Justin Scott
WYSPA SKARBÓW
Część pierwsza
Mapa Flinta
1
Stary marynarz w Admirał
Benbow Hotel
Senator Trelawney i doktor Livesey poprosili mnie, abym
opisał wszystko, co wydarzyło się na Wyspie Skarbów — ale bym
nie zdradził przy tym faktycznego położenia tego miejsca,
ponieważ pozostawiliśmy tam zrabowany łup ważący całą tonę.
Od początku do końca, życzy sobie senator. Całą tę krwawą
historię.
Muszę zatem wrócić do lat pięćdziesiątych do czasu bezpo-
ś
rednio poprzedzającego śmierć mojego ojca, kiedy to lekarze
palili tytoń, a od mężczyzn oczekiwano, by uważali na to, co
mówią w obecności dzieci; kiedy mama mówiła „wojna", mając
na myśli II wojnę światową; kiedy moja rodzina była właścicielem
podupadłego domu z pokojami dla turystów i r
es
tauracją, stojące-
go nad zatoką Great South i noszącego nazwę Admirał Benbow
Hotel.
Pewnego dnia wynajęliśmy pokój staremu inarynarzowi z bli-
zną od noża, przecinającą jego twarz niczyj biały ślad bły-
skawicy. Był to potężnie zbudowany mężczyzną. Resory taksówki
z Sayville jęknęły, gdy wysiadał, by skierować się do naszych
drzwi — wysoki, silny, opalony mężczyzna, od.ziany w znoszoną,
starą marynarską kapotę i czapkę oficerską nasadzoną na
głowę pokrytą nastroszonymi włosami, ostrzyżonymi na jeża.
7
Miał stwardniałe, podrapane dłonie o brudnych, połamanych
paznokciach; nie mogłem się powstrzymać od popatrywania na
szramę zniekształcającą jego policzek. Był to jednak żeglarz,
wnoszący zapach łodzi i statków, i to mi wystarczało, bo też sam
chciałem zostać marynarzem.
Przybysz utkwił bystry wzrok w Wyspie Ognistej, nisko
położonej plaży na północnoatlantyckiej rafie widocznej na
morzu w odległości pięciu mil. Następnie zlustrował drogę
biegnącą za promami i miejskim dokiem, która wyznaczała
granicę naszej posiadłości, oraz plażę pokrytą wodorostami
i skorupami krabów, poprzecinaną co kilkaset jardów kamien-
nymi falochronami. Penetrując wzrokiem scenerię pogwizdywał
sobie, a następnie zaśpiewał na cały głos piosenkę, mającą,
jak się okazało w ciągu nadchodzących miesięcy, nieskończoną
liczbę zwrotek, z których każda następna była gorsza od
poprzedniej:
„O, małpy nie mają ogonów
w Zamboanga..."
Ś
piewał zachrypniętym, „rozlewnym" głosem, który brzmiał
tak, jakby jego właściciel praktykował chóralne popisy w destylar-
niach dżinu na całym świecie.
Zastukał do drzwi rękojeścią wielkiego kordelasa, umoco-
wanego na łańcuchu wychodzącym z kieszeni. Kiedy ojciec
otworzył drzwi, przybysz wszedł dó środka, skierował się do
baru i zażądał rumu z coca-colą. Tato podał mu napój, i zanim
byliśmy go w stanie powstrzymać, marynarz złamał wszelkie
przepisy dotyczące wyszynku, wychodząc na zewnątrz ze swym
drinkiem; ponownie obejrzał plażę i przyjrzał się zatoce, sącząc
z wolna napitek, delektując się nim, jakby ojciec nalał mu
courvoisier VSOP ze specjalnej karafki, a nie zwykłego rumu
z podręcznego baru. Gość popatrzył na szyld przedstawiający
admirała Benbow — neon w formie kapelusza o zadartym
rondzie, armaty i kotwicy, wyłączany w ciągu dnia z myślą
o oszczędzaniu prądu — i zauważył tonem wskazującym na
zadowolenie:
— Spokojne miejsce.
8
— W lecie jest większy ruch — wyjaśnił ojciec. — Przyjeżdżają
ludzie z miasta. Czasami.
Marynarz przyjrzał mu się bystrym wzrokiem:
— Ale nie w zimie.
Nie, w zimie nie, przyznał ojciec ze śmiertelnie ponurym
wyrazem twarzy; o tej porze roku pojawiają się tu jedynie
zwykli, miejscowi bywalcy baru i kilku stołowników w sobotę
wieczorem.
— To mi odpowiada, chyba zatrzymam się tu na jakiś czas.
Hej, kolego — wykrzyknął marynarz do taksówkarza — przynieś
tu moją torbę żeglarską.
Kierowca uginał się pod ciężarem potężnego worka, a marynarz
jedną ręką zarzucił go sobie na ramię.
— Nie wymagam wiele, tylko proste śniadanie i jeden czy dwa
drinki. Jestem pewien, że nie będzie pan miał nic przeciw temu, że
postoję sobie jakiś czas na wachcie na wdowim wybiegu — wskazał
na otoczony barierką taras na dachu, z którego w tej części kraju
ż
ony kapitanów zwykle wypatrywały statków swych małżonków. —
Moje nazwisko? Niech mnie pan nazywa po prostu kapitanem.
Trzymaj pan.
Włożył rękę do kieszeni, w której dzierżył nóż, i nagle, niczym
sztukmistrz, rozłożył w dłoni, jak wachlarz, sześć pięćdziesięcio-
dolarowych banknotów. Dla nas oznaczało to trzymiesięczną ratę
hipoteczną.
— Niech mi pan da znać, kiedy będę winien następne pienią-
dze — rzucił rozkaz głosem tak ostrym i pełnym dumy, jakby był
samym admirałem Benbow.
Chociaż przybysz był ubrany jak włóczęga i zachował się jak
patałach, wynosząc na dwór drinka bez pytania, czy może tak
postąpić, w jego zachowaniu było coś, co wskazywało, iż nie jest to
zwyczajny marynarz, tylko prawdziwy morski kapitan, którego
rozkazy inni przyjmują w pozycji na baczność. Taksówkarz
powiedział nam, że człowiek ten wysiadł z nowojorskiego pociągu
i wypytywał o spokojny hotel na brzegu morza, w którym mógłby
się zatrzymać. Kiedy dowiedział się, że nasz Admirał Benbow
Hotel jest cichy niczym cmentarz, postanowił się tu wprowadzić.
Niczego więcej o naszym nowym gościu nie mogliśmy się dowie-
dzieć.
9
Na ogół zachowywał się bardzo cicho. Codziennie chodził po
plaży z silną lornetką (którą, jak mi kiedyś wspomniał, „oswobodził"
od dowódcy niemieckiego okrętu podwodnego) albo wdrapywał się
po schodach na wdowi wybieg. Wieczorami siadywał przy kominku
obok baru i popijał rum z coca-colą, który określał słowami „easy
on the Coke". Kiedy ktoś się do niego zwracał, odpędzał go
spojrzeniem, a jeśli natręt upierał się przy swoim, wydawał przez
nos odgłos podobny do dźwięku rogu przeciwmgłowego; ludzie
nauczyli się schodzić mu z drogi.
Codziennie po powrocie z plaży wypytywał, czy nie kręcili
się w okolicy jacyś żeglarze. Początkowo podejrzewaliśmy, że
ma nadzieję spotkać znajomych wilków morskich, z którymi
mógłby porozmawiać, ale z czasem zorientowaliśmy się, że
raczej stara się ich unikać. W Admirał Benbow Hotel zatrzy-
mywali się kilka razy na noc marynarze (wracający z portu
marynarki wojennej w Brooklynie ze swymi żonami — ładnymi
kobietami, z którymi matka nie pozwalała mi rozmawiać), ka-
pitan od drzwi taksował ich czujnym wzrokiem, zanim zde-
cydował się wejść do baru; potem zachowywał się cicho, jak
mysz pod miotłą, jak długo oni tam byli. Moim zdaniem,
w jego ostrożności nie było niczego tajemniczego. Orientowałem
się, o co chodzi, ponieważ zatrudnił mnie jako swego obse-
rwatora.
Kapitan odkrył, że pieniądze są kluczem otwierającym bramę
do mojego serca. Przyłapał mnie kiedyś w miejskich dokach,
kontemplującego miłość mojego życia — szesnastostopową łódź
Cruisers Incorporated, o kadłubie zbudowanym systemem domo-
wym, z pochyloną do tyłu osłoną oraz połykającym ogień mercurym
o mocy dwudziestu pięciu koni — najszybszym motorem, jaki
można było kupić w tamtych czasach. Łódź była wystawiona na
sprzedaż, a kapitan bez trudności wycisnął ze mnie zeznanie, że
wszystko oddałbym za powiększenie mego skromniutkiego rachunku
oszczędnościowego w Oystermen's Bank.
Wzrokiem znawcy obrzucił ostre, wzburzone fale, przecinające
powierzchnię morza za strumieniem, po czym skierował moją
uwagę na inną łódź, także przeznaczoną na sprzedaż. Była tej samej
wielkości co „moja", ale ledwie ją zauważyłem, ponieważ miała
zwykły silnik evinrude i dziecinne koło sterowe.
10
•
Ona nie ma osłony przeciwwietrznej.
•
Popatrz na jej dziób, Jim. Ostry jak nóż. Pięknie przecina
fale. Ta balia, na której widok cieknie ci ślinka, wytrzęsie z ciebie
wnętrzności, podczas gdy ta druga pięknotka znajdzie się daleko
w przedzie.
Nie miałem zamiaru tego słuchać; pewnie dało się to wyczytać
z mojej twarzy. Kapitan rozejrzał się dookoła. Był przejmująco
zimny, jesienny dzień, na wodzie kołysało się zaledwie kilka łodzi,
a przystań robiła wrażenie opustoszałej.
— Wskakuj — mruknął wchodząc na pokład łodzi, która tak
mu się spodobała. — Pokażę ci, co mam na myśli.
Rozdziawiłem usta. Wejście do cudzej łodzi bez pozwolenia
oznaczało złamanie wszelkich znanych mi zasad.
•
Wskakuj, powiedziałem —powtórzył chłodno, głosem, który
wymuszał natychmiastowe posłuszeństwo. Z mocno bijącym sercem
wspiąłem się na pokład.
•
Wylewaj wodę — polecił. — Ja muszę ją odcumować.
Z niedowierzaniem przyglądałem się, jak wyciąga z kieszeni
nóż, obnaża wąskie ostrze i z hałasem otwiera kłódkę, spinającą
łańcuch na dziobie.
•
Wylewaj — warknął ponownie. Znalazłem blaszany czer-
pak pod ławką i zacząłem wylewać deszczówkę, podczas gdy
kapitan napełnił zbiornik paliwa i zajął się gaźnikiem oraz
przepustnicą umocowanego na zewnątrz silnika. Jego potężne
dłonie poruszały się przy maszynerii z całkowitą swobodą, jakby
od niechcenia; następnie jedno pociągnięcie za linkę i motor
zaskoczył, krztusząc się i wydzielając ostry zapach benzyny
i oleju.
•
Rzucaj!
Runąłem do lin rufowych.
Wycofał łódź spomiędzy pali i sterował szybkim kursem środ-
kiem strumienia, robiąc większą falę niż pozwalała uprzejmość, na
skutek czego nieomal zatopił jedyną poza nami łódź, która znaj-
dowała się na wodzie — płytką krypę o niskich burtach. Mijaliśmy
nasz hotel; skuliłem się obok kapitana modląc się, by nie zauważyli
mnie rodzice. Kiedy znaleźliśmy się między kamiennymi falo-
chronami, osłaniającymi ujście strumienia od strony zatoki, kapitan
dodał gazu. Łódź skoczyła do przodu, ślizgając się po wodzie.
11
— Patrz uważnie — mruknął stary marynarz.
U ujścia potoku do morza przelewały się wielkie fale. Przez
pierwszą z nich przebiliśmy się lekko, jak przez masło, wyrzucając
na obie strony cienkie strugi wody. Drugą rozbiliśmy na deszcz
połyskujących kropelek.
— Powodem, dla którego nie ma tu osłony, jest fakt, że
ta łódź go nie potrzebuje, synku, bo zbudowano ją jak należy.
Pamiętaj, że najpierw trzeba zawsze sprawdzić kadłub — resztę
możesz wymienić, kiedy zechcesz, ale kadłuba przerobić się
nie da.
Wprowadził łódź w ciąg szybkich zwrotów, przypominający
literę „S". Stopniowo opuszczał mnie strach, wywołany kradzieżą
łodzi; nabrałem nadziei, że kapitan zdecyduje się przepłynąć całą
drogę aż do Wyspy Ognistej, i pozwoli mi trzymać ster. Ale on
zawrócił niemal w miejscu i skierował łódź do ujścia strumienia.
Kiedy przybijaliśmy do brzegu, marzyłem już tylko o zgrabnej,
małej łodzi Lyman z trzydziestką envirude.
— Do tego mniej kosztuje — powiedział kapitan, po czym
przedstawił mi propozycję.
Obiecał dawać mi co poniedziałek banknot pięciodolarowy,
jeśli będę „bacznie wypatrywał jednonogiego marynarza" i dam
mu znać natychmiast, gdy zobaczę takiego człowieka. Zazwyczaj,
kiedy poniedziałek dobiegał końca, a ja upominałem się o pie-
niądze, parskał i odpychał mnie wzrokiem. Ale pod koniec
tygodnia zmieniał zdanie, „rzucał mi płetwę", „przesłuchiwał"
mnie, wypytując o nowo przybyłych i tych, którzy odjechali,
po czym powtarzał, abym nadal wypatrywał „żeglarza z jedną
nogą".
Początkowo stawka pięciu dolarów tygodniowo za wypatrywanie
człowieka z jedną nogą wydawała się całkiem korzystna. Latem za
mniejsze pieniądze wykonywałem co najmniej sto innych robót,
pchając ciężką kosiarkę po pełnych chwastów trawnikach, malując,
sprzątając sklepy. Przez cały, wyjątkowo upalny tydzień pomagałem
kopać szambo na podwórku zbyt małym, by skorzystać z buldożera.
Ta harówka przyniosła mi dziesięć dolarów, pęcherze na dłoniach
i palcach oraz kilka wątłych muskułów, które wyglądały tak,
jakbym wsadził sobie pod skórę żołędzie. W porównaniu z tym
wydawało się, że pięć dolarów kapitana to łatwy zarobek. Tyle
12
tylko, że marynarz z jedną nogą, ktfiijy tak go -iiaifi^ zaczął
prześladować mnie we śnie.
W burzliwe noce, kiedy wicher kołysał domem, rozlegał się
grzmot fali przyboju, a zygzaki błyskawic oświetlały gmatwaninę
grzywiastych bałwanów, dawniej marzyłem, że płynę przez zatokę
na swej łodzi, na ratunek żeglarzom zagnanym na Wyspę Ognistą.
Teraz leżę i wyobrażam sobie, jak wygląda jednonogi człowiek:
czasami ma kikut od pachwiny do kolana, czasami nogę uciętą tuż
przy biodrze; innym razem przedstawia mi się jako potwór na
jednej nodze, wyrastającej z środka tułowia. Widziałem oczyma
wyobraźni, jak szybko skacze, goniąc mnie po plaży, spędzając ze
ś
liskich grobli i skał w czarną głębinę, pełną wielkich krabów
i meduz. Biorąc wszystko pod uwagę, za cotygodniowe pięć dolarów
płaciłem z nawiązką podczas pełnych strachu nocy i mglistych
poranków.
Z drugiej jednak strony służba obserwatora spowodowała, że
mniej bałem się samego kapitana, który miał zwyczaj wpędzać
w przerażenie gości przychodzących do baru, szczególnie kiedy
wypił o kilka drinków za wiele. Zaczynał wtedy śpiewać na cały
głos wulgarne morskie pieśni — miały takie słowa, jakich nigdy nie
uczono mnie w harcerstwie.
— Kolejka dla wszystkich! — ryczał zmuszając obecnych, by
ś
piewali mu do wtóru. Podczas licznych wieczorów szyby w ok-
nach drżały od „małp w Zamboanga, które nie mają ogonów";
kapitan wywrzaskiwał nowe zwrotki, a wszyscy śpiewali wraz
z nim w trosce o swe życie, obawiając się, że zauważy, jeśli
zamilkną.
Potrafił być przerażający, kiedy miał w czubie; łatwo się
obrażał i wyzywał każdego, kto jego zdaniem nie okazywał mu
odpowiedniego szacunku. Był niemłody, ale potężnie zbudowany,
a nasi sąsiedzi, choć sami byli twardymi ludźmi z zatoki,
przyzwyczajonymi do używania pięści i karabinów w obronie
swych hodowli małżów, potrafili rozpoznać zabijakę jednym
rzutem oka; wielka blizna na policzku kapitana zdawała się
szydzić: „Nie boję się ran. Zostałem już poraniony. A jak z tobą,
kolego?"
Kiedy był pijany, zachowywał się butnie; walił wtedy ręką o bar,
domagając się ciszy, gdy ktoś przerywał jedną z opowiadanych
13
przez niego historii, a kiedy uwaga słuchaczy rozpraszała się, walił
jeszcze mocniej. Nie sposób było wyjść, póki on sam nie nabrał
ochoty na spoczynek
Jego opowieści przerażały ludzi jeszcze bardziej niż szrama na
policzku — były to straszliwe historie o atakach łodzi podwod-
nych, ludziach dryfujących w szalupach ratunkowych, zmuszo-
nych pić własny mocz, skazanych na ludożerstwo; o nurkach
uwięzionych w ciemności, gdy ich rury tlenowe zostały przecięte;
o strzelaninach, zabijaniu nożem, przemycie broni i torturach.
Było rzeczą oczywistą, że gdyby choćby tylko połowa z tego
odpowiadała prawdzie, wśród jego znajomych znalazłoby się wielu
najgorszych zbirów na całej planecie. Posługiwał się językiem
wulgarnym, ale nikt nie miał śmiałości, by kazać mu się zamknąć,
choć największy nawet gbur nie pozwoliłby sobie wyrażać się
w taki sposób w towarzystwie.
Ojciec powtarzał, że kapitan doprowadzi hotel do upadku
i wystraszy z baru gości, których i tak nie było zbyt wielu, ale —
prawdę powiedziawszy — on raczej ożywiał zimowe wieczory.
W mieście w tym czasie jeszcze nie wszyscy mieli telewizory, więc
wyprawa do Benbow, by dać się postraszyć, stanowiła pewną
odmianę w nudnej codzienności. Włóczykije i łobuzy w skórza-
nych kurtkach, wyrzuceni ze szkoły, zaczęli widzieć w nim kogoś
w rodzaju „twardziela", jakiego Ameryka zawsze potrzebowała
na pokładach swych okrętów, żołnierza, wygrywającego dla niej
wojny, choć kapitan nigdy nie twierdził, że służył w marynarce
wojennej.
Zaczął jednak rujnować nas w inny sposób. Przestał mia-
nowicie płacić rachunki. Te pierwsze pięćdziesięciodolarówki
skończyły się, ale on mieszkał u nas nadal, zajmując swój
pokój, zamawiając rano jajka na bekonie, a wieczorem rum
z coca-colą. Ojciec nie był w stanie zmusić go do uregulowania
rachunku. Starał się niekiedy, wspominając o pieniądzach podczas
nalewania drinków, a kapitan posyłał mu zabójcze spojrzenie.
Jeśli ojciec próbował drugi raz tego samego wieczora, kapitan
odwoływał się do sztuczki z prychaniem i ryczał jak lew
morski, dopóki ojciec nie wycofał się za bar, który zaczynał
troskliwie wycierać, unikając przy tym wzroku matki. Jestem
przekonany, że napięcie wywołane próbami ułożenia się z ka-
14
pitanem i zmuszenia go do zapłacenia rachunku przyczyniło
się do śmierci ojca.
Stary żeglarz nigdy nie zmieniał ubrania — tylko raz posłał
mnie do miasta po nowe skarpetki. Jego czapka miała złamany
daszek, który w końcu zaczął zwisać przed nosem kapitana jak
okap dachu. Sam cerował swą kapotę i spodnie, z czasem było na
nich więcej łat niż oryginalnego materiału. Nie otrzymał ani jednego
listu, żadnego też sam nie wysłał. Nikt do niego nie telefonował,
a on nie rozmawiał z nikim poza mną, chyba że w barze, kiedy był
pijany. Nikt też, włącznie ze mną, nie wiedział, co znajduje się
w jego marynarskim worku.
Raz tylko dostał po nosie — było to pod sam koniec,
kiedy tacie serce dokuczało już tak bardzo, że musiał pójść
na badania do szpitala. Nie mogliśmy sobie pozwolić, by prze-
bywał tam zbyt długo, więc wkrótce wrócił do domu z za-
leceniem, by wiele wypoczywał. Pewnego popołudnia odwiedziła
go doktor Livesey, potem zjadła z matką kolację, a następnie
zeszła do baru na papierosa. Paliła francuskie gauloise'y. Po-
szedłem tam za nią. Przypominam sobie, że moją uwagę zwrócił
ostry kontrast między schludną, nienagannie wyglądającą panią
doktor o jedwabistych, popielatoblond włosach i błyszczących,
ciemnych oczach oraz naszym brudnym, obdartym piratem
z zamglonym spojrzeniem, rozpierającym łokcie na stole za-
stawionym sześcioma opróżnionymi szklankami, w których przed-
tem był rum z coca-colą. Nagle kapitan zaczął śpiewać swą
piosenkę:
„O, małpy nie mają ogonów
w Zamboanga..."
Nikt z nas nie zwracał już wtedy uwagi na tę pieśń;
stanowiła ona nowość jedynie dla doktor Livesey, i najwyraźniej
się jej nie spodobała. Lekarka spojrzała, zaskoczona tak
głośną interpretacją, a następnie wróciła do rozmowy ze
starym Taylorem, emerytowanym ogrodnikiem z posiadłości
senatora Trelawneya. Jak się wydawało, kapitan w międzyczasie
oprzytomniał, obudzony własnym śpiewem i zaczął bębnić
w stół, domagając się ciszy. Wszyscy umilkli, ale nie doktor
15
Livesey. Mówiła dalej głośnym, melodyjnym głosem, przerywając
od czasu d czasu, by wypuścić kłąb ostro pachnącego dymu ze
swego gauloise'a. Kapitan gapił się na nią przez chwilę, znowu
uderzył w stół, starając się skupić uwagę zebranych, a kiedy mu się
to nie udało, warknął:
•
Uciszyć się, smoluchy spod pokładu.
•
Mówi pan do mnie?
Kobiety-lekarki były w owych dniach rzadkością, zwłaszcza
na prowincji, a doktor Livesey była na południowym wybrzeżu
Long Island osobą powszechnie znaną i lubianą. Służyła jako
pielęgniarka w armii Pattona, do której została przyjęta, po-
nieważ zataiła swój wiek, zaś po wojnie ukończyła studia me-
dyczne. Co jakiś czas plotkarze wypominali, że jest „twarda"
albo „męska w typie", choć w rzeczywistości była delikatnej
budowy: uważałem ją za najpiękniejszą kobietę na świecie, wy-
jąwszy moją matkę.
•
Nie widzę w tym szynku innych gadatliwych bab — warknął
kapitan.
•
Mam panu do powiedzenia tylko jedno — odparła doktor
Livesey. — Jeżeli nadal będzie pan popijał rum, w Sayville będzie
wkrótce o jednego tłustego obdartusa mniej.
Stary kapitan dostał szału. Skoczył na równe nogi, wyciągając
nóż. Otworzył ostrze i osłaniając je dłonią groził, że przyszpili ją do
ś
ciany, nie dbając, iż to kobieta.
Doktor Livesey ani drgnęła. Odpowiadała mu tak, jak
poprzednio, przez ramię, tym samym donośnym głosem, roz-
legającym się w całej sali; była najzupełniej spokojna i opanowa-
na. Kiedy zauważyła, że podpatruję przez kuchenne drzwi,
powiedziała:
— Jim, zatkaj sobie uszy.
Zrobiłem tak, ale uniosłem jedną dłoń na tyle, by słyszeć, co
dalej. Lekarka odezwała się do kapitana:
— Jeśli nie schowa pan natychmiast tego noża, to za dwadzieścia
minut będzie pan kiblował w więzieniu Islip Town.
Potem nastąpiła wymiana spojrzeń, szybko przegrał kapitan.
Usiadł na miejscu, schował nóż do kieszeni i zaczął marudzić.
— Jeszcze jedno — ciągnęła doktor Livesey. — Będę miała
pana na oku. Jestem ekspertem medycznym, nie tylko lekarzem.
16
Każdy policjant i wojskowy w okręgu Suffolk wie, że mogę mu być
pomocna. Jeśli dojdzie do mnie choćby jedno słowo na temat tego,
ż
e sprawia pan kłopoty, spowoduję, że zacznie pan żałować, że
kiedykolwiek usłyszał pan o Long Island.
Po tych słowach wyszła, zarzucając na ramiona wełnianą
narzutkę, zapaliła swego dżipa i znikła w ciemności. Kapitan
siedział cicho przez resztę wieczoru.
2
Czarny Pies przybywa i znika
Wkrótce potem, jak doktor Livesey poradziła sobie z nim
w barze, kapitan znikł, natomiast zjawili się u nas jego
wrogowie. Zima była surowa, wiał silny wiatr, przez całe
dnie utrzymywała się temperatura kilkunastu stopni poniżej
zera; zatoka zamarzła na całej powierzchni, następnie lód
stopniał pod wpływem deszczu i śniegu. Mój cierpiący na
serce ojciec wymagał powszechnego w obecnych czasach zabiegu
chirurgicznego typu bypass, który wówczas był jednak nieznany
lekarzom; słabł coraz bardziej i wkrótce doszło do tego,
ż
e matka i ja prowadziliśmy hotel sami i byliśmy za bardzo
zajęci, by zwracać uwagę na zalegającego z zapłatą gościa.
Pewnej mroźnej soboty, kiedy plażę pokryły płytki lodu
i wiał ostry wiatr, a słońce było tak nisko, że ledwie oświetlało
Wyspę Ognistą, kapitan wstał bardzo wcześnie i poszedł na
spacer, z lornetką zawieszoną na skórzanym pasku na szyi
i nożem wyglądającym z kieszeni. Naciągnął czapkę na oczy,
jego oddech na mrozie zamieniał się w obłoczki pary przy-
pominającej dym. Kiedy wspiął się na falochron, parskał
z niechęcią, jakby przypomniało mu się starcie z doktor Livesey.
Matka poszła na górę, by zająć się ojcem, a ja zacząłem
przygotowywać śniadanie dla kapitana, kiedy otwarły się drzwi
i pojawił się w nich człowiek, którego nigdy wcześniej nie widziałem.
18
Tego dnia, kiedy każdy inny miałby twarz zaczerwienioną od
mrozu, jego twarz była żółta jak ciasto. Ściągnął rękawicę z lewej
ręki — brakowało mu dwóch palców. Miał na nodze przywiązany
powyżej kostki nóż w pochwie; podejrzewałem jednak, że nosi go
tam, by zrobić wrażenie na innych albo chce się pokazać jako
twardziel większy niż jest w rzeczywistości, ponieważ z całą
pewnością nie wyglądał na zabijakę. Moim zadaniem było wypat-
rywanie marynarzy mających jedną lub dwie nogi, w zamian za pięć
dolarów tygodniowo — pamiętam, że widok tego człowieka był dla
mnie zaskoczeniem. Nie wyglądał wprawdzie na żeglarza, ale
towarzyszył mu ledwie uchwytny zapach morza.
Zapytałem, co mam mu podać; zamówił kawę, lecz kiedy
skierowałem się do kuchni, przysunął krzesło do stołu śniadaniowe-
go i skinął na mnie. Zatrzymałem się w miejscu.
— Chodź tu, chłopcze. Podejdź do mnie.
Zbliżyłem się o krok.
— Czy to jest miejsce mojego kumpla Billa? — zapytał spo-
glądając chytrze na przygotowany przeze mnie stół.
Powiedziałem, że nie znam jego kumpla Billa i że stół jest
przygotowany dla mieszkającego w hotelu gościa, którego tytułuje-
my kapitanem.
— Ach tak — odrzekł. — Mój kumpel Bill zasługuje zapewne
na miano kapitana. Ma szramę na policzku... Kawał cholernikai
zwłaszcza po kilku... Pozostańmy przy stwierdzeniu, że ma bliznę
na policzku — powiedzmy także, że chodzi o prawy policzek.
Doskonale, tak właśnie myślałem. Czy mój kumpel Bill jest
w hotelu?
Odpowiedziałem, że wyszedł.
— A dokąd się skierował, chłopcze? Dokąd poszedł?
Wskazałem na falochron dodając, że kapitan zapewne wkrótce
powróci, a także odpowiedziałem na kilka innych pytań przybysza.
— Wspaniale — oznajmił. — Widok mojej gęby na pewno
zrobi na Billu wielkie wrażenie.
Jednak wyraz jego twarzy nie sugerował, że kapitan
ma tak bardzo przeżyć to spotkanie. Nie była to jednak moja rzecz,
a przy tym nie miałem pojęcia, co mógłbym w tej sprawie zrobić.
Przybysz siedział koło drzwi, rozglądając się wokół jak nasz
kot obserwujący karmnik dla ptaków. Chciałem zejść na plażę,
19
by się rozejrzeć, ale nowy gość odwołał mnie z powrotem. Kiedy
nie zareagowałem dostatecznie szybko na to polecenie, jego twarz
skurczyła się ze złości. Kazał mi wejść do środka, popierając rozkaz
przekleństwem, które śmiertelnie mnie przeraziło.
Z chwilą gdy znalazłem się w domu, zaczął się zachowywać tak
jak wcześniej, w połowie sympatycznie, w połowie szyderczo, jakby
znał jakąś tajemnicę, pozwalającą mu się wynosić nad wszystkich
innych. Poklepał mnie po ramieniu mówiąc, że dobry ze mnie
dzieciak.
— Mam chłopca w twoim wieku — rzekł. — Taki sam malec
jak ty. Dobry dzieciak. Dla chłopców dyscyplina jest ważną
rzeczą — muszą się nauczyć robić to, co się im każe. Gdybyś
kiedykolwiek wyruszył na morze z Billem, nie stałbyś czekając, aż
ktoś powtórzy polecenie. Przy nim tak się nie postępuje. A oto
i on — sukinsyn, mój kumpel Bill, z lornetką na szyi. Niech go Bóg
błogosławi.
Nieznajomy popchnął mnie w kąt za drzwiami wejściowymi,
gdzie obaj mogliśmy się ukryć, kiedy kapitan je otworzy. Wy-
straszyłem się jeszcze bardziej, gdy zobaczyłem, że przybysz także
wygląda na przerażonego. Opuścił swój nóż, wyciągając rękojeść
z nogawki spodni i przełknął ślinę.
Kapitan wszedł zatrzaskując drzwi za sobą i patrząc przed
siebie wrzasnął:
-— Kawy!
Następnie ruszył prosto do stołu.
— Hej, Bill! — zawołał nieznajomy starając się, by jego głos
brzmiał twardo.
Kapitan odwrócił się na pięcie. Krew odpłynęła mu z twarzy.
Wyglądał, jakby zobaczył ducha albo coś jeszcze gorszego; zrobiło
mi się go żal — wydał się nagle stary i chory.
•
Daj spokój, Bill. Znasz mnie. Pamiętasz przecież starego
towarzysza z pokładu, czyż nie?
•
Czarny Pies! — sapnął kapitan.
•
A któż by inny? — pisnął nieznajomy, wyraźnie ucieszony
z wrażenia, jakie wywarł. — Czarny Pies, który przybył odwiedzić
swego starego kumpla Billa w Admirał Benbow Hotel. Dobry stary
Billu, tyle przeżyliśmy razem, we dwóch, odkąd straciłem połowę
mojej graby.
20
Wyciągnął przed siebie okaleczoną dłoń.
•
W porządku — odrzekł kapitan. — Znalazłeś mnie. Czego
chcesz?
•
Dobrze mówisz, Bill — odparł Czarny Pies. — Zabiłeś
mi ćwieka. Czemu nie miałbym wypić szklaneczki rumu, gdy
naleje mi ten tu chłopaczek, którego zdążyłem polubić jak
własnego syna. Potem usiądziemy i pogadamy szczerze, jak
starzy kumple.
•
Bar otwierają dopiero w południe.
•
Daj spokój, przecież ty tu mieszkasz. Obsłużą cię w dowol-
nym czasie.
•
Jim — mruknął kapitan. — Nalej mu lampkę. Ja także się
napiję.
Nie powinienem był tego robić. Prawo o wyszynku jednoznacz-
nie zabraniało dzieciom stawania za barem, ale na naszym
odludziu, w zimie, rodzice nie mieli nic przeciwko temu, bym
niekiedy pomógł, zwłaszcza jeżeli nie było zbyt wielu gości. Bardzo
podobały mi się szeregi butelek ze srebrzystymi dozownikami;
odkąd skończyłem osiem lat, znałem na pamięć miejsce każdej
z nich.
Kiedy przyniosłem rum, obaj siedzieli już naprzeciw siebie przy
stole śniadaniowym. Czarny Pies tak ustawił krzesło, by mógł
jednym okiem obserwować swego towarzysza, a drugim, jak mi się
wydawało, patrzeć na drzwi i w razie potrzeby szybko do nich
dotrzeć.
— Zostaw nas — powiedział do mnie. Odszedłem do kuchni
i zapaliłem gaz, by rozgrzać blachę przed usmażeniem kapitanowi
jajek na bekonie. Starałem się ze wszystkich sił podsłuchać, co się
dzieje w sali. Długo nie słyszałem nic poza cichym szmerem głosów
obu mężczyzn. Po chwili zaczęli jednak mówić głośniej i co pewien
czas byłem w stanie usłyszeć jedno czy dwa słowa, głównie
przekleństwa rzucane przez kapitana.
•
Nie, nie, nie, mówię, że nie, do cholery! — wykrzyknął ten
ostatni w pewnej chwili, a po chwili znowu:
•
Krzesło elektryczne? No to wszyscy się usmażycie, mówię ci.
Każdy jeden sukinsyn z waszej paczki, co do jednego.
Nagle obaj zaczęli wrzeszczeć i przeklinać, po czym stół
odsunął się z trzaskiem. Następnie rozległ się dźwięk odsuwanych
21
krzeseł i na chwilę zapadła cisza. Słychać było tylko ciężki oddech
obu mężczyzn. Wreszcie rozległ się wysoki krzyk. Wypadłem
z kuchni i zobaczyłem, że Czarny Pies wybiega, co sił w nogach, na
ulicę, a za nim pędzi kapitan. Obaj mieli w rękach noże, a z lewej
ręki Czarnego Psa płynęła krew. Kiedy dotarli do progu, kapitan
podniósł zakrwawiony nóż, by go wbić w plecy Czarnego Psa.
Byłby mu rozpłatał grzbiet, gdyby przypadkiem nie zahaczył
o wiszący nad głową szyld. Jego nóż rozbił kilka liter neonu i do
dziś dnia przybysze pytają, czy „AL BENBOW" to po arabsku.
To potężne pchnięcie zakończyło walkę. Czarny Pies wydostał
się na drogę i pędził jak wicher, mijając promy. Kapitan stał
pochylony w progu hotelu, starając się złapać oddech i wpatrywał
się z niedowierzaniem w neon, który przeszkodził mu w popeł-
nieniu morderstwa. Spojrzał zaskoczony na zakrwawiony nóż,
potem wytarł go o nogawkę spodni, schował ostrze i wepchnął do
kieszeni.
— Starzeję się — mruknął przecierając oczy, jakby przebudził
się z koszmarnego snu, i pokuśtykał do środka. — Jim — wy-
szeptał patrząc na mnie z rozdziawionymi ustami. — Daj
mi rumu.
Mówiąc to zatoczył się i musiał podeprzeć się ręką, by utrzymać
równowagę.
•
Czy dobrze się pan czuje? — zapytałem; kapitan wyglądał
tak, jakby i jego ugodzono nożem.
•
Rumu — powtórzył. — Jezu, zabieraj się stąd. Rumu! Rumu!
Pobiegłem przygotować mu drinka, ale byłem tak roztrzęsio-
ny, że upuściłem szklankę, a potem butelkę, i zanim zdążyłem ją
podnieść, wylał się cały trunek. W międzyczasie usłyszałem, że
kapitan przewrócił się. Wybiegłem zza baru i zobaczyłem, że leży
wyciągnięty na podłodze. Matka usłyszała odgłosy wcześniejszej
walki i zbiegła po schodach. Uklękliśmy przy leżącym, unosząc
mu głowę. Oddychał ciężko, miał zamknięte oczy i twarz białą jak
ś
nieg.
