oczami zamajaczył mu obraz pożeranego przez
klątwę niemowlęcia. „Panie, wybacz mi” – wyszeptał.
– Czego chcesz? –
spytał, nie patrząc nawet w stronę wampira.
– Prostej rzeczy. Jak brzmi wasze motto?
–
Słucham?
– Motto rycerzy Crus-Haddora. Jak ono brzmi?
–
Prawość. Honor. Męstwo.
–
Do tych świętych słów jest też pewna przysięga, prawda?
– Jest –
syknął Desturiuss.
–
Jeśli dasz mi swoje słowo, Słowo Honoru rycerza Crus-Haddora, i ślubować będziesz
na swoje motto, że pomożesz mi we wszystkim, w każdy znany ci sposób, aby tylko bezpiecznie
odtrans
portować mnie przez ziemie Imperium aż do granicy z północą i nie zawahasz się użyć
wszelkich dostępnych środków, aby wyprawa ta się powiodła, wtedy, drogi Desturiussie, wtedy
mamy umowę.
–
Nie będę się mógł wycofać, wiesz o tym.
–
Wiem i właśnie na to liczę.
–
Oczekujesz ode mnie zdrady. Zdrady przyjaciół, braci i mojej zakonnej rodziny. Nie
wspominając o honorze paladyna, który ma pomagać nieumarłemu plugastwu!
–
Patrząc na to, co spotkało twoją niewinną żonę i dziecko, wydaje mi się, że nie jesteś
już nikomu nic winny.
– A ty wystawisz mnie do wiatru?
–
Nie. Zanim wyruszymy, dostaniesz ode mnie coś w rodzaju antidotum. To zamknie
twoje chore dziecko w magicznym krysztale, odcinając je od wrogich wpływów i upływu czasu –
ale na krótko, więc musimy się spieszyć. Potem powiem ci, jak je uratować, i jeśli będziesz
chciał, pomogę ci w tym.
– Zatem mam ci pomóc w ucieczce?
–
Masz mi służyć, aż dotrzemy do granicy z północą, i zadbać o moje bezpieczeństwo.
To było straszne. Biskup trawił słowa wampira w milczeniu. Po kilku chwilach wbił w
niego swoje stalowe ocz
y i skinął głową na znak zgody. Wstał, odrzucił swój płaszcz i
przyklęknął na jedno kolano.
–
Ja, Desturiuss Stormbringer, paladyn w randze biskupa Kościoła Crus-Haddora,
składam tobie, Malveranie, przysięgę na Prawość, Honor i Męstwo, którą to pieczętuję swoim
Słowem Honoru. Odtąd żadna siła ani moc nie powstrzyma mnie od wypełnienia
przyrzeczenia…
*
Nocne niebo lśniło urzekającymi okruchami gwiazd. Zajazd „Zielony Smok” wznosił się
nieopodal traktu, jakąś godzinę drogi od portu, w którym pod osłoną nocy wylądowali Desturiuss
i Malveran. Podróż nie należała do łatwych, a misji mógł się podjąć tylko szaleniec. Biskup
udawał prostego mieszczucha i przemycał księcia wampirów w beczce po winie, starym wozem
zaprzężonym w dwa konie. Dla niepoznaki dorzucił do ładunku kilka beczek południowej
gorzałki i skrzynie z egzotycznymi owocami, które to miał niby sprzedać kupcom w miastach na
północy. Ta bujda ledwo trzymała się kupy, ale ktoś doprowadzony do ostateczności jest gotów
zgodzić się na wszystko.
Nocami podróżowali razem, zaś przez całe dnie skryty pod kapturem Desturiuss powoził
bryczką i wypatrywał albo pogoni, albo oddziału paladynów, zaalarmowanych nagłym
zachwianiem równowagi na korzyść zła, którzy to dość często podróżowali w sprawach Kościoła
po ziemiach
Imperium. Desturiuss wiedział, że jedno takie spotkanie i koniec trasy. Opuszczając
siedzibę bractwa, ułożył naprędce mało wiarygodną historię o uzdrowicielu żyjącym na dalekim
południu, głęboko za granicami Sułtanatu, który ponoć mógł pomóc dziecku. Nikt nie
podejrzewałby biskupa Crus-Haddora o uwolnienie wampira, ale ten chciał być mimo wszystko
pewien i w razie czego mieć szansę, aby zmylić pogoń.
Mikstura faktycznie zadziałała, zamykając niemowlę w przepięknym górskim krysztale o
barwie akwamaryny. Dest
uriuss nie miał wyboru – musiał też okłamać swoją najlepszą
przyjaciółkę Sharii, wciskając jej kit, że kryształ to dar od Jedynego Sprawiedliwego. Ale Sharii
była doświadczonym magiem, poza tym nie była głupia. Gdy Desturiuss odchodził, prosząc, by
na czas
poszukiwań zajęła się dzieckiem, zgodziła się, a na odchodne powiedziała mu tylko jedno
– „odradzam”.
–
Powinniśmy się tu zatrzymać, Desturiussie.
–
Przed nami cała noc, szkoda tracić cenny czas – odrzekł biskup siedzącemu obok
wampirowi.
–
Muszę zapolować, a raczej się pożywić.
Biskup pokręcił tylko z niedowierzaniem głową. Nie spodziewał się, że upadnie tak nisko.
–
Widzę, że ci to nie w smak – rzekł wampir.
–
A co mam powiedzieć? Idź i baw się dobrze?
–
Zrozum, biskupie, że nie pożywiałem się, odkąd opuściliśmy gościnę u twych braci w
dolinie Andanu. Minęło wiele dni. Lecę już na resztkach tkanki tłuszczowej.
–
To nie było śmieszne.
–
Nie miało być. Ty musisz jeść. Zrozum i mnie.
–
Dobrze, zaprowadzę wóz do stajni i przyjdę za chwilę, tylko bądź ostrożny, bo jeśli coś
pójdzie nie tak, kariera nas obydwu drastycznie szybko się zakończy.
–
Rozmawiasz z mistrzem subtelności i podstępu.
–
Tego się właśnie obawiam.
Pewnie poza urażoną dumą i zdeptaną ambicją Desturiussa, który pozwalał wampirowi
zaszaleć, nie stałoby się nic takiego. Ot, może trup jakiegoś wieśniaka czy dwóch. Nic wielkiego
w skali wieczności. Niestety nie był to szczęśliwy dzień. Los chciał, żeby w środku bawili się
podróżujący akurat na południe trzej rycerze bractwa Srebrnego Gryfa, specjalizujący się w
polowaniu na nieumarłych. Biskup tylko wszedł do stajni, spojrzał po pozostawionych tam
koniach i od razu rozpoznał symbole bractwa, wyszyte ozdobną nicią na eleganckich derkach.
Kiedy wybiegł na dziedziniec, w środku już wrzało, jakby ktoś wrzucił diabła do kotła z
wodą święconą. Jeden z rycerzy właśnie wypadł przez okno, drugi rzucił przez salę stołem,
celując w wampira, ale tylko skutecznie zatarasował wyście. Przypadkowi podróżni, krzycząc,
próbowali uciekać oknami i tylnym wyjściem. Kruk, widząc, że ma zdrowo przesrane,
zdecydował się wziąć zakładników. To też się nie udało. Ithat – przywódca w randze
Niszczyciela bractwa Srebrnego Gryfa –
widząc, do czego sposobi się przeklęty nieumarły,
wyszeptał słowa zaklęcia i nagle podmuch energii huknął w wampira, rzucając nim o ścianę.
Desturiuss stał na dziedzińcu, przypatrując się, jak czereda ogarniętych paniką ludzi
ucieka konno byle dalej od przeklętej karczmy. Czuł, jak wątpliwości rozdzierają jego serce na
pół. Jeśli pomoże tym młodym rycerzom, może jeszcze uda mu się wyjść z tej całej draki
obronną ręką, kto wie, może zostanie nawet bohaterem. Ale jeśli nie uratuje wampira od pewnej
zguby, to jego syn…
Telekinetyczny cios Malverana odbił spadający miecz, wyrywając go z dłoni jednemu z
atakujących. Broń poszybowała w górę, przecinając linę, na której wisiał opasły kandelabr.
Wampir zarechotał, obnażając kły. Płonący dziesiątkiem świec kandelabr z hukiem spadł na
ziemię. Złocisty płomień natychmiast polizał drewnianą podłogę.
Kruk zamachnął się szponami. Magiczna zbroja zgięła się i podarła jak papier.
Pozbawiony broni rycerz jęknął i chwycił się za gardło. Świeża krew bryznęła na podłogę. W
chrzęście pancerza wraz z ostatnim tchnieniem jeden z bractwa runął na ziemię.
Pozostali krzyknęli z wściekłości. Zaatakowali razem, szepcząc to samo zaklęcie. Magia
Okowów oplotła księcia wampirów, powalając go na kolana.
Wtedy jęknęły drewniane wrota i w chmurze drzazg do środka wpadł Desturiuss z
obnażonym mieczem. Gdy w powietrzu świstał już oręż Ithata, pędząc w kierunku nieumarłego,
biskup zmiótł jego druha, wpadając w niego barkiem, i w ostatniej chwili odbił spadający miecz.
Ogień z kandelabru rozprzestrzeniał się szybko. Gdy Desturiuss i dwaj łowcy
nieumarłych skrzyżowali miecze, płonęła już większość przybytku.
Biskup walczył zakapturzony. Przynajmniej w ten sposób mógł ocalić honor. Oczywiście
w oczach innych, bo przed samym sobą był już całkowicie przegrany.
Rycerze tańczyli taniec wojny pośród strzelających płomieni. W brzęku stali, chrzęście
zbroi
i urywanych oddechach krzyżowały się miecze. Desturiuss był wspaniałym szermierzem,
ale dwóch świetnie wyszkolonych przeciwników i szalejący wkoło pożar nie szły mu z pomocą.
Do tego wyrzuty sumienia. To one obciążały jego serce i ciało, czyniąc ruchy powolnymi i
niezbyt celnymi. Niezdecydowanie mogło kosztować go życie i Desturiuss sam się zastanawiał,
czy może nie jest to dobry moment, by odejść z tego świata.
Nagle klingi skrzyżowały się, krzesząc złociste iskry. Metal zatrzeszczał przy głowniach,
gdy po
tężne ramiona naparły na siebie w walce. W polerowanej stali Ithat, mimo kaptura,
dostrzegł odbicie przeciwnika. Choć oblicze zamajaczyło w klindze tylko przez chwilę, to rycerz
był pewien. Rozpoznał Desturiussa – elfa-legendę w zakonie Crus-Haddora.
Zasko
czony otworzył ze zdziwienia usta, poluźnił uścisk. Stracił czujność. Ta chwila go
zgubiła.
Ostatnie, czego chciał Desturiuss, to śmierć tych rycerzy, ale broń sama ześlizgnęła się po
słabnącej gardzie i dosłownie odrąbała Ithatowi pół twarzy. Biskup usłyszał wtedy świst. Kątem
oka dostrzegł spadające na niego ostrze. Wyszkolone przez lata ciało zareagowało błyskawicznie.
Nim biskup zdążył pomyśleć i wyważyć swój uczynek, ciało już go dokonało. Desturiuss
wpakował przeciwnikowi sztych w pierś, przebijając serce.
Bryznęły strumienie krwi. Mózg Ithata rozchlapał się na ziemi. Łowcy Nieumarłych
właśnie przechodzili na drugą stronę.
Desturiuss opuścił miecz i ryknął z wściekłości. Wkoło buchały czerwone płomienie.
Chciał skończyć ze sobą w ich objęciach. Wiedział, że stał się potworem. Nie chciał śmierci
niewinnych, ale z drugiej strony nie potrafił sobie wyobrazić śmierci swojego dziecka. Czuł, że
spada w otchłań szaleństwa, a stamtąd nie ma już odwrotu.
Gdy ogień zaczął lizać jego ciało, a trzeszczące belki stropu miały się właśnie zawalić,
czyjeś silne ramię chwyciło go i wyciągnęło na zewnątrz.
–
Musisz jeszcze trochę pożyć, biskupie – rzekł wampir. – W końcu mamy umowę.
–
Nie nazywaj mnie tak, nie jestem już biskupem Crus-Haddora, jestem nikim.
–
Mylisz się, jesteś biskupem. I będziesz nim tak długo, póki nikt się nie dowie, co się tu
dziś stało, a to już zależy od ciebie. Ja będę milczał jak grób – uśmiechnął się Malveran.
Rozległ się wieki huk. Wybuch karczmy poznaczył niebo czerwonym żarem. Eksplozja
wyrzuc
iła w nocne niebo ogniste jęzory. Jeszcze długo po tym, jak obaj, książę wampirów i
Desturiuss Stormbringer, odjechali w kierunku północy, na horyzoncie widać było majaczące
warkocze pomarańczowych płomieni.
*
Wiał zimny wiatr, a noc przemknęła po niebie, naciągając na nie woal utkany z
ciemności. Z zachodu nadpłynęły posępne, burzowe chmury. Natura przycichła, tuż przed
nadchodzącą burzą.
Desturiuss ściągnął uzdę. Wraz z Malveranem zatrzymali wierzchowce na najeżonym
skałami urwisku. Przed nimi jak okiem sięgnąć rozpościerała się mroczna panorama północnych
rubieży. Spękana ziemia, rachityczna roślinność, powykręcane erozją skały, wyjący upiornie
wiatr i ani żywej duszy. Nic dziwnego. Rubieże były ziemiami należącymi do umarłych. To na
tej granicy siły dobra walczyły z potęgą zła. To tutaj światłość ścierała się z mrokiem w swej
odwiecznej walce o dominację nad światem Borgaanu.
Desturiuss, paladyn w randze biskupa, wojownik światła, eskortował dziś istotę mroku,
by dobić z nią targu. Paladyn wiedział, że zaprzedał wszystko, w co kiedykolwiek wierzył i o co
kiedykolwiek walczył.
–
Uznaję umowę za wypełnioną, a twoje słowo za dotrzymane – rzekł wampir,
rozglądając się po okolicy.
Nawet teraz Desturiuss czuł, jak jego moc maleje, a potęga wampira drastycznie wzrasta.
Jego głos stał się donośny i tubalny, a ciemności spłynęły do niego, by uformować się w lejące
szaty.
–
Widzę smutek na twojej twarzy i w twoim sercu. Im szybciej zrozumiesz, że ci na górze
grają nami jak pionkami na szachownicy, tym lepiej dla ciebie. Inaczej się wykończysz.
–
Więc nie dość, że zrobiłeś ze mnie bydlę, to jeszcze próbujesz wykrzesać z mojej
rezygnacji nienawiść do mojego Boga?
–
Nic od ciebie nie chcę, po prostu mi ciebie żal. Gdybyś wiedział…
–
Więc mi powiedz.
–
Dobrze, chociaż to pewnie nic nie zmieni. Nie zadawałeś sobie nigdy pytania, dlaczego
cię to spotkało? Żona, syn?
–
Zadawanie sobie takich pytań prowadzi do potępienia.
–
Ależ cię zindoktrynowali… Nie masz za grosz rozsądku, jesteś bezmyślną maszyną w
rękach zaślepionego własną jasnością Crus-Haddora.
–
Licz się ze słowami. Nasza umowa nie toleruje bluźnierstw.
–
Byłeś wzorem dla innych, o krok od zostania czempionem światłości, a jednak mrok
wkradł się gdzieś w twoje życie. Mam naprawdę uwierzyć, że nigdy nie spytałeś się w duchu,
dlaczego?
–
Spytałem, niejeden raz, i nic z tego nie rozumiem.
–
No właśnie. Ty i ja jesteśmy tylko zabawkami. Kartą przetargową w grze toczącej się
pomiędzy bogami od eonów. Myślisz, że coś dla niego znaczysz?
–
Zdeptałem wszystko, co dla mnie święte. Zniszczyłem samego siebie w imię ojcowskiej
miłości, której ty nigdy nie zrozumiesz, potworze! – warknął Desturiuss. – Zabieraj się już stąd i
wsadź sobie w dupę te swoje gierki!
–
Jak sobie życzysz, ale umowa to umowa, a ja słowa dotrzymuję.
Malve
ran wręczył biskupowi kościaną tubę na pergaminy, zalaną lakową pieczęcią.
–
W środku znajdziesz zaklęcie. Nie zrozumiesz go, bo to antyczny język, ale nie obawiaj
się – pergamin jest tak umagiczniony, że zdołasz je odczytać bez znajomości treści.
– Kolejn
a pułapka?
–
Żadna pułapka. Magia na klątwę, po prostu. Jak plaster.
– Co?
–
Nie ma innego sposobu. Klątwa, która spadła na twoją żonę, zdołała dokonać tego, do
czego ją stworzono, ale możesz jeszcze uratować syna. Decyzja należy do ciebie. Aby ci się to
u
dało, musisz magią tego zaklęcia odepchnąć tamto. Nie masz wiele czasu. Na twoim miejscu już
bym wyruszał.
Desturiuss miał w głowie wiele pytań, ale wszystkie wydały mu się bezcelowe.
–
Żegnaj, Malveranie – rzekł Desturiuss. – Obyśmy się już nigdy nie spotkali.
–
Oby tak było, Desturiussie.
Wampir zawrócił konia na ścieżkę i ruszył prosto w kierunku przeklętej ziemi.
–
Nie spodziewałem się, że dotrzymasz słowa – rzucił z oddali Desturiuss.
– Wiem –
odparł wampir.
Biskup spoglądał jeszcze długo na odjeżdżającego Kruka. Nie usłyszał, jak ktoś do niego
podjechał. Drgnął, gdy obok na koniu pojawiła się postać znajomej czarodziejki. Miał coś
powiedzieć, ale to nie miało sensu. Spojrzał na nią tylko jeden raz i zrozumiał, że ona o
wszystkim wie.
–
Czy ktoś jeszcze zdaje sobie z tego sprawę? – spytał po dłuższej chwili milczenia.
–
Przeceniasz tamte zakute łby. Co dzień odwalają modlitwę za to, żeby Crus-Haddor
uchronił twoje dziecko od klątwy. Widzą cud w tym diabelskim kamieniu.
–
To straszne, co mówisz. Stałem się potworem.
– Jakim znowu potworem?
–
Wprowadziłem mrok do domu Pana.
–
Gówno prawda. Jesteś paladynem, ale jesteś też ojcem. Zrobiłeś, co musiałeś, ja jakoś
nigdy nie wierzyłam zbyt mocno w bogów. Wierzę raczej w swój umysł i to, co mogę dzięki
niemu zdzi
ałać. Bogowie mają nas w dupie.
–
Jestem skończony.
–
Nie zamartwiaj się. To, co dźwigasz, to zbyt ciężkie brzemię.
–
Dlatego przepraszam, że cię tym obarczyłem. Proszę, wybacz mi.
–
Daj spokój. Nie ma czego wybaczać.
– Jest –
odrzekł Desturiuss i położył dłoń na mieczu… Wampir był daleko, ale mimo
wszystko lekko się uśmiechnął. Sharii drgnęła. Przez chwilę poczuła się tak, jakby ostrze
Desturiussa było przeznaczone dla niej.
Biskup wyciągnął broń i skierował ostrze w stronę odjeżdżającego.
–
Jeśli mnie oszukasz, znajdę cię wszędzie, choćbym miał zejść do samego piekła! –
krzyknął, a jego głos zimny wiatr poniósł daleko po rozległych wzgórzach.
–
Nie pękaj. Jakby co, dorwiemy chuja. – Sharii uśmiechnęła się do siebie w myślach i
zganiła za głupie pomysły.
–
Oby nie było potrzeby. Teraz wracajmy. Mam lekarstwo.
– Wierzysz mu?
–
Nie, ale nie mam wyjścia. To jedyne, co mi pozostało.
– Odradzam.
–
Albo to, albo śmierć.
– Kto wie, co lepsze.
– Nadzieja.
–
Zatem w drogę.
Sharii nie wiedziała, że Desturiuss Stormbringer całą drogę katował się myślami o niej.
Pokuta dyktowana przez sumienie była straszliwa. Co chwila odtwarzał w myślach tamtą chwilę,
gdy sięgał po broń, a przez myśl przemknęło mu, że może powinien się pozbyć niewygodnego
świadka…
*
Desturiuss użył tajemniczego zaklęcia i choć w momencie inwokacji poczuł jego mroczne
i odpychające korzenie, nie zrezygnował i doczytał inskrypcję do końca. Chłopiec cudownie
ozdrowiał, a jego ocalenie poczytano za wpływ potęgi światłości. Biskup jednak czuł, że było
ina
czej i każdego dnia wypatrywał ceny, jaką przyjdzie mu zapłacić za to, co uczynił. Przyszedł
taki dzień.
To było niczym scena rodem z najgorszego koszmaru. Gdy młodzieniec dojrzewał,
zaczęły objawiać się pierwsze symptomy spaczenia. Biskup sam zbadał syna i z przerażeniem
odkrył, że klątwę zastąpiono klątwą. Wraz z antycznym zaklęciem do ciała niemowlęcia
przeniknęło wilkołactwo, odpychając automatycznie wszelkie uprzednie złe wpływy. Niewiele
mogło być gorsze od domeny Chaosu i klątwy Barona Azgharona, zwanego Srebrnym Diabłem.
Moc praojca wilkołaczego rodu biegła teraz w żyłach młodego, niczego nierozumiejącego
chłopca.
Desturiuss nie potrafił zabić własnego syna, choć jako paladyn powinien był to uczynić.
Prawo Zakonu było surowe i stanowiło jasno. Jego syn musiał zginąć i zginęliby wszyscy ci,
którzy próbowaliby temu przeciwdziałać. Zasada Czystości obowiązywała każdego. Przebiegły
wampir dał biskupowi czas na to, by mógł posmakować szczęścia, ale nie dość, by zachować je
na zawsze. Taki żal łamał serce i rozpruwał duszę. Biskup wiedział, że choćby czynił cuda,
okrutne prawo Zakonu nie pozostawia mu wyboru. Musi wydać swego syna. To była jego kara,
kara za wszystko, czego się dopuścił.
Sharii weszła do pokoju, w którym Desturiuss klęczał na rozpalonych węglach.
–
Ta pokuta nic nie pomoże – rzuciła ostro.
–
Kto wie, może masz i rację. Już za późno na wszystko.
–
Może spróbujemy jakiegoś fortelu?
–
Już próbowałem fortelu parę ładnych lat temu, zobacz, do czego mnie to doprowadziło!
Ta kara powinna spotkać mnie, a nie moje dziecko. Czym ono komukolwiek zawiniło?! –
wrzasnął i natychmiast zamilkł, czując że zbliża się do bluźnierstwa.
–
Powiedz, co mam zrobić? – spytała Sharii. – Uczynię wszystko, aby ci pomóc.
–
Nie jestem mordercą, nie jestem bestią!
– Wiem.
–
Przecież nie wydam inkwizytorom własnego syna!
– Wiem.
–
Nie potrafiłbym go skrzywdzić, nawet pomimo tego, że jest tym, kim jest. To akurat jest
moją i tylko moją winą.
– Co robimy?
–
Jesteś moją ostatnią deską ratunku – rzekł paladyn, wstając z rozpalonych węgli.
Sharii zrobiła dziwny grymas, widząc wypalone rany na nogach paladyna.
–
Nim klątwa zawładnie nim całkowicie, minie wiele miesięcy. Chcę, abyś do tego
momentu go chroniła. To pozwoli mi kupić czas, czas na zdjęcie tego paskudnego zaklęcia. Mam
nadzieję, że mi w tym pomożesz.
–
Możesz na mnie liczyć.
–
Wywieziesz go na południe. Głęboko za granicę sułtanatu. Jak najdalej od każącej ręki
Zakonu… –
wysyczał z niechęcią.
– Kiedy ruszamy?
–
O świcie, nie ma co tracić czasu. Przygotuję wszystko, a ty bądź gotowa do wyjazdu
jeszcze przed brzaskiem.
–
Dobrze, ale wiesz, że oni się dowiedzą. Będziesz na widelcu. Będą cię ścigać wszędzie.
– Wiem. Nie mam wyboru.
Przed drzwiami do kwatery Desturiussa zadźwięczały zbroje. Okuta w stal pięść
załomotała mocno.
–
Wejść.
Czterech gwardzistów zakonnych weszło do kwatery biskupa, oddając mu wszelkie
honory. Ich posępne twarze zdradzały jednak, że stało się coś złego.
– Biskupie –
zaczął dowódca. – Twój syn został zatrzymany z rozkazu Inkwizytorów pod
zarzutem posia
dania oznak spaczenia i piętna ciemności.
Desturiuss wciągnął głośno powietrze. Sharii zrozumiała, że to koniec.
*
Słońce znikało powoli za ostrym horyzontem, zabierając ze sobą ciepły, złocisty blask.
Desturiuss stał w swej komnacie niczym posąg, z twarzą pooraną cierpieniem, i wbijał nieobecny
wzrok w linie falujących wzgórz.
Sharii weszła do środka cicho i niepostrzeżenie. Chwilę przyglądała się okaleczonej przez
nieszczęście postaci i choć coś ściskało ją w gardle, zdecydowała się powiedzieć to, co miała na
myśli.
–
Wiesz, co się teraz stanie? – spytała.
–
Wiem. Jak tylko słońce zajdzie, będą go torturować w imię prawa i sprawiedliwości.
Wystarczy kilka prostych zaklęć i rozpoznają ciążącą na nim klątwę, a wtedy jego mękom nie
będzie końca.
–
Aż tak źle?
–
Znaki, pokuty i egzorcyzmy zrobią z jego ciała i umysłu sieczkę, a wszystko po to, by
dotrzeć do tego, co nasz wspaniały Zakon nazywa PRAWDĄ! – Desturiuss zacisnął pięści.
–
Czy jeśli użyją tego całego arsenału, o którym mówisz, to mogą przeczesać mu tak
dogłębnie umysł, że odkryją, kto przed laty rzucił na niego feralne zaklęcie?
–
Jest to możliwe.
–
Przerażasz mnie, Desturiussie. Możecie obaj skończyć na inkwizytorskim stosie.
–
Mnie się to należy. Powinienem tak skończyć. Może pójdę tam i wszystko im powiem.
–
Odradzam. Zginiesz, a to nie pomoże twojemu dziecku.
–
A co mu teraz pomoże?! – ryknął w bezsilności Desturiuss.
–
Czy jest jakaś szansa, by go uratować? – spytała Sharii, gdy biskup nieco się już
uspokoił.
–
Żadnych.
– Porwanie i uprowadzenie?
–
Z lochów Zakonu? Nie bądź śmieszna. Nie ujechalibyśmy dnia drogi.
–
Czy znasz sposób, aby skrócić jego męki? – spytała i pożałowała tego.
–
Wiesz w ogóle, o czym mówisz?! Nie jestem bestią, jak ten skurwysyński wampir,
który zgotował nam ten los!
– Wiem,
że nie… – odrzekła i wyszła z komnaty. – …Ale masz mnie – dodała cicho.
*
Czas był nieubłagany. Klasztorne dzwony wybiły godzinę dziewiątą i wraz z
zapadającym zmierzchem inkwizytorzy udali się do celi przesłuchań, by egzaminować piętno i
naturę spaczenia, jakie nosił w sobie nastoletni chłopiec.
Desturiuss nieraz uczestniczył w takim przesłuchaniu i choć sam nie był inkwizytorem, to
zdarzało się, że wraz z nimi niejedno prowadził. Wiedział, jaka kaźń czeka jego jedynego syna, i
nie mógł powstrzymać napływających do oczu łez. Nie chciał dopuścić do siebie słów Sharii, ale
nie miał żadnych złudzeń. Jeśli ktoś nie skróci chłopcu cierpień, czekać go będzie prawdziwe
piekło.
*
Sharii miała łzy w oczach, kiedy schodziła do podziemi. Młodzieniec był naprawdę
przer
ażony. Jego szeroko otwarte oczy zdradzały, że nic z tego nie rozumie. Nie wiedział, czemu
zamknięto go w śmierdzącym lochu jak pospolitego zbira i nie wiedział też (na szczęście), co dla
niego szykowano.
Czarodziejka uwielbiała tego chłopaka, niestety nie było innego wyboru. Zawczasu
przygotowała magiczny wywar z wilczomleczu, który z licznymi magicznymi dodatkami
stanowił śmiertelną, acz bezbolesną truciznę dla wszystkich z klątwą wilkołactwa. Ufny
młodzieniec wypił przygotowany napar i szybko poczuł się senny. Kiedy kładł się na posłaniu,
obdarzył jeszcze Sharii uroczym, chłopięcym uśmiechem, którego nie zapomniała do końca
swoich dni. Z trudem tłumiła w sobie płacz. Jedynie kilka łez wyślizgnęło się z uchwytu jej
stalowych nerwów i spłynęło po policzkach. Chłopiec zasnął. Już nigdy się nie obudził.
Pochowano go na zielonych wzgórzach na cmentarzu dla rodzin zakonnych. Padał wtedy
silny, gorący deszcz. Na trumnę rzucano wiele białych i czerwonych kwiatów. To właśnie tego
dnia Desturiuss zwątpił w swego Boga po raz pierwszy. Wtedy też, stojąc nad trumną swojego
jedynego dziecka, poprzysiągł księciu wampirów krwawą i okrutną zemstę.
Desturiuss i Sharii nigdy o tym nie rozmawiali, ale oboje wiedzieli. Gdyby przyszło do
tortur, Desturiuss prędzej odebrałby sobie życie, niż pozwolił skrzywdzić swojego chłopca.
Kochał Sharii i dziękował jej w duchu za to, co uczyniła, tak samo mocno jak nienawidził cały
świat za to, że należało tak postąpić. Przesłuchanie oddalono, a Zakon nigdy się o niczym nie
dowiedział.
*
Choć życie rodzinne biskupa zakończyło się tragicznie, to jego nowy cel – prywatna
wojna –
dopiero nabierał rozpędu. Walki na północy trwały kilkanaście miesięcy. Paladyni Crus-
Haddora toczyli nierówny bój z istotami mroku. Szał, wściekłość i determinacja Desturiussa nie
miały jednak sobie równych i już wtedy swoją walecznością i męstwem położył podwaliny dla
swej własnej legendy.
Biskup, gdyby go zapytać, sam nie wiedział, przeciwko komu walczy. Czy przeciwko złu,
czy po to, by coś udowodnić swojemu Bogu, czy może toczył tę batalię przeciw samemu sobie?
To nie miało znaczenia. Liczyła się tylko zemsta.
Paladyni przeczesywali przeklęte ziemie w poszukiwaniu Kruka, aż w końcu go dopadli.
Daleko od granicy, gdzie potworne bestie szalały na diabelskiej smyczy, a demony tylko czekały,
by pożreć dusze nierozważnych. Na wzgórzach Dal-Aran, gdzie niegdyś było cmentarzysko
smoków, wznosiła się pokraczna i straszliwa wieżyca zbudowana z kości tych mitycznych bestii.
Biskup wydał rozkaz ataku. Mimo wsparcia mrocznych energii i potężnej mocy, pomimo
setek sług i emanacji przeklętej ziemi, książę wampirów, Malveran Kruk Zeliarach, nie mógł się
mierzyć z potęgą Desturiussa. Napędzany nienawiścią i zemstą biskup spadł na wroga niczym
grom. Zaklęciami wyrywał dziury w szeregach jego sług, chłostał ich spaczone dusze biczem
pokuty, a jego Słowa Mocy obracały w popiół przybywające z otchłani demony.
Kiedy stanęli oko w oko, Desturiuss nie tracił czasu na umoralniające wywody.
–
Nie różnimy się jednak od siebie tak bardzo, Desturiussie… – rzekł Kruk, nim biskup w
szale nienawiści rozerwał go na strzępy.
*
Mijał czas. Desturiuss dokonał zemsty, ale jego serce pozostało nienasycone. Każdego
dnia biskup pogrążał się we własnych myślach i coraz częściej przyłapywał się na tym, że zgadza
się z filozoficznym podejściem Kruka do spraw, które niegdyś uważał za bezdyskusyjne. Coraz
częściej niewzruszony rycerz światła miewał wątpliwości. Choćby nie wiem, co uczynił, nie
potrafił pozbyć się ze swojego serca żalu i poczucia krzywdy. Raz po raz wracał myślami do tego
feralnego dnia, kiedy wszedł w układ ze starym wampirem, i przetrawiał to od początku do
końca, szukając potwierdzenia swej winy. Coraz częściej dostrzegał, że jej tam nie było.
Opłakiwał żonę i syna przez wiele długich lat. Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu do
jego serca powoli wdzierało się przekonanie, że światłość nie miała prawa wymagać od niego tak
wielkiej ofiary.
Źli bogowie i ich sługi zawsze postępowali nikczemnie i podle, taka była bowiem ich
natura. Desturiuss nie mógł mieć do nich o to pretensji, choć żaden paladyn nie powinien się
głośno przyznawać do takich konkluzji. Co innego stać po ciemnej stronie barykady i być łotrem,
a co innego być uosobieniem cnót i pozwolić na to, by nieszczęścia deptały wiernego sługę
światłości. Tego Desturiuss nie mógł wybaczyć swojemu Bogu. Nigdy nie uważał się za
świętego, ale wiedział, że niczym sobie nie zasłużył na to, aby czyjś kaprys niszczył jego życie, a
marzenia obracał w gruzy.
*
Desturiuss już nigdy nie czuł się ikoną wiary. Czas jednak goi rany, a srebrny elf miał go
bardzo, ale to bardzo wiele. Nigdy nie wybaczył swojemu Bogu, ale też nie potrafił wyrzucić go
z myśli i serca. Kiedy więc nad Imperium zawisły ciemne chmury i nadeszła wojna z północą,
Desturiuss stanął na czele wojsk, pragnąc w szaleńczej i wyniszczającej walce znaleźć tylko
jedno –
własną śmierć. Paladyn wierzył, że to przyniesie mu prawdziwe ukojenie. To właśnie
drwina z niebezpieczeństw i nieopisana wręcz, szaleńcza odwaga odziały go w bardowskie pieśni
i pancerz
nieśmiertelnej sławy. Zakon widział w nim siłę i potęgę, choć on sam dostrzegał w
sobie jedynie smutek i gorzki popiół.
Zmierzchało, a zimny wiatr trzepotał flagą wywieszoną na blankach niewielkiego
kasztelu. Valyghar przysiadł obok zapatrzonego w horyzont Desturiussa.
–
Czego szukają twe oczy, panie?
–
Śmierci.
–
Myślisz, że właśnie stamtąd przybędzie?
– Oby.
–
Dziwią mnie twoje słowa, panie.
–
Mnie już nie. Po czasie wszystko wydaje się nic niewarte.
–
Pamiętasz, panie, Garamora? – spytał Valyghar, zmieniając temat rozmowy.
–
Tego idiotę, co po wódce wyskoczył przez okno magowskiej wieży, bo myślał, że jest
na parterze?
– Tak.
–
Oczywiście, że pamiętam durnia. Kiepski koniec jak na paladyna.
– Jego kuz
ynka kocha się w tobie od blisko stulecia, jeszcze jak byłeś żona… wybacz, nie
chciałem cię dotknąć.
–
Nie dotknąłeś, to było tak dawno…
Obaj zamilkli na kilka chwil.
–
Jak ma na imię ta desperatka? – Desturiuss przerwał ciszę.
– Luna.
–
Ładne imię.
– Pono
ć imię nie dorównuje jej bajecznej urodzie. Może powinieneś o tym pomyśleć,
panie?
–
Może…
***
W Paszczę Złodzieja Światła
Był piękny, złocisty świt. Szum niewielkiego wodospadu mieszał się z muzyką
zbudzonego ptactwa, a wschodzące słońce rozlewało ciepłe, świetliste kałuże po wystudzonych
nocą skałach. Mogador Allantre przykucnął, wpatrując się w taflę kryształowego jeziorka i
falujące w nim jego własne odbicie. Poranny zefir rozdmuchiwał drobinki perlistej wilgoci, które
lekką mgiełką osiadały na jego posępnej, wręcz posągowej twarzy. Oblicze miał szorstkie i
drapieżne. Pozbawionych wyrazu ust nie znaczył choćby ślad emocji, a mocno zaznaczony orli
nos nadawał twarzy dumny, podniosły charakter. Hebanowa skóra, liczne rytualne blizny i
meandry runicznych t
atuaży zdawały się tętnić własnym, złowróżbnym życiem.
Kapłan miał wyłupione lewe oko. Za młodu złożone w ofierze Setowi, teraz zastąpione
magicznym klejnotem o barwie obsydianu, który czasem, w chwilach eskalacji klerycznych
mocy właściciela, nabierał barwy płonącego złota.
Mnich poprawił kaptur, jakby w jego czarnym jedwabiu chciał ukryć nie tylko swoją
twarz, ale i całego siebie. Przymknął powieki, a jego niezmącone dotąd myśli przeszyły głosy i
obrazy, budząc gorzki grymas na niewzruszonym obliczu.
Najw
yższy Inkwizytor Wężowego Oka był kimś, kogo bali się wszyscy i kto zawsze
pozostawał tajemnicą dla tych, po których przyszedł. Najżarliwszy kapłan i perfekcyjny zabójca,
niezmącony umysł i nadludzko wyszkolone ciało, a do tego moc magii Cienia, Szeptów i Śmierci
przekazana w darze od samego Seta. Tym kimś był Mogador Allantre. Był nim jeszcze całkiem
niedawno…
Przybył znikąd jako jedyne ocalałe dziecko ze spustoszonej, barbarzyńskiej wioski. Był
sierotą z pustyni i nie posiadał niczego, co mogłoby mu zapewnić dach nad głową i miskę strawy
w stolicy takiej jak orientalny Xhar’haddhir. Chłopca, tak jak i wielu bezdomnych oraz wszelkiej
maści sieroty, porwano pod osłoną nocy i na postronkach, niczym bydło, wleczono do Katedr
Krwi i Strachu, jak zwano wówczas świątynie Węża. Jednak pewnej nocy ofiary nie złożono…
Młody, czarnoskóry chłopiec z dumnym wzrokiem przemówił do zgromadzonych
językiem znanym tylko wtajemniczonym i tegoż samego dnia, jako żywy przykład naznaczonego
łaską wybrańca, został przyjęty w szeregi akolitów i oddany pod bezpośredni nadzór samego
arcykapłana.
Odtąd każdy dzień był dla chłopca-nowicjusza dniem żarliwej modlitwy, kontemplacji i
ćwiczeń, dniem, kiedy to z radością ducha i poczuciem wypełniającego się przeznaczenia
spełniał swe powołanie. I tak było przez blisko trzydzieści lat. Trzydzieści długich, mierzonych
kalendarzem ludzi lat, które zawierały czterysta siedemdziesiąt trzy borgaańskie dni, a w każdym
z tych dni nic nie płonęło jaśniej niż ogień prawdziwej wiary wypełniającej serce Mogadora. W
owym czasie był już dorosłym i gruntownie wykształconym mężczyzną, a mierząc ponad dwa
kije wzrostu był monumentem siły i symbolem strachu, jakże przydatnym w czekających go
misjach.
Każde zadanie spełniał z fanatycznym oddaniem i niezrównaną precyzją. Mogador czuł
się wybrańcem i to przeświadczenie zamieniało go w fanatyczną maszynę, gotową na każde
poświęcenie i zdolną sprostać żądaniom bóstwa, które jak żadne inne łaknęło niemożliwości.
Jeszcze wtedy tak właśnie było…
Vellerus Nekhtere,
arcykapłan, zwany „Ustami Seta”, był jedyną osobą, której poleceń
musiałby wysłuchać, choć rzadko się zdarzało, by ktoś rozkazywał Mogadorowi. Wtedy jednak,
po raz pierwszy i zarazem ostatni, tak się właśnie wydarzyło.
Usta Seta, mimo iż sam przez większość czasu dryfował po królestwach marzeń, wizji i
snów, teraz mówił dość jasno i precyzyjnie. Mogador miał odnaleźć relikwię należącą do jego
Kościoła. Święty przedmiot zaginął wieki temu, a jego mroczny blask i siła były potrzebne
wyznawcom. Zadanie było proste – odnaleźć świątynię zapomnianego smoczego kultu, który
niegdyś, podczas wojny ras ze smoczymi królestwami, podstępnie najechał ziemie należące do
Kościoła Seta i skradł bezcenną relikwię. Wiadomo było, że artefakt skryto gdzieś na wydmach
Pustyni Łez – miejsca, gdzie dni są piekłem, a noce potrafią zmrozić najgorętszą krew. Cóż to
jednak znaczyło dla Inkwizytora, który dla swego Boga uczyniłby wszystko, bo tak właśnie
wtedy by postąpił. Jeszcze wtedy…
*
Durgar Krull był już mocno wstawiony. Siedział przy karczmianym stole i z głupawą
miną wydłubywał kozy z nosa, wycierając je o poplamiony winem kaftan. Małe, przekrwione z
braku snu oczka zmieniały się w wąskie kreski skreślone nad spasionymi policzkami. Długie,
rude włosy, spięte wysoko w kuc, zwisały luźnym ogonem, sięgając daleko za połowę
atletycznych pleców. Włosy te, jak i pleciona na krasnoludzką modłę w warkoczyki broda,
rzadko obcowały z mydłem, a nader często z powidłem i wieloma innymi resztkami pokarmów,
które Durgar po prostu kochał. Olbrzymi tors mógłby należeć nawet i do samego mistrza
gladiatorów, gdyby nie pokrywała go tak kolosalna warstwa tłuszczu, który fałdami układał się w
opasające tułów zwały.
Mimo to Durgar dbał o wizerunek „prawdziwego barbarzyńcy”. Klatkę zawsze, nawet i
teraz,
nacierał dla połysku błyszczącą oliwką. To, że było jej daleko do tych, jakimi smarowali
swe ciała baśniowi herosi, a jakże blisko do tej kuchennej, wielokrotnie używanej do obsmażania
mięsa lub nasączania pochodni, było o wiele mniej istotne. Grunt, że wyglądał okazale. Szkoda,
że głównie w swoim własnym mniemaniu, aczkolwiek wciąż okazale.
Mierzący ponad dwa kije i dwa łokcie ogr, przepasany lamparcią skórą i noszący ze sobą
ogromny, dwuręczny miecz, mógł sprawiać wrażenie kolosa zdolnego skręcić kark bawołu tak
łatwo, jak i przeciąć go na dwoje jednym machnięciem swojego oręża. Każdy, kto by tak
pomyślał, bardzo minąłby się z prawdą.
Durgar nie znosił się bić, do tego zupełnie nie umiał. Już od najmłodszych lat zdradzał
zainteresowania budzące troskę przywódcy szczepu. Podczas gdy jego pobratymcy trenowali w
dziczy sztukę zabijania wszystkiego, co żyje, za pomocą ogromnej maczugi, jego ciągnęło do
miast, karczm, wina, tańca i śpiewu. W szczególności tańca i śpiewu. Widok krwi przyprawiał
Durgara o zawroty
głowy i mdłości. Zrodzony z iście gołębim sercem był zawsze ostatnim, kto
mógłby kogokolwiek skrzywdzić. Pod płaszczykiem ogromnej postury i skradzionego swemu
przywódcy dwuręcznego miecza skrzętnie skrywał swą największą słabość – tchórzostwo.