Nie wiedzieliśmy, w jaki sposób mu pomóc. Starałem się wlać
mu nieco rumu do gardła, ale miał tak mocno zaciśnięte zęby, jakby
dostał szczękościsku. Na szczęście zjawiła się akurat doktor Livesey,
która wpadła zapytać, jak się czuje ojciec.
Popatrzyliśmy na nią, podnosząc wzrok znad leżącego.
22
— Jest ranny. Co mamy zrobić? — zapytała matka i dodała: —
Jeżeli zawiadomimy policję, prawdopodobnie odbiorą nam licencję
na sprzedaż alkoholu.
Doktor Livesey jednym spojrzeniem ogarnęła scenerię — leżą-
cego kapitana i porozrzucane meble. Następnie uklękła i dokładniej
zbadała ciało.
— Ranny? On nie odniósł żadnej rany. Ten cholerny głupiec
doznał udaru, dokładnie tak, jak mu to przepowiedziałam. Pani
Hawkins, niech pani idzie na górę i powie mężowi, że za chwilę
go odwiedzę. Zobaczę, co da się zrobić dla tego durnia. Jim,
pomóż mi.
Posłuchała pracy serca przez stetoskop, po czym podwinęła
rękaw kapitana, by sprawdzić ciśnienie krwi. Kiedy odsłoniła
łokieć, ujrzałem jego potężną rękę, większą niż u Popeye'a, o na-
brzmiałych żyłach, pokrytą tatuażami. Jeden z nich przedstawiał
wyblakłe serce z wypisanym dookoła słowem „Matka". Inny miał
napis „Billy Bones". Kolejny prezentował szubieniczną pętlę zro-
bioną z grubej liny, na której zawiązano siedem węzłów. Następny
tatuaż, częściowo zasłonięty przez koszulę, pokazywał, jak się
można było domyślić, postać dziewczyny. Chciałem odsunąć mate-
riał, by mu się lepiej przyjrzeć, ale doktor Livesey zakryła go dłonią
i powiedziała:
•
Jim, idź do telefonu i powiedz operatorce, że potrzebna jest
nam karetka pogotowia.
•
Tylko nie karetka — powiedział słabym głosem kapitan.
Starał się podnieść, miał wytrzeszczone oczy i rozglądał się dookoła
mrucząc: — Co z Czarnym Psem?
•
Uciekł — odrzekłem.
Kapitan znowu osunął się na podłogę.
•
Tylko bez karetki — powtórzył wpatrując się w doktor
Livesey, którą najwidoczniej rozpoznał. — Nic mi nie jest. Nie
mogę sobie pozwolić na szpital i nie chcę się do niego dostać.
Szpital mnie zabije.
•
Wcześniej zabije pana rum — odrzekła doktor Livesey —
tak jak panu przepowiedziałam, panie Billy Bones.
•
Nie nazywam się tak.
•
Nic mnie nie obchodzi, jak się pan nazywa. Mówię
tylko, że jedna szklaneczka rumu nie wyrządzi panu krzywdy,
23
ale pan nie potrafi ograniczyć się do jednego drinka. Jest pan
alkoholikiem, Billy Bones. Jeśli będzie pan nadal tak postępował,
umrze pan. Dam panu szklaneczkę na uspokojenie. Położymy też
pana do łóżka. Potem będzie pan musiał radzić sobie sam. Proszę
tylko pamiętać, że dla pana rum oznacza śmierć.
Wprowadziliśmy go na piętro, doktor Livesey przyniosła mu
szklaneczkę rumu, po której kapitan zapadł w drzemkę. Następnie
ujęła mnie za rękę.
— Wszystko w porządku, Jim. Będzie mu tu równie dobrze jak
w szpitalu. Niech sobie odpocznie tydzień czy coś koło tego. Tylko
ż
adnej gorzały, ani kropli. Następny udar go zabije... A teraz
zobaczmy, co z twoim ojcem.
3
Psia marka
Koło południa przyniosłem kapitanowi sok pomarańczowy
oraz pigułki, po które pani doktor telefonowała do drugstore'u.
Chory leżał na łóżku tak jak go położyliśmy, tyle że poprawił się
trochę na poduszkach. Wyglądał na osłabionego i podekscytowa-
nego zarazem.
•
Jim — powiedział — jesteś tu jedynym człowiekiem, który
jest cokolwiek wart, i dobrze wiesz, że zawsze traktowałem cię jak
należy. Płacę ci co tydzień, z regularnością zegarka. Ale sprawa
polega na tym, kolego, że jestem akurat trochę nie w sosie. A tylko
na ciebie mogę liczyć. Przyniesiesz mi trochę rumu, co, kolego?
•
Pani doktor... — zacząłem.
Przerwał mi natychmiast, wyklinając lekarkę słabym głosem.
— Lekarze to osły, co do jednego — a szczególnie kobiety. Co
taka może wiedzieć o żeglarzach, do cholery? Bywałem w krajach
tak gorących jak płonąca benzyna, gdzie ludzie padali od malarii
jak muchy, Japończycy rąbali bombami po plaży raz po raz, co ona
może wiedzieć o takich miejscach? I przeżyłem dzięki rumowi.
Zastępował mi mięso i kartofle, tatę i mamę i gdybym teraz nie nie
mógł dostać naparstka rumu, to już wolę zdechnąć, a moje zwłoki
będą śmierdziały w całym hotelu. Wtedy przekonasz się, Jim, że to
wina twoja i tej cholernej pani doktor.
25
Przez chwilę wyklinał i wołał słabym głosem. Potem zaczął
prosić, a ja nie wiedziałem, co mam robić.
— Słuchaj, Jim — błagał mnie. — Popatrz, jak drżą mi ręce.
Nie mogę tego powstrzymać. Nie wypiłem dziś ani kropelki.
(Kapitan najwyraźniej zapomniał o drinku, otrzymanym tuż przed
zranieniem Czarnego Psa.) — Ta lekarka to idiotka — pewnie jest
zwyczajną pielęgniarką, udającą doktora; na twoim miejscu spraw-
dziłbym jej licencję. Naprawdę bym to zrobił. Słuchaj, Jim, jeśli nie
dasz mi kropelki rumu, tylko kropelki, dostanę delirium tremens.
Widziałem już różne majaki. Widziałem starego Flinta w kącie, tuż
za tobą. Widziałem tego mordercę tak jak widzę ciebie teraz.
Rozwalę ten pokój. Zobacz, jaki jestem wielki. Popatrz na moje
ramię. Twoja lekarka powiedziała, że jeden drink mi nie za-
szkodzi — Jim, dam ci dwadzieścia dolarów za szklaneczkę rumu.
Podniecał się coraz bardziej, a ja bałem się o ojca, który tego
dnia czuł się bardzo źle i potrzebował spokoju. Poza tym doktor
Livesey faktycznie powiedziała, że jedna porcja rumu nie wyrządzi
kapitanowi krzywdy. Nie podobało mi się tylko to, że kapitan
uważał mnie za kogoś, kto mu się da przekupić.
— Nie potrzebuję pańskich pieniędzy — poza tymi, które jest
pan winien mojemu ojcu. Przyniosę panu drinka, ale tylko jednego.
Uważałem, że jego ręce za mocno drżą, aby był w stanie
utrzymać małą stopkę, nalałem więc trochę rumu do szklanki typu
Old Fashioned i zaniosłem ją na górę, do pokoju kapitana. Patrzył
na mnie szeroko rozwartymi oczami, chwycił naczynie i przełknął
zawartość jednym haustem, zlizując kropelki z brzegu szklanki.
•
Tak jest, szefie — powiedział. — Teraz jest o wiele lepiej.
Dużo lepiej... Dobra, koleś, jak długo mam leżeć w łóżku, zdaniem
tej lekarki?
•
Co najmniej tydzień.
•
Do diabła! — wykrzyknął. — Tydzień. Nie mogę. Przez ten
czas oni tutaj dotrą. Czarny Pies powie tym draniom, gdzie jestem.
Te bandziory nie mają dosyć własnego i wyciągają łapska po moje.
Pytam cię, Jim, czy można tak postępować? Ale ja jestem bardzo
ostrożny. Nie rozrzucam dobrej forsy. Nie tracę jej również;
wykiwałem ich już kiedyś, i teraz zrobię to samo. Nie wystraszą
mnie. Znowu wyprowadzę ich w pole.
Przemawiając w ten sposób, podniósł się z łóżka z wielkim
26
trudem, chwycił mnie za ramię ściskając tak silnie, że nieomal
krzyknąłem, po czym ruszył przestawiając nogi, jakby były z ołowiu.
Cała ta dumna tyrada o „bandziorach, którym nie dosyć tego, co
mają" wypowiedziana została głosem tak słabym, że zabrzmiała
smutno. Kapitan usiadł w końcu na skraju łóżka i starał się
odzyskać oddech.
— Ta lekarka załatwiła mnie — mruczał. — Dzwoni mi
w uszach. Pomóż mi się położyć, Jim.
Zanim zdążyłem to zrobić, sam opadł na pościel i przez chwilę
leżał bez słowa.
•
Jim — zapytał w końcu — czy widziałeś dziś tego marynarza?
•
Czarnego Psa?
•
Tak! Czarnego Psa. On jest niebezpieczny, ale ci, którzy
wysłali go, aby mnie odszukał, są jeszcze gorsi. O wiele gorsi. To
prawdziwi twardziele. Posłuchaj mnie, Jim. Mam kumpla, który
mnie pilnuje, ale jeśli oni go dopadną, a ja nie zdołam uciec,
pamiętaj, że chodzi im o mój żeglarski worek. Schowałem torbę
w tej szafce. Jeśli do tego dojdzie, skontaktuj się z tą cholerną panią
doktor i powiedz jej, żeby natychmiast sprowadziła swych za-
przyjaźnionych gliniarzy. Powiedz, że jeśli się pospieszą, schwytają
załogę starego Flinta, wszystkich, którzy przeżyli.
Przypuszczalnie wyglądałem na tak zaskoczonego, jak było
w rzeczywistości, bo kapitan na chwilę przestał bredzić, spojrzał na
mnie ostro i wyjaśnił, o co mu chodzi, tak jakbym był jakimś
durniem, który dopiero co przyleciał z Marsa:
— Byłem pierwszym oficerem. Pierwszym oficerem starego
Flinta. Jako jedyny znam to miejsce. Podał mi namiary, kiedy
umierał w Savannah, a teraz ja podam je tobie, Jim. Ale nie
wygadaj tego lekarce, póki nie zobaczysz znowu Czarnego Psa albo
marynarza z jedną nogą, przede wszystkim tego ostatniego. Roz-
glądaj się dobrze, Jim, a ja podzielę się z tobą po połowie,
przysięgam na grób swej matki. Pół na pół.
Mamrotał jeszcze jakiś czas, jego głos stopniowo robił się coraz
słabszy; kiedy podałem mu tabletki otrzymane od pani doktor,
przełknął je bez oporu i powiedział z jękiem:
— Jeśli kiedykolwiek jakiś marynarz musiał brać lekarstwa, ta
właśnie ja.
Pomyślałem, że niezwłocznie powinienem o wszystkim powie-
27
dzieć pani doktor. Nie wiedziałem, kim był nieżyjący już Flint, ale
wydawało się, że ukrył on coś cennego i powiedział kapitanowi,
gdzie to się znajduje. Biorąc pod uwagę, że kapitan niemal przeciął
Czarnego Psa na pół, kiedy ten usiłował wydrzeć mu sekret,
mogłem się obawiać, że jeśli nasz gość obudzi się któregoś dnia
silniejszy i dojdzie do wniosku, że powiedział mi za dużo, to mnie
zabije.
Tego wieczora przyjechał po ojca ambulans, a następnego dnia
tato już nie żył. Mimo iż był bardzo schorowany, jego śmierć
przyszła tak nagle, że całkiem zapomniałem o kapitanie. Byłem
zbyt zaszokowany i zaskoczony, by płakać, nie rozumiałem też
ostatecznego charakteru naszej straty. Uczestniczyłem w rozmowach
z sąsiadami, którzy nas odwiedzali, pomagałem matce w przygoto-
waniach do pogrzebu i bezskutecznie starałem się złagodzić jej ból,
gdy płakała jak mała dziewczynka.
Następnego dnia rano kapitan z trudem zszedł po schodach,
zjadł co nieco i dużo wypił, złoszcząc się i warcząc na każdego, kto
prosił, by się zachowywał spokojnie. Wieczorem w przeddzień
pogrzebu żałobie w naszym domu towarzyszyła wrzaskliwa pieśń
o „małpach, które nie mają ogonów w Zamboanga".
Z dnia na dzień stawał się jednak coraz słabszy — do tego
stopnia, że dowiadywaliśmy się, czy doktor Livesey nie wyjechała
do Nowego Jorku na kongres lekarzy. Wychodził co pewien czas
na dwór mimo mrozu i stał wpatrując się w zatokę, nieczuły na
lodowaty, ostry wiatr, który szarpał jego znoszoną kapotę. Potem
wracał powoli, trzymając się ścian budynków, czepiając się wy-
stępów, jakby od tego zależało jego życie i poruszając się z takim
trudem, jakby każdy następny krok miał być ostatnim.
Przeważnie był pijany; siadywał przy stole kładąc na blacie
otwarty nóż, jakby chciał odstraszyć śmiałka, zamierzającego mu
go odebrać. A może też obawiał się czegoś, bo niekiedy odwracał
się bez słowa, wpatrzony w przestrzeń, zachowując się bardzo
podobnie jak ja i moja matka, kiedy myśleliśmy o ojcu. Odnosiłem
wrażenie, że kapitan zapomniał o wszystkim, co mi powiedział,
albo że po prostu się tym nie przejmuje. Można było sądzić, że jego
umysł odszedł od spraw, zajmujących go, kiedy zjawił się w Admirał
28
Benbow Hotel. Któregoś razu zaskoczył nas śpiewając piosenkę nie
o małpich ogonach, ale o miłości; mama powiedziała, że była ona
bardzo popularna w czasach jej młodości.
W dzień po pogrzebie nastąpiła burza, która spowodowała
przerwę w dostawie prądu i uszkodziła telefony. Po południu włączono
elektryczność, ale telefony pozostały głuche na całej wschodniej części
Long Island, choć żaden nie był tak głuchy jak nasz, wyłączony przez
przedsiębiorstwo telekomunikacyjne z powodu nie zapłaconych
rachunków. Burza śnieżna sprawiła, że mieliśmy dzień wolny od nauki
w szkole, więc tego popołudnia niespodziewanie miałem czas —mog-
łem się gapić na nadciągającą ze wschodu mgłę. Patrzyłem w okno ze
łzami w oczach wspominając ojca, i wtedy zobaczyłem dziwnego
człowieka, który powoli zbliżał się do naszego zajazdu.
W jego wyglądzie było coś niezwykłego; wyszedłem więc na
zewnątrz, by mu się lepiej przyjrzeć. Był wysoki i przygarbiony,
sprawdzał drogę przed sobą białą laską. Kiedy się zbliżył, zauwa-
ż
yłem, że nosi ciemnozielone okulary. Jego głowę okrywał kaptur
sukiennego płaszcza, zbyt dużego nawet dla tak wielkiego mężczyz-
ny, i nadawał mu wygląd ogromnego, ślepego niedźwiedzia. Ten
człowiek był niewidomy; pochylony do przodu szedł macając swym
kijem niby żuk czułkami — raz na lewo, raz na prawo i wprost
przed sobą, szukając drogi. Stanął przed gospodą, wdychał zapach
wiatru i wreszcie zawołał śmiesznym, śpiewnym głosem:
•
Czy ktoś powie ślepcowi, który utracił wzrok walcząc za ten
kraj — niech Bóg błogosławi Ike'a * — gdzie się znajduje?
•
Trafił pan do Admirał Benbow Hotel przy zatoce Great
South, w Sayville na Long Island. (Starsze dzieci wystawiały
w szkolnej sali gimnastycznej przedstawienie zatytułowane „Nasze
miasto", i gdyby przybysz nie wyglądał tak przerażająco, mógłbym
dodać: w stanie Nowy Jork, w USA, na północnej półkuli itd.)
•
Jesteś chłopcem, jak słyszę. Dziękuję ci, synku. Dziękuję
bardzo uprzejmie. Czy możesz mi wyrządzić jeszcze jedną przysługę
i wprowadzić do środka?
* Ike — przydomek amerykańskiego generała Dwighta Eisenhowera, dowo-
dzącego silami zachodnich aliantów w Afryce i Europie podczas drugiej wojny
ś
wiatowej (przyp. tłum.).
29
Wyglądał tak strasznie, że bałem się go dotknąć, ale przy tym
był zupełnie bezradny, więc ująłem go pod ramię, aby pomóc trafić
do drzwi. W chwili, kiedy to zrobiłem, nieznajomy chwycił mnie za
ramię jak kleszczami. Starałem się wyrwać z jego rąk, ale okazał się
niewiarygodnie silny i przyciągnął mnie do siebie.
•
Dobra, mały. Prowadź mnie do kapitana.
•
Nie mogę.
•
Naprawdę? — szydził. — A co powiesz, jeśli złamię ci rękę?
Nacisnął jeszcze mocniej, tak że krzyknąłetn
z
bólu.
•
Niech mnie pan puści, mister. Nie mogę tego zrobić ze
względu na pana. Kapitan zachowuje się bardzo dziwnie, nosi
potężny nóż. Przyszedł tu jakiś człowiek i...
•
Naprzód!
Nigdy nie słyszałem tak obrzydliwego, zimnego i okrutnego
głosu. Był bardziej przerażający niż ból, więc poszedłem naprzód,
wprowadzając go do domu i dalej do baru, gdzie kapitan siedział
nad swym rumem z coca-colą. Niewidomy nie rozluźnił uchwytu
swej żelaznej dłoni i opierał się na mnie z taką siłą, że ledwie byłem
w stanie iść.
— Jeśli nie chcesz, abym ci poderżnął gardło i przełożył nogę
przez dziurę, zaprowadź mnie do niego. Kiedy znajdziemy się
w zasięgu jego wzroku, powiedz: „Zgadnij, kt(j tu przyszedł, Bill".
Ś
cisnął moje ramię tak mocno, że omal nie zemdlałem. Był o wiele
bardziej przerażający niż kapitan, więc otworzyłem drzwi do baru
i cienkim głosem wykrzyknąłem słowa, które kazał mi wypowiedzieć.
Kapitan podniósł wzrok i otrząsnął się z t>parów rumu, który
wchłaniał przez cały dzień. Spodziewałem się zobaczyć jego przera-
ż
enie; podejrzewam zresztą, że istotnie się bał
;
lecz robił wrażenie
człowieka gotowego na śmierć. Patrzył jak ktoś zupełnie trzeźwy,
usiłował się podnieść, ale chyba zabrakło mu aa to siły.
— Nie ruszaj się, Bill — rzekł ślepiec. — Wprawdzie nie widzę,
ale potrafię usłyszeć tętno w twojej szyi. Rozumiesz? Business is
business, Bill. Wyciągnij lewą rękę... Chłopcze, chwyć jego lewy
nadgarstek i przysuń ramię do mojej prawej dłoni.
Obaj zrobiliśmy, jak kazał. Poczułem, jak kapitan drży; jestem
pewien, że on też zauważył dreszcz, przebiegający moje ciało. Nagle
w świetle błysnął połyskliwy metal. Ślepiec opuścił na dłoń kapitana
błyszczący krążek zawieszony na łańcuszku.
30
— Masz czas do dziesiątej — odezwał się nieznajomy, puścił
moją rękę i znikł we frontowych drzwiach tak zwinnie, jakby miał
radar. Stałem bez ruchu, słuchając stukotu jego laski na drodze.
Upłynęła dobra chwila, zanim oprzytomnieliśmy wraz z kapita-
nem. Kiedy puściłem jego rękę, którą do tcj pory ściskałem,
spojrzał na swoją dłoń.
— Psia marka mojego starego kumpla — powiedział ze smut-
kiem. Widziałem coś takiego u ojca i wiedziałem, że kapitan ma na
myśli wojskowy znaczek identyfikacyjny; nosili je wszyscy żołnierze
w armii. — Dopadli mojego ostatniego kumpla... To on mnie
osłaniał, Jim. Teraz zostałem zupełnie sam.
Po chwili popatrzył na zegar.
— Do dziesiątej? — wykrzyknął. — Zostało sześć godzin. Nie
martw się, chłopcze, jeszcze ich załatwimy.
Skoczył na równe nogi. Nagle zachwiał się, podniósł rękę do
gardła, przez chwilę stał chwiejąc się, po czym z dziwnym odgłosem
upadł twarzą na podłogę.
Podbiegłem do niego, wołając matkę. Nie było się jednak dokąd
spieszyć. Udar, który przepowiadała doktor Liyesey, spowodował
ś
mierć kapitana. Wtedy zdarzyło się coś dziwnego; w gruncie rzeczy
nigdy go nie lubiłem, często mnie przerażał, chociaż ostatnio
współczułem mu. Kiedy jednak mama delikatnie; nakryła mu twarz
obrusem, rozpłakałem się. Była to druga śmierć, z jaką miałem do
czynienia w ciągu tygodnia. W końcu zapłakałem po stracie ojca*
4
Torba kapitana
Oczywiście natychmiast opowiedziałem matce o wszystkim,
czego się dowiedziałem. Zdenerwowała się i krzyczała na mnie, że
nie puściłem pary wcześniej. Ale nie trwało to długo, bo oboje
zdawaliśmy sobie sprawę, że mamy kłopot. Jeśli kapitan trzymał
w pokoju jakieś pieniądze, należały się one nam, jako zapłata
rachunku za hotel. Jednak Czarny Pies, ślepiec i pozostali kamraci
kapitana mieli tu wkrótce powrócić — na pewno będą chcieli
odebrać to, co zmarły był im winien.
Polecenie kapitana, by sprowadzić na pomoc doktor Livesey,
było kłopotliwe z jednego powodu: jak mogłem zostawić mamę
w domu, samą z ciałem zmarłego w barze, kiedy ślepiec czaił się
w okolicy, czekając na Czarnego Psa i Bóg wie kogo jeszcze?
Jak w tej sytuacji mogłoby zostać w domu którekolwiek z nas?
Każdy szmer brzmiał niczym stukanie laski. Strzeliło drewno
w palenisku i oboje podskoczyliśmy, jakby u drzwi ryknął King
Kong. Pobiegliśmy do samochodu nie zabierając nawet płaszczy,
ale mama była tak wystraszona, że zalała gaźnik, i silnik nie chciał
zapalić. W tej sytuacji ruszyliśmy biegiem po pomoc w nadciągającej
znad zatoki mgle, okrywającej ciemną aureolą przyćmione światła
lamp ulicznych.
Przy drodze wiodącej do Sayville stały, opustoszałe teraz, letnie
32
domy. Wiatr szumiał w łodygach rogoży porastającej podmokłe
łąki, wył między ciemnymi promami wyciągniętymi na brzeg
strumienia. W połowie drogi do miasta zobaczyliśmy pojedyncze
ś
wiatełko w domu państwa Crossleyów, którzy przebudowali swój
letni domek tak, by służył przez cały rok. Zapukaliśmy do drzwi.
Wpuścili nas do środka, ale po wysłuchaniu naszego opowiadania
pan Crossley oświadczył, że nie życzy sobie poznać człowieka,
który jest na tyle przerażający, by wystraszyć na śmierć kapitana.
Jego niechęć umocniło jeszcze nazwisko Flinta, choć nie mówiło
ono niczego mamie ani mnie, zwłaszcza że niewidomy mężczyzna
wystraszył wcześniej okoliczne dzieci i odpędził psa kopniakiem
w żebra.
•
Wezwijcie policję — poradził pan Crossley, ale telefony
nadal milczały. W końcu pani Crossley zaczęła nalegać na męża, by
pojechał samochodem na posterunek w Islip. Matka wytłumaczyła,
ż
e nie możemy czekać tak długo, skoro zmarły kapitan jest nam
winien dużą sumę za pokój i nie zapłacone rachunki w barze.
•
Poczekajcie na policjantów — prosiła pani Crossley, i powin-
niśmy tak zrobić. Ale mama obawiała się, że gliniarze zasekwestrują
natychmiast dobytek kapitana wraz z jego zwłokami, w następstwie
czego będziemy zmuszeni czekać wiele miesięcy, a może i lat, zanim
oddadzą nam pieniądze, które się nam należą i są tak bardzo
potrzebne. Popatrzyliśmy na siebie, usta mamy drżały. Trzeba było
uregulować należność za wizyty lekarskie, mieliśmy już wyłączony
telefon, jeżeli szybko nie zapłacimy za prąd, Lilco pozbawi nas
ś
wiatła. Do tego w kuchni podłączyliśmy już ostatnią butlę gazową.
•
Poradzimy sobie sami — powiedziała w końcu matka. —
Chodź, Jim.
Wybiegłem za nią w ciemność, dumny, że jest taka dzielna.
Szliśmy pospiesznie z powrotem ciemną drogą. Niesamowicie
wyglądająca poświata księżyca przebijała się przez mgłę, czer-
wonawa, przerażająca; obawialiśmy się, że rozjaśni okrywającą nas
ciemność tak, że będziemy widoczni jak za dnia. Trzymając się za
ręce biegliśmy w milczeniu; dzięki Bogu oboje mieliśmy na nogach
domowe pantofle. Mijaliśmy ciemne domy przy drodze, majaczące
w oddali kadłuby promów, szumiące łąki. Nagle na rozświetlonym
33
przez miesiąc niebie pojawił się znajomy zarys dachu Admirał
Benbow Hotel, a w sekundę później byliśmy już bezpieczni w domu.
•
Zamknij drzwi na klucz — wyszeptała mama. Zrobiłem to,
następnie sprawdziłem tylne wejście i wróciłem do niej, stojącej za
barem.
•
Weź świecę.
Zapaliłem ją, po czym ostrożnie zdjęliśmy obrus i w świetle
migoczącego płomyka długo wpatrywaliśmy się w ciało kapitana,
leżące na wznak, z otwartymi oczyma i wyciągniętą jedną ręką.
Pamiętaliśmy, że zamknęliśmy na kłódkę szafkę, w której trzymał
swą marynarską torbę, i że klucz nosił zawsze przy sobie. Mama
zasłoniła dłonią usta i jęknęła cicho.
•
Nie potrafię go dotknąć — szepnęła. Popatrzyła na mnie
błagalnie, a ja poczułem się szczęśliwy, że wreszcie mogę zrobić coś,
by jej pomóc, coś takiego, co zrobiłby ojciec, i natychmiast ukląkłem
przy ogromnych zwłokach przeszukując kieszenie zmarłego, by
namacać klucz.
•
Klucz — wykrzyknęła matka. — Znajdź klucz!
•
On powiedział, że daje mu czas do dziesiątej — odrzekłem.
Stary zegar w barze zaczął właśnie wydzwaniać godzinę. Pod-
skoczyliśmy oboje, poruszeni nagłym dźwiękiem, ale tym razem
była to dobra wiadomość. Mijała dopiero szósta. Mieliśmy zatem
wiele czasu do powrotu „przyjaciół" kapitana.
•
Wydostań ten klucz, Jim.
Sprawdziłem wszystkie kieszenie kurtki kapitana, potem kiesze-
nie jego spodni, kamizelki, nawet koszuli. Miał przy sobie trochę
drobnych monet, błyszczącą połdolarowkę, małe zawiniątko z nićmi
i igłami, którego używał do cerowania swego ubrania, paczkę lucky
strike'ów, zapalniczkę Zippo, kieszonkowy kompas i duży składany
nóż. To wszystko — klucza nie było.
•
Może ma go na szyi — powiedziała mama. — Boże, jakie to
okropne.
•
Znalazłem, mamo.
Odwracając głowę rozpiąłem górną część jego koszuli i znalazłem
to, czego szukaliśmy; klucz wisiał na żeglarskim talrepie, podobnym
do tych, jakich używaliśmy w harcerstwie. Przeciąłem talrep nożem
i z kluczem w ręku pobiegliśmy na górę do pokoju, z którego
kapitan przez tak długi czas korzystał za darmo. Mama szybko
34
otworzyła kłódkę, po czym wyciągnęliśmy z szafki jego ciężki
marynarski worek, przetaszczyliśmy go na łóżko i przysunęliśmy
ś
wiatło, by zobaczyć, co kryje się w środku. Był zawiązany sztywną
linką, zaciągniętą w mocny węzeł, ale ponieważ kapitan nauczył
mnie wcześniej robienia węzłów żeglarskich, łatwo sobie z tym
poradziłem.
Ogarnął nas na chwilę zapach morza — soli, farby, oparów
ropy do silnika, papierosów i rumu. Zawartość zapakowano
metodycznie, więc poszczególne przedmioty można było wyjmować
przez wąski otwór równie łatwo, jak wkładało się je do wewnątrz.
Najwyraźniej właściciel używał swego worka jako schowka, podob-
nie jak my wykorzystywaliśmy poddasze domu. Najpierw wydobyliś-
my trzyczęściowy garnitur z dwurzędową marynarką, w białe
prążki — można go było ulokować gdzieś między ubiorem bankiera
i Ala Capone z filmu o gangsterach. Mama powiedziała, że ubranie
wygląda tak, jakby go nikt nigdy nie nosił. Było troskliwie owinięte
w delikatny papier, podobnie jak leżąca pod spodem śnieżnobiała
koszula i jaskrawoczerwony krawat. Niżej znaleźliśmy parę lśniących
czarnych butów do wieczorowego stroju, ukrytych w specjalnej
torbie. Sprawdziliśmy, co jest w środku, ale w noskach znaleźliśmy
jedynie parę czystych jedwabnych skarpetek, najbardziej wytwor-
nych, jakie zdarzyło mi się widzieć. Pod nie używanym ubraniem
leżało drewniane pudełko zawierające błyszczący mosiężny sekstans.
Inne pudełka kryły mosiężne cyrkle oraz niewielki chronometr, na
którego tarczy widniał napis „Wykonano w Anglii". Głębiej kryły
się jeszcze bardziej interesujące przedmioty — para automatycznych
pistoletów o lufach grubości węża ogrodowego, nienagannie naoli-
wionych i oczyszczonych. Były też zapasowe magazynki do każdego
pistoletu, oraz przybornik do czyszczenia broni.
Następnie odkryliśmy różne drobiazgi: dziwne, jasne muszelki,
wśród których była mała, różowa, idealnie ukształtowana koncha;
garść zagranicznych monet; plik wybladłych pocztówek, wysypują-
cych się spod zbutwiałej gumowej opaski; ciężką metalową sztabę,
która wyglądała na srebrną; zresztą nie bardzo mogliśmy z niej
skorzystać, by zapłacić rachunek za telefon. Dotychczas zastana-
wiam się, dlaczego ktoś ukrywający się przed prześladowcami, tak
jak kapitan, przez większą część swego życia, miałby przechowywać
muszelki.
35
Szukając normalnych pieniędzy, które moglibyśmy wziąć jako
zapłatę należności, grzebaliśmy na dnie prawie pustej już teraz
torby. Matka znalazła sztywną, starą marynarską narzutkę, trochę
podobną do tej, którą nosiła doktor Livesey, chociaż bardziej
zniszczoną i — w przeciwieństwie do nie używanego ubrania —
spłowiała od słońca i soli tak, że przypominała stary żagiel,
używany jesienią do zbierania liści.
— Nic więcej tu nie ma — powiedziała mama, ale ja wcisnąłem
się do płóciennego wora i na samym dnie znalazłem płaski pakunek
owinięty w wodoszczelne ponczo i niewielką skórzaną aktówkę,
która, kiedy mama wysypała jej zawartość na łóżko, okazała się
pełna banknotów. Popatrzyła na stos pieniędzy i powiedziała
zdecydowanym głosem, na mój użytek, jak przypuszczam:
— Weźmiemy tyle, ile był nam winien, i ani dolara więcej.
Okazało się to trudniejsze do wykonania, niż się początkowo
wydawało, bo kiedy zanurzyła ręce w tym stosie, okazało się, że
kryje on głównie obce pieniądze. Były tam brytyjskie funty,
francuskie franki i wiele dziwnych walut z Ameryki Południowej.
Amerykańskich dolarów było zaledwie kilka. W tej sytuacji mama
miała wielkie trudności z określeniem, ile w rzeczywistości nam się
należy. Zacząłem się niecierpliwić — liczenie przeciągało się.
— Weź to wszystko, mamo, i chodźmy stąd — poprosiłem, ale
ona odparła: — Nie jesteśmy złodziejami. Zabierzemy tylko to, co
należy do nas.
Starała się sobie przypomnieć, ile franków przypada na dolara,
a ja nasłuchiwałem, czy nie nadjeżdżają policjanci z Islip. Nagle
rozległo się stukanie — na ten odgłos serce skoczyło mi do gardła.
Chwyciłem matkę za ramię. Wrócił ślepiec.
— O mój Boże! — wyszeptała mama. Słyszeliśmy na drodze
zbliżający się stukot, potem dźwięk postukiwania o chodnik przed
naszym domem, wreszcie na schodach przed wejściem i przy
samych drzwiach. Przybysz najpierw zapukał. Następnie zachrobo-
tała klamka. Wreszcie trzasnął zawias we framudze. Rozległo się
wściekłe walenie metalu o metal, kiedy przybysz starał się sforsować
drzwi. W końcu nastała cisza. Nastawiliśmy uszy modląc się, aby
drzwi wytrzymały. Mieliśmy nadzieję, że nie obejdzie domu od tyłu
i nie wybije szyby w kuchennych drzwiach. Potem znowu rozległo
się stukanie laski; wstrzymaliśmy oddech nasłuchując, czy intruz nie
36
okrąża domu. Ku swej niewymownej radości stwierdziliśmy, że
odgłos niknie w oddali — ślepiec ruszył w stronę, z której przybył.
Stopniowo hałas ucichł.
— Mamo, bierz to wszystko. Chodźmy stąd! Zamknięte drzwi
na pewno wzbudziły jego podejrzenia. Wróci tu ze swymi
kolegami.
W przeciwieństwie do mnie mama nie stanęła twarzą w twarz ze
ś
lepcem, nie czuła na ramieniu jego żelaznego uścisku. Może to
błoga nieświadomość kazała jej uparcie przeliczać pieniądze kapi-
tana, może czysta uczciwość, a może też w tej chwili, tej długiej,
strasznej zimy, która przyniosła jej tyle ciężkich ciosów, uparła się
i postanowiła wziąć sprawy we własne ręce. Cokolwiek to było,
nieprzerwanie przeliczała pieniądze, kalkulowała coś w pamięci
i liczyła od nowa, a ja modliłem się, żeby w końcu zjawiła się
policja, i błagałem, aby mama pospieszyła się. Odpowiedziała, że
nie ma jeszcze siódmej, a w dodatku ona bierze jedynie to, co i tak
należy do nas. Nagle usłyszeliśmy ostry gwizd dochodzący z plaży.
Tego było już dla nas za dużo. O wiele za dużo.
•
Wezmę to, co mamy — powiedziała matka.
•
A ja zabiorę to — odrzekłem i, starając się poprawić błąd,
jaki popełniła w swych wyliczeniach, porwałem pakiet owinięty
w ponczo, nie wiedząc, co się w nim kryje, i zbiegłem za nią po
schodach. Na plaży widać było ogniki chwiejących się snopów
ś
wiatła ręcznych latarek — grupa mężczyzn pędem zbliżała się do
hotelu. Dostrzegłem też poruszające się zielone światło na dużej
morskiej łodzi, wyciągniętej na piaszczysty brzeg. W żaden sposób
nie mogliśmy obronić naszego domu przed sześcioma ludźmi.
Wybiegliśmy na zewnątrz, dotarliśmy do drogi i skierowaliśmy się
między promy umieszczone na zimowych lawetach, pod osłonę
głębszych ciemności. Usłyszeliśmy za plecami odgłos potężnych
silników morskich. Wiatr niósł odgłos laski ślepca, a światło
księżyca przebijało przez ostatnie obłoki rzedniejącej mgły.
— Biegnij, Jim — wykrzyknęła matka przewracając oczyma,
jakby miała zemdleć. Wcisnęła mi w ręce pieniądze. — Uciekaj! Ja
nie dam rady.
Przypominam sobie, że miałem zamiar nakrzyczeć na nią, bo
straciła tyle czasu chcąc postąpić uczciwie. To przez nią groziła
nam śmierć. Ale naturalnie nie zacząłem krzyczeć. Ukryłem się
37
tylko pod najbliższym promem — był to stary „Flying Homet"
o sławie szmuglera rumu — i wciągnąłem ją za sobą, na wpół
omdlałą. Nie było tam wiele miejsca. Podpórka była niska i ledwie
zdołałem przecisnąć matkę pod pokrytym skorupiakami kadłubem.
Sam miałem więcej przestrzeni, bo byłem o wiele szczuplejszy od
mamy. Ukryliśmy się tam, częściowo oświetleni przez księżyc, bojąc
się nawet szepnąć, skoro byliśmy tak blisko hotelu.
5
Koniec ślepca
Musiałem się dowiedzieć, co robią napastnicy. Prześlizgnąłem się
więc pod kilem promu i podniosłem się po drugiej stronie. Od strony
hotelu osłaniał mnie kadłub. Wspiąłem się po rusztowaniu na pokład
promu, a stamtąd, przykucnięty za burtą, mogłem obserwować drogę
prowadzącą do Admirał Benbow i odcinek plaży, na którym
wylądowała szalupa. Kiedy znalazłem się na pozyq'i, sześciu mężczyzn
brnęło z trudem przez piasek nawołując do trzech innych, którzy
biegiem zbliżali się drogą. Ta trójka trzymała się za ręce; księżyc
oświetlił biegnącą w środku znajomą, przypominającą niedźwiedzia
postać: ślepiec biegł z pełną szybkością, wydając głośne rozkazy.
— Kopcie w drzwi!
Trzej mężczyźni zaatakowali hotel. Zamiast trzasku drewna
usłyszałem jednak pełne zaskoczenia krzyki, ponieważ uciekając
z matką nie zatrzymywaliśmy się, by zamknąć drzwi na klucz;
atakujący stwierdzili, że wejście, które kilka minut temu ślepiec
zastał zaryglowane, jest otwarte na oścież. Stanęli na moment, ale
ś
lepiec popędził ich głosem pełnym energii i wściekłości.
— Do środka, dalej, wy sukinsyny! Na co czekacie, do diabła?
Reszta bandy natychmiast usłuchała go, z tym że dwóch ludzi
zostało przy ślepcu. Przez chwilę było słychać tylko tupot nóg,
a następnie rozległ się pełen zaskoczenia krzyk: „Bill nie żyje!"
39
— Przeszukajcie jego trupa — polecił niewidomy. — A reszta
niech leci na górę i przyniesie jego marynarską torbę!
Dały się słyszeć kroki na starych schodach — tupali tak mocno,
ż
e nasz stary dom musiał się cały trząść. Po chwili rozległy się nowe
krzyki pełne zdziwienia i złości. Okno w pokoju kapitana otworzyło
się z trzaskiem i brzękiem tłuczonego szkła, w świetle księżyca
pojawiła się głowa i ramiona mężczyzny, który zawołał do stojącego
poniżej niewidomego:
•
Pew! Oni pierwsi dobrali się do niego. Przeczesali jego rzeczy
gęstym grzebieniem.
•
Czy to tam jest?
•
Są pieniądze.
•
Pieprzyć pieniądze, ty barani łbie. Pytam o mapę Flinta. Czy
jest tam mapa Flinta?!
•
Nijak nie możemy jej znaleźć — odkrzyknął wychylony
przez okno człowiek.
•
Hej tam, wy w barze! Czy mapa jest przy zwłokach Billa?
Kolejny bandzior wysunął głowę przez drzwi.
•
Bill jest obrobiony do czysta. Nic nie zostało.
Ś
lepiec aż podskoczył z wściekłości.
•
Poczekajcie chwilę. To... to ten chłopak. Powinienem wy-
dłubać mu oczy. Znajdźcie go! Byli tu jeszcze przed chwilą. Wtedy
drzwi były zamknięte. I przyprowadźcie mi tu tego małego drania!
•
Byli tu, zgoda — krzyknął człowiek z okna na piętrze. —
Zostawili zapaloną świecę.
•
Rozejdźcie się i znajdźcie ich! Przeszukajcie cały ten pieprzony
dom — ryknął Pew waląc swą laską o jezdnię. — Rozwalcie
wszystko w diabły. Muszą gdzieś być.
Matka w swej nędznej kryjówce pod promem musiała równie
dobrze jak i ja słyszeć odgłosy systematycznego rujnowania naszego
hotelu kopniakami ciężkich butów i uderzeniami pięści, trzask
przewracanych mebli. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła, ciężkie
przedmioty waliły o podłogę. Potem stopniowo, jeden po drugim,
ludzie wychodzili ze środka i meldowali, że nas nie znaleźli.
Wtedy usłyszeliśmy ten sam ostry gwizd, jaki wystraszył nas
poprzednio z pokoju kapitana. Dochodził z drogi. Poprzednio
oznaczał sygnał do podjęcia ataku na hotel. Tym razem jednak
został powtórzony, raz za razem i wywarł piorunujący efekt: banda
40
zamarła w miejscu, jakby stanowił ostrzeżenie o zbliżającym się
niebezpieczeństwie.
•
To Dirk! — wykrzyknął ten, który poprzednio wychylał się
przez okno. — Dwa razy. Biegnijmy tam!
•
Stać! — wrzasną) Pew. — Stójcie na miejscu. Dirk jest
słaby na umyśle, a do tego nie ma jaj. Nie potrafi odróżnić
kłopotów od dziury w ziemi. Znajdźcie tego chłopaka. Jeśli
chcecie mieć tę mapę, odszukajcie chłopaka. Powinien być nie-
daleko. Rozproszcie się i odnajdźcie go. Łotry. Szukajcie! Do
diabła, gdybym tylko miał oczy.
Spojrzałem w dół. Zauważyłem stopy mamy wystające spod
kadłuba promu; miała na nogach białe pantofle, używane w kuchni,
które teraz, w świetle księżyca błyszczały jak uszy królika, którego
magik ma za moment wyciągnąć z kapelusza.
Wściekłe wrzaski Pewa pognały dwóch spośród jego ludzi na
przystań dla promów; machali latarkami, ale ciągle spoglądali
w kierunku, z którego było słychać gwizd, jakby zamierzali lada
sekunda tam pobiec. Inni stali po prostu na drodze przebierając
nogami i wymieniając nerwowe spojrzenia. Ślepiec wciąż wyklinał.
•
Macie pod ręką miliony! — wrzeszczał. — Trzeba tylko
odszukać tego dzieciaka z mapą. Będziecie bogaci jak królowie,
więc czemu stoicie tam trzęsąc się jak galareta? Chryste Panie, nie
było wśród was ani jednego, który odważyłby się stanąć naprzeciw
starego Billą, tylko ja, ślepiec. A teraz mam chybić celu przez taką
bandę gapowatych dziwaków. Skończę za kratami albo jako uliczny
sprzedawca napojów, choć mógłbym się rozbijać cadillakiem.
Gdybyście mieli tyle odwagi, co jakiś parszywy nauczyciel ze
szkółki niedzielnej, już byście schwytali tego małego skurwiela.
•
Daj spokój, Pew. Mamy przecież forsę Billa — mruknął ktoś.
•
Pewnie zdążyli schować mapę — dorzucił inny. — Przestałbyś
się ciskać, Pew. Bierzmy forsę i zbierajmy się stąd.
— Zbierać się stąd? Zbierać się, ty szumowino? — wrzasnął
Pew i mocno wywinął w powietrzu laską, o wiele cięższą od
normalnej laski ociemniałego. Zwalił z nóg człowieka stojącego
najbliżej i dalej wymachiwał kijem, kładąc dwóch następnych.
Reszta rozpierzchła się wyklinając go, grożąc, że połamią mu ręce
i nogi i usiłując chwycić koniec wirującej laski, którą on nadal
zataczał młynka. Ta walka, pełna przekleństw i wrzasków, uratowała
41
mamę i mnie. Dwóch ludzi z latarkami, węszących koło promów
pobiegło na pomoc Pewowi i wkrótce wszyscy bandyci byli zanadto
zajęci, usiłując pozabijać się nawzajem, aby nas szukać. Wtedy
nagle rozległ się głuchy pomruk na drodze od strony Sayville,
najpierw cichy, potem stopniowo przybierający na sile, aż wreszcie
zagłuszył wrzaski w okolicy Admirał Benbow Hotel.
Motocykle. Po chwili z miejsca, z którego wcześniej dochodził
gwizd, rozległ się wystrzał, który zapewne stanowił ostateczne
ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem, ponieważ banda przerwała
bójkę i rozbiegła się na wszystkie strony — część w kierunku bagna,
inni przez plażę do łodzi. Uciekli wszyscy z wyjątkiem Pewa.
Pozostawiony samemu sobie, walił laską o ziemię, macał wokoło
ręką i wołał do towarzyszy, by mu pomogli. W końcu odwrócił się
w niewłaściwym kierunku i ruszył po terenie przystani promowej,
mijając mnie i krzycząc:
— Johnny! Czarny Psie! Dirk! Nie zostawiajcie mnie, chłopcy.
Nie porzucicie chyba starego Pewa?
Motocykle zbliżały się szosą z błyskającymi reflektorami i wy-
ciem syren. Był to patrol policji stanowej — pięciu ludzi. Pew zdał
sobie sprawę, że poszedł w złą stronę, odwrócił się błyskawicznie,
przebiegł szybko przez drogę i skrył się w rowie odgradzającym
bagno. Natychmiast wyskoczył z lodowatej wody, jeszcze raz się
odwrócił i wypadł na drogę, prosto pod koła jadącego na czele
harleya davidsona.
Policjant chciał ominąć ślepego Pewa, ale nie zdążył — uderzył
go całą siłą, przewrócił na ziemię i przejechał dwoma kołami,
szerokimi jak u samochodu. Pew przewrócił się na bok, chciał
wstać, ale ponownie opadł na ziemię i znieruchomiał.
Zeskoczyłem z promu i podbiegłem do policjantów, którzy
zatrzymali się, zaskoczeni tym, co się stało. Za nimi pojawił się pan
Crossley w starym mercurym. Jechał właśnie na posterunek w Islip,
kiedy natknął się na patrol ścigający chłopaków urządzających
wyścigi samochodowe na szosie Montauk, korzystając z faktu, że
nie ma łączności telefonicznej. Razem z matką milcząco pobłogos-
ławiłem tych wariatów, bo tej nocy nieświadomie ocalili nam życie.
Policjanci byli potężnymi, dobrze zbudowanymi mężczyznami —
młodszymi synami hodujących ziemniaki farmerów z północnego
wybrzeża — ale na ich szerokich twarzach malowało się przerażenie,
42
gdy rozglądali się wokół. Dowodzący patrolem sierżant Dance zapalił
swój motor i ruszył po plaży do miejsca, w którym przybiła łódź.
Słyszeliśmy, jak łódź przesuwa się na głębszą wodę.
— Stać! — krzyknął Dance. — Policja!
Odpowiedział mu czyjś głos — sądzę, że to był Czarny Pies —
ostrzegający, aby trzymał się z dala, jeśli nie chce, żeby mu
odstrzelili głowę.
— Stać — powtórzył Dance, odpiął kaburę i zaczął wyciągać
rewolwer. Z lufy karabinu na łodzi wytrysnął pomarańczowy ogień;
kula strąciła hełm z głowy sierżanta. W następnej chwili zaskoczyły
oba silniki szalupy, zaczęły wirować śruby i łódź znikła.
Sierżant Dance stał po kolana w wodzie rozpryskującej się na
brzegu i smętnie wpatrywał się w ślad widoczny na morzu w świetle
księżyca.
— Nie trafiłem ich, cholera.
Telefony ciągle milczały, ale policjant przykazał jednemu ze
swych ludzi skontaktować się z przełożonymi przez radio i poprosić
ich, aby wezwali Straż Przybrzeżną.
— Chyba uciekli, Jim. A w ogóle co tu się dzieje?
Wykopywał harleya z piachu, a ja w tym czasie opowiedziałem
mu dokładnie, co zaszło. Usłyszawszy to, sierżant przestał tak
bardzo martwić się wypadkiem Pewa, który, jak zauważył, nie był
„zupełnie niewinną ofiarą".
Pew leżał martwy. Dance ocucił moją mamę, podsuwając jej
pod nos kapsułkę z amoniakiem, pachnącym jak sól, po czym
zaniósł ją do hotelu. Mama prosiła, aby ją postawił na ziemi
i zapewniała, że czuje się dobrze.
Nasz dom był zrujnowany. Rozbili wszystkie butelki w barze,
waląc nimi o drzwi, porozwalali meble, pewnie ze złości, że nie
mogą znaleźć tego, po co przyszli. Wszędzie śmierdziało rozlaną
wódką i piwem cieknącym ze złamanego kranu beczki. Pobiegłem
do piwnicy i zamknąłem zawór przy antałku. Ukradli bilon z kasy
oraz sakiewkę kapitana. Dance zatrzymał się nad ciałem zmarłego.
— Czego oni szukali, do diabła?
Spojrzałem na mamę, która kiwała głową nad tym pobojowis-
kiem. Płakała gorzko, i to przekonało mnie, tak samo jak rozbite
szkło i połamane stoły, że jesteśmy zrujnowani. Zostało nam
jedynie zawiniątko kapitana, ukryte pod moim swetrem.
Pew bez przerwy krzyczał o jakiejś mapie. Pomyślałem, że to ja
ją mam. Obawiałem się jednak, że gliny zatrzymają ją, jeśli oddam
ją sierżantowi Dance'owi. Nie było mi łatwo powstrzymać się: moi
rodzice byli z gruntu uczciwymi ludźmi. Nigdy nie oszukiwali
klientów, nie zawyżali rachunków za obiady, dokładnie wydawali
resztę pijanym. Nauczyli mnie też, że policjanci są naszymi przyja-
ciółmi. Kiedy gliniarze wpadali do nas, tato zawsze nalewał im
darmowego drinka. Sierżant Dance lubił od czasu do czasu wypić
piwo, aby zwilżyć organizm przed długą drogą powrotną do Port
Jefferson. Teraz jednak miałem w pamięci obawy mamy, że policja
zatrzyma worek kapitana jako dowód. Czy więc nie zrobi tego
samego z pakunkiem, który ukryłem pod swetrem?
Z drugiej strony ukrywanie go samemu mogłoby być bardzo
niebezpieczne, gdyby powrócił Czarny Pies, Dirk i inni. Powiedzia-
łem więc:
•
Doktor Livesey może wiedzieć, czego oni szukali. Roz-
mawiała z kapitanem. On przed śmiercią powiedział mi coś, co być
może ona zrozumie.
•
Doktor Livesey? — Dance podniósł głowę, zdjął czapkę
i skrupulatnie przeczesał włosy palcami. — Tak. Odwiedzimy
doktor Livesey. Dalej, Jim, wskakuj na siodełko. Pani Hawkins,
zostawię tu kilku ludzi. Pomóżcie przy sprzątaniu, chłopcy.
Z tymi słowami podniósł się, naciskając na starter harleya,
zapalił silnik i wskazał mi miejsce za swymi plecami. Nie musiał
powtarzać zaproszenia. Nie zatrzymałbym się nawet, gdyby napas-
tnicy spalili hotel do fundamentów — nocna jazda na harleyu
davidsonie, z syrenami i kogutem oznaczała najbardziej niebiańskie
przeżycie, jakie byłem w stanie sobie wyobrazić.
6
Papiery kapitana
Kiedy ruszaliśmy, uchwyciłem się z całych sił skórzanej kurtki
sierżanta Dance'a. W ciągu paru sekund nabraliśmy szybkości,
motor pracował z równym, głuchym warkotem. Ciężki, doskonale
resorowany motocykl leciał niczym magiczny koń, dobrze do-
strojony silnik pracował płynnie. Wiatr owiewał mi twarz, jakbyśmy
we trójkę — ja, Dance i motor — lecieli na księżyc. Za nami
błyszczały reflektory jadących w idealnym szyku policjantów;
pomyślałem sobie, że kiedy dorosnę, zostanę policjantem jeżdżącym
na motocyklu, a nie marynarzem.
Wkrótce, zbyt szybko, znaleźliśmy się w Blue Point i pod-
jechaliśmy pod dom doktor Livesey. Tu spotkała nas nieprzyjemna
niespodzianka. Drzwi otworzyła gosposia — doktor Livesey nie
było w domu. Pojechała do Bayport, na kolację u senatora
Trelawneya. Znowu ruszyliśmy w ciemną noc.
Były senator Trelawney mieszkał w obszernym, starym domu
nad zatoką. Na tle oświetlonego przez księżyc nieba widniał ciemny
zarys budynku większego niż cały nasz hotel. Przed nim znajdował
się długi, kręty, wyłożony muszlami podjazd, przecinający rozległy
ogród i trawnik. Pozbawione liści, niesamowicie wyglądające buki
rosły po obu stronach, tu i ówdzie wyłaniała się z mroku biała
rzeźba, dalej połyskiwała toń kwadratowego, obramowanego ka-
mienną cembrowiną rybnego stawu. Gdzieniegdzie widać było
ś
wiatła. Po dłuższej chwili drzwi otworzył kamerdyner, ubrany
w coś przypominającego frak. Nigdy jeszcze nie widziałem lokaja,
a sierżant Dance najwidoczniej też nie, ponieważ zdjął hełm
i przebierając nogami zaczął tłumaczyć, że znalazł się tu służbowo
i musi rozmawiać z doktor Livesey.
Lokaj poprowadził nas bardzo długim korytarzem do ogromnej,
sięgającej drugiego piętra sali z francuskimi oknami wychodzącymi
na oświetloną światłem księżyca zatokę. Pomiędzy oknami znaj-
dował się potężny kominek; ze stosu ułożonych w nim polan
strzelały płomienie. Przed kominkiem leżała niedźwiedzia skóra,
a po obu jego bokach ustawiono fotele, w których siedzieli doktor
Livesey i senator Trelawney.
Nigdy dotychczas nie znalazłem się tak blisko senatora — spot-
kałem go tylko raz, kiedy jechał wytwornym kabrioletem marki
Cadillac podczas parady z okazji Czwartego Lipca. Był to wysoki
mężczyzna, mierzący ponad sześć stóp, zbudowany proporcjonalnie
do swego wzrostu. Miał szeroką, otwartą twarz, ogorzałą na skutek
licznych podróży i wielu lat spędzonych w marynarce, więc mógł
uchodzić za rybaka z zatoki, tyle że nie było w nim typowej dla nich
rozlazłości. Śmiałe, wygięte, ciemne brwi senatora wskazywały, że
potrafi się błyskawicznie poruszać, a jeszcze szybciej zmieniać
zamiary.
•
Proszę wejść, sierżancie Dance — odezwał się senator,
kiwając od niechcenia palcem.
•
Dobry wieczór, sierżancie — powiedziała pani doktor po-
chylając głowę. — A kto to, młody Jim? Cześć, Jim. Co takiego
zrobiłeś, że dostałeś się w szpony policji stanowej?
Zorientowałem się, że doktor Livesey żartuje, ale sierżant
Dance stanął na baczność i zapewnił ją, że nie zrobiłem nic złego,
a także wyjaśnił, co się stało, robiąc to tak, jakby informował,
w jaki sposób złapano mnie z kolegą na wagarach. Senator
Trelawney słuchał uważnie, pochylony w swym fotelu, doktor
Livesey zapalała jedną zapałkę po drugiej, ale zapominała o przy-
tknięciu ich do trzymanego w ustach gauloise'a. Kiedy usłyszeli, że
matka wróciła do hotelu odebrać należne nam pieniądze, klasnęła
w dłonie, a senator rzekł:
— Twarda kobieta. To wymagało odwagi.
46
Po chwili podniósł się podekscytowany i zaczął chodzić po
pokoju, zaś doktor Livesey zebrała długie blond włosy w koński
ogon i związała je opaską, by nie opadały na twarz.
— Ładna historia — rzekł senator, kiedy sierżant Dance
skończył swą opowieść. — A jeśli chodzi o przejechanie tego
niewidomego sukinsyna, wydaje mi się, że dostał to, co mu się
należało. Rano porozmawiam z waszym kapitanem.
Doktor Livesey stwierdziła, że powinna obejrzeć ciało, ale
Dance wtrącił, że dowództwo już wezwało głównego eksperta
medycznego, więc usiadła wygodnie i wyciągnęła rękę po kieliszek
brandy, widocznie zapominając, że stoi on nie na sąsiednim stoliku,
tylko na obramowaniu kominka, obok senatora Trelawneya i dy-
wanika z niedźwiedziej skóry. Dostrzegając jej roztargnienie, senator
przemierzył pokój, podniósł oba naczynia i wręczył lekarce kieliszek.
Czerwony odblask z kominka, który wcześniej odbijał się w poli-
czkach pani doktor, jak zauważyłem, zapłonął ponownie, jasny jak
barwa czereśni.
•
Dziękuję, senatorze — powiedziała cicho doktor Livesey. -~~
Tak dyskretnie pan to zrobił.
•
Dobra robota, Dance — ciągnął senator. — I ty też
doskonale się zachowałeś, chłopcze. Nazywasz się Hawkins, prawda?
Dobry z ciebie dzieciak. Nacisnij ten przycisk, Hawkins, zamówimy
piwo dla sierżanta Dance'a.
Przycisnąłem guzik na pokrytej welwetem ścianie; doktor Livesey
kiwnęła, bym się do niej zbliżył.
— Sądzisz więc, Jim, że jesteś w posiadaniu tego, na czym im
zależało — powiedziała cicho. — Czy mogę rzucić na to okiem?
Wyciągnąłem spod swetra pakunek owinięty w ponczo i wręczy-
łem jej z uczuciem zadowolenia, że mogę się go w końcu pozbyć.
Przyglądała się zawiniątku w taki sposób, jakby miała wielką
ochotę otworzyć, ale odłożyła je delikatnie na podręczny stolik.
Kamerdyner powrócił ze szklanką piwa na srebrnej tacy. Dance
wziął ją skwapliwie i wysuszył dwoma szybkimi łykami, ponieważ
senator prowadził go już w stronę drzwi.
— Ja się zajmę Jimem — oświadczyła doktor Livesey. — Czy
jego matka jest bezpieczna?
Dance odpowiedział, że skierował na noc do hotelu dwóch
podwładnych — i zniknął w długim korytarzu, a po chwili dał się
47
słyszeć cichnący w oddali warkot jego harleya. Nagle w pokoju
zrobiło się cicho, jeśli pominąć skwierczenie ognia i trzask zapałki,
którą doktor Livesey zapaliła wreszcie papierosa.
•
Zobaczmy, co to takiego! — wykrzyknął senator.
•
Chwileczkę. Jim, czy jadłeś kolację?
Kiedy przyznałem, że nie, doktor Livesey zaproponowała
senatorowi, aby kazał podgrzać dla mnie pozostałości pizzy, którą
jedli wcześniej. Senator stwierdził, że lokaj poszedł już spać, więc
zrobi to sam. Doktor Livesey odrzekła, że on co najwyżej spali
jedzenie na popiół, i szybko sprowadziła mnie na dół, do starej
kuchni, włożyła trzy kawałki pizzy do pieca wystarczająco dużego,
by upiec w nim prosiaka, a po chwili zaniosła dymiące jedzenie
z powrotem do sali kominkowej. Usadziła mnie przy bocznym
stoliku i kazała zabrać się do dzieła. Usłuchałem. Byłem śmiertelnie
głodny, a w dodatku pizza to coś, czego moja mama nie uznawała.
•
No więc! — powiedzieli w tym samym momencie senator
i doktor Livesey.
•
No więc — powtórzyła ze śmiechem. — Założę się, że wie
pan, kim jest Flint.
— Wiem. Cholernie dobrze wiem. Jestem też pewien, że i pani wie.
Stali naprzeciw siebie, twarzą w twarz i uśmiechali się szeroko,
jakby w końcu doczekali się pointy doskonałego dowcipu. Ona
odwróciła się do mnie, pożerającego pizzę, jakbym nigdy w życiu
nie miał nic w ustach, ze słowami:
•
Nasz senator, będący bohaterem wojennym, spędził w Wa-
szyngtonie tylko jedną kadencję, zanim się wycofał, niektórzy
twierdzą, że zrobił to zbyt wcześnie...
•
Ale pani tak nie myśli — przerwał Trelawney.
•
Nie, ja tak nie uważam. Cieszę się, że pan mieszka niedaleko
mnie. Przed powrotem do domu senator prowadził przesłuchania
w sprawie czarnorynkowych transakcji podczas wojny i przestępstw
przy przyznawaniu zamówień. Stąd zna Flinta.
•
Oczywiście, że znam! — wykrzyknął senator. — Flint był
złodziejem, prawie że podłym zdrajcą. Moim zdaniem, można go
uznać odpowiedzialnym za pożar na „Normandie".
Ponieważ miałem bzika na punkcie statków, wiedziałem wszys-
tko na temat francuskiego liniowca transoceanicznego „Norman-
die", najpiękniejszego statku na świecie, który zapalił się, a potem
48
zatonął przy nabrzeżu w nowojorskim porcie po ataku Japończyków
na Pearl Harbor. W swoim czasie mówiono, że spowodowali to
niemieccy szpiedzy — po kilku latach ukazała się nawet powieść
oparta na takim założeniu — ale komisja pod przewodnictwem
senatora Trelawneya ustaliła, że matołectwo marynarki wojennej
i skorumpowani cywile załatwili biedny statek, zanim na jego
pokład zdążył się wkręcić jakikolwiek niemiecki szpieg.
— Oskarżam go też o pomieszanie szyków ekipie ratunkowej,
która miała podnieść statek z dna. Działo się to podczas wojny. Po
jej zakończeniu Flint zaczął mordować. Tak, znam go dobrze.
Senator zaczął grzebać w stercie książek i czasopism, znaj-
dujących się za jego fotelem.
•
Jest! — wyciągnął numer „National Geographic" sprzed
kilku lat, triumfalnie pokazał okładkę i przerzucił kartki, znajdując
artykuł o zatopionym skarbie. — Przeczytajcie to!
•
Może przestanie pan wywijać tym jak chorągwią — wtrąci-
ła cierpko doktor Livesey.
•
Wszystko tu jest — ciągnął senator nadal wymachując
miesięcznikiem; brwi lekarki ściągnęły się, zwiastując burzę. Oboje
całkiem o mnie zapomnieli.
Wyrwała mu z ręki magazyn i szybko przebiegła wzrokiem
artykuł.
•
No tak. Słynne zniknięcie Flinta.
•
Nigdy nie odnaleziono ani jego, ani skarbu.
Flint dowodził ekipą ratunkową — czytała na głos pani
doktor — usiłującą wyciągnąć na powierzchnię niemiecki okręt
podwodny, który pod koniec wojny zatonął podczas ucieczki do
Argentyny. (Jak już wspomniałem, w owych latach słowo „wojna"
oznaczało II wojnę światową, podczas której Ameryka, Anglia
i Rosja sprzymierzyły się przeciwko Niemcom i Japonii.) Łódź
podwodna była wyładowana złotym kruszcem — „skarbem Adolfa
Hitlera", jak pisał o nim „National Geographic": składał się on
z tysięcy sztabek przetopionego złota, a także z ogromnych ilości
zrabowanego srebra i klejnotów. Krajowe Towarzystwo Geograficz-
ne zdobyło pieniądze na zakup nowoczesnego sprzętu do prac
podwodnych, ale kiedy w końcu nurkowie odszukali wrak przy
pomocy kamer pracujących pod wodą, skarb zniknął, tak samo jak
członek ich ekipy o nazwisku Flint oraz jego dwudziestu nurków
49
pracujących na dużych głębokościach. Reszta ekipy została znale-
ziona martwa we wnętrzu wraku.
•
A więc ludzie, którzy zaatakowali hotel Jima, szukali
pieniędzy?
•
Jasne, że pieniędzy. Czy pani ogłuchła? Czego innego mogli
chcieć, jeśli nie pieniędzy? Czy sądzi pani, że zaryzykowaliby swą
skórę z innego powodu niż forsa?
Oczy doktor Livesey zabłysły.
•
Nie jestem głucha, senatorze, muszę natomiast zauważyć, że
niełatwo prowadzić z panem rozmowę, kiedy jest pan taki pod-
ekscytowany. Jeśli więc mogę wtrącić słowo, chciałabym zapytać
o rzecz następującą: jeśli założymy, że Jim znalazł mapę przed-
stawiającą miejsce, w którym Flint ukrył skarb, to o jakich
pieniądzach mowa?
•
O jakich pieniądzach? O jakich pieniądzach? O ogromnych
pieniądzach: jeżeli zawiniątko Jima pozwoli nam ustalić, gdzie Flint
xkxy\ złoto, pojadę do Nowego Jorku, kupię statek, wyposażę go
w sprzęt ratunkowy i popłynę je wydostać.
•
Ile tego może być?
•
Samo złoto jest warte pięć milionów.
Chłonąłem każde słowo modląc się, by mnie zabrali ze sobą.
O morzu marzyłem jeszcze bardziej niż o jeździe na motocyklu.
Może mama zgodziłaby się, gdyby doktor Livesey chciała mnie
wziąć. Tylko co będzie ze szkołą? — pomyślałem ze strachem
w sercu.
— Otwórzmy ten pakunek i zobaczmy, co jest w środku.
Ponczo było zaszyte. Doktor Livesey przyniosła z samochodu
torbę, wrzuciła gauloise'a do ognia i szybko przecięła nitki.
W środku znajdowały się dwa przedmioty — brulion i zapieczęto-
wana koperta, podobna do tej, w której ojciec schował swój
testament.
Doktor Livesey usiadła i otworzyła zeszyt. Senator zaglądał jej
przez ramię. Kręciłem się przy nim podglądając, ile się dało; dorośli
wydawali się zanadto podnieceni, by zdać sobie sprawę, że o tej
porze dzieci powinny już leżeć w łóżku. Na pierwszej stronie
znajdowały się napisy, jakie zwykle umieszcza się na wizytówkach:
„Billy Bones" oraz „Mr. W. Bones, marynarz", a także rysunek
przedstawiający szubieniczną pętlę, jaką widziałem wytatuowaną
50
pod ramieniem kapitana, a pod spodem słowa, które z perspektywy
czasu brzmią jak desperacka przysięga: „Koniec z rumem". Dalej
widniało zdanie: „On zarobił to koło Palm Key". Zastanawiałem
się, kto to jest „on". Słowo „to" znaczyło zapewne cios nożem
między żebra.
•
Nic tu nie ma — powiedziała pani doktor.
•
Niech pani odwróci stronę — ponaglił senator.
•
Właśnie to robię.
Następne strony wyglądały jak zapisy w książce rachunkowej
mojej mamy, z tą różnicą, że wszystkie liczby oznaczały przychód;
nie było żadnych wydatków. Przy poszczególnych pozycjach dopi-
sano jedynie daty, a gdzieniegdzie jakiś inicjał. Na przestrzeni
dwudziestu lat — ponieważ od pierwszego do ostatniego zapisu
upłynęło niemal tyle czasu — suma stopniowo się powiększała. Na
początku znajdowało się wiele pozycji opatrzonych literą L, dalej
mieszanina rozmaitych liter, a potem znowu L. Dalej SP, wreszcie
szereg oznaczeń C, które skończyły się przed pięciu laty. Kapitan
na samym końcu podsumować to wszystko i skreślił kilkakrotnie
wynik, zanim udało mu się prawidłowo go obliczyć. Tę końcową
sumę określił jako „majątek Billy'ego Bonesa".
•
Co to znaczy? — zapytała doktor Livesey.
•
Wiedziałaby pani, gdyby lekarze nie zarabiali takich pienię-
dzy, że nie muszą zadawać sobie trudu liczeniem ich — odparł
senator. — To jest księga rachunkowa tego sukinsyna. Zapisywał
pieniądze kradzione przez lata. Forsę, którą zgarnął przez cały ten
czas. Widzi pani to „L"? To „Laffayette". Taką nazwę marynarka
nadała „Normandie", kiedy zamierzała ją przerobić na okręt
wojenny. Proszę spojrzeć, tu jest data pożaru, 9 lutego 1942. A oto
znowu L, kiedy wrócił, by wykraść skarb podczas próby wydobycia
wraku.
•
A co oznacza SP?
•
Większość współczesnych ratowników morskich w Ameryce
uczyło się fachu na „Normandie". Marynarka prowadziła kursy
nurkowania na tym wraku. Kiedy wreszcie go wydobyto, ratownicy
otrzymali zadanie oczyszczenia portów, które zdobyliśmy na Niem-
cach i Japońcach (tato uczył mnie, by nie mówić „Japońcy", ale on
był wyjątkiem; większość weteranów II wojny światowej wciąż
nazywała Japończyków „Japońcami").
— SP może oznaczać South Pacific * — ciągnął senator Trelaw-
ney. — C to może być Carribean**, gdzie po wojnie szukano
wraków u-bootów. Daty wydają się pasować... W każdym razie jest
tu zapisany każdy grosz, skradziony przez tego skurwiela. Cholerna
szkoda, że umarł. Wsadzilibyśmy go do więzienia na resztę życia.
Co pani tam jeszcze ma, pani doktor?
Znalazła tabelę kursów walutowych, która tak przydałaby się
mojej mamie, kiedy wcześniej przeliczała walutę francuską i angiel-
ską na amerykańską.
— Cwany sukinkot — warknął senator. — Nie dawał się
oszukać cudzoziemcom. A co jest w kopercie?
Błysnęło ostrze skalpela doktor Livesey. Rozcięła kopertę,
z której wypadła mapa jakiejś wyspy z podaną szerokością i długo-
ś
cią geograficzną, głębokością przesmyków i nazwami co ważniej-
szych wzgórz i zatok — słowem, wszystkimi danymi niezbędnymi,
by bezpiecznie zakotwiczyć statek.
Wyspa miała jakieś dziewięć mil długości i pięć szerokości, była
w kształcie grubego smoka stojącego na tylnych nogach. Znaj-
dowały się na niej dwie zaciszne przystanie, obie niemal dokładnie
osłonięte przez ląd, a w środku — wysokie wzniesienie oznaczone
jako Wzgórze Teleskopu. Na mapie były też trzy czerwone
krzyżyki, dwa w północnej i jeden w południowo-zachodniej części
wyspy. Obok tego ostatniego znaku ktoś dopisał na czerwono
drobnym, kształtnym pismem, zupełnie odmiennym od koślawych
liter kapitana, następujące zdanie: „Tu znajduje się niemieckie
złoto".
Doktor Livesey i senator Trelawney wymienili porozumiewawcze
spojrzenia, po czym ona odwróciła mapę na drugą stronę. Na
odwrocie ta sama osoba co poprzednio podała dodatkową infor-
mację:
Wysokie drzewo, Góra Spyglass, namiar -
stopień na pn. od pnpn.wsch.
Wyspa Szkieletów na wsch. wsch. i wsch.
Dziesięć stóp.
* South Pacific — z ang. — południowy Pacyfik (pńyp-tłum.).
** Carribean — Karaiby (przyp. tłum.).
52
Klejnoty i srebro znajdują się w północnym zagłębieniu; znajdziesz je
na zboczu wschodniego wzniesienia; dziesięć sążni na południe od
czarnej skały, twarzą do niej.
Broń i amunicję łatwo znaleźć na piaszczystym pagórku, pn. koniec
przylądka Zatoki Północnej, namiar wsch. i ćwierć na pn.
J.F.
To było wszystko; ta informacja, dla mnie krótka i niepokojąca,
wywołała napięcie u senatora i doktor Livesey, która powiedziała:
•
J.F. John Flint.
•
Pani doktor — odparł senator — niech pani porzuci swą
mizerną praktykę. Jutro wybieram się do Nowego Jorku, by
znaleźć najlepszy statek i załogę w Stanach. Zabierzemy mojego
kierowcę Redrutha, a także Joyce'a i Huntera. Dotrzemy na
Karaiby w kilka tygodni i zanim się pani zorientuje, będziemy
bogaci niczym królowie.
W końcu senator zauważył mnie, czającego się jak drugi
skrzypek, który pragnie włączyć się do orkiestry.
•
Chcesz popłynąć z nami, Jim?
•
Och — odrzekłem.
•
Chcesz wybrać się na poszukiwanie skarbu, Jim? — naglił
Trelawney. — Możesz zostać naszym stewardem. Będziesz dosko-
nały w tej roli. Poproś obecną tu panią doktor, by załatwiła to
z twoją matką.