Kilka lat w
stecz podróżująca z płomiennej stolicy Xhar’haddhir elfia piękność Ellenae,
widząc ogromny zapał Durgara do sztuki trubadurskiej, zdecydowała nauczyć go co nieco o tej
profesji. Ogr chłonął ciałem i duszą każdą nutę i pieśń. Choć jego śpiew przypominał ryk
rannego bawołu, a niezdarne łapska nie potrafiły się obchodzić z żadnym instrumentem (te
bowiem wymagały finezji), to jednak jego patronka nie mogła odmówić mu poświęcenia. Tylko
dlatego została z nim tak długo, sama będąc pod wrażeniem determinacji swego ogrowego
ucznia. To ona podarowała mu jego pierwszy i jedyny instrument, który stał się jedną z
najcenniejszych rzeczy Durgara. Była nim zdobna, elficka mandolina.
Wnętrze karczmy pustoszało, a odchodzący goście zostawiali po sobie smród
alkoholowych wyzi
ewów i spoconych ciał, który mieszał się ze swądem oliwy przypalanej w
kuchni. „Kis”, zwany winem, jaki tu serwowano, zalatywał utopionym szczurem i wyraźną nutą
pleśni, ale to akurat odpowiadało tutejszej klienteli. Karczma Pod Czerwonym Psem była jedną z
najtańszych i zarazem najgorszych nor, w której wyśmienicie czuł się miejscowy margines.
Podawano tu najgorsze jadło, po którym łatwo było o zatrucie, oraz równie podłej jakości trunki,
ale tak jak noclegi wśród pcheł i niepewność przebudzenia bez noża pod żebrem, miały jeden
ogromny plus. Były tanie. Bardzo tanie. Tak tanie, że nawet Durgar Krull i jego banda mogli
sobie tutaj pohulać.
Ogr-
artysta z wielką niechęcią zwlókł się z wygodnego zydla i z ponurą miną, jakby szedł
na ścięcie, skierował się krętymi schodami na górę, do apartamentów.
W zapyziałym i niewietrzonym od rana pokoju trwała burza mózgów. Trzy postacie
wlepiały nosy w rozłożoną na stole mapę, gardłując o „najlepszej drodze prowadzącej do
skarbu”. Oczywiście każdy z osobna miał inny, własny i o dziwo jedyny słuszny punkt widzenia
na tę sprawę. Z całej trójki najgłośniejszy był jednak rachityczny, garbaty gnom o skundlonych,
czarnych włosach i chochlikowatych ślepkach. Bez przerwy przechadzał się wkoło stołu, lekko
utykając na prawą nogę, i głaskał się po wydatnie wzdętym brzuszysku, zabawnie skrzecząc
swym chłopięcym głosikiem. Gormak Rufus Aremer, bo tak nazywał podający się za
mieszczanina gnom, był miejscowym złodziejaszkiem i kanalią gotową zapakować kosę w
bebechy każdemu, jeśli tylko mógłby z tego wyciągnąć jakieś osobiste korzyści.
–
Ruiny te być na północny wschód – wycharczał gardłowym głosem Myrloh. – Ja tam
być, to złe miejsce i zły duch. Dżungla zjeść nasze serca i więcej nie oddać. – Chwycił
szponiastymi dłońmi kawałek pergaminu, na którym skreślono mapę i postukał w nią pazurem. –
To być na pewno w Puszcza Cieni. – Odłożył mapę i wyprostował się.
Żaden hobgoblin nie grzeszył urodą, ale Myrloh należał do tych najpaskudniejszych.
Ostre, głęboko osadzone, czerwone ślepia, uniesione kości policzkowe, łysy, jajowaty łeb i
wielkie, spiczaste uszy upodabniały go do diabła, którym z powodzeniem straszy się małe elfie
dzieci. Skórę miał czarną jak węgiel, a z pyska sterczały dwie, śnieżnobiałe, prawie dotykające
oczu szable. Nosił się na typowo plemienną i zabobonną modłę. Przepasany skórami
własnoręcznie zabitych zwierząt i obwieszony gradem talizmanów i koralików bardziej
przypominał ucznia szamana niż wytrawnego łowcę, za którego się zresztą uważał. Sterczące
uszy poprzekłuwane były mnóstwem świecidełek, a z nosa wystawała zakrzywiona kość jakiegoś
zwierza, którą ubarwił tandetnymi farbkami.
Najmniej odzywał się Vorth – dziecko rasy mieszanej, będące owocem nagłej miłości
między najeżdżającą wioskę bandą olbrzymów z pustyni Kuru a ludzką kobietą, która nie miała,
w wypadku tego nagłego przypływu uczuć, zbyt wiele do powiedzenia. Ogromna, zwalista
sylwetka i tępy wyraz twarzy idealnie komponowały się z dziesiątkami więziennych tatuaży,
które to zdobył jako wieloletni bywalec lochów pod basztą Czterech Gargulców – najpodlejszego
więzienia dla największych wykolejeńców w tym mieście.
Durgar, umęczony całonocnym porykiwaniem do mandoliny i piciem z przekupnymi
gwardzistami z pobliskiego posterunku, sążniście beknął i ostentacyjnie rzucił się w barłóg z
przepoconą pościelą, pragnąc zaznać nieco wypoczynku przed zbliżającą się wyprawą.
Pod zamroczone winem powieki sen wkradł się łatwo i szybko, rozmywając tonące w tle
odgłosy cichych rozmów i gardłowych kłótni. Nim zasnął, przez brodatą twarz przemknął
chochlikowaty uśmieszek zwiastujący jakiegoś przykrego psikusa, którego sidła zostały już
zastawione.
*
Zbudził go świdrujący w głowie skrzek. To był doprowadzony do furii tubalny głos
małego gnoma, który zbliżał się do temperatury wrzenia. Ogr leniwie podniósł jedną powiekę, by
broń Boże nie tracić rozkosznego, sennego otępienia, i spojrzał przez rozchylone okiennice.
Dochodziło południe. Radośnie zachichotał i nakrył głowę pierzyną.
Podczas gdy jego rozjuszona drużyna próbowała dojść, jakim cudem karczmarz, zamiast
zbudzić ich o świcie, uczynił to dopiero w południe, Durgar w myślach powrócił do wydarzeń
wczorajszego wieczora…
– Karczmarzu! –
ryknął, po czym rzucił na stół srebrną monetę i ściszył nieco głos. –
Zapomnij o rozkazach tego małego przykurcza, zbudzisz nas w… południe!
–
Jakże to, Durgarze – zdziwił się oberżysta. – Przecież oni mnie gotowi ze skóry
obedrzeć.
–
No, ja cię obronię, poza tym, wszyscy jesteśmy pijani. – Ogr posłał mu złośliwy uśmiech.
–
Jak będą mówić, że miałeś nas zbudzić o świcie, to ty mówisz „NIE”! Proste, prawda? A przy
okazji będę potrzebował trochę sadzy i najczarniejszego atramentu, jaki masz. Muszę hennę
przygotować.
–
No, jak sobie życzysz, Durgarze…
Rozjuszony, wypierdek wpadł do izby i powiódł oczami po wnętrzu, jakby szukał ujścia
dla swojego wzburzenia.
– A ten, kurwa, jak zwykle –
zaskrzeczał. – Śpi w najlepsze! – Wskazał małym,
serdelkowatym palcem na wielki kołtun pościeli, pod którą ukrywał się Durgar.
– Narzekasz –
ospale przeciągnął ogr. – Zawsze możemy wyruszyć wieczorem. A i
wyspać, i wypocząć, no i co najważniejsze, wyekwipować się zdążymy, bo co nagle, to po diable.
Gormak spąsowiał, wyrzucił z siebie stek przekleństw i wyszedł, trzaskając drzwiami.
*
Na placu targowym praca wrzała, a interes się kręcił. Kramy pękały w szwach od
najróżniejszych towarów, przywiezionych przez kupców z okolicznych ziem, księstw ościennych
i dalekiej północy. Kolorowe dywany i puszyste arrasy przyprawiały o oczopląs. Sterty ziół i
sypkich przypraw piętrzyły się dumnie w kolorowych stosach. Egzotyczne owoce kusiły rajskim
smakiem, a liczne wonie pachnideł przywodziły na myśl sceny wycięte prosto z baśni. Można tu
było spędzić cały dzień, a i tak nie zdołałoby się obejrzeć wszystkich sklepów i kramów, w
których kupcy zdzierali sobie gardła, zachwalając swoje towary. Chodziły też plotki, że za
odpowiednią sumę wypłacaną w złocie bazar Igna’thuru potrafił zaspokoić wszelkie potrzeby
nawet najbardziej wybrednego i kapryśnego klienta. Morderstwa na zlecenie, dzikie orgie z
uczestnictwem olśniewająco pięknych kurtyzan, niewolnictwo, narkotyczne zioła, usługi
półświatka. Jednym słowem wszystko. Wystarczyło, że dobrze zapłacisz.
Zegar słoneczny przy południowej bramie wskazywał godzinę trzynastą, gdy ogr-
trubadur skierował swe kroki w stronę wyszynku U Kulawego Frycka. Rozklekotana buda
mieściła się tuż przy suku, na rogu ulicy Dżinów i Księżycowej, i miała naprawdę paskudną
opinię. Na mieście mówiło się, że jeśli lubisz codzienne bijatyki, towarzystwo szulerów i
kieszonkowców oraz jeśli odpowiadają ci tanie, podłe kurewki, a przy okazji nie obawiasz się
ciężko zatruć serwowanym jadłem i napitkiem, to jest to miejsce dla ciebie. I tak właśnie było,
może nawet nieco gorzej, niż mówili.
A
le nie dla tych uroków Durgar przedzierał się przez tłuszczę, odganiając od
złodziejaszków bardziej niźli od much. Szynk U Kulawego Frycka, w osobie samego właściciela,
ogłosił zapisy na konkurs „Mistrza Żelaznej Ręki”, przeto każdy, kto miał dość krzepy i odwagi,
by to udowodnić, ciągnął do tej paskudnej nory, aby zmierzyć się w męskim pojedynku „na rękę”
o główną nagrodę konkursu. Jaka ona była, Durgar nie wiedział, grunt, że była główna. Tylko to
się liczyło.
Fryc Neregos, zwany w skrócie Fryckiem, był przysadzistym krasnoludem o paskudnej
gębie i wydatnym, kartoflanym nochalu. Obficie zapuszczaną, ognistą brodę wiązał w trzy grube
warkocze, zdobiąc je na starą modłę złoconymi dzwoneczkami. Ogromne barki i łapska
świadczyły o sile nie ustępującej ogrom i złotym olbrzymom. Miał też drewnianą nogę, której to
dorobił się podczas długich i owocnych lat korsarskiego rzemiosła na pokładzie Czerwonego
Diabła, u boku kapitana Guara „Ludojada” – dzikiego hobgoblina, siejącego postrach na
wschodnich morzach przez pr
awie osiem lat. Choć potężny i, można rzec, w sile wieku,
krasnolud mocno łysiał, zasłaniając środek głowy przyklepaną na cukier „pożyczką”. Resztki
niegdyś bujnych rudych włosów spinał z tyłu w kitkę, używając do tego jedynie złotych, z rzadka
srebrnych nitek.
Na stole zaplamionym resztkami wina i tłuszczu piętrzyły się misy z indyczym mięsem i
suszonymi owocami –
ulubionym przysmakiem Frycka. Nie brakło tu też miejsca na „złotego
sikacza”, zwanego przez miejscowych górnolotnie piwem. Frycek kochał te szczyny, a
szczególnie schłodzoną pianę, którą zwykł spijać, głośno siorbiąc i oblizując jęzorem sumiaste
wąsiska.
Od rana ciągnęły tu tłumy, które około południa zdążyły już nieco przerzednąć. Każdy
stojący w kolejce robił wszystko, by tylko zaprezentować się jak najlepiej i zdeprymować tym
obserwującą wszystko konkurencję. Cała kolejka była długa niczym wąż i szeroka jak wzburzona
rzeka. Groźne spojrzenia, prężenie mięśni i głośne popisy krasomówcze o „wielkich
dokonaniach” stanowiły chleb powszedni na tego typu imprezach, a kulawy Frycek organizował
taki konkurs co rok. Mimo że był on przeznaczony dla uczestników wywodzących się z nizin
społecznych i pospólstwa, to jednak częstym było, że szlachta, a nawet i przedstawiciele
magnaterii z okolicznych miast ściągali obejrzeć widowisko. Każdemu przyda się para silnych
rąk, a trudno było o lepsze miejsce do takowego „castingu”. Zwycięzcy mogli liczyć na nagrody
pieniężne i rzeczowe, a także na oferty dobrze popłatnych zajęć – a to do ochrony karawany, a to
do ucisz
enia kogoś, kto za dużo mówił, a to do świątynnej straży lub osobistej eskorty jakiegoś
szlachetki. Zdarzało się nawet, że miejscowa gwardia szukała tu obiecujących dowódców. To
właśnie w tym celu przybył tu dziś Drhun Vorglath.
Królewski minotaur miał grubo ponad trzy kije wzrostu i bicepsy jak górskie szczyty
Allenoru. Potężna klatka piersiowa unosiła się rytmicznie w takt dudniącego serca, które – jak
zarzekali się rozmawiający z minotaurem ludzie – było słychać niczym dudnienie kowalskiego
młota. Wizerunku dopełniały zaostrzone, skierowane ku dołowi rogi i ogromne złote kółko w
nosie, które Drhun traktował jako świadczącą o statusie ozdobę.
Nie tylko jego porażające rozmiary, jakimi mogła się pochwalić jedynie magiczna istota,
przysparzały mu popularności i respektu. Były też dystynkcje. Już od wielu lat, kiedy to powrócił
z południowych ziem Andanu, był kapitanem książęcej gwardii i sprawował w mieście pieczę
nad dwoma garnizonami, a także osobiście dowodził elitarną jednostką, mającą za zadanie
ochronę księcia Al’Indaar-hana – ognistego władcy pustyni, księcia czerwonych Ifrytów.
–
Następny! – warknął Fryc, machając udźcem indyczym, by poprzednik już przestał
prężyć bicepsy i jak najszybciej się oddalił.
–
Imię? – spytał, gdy wielki cień zasłonił popołudniowe słońce.
– Durgar Krull.
– Wiek i waga ? –
Krasnal chwycił pióro i zabrał się za opasłą księgę zgłoszeń.
–
Pięćdziesiąt osiem lat i siedemnaście głazów – odparł dumnie pretendent.
Szmery niedowierzania rozeszły się wśród oczekujących. Frycek podniósł wzrok znad
stronicy. Wyłupione ślepie, zasłonięte piracką chustą, lekko drgało, podczas gdy drugie, zdrowe,
było stalowej barwy i nie zdradzało żadnych emocji.
–
Więc jesteś ogrem – rzekł, jakby na usprawiedliwienie wieku i rozmiarów uczestnika. –
Dobrze, a twoja profesja?
– Bard.
Cisza przed burzą była krótka. Potem rozerwał ją rubaszny śmiech wszystkich, którzy
słyszeli odpowiedź, a że Durgar wypowiadał słowa głośno i z dumą, zaś wkoło było jak makiem
zasiał, to mało kto nie usłyszał tejże odpowiedzi.
– Bar-ba-
rzyń-ca – zapisał, chichocząc, Frycek i siorbnął nieco piany z kufla. – Skąd
pochodzisz, żartownisiu?
–
Z Przełęczy.
Te słowa szybko uciszyły rozhukany tłum. Wszystkie spojrzenia powędrowały znów na
ogra, a ciekawskie oczy zaczęły szukać znaków świadczących o plemiennej przynależności
tajemniczego barbarzyńcy.
Drhun Vorglath z lekkim pomrukiem zaciekawienia skierował swe onyksowe ślepia na
Durgara. Sylwetka zapaśnika, bujne włosy w barwie ognia i krwi, mnóstwo koralików,
medalionów i talizmanów, zdobn
y płaszcz z pawich piór i miecz przewieszony przez plecy.
Miecz o ostrzu tak długim i szerokim, że trzeba by nie tylko siły konia, ale i wzrostu olbrzyma,
by móc nim w miarę sprawnie władać. Tak oto łowca talentów znalazł w miejskim brudzie
obiecujący samorodek. Niestety kapitan gwardii nie zdawał sobie sprawy z tego, że Durgar
podwędził ten miecz parę lat temu z namiotu swojego wodza i nie miał zielonego pojęcia, jak go
używać.
–
Z Przełęczy Upiorów? – spytał z niedowierzaniem Frycek.
Durgar tylko skinął głową.
–
Jesteś z Czarnych Śmierci? – spytał karczmarz, ściszając w szacunku głos.
Masywne dłonie ogra rozwiązały kaftan, obnażając pierś. Oczom patrzących ukazał się
tatuaż trzech czarnych czaszek, wyrastających z jednego punktu, lecz patrzących w różne strony.
Tym razem nie było nawet szmerów, tylko cisza. Czarne Śmierci były dzikim plemieniem
barbarzyńców – kanibali zamieszkujących pełną niebezpieczeństw Przełęcz Upiorów. Znani z
niewyobrażalnego okrucieństwa i braku litości potrafili mordować i pożerać tak kobiety i dzieci,
jak i czarnych rycerzy i paladynów. Dla nich nie było różnicy. Napędzani narkotycznymi ziołami
wpadali w nieokiełznaną furię, w której nie czuli strachu, bólu, a czasem nawet, jak mówili
niektórzy, unikali szponów śmierci, wciąż walcząc na przekór wielokrotnym, śmiertelnym
ranom. Podczas rytualnego spożywania tajemniczych ziół ich skora, włosy, a nawet paznokcie i
języki przybierały barwę węgli, stąd nazwano ich Czarnymi Śmierciami.
–
Dziś wieczór są eliminacje, jak co roku mamy odsiać ziarna od plew. Pretendenci
zmierzą się z miejskimi gwardzistami i tylko ci, którzy zwyciężą, będą mogli wziąć udział w
zasadniczej części konkursu. Zapewne o tym wiesz.
– Wiem –
odrzekł ogr.
–
Dziś o godzinie ósmej to miejsce zamieni się w ubitą, turniejową ziemię, choć może nie
uświadczysz tu rycerzy. Ale jest o co walczyć. Główna nagroda to dwieście złotych monet i nie
byle jakie towarzystwo nie byle jakich kobietek spod „Błękitnej Orchidei”.
Durgar uśmiechnął się promiennie. Choć daleko było jeszcze do eliminacji, o finale nie
wspominając, on oczami wyobraźni już wydawał owe złote monety, cieszył się towarzystwem
pięknych kobiet, łechtał podniebienie doskonałym różowym winem oraz pysznymi potrawami,
które były dostępne tylko dla tych z potężną sakiewką. Ach, żyć nie umierać!
–
Z kim mam się zmierzyć? – spytał rozochocony.
–
Normalnie przydzieliłbym ci kogoś według standardowego losowania. Jednak, jako że
jesteś tak niezwykłą osobistością – Fryc lekko się ukłonił – pragnąłbym cię uhonorować godnym
przeciwnikiem, nawet jeśli to tylko eliminacje.
–
Obejdzie się – odrzekł ogr, czując, jak grunt pali mu się pod stopami. – Nie jestem
nikim szczególnym, mogę walczyć jak każdy, bez specjalnego traktowania.
– Fryc ma sporo racji, ogrze –
zadudnił mroczny bas nieznajomego. Durgar odwrócił się i
jego spojrzenie utkwiło w okolicach klatki piersiowej ogromnego minotaura. – Dziś nie jestem
przedstawicielem prawa, a ty, mimo żeś z Czarnych Śmierci, nie popełniłeś tu żadnego występku.
O to zatem się nie troskaj. Jednak nie darowałbym sobie – byk nieco pochylił się nad Durgarem –
gdybym nie skorzystał z takiej okazji…
–
Yyy, nie rozumiem… Coo taaakiego szaaanowny kapitan ma naaa myśli?
–
Durgarze Krull, ja Drhun Vorglath, kapitan książęcej gwardii Al’Indaar-hana, rzucam ci
to eliminacyjne –
wycedził – wyzwanie. Przyjmujesz czy…?
– Ho ho ho ! –
wykrzyczał Fryc. – Drodzy goście i wszyscy zawodnicy, tego jeszcze nie
było! Tylko u mnie, tylko dziś wieczorem, starcie dwóch tytanów! Karczma U Kulawego Frycka
serdecznie zapr
asza i gwarantuje doskonałe widowisko!
Durgar miał język jak kołek. Strach zrosił mu perlistym potem czoło, a oczy zamienił w
spodki. Pot i suchość w ustach można by jeszcze zgonić na lejący się z nieba upał, ale tych
przejętych strachem oczu – już nie.
Ws
zyscy patrzyli na Durgara i czekali w napięciu na jego odpowiedź. Nikt więc nie
zwrócił uwagi na stojącą w tłumie postać. Pomimo nieznośnego upału nieznajomy nosił czarny,
mnisi habit, skrywający dokładnie ciało i twarz. Nikt nie widział ukrytych pod habitem
dystynkcji ani znaków. Nikt nie dostrzegł też delikatnego ruchu rąk i szeptu ledwo poruszających
się warg, które tkały pewne ciekawe zaklęcie.
Nagle Durgar przemówił, a mówił dokładnie to, co szeptem wypowiadał nieznajomy w
oddali.
–
Będę tu o ósmej. I lepiej dobrze się przygotuj, minotaurze, bo zmielę cię na nawóz. –
Durgar przeciągnął pauzę, patrząc, jak zdziwienie, a potem gniew wzbiera w oczach gwardzisty
niczym rozszalały sztorm.
–
Aha, i zabierz też jakichś cyrulików, żeby od razu mogli cię opatrzyć.
Najprawdopodobniej zwichniesz sobie mocno nadgarstek. Może jak cię nauczę manier, krowo,
następnym razem nie wychylisz mordy z obory. – Pogardliwie splunął, po czym odwrócił się na
pięcie do Fryca i rzekł: – A te twoje kurewki lepiej niech okażą się dobre, bo jak nie, mogę
nabrać ochoty na twoją żonkę.
Tajemniczy nieznajomy zerwał więź umysłu z Durgarem, gdy ten znikał za rogiem,
zostawiając rozwścieczonego Vorglatha i Frycka wśród pohukującego rubasznie tłumu. Tak to
bard-
barbarzyńca zrobił sobie dwóch największych wrogów, jakich można było mieć w tym
mieście, i to po obu stronach barykady.
*
Ciemna noc rozlała swój granatowy inkaust po zachmurzonym niebie i jedynie
trupioblady, wchodzący w nów księżyc był jego jedynym towarzyszem. Mroczna, pulsująca
run
ami szata zdradzała najwyższą rangę pośród kapłanów. Mogador kroczył teraz po
pogrążonym we śnie mieście. Ciężki talizman z symbolem kobry chłodził mu piersi. Dłoń
Inkwizytora, czyli magiczna rękawica lewej dłoni, służąca za soczewkę dla woli, i wyciosany z
obsydianu dwuręczny miecz, przewieszony między łopatkami, były jego jedynym, lecz
wystarczającym uzbrojeniem. Miecz ten dla innowiercy był bardzo trudnym do uniesienia,
kamiennym orężem, nieprzedstawiającym żadnej bojowej wartości. Jednakże dla ludzi wiary,
którzy życie swe poświęcili służbie ku chwale Węża, stawał się śmiertelnym narzędziem mordu.
Tym skuteczniejszym, im silniejsza była wiara tego, kto go dzierżył.
Wnętrze, do którego wszedł, tonęło w przepychu i baśniowych dodatkach. W okna
wprawiono złocone, zdobnie wyginane kraty, a pozawieszane na nich drewniane patyki i
muszelki wydzwaniały na wietrze uroczą melodię. Puszyste dywany kosztować musiały majątek,
podobnie jak porozkładane na gustownych szafeczkach kryształowe i porcelanowe bibeloty.
Cent
rum zajmowało łoże z jedwabną, różową pościelą, gdzie ukryta za półprzezroczystym
baldachimem klęczała najpiękniejsza kobieta, jaką kapłan kiedykolwiek widział…
Uchylił baldachim, a ona skryła pod ponętnymi rzęsami swój zawstydzony wzrok. W
czarne, opadające na ramiona włosy wpleciono jej pióra kolorowych, egzotycznych ptaków i
kilkadziesiąt połyskliwych, maluteńkich pereł. Orzechowe oczy mogły utopić każdego
patrzącego w świecie wyobraźni, a karminowe usta zepchnęłyby anioła pod wrota samego piekła.
Jej głos był ciepły jak aksamit, gdy powitała go i zaprosiła do swego łoża.
–
Chodź ze mną – rzekł, wyciągając do niej dłoń. Usłuchała. Dlaczegóż miałaby tego nie
zrobić, był jedynym mężczyzną w jej życiu, dla którego zrobiłaby wszystko. I tak wyszli w
ciemną i pochmurną noc. Mogador Allantre i Azzrah Abbani, księżniczka Ih Surrimu, królowa
nocy, jedyna dama jego wyprutego z emocji serca, mroczna elfka z rodu władców pustyni.
Kochał ją. A może tylko była dla niego w jakiś sposób ważna, może tylko czasem
pozwalał sobie na chwile słabości, gdy leżała wtulona w niego, pachnąc kadzidłem i kwiatem
wanilii. Nieistotne. Czymże bowiem były jego osobiste uczucia i pragnienia wobec woli jego
Pana, Seta? Niczym. One po prostu nie istniały. Tak jak nie istniał on, bez miłości do Seta był
niczym. Potrafił zabić w sobie ostatnią resztkę samego siebie i czyniło go to najsilniejszym
spośród wężowych braci. Jeszcze wtedy…
Gdy byli już na miejscu, Mogador beznamiętnie przystąpił do ceremonii. Taka była wola
Węża, którą przekazały mu Usta Seta. Tę kobietę należało poświęcić mrocznemu Bogu, aby
wybłagać u niego łaskę i przychylność w czekającej go misji. Księżyc był w nowiu, a każda
ceremonia nowiu cechować się musiała wyjątkowym okrucieństwem, by móc zaspokoić głód
Tego, Który Oplata
Ziemię.
Rytuał trwał do samego świtu. Potworności, jaka go cechowała, nie sposób było
porównać z niczym innym. Nawet najbardziej zdziczałe plemiona nie zarzynają tak zwierzyny.
Bóstwo było zadowolone i tylko to się liczyło. Inkwizytor pamiętał każdą sekundę rytuału i
straszliwe krzyki –
już nie jego kobiety, lecz po prostu ofiary – i jej pełne straszliwego bólu i
błagania oczy, które żebrały, by skończył jej żywot. Nie mógł jednak tego uczynić, nim jego Bóg
nie zaspokoił się jej potworną agonią. A Set był nienasycony…
Po tym, co uczynił, Mogador nie czuł się skrzywdzony, czuł się wybrańcem. Tym, który
dostąpił najwyższego sprawdzianu i wyszedł z niego silniejszy niż kiedykolwiek. Był więc
dumny i faktycznie silniejszy aniżeli przedtem. W jego sercu płonęły bowiem żarliwe ognie
wiary. Wierzył, że spełnił wolę swojego Boga i że służba, jaka go spotkała, jest najwyższą
możliwą nagrodą. Właśnie tak było, a było to jeszcze całkiem niedawno…
*
–
Czy moglibyśmy choć jeden, jedyny, kurwa, raz zdążyć na czas z wyjazdem z tego
śmierdzącego miasta?! – Durgar ofuknął pakującego manatki Vortha. Ten zdębiał.
Gormak zakrztusił się winem. Nie to, że było ono podłe, bo oczywiście było, tylko
jeszcze nigdy nie widział, przez wszystkie długie lata owocnej znajomości z Durgarem, aby ten
gdzieś się spieszył, a szczególnie do wyjazdu z jego ukochanego miasta.
–
Co cię ugryzło? – Gnom otarł rękawem wino z tłustego podbródka. – Nie dość, że nosi
cię cały dzień w tę i z powrotem, to nagle chcesz wyjeżdżać i coś zbyt ostrożnie, jak na mój gust,
wyglądasz non stop przez okno, jakbyś się spodziewał ducha tam zobaczyć. Co ci się stało?
–
Gówno. Nie twój zasrany interes, mała pokrako.
Porozumiewawcze spojrzenia obiegły całą drużynę, gdy obruszony Durgar układał się na
posłaniu, sprawdzając wcześniej, czy ktoś nie czai się za oknem lub pod drzwiami. Co jakiś czas
ślinił też palce i dziwnie wkładał je pod kaftan, trąc skórę z całej siły.
–
Pospieszcie się, już się ściemnia. Kto to widział, żeby wyjeżdżać w nocy! – rzucił.
Odpowiedziała mu cisza i dziwne spojrzenia, ale towarzysze mimo wszystko przyspieszyli
pakowanie manatków. W cokolwiek wplątał się Durgar, mógł tym samym umoczyć całą drużynę,
przeto nikt się już go o nic nie dopytywał.
Opuszczając ukochane przybytki Czerwonego Psa, Durgar zerknął nerwowo na wodny
zegar, który wskazywał, że zbliża się godzina ósma. Okolica była w większości opustoszała,
wszyscy bowiem spieszyli na konkurs „Żelaznej Ręki”. Wieczór był ciepły i nieco zbyt duszny,
mimo tego bard założył aż pod samą szyję wiązany skórzany kaftan, a twarz skrył pod
obszernym kapturem.
Odjeżdżając w kierunku portu, obrócił się jeszcze do światła i zerknął pod kaftan.
Namalowany henną tatuaż trzech czaszek wciąż tam był…
*
Zmierzchało już i pierwsze gwiazdy rozbłysły na ciemniejącym niebie. Wyłoniwszy się
zza puchatych chmur, pachnący orientem półksiężyc osrebrzył spokojne wody Myrmiganu –
jeziora otaczającego Igna’thur, miasto wyrzutków i odszczepieńców.
Za dnia doki tonęły w ptasich odchodach, smrodzie ryb i pokostu, w nocy jednak było
jeszcze gorzej. Portowej dzielnicy nie patrolowały żadne oddziały miejskiej gwardii, mało który
dowódca baszty by się na to odważył. W ciemnych zaułkach kwitły nielegalne interesy, przemyt i
handel ludzkim towarem. W tawernach, gdzie zęby wynoszono w koszach, można było za złote
monety kupić dosłownie wszystko, czego tylko zapragnęła dusza, jednak tych mniej rozważnych
czekał nóż pod żeberkiem i randka z kostuchą.
Nic szczególnego nie przykułoby uwagi postronnego obserwatora, który nawykł już do
harców, j
akie tu wyprawiano. Nic interesującego nie było w zmierzającej na nocną barkę
drużynie czterech śmiałków, wyekwipowanych na dłuższą podróż. Nic, gdyby nie ten wóz.
Zaprzęgnięty w dwa rosłe, pociągowe konie został przebudowany tak, aby stanowić wielki
barłóg, w którym mógł do woli mościć się woźnica. Masa poduszek, miękkich koców,
„niezbędnik” z winem i przekąskami z Czerwonego Psa plus zapasy słodyczy dopełniały
wizerunku tejże karocy, którą dumnie powoził sam Durgar.
–
Po kiego grzyba żeś zabrał ten wóz? – zapytał ogra Vorth, zrównując się z nim na
rumaku.
–
Jak mam jeździć na czymś, od czego sam jestem dużo większy? – odparł tamten, a
Vorth tylko wzruszył ramionami i wyjechał naprzód.
Opłata za pasażerów z końmi była stała i z góry ustalona, ale kapitan barki – jednooki
krasnolud o pobliźnionej twarzy – na widok wtaczającego się powozu postawił oczy w słup.
– Cztery srebra za wóz i tego olbrzyma. –
Pociągnął z piersiówki nieco trunku.
– Jak to?! –
żachnął się uchodzący za barbarzyńcę ogr. – Toż to rozbój, jestem
miejscowym artystą i muszę podróżować z wygodami.
– Ha! –
parsknął kapitan. – Ten chłop ma gadane. Ale cena to cena, a jak mówił mój dziad
i ojciec, kupiectwo płynie w naszych żyłach wartką rzeką, ogrze. Cztery srebrniki.
– Cztery sztuki srebra to zbyt wygórowana cena. Ja i mój powóz nie zajmujemy tyle
miejsca.
–
Ale sporo ważycie, panie artysto – zarechotał krasnolud.
– Dobrze –
rzekł ze spokojem Durgar. – Twój kupiecki trud nie pozostanie bez zapłaty,
jednakże pozwól, że zaoferuję ci, w zamian za tę niezwykle zawyżoną cenę, coś w zastępstwie.
Będzie to coś, co nie tylko cię usatysfakcjonuje jako kupca, ale i ucieszy jako krasnoluda.
Jednooki kapitan podniósł brew ze zdziwieniem.
–
Dobrze, mów. Jednak pamiętaj, że mój czas jest cenny i jeśli go zmarnujesz,
przedstawię ci mojego wspólnika… – To rzekłszy, położył krępą dłoń na ostrzu księżycowego
topora, który błyszczał za jego pasem.
– Eee, no dobrze –
wybełkotał zmieszany Durgar. – Niech będą te trzy srebrniki, skoro
wytaczasz tak ciężką artylerię. Ale wiedz, że obdzierasz biednego z ostatnich groszy!
– Hahahaha! –
zaryczał krasnoludzki kapitan. – Podobasz mi się, niech cię sto diabłów!
Zatem trzy srebrniki. –
Uścisnął ogrowi rękę. – To w razie, gdybyśmy się już nigdy nie spotkali.
Mówią mi Szalony Beorn.
Syreni Śpiew odbiła od portu Igna’thuru około północy. Pieniste fale uderzały z
chlupotem o porośnięte glonami burty, gdy barka leniwie płynęła po wodach Myrmiganu.
Myrloh nie mógł spać. Na łajbie, na której mieli spędzić czas do świtu, nieprzyjemnie bujało i
trzeszczały wszystkie deski. Wszedł więc na rufę i oparty o barierkę śledził niknące w oddali
światła miasta, które za sobą zostawiali. Otulony płaszczem nocy i dzięki barwie swej skóry
stawał się całkiem niewidoczny. Nawykły do ciemności, sięgnął jeszcze raz po mapę, by
przyjrzeć się jej w spokoju i samotności. Czerwone ślepia bez trudu czytały w ciemnościach,
jarząc się upiornym blaskiem, a pazur ślizgał się po ścieżkach, które na niej zaznaczono. Była
stara, choć dość wyraźna. Może zbyt wyraźna. Może to kopia? Ktokolwiek znał drogę do ruin i
wiedział o ukrytych w nich skarbach, musiał też znać czyhające tam niebezpieczeństwo.
Dlaczego ich nie zaznaczył?
Myrloh westchnął i zwinął mapę, pakując ją do skórzanej tuby. Rozejrzał się wkoło. Ptaki
już ich opuszczały, zawracając z powrotem do portu. W głowie łowcy kłębiło się wiele myśli, a
dziki instynkt, z którym wychował się w dziczy, dawał mu właśnie znać o czekającym ich
niebezpieczeństwie.
W porcie było dość głośno, szczególnie przy ulicy Węgorzy, gdzie tawerna Pod Diabłem
Morskim pękała w szwach. W zaułku przy alei Mew, daleko od miejsca zabaw marynarzy i
przestępców, panował niczym niezmącony spokój. Stąd było dobrze widać światła oddalającej
się barki, niknące gdzieś powoli na nocnych wodach jeziora.
– Kupili to, panie. –
Bezzębny rzezimieszek o zezowatym spojrzeniu łapczywie zatarł
brudne łapska.
–
Na to wygląda – zadudnił tubalny bas rozmówcy.
–
Panie, wykonałem swą pracę, jak kazałeś – rzekł stary pirat, wręcz płonąc chciwością. –
Obiecałeś, że już nigdy więcej nie będę potrzebować złota!
–
Tak było, a ja zawszę dotrzymuję słowa.
Portowy lump rozpromienił się na chwilę, jednak błyskawiczny cios sięgnął szyi i
zmiażdżył mu krtań. Ciało upadło na ziemię, drgając i dławiąc się krwią. Po chwili było już po
wszystkim. Trup zachował grymas zdziwienia, przemieszany z bólem i uchodzącą radością. Spod
mnisiego kaptura błysnęły śnieżnobiałe zęby, a wiatr uchylił poły szaty, obnażając pokryte
runami ciało.
– Kupili to… –
Mogador uśmiechnął się do siebie. – To dobrze, są idealni, dokładnie
tacy, jakich potrzebuję.
*
Wnętrze komnaty grobowej bezimiennej piramidy tonęło w półmroku. Migotliwe kaganki
syczały zjełczałym olejem i wprawiały cienie w nieustanny, nieco upiorny taniec. Siny dym,
unoszący się ze starej kadzielnicy, niósł ze sobą ostry zapach sandałowego kadzidła.
Pochylona nad leżącą na ziemi zdobyczą postać była odziana w powłóczystą czerń
mnisiego habitu i wyglądała niczym pozbawiony ciała upiór, który zamieszkał gdzieś w fałdach
tej połyskliwej szaty. Na ziemi leżała niezwykła broń. Oręż wykonano z antycznej,
uszlachetnianej mithrilem stali, na której szkliły się zimnym blaskiem starożytne runy. Kosa była
stworzona dla kogoś, kto miał posturę olbrzyma, samo bowiem jej zakrzywione i postrzępione
ostrze
mierzyło blisko półtora kija.
W komnacie panowała przejmująca cisza, nie mącił jej ni żaden dźwięk, ni żaden szept.
Mogador czuł bezmierny, rozlewający się po jego ciele i umyśle spokój, gdy spojrzeniem badał
aurę leżącego przed nim artefaktu. Nie czuł tu obecności swego Pana i to była jedyna rzecz, jaka
go przerażała, ale też i ciekawiła. Relikwia była na wyciągnięcie dłoni, a wraz z nią
nieśmiertelność i zaszczyty, o jakich zawsze skrycie marzył. Oto on, Najwyższy Inkwizytor, był
o krok od objęcia legendarnego stanowiska w kościelnej hierarchii Węża. Mroczny Kardynał.
Półbóg i wykonawca Jego woli. Już za chwilę te marzenia staną się rzeczywistością.
Wyciągnął dłoń i zawahał się. Dlaczego w obliczu takiego odkrycia dla wiary nie czuje
obecności Węża? Gdzie jest syk i szept Tego, Który Oplata Borgaan? Nigdy przecież go nie
opuszczał. Dlaczego moc przedmiotu, po który tu przybył, tchnie taką niezwykłą tajemnicą i nie
ma w niej ni krzty znajomej siły mrocznych relikwii, z którymi już obcował? Do tego te dziwne
rękawice… Sięgnął w głąb szaty, wyjmując cienkie rękawiczki z surowo obrobionej skóry. To
przez nie miał chwycić relikwię i dostarczyć ją do siedziby arcykapłana. Takie były słowa
Vellerusa, a zatem takie musiały być Seta. Ale czy na pewno? Dlaczego nie wolno mu było
dotknąć esencji mocy jego umiłowanego Pana? Czyżby uznali, że nie jest tego godny?
A może podstępni kapłani, ogarnięci zazdrością, chcą oddzielić go od łaski Węża i skraść
zaszczyty dla siebie? O nigdy! On na to nie pozwoli!
Rękawice z głuchym klapnięciem spadły na kamienną podłogę, a pewna i mocarna dłoń
chwyciła stylisko antycznej broni. Palce Mogadora przesunęły się po ostrzu, a pod ich dotykiem
rozbłysły mistycznym blaskiem starożytne glify i znaki. Wtedy inkwizytor poczuł, jak
największa siła świata, coś, czego mają prawo obawiać się nawet bogowie, sięgnęło w jego
kierunku i dotknęło serca. Broń przemówiła…
*
Dżungla okazała się mniej gościnna, niż przypuszczali. Ogromne liany i pnącza tworzyły
wraz z gęstwiną dzicz prawie nie do przebycia. Myrloh, mimo, że często zmieniał się z Vorthem
przy przerąbywaniu ścieżek, miał już zdrętwiałe i popuchnięte od wysiłku ręce. Hobgoblińskie
maczety obficie ociekały zieloną posoką z lian i palmowych liści, które póki co okazały się
groźniejszym przeciwnikiem niż atakujący znienacka jaguar. Ukąszenienia tutejszych moskitów i
innego cholerstwa jątrzyły się, a drapane – często ropiały. Kolczaste rośliny kaleczyły ramiona i
twarze, a panująca wszędzie duchota i wilgoć bezlitośnie wyciskały z drużyny resztki sił i potu.
Trzy dni przedzierali się przez piekło, wysłuchując biadolenia Durgara i jego
nieustannych narzekań. Ogr non stop był zmęczony, śpiący, obolały z wysiłku lub głodny, a
średnio raz dziennie odnajdywał u siebie niepokojące objawy jakiejś tropikalnej zarazy, która
zagrażała jego życiu. Na jego nieszczęście nie udało mu się przekonać reszty grupy, by zawrócili
ratować go w najbliższej karczmie.
– O cudne niebiosa –
biadolił pod nosem. – Czymże ja, panie, twój skromny sługa,
zasłużyłem sobie na te katusze za życia? Bród, smród, owady, brak łoża, wina i wygodnych
karczm… A do tego nie mogłem nawet wprowadzić tu swojego powozu!
–
Zamknij już tę gębę, Durgar, bo uszy mi więdną – wyskrzeczał gnom.
–
A jeśli coś stanie się naszym rumakom? Mądrze byłoby zawrócić i sprawdzić, jak się
sprawy mają. Ja mógłbym to dla dobra drużyny uczynić i pilnując tam naszych powozów,
oczekiwać na wasz bezpieczny powrót.
– Dawno temu –
wtrącił się prowadzący pochód Myrloh – wielki szaman z nasza wioska
powiedział słowo wielka mądrość. – Wszyscy zatrzymali się, nadstawiając z zaciekawieniem
uszu, bo Myrloh z rzadka się odzywał. Raz, bo nie bardzo umiał mówić w języku, którym na co
dzień posługiwali się jego towarzysze, dwa, nie był zbyt skory do jakichkolwiek dyskusji i
przemyśleń. Toteż cała trójka z zaciekawieniem spoglądała na dzikusa.
–
Szaman mówić – przetarł palmowym liściem pot z czoła i odezwał się po chwili: – że
każda zmiana być dobra. Jeśli tylko być właściwa! – Pokiwał głową, udając wielkie zrozumienie,
i zabrał się do rąbania gąszczu, zostawiając osłupiałych kolegów w lekkim odrętwieniu.