•
Senatorze — wtrąciła doktor Livesey — jadę z wami.
Porozmawiam z panią Hawkins — powiem jej, że taki wyjazd
dobrze chłopcu zrobi. Obawiam się tylko jednego człowieka.
•
Kogo? — zapytał z naciskiem senator, obdarzając ją opiekuń-
czym spojrzeniem, które niewątpliwie trafiło do serca lekarki. —
Niech pani powie, jak się ten drań nazywa. Urwę mu łeb.
•
Chodzi o pana.
•
O mnie?
•
Ma pan najdłuższy język nad Zatoką Great South. Nie tylko
my wiemy o istnieniu tej mapy — wie o niej także banda, która
zniszczyła Admirał Benbow Hotel. Musimy ochronić Jima i jego
matkę. Ale najważniejsze, aby pan trzymał buzię na kłódkę.
Senator sapnął, jego twarz zaczerwieniła się.
— Niech pan nikomu nie mówi, co odkryliśmy. Obiecuje pan?
53
W końcu ponuro skinął głową, poklepał ją po ramieniu i powie-
dział:
— Jak zawsze, ma pani rację, pani doktor. Będę milczał jak
grób. Ani jedno słowo nie wymknie mi się z ust. Niech się pani nie
martwi. Nikomu nic nie powiem. Nie wyrwą tego ze mnie nawet
dzikimi końmi.
Cz
ęść
Druga
Kucharz
7
Jadę do Nowego Jorku
Znalezienie, wyposażenie i obsadzenie załogą statku zabra-
ło więcej' czasu, niż przewidywał senator Trelawney. Doktor
Livesey szybko załatwiła lekarza, który ją zastąpił, oraz inną
osobę, która przejęła jej obowiązki jako asystentki eksperta
medycznego. Teraz niecierpliwiła się. A ponieważ wynajęła
komuś własny dom, była zmuszona zamieszkać w naszym
hotelu. Uszczęśliwiło to moją mamę, która miała zarówno
towarzystwo, jak i dochód.
Dla mnie wszelka zwłoka była niczym prezent z nieba, bo mama
wprawdzie pozwoliła się przekonać, że pod opieką doktor Livesey
będę bezpieczny, ale za żadną cenę nie chciała się zgodzić na
opuszczenie szkoły. Mijała wiosna, a ja tydzień za tygodniem żyłem
w strachu, że nadejdzie hasło od senatora Trelawneya i wyruszą
beze mnie.
Senator pociągnął kilka sznurków (był znany z doskona-
łych kontaktów) i mamie spadło z głowy wiele kłopotów.
Bank, któremu spłacaliśmy raty hipoteczne za Admirał Ben-
bow Hotel, po telefonie Trelawneya okazał się dla nas bar-
dzo życzliwy; co więcej, jego ostrzyżony na jeża wicepre-
zes złożył nam wizytę, by wyjaśnić, że nie ma pośpiechu ze
spłatą kredytu i że jego instytucja chętnie zaczeka, aż zo-
57
stanie zrealizowana polisa na życie mojego ojca. W tym samym
czasie kilku ludzi pracujących w posiadłości Trelawneya odwiedza-
ło nas po południu, by naprawić szkody spowodowane przez bandę
Pewa. Ogrodnicy starego Taylora przyjechali ciężarówką, a kiedy
opuścili nas, wokół drzwi wejściowych rosły azalie, a rząd drzew
cyprysowych osłaniał parking przed wiatrem.
Najlepsze zaś było to, że jedna z fundacji charytatyw-
nych, którą kierował Trelawney, przysłała do nas parę alko-
holików na odwyku; okazało się, że mają pojęcie o hotela-
rstwie i okazali się wielką pomocą dla mojej matki. Doris zajęła
się kuchnią, Joe obsługiwał bar tak umiejętnie, że wkrót-
ce przyciągnął tłum klientów. Redruth, emerytowany policjant,
który prowadził samochód senatora, również się do nas wpro-
wadził, aby być pomocnym, gdyby banda Pewa postanowi-
ła ponowić atak. Był potężnie zbudowany, mrukliwy, miał wie-
cznie zmarszczone brwi i oczy, które przenikały człowieka na
wskroś.
Pod koniec maja wyglądało na to, że istotnie będę mógł wziąć
udział w poszukiwaniu skarbu. Ułożyło się tak, że właśnie kiedy
zdawałem egzaminy końcowe, doktor Livesey otrzymała list od
senatora.
W podnieceniu nie zauważyłem, że na jej policzkach pojawi-
ły się rumieńce, podobnie jak tego, że dosłownie szczękała
zębami.
— Przeczytaj to — powiedziała niewyraźnie, a następnie
przywitała się ciepło z mamą i dodała: — Jim wróci na rozpo-
częcie następnego roku szkolnego, choćbym miała go wysłać
pocztą.
Wyciągnąłem list z koperty i z zapałem odczytałem. Zaczynał
się tak:
Janet,
Mam nadzieję, że wszystko załatwiłaś, bo jesteśmy gotowi do
odpłynięcia. Bierz Jima i wskakuj do pociągu do Nowego Jorku.
Statek jest przepiękny, mimo że nazywa się „Hispaniola"— wolałbym
jakieś bardziej z amerykańska brzmiące imię, ale, wydaje mi się,
obecna nazwa na Karaibach będzie na miejscu. Jest to wypróbowany,
morski holownik ratunkowy, mający sto dwadzieścia stóp długości
58
oraz silnik dieslowski na tyle duży, by napędzać lokomotywę. Dostał
mi się szczęśliwym trafem. Wyszukał go pewien gość, którego
poznałem na Pacyfiku, o nazwisku Blandly. Ma kołowrót holowniczy,
kompresory i mnóstwo sprzętu do nurkowania, którego w znacznej
części zapewne nie będziemy potrzebować, ale cena była odpowiednia.
Na dziobie znajduje się calowe działko, ponieważ holownik był
używany do tropienia okrętów podwodnych. Są także kabiny dla nas
i spory forkasztel dla załogi, przyzwoita kuchnia i nowy generator.
Co najważniejsze, jednostka dysponuje nowoczesnym systemem
sterowania i jeden człowiek jest w stanie kierować nią z mostku,
dzięki czemu można ograniczyć obsługę maszynowni. Jak już
wspomniałem, ten statek to ślicznotka, więc kiedy ktoś mi mówi, że
Blandly kupił ją za grosze z wojskowego demobilu i udaje teraz, że
specjalnie dla mnie ją wyszukał, śmieję się z tego. On bardzo mi
pomógł przy rekrutacji załogi, włącznie ze wspaniałym kapitanem;
nazywa się Smollett i jest prawdziwym twardzielem ze starej szkoły.
Z załogą było jednak trochę kłopotów, dopóki nie rozeszło się,
w jakim celu wypływamy.
Spojrzałem na doktor Livesey.
•
Co się mianowicie rozeszło? — zapytałem.
•
Senator najwyraźniej nadział się na dzikiego konia — od-
rzekła zaciskając wargi.
Czytałem dalej:
Wtedy zaroiło się od chętnych. Przeprowadzałem co dzień roz-
mowy z dwudziestoma ludźmi i już obawiałem się, że nie dam sobie
z tym rady. Na szczęście przyszedł mi z pomocą pewien gość. Sam
był kiedyś kapitanem, ale później stracił nogę na Iwo Jimie, wyszedł
ze służby i otworzył tawernę na Staten Island. Spotkałem go w doku,
gdzie przygotowujemy „Hispaniolę". Biedak szedł samotnie kulejąc;
zaczęliśmy rozmawiać. Powiedział prosto z mostu, że tak bardzo
tęskni za morzem, iż czasami przychodzi o kulach do portu, aby
powąchać słonego wiatru. Zrozumiałem, co ma na myśli; sam bym
chyba oszalał, gdybym nie mógł wyjść za próg mego domu i poczuć,
jak pachnie zatoka — nawet jeśli nie jest to prawdziwe morze,
a jedynie błotnista kałuża o dumnej nazwie. W każdym razie
zrozumieliśmy się doskonale. Nazywa się Long John Siher.
59
Sądzę, że przydomek „Long" pochodzi od „long on guts"*,
ponieważ dowodził okrętem amunicyjnym u wybrzeży Iwo Jimy.
Wypytywałem o niego tu i tam i dowiedziałem się, że jego
bar prosperuje całkiem dobrze, tyle że marynarka wojenna nie
przyznała mu renty i zagubiła wszystkie dokumenty — a więc
ten człowiek nie jest takim zwyczajnym, wolnym od trosk emerytem.
Czy możesz to sobie wyobrazić? Stracił nogę pod Iwo Jima,
a teraz musi się sam troszczyć o siebie. Co za cholerny rząd.
Jestem szczęśliwy, że wyszedłem z tego towarzystwa. Odniosłem
wrażenie, że Long John nie miałby nic przeciw wzięciu sobie
trochę wolnego od żony, która prowadzi z nim bar. Para takich
starych kawalerów jak ty i ja potrafimy to zrozumieć, prawda,
Janet? Cha! cha! cha!
— Cha! cha! cha! — powtórzyła pod nosem doktor Livesey.
Czytałem dalej:
Long John Siher ni z tego, ni z owego zaproponował, że będzie
naszym kucharzem. O mało nie zleciałem z krzesła, ale on to mówił
poważnie. Co więcej, natychmiast zorientował się, że mam kłopoty ze
znalezieniem załogi.
Zna nowojorski port jak własne pięć palców, zna też tutejszych
marynarzy. Zaczął więc prowadzić rozmowy z ubiegającymi się
o pracę i zgromadził nielichą paczkę, w tym pierwszego oficera
o nazwisku Arrow. Potem przyjrzał się ludziom, których sam
zaangażowałem i doradził zwolnienie kilku z nich twierdząc, że to
zwyczajni marynarze pokładowi, liczący na łatwy zarobek. Zanim
zdążyłem się tym zająć, sam zastąpił ich swoimi chłopcami. Wyglądają
na trochę ostrych, co zapewne sama zauważysz, ale znają swój
fach — każdy z nich to wilk morski — a zatem statek jest w dobrych
rękach.
Siher usiłował mnie namówić, abym się pozbył kapitana Smolletta,
ale odrzekłem, że ponieważ będę się musiał troszczyć o skarb tak
samo jak o statek, lepiej będzie, jeśli przyjmę rolę „admirała" całej
operacji. Siher przyznał mi rację. Zatem —jesteśmy gotowi.
* Long on guts — z ang. — dosłownie „długi na odwadze", czyli bardzc
dzielny (przyp. tłum.).
60
Przekaż Redruthowi, aby odstawił samochód i zabrał się
razem z wami pociągiem. Przyjeżdżaj natychmiast, jak tylko
uda ci się wyrwać młodego Jima spod spódnicy pani Hawkins.
To przecież on dostarczył nam mapę — zasługuje, by uczestniczyć
w tej zabawie. Przekaż ode mnie pani Hawkins, że wyjazd
na łato znakomicie chłopcu zrobi. Powiedz jej też, że sam za-
mustrowałem po raz pierwszy, kiedy byłem w jego wieku. Moi
rodzice byli oburzeni, ale nigdy tego nie żałowałem. Nie ma
lepszego sposobu, by przemienić się z chłopca w mężczyznę,
niż wyruszyć na morze, nie wspominając już o tym, że to jest
najlepsza szkoła rozpoznawania charakteru kamratów na pierwszy
rzut oka.
Twój
John Trelawney
Nazajutrz rano mama odwiozła nas na stację. Pożegnałem się
z nią już przy śniadaniu; poleciła mi słuchać doktor Livesey
i życzyła dobrej zabawy. Wydaje mi się, że doszła do przekona-
nia — z pewną pomocą ze strony doktor Livesey — że po-
szukiwanie skarbu Flinta będzie czymś w rodzaju obozu harcers-
kiego na wodzie. Na peronie przytuliła mnie jeszcze raz, tak mocno,
ż
e przestraszyłem się o los własnych żeber, a potem odeszła,
ocierając oczy, lecz ja byłem tak bardzo podekscytowany wyjaz-
dem, że nie odczuwałem innych emocji. Kiedy jednak zobaczyłem
ją stojącą w oddali, taką drobną i samotną, także zacząłem mrugać
oczami.
•
Weź się w garść — mruknął Redruth. — Bądź mężczyzną.
•
Osioł — syknęła na niego doktor Livesey. Otoczyła mnie
ramieniem, ale moje oczy zdążyły już wyschnąć. Pomachałem
krótko przez okno, potem rozległ się gwizd i pociąg zaczął nabierać
szybkości.
Po upływie pół godziny przesiedliśmy się w Babylon do kolejki
elektrycznej. Redruth palił papierosa wyglądając przez okno. Im
bardziej zbliżaliśmy się do miasta, tym bardziej kwaśna i podejrzliwa
stawała się jego mina. Doktor Livesey czytała „Saturday Evening
Post", a ja — komiks z serii Classic Comic, noszący tytuł
„Porwany". Potem obserwowałem z zafascynowaniem, jak pociąg
pokonuje coraz to dłuższe tunele. Wreszcie przejechaliśmy pod
61
dnem East River, a w dziesięć minut później wysiedliśmy na
dworcu Pennsylvania. Były tam elektrycznieporuszane drzwi
z fotokomórką, które otwierały się automatycznie, kiedy ktoś
przechodził. Drogowskazy pokazały nam drogę do metra; ryczą-
cym i turkoczącym pociągiem dotarliśmy podziemnym tunelem do
Battery, następnie wyjechaliśmy na powierzchnię w Bowling
Green, skąd piechotą udaliśmy się na przystań promową na Staten
Island.
Za naszymi plecami tłoczyły się drapacze chmur, przed nami zaś
rozciągał się na wschód i południe obszerny port, rozległy, płaski,
usiany statkami i łodziami najrozmaitszych rozmiarów. Na to
wszystko spoglądała wyniosła, zielona Statua Wolności, ignorowana
przez promy, frachtowce, pohukujące holowniki, szare okręty
wojenne i zgrabne liniowce. Kiedy tylko weszliśmy na pokład,
pobiegłem na dziób promu, który wydawał mi się tak duży, że
mógłby pomieścić tysiące pasażerów. Przy furcie dziobowej za-
trzymałem się i tylko patrzyłem. Dla dzieciaka z Long Island tłumy
ludzi, masa statków i domów wznoszących się wysoko na wyspie
Manhattan, którą mieliśmy za sobą — wszystko to było nieomal
niepojęte.
W owym czasie port nowojorski wyglądał tak, jak w tych
dziecięcych książeczkach z obrazkami, noszących tytuł „March of
Transportation". Po stronie Jersey ogromne bocznice kolejowe
wskazywały bliskość dworca, na którym kończyły się wszystkie
najważniejsze linie kolejowe w Ameryce. Na brzegu pociągi przeta-
czano na barki, holowane przez holowniki do Manhattanu i Broo-
klynu. Setki i tysiące innych barek odbierały ładunek ze statków
stojących na kotwicy, a holowniki przeciągały je od nabrzeża do
nabrzeża.
Podszedł do mnie Redruth i wsunął mi w rękę batoniki Peter
Paul Mounds.
— Doktor Livesey powiedziała, że masz to zjeść i nie wypaść
za burtę.
Widziałem statki z Europy, Azji i Afryki. Przepływaliśmy obok
jednego, z którego dochodziła woń kawy, inny pachniał cukrem.
Minął nas lotniskowiec Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczo-
nych; na pokładzie stały błyszczące myśliwce typu Corsair. Potem
zjawił się potężny. liniowiec, płynący w dół rzeki od nabrzeża
62
w głębi miasta. Kiedy mijał dolny Manhattan, dał syreną sygnał, od
którego zadrżało niebo. Rozpoznałem ten statek natychmiast po
dwóch grubych kominach — nowiutki „United States", płynący do
Anglii z prędkością trzydziestu pięciu węzłów. Kiedy ostatnio
byłem w Nowym Jorku — a byłem tam tylko raz, jeśli pominąć
wizytę w siedzibie Narodów Zjednoczonych — razem z całą klasą
zwiedzaliśmy „United States". Wiedziałem, że konstruktorem tej
jednostki jest William Gibbs, człowiek, który wcześniej stworzył
piękny statek „America". Pamiętam również, jaki dumny się czułem,
ż
e to właśnie „United States", a niejedna z wymyślnych brytyjskich
„Królowych" * był najszybszym transatlantykiem na świecie.
Ludzie mówili wciąż o sylwecie Manhattanu — w owych
czasach takie nagromadzenie wysokościowców w jednym miejscu
było czymś szczególnym, a nawet wyjątkowym — ale dla kogoś,
kto kocha morze i statki, najważniejszy w Nowym Jorku był port.
Wszędzie unosił się dym, buchający białą spiralą lub czarnymi
kłębami z okrętowych kominów, z promów, holowników i lichtug;
nad frachtowcami unosiły się gęste jak las wysięgniki dźwigów, a na
ich pokładach kręcili się marynarze pochodzący z dwudziestu
krajów.
Senator Trelawney czekał na nas w przystani promowej. Przy-
witał się ze mną i Redruthem, a doktor Livesey obdarzył najser-
deczniejszym ze swych uśmiechów. Był ubrany w niebieski mundur
oficerski, miał na głowie białą czapkę, którą uniósł przed doktor
Livesey, dodając do powitania poufałe mrugnięcie.
•
Wygląda pan na ożywionego — uśmiechnęła się w od-
powiedzi lekarka. — Czy wrócił pan do służby, senatorze?
•
Nie, pani doktor. Płyniemy na własny rachunek. Bez maryna-
rki wojennej, władz i regulaminów. Tylko my i morze. Czy
przywiozła pani mapę?
•
Oczywiście, że mam mapę.
•
Dobrze ukrytą?
•
Bardzo dobrze.
Wzrok senatora skierował się ku wypukłości pod letnią bluzką
doktor Livesey.
* Mowa o brytyjskich transatlantykach „Queen Mary" i „Queen Elizabeth",
czyli „Królowa Maria" i „Królowa Elżbieta" (przyp. tłum.).
63
— Wyprawa po skarb — rzekł z uśmiechem.
Nie byłem zdolny czekać dłużej; nawet flegmatyczny Redruth
przestępował z nogi na nogę.
•
Czy nasz statek jest całkowicie gotowy? — zapytał. — Kiedy
odpływamy?
•
Kiedy odpływamy? — zadudnił Trelawney. — Jutro.
8
Bar Pod Lornetka
Następnego dnia rano senator usiłował dodzwonić się do Long
Johna Silvera, ale numer był ciągle zajęty. W końcu napisał notatkę
w środku pudełka od zapałek.
•
Jim, zanieś to zaraz do Baru Pod Lornetką. To jest tuż obok.
•
Nie — zaprotestowała doktor Livesey. — Nie powinien
iść sam.
•
Przecież ten chłopiec dobrze wie, jak wygląda szynk
od środka — zripostował Trelawney. — Nic mu nie będzie.
Ci wszyscy gbur o waci faceci to tylko ludzie ciężkiej pracy.
Biegnij, Jim.
Wyszedłem nie kończąc nawet śniadania. Nie mogłem uwie-
rzyć we własne szczęście. Oto szedłem wzdłuż nabrzeża, przy
którym cumowały holowniki, noszącego nazwę Richmond Ter-
race, biegnącego wzdłuż Kill Van Kuli. Był to szeroki kanał, pełen
statków i holowników, którego brzegi zajmowały doki, nabrzeża,
barki, stocznie i magazyny. Wszędzie było pełno marynarzy,
dokerów, chłopców pokładowych i mechaników. Wielu miało
wytatuowane ramiona, widziałem też człowieka z kolczykiem
w uchu.
Bar Pod Lornetką tętnił życiem, o dziewiątej rano było tu więcej
gości niż w Admirał Benbow Hotel w sobotni wieczór. Marynarze
65
i robotnicy portowi stali w podwójnym rzędzie wzdłuż baru,
tłoczyli się też przy stołach. Każdy z nich był potężniejszy od
największego zawalidrogi w Sayvilłe, a wszyscy wrzeszczeli, ile sił
w płucach. Odrobinę przestraszony zatęskniłem nagle za domem,
poczuwszy znajomy odór rozlanego piwa. Zatrzymałem się przy
drzwiach, by przyzwyczaić oczy do panującego tu półmroku,
zaćmionego mgiełką dymu.
Po sali chodził wysoki mężczyzna o jasnych włosach, sprawiający
wrażenie właściciela; zatrzymywał się przy stolikach, aby poroz-
mawiać z gośćmi, poklepywał ich po ramieniu, gestem pokazywał
barmanowi, by nalał kolejkę na koszt firmy, ale to nie mógł być
John Silver. Miał obie nogi, mimo że nosił też grubą laskę. Nagle
wybuchnął śmiechem w odpowiedzi na czyjąś uwagę i zilustrował
ż
art uderzając laską o prawą nogę. Rozległ się stukot, który
wywołał nowy kolejny wybuch śmiechu.
A więc to był on — Long John Silver, kuśtykający na sztucznej
nodze, która do złudzenia przypominała prawdziwą. Dopiero po
bliższym przyjrzeniu się zauważyłem, że materiał spodni układa się
płasko na zgięciu „kolana" tego człowieka.
Oczywiste, że kiedy czytałem to, co senator Trelawney napisał
w liście o Johnie Silverze, natychmiast skojarzyłem go z jednonogim
marynarzem, za którego wypatrywanie płacił mi kapitan. Ale
wystarczył jeden rzut oka na tego człowieka, jego szczerą twarz
i serdeczne zachowanie, by pozbyć się obaw. Był bardzo wysoki,
miał szerokie ramiona i wielką głowę, ale w porównaniu z Pewem
i jego bandą wyglądał tak uczciwie jak kaznodzieja od metodystów.
Przecisnąłem się między pijącymi i zbliżyłem się do niego z posłaniem
od senatora Trelawneya.
•
Czy pan Silver?
•
O co chodzi, chłopcze? Skąd się tu wziąłeś? — Wziął ode
mnie pudełko zapałek i przeczytał wiadomość. — Ach, tak. Jesteś
stewardem senatora. Słyszałem o tobie; dobre wiadomości szybko
się rozchodzą, co? A może chcesz się napić coli? Charley, podaj
chłopcu colę.
Uścisnął mi rękę, chowając ją w swej wielkiej, silnej dłoni.
Jakiś klient, stojący przy automacie telefonicznym w głębi
lokalu odwrócił się, zobaczył mnie, szybko odłożył słuchawkę
i pospieszył do drzwi.
66
•
To Czarny Pies! — wrzasnąłem. — Zatrzymajcie go!
•
Hej! — krzyknął Silver. — Nie zapłacił rachunku. Harry,
łap tego sukinsyna.
Siedzący przy drzwiach facet rzucił się za uciekającym.
•
To Czarny Pies! — zawołałem jeszcze raz.
•
Nawet gdyby był admirałem Halseyem, to i tak musi zapłacić.
Nie prowadzę placówki charytatywnej — Silver puścił wreszcie
moją rękę.
•
Jak go nazwałeś? Czarny co? — zapytał.
•
Czarny Pies — odpowiedziałem. — Czy senator mówił
panu o tej bandzie? To jeden z tych, którzy zniszczyli hotel
mojej mamy.
•
On w moim barze? Jezu Chryste! Ben, biegnij pomóc
Harry'emu — Silver rozejrzał się z groźnym błyskiem w oku. —
Hej, Morgan! To ty piłeś z tym skurwielem, który poszedł do
telefonu, prawda? Chodź no tutaj.
Człowiek nazwany w ten sposób, stary, ogorzały marynarz
z dymiącym ogryzkiem papierosa w ustach, podszedł z miną
wskazującą, że wolałby znajdować się w innym miejscu.
•
No więc, Morgan — powiedział twardo Silver — pewnie
nigdy wcześniej nie widziałeś tego sukinkota, co?
,
•
Nie.
•
Pewnie też nie wiedziałeś, że nazywa się Czarny Pies?
•
Nie.
•
No to mogę ci tylko powiedzieć, Morgan, że masz szczęście.
Bo gdybyś go znał, zabroniłbym ci wstępu do mojego baru do
końca życia. O czym rozmawialiście?
•
Nie pamiętam.
•
Nie pamiętasz? Może też nie pamiętasz, że go w ogóle
spotkałeś? No, dość tego, gadaj wreszcie. O czym mówiliście?
Morgan wyprostował się.
•
O różnicach między komorą gazową i krzesłem elektrycznym.
•
Domyślam się, że macie z tym osobiste doświadczenia.
•
Nie, my mieliśmy do czynienia tylko z wisielcami.
•
Mój Boże. Wracaj do swojego stolika. Charley, podaj
Morganowi piwo!
Kiedy Morgan poczłapał z powrotem, Long John Silver znacznie
poprawił mi samopoczucie, szepcząc po cichu:
•
Tom Morgan to dosyć uczciwy facet, ale nie było go na
miejscu, kiedy ludziom rozdawano rozum. No, zastanówmy się.
Czarny Pies. Czarny Pies?... Nie, nie znam tego nazwiska, ale
wydaje mi się, że już gdzieś widziałem tego gościa. Mam wrażenie,
ż
e pojawiał się tu z takim ślepym żebrakiem.
•
Zgadza się — potwierdziłem podekscytowany. — Ten niewi-
domy nazywa się Pew.
•
Owszem! Pew. Nie widziałem go od roku, jeśli myślimy
o tym samym człowieku.
•
Został przejechany przez motocykl.
•
To najlepsza wiadomość, jaką usłyszałem od tygodnia.
To był chytry drań — wybacz mój język, chłopcze. Nie przy-
wykłem do rozmów z dzieciakami. Nie chcę przez to powiedzieć,
ż
e jesteś mały; jak na stewarda, jesteś wysoki, prawdziwy
pistolet. Zobaczysz, jeszcze zostaniesz pierwszym oficerem, jeżeli
jesteś taki bystry, na jakiego wyglądasz. Czy nie sądzisz, że
senator będzie zadowolony, gdy złapiemy Czarnego Psa? Ben
i Harry zrobią z niego mielonkę. Mówił coś o wieszaniu?
Ja go powieszę.
Postukiwał laską o wydrążoną protezę, jakby emocjonował
się perspektywą własnoręcznego dostarczenia senatorowi Cza-
rnego Psa. Ja jednak przyglądałem mu się bacznie, ponieważ
wydało mi się, że fakt, iż John Silver ma tylko jedną nogę
i że Czarny Pies znalazł się w jego barze, to coś więcej niż
tylko zbieg okoliczności.
Wrócili ciężko zadyszani Ben i Harry.
— Uciekł — wykrztusili z trudem. — Wskoczył na holownik.
Teraz jest już w Brooklynie.
Twarz Silvera stała się przerażająca — poszarzała, oczy
zapłonęły mu czerwonym blaskiem. Ben i Harry wycofali się,
spoglądając po sobie z niepokojem, a ja odniosłem wrażenie, że
w sali zbiera się na potężny wybuch. Long John przemówił
zimno:
— Ten parszywy łobuz siedzi w moim barze, pije moją gorzałę,
a wy pozwalacie mu zwiać? Spadać mi stąd!
Harry i Ben wynieśli się. John Silver znowu zwrócił się do mnie
szeptem:
— Co sobie pomyśli senator Trelawney? Rozpoznałeś tego
68
łotra, a moi chłopcy pozwolili mu uciec. Pomyśli wszystko, co
najgorsze i wywali mnie z pokładu, zanim statek odpłynie — popat-
rzył na mnie niespokojnie i jego twarz trochę się rozjaśniła. — Jim,
czy mógłbyś powiedzieć słówko na moją korzyść? Wiesz, mały,
gdybym miał obie nogi, dorwałbym tego Czarnego Psa w połowie
drogi do wyjścia.
Z gniewnym smutkiem stukał laską w swą sztuczną nogę.
— Dopóki nie straciłem nogi, w żadnej marynarce świata
nie znalazłby się człowiek/ który by mi zrobił taki numer.
Rzuciłbym się na niego jak rekin... Ale teraz jest zupełnie
inaczej...
Opuścił nagle szczękę.
— A to sukinsyn! Trzy porcje wódki. Ten skunks mnie narżnął!
Wybuchnął tak szalonym śmiechem, że aż się oparł na moim
ramieniu. Po chwili opadł na najbliższe krzesło śmiejąc się, i łzy
popłynęły mu po policzkach. Ja także nie mogłem powstrzymać się
od śmiechu, a wkrótce przyłączyli się do nas wszyscy goście baru.
Ludzie walili rękami w stoły, uderzali w nie udami od spodu. Ben
i Harry zajrzeli do środka przez drzwi, przez które niedawno
uciekli
— Rekin? — odezwał się wreszcie Silver, ocierając policzki. —
Rekin? Raczej tresowana foka z przyprawioną płetwą — oto kim
jestem.
Schował do kieszeni wielką chustkę, którą ocierał łzy i popatrzył
na mnie.
— Świetnie sobie poradziliśmy, chłopcze. Tresowana foka
i bystrzak-steward mieli ochronić go przecl kłopotami... — jego
ś
miech ucichł. — Jeśli mowa o kłopotach, to trudna rada. Muszę
dowlec się do senatora i wytłumaczyć się. Powiem mu, że
zawaliłem sprawę, i wysłucham wszystkiego, co będzie mi miał do
powiedzenia. Muszę przyjąć lekarstwo jak mężczyzna. Nie ma
ż
artów, Jim. To poważna sprawa: i żaden z nas nie wychodzi
z niej zupełnie czysty, co?... Możemy tylko przedstawić problem
bez owijania w bawełnę i mieć nadzieję, że senator będzie
wyrozumiały.
Spochmurniałem. Jeśli on wpadł w kłopoty, to i ja razem z nim.
— No, rozchmurz się, cwaniaczku. Może nie będzie miał już
czasu na zaangażowanie innego kucharza i stewarda. Poza tym
69
senator wygląda mi na poczciwego człowieka... Jezu, zostałem
narżnięty przez gnidę, której w ogóle nie powinienem obsłużyć. Ale
na tym przecież polega praca w barze, nie? — Silver znowu
roześmiał się, a ja mu zawtórowałem. Prawdę powiedziawszy, nie
wiedziałem, z czego się śmieje, ale głupio bym się czuł, stojąc obok
z pytającym wyrazem twarzy.
Powrotna droga do hotelu senatora Trelawneya była wspaniała.
Silver znał wszystkich mijanych marynarzy i ich statki. Objaśniał
mi, co się dzieje dookoła, jaki ładunek biorą poszczególne je-
dnostki, na czym polega praca w dokach remontowych, dokąd
płynie która łajba; opowiadał o portach, z których przybyły.
Kiedy odnosił wrażenie, że jakiś związany z żeglugą problem
pozostaje dla mnie niejasny, powtarzał od początku, wyjaśniał
i cierpliwie czekał, aż wszystko dobrze zrozumiem i dopiero
wtedy kontynuował wykład. Zorientowałem się, że będzie wspa-
niałym nauczycielem podczas wspólnego rejsu, o ile naturalnie
senator Trelawney nie wywali go i nie odeśle mnie do mamy
za to, że pozwoliliśmy zwiać Czarnemu Psu.
— Rozchmurz się — powtórzył Silver, kiedy dotarliśmy do
hotelu. — Odwołamy się do miłosierdzia dobrego człowieka.
Senator Trelawney i doktor Livesey czekali z niecierpliwością
w małym holu; ona paliła gauloise'a, on przeglądał faktury
nadesłane ze stoczni Blandly'ego, która remontowała „His-
paniolę".
Long John opowiedział dokładnie, co się wydarzyło, uzgadniając
ze mną co ważniejsze szczegóły. Robił to pytając: „Tak właśnie
było, prawda, Jim?" Niczego nie pominął, a ja potwierdziłem całą
tę opowieść.
Senator i doktor Livesey byli wyraźnie rozczarowani, że Czar-
nemu Psu udało się uciec, ale ku mej uldze żadne z nich nie
zasugerowało, że stało się tak za sprawą Long Johna albo moją.
„Oczyściwszy się", Silver odszedł.
— O czwartej po południu wszyscy mają się stawić na po-
kładzie! — zawołał za nim senator.
Long John uniósł laskę do góry, salutując po marynarsku.
—- Tak jest, sir. Będę na czas.
70
'— No i co o tym myślisz? — zapytała doktor Livesey.
— A co ty sądzisz? — odpowiedział pytaniem senator, patrząc
niespokojnie na lekarkę.
— Ogólnie biorąc, nie pokładam zbyt wielkich nadziei w lu-
dziach, których wyszukałeś, ale ten Long John zrobił na mnie
dobre wrażenie.
'— Wiedziałem, że go polubisz — mruknął z zadowoleniem
senator Trelawney. — Ten człowiek to książę... Jim, czy jesteś
gotów zwiedzić statek?
9
Strzelby i granaty
„Hispaniola" stała w Upper Bay, tuż za ujściem Kill Van Kuli.
Dopłynęliśmy do niej parowym holownikiem pana Blandly'ego,
pękatym stateczkiem z wysokim kominem. Był to jeden z ostatnich
parowców w Nowym Jorku, powiedział mi Blandly, pozwalając
wykonać obrót wielkim kołem sterowym. Senator zabrał ze sobą
plik rachunków, ale Blandly był zbyt zajęty, pomagając mi w ste-
rowaniu, aby o tym dyskutować.
W końcu znaleźliśmy się w zatoce, gdzie stała „Hispaniola". Był
to duży statek z wysoko podniesionym, opadającym i rozszerzają-
cym się w kierunku rufy dziobie, dużą nadbudówką zajmującą
przednią część pokładu i przeszkloną sterówką. Z szerokiego
pokłady rufowego zwieszały się wysięgniki i ramiona dźwigów,
a tuż za sterówką wyrastał gruby, wzbudzający zaufanie komin,
ś
wieżo pomalowany niebieską farbą. Mocny kadłub był czarny;
kiedy zbliżyliśmy się, okazał się pełen wgłębień i rys, mimo że był
na nowo pomalowany. Wygląd holownika dokładnie odpowiada
jego zaletom pracowitej jednostki, powiedział Blandly, „która
pozostawiła za rufą wiele mil morskich".
Przyznałem, że statek bardzo mi się podoba.
— Ten chłopiec zna się na łodziach — oświadczył Bland-
ly i dodał, że jeśli będę się pilnie uczył, to powinienem roz-
72
ważyć perspektywę zostania w przyszłości konstruktorem sta-
tków.
Zapytałem, dlaczego zostawiono działko na fordeku. Wyglądało
na bardzo duże i ciężkie; zacząłem głośno rozważać, czy ciężar
działa ma wpływ na dzielność morską jednostki. Nie wiedziałem
zbyt wiele o statkach, ale z jednej strony ta armatka nadawała
holownikowi brawurowy wygląd wojennej fregaty, a z drugiej
przypomniała mi, jak kiedyś widziałem swą ukochaną łódkę Lyman
z potężnym grubasem na dziobie.
•
Senator życzył sobie, by je zatrzymać — odrzekł Blandly.
Twarz doktor Livesey rozjaśniła się uśmiechem.
•
Chłopcy zawsze pozostaną chłopcami.
•
To się może przydać — odparł cierpko senator. — A poza
tym usunięcie działa byłoby bardzo kosztowne.
•
Ma pan zupełną rację, sir — odrzekł Blandly, sięgając ponad
moją głową do steru. — Uważaj, Jim.
Wkrótce podpłynęliśmy tak blisko, że słyszeliśmy odgłos
pracy maszyn, po czym podeszliśmy do małego trapu, pro-
wadzącego na główny pokład „Hispanioli". Senator Trelawney
wszedł pierwszy, a kiedy znalazł się na pokładzie, wciągnął
mnie na górę, potem pomógł wejść doktor Livesey, która
podała mu dłoń i wskoczyła na pokład jak podekscytowany
collie.
Czekał na nas pierwszy oficer, pan Arrow. Miał ogorzałą
twarz i czarne tatuaże na chudych ramionach. Powitał nas mrużąc
oczy jak krótkowidz. Zauważyłem, że on i senator bardzo się
zaprzyjaźnili.
— To prawdziwa przyjemność poznać panią, ma'am — zwró-
cił się do doktor Livesey. — Witaj na pokładzie, młody Jimie.
Senator obiecał, że wszystko pójdzie gładko i miał rację, jak
widzę.
Stosunki między senatorem i kapitanem „Hispanioli" były
o wiele mniej przyjacielskie. O wiele mniej. Oglądaliśmy kajuty,
w których mieli spać doktor Livesey, senator i ja, kiedy
w drzwiach pojawił się Smollett. Miał skwaszoną twarz o ostrych
rysach, jego przenikliwe oczy widziały wszystko. Można było
odnieść wrażenie, że jest z zasady wściekły na wszystko i wszyst-
kich na pokładzie.
73
Spojrzał na mnie, jakbym był jakimś meblem, obdarzył lekkim
ukłonem doktor Livesey. Na widok Trelawneya jego napięta twarz
stała się zupełnie ponura.
•
Mamy kłopoty, senatorze.
•
O co chodzi?
Smollett zatrzasnął za sobą drzwi. Zanim jednak zdążył
przemówić, senator przedstawił mu doktor Livesey, a kapitan
ukłonił się po raz wtóry. Trelawney nie wysilił się, by mnie
zaprezentować, więc wspiąłem się na koję, którą poleciła mi zająć
pani doktor.
•
No więc z czym pan przychodzi, kapitanie?
•
Powiem krótko, senatorze. Nie podoba mi się ten rejs, nie
podobają mi się ludzie, których pan wybrał. Nie podoba mi się
również mój pierwszy oficer.
Jak się zapewne czytelnicy domyślają, senator Trelawney nie
był przyzwyczajony, by w taki sposób z nim rozmawiano,
i ujawnił to w postaci rzadkiego w jego przypadku wybuchu
gniewu.
•
Podejrzewam, że ten statek również się panu nie podoba.
•
Na to mogę odpowiedzieć dopiero na morzu.
•
A co pan powie o swoim pracodawcy? Co pan o nim myśli?
•
Chwileczkę — wtrąciła się doktor Livesey. — Jeśli kapitan
ma jakieś problemy, wolałabym dowiedzieć się o tym teraz niż
o tysiąc mil od brzegu. Prowokowanie go do kłótni nam nie
pomoże. Powiedział pan, kapitanie, że nie podoba się panu ten rejs.
Czy zechce pan wyjaśnić, dlaczego?
Kapitan Smollett odwrócił się do doktor Livesey i mówił tylko
do niej, jakby senator zapadł się pod podłogę.
— Zatrudniono mnie, ma'am, na podstawie tego, co senator
nazwał „zapieczętowanymi rozkazami". Zgodziłem się. Miałem
wyporządzić statek, postawić go na wodzie, a potem dowiedzieć się,
dokąd płyniemy. Jest to wprawdzie praktyka stosowana podczas
wojny, lecz sądziłem, że szef ma swoje powody. Ale potem
dowiedziałem się, że cała załoga dokładnie wie, dokąd zmierzamy —
wszyscy z wyjątkiem mnie. Czy uważa to pani za uczciwe po-
stawienie sprawy? Czuję się jak cholerny głupiec.
Senator mruczał coś pod nosem, ale doktor Livesey zamknęła
mu usta jednym spojrzeniem.
74
:
— Nie, nie sądzę, żeby to było uczciwe. Co było dalej?
•
Następnie dowiedziałem się, że mamy szukać skarbu. Do-
wiedziałem się o tym od chłopców pokładowych. Poszukiwanie
skarbów nie jest moim ulubionym zajęciem. Złoto, tak, tak, wiem,
ż
e chodzi o złoto, odbiera rozum najnormalniejszym ludziom.
Wyobrażają sobie, że wzbogacą się z dnia na dzień, więc chrzanią
rozkazy. Każdy myśli o sobie. W takich warunkach dowodzenie
statkiem to piekło; zwłaszcza takim, który ma na pokładzie kobietę,
bez urazy, pani doktor.
•
Pracowałam z mężczyznami — odrzekła sucho doktor
Livesey. — Potrafię sobie z nimi poradzić.
•
No, może i tak, ale to nie zmienia faktu, że będę musiał
utrzymać w ryzach dwudziestu facetów. Tajemne poszukiwanie
skarbu to już niedobrze, a tu w dodatku sekret powierzono
papudze!
— Czy załoga ma papugę? — zapytał senator.
Kapitan Smoflett odpowiedział mu twardym spojrzeniem.
•
To takie powiedzenie, ale ściśle biorąc Long John Silver
zainstalował na pokładzie swą papugę. Chodzi mi o to, o czym
paple się dziś w całym Nowym Jorku, a pewnie też na całym
wschodnim wybrzeżu, od Nowej Szkocji do Miami. Czy pan nie
może zrozumieć, że każdy łotr i gangster w zasięgu trzech tysięcy
mil cholernie się zainteresuje, dokąd zmierzamy?
•
Rozważaliśmy z senatorem taką możliwość —• przyznała
doktor Livesey.
•
Jak pan myśli, dlaczego kazałem zostawić działo na dzio-
bie? — zapytał Trelawney.
•
Jeśli wystrzelimy z niego więcej niż sześć pocisków, odrzut
rozerwie statek na strzępy. On nie został zbudowany jako okręt
wojenny.
•
Smollett, sądzę, że znam się na okrętach wojennych nie
gorzej od pana.
•
No to wie pan, że ta armata oderwie nam fordek jak
otwieracz denko blaszanej puszki.
Ponownie wmieszała się doktor Livesey.
•
Kapitanie, powiedział pan, że nie podoba się panu załoga.
Dlaczego? Czy to nie są dobrzy marynarze?
•
Faktycznie, nie podobają mi się. Uważam, że powi-
75
nienem mieć prawo wyboru takich ludzi, jakich uznam za właś-
ciwych.
•
Chyba powinien pan mieć takie prawo. Mój obecny tu
przyjaciel powinien był zaprosić pana, kiedy ich przyjmował. Nie
wydaje mi się natomiast, aby chciał wyrządzić panu zniewagę, kiedy
robił to bez pana. Proszę nam jednak powiedzieć, dlaczego nie
podoba się panu Arrow?
•
Bardzo mi się nie podoba. Robi wrażenie kompetentnego
ż
eglarza, ale jest zanadto za pan brat z załogą. Pierwszy oficer
powinien trzymać się z boku, a nie popijać z marynarzami.
•
Arrow pije? — wykrzyknął senator, na co kapitan obdarzył
go kolejnym nieprzychylnym spojrzeniem.
•
To też jest takie wyrażenie, senatorze. Chodzi mi o to, że na
statku nie może być demokracji.
•
A więc co mamy zrobić, pańskim zdaniem? — zapytała
doktor Livesey.
•
Czy jesteście państwo zdecydowani wypłynąć?
•
Absolutnie — odpalił senator, a pani doktor skinęła głową.
•
Dobra. No to dowiedzcie się: oni ładują obrzynki do
dziobówki.
•
W jakim celu? — zapytał senator.
Nawet doktor Livesey była zaskoczona.
•
Wszyscy? — zapytała.
•
Z wyjątkiem tego, który dźwiga skrzynkę granatów.
•
No cóż — powiedział senator. — To zrozumiałe; je-
ś
li to prawda, co pan mówi, że wszyscy wiedzą, dokąd zmie-
rzamy, to przypuszczalnie wyobrazili sobie, że będą musieli
się bronić.
•
Bardzo możliwe — zgodził się kapitan Smollett. — Tylko
ż
e, jak pan pewnie doskonale pamięta ze służby na morzu,
sir, jest taki zwyczaj, iż broń jest zamknięta przed marynarzami,
jak długo kapitan nie rozkaże jej wydać. Mam więc zamiar,
za pańskim pozwoleniem, wydać rozkaz, aby wszystkie karabiny,
ręczne granaty i materiały wybuchowe, na których położyli
łapy, zostały złożone w naszej obecności w głównej kabinie.
Zgoda?
•
Zgoda — odrzekł senator. — Ma pan zupełną raq'ę...
Jeszcze coś?
76
•
Tak, sir. Jak mi się wydaje, przywiózł pan ze sobą kilku
swoich ludzi.
•
Redrutha, Joyce'a i Huntera.
•
Proszę polecić im także przyjść do głównej kabiny.
•
Jeszcze coś? — wycedził Trelawney zaciskając szczęki.
•
Ostatnia sprawa. Długie języki topią statki. Tu jest za dużo
gadania.
•
O wiele za dużo — zgodziła się pani doktor; senator
wyraźnie tracił cierpliwość.
— Już się pan na to skarżył, kapitanie.
Kapitan Smollett prychnął pogardliwie.
•
Macie mapę pewnej wyspy. Na mapie są krzyżyki oznacza-
jące miejsca ukrycia skarbu, a wyspa leży niedaleko — tu wymienił
szerokość i długość geograficzną, różniącą się tylko minutami
i sekundami od faktycznego położenia.
•
Nikomu o tym nie mówiłem! — wykrzyknął senator
zwracając się do doktor Livesey. — Nie powiedziałem ani słowa,
Janet.
•
No to skąd dowiedzieli się o tym wszyscy marynarze? —
zapytał ponuro Smollett.
•
Powiedziałaś komuś, Janet? A ty, Jim? — Trelawney odwrócił
się w moją stronę. Patrząc na niego z górnej koi, zaprzeczyłem
ruchem głowy nie mówiąc ani słowa. Dobrze wiedziałem, że tego
nie zrobiłem, tylko czy on mi uwierzy?
•
Ja także nie mówiłam — odrzekła doktor Livesey — ale to
przecież nie ma już teraz znaczenia, prawda?
Odniosłem wrażenie, że ani ona, ani kapitan Smollett nie
uwierzyli senatorowi; muszę jednak przyznać, że sam wziąłem jego
słowa za dobrą monetę. Znałem go na tyle dobrze, by wiedzieć, że
lubi paplać, ale wyczuwałem w nim też pewną stałość; doktor
Livesey nie zaprzyjaźniłaby się przecież z kompletnym cymbałem.
Wydawało mi się, że ten stabilny element powstrzymałby go przed
ujawnieniem położenia wyspy.
— W każdym razie — ciągnął rozzłoszczony kapitan — ja nie
wiem, kto ma tę mapę i nie chcę tego wiedzieć. Nie mówcie mi tego,
nie mówcie także Arrowowi ani nikomu innemu na pokładzie, bo
inaczej odejdę.
Senator nadął się na tę groźbę, ale doktor Livesey zaniepokoiło
77
— Pewnie tak — zgodził się kapitan Smollett. — Hej! Chłopcze!
Przyglądałem się szalupie, odwożącej protezę Long Johna Silvera
jego żonie.
— Steward! Do ciebie mówię. Jazda pod pokład, pomóc
kucharzowi.
Uciekając przed jego niespodziewanym gniewem usłyszałem, jak
kapitan mówi do doktor Livesey:
— Nie obchodzi mnie, kto wprowadził go na pokład; na moim
statku nie ma żadnych faworytów.
W tym momencie byłem skłonny zgodzić się całkowicie z sena-
torem. Kapitan Smollett był męczący jak ból w krzyżach.
10
Rejs
Przez całe popołudnie i wieczór odbieraliśmy ładunki z lich-
tug i barek, które wynajął John Silver, aby nam dostarczy-
ły zapasy żywności. Zapadła ciepła, czerwcowa noc. „Hispanio-
la" nadal stała na kotwicy przy nabrzeżu. Long John polecił mi
ustawić rożny do pieczenia mięsa na pokładzie rufowym, tuż obok
luku kambuza, który uporczywie nazywałem drzwiami, a on
cierpliwie mnie korygował. Pokazał mi, jak trzeba ułożyć węgiel
drzewny, aby rozpalić ogień, a kiedy opał się rozżarzył, przy-
kuśtykał na swej kuli z wiaderkiem pełnym hotdogów i hambur-
gerów, które wkrótce zaczęły skwierczeć na ruszcie. Po chwili
cała załoga siedziała po turecku na pokładzie, pożerając efekty
jego pracy. Od tamtego wieczora wszyscy nazywali Johna Silvera
„Barbecue".
Po kolacji wznowiono pracę przy załadunku. Dźwigi po-
kładowe przerzucały na pokład większe i mniejsze skrzy-
nie. Bosman i główny mechanik zarządzali zapasami pokła-
dowymi i przeznaczonymi dla maszynowni, a Long John
przy mojej pomocy usiłował wygospodarować miejsce w kam-
buzie i schowku kuchennym. Kapitan Smollett był wszędzie,
jego chłodne oczy nie pominęły żadnego szczegółu. W pewnym
81
momencie podszedł do sterty skrzyń, pokazał palcem jedną z nldi
i rzekł:
— Wyrzucić to za burtę.
Senator Trelawney usłyszał plusk i zapytał, co to było.
— Gorzałka. Musiano ją dostarczyć przez pomyłkę — odparł
Smollett.
W chwilę potem wrzeszczał:
•
A co to jest, do cholery? — poklepał wielką beczkę, tak
wysoką jak ja, którą John Silver uwiązał na pokładzie rufowym,
w zacisznym miejscu koło kabiny. — Uwiązana po zawietrznej —
dodał w żargonie marynarskim na mój użytek.
•
Orzeszki pistacjowe, sir — odpowiedział Silver z pełnym
szacunku salutem, jakim zawsze pozdrawiał kapitana. — Dla
marynarzy. Każdy może sobie wziąć pełną garść, kiedy ma ochotę
coś przegryźć.
•
Tylko nie życzę sobie skorupek zaśmiecających pokład.
•
Już im to powiedziałem, sir. Kiedy zobaczę na pokładzie
jedną łupinkę, beczka poleci do morza.
Kiedy kapitan Smollett odszedł, by zrugać kogoś innego, Long
John mrugnął do mnie porozumiewawczo. Roześmiałem się, a on
przywołał mnie do porządku:
— Kapitan odpowiada za życie dwudziestu pięciu ludzi, Jim.
Co więcej, także najbardziej zrównoważony żeglarz czuje się w porcie
nieswojo. Pokaże, kim jest, dopiero kiedy znajdziemy się na morzu.
Pomyślałem sobie, że uwierzę, gdy przekonam się o tym na
własne oczy, i unikałem kapitana z jego orlim wzrokiem do rana.:
O świcie Smollett polecił podnieść kotwicę. Chociaż Long John
kazał mi się położyć spać około północy, czułem się śmiertelnie
zmęczony, przepracowawszy z nim prawie cały wieczór. Obudziłem
się jednak od razu, kiedy senator Trelawney zaprosił mnie do
sterówki, abym zobaczył, jak się kieruje statkiem.
W świetle nowego dnia ukazał się uporządkowany wreszcie
pokład, zabezpieczone dźwigi okrętowe, pozamykane luki i po-
zwijane liny. Syczący kołowrót na sprężone powietrze wyciągnął
kotwicę. Łańcuch dźwięcznie obijał się o otwór kotwiczny, wreszcie
kotwica została płynnie wciągnięta na dziób „Hispanioli". Mary-
narze oczyścili ją z mułu, a bosman przekazał na mostek informację,
ż
e wszystko gotowe.
82
•
Czy sądzisz, że potrafisz trafić do wyjścia? — burknął do
sternika kapitan Smollett. Potem włączył silnik i ujął w potężną
dłoń manetkę gazu. Zahuczał diesel. „Hispaniola" ruszyła. Byłem
tak podekscytowany, że złapałem za ramię doktor Livesey, która
drugą ręką objęła senatora Trelawneya.
•
Odbijamy! — powiedziała.
Kapitan Smollett ryknął na pana Arrowa, że statek jest „brudny
jak barka wywożąca śmieci". Marynarze chwycili wielkie, szare
kwacze i z furią rzucili się do czyszczenia pokładu. Kiedy dotarliśmy
do przesmyku Verrano między Brooklynem i Staten Island, sternik
wykrzyknął do Long Johna Silvera:
— Hej, Barbecue, zaśpiewaj coś!
Przez otwarte okna sterówki dobiegł nas mocny głos Silvera,
czysty, wyraźny, doskonale słyszalny mimo huku głównego silnika
„Hispanioli":
„O, małpy nie mają ogonów
w Zamboanga".
Oczywiście słowa te spowodowały, że wróciłem myślami do
Admirał Benbow Hotel i starego kapitana, który je wyśpiewywał,
bębniąc do wtóru dłonią o bar.
•
To piosenka kapitana! — powiedziałem.
•
Wszyscy w marynarce ją śpiewaliśmy — odparł senator.
•
A marynarka ukradła ją armii — wtrąciła doktor Livesey,
nucąca po cichu wraz z Silverem. — „O, małpy nie mają
ogonów w Zamboanga. Odgryzły je im wieloryby..." Śpiewali
to żołnierze na Filipinach, „...ale zanim wrócę do Zamboanga,
wolę już odbyć służbę w piekle". Oto co bardziej cenzuralne
fragmenty.
Po chwili dziób „Hispanioli" podniósł się na fali u wejścia do
Lower Bay. Za ramionami utworzonymi przez Sandy Hook i Rock-
away rozciągał się szeroko Atlantyk. Doktor Livesey zmierzwiła mi
włosy i zakryła dłonią usta senatora, nie zdążyła jednak uciszyć
jego pełnego radości okrzyku:
— Wyspo Skarbów, płyniemy do ciebie!
83
Dzięki Bogu, nie cierpiałem na chorobę morską przez pierwszy
tydzień rejsu tak jak senator.
— Powiada się —mruczał Trelawney tego ranka, kiedy ostatecz-
nie wrócił do siebie — że ludzie wyobrażają sobie rzeczy gorszymi,
niż są w rzeczywistości. Uwierz mi, Jim, że ta reguła nie odnosi się
do choroby morskiej.
Fakt, że ja nie zachorowałem, wcale mnie nie zdziwił; kiedy
kręciłem się na karuzeli, gdy w mieście odbywał się karnawał, nigdy
nie wymiotowałem tak jak inne dzieciaki. Zresztą przez większą
część rejsu morze było spokojne, a „Hispaniola", choć powolna,
okazała się statkiem stabilnym. Załoga składała się z dobrych
marynarzy, a kapitan Smollett, przy całym swym cierpkim charak-
terze, z pewnością znał się na tym, co robił. Gdyby nie pewne
wypadki, jakie miały miejsce przed dotarciem do Wyspy Skarbów,
czekałaby nas łatwa, dwutygodniowa podróż.
Po pierwsze okazało się, że pan Arrow jest jeszcze gorszy,
niż przewidywał kapitan Smollett. Nie potrafił zaskarbić sobie
szacunku marynarzy i tańczył tak, jak mu zagrali. Często robił
wrażenie pijanego; bełkotliwie wydawał rozkazy i potykał się,
błądząc ze zmętniałym wzrokiem. Co dzień Smollett kazał mu
iść pod pokład. Arrow walił się na swą koję i patrzył w sufit;
kiedyś upadł i podbił sobie oko oraz rozkwasił nos, który
w miarę trwania rejsu stawał się coraz bardziej czerwony. Przez
kilka następnych dni był trzeźwy i dobrze pracował, stojąc
na wachcie i sterując tak, jak należy tego oczekiwać od pierwszego
oficera.
Nikt nie wiedział, skąd bierze alkohol. Smollett obserwował
go niczym jastrząb, dwa razy przeszukał kabinę Arrowa. Ale
zanim ktokolwiek się zorientował, ten znowu się upił. Kiedy
pytano go, skąd bierze wódkę, śmiał się jak człowiek wstawiony,
a po trzeźwemu zaklinał się, że nie miał w ustach nic mocniejszego
od kawy.
Przez większość czasu był bezużyteczny i dawał zły przykład
marynarzom, nikt więc nie płakał, kiedy pewnej nocy Arrow po
prostu znikną). Smollett zarządził przeszukanie statku od dziobu
do rufy, ale nigdzie go nie znaleziono.
— Wypadł za burtę —- powiedział kapitan przy lunchu. — Przy-
najmniej nie muszę go wsadzać do aresztu.
84
Znaleźliśmy się więc o tysiąc mil od brzegu i bez pierwszego
oficera. Trzeba było mianować na to stanowisko kogoś z załogi.
Najlepszym kandydatem wydawał się bosman, Job Anderson.
Zachował dawny tytuł, ale wykonywał obowiązki pierwszego
oficera. Senator Trelawney stawał na wachcie, podobnie jak
sternik, Israel Hands, który zwiedził wszystkie porty od Marsylii do
Szanghaju.
Hands był bliskim kumplem Long Johna Silvera, co pozwoliło
mi dowiedzieć się nieco więcej na temat naszego jednonogiego
kucharza Barbecue.
Na morzu nosił swą kulę przywiązaną do sznura, który
zawiesił na szyi. Takie rozwiązanie uwalniało mu ręce. Używał ich
jak akrobata, uwijając się po kubryku przy smażeniu kartofli,
siekaniu warzyw czy krojeniu mięsa. Na pokładzie, gdzie było
trudniej, marynarze uwielbiający go — i smakołyki, które zawsze
im podsuwał — rozciągnęli liny, których mógł się uchwycić.
Dzięki temu Silver poruszał się szybciej niż ja na swoich dwóch
nogach.
Long John miał nogę uciętą prawie przy samym biodrze; kiedy
przyglądałem mu się z boku, doszedłem do wniosku, że jego
proteza, którą nazywał „nogą lądową", wypełniająca w sposób
prawie naturalny nogawkę spodni, na kołyszącym się pokładzie
okazałaby się zawadą. Przystosował się do swego kalectwa najlepiej,
jak można sobie wyobrazić, ale marynarze, z którymi odbywał
wspólne rejsy, żałowali go i opowiadali o nim ludziom, którzy Long
Johna nie znali.
— On znacznie wyrasta ponad poziom pozostałych — powie-
dział mi kiedyś sternik Hands, krusząc silnymi, kościstymi pal-
cami łupinę orzecha. — Chodził do szkoły, a nawet był przez
jakiś czas w koledżu. Potrafi gadać jak profesor, kiedy ma na to
ochotę. Jest także odważny jak lew: widziałem kiedyś na połu-
dniowym Pacyfiku, jak gołymi rękami rozłożył czterech nożow-
ników na Tonga.
Jak mówię, załoga szanowała Silvera i była mu posłu-
szna. W wolnym czasie marynarze zatrzymywali się przy kam-
buzie, by wypalić papierosa, pogadać, a niekiedy poprosić
o radę. Long John utrzymywał kuchnię w największej czystości.
Był tam zawsze imbryk z gorącą kawą, a przeważnie też
85
potężne ciasto czekoladowe albo placek z czereśniami. Dla
mnie kuk był uprzejmy, dziękował za pomoc, jaką mu słu-
ż
yłem — w przeciwieństwie do kapitana Smolletta, który nigdy
nie odezwał się do mnie inaczej niż wrzeszcząc „Chłopcze!",
ile sił w płucach. John dowiedział się skądś o moim zamiłowaniu
do batoników Mounds Bars, i na statku był ich niewyczerpany
zapas. Również doktor Livesey nigdy nie zabrakło gauloise'ów,
a senator dostawał swe poobiednie cygaro, ilekroć miał na
nie ochotę. Okazało się wreszcie, że i kapitan Smollett nie
jest wolny od ludzkich słabostek — w jego samotni regularnie
pojawiały się figi Newtons. Niekiedy w chwilach wolnych od
pracy spacerowałem po pokładzie spoglądając na puste, błękitne
morze, po czym odwiedzałem kambuz pełen błyszczących garnków,
gdzie w klatce w rogu siedziała papuga Silvera i gadała coś
do siebie.
Long John mawiał w takich razach:
— A, to ty, Jim. Utnij sobie krótką pogawędkę ze starym
Johnem. Założę się, że tęsknisz za rówieśnikami, więc pozwól,
ż
e pocieszę cię kawałkiem tego placka. Bierz się do jedzenia...
Zjadaj raz dwa. A teraz usiądź i posłuchaj nowin. Rozmawiałem
sobie przed chwilą z moim kumplem, Kapitanem Flintem. Na-
zwałem tę papugę imieniem najbardziej parszywego, podłego
sukinsyna, jaki kiedykolwiek pływał po morzach, z powodów
zrozumiałych dla każdego, kto spędzi trochę czasu z tym pta-
szyskiem.
Poznałem Kapitana Flinta dość dobrze, by nie sprzeczać się
Z Johnem w tej kwestii.
— Kapitan Flint prorokuje nam szczęśliwą podróż — kończył
Silver.
Papuga skrzeczała:
— Złote dolary! Złote dolary! Złote dolary!
Hałasowała niczym syrena okrętowa, a John albo zakrywał jej
klatkę ścierką do wycierania naczyń, albo straszył, że ugotuje ją
w garnku z gulaszem z ryb.
— Ten ptak — mówił nalewając sobie kubek kawy, którą
nazywał , jawa", i odkrawając następny kawałek ciasta — ma co
najmniej dwieście lat. One są niemal wieczne. Czy możesz to sobie
wyobrazić, Jim? Czy wiesz, dlaczego ona mówi „złote dolary"?
86
Powiem ci, dlaczego, a ona potwierdzi moje słowa. Przed
dwoma wiekami pływała z piratami. Prawdziwymi piratami,
Jim. Z krwiożerczymi bukanierami, którzy terroryzowali Morze
Hiszpańskie. To stara nazwa Karaibów, Jim, a Karaiby leżą
tam, dokąd my zmierzamy, jak można sądzić. Hiszpańskie
Morze. Ten ptak własnymi oczyma oglądał skarby. Prawdziwe,
złote dolary hiszpańskie o wartości ośmiu reali. Także klejnoty,
srebro i wszelkie bogactwa, ukradzione przez Hiszpanów In-
dianom tylko po to, by z kolei zagrabili je piraci, którym
towarzyszyła ta papuga. Czułeś wtedy krew, prawda, Kapitanie
Flint?
— Krew — powtarzał ptak. — Krew, krew, krew, krew, krew.
Trwało to, dopóki John nie zakrył klatki ścierką. Pociągał
potem łyk kawy i śmiał się.
•
Po tych wszystkich przygodach, jakie ma za sobą, musi
mieć powyżej uszu rejsu w towarzystwie takich facetów jak ty i ja,
co, Jim?
•
Krew!
•
Ty moje złotko — odpowiadał John i podawał papudze
kawałek cukru. Ptaszysko w podzięce klęło na czym świat stoi.
•
Nie zwracaj na to uwagi — pouczał mnie Silver. — Ona nie
ma pojęcia, co tnówi — przebywała w nieodpowiednim towarzyst-
wie, a teraz jest już zbyt stara, by zmienić swe nawyki. Biedactwo,
nic nie może na to poradzić.
Wkrótce nauczył ją, by pozwalała mi się karmić fistaszkami.
Podczas gdy ja, tak jak wszyscy inni, miałem jak najlepsze
zdanie o Johnie Silverze, senator i kapitan Smollett wciąż jeżyli się
na siebie, kiedy tylko spotykali się w jakimś miejscu. Obaj byli
szorstcy. Senator jawnie okazywał, że nie znosi Smolletta, a kapi-
tan „Hispanioli" nigdy nie odezwał się do niego pierwszy; kiedy
Trelawney o coś go zapytał, odpowiadał ostro, krótko i rzeczowo.
Było to powodem nieprzyjemnego nastroju podczas niejednego
posiłku, kiedy to musiałem siedzieć przy stole, chociaż moim
zadaniem było przynoszenie jedzenia z kambuza. Oczywiście
Smollett nie znosił nie tylko senatora. On z zasady nienawidził
wszystkich i wszystkiego, z wyjątkiem doktor Livesey, do której
odnosił się z niechętnym szacunkiem. Tylko ona była w stanie
skłonić go do przyznania, że załoga nie jest taka zła, jak się
87
obawiał, że ludzie naprawdę dobrze pracują i odpowiednio się
zachowują.
— Ten statek jest niezły, ale nie podoba mi aę rejs. Wca-
le bym się nie pogniewał, gdybyśmy mieli wrócić jutro do
domu.
Jedynie sam statek zdawał się sprawiać mu pewną przyjemność.
•
To prawdziwy wół roboczy — mawiał Trelawney. — Idzie
na kurs prosto, jak prawdziwa dama. Przysięgam, że ten chłopiec
poprowadziłby go w pojedynkę.
•
No to go tego naucz — odparła doktor Livesey, a we mnie
zabiło serce.
•
Jest za mały — roześmiał się senator. — Zbyt niski, by coś
widzieć przez szprychy koła sterowego.
Przy tej rozmowie był kapitan Smollett.
— Chłopcze — mruknął po swojemu — idź do sterówki, a po
drodze poproś kucharza o skrzynkę po mleku, na której możesz
stanąć, i powiedz bosmanowi, że kazałem ci przejąć ster.
Pobiegłem do kuchni, wyprosiłem skrzynkę u Silvera, po czym
ruszyłem do sterówki.
Stałem na podwyższeniu przy sterze obserwując kompas, kiedy
wkroczył tam senator mamrocząc:
— Przysięgam, że wywaliłbym tego sukinsyna za burtę, gdyby
nie to, że i tak mamy zbyt mało oficerów.
Pogoda pogorszyła się, kiedy znajdowaliśmy się na wschód od
Kuby. Widok zielonych fal przelewających się przez dziób stanowił
nowe, emocjonujące doświadczenie. Ile razy dziób zanurzał się
niczym okręt podwodny, a rufa unosiła się do nieba, zadawałem
sobie pytanie, czy potężny silnik statku nie wciągnie go pod
powierzchnię.
Ale „Hispaniola" wynurzała się po chwili, a Long John nie
wydawał się ani trochę zaniepokojony. Płynęliśmy przez coraz
cieplejsze wody, a uszczęśliwiona załoga leniwie opalała się w sło-
necznych promieniach, rozkoszując się znakomitymi posiłkami
i przekąskami podawanymi przez Silvera.
— Nigdy nie przepadałem za niewieściuchami wśród załogi —
mówił kapitan Smollett do doktor Livesey. — Można być pewnym,
ż
e tacy się rozpuszczą, a kiedy poczują się rozczarowani, to niczym
nie sposób im dogodzić. Proszę mnie właściwie zrozumieć, nie
88
chodzi mi o powrót do sucharów i chłosty, chociaż i to ma swoich
zwolenników — ale twierdzę, że trochę dyscypliny czyni ludzi
twardszymi i powoduje, że pracują jak jeden mąż. Tymczasem
niech pani spojrzy na tych tam na dole; żrą fistaszki, jakby miał
nastąpić koniec świata.
A jednak, gdyby nie ta beczka pełna orzeszków, dla tych
z nas, którzy nocowali w głównej kajucie razem z bronią i mapą
Wyspy Skarbów, mógł nadejść koniec świata. Oto, co się wyda-
rzyło:
Pod koniec drugiego tygodnia podróży zbliżaliśmy się do wyspy.
Smollett obliczył, że wylądujemy za jeden dzień. Senator twierdził,
ż
e nastąpi to za dwadzieścia godzin. Przed wieczorem obserwatorzy
stanęli w „bocianim gnieździe", czyli na pochyłym pokładzie powyżej
sterówki. Płynęliśmy po spokojnym morzu kursem na południe-
-południowy zachód. Wiatr mieliśmy na trawersie, „Hispaniola"
równo kołysała się na fali. Nisko opadająca mgła ograniczała
widoczność.
Wkrótce po zachodzie słońca, kiedy skończyłem sprzątanie
kambuza i złożyłem zwyczajową już wizytę w sterówce w nadziei,
ż
e sternik, ktokolwiek by dziś występował w tej roli, pozwoli mi
pokierować statkiem przez minutę, poczułem się nagle głodny
i nabrałem ochoty na garstkę fistaszków. Poszedłem zatem na
główny pokład. Było tam zupełnie pusto. Wszyscy znajdowali się
na dziobie albo w „bocianim gnieździe", obserwując morze przez
lornetki i przeklinając mgłę.
Orzeszki Long Johna były wielce popularne i beczka, która
z pewnością zawierała z milion fistaszków, była już prawie
pusta. Włożyłem rękę do środka, ale ostatnie kilka sztuk,
widocznych na dnie, było poza zasięgiem. Wdrapałem się na
ś
cianę baryłki i, opierając się brzuchem o krawędź, sięgnąłem
głębiej. W tej samej chwili statek zakołysał się silniej niż zwykle,
w wyniku czego wpadłem do beczki, uderzając głową o dno
W oczach pokazały mi się gwiazdy i przez jakiś czas nic
mogłem uwolnić nóg. Kiedy to w końcu zrobiłem, położyłem
się bez ruchu, bo obawiałem się, że najmniejszy ruch może
wywołać jeszcze większy ból głowy. Zwinięty w ciemnościach
zbierałem siły, by się wydostać na zewnątrz, kiedy usłyszałem
ż
e na stojącej obok beczki skrzyni usiadł ciężki mężczyzna
89
Baryłka zadrżała, gdy się o nią oparł. Zamierzałem już wyjść na
zewnątrz i mężnie znieść jego szyderczy śmiech, kiedy nagle zaczął
mówić. Usłyszałem głos Silvera; zmartwiałem, zanim zdążył
dokończyć zdanie. Drżąc słuchałem jego słów. Zdałem sobie
sprawę, że życie senatora Trelawneya, doktor Livesey i kapitana
Smolletta zależy teraz wyłącznie ode mnie.
11
Go usłyszałem w beczce po
orzeszkach
— Flint był mistrzem w wydobywaniu wraków — mówił
Silver. — Byłem u niego starszym podoficerem, dzięki tej cholernej
nodze. Zniszczył mi ją kamikadze, ten sam, który oślepił Pewa.
Zaśmiał się z rozbawieniem.
•
Durny Japoniec zginął za swego cesarza nie mając pojęcia
o tym, że sprzedaliśmy jego admirałowi informacje na temat
pozycji, gdzie Halsey zamierzał wysadzić na brzeg marines. Skur-
wiel... Pływaliśmy na wielkim holowniku ratowniczym, który
pracował dla marynarki; oczyszczaliśmy porty. „Trochę zyskamy,
trochę stracimy", mawiał Flint. Łatwo mu poszło. Wleciał prosto
do wody i nawet się nie zdążył podrapać.
•
Słyszałem, że Flint był inny — odpowiedział rozmówca
Silvera; zorientowałem się, że jest nim najmłodszy marynarz na
statku. W jego głosie brzmiało podniecenie i nuta dumy, że Long
John ufa mu do tego stopnia, by zawierzyć sekret, jakim
niewątpliwie był fakt, że starał się zdradzić własnych kolegów.
Sądzę, że jemu, tak samo jak mnie, wojna wydawała się czymś
odległym.
•
Flint był lojalny, trzeba mu oddać sprawiedliwość — zgodził
się Silver. — Po wojnie, kiedy dostał zadanie podniesienia z dna
u-boota, ściągnął w pierwszym rzędzie mnie i Ślepego Pewa.
Wyszedłem z tamtej historii z dziesięcioma kawałkami i obietnicą
udziału w kruszcu. Część tej forsy włożyłem do banku. Kupiłem
bar. Nieźle, jak na okrętowego gamonia, co?
— Zupełnie nieźle, sir.
(Muszę dodać, że dziesięć kawałków — czyli dziesięć ty-
sięcy dolarów — wystarczyłoby na kupno ładnego domu albo
pięciu cadillaków. Silverowi czy Pewowi wcale nie powodziło
się źle.)
•
Ale widzisz, chłopcze, to nie zarobki wynoszą człowieka,
tylko oszczędność. Gdzie są dziś pozostali chłopcy Flinta?
Ci, którzy nie zapili się na śmierć i nie zostali zgarnięci
przez policję, pracują za głodowe pensje. Stary Pew roztrwonił
swoje dziesięć tysięcy w ciągu roku, wylegując się na plaży
i żyjąc jak Rockefeller. I gdzie jest teraz? Zginął, leży na
cmentarzu, a wcześniej przez kilka lat zarabiał rozwożeniem
napojów.
•
A więc jaki jest pożytek z pieniędzy, skoro można tak
skończyć, panie Silver?
•
Głupcy nie potrafią zrobić z nich użytku, możesz mi wierzyć.
Ale ty jesteś młodym, ostrym chłopakiem, prawdziwy bystrzak.
Domyśliłem się tego, kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem. Pozwól, że
udzielę ci rady, jak mężczyzna mężczyźnie. Sam zdecydujesz, czy
i jak z niej skorzystać. Wydaje mi się, że masz zadatki na bardzo
dobrego oficera marynarki, a przy tym możesz zostać zamożnym
człowiekiem.
Gdybym miał rewolwer, strzeliłbym do Silvera przez ścianę
beczki. Zwodził młodego marynarza w taki sam sposób,
w jaki oszukał mnie, kiedy Czarny Pies uciekł z Baru Pod
Lornetką. Long John mówił teraz dalej, nie mając pojęcia,
ż
e ja to słyszę.
— Posłuchaj trochę o facetach, którzy podejmują ryzyko.