– Eee –
podjął po chwili Gormak, powoli idąc za Myrlohem. – Jak się nazywał ten wasz,
hm…mędrzec?
– Wielki Szi-Kaka –
odparł z namaszczeniem łowca, przyklękając mechanicznie na jedno
kolano.
Gormak dziwacznie się skrzywił, a po chwili na kąciki jego ust wpełzł szyderczy
uśmieszek. Z politowaniem pokiwał głową i wtedy na tę krótką chwilę zapomniał o marudzeniu
Durgara, który właśnie znów się rozkręcał.
– Pssst! –
syknął Myrloh, podnosząc w górę zaciśniętą pięść. Nauczona tego gestu
drużyna zamarła w ciszy i bezruchu. Nawet Durgar przestał narzekać i z głupawą miną przyczaił
swe zwaliste cielsko za pobliskim krzakiem. Do uszu podróżników docierał rytmiczny szum i
chlupot pobliskiego potoku,
który musiał przepływać nieopodal. Łowca rozchylał chaszcze z
ledwo dosłyszalnym szelestem i skradał się w tamtym kierunku. Przyczajeni za nim towarzysze
powoli i z dużą ostrożnością ruszyli gęsiego.
Krystaliczne wody niezbyt głębokiej, acz szerokiej w korycie rzeki, odbijały złociste
promienie zachodzącego słońca niczym lustro. Drobinki wody i kolorowe motyle tańczyły wśród
złocistych smug, którym udało się przebić przez gęstwinę. Czułe na każdy dźwięk uszy
hobgoblina badały panującą wkoło ciszę, szukając wśród odgłosów dżungli choćby jednego
szmeru niepochodzącego od matki natury. Niczego jednak nie wychwyciły.
Pazurzaste łapska rozchyliły lekko szerokie, zielone liście, pośród których zamajaczył
diabelski łeb przyczajonego hobgoblina. Rzeka nieznacznie pobłyskiwała złocistymi refleksami.
Myrloh przymrużył ślepia i wtedy go zobaczył.
Rosła postać stanęła w wodach strumienia. Wysoki, żylasty, zdradzał dziką zwinność i
koci refleks. Ledwo odziany w skóry, pokryty szczeciną rudobrązowych włosów, nosił wiele
oz
dób z kłów bestii i czerwonych piór. Choć Myrloh sam miał bardzo specyficzną urodę, to
przeraził go ten pysk. Pysk, nie twarz. Zniekształcona na wzór wilczej morda obnażała
wyszczerzone kły. Małe, wąskie ślepka zdradzały mizerną inteligencję i prostotę w działaniu.
Gnoll.
Cały pysk znaczyły białe malunki trupiej czaszki i klekoczących wkoło piszczeli. Szczep
Łowców Głów. Myrloh zaczął żegnać się z życiem. Machnął dłonią w stronę swoich i wykonał
serię gestów w języku Ashru.
Dawno temu ten system ruchów rąk i kompozycji gestów został stworzony przez
więźniów lochów Al’Udharra, którym za rozmowy w celach obżynano języki. Choć prymitywny
i niezbyt obfity, stał się szybko bardzo praktycznym narzędziem wśród różnej maści
rzezimieszków i łotrów spod ciemnej gwiazdy, a w szczególności złodziei i zabójców, którzy
musieli pracować w warunkach błogiej ciszy. Wszyscy w grupie znali ten język, nawet Durgar.
Zrozumieli. Każdy sięgnął po broń. Myrloh zdecydował się na tasakowate maczety. Vorth
z uśmiechem dzikiej radości odpiął przytroczony do pleców młot, który mógłby z powodzeniem
służyć za „burzyciela domostw”. Gnom przesunął myślami po zapamiętanych zaklęciach. Nawet
Durgar, choć dupsko już mu się marszczyło ze strachu, zacisnął mocno pięści i wyszarpnął zza
pasa sztyle
t wielkości jednoręcznego miecza.
Wkoło panowała niezmącona cisza. Gnolle miały doskonały węch i kto wie, może już
zdążyły zwietrzyć zapach chłopaków. Myrloh, przyczajony w gęstwinie, lekko wychylił łeb, by
zobaczyć, co się święci, ale to Vorth pierwszy nie wytrzymał napięcia. Z dzikim okrzykiem
wypadł z krzaków, licząc na przewagę z zaskoczenia. Grubo się pomylił.
Rycząc jak ranny niedźwiedź i rozchlapując wodę, skoczył na czekającego nieopodal
zwierzoluda. Nagle zawył i zaskamlał jak pies, a ogromny młot z głuchym pluskiem wpadł do
zimnego strumienia. Krwawa smuga popłynęła z prądem, barwiąc wodę soczystym szkarłatem.
Półomdlały Vorth próbował dłońmi otworzyć zębate sidła, które zatrzasnęły mu się na nodze,
tnąc mięśnie i gruchocząc piszczel. Wtedy wyrósł nad nim cień. Powarkujący pół wilk, pół
człowiek zamachnął się morgensternem, celując w głowę barbarzyńcy.
– Narak Aral! –
Słowa gnoma, chwytającego za skryty pod ubraniem amulet, nabrały
niezwykłej mocy, gdy z jego dłoni wystrzelił zielony, jadowity piorun i pomknął w kierunku
zdezorientowanego gnolla. Czar sięgnął celu i porażony śmiertelnym jadem stwór runął do wody
w przedśmiertnych drgawkach.
W tym samym czasie świszcząca strzała wbiła się w Gormaka od tyłu, przeszywając mu
lewe ramię, a niewielka, pierzasta lotka wkłuła się w jego szyję. Gnom czarownik zrobił dwa
ociężałe kroki w stronę chaszczy i odurzony trucizną wpadł do wody na wznak, tocząc z ust
pieniste bąble.
Dla Durgara to było za wiele. Jego barbarzyńskie serce waliło niczym kowalski młot, a
przed oczami miał już sceny z uczty, jaką urządzało sobie to plemię kanibali na nim i na jego
przyjaciołach. W sumie nie wiedział, czy to są kanibale, ale na pewno nimi byli! Nie czekał więc
długo. Rzucił się do ucieczki, wzywając przez łzy niebiańskiej pomocy. Pędził jak oszalały, nie
zważając na to, gdzie dokładnie się udaje, lecz gnany dzikim zewem przetrwania wciąż parł
dalej, byleby przed siebie. Przerażony, zlany potem, ciężko dysząc, nie zauważył nawet błysku
światła, które go objęło. Ogromna siła wpłynęła w jego członki i przegnała strach z serca, kładąc
w to miejsce chęć zaciekłego odwetu. Olbrzymie, ogrowe pięści zatrzeszczały w uścisku, a
masywna sylwetka napięła się niczym szykujący się do ataku tygrys. Durgar zawrócił.
Szarżujący gnoll coś zobaczył i skoczył w stronę zarośli. Nie wiedział, co to było, ale
wyglądało tak, jakby wziąć najpaskudniejszego w piekle diabła i pomalować go gównem. To był
akurat Myrloh. Rozwścieczony zwierzolud wpadł z impetem w gęstwinę i nagle ryknął z bólu,
wymiotując krwią. Myrloh nadział go na włócznię i zostawił, by powoli dogorywał w zaroślach.
Złapał za łuk i wypuścił dwie strzały. Już po chwili kolejny przeciwnik wpadł do wody z
przestrzelonym gardłem. Myrloh był szybki, ale nie wystarczająco. Dwa rozjuszone zwierzoludy,
skowycząc jak demony, skoczyły na niego z tyłu, tnąc nożami i pazurami. Krzyk hobgoblina
poniósł się echem, aż dzikie ptactwo zerwało się do lotu.
Sztylet Durgara pruł powietrze z taką siłą, że w locie wydawał z siebie wiercący świst.
Sztylet, a rac
zej mały miecz, wbił się po jelec w gruby kark gnolla, wychodząc z łatwością po
drugiej stronie. Siła ciosu odrzuciła bestię w pobliskie krzaki. Okrwawiony oprawca, ostatni przy
życiu zwierzolud z drużyny łowców głów, odwrócił się do biegnącego przez wodę Durgara i
splunął potokiem nieznanych przekleństw. Nie uciekał jednak. Gnolle ponoć nie znają strachu.
Chwycił swój zakrzywiony rzeźnicki nóż i stanął naprzeciw dyszącego ogra o atletycznej
sylwetce. Dumny i wyprostowany, w promieniach chylącego się do snu słońca, Durgar wyglądał
niczym prawdziwy tytan. Zgrabnie uchylił się przed ciosem noża i błyskawicznym sierpem
zmiażdżył szakalowi pysk. Chrzęst kości karku oznajmił, że gnolle zjedzą dzisiejszą kolację nie
w domu, lecz w piekle. Durgar powoli rozluźnił pięść.
Gdzieś w bezpiecznej odległości, całkowicie niezauważona, kryła swą obecność
zakapturzona postać. Skryta pośród palmowych liści i kolorowych kwiatów mogła swobodnie
obserwować całe zajście, a wspomagana magią z domeny Szeptów była całkowicie
niewykry
walna, nawet gdyby walka rozgrywała obok niej, na wyciągnięcie ramienia.
Śnieżnobiałe zęby obnażyły się w złowieszczym uśmiechu, kontrastując z hebanem
południowej skóry i czarnym habitem, jaki skrywał sylwetkę nieznajomego. Mogador zdjął
zaklęcie z Durgara, który nagle otrzeźwiał, kompletnie nie rozumiejąc, co się właśnie stało.
Szczypta leczniczej magii pozwoliła ustabilizować umierających członków drużyny i
przyspieszyć ich zdrowienie, jednak nie na tyle, by wydało się to podejrzane.
– Sztafeta…– Mogador
znów obnażył zęby w uśmiechu. Mocarna dłoń dotknęła lekko
amuletu, który nosić mógł tylko Najwyższy Inkwizytor Wężowego Oka. Gorzki grymas
przebiegł mu przez twarz, gdy przed oczami przemknęły mu lata fanatycznej służby. – Już
niedługo – wyszeptał do siebie i zniknął w kładącej się do snu dżungli.
*
Nec’hra Daar, moja piękna Nec’hra Daar. Czymże jest twe imię, jeśli nie strachem i
zapomnieniem dla wszystkich bogów? Stworzona przez zapomniane smocze bóstwa potrafi ranić
i obracać w nicość jestestwa najwyższych bytów. Topi w śmierci i zapomnieniu bogów i ich
wyznawców, pozbawiając ich mocy i pamięci potomnych. Śmierć bogów, tak, to twoje imię…
Mogador z ekstatycznym wyrazem twarzy i półprzymkniętymi oczami chłonął moc
artefaktu i słuchał jego nieziemskiego głosu. Słuchał i zaczynał rozumieć, jak skończonym był
głupcem. Czuł, jak jego fanatyzm zaślepił go na prawdę, która nie miała nic wspólnego ze
słowami kapłanów i, co gorsza, słowami samego Węża. Został oszukany, a jego oddanie uczyniło
zeń doskonałe narzędzie w rękach egoistycznego Boga i jego urzędników.
Nec’hra Daar, antyczna kosa dusz ze smoczych legend, spoczywała teraz w jego dłoniach.
Ostrze, mieniące się setkami zawiłych i iskrzących potęgą glifów, skrywało miejsca na pięć
klejnotów: diament, rubin, s
zafir, szmaragd i czarny opal. Każdy z nich, poszarzały i przygasły,
zdawał się być uśpionym rezerwuarem niezmierzonej potęgi, czekającej tylko właściwego czasu,
aby znów się obudzić. Duch Nec’hra Daar tchnął w Mogadora całą potrzebną wiedzę. Niczym
ktoś, kto otarł się o śmierć, wynurzając się z przepastnych głębin, inkwizytor zadławił się tym
haustem myśli, dźwięków i obrazów. Leżał na kamiennej podłodze godzinami, a może i całymi
dniami, dryfując po światach magii i niezwykłych opowieści, gdzie powoli przyswajał wiedzę,
jaką przekazywał mu antyczny artefakt.
W końcu nadszedł czas wyrównania rachunków. Nadszedł czas zemsty… JEGO CZAS.
Całe swe życie służył Wężowi, znając najwyższą i największą prawdę, a jednak jej nie rozumiał
–
aż do dziś. Siła bóstwa bierze się z wiary i poświęcenia jego kapłanów. Zadowolony ze swych
sług Set, jak i wielu innych jego boskich braci i sióstr, obdarzał swych najwierniejszych i
najgorliwszych wyznawców potęgą zaklęć i boskimi darami. Wszystko jednak brało swój
początek i swą moc z wiary kapłana, płonącej żarliwością w głębinach jego serca. Skoro więc ta
moc, którą władał, brała się z jego własnej wiary, to czyż nie on sam ją sobie ofiarował? Czyż to
nie on sam jest bogiem? O tak… JEST!
Mijały dni i tygodnie, a moc kapłańskich czarów ulatniała się z Mogadora, tak jak gasła
jego wiara w Seta. Zyskał jednak coś więcej. Zyskał wiedzę i miał cel. Kapłani wszystkich bóstw
legną u jego stóp, pozbawieni wsparcia, gdy już upora się z ich tchórzliwymi bóstwami, ale
najpierw zacznie od swo
jego Kościoła. Znajdzie sposób, by wskrzesić swą ukochaną i
wynagrodzić jej wszelkie krzywdy, jakich odeń doznała, a za te krzywdy zapłaci Set i wszyscy
pozostali, bo na niebie jest tylko miejsce dla nowego boga i dla nikogo innego. To, co się stało, to
je
go wina, ale uśmiercona wybranka nie musi wszystkiego wiedzieć, bo koniec końców to on jest
teraz wschodzącym na panteon bogiem. I może wszystko.
*
Stara pochodnia prychnęła płomieniami, zalewając kamienną posadzkę kałużami światła.
Uciekające przed nimi cienie, poganiane wyobraźnią, gdzieś na skraju pola widzenia przybierały
przerażające kształty. Wkoło rozchodził się zapach piwnicznej stęchlizny, a rdzawe plamy
zakrzepłej na podłodze i ścianach krwi nie wróżyły niczego dobrego.
Myrloh widział w ciemnościach jak za dnia, jednak jego towarzysze potrzebowali światła
pochodni, toteż poza obnażoną bronią, Vorth i Durgar nieśli płonące żagwie, oświetlając
kamienny korytarz.
Ciemność przed nimi zdawała się hipnotyzować i wciągać niczym wir w odmęty
niepewności. Ruiny starej, smoczej świątyni, choć w rozsypce, nadal sprawiały nieprzyjemne,
mroczne wrażenie, a resztki obłupanych posągów ciskały wkoło groźne i złowróżbne spojrzenia.
Poszukiwanie zejścia do podziemi zajęło drużynie wiele czasu i dopiero wraz ze zmierzchem
buszujący w starej spiżarni Durgar odnalazł przypadkiem uchylny regał, prowadzący prosto do
podziemnych korytarzy.
– Aaa! –
krzyknął Durgar, gdy jego stopa zgruchotała piszczel leżącego szkieletu.
–
Cisza być, bo my umrzeć jak ten szkielet. – Łowca przystawił palec do ust.
–
Mam tego dość! Mogliśmy zostać w mieście! Po kiego grzyba wybraliśmy się do tych
lochów?! Cała droga to pasmo udręki, która w dodatku spada głównie na moje barki! Wracam na
tyły, będę ubezpieczać pochód.
–
A jasne, najchętniej to byś wygrzewał dupę w pościeli! – wysyczał mały czarownik.
–
Lepsze to niż włóczenie się po lochach, gdzie z ciemności patrzą na nas niewidzialne
ślepia.
–
Jakie ślepia? – zdziwił się Vorth. – Nic tu nie widzę.
–
Przecież mówiłem, że są niewidzialne!
Durgar
wyjął jedwabną chusteczkę, którą otarł cisnące się do oczu łzy. Nie miał już sił
tłumić wzbierającego w nim strachu, który przeszywał go na wskroś, dosłownie paraliżując
myśli. Nie mógł też zawrócić, nie miał bowiem za bardzo dokąd wracać.
– Wspomnicie
moje słowa, ta przygoda źle się zakończy. Poza tym tu, w lochach, jest
zimno i są przeciągi, można bardzo łatwo się przeziębić. A kapłana z nami nie ma.
–
Zaraz będziesz potrzebować ostatniego namaszczenia, jak nie zamkniesz pyska! –
Gormak szarpnął ogra za pas. – Stul dziób, bo nawet nie usłyszymy, gdyby stado upiorów, wyjąc,
pędziło w naszą stronę.
Durgar stropił się nieco, po czym, zrobiwszy obrażoną minę, w milczeniu ruszył za
przyjaciółmi. Co jakiś czas jednak oglądał się za siebie, czy przypadkiem jakiś ohydny stwór nie
ma zamiaru wskoczyć mu na plecy.
Gormak Aremer tłustymi paluchami o wiecznie brudnych pazurach kreślił mapę,
przygryzając przy tym głupawo język, jakby jego umysł pasował się z niezwykle trudnym
zadaniem. Po kilkunastu minutach kluczenia w podziemnych korytarzach, na karcie pergaminu
widniał już całkiem pokaźny bohomaz.
– Cholera –
rzekł Gormak – chyba gdzieś się pomyliłem. Zdaje się, że tu jeszcze nie
byliśmy – dodał, a drużyna obrzuciła go pytającymi spojrzeniami, stając na dziwacznym,
promienistym rozwidleniu.
–
Oho, zaczyna się. A nie mówiłem, że będziemy mieli kłopoty?
–
Zamknij się choć na chwilę, Durgar – wyjęczał zmęczonym głosem Vorth.
–
Według mapy – Gormak przysiadł na ziemi – powinniśmy być dokładnie tutaj. –
Wskazał coś małym „serdelkiem”. – Ale tu nie ma żadnego rozwidlenia, tylko powinien być
ślepy zaułek.
–
Słyszycie to?
– Durgar, zamknij dziób –
syknął gnom. – Próbuję coś wydedukować.
–
Ale słyszycie to?
–
Słyszymy ciebie i naprawdę mamy już tego dość! – Vorth pokręcił tylko głową.
– Cii… –
Myrloh zasłonił usta czarownikowi, wskazując innym, by milczeli. Jego ruch
głową w stronę jednego z trzech niknących w ciemnościach korytarzy znaczył, że faktycznie coś
było stamtąd słychać.
Przez lata wspólnych wypadów i przygód drużyna nauczyła się ufać wyczulonym
zmysłom hobgoblina. Wszyscy w ciszy i maksymalnym skupieniu ruszyli w stronę coraz
wyraźniej dochodzących do ich uszu hałasów.
Pomruk mieszany z szeptem i szuranie przerywane rytmicznymi krokami pobudzało
wyobraźnię. Drużyna szła pogrążona w ciemności. Po kilkunastu krokach zza załomu korytarza
ich oczom ukazała się łuna złocistego światła, obficie goszczącego w obszernej komnacie.
Ściany były inne niż w kamiennych, nieociosanych korytarzach. Tutaj wyłożono je
czarnym marmurem,
zdobnym w złote i karminowe, choć lekko przygasłe już znaki. Co kilka
kroków złocisty płomień pływał w sercu zdobionych kaganków, zraszając komnatę migotliwym
blaskiem. Słodki zapach darshanu i sandałowego drzewa wyciekał ze srebrnej kadzielnicy
sinoszarą wstęgą, nasycając wnętrze atmosferą podniosłej tajemnicy. Wkoło, na ziemi,
wyrysowano tętniące magią, kolorowe, magiczne znaki i runy. W ich centrum stał opasły
sarkofag wykuty z oleistego obsydianu przypominającego czarne, demoniczne lustro. Skruszone
u
progu głazy świadczyły o tym, że wejście do sekretnego grobowca zostało niedawno odkryte.
Kreślący coś na ziemi magiczną kredą nieznajomy wstał i odwrócił się. Choć miał
naprzeciw siebie drużynę czterech poszukiwaczy, mierzących do niego ze wszystkiego, co tylko
może zadać śmierć, jego oblicze pozostało niewzruszone.
–
Jestem Mogador Allantre. Najwyższy Inkwizytor Seta. – Odczekał, aż to przełkną. –
Jestem tu na świętej misji, a wy, zdaje się, jesteście rabusiami grobów zakłócającymi mój spokój.
Mylę się? – Odrzucił kaptur, a jego mroczne, pokryte runami oblicze i zastąpione klejnotem oko
rzuciły blady strach na patrzących.
– P-p-panie –
zaczął gnom.
– Stul dziób, przykurczu –
wszedł mu w słowo Durgar. – Przeprosimy szlachetnego
inkwizytora i grzecznie wyjdz
iemy. Prawda?! I już nigdy, nigdy, przenigdy nie wyruszymy na
tak podejrzaną wyprawę!
Mogador uśmiechnął się w duchu.
–
W jakim celu tu przybyliście?
– Nooo… –
Gormak podrapał się po głowie. – Mamy mapęęę. – Wyszarpnął zza pazuchy
stary pergamin, lekko go
rozdzierając.
–
Pytałem dowódcę – przerwał mu stanowczo Mogador, wskazując głową na Durgara.
Barbarzyńca dostał skrzydeł. Rozpromienił się i z jego ust słowa popłynęły szeroką rzeką, tak że
po chwili Mogador wiedział wszystko o zaczątkach wyprawy, kupnie mapy na czarnym rynku,
imprezach w karczmach, podłym winie pitym przed wyjazdem, tanich kurewkach i
leniuchowaniu. Nie obeszło się bez opowieści o konkursie „Żelaznej Ręki”, ostro ubarwionym
przez rozochoconego gawędziarza, w której przeraził swą siłą nawet kapitana książęcej gwardii,
a także o tym, jakim to bohaterstwem wykazał się podczas walki z hordą żądnych krwi gnolli,
ratując całą drużynę od niechybnej śmierci.
Nikt się nie odzywał, Mogador bowiem uważnie słuchał. Któż śmiałby przerwać, gdy
inkwizytor
Seta słucha, nawet gdy słucha tak żałosnego bełkotu, jaki rwącym potokiem
wypływał z ust ogra-mitomana.
–
Chyba sam wszechmocny Set zsyła mi kogoś tak odważnego i biegłego w
awanturniczych wyprawach –
rzekł mroczny kapłan, gdy Durgar skończył swą opowieść.
Gormak zmrużył tylko oczy. Był pewny, że za bezczelną zuchwałość on i jego drużyna
poczuje ciepły i czuły uścisk Seta, który skradnie im ostatnie tchnienie. Tak się jednak nie stało.
–
Potrzebuję pomocy kilku śmiałków – kontynuował kapłan – którzy wzmocnią owe kręgi
swą energią życiową. Dzięki temu będę mógł otworzyć stary sarkofag, który tu widzicie. Moim
zadaniem jest zabrać coś, co dla Kościoła Seta stanowi wielką wartość, jednakże nie będzie to
nic, z czego wy, jako awanturnicy, skorzystać byście mogli. Przeto wszelkie kosztowności, które
znajdziemy w środku, będą wasze, jako podziękowanie za nieocenioną pomoc dla Kościoła
Węża.
– Yyy… –
ożywił się milczący dotychczas Gormak. – Znaczy się skarby i złoto?
Mogador skinął tylko głową.
–
A jeśli tam w środku, poza tym, czego szukasz, nie będzie już nic więcej? – chciwość
Gormaka nie znała granic.
–
W takim razie, Set zadba o tych, którzy mu pomagają w inny sposób. – Mogador
podszedł do drużyny i chociaż Durgar był od niego o dwie głosy wyższy, nie mógł zwalczyć w
sobie uczucia, które mówiło mu, że wobec inkwizytora jest tylko marnym śmierdzącym gównem.
Wszyscy się tak poczuli. Aura majestatu, jaką promieniował kapłan, była nie do odparcia.
–
Proszę – rzekł, a z jego sakwy posypały się brzęczące, platynowe monety, wprost w
chciwie rozłożone, serdelkowate rączki Gormaka. Małe, świńskie oczka rozbłysły, a lód, jaki
nosił w sercu dla kapłanów wężowego kultu, natychmiast się stopił.
–
Co mamy czynić, panie? – spytał, zahipnotyzowany iskrzącym w jego dłoni
bogactwem.
– Wiecie, kto tam spoczywa?
–
Nie, kupiliśmy tylko mapę starej świątyni, tak jak powiedział Durgar – odrzekł Vorth.
– To grobowiec barona Nerevara Stalagosa, jak mówi legenda, praojca wszystkich
wampirów, zwanego Złodziejem Światła.
– O kurrrwa –
jęknął Durgar – Nerevar Stalagos. To koniec, już po nas. Mówiłem, żeby
zostać w domu!
–
Znasz historię tego antycznego władcy, niegdyś sprawującego władzę nad siedmioma
księstwami skalistej północy, gdzie, jak mówią, nigdy nie wschodzi słońce?
– No, yyy, nie
, ale jakoś samo jego imię tak groźnie brzmi…
Mogador pozwolił sobie na prywatny uśmiech, który na sekundę zagościł w kącikach jego
ust.
Cóż za ignoranci – pomyślał. Aczkolwiek właśnie z tego powodu byli wręcz idealni.
Inkwizytor pominął więc historię „Czarnego Barona” i jego niezdobytej magicznej twierdzy –
„Katedry Bólu”. Opowiadać ciekawostki takiej zgrai tumanów było czystą profanacją historii.
Pogrążeni w strachu bądź zaaferowani majątkiem w platynie, jaki miał przypaść im w udziale,
nie zwracali uwagi
na nic, co działo się wkoło. I tak właśnie miało być.
Mogador zabrał się do pracy. Rozstawił członków drużyny na runicznych kręgach,
znacząc ich ciała świetlistą, krwawą kredą. Sam zajął miejsce na największym znaku – trzonie
pięcioramiennej gwiazdy, w którą wpisał tajemne znaki – i rozpoczął inkantację.
Mroczne słowa modlitwy wypełniły komnatę grobową dziwacznym, dudniącym echem.
Płomienie kaganków strzeliły wysoko w górę, co rusz zmieniając swe barwy. Kadzidlany dym
nabrał koloru jadu i przypominał szykującą się do ataku kobrę.
Szata kapłana zmieniła się w lepką, gęstą ciecz i spłynęła z niego jak woda, ukazując
pulsujące runami ciało. Mroczne dotąd oko zapłonęło złocistym światłem.
Wystarczył jeden gest. Ciała czwórki podróżników wyrwała w powietrze niewidzialna
siła, wyprężając je i naciągając kości do granicy pęknięcia. Krzyk trwogi i bólu wypełnił salę,
lecz Mogador nie przestał snuć zaklęcia. Płomienie kaganków trysnęły soczystą czerwienią i
sięgnęły sufitu, gdy z ciał pojmanych buchnęły strumienie krwi. Sarkofag wsysał pędzące ku
niemu rzeki szkarłatu, zdając się żyć własnym, ohydnym życiem.
Wyschnięte na wiór ciała głucho upadły na ziemię. Skóra zaczęła się kruszyć i sypać,
niczym pergamin spalony na popiół bezlitosnym, pustynnym słońcem. Kaganki przygasły,
chowając w sobie z wolna dogasający żar. Mogador beznamiętnie minął cztery ciała rozsypujące
się na podłodze. Trzeba było być niezwykłym kretynem i ostatnim naiwniakiem, aby na to pójść i
nie zwęszyć, choć odrobinę, czającego się podstępu. Świat jednak jest pełen idiotów, a Mogador
dobrze o tym wiedział.
Powolnym krokiem zbliżył się do sarkofagu. Wieko zniknęło, pozostawiając otwarte
wnętrze, gdzie na królewskich szkarłatach spoczywał budzący się do życia stary wampirzy
władca. Król nocy.
Nie było sensu czekać. Lepiej było działać i skończyć króla wampirów, póki jeszcze było
łatwo, bo po cóż ma być trudno. Trudy były już drogą, którą Mogador przebył niejeden raz, teraz
jednak liczył się cel, nie zaś sama droga.
*
Była piękna, gwieździsta noc. Sierp księżyca patrzył blado na tonące w ciemnościach
ruiny starej świątyni. Mogador wyszedł z dusznych korytarzy na zewnątrz i zaczerpnął świeżego
powietrza. Spadająca gwiazda przecięła iskrzące płótno nocnego nieba. Wszystko wkoło tonęło
w ciszy i ciemności.
Cz
ując w sobie potęgę nowej domeny, domeny Nocy, Mogador się uśmiechnął. Na nagim
ciele pojawił się jeszcze jeden tatuaż. Przejechał po nim palcami, mrużąc oczy w ekstatycznym
uwielbieniu. Nagle chwycił go i szarpnął, jakby sięgał dłonią w głąb ciała. Jasny błysk trwał
zaledwie chwilę, po której kapłan stał dumnie, dzierżąc w dłoni Nec’hra Daar – Śmierć Bogów.
Artefakt powoli się przebudzał, a nasączony nową mocą potrafił wtopić się w ciało swego
właściciela i dać się dobyć niczym sztylet wyjmowany z pochwy u pasa. Księżyc zalśnił na
starożytnym ostrzu zimnym, tajemniczym blaskiem. Wśród śpiących klejnotów nagle ognistą
barwą zapłonął królewski rubin. Mogador ryknął gromkim śmiechem.
Kosa zniknęła, znów kryjąc się we wzorze magicznego tatuażu. Ciało kapłana naprężyło
się, gdy jego wzrok przebijał rozgwieżdżony nieboskłon. Gdyby ktoś obserwował go z oddali,
zobaczyłby, jak stojąca na wzgórzu postać zamienia się w atramentową ciemność, by następnie
trysnąć fontanną nietoperzy i wzlecieć z upiornym piskiem w ciche, nocne niebo…
Dziecię Gorzkich Popiołów
Rozwścieczona zamieć nie ustępowała, bezlitośnie gnając puszysty śnieg na skrzydłach
ryczącego, lodowego wichru. W nawałnicy nie sposób było dostrzec czegokolwiek w odległości
dwóch kroków, a jakakolwiek podróż równała się samobójstwu.
Desturiuss podszedł do wyjścia jaskini, gdzie na półce skalnej, osłoniętej od wiatrów
przez górski załom, zalegała metrowa warstwa bielutkiego śniegu. Stara trollowa grota stanowiła
teraz schronienie dla niego i garstki rycerzy, którz
y mieli szczęście wracać do domu w jednym
kawałku – oraz pecha oglądać straszliwą śmierć swoich towarzyszy. Szlaki północnych królestw
Borgaanu roiły się bowiem od potworów wymykających się wyobraźni. Najgorsze było to, iż te
bezrozumne bestie, rodzące się w zapomnianych odmętach otchłani, miały swych demonicznych
panów, którzy, choć również nie grzeszyli urodą, dysponowali iście piekielną przebiegłością i
inteligencją. To z nimi zawsze był największy problem.
Odkąd Kościół Crus-Haddora podjął się krucjaty przeciw plugastwu północnych krain,
zginęło wielu rycerzy. Rozszarpani na strzępy przez piekielne behemoty, oszaleli z nadmiaru
koszmarów, jakie ścigały ich za dnia i w nocy, czy też spopieleni na proch oddechem
arcydiabłów. Ci właśnie mogli uważać się za szczęśliwców, mogli bowiem trafić dużo gorzej.
Mający mniej szczęścia padali ofiarami zdeprawowanych sukkub, nie mających dla swych ofiar
krzty poważania czy litości. Pod butem piekielnej pani, spętany klątwą pożądania, rycerz
Kościoła plugawił swe śluby, wiarę i rycerski kodeks, a nie mogąc wyrwać się spod wpływu
zaklęcia, stawał się niemym świadkiem swych własnych, jakże haniebnych czynów. Gorzej mieli
tylko ci schwytani przez Łowców Dusz. Stwory przypominające obłok czarnej mgły,
naszpikowany setkami krw
awych ślepi, spływały na zaskoczonych niczym nagły, ulewny deszcz,
wyrywając ofiarom dusze i uprowadzając je do królestwa otchłannych krain, gdzie demoniczni
panowie już czekali, by się nimi „pobawić”. Istne piekło na ziemi.
Na północnych rubieżach, w księstwach, gdzie nigdy nie wschodziło słońce, panoszyło
się zło i chaos. Na tych ziemiach nieumarli książęta i demoniczni baronowie łączyli swe siły,
knując przeciw wszelkiemu życiu i planując zagładę dla świata. Pewnie by im się udało, gdyby
nie to, że byli takimi skurwysynami, a w swojej dwulicowości i perfidii co rusz podkładali sobie
„świnie” i zbrojnie występowali przeciw własnym sojusznikom, mordując się w niekończących,
bratobójczych walkach.
Jednak zło wciąż narastało, a im bardziej stawało się odczuwalne, tym bardziej też
stawało się rzeczywiste. Raz na jakiś czas, długi czas, pojawiał się tak potężny i charyzmatyczny
diabeł lub tak silny i przebiegły demon, że potrafił zapanować nad tonącym w chaosie „państwie”
i zjednoczyć stwory zła pod jedną banderą, kierując ich gniew i nienawiść przeciw jednemu
celowi.
Przeważnie takich dowódców musiało być trzech. Jeden przewodził wszystkim
nieumarłym, drugi reprezentował piekielne legiony, trzeci zaś był panem otchłani. Ci trzej
zawsze potrafili znaleźć wspólny język i to stanowiło największe zagrożenie dla świata. Póki
panował chaos, póty Święty Poczet rycerzy Crus-Haddora utrzymywał plugastwo na granicy
dwóch światów, bezlitośnie miażdżąc świetlistymi młotami wszystko, co tylko próbowało się
przedrzeć na „stronę Dnia”.
Astrologowie i wieszcze miłościwie panującego Imperatora Leandera Voltara Saladrexa,
potomka czerwonych smoków, obwieścili, że zbliża się czas, w którym pojawić się ma
najpotężniejszy ze wszystkich dotychczas upadłych władców. Jak mówiła przepowiednia
najznamienitszego z orkowych szamanów, Dreghora „Sędziwego”, będzie nosić w sobie więcej
sprzeczności i bólu niż ktokolwiek przed nim, nie będzie ni żywy, ni martwy, nie będzie diabłem,
choć całe piekło będzie w nim mieszkać, a jego siła i udręka sprawią, że sam chaos go pokocha.
To przerażało Imperatora i najwyższych przedstawicieli Kościoła Crus-Haddora. Podjęto
więc odpowiednie kroki i przygotowania do krucjaty. Doskonale przeszkoleni rycerze-kapłani
wyświęceni na paladynów mieli orężem i siłą swej niezłomnej wiary kawałek po kawałku
wydzierać splugawione ziemie północnych rubieży. Płacili jednak za to najwyższą cenę.
Zdobytych ziem prawie nie dało się utrzymać ani konsekrować, jakby plugastwo wypływało
gdzieś z ich głębi, skutecznie odpychając świetliste moce. Rycerze stali się więc obywatelami
półmroku, gotowymi w każdej chwili na kontratak mrocznych sił, nie znających strachu, bólu ani
zmęczenia. Jeden paladyn potrafił unicestwić nawet i stu nieumarłych, jednakże w rubieży nigdy
nie brakowało wojowników, którzy zdawali się rodzić z samego zła i nieprawości, jakimi tchnęła
ta kraina. Z paladynami tak niestety nie było.
Wicher przeszył Desturiussa łupiącym kości zimnem. Przywódca chorągwi Stalowych
Gryfonów, paladyn w randze Kardynała, pozostawał jednak niewzruszony. Dokładnie tak, jak
nakazywał mu kodeks, jednak za kurtyną stalowoszarych oczu kryło się potworne zmęczenie.
Platynowe, sięgające pasa włosy – dumę każdego srebrnego elfa – zmierzwił i splątał szalejący
wiatr, lecz mimo tego nadal z gra
cją i wrodzonym szykiem opadały połyskliwą kaskadą na okute
w adamandyt ramiona. Paladyn prezentował się jak jeden z posągów, które dumnie wznosiły się
na alejach sław miasta Verlaos – stolicy rycerstwa. Piękna twarz o delikatnych rysach nadawała
mu uroku
chłopca, jednak w oczach czaił się cień bolesnych doświadczeń ponad trzystu lat
służby w szeregach zbrojnej armii Crus-Haddora.
Desturiuss odwrócił się, spoglądając w głąb jaskini, gdzie Valyghar – jego prawa ręka –
wciąż próbował wykrzesać ogień. Ich spojrzenia spotkały się.
–
Drwa zawilgły, panie. – Desturiuss tylko kiwnął głową.
–
Przeżyliśmy w piekle cztery lata, przeżyjemy i kolejny dzień zamieci – rzekł, jakby
odgadywał myśli swoich ludzi.
Z chorągwi trzystu zbrojnych rycerzy, jakimi dowodził w wojnie na północnych
rubieżach, zaledwie piętnastu powracało do domu. Nie było fanfarów, blasku chwały ani echa
glorii. Zamiast nich okrutne realia przyniosły paladynom ból, cierpienie i śmierć. Na steranych
wojną twarzach determinacja walczyła z przygnębieniem i rezygnacją, a powygniatane pancerze i
pokiereszowane oblicza mówiły o gorzkim smaku zwycięstwa.
Kardynał usiadł przy martwym palenisku, oparł głowę o skałę i przymknął powieki, tonąc
w rozmyślaniach. Podczas gdy lodowaty wiatr upiornie zawodził wśród gradowej zamieci,
Desturiuss Stormbringer, pieczętujący się herbem uskrzydlonego serca, myślami gnał ku swojej
pięknej żonie, Lunie – srebrnej elfce z wysokiego rodu czarodziei. Oczami wyobraźni widział
rodziców, którzy zapewne byliby z niego dumni, gdyby tyl
ko dane im było go oglądać, a także
ściskał swego ukochanego, młodszego brata, Atarkisa, który, tak jak on, wstąpił do zakonu Crus-
Haddora, poświęcając całe swe życie służbie Niebiosom.
Wydawało mu się, że nie stracił kontaktu z rzeczywistością, że wciąż słyszy krzątających
się po grocie rycerzy – ot, przecież tylko na chwilę przymknął lekko oczy. Ktoś przysiadł na
ziemi nieopodal. Świszczący, lekko gulgoczący oddech nie mógł należeć do żadnego z jego
ludzi.
Desturiuss otworzył oczy i potoczył wkoło nerwowym wzrokiem. Grota była całkowicie
pusta –
poza jednym małym wyjątkiem. Minęło tak wiele lat od dnia, kiedy uratował go z
niewoli, i choć ork zdołał się już znacznie podstarzeć, to kardynał bez trudu rozpoznał w nim
małego wieszczącego mu ciemność chłopca.
Dreghor, stary szaman, zakasłał i wbił w kardynała swoje przenikliwe oczy.
–
Słyszę twoje myśli, Desturiussie. Twoje sumienie krzyczy wyrzutami tak głośno, że
nawet głuchy by to usłyszał.
– Mam zwidy… Ciebie tu nie ma.
–
Jestem w twoich snach. Pytania kołaczą ci się po głowie, więc przybyłem, aby na nie
odpowiedzieć. Wiesz, czemu przegrywacie na północnej granicy? Bo nie masz już w sobie dość
wiary. Stałeś się pusty w środku. Przeszłość kroczy w twoim cieniu i w końcu cię dopadnie.
Kiedy ktoś jest do cna przeżarty wyrzutami sumienia, kiedy zło, jakie wyrządził, zaćmiewa mu
duszę, nie sposób już, by dojrzał światło.
–
Odejdź, fatalisto. Nie chcę cię tutaj! Wynoś się!
–
Pamiętaj, Desturiussie, czasem wystarczy impuls, żeby uwolnić diabła.
Lekki dotyk i ciche s
łowa, przebijające się przez mgły snu, wyrwały go z odrętwienia.
– Panie… –
Zobaczył nad sobą twarz Valyghara. – Już świta. Jest piękny, pogodny
poranek –
dodał z uśmiechem. – Cieszę się, że udało ci się zmrużyć oczy.
Płaskowyż, otulony śnieżnobiałym puchem, skrzył się w promieniach wschodzącego
słońca miriadami złocistych refleksów. Wiatr uspokoił się i teraz milczał jak zaklęty. Gdzieś w
oddali, na skraju pola widzenia, przechadzał się majestatyczny irbis. Na zmrożonej ziemi, wkoło
jaskini, pojawiły się kolorowe dzwoneczki. Hiacynty zakwitły nocą, rozlewając teraz swój
urzekający zapach i rosząc białe tło kolorami różu i purpury.
Desturiuss Stormbringer schylił się po kwiat. Kucając, zerwał go i przystawił do nosa.
–
Faktycznie, piękny to dzień – rzekł.
Śnieżna pantera zniknęła gdzieś pośród skał, pozostawiając w pamięci kardynała obraz
dumy i piękna natury.
–
Czas nam do domu, chłopcy – rzekł kardynał. – To już tylko rzut kamieniem.
*
Był wczesny, letni poranek. Młody paladyn Kościoła Crus-Haddora klęczał z
przymkniętymi oczami, pogrążony w żarliwej modlitwie. Katedra pod wezwaniem Świętego
Triumwiratu królowała w centrum królewskich ogrodów miasta Verlaos, wznosząc się w niebo
dumną, acz przytłaczającą fasadą. Strzeliste wieżyce i zdobne archiwolty zdawały się srogo
spoglądać na przechodniów, przypominając im, że sędziowie Boga sprawiedliwości stale patrzą
na nich swym uważnym okiem.
W oddali, na placu targowym, budziły się do życia orientalne sklepy i kolorowe kramy,
tryskając wśród naręczy kuszących towarów fontannami zapachów i dźwięków. Znani kupcy,
pospołu z ulicznymi przekupkami, rozpoczynali swój codzienny rytuał, mający nakłonić klientów
do zbędnych i jak najdroższych zakupów. Miasto budziło się ze snu. Gdzieś w oddali przejechał
szlachecki powó
z, gdzieś znów przeszedł patrol zakutej w stal gwardii. Raz po raz, pośród ulic,
słychać było nieznające zmęczenia, rozwrzeszczane dzieci, lecz tu, w samym sercu dzielnicy
klasztornej, za wrotami katedry Crus-
Haddora, panował niczym niezmącony spokój.
Złociste promienie, niczym lance, biły w okna nawy głównej, nadając osadzonym w nich
witrażom niezwykłego blasku. Zamknięte w nich celestialne motywy ożywały, rosząc szklistą,
marmurową posadzkę bajkowymi kolorami. Zapach mirry i kadzidła oraz liczne freski, które
wyszły spod dłoni najbieglejszych mistrzów, wnosiły do chłodnych wnętrz kościoła egzaltyczny
nastrój.
Atarkis tonął w kontemplacji i cichej modlitwie. Dystynkcje na jego pancerzu uczyły
innych rycerzy głębokiego doń szacunku. Mimo iż dopiero co oficjalnie wstąpił w szeregi
kościelnej hierarchii i otrzymał święcenia paladyńskie, to był tam pewien symbol, który mówił
wtajemniczonym, że mają do czynienia z rycerzem z Kręgu Światła. Ci najsilniejsi w wierze,
którzy przetrwali lata szkoleń w odosobnieniu, znaleźli w sobie tyle sił, by służba Crus-
Haddorowi była ich jedynym celem i zarazem największą nagrodą. Była ich powołaniem. Ci
wybrańcy wyrzekli się wszystkiego, co tylko mogłoby zakłócić ich wewnętrzny spokój i odsunąć
od ich ukochanego Boga. Nie było dla nich upojnych zabaw, nie było napojów mącących umysł,
nie było rozkoszy hazardu ni tańca, ni śpiewu. Wyrzekli się miłości do kobiet, czyniąc ze swych
ciał sanktuaria czystości i duchowości. Pogrążeni w stałych modlitwach „Serafini”, jak ich
nazywano, słuchali głosu swego Pana i pozostawali niezwykle czujni względem otoczenia.
Mówiono, że nie sposób, by jakiekolwiek kłamstwo umknęło ich uwadze. Mówiono też, że
potrafią, spoglądając w oczy rozmówcy, odczytać wszystkie jego grzechy, które niczym mroczne
plam
y zalegają na nieśmiertelnej duszy. Cokolwiek było mniej lub bardziej prawdziwe, jedno
pozostawało faktem. Rycerze Kręgu Światła byli najstraszliwszymi pogromcami zła, jakich znała
ta ziemia. Doskonale wyszkoleni i biegli w wojennym rzemiośle dysponowali zaklęciami
kapłańskimi i mocą niezrównanej potęgi – mocą prawdziwej wiary. „Czempioni Jasności”
bezwzględnie rozprawiali się z każdym przejawem upadku lub nieprawości, stanowiąc doskonały
dowód na to, że piekło można zgotować sobie jeszcze na ziemi.
Stary p
rezbiter poruszał się cicho, wręcz bezszelestnie. Szary habit był symbolem,
świadczącym o dążeniu do najwyższego światła, lecz zarazem mówił o marności i
przyziemności, z jakiej wywodził się aspirant tej duchowej ścieżki. Każdy ze sług Crus-Haddora
był bowiem człowiekiem skromnym i oddanym służbie innym. Szedł, stąpając cicho i delikatnie,
jakby nie chciał skruszyć delikatnej materii ciszy i poświęcenia, jaką tkał tutaj każdy modlący.
Przemierzając nawę główną, zastanawiał się, jakich użyć słów, by oderwanie paladyna od
modłów nie było uznane za niegrzeczność. W Kościele Crus-Haddora surowo bowiem potępiało
się przerywanie obcowania z Bogiem, niezależnie od wagi powodu, jaki tej profanacji
przyświecał.
Idąc, podziwiał podniosłość malowideł wieńczących sklepienie, jakie zamykało się nad
nimi. Uważnie i z nabożnością gładził wzrokiem ołtarz, na którym płonął ogromny, srebrzysto-
złoty miecz o pierzastych, anielskich skrzydłach, wyrastających z miejsc, gdzie powinny
znajdować się jelce. Płonący Skrzydlaty Miecz – Symbol ich świętej wiary.
Duchowny stanął bezgłośnie, pół kroku za klęczącym paladynem. Śnieżnobiały płaszcz
spływał po muskularnych plecach Atarkisa, rozlewając się na posadzce długą, świetlistą wstęgą.
Stary ksiądz otworzył usta, by zwrócić się do kontemplującego paladyna.
– Ojcze? –
ubiegł go młody rycerz, otwierając oczy, lecz nie odwracając wzroku od
ołtarza.
– Wybacz mi, synu –
sumitował się starzec. – Ktoś czeka na ciebie w kruchcie.
Poproszono mnie, bym cię zawiadomił.
– Czy owo indywiduum nie ma p
oszanowania dla prywatnej modlitwy skromnego sługi
Kościoła?
– Wybacz mi raz jeszcze, synu. –
Prezbiter lekko skłonił głowę. – To… – szamotanina i
chrobot otwieranych na oścież wrót przerwały mu w pół zdania.
–
Co to ma być?! – zaryczał donośny bas nieznajomego. – Nie wpuścicie starca do
kościoła?!
Na te słowa Atarkis Stormbringer odwrócił się w stronę portyku, skąd dobiegały hałasy.
Będąc pogrążonym w głębokiej kontemplacji, nie zauważył, jak wiele czasu minęło, gdy o świcie
zasiadał tutaj do modłów, ani jak wielu innych rycerzy Kościoła przybyło tu w tym samym co on
celu. Wśród kilkunastu zgromadzonych, których uwagę przykuł próbujący wtargnąć do Kościoła
innowierca, młody paladyn rozpoznał znajome twarze.
Zwalisty ork wyrwał się ogłupiałym odźwiernym i rozejrzał dookoła. Zaawansowany
wiek nie pozwolił mu się wyprostować, a podzwaniający grzechotkami, drewniany kostur trochę
tuszował wyraźne utykanie. Mimo wszystko widać było, że to staruszek. Siwiutka i przerzedzona
broda pozostała miękka i puchata, a że nigdy nie posmakowała zimnego dotyku brzytwy, sięgała
teraz orkowi blisko samych kolan. W porytej bruzdami i zmarszczkami twarzy jarzyły się
zdradzające mądrość, migdałowe oczy. Ork mlasnął przeciągle i poruszał swoim malutkim jak
ziarnko pieprzu noskiem. J
ego spojrzenie ugodziło najmłodszego z rycerzy.
– Atarkisie… –
odezwał się, ruszając człapowatym krokiem w stronę zdziwionego
młodzieńca. – Atarkisie, Ręko Boga. Ogień obdarzył mnie wielką wizją…
Słowa starego szamana obudziły zdumienie na twarzach wszystkich obecnych. Nikt, kto
nie należy do Kościoła Crus-Haddora i nikt, kto nie jest jego rycerzem bądź kapłanem, nie ma
prawa wstępu do Katedry Świętego Triumwiratu. Nikt też nigdy nie ośmielił się nadawać
przydomków żadnemu z sług Kościoła, poza kapitułą, a już na pewno nikt nigdy nie nosił tak
„odważnego”, wręcz boskiego przydomku. Ten bowiem mógłby być nadany jedynie przez
samego anioła i to w niezwykłych okolicznościach.
Nikt jednak nie zaprotestował, choć krzyk oburzenia cisnął się na języki zgromadzonych
rycerzy, jako że słowa orkowego szamana zakrawały na bluźnierstwo, zaś Kościół Crus-Haddora
i jego zakonna reguła słynęły z zasad i surowości. Ten, kto wymówił te słowa, nie był jednak
byle kim. Stąd rycerze milczeli, nie wiedząc, do jakich granic mogliby się posunąć. Dreghor,
zwany Sędziwym, był jednym z najwybitniejszych, a już na pewno umiłowanym i ubóstwianym
przez imperatora wróżem, który przepowiadał losy rodziny królewskiej od ponad
siedemdziesięciu lat. I to z powodzeniem. Choć wiele jego przepowiedni bywało mglistych i
niejasnych, to większość okazywała się na tyle obrazowa, by móc je na czas właściwie
zinterpretować i ocalić idące na śmierć oddziały imperatorskie, schwytać szpiega lub zdrajcę
dworu czy też ubiec wyszkolonego zabójcę, wysłanego przez niegodziwych sąsiadów z państw
ościennych, ot, choćby z południowych pustyń Sułtanatu Indaharii.
Gdy stary szaman podszedł do osłupiałego elfiego młodzieńca, ten wyczuł, że ork pachnie
lasem i dymnymi wonnościami. Na jego szyi i nadgarstkach podzwaniały ozdoby z zębów i
ususzonych zwierzęcych oczu, a także kolorowe szkiełka i półszlachetne kamienie.
Dreghor bezceremonialnie położył dłoń na ramieniu młodego, srebrnego elfa, a gdy ich
spojrzenia spotkały się, paladyn dostrzegł w oczach szamana ocean żalu i głębokiego smutku.
Stary szaman podsunął paladynowi pod nos dziwny kwiat. Zapach był ostry, wiercący, by po
chwili zmienić się w ciepły i przyjemny. Wtedy fala wizji wpłynęła, w jakiś sposób, do serca
młodego rycerza, zatapiając jego spokój i burząc porządek myśli. Poczuł, jak cała wieczność
wejrzała w jego duszę. Czuł przeszłość, czuł to, co teraz i dziś, lecz czuł także, jak oplatają go
duchy przyszłości. Wtedy zdławił go straszliwy żal. Próbował coś powiedzieć, lecz głos mu się
załamał, a w oczach zalśniły kryształowe łzy. Przed oczami stanęło mu całe piekło. A wszelkie
zło i potworności miały twarz rycerza. Rycerza Crus-Haddora. Atarkis zakrztusił się i po chwili
złapał głęboki oddech. Skrył twarz w dłoniach, odpędzając potworne wizje, ale gdzieś tam pod
powiekami czaiło się ich ohydne wspomnienie.
–
Przykro mi, Ręko Boga – odrzekł stary szaman, obejmując oszołomionego rycerza.
Choć ta chwila nie trwała długo i stary wieszcz szybko się oddalił, to oniemiali
zaskoczeniem paladyni i księża widzieli, jak Dreghor, zwany Sędziwym, szepcze coś do ucha
Atarkisa i całuje go po ojcowsku w czoło. Czasem wystarczy impuls, żeby uwolnić diabla.
Łzy i smutek opuściły Atarkisa równie szybko, jak się pojawiły, pozostawiając po sobie
masę nieodgadnionych tajemnic i pytań bez odpowiedzi.
–
Bracie, czy wszystko w porządku? – spytał zatroskanym głosem prezbiter, gdy Atarkis
usiadł w jednej z ław, by opanować emocje.
–
Tak, ojcze. Dziękuję ci. Nie wiem, co mi się stało. Miałem dziwaczne wrażenie…
Widziałem… Nie, nie wiem, co widziałem.
–
Zapomniałem wspomnieć o jednej rzeczy. Wybacz mi, proszę, w natłoku tych nagłych
odwiedzin
zupełnie straciłem rezon.
–
Zdaje się, jak my wszyscy – odparł z gorzkim uśmiechem paladyn.
–
Twój brat, Atarkisie, kardynał Desturiuss… – Spojrzenie Atarkisa przeszyło księdza na
wylot. –
On powraca. Otrzymaliśmy wiadomość, że będzie tu przed wieczorem.
Młody paladyn rozpromienił się i pozwolił sobie na okrzyk radości. Rzucił się staremu
księdzu w ramiona, ściskając go mocno i serdecznie, aż tamten zaczął pojękiwać.
–
Pamiętaj – rzekł rozradowany Atarkis – nikomu więcej ani słowa, zrobimy mu wielką
niespodziankę! – Prezbiter kiwnął tylko głową i z lekka się uśmiechnął. Wiedział, że choć
Rycerze Światła nie uczestniczą w zabawach i uroczystościach, to ich bracia owszem, a to
oznaczało tęgą balangę w karczmie, suto zakrapianą nie byle jakim alkoholem i
„dziewczynkami”.
*
Desturiuss nie pamiętał, żeby ktoś dał mu taki wycisk, no chyba, że ta banda upiorów pod
dowództwem arcydiabła, co prowadzał na smyczy obmierzłego behemota. A przecież teraz
ściskał go tylko jego brat. Atarkis szalał z radości, a po policzkach spływały mu łzy szczęścia.
Sam kardynał też pozwolił sobie na chwilę wzruszenia, bracia nie widzieli się bowiem od chwili,
gdy Atarkis wyjeżdżał na nauki do klasztoru na wschodzie Imperium wiele, wiele lat temu.
–
Nawet nie wiesz, jak się cieszę! – wykrzyknął młody.
–
Widać to dość wyraźnie – odrzekł z uśmiechem Desturiuss. – Ale wiedz, że twoja
radość w niczym nie ustępuje mojej. Wyrosłeś na pięknego mężczyznę, a twoje dystynkcje
przysparzają mi ogromnej dumy. Wiesz, ja, mimo niewątpliwej miłości do Jedynego
Sprawiedliwego, nie miałbym w sobie tyle sił, by kroczyć twoją ścieżką. – Poklepał go po
ramieniu i przytulił, a przez myśli przebiegły mu bolesne sceny z przeszłości. – Wiedz, że jesteś i
zawsze byłeś moją wielką dumą.
Atarkis zaniemówił. Kochał brata nad życie i zawsze upatrywał w nim wzór cnót i
ideałów. Brat kardynał, paladyn wielkiej sławy, który od ponad trzystu lat walczył ze złem w
najgors
zych norach tego świata, teraz mówił o nim z takim uznaniem i dumą, że młody rycerz nie
mógł powstrzymać wzruszenia.
–
No już – rzekł Desturiuss. – Bądź duży i przestań się smarkać – zażartował. – Na
uściski i opowiadania przyjdzie jeszcze czas, a my przecież nie możemy stać tak na środku ulicy.
–
Racja. Pozwoliłem sobie przygotować małą niespodziankę dla ciebie. Jak tylko
przywitasz się z Luną, która oczywiście nic nie wie o twoim powrocie, przyszykujcie się i
przyjdźcie, proszę, do Kryształowego Pucharu.
Desturiuss spojrzał na brata z ukosa.
–
Mam zacząć żałować tego, co powiedziałem? – spytał z przekąsem. – Ty, ostoja
prawości, urządzasz mi powitalną bibę w znanym przybytku, niegrzeszącym dobrą reputacją?
–
Och, daj spokój. Z tego, co mi wiadomo, są już tam Ragnar, Derlos, Forlorn i pół całej
kurii. Na pewno odprawili stosowne egzorcyzmy i konsekrowali to miejsce, by na dziś wieczór
pozbyć się mieszkającego tam diabła. – Atarkis przykleił sobie głupawy uśmieszek.
– Dobra –
zaśmiał się Desturiuss. – Będziemy.
–
To super, Dest, przywitam was, ale, jak wiesz, długo tam nie zostanę, więc bądźcie
gotowi na moje jutrzejsze odwiedziny.
– Dobrze, dobrze. –
ucałował brata. – Luna upiecze swoje sławne rajskie jabłka. Musisz
spróbować. – Poklepał Atarkisa i wskoczył na siodło.
Już po chwili znikał w barwach zapadającego zmierzchu. Atarkis odprowadzał go pełnym
szczęścia i miłości spojrzeniem. Głęboko westchnął i ruszył spokojnym krokiem w stronę
luksusowej karczmy, gdzie dziś w nocy dziać się miało niezwykłe widowisko i iście szampańska
zabawa. A było co świętować. Oto Desturiuss Stormbringer, najsławniejszy paladyn Verlaos,
jego brat, powrócił do domu.
*
Hadrius był z rodzaju tych „groźnych piratów”, o których mówiono, iż są najsilniejsi,
najstraszniejsi i najgroźniejsi i dosłownie przerąbane jest ich spotkać na swej drodze. Takie
słuchy chodziły o Hadriusie. Szkoda tylko, że te wieści można było usłyszeć głównie od niego
samego.
Chudy jak szczapa ork o szarozielonej skórze miał blisko dwa kije wzrostu i nigdy w
swym długim życiu nie postawił stopy na pokładzie żadnego statku – nawet tych, które
wychodziły rankiem w morze, by popołudniem wrócić z tuńczykiem i krewetkami. Jednak wśród
bywalców tawerny Pod Wężem Morskim uchodził za wytrawnego korsarza, który z niejednego
j
uż pieca jadł piracki chleb. W gruncie rzeczy znajomość morza i korsarskiego rzemiosła
zaczynała się i kończyła, w jego przypadku, na dogłębnej znajomości rumu, który to trunek
zwykł żłopać litrami w okolicznych wyszynkach.
Wieczór był ciepły i przyjemny, a noc zapowiadała się pięknie. Hadrius, po opędzlowaniu
na porannym targowisku dwóch półolbrzymów z opasłych sakiewek, mógł śmiało zaliczyć ten
dzień do udanych. Poczekał z tym jednak do zachodu słońca, gdyż, jak każdy pirat z krwi i kości,
był niezwykle przesądny, szczególnie gdy przebywał na lądzie. Dobrze ustawiony i pewny
ciekawie zapowiadającego się wieczoru, skierował swe kroki do szulerni Diabeł Morski, gdzie
stare wilki z błękitnego szlaku, pospołu z okolicznym kryminogennym marginesem, oddawały
się rozkoszom hazardu i taniego seksu.
Na wnętrze karczmy składały się jedno główne i dwa skrzydłowe pomieszczenia, a także
kilka prywatnych loży, gdzie zacni goście mogli zaznać nieco prywatności. Gdyby komuś to
jednak nie wystarczało, Diabeł Morski oferował na przytulnym pięterku szeroki wachlarz
jednoosobowych pokoi. Każde, ma się rozumieć, z pięknym, królewskim łożem. W środku
karczmy, ozłoconej tańczącymi jęzorami pochodni i kandelabrów, bawił się rozpasany motłoch.
Przy prostych stołach i jeszcze prostszych ławach dzicz żarła indycze udźce, słodzone placki z
agawy i bigosy na świńskim ryju, popijając wszystko obficie krasnoludzką gorzałką. Podpici i
trzeźwi goście tegoż przybytku pospołu zaczepiali przedzierające się między nimi półnagie
karczmarki i służebnice, które swoimi wywalonymi na wierzch obfitymi cycorami i wystającymi
spod miniówek pośladkami miały przyciągać klientelę.
Podczas gdy w sercu karczmy trwała niekończąca się impreza, w jej skrzydłowych
częściach, skryci za ciemnymi kurtynami, miejscowi gamblerzy i cwaniaczkowie obstawiali w
ruletkę, oczko, siedem szóstek, śmierć i demona, a także w zwykłe i jakże popularne siłowanie
się na rękę. Dla koneserów wciąż jednak pozostawał główny stół, gdzie niepodzielnie rządził
ostry pokerek, suto zakrapian
y złociszami, tymi (jak zwykle) z mocno podejrzanego źródła.
Piękna (jak na gust Hadriusa) ludzka kobieta o wychudzonym ciele i przerzedzonych
kasztanowych włosach oraz przednich zębach siedziała na kolanach dumnego korsarza, który
postanowił spróbować szczęścia w pokerowej rozgrywce. Z rozchylonym kaftanem i kwaśnym
grymasem na orkowej twarzy naprawdę wyglądał na stałego bywalca, a ufny w swą pozycję i
opinię mierzył wszystkich wkoło groźnym, korsarskim spojrzeniem. Tania kurewka, która na ten
wieczór przy
brała imię Nelia, nie opuszczała Hadriusa na krok, non stop szepcząc mu do ucha o
niezaprzeczalnych walorach jego urody i niepodważalnej męskości. Z udawanym mruczeniem
namiętnie głaskała jego naprężoną, choć chudą jak szczapa klatkę piersiową, raz po raz jednak
zerkając na obfitość Hadriusowej sakiewki.
–
Bywasz czasem Pod Wężem Morskim, mała? – Hadrius złapał swą wybrankę za
małego, nieforemnego cycka.
–
Nie, kochanie, mój dom jest tutaj niedaleko. Dla damy niebezpiecznie jest oddalać się
od domostwa.
– Z
e mną nic by ci nie groziło – parsknął. – Żałuj, że cię nie było wczoraj, był tam taki
Gudrun, ksywa Rzeźnia, rozrabiaka z mojej dzielnicy. Wiesz, taki „fifa-rafa”, co to nie on. Ale
trafiła kosa na kamień. – klepnął ją w zadek.
–
Pokazałeś mu klasę, co, mój ty słodki piracie? – mruknęła mu do ucha.
–
Żebyś ty to widziała, jak go dopadłem! I trach i strzał, i jeden, i drugi, i trzeci. Padł w
końcu na dechy, ale nie popuściłem mu, nędznemu ścierwu, o nie! – Hadrius łyknął nieco rumu,
by nawilżyć gardło. – Jak się czołgał do wyjścia, to ja mu kopa i kopa. W sam środek dupy, jak
tylko się podnosił! Skakałem mu po łbie i krzesłem go, i krzesłem! Piszczał śmierdziel jak
pospolity szczur!
–
Och, ty mój siłaczu! – Liznęła go po koślawym uchu.
– Ej no, nie dekoncentruj mnie tu –
oburzył się. – Widzisz przecież, dupencjo, że gra idzie
o dużą stawkę. Nie?!
Hadrius odepchnął dziewczynę i zajrzał w karty. Trójka. Całkiem nieźle. Po chwili dobrał
dwie nowe, uważnie patrząc przy tym dwóm przeciwnikom na ręce, i już po chwili, pewny
zwycięstwa dzięki parze waletów, przebił krasnoludzkich braci kowali o kolejne trzy złocisze.
Rzemieślnicy, jako że mieli dużo większy talent i wyczucie do podków i toporów niż subtelnych
pokerowych niuansów, przegrali z kretesem i odeszli od
stołu, zostawiając w rękach Hadriusa
siedemnaście złotych monet, co stanowiło całkiem pokaźną sumkę, jak na kilka pierwszych
rozdań.
Rozochocony i podekscytowany, lądowy korsarz przyjął ofertę pokerowego pojedynku od
rosłego półolbrzyma, zwanego przez tutejszych bywalców grubym Mobanem. Faktycznie, trudno
było znaleźć trafniejsze określenie na tego jegomościa. Spod nieogolonej brody zwisało mu
podwójne podgardle, a spodnie noszone pod pasem uwalniały ohydny, trzęsący się kałdun, który
zdawał się dławić każdy oddech właściciela tak, że ten łapał powietrze jak wyrzucona na brzeg
ryba. Z palców zerkały wkoło kolorowymi oczkami złote pierścienie, a łysiejącą czuprynę
zdobiła zsuwająca się czarna chusta z wizerunkiem trupiej czaszki.
Gdy gruby Moban zaproponował stawkę trzech złotych monet, Hadrius ochoczo się
zgodził. Kiedy jednak cena wzrosła do pięciu, a następnie do siedmiu, ork obdarzył półolbrzyma
badawczym spojrzeniem. Zwłaszcza, że cały czas wygrywał.
– Kochanie –
szepnęła Nelia – to miejscowy szuler, znam go. Nikt z nim nie grywa,
chyba że przyjezdni. Zaraz stracisz wszystko, chodźmy stąd, dopóki jeszcze masz swoje
pieniądze.
Hadrius spojrzał z niedowierzaniem na panienkę lekkich obyczajów, po czym jednym
ruchem zawinął złoto ze stołu i dziękując za grę, zniknął w drzwiach karczmy, by po chwili
rozpłynąć się w ciemnościach ciepłej, letniej nocy.
Buzujący w żyłach rum i dzikie pocałunki, jakimi zasypywała go Nelia, odebrały
Hadriusowi trzeźwość myślenia. W tej sztuce uwodzenia prym wiodła sprawna, kobieca dłoń,
która bezpruderyjnie dobierała się do Hadriusowych klejnotów.
–
Chodźmy do mnie – rzuciła, gdy ich języki rozplątały się na chwilę. – To niedaleko, nie
wezmę pieniędzy. Za bardzo mi się podobasz.
Podła dziwka była sprytna. To zgubiło Hadriusa, który, nadęty dumą jak paw, nie
zauważył nawet, kiedy znalazł się w nieznanej okolicy, gdzie wkoło nie było ani żywej duszy.
Dziwną oznaką wydały się też zabarykadowane okna i opuszczone kamienice, ziejące czernią
powybijanych szyb. Najgorszym okazał się jednak ten ciemny zaułek, w którym nieopatrznie
wciągnęła go Nelia. Od zalegających wkoło cieni odkleiły się cztery masywne postacie. Dużo
bardziej realne niż ciemności, z których się wyłoniły. Miały też w rękach bardzo realnie
wyglądające drągi i pały, a na twarzach wyraźne oznaki nietolerancji.
–
Co to, kurwa, mały śmierdzielu?! – warknął jeden. – Kobietkę mi zaczepiasz?
– Yyy… –
Nim zdążył cokolwiek rzec, Nelia ze śmiechem uciekła, zostawiając go z
nieciekawym towarzystwem.
–
Idę po następnego – rzuciła. – Dziś obrodziło w takich.
Hadrius patrzył w oczy śmierci. Gdy mroczne postacie zbirów zbliżały się do niego,
sekundy zdawały się obracać w minuty, a te zaś w godziny. Cała odwaga i pewność siebie,
typowa dla korsarskiego ducha, obecnego w ciele każdego morskiego wilka, gdzieś się ulotniła.
Próbował jeszcze coś powiedzieć, jakby wierząc, że słowa wyratują go od tej gardłowej sytuacji,
jednak nie był magiem i mógł co najwyżej porzucać pod nosem „kurwami”, przeklinając swój
podły piracki los. Niestety, nawet nie zdążył.
Silny cios w twarz rzucił go na ścianę, a kolejne posypały się jak gromy z jasnego nieba,
pozbawiając go tchu i sił do utrzymania się na nogach. Gdy upadł, czuł w ustach smak ścieków i
palące dumę wyzwiska, jakimi go obrzucali. Kopniaki i ciosy pałek pokrywały go opuchlizną i
toczyły krew z ust. Młody pirat nie zwracał już uwagi na ból, czuł tylko wstyd.
Gdyby mógł wstać i spojrzeć w światło zaułka, tam, gdzie wychodził on na ulicę,
zobaczyłby zakutą w stal postać, która w milczeniu przyglądała się jego kaźni. Do czasu…
–
A cóż my tu mamy? – rzekł nieznajomy, wchodząc spokojnym krokiem w zaułek.
Ciemności skryły go niemal zupełnie, a uliczne światło latarni, która znajdowała się za
nim, sprawiało, że nie sposób było go rozpoznać.
– Czego tu, kurwa? – Sp
lunął na ziemię herszt bandy. – Nie widzi, żeśmy zajęci?!
– Widzi –
odrzekł, nie zwalniając kroku. – Dlatego idzie.
– To niech lepiej idzie w pizdu! –
Herszt wystąpił kilka kroków. – Bo może skończyć jak
ten tutaj. Nie wpieprzaj się w nie swój interes, bo możesz zaraz swój interes stracić. Jasne?!
Odpowiedziała mu tylko cisza, wśród której rozchodził się chrzęst metalowej zbroi.
Chrupot kości miażdżonej twarzy i jęk umierającego bandyty otrzeźwiły pozostałych.
Hersztowi szczęka wbiła się w mózg, a upadając na ziemię, mężczyzna zdążył ostro zmoczyć
gacie. Bandyci natychmiast odskoczyli od swej ofiary i obrócili się ku nowemu
niebezpieczeństwu.
Lecąca ze świstem drewniana pała poszła w drzazgi, gdy nieznajomy zablokował
spadający cios opancerzonym ramieniem. Kontratak łokciem oderwał nos atakującego,
otwierając w środku jego twarzy tryskającą krwią dziurę. Ten padł, wyjąc i bryzgając
strumieniem posoki na prawo i lewo.
–
Na bogów, kim ty jesteś?! – wyryczał jeden z próbujących ucieczki bandziorów.
– Sprawiedliw
ością – odrzekł nieznajomy rycerz, gdy jego ręka zaciskała się na gardle
trzeciego bandziora, miażdżąc mu z chrupotem krtań.
–
Litości – ryknął ostatni żyjący łobuz. – Litości, panieee! – Nie przestał się jednak
rozglądać, jak by tu czmychnąć ze ślepego zaułka albo wpakować znienacka rycerzowi kosę pod
żebro.
–
A czy ty posłuchałbyś takich próśb? Gdyby ten, nad którym się pastwiliście, je
wygłaszał? Gdyby tak jak ty wzywał wszystkich bogów na pomoc? Posłuchałbyś?
Czując nieuchronny koniec, niegodziwiec wpadł w furię i chwytając zatknięty za pasem
nóż, natarł na stojącego w ciemnościach rycerza. Czuł zbliżającą się śmierć i postawił wszystko
na jedną kartę. Nie czekał na nią długo…
–
Jak się zwiesz? – spytał rycerz, podnosząc silnym ramieniem pobitego orka.
– Hadrius –
zasyczał, czując ból w całym ciele. – Komu dziękować?
– Crus-
Haddorowi. To jego oczy widziały nieprawość, której ofiarą padłeś, i jego wola
mnie tu przywiodła.
–
Aaa, ale jak cię zwą, panie? – wykrztusił uratowany, chwytając się za puchnącą nogę,
na której nie mógł ustać.
– Atarkis –
odrzekł rycerz. – Atarkis Stormbringer.
–
Dzięki ci zatem, panie. Zginąłbym, gdyby nie ty.
– Gdyby nie wola Crus-Haddora –
przypomniał mu łagodnie rycerz. – Ja byłem tylko
ucieleśnieniem tej woli. Ale cieszę się, że Pan pozwolił mi ciebie ocalić i wymierzyć karę tym,
którzy na nią zasłużyli.
–
Strasznie mnie stłukli – wysyczał przez zęby Hadrius. – Nie wiem, czy dam radę
dowlec się do domu.
Atarkis dotknął jego piersi okutą w stal dłonią i zaczął recytować cichą, pełną oddania
modlitwę. Hadrius poczuł ciepło i mrowienie, a gdy spod przymkniętych powiek paladyna
rozbłysło złote światło, korsarz wydał okrzyk zdumienia. Ból minął, podobnie jak wszelkie ślady
pobicia.
–
Dziękuj Jedynemu Sprawiedliwemu – rzekł uśmiechnięty paladyn. – Dziś zdecydował,
że wyjdziesz z tego bez szwanku. – Poklepał Hadriusa po ozdrowiałych plecach, po czym
wcisnął mu w dłonie sakiewkę, którą zdążyli odebrać mu złodzieje.
Oniemiały ork patrzył, jak jego wybawiciel oddala się, znikając powoli za rogiem. Gdy
księżyc osrebrzył jego włosy i paladyński pancerz, Hadrius mógłby przysiąc, że jego sylwetka
rzuciła na uliczny bruk cień skrzydlatej postaci…
*
Atarkisa od Kryształowego Pucharu dzieliły jeszcze dobre dwie przecznice, a już do jego
uszu doch
odziły dźwięki charakterystyczne dla szampańskiej zabawy. W duchu modlił się, by
zdążyć tam przed bratem i bratową, wstyd byłby się bowiem spóźnić. Tak bardzo chciał ich
osobiście przywitać.
Stare, dębowe wrota otworzyli przed nim wieczorowo ubrani ochroniarze o posturach
gladiatorów. Wnętrze prezentowało się naprawdę imponująco. Szynkwas, zwany tutaj barem,
lśnił wypolerowanym drewnem o ciepłej orzechowej barwie i wlewał się, niczym łza, w głąb
karczmianej sali. Za ladą, wśród kryształowych dodatków, uśmiechały się półelfie piękności, a
niewielkie, błyszczące i wypolerowane stoliki ozdobiono świeżymi kwiatami. Goście siadali tu
jak w amfiteatrze, mając dzięki temu widok na całą ozdobioną szlachetnymi marmurami salę.
Prywatne loże nurzały się w zapachu kadzideł i klimatycznym półmroku, oferując gościom nie
tylko najwyższy w mieście standard, ale i niezwykle cenną prywatność. To tu na srebrnych
półmiskach wjeżdżały na stół najprzedniejsze mięsiwa, a w inkrustowanych kością słoniową
dzbanach czy ciętych kryształowych karafkach podawano najszlachetniejsze trunki.
To w jednej z tych lóż, zwanej od obfitych szkarłatów i purpury „królewską”, Atarkis
dostrzegł swoich przyjaciół i towarzyszy. Na szczęście nie było jeszcze Desta i Luny. Gdy ruszył
w ich stronę, poczuł coś dziwnego. Jakby niepewność, która od razu odmalowała się na jego
obliczu. Przed oczami przemknęły mu dziwne i budzące trwogę obrazy, których doświadczył w
obecności starego szamana. To przez to narkotyczne zielsko! Stary ork pewnie non stop je ćpa, a
p
otem gada takie bełkoty. Po kiego on to wąchał?! Był już ledwie kilka kroków od loży, gdy
zauważył, że w środku stoi jeszcze ktoś. Był to Kyrian Neveleth. Młody paladyn nosił barwy
Kościoła Crus-Haddora, lecz tym, co wyróżniało jego niecodzienny strój, była czarna róża i tegoż
samego koloru wstęga przypięta do okutej w stal piersi – symbol złej nowiny.
Atarkis stanął w wejściu, a twarze zgromadzonych obróciły się ku niemu. Wszyscy byli
milczący i bladzi. W ich twarzach młody rycerz Kościoła wyczytał smutek i tragedię.
–
Co się stało? – zapytał, obawiając się najgorszego.
– Bracie Atarkisie –
zaczął Kyrian – w domu twego brata wydarzyła się straszna
tragedia… Wszyscy nie żyją.
Rozpacz zalśniła łzami w oczach młodego rycerza, a do jego mężnego serca wdarła się
trwoga i bolesne pytanie.
– Co?! Jak?! Wszyscy…? –
wykrztusił.
–
Luna, mój bracie, i ich dziecko… Okazało się, że była brzemienna – odpowiedział
Kyrian. – To nie wszystko –
kontynuował. – Oddział gwardii miejskiej, który akurat była na
patrolu, przypłacił interwencję życiem.
– Gwardia?
–
Przybyli tam zaalarmowani pożarem.
–
Pożar? – wyjęczał paladyn. – Więc pochłonęła ich pożoga?! Mówże, co się stało!
– Nie –
odrzekł Kyrian, szukając w oczach towarzyszy jakiegoś wsparcia. – To on to
uczynił, mój bracie.
At
arkis ryknął, a jego głos przemienił się w tubalny grzmot.
– Kto?! –
ryknął, nachylając się nad oniemiałym Kyrianem. – Kto to uczynił?!
*
Desturiuss był już niedaleko. Zostawił wierzchowca przed ogrodzeniem i spojrzał na swój
dom. W blasku gwiazd wyglądał naprawdę urzekająco. To tutaj spędzał z Luną i swoim
młodszym bratem najpiękniejsze chwile swego życia, póki wojna i służba Crus-Haddorowi nie
wygnała go na pogrążone w mrozach i ciemnościach północne rubieże. Teraz wreszcie powrócił
do domu. Tak dawno tu
nie był.
Skierował swe kroki w stronę drzwi, obserwując ciepłe światło migoczące w oknach.
Powąchał zapach otaczającej go letniej nocy, który tak, jak podejrzewał, był naprawdę
urzekający. Cichym, lecz pewnym krokiem podszedł do drzwi i nacisnął klamkę.
Krzątanina na piętrze zwróciła jego uwagę, toteż od razu skierował się w tamtą stronę.
Lata wojny i nawyki noszenia ciężkiego pancerza nie odebrały mu elfiej giętkości i płynności
ruchów, szedł przeto cicho jak drapieżny kot. Po chwili popchnął półprzymknięte drzwi sypialni i
jego oczom ukazała się straszliwa scena. Godna boskiego osądu.
Ogromne łoże z różowo-białym baldachimem otaczały płonące, migotliwe świece. Przez
otwarte okiennice do środka wpływała ciepła, nocna bryza, a srebrzysty dotyk księżyca spowijał
niezwykłym blaskiem nadmuchane zasłony i atłasową pościel.
Piękna Luna, jego druga wielka miłość, nie była jednak sama. Gdy wszedł, leżała na łożu,
wciągając do siebie za rękę przystojnego elfa, znanego Desturiussowi jako wnuk Mistrza Gildii
Czarodzi
ei. Gdy zobaczyła swego męża, zamurowało ją, podobnie też jej amanta, który stanął jak
rażony spojrzeniem bazyliszka.
Desturiuss długo stał w milczeniu. Cóż było mówić, gdy słowa okazały się zbyteczne,
szczególnie teraz, gdy jego wiara i godność toczyła zawziętą walkę z miłością i kodeksem
każdego prawdziwego rycerza.
W końcu wściekłość i rozpacz wzięły górę. Kardynał, który latami mierzył się z
najstraszniejszymi stworami tak tego, jak i innych światów, i wychodził z nich zwycięsko, dziś
legł pod gruzami swej utraconej miłości. Wracał do domu z wojny, jako zwycięzca wielu bitew,
lecz ta chwila uczyniła go przegranym. Jakaś siła znów zabawiła się jego kosztem. Gorzki smak
klęski w najważniejszych zmaganiach o własne szczęście niósł w sobie okrutną woń zdrady,
czegoś, czego rycerz Crus-Haddora nigdy nie wybacza.
Powietrze napełniło się gniewem i elektrycznym zapachem budzącej się ze snu burzy.
Desturiuss dobył Skrzydło Anioła Śmierci – swój ukochany miecz. Odrzucił głowę w tył i,
rycząc z wściekłości i żalu, wymierzył niebiosom bluźnierczy cios.
–
Czym ci zawiniłem, Crus-Haddorze?! Cóżem uczynił, że odebrałeś mi wszystko, co
miałem, i wszystko, dla czego żyłem! Zniszczyłeś moje szczęście wiele lat temu, a gdy
próbowałem je znów odnaleźć, przypomniałeś mi, że nie mam do tego prawa! Czy za mało Ci
dałem?! Swe serce, swe ciało i duszę, walcząc w imię Twoje na krańcach tego świata i
przemierzając otchłanne i piekielne rubieże. Czy tak mi się odwdzięczasz za mój hołd i
poświęcenie?!
Przerażony elfi kochanek, który nie widział świata poza śliczną dupką Luny, teraz pragnął
tylko znaleźć się jak najdalej stąd. Złapał swe szaty i chybcikiem zaczął wciągać spodnie,
sposobiąc się tym samym do wyjścia. Desturiuss tylko spojrzał na niego, a ten z miejsca stracił
ku temu chęci. Upuścił zwinięte w kołtun odzienie i czekał, wpatrując się w oczy rycerza. Oczy,
w których właśnie zamieszkała pustka i szaleństwo.
Cios metalową rękawicą był dla młodego, delikatnego elfa niczym kopnięcie behemota.
Padł na drewniany stół z hukiem, zamieniając go w drzazgi. Z jego twarzy została mokra,
mięsista miazga, obficie spływająca juchą.
–
Podły, samolubny i okrutny Boże! – ryknął rycerz. – Twoja prawda i Twoje nauki to
wszystko nędzne oszustwo. Karmisz nas kłamstwem, od zarania dziejów czerpiąc siłę do swego
marnego istnienia z wiary i dewocji naszych braci, a jesteś tylko marną kupą łajna! Służyłem Ci
wiernie przez blisko trzysta lat! Ale teraz z tym koniec! Od dziś nie jestem Twoim Kardynałem
Światła, od dziś jestem Twoim największym wrogiem i wiedz, że poczuje, czym jest prawdziwe
piekło, każdy, ktokolwiek mnie spotka! Nie spocznę, póki będzie żył choć jeden Twój
wyznawca, a gdy już ich zabraknie i staniesz się tylko wspomnieniem, to ja prowadzić będę
armię, która zapuka do wrót twojego niebiańskiego domu i zmyje go niczym zamek z piasku.
Nadszedł Twój koniec!
Płacz Luny nie wywarł na oszalałym z rozpaczy Desturiussie najmniejszego wrażenia.
Beznamiętnym, metodycznym ruchem skręcił kark jej kochanka, który jeszcze żył, pojękując
wśród szkieł i resztek strzaskanego stołu. Rycerz odwrócił się ku swojej żonie.
–
Błagam cię! – wykrzyczała przez łzy. – Oszczędź choć moje dziecko! Desturiussie,
zaklinam cię!
Jeśli w sercu Desturiussa pozostały jakieś ludzkie odruchy, to te słowa rozwiały je niczym
szaleńczy wiatr.
– Twoje dziecko… –
jego głos zabrzmiał, jakby całe piekło przemawiało przez niego. –
Nie było mnie w domu ledwie kilka lat, a ty, szmato, zdążyłaś już założyć sobie rodzinę?! Gdzie
się podziały obietnice wiecznej miłości, które mi składałaś? No, gdzie one są?! – Odpowiedział
mu tylko szloch.
–
Żałosne – rzekł. – Trzeba się było nie kurwić. – Dobył swojego miecza i ruszył w stronę
żony. – Obejrzyjmy tego malucha.
*
Zapadał zmierzch. Chylące się za horyzont słońce rozlewało swe złociste łzy po
ciem
niejącym niebie. Pasma lekko puchatych chmur chwytały je, łapczywie rozszczepiając
strumienie złota w poszczególne pasma. Im głębiej złocisty tytan nurkował za odległymi skałami,
tym bardziej jego tarcza nabierała barwy krwi, jakby kaleczył się o wystające, skalne zębiska.
Atarkis wiedział jednak, że było inaczej. Dziś w nocy poleje się krew. To mówiło mu słońce. Był
gotowy.
Spiął konia i ruszył stępa w stronę podnóża skał, gdzie czerniło się wejście do niewielkiej
groty. Niegdyś, za młodu, bawił się tam z Destem i innymi chłopcami w chowanego lub rycerzy i
złego smoka. Dziś przeczuwał, że tam właśnie spotka swego brata.
Gdy stanął u progu, wyczuł jego obecność. Był pełen wątpliwości. Jego wiara, kodeks i
reguła zakonna nakazywały mu, jak ma postąpić, lecz serce stanowiło inaczej. Wszedł jednak do
środka, znikając w ciemności.
Desturiuss stał w skalnej komnacie, obrócony tyłem do wejścia. Kilka pełgających
jęzorów pochodni dawało tu skromny, lekko mdławy blask.
–
Wiedziałem, że przyjdziesz – rzekł po chwili oczekiwania.
–
Wiedziałem, że cię tu zastanę – odrzekł młodszy brat. – Desturiussie, co się stało, że
dopuściłeś się tak strasznych czynów? Do dziś nie mogę… – przerwał, gdy jego brat się
odwrócił, a w jego oczach widać było pulsujące szaleństwo. To nie był już ten sam Desturiuss,
nie ten sam kardynał Crus-Haddora, pogromca zła i nieprawości. To już nie był jego brat. To była
ciemność.
– Na Crus-Haddora! –
wyjęczał prawie bezgłośnie Atarkis. – Ciemność zamieszkała w
tobie!
– O tak, mój drogi bracie. Teraz ni
e jestem już sanktuarium podłego Boga, którego
imienia wzywasz, jakże daremnie. Teraz są ze mną ci, po których przynajmniej wiem, czego się
spodziewać!
–
Ogarnęło cię szaleństwo, ale są jeszcze siły, które mogą ocalić twą duszę przed
zatraceniem.
– Co mi p
roponujesz? Poddanie się egzorcyzmom? Sam wybrałem tę drogę, nikt mnie do
niej nie zmuszał. Poza tym, obaj wiemy, po co tu przyszedłeś.
–
Ciąży na tobie krew niewinnych! – krzyknął wściekle Atarkis. – Luna, Alestres,
nienarodzone niemowlę, które wydarłeś z jej łona i przykułeś do drzwi, pozwalając mu się palić!
Istnienia gwardzistów, które bezprawnie im odebrałeś!