ś
yjemy w trudnych warunkach, ryzykujemy śmierć w komorze
gazowej, ale kiedy robota zostanie wykonana, zamiast nędznej
zapłaty czeka nas fortuna. Kłopot w tym, że pieniądze rozchodzą
się na gorzałę, dziewuchy i zanim człowiek się zorientuje, musi
znowu ryzykować, a to oznacza, że jego szanse maleją. Nie mówię
o sobie. Ja lokuję swoje pieniądze w przyzwoite interesy i pozwalam,
aby na mnie pracowały.
— Zgoda, ale jeśli pan zrobi to, o czym mi pan mówił, to nie
będzie się pan mógł pokazać w Nowym Jorku. Wszystkie gliny ze
Staten Island będą miały oko na pański bar.
Silver roześmiał się.
•
Jaki bar? Moja żona zdążyła do tej pory sprzedać lokal
i przesłać pieniądze do Kalifornii. Będzie na mnie czekała pod
drzewem pomarańczowym. Mógłbym ci podać dokładny adres, bo
ci wierzę, tylko nie chcę, aby inni marynarze uważali, że wybieram
sobie faworytów.
•
Czy wierzy pan żonie? — zapytał odważnie młody majtek.
Miał na imię Dick. Mimo że sam byłem młodszy od niego,
uważałem, że było to bardzo niemądre pytanie. Long John Silver
odpowiedział jednak spokojnie:
•
Jak ci to wytłumaczyć... Powiedzmy, że inni ludzie nie mają
skłonności, by z Johnem Silverem iść na ostro. Znałem takich,
którzy bali się Pewa, z kolei Pew obawiał się Flinta, a Flint bał się
mnie. Nigdy nie widziałem takiej zgrai twardzieli, jak załoga Flinta,
ale kiedy byłem starszym podoficerem, zachowywali się jak owie-
czki... No cóż, wierzę swojej staruszce, tak samo jak wszystkim,
z którymi zawieram umowę.
Nastąpiła chwila przerwy, po czym odezwał się Dick:
— No dobrze, zawrę z panem układ. Początkowo nie byłem
przekonany do pańskiej propozycji, ale po tej rozmowie nie mam
już wątpliwości.
Uścisnęli sobie ręce tak silnie, że aż zakołysała się moja
beczka.
— Dobry z ciebie chłopak — odezwał się Silver. — Prawdziwy
cwaniak. Witam cię na pokładzie. Zawsze wiedziałem, że przyłączysz
się do mojej paczki.
Zdążyłem już zrozumieć większość terminów, którymi po-
sługiwał się Silver. „Moja paczka", „podejmowanie ryzyka": te
słowa oznaczały gangsterów, zdrajców, morderców — takich
ludzi, których określano mianem piratów w czasach, kiedy
ż
eglowała z nimi papuga Silvera. Long John starał się wciągnąć
uczciwego chłopaka do swojej bandy. Potem Silver gwizdnął
ostro, a po chwili usłyszałem, że podchodzi do nich trzeci
mężczyzna.
— Z Dickiem wszystko załatwione — oznajmił Silver.
93
Nowo przybyłym okazał się sternik, Israel Hands.
•
Byłem przekonany, że to mądry chłopak. Witamy w na*
szej grupie, Dick — powiedział, po czym odchrząknął i splu-
nął. — Słuchaj, Barbecue, chcę wiedzieć, na jaki czas przed
zatrzymaniem się mamy chwycić broń. Kiedy wykonamy
ruch? Mam kłopoty ze Smollettem. Ten sukinsyn wali się
na mnie jak tona cegieł. Mam zamiar nakarmić nim rekiny,
potem chcę wysuszyć butelkę i złożyć długą, przyjemną wizytę
naszej pani doktor.
•
Israel — głos Silvera brzmiał jakby żużel zsuwał się po
rynnie zrzutowej. — Nigdy nie miałeś zbyt dobrze pod sufitem,
ale przynajmniej masz uszy. Duże uszy. A skoro tak, to słuchaj.
Słuchaj uważnie. Jeżeli kapitan Smollett tak się ciebie czepia, to
mu odpowiedz: „Tak jest, panie kapitanie. Dokładnie tak, jak
pan mówi". Zamknij gębę, bądź trzeźwy jak sałata i trzymaj łapy
z dala od lekarki, dopóki nie usłyszysz ode mnie innych roz-
kazów. I słuchaj, synku, dobrze zakonotuj sobie każde moje
słowo.
•
Dobra, dobra. Pytam tylko, kiedy.
—- Wtedy, kiedy ci powiem. Właśnie wtedy. Ja wiem, kiedy.
Najpóźniej, jak się tylko da.
•
Po co czekać?
•
Bo chcemy, aby kapitan Smollett, który jest najwyższej
klasy żeglarzem, dalej prowadził statek, a ludzie senatora obsługiwali
silniki. Poza tym senator i ta jego doktorka mają mapę Flinta. Ja
nie wiem, gdzie ją ukryli. Może ty wiesz?
•
Wyciągnę to z niej.
•
O tak, zdaję sobie sprawę, że jesteś mistrzem w prowadze-
niu przesłuchań, Israelu, ale dlaczego mamy ich najpierw nie
wykorzystać? Niech odnajdą dla nas to złoto. Co będzie, kiedy na
przykład zaczniesz wypytywać ją i okaże się, że to on schował
mapę, a my zdążyliśmy go już zastrzelić, aby ją postraszyć? Lepiej
pozwolić im znaleźć złoto i dostarczyć je na pokład, a potem się
zobaczy.
— Ale to oznacza, że będziemy jeszcze dłużej czekać. Czy ty nie
robisz się mięczakiem, John?
Usłyszałem odgłos uderzenia, następnie westchnienie i szamota-
ninę, jakby ktoś usiłował odzyskać oddech. Rozległo się charczenie
94
•
Chyba się udusił, sir! — wykrzyknął Dick.
•
Jeszcze nie — odparł Silver tonem swobodnej rozmowy. —
Uważaj pilnie, Dick... Czy widzisz, jak sinieje? Poczekaj, najpierw
musi odpowiednio zmienić kolor, a dopiero potem go puszczę.
Cholera, kończy się światło. Nic nie widzę — pokażę ci to innym
razem... Siadaj, Israelu... Teraz rozumiesz, o co mi chodziło,
kolego?
•
Chraaa!
•
Gdyby można było wierzyć tym sukinsynom, pozwoliłbym
im dopłynąć do połowy drogi powrotnej, a potem wyrzucił za
burtę.
•
Ale przecież my jesteśmy marynarzami — zaprotestował
Dick.
•
Majtkami pokładowymi — sprostował Silver. — Potraficie
utrzymać kurs, ale jaki kurs?
•
Mamy przecież jedno z tych nowoczesnych urządzeń radio-
wych, wyszukujących namiary — wysapał Israel.
•
A jeśli ono nawali, tak jak to się stało z radarem i krótkofa-
lówką, to kto będzie prowadził obserwację słońca? Czy znasz tu
kogoś, kto by wiedział, gdzie znajduje się górna strona sekstantu?
Boże święty, Israelu, Karaiby mają tysiąc pięćset mil średnicy. To
jest tysiąc pięćset mil nie oświetlonych raf! Co się stanie... och, do
diabła z tym. Wiem na pewno, że musimy ich zgładzić, nim
opuścimy wyspę, bo inaczej będę miał do czynienia z buntem.
Zanim sobie z tym poradzę, będzie tu dwadzieścia pięć trupów
i będę musiał żeglować samotnie — a więc, do cholery, zabijemy
ich na wyspie. Jesteś zadowolony? Będziesz miał wódę, swoją
lekareczkę i pewnie skończysz w komorze gazowej. Spiesz się,
spiesz, spiesz.
Israel Hands chrząkał raz po raz.
•
Zawsze zmierzałeś do celu prosto, jak strzała, John. Ale
większość chłopaków chce mieć trochę zabawy po drodze.
•
I gdzie oni teraz są? Pew był żebrakiem, a w końcu zginął.
Wątrobę Flinta zamarynowali w Savannah. Mieli zabawę po drodze
i gdzie się znaleźli? Mogli przejść na emeryturę bogaci jak teksańscy
milionerzy, gdyby byli bardziej ostrożni.
•
Ale kiedy przejmiemy statek? — zapytał Dick. — I co z nimi
zrobimy?
95
•
Dick, trafiłeś w samo sedno. Dobrze, powiem ci. Pew
zostawiłby ich na tej wyspie, aby zdechli z głodu. Flint opowiedział-
by się raczej za posiekaniem ich na kawałki. Billy Bones także,
a może wolałby raczej wsadzić im w głowę kulkę z czterdzie-
stkipiątki.
•
Jak mawiał Billy, umarli nie gadają — wyszeptał Israel. —
Szybki cios nożem zwykle wystarcza, naturalnie, ale kiedy zachodziła
potrzeba znalezienia pewnego rozwiązania, Billy bardziej ufał panu
Coltowi.
•
Tak, Billy był inny. śałuj, że go nie poznałeś, Dick. Ja
z kolei jestem łagodniejszy w porównaniu z nim. Łatwo obcuję*
z ludźmi, pewnie to zauważyłeś. Ale w tej sprawie też opowiadam
się za tym, by ich zgładzić. Lepiej się zabezpieczyć, niż potem
ż
ałować. Kiedy już będę siedział na werandzie patrząc, jak kwitną
moje gaje pomarańczowe, to nie chcę, by ten tłum z głównej kabiny
zjawił się u mnie z szeryfem na czele. Mówię wam: czekajcie,
a kiedy nadejdzie czas, to rżnijcie.
•
Teraz dobrze gadasz — odparł Israel Hands.
•
Nie martw się o mnie, Israelu. Jedziemy na tym samym
wózku. Proszę cię tylko o jedną przysługę. Trelawney jest mój.
Czekam na moment, kiedy będę mógł gołymi rękami urwać mu łeb.
— Zgoda, jeśli ja dostanę lekarkę.
Silver zachichotał.
— Zawsze miałeś skłonność do panienek — Dick, czy możesz
sięgnąć do beczki i podać mi garść orzeszków?
W tej chwili powinienem wyskoczyć i pobiec do senatora
wrzeszcząc, by chwytał za broń, byłem jednak zbyt przerażony, by
ruszyć palcem, nie mówiąc już o ścierpniętych nogach. Słyszałem,
jak Dick wstaje; po chwili jego ręce pojawiły się we wnętrzu beczki,
ale w tej samej chwili zatrzymała go trzecia ręka.
•
Pieprzyć fistaszki — powiedział Israel. — Lepiej się napijmy.
•
Tak jest, do cholery! — rzucił Silver. — Dick, aby ci
dowieść, jak bardzo ci ufam, oto masz, kolego, klucz do mojego
schowka w kambuzie. Przynieś butelkę.
A więc stąd czerpał alkohol pan Arrow.
Kiedy Dick odszedł, Israel powiedział szeptem coś, czego nie
dosłyszałem.
— Dick jest ostatni. Nikt z pozostałych nie przyłączy się do
nas — dodał głośno. Oznaczało to, że wśród załogi jest jednak
kilku uczciwych ludzi. Tylko jak ich rozpoznać?
Dick wrócił z butelką; usłyszałem gulgotanie, kiedy flaszka
krążyła z rąk do rąk.
•
Za powodzenie — powiedział Dick.
•
Za kapitana Flinta. Wiem, że jest gdzieś tam na dole
i szczerzy do nas zęby — rzekł z szacunkiem Hands.
•
Krew i złoto — roześmiał się Silver. — Nie ma jednego bez
drugiego. Idą w parze, jak mamusia i szarlotka.
Nagle w beczce zrobiło się jasno. W pierwszej chwili sądziłem,
ż
e wykryli moją obecność. Ale kiedy podniosłem głowę, dostrzegłem
księżyc na niebie. Jego poświata nadawała srebrzystą barwę spali-
nom z dieslowskiego silnika, wydobywającym się z komina. Potem
rozległ się nierówny chór głosów z „bocianiego gniazda":
— Ziemia! Ziemia! Na wprost przed dziobem!
12
Narada
Wszyscy biegli na dziób — po pokładzie dudniły buty i nagie
stopy. Kiedy brzeg był już wyraźnie widoczny, wyskoczyłem
z beczki, przedostałem się obok kambuza do głównej kajuty,
a stamtąd poszedłem na pokład udając, że dopiero obudziłem się
na swej koi. Nikt niczego nie zauważył. Kiedy znalazłem się
w przedniej części statku, zastałem tam całą załogę stłoczoną na
szczycie dziobu „Hispanioli". Doktor Livesey podskakiwała, starając
się zobaczyć coś ponad szerokimi ramionami marynarzy. Wzajemnie
pomagając sobie, wspięliśmy się na działo i stwierdziliśmy, że
warstwa mgły, która wcześniej utrudniała obserwację, podniosła się
wraz z wyjściem księżyca.
Zobaczyliśmy trzy góry, strome, o ostrych kształtach. W księżyco-
wej poświacie wydawały się kanciaste i poszarpane. Bliżej nas
znajdowały się dwie niższe góry; dzieliła je odległość kilku mil. Za nimi
majaczyła trzecia, o wiele wyższa — jej wierzchołek ginął we mgle.
Byłem wciąż zesztywniały z przerażenia po tym, co usłyszałem
siedząc w beczce. Słyszałem dudniący głos kapitana Smolletta —
słowa dochodziły do mnie jak z innego świata. „Hispaniola"
skorygowała kurs o kilka stopni, by podejść do wyspy od wschodu.
— Okay — powiedział kapitan zadowolony, że sternik nie
wsadzi nas na skały. — Czy któryś z marynarzy zna tę wyspę?
98
Long John Silver śmiało wystąpił naprzód.
•
Ja ją znam, sir. Zatrzymał się tu, by uzupełnić zapasy wody,
tramp, na którym służyłem jako kucharz. To jest Wyspa Skarbów.
•
Doprawdy? Czy stanęliście na kotwicy od południa, za tą
małą wysepką?
•
Dokładnie tak, sir. Ta wysepka nosi nazwę Wyspy Szkiele-
tów; była kryjówką piratów.
•
Piratów! Kiedy to było?
•
Och, przed wiekami — zachichotał Silver. — Wtedy, kiedy
przyszła na świat moja papuga. Jeden z chłopaków z tamtego
trampa znał marynarskie nazwy, nadane poszczególnym punktom.
Chwileczkę... Czy widzicie tę niską górę na północy? To Wzgórze
Fokmasztu. Trzy wzniesienia stojące szeregiem, od północy na
południe nazywają się odpowiednio Fok, Grot i Bezan.
Zrozumiałem, o czym Silver mówi. W świetle księżyca góry
przypominały statek.
•
Grot, ta duża góra z wierzchołkiem w chmurach była też
nazywana Spyglass, ponieważ prowadzono stamtąd obserwację.
Spyglass to stare, pirackie określenie teleskopu, Jim.
•
Popatrzmy na mapę — rzekł Smollett. — Czy to jest to
miejsce?
Long John prawie że wyrwał mapę z rąk kapitana. Byłem się
gotów założyć, że rozczarował się, kiedy zobaczył czysty, nowy
papier. To nie była pożółkła mapa pokazujące miejsca ukrycia
skarbu, którą razem z moją mamą znaleźliśmy w torbie Billy'ego
Bonesa, tylko dokładne jej odwzorowanie, zawierające wszystkie
nazwy, wzniesienia i głębokość wody w różnych punktach. Brako-
wało jedynie czerwonych krzyżyków i dopisków kapitana Flinta.
Bez tych ostatnich informacji Long John mógł sobie przeszukiwać
góry do końca życia i nie znaleźć niczego. Przez chwilę Silver był
tak wściekły, że mógłby udusić Smolletta, ale natychmiast ukrył
swój gniew.
— Tak jest, sir. To z całą pewnością właśnie tu. Bardzo dobra
mapa, ładnie wyrysowana. Ciekawe, kto ją wykonał? Tu powinniśmy
stanąć, na „Kotwicowisku Kapitana Kidda". Tak nazywał to
miejsce facet z tamtego statku. Niech pan spojrzy, nawet prąd
zaznaczyli tu, jak należy. Mocny na południu, dalej skręca na
północ wzdłuż zachodniego brzegu. Dobrze pan zrobił, podchodząc
99
od wschodniej strony. Szczególnie, jeśli ma pan zamiar wpłynąć do
przystani.
Smollett odebrał Silverowi mapę ze słowami:
— Dziękuję, kucharzu. Wezwę was, kiedy będę potrzebował
waszej pomocy.
Byłem zaskoczony przyznaniem Long Johna, iż zna tę wyspę.
Kiedy zobaczyłem, że zbliża się do mnie, przestraszyłem się.
Najprawdopodobniej nie ma pojęcia, że siedziałem w beczce po
orzeszkach, tłumaczyłem sobie, ale tak bardzo przeraziłem się jego
okrucieństwa i podstępnej natury, iż podskoczyłem, kiedy dotknął
mojego ramienia.
— Masz szczęście, Jim — powiedział. —Jeżeli Smollett dowiezie
nas na tę wyspę, będziesz miał niezłą zabawę. Możesz pływać,
wspinać się na góry, polować na kozice — tak, tak, kozice
mieszkają na tej wyspie. Sam będziesz łaził po górach niczym
kozica. O, jak bardzo bym chciał być znowu młodym chłopcem —
na chwilę zapomniałem nawet, że nie mam jednej nogi. Powiem ci,
chłopcze, że to wspaniałe miejsce dla młodego, zdrowego człowieka.
Kiedy zdecydujesz się wybrać na wycieczkę, zgłoś się do starego
Johna, a on przygotuje ci wałówkę.
Poklepał mnie po ramieniu i pokuśtykał z powrotem do swego
kambuza.
Kapitan Smollett, senator Trelawney i doktor Livesey rozmawiali
we trójkę na mostku. Zamierzałem im opowiedzieć, co usłyszałem,
kiedy byłem w beczce, ale obawiałem się, że ktoś, na przykład
stojący na wachcie Israel Hands, nabierze podejrzeń, jeśli nagle
podbiegnę do nich, przerywając konwersację. Na szczęście doktor
Livesey zauważyła, jak nerwowo spaceruję po pokładzie, i zawołała:
— Jim, mój drogi, pobiegnij proszę do kajuty i przynieś mi
papierosy, dobrze?
Dziękując Bogu za jej nałóg, przyniosłem gauloise'y.
-— Proszę nie mówić ani słowa — wyszeptałem.
•
Co takiego, Jim?
•
Ciii! Niech pani zaprowadzi do kajuty kapitana i senatora
Trelawneya, a następnie zawoła mnie. Mam straszliwe nowiny.
Na twarzy pani doktor odbiło się zaskoczenie i niepokój. Zaraz
jednak opanowała się i rzekła głośno:
— Dziękuję ci za papierosy, Jim.
100
Po tych słowach odwróciła się do swych rozmówców robiąc
wrażenie, że włącza się do przerwanej dyskusji. Przez chwilę
rozmawiali ze sobą. Obserwowałem całą trójkę z boku udając, że
przyglądam się ciemnej linii wybrzeża, wzdłuż którego płynęliśmy.
Nikt z nich nie podniósł głosu ani nie okazał zaskoczenia, ale
wiedziałem, że pani doktor powiedziała już pozostałym to, co
usłyszała ode mnie. Po chwili usłyszałem, jak kapitan wzywa Joba
Andersona i wydaje polecenie:
•
Wszyscy na pokład.
•
Marynarze! — odezwał się kapitan Smollett. — Oto, jak
wygląda sytuacja. Oto wyspa, do której zamierzaliśmy dopłynąć.
Senator Trelawney, który, jak się orientujecie, wali zawsze prosto
z mostu, zapytał mnie, jak stoją sprawy; odpowiedziałem, że
wykonaliście wspaniałą robotę. Usłyszawszy to zaprosił mnie i panią
doktor do kajuty, by wypić po kielichu za wasze zdrowie i nasze
powodzenie w dalszej części rejsu. Mam nadzieję, że reszta podróży
będzie równie pomyślna jak początek. Senator zamierza też wydać
rum wam, abyście mogli wypić za nasze zdrowie. Niezły pomysł,
co? Powinniście podziękować senatorowi.
Marynarze zaczęli bić brawo i wznosić okrzyki. Krzyczeli tak
długo i ochoczo, że aż zacząłem wątpić, czy faktycznie zamierzają
nas zabić.
— I jeszcze jeden okrzyk na cześć kapitana Smolletta! — zawołał
Long John Silver. — To wielki żeglarz!
Załoga wrzeszczała dalej.
Wte4y Smollett, senator i doktor Livesey zeszli z mostku. Po
chwili na pokład przekazano wiadomość, że wzywają Jima Haw-
kinsa do kajuty. Israel Hands zachichotał ochryple:
— Boją się, że urżniesz się razem z nami.
Zbiegłem na dół i znalazłem całą trójkę przy stole, na którym
stała butelka wina. Doktor Livesey zapalała następnego gauloise'a
od poprzedniego, co wskazywało, że jest mocno zaniepokojona.
Zazwyczaj robiła kilkuminutową przerwę między jednym i drugim
papierosem. Był ciepły wieczór; przez otwarty bulaj widziałem
w świetle księżyca białą, piaszczystą plażę Wyspy Skarbów.
— No, mów, Jim — zaczął senator. — Co się stało?
Przytoczyłem co do słowa rozmowę, jaką prowadził Silver. Nikt
mi nie przerywał, choć wszyscy wpatrywali się we mnie niczym
101
jastrzębie. Czułem, że zadają sobie' pytanie: jak dalece można
wierzyć temu chłopcu?
•
Usiądź, Jim — rzekła doktor Livesey, kiedy doszedłem do
końca opowieści. Wskazała mi krzesło koło siebie i nalała szklankę
coca-coli. Następnie — ku mojej uldze — obecni podnieśli kieliszki
i wypili za moje powodzenie i odwagę. Wpatrywałem się w dno
mojej szklaneczki. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu czułem, jak
łzy napływają mi do oczu. Nie wiem, czy było to zwyczajne
odprężenie po paraliżującym strachu, który przeżyłem w ciągu
minionej godziny, czy też coś głębszego, skoro na swój sposób
przestałem już być dla nich dzieckiem.
•
Kapitanie — odezwał się senator Trelawney. —To pan miał
rację, a ja się myliłem. Zachowałem się jak kompletny idiota,
a teraz czekam na pańskie rozkazy.
•
Nie jest pan większym głupcem ode mnie — odrzekł
kapitan. — Nigdy w życiu nie słyszałem o organizowaniu buntu
w kompletnej tajemnicy. Aż trudno mi uwierzyć, że nie zorien-
towałem się, na co się zanosi. Równie dobrze mógłbym się zaciągnąć
jako steward, a Jima mianować dowódcą. Ta załoga mnie przechyt-
rzyła.
•
To dzieło Silvera — wtrąciła pani doktor. — On jest bardzo
zdolnym człowiekiem.
•
Chciałbym zobaczyć, jak go sadzają na krześle elektrycz-
nym — odpalił Smollett. — Ale sama gadanina nic tu nie pomoże.
Musimy coś zrobić. Wiemy wszyscy, że czeka nas walka. Uważam,
ż
e powinniśmy uderzyć, zanim oni nas zaatakują, i zrobić to
w chwili, kiedy najmniej będą się tego spodziewali... Chciałbym się
skoncentrować na trzech czy czterech punktach. Jeżeli pan senator
nie zgłasza sprzeciwu, przedstawię je po kolei.
•
To pan jest kapitanem — odparł wielkodusznie Trelaw-
ney. — Słuchamy.
•
Po pierwsze, musimy płynąć dalej, ponieważ nie możemy
zawrócić. Gdybyśmy rozkazali płynąć z powrotem, to już by-
libyśmy martwi. Po drugie, mamy jeszcze trochę czasu, przy-
najmniej do chwili odnalezienia złota. Po trzecie, część załogi
pozostaje po naszej stronie. Czy możemy liczyć na pańskich
ludzi, senatorze?
— Absolutnie tak. Jest ich trzech. Razem z nami czyni to
102
siedem osób, jeśli wliczymy Jima i panią doktor. Ale co z załogą?
Którzy z marynarzy są uczciwi?
•
Najprawdopodobniej ci, których zatrudnił senator — po-
wiedziała doktor Livesey. — Ci, którzy zaciągnęli się, zanim
pojawił się Silver.
•
Obawiam się, że to niezupełnie tak — zgasił nadzieję
Trelawney. — Hands jest jednym z tych, których sam przy-
jmowałem.
•
Ja również miałem do niego zaufanie — przyznał kapitan.
•
Nie mogę wprost uwierzyć, że te sukinsyny to Amerykanie —
wybuchnął senator. — Chciałbym, żeby ta łajba zatonęła, kiedy oni
będą na pokładzie.
•
Problem polega na tym — ciągnął kapitan Smollett — że nie
możemy podjąć walki nie wiedząc, kto stoi po naszej stronie. Na
razie musimy ich bacznie obserwować i cicho siedzieć, dopóki nie
ustalimy, komu możemy zawierzyć. A to niełatwe zadanie. Wolał-
bym raczej podjąć walkę natychmiast, wóz albo przewóz.
•
A co się dzieje z radiem? — zapytała doktor Livesey. — Czy
jest nadal popsute?
•
Jest w jeszcze gorszym stanie niż radar — wyjaśnił ponuro
kapitan. — Mamy dwa takie cuda techniki, a brakuje nam części,
by sporządzić wieszak na ubrania. Założę się, że te szumowiny
wlały do radia kubeł wody morskiej, aby mieć pewność, że nie
będziemy w stanie wezwać pomocy. Zresztą to urządzenie od
początku było kiepskie.
Senator Trelawney odruchowo zaczął bronić urządzenia, po-
chodzącego z wojskowego demobilu, które kupił za grosze pan
Blandly. Natychmiast jednak przerwała mu pani doktor:
•
Jim ma największe szanse wyniuchać, kto stoi przy nas.
•
A to dlaczego?
— Ludzie są przyzwyczajeni, że się wśród nich kręci. Uważają
go za zwykłego dzieciaka. Może coś się im wyrwie w jego obecności.
Senator Trelawney spojrzał na mnie z nadzieją w oczach.
•
Pani doktor ma rację. Liczymy na ciebie, Jim.
•
Tylko bądź ostrożny — ostrzegł mnie kapitan Smollett. —
Oni są gotowi poderżnąć szpiegowi gardło w ułamku sekundy.
Miałem ochotę schować się pod stołem. Nie wyobrażałem sobie,
w jaki sposób mogę skłonić ludzi Silvera, by zdradzili się przede
103
mną ze swych sekretów. Mogliśmy sobie mówić to i owo, ale
faktem jest, że mieliśmy po swej stronie siedem osób z dwudziestu
sześciu ludzi obecnych na pokładzie „Hispanioli". W tej sytuacji
musieliśmy się liczyć z gwałtowną, wyczerpującą walką na śmierć
i życie. W dodatku wśród siedmiu zaufanych znajdowałem się ja,
mały chłopiec, i pani doktor, będąca kobietą. Jeśli chodzi o do-
jrzałych mężczyzn, to stosunek sił wynosił pięciu u nas do dziewięt-
nastu po stronie Silvera.
Cześć Trzecia
Moja przygoda na brzegu
13
W jaki sposób dotarłem na brzeg
W świetle dnia Wyspa Skarbów wyglądała inaczej.
Kiedy następnego dnia rano wyszedłem na pokład, byliśmy już
bardzo blisko lądu. „Hispaniola" zatrzymała maszynę i kołysała się
potężnie na wysokiej fali o pół mili na południowy wschód od
krańca wschodniego brzegu. Widać było szarą barwę lasów,
pokrywających większą część wyspy. Tu i ówdzie przebijała smuga
ż
ółtego piasku lub ciemnozielona kępa sosen, lecz ogólnie biorąc
wyspa była smutna i szara.
Góry wyrastały ponad drzewa, gołe skały wznosiły się niczym
wieże. Miały dziwne kształty, ale najdziwaczniej wyglądała
Góra Spyglass; była ona o jakieś trzysta czy czterysta stóp
wyższa od pozostałych. Jej zbocza biegły pionowo w dół jak
ś
ciany drapaczy chmur, które widziałem w Nowym Jorku,
a wierzchołek był ścięty niby cokół, na którym można ustawić
posąg.
Nasz statek kołysał się na oceanicznej fali, skrzypiał, jęczał
i podskakiwał; w tym czasie ludzie senatora pracowali w maszyno-
wni, starając się nasmarować przegrzane łożysko wału napędowego
na rufie. Nie można było wykonać nawet kroku, jeśli człowiek nie
trzymał się relingu; zacząłem odczuwać nudności. Jak już wspomi-
nałem, nie cierpiałem na chorobę morską nawet podczas najcięższych
107
sztormów, ale obecnego obracania się i podrygiwania w miejscu
nie mogłem już znieść, szczególnie z pustym żołądkiem; zdawałem
sobie sprawę, że jeśli to potrwa dłużej, przyłączę się do senatora,
który wisiał wychylony za burtę.
Można by sądzić, że powinniśmy być szczęśliwi, iż możemy
oglądać ląd po tak długim czasie przebywania na morzu, szczególnie
w tak piękny, słoneczny poranek, kiedy ptaki nurkowały w po-
szukiwaniu ryb, a powietrze przepełniał ich pełen podniecenia
wrzask. Ja jednak czułem się paskudnie. Płynęliśmy z tak daleka,
by znaleźć się w miejscu ponurym i wywołującym dreszcz. Może był
to objaw nadchodzącej choroby morskiej, a może wrażenie wywo-
łane widokiem smutnych, szarych lasów na brzegu, fala przybojowa,
której potężny grzmot dochodził z wąskiej plaży, czy surowe,
skaliste góry; cokolwiek to było, serce opadało mi do pięt.
Nienawidziłem tego pejzażu, a także wszelkiej myśli na temat
Wyspy Skarbów.
Przy potężnej fali, grożącej wrzuceniem statku na skały
i śrubie nadal unieruchomionej przez Joyce'a, Huntera i Re-
drutha, którzy w wariackim tempie pracowali pod pokładem,
wyglądało na to, że nic lepszego już się tego dnia nie wydarzy.
Wrażenie to potwierdził kapitan Smollett, każąc spuścić na
wodę szalupy, których zadaniem będzie holowanie statku wokół
wyspy. Marynarzom nie spodobał się ten pomysł. Nawet przy
spokojnym morzu była to ciężka harówka, ale przy prażącym
słońcu i braku najlżejszego nawet powiewu, który by ich ochło-
dził, kiedy wysoka fala groziła rzuceniem łodzi o burtę „Hi-
spanioli" i rozrzuceniem znajdujących się w nich ludzi po morzu
niczym garści piłeczek pingpongowych, była to prawdziwie pie-
kielna perspektywa. Zgłosiłem się na ochotnika do łodzi pro-
wadzącej, chociaż byłem zbyt lekki, by się do czegokolwiek
przydać, i raczej zawadzałbym mężczyznom ciągnącym linę ho-
lowniczą. Łodzią tą dowodził Anderson, ale zamiast utrzymać
porządek i mówić majtkom, co mają robić, wyklinał i narzekał
równie głośno jak cała reszta.
Głośne przekleństwa zrobiły swoje — w końcu pochwyciliśmy
linę i zaczęliśmy ciągnąć z całych sił ciężki statek. Anderson
powiedział:
— Trzy, cztery mile takiej zabawy i będziemy na miejscu.
108
Pozostali odpowiedzieli przekleństwami, a ja zrozumiałem, że
wkrótce czekają nas bardzo poważne kłopoty. Wystarczy jedno
spojrzenie na wyspę, a ci ludzie zupełnie zapomną, kto tu jest
szefem.
Trzy szalupy holowały z wolna „Hispanjolę" mila po mili,
wokół cypla i w głąb zatoki, u której ujścia leżała Wyspa Szkieletów.
Ludzie senatora wreszcie włączyli rufowy wał napędowy, który
zaczął się obracać, więc wspięliśmy się z powrotem na pokład
i umocowaliśmy szalupy za holownikiem, który zaczął się poruszać
o własnych siłach.
Jednostką kierował teraz Long John Silvet. Usadowił się obok
sternika, wsparty na jednej nodze i kuli; było oczywiste, że zna
kanał jak własne pięć palców, nawet lepiej, niż wskazywała mapa.
Marynarz na dziobie co chwila zarzucał sondę — sonar głębokości
dołączył do radaru i radia, które powędrowały na złomowisko
urządzeń elektronicznych. Ilekroć podawał zmierzoną głębokość,
okazywara się ona większa ocf wielkości zaznaczonych na mapie.
Long John nie wahał się nawet przez chwilę. Zauważywszy, że
stanąłem tuż obok, wyjaśnił:
— Fala przypływu drąży kanał lepiej niż fcogłębiarka.
Płynęliśmy w głąb zatoczki, by zakotwiczyć. Dokładnie w poło-
wie drogi od Wyspy Szkieletów do stałego lądu, o trzecią część mili
od obu brzegów, kapitan Smollett wydał rozkaz:
— Spuścić kotwicę!
Załoga schrzaniła robotę, więc zaczął wrzeszczeć. Łańcuch
zakleszczył się. Trzeba było odczepić kotwicę i przywiązać ją do
grubej liny. Ostatecznie ciężkie, żelazne pazury z pluskiem zanu-
rzyły się w wodzie i opadły na czyste, piaszczyste dno. Chlup-
nięcie wystraszyło tysiące ptaków, które wzbiły się w powietrze ze
swych kryjówek w gałęziach drzew. Kapitan Smollett wydał
polecenie: „Maszyna stop!" i przystań pogrążyła się nagle w gro-
bowej ciszy.
Miejsce to było rzeczywiście osłonięte przc
z
ląd. Zakotwiczenie
tu było równie bezpieczne jak na środku stawij. Las pokrywał niski
brzeg ze wszystkich stron. Z oddali spoglądały na nas góry,
jakbyśmy znaleźli się na teatralnej scenie. Do naszego bajorka
wpływało kilka rzek — prawdę mówiąc, były to raczej błotniste
potoki. Liście rosnących wzdłuż nich roślin wabiły jaskrawą, trującą
109
zielenią. Nigdzie nie było śladu domu czy nawet starego bunkra;
gdybyśmy nie wiedzieli dzięki mapie, że jest inaczej, można by było
pomyśleć, że jesteśmy pierwszymi ludźmi, stawiającymi stopę na tej
wyspie.
Powietrze było ciężkie, nieruchome. Ledwie słyszalny pomruk
fali przybojowej dochodził z odległości pół mili, gdzie morze
uderzało o brzeg u wylotu zatoki. Wokół unosił się ciężki zapach
butwiejących liści i spróchniałych drzew. Doktor Livesey zmarsz-
czyła nos.
— Może jest tu też złoto — mruknęła cichutko — ale gotowa
jestem założyć się o wszystkie pieniądze, że malaria na pewno.
Mówiłam, że jeszcze będziesz mi wdzięczny za te zastrzyki, Jim.
Kapitanie Smollett, proponuję, aby przypomniał pan całej załodze
o potrzebie zażycia chininy.
Polecenie Smolletta spotkało się z jawnymi szyderstwami. Od
momentu powrotu na pokład z szalup holowniczych marynarze
zachowywali się, jak gdyby byli na pikniku, i w jawny sposób
ignorowali rozkazy. Śmiali się, gdy zawalili sprawę z opuszczeniem
kotwicy, a teraz gapili się na wyspę, jakby przyjechali tu na
przyjęcie. Kręciłem się po pokładzie mając wrażenie, że tylko krok
dzieli nas od buntu. Podzieliłem się po cichu tą obserwacją
z doktor Livesey, która przekazała ją senatorowi i kapitanowi
Smollettowi.
— Patrzcie! — powiedziała nagle pani doktor.
Kuśtykając, Long John Silver krążył od jednej grupy do drugiej
i najwyraźniej dyskutował z ludźmi. Kiedy kapitan wydał polecenie
poluzowania liny kotwicznej, zjawił się natychmiast z uśmiechem:
— Tak jest, sir — rzekł ponaglając marynarzy, by mu pomogli.
Pociągnął ich własnym przykładem, a kiedy zadanie zostało wyko-
nane, zaśpiewał kilka linijek piosenki o małpach. Zgodnie z tym, co
usłyszałem siedząc w beczce, kucharz bał się tak samo jak my, choć
z zupełnie innych powodów.
Kapitan zwołał następne zebranie w głównej kajucie.
— Sytuacja jest bliska wybuchu — ostrzegał. — Jeśli wydam
tym ludziom następny rozkaz, wepchną mi go z powrotem do
gardła. Jeżeli będę się przy nim upierał, sięgną po noże. A jeżeli się
wycofam, Silver zorientuje się, że ich podejrzewamy, a wtedy także
zobaczymy noże.
110
•
•
•
•
No więc co mamy robić? — senator wyglądał na poważnie
przestraszonego.
•
Przykro mi to mówić, ale naszą jedyną szansą jest Silver.
Zależy mu na utrzymaniu porządku tak samo jak nam, przynaj-
mniej do czasu odszukania złota. Do tej chwili będzie naszym
przyjacielem i zrobi wszystko, by przywołać do rozumu te
szumowiny... Powiem wam coś. Zamierzam zaproponować ludziom
przepustkę na brzeg.
•
Przepustkę?
•
Pozwolę im zejść na ląd, wypuścić trochę pary i dam
Silverowi szansę na spędzenie z nimi pewnego czasu. Jeśli zejdą
wszyscy, poniesiemy kotwicę i odpłyniemy stąd. Jeśli kilku zostanie
na pokładzie, może uda się nam poradzić sobie z nimi. Problem
powstanie wówczas, jeśli wszyscy zostaną. Na szczęście broń palna
jest pod naszą kontrolą.
Wsunął klucz do zamka schowka na broń; w tym samym czasie
senator poszedł po Redrutha, Huntera i Joyce'ą. Nasze informacje
najwidoczniej wcale ich nie zaskoczyły, bez oporów zgodzili się
wziąć pistolety. Redruth i Hunter sprawdzili je jak ludzie znający
się na broni strzeleckiej. Doktor Livesey zastanawiała się nad
wyborem automatycznego pistoletu kalibru .45, ale ostatecznie
zdecydowała się na zgrabny, nieduży rewolwer policyjny .32 i ukryła
go pod bluzką. Kapitan Smollett umieścił w swych głębokich
kieszeniach kilka sztuk broni i pomaszerował rozmawiać z załogą.
— Posłuchajcie mnie, chłopcy. Mamy za sobą cholernie upalny
dzień, pełen roboty, od której pęka kręgosłup, W związku z tym
zarządzam przepustkę na ląd!
Marynarze wrzeszczeli z radości niczym ludzie świętujący
Czwarty Lipca; zanim szum uciszył się, usłyszałem, jak senator
Trelawney mówi szeptem do doktor Livesey:
•
Te głupie skurwiele sądzą, że znajdą to złoto pod nogami,
kiedy tylko dotrą do plaży.
•
Kuk! — wykrzyknął kapitan Smollett. — Przygotujcie górę
kanapek i mnóstwo zimnej lemoniady. Niech ludzie wezmą ze sobą
suchy prowiant. Przed zmierzchem dam sygnał powrotu na pokład
syreną i gwizdkiem. Bawcie się dobrze, chłopcy. Zasłużyliście na to.
Kolejny wybuch radości poderwał ptaki z drzew, które teraz
krążyły nad kotwicowiskiem zawodząc jak duchy potępieńców.
111
Smollett ponownie zszedł do kajuty; moim zdaniem było to słuszne
posunięcie, ponieważ gdyby został na pokładzie, stałoby się oczywis-
te, że zdaje sobie sprawę z faktycznej sytuacji. Na wszystkich
twarzach malowało się najwyraźniej przekonanie, że to nie Smollett,
tylko Silver jest rzeczywistym kapitanem tej załogi. Nie chodzi o to,
by Long John nie wykonywał tego, co do niego należało; z tego, co
usłyszałem od Israela Handsa, kiedy ukryłem się w beczce, ci ludzie
gotowi byli walczyć nawet z nim o sztabkę złota. Uczciwi maryna-
rze — jak stwierdziliśmy, było kilku takich na pokładzie — muszą
być strasznie gapowaci, skoro tego nie dostrzegli. Najprawdopodob-
niej pozwolili po prostu na przejęcie władzy przez prowodyrów, ale
nie chcieli się zgodzić na nic więcej. Czym innym jest przecież stanie
z boku z rękami w kieszeniach, a czym innym przejęcie władzy na
statku i zamordowanie niewinnych ludzi.
Wkrótce zebrała się grupa marynarzy, wybierających się na
brzeg. Sześciu postanowiło pozostać na pokładzie. Reszta, czyli
trzynastu ludzi, a wśród nich Silver, zasiadła w szalupach i przygo-
towała się do odpłynięcia.
Właśnie w tym momencie przyszedł mi do głowy szalony pomysł,
dzięki któremu mogło nam się udać zachować życie. Nie było nadziei
na przejęcie statku z rąk tej szóstki, zanim pozostali wrócą im
z pomocą. Nie czeka nas zatem walka, a więc nie będę potrzebny
swoim przyjaciołom. Niewiele myśląc, zdecydowałem popłynąć na
brzeg z większością marynarzy. Ludzie byli właśnie zajęci odpycha-
niem łodzi od kadłuba holownika, więc wystarczyło przeskoczyć
burtę i opuścić się na dziób najbliższej szalupy. Znalazłem się na niej
w chwili, gdy udało się im odbić. Zauważył mnie jeden z żeglarzy.
— To ty, Jim? Jezu, ukryj się, dzieciaku. Long John nie
powinien cię zobaczyć.
Ale znajdujący się na drugiej łodzi Silver usłyszał te słowa
i spojrzał ostro:
— Czy Jim Hawkins jest na tamtej łodzi?
Kilku ludzi odpowiedziało niewyraźnie, że tak, a ja zdałem
sobie sprawę, że popełniłem poważny błąd.
Łodzie płynęły do brzegu na wyścigi, silniki ryczały, marynarze
ś
piewali i wrzeszczeli z radości na całe gardło, z ustami pełnymi
jedzenia. Łódź, na której się znalazłem, szybciej wyruszyła, a poza
tym miała mocniejszy silnik, więc wyszła na czoło. Sternik skierował
112
dziób do brzegu, między dwa drzewa. W tym momencie łódź Long
Johna znajdowała się o sto jardów za nami. Złapałem gałąź
i przeskoczyłem na ląd, po czym biegiem ruszyłem do lasu.
— Jim! Jim! Zaczekaj! — darł się Silver.
Niech czytelnik nie dziwi się, że go nie posłuchałem. Skurczony,
przeskakiwałem i omijałem pnie drzew. Biegłem do chwili, kiedy
zabrakło mi tchu w piersiach. Upadłem wtedy na piasek, z trudem
łapiąc powietrze.
14
Pierwsza krew
Kiedy odzyskałem oddech, zauważyłem, że przebiegłem przez
podmokły teren, zarośnięty wierzbami, trzciną i dziwacznymi,
bagiennymi drzewami. Teraz znajdowałem się na skraju otwartego,
piaszczystego pasa ziemi, długiego na mniej więcej milę, upstrzonego
kilkoma sosnami i licznymi karłowatymi drzewami, przypominają-
cymi małe dęby, ale o liściach tak jasnych jak u wierzby płaczącej.
Za otwartą przestrzenią wznosiło się wzgórze, a jego dwa strome
wierzchołki błyszczały w jasnym słońcu.
Tu i ówdzie kwitły nieznane mi kwiaty oraz leżały wygrzewające
się w słońcu węże. Jeden uniósł łeb i zasyczał na mnie, a może raczej
zagrzechotał. Pochodziłem z Long Island, więc nie zetknąłem się
z grzechotnikami, ale widziałem w kinie mnóstwo westernów.
Obszedłem go więc ostrożnie, wypatrując jednocześnie innych
gadów.
Zbliżyłem się do gęstej kępy owych drzew przypominających
dęby; jak się później dowiedziałem, w istocie były to dęby, tylko
z gatunku wiecznie zielonych i nie tracących liści. Płożyły się nisko
na skraju piaszczystej łachy niczym cierniste krzewy, ich gałęzie
wyginały się, a liście były tak maleńkie jak na krzewinkach czarnych
jagód. Kępa drzew ciągnęła się od szczytu piaszczystego kopca
w dół, rozszerzając się, po czym wznosiła się do brzegu szerokiego
114
bagniska zarośniętego trzciną, przez które płynął jeden z potoków
wpadających do zatoczki. W gorących promieniach słonecznych
trzęsawisko parowało, a widoczny dalej zarys Góry Spyglass drżał
niczym fatamorgana.
Nagle coś poruszyło się wśród trzcin. Wyleciała z nich dzika,
kwacząca kaczka, za nią druga. W ciągu kilku sekund z powierzchni
bagna poderwała się cała chmura ptactwa, które zaczęło krążyć
w powietrzu z głośnym wrzaskiem. Uznałem to za ostrzeżenie, że
zbliżają się moi kamraci. Odgłosy, które dotarły do mnie w kilka
chwil później dowodziły, że miałem rację. Czyjś głos, początkowo
odległy i cichy, zbliżał się i stawał coraz głośniejszy.
Z przestrachu schowałem się pod najbliższym drzewem, bojąc
się nawet oddychać.
Odpowiedział mu inny głos, a pierwszy, jak się zdołałem
zorientować, należący do Silvera, zadudnił znowu przez dłuższą
chwilę. Słyszałem w nim nacisk i żądanie. Inne dawały się słyszeć
tylko od czasu do czasu. Wyglądało na to, że marynarze dyskutują
z wielką powagą, prawie gwałtownie. Niestety, nie słyszałem słów.
Potem zamilkli i, jak sądzę, usiedli na ziemi. Nie podchodzili
bliżej, więc ptaki uspokoiły się i znowu opadły na trzęsawisko.
Odezwały się we mnie skrupuły, że nie robię tego, co do mnie
należy. Jeśli już byłem na tyle głupi, by wyjść na brzeg, to
przynajmniej powinienem podsłuchać, co planuje Long John Silver,
i wyjawić to przyjaciołom. Aby to osiągnąć, należało niestety
podczołgać się i zbliżyć do dyskutujących. Bardzo mocno zbliżyć.
Byłem w stanie dokładnie określić, gdzie znajduje się Long
John, kierując się nie tylko głosami jego i człowieka, który mu
odpowiadał, ale i tym, że nad ich głowami ptaki dalej krążyły
z piskiem, choć większość dawno usiadła na ziemi.
Czołgając się na rękach i kolanach zbliżałem się do nich powoli,
mając przykrą świadomość, że jeśli mnie zauważą, to koniec. Nie
zdążę bowiem wyskoczyć z krzaków, zanim ci dwaj mnie dopadną.
Wreszcie wysunąłem głowę spomiędzy liści i zobaczyłem ich na
niewielkiej polance na skraju bagna. Long John Silver i marynarz
Tom rozmawiali w cztery oczy.
Oświetlało ich słońce. Silver zdjął kapelusz i zwrócił do swego
rozmówcy szeroką, nie osłoniętą twarz pokrytą kropelkami potu.
Jakby chciał go do czegoś przekonać.
115
•
Słuchaj, kolego. To dlatego, że mam o tobie jak najlepszą
opinię. Jesteś na samej górze mojej listy. Gdyby tak nie było, czy
sądzisz, że zadawałbym sobie trud, by cię ochronić? To wszystko
już skończone, człowieku. Oni pójdą naprzód, z nami albo bez.
Boże, gdyby te czubki wiedziały, że cię ostrzegam, odesłaliby do
domu nasze kości. Moje też, kolego. Nie tylko twoje. Wiele dla
ciebie ryzykuję.
•
Silver — odrzekł Tom; zauważyłem, że był czerwony na
twarzy i starał się zapanować nad ochrypłym, drżącym głosem. —
Silver, jesteś stary i uczciwy, jak powiadają, masz też kupę forsy
ulokowanej w tym twoim barze. Ja jestem roboczym wołem i nie
mam niczego takiego. Jesteś także odważny, idę o zakład. Powiedz
mi więc, dlaczego właśnie ty zblatowałes się z tymi bandziorami?
Nie jesteś takim typem jak oni. Jeśli chodzi o mnie, wolę stracić
prawą dłoń, niż iść razem z takimi mętami. Jeśli oni zamierzają
podnieść bunt...
Nagle przerwał, zaniepokojony jakimś hałasem. Właśnie miałem
okazję wysłuchać słów jednego z uczciwych marynarzy — a tu
rozległy się inne odgłosy, dobiegające z głębi trzęsawiska: najpierw
wściekły wrzask, potem strzał i wreszcie straszny krzyk.
Odbite od Góry Spyglass echo niosło tea długi, okropny dźwięk
coraz dalej. Bagienne ptaki znowu wzbiły się w niebo niczym
ciemna chmura. Śmiertelny krzyk dzwonił mi jeszcze w uszach,
kiedy okolica uspokoiła się, ptaki osiadły na ziemi. W gęstym
powietrzu upalnego popołudnia słychać było tylko trzepotanie
skrzydeł i odległy grzmot przyboju.
Usłyszawszy wrzask Tom podskoczył i spojrzał z przerażeniem
w stronę, z której dochodziły głosy, ale Silver nie zwracał na to
uwagi. Stał opierając się lekko na swej kuli i przyglądał się
uczciwemu marynarzowi jak przyczajony do skoku wąż.
— John! — wykrzyknął Tom wyciągając rękę.
— Precz z łapami! — krzyknął Silver, cofając się.
Tom był wstrząśnięty i wściekły.
•
Precz z łapami? Co masz na sumieniu? Co to był za krzyk,
do cholery?
•
Krzyk? — uśmiechnął się Silver, mając się jeszcze bardziej na
baczności niż przed chwilą; jego oczy zwęziły się tak, że przypominały
otwory strzelnicze bunkra. — Ten krzyk? To przypuszczalnie Alan.
116
Tom okazał się bohaterskim człowiekiem.
— Alan? Z takiego kolegi można być dumnym. A co do ciebie,
Johnie Silverze, ty sukinsynu, to byliśmy kumplami od dawna, ale
nie zamierzam dłużej przestawać z tobą. Jeśli umrę, to przynajmniej
jako uczciwy człowiek. Zabiłeś Alana? Zabij i mnie, jeśli potrafisz.
Odważnie odwrócił się tyłem do kucharza i ruszył w kierunku
plaży. Nie uszedł daleko. John z okrzykiem na ustach chwycił
gałąź, uwiesił się na niej, wysunął kulę spod pachy i rzucił ją przed
siebie. Ostry koniec mocno uderzył Toma między łopatki — wyrzucił
ręce w górę, jakby został ugodzony włócznią, po czym z jękiem
upadł na twarz.
Nie byłem w stanie ocenić, jak ciężko został zraniony, ale
sądząc po odgłosie, kula mogła zgruchotać mu kręgosłup. W każdym
razie i tak stracił wszelkie szanse, kiedy Long John Silver wydobył
nóż. Zręczny jak małpa kucharz, nawet bez jednej nogi i kuli,
w mgnieniu oka usiadł na leżącym marynarzu i dwukrotnie zatopił
ostrze aż po rękojeść w jego bezbronnym ciele. Ukryty w krzakach
słyszałem jego pomruki, kiedy wymierzał ciosy.
Zacząłem tracić świadomość. Cała wyspa zdawała rozpływać się
jak we mgle — Silver, ptaki, Góra Spyglass, wszystko krążyło
wokół mnie. Jednocześnie słyszałem dźwięk najrozmaitszych dzwo-
nów i odległe krzyki.
Kiedy przyszedłem do siebie, zabójca stał wyprostowany, z kulą
pod pachą i w kapeluszu na głowie. U jego stóp leżało nieruchome
ciało Toma. Cała reszta wyglądała dokładnie tak, jak przedtem.
Słońce nadal wypalało parujące bagno i wysoką górę; ledwie
mogłem uwierzyć, że przed chwilą na moich oczach zamordowano
człowieka.
Silver pochylił się i wytarł o trawę zakrwawione ostrze. Potem
wyciągnął z kieszeni gwizdek i zadął kilkakrotnie. Nie znałem
znaczenia tego sygnału, ale wiedziałem, że zapowiada on coś
niepokojącego. Z pewnością zbiegną się tu inni. Co będzie, jeśli
któryś z nich mnie zobaczy? Zabili już przecież dwóch uczciwych
ludzi, którzy nie chcieli się do nich przyłączyć. Ja byłbym następ-
ny — po Tomie i Alanie.
Cichutko odwróciłem się i pod osłoną krzaków odpełzłem jak
mogłem najszybciej, nie robiąc przy tym zbyt wiele hałasu. Skiero-
wałem się do lasu. Czołgając się słyszałem, jak nawołują się ludzie
117
z załogi Silvera — to tu, to tam — i podwoiłem szybkość.
Wydostawszy się spomiędzy dębów pobiegłem jak szalony, nie
dbając o kierunek. Gnany obłędnym, bezmyślnym strachem starałem
się uciec od nich jak najdalej.
Było to beznadziejne. W jaki sposób dostanę się do szalupy,
kiedy kapitan Smollett da sygnał, żeby wracać na pokład? Ludzie
Johna skręciliby mi kark w jednej chwili. Z całą pewnością uznali
moją ucieczkę za dowód, że za dużo wiem. Wszystko było skoń-
czone. Zostałem odcięty od „Hispanioli", od senatora i kapitana
Smolletta, a także od doktor Livesey. Miałem do wyboru dwie
rzeczy: ukryć się gdzieś i czekać na śmierć z głodu albo wybrać
szybszą śmierć od noża Silvera. ,
Takie myśli spowodowały, że jeszcze bardziej przyspieszyłem
biegu. Zanim zastanowiłem się, dokąd zmierzam, znalazłem się
u podnóża niewielkiego wzgórza o dwóch wierzchołkach. W tej
części wyspy dęby były wyższe, rosły rzadziej i i bardziej przypomi-
nały leśne drzewa. Między nimi gdzieniegdzie pojawiały się sosny
wysokie na pięćdziesiąt lub siedemdziesiąt stóp. Powietrze było tu
ś
wieższe i chłodniejsze niż na mokradłach, niemal rześkie.
W tym właśnie miejscu przeraziłem się kolejny raz — tak
bardzo, że stanąłem jak wryty, z sercem bijącym w szalonym rytmie.
15
Człowiek z Wyspy Skarbów
Wspinałem się na strome, kamieniste wzgórze, kiedy wśród
drzew przeleciała z grzechotem garść małych kamyków. Podniosłem
wzrok i zobaczyłem duży kształt chowający się za pniem sosny. Nie
potrafiłbym stwierdzić, czy był to niedźwiedź, człowiek czy małpa.
Zauważyłem jedynie, że postać była duża, cierrmej barwy i owłosio-
na. Zatrzymałem się wystraszony.
Teraz miałem drogę odciętą z obu stron — za sobą miałem Long
Johna Silvera i jego zabójców, przed sobą tę przei-ażającą istotę, czającą
się w lesie. Po chwili wahania stwierdziłem, że lepsze jest niebezpieczeń-
stwo znane od nieuświadomionego. Banda Silvcra, a nawet sam Long
John wydawali się mniej przerażający niż tajemniczy stwór leśny.
Odwróciłem się powoli, by nie prowokować licha; następnie, oglądając
się nerwowo za siebie, zawróciłem w kierunku łodzi.
W tym samym czasie dziwna postać wyskoczyła zza drzewa
i zwinnie okrążyła mnie, odcinając mi drogę. Byłem już zmęczony
biegiem, ale nawet gdybym był zupełnie wypoczęty, nie byłbym
zdolny uciekać z tak wielką szybkością, z jaką ona poruszała się od
drzewa do drzewa. Zwinne niby jeleń, nieznane stworzenie biegło
na dwóch nogach, jak człowiek, ale w przeciwieństwie do istot
ludzkich, jakie dotąd widziałem, było zgięte wpół, pochylone nisko
nad leśnym poszyciem.
119
Przypomniały mi się opowieści marynarzy o dawnych Indianach
Carib (od których pochodzi obecna nazwa Karaibów), którzy byli
ludożercami. Zaczerpnąłem powietrza, by krzykiem wezwać pomo-
cy, ale w tej samej chwili doszedłem do wniosku, że skoro
towarzysząca mi istota jest człowiekiem, to może się okazać mniej
niebezpieczna niż Long John Silver. Rozglądając się wokoło
w poszukiwaniu drogi ucieczki, przypomniałem sobie nagle o małym
pistolecie, wręczonym mi w kajucie przez senatora. Nie byłem
zatem całkowicie bezbronny. Wobec tego ruszyłem śmiało w kierun-
ku mieszkańca wyspy.
Człowiek ten zniknął za najbliższym drzewem, ale musiał mnie
obserwować, bo kiedy stwierdził, że idę w jego stronę, wyszedł mi
na spotkanie. Po chwili zawahał się, cofnął, znowu posunął się do
przodu, by wreszcie, ku mojemu zaskoczeniu, rzucić się na kolana
z rękami złożonymi w modlitewnym geście.
Zatrzymałem się.
•
Kim jesteś?
•
Nazywam się Ben Gunn — odpowiedział głosem chropawym
i skrzeczącym jak dźwięk zardzewiałych zawiasów. — Jestem
biednym Benem Gunnem. Od trzech lat nie rozmawiałem z ludzką
istotą.
Stwierdziłem, że ten człowiek nie jest Indianinem. Miał bardzo
mocno opaloną skórę. Nawet jego wargi były czarne. Ale oczy miał
tak samo niebieskie jak ja. Nigdy nie widziałem kogoś odzianego
równie nędznie. Wydawało się, że jego ubranie zostało wykonane
ze strzępów płótna żaglowego i naoliwionych szmat. Składało się
z samych łat, umieszczonych jedna na drugiej i umocowanych
kawałkami mosiężnych guzików, starych suwaków i niewygar-
bowanej skóry. Jedynym porządnym elementem odzienia był
skórzany pas otaczający jego talię, spięty zmatowiałą mosiężną
klamrą. W zestawieniu z Benem Gunnem stary Billy Bones, czyli
„kapitan", prezentowałby się niczym model z katalogu firmy Sears
Roebuck.
•
Od trzech lat? — wykrzyknąłem. — Czy jest pan rozbitkiem?
•
Pozostawili mnie tu — odrzekł ze smutkiem. — Od trzech
lat odżywiam się mięsem kozic, jagodami i ostrygami. Nie przyjąłem
tego wyroku biernie. Nie zamierzałem siedzieć w oczekiwaniu na
ś
mierć. Ale Bóg widzi, jak bardzo brakowało mi prawdziwego
120
jedzenia. Hej, kolego, czy przypadkiem nie masz przy sobie Fig
Newtons *? Nie masz. Jezusie, całymi nocami śnię, że znajduję duże
pudło Fig Newtons. A potem budzę się i stwierdzam, że utknąłem
tutaj...
— Gdyby tylko udało mi się wrócić na statek — odpowiedzia-
łem. — Na pokładzie mamy ich całe tony.
Kiedy rozmawialiśmy, przypatrywał mi się trochę jak wariat,
macał moją kurtkę i zachowywał jak ktoś podniecony przebywaniem
z drugim człowiekiem. Kiedy jednak wspomniałem o statku, jego
twarz rozjaśniła się.
•
Statek? Co masz na myśli mówiąc „gdyby mi się udało
wrócić"? Kto może ci w tym przeszkodzić?
•
Z pewnością nie pan.
•
Tego możesz być pewny, chłopcze. Powiedz, jak masz
na imię?
•
Jim.
•
Jim, Jim — powtarzał, rozkoszując się brzmieniem tego
słowa. — A więc, Jim, gdybyś o tym jeszcze nie wiedział, masz do
czynienia z człowiekiem, który żyje niczym zwierzę i jest tak zły, jak
tylko może być ludzka istota. Nie domyśliłbyś się tego, patrząc na
mnie. Widzisz przed sobą faceta, który wyrósł w porządnym domu.
Czy uwierzyłbyś w to?
•
No, nie, nawet jeśli pan tak mówi.
•
Ale to fakt. Miałem wspaniałą matkę, która wychowała
mnie, jak należy. Potrafiłem wyrecytować Przysięgę Wierności
szybciej niż jakiekolwiek inne dziecko w szkole, znałem też wszystkie
słowa „Gwiaździstego Sztandaru"**. Ale wszystko to poszło psu
na budę. Zacząłem dość niewinnie — żebrałem na rogu ulicy.
Następnie zacząłem palić papierosy i pić piwo. Mama ostrzegała
mnie, przewidziała krok po kroku moje staczanie się, niech Bóg da
jej wieczne odpoczywanie, ale ja nie słuchałem. A więc na swój
sposób Bóg dał mi ostatnią szansę, rzucając mnie na tę wyspę.
Miałem mnóstwo czasu na przemyślenia. To jest najlepsza rzecz,
jaka mi się kiedykolwiek przydarzyła. Wróciłem na prostą drogę.
* Fig Newtons — z ang. — popularne w Ameryce ciasteczka, często z figą
w środku, wprowadzone na rynek przez firmę Newton (przyp. tłum.).
** „Gwiaździsty Sztandar" — z ang. — w oryginale „The Star Spangled
Banner"; tytuł hymnu amerykańskiego (przyp. tłum.).
121
Już nigdy nie zobaczysz mnie z butelką rumu, no, może z wyjątkiem
małej szklaneczki dla uczczenia szczęśliwego ocalenia, jeśli będę
miał taki trunek w zasięgu ręki. Przysięgam poprawę i wiem, jak to
osiągnąć. I jeszcze jedno, Jim — rozejrzał się niespokojnie dookoła
i ściszył głos, przysuwając się do mnie. — Jestem też bogaty.
Pomyślałem, że tak długie życie na odludziu spowodowało, że
biedakowi poprzestawiało się pod sufitem. Musiał to wyczytać
z wyrazu mojej twarzy, bo zaczął wykrzykiwać jak szaleniec:
— Bogaty! Mówię ci, bogaty! I ciebie też uczynię bogatym. Jeszcze
będziesz dziękował swej szczęśliwej gwieździe, że się na mnie natknąłeś.
Nagle spochmurniał. Chwycił mnie za ramię i pogroził palcem.
— Mów prawdę, Jim. Ten twój statek to łajba Flinta, prawda?
Ledwie powstrzymałem okrzyk radości. A więc w tym żałosnym
rozbitku znalazłem przyjaciela.
•
Nie, to nie jest statek Flinta. Flint nie żyje. Jest jednak taki
kłopot, że na naszym pokładzie znaleźli się pewni ludzie z dawnej
załogi Flinta i wywołali bunt. Zabili już dwóch marynarzy, którzy
nie chcieli się do nich przyłączyć.
•
Czy jest wśród nich człowiek... z jedną... nogą? — zapytał
ledwie dosłyszalnie.
•
Silver?
•
Mój Boże, Silver. Tak brzmiało jego nazwisko.
— Jest kucharzem. A także przewodzi bandytom.
Gunn szarpnął moją rękę.
— Jeżeli to Long John cię tu wysłał, to już jestem martwy...
Jaką rolę odgrywasz w tym wszystkim, Jim? Powiedz mi wreszcie.
Po czyjej stronie stoisz?
Natychmiast podjąłem decyzję: opowiem mu całą historię
poczynając od dnia, w którym w hotelu moich rodziców zjawił się
stary marynarz i kończąc na wydarzeniach dzisiejszego dnia. Gunn
wysłuchał uważnie; kiedy skończyłem, pogładził mnie po głowie.
— Dobry z ciebie chłopak, ale wpadłeś w tarapaty, co? Nic się
nie martw, tylko zdaj się na Bena Gunna, a może wszystko się
wyprostuje. Ben Gunn jest odpowiednim facetem dla ciebie...
i twoich przyjaciół. Powiedz mi, czy ten twój senator okaże mi
wdzięczność, jeśli i jemu pomogę wydostać się z kłopotów?
Odrzekłem, że wobec mnie senator Trelwney zawsze był bardzo
szczodry.
•
Jeśli tak, to zaoferuję mu swoje usługi jako ogrodnik. Nie
interesuje mnie wprawdzie koszenie trawy, ale może mógłby mi
odpalić ze sto tysięcy kawałków z pieniędzy, które obecnie prawie
ż
e należą do mnie?
•
Jestem pewien, że tak zrobi. Umawialiśmy się, że każdy
otrzyma swoją działkę.
•
I zabierze mnie do domu? — ogorzałą twarz Bena rozjaśnił
dziwaczny uśmiech.
•
Z pewnością tak. Poza wszystkim, jeżeli pozbędziemy się
bandy Silvera, będzie brakowało ludzi do obsługi statku.
•
Cudownie — odetchnął z ulgą. — Cudownie. On jest
dżentelmenem i potrzebuje mojej pomocy. Cudownie... Dobra, Jim.
Oto moja propozycja. Mówię to jedynie tobie i nikomu innemu.
Byłem na statku Flinta, kiedy on zakopywał skarb, zabrany
z hitlerowskiego okrętu podwodnego.
•
Mówi pan poważnie?
•
Najpoważniej, chłopcze — odparł Ben Gunn. — Flint zabrał
ze sobą na brzeg sześciu ludzi, trzeba było sześciu silnych mężczyzn,
by to wszystko przenieść. Przebywali na lądzie przez tydzień, a my
zostaliśmy na wodzie, niedaleko brzegu i przewracały nam się
kiszki w brzuchu. Pewnego dnia kapitan zasygnalizował, abyśmy
się zbliżyli. Ale wrócił na pokład sam jeden, w małej łódce. Na
głowie miał zakrwawiony bandaż, a jego twarz była biała jak kreda.
Ale dokonał tego, dał sobie radę, podczas gdy tych sześciu pozostało
na wyspie, sztywnych jak deska i przysypanych ziemią. Nikt na
pokładzie nie potrafił sobie wyobrazić, jak on z tego wyszedł, ale
to musiała być śmiertelna walka. Jeden przeciw sześciu! Wygrał
Flint. Billy Bones był jego pierwszym oficerem, a Long John
starszym podoficerem. Zapytali Flinta, gdzie jest złoto. Kapitan
spojrzał im prosto w oczy i wybuchnął śmiechem. „Sprawdźcie, jeśli
chcecie, ale statek wraca po dalsze skarby", odrzekł. Jak z tego
wynika, Flint zamierzał wydobyć z wraku inne kosztowności.
Jednak już nigdy nie wróciliśmy do tamtej łodzi podwodnej.
Zakończyliśmy rejs w Savannah z jakichś powodów, których nigdy
nie udało mi sie wykryć.
Przed trzema laty pływałem na innym statku. Któregoś dnia
dostrzegliśmy tę wyspę. Powiedziałem innym: „Chłopcy, Flint
ukrył tutaj złoto hitlerowców. Poszukajmy go". Kapitanowi nie
123
podobał się ten pomysł, ale cała załoga ruszyła za mną — przedo-
staliśmy się na brzeg. Szukaliśmy dwanaście dni. Z dnia na dzień
ludzie wkurzali się coraz bardziej. W końcu powiedzieli: „Pieprzyć
to wszystko" i wrócili na statek. Byli jednak tak wściekli na mnie,
ż
e zostawili mnie na brzegu. Błagałem, aby mnie zabrali ze sbą. Ale
oni tylko rzucili mi z łodzi kilof i szpadel, życząc dobrej zabawy.
Zostawili mi także karabin załadowany jedną kulą. „To na wypadek,
gdybyś się nudził", wrzeszczeli. Świetny żart, prawda, Jim? Trzy
lata, mój chłopcze. Trzy długie lata. Ani kęsa przyzwoitego jedzenia,
ani jednego hamburgera czy łyku whisky. Tylko kozina, ostrygi
i jagody. Popatrz na mnie. Czy wyglądam na przygłupa i gamonia?
Powiesz z pewnością, że nie, a ja potwierdzę, że wcale nie byłem taki.
Mrugnął do mnie i klepnął mnie w plecy.
— Opowiedz po prostu senatorowi, co się wydarzyło i kim
jestem. Powiedz mu, że spędziłem trzy lata w samotności, modląc
się niekiedy i myśląc o mojej drogiej, starej matce. Przede wszystkim
jednak byłem zbyt zajęty, aby się nudzić. W tym miejscu mrugnij
do niego, a on już będzie wiedział, o czym mowa. Dobrze? Zgoda?-
Mrugnął jeszcze raz, jakby łączył nas wspólny sekret.
•
A potem powiedz senatorowi tak: „Gunn to świetny facet,
który chętniej zawrze układ z nieposzlakowanym senatorem niż ze
zgrają gangsterów; kiedyś zresztą sam był jednym z nich, ale potem
przypomniał sobie, na czym polega różnica między dobrem i złem.
Stało się to, gdy włóczył się po wyspie i robił rzeczy, o których była
już mowa wcześniej".
•
Nie mam pojęcia, o czym pan mówi — wtrąciłem. — Ale to
bez znaczenia, bo i tak nie mogę wrócić na statek i porozumieć się
z senatorem.
•
Hmmm. To jest problem, faktycznie. No cóż... Zawsze
pozostaje nam jeszcze łódeczka, którą wykonałem sam, tymi oto
rękami. Jest ukryta pod białą skałą. Jeśli zdarzy się coś strasznego,
możemy ją — ty i ja — wyciągnąć wieczorem, po zapadnięciu
zmroku... Hej, a co to takiego?
Był to wystrzał z działa; echo niosło go od jednego krańca
wyspy do drugiego, odbijając się od górskich zboczy.
— Rozpoczęła się walka! — wykrzyknąłem. — Chodźmy!
Ruszyłem biegiem do przystani; nie obawiałem się już niczego.
Ben Gunn trzymał się obok, pędząc tak, jakby miał skrzydła.
124
— Na lewo! — krzyknął po drodze. — Na lewo. Trzymaj się
lewej strony, Jim! Nurkuj pod drzewami, tam, widzisz, właśnie
w tym miejscu zabiłem po raz pierwszy kozicę. One teraz pochowały
się w górach. Obawiają się Bena Gunna. Patrz, tam jest cmętnarz
(na pewno chodziło mu o cmentarz). Widzisz te kopczyki? Tam leży
sześciu marynarzy, o których ci opowiadałem. „Z prochu powstałeś
i w proch się obrócisz". Czasami chodziłem tam zmówić za nich
modlitwę. Wiesz, zwłaszcza wtedy, gdy mi się zdawało, że jest
niedziela. Wiem dobrze, że tu nie ma kościoła ani kaznodziei, ale
do diabła, liczy się przecież intencja, czyż nie?
Biegłem, a on tak ględził nie zauważając nawet, że mu nie
odpowiadam ani słowem.
W kilka chwil po wystrzale armatnim rozległa się długa seria
z broni ręcznej; suche zarośla rozgorzały jasnym płomieniem. Po
chwili ogień zgasł. Pędziłem dalej do chwili, gdy o ćwierć mili przed
sobą zobaczyłem amerykańską flagę, powiewającą nad kępą drzew.
Cz
ęść
Czwarta
Warowny obóz
16
Opowiadanie pani doktor: w jaki
sposób opuściliśmy statek
Kapitan, senator i ja omawialiśmy we trójkę wydarzenia
w kabinie, kiedy od kadłuba odbiły szalupy z marynarzami
zwolnionymi na przepustkę. Słyszeliśmy ich piosenkę: „O, małpy
nie mają ogonów w Zamboanga", zawsze kojarząca mi się z wojną
i tawernami, od których należy się trzymać z daleka.
Pytanie brzmiało, czy jesteśmy w stanie pokonać sześciu bun-
towników pozostałych na pokładzie i podnieść kotwicę, zanim
reszta ludzi powróci z wrzaskiem, by nas powstrzymać. Smoliett i ja
opowiadaliśmy się za podjęciem tej próby; właśnie urabiałam
senatora, kiedy do kajuty wtargnął Hunter z informacją, że Jim
wkradł się do jednej z łodzi udających się na ląd.
•
A to mały suk... Po czyjej on jest stronie? — mówił Hunter.
•
Prosiliśmy, aby dla nas szpiegował — odparł ponuro Smol-
iett. — Właśnie to robi.
Przed moimi oczyma pojawiła się straszliwa wizja, jak oddaję
ciało Jima jego matce. Wiedząc, w jaki sposób postępuje załoga,
byłam pewna, że nigdy już nie zobaczymy go żywego. Wybiegłam
na pokład, a mężczyźni ruszyli za mną. Przystań cuchnęła jak
piekielny inkubator malarii i dyzenterii. Płaty asfaltu służącego do
uszczelniania szpar przywierały nam do butów. Było wyjątkowo
gorąco.
129
Mądrale, którzy zdecydowali się pozostać na pokładzie, narzekali
siedząc w cieniu baldachimu rozciągniętego nad przednim pokładem.
Widać było szalupy przywiązane na brzegu do drzew i pilnujących
ich strażników — po jednym przy każdej łodzi. Obok wpadała do
zatoki rzeczka wypływająca z bagniska. Jeden z marynarzy gwizdał
„Małpy".