–
Niewinnych?! Wciąż jest w tobie tyle wiary w słuszność tychże osądów i własnego
postępowania. – Desturiuss zamyślił się, spuszczając głowę. – Wiedz tylko, że On mnie opuścił.
Twój wielki Crus-
Haddor, niegdyś i mój Bóg, zakpił sobie ze mnie i mego poświęcenia,
odbierając mi wszystko, co kiedykolwiek miałem. Czyż to nie wymaga sprawiedliwości? A
bestialstwo, którym śmiesz mnie piętnować, nie różni się chyba zbyt wiele od tego, czego ty
dokonujesz w imieniu wiary, czyż nie, krzyżowcu? Wygodnie jest mordować w imię prawa, nie
sądzisz? Na wojnie odbieramy setki istnień, a w zamian za to nagradzają nas tytułami,
godnościami i nieśmiertelną sławą, gdy jednak uczynimy to na własnym podwórku, stajemy się
mordercami godnymi potępienia.
–
Widzę, że już nawet mówisz jak diabeł – wysyczał Atarkis.
–
Sam kiedyś rzekłem tak do kogoś. Dawno temu. Nie rozumiałem wtedy, że miał rację.
Teraz rozumiem.
– Czas z tym
skończyć. Dziecko było niewinne, podobnie jak jedenastu gwardzistów,
których zamordowałeś!
– Ofiary wojny. –
Desturiuss machnął ręką. – Nie pierwsze i nie ostatnie.
–
Nie będzie żadnej wojny, czas twoich okrucieństw i twego szaleństwa kończy się tutaj!
I w
iedz, że czynię to, by oswobodzić twą nieśmiertelną duszę z okowów zepsucia, jakiemu uległ
twój słabowity umysł!
Desturiuss dobył miecza i błyskawicznie runął na brata. Zaskoczony Atarkis w ostatniej
chwili uniknął dekapitacji. Potężne miecze skrzyżowały się na chwilę, sypiąc garściami iskier.
–
Kiedy patrzę na ciebie, Atarkisie, widzę samego siebie sprzed wielu, wielu lat.
–
Zatem musiało to być bardzo dawno, bo dla mnie dziś umarłeś!
–
Fanatyczny. Bezkrytyczny. Lojalny. Jak ja. Ale pamiętaj. – Desturiuss zaczął obchodzić
brata, szykując się do kolejnego ciosu. – Zakon jest dobry, póki niczego nie masz, bo wtedy nie
sposób ci czegokolwiek zabrać. Ale poczekaj, aż coś osiągniesz, aż znajdziesz w swoim sercu
miejsce dla własnego prywatnego szczęścia.
– Nie zw
iedziesz mnie swoim jadem. To nie ty przemawiasz, to zło!
–
Światłość jest zazdrosna i zdepcze twoje szczęście, obróci marzenia w gruzy i zostawi z
niczym, tylko po to, by przekornie sprawdzić, czy jest dla ciebie najważniejsza!
Desturiuss zaatakował z szybkością błyskawicy. Ciął w szyję i lewy bark. Atarkis zawył,
gdy uderzenie wygięło naramiennik, obijając mu ramię. Ledwie pół palca i młody paladyn byłby
już bez głowy. Jednak Desturiuss nie zamierzał go zabić. Dziesiątki lat walki nauczyły go
idealnie wyp
rowadzać atak. Jeśli nie trafił, to po prostu dlatego, że nie chciał.
Sprytnie i niezwykle sugestywnie zamarkował kolejny śmiercionośny cios, by przekonać
Atarkisa do prawdziwej walki. Ten nie czekał długo. Gdy niemal cudem sparował podstępne
niskie cięcie swego brata, wyprowadził kontratak. Potężne pchnięcie Egzekutora – jego
ukochanego miecza –
przeszyło Desturiussa na wylot.
Starszy brat wypuścił broń, która z głuchym brzękiem upadła na podłogę. Kilkukrotnie
szarpnął nim przedśmiertny dreszcz. Z ust popłynął strumień ciepłego szkarłatu.
–
Dziękuję ci – wyszeptał. – Szukałem tego od dziesiątek lat na krańcach wszystkich
światów. Nie spodziewałem się, że znajdę to w domu…
– Wybacz mi, Desturiussie. –
Łzy popłynęły paladynowi po policzkach. – Kocham cię. –
C
hwycił dłoń umierającego brata. – Powiedz, co mam teraz zrobić?
–
Pamiętasz stary dąb, nieopodal młynów wioski Tarur? Gdzie pomieszkiwała nasza
babka? –
zakrztusił się. Atarkis tylko skinął głową. – To dobre miejsce dla mnie – powiedział
umierający rycerz. – Przegrałem, Atarkisie, przegrałem wszystko, co w życiu nas, istot
śmiertelnych, jest najważniejsze. Weź zatem moją radę do serca, ostatnią radę, jaką mogę ci dać,
nim odejdę.
–
Daję ci me słowo honoru, że twoja wola stanie się światłem prowadzącym mnie w
ciemności. – Atarkis położył umierającego brata i ukląkł przy nim. Czuł, jak z każda chwilą
uchodzi z niego życie i widząc to, nie mógł powstrzymać się od łez.
–
Jeśli choć raz zboczysz ze swej ścieżki, sumienie zniszczy twoją duszę. Co noc będzie
smagać twoje myśli pokutą ukręconą ze wspomnień i wyrzutów, aż zostanie z ciebie wrak, który
pragnąć będzie już tylko śmierci. Nasza wiara to jedyne, co mamy w tym naszym szarym i
samotnym życiu. – Desturiuss ścisnął dłoń Atarkisa i wydał ostatnie tchnienie.
*
B
yła jeszcze wczesna pora, jednak nadchodząca jesień zrobiła swoje, czyniąc każde
popołudnie nieco mrocznym i pozbawionym słońca. Wiele z liści okolicznych drzew zabarwiło
się na złoto-czerwony kolor, oczekując silniejszych wiatrów, by móc niczym ptaki zerwać się do
lotu. Grzmiało, a niebo poczęło zasnuwać się smugami ciężkich, oleistych chmur, spod których
przebłyskiwały świetliste pioruny.
Atarkis stał nad niewielkim, acz schludnym grobem, który sam wykopał tuż pod starym,
rozłożystym dębem. W listowiu świergotały ptaki, a w powietrzu unosił się zapach nadchodzącej
ulewy. Rozpędzony wiatr przygnał tu z równin pierwsze kropelki deszczu, które zadzwoniły
zimnem o pancerz paladyna. Stalowa rękawica ściskała naręcze świeżych, polnych kwiatów.
Dziesiątki lat przyniosły Atarkisowi masę zmarszczek i bitewnych ran, a także utwardziły
jego ciało i ducha na stal. Jednak tu, każdego roku, w ten jeden jedyny dzień, Kardynał Crus-
Haddora i zarazem Wielki Mistrz Zakonu Aniołów i Miecza, Atarkis Stormbringer, nie mógł
pows
trzymać cisnących się do oczu łez.
–
Panie, Ręko Boga. – Valyghar w randze Infułata pokłonił się przed swym dowódcą. –
Musimy już ruszać – rzekł cicho, nie chcąc przerywać chwili prywatności.
Atarkis skinął mu lekko, obracając głowę, po czym wrócił do swoich myśli. Przyklęknął,
składając kwiaty na kamiennym grobie, i ucałował jego zimną, szorstką fakturę.
– Dla ciebie –
wyszeptał. – Zawsze lubiłeś polne kwiaty.
Poczet prezentował się imponująco. Kilkunastu rycerzy w złocie i gwiezdnych błękitach
dosiadło gryfonów najczystszej krwi. Tarcze, proporce na lancach i gryfonie czapraki z dumą
nosiły symbole wiary Crus-Haddora. Jedynego Sprawiedliwego Boga.
–
Jakie wieści? – spytał Atarkis.
–
Najechali od północnego wschodu królestwo orków, Onagharię – odrzekł Kyrian. –
Zwiadowcy donoszą, że dowodzi nimi jedna istota. Najprawdopodobniej ten sam, który obrócił w
perzynę księstewko Mythrarii i tamtejszy zakon rycerzy Białego Smoka.
–
Zabójca Aniołów? – spytał w powietrze kardynał. Odpowiedziało mu przytakujące
milczenie. –
Za każdym razem, gdy o nim słyszę, mam wrażenie, jakbym gdzieś już widział te
metody.
–
Doskonale dedukujesz jego posunięcia taktyczne, panie – rzekł Valyghar. – To daje nam
ogromną przewagę.
– Do czasu –
odrzekł zamyślony Atarkis. – Być może spotkaliśmy go już kiedyś i wiemy,
jak postąpi, lub też po prostu mamy szczęście.
–
Ty, Ręko Boga, nie my. To na pewno łaska naszego Pana. Za jej przyczyną znasz
posunięcia naszego wroga. – Kyrian pochylił głowę w hołdzie.
–
Nie różnię się niczym od was – odparł paladyn. – Jestem rycerzem, tak jak wy. Pyłkiem
na wietrze Jego woli. Kto wie, dokąd nas to zaniesie… – zamyślił się.
Po chwili, wskoczył na grzbiet perlistego gryfona.
– Ruszajmy –
rzekł. – Do stolicy, bo zmokniemy jak kury!
Pierzaste skrzydła z furkotem poderwały się do lotu, niosąc na swym grzbiecie zakutych
w stal rycerzy światła. Po chwili spadła ulewa, topiąc w szumie odgłosy tętniącej życiem
przyrody.
Na wzgórzu nieopodal zza masywnego głazu wyłoniła się postać. Desturiuss, choć
zachował srebrzystoperłowe włosy, w darze od śmierci otrzymał grafitową twarz. Spośród
wyostrzonych rysów i wystających kości policzkowych przebijały się lejące upiorny blask oczy,
całkowicie pozbawione tęczówek i źrenic. Czarno-złoty pancerz płonął krwawymi runami i
rytam
i czaszek, a wszystko wieńczyły kolcowate wyrostki, zdobiące zbroję na ramionach,
kolanach i łokciach. Te tak zwane „ozdoby” potrafiłyby obedrzeć ze skóry behemota, a co
dopiero człowieka. Spomiędzy płyt pancerza nieustannie wypływał czarny dym, niosący w sobie
odrobinę popiołu. Ów całun otaczał rycerza ciemności mrocznym, sypkim woalem, który niósł ze
sobą śmierć dla każdego życia, jakie tylko napotkał. Wkoło Desturiussa zwiędła trawa i wyschły
wszystkie kwiaty, a przelatujący obok ptak padł na ziemię martwy.
Co rok kardynał Atarkis przybywał tu na grób swojego brata i co rok jego nieumarły brat
Desturiuss pojawiał się tu także, by z oddali, skryty tajemnicą, obserwować to, co niegdyś było
jego życiem.
Desturiuss uśmiechnął się, obnażając diabelskie kły. Śmierć jest dobra – odziera
człowieka ze złudzeń. Daje władzę bez cienia wątpliwości i pozwala czynić swą wolę bez
poczucia winy. Śmierć jest słodka – to życie bywa często zbyt gorzkie. Śmierć zrywa kajdany
konwenansów i pozwala bez wyrzutów sumienia robić wszystko to, co za życia było
niedozwolone. Jednym słowem śmierć daje wolność, a będąc prawdziwie wolnym można
przecież robić WSZYSTKO.
Mroczny rycerz wydał z siebie okrutny wrzask, jakby pisk, przeszywając ciszę, która go
otaczała, dreszczem zbliżającej się śmierci. Z zaległego pod kamieniem cienia odkleił się upiorny
kształt. Mroczny wierzchowiec miał skórę jak smoła, kopyta z piekielnych ogni i grzywę płonącą
otchłanną purpurą. Całości rumaka z koszmaru dopełniały kłęby siarkowego dymu, buchającego
mu z n
ozdrzy, i wyłupione ślepia w oczodołach, w których płonęły błędne ogniki.
Desturiuss dosiadł Apokalipsy.
– No, kochanie. –
Poklepał piekielnego konia, wskakując na grzbiet. – Czas wracać do
domu i przygotować armię. Może tym razem, podczas topienia w nicości kolejnego świata,
spotkam się ze swym bratem oko w oko. I będzie tak, jak kiedyś, za naszych dawnych lat. W
końcu grunt to rodzina. – Zaniósł się złowieszczym śmiechem.
***
Oko Węża
Dochodziło południe. Złociste, letnie słońce pieściło ciemnogranatowe kopuły i
śnieżnobiałe wieżyce tętniącego życiem miasta Lal’vellon – stolicy magów. Elficka metropolia
liczyła sobie ponad pół miliona dusz i była rozsławioną na wszystkie strony świata kuźnią
magicznych talentów. Odkąd władzę sprawowała elfia Wielka Księżna Vheidra Sellaemenor,
księstwo El’vellal przeżywało złoty wiek swego rozkwitu. Zajmujące niewielką powierzchnię
księstewko graniczyło od południa z sułtanatem Indaharii, od północy zaś dysponowało
dostępem do morza Błękitnych Sylfów, co w połączeniu z licznymi wyspami rozsianymi wśród
ciepłych wód podzwrotnikowego archipelagu uczyniły z małego elfickiego państewka potęgę
handlową i żeglarską. Znane i podziwiane wyroby elfich artystów osiągały zawrotne ceny na
targach w różnych częściach świata, a ich niezwykle bogata kultura roztaczała coraz szersze
kręgi i przyciągała w swe granice wszelkie istoty kochające piękno.
Lal’vellon zbudowano w większości z białego kamienia i różnych gatunków marmuru,
przy zachowaniu dominacji barw stonowanych i pastelowych. Róż, błękit, seledyn i turkus stały
się więc wizytówką tego niezwykłego miasta i podobnie jak delikatna domieszka szkarłatów i
purpury, mieszały się z wonnymi olejkami, szlachetnością noszonych ozdób i perlistym
śmiechem tutejszych piękności. Nic dziwnego, że każdy kochał to miejsce.
Kilkadziesiąt lat temu arcymag Vesper Sarrakin przeprowadził się tu w poszukiwaniu
łagodniej odmiany od ostrego pustynnego klimatu południa i niewiele trzeba było czasu, by
stolica elfów zawładnęła jego sercem. Wkrótce przeniósł tu też swe alchemiczne laboratoria i
rozpoczął studia nad siłami transmutacji i przywołań. Wraz z grupą zaprzyjaźnionych czarodziei,
iluzjonistów i alchemików założył w centrum Akademię Prawdziwej Magii, gdzie pod
patronatem samej księżnej studenci z różnych stron świata zjeżdżali, by pobierać nauki i kształcić
swe umysły pod okiem największych mistrzów. Jego apetyt na tutejsze przysmaki i dobrą zabawę
przejawiał się również w innym wymiarze. Karczma Pod Szmaragdową Kobrą była w mieście
elfów synonimem elegan
cji i wysublimowanego luksusu. Mistrz zakupił ją jakiś czas temu od
lokalnego kupca, a dzięki wysiłkom tutejszych artystów i dekoratorów niemal całkowicie ją
przebudował, tworząc tryskającą przepychem enklawę dla tych, którzy nigdy nie liczyli się z
wydawanym groszem.
Południowa brama, zwana na cześć tytana słońca Łukiem Solarisa, była monumentalnym
łukiem triumfalnym, wykutym w seledynowym marmurze. Pięcioprzęsłowa, arkadowa
konstrukcja wspierała się na zdobnych w antyczne motywy impostach, zaś liczne, anielskie w
swym charakterze reliefy wyszły spod dłut tak genialnych w swym fachu mistrzów, iż każdego
patrzącego potrafiły wprawić w osłupienie, sprawiając wrażenie żywych. Ze wznoszącej się na
ponad dwadzieścia kijów bramy na wkraczających do miasta spoglądała połyskująca od zdobień
attyka. A tuż za bramą, pośrodku rozległej brukowanej drogi, stała dumna i posępna kwadryga
wraz z dostojną sylwetką księcia Lunariona „Strażnika Niebios”, pierwszego elfiego paladyna,
który zginął w legendarnym boju na pustkowiach u progu otchłani, powstrzymując inwazję
władcy demonów na zewnętrzny świat.
Delikatne promienie wschodzącego słońca muskały ukrytą częściowo pod habitem twarz,
gdy dnia dziewiątego miesiąca Ibn-shahaari, roku siedem tysięcy osiemset trzydziestego piątego,
Mogador Allantre przekroczył bramę Solarisa, tytana słońca.
*
Na placu targowym, w dzielnicy kupieckiej, panował umiarkowany ruch. Ogromna,
marmurowa fontanna Myrmeid tryskała dziesiątkami prężnych strumieni i wilgotnych perełek,
wpadając z orzeźwiającym pluskiem do wężowych wyżłobień, zasilających kryształowo-błękitny
wodny zegar, poświęcony smoczemu bogu mórz i oceanów, Levenarnnowi.
Woda szemrała, odbijając refleksy słonecznej pieszczoty w kawalkadzie oślepiających
błysków. Rozpylona mgiełka niosła ze sobą orzeźwiający chłód i wytchnienie od słonecznego
żaru, lejącego się obficie z niebieskiego firmamentu. Taugador „Tarcza Imperium” siedział na
kamiennym murku, tonąc w zadumie, i leniwym ruchem ręki raczył się garściami mięsistych,
suszonych morelek. D
elikatne, gładkie rysy twarzy, odziedziczone po matce, przydawały mu
niemal dziewczęcej urody. Cała reszta jednak była już dziedzictwem krwi ojca, księcia
pustynnych barbarzyńskich plemion. Grube, lśniące kruczą czernią włosy nosił zaczesane do
tyłu, gdzie spinał je w schludną i zadbaną kitkę. Ogromne barki i ramiona zmieniały jego
sylwetkę w trójkąt, a rozrośnięte mięśnie pleców i ud świadczyły o sile dzikiego tura. Jako
dziecko, oddany pod opiekę przyjaciela ojca, antycznego orka z rodu Khor, Hasgurna Margotha,
młodziutki Taugador całe dnie spędzał na bieganiu po lesie, podnoszeniu ciężkich kamieni i
rąbaniu drwa, nawet gdy nie było wcale takiej potrzeby. Stary ork wpychał w młodzieńca
obłędne ilości mięsa i owoców, zmuszając go co dzień do pokonywania granic swych
możliwości. Gdy ten osiągnął piętnaście lat, stary barbarzyńca uznał, że nadszedł czas nauki
walki. Treningi siłowe i wytrzymałościowe stały się więc rozgrzewką przed batalią walki wręcz,
na noże, dwuręcznym mieczem i oczywiście toporem, wśród których Taugador osiągnął
niedoścignione mistrzostwo. W wieku dwudziestu dziewięciu lat potrafił doskonale władać
każdym rodzajem siekier, toporów księżycowych, berdyszy, ogromnych toporów kolistych i
rzecz jasna obusiecznych, z czego te ostatnie stanowiły jego ulubiony oręż. Posiadał siłę kilku
dorosłych mężczyzn i wytrzymałość dzikiego zwierza, tak na ból i głód, jak i na wszelkie
niespodzianki, jakie mógł płatać nieznośny i kapryśny klimat. Przypłacił to jednak niewielkim
wzrostem, bolesnymi stawami i apet
ytem, przez który zdolny był pochłonąć tyle, co dorosły
tygrys. Ta ostatnia przypadłość wydatnie wpływała na jego sakiewkę, toteż rola świetnie
opłacanego najemnika prędzej czy później stała się koniecznością na drodze do własnego
utrzymania. Mając trzydzieści siedem lat był już po wieloletniej służbie w szeregach imperialnej
gwardii samego najjaśniejszego Leandera Voltara Saladrexa, która przyniosła mu zasłużone
przywileje, ordery, a także nieśmiertelną sławę, która po dziś dzień objawiała się tym, iż chociaż
odszedł ze służby, w każdym imperialnym mieście słowo Taugadora, zwanego Tarczą Imperium,
wciąż było prawem, a do jego zdania przychylały się tak posterunki gwardii i ich dowódcy, jak i
sędziowie i kaci całego imperium.
–
Znowu czymś się gryziesz? – zapytał tubalny głos przyjaciela. Taugador tylko kwaśno
się skrzywił, machając białą, skórzaną rękawicą, jakby odganiał się od much.
–
Nie frasuj się, praca jak każda inna – kontynuował przyjaciel. – Sam wybrałeś takie
życie, poza tym nie wiadomo, czy faktycznie misja ma służyć jakimś podłym celom, o jakie
zwykliśmy posądzać kapłanów Seta.
– I kto to mówi? –
odezwał się wreszcie wojownik. – Rycerz zakonu Białego Smoka o
tradycji sięgającej starożytnych czasów.
–
Być ślepym krzyżowcem jest łatwo – odrzekł rycerz. – Nie trzeba patrzeć bowiem na
szereg popełnianych błędów, gdyż wszystko usprawiedliwia święta wiara. Nasz zakon uczył
myśleć i to na długo przed podjęciem jakichkolwiek działań.
–
I to przez te cudowne metody okrzyknięto was heretykami? – Taugador wrzucił do ust
kolejną morelkę.
–
Być może – odpowiedział jego przyjaciel spokojnie. – Raczej uczyniła to zazdrość i
zawiść, dominująca w zakonach ościennych państw. Zła nie da się wytrzebić, Taugadorze, jest
bowiem wszechobecne, a poza tym dzięki niemu istnieje przecież kontrast, tak potrzebny do
odróżniania ziarna od plew i do czynienia dobra.
–
Nic dziwnego, że was ścigano.
–
Mówisz jak ci otępiali wieloletnią indoktrynacją krzyżowcy Crus-Haddora.
–
Dobrze, że żaden nas nie słyszy – odrzekł wojownik. – Mogłoby się okazać, że oto
nadeszła chwila na wypróbowanie topora. – Dziko się uśmiechnął. Taugadorowi zawsze bowiem
wracał humor, gdy tylko przychodziło komuś przykrochmalić bądź gdy w powietrzu unosił się
zapach zbliżającej się rzezi.
Przyjaciel usiadł koło niego. Olbrzym wyglądał niezwykle imponująco w czarno-
złocistym smoczym pancerzu. Mierzył niemal trzy kije i ważył blisko dwadzieścia siedem
głazów. Nadludzka muskulatura i grube, iście smocze kości były wrodzonym darem rasy złotych
olbrzymów z Czerwon
ych Pustkowi, piętrzących swe karmazynowe wzgórza na dalekim
południowym wschodzie.
Rycerz zdjął hełm, ukazując masywne i lekko toporne rysy wyraźnie elipsoidalnej twarzy
–
kolejnej cechy typowej dla jego rasy. Oczywiście, jak u każdego złotego olbrzyma, skórę miał
w barwie mahoniu, pokrytą setkami mieniących się, złocistych drobinek. I jak każdy złoty
olbrzym miał łysą głowę, podobnie jak całe ciało, które nie nosiło żadnych śladów
jakiegokolwiek owłosienia.
Wielki Lord Dardan Horn, gdyż tak brzmiało jego imię, był tytularnym władcą
zrujnowanej niedawno przez najazd sił ciemności Mythrarii, niewielkiego, acz malowniczego
państewka, mieszczącego się na archipelagu tropikalnych wysp. Teraz żył jako najemnik,
czepiając się strzępów wspomnień, stojąc wśród zgliszczy swojego świata jako jedyny ocalały
pomnik dumy i ambicji.
– Gdzie Seneth? –
spytał pancerny.
–
Nie wiem, zgubiłem go gdzieś w tłumie. – Taugador zmarszczył brwi. – O ile sobie
dobrze przypominam, było to nieopodal burdelu U Mamy Tessy.
– Starych nawy
ków nie sposób się pozbyć – westchnął Horn. – Szczególnie tych złych.
–
Chcesz morelkę? – spytał Taugador, podsuwając rycerzowi pod nos torebkę z
pachnącymi owocami.
–
Nieee, dziękuję. Jestem ciekaw tego spotkania, wiesz?
–
No, ja także. Czuję w tym jakiś smród, ale spotkać się spotkam. Bądź co bądź ich oferta
była ciekawa.
–
Cóż, mój przyjacielu. – Rycerz poklepał go protekcjonalnie. – Choć nigdy nie byłeś
jednym z nas
, zawsze widziałem w twoim sercu prawość. Wszakże bliżej ci do nas – rycerzy –
niż do tych dzikusów z plemienia twojego ojca.
Wśród gęstniejącej przy kramach ciżby przeciskał się Seneth Ling. Mierzący dwa kije i
łokieć iluzjonista, obeznany też ze złodziejskim rzemiosłem, nie szczędził wyzwisk i kuksańców
panoszącemu się na placu motłochowi. Choć nosił połyskliwą, czarodziejską szatę w barwie
srebra i konwalii, to nie sposób było nie zauważyć jego magicznego pochodzenia. Seneth był
bowiem kobronem. Jego ciało pokrywały połyskliwe łuski, mieniące się w świetle dnia kolorami
rdzy i ciemniejącego złota. Większa część ciała należała do humanoida, lecz sama głowa była już
ogromnym kapturem szykującej się do ataku kobry, tak też i twarz Senetha była całkowicie
wężowa. Małe i czarne niczym węgle oczy nie posiadały źrenic ani tęczówek, a wysuwający się
raz po raz rozdwojony język oblizywał kilkunastocentymetrowe, jadowe kły. Kobrony były
uznawane za potomków złych bogów, a konkretnie chodziło tu o pakt Meleghorna i C’aranthli –
bogini zdrady, podstępu i wszelakiego oszustwa. Wielu bogów cichaczem plotkowało o
rzekomym i tkliwym romansie tych dwojga, ale większość uważała, że nie było żadnego
romansu, co najwyżej jeden ostry numerek. Miało to ręce i nogi, bo raz, Meleghorn był
wiecznym kawalerem i raczej nie nadawał się do związków, a dwa, sama C’aranthla, jak głosiła
plotka, miała więcej chłopów między nogami niż niejeden kucharz makaronu w gębie. Nic
poważnego zatem z tego wyjść nie mogło, no, może poza kobronami. Ale to podobno był czysty
interes.
Żaden z Kościołów nigdy nie przyznał się publicznie, aby jego bóstwo miało cokolwiek
wspólnego z powstaniem owej rasy. Tak czy inaczej, mało kto lubił kobrona, a jeszcze mniej
chętnie z nimi podróżowano. Nic dziwnego, kobrony miały niezwykle paskudny charakter, a w
żyłach płynęło im dążenie do celu po trupach. Jednak gdy tylko chcieli, potrafili być cennymi
nabytkami. Ogromy intelekt, wrodzona przebiegłość, a do tego nadludzka zwinność i refleks
czyniły z nich idealnych złodziei i zabójców. Jednak kobrony upodobały sobie magiczne kasty,
gdzie jedynie czarne elfy
mogły dorównać im wiedzą oraz siłą woli na polu nauki magii i potęgi
umysłu.
–
Przeklęte chłopssstwo. Iść nie sssposób.
– Mhm –
mruknął Taugador. – Jak tam było w burdeliku? Zakochałeś się znów w jakiejś
damie?
Seneth tylko spiorunował Taugadora wzrokiem.
–
Lepiej ssskoncentrujmy się na wieczornym ssspotkaniu.
–
Będzie tak, jak nam zapisane – rzekł rycerz, wstając. – Czas na mnie, mam jeszcze do
zrobienia kilka rzeczy, nim będę gotów na wieczór. Spotkajmy się przed ósmą Pod Gryfonem.
Wyruszymy razem.
Skinął głową towarzyszom i zniknął w jednej z przyległych ulic.
– Fatalisssta –
wysyczał Seneth.
*
Wieczór zapadał nad miastem, biorąc w ramiona tętniące życiem ulice. Na dzielnicy
Świątyń królowała cisza i urzekający spokój. Gęsty zapach kadzidła i licznych wonności
rozpędzał smagający gorącem południowy wiatr. Na granacie nocnego firmamentu zajaśniały
setki rozsypanych diamencików, a srebrzysty półksiężyc spoglądał na maszerujących ulicą
towarzyszy wyjątkowo przyjaznym okiem.
Rycerz na wieczorne spotkanie
wypolerował smoczą zbroję tak, że wyglądała niczym
czarne lustro. Wdział też atłasowy płaszcz zdobiony złotą nicią i ognistymi perłami,
wyławianymi tylko w niebezpiecznych głębinach Stalowego Morza. Taugador szedł po jego
prawicy i jego strój również był częściowo paradny. Adamandytowy pancerz miał ozdobne
wstawki kolcze i łuskowe, wykonane ze polerowanego srebra. Na ogromnych naramiennikach i
piersi iskrzyły się dumne symbole wiary w Infernusa – Boga Ognia i Zniszczenia. Taugador
nigdy nie rozstawał się też ze swym orężem niezależnie od tego, jak bardzo miałby tym kogoś
urazić. Wykuty właśnie wolą boga Infernusa obusieczny topór, zwany Cięciem Azaghala, odbijał
księżycową poświatę starożytną stalą i setkami runicznych znaków. Podarowany niegdyś królowi
czer
wonych krasnoludów do walki z demonicznym pomiotem otchłani, stanowił straszliwą broń.
Jednak nosił w sobie okrutną skazę. Jeden z synów Infernusa, co to zadłużył się w jakiejś
otchłannej dziwce, na wieść o tym, co planuje tatuś, postanowił działać, a jako że bardzo lubił
wykręcać figle i psikusy, skalał oręż straszliwą klątwą czasu i rozkładu. Oczywiście po kryjomu,
cichaczem i w wielkiej tajemnicy.
Ktokolwiek władał toporem, mógł czuć się bezpieczny, póki nie wezwał potęgi broni do
wykonania specjalnego a
taku, zwanego właśnie Cięciem Azaghala. A po to była ta moc, żeby jej
używać, bo nie dość, że dawała niezwykle widowiskowe efekty, to jeszcze była bardzo
efektywna. Przecinała mianowicie dorosłe smoki na pół. Każde wezwanie tej uśpionej potęgi
mogło jednak obrócić właściciela w proch, postarzając go nagle o tysiąc lat. Czy tak się miało
stać, czy nie, zależało tylko od kapryśnego losu. W ten właśnie sposób zginął król czerwonych
krasnoludów w swojej pierwszej potyczce z siłami ciemności na Krwawych Polach, ponad trzy
tysiące lat temu. Taugador wiedział o tym i kompletnie nie przywiązywał do tego wagi.
Wojownik miał wiele rzeczy totalnie w dupie.
Za chłopakami ostrożnie kroczył Seneth Ling, odziany na ten wieczór w wytworną,
świetlistą szatę o rozłożystym, szerokim granatowym kołnierzu, którego wnętrze ozdobiono
setkami migotliwych drobinek. Cały strój sprawiał więc wrażenie, jakby skrzył się rozsypanymi
gwiazdami.
– To tutaj –
rzekł Horn. – Jesteśmy na miejscu.
Willa prezentowała się naprawdę okazale. Miała ogromny, tonący w zieleni i kolorowych
krzewach ogród z ćwierkającym ptactwem i brukowane uliczki, które wiodły wśród tuj i
porozstawianych latarni o zdobnych, rzeźbionych kloszach. Gdzieniegdzie szemrały marmurowe
fontanny, zasilane kolorową wodą, a oplatające ściany altanki orchidee i dzikie róże nasycały
ciepłe, wieczorne powietrze niezwykłymi zapachami.
Mogador Allantre powitał gości grzecznie i elegancko, po czym zaprowadził wszystkich
do altanki, gdzie w blasku wąskich, acz wysokich świec ustawiono duży, hebanowy stół. Na
klaśnięcie dłoni właściciela pojawiły się urzekająco piękne elfie służki, przynosząc na zdobnych
półmiskach różnorakie przysmaki i dzbany przedniego wina. Po chwili, gdy stół mienił się już
barwami najróżniejszych potraw, a w kryształowe puchary wpłynęło chłodne różowe wino,
Mogador nonszalanckim gestem odprawił służbę i położył na stół talizman Wężowego Oka, jako
insygnium swej inkwizytorskiej władzy.
–
Dziękuję wam raz jeszcze za przybycie – rzekł. – Moje imię nie musiało wam zbyt
wie
le mówić, jednak ów talizman już powinien. Jestem Najwyższym Inkwizytorem Kościoła
Seta i jak się zapewne domyślacie, nie spotykamy się tu dziś wieczór jedynie w celach
towarzyskich. –
Gdy skinęli głowami, kontynuował. – Nasz Kościół pilnie poszukuje skradzionej
niedawno relikwii. Jako że kradzieży dokonano w niezwykle precyzyjny i, co z przykrością
stwierdzam, skuteczny sposób, Kościół mniema, iż stoją za tym pokaźne siły. Ujawnienie faktu
utraty jednej z najcenniejszych relikwii naszej wiary byłoby dla wiernych i dla nas samych
ogromnym ciosem, toteż zdecydowaliśmy się działać błyskawicznie, skutecznie i w ścisłej
tajemnicy. Ta tajemnica obowiązuje także i was. Nawet jeśli nie zgodzilibyście się podjąć tegoż
zadania.
– Rozumiemy –
odrzekł Horn. – Masz słowo nas trzech, że nic, co tu usłyszymy, nie
wydostanie się poza ten krąg. – Pozostali przytaknęli.
–
Dobrze więc – powiedział kapłan. – Oto, jak wygląda sprawa. Z pomocą czarów
najwyższego kręgu magii i kapłańskich objawień udało się nam ustalić, iż Święte Oko Węża, bo
taką nazwę nosi nasza relikwia, zostało sprowadzone do tego miasta i nigdy go nie opuściło.
Magiczny ślad urywa się w pewien specyficzny i nagły sposób, co oznaczać może, że do ukrycia
relikwii użyto bardzo selektywnej formy antymagii, która dzięki swemu wybiórczemu działaniu
nie może zostać zidentyfikowana. Nasz Pan milczy. Wiemy, że tą próbą wiary i wytrwałości
doświadcza nas – swoje wierne sługi – toteż nie możemy go zawieść. Nie możemy też sami
zaangażować się w poszukiwania, gdyż to wywołałoby znaczne poruszenie i mogłoby utrudnić
działania, z którymi łatwo poradzi sobie niewielka grupa doświadczonych poszukiwaczy
przygód. Wiemy, że relikwia jest tutaj, w mieście. To wystarczy. Pamiętajcie, że zbyt otwarte
działania mogłyby spowodować, że natychmiast by ją przeniesiono, a tego oczywiście nie
chcemy.
–
Streszczając twe słowa, inkwizytorze – zaczął Taugador – mamy szukać igły w stogu
siana, którą to igłę najprawdopodobniej skradły nieznane siły o ogromnej, przekraczającej waszą
mocy i do tego
nikt nie może się o tych poszukiwaniach dowiedzieć, a jeśli by się tak stało, to my
mamy przesrane, bo wy całkowicie umywacie od tego ręce. Czy dobrze cię zrozumiałem?
–
Jesteś niezwykle bystry, jak na wojownika o takiej przysadzistej posturze – odparł z
d
rapieżnym uśmiechem Mogador. – Porozmawiajmy o zapłacie…
*
Burdel U Mamy Tessy, podobnie jak karczma Pod Skrzydłami Nietoperza, był miejscem,
gdzie można było dowiedzieć się bardzo wiele i na każdy temat, o ile tylko posiadało się
odpowiednie znajomości i pękatą sakiewkę. Seneth był niezmiernie zawiedziony, że wytypowano
go, aby to właśnie on udał się Pod Skrzydła w celu zdobycia informacji. Gardłowali się z
Taugadorem blisko godzinę, po czym siła argumentów wojownika i tubalny głos rycerza
zadecydowały o tym, że Seneth jest jedynym, który może niepostrzeżenie wejść do mrocznych
komnat karczmy, jako że wstęp mieli tam tylko ci o zbrukanych ciemnością duszach i niezwykle
podłych charakterach.
–
Och, Taugadorze, mój ty śliczny misiaczku! Wieki cię u nas nie było, jakże się cieszę! –
Piskliwy głos mamy Tessy świdrował Taugadorowi w uszach i powodował mdłości, jednak
nagroda, jaka tliła mu się wśród myśli, była bardzo wysoka i wojownik, nawet gdyby chciał, to
nie mógł się zbyt długo opierać.
Mama Tessa była półelfką w karłowatej odmianie, bo na obcasie miała ledwo półtora kija,
a ważyła do tego tyle, co zdrowo utuczony słoń. Spasiona i wzdęta jak balon, kołyszący się na
dwóch graślawych nóżkach, była ucieleśnieniem bajek o burdelowych potworach, którymi
przykładne matki z powodzeniem straszyły swoich młodych synów.
–
I ja się cieszę, Tesso. Jak zwykle wyglądasz uroczo, czas chyba nie ima się ciebie tak,
jak reszty kobiet. Gdzie tkwi twoja tajemnica?
Stara burdelmama oblała się soczystym rumieńcem i zdecydowanym gestem wzięła
Taugadora pod ramię, prowadząc go do prywatnych apartamentów.
–
Zaraz zdradzę ci wszystkie sekrety, ty mój mały misiaczku – szepnęła mu na ucho. –
No, a wy, dziewczyny, na co się tak patrzycie? Do pracy, do pracy!
Taugador z trudem przełknął ślinę przez zaciśnięte gardło, gdy jego oczom ukazała się
tonąca w różach sypialnia z łóżkiem w kształcie ogromnego serca. Już po chwili trzęsący się,
galaretowaty stwór, który bardziej przywodził na myśl ohydny żywo-śluz grasujący w
zapomnianych podziemiach
niż uwodzicielską kobietę, wyłonił się zza ozdobnego parawanu.
Tessa nosiła bielutki, puchaty biustonosz, na głowie parę króliczych uszu, a stringi odziewające
jej ogromne dupsko kończyły się małym, bielutkim pomponem. Ten potworny królik, jaki zbliżał
się do wojownika, miał też kontrastujące z resztą ubioru kozaki z ostrogami, a w rękach
błyszczały stalowe kajdanki i dość spory skórzany pejcz.
– No mój wojaku… –
wymruczała. – Słyszałam, że byłeś baaardzo niegrzeczny…
Taugadora oblał zimny pot.
*
Seneth nie
zabawił zbyt długo Pod Skrzydłami Nietoperza. Tamtejszy karczmarz, gnom
Mallak von Ekhree, należał do tych, którzy mają krótki i nie rozdwojony język, co oznaczało, że
nie papla o wszystkim na prawo i lewo i nie gra nigdy na dwa fronty. Choć wiedział wiele, mówił
mało i nie węszył wszędzie interesu, preferując ostrożność i zaufanie ponad wysokie zyski,
dlatego żył tak długo i cieszył się powszechnym uznaniem. Pięćdziesiąt złotych monet było sporą
sumą za informacje, ale stanowczo za małą za dyskrecję i następujące po niej głębokie
zapomnienie, toteż wspólnie ustalili kwotę stu pięćdziesięciu złotych monet i Seneth uzyskał
pożądany cynk. Tawerna Czarny Kruk, a konkretniej jej stały bywalec – półolbrzym o
oberżniętym lewym uchu, znany wszystkim tamtejszym pod pseudonimem Banan – miał
dostarczyć Senethowi żądanych informacji. Banan był znanym werbownikiem i skrzynką
kontaktową między zleceniodawcami a półświatkiem i, jak się po cichu mówiło, dysponował
szerokimi znajomościami, nawet w gildii Tancerzy Cienia – znanej, choć bardzo hermetycznej
gildii zabójców i złodziei.
Czarny Kruk był podłym wyszynkiem na skraju przedmieść i dzielnicy biedoty,
zaadaptowanym na tancbudę ze starego magazynu drewna, który spłonął jakieś trzy lata temu.
Miejscowy szuler i rozrabiaka
, Urgak Twarda Czacha, wykupił sfajczoną ruderę i wyremontował
ją za niespłacone karciane weksle, którymi to mógł nabijać sobie poduchy. Wkrótce po otwarciu
lokal zaczął tętnić życiem i przyciągać hołotę najróżniejszej maści. Każdy wieczór był sowicie
zakr
apiany kradzionym bądź oszukanym spirytusem i okraszany kaszanką i mortadelą, które
również pochodziły z podejrzanego źródła. Co noc bito tam kogoś do nieprzytomności. Łamano
na sobie tak pięści, jak zydle, lub podtapiano na zewnątrz w korytach z wodą dla koni. Nie raz,
nie dwa zdarzyło się znaleźć zasztyletowaną postać utopioną w wychodku, ale takie sceny nie
odstraszały miejscowej klienteli, przeciwnie – przyciągając jak magnes cały miejscowy
margines.
Wnętrze sali uderzało w nozdrza smrodem potu i nieopisaną duchotą. Naszpikowane
świecami kandelabry kopciły starym łojem, oczerniając i tak osmolony już sufit. Seneth siedział
wraz z kompaniją tutejszych bywalców i co chwila wybuchał głośnym, histerycznym śmiechem,
wyraźnie dając do zrozumienia, jak gustuje w dowcipach i opowiastkach snutych przez
tutejszych chłopaków. Po brudnym stole walały się resztki kości i bigosu, który wyglądał jak pies
zmielony wraz z budą. Nawet Seneth, który był znany z tego, że pożarłby wszystko, odmówił
chłopakom skorzystania z poczęstunku.
Banan był wielki, gruby i brzydki jak noc. Tak brzydki, że owo oberżnięte ucho wcale nie
ujmowało mu urody, trudno bowiem ująć coś, czego nigdy nie było. Oddech Banana zwalał z
nóg straszliwym smrodem. Przebywanie w jego zasięgu było jak upajanie się wyziewami z
gnijącego od miesięcy wychodka. Banan wieszał się na szyi Senetha i ochrypniętym od wódki i
krzyków głosem opowiadał mu niekończące się kawały.
–
Ty, wężuś, a słyszałeś to? – Nie czekał nawet na odpowiedź i od razu przechodził do
rzeczy. –
Pewien stary ogrodnik zauważył, że nocą ktoś podkrada mu z sadu brzoskwinie.
Przyjrzał się temu uważnie i ocenił, że każdej nocy ubywa kilka owoców. Zdecydował, że zaczai
się w nocy i da nauczkę temu złodziejaszkowi, nie? E, ty mnie w ogóle, kurwa, słuchasz, wężuś?!
–
ryknął, gdy Seneth rzucił tylko okiem po sali.
–
Jassssne. Dawaj, nie mogę się doczekać puenty.
–
Że co? Czego? Jakiej kurwa płetwy?! To jest kawał o brzoskwiniach! Nie wymądrzaj
się, wężuś, i słuchaj!
–
Słucham, szefie.
– O, widzisz, jak
trzeba, potrafisz mówić do rzeczy. Bo wiesz, ja jestem tu nie byle kto.
–
Słyszałem.
–
Jak to słyszałeś? Od kogo? Ktoś sobie mną mordę wyciera? Mów mi tu zaraz, wężuś,
kurwa, kto to! Wtedy inaczej pogadam z tym szczurem, co taki twardy jest!
–
Źle mnie zrozumiałeś, szefie – sumitował się Seneth, tracąc już powoli cierpliwość. –
Chodziło o to, że mówi się o tobie, żeś znaczny ktoś.
–
Co?! Jeszcze tego mi brakowało! Że jeden z drugim nie umie mordy na kłódkę trzymać!
Gwardia mi się może dobrać do dupy, jak tak będzie, i nici z moich interesów. Gadaj, kto i co
mówi. Raz!
–
To jak z tymi brzoskwiniami w końcu było?
–
Co?! Aaa, no właśnie, bo mnie tu głupotami zagadujesz, wężuś, i tracę to, no, jak to się
zwie –
zaczął pstrykać palcami – natchnienie. O właśnie, natchnienie. Tak mówimy, jak kogoś
trzeba przycisnąć mocno, rozumiesz, nie, wężuś? Ciśniemy go, aż ma natchnienie. – Głupawo
zarechotał.
– Brzoskwinie –
przypomniał się Seneth.
–
Aaa właśnie, więc słuchaj i mi już nie przerywaj, bo przestaniemy być kolegami, czaisz
to, wężuś? No. – Banan podłubał chwilę w nosie, jakby szukał tam resztek zaginionego mózgu.
Wydłubał jednak tylko wielką, czarną kozę i po chwili namysłu pstryknął nią w głąb sali. – A
więc, facet czai się w nocy i nagle widzi, jak z krzaków wychyla się ręka i cap-cap brzoskwinie!
No to on wściekły, skacze w gęste krzaki i chaps złodzieja za fraki. Ale jak złapał, tak złapał,
tylko, że za jaja. Nie widzi gościa, ale trzyma go za jaja, nie? Nadążasz, wężuś?
– Jak najbardziej.
–
No to słuchaj i nie memłaj tą gębą już, tylko słuchaj. Ogrodnik ściska gościa za jaja i
mówi wściekle: „Gadaj, kto jesteś!”. A tu cisza. No to sobie myśli, twardziel z tego
złodziejaszka, nie? Ściska jeszcze mocniej: „Gadaj, kto jesteś!”. Znów cisza. Ogrodnik wściekł
się nie na żarty i ścisnął gościowi klejnoty tak mocno, że wyszły mu między palcami jak
pasztetowa. „Gadaj, ktoś ty!!!”, ryczy ogrodnik, a tu z krzaków dobiega go cichutki pisk: „Jaś…
niemowa”. Dobre, nie, wężuś?
Seneth buchnął śmiechem i wpadł pod stół, prosto w resztki bigosu, który obficie tam
zalegał.
–
Ohohoho, śśświetne! – syczał, puszczając rozdwojony jęzor na prawo i lewo.
–
No widzisz, u nas jest miło i wesoło i kultura jest, rozumiesz, nie, wężuś?
Seneth wygramolił się po chwili spod ławy, strzepnął z siebie reszki podłogowego żarcia,
po czym zajął honorowe miejsce przy Bananie.
–
Jak tam w ogóle się żyje, Banan, dobrze?
–
Co, że co? A co ma być, dobrze jest, kurna, nie?
–
No tak pytam, wiesz, z troski, bo cię bardzo polubiłem.
Na te słowa Banan objął go tłustym ramieniem i ucałował prosto w wężowe usta.
–
Kocham cię, wężuś, jesteś dla mnie, kurwa, jak brat. – Seneth zaniemówił.
–
Nooo ten, dzięki – wykrztusił. – Wiesz, tak sobie pomyślałem, bo wiesz, jestem całkiem
obrotny gość i pomyślałem, że może masz dla mnie jakąś robotę?
–
Co, że ja? Nieee, coś ty, wężuś, ja nic z tych rzeczy, jestem uczciwym obywatelem,
wiesz, żyję w zgodzie z prawem, jestem biznesmenem. Handluję drobiem. – Po chwili klepnął
Senetha po plecach. –
No, czas się, zbierać chłopaki – warknął do swoich zbirów. – Spływamy,
późno już, trza się pierdolnąć w żyto. Znaczy się iść spać. Dobranoc, wężuś.
– Yyy, jasne –
odrzekł Seneth, udając, jaki to jest zaznajomiony z żargonem tutejszego
elementu. –
Dobrej nocy, chłopaki.
Już po chwili Banan i jego czterech oprychów, którzy w każdej baszcie miejskiej gwardii
mieli kartotekę aresztowań rozmiarów sporej biblioteczki, zniknęli w ciemnych uliczkach
pogrążonego we śnie miasta.
Nie uszli jednak daleko. Okuty w stal patrol sześciu gwardzistów zatrzymał
p
okrzykujących oprychów.
–
A dokąd to tak późno, panie Banan? – spytał elfi porucznik. – Co to, nie wiesz, że nie
wolno hałasować po nocy?
–
A wam co do tego? Nie robimy nic złego. Razem z kolegami-wspólnikami wracamy
grzecznie do domu, po grzecznej zabawie w przyzwoitej karczmie.
– A nam do tego –
odparł porucznik – że niedawno dokonano bardzo zuchwałej kradzieży
i bardzo chcemy wiedzieć wszystko na ten temat.
– Ty tu chyba nowy –
zarechotał Banan, patrząc na swoich pobratymców. – Twój kapitan
siedzi mi w kieszeni, więc spieprzaj, kundlu, do swoich i naucz się reguł, bo następnym razem
nie będę taki uprzejmy.
Gwardziści równo, jak na jeden sygnał, dobyli szabli, mierząc chłodną stalą w szyję
herszta bandy. Śmiech i radość szybko zniknęły z twarzy Banana.
–
Chcę gadać z kapitanem! – wrzasnął.
–
Pogadasz, na posterunku. To właśnie kapitan nas przysłał. Tak bardzo chciał się z tobą
widzieć, że nie mógł wysiedzieć do rana. – Uśmiechnął się porucznik.
Eskortowani przez uzbrojonych i gotowych do ataku gwardzistów opryszkowie Banana,
tak jak i sam herszt, szli grzecznie i potulnie tam, gdzie im wskazano. Po kilku minutach jednak
Banan, mimo zamroczenia alkoholem, zauważył, że nie tylko nie zbliżają się do baszty, ale wręcz
od niej oddalają.
–
E, ty, porucznik. Gdzie ty nas ciągniesz, co? Baszta w tamtą stronę.
– Baszta tak –
odrzekł spokojnie – ale my nie idziemy do baszty.
– Jak to?
– Tak to. Nie idziemy nigdzie.
– Jak to nigdzie?
–
No nigdzie, bo jesteśmy już na miejscu, Banan – rzekł porucznik, a bandziory nerwowo
zaczęły się rozglądać wkoło siebie.
Banan zaklął pod nosem. Byli w ciemnym, ślepym zaułku i to bardzo daleko od
jakiegokolwiek zamieszkanego domu, wkoło zaś nie było ani żywej duszy.
Z dłoni porucznika trysnął strumień kolorowych barw, pokrywając twarze pięciu
pojmanych plątaniną pryzmatycznych wzorów. Otumanieni czarem bandyci głucho zwalili się na
ziemię. Ich ciała jeszcze drgały w padaczkowym ataku. Iluzja gwardzistów rozmyła się wraz z
silniejszym podmuchem wiatru, pozostawiając Senetha sam na sam z bandą Banana. Przebiegły
iluzjonista wiedział, że może być ciężko, i choć nie lubił zabijać bez potrzeby, dziś mogło się to
okazać konieczne. Im ktoś bardziej prymitywny, tym bardziej odporny na magię iluzji –
najpotężniejszą domenę Senetha – a jak wiadomo, Bananek i jego ludzie nie należeli do tych
wybitnie błyskotliwych.
Seneth skoncentrował swą wolę wkoło wątłego umysłu Banana i już po chwili potężny
psioniczny
cios wdarł się w jego głąb niczym rozszalała bestia. Banan otworzył oczy, a gdy
zobaczył nachylającego się nad nim Senetha, zerwał się na równe nogi.
– Mamo! –
wykrzyknął. – Mamo! Och, mamo! – Rzucił się na szyję czarodzieja,
zalewając się łzami.
–
Już dobrze, mój kochany Bananku, już dobrze – rzekł protekcjonalnie Seneth,
przytulając łkającego bandziora do piersi. – Mamusia już jest z tobą, już nic ci nie grozi. –
Pogłaskał go po łysej głowie i ucałował, jak na troskliwą matkę przystało. – A teraz, kochanie
powiesz mamusi wszystko, o co mamusia zapyta…
*
Taugador i Horn czekali na Senetha aż do następnego wieczora. Obaj obstawiali, że był w
burdelu, i nie pomylili się. Seneth, nim usiadł, obłożył pokój zaklęciem ochronnym, które dla
każdego podsłuchującego zdawało się być odgłosami ostrej popijawy. Zajmując miejsce przy
stole, czujnym okiem zmierzył Taugadora, który wciąż nosił wyraźnie odciśnięte na sumieniu
ślady wydarzeń z wczorajszego wieczora.
– Jak tam, Taugadorze? –
zagaił. – Widzę, że ona nadal bardzo cię kocha. – Nie mógł
powstrzymać się od kpiarskich nut. – Chyba sporo się działo w gniazdku rozkoszy mamy Tessy,
prawda?
–
Zamknij psyk, bo cię przeszwarcuje na portfel – warknął wojownik.
– Wybacz –
zakpił Seneth. – Nie powinienem nigdy dworować z prawdziwych uczuć.
Jednak skoro już jesteśmy w naszym męskim gronie, to możesz chyba uchylić rąbka tajemnicy.
No wiesz, ona faktycznie ma taki żar pod sukienką? – Oblizał się obmierźle.
Horn, mimo że nie wypadało mu zachowywać się nagannie, z trudem zachowywał
powagę.
–
Dużo się dowiedziałem – odparł Taugador, lekceważąc przytyki. – A ty zrobiłeś choć
raz coś produktywnego?
–
Ha! Dużo, mówisz – wykrzyknął Seneth. – Toż to musiała być prawdziwa jazda bez
trzymanki i to na sto fajerek! Powiedz, znów był ten „mały, niewinny króliczek”? – zarechotał.
Ledwo zdążył się zaśmiać, a już ten śmiech ugrzązł mu w gardle. Taugador błyskawicznie
zeskoczył z posłania, odrzucił masywny, drewniany stół i zacisnął stalowy chwyt na wężowej
szyi. Seneth z wysiłku wybałuszył oczy. Zaczął wierzgać i szarpać, próbując oswobodzić się ze
straszliwego uścisku, lecz wojownik z dziką wściekłością tylko go pogłębił.
– Zdychaj! –
wysyczał przez zęby, gdy Seneth rozpaczliwie machał jęzorem w
poszukiwaniu powietrza.
– Taugadorze… –
zabrzmiał bas rycerza.
–
Lubi obrażać przyjaciół, to poniesie karę – warknął Taugador, zaciskając zęby.
– Taugadorze, zabijesz go! –
Horn zerwał się na równe nogi.
–
Przecież po to to robię.
Taugador czuł, jak tchawica Senetha gnie się pod siłą jego chwytu. Nacisnął jeszcze
troszkę, aż Seneth zaczął puchnąć i rzęzić.
–
Taugadorze, dość! – ryknął Horn, chwytając wojownika za ramiona. – Dość!
Taugador puścił kobrona, pozwalając mu ze świstem nabrać tchu, i wtedy dopiero
zacisnął pięść i strzelił go prosto między oczy. Seneth z łoskotem łamanego zydla zwalił się jak
długi na ziemię.
–
Czy kiedyś cię obraziłem? Czy kiedyś z ciebie kpiłem? Czy kiedyś uchybiłem ci w
jakikolwiek sposób, ty podstępny gadzie? Odpowiedz!
– Nieee… Przepraszam… –
wydusił z siebie Seneth.
–
Poświęcam się dla dobra nas wszystkich, również twojego. Robię wiele wbrew samemu
sobie, tak teraz, jak i od zawsze, gdy jesteśmy drużyną! Nigdy się na mnie nie zawiodłeś. Nie każ
mi zawieść się na tobie, Senethcie Ling. Jeśli jeszcze raz potraktujesz mnie bez szacunku, Horn
już cię nie uratuje. Pamiętaj!
– Przeprasssszam –
odpowiedział mu gardłowy syk. Taugador wrócił na swoje miejsce,
pozwalając Senethowi pozbierać się z ziemi.
–
Czego się dowiedziałeś? – zaczął rycerz, wracając do rzeczy. – Udało ci się coś od niej
wyrwać?
– Tak –
odparł wojownik. – Sporo. To dość ciekawa i zawiła sprawa. Moim zdaniem
zamieszane jest w nią wiele osób i możemy sobie napytać sporo biedy, ale słowo się rzekło i
klamka zapadła. – Rycerz tylko kiwnął głową. – Zaangażowane są w to najwyższe kręgi cechu
Tancerzy Cienia, dokładnie rzecz ujmując, „kręgi” w osobie Xantii Czarnej Strzały.
– Viceszefowej? –
spytał z niedowierzaniem rycerz, a Taugador mu przytaknął.
–
Podjęła się misji odnalezienia klejnotu, nie wiem, dla kogo, ani co i jak dokładnie, ale
chodzi plotka, że gildia wycofała się z tego przedsięwzięcia z uwagi na zbyt duże ryzyko. Prawda
jednak jest nieco inna. Tessa z pewnego nieznanego mi źródła wie, iż Xantia podjęła się zadania
wbrew wewnętrznym ustaleniom i regułom cechu. Nie dość, że narobiła sobie smrodu i
wykluczono ją z szeregów Tancerzy, to jeszcze wpadła na robocie. Na pewno gości teraz w
jakimś przytulnym loszku na torturach i na pewno właśnie nad nią pracują. – Taugador
uśmiechnął się, sięgając po suszoną morelkę. – Nawet najtwardsi pękają, a wtedy zacznie
śpiewać jak kanarek.
–
Wiemy, kto i gdzie ją trzyma? – spytał Horn.
– Niestety –
pokręcił głową wojownik. – Tego właśnie nie wiemy. Jednakże miała się
kontaktować z niejakim Bananem z Czarnego Kruka, a ponieważ się nie kontaktowała, znaczy,
że umoczyła i to na sto procent.
– A ty? –
spytał Senetha Horn. – Co wiesz?
Seneth odszedł od lustra, gdzie masował sobie zgniecione gardło.
–
Rozmawiałem z Bananem, to bardzo przyzwoity człowiek. – Dwaj pozostali
uśmiechnęli się tylko. Każdy z nich wiedział, co oznacza ten zwrot w ustach Senetha. – Banan
twierdzi niezbicie, że zleceniodawcą jest nikt inny, jak sam Zeloran Promiennooki.
–
Mag i Druid z kręgu Światła i Życia, czy dobrze rozumiem? – Taugador zrobił wielkie
oczy. – Znany wszystkim radny miejski, mistrz gildii czarodziejów, obrzydliwie dobry pod
każdym względem, tak? On zlecił tę zuchwałą kradzież?
– Tak. Nie inaczej.
–
A czy nie przesadziłeś z faszerowaniem czarami umysłów twoich rozmówców?
Seneth tylko pokręcił głową.
– Nie –
odparł. – Sprawa wygląda tak, że ten klejnot to ponoć nie jest żadna relikwia,
tylko artefakt ogromnej mocy. Banan usłyszał to pokątnie od jednego z czarodziei, w których
eskorcie przybył Zeloran, aby porozmawiać z Czarną Strzałą. Ten nasz dobrotliwy starzec uciekł
się do podstępu i kradzieży, wyobraźcie sobie, nie w imię własnego zysku, lecz w imię ogólnie
pojętego dobra! – zachichotał. – Poważnie. Klejnot dysponuje ogromną mocą i to ponoć bardzo,
bardzo złą mocą, dlatego Zeloran zrobiłby wszystko, by nie dostał się on w niepowołane ręce.
–
Coś mi tu nie gra – wtrącił się rycerz. – Elf o takich cechach charakteru nie zniża się do
tego typu działań.
– Tak czy owak –
zaczął Taugador – jeśli tak naprawdę się stało, a wiele na to wskazuje,
to nie ma co p
o próżnicy roztrząsać dylematów moralnych starego czarodzieja, tylko powinniśmy
się zastanowić nad tym, czy ta sprawa naprawdę czasem nie za bardzo śmierdzi.
– Ssss racja –
wysyczał Seneth. – Może pora sssię wycofać?
–
Ja mimo wszystko bym został. Nie uważam się za chciwca, ale nagroda mi się podoba –
rzekł Taugador. – A wy?
–
Może – ciągnął Seneth – ale nie wiemy nawet, gdzie iść, kogo pytać i kogo szukać.
–
Ależ wiemy – odparł dotąd mocno zamyślony Horn. Odpowiedziały mu pytające
spojrzenia.
– Podczas gdy
wy wysilaliście się, zdobywając cenne dla nas informacje, ja również nie
pozostawałem bezczynny. Zadziwiające, jak ciekawą wiedzą dysponują żebracy ze skwerku
Czterech Psów, a szczególnie ci, którzy godzinami włóczą się za groszem po okolicy. Mają
bardzo
wyczulony zmysł obserwacji. Są też niezwykle pomocni, jeśli okaże im się odrobinę
serca. Jak mniemam, wy pewnie przeszlibyście obojętnie obok tragedii takiego bezdomnego?
– Do rzeczy, Dardanie –
odparł ze skwaszona miną Taugador.
–
Tak myślałem, ni krzty w was dobroci, a dobrzy bogowie wynagradzają swoje wierne
sługi – ciągnął niestrudzenie rycerz. – No już dobrze, a więc tak. Przed dwoma dniami na ulicy
Katedralnej, gdzie, jak wiecie, mieszczą się dość rozległe działki, miał miejsce rozładunek
beczek z oli
wą bądź winem. Spory wóz podjechał pod jedną z tamtejszych willi i kilku
barczystych chłopków zaczęło wtaszczać baryłki do piwnic. Nagle tragarze, zapewne umęczeni
robotą, chwycili jedną z beczek, a ta o mało nie wypadła im z rąk. Była o wiele, wiele lżejsza od
poprzednich. Ich nadzorca ryknął na nich, wykrzykując coś w stylu „Ostroż…!” i zamilkł,
rozglądając się uważnie, czy aby ktoś czegoś nie zaobserwował. Podobno w beczce coś
zadudniło i jęknęło, jakby żywa istota. Wnieśli to ostrożnie do środka nie turlając już, jak reszty
beczek, tylko niosąc na sztorc. Beczki z winem by tak nie nieśli. – Rycerz uśmiechnął się do
towarzyszy. – I co, dalej nic nie wiemy?
–
Czemu nic nie mówiłeś? – zapytał Taugador.
–
Ha! Nie pytałeś – odparł pyszałkowato Horn, wprawiając wojownika w zdumienie.
–
To mogą być jedynie possszlaki – rzekł nieufnie Seneth. – Nie wiemy dokładnie, co
nieśli, kogo nieśli i dlaczego nieśli, a twój żebrak-informator z głodu i blasku złota mógł dostać
owocnych halucynacji.
–
Nie zaszkodzi sprawdzić. – rzekł Taugador. – A teraz, najważniejsze. Czyj to dom?
– Apokalipsusa –
odparł z uśmiechem Horn.
– Mistrza katowskiej, nikczemnej profesji… –
zawiesił głos Taugador. – A więc Xantia
jest u niego na gościnnych występach.
– Co o nim wiemy? –
spytał Seneth. – Poza tym, że lubi dupczyć U Mamy Tessy.
– Hmmm –
zamyślił się wojownik – to chyba aż nadto. – Na jego twarzy wykwitł radosny
uśmiech. – Bywa tam często? Nie jestem dość biegły w burdelowych niuansach.
–
Częsssto, zdaje się, że co weekend, wtedy ochrona jego posesji jest znacznie
uszczuplona. Zwykł zabierać ze sobą co najmniej czterech zbirów.
–
To nie wchodzi w grę! – twardo zaoponował Horn. – Żadne włamanie czy rozbój.
Muszą być inne sposoby.
– Spokojnie –
rzekł Taugador. – Oficjalnie nic o tym nie wiesz.
*
Mama Tessa, jak na zakochaną po uszy kobietę przystało, spisała się na medal. Znacznie
pomogły tu częste wizyty Taugadora, bukiet pokrytych poranną rosą róż i wielkie pudełko
czekoladek od miejscowego mistrza cukiernika. Impreza odbyła się z wielką pompą. Tessa
ściągnęła najlepsze dziewczyny z całego miasta i urządziła dla mistrza Apokalipsusa małe
przedstawienie. On sam, odziany w strój nikczemnego wilka, zakradał się do kurnika, w którym
to już czekały palące się z żaru kokoszki. Wcześniej jednak musiał pozbyć się psów pilnujących
obejścia. W tę rolę przymusowo wcielono jego czterech głupawych, orkowych ochroniarzy.
Mocno spojeni winem, leciutko zaprawianym tajemniczym, alchemicznym ekstraktem, padli jak
rażeni piorunem i zatonęli w objęciach narkotycznego snu na wiele długich godzin. Sam wilczek
hasał z kokoszkami w najlepsze przez dobre pół nocy, wyjąc jak rozochocony demon, pławiący
się w swoim żywiole. Gdy już wyczerpały się zapasy jego żądzy, nie odmówiono mu
relaksujących masaży i obfitego posiłku, podczas którego również nie zabrakło wina z pewnym
tajemniczym, alchemicznym ekstraktem. To dało czas Taugadorowi i grupie jego dzielnych
towarzyszy w planowanej akcji, zaś mamie Tessie przysporzyło sporego dochodu. Wszyscy byli
więc zadowoleni.
Zbliżała się północ, gdy od strony bramy, gdzie mieścił się posterunek ochroniarzy domu
Apokalipsusa, nadszedł młody, półelfi fircyk z mandoliną w dłoni. Jak każdy prawdziwy artysta,
miał nieco dziwaczny wygląd i zapatrzone w nieznaną dal oczy. Trzech trzymających posterunek
orków obróciło się ku niemu, gdy stało się jasne, że idzie właśnie w ich stronę.
–
Witajcie, mości panowie! – wykrzyknął, kurtuazyjnie kłaniając się w pas.
– Czego tu?! –
warknął jeden. – Pan dziś zajęty i nie przyjmuje nikogo. Poszedł stąd, bo
kijem pogonię!
–
Aaa, nie chciałem szanownym panom w pracy, bogowie uchowajcie, przeszkadzać. –
Elf znów się ukłonił. – Chciałem tylko zapytać, czy bywacie w Stalowym Szyszaku, bo tacy
znaczni i mężni gwardziści na pewno mają tam wstęp.
– E, nooo…
– Tak
myślałem! Czyli dobrze trafiłem! – wykrzyknął, udając rozradowanie. – Bo wiecie,
szlachetni panowie, ja od jutra zaczynam tam występy i bardzo bym był wdzięczny za drobne
wskazówki, jakiej tam muzyki najczęściej się słucha.
– Eee…
–
No, jak się domyślacie, mam szeroki repertuar, aczkolwiek chciałbym jutro zabłysnąć
wśród tamtejszych gości czymś niezwykłym. Czujcie się więc upoważnieni do oceniania mnie, a
ja z chęcią zagram wam na próbę kilka kawałków.
–
Eee, no… ten, nie możemy, w pracy znaczy się jesteśmy – rzekł twardo najtęższy z
nich.
–
Ach tak, rozumiem. No cóż, wielka szkoda. – Elf wyraźnie posmutniał. – W sumie,
chciałem panom przekazać te specjalne zaproszenia, które gwarantują jedzenie i napitek za
darmo, aż do białego rana… Ale skoro nie jesteście zainteresowani…
Elf skłonił się pięknie i zawrócił w stronę miasta.
– Ej! –
dobiegł go głos. – Panie grajek, czekaj pan!
Bard Zelar z uśmiechem powrócił do swych nowych przyjaciół. Po chwili w
przybudówce gwardii pojawiło się jeszcze trzech napakowanych mięśniami orków, którzy,
zachęceni wizją balangi w Stalowym Szyszaku, bezgranicznie oddali się rolom sędziów
bardowskiej muzyki. Wraz z wieczornym wiatrem popłynęły magiczne nuty różnorakich pieśni, a
to radosnych, a to kpiarskich, a to tak
skocznych i tanecznych, że aż wzywających do podrygów.
W każdą z nich bard wplótł subtelne zaklęcie sprawiające, że słuchacze nie widzieli świata poza
nim i jego muzyką.
Taugador tylko na to czekał. Gdy zabrzmiały pierwsze nuty urzekającej muzyki, lina
pof
runęła w powietrze, a stalowa kotwiczka chwyciła mocno mur. Taugador sprawdził linę
kilkukrotnie i wskazał, że można już iść. Pierwszy wpełzł Seneth. Gracja i płynność ruchów,
które były charakterystyczne dla jego rasy, wciąż zadziwiały Taugadora. Chwilę później na mury
wdrapał się Horn, a na sam koniec Taugador.
Wylądowali w rozległym ogrodzie, gdzie skoszona za dnia trawa zdążyła już nasiąknąć
wieczorną rosą i uwolniła urzekający aromat. Wkoło kwitły kolorowe krzaczki i krzewy, zaś
sama willa o ogromnych,
strzelistych oknach tonęła pogrążona w ciemności wygaszonych
świateł. Cisza wkoło była przejmująca, lecz mimo nerwowej atmosfery powietrze zdawało się
tchnąć jakże pożądanym spokojem.
–
Zamknięte na amen – syknął Seneth, wskazując na zapieczętowane wejście do piwnic
od strony podwórza.
–
Sprawdźmy z tyłu budynku, muszą być jakieś kuchenne wrota. – Uśmiechnął się
Taugador.
Po chwili przekradli się sprawnie i niepostrzeżenie na tyły przepastnej willi. Zakratowane
okna, prowadzące zapewne do kuchni i magazynów, były szczelnie zamknięte, jednak to
otwierające się na jadalnię pozostało lekko uchylone.
– Nie wejdziemy –
oświadczył Horn.
–
Mogę to roztrzaskać toporem – odparł Taugador.
–
Po co nam ten problem? Póki co, nikt nie wie, że tu jesteśmy i niech tak pozostanie dla
dobra nas wszystkich –
rzekł kobron.
–
Ty, Seneth, mam lepsze rozwiązanie – wtrącił Horn.
Kobron rzucił mu pytające spojrzenie.
–
Przepoczwarzaj się. Wpełzniesz do środka – dodał rycerz.
–
CO? Odbiło ci? Nie ma mowy!
– Wszyscy ponosimy ryzyko, t
y też musisz. To jest akurat rozsądna prośba i rozsądne
rozwiązanie.
– Ty wiesz, jak to boli?
–
Słyszałem.
–
Ta, słyszałeś! A wychodziło ci kiedyś gówno uszami z bólu?! Pocałuj mnie w dupę, nie
będę się przemieniał.
– Nie masz wyboru. Tracimy tylko czas, w
ięc do roboty! – rzucił twardo Horn.
– Ale jak to? –
Seneth błagalnie spojrzał na Taugadora, ten jednak tylko wzruszył
ramionami.
– Tak to –
odparł zimno Horn. – Potrzebujemy cię. Ruszaj i nie maż się.
Seneth zaniemówił. Nie pozostało mu jednak zbyt wiele argumentów. Po chwili rozebrał
się do naga i usiadł w medytacyjnej pozie, rozpoczynając głębokie i bardzo dynamiczne, acz
rytmiczne oddychanie. Rycerz się odwrócił. Mimo wszystko nie mógł na to patrzeć. Zawsze
uważał, że to jakiś przejaw diabelstwa, ale w tym wypadku cel uświęcał środki.
Tego, na co Horn nie chciał patrzeć, Taugador sobie nie odmówił. Z nie lada podziwem
obserwował, jak ciało towarzysza zwija się i skręca, rodząc z fałd skórnych gęstą, wężową łuskę.
Śluz, jakim się pokrywał, sprawiał odpychające wrażenie szarej, glutowatej galarety. Ręce
cofnęły się w głąb tułowia, zaś jego nogi zlepiły i uformowały w masywny ogon. Kawałek
szmaty, który rycerz wsadził mu w usta, tłumił pisk bólu i powoli nasiąkał bordową krwią. Po
kilku chwilach ogromna kobr
a wpełzła z sykiem przez okno willi mistrza Apokalipsusa.
–
Możesz się już odwrócić – rzekł wojownik. – Odpełzł już. – Lekko się uśmiechnął.
–
Bardzo śmieszne. Raz tylko to widziałem i do tej pory zbiera mnie na wymioty.
–
A jednak kazałeś mu to zrobić, mimo tego, przez co musiał przejść.
–
Nie udawaj świętoszka – rzekł Horn. – Ani ty, ani ja tacy nie jesteśmy. Nic mu nie
będzie, a misja jest zbyt ważna. Każdy z nas się poświęca. To nie Kościół paladynów Crus-
Haddora. To życie.
–
Ładnie powiedziane.
Po kilk
u minutach oczekiwania, gdy towarzysze zaczynali się już niecierpliwić, Seneth
wystawił przez szparę swój wężowy pysk.
– Gotowe, zapraszam –
syknął i okno otwierające się na jadalnię stanęło otworem.
Wnętrze pogrążone było w półmroku. Bufiaste, spięte w ozdobne festony draperie z
trudem przepuszczały do środka srebrzysty księżycowy blask. Całość nosiła barwę brudnego
piasku i gościła przybyłych prostymi plecionymi, acz wygodnymi meblami. Ze ścian obficie
kapały zwierzęce trofea, przywiezione przez wprawnego myśliwego z dalekiego południa. Kość
słoniowa, łeb bawołu, róg nosorożca i skóra geparda świadczyły o upodobaniach właściciela
domu. Rozlokowane, zdobne kuferki, stare mapy i cyrkle, a także ratanowe parawany nadawały
jadalni kolonialny charakter.
–
Ładnie tu. Szkoda, że nie zostajemy na obiedzie – mruknął Taugador. – Gdzie teraz?
–
Za mną, do piwnic już nie daleko – odparł Seneth Ling.
*
Masywny, potrójny zamek ustąpił pod zaklęciem Senetha dopiero za siedemnastą próbą,
wyciskając z czarodzieja ostatnie poty.
– Kurwa! –
syknął. – Ten dom to jakaś forteca. Aż mnie zemdliło.
–
Będzie dobrze, no już, ruszajmy. – Taugador poklepał go po ramieniu i wszyscy weszli
do piwnicy.
To nie była zwykła piwnica. To tu druga twarz Apokalipsusa ujawniała się w całej pełni.
Przebudowane, kamienne wnętrza zamieniały ją w loch pełen wymyślnych narzędzi tortur, wśród
których szczerzyły się kraty kilku niszowych cel. Lico ściennych ciosów było lodowato zimne i
posiadało ostrą, nieprzyjemną fakturę. Wilgotne, kamienne ściany pachniały strachem i
przelanymi tu łzami, a każde z narzędzi mistrza krzyczało bólem swoich ofiar.
Po chwili nieprzyjemnej obserwacji Taugador rozpalił znajdujące się na ścianach
pochodnie, ujawniając tym samym postać uwięzioną na „łożu sprawiedliwości”. Więzień, a
raczej to, co z niego zostało, wzdrygnął się i jęknął na sam widok złocistego światła.
Rozciągnięta na łańcuchach istota kiedyś z pewnością była kobietą, teraz już tylko strzępem
sztucznie utrzymywanym przy życiu. Porwane obcęgami ciało nosiło liczne ślady biczowania,
prób rozpalonego żelaza i nabijania na kozła. Bestialsko oberżnięte piersi przypalano
pochodniami, aż do silnego owrzodzenia. Kobiecie spalono też skórę twarzy i głowy, doszczętnie
pozbawiając ją bezcennej urody, którą niegdyś posiadała, a z wyłupionego oczodołu wciąż
sączyły się ropa i różne nieczystości. Więźniarka miała gorączkę i silne dreszcze, a w jej
zdrowym oku zamieszkało szaleństwo i nieopisany ból.
– Xantia… –
Horn opuścił głowę, lecz pięści samoczynnie mu się zacisnęły. – Ten
skurwiel dziś umrze. Cokolwiek by to dla nas nie znaczyło.
–
Przessstań – syknął Seneth. – Nie czas nam się teraz rozczulać. Co się stało, już się nie
odstanie. A my potrzebujemy informacji.
–
Ty pieprzony, nieczuły skurwielu! – ryknął Horn, wymierzając Senethowi cios okutą w
stal rękawicą. Ten jednak był przygotowany.
Błysk oślepiającego światła wystrzelił mu z dłoni i poraził oczy rycerza, zwalając go na
kolana. Krzyk gniewu targnął ciszą piwnicznego lochu i wsiąkł weń, znikając bez śladu. Horn
tarł oczy, wrzeszcząc z wściekłości, ale oślepiony nie mógł nic zdziałać.
–
Posłuchaj mnie, zwalista krowo – zaczął Seneth. – Jesteś nędznym i podłym gadem,
gorszym niż ten, którym to ja sam jestem w twoim mniemaniu. Ile to czasu minęło od chwili, gdy
bez zająknięcia skazywałeś mnie na nieludzkie cierpienia, żeby tylko się tu dostać?! Teraz nagle
stałeś się taki szlachetny i rycerski? Ta kobieta to trup. Trzeba jej ulżyć w cierpieniach, a ty na to
grzecznie pozwolisz, bo dla kogoś takiego jak ona śmierć jest aktem łaski.
Telekinetyczną siłą podniósł rycerza wysoko, pod sam sufit, i mówił dalej.
–
Nie będziemy też na nikogo czekać i go tu zabijać, bo to tajna misja i nie mam zamiaru
dołączać do grona martwych, do jakich zalicza się już ta kobieta. Weszliśmy cicho i
n
iepostrzeżenie i tak też wyjdziemy.
Zdjął oba zaklęcia, pozwalając pancernemu spaść z głuchym hukiem na podłogę.
– A teraz do rzeczy –
syknął.
Xantia, niegdyś zastępczyni wielkiego mistrza cechu złodziei i zabójców, patrzyła na nich
obłąkanym wzrokiem okaleczonego kadłubka.
– Zabij mnie –
wyszeptała do nachylającego się nad nią Taugadora.
–
Powiedz nam, czego szukałaś. Czy oni wyciągnęli z ciebie wszystko? – zaczął Seneth.
–
Nie wiem… nie pamiętam… Byłam w wieży, szukałam klejnotu dla Zelorana, ale oni
nie
wiedzą chyba, dla kogo… Pewnie dlatego jeszcze mnie tu trzymają. – Jej głos zamieniał się
w charkot.
–
Jaka wieża? Skoncentruj się i postaraj sobie przypomnieć. Masz nasze słowo, że cię
pomścimy – rzekł Seneth.
–
Wieża Adal’hunu… Tam coś ukrywają… Wielki mistrz nie ma wiele czasu… Boi się,
że komuś powiedziałam jeszcze przed pojmaniem… Boi się, że nie zdąży tego przenieść…
–
Jesteś pewna, że włamałaś się do tego miejsca? – spytał z niedowierzaniem Seneth.
– Nevelanaar itch Mallanae… –
wyszeptała.
– Nie znamy elfickiego, Xantio.
–
To hasło… uspokajające duchy strzegące wieży, bez niego zginiecie…
–
Mogli już je zmienić. Skąd je masz? – spytał Taugador.
–
Uwiodłam jego ucznia… najlepszego… Lunarissa… To jego hasło, on się nie przyzna
mistrzowi, że komuś je zdradził… Leżałby tu wtedy obok mnie. – Jej oko spoczęło na
Taugadorze. –
Zabij mnie i obiecaj mi, że ten, co mi to uczynił, będzie błagał o śmierć…
Taugador spojrzał na Senetha. Kobron dał mu znak.
–
Obiecuję ci. – Taugador odszedł od łoża tortur, słysząc pomruk zaklęć Senetha.
Ogromne psioniczne ostrze wdarło się w osłabiony i niestawiający sprzeciwu umysł
Xantii, rozpruwając go na strzępy i pogrążając jej udręczone ciało w błogich objęciach śmierci.
*
–
Do świtu jeszcze daleko, co robimy? – spytał przyjaciół Taugador, spoglądając w
rozgwieżdżone niebo.
–
No jak to co? Jak już tak zabrnęliśmy, to lepiej iść za ciosem – odrzekł rycerz. –
Idziemy, szkoda czasu. W końcu raz kozie śmierć, a asekuracją w postępowaniu do niczego nie
dojdziemy.
–
Dobra. Chodźmy. – Taugador wyjął przygotowaną sakiewkę. – Dobrze się spisałeś,
Zelar. Jesteśmy ci winni przysługę. – Wepchnął w dłonie starego znajomego sakwę i poklepał go
po plecach.
–
Daj spokój, Taugi, nigdy nie odmówiłbym przyjacielowi w potrzebie. Poza tym nie raz
r
atowałeś mi dupę. Gdyby coś, wal do mnie jak w dym.
Taugador skinął głową i wraz z przyjaciółmi ruszył w stronę mrocznej wieży Adal’hun.
*
Adal’hun miała złą sławę i budziła słuszny respekt. Jako jedna z pięciu wież należących
do arcymaga Vespera Sarrakina
była miejscem zakazanych magicznych praktyk, które
wystawiały umysły kursantów na nieznane wpływy potężnych energii, pochodzących z innych
stref egzystencji. Cokolwiek się tam mieściło, było bardzo pilnie strzeżone i nawet najwybitniejsi
studenci Akademii
nie wiedzieli, co dokładnie znajduje się w tych owianych legendami murach.
Wieżyca strzelała w niebo, drapiąc nieboskłon drapieżnymi pinaklami. Czerń obsydianu,
z jakiego ją wykonano, hipnotyzowała swą urzekającą i zwodniczą głębią. Była jak czarne lustro,
w które im dłużej się spogląda, tym większa jest szansa, iż coś mieszkającego w jego odmętach
zacznie przyglądać się patrzącemu. Umieszczona nad portykiem ozdobna wimperga otwierała
swą trójkątną onyksową paszczę, przywodząc na myśl bezrozumnego potwora.
Drużyna postąpiła ledwo kilka kroków za ogrodzenie, gdy lodowaty powiew strachu
osmagał im oblicza piekącym biczem magicznego wiatru. To duchowi strażnicy Akademii
nadchodzili, by nauczyć manier nieproszonych gości.
Taugador miał już słowa zaklęcia na końcu języka, ale strach, jaki wkradł mu się w serce,
przegnał je gdzieś na peryferie pamięci, nie pozwalając ich tak łatwo odszukać. Upiory były już
coraz bliżej i ich lodowate szpony powoli chwytały go za gardło, wysysając zeń ciepłe, kolorowe
życie.
– Nevelanaar itch Mallanae. –
Seneth nie stracił zimnej krwi. Po wypowiedzeniu tych
słów powietrze nabrało atmosfery mocy i podniosłego oczyszczenia. Nieśmiertelni strażnicy
ustąpili, otwierając śmiałkom drogę do serca tajemniczej wieży.
*
Gdy drużynie trzech śmiałków ukazała się siódma z kolei kondygnacja rosnącej w niebo
wieżycy, wszystkich ogarnęło zdumienie. Komnata nie była w niczym podobna do tych, jakie już
widzieli podczas swych licznych wypraw i przygód. Choć powinna mieć około piętnastu kijów
średnicy, to specyficzne pomieszczenie nie posiadało żadnych ścian. Zamiast kamiennych murów
zabudowań biblioteki czy laboratorium, jakich się spodziewali, wrota otwierały się na przepastną,
pogrążoną w barwach nocy pustynię.
Rozległe wydmy piętrzyły się, gdzie tylko okiem sięgnąć, a rozpędzony wiatr gnał przed
sobą zimne, naszpikowane drobinami pustynnego piasku powietrze. Nad oniemiałymi z wrażenia
towarzyszami rozciągało się piękne, gwieździste niebo, którego atramentowej barwy nie mąciła
ani jedna chmurka.
– Strz
eżcie się – wysyczał Seneth Ling. – To półsfera. Inny świat. Nie jesteśmy już u
siebie, tu zaś wszystko jest możliwe… Wchodzimy?
Taugador pewnie postawił stopę za progiem i nagle wrota, przez które przeszedł, zniknęły
za jego plecami, pozostawiając go samego na otulonej w noc nieznanej pustyni. Nie czekał długo
na towarzyszy, pojawili się tuż za nim. Wtedy stała się nieoczekiwana rzecz. Na pobliskiej
wydmie zamigotała błękitna, jakby stworzona z wody i lodu sfera. Miała blisko piętnaście kijów
średnicy i obiegały ją iskrzące łańcuchy świetlistej mocy. Wewnątrz znajdowała się niezwykła
istota. Duma i majestat przybysza porażały każdego patrzącego tak, że mimo woli cała trójka
uklękła na widok odwiecznego władcy pustyni. Olbrzym miał blisko dziesięć kijów wzrostu i
iście boską muskulaturę. Dolną połowę ciała stanowił jęzor falujących płomieni, który od pasa
przeistaczał się w pokryty rubinową skórą tułów. Czerwone, tętniące magmą ciało znaczyły setki
tajemniczych znaków płonących złotem i kolorami ognia. Ifryt miał piękne i szlachetnie rysy
twarzy, pośród których jarzyły się lejące blask białe, świetliste oczy. Głowę zdobił mu
wysadzany klejnotami turban, utkany ze złocistych nici.
– Na bogów… –
wyjęczał Seneth. – Toż to nikt inny, jak Khan Dakhla.
–
Widzimy, głupcze – warknął Taugador. – Jak widać, nie jest tu najmilszym gościem, a
my jesteśmy między młotem a kowadłem, bo ktokolwiek był w stanie uwięzić legendę, będzie
mógł nas zdeptać jak robaki.
– Taugadorze, Dardanie Horn, Senethcie Ling… –
usłyszeli wewnątrz swych głów
mroczny, donośny głos, a jego niezwykła głębia wibrowała baśniowymi nutami. – Widzę, co was
tu przywiodło… Poszukujecie klejnotu… Oka Węża. Każdy z was przybył, by go odnaleźć,
wiedziony pragnieniem spełnienia najskrytszych marzeń. Ja je widzę…
Oczy Ifryta błysnęły.
–
Taugadorze, przywiodła cię tu obietnica nieśmiertelności, lękasz się bowiem śmierci i
zapomnienia, a twój topór, którego rzekomo się nie obawiasz, nie miałby już nad tobą władzy,
gdyby tylko Czas o tobie zapomniał…
– Dardanie Horn –
ciągnał Ifryt – wbrew temu, co myślą i mówią inni, nie szukasz
powrotu do czasów świetności królestwa, które upadło, i nie grzebiesz się w jego ruinach.