Nie mieliśmy szansy ucieczki, skoro Jim znalazł się w szponach
Silvera. Nie mogliśmy jednak również spokojnie czekać, postano-
wiliśmy więc, że Hunter i ja popłyniemy na brzeg w niewielkiej
dinghy, by przekonać się, co tam się dzieje.
Szalupy z marynarzami skierowały się na prawo, a ja z Hunterem
płynęliśmy na wprost, orientując się na oznaczony na mapie
bunkier. Gwizd marynarza nagle ucichł; zobaczyłam, jak głowy
strażników łodzi pochylają się ku sobie. Ludzie ci najwyraźniej
dyskutowali, co robić. Gdyby pobiegli powiadomić o naszej
wyprawie Silvera, wszystko mogłoby się potoczyć inaczej; ale
najwidoczniej otrzymali rozkazy, by nie ruszać się ani na krok.
Rozsiedli się więc i wkrótce nad wodą znowu popłynęła piosenka
o małpach.
W tym miejscu na brzegu znajdowało się nieznaczne wgłębienie;
trąciłam łokciem mego towarzysza wskazując mu, żeby tam skiero-
wał łódź; chcieliśmy przed dobiciem do wyspy ukryć się przed
oczyma strażników. Wybiegłam na plażę w kapeluszu, spod którego
zwieszała się osłaniająca kark chustka, przywodząca na myśl
francuską Legię Cudzoziemską. Miała mnie ona chronić przed
ostrym słońcem. W ręku trzymałam pistolet na wypadek spotkania
ze zbuntowanymi marynarzami.
Po pokonaniu niespełna stu jardów dotarłam do bunkra.
Został on z pewnością wybudowany w czasie wojny przez
Marynarkę Wojenną USA w celu prowadzenia obserwacji dla
ochrony przed okrętami podwodnymi. Wykonano go jak należy.
Odniosłam wrażenie, że sześciu ludzi mogło tu powstrzymać inwazję
wzywając jednocześnie pomoc przez radio. Teraz naturalnie nie
było już żadnego radia, sterczał jedynie zardzewiały maszt antenowy,
złamany przez huragan. Natomiast zasieki z drutu kolczastego
pozostały nie naruszone, a cały bunkier robił wrażenie równie
odpornego jak Fort Knox. Wzniesiono go na pagórku wokół
ź
ródełka, z którego biła czysta, chłodna woda; przypomniało mi to
130
o jedynym niedostatku w naszej ufortyfikowanej kajucie na „His-
panioli"—mieliśmy tam pożywienie, alkohol, cygara, broń i amuni-
cję, ale nie było wody.
Ś
ciany bunkra zrobiono z grubego, uzbrojonego betonu,
a z przestrzeni między konstrukcją i zasiekami z drutu kolczastego
usunięto drzewa, by obrońcy mogli ze środka ostrzeliwać napast-
ników zmagających się z pierwszą przeszkodą. Zastanawiałam się,
czy tutaj będziemy bezpieczniejsi niż na pokładzie „Hispanioli",
kiedy nagle usłyszałam krzyk przerażenia i bólu.
ś
adna inna sanitariuszka polowa z oddziałów pancernych generała
Pattona nie była bardziej obeznana z nagłą śmiercią niż ja; patrzyłam
na nią, walczyłam z nią, przeżywałam, wreszcie zetknęłam się z nią
osobiście dzięki niemieckiemu pociskowi kalibru 88 mm, ale na ten głos
moje serce zamarło. „Jim Hawkins nie żyje" — to była pierwsza myśl.
Przebywanie na wojnie to jedna rzecz; służba w charakterze
medyka znaczy o wiele więcej. W naszej pracy nie było czasu na
ż
ałobę, a tym bardziej na zastanawianie się, co robić. W mgnieniu
oka podjęłam decyzję, pobiegłam na brzeg i wskoczyłam do łódki.
Dzięki Bogu, Hunter był starym rybakietn i umiał wiosłować
jak szalony. Migiem przebyliśmy zatoczkę i znaleźliśmy się znowu
na pokładzie „Hispanioli".
Tam przekonałam się, że wszyscy byli poruszeni. Senator był
biały jak kreda na myśl o kłopotach, w jakie nas wpędził. Jeden
z marynarzy-mądrali był tak samo wstrząśnięty. Smollett wskazał
na niego i powiedział po cichu:
— Ten facet nie najlepiej nadaje się do ich planów. Prawie że
zemdlał, kiedy usłyszał ten krzyk, pani doktor. Chyba niewiele
potrzeba, by go przeciągnąć na naszą stronę.
Zapoznałam kapitana z moim planem, po czym przystąpiliśmy
do opracowywania szczegółów.
Dobrze uzbrojonego starego Redrutha, emerytowanego polic-
janta, umieściliśmy w korytarzu pod pokładem, między główną
kajutą i przednim kasztelem. Hunter przeciągnął łódkę wokół rufy
na drugą stronę, by stała się niewidoczna zarówno dla ludzi na
brzegu jak i tych siedziących na przednim pokładzie. Wraz z Joy-
ce'em zaczęłam ładować do niej broń, amunicję, puszki z jedzeniem,
ś
wieżo upieczony przez Silvera chleb i ciasto. Na koniec wstawiłam
tam moją bezcenną czarną torbę i podręczną apteczkę.
131
W tym samym czasie senator z kapitanem byli na pokładzie.
Smollett zabrał się do Israela Handsa, najwyższego rangą przed-
stawiciela załogi.
— Panie Hands — zawołał — mam w ręku automatyczną
czterdziestkępiątkę. Senator Trelawney też celuje do was. Jeżeli
którykolwiek z was, sukinsyny, spróbuje przekazać sygnał tym na
brzegu, może się pożegnać z życiem.
Ludzie byli zupełnie zaskoczeni, jak tego oczekiwaliśmy; po-
szeptali między sobą i nagle cała szóstka znikła pod pokładem.
Najwidoczniej liczyli na to, że uda się im zajść nas od tyłu. Kiedy
jednak zobaczyli tam Redrutha z dwiema dubeltówkami gotowymi
do strzału i kilkoma rewolwerami za pasem, wrócili biegiem. Po
chwili z luku wyłoniła się głowa jednego z nich.
— Wyłaźcie, albo już po was! — zagrzmiał kapitan Smollett.
Głowa znikła. Przez chwilę ciężko przestraszeni marynarze nie
dawali najmniejszego znaku życia.
W międzyczasie wyładowaliśmy łódkę do granic wyporności
wszystkim, co nam wpadło w ręce. Wraz z Hunterem i Joyce'em
usiadłam w niej i powiosłowaliśmy do brzegu tak szybko, jak to
było możliwe.
Ta wyprawa już na dobre zwróciła uwagę strażników szalup.
Przerwali swą ulubioną piosenkę. Zanim nasza łódka skryła się za
występem lądu zobaczyłam, że jeden z nich jeden z nich zeskoczył
na piasek i znikł w dżungli. Przez moment namyślałam się, czy nie
popłynąć w tamtą stronę, by podziurawić ich łodzie, ale wiedziałam,
ż
e John Silver znajduje się niedaleko i że moglibyśmy się dostać
w pułapkę.
Po kilku sekundach dobiliśmy do brzegu w pierwotnie plano-
wanym miejscu i zaczęliśmy transportować przywieziony ładunek
do bunkra. We trójkę wykonaliśmy pierwszy kurs ciężko objuczeni
i przerzuciliśmy nasze pakunki przez zasieki. Joyce został na straży,
mając do dyspozycji strzelby i broń krótką, a ja z Hunterem
pobiegłam po resztę. Kursowaliśmy w tym straszliwym upale tam
i z powrotem, bez chwili przerwy na zaczerpnięcie oddechu, dopóki
ostatnia puszka nie znalazła się po drugiej stronie ogrodzenia
z drutu kolczastego. Wtedy poleciłam obu mężczyznom przenieść
wszystko do bunkra, a sama wróciłam do łodzi i wiosłując z całych
sił, wróciłam na „Hispaniolę".
132
Zaryzykowaliśmy powtórzenie całej operacji, co mogło się
wydawać dużo bardziej ryzykowne, niż było w istocie. Prawda,
ludzie Silvera przeważali nad nami liczebnie, ale my za to byliśmy
o wiele lepiej uzbrojeni. śaden z marynarzy na brzegu nie miał
karabinu czy strzelby — w każdym razie tak się nam wydawało —
a nawet przy założeniu, że przemycili w jakiś sposób kilka rewol-
werów, to powinniśmy położyć z sześciu, zanim uda się im zbliżyć
na odległość strzału z pistoletu.
Senator czekał na mnie na pokładzie rufowym; szczęśliwie
zdołał się już uwolnić od wyrzutów sumienia. Złapał linę, którą mu
rzuciłam, i przywiązał łódkę, po czym we dwójkę załadowaliśmy ją
ponownie. Tym razem była to głównie amunicja i żywność, do tego
pozostała część broni. Granaty wyrzuciliśmy do wody, mającej
w tym miejscu trzydzieści stóp głębokości. Była tak przezroczysta,
ż
e promienie słońca odbijały się od metalowych przedmiotów,
spoczywających na czystym, piaszczystym dnie.
Zaczął się odpływ. „Hispaniola" kręciła się wokół liny kotwicz-
nej. Z brzegu, gdzie marynarze pozostawili szalupy, rozległy się
nawoływania — była to dobra wiadomość dla Huntera i Joyce'a,
ukrywających się w bunkrze położonym nieco na wschód, ale dla
nas stanowiła sygnał, że należy odbijać od statku.
— Redruth!
Stary policjant wyłonił się z galerii pod pokładem i wsiadł do
łódki; osłanialiśmy go, kiedy się wycofywał. Ruszyliśmy powoli
wzdłuż kadłuba, by zabrać kapitana Smolletta.
— No, dobra, chłopaki! — zawołał ten ostatni. — Słyszycie
mnie?
Z głębi forkasztelu nie wyłoniła się żadna głowa.
— Abraham Gray! Zwracam się do ciebie, Abe Gray.
Nadal nie było odpowiedzi.
— Gray — ciągnął Smollett nieco głośniej — opuszczam pokład
i wydaję ci rozkaz udania się za swym kapitanem. Wiem, że w głębi
serca jesteś dobrym człowiekiem, a pozostali pewnie też nie są tacy
ź
li, jak im się wydaje. Macie trzydzieści sekund, by się do mnie
przyłączyć i ocalić życie.
Nie było najmniejszej reakcji.
— To ostatnia szansa, Abraham. Zastanów się dobrze. Ryzy-
kujemy własnym gardłem z każdą sekundą.
133
Spod pokładu dobiegł odgłos gwałtownej szamotaniny i silnych
uderzeń. Potem z luku wyskoczył Abraham Gray z nożem w ręku.
Z jego policzka płynęła krew. Podbiegł do kapitana jak dziecko,
które się zgubiło.
— Jestem, sir.
Razem ze Smollettem wskoczył do głęboko zanurzonej łódki,
po czym ruszyliśmy. Odpłynęliśmy od holownika, ale do bunkra
droga była daleka.
17
Dalszy ciąg opowiadania pani
doktor: ostatni kurs naszej łódki
Ostatni kurs zasadniczo różnił się od poprzednich. Przede
wszystkim łódka była bardzo przeciążona. Pięciu dorosłych pasaże-
rów, w tym trzech mężczyzn — Trelawney, Redruth i kapitan
Smollett—mierzących ponad sześć stóp wzrostu to było zbyt wielkie
obciążenie dla małej łódki, zwłaszcza że załadowaliśmy przecież także
ż
ywność, broń i amunicję. Burty ledwie wystawały ponad powierzch-
nię zatoki i kilka razy musieliśmy wylewać wodę z wnętrza. Moje
spodnie przemokły, zanim przebyliśmy sto jardów. Kapitan Smollett
rozsadził nas odpowiednio, co spowodowało, że łódka wróciła do
poziomu. Mimo to baliśmy się nawet zaczerpnąć powietrza.
Co więcej, zaczął się odpływ — pojawił się silny prąd, wy-
twarzający ostrą, szarpiącą falę, biegnący na zachód przez wody
zatoki i dalej na południe, w kierunku morza przez wąskie ujście,
które przebyliśmy dziś rano. Nawet nieznaczne zmarszczenie wody
było niebezpieczne dla naszej przeciążonej łódki, ale najgorszy był
prąd, znoszący nas z kursu, jakim zamierzaliśmy płynąć. Musieliśmy
szybko coś na to poradzić, by nie wylądować dokładnie pomiędzy
szalupami Silvera.
— Kapitanie, nie mogę utrzymać łodzi —- ostrzegłam; trzy-
małam ster, a Smollett i Redruth wiosłowali. — Prąd spycha nas
w dół. Czy możecie wiosłować mocniej?
135
— Nie, jeżeli nie chcemy pójść na dno. Głowa do góry, pani
doktor. Niech pan siada, senatorze, ona poradzi sobie sama. Niech
pani koryguje kierunek tak długo, aż pani osiągnie to, o co nam
chodzi.
Starałam się to zrobić, sterując pod prąd; udało się, ale za cenę
zmniejszenia prędkości.
•
Przy takim tempie będziemy płynęli cały dzień! — wykrzyk-
nęłam.
•
Nie mamy wyboru — odpowiedział kapitan Smollett nacis-
kając mocniej na wiosła. — Musimy posuwać się pod prąd, bo
inaczej wylądujemy między tamtymi szalupami. W jakimś momencie
prąd osłabnie i przebijemy się do brzegu.
•
Już słabnie, sir! — zawołał Abe Gray z dziobu. — Sądzę, że
może pani trochę popuścić, doktor Livesey.
•
Dzięki, Abe — traktowałam naszego niedawnego przeciw-
nika tak, jakby nic się nie wydarzyło. Wszyscy zgodzili się, że Gray
znowu jest jednym z nas.
Nagle przemówił kapitan; jego głos, poprzednio spokojny, był
teraz pełen niepokoju.
•
Działo.
•
Nie ma strachu — odrzekłam sądząc, że Smollett ma na
myśli ewentualność, że pozostali buntownicy na pokładzie otworzą
ogień do bunkra. — Ono jest zbyt wielkie, by je mogli wynieść na
brzeg, a nawet gdyby im się udało, nie będą w stanie przeciągnąć
go przez las.
•
Niech pani popatrzy za siebie, pani doktor.
Kapitan wiosłował z głową odwróconą do tyłu. Odwróciłam się
również i ku swojemu przerażeniu zobaczyłam, że tamci roili się
koło armaty, ściągając płócienną plandekę zasłaniającą zabawkę
senatora Trelawneya. Gdybym nie była tak zajęta przy sterze,
chybabym go wypchnęła za burtę — w kajucie znajdowały się
przecież pociski armatnie o wielkiej sile rażenia. Wystarczyło włamać
się do środka. Widziałam, jak jeden z marynarzy idzie na rufę
z siekierą w dłoni.
— O Boże — jęknął Abraham Gray głosem wskazującym, że
chętnie znowu zmieniłby obóz. — Israel był artylerzystą u kapitana
Flinta.
Zmierzaliśmy teraz wprost do wybranego punktu na brzegu; na
136
szczęście pokonaliśmy już silną falę, więc mogłam utrzymać właściwy
kurs mimo powolnego z konieczności tempa łodzi. Niestety,
zwracając łódź w stronę wybrzeża wystawialiśmy się całą długością
burty na strzał z działa „Hispanioli".
Z daleka dobiegł odgłos rąbania siekierą drzwi kajuty; jedno-
cześnie podły pijak, Israel Hands otworzył zamek armaty, by
załadować pierwszy pocisk.
•
Kto najlepiej strzela? — zapytał kapitan.
•
Senator Trelawney — odpowiedziałam.
•
Senatorze, czy chciałby pan położyć jednego z tych drani?
Najlepiej Handsa, jeśli się panu uda — ciągnął kapitan.
Mój senator Trelawney, niekiedy zachowujący się niemądrze,
tym razem był zimny jak stal. Podniósł karabin, wprowadził nabój
do komory i wycelował. W jego nieruchomych oczach było coś
z przerażającego gada. Pamiętam, że pomyślałam wówczas, że
niektóre wspomnienia z młodości nigdy nas nie opuszczają.
— Teraz — powiedział kapitan Smollett. — Niech pan zanadto
nie przyciska broni do ramienia, senatorze, bo nas pan zatopi.
Stwórzcie przeciwwagę, kiedy senator celuje. Wszystko dla pana,
senatorze.
Kapitan unieruchomił wiosła, a senator przesunął lufę na
„Hispaniolę". Pochyliliśmy się w przeciwną stronę, by łódź za-
chowała równowagę, a zrobiliśmy to tak delikatnie, że ani jedna
kropla wody nie wpadła do środka.
W tym czasie buntownicy kierowali działo w naszym kierunku.
Stojący tuż obok Hands, by wyrównać położenie armaty, był
najbardziej widoczny. Ale w chwili, gdy senator Trelawney wy-
strzelił, Hands pochylił się właśnie, by coś poprawić. Kula przeleciała
w miejscu, gdzie przed chwilą znajdowała się jego głowa, i trafiła
jednego z marynarzy.
Raniony wrzasnął, jego okrzyk podchwycili inni, rzucając się na
pokład. Rozległy się też wrzaski wśród gangsterów Silvera, którzy
nagle wypadli spomiędzy drzew i ładowali się na szalupy.
— Płyną do nas! — zawołałam. W ułamek sekundy później
zawył silnik.
— Płyniemy dalej — odrzekł kapitan, wiosłując w szaleńczym
tempie. — Teraz już nie ma znaczenia, czy zatopimy łódkę, czy nie.
Jeśli nie dotrzemy do brzegu, będziemy mieli za swoje.
137
•
Oni wypłynęli tylko jedną szalupą — powiedziałam. — Re-
szta ludzi zapewne posuwa się brzegiem, aby nas odciąć.
•
Mają kawał drogi — odparł Smollett wiosłując jeszcze
mocniej. — Oni nie są dla nas groźni. Gorsze jest to cholerne
działo. Na taki dystans nawet moja matka nie mogłaby chybić.
Senatorze, niech pan głośno krzyczy, kiedy Hands weźmie nas na
cel. Ruszę wtedy w inną stronę. A reszta niech się modli.
Poruszaliśmy się całkiem szybko jak na tak przeciążoną łódkę,
która na szczęście nie nabrała dużo wody. Byliśmy już niedaleko
brzegu; wystarczyłoby może ze czterdzieści uderzeń wiosłami, by
krypa uderzyła w piasek na wąskiej plaży, odsłoniętej na skutek
odpływu. Znaleźliśmy się już za występem lądu, osłaniającym nas
od strony szalupy z gangsterami; jej silnik pracował nierówno,
starając się pokonać płyciznę. Odpływ, który opóźnił nasz kurs,
osadził ich na mieliźnie. Jak jednak podkreślał Smollett, największe
niebezpieczeństwo groziło nam ze strony działa na pokładzie.
— Bardzo bym chciał zdmuchnąć jeszcze jednego, gdybyśmy
się zatrzymali — rzekł kapitan.
Było jednak bardzo wątpliwe, czy nawet tak dobry strzelec jak
senator może trafić na taką odległość. Ludzie Israela Handsa
ledwie zwracali uwagę na rannego kolegę. Ten człowiek żył —
widziałam, że stara się odczołgać dalej. Ale pozostali skupili się
przy armacie.
— Tym razem dosięgnę Handsa — powiedział senator pod-
nosząc karabin z takim samym jak poprzednio nieruchomym
spojrzeniem.
— Niech się pan wstrzyma! — odkrzyknął kapitan.
Zahamował z taką siłą, że rufa poszła pod wodę. W tej samej
chwili rozległ się huk wystrzału z działa. Pocisk przeleciał nad
naszymi głowami z szybkością pociągu ekspresowego. Nie dowie-
dzieliśmy się, gdzie spadł, ponieważ nie rozerwał się przy zetknięciu
z wodą — takie były skutki zakupienia przez pana Blandly
materiałów z demobilu, za co zresztą jestem mu dozgonnie wdzięcz-
na. Pocisk przeleciał jednak tak nisko nad naszymi głowami, że
potargał mi moje włosy. Gwizd i podmuch powiększyły jeszcze
nasze przerażenie.
Łódka z wolna szła pod powierzchnię; najpierw zanurzyła się
rufa — kapitan Smollett i ja siedzieliśmy po pas w wodzie.
138
Pozostali trzej mężczyźni przewrócili się i teraz podnosili się
przemoczeni, spluwając wodą.
Jak do tej pory, wszystko szło dobrze. Nikt z nas nie zginął ani
nie został ranny, a do brzegu mogliśmy już dostać się w bród. Tyle
ż
e cały ładunek znajdował się na dnie łódki. Jeszcze gorsze było to,
ż
e kilka sztuk broni straciło użyteczność. Ja sama podniosłam
z kolan strzelbę, wyrwałam zza paska pistolet i trzymałam je nad
głową. Co do kapitana Smolletta, przerzucił on przez ramię rzemień
swego karabinu i dowiódł przytomności umysłu unosząc suchą
broń do góry, tak że znajdowała się w powietrzu. Reszta arsenału
poszła pod wodę wraz z łodzią.
Jakby tego było za mało, z lasu dobiegły nas głosy zbliżających
się ludzi. Istniało niebezpieczeństwo, że odetną nam drogę do
bunkra. Gdyby zaś bandyci zdecydowali się przypuścić atak na
bunkier, Hunter i Joyce mogliby sobie z nimi nie poradzić. Hunter
to człowiek pewny, wiedzieliśmy o tym wszyscy. Ale Joyce był
lekkomyślnym, drobnym mężczyzną, nadającym się raczej do
podawania płaszcza niż do trwania przy towarzyszach w okopie.
Nie było czasu do stracenia, więc ruszyliśmy do brzegu brodząc
w wodzie. Porzuciliśmy zanurzoną łódkę i prawie połowę posiadanej
ż
ywności oraz amunicji.
18
Dalszy ciąg opowiadania pani
doktor: zakończenie pierwszego
dnia walki
Jak szaleni biegliśmy przez las oddzielający nas od bunkra.
Z każdym krokiem słyszeliśmy jednak coraz bliżej ludzi Silvera;
najpierw dochodziły nas ich głosy, potem tupot nóg, wreszcie trzask
gałęzi, gdy przedzierali się przez zarośla.
Byłam pewna, że nie uda się uniknąć walki, i odbezpieczyłam
strzelbę.
— Kapitanie — powiedziałam do Smolletta — senator jest
najlepszym strzelcem spośród nas. Niech mu pan da karabin.
Smollett wręczył swą broń Trelawneyowi, który ze spokojem,
w milczeniu (zachowywał się tak przez cały czas, odkąd opuściliśmy
statek) sprawdził karabin pewną ręką. Abe Gray nie miał broni,
więc rzuciłam mu trzydziestkędwojkę. Przyjemnie było patrzeć, gdy
sprawdzał, czy rewolwer jest załadowany, i obracał bębenek jak
człowiek przygotowujący się do walki. Stawało się rzeczą jasną, że
nasz nowo nawrócony towarzysz to prawdziwa pomoc.
Po pokonaniu trzydziestu jardów dotarliśmy na skraj lasu
i zobaczyliśmy bunkier. Dobiegliśmy do zasieków z kolczastego
drutu od strony południowej, dokładnie wtedy, gdy siedmiu
gangsterów prowadzonych przez bosmana Joba Andersona pojawiło
się z wrzaskiem z południowego zachodu.
Zawahali się na ułamek sekundy, jakby zaskoczeni naszym
140
widokiem; zanim oprzytomnieli, mieliśmy czas otworzyć ogień —
nie tylko senator i ja, ale również Hunter i Joyce z bunkra. Była to
niezbyt składna salwa, bo i my byliśmy zaskoczeni tym, że
znaleźliśmy się z nimi twarzą w twarz, ale jednak pozwoliła nam
uzyskać przewagę. Jeden z przeciwników upadł, a jego kumple
uciekli.
Przeładowując broń skierowaliśmy się wzdłuż linii zasieków do
trafionego przeciwnika. Dostał prosto w serce i leżał martwy.
Zaczęliśmy już składać sobie gratulacje, że udało się nam tak
blisko wylądować, kiedy z krzaków rozległ się wystrzał z pistoletu;
pocisk świstnął mi koło ucha, a biedny Tom Redruth zachwiał się
i upadł na tvarz. Wraz z senatorem odpowiedziałam strzałami, ale
wśród gęstych drzew nie dało się niczego dojrzeć, więc było to tylko
marnowanie amunicji. Przeładowaliśmy jeszcze raz, spoglądając na
Toma. Kapitan i Gray pochylili się nad nim, a ja natychmiast
zorientowałam się, że ranny nie ma najmniejszych szans.
Myślę, że w efekcie ostrzelania przez nas dżungli banda Silvera
rozproszyła się. W każdym razie nie niepokoili nas, kiedy przenieś-
liśmy Toma i zataszczyliśmy go, jęczącego i krwawiącego, do
bunkra.
Biedak nawet przez chwilę nie skarżył się, nie kwestionował też
ż
adnego rozkazu od początku walki. Na statku powstrzymywał
przeciwników pod pokładem niczym samotny ranger. Był o co
najmniej dwadzieścia lat starszy niż my wszyscy. A teraz ten stary,
opryskliwy nudziarz — bo taki był Redruth — miał umrzeć jako
pierwszy.
Płacząc jak dziecko, senator ukląkł przy nim.
— Czy wywołano już mój numer, pani doktor? — zapytał Tom.
Moja zawodowa sztywność stopiła się niczym lód. Uklękłam
i pocałowałam go w czoło mówiąc, że jest teraz w rękach Boga.
•
Cholera jasna. Wolałbym najpierw przyszpilić kilku tych
drani.
•
Tom — mówił z płaczem senator — czy mi wybaczysz?
•
A co u diabła mam wybaczyć? To nie pańska wina — ale
jeżeli to panu potrzebne, to jasne, że wybaczam.
Przez kilka chwil wpatrywał się w betonowy sufit, po czym
stwierdził, że zmówienie modlitwy nie byłoby może takim złym
pomysłem. W następnej chwili już nie żył.
141
W tym czasie kapitan opróżniał swe kieszenie, największe
i najbardziej wypchane, jakie zdarzyło mi się kiedykolwiek widzieć.
Pamiętał o takich rzeczach, których zabranie ze sobą nie przyszło
na myśl pozostałym — wziął flagę amerykańską, Biblię, zwój
mocnej liny, pióro i dziennik pokładowy, a także — niech go Bóg
za to błogosławi — karton papierosów. Miałam dla niego niemal
cielesne poczucie wdzięczności. Kiedy Tom umierał, kapitan wyszedł
na zewnątrz i wielkim nożem ściął sosnę sporych rozmiarów, po
czym z pomocą Huntera ustawił ją pionowo przy rogu bunkra.
Następnie wspiął się po drzewie na dach, gdzie umocował flagę.
Zauważyłam, że poprawiło mu to samopoczucie. Pospiesznie
wrócił do środka i zajął się obliczaniem naszych zapasów. Poświęcił
się temu zajęciu całkowicie; znalazł też inną flagę, którą nakrył
ciało Redrutha.
— Niech się pan weźmie w garść, senatorze — powiedział
poklepując Trelawneya po ramieniu. — Jemu jest już dobrze; zginął
na posterunku. Będą tam mieli kolorowego wartownika przy Wro-
tach Niebieskich. O tym nie uczą w szkółce niedzielnej, ale tak jest.
Następnie Smollett odwołał mnie na bok.
•
Ile tygodni upłynie, zanim zaczną was szukać, pani dok-
tor? — zapytał.
•
Nie tygodni, lecz miesięcy — odrzekłam. — W końcu
zacznie nas szukać Blandly, jeśli dojdzie do wniosku, że może coś
na tym zarobić; ale jeśli tak nie pomyśli... Sam pan rozumie.
Smollett poskrobał się po głowie.
•
Tego się właśnie obawiałem... To znaczy, że będziemy mieli
kłopoty, chyba że ktoś wyciągnie królika z cylindra.
•
Jakie kłopoty ma pan na myśli?
•
Chcę powiedzieć, że cholernie żałuję, iż straciliśmy drugi
ładunek. Dzięki Bogu, jesteśmy całkiem nieźle uzbrojeni, ale racje
ż
ywnościowe będą bardzo skąpe. Bardzo skąpe. Prawdę powiedziaw-
szy, zbyt małe, pani doktor; mówiąc między nami, chyba dobrze się
stało, że mamy o jedną gębę mniej do wykarmienia — kapitan
spojrzał na przykryte flagą zwłoki Toma.
W tym momencie nad nami przeleciał drugi pocisk z działa,
z grzmotem i świstem pociągu, wybuchając daleko w lesie.
— No i co? — ciągnął kapitan. — Strzelajcie, sukinsyny,
oderwiecie tę armatę od pokładu, a ona pourywa wam łby.
142
Tym razem wycelowali lepiej. Następny pocisk wylądował
między bunkrem i drucianym ogrodzeniem, wyrzucił w powietrze
pryzmę piasku, ale nie wyrządził nam żadnej szkody.
•
Kapitanie — wtrącił senator — oni nie są w stanie
zobaczyć bunkra ze statku. Na pewno celują we flagę. Może
powinniśmy...
•
Nie pozwolę ruszyć sztandaru! — wykrzyknął Smollett.
Zachował się niewątpliwie dzielnie; być może również niemądrze,
ale w tym momencie wszystkim nam dodało to odwagi. Decyzja ta
była też równoznaczna z poinformowaniem bandy Silvera, że nie
boimy się ani ich, ani działa.
Walili do nas całe popołudnie. Jeden pocisk za drugim przenosił
i lądował wśród drzew albo nie dosięgał celu i zagrzebywał się
w miękkim piachu, nie wyrządzając żadnej krzywdy. Kilka wybuchło
na dachu; huk był ogłuszający, jednak rzadko chwalący marynarkę
wojenną Smollett mówił: „Morskie pszczółki, które zbudowały ten
interes, dobrze znały się na swojej robocie". Rzeczywiście, jeśli nie
liczyć dzwonienia w uszach, działo pokładowe „Hispanioli" nie
wyrządziło większych szkód mieszkańcom bunkra ani ich morale.
— Jedno jest dobre — odezwał się kapitan. — Te łobuzy
prawdopodobnie zwiały z lasu z powodu ostrzału, a ponieważ
odpływ trwa już pewien czas, to nasze zasoby pewnie są już na
powierzchni. Kto na ochotnika pójdzie po jedzenie?
Zgłosili się Gray i Hunter. Silnie uzbrojeni wydostali się za
zasieki, ale próba się nie udała. „Dranie" okazali się odważniejsi
niż myśleliśmy albo, co bardziej prawdopodobne, mieli większe
zaufanie do artyleryjskich kwalifikacji Israela Handsa. Gray i Hunter
zameldowali, że gangsterzy przechwycili naszą żywność i transpor-
towali ją teraz na stojącą w pobliżu szalupę, której śruba obracała
się, by łodzi nie porwała fala odpływu. Przy sterze stał sprawujący
ogólną komendę John Silver. Wszyscy jego ludzie byli uzbrojeni
w karabiny, które musiały pochodzić z tajnego schowka na statku,
albo zostały znalezione na wyspie.
Kapitan Smollett zasiadł na skrzynce z amunicją, otworzył
dziennik pokładowy kładąc go na kolanach i zaczął pisać. Zajrzałam
mu przez ramię:
141
Alexander Smollett, kapitan; Janet Livesey, lekarz okrętowy;
Abraham Gray, pomocnik cieśli; John Trelawney, właściciel; John
Hunter, pracownik właściciela oraz Richard Joyce, pracownik właś-
ciciela, mieszkający na lądzie —pozostali przy życiu lojalni członkowie
załogi statku — wraz z zapasami wystarczającymi na dziesięć dni pod
warunkiem ograniczenia racji, przedostali się dnia dzisiejszego na
brzeg Wyspy Skarbów i zawiesili nad znajdującym się tu bunkrem
Gwiaździsty Sztandar. Thomas Redruth, pracownik właściciela,
mieszkający na lądzie, został zastrzelony podczas walki z buntow-
nikami; steward James Hawkins...
Kiedy rozmyślałam nad losem naszego biednego Jima, doleciał
do nas okrzyk od strony lądu.
•
Ktoś nas wzywa — powiedział stojący na straży Hunter.
•
Pani doktor! Senatorze! Kapitanie! Hej, Hunter, czy to
pan? — słychać było wołanie.
Podbiegłam do drzwi i zobaczyłam Jima Hawkinsa, całego
i zdrowego, przedzierającego się przez zwoje drutu kolczastego.
19
Opowiadanie Jima Hawkinsa:
obrona bunkra
Ben Gunn zobaczył amerykańską flagę i złapał mnie za ramię.
•
Wygląda na to, że tam znajdują się twoi przyjaciele.
•
Jest bardziej prawdopodobne, że to Silver — odparłem
patrząc poprzez druciane ogrodzenie z niewielką nadzieją, że zobaczę
jakąś przyjazną twarz.
•
On by nigdy nie wywiesił Gwiaździstego Sztandaru, chłopcze.
Możesz się założyć o ostatniego dolara, jakiego masz, że to są twoi
przyjaciele. Była chyba jakaś przepychanka, w której twoi byli
górą. Opuścili statek i zamknęli się w starym bunkrze dla patroli
obserwujących łodzie podwodne, który odnowił Flint. Widzisz ten
drut, naciągnięty na nowo? Flint miał rozum, trzeba to przyznać.
To był łebski gość; jedyne, z czym nie potrafił sobie dać rady, to
gorzałka. Nie bał się nikogo, oczywiście z wyjątkiem Silvera,
Silvera, który jest taki delikatny.
•
Być może... Chyba lepiej będzie, jak pójdziemy do nich.
•
Nie, Jim, ja nie pójdę. Dobry z ciebie chłopak, jestem tego
pewien, ale jesteś jeszcze dzieckiem. Ben Gunn też jest niegłupi.
Nawet duża porcja rumu z coca-colą nie zaprowadziłaby mnie tam,
dokąd ty się wybierasz — w każdym razie nie wcześniej, niż
spotkam się z senatorem i otrzymam od niego gwarancje. Pamiętaj
zawsze, co ci powiedziałem: „Gunn ma tu mnóstwo rzeczy do
145
zrobienia". Powtórz mu to. „Prowadzi szeroko zakrojone po-
szukiwania". Rozumiesz, co mam na myśli? — znowu do mnie
mrugnął. — „Ma też mnóstwo czasu na prowadzenie tych po-
szukiwań". A kiedy senator powie: „Sprowadź Bena Gunna", to
będziesz wiedział, gdzie mnie znaleźć, prawda, Jim? W tym samym
miejscu, w którym spotkaliśmy się dzisiaj. A co do człowieka,
którego wyśle po mnie, to ma on nieść w ręku białą flagę. I musi
być zupełnie sam. Zgoda? I koniecznie dodaj: „Ben Gunn ma swoje
powody, by tak postępować".
•
Okay — odparłem. — Chyba zrozumiałem. Chce pan, abym
przedłożył senatorowi propozycję. Chce pan spotkać się z nim
i panią doktor. Będzie pan tam, gdzie spotkałem pana dziś. Czy
jeszcze coś?
•
Powinieneś jeszcze zapytać, kiedy. Zawsze między dwunastą
i trzecią po południu.
•
W porządku. Czy już mogę iść?
•
Dobrze zapamiętałeś? — zapytał z niepokojem. — „Mnóstwo
czasu na szukanie. I ma swoje powody" — powiedz tak. To
najważniejsza rzecz. Rozmawiaj z nim w cztery oczy. No, to
wszystko. Biegnij tam. Tylko uważaj, Jim — gdybyś wpadł w ręce
Silvera, to mu nie wygadasz, że spotkałeś Bena Gunna, prawda?
Nie wyrwą z ciebie tej informacji nawet dzikimi końmi, co?
Będziesz powtarzał, że o niczym nie masz pojęcia. A jeżeli te łobuzy
będą dziś nocowali na plaży, to jutro rano powiększy się grono
wdów. Chcesz się założyć?
Nagle przerwał, zaskoczony potężnym hukiem; pocisk z działa
przeleciał wśród drzew i upadł o niespełna sto jardów od miejsca,
w którym się znajdowaliśmy. Rozbiegliśmy się w przeciwne strony.
Przez następną godzinę z okładem wyspą wstrząsał jeden wybuch
po drugim, w dżungli eksplodowały pociski. Przeskakiwałem z jednej