Pragniesz tylko, aby twoja królowa, olśniewająco piękna Casyopeya, nie zginęła z rąk
najeźdźców i mogła z tobą dzielić życie… A ty, Senethcie Ling, ty nie stawiasz nic ponad moce
umysłu i wiedzę o magii. Pragniesz zatem ukończyć jeden z najniebezpieczniejszych kursów
magicznych, jakie tylko dostępne są czarodziejom waszego świata… Pragniesz odwiedzić Pałace
Umysłu.
Ifryt spojrzał dumnie na przyklękające postacie.
–
Powstańcie – rzekł, a oni posłuchali go niczym marionetki.
–
Abyście mogli spełnić swe marzenia, musicie odszukać Oko Węża – zaczął. – Pomogę
wam je odnaleźć w zamian za moją wolność.
– Co mamy
uczynić? Jeśli ty sam nie potrafisz się uwolnić, jak my możemy to zrobić? –
spytał Horn.
–
To proste, rycerzu, prostsze niż myślisz. Wystarczy, że jeden z was z własnej i
całkowicie nieprzymuszonej woli zamieni się ze mną miejscami. – Ifryt, widząc pytające
spojrzenia, mówił dalej: – Wystarczy tylko chęć i wola. Dotknięcie tej sfery i decyzja z głębi
serca, że poświęcacie się za mnie. Nie będę was oszukiwał i mamił mirażami nieskończonej
chwały, choć mógłbym. Z tego więzienia nie ma wyjścia, to jedyny sposób. Mojej mocy starczy
mi na tyle, by na czas krótszy niż mrugnięcie okiem nagiąć sferę i przecisnąć się przez jej
bariery, kiedy jeden z was będzie tutaj wchodził. Zatem droga wolna, jeśli tylko oczywiście…
starczy wam odwagi.
Taugador i Seneth zatonęli w żarliwych sporach, wytaczając na pola dyskusji coraz
cięższe działa swych argumentów. Horn stanął na uboczu i zagłębił się w rozmyślaniach. Gdy
rozejrzał się wkoło, zrozumiał, że gorszego więzienia niż to chyba raczej nie ma, a jeden z nich
może wyzwolić resztę. Nadszedł czas sprawdzianu dla jego honoru i sumienia, dla rycerskiej
dumy, za którą tak kochała go Casyopeya.
– Co ty, kurwa, robisz?! –
krzyknął Taugador, gdy zobaczył, jak rycerz dotyka sfery.
–
Zgadzam się – powiedział pancerny i wyszeptał w myślach dodatkowe warunki. Ifryt
tylko skinął głową.
Ogromny błysk zalał pustynny krajobraz, nurzając w bielutkim świetle setki
piaszczystych wydm i przeganiając mieszkające w ciemnościach stwory zrodzone z ludzkiej
wyobraźni. Gdy zelżał blask, Seneth i Taugador otworzyli oczy. Unosili się w nieznanej,
mrocznej przestrzeni, wypełnionej zewsząd blaskiem klejnotów jakby światłem kolorowych
gwiazd. Po chwili w ciemności pojawiły się oczy Khana.
–
Choć nie muszę – rzekł – to dotrzymam danego rycerzowi słowa. Jego odwaga, mimo
wszystko, mnie urzekła. Jak na takiego marnego śmiertelnika zachował się jak jeden z
najprawdziwszych aniołów. Miał honor. Towar niezwykle deficytowy w obecnych przegnitych
czasach.
–
Co się z nim stało?! – krzyknął wojownik.
–
On podjął decyzję, Taugadorze. Ofiarował swe istnienie za moją i waszą wolność. Do
wieży, w której byliśmy, już zbliżał się jej władca, arcymag Sarrakin, z którym to bynajmniej nie
łączą mnie więzy prawdziwej przyjaźni ani miłości. Gdyby nie Horn – ciągnął Ifryt – czekałby
was los gorszy od śmierci.
–
Ale co się z nim stało?!
–
Dołączył do swojej miłości, tyle że w zaświatach. A jeśli wolisz, bym opisał ci to
bardziej obrazowo –
to rozerwało go na strzępy. Jego pancerz ugotował się i stopił, po czym
wyparował, a po twoim przyjacielu, wielkim rycerzu Mythrarii, nie pozostał nawet cień.
– Tyyy!
–
Oszczędź swój gniew dla kogoś, komu może on zaszkodzić, wojowniku. A teraz do
rzeczy. Obiecałem przenieść was w bezpieczne miejsce i pomóc w poszukiwaniach.
Przestrzeń zawirowała, wykręcając żołądki Taugadora i Senetha na drugą stronę. Po
chwili, odurzeni zawrotami głowy i nudnościami, stali w zaułku nieopodal głównego skweru.
Wschodzące słońce rozmazywało po śmietanowych pasmach chmur farby złota i czerwieni.
–
Oko Węża jest przebiegle ukryte – odezwał się w ich głowach głos. – Wetknięto je
bowiem w wizerunek węża umieszczony w szyldzie karczmy Pod Szmaragdową Kobrą, która
należy do arcymaga.
Te słowa raziły piorunem w dwóch ocalałych towarzyszy.
– Zaraz –
wysyczał Seneth. – Przecież to niedorzeczne. Jeśli wielki artefakt czy też
relikwia o niezwykle potężnej mocy znajdowałaby się w szyldzie karczmy, to nie dość, że można
by ją bezproblemowo, magicznie wyśledzić, to jeszcze z łatwością zobaczyć bądź poczuć jej
obecność, ledwo zbliżając się do gospody. Ponadto nie muszę chyba dodawać, że każdy mógłby
ją po prostu zwinąć. W co ty nas wkręcasz?
–
To, co mówisz, jest prawdą – odpowiedział mu spokojny głos Khana. – Wszystko
zapewne tak by się potoczyło, gdyby nie jeden drobny szczegół, o istnieniu którego nie masz
pojęcia. Szyld karczmy wykonano z magicznego drzewa Nhur’, rosnącego w Zaświatach,
którego korzenie czerpią wodę z pobliskiego źródła Zapomnienia. Jak się zapewne domyślasz,
woda ta powoduje całkowitą utratę pamięci. Samo zaś drewno, choć zdaje się być dziełem
natury, emanuje tak silną i wybiórczą antymagią, że wycisza wibracje wszystkiego, co magiczne,
a będąc zarazem czymś naturalnym, pozostaje nie do wykrycia jako źródło antymagii.
Ktokolwiek wszedłby w posiadanie tej wiedzy i spróbował mimo wszystko zdobyć klejnot,
zapomniałby zupełnie tak o nim, jak i o tym, po co tu przyszedł, gdy tylko dotknąłby owego
szyldu. Teraz rozumiesz? Najciemniej, jak mówią, jest pod latarnią. Nigdy nie lekceważ umysłu
arcymaga Sarrakina, Senethcie Ling…
– O kurwa –
wyszeptał Taugador, ukrywając twarz w dłoniach. – Nigdy byśmy tego nie
znaleźli…
– No… tak –
potwierdził Seneth. – Ale jak uda nam się go zdobyć, skoro nie możemy go
nawet dotknąć? I po tym, co się stało w wieży, arcymag na pewno już depcze nam po piętach.
Niewielki błysk pojawił się na ziemi i kilka kroków przed nimi ukazała się mała, skórzana
torba. W jej wnętrzu Seneth znalazł parę skórzanych, zimnych w dotyku rękawic, opatrzonych
runiczną wyściółką.
–
To wam pomoże – rzekł dudniący w głowach głos. – Na mnie już czas. Dziękuję wam,
śmiertelnicy, i może kiedyś znów uda nam się spotkać. Oby jednak okoliczności były ku temu
bardziej sprzyjające…
*
Lochy pod wieżą Adal’hun były jeszcze gorsze niż te w domu mistrza Apokalipsusa.
Należy nadmienić, że znacznej grozy dodawało im to, iż tym razem Seneth i Taugador wystąpili
w roli gości, a nie obserwatorów.
Mistrz Apokalipsus z bestialskim błyskiem w oku szykował już swoje ukochane
„zabawki”, na widok których Taugadorowi robiło się niedobrze. Arcymag Vesper Sarrakin,
ubrany w runiczną, lejącą szkarłatną szatę, w posępnym zamyśleniu spacerował w tę i z
powrotem ze splecionymi na plecach dłońmi. Z owalu przystojnej twarzy i elegancko
przystrzyżonej bródki wybijały się kryształowe oczy w barwie bursztynu i migdałów, które
mistrz implantował sobie, by rozszerzyć swe magiczne wpływy. Całe jego ciało zdawało się
tętnić zaklęciami i magią, stanowiąc jakoby żywą fortecę mistycznych energii. Świadczyły o tym
pewne szczególne cechy jego ciała – światło pędzące w żyłach zamiast krwi i rozłożyste,
płomienne skrzydła, którymi raz po raz trzepotał, rozważając jakieś dręczące go kwestie.
– Gotowe, panie. –
Apokalipsus wyszczerzył zęby w dzikim uśmiechu.
–
Zaczynaj więc. Nie mogę się doczekać tego, co nasi goście mają nam do powiedzenia.
Nie! –
warknął, gdy tylko Apokalipsus ruszył w stronę Taugadora. – Kobron pierwszy.
Rozżarzone żelazo zbliżyło się do oczu Senetha i wtedy pękły jego wszelkie bariery.
Krzyczał, płakał i prosił o litość jak malutkie, zahukane dziecko. Jednocześnie nagle rozwiązał
mu się język i Seneth odnalazł w sobie nieznane mu dotychczas talenty krasomówcze.
Wyśpiewał wszystko. Nawet to, czego nie było trzeba i od czego mistrz Sarrakin czasem ze
znudzoną miną poziewywał. Zesrany ze strachu kobron wypaplał wszystko – jak dostali się do
wieży, jak ich kolega rycerz uwolnił Khana, jak ów Khan im pomógł, opowiadając całą historię.
Wyśpiewał też każdy detal o rękawiczkach i o tym, jak przebrali się za miejskich żołdaków, co to
wieczorem w mieście zapalają latarnie, a nad ranem je gaszą. No i jak w końcu, uzbrojeni w
drabinę, niby to majstrując przy pobliskich latarniach oliwnych, wdrapali się bladym świtem na
najwyższe szczeble i podwędzili szyld karczmy, w którym zatopiono rzeczony kryształ. Potem,
rozradowa
ni, chyłkiem przemknęli do dzielnicy Świątyń, gdzie umówieni już byli z pewnym
inkwizytorem, i wręczyli mu klejnot. Najgorsze było to, że on im nie zapłacił, tylko zniknął,
zostawiając ich z niczym.
Reszta była już dziecinnie prosta – szczególnie, jak się jest arcymagiem i posiada
magiczną kulę z zaklęciem Obserwatora, która sama co jakiś czas „rzuca okiem” na to, kto się
kręci wkoło karczmy…
– Zostaw ich, Apo –
rzekł arcymag, gdy Seneth już skończył. – Dowiedziałem się już
wszystkiego, co mogłoby mnie interesować.
Wielce zawiedzony mistrz bólu i cierpienia wrócił do łańcuchowego łoża z wyraźnie
kwaśną miną i zaczął zwijać swoje szpargały.
–
A więc tak… – rzekł mistrz Sarrakin. – Rycerz jako jedyny spełnił swoje marzenie,
choć w dość wątpliwy sposób, a wy, biedni najemnicy, wylądowaliście w moim lochu narażeni
na mój gniew… Jakże złym byłbym gospodarzem, gdybym choć odrobinę nie spróbował wyjść
naprzeciw waszym oczekiwaniom. –
To rzekłszy, zbliżył się do Taugadora, kładąc dłoń na
środku jego piersi. – Już nigdy się nie zestarzejesz, Taugadorze, i nigdy nie umrzesz, masz moje
słowo.
Krzyk wojownika zamarł po krótkiej chwili, gdy dotyk arcymaga, mistrza alchemii,
obrócił go w kamienny posąg.
– Drogi Senethcie –
ciągnął czarodziej, ruszając w jego stronę – Wiesz, że Pałace Umysłu
są nawiedzane przez nieznane siły, a przez to i umysły kursantów wystawiane na próby wielkiej
niewiadomej? Wiesz o tym, prawda? Nie sposób przewidzieć, co może się stać… – Palce
Vespera Sarrakin ucisnęły czoło przerażonego kobrona.
– Niee
e, mistrzu… Błagam… – wyjęczał.
Po chwili ogromna siła zerwała wszelkie blokady, na jakie było stać Senetha i jakimi był
w stanie się chronić. Niczym pędząca, rozszalała powódź, rwąca na swej drodze wszelkie tamy,
psioniczna magia Sarrakina zmiotła z powierzchni umysłu kobrona jego świadomość,
umieszczając na tym miejscu jaźń pięcioletniej dziewczynki.
–
No i proszę… – rzekł czarodziej. – Waszym marzeniom i prośbom stało się zadość.
Nagle drzwi lochu otworzyły się i do środka wkroczył mierzący ponad trzy i pół kija
cyklop. Dystynkcje i herb, który nosił na pancerzu, świadczyły o tym, że dowodził przyboczną
gwardią arcymaga i miał dzięki temu bardzo rozległą władzę.
– Panie… –
zaczął.
–
Mów śmiało, Dugharonie, właśnie skończyłem zabawiać naszych gości.
– Mamy go.
– Kogo? –
spytał ze zdziwieniem mag.
–
Kapłana, który ośmielił się skraść klejnot, panie. Wyśledziliśmy go po wibracjach
kryształu, nie uszedł daleko. Dotykał go gołymi dłońmi, więc nie było trudno.
–
Ahh, no tak, racja. Gdzie jest ów głupiec?
– Tutaj!
Nec’hra Daar błysnęła w dłoni Mogadora Allantre, po którym spłynęła iluzja cyklopiego
gwardzisty. Magowie, a szczególnie arcymagowie, mają niezwykle potężne umysły, lecz jakże
śmiertelne ciała. Już po chwili na kamienną posadzkę spadły dwie połowy przerąbanego na pół
korpusu zaskoczonego czarodzieja. Świetlista krew chlusnęła na podłogę, zalewając ją kałużami
gasnącego światła.
Apokalipsus próbował krzyczeć, ale kto zwróciłby uwagę na krzyki dochodzące z lochów
mistrza magów? Nikt. Po chwili kat dołączył do rzeszy swych ofiar, czekających na niego w
piekle.
Mogador podszedł do dwóch najemników, dzięki którym na starożytnym ostrzu
połyskiwał już kolejny obudzony ze snu kryształ. Faktura posągu była cierpka i pełna krzyku
niegdyś wspaniałego wojownika, a z mistrza podstępu i iluzji, kobrona Senetha Ling, pozostało
jedynie wspomnienie.
–
Oto żniwo prawdziwej wojny – pomyślał Mogador. – Ostatnim razem były cztery trupy,
dziś już tylko trzy. Chyba popracuję nad etosem i stanę się dobrym bogiem. – Zachichotał w
duchu…
Po kilku chwilach pośród ścian lochu, gdzie gościły tylko ból, śmierć i łzy, nie było już
nikogo. Tylko chmara skrzeczących nietoperzy przemknęła tonącymi w mroku korytarzami,
pędząc wprost do światła…
***
Serce Bennu
Pogoda była paskudna. Od rana siąpił zimny, nieprzyjemny deszcz, a sinoszare niebo
smagane ostrym, północnym wiatrem nie zapowiadało uroczego popołudnia. Znacznie się
ochłodziło, choć duchota wciąż dawała się ostro we znaki, toteż w baszcie, podobnie jak i we
wszystkich domach w mieście, rozwarto szeroko okiennice. Senna aura otępiała, kładąc na
powieki ołów, i nawet tu, w baszcie Czterech Gargulców, bezkarnie podkradała się do książęcych
gwardzistów, usypiając ich refleks i wyszkoloną czujność.
Than Barkhu
n, zastępca głównodowodzącego, był rosłym orkiem o dumnym i wyniosłym
obliczu. Nic w tym dziwnego, bo, jak niewielu orków, należał do antycznej, orkowej szlachty z
linii Khor. Rasa ta charakteryzowała się przede wszystkim siłą dzikiej bestii, muskulaturą dzikiej
bestii, wytrzymałością dzikiej bestii, sprytem dzikiej bestii i rozumem cywilizowanego orka, co
czyniło ich jakże wyjątkowymi. Ogromny, łuskowo-metalowy pancerz, który specjalnie
poszerzono, by dopasować go do rozmiarów klatki porucznika, teraz rytmicznie wznosił się i
opadał, okalając imponującą muskulaturę. Trzy czarne pasma włosów spięte w kuce zwane
„bułami” przypominały smoliste węgle, ułożone w wianek dookoła poznaczonej bliznami głowy.
Wizerunek zamykał się obrazem dwóch śmiercionośnych, zakrzywionych szabli o mocno
postrzępionych krawędziach, tak, by łatwiej pruć ciała i rozwłóczać wnętrzności wrogów.
Porucznik popijał słodzoną lemoniadę i, wciskając nos w raport z ostatniego
przesłuchania, głupawo chichotał pod nosem, kręcąc z niedowierzaniem głową. Nie minęło kilka
chwil, gdy drzwi do kwatery oficerskiej stanęły otworem i ogromny cień minotaura zaległ w
przytulnej, drewnianej komnacie.
– Witaj, kapitanie –
rzekł Barkhun, nie odrywając wzroku od raportu. – Jak tam, dalej
siąpi?
–
Możesz mi, kurwa, powiedzieć, Barkhun, na jakiej podstawie wypuściłeś podejrzanego
numer jeden, którego wczoraj przyskrzyniliśmy?!
– Kapitanie –
porucznik odwrócił się do rozjuszonego minotaura – chciałem
zameldować…
– Zamknij pysk! –
ryknął Vorglath, dmuchając przez zakolczykowane nozdrza. – Kapłani
nie darują nam tak zuchwałej kradzieży, a ja odpowiadam osobiście przed Al’ Indaar-hanem!
–
Kapitanie, pragnę zauważyć…
–
Może to ciebie powinienem wcisnąć do paki zamiast tego półorka?!
– Kapitanie! –
krzyknął Barkhun. – Ten jełop nie mógłby okraść straganu z pomidorami,
nawet gdyby ten stał samopas. – Wyciągnął w stronę kapitana dłoń z raportem. – Proszę to
przeczytać.
Zwalisty minotaur rzucił niechętnym okiem na urzędowe pismo, rozpoznając pieczęcie
interrogatora książęcego oraz podpisy świadków, którymi byli dwaj gwardziści z jego oddziału.
Skrzywił się niechętnie i podstawił sobie pieniek – jedyną rzecz, na której mógł spocząć bez
obaw o dokonanie zniszczeń. Zmrużył czarne jak obsydian ślepia i zagłębił się w lekturze…
N
azywam się Berrik Arus. Pochodzę z nieprawego łoża, jestem owocem zdrady mojej
ludzkiej matki z orkowym poborcą podatków. W domu zawsze była bieda, więc każdy robił, co
mógł, żeby dorzucić coś od siebie do gara, toteż i matka nie próżnowała. Mój przybrany ojciec
jest rzeźnikiem od ponad trzydziestu lat, a to spowodowało, że w naszym domu zagościły rządy
podobne do tych, jakie sprawowano w rzeźni. Ojciec zwykł wracać z roboty pijany. Ziejąc
krasnoludzkim spirem,
łapał za nóż i traktował mnie instrumentalnie – stąd liczne blizny i
zadrapania. Pamiętam, że jak miałem dziesięć lat, ojciec wrócił do domu, kitrając pod pazuchą
sakwę pełną srebrnych monet, pochodzącą z podejrzanego źródła. Wraz ze stryjkiem Wulfem
dawali za to w szyję przez czterdzieści dni, zagryzając od czasu do czasu czerstwym chlebem,
który stryjek podobno znalazł. Pamiętam jak dziś, gdy po tej libacji znów próbowali się upić, aby
utopić kaca. Ponieważ nie mieli już nawet miedziaka, ojciec sprzedał schody. Miejscowy kupiec
wziął je i porąbał na opał, a my od tej pory musieliśmy się wdrapywać na próg.
Rok później ojciec zabrał mnie do rzeźni, by pokazać, czym jest prawdziwa, ciężka praca,
jednak ja poznałem tam jedynie smak łatwego pieniądza. W południe do rzeźni przybył opasły
gnom w eskorcie dwó
ch gwardzistów. Zamówił kilka kilogramów wołu i całą świnię, którą już
wcześniej sobie upatrzył, gdy babrała się w błocie. Korzystając z zamieszania powstałego
podczas polowania na wieprza, zachachmęciłem mu wypchaną po brzegi sakwę i puściłem się
biegiem
przez dzielnice, jakby sam diabeł mnie gonił. Ojca wylali na zbity pysk. Wściekły wrócił
do domu i póty okładał mnie batogiem, póki nie spąsowiałem jak wiosenna róża. Minęło wiele
dni, podczas których zmieniałem kolory jak tęcza i łagodziłem opuchliznę, nurzając się w korycie
z wodą dla bydła. Musiało być źle, bo rodzona matka mnie nie poznawała. To zdarzenie
pozostawiło na mym ciele wiele blizn. Patrząc w lustro czuję, jakby to było wczoraj.
Nie chodziłem już więcej do pracy do rzeźni. Ojciec też nie. Znalazł sobie robotę w
dokach przy rozładowywaniu makreli, a ja całymi dniami ganiałem się po podwórku z dwoma
przyrodnimi braćmi, Dragorem i Bragorem. Wtedy to, pewnego wieczoru, postanowiłem obrać
złodziejską profesję i szkolić się do mistrzostwa w tym zacnym fachu, a obaj ludzcy bracia
zdecydowanie się ze mną zgodzili. Tak to, przez kilka następnych lat, nabierałem wprawy,
wałęsając się po targowisku lub tnąc w karty przy stołach U Kulawego Frycka.
Gdy osiągnąłem pełnoletniość, począłem od czasu do czasu bijać matkę. Co jakiś czas
okradałem też domowych gości i w końcu, jak obrobiłem ciotkę Sirię i jej kolejnego kochanka z
marnych paru groszy, matka okrutnie potraktowała mnie wałkiem. Patrząc, jak robią to
przesiadujący w karczmie barbarzyńcy, wpadłem w furię i tak przywaliłem jej pięścią na odlew,
że jeszcze tego samego dnia pochowaliśmy ją w dołach za miastem. Wtedy to znajomki ochrzcili
mnie „Rzeźnikiem”.
Sztuki fryzjerskiej nauczyłem się w lochu baszty Czerwonego Księżyca, gdzie
odsiadywałem cztery miechy za przywłaszczenie sobie ośmiu kilogramów kiełbasy z wędzarni
masarza Zdziśka „Bawole Oko”. Nawiasem mówiąc, nie mogło tego być aż tyle, bo bardzo łatwo
mi się z nimi biegło…
Drhun Vorglath ciężko westchnął i odłożył pismo na stół. Nie dobrnął do końca, zostało
mu jeszcze jakieś dwie i pół stronicy. Pokiwał z niedowierzaniem łbem i podrapał się za prawym
uchem.
–
Na Infernusa, toż to jakiś idiota. Dobrze, że go wypuściłeś, nie chce mi się nawet
myśleć, jakiego nażarłbym się wstydu, gdyby te brednie wyszły na jaw podczas rozprawy.
–
Kapłani świątyni Seta muszą szukać swego złodzieja gdzie indziej – odparł Barkhun.
– No tak, on nim na pewno nie jest. –
Kapitan ciężko westchnął. – Bogowie, ale bym miał
przesrane. Mogliby mnie nawet zdjąć ze stanowiska, gdybym przyprowadził tę kalekę na proces.
–
Drhun podpalił swą ukochaną fajkę ze śliwkowym tytoniem. – W sumie, sam nie wiem, jak
żeśmy go znaleźli.
–
Głupia łapanka, kapitanie, byle szybko kogoś dorwać. Tośmy dorwali.
–
Fakt, masz rację. Niepotrzebnie tak się spieszyłem. Nie wiem zresztą, skąd przyszło mi
do głowy szukać złodzieja liturgicznych płaskorzeźb pośród tej hołoty z Czarciego Bagna.
–
Nazwa tej dzielnicy mówi już sama za siebie.
–
No taaak, ale co było robić. Ci nagle podnoszą rwetes, bo im ktoś te bohomazy
podpierdolił i o dziwo, nagle przesiąknięci złem i kłamstwem ojczulkowie Seta wznoszą okrzyki
o sprawiedliwość! – kolejne westchnienie. – I jeszcze na dodatek te stare, sklerotyczne antyki
wytykają mi niekompetencję mojego garnizonu. Czy to moja wina, że przyszło mi zarządzać
strażą miasta właśnie na terenie dzielnicy biedoty?
–
Masz też drugi garnizon, kapitanie.
–
No, mam. Tam na szczęście jest spokój. Nie należy jednak zapominać, że moim
głównym zadaniem jest dbać o bezpieczeństwo naszego ognistego księcia. Trudno mi pogodzić
tak odpowiedzialną i reprezentacyjną funkcję z babraniem się w szambie, jakim jest to miasto.
Barkhun pokiwał tylko głową be zrozumieniem, kapitan bowiem miał czasem te „złe
dni”, kiedy to żalił się na cały świat, i jeden z tych dni wypadł właśnie dziś.
–
Rozkażę wznowić poszukiwania, kapitanie. – Barkhun wstał i zasalutował, po czym
spokojnym krokiem wyszedł z oficerskiego pokoju.
Drhun Vorglath pociągnął nosem z gorzkim wyrazem pyska. Już po chwili z zamkniętej
na dwa klucze
szafki wyciągał litrową butlę swego ukochanego koniaczku.
– Mmmmuuuah. Ty mój kochany, bursztynowy cukiereczku. –
Pocałował butelkę. –
Tylko ty mnie rozumiesz. Twój byczek nigdy cię nie zdradzi…
*
W karczmie U Wrót Piekła było tłoczno i gwarno. Rozwrzeszczane stado miejscowych
rzezimieszków o zakazanych mordach i półnagie służki o wątpliwej urodzie dali Berrikowi znać,
że właśnie wrócił do siebie. Prostokątna sala tonęła w barwach najróżniejszych wyzwisk i
pogróżek, które – jako odprawiany między tutejszymi gośćmi rytuał – tworzyły niezwykle
specyficzny koloryt. Co dla jednych było nie do zniesienia, dla innych stawało się wręcz
wymarzonym miejscem do spędzania wolnego czasu.
Spośród ciżby, jaka przelewała się pomiędzy karczmianymi stołami, Berrik wyłowił
sw
ych podchmielonych towarzyszy. Już na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że od
wczesnego popołudnia niezmordowanie walczą z dzbanami wódki i taniego bimbru i, co więcej,
nie zamierzają się poddać.
– Berrik! Ty zafajdany kryminalisto! –
ryknął Dragor, który posturą przypominał nad
wyraz wyrośniętego krasnoluda. – Chodź do nas, imprezka jest!
Półork, nie skrywając zdziwienia, powiódł po karczmianej ławie wyłupiastymi oczyma,
które upodobniały go do głębinowej ryby.
–
Widzę, że czym chata bogata… Witajcie – dodał po chwili.
Jeszcze całkiem niedawno spoglądały na niego ślepia piskliwych szczurów, które
gnieździły się w lochach baszty. Teraz patrzył na zaczerwienione od wódki, roześmiane pyski
swych przyjaciół, którym w ciągu niecałego tygodnia znacznie podniosła się tak zwana stopa
życiowa. Byli tu dziś wszyscy, między innymi Dragor i Bragor – dwaj bracia, których jedyną
cechą wspólną była nieokiełznana furia, w którą wpadali natychmiast, gdy tylko ktoś próbował
zakwestionować ich wspólne korzenie.
Dragor m
iał około kija i dwóch łokci wzrostu, za to ważył grubo ponad dwanaście
głazów. Całe życie pracował w kamieniołomach, czy to jako wolny człowiek, czy też będąc w
dybach na zesłaniu, bo okresy, kiedy przebywał na wolności lub odsiadywał jakiś wyrok,
niezmie
rnie często się u niego przeplatały. To dzięki tej harówce zyskał krzepę, jakiej nie
powstydziłby się nawet wzgórzowy gigant. Skundlony zarost i obfita grzywa, jakie nosił, były
koloru kruczej czerni, a ciało miał zawsze osmagane słońcem, aż do barwy głębokiego mahoniu.
Jego przyrodni brat był za to blady jak świeżo bielona ściana, a mierząc blisko dwa kije,
wyraźnie górował nad Dragorem wzrostem. Na tym różnice się nie kończyły. Bragor był chudy
jak szczapa, a na jego kościstym ciele kapłani Nannhey – bogini uzdrowień – mogli się
swobodnie uczyć ludzkiej anatomii. Taki był wychudzony. Bragor w przeciwieństwie do brata
bardzo rzadko się odzywał, a jak już coś powiedział, to swoimi prymitywnymi wywodami
potrafił wprawić w osłupienie każdego słuchającego.
Wśród towarzyszy Berrika był także pieśniarz i awanturnik, zawadiaka, mistrz celnego
dowcipu i szermierki na słowa, bard Tamney. Rozczochrana czupryna w barwie jesiennego
miodu opadała mu na ramiona i przysłaniała radosne orzechowe oczy. Lekko haczykowaty nos i
wydatny podbródek rysowały na jego obliczu wyraźną buńczuczność charakteru. Nosił się
schludnie. Wręcz kochał znakomite szaty, podobnie też i perfumowane wody, jakich namiętnie
używał. Wciąż żuł liście świeżej mięty i oczyszczał sztyletem paznokcie z brudu, o jaki dość
łatwo było w tego typu przybytkach. Berrik, choć nie grzeszył bystrością, nigdy nie mógł
zrozumieć, co ten elegancik robi w takiej norze, z takimi typkami jak on i jemu podobni. Sam
Tamney szybko zbywał takie pytania prostymi odpowiedziami, w których najważniejszymi dlań
była serdeczna kompanija, miska strawy i niespożyte ilości alkoholu, no i oczywiście wszelakie
„atrakcje”. Jeśli zaś o nie chodzi, to zarówno jego towarzysze, jak i miejsca, które zwykli
odwiedzać, były żelazną gwarancją nietypowych rozrywek.
–
No, no. Nie ma mnie ledwie tydzień, a wy już zostaliście chyba lordami, czy jak?
– Siadaj, nie gadaj, Berrik –
odparł Dragor, który sam siebie uważał za przywódcę
drużyny. – Jest interes do zrobienia, właśnie balujemy za zaliczkę.
– Aha! –
rzekł. – Jeśli ten „interes” może nas równie łatwo zaprowadzić tam, skąd właśnie
wyszedłem, to dziękuję bardzo.
–
Nie kręć ryjem, ino słuchaj, o co się rozchodzi. – Tym razem, o dziwo, odezwał się
Bragor i, o dziwo, całkiem do rzeczy.
Berrik tylko ski
nął głową i usiadł wraz z kamratami, zamieniając się w słuch.
– Ano, idzie to tak –
zaczął Dragor. – Nie dalej jak pięć dni temu byliśmy z Bragorem na
targu po świeże owoce i cynamon do tego deseru z kuskusu, co go tak bajecznie przyrządza
Tamney. Przecisk
aliśmy się ostro, bo ludzi nawaliło jak w jakie święto, aż tu nagle patrzymy, a
na słupach ktoś właśnie rozwiesza ogłoszenie.
– He he, no to my je chaps! –
zaryczał Bragor.
– Stul dziób! –
musztrował go brat. – Ja mówię, nie?! No. – Dragor podrapał się chwilę
po rozwichrzonej czuprynie, jakby poszukiwał tam resztek myśli, gasnących gdzieś pośród
przepastnych plam głupoty. – A właśnie! Mam. Więc tak, my chaps to ogłoszenie i to gibko,
coby nikt tego nie zwąchał. Kroiła się świeża robótka. Czuć to było.
– Mog
li równie dobrze wytargać anons o sianokosach albo o wakacie na stanowisko
praczki –
zadrwił Tamney.
–
Nikt cię nie pyta, to cicho siedź – ofuknął go Dragor. – Na glejcie pieczęcie zacne były i
pismo nie jak kura pazurem, ino takie szlacheckie zawijasy. Wi
dać zrazu, że pisał znaczny ktoś.
Tośmy zabrali.
–
A jak ktosik znaczny, to i piniądze niemałe, hej! – wtrącił Bragor.
–
Powiedz lepiej Berrikowi, co byłeś łaskaw w tym glejcie przeczytać – odrzekł Tamney,
zajmując się dłubaniem w paznokciach.
– Eee, no te
n, nieważne. Bośmy już wiedzieli, że to nie byle co, ino niezła gratka! – rzucił
Dragor.
– Jak dla turkucia podjadka –
dorzucił Bragor.
–
Zamkniesz tę durną mordę?! – krzyknął Dragor, grożąc bratu pięścią.
–
No dalej, Dragor, nie krępuj się, tak pięknie opowiadasz – zachęcał kpiarsko Tamney.
–
No więc, wzięliśmy to pismo i duchem do Tamneya, bo ten bialekt czy jakoś tak się to
mówi, no wiesz, zupełnie nie szło tego czytać. Pewnikiem pisany po krasnoludzku, bo inaczej to
byśmy pewnikiem przeczytali.
Tamney
tylko z politowaniem pokiwał głową i wrócił do swoich paznokci.
–
Więc ów kupiec zwie się El’ Imgram Caylay i jest elfickim handlarzem. Jakieś
płócienne szmaty i diabełki strugane z drewna opycha takim durniom, co to je kupują. Do tego
cenne wazy i na stół te, no… – Dragor zamulił się na chwilę, a jego rozbiegane oczy wyraźnie
poszukiwały rozumu. – Mam! Zastawę, czy jak to tam idzie.
–
Zastawę to się robi w lombardzie – wtrącił Bragor.
– Zamkniesz tego ryja?!
– No i? –
nieśmiało spytał Berrik.
– Spoko, spoko, robota jest –
zaśmiał się Dragor. – Jużeśmy zaliczkę wzięli, w sumie ci
się należy coś niecoś, chyba nie przechlaliśmy wszystkiego – zachichotał.
– Co? Ale jak to, jaka zaliczka, za co, na co?
–
No ten elf wyrusza w podróż i potrzebuje najemników do ochrony karawany.
–
Zaraz, zaraz. Zwykle do obstawy zatrudnia się gwardzistów, a nie najemników.
–
W mieście zrobiło się gorąco. Wielu gwardzistów jest zajętych szukaniem tego, za co ty
siedziałeś. Poza tym kupiec chce się czuć pewnie i bezpiecznie, więc potrzeba mu więcej luda.
–
Aż taka wielka ta karawana?
–
Nie aż tak…
– To dlaczego? –
zdziwił się Berrik. – Po co mu gwardziści i jeszcze my? To ich ulubiona
robota, te wypady za miasto. Mało kto odważa się napadać na karawany, odkąd trakty patrolują
szwadrony
salamander księcia Al’ Indaar-hana. Po co mu aż tyle ochrony?
Pozostali trzej towarzysze popatrzyli po sobie, wymieniając porozumiewawczo
spojrzenia.
– O co biega? –
spytał podirytowany Berrik. – W coście nas wpakowali?
–
Dragor pragnie ci powiedzieć – zaczął Tamney – że ta karawana wcale nie będzie
zmierzać zwykłym szlakiem handlowym ani traktem, a konkretniej żadnym z nich. – Widząc
pytające spojrzenie Berrika, mówił dalej. – Karawana wyruszy przez Dolinę Zagubionych Dusz i
Przełęcz Upiorów. To najlepsza i najszybsza trasa stąd do miasta zielonych smoków Nerenthii.
–
Że co?! Jaka? Naj… Co? Bo zemdleję. Jak mogliście się na to zgodzić?!
–
Pieniądze, Berrik, pieniądze. One czynią cuda, możesz mi wierzyć. – Tamney obnażył
zęby w złowieszczym uśmiechu.
– A il
e to pieniędzy trzeba, żeby tak zamydlić wam te głupie gały i tępe łby? Hę?! No
pytam się, ile?! – Walnął pięścią w stół. – Ile trzeba, coby tak zgłupieć i wybrać się w podróż,
skąd nie wracają święci rycerze i kapłani, gdzie pełno dzikiego zwierza i kanibali zżerających
wszystko, co popadnie? A i na sam koniec karawana z imperium czerwonych smoków wjeżdża
jak gdyby nigdy nic do kupieckiej metropolii zielonego rodu. Tak? Bo przecież smoki rozumieją,
że to tylko czysty interes, i nas nie zeżrą, co nie? Mówta mi, ile trzeba, żeby z was takich
durniów zrobić?!
–
Sto sztuk złota na głowę, plus dwadzieścia pięć za każdą wygraną potyczkę, w której
nie ucierpią towary kupca.
Spokojny głos barda spłynął na Berrika niczym tropikalna noc, która nagle wykrada
światłość dniu, by pogrążyć go w ciemności. Berrik zamilkł. Usiadł, nawet nie zorientował się
bowiem, że wstał.
–
Bożesz ty mój… – wyjęczał. – Toż to straaaszne pieniądze. Za nie mógłbym…
mógłbym…
– Wszystko –
rzucił Dragor, a cała reszta skwapliwie pokiwała mu głowami. Przy takim
trybie życia, jaki prowadzili czterej towarzysze, i na takim poziomie, jak dotychczas, sto sztuk
złota stanowiłoby majątek, jaki wystarczyłby im na pięć lat balangi i to z dużą nawiązką.
Berrik, nie pytając o pozwolenie, chwycił kufel Bragora i pociągnął zeń kilka sążnistych
łyków. Tutejsze piwsko typu szczyny należało do ulubionych przysmaków Berrika.
– To kiedy wyruszamy? –
spytał ochoczo, ocierając usta z piany.
*
Słońce tonęło gdzieś za łukiem horyzontu, zmieniając mleczne pasma podniebnych
stratusów w płonące szkarłatem smugi. Złocista tarcza znikała za wydmami niezwykle szybko,
pozostawiając Xhar’haddhir opiece zimnych, wieczornych cieni. Ich mroczne ręce, dotąd skryte
w zaułkach, teraz pożądliwie wyciągały swe pazury, kładąc na murach mrok i rysując miejskie
wieże i daktylowe palmy czarnym, jakby atramentowym węglem. Idylliczny obraz zachodu
słońca na ognistym niebie dopełniła orientalna muzyka, płynąca prosto z serca miasta, gdzie wraz
z nadejściem zmierzchu rozpalały się czerwone ognie latarń i pląsające pochodnie, gęsto
otaczające rozkrzyczane suki i skwery. Na ulicach pachniało nieznanymi przyprawami, a gdzie
okiem sięgnąć pojawiali się zaklinacze kobr, uliczni czarownicy i tancerki o zmysłowych
kształtach. Taki był Xhar’haddhir, miasto-forteca, unoszone łagodnymi falami ognistego jeziora
Ifrytów, ze swą niedoścignioną architekturą, gdzie prawie każdy budynek stanowił nieopisane
dzieło sztuki, a bogactwo i baśniowe piękno dzielnicy pałacowej zapierało dech w piersiach.
Opiewane w pie
śniach trubadurów i opowieściach podróżników miasto stanowiło istną dumę
sułtana Ra’Aziza. Taka właśnie była stolica sułtanatu Indaharii – Xhar’haddhir, zwany Różą
Pustyni.
W dzielnicy Południowej, gdzie rozkwitał handel i gdzie mieściło się najwięcej karczm, w
zaułku noszącym urzekającą nazwę alei Gwiazd wznosił się owiany dość ponurą sławą budynek.
Gospoda U Braci Nożowników była elegancką, dwuskrzydłową budowlą, wtopioną częściowo w
potężne mury miasta. Choć posiadała niejedną kondygnację, nie oferowała gościom żadnych
noclegów ani też dziennych pokoi, a jedynymi pomieszczeniami tego typu były, jak po cichu
mówiono, rozległe i luksusowe antresole należące do właścicieli tegoż przybytku. Nikt ich
jednak nigdy nie widział, bo bracia Stilmar i Ashan niezwykle cenili sobie swoją prywatność.
Jedyne, co z zewnątrz rzucało się przechodniom w oczy, to zdobne, złocone kraty, spomiędzy
których spływały girlandy kolorowych kwiatów wplecionych w bufiaste zasłony.
U Braci Nożowników bawiła klientela tutejszego półświatka. Nie było to jednak miejsce
dla tanich złodziejaszków, pseudorabusiów czy podłych morderców. Tu balowała elita.
Szefostwo wielorakich organizacji, które wolały pozostawać w cieniu, mistrzowie gildii
zabójców czy niedoścignieni w złodziejskim rzemiośle wolni strzelcy mieli tu istny raj. Do
gospody nie zaglądała gwardia, a żadne rozmowy nie były podsłuchiwane. Każdy mógł
swobodnie załatwiać interesy, a przy okazji dobrze się zabawić. To wszystko jednak nie
przychodziło tanio, karczma była bowiem okrutnie droga i samo bywanie w niej świadczyło już
niezbicie o stosownej pozycji. Stanowiła ona również pewnego rodzaju „skrzynkę kontaktową”,
łączącą jakże zasobny w bogactwa świat tutejszej szlachty z eleganckimi, a zarazem zabójczo
skutecznymi przestępcami. Wszystko funkcjonowało na zasadzie „polecenia przez przyjaciela”.
Jeśli ktoś niepowołany zjawił się w karczmie, szukając kontaktu, to niezależnie od objętości
sakwy mógł się liczyć jedynie z nagłą utratą życia. Takie sytuacje nie zdarzały się zatem zbyt
cz
ęsto.
Piwnice, choć urządzone w ciepłym klimacie drewnianych, stylowych mebli, puszystych
dywanów i kryształowych bibelotów, pachniały niepewnością i strachem, a jakiekolwiek światła
rzucane przez tańczące, płomienne ogarki zdawały się tylko pogłębiać grasujące po komnatach
cienie. Stilmar i Ashan byli nie do odróżnienia i gdyby nie to, że jeden rzadko kiedy się odzywał,
pozostawiając bratu kwestie negocjacji, to nie sposób byłoby ich rozpoznać. Ale nawet to zbytnio
nie pomagało, gdyż rozmówcy i tak ciągle się mylili, zaś bliźniacy celowo nigdy nie
wyprowadzali ich z błędu. Do końca zatem nikt nigdy nie wiedział, który to jest Stilmar, a który
Ashan. Obaj jednakże byli ludźmi, mierzyli około kija i nieco ponad dwa łokcie, byli szczupli i
żylaści. W przeciwieństwie do tutejszych, nie nosili turbanów, a szpakowate czupryny lekko
zachodziły im na oczy. Obaj mieli jednakowo ciemną, wręcz czekoladową karnację i
haczykowate nosy, upodobniające ich oblicza do jastrzębi. Czasem ktoś mówił o nich Stilmar i
Ashan, ale
równie często wiele osób, z uwagi na ich wygląd, używało określenia „Kurhanniki”.
Arcymag Vesper Sarrakin przechadzał się po mrocznej izbie, co rusz rozpościerając swe
magiczne skrzydła. Duma i pogarda, jaką żywił do wszystkiego wkoło, znikała z jego oblicza
tylko wtedy, gdy rozmawiał z kimś dorównującym mu potęgą i układami. Spotkanie z
bliźniakami nie miało jednak tego jakże rzadkiego charakteru.
Obaj weszli do pokoju cicho i niepostrzeżenie, niczym drapieżne koty, czekające tylko na
właściwy moment do ataku. Arcymag wiedział o tym, tak jak i oni wiedzieli. Gra na najwyższych
akordach szachów tylko z pozoru jest stonowana, bo zawsze przyprawia o dreszczyk emocji.
Jeden błąd może tu kosztować nie tylko pozycję, ale i życie.
– Wielki Mistrzu… – Obaj bracia p
owitali czarodzieja głębokim ukłonem. – Czy twoja
podróż była dobra? Czy też może nasza gościnność jest nie na miejscu? – zapytał jeden z nich,
kierując wzrok na hebanowy stolik, gdzie na polerowanych nogach ze słoniowych kłów piętrzyły
się nietknięte egzotyczne owoce i schłodzone różowe wino.
–
Doceniam, jednak powinniście wiedzieć, że nie jadam i nie pijam prawie nic i prawie
nigdy –
odparł przebiegle czarodziej. – Ograniczam się do treningu umysłowego, moje ciało to
tylko naczynie dla woli.
–
Oczywiście. – Raz jeszcze bracia skłonili się, choć tym razem zdawkowo.
–
Po waszej wizycie w Igna’thurze zrobiło się nieco gorąco, zaginęły bowiem pewne
bezcenne dla świątyni Seta płaskorzeźby. Mówi się, że mają wielką, kleryczną wartość.
–
Zaginęły – odparł jeden z braci. – A teraz ty, panie, jesteś ich właścicielem. Tak, jak
sobie tego życzyłeś.
Kurhannik odwinął obszerne poły czarnego aksamitu, ukazując trzy złociste płaskorzeźby
przedstawiające szykującą się do ataku kobrę. Całość nigdy nie została wykonana przez żadną
żywą istotę, były bowiem zbyt doskonałe. Utworzone z najcenniejszych kruszców i zdobne w
najszlachetniejsze z kamieni, stanowiły nie tylko nieopisaną wartość duchową dla samych
wyznawców Węża, ale i ogromny majątek dla tych, którzy nie znajdowali w sobie aż tak wiele
wiary.
–
Doskonale, jak zwykle jestem z was więcej niż zadowolony – rzekł czarodziej,
przesuwając dłońmi po bezcennych dziełach. – I pomyśleć, że nie interesuje was żadna
finansowa gratyfikacja…
–
Gdy mijają lata, a miało się już w swoich dłoniach największe bogactwa świata i
zdobyło się ogromny majątek, a także pozycję… nic nie spędza snu z powiek bardziej niż
uciekający czas. – Jeden z braci przez chwilę ważył słowa. – Myślę, panie, że będąc
niedoścignionym w swej sztuce, sam wiesz to najlepiej.
– Taaak. –
Uśmiechnął się arcymag. – Słusznie prawisz. Nie ma nic cenniejszego niż
czas. Głupcy jednak dostrzegają jego znaczenie dopiero na łożu śmierci.
Bracia kiwnęli potakująco głowami.
– Ekstrakt z serca czerwonego smoka. –
Czarodziej wyjął z kieszeni szaty dwie fiolki
mieniącego się krwawym blaskiem płynu. – W przeciągu miesiąca jest w stanie odmłodzić o pięć
lat. Jednak w tym czasie żaden wysiłek nie jest wskazany, radzę przeto bardzo o siebie dbać,
dobrze się odżywiać, nie stronić od snu, nie korzystać z uciech cielesnych i alkoholu, a efekt
będzie piorunujący.
Błysk pożądania w oczach bliźniaków powiedział magowi wszystko. Po chwili skłonili
się głęboko, z namaszczeniem chowając fiolki za pasem.
–
Jeśli w czymś jeszcze możemy…
– Owszem, mo
żecie – uciął czarodziej.
–
Zatem zamieniamy się w słuch – odrzekł kurhannik, nieco zaskoczony.
–
Chciałbym, byście jeszcze raz odwiedzili Igna’thur i to najlepiej natychmiast. –
Dostrzegł pytające spojrzenia braci. – Chcę, abyście złożyli komuś wizytę. Interesuje mnie tak
efektywność, jak i efektowność tego zadania.
Bracia w lot zrozumieli, na czym ma ono polegać. Po prostu trzeba było komuś zgasić
światło, a jak przychodziło do mokrej roboty, to oni byli po prostu najlepsi.
–
Kto to ma być, mistrzu? – zapytał jeden z nich.
–
Kapitan książęcej gwardii. Drhun Vorglath.
Rzadko kiedy cokolwiek dziwiło kurhanników, ale tym razem zatkało ich na dobre kilka
sekund.
–
Ależ, panie, ta misja to…
– Macie trzy dni. –
Ton arcymaga nie pozostawiał miejsca na sprzeciw.
– To zadanie… –
spróbował znów podjąć Ashan, Vesper Sarrakin uciszył go jednak
gestem dłoni. Po chwili z kieszeni szat wyjął sakiewkę z migotliwym, błękitnym proszkiem,
którego nieziemska barwa rozświetliła pomieszczenie.
– To jest sproszkowana dusza Lother
a Nen’verrtha „Spadającej Gwiazdy”, króla
błękitnych smoków. Wystarczy na dwie porcje. Wdychanie tego proszku spowoduje
dziesięciokrotne spowolnienie procesu starzenia każdego organizmu. Efekt jest trwały i
utrzymywać się będzie przez całą długość nowego życia.
Cisza, jaka zapanowała między pertraktującymi, była iście przejmująca. Zdawała się aż
krzyczeć setkami pytań, które musiały jednak pozostać bez odpowiedzi. Po kilku ciągnących się
w nieskończoność chwilach milczenie przerwał drugi z braci.
– Ten dar,
mistrzu, to coś niezwykłego, nawet jak na nagrodę za takie zlecenie. Gdzie
tkwi haczyk? Bo on tam jest, nieprawdaż?
–
Jesteś, widzę, niezwykle bystry, mimo że niezwykle rzadko uczestniczysz w
rozmowach, Stilmar. Owszem, jest haczyk. –
To rzekłszy, czarodziej wyjął pogniecioną kartę
pergaminu i podał ją kurhannikom. Obaj bracia zerknęli na zapisane nań słowa i choć w
komnacie panował półmrok, czarodziej był niemal pewien, że nieco zbledli.
–
Ma mieć to w ustach, jak już z nim skończycie.
– Jak bardzo widowi
skowo mamy załatwić sprawę? – spytał znów Stilmar.
–
Bardzo. Ma wiedzieć każdy w mieście.
*
Ciężki tabor posuwał się na południe powolnym, nudnym tempem, a odkąd karawana
wjechała na wzgórza Til’ Quannanu, podróż stała się jeszcze bardziej uciążliwa. Opasłe wozy
musiały poruszać się wężowym zygzakiem, aby uniknąć stoczenia w dół, a masa spękanych skał
i omszałych głazów, które były pozostałością po wielkiej bitwie armii księcia Indaar-hana z
siłami kamiennych gigantów, wcale nie czyniły jej łatwiejszą. Wśród obsługi i ochrony taboru
panowały ponure nastroje. Podróżowali bez wytchnienia już ponad tydzień, a dopiero co zdążyli
dotrzeć na wzgórza, choć planowali przekraczać już Przełęcz Upiorów. Na dodatek od rana
zanosiło się na burzę i zarówno po kolorze, jak i po pomrukach sczerniałego nieba można było
wnioskować, że nie będzie to lekki i przyjemny deszczyk. To tylko pogarszało samopoczucie i
tak już mocno zirytowanego kupca. Mierzący niewiele, bo półtora kija elf o ostrym nosie i
pociągłych oczach miał powody do stresu, karawana bowiem miała nie lada opóźnienie.
– Niech to szlag jasny trafi! –
Elfi kupiec splunął siarczyście na ziemię i pociągnął spory
łyk cytrynówki. – Wszystko zaczęło się od tej zuchwałej kradzieży ze świątyni Seta. Od tego
momentu, jakbyś nożem uciął, żadnych wolnych gwardzistów. Sami najemnicy, a z nimi to sam
wiesz, jak bywa.
Powożący jednym z wozów Tamney pokiwał tylko ze zrozumieniem głową.
–
Nie to, żebym miał coś do was, chłopcy, ale towaru trzeba strzec. Najemnicy służą za
pieniądze, więc nigdy nie wiadomo, co im do łba nagle strzeli. Gwardziści są za to dużo bardziej
przewidywalni, no i mają ten swój kodeks.
Tamney znów pokiwał głową i zgrabnie wyminął kolejny zagradzający drogę głaz.
–
I mało tego! – ciągnął zirytowany elf. – Każdy dzień postoju kosztuje, więc wziąłem
was i tych sześciu z baszty, aż tu nagle, psia kość, ktoś morduje kapitana! I to nie byle jakiego, o
nie! Tylko samego Drhuna Vorglatha, dowódcę przybocznych ognistego księcia. O bogowie, czy
nade mną zawisło jakieś przekleństwo?
–
Mało kto wie, co się tam wtedy dokładnie stało – odrzekł bard.
– Jak to, to nie wiesz?! –
zdziwił się Imgram. – Znaleziono go w kwaterze, w środku
baszty, zarżniętego jak wieprza. Siedział tam bez głowy, a wkoło było mnóstwo zakrzepłej krwi.
N
ajgorsze, że nikt nic nie zauważył. Po tej tragedii wszystkich z baszty wzięto na przymusowe,
magiczne przesłuchanie, wiem to od zaprzyjaźnionego porucznika, Thana Barkhuna. Jego
oberżnięty łeb… – zaczął po chwili, lecz Tamney mu przerwał.
– Tak, tak – wtr
ącił bard – to wiedzą akurat wszyscy. Nabili go na szczyt dzwonnicy
katedry Infernusa, bóstwa, któremu hołduje nasz książę. Plotki mówią, że minotaur miał w ustach
kartę papieru, coś ŕ la listę. Wiadomo ci coś o tym?
–
A pewnie, że tak – obruszył się Imgram. – Kto jak kto, ale ja zawsze byłem w tym
mieście dobrze poinformowany. – Po chwili rozejrzał się i wyraźnie ściszył głos, nachylając się
ku Tamneyowi. –
To, co odkryto, przepełniło strachem wielu możnych tego miasta, była to
bowiem lista, na której widn
iały nazwiska tych, którzy mają zginąć w następnej kolejności.
–
Biorąc po uwagę taki początek, to owa kartka papieru musiała nabrać sił
niepodważalnego argumentu.
–
I tu masz rację! I tu masz rację! – wykrzyknął Imgram, chowając twarz w dłoniach. –
Co prz
yszło mi począć, tabor nie mógł już dłużej stać, a z uwagi na poszukiwania mordercy
książę rozkazał wznieść blokady bram miejskich. Wierz mi, on to wyjaśni, oj, wyjaśni.
Zabójstwo tego kalibru, i to dokonane na jednym z jego najlepszych ludzi, nie może przejść bez
echa i na pewno nie przejdzie. Ale problem się zrobił ogromny, w całym mieście zmobilizowano
wszystkich zdolnych do pracy gwardzistów, nawet tych w stanie spoczynku. Zbrojne ramię
księcia tak mocno przycisnęło półświatek, że gildie złodziei i zabójców srały ze strachu po
nogach, bo nie było litości.
Tamney znów pokiwał głową.
– A efekt znasz –
elf znów zanurzył nos w wódce – Nie było kogo wziąć do ochrony
karawany. Wyjechałem w tę podróż z odsłoniętym brzuchem! Tak się boję, że nie uwierzysz.
Jakby
się teraz co stało!…
– Masz nas.
–
Tak, ale sam zobacz. Wleczemy się jak te ślimaki na początku podróży, choć od kilku
dni powinniśmy być w drodze! Cholerna blokada miasta! Wiesz, ile tyłków musiałem wylizać,
żeby załatwić pozwolenie na wyjazd? A niech się tak teraz co stanie… Bogowie, co ja biedny
pocznę?
–
Dramatyzujesz, mogliśmy już paść łupem rabusiów nieopodal Trzech Studni albo
nomadów z plemienia Krwawych Sztyletów. Nie stało się tak. Jak więc widać, póki co jest
nieźle.
–
No tak. Póki co, ale co będzie za dzień lub dwa? – zastanowił się elf. – Nie pomyślałeś
o tym?
–
Nie, ale ty, jak widzę, nie dasz mi zapomnieć. Toteż nie mam się czym martwić.
– Bardzo zabawne –
odparł kupiec. – Moim zdaniem ta ironia jest nie na miejscu. Wiozę
towary warte wór złota, a czeladnicy i stajenni to takie wojsko, jak z cyny złoto. Do ochrony
dobytku mam ciebie, twoich kompanów i tych trzech krasnoludów, których w ostatniej chwili
jakimś cudem złapałem na ostatnie złocisze, jakie mi zostały.
–
Moje chłopaki dadzą sobie radę, sam zobacz. – Tamney wskazał na jadącego w ich
stronę Dragora. Ogromna, spalona słońcem muskulatura wypełzła spod lamparciej skóry,
imponując masywnością i wyrzeźbionym kształtem. Mocarne ramiona dzierżyły ogromny,
kamienny morgenstern o stylisku długim na ponad kij i wadze blisko dwóch głazów. Trzeba było
siły giganta, żeby walczyć takim orężem, a jeśli już miało się takową krzepę, to z pomocą tej
broni można było sprowadzić zagładę na każdą żywą istotę, choćby i trzy razy większą i
opancerzoną w adamandyt od stóp do głów.
–
Nooo taaak. On jest naprawdę wielki. – rzekł z uznaniem elf.
–
Przed nami czysto, widać już zarys wąwozu – krzyknął Dragor i zrównał z nimi rumaka.
–
Jeśli nie zatrzyma nas ulewa, to dotrzemy do gór jeszcze przed zmierzchem, a tam już żadna
burza nam nie zaszkodzi.
Tamney kiwnął towarzyszowi głową, a Dragor puścił do niego oko i odjechał sprawdzić,
co dzieje się na tyłach.
–
Chyba masz rację – dodał po chwili Imgram. – Za bardzo się martwię, na pewno damy
sobie radę.
Kąciki ust barda tylko drgnęły w przelotnym, szelmowskim uśmiechu.
O tak, masz ku temu powody –
pomyślał.
*
Zmierzchało, kiedy wjeżdżające do wąwozu konie zrobiły się niespokojne. Tamney od
razu to zauważył. Na początku tylko lekko strzygły uszami i rozwierały chrapy, później już
wyraźnie zaczęły się płoszyć. Bard gwizdnął na Dragora, dając mu znaki o zbliżającej się
zasadzce, ten zaś chwycił w lot, na co się zanosi, i ruszył wzdłuż taboru, by przygotować resztę.
Niestety, nie zdążył.
Zza skalnych występów i olbrzymich głazów wyłoniły się ohydne pyski ogrów i
prymitywnych morogów. Nim Tamney zdążył mrugnąć okiem, olbrzymi głaz z hukiem stoczył
się z urwiska, tarasując przejście w lawinie drobnych kamyków i tumanów duszącego pyłu.
Ogrowi łucznicy wypuścili strzały, które z furkotem powaliły kilka koni i paru woźniców oraz
podziurawiły plandeki jadących przodem wozów. Zza skał wyskoczyły morogi, znane też z
bardowskich opowieści jako „Psy Szału”. Jeden z wielu nieudanych alchemicznych
eksperymentów mających na celu połączenie ogra i hobgoblina.
Ohydne, prymitywne pyski zmutowanych dzikusów ciskały przekleństwa i toczyły pianę,
a wymalowane na ogolonych łbach czarne trupie czaszki krzyczały głodem krwi i ludzkiego
mięsa.
– Na bogów! –
jęknął przerażony Imgram. – Czarne Śmierci! Ratujcie mnie! – wrzasnął i
rzucił się na tyły swego wozu.
Nim Tamney zdołał się zorientować w sytuacji, kupiec już zamykał za sobą wzmacniane
skoblami i żelaznymi guzami wrota. Jak się okazało, pod plandeką jednego z wozów mieścił się
mały bunkier. Tak na wszelki wypadek.
Bard omiótł wzrokiem pole bitwy, które zaczęło przybierać znamiona rzezi. Minęła
ledwie chwila, a już prawie wszyscy woźnice nie żyli, zaś większość czeladników została wybita
i rozpruta stalowymi szponami, w jakie zakuto bojowe rękawice morogów. Wśród krzyków
przerażenia i jęku mordowanej służby bard z zaciętą, pełną determinacji miną przedzierał się na
tyły opancerzonego wozu. Wkoło niego powietrze świstało od przelatujących strzał, a bryzgi
krwi ochlapywały mu twarz. Już prawie sięgał zabarykadowanych drzwiczek, gdy spostrzegł go
samotny morog. Dziki stwór właśnie skończył patroszyć jednego z krasnoludów, którzy jeszcze
przed godziną stanowili solidną obstawę tej karawany. Ohydny czarny jęzor przejechał po ostrzu
okrwawionej szabli, s
makując cierpkiej, karminowej śmierci. Stalowa rękawica, zakończona
trzema szponami, trzymała oderwaną od ciała krasnoludzką głowę, a szyję berserkera zdobiły
jeszcze dymiące jelita zarżniętych woźniców. Dzikus ryknął i ruszył w stronę barda.
Tamneya coś ścisnęło w gardle. Czas wokół niego zwolnił na tyle, by trubadur mógł w
spokoju obejrzeć wspomnienia swego życia, które zalały mu oczy lawiną błysków i
zniekształconych dźwięków. Nie było mu jednak dane umrzeć, a przynajmniej nie dziś. Potężny
cios kamienne
go morgensterna oderwał pędzącemu morogowi łeb. Tryskający krwią kadłub biegł
jeszcze przez chwilę, drgając w koszmarnej agonii, nim upadł u stóp Tamneya. Sparaliżowany
strachem grajek uchwycił tylko pozdrawiające mrugnięcie oka Dragora, nim ten rzucił się na
kolejnych nacierających. Dragor kochał to, co robił, i robił to z pasją. Już po chwili, wywijając
swoją „gwiazdką”, niczym huragan wpadł w szeregi wrzeszczących berserkerów, wyrywając w
nich głębokie, krwawe bruzdy.
Tamney ochłonął, ale bitwa źle im wróżyła. Z wnętrza wozu dochodził go dławiony łzami
rozpaczy głos elfa, który zanosił swe modlitwy i prośby o ocalenie do wszystkich znanych
bogów, jakich można było spotkać na ziemiach Borgaanu. El’ Imgram Caylay wzywał kolejno
sprawiedliwego Crus-Haddora,
władczynię równin chaosu, świętą panienkę uzdrowień Nannhey,
nie zapominając również o straszliwym pożeraczu dusz i władcy umarłych, czyli Meleghornie.
– Otwórz, to ja, Tamney! –
krzyczał, dobijając się do wrót.
–
Nie ma mowy! Zabiją mnie i pożrą te ohydne czarcie pokraki. Czuję już swąd siarki
spod drzwi. Odejdź, demonie, bo użyję wody święconej!
Za jakie grzechy… Tamney pokiwał głową z zażenowaniem.
–
Otwórz, to ja, do cholery! Jestem twoim ochroniarzem, uratuję cię! – Uderzył kilka razy
pięścią, aż zabolała go dłoń. Jednak o dziwo to pomogło, bo po chwili kupiec zdjął skoble, a
żelazne zasuwy odskoczyły. Tamney wskoczył do środka.
– Uff –
wysapał. – No to teraz… – rzekł, chwytając sztylet. – Ob-ser-wa-cja.
Zbliżył się do szczeliny w drewnianym pancerzu i począł sztyletem wycinać dziurkę w
plandece, przystawiając doń oko.
– Ale co ty najlepszego robisz? –
zdziwił się elf. – Przecież miałeś mnie osłaniać, a
tymczasem dziurawisz mój wóz!
–
Zapuszczam żurawia, nie widzisz? – Bard nie odklejał się od dziurki. – No no, żebyś ty
widział, co tam się dzieje – zachichotał.
Przed najeżonymi od strzał wozami walały się trupy. Jedne zesztywniały w pozie
ucieczki, gdy sięgnął ich śmiertelny cios, inne leżały ze wzniesionymi rękami, jakby próbowały
zasłonić się przed spojrzeniem w bezduszną twarz kostuchy. Wszystkie jednak nosiły na
twarzach ból i strach, które to śmierć uwieczniła w zastygłych grymasach.
Dragor i Bragor walczyli dzielnie, broniąc ostatnich skrawków pola przed naporem ogrów
i morogowych berserkerów. Gdyby
nie zacięta furia ogarniętych żądzą krwi morogów, plemienni
łucznicy już dawno zamieniliby dwóch braci w jeże. Jednak dzikie stwory chciały dorwać ich we
własne łapy, wydrzeć im serca i patrzeć, jak uchodzi z nich życie. Nie odstępowały więc
walczących nawet na krok, nie dając szans do strzału swym własnym łucznikom. Póki co żaden z
dzikich nie był w stanie zmierzyć się z potęgą złączonych plecami braci, Tamney jednak
wiedział, że to tylko kwestia czasu. Gniew odejdzie, a wraz z nim siły pompujące wytrwałość w
ramiona Dragora i jego brata. Gdy ich członki staną się drętwe i słabe, te rozjuszone ścierwa
znajdą lukę w ich obronie i nadejdzie czas zemsty za tych, których dziś ludzcy bracia posłali do
piekła. To będzie zemsta stokroć gorsza od śmierci. Ta zaś i tak spotka ich na końcu mąk i
cierpień, jakie już dla nich szykują. Póki co wciąż jednak walczyli, raz po raz posyłając jednego z
rozwścieczonych wojowników do wszystkich diabłów.
Wkoło, poza walczącymi braćmi, nie było już żywej duszy. Nikt nie ocalał z ochrony
karawany. Nie było też ani śladu po Berriku. Chyba miał szczęście, ginąc szybką śmiercią. Dzika
horda odniosła dziś kolejne zwycięstwo. Łucznicy opuścili swą broń. Rozkaz wydał im stojący
na wzgórzach półogr. Rosły na ponad dwa kije czarnoskóry olbrzym był istną górą piętrzących
się muskułów. Mnóstwo kolczyków w nosie, brwiach i uszach oraz ogromny stalowoszary
irokez, zdobiący wygoloną głowę, nie pozostawiał wątpliwości. Był to Grugran, przywódca
bandy tej wykolejeńców, która rabowała nie dla zysku, ale dla widoku krwi i krzyku
umierających. Jego ludzie pożerali pojmanych żywcem, z dziką pasją gwałcili tak ludzi, jak
zwierzęta, a bezmiaru tortur, jakie zadawali jeńcom, nie sposób było określić żadną
cywilizowaną miarą. Trzy czarne wyrastające z jednego punktu czaszki były ich strasznym,
rozpoznawalnym wszędzie symbolem. Tamney poczuł żal dla swych towarzyszy. Zdążył ich
nawet nieco polubić, a los, jaki miał stać się ich udziałem, nie należał do najprzyjemniejszych.
– Imgramie –
zaczął Tamney, czując, już jak niewiele pozostało im czasu. – Czy mogę
zobaczyć twój medalion?
–
Proszę? – zdziwił się kupiec.
–
Twój medalion. Ten, który nosisz na szyi, ten w kształcie półkola zdobionego perłą z
Morza Syren. Masz go przy sobie?
–
Mam, nigdy się z nim nie rozstaję, to pamiątka po ojcu żeglarzu. Dlaczego o to pytasz i
to w takiej chwili?
–
Bo nie pozostało nam już wiele czasu.
–
Co chcesz powiedzieć? Przecież jesteśmy tu bezpieczni, poza tym możemy
pertraktować… Możemy, prawda?! – Tamney pokręcił tylko głową.
–
Nie mamy żadnych szans. Przykro mi. Jednak nie lękaj się tych dzikusów, przynoszę
dla ciebie ratunek.
Pytające spojrzenie kupca zaszło mgłą, a z ust wypłynęła szkarłatna strużka, gdy sztylet
Tamneya przebił kupcowi wątrobę.
–
Wiedz, że w ten sposób cię wybawiłem… – rzekł Tamney, kładąc umierającego na
ziemi. – Od losu, jaki zaraz spotka tych dwóch.
Nie był to śmiertelny cios. Tamney pozwolił kupcowi patrzeć. Z jego szyi ściągnął
amulet, który idealnie wpasował się w stary, srebrny sekstans, jaki Tamney wyciągnął z ukrytego
za pazuchą pudełka. Gdy wszystkie części urządzenia zostały połączone, sekstans rozbłysnął
błękitnym światłem, rysując w powietrzu urzekającą, półmaterialną różę wiatrów. Umieszczone
wkoło czarne perły objawiły skrywane dotychczas runy i mistyczne znaki, a osadzony w środku
wskaźnik zaczął się obracać, by po chwili wskazać jakiś nieznany, tajemniczy kierunek.
–
Twój ojciec miał wiele tajemnic – zaczął bard, widząc pytające spojrzenie kupca. –
Między innymi odkrył wraz z przyjaciółmi wyspę, na której skarby są tak niezwykłe, a potwory
ich strzegące tak straszliwe, że obiecali sobie zapomnieć o niej dla dobra ich wszystkich.
Sporządzili jednak ten sekstans – Tamney uniósł go w górę – dzieląc go uprzednio na siedem
części. Mieli po latach, gdy już znajdą sposób ochrony przed istotami zamieszkującymi ową
wyspę, powrócić w owo miejsce, by zagarnąć niewyobrażalne skarby. Jest tam bowiem stara
świątynia, należąca do zapomnianego boga świtu i ponownych narodzin. Uosabiał on potęgę
słońca i nieśmiertelność. Legendy mówią, że był kolosalnym, ognistym ptakiem, tak pięknym i
tak świetlistym, że sama jego obecność wypalała oczy i porażała niebiańskim majestatem. Tylko
jego kapłani i najgorliwsi wyznawcy mogli spoglądać na to piękno. Ci jednak, którzy tego
dokonali, nie potrafili już patrzeć na otaczający ich szary codzienny świat. Piękne, prawda?
Tamney zamyślił się na chwilę i pozwolił swym marzeniom dryfować.
–
Legenda mówi, że gdy anioły ujrzały piękno ognistego boga, zapłakały, porażone jego
doskona
łością. Te najszlachetniejsze łzy, spadając z niebios, zapłonęły w piórach jego ogona,
rodząc najdoskonalszą w dziejach Borgaanu tęczę. Uosabiała ona nieziemskie piękno i dążenie
do doskonałości. To była pierwsza tęcza Borgaanu i jak mówi legenda, do dziś łączy ona nasz
świat ze światem bogów, tylko żaden śmiertelnik nie wie, jak ów most odnaleźć. Dzisiejsze tęcze
są jedynie marną próbą doścignięcia tego nieuchwytnego ideału… – Tamney uśmiechnął się
lekko.
Imgram próbował coś powiedzieć, ale z jego ust wypłynął tylko nabrzmiały, krwawy
bąbel, który pękł zmieciony jękiem wysiłku i bólu.
– Tak, wiem –
odparł bard. – Mogłem ci o tym powiedzieć i mogliśmy przecież wyruszyć
tam razem, no i oczywiście nie musiałoby do tego dojść…
Tamney westchnął.
– Wiesz, kocham
przygody, jestem przecież bardem, ale też jestem i tym – podwinął
rękaw.
Oczom umierającego ukazał się pełznący po ramieniu cień jakiejś strasznej istoty.
Magiczny tatuaż żył, a w ostatnich blaskach dnia przedstawiał pierzastego, zielonego smoka,
który wężowym ruchem oplatał całe ramię barda.
– Genris Ghandor… –
wycharczał Caylay.
–
Tak… Mówią, że jesteśmy najstraszliwszymi zabójcami, jacy chodzą po ziemi, ale jak
widzisz, to nieprawda. Nasza sekta to nie bezmyślni mordercy. Wśród nas takich nie
uświadczysz. Istniejemy w cieniu od zarania dziejów tego świata, a będąc wciąż na granicy
plotek i nienamacalności, staliśmy się mitem, który jednak niezwykle dobrze funkcjonuje i, jak
widzisz, jest całkiem realny. Wzniecaliśmy i tłumiliśmy każdą rewolucję, dotykaliśmy każdej
sensacji, przy nas wzrastały i upadały królestwa, a władcy imperiów, w każdym regionie świata,
nadstawiają ucha dla rad naszych braci. Przeniknęliśmy wszędzie i nasze wpływy sięgają dalej
niż wzrok wieszczy i astrologów. Współtworzyliśmy historię, tak więc można by oczekiwać, że
będziemy stanowić zbieraninę szumowin pozbawionych jakichkolwiek zasad? – Tamney położył
dłoń na ramieniu Imgrama. – Mamy je i one mówią, że każde przyjęte zlecenie wykonujemy co
do joty. Nie miej mi tego za złe, proszę, to nic osobistego.
Gdy sztylet barda-
zabójcy przebił serce kupca, z zewnątrz dobiegł krzyk ranionego
Dragora. Bitwa właśnie dobiegała końca. Tamney wolał nie ryzykować, bo choć dobrze im
zapłacił, Grugran i jego banda to nie solidni kontraktowi najemnicy, ale dzicz, i nigdy nie można
było przewidzieć, jak za chwilę postąpią. Zabójca zdecydował się na bezpieczny odwrót. Oko
Nocy i Powiew Szeptu, czyli czarny, runiczny obsydian i szklana kula wypełniona alchemicznym
dymem. Otworzył drzwi wozu i cisnął oba przedmioty na ziemię, wypowiadając słowa zaklęcia.
Ciemność skrzesana przez klejnot i zasłona dymna dały zabójcy cenne sekundy wystarczające, by
ten wprost rozpłynął się w powietrzu.
*
Kamienne wrota były jednolite i nie nosiły żadnej skazy, jaką można by wykorzystać do
rozpoczęcia kucia. Nie sposób było ich również podważyć, bo nie dość, że ważyły na oko jakieś
kilkaset lub nawet i tysiąc głazów, to jeszcze weszły w posadzkę na dobre dwa palce. Użycie
dźwigni więc całkowicie odpadało. Tamney był w kropce. Mimo jakże licznych umiejętności nie
posiadał siły giganta ani też żadnego magicznego przedmiotu, który by taką krzepę dawał. To
pomogłoby mu uporać się z trudnościami. Największym problemem mogła jednak okazać się
magiczna formuła zabezpieczająca drzwi – gdyby je wtedy naruszyć, mogłoby to zakończyć
karierę Tamneya w niezwykle huczny i efektowny sposób. Nie wiadomo bowiem, jakimi
magicznymi pieczęciami obłożono te wrota.
Każdy głupiec wie, że nie należy zanadto zbliżać się do niczego, co może być natchnione
ni
eznaną magią, toteż Tamney wstrzymywał się przez dotknięciem wrót, jednak wiele godzin
rozmyślań nad rozwiązaniem nie przyniosło rezultatu i zabójca postanowił mimo wszystko
zaryzykować.
Gdy tylko dotknął ich szorstkiej kamiennej faktury, przeszył go dreszcz, a w jego głowie
rozbrzmiał huk podobny do tych, jakie przetaczają się po niebiosach na chwilę przed straszliwą
burzą. Wrota zapłonęły palącym blaskiem, jakby Tamney spoglądał naraz na tysiąc słońc.
–
Do Komnaty Snu mają prawo wstąpić jedynie kapłani lub paladyni najwyższej rangi –
zaryczał nieznany głos. – Kim jesteś?
Tamney wiedział, że jeśli choć raz się pomyli, nie zostanie z niego nawet popiół.
– Paladynem –
odparł, wierząc, że ścieżka rycerza musi być mniej zawiła od meandrów
kapłańskich dylematów.
–
Każdy Święty mąż winien mieć silne ramiona i mężne serce. Jednakże paladyn Pana
Świtu musi posiadać wielką mądrość. Kimże bowiem jest paladyn bez swej mądrości, jeśli nie
zwykłym, prostym wojownikiem? – spytał głos.
– Nikim.
–
I nikim się staniesz, jeśli tej próby nie przejdziesz – odparł głos. – Słuchaj uważnie…
paladynie.
Tamney z trudem przełknął ślinę. Otaczał go całun złocistego światła i żar niebios, który
palił mu oczy nawet poprzez zaciśnięte powieki.
–
Gdy złocisty tytan na drogę błękitną wstępuje, kto demonom do otchłani odejść
nakazuje? –
zabrzmiał głos w jego głowie.
O
Boże – pomyślał Tamney – już po mnie.
– Kur –
odparł, czekając na śmierć. Ta jednak nie przybyła.
– Dobrze, paladynie, a teraz druga zagadka. Jestem wichrem dni minionych, w
ątłych
wspomnień szeptem, gorzkich marzeń nieskończonych szarym, pustym echem. Cierpki smak
fanfarów oraz zemsty goni, bez nich jednak bym utonął w zapomnienia toni… Kim jestem?
– Upiorem.
–
Gaszę ciemność, płonę z gniewu, tonę, by wzejść znowu, wzrokiem swym, pieszczotą
blasku spalam swoich wrogów. Kim jestem?
–
Słońcem.
–
Wejdź, paladynie…
*
Arcymag Vesper Sarrakin odrzucił jedwabny kaptur karminowej szaty i spojrzał w głąb
Komnaty Snu. Wnętrze skrzyło się szlachetnym kruszcem cennych monet, usypanym w
no
nszalanckie stosy. Srebro, złoto, platyna i inne cenne metale połyskiwały z każdego kąta
blaskiem chciwości i rozpustnego życia. Płaskorzeźby, drogocenne ikony, ręcznie tkane gobeliny
były tylko wstępem do wypływających z przepastnych kufrów, ornamentowanych mis i
pucharów, które szeroką kałużą zalewały podłogi skarbca. Niedbale porozrzucane gwiezdne
szafiry, rzeczne szmaragdy, ogniste rubiny i krwawe opale płonęły szlachetnym blaskiem na
zimnym marmurze posadzki. Wszystkie te skarby były jednak niczym popiół w porównaniu do
tego, co mieściło się na stojącym w centrum postumencie. Sfera w kształcie elipsy rytmicznie
pulsowała, kąpiąc komnatę w bursztynie i rubinach. Ten blask wywołał zachwyt w oczach
czarodzieja. Ruszył do przodu, jednak jego wyćwiczony w kontakcie z magicznymi energiami
umysł kazał mu zatrzymać się w pół kroku tak, by nie przekroczyć progu.
– Serce Bennu… –
wyszeptał ekstatycznie czarodziej.
–
Pewnie myślisz, że przybywasz w samą porę – odezwał się znajomy głos z głębi
komnaty. –
Są jednak tacy, którzy uważają zgoła odmiennie. Jakbyś wręcz przychodził na
gotowe. Myślisz, że mają rację?
Tamney wyszedł zza stosu złota, żonglując diamentami wielkości kurzych jajek.
–
No cóż – odparł mag. – Ja zawsze miałem odpowiednie podejście do istot mnie
ota
czających. Możesz to nazwać pogardą, ale ja po prostu każdemu daję szansę zarobić na swe
utrzymanie.
–
Zastanawiało mnie, czy ktoś taki jak ty potrafiłby żyć, nie wykorzystując nikogo?
–
Twoje drwiny na nic się nie zdadzą – odparł spokojnie czarodziej. – Świat, jak sam
dobrze wiesz, opiera się na oszustwie i wyzysku. Każdy z nas kłamie i każdy z nas nosi maskę
aktora, udając tego, kim w rzeczywistości nie jest. To gra, którą wielkie figury rozgrywają
pionkami, a efekt jest tym lepszy, im umiejętniej to czynią. Ja tak robię od zawsze i póki co
wychodzi mi to na dobre.
– Do czasu.
–
Sztuka malwersacji i manipulacji polega na tym, żeby otwarcie się do niej nie
przyznawać. Gdyby ofiary naszych zabiegów wiedziały, że są wykorzystywane, zrodziłby się w
nich bunt.
Ten bunt zaś, w połączeniu z pierwotnym lękiem o stratę własnego zdania, szybko
przerodziłby się w zawziętą zemstę, a to uniemożliwiłby już kolejne podchody. Dla wszystkich
zatem jestem zawsze bardzo, bardzo miły i jakże usłużny. Nigdy też nie palę za sobą mostów.
–
Zgubi cię to, Vesper. Pewnego dnia ktoś się dowie, jak go wydmuchałeś, a to będzie
znaczny ktoś. Właśnie to cię zabije.
–
Cóż za poufałość! I to z ust takiego profesjonalisty, jak jeden z siedmiu mistrzów Genris
Ghandor, sekty zabójców spod szta
ndaru zielonego smoka. Jesteś hipokrytą Nox. Sam bez
mrugnięcia okiem posłałeś na śmierć grupkę swoich towarzyszy, którym od miesięcy wmawiałeś
swoją dozgonną przyjaźń. Popraw mnie, proszę, jeżeli się mylę. – Uśmiechnął się drwiąco.
–
Takie było moje zadanie, a ja, wykonując swoje zadanie, nie upatruję w nim rozkoszy
ani radości. Nie popuszczam na tym polu wodzy swemu rozdmuchanemu ego, tudzież
socjopatyczno-
despotycznym skłonnościom, jakże typowym dla kasty czarodziei.
– Tak, wybacz. Faktycznie, to tylko t
woja praca. Wykonujesz to, za co ci się zapłaci,
niezależnie od tego, czy ci się to podoba, czy nie. Nie ma też żadnego znaczenia, kim lub czym
jest twój klient, liczą się bowiem jedynie zyski.
Jak tylko Tamney skinął głową, czarodziej kontynuował.
– Gdy t
ak sobie nad tym dumam, na usta ciśnie mi się dość dosadne, choć jakże celne
określenie. Jest już bowiem na świecie profesja o bardzo zbliżonych priorytetach i, co więcej,
istnieje w tradycji równie długo, co wasza wspaniała sekta. Jest to mianowicie prostytutka.
Nox „Kobra” Vergho aka bard Tamney zgrzytnął z wściekłości zębami.
–
Kończmy to już, magu, bo może się to odbić na naszym zdrowiu…
–
No cóż – czarodziej rozłożył ręce w ironicznym geście – ryzyko zawodowe. Jak się
pieprzysz z każdym, kto zapłaci, prędzej czy później wytargasz trypla.
Nox chwycił ogromny brylant i wrzucił go do torby.
– Jeden dowolny przedmiot, wedle umowy i naszego zwyczajowego prawa –
rzekł.
Vesper Sarrakin tylko skinął mu głową.
– Jest twój –
dodał.
–
Reszta do podziału po równo, w zależności od rangi i zasług w sekcie. Idę zawiadomić
swoich.
–
Chwileczkę. Gdybyś był tak uprzejmy i wyniósł mi to piękne złote jajko, byłbym ci
niezmiernie wdzięczny.
– Tego
nie było w umowie, magu.
–
Hmm, mogę dopłacić… jak kurwie za nadgodziny – zakpił czarodziej.
Tamney minął go z wściekłym wyrazem twarzy. Po kilku krokach zatrzymał jednak się na
chwilę.
–
Jeśli ktoś kiedyś złoży na ciebie zlecenie, zrobię to nie tylko za darmo, ale i z
przyjemnością… – rzucił przez ramię i skierował się do wyjścia.
– Och, wiem… –
wyszeptał mag. – Jestem przecież nieziemsko przystojny.
*
Wieczorne niebo nad zapomnianą wyspą, znaną tylko garstce wybrańców jako Strzała
Azula, pachniało atramentem i elektrycznością nadpływającej ulewy. Mroczne, oleiste bałwany
sunęły po niebie, złowrogo pomrukując, i z każdą chwilą wykradały gwieździstemu niebu
cząstkę bezchmurnego piękna.
Nox Vergho nie na darmo nosił przydomek „Kobra”, ale roztrzęsiony potyczką słowną z
czarodziejem i zajęty przetrząsaniem torby w poszukiwaniu kryształu służącego do kontaktu z
innymi członkami sekty, niczego nie zauważył. To go drogo kosztowało.
Zakrzywiony orkowy kindżał rozpruł mu gardło, a silne ramiona popchnęły go w dół
kamiennego zbocza. Gdy buchająca z rany krew mieszała się z kurzem, a jego bezwładne ciało
spadało w dół, powoli sztywniejąc, w osuwającej się w nicość świadomości płonęło jedno,
ostatnie pytanie. Pytanie, na które nigdy nie poznał odpowiedzi.
–
Zdradziłeś nas, skurwysynu… – Berrik otarł kindżał z krwi i splunął z pogardą na
ziemię. – Zdychaj, wraz ze swoją zapłatą, którą moi przyjaciele okupili życiem.
Berrik stanął obok czarodzieja, który właśnie wyszedł z krypty.
–
Obiecałem ci zemstę, nieprawdaż? – arcymag nie odwracał głowy, czuł jednak, jak
Berrik przytaknął. – Obiecałem również nagrodę. Czyż nie jest niezwykła? – znów przytaknięcie.
–
Stanęła jednak między nami umowa. Otrzymasz to wszystko, jednak musisz wykonać dla mnie
jedno zadanie. Oto ono: przynieś mi to jajo, Berriku… TERAZ.
*
Elipsa utkana z mocy wieków tryskała kolorami z baśni i legend. Na zewnątrz, wśród
gołych skał, gniew burzy huczał świetlistymi grzmotami i krzykiem ulewnego deszczu. Mogador
Allantre pozwolił, by wraz z nim spłynęła zeń iluzja niedawno zabitego czarodzieja. Mroczny
mnich chwycił za tatuaż, uwalniając straszliwą „Śmierć Bogów” w blasku krwi i niezwykłego
światła. Ból przy dobywaniu broni był dlań prawdziwą pieszczotą. Ostatni raz spojrzał na
artefakt, noszący w sobie ducha wielkiego, zapomnianego już boga.
Zapatrzył się w piękne i pryzmatyczne wzory, jakimi mieniła się niezwykła sfera. Ścisnął
mocno stylisko antycznej kosy i uderzył.
Ryk umierającego bóstwa wstrząsnął niebiosami. Burza krzyczała gniewem wszystkich
bogów, którzy dostrzegli tę zbrodnię. Morze wezbrało i po chwili ogromne fale zaczęły
poch
łaniać tajemniczą wyspę, a wraz z nią wszelkie jej sekrety. Wśród budzącej się nawałnicy i
wyjącego wichru w stronę kontynentu pędził rój czarnych, złowieszczych nietoperzy i choć ich
mroczne skrzydła zawstydziłyby swą barwą najczarniejszy obsydian, to można było dostrzec
migotliwe, złociste pasma, jakby blask słonecznego światła, ciągnące się tuż, tuż za nimi w tę
ciemną, bezksiężycową noc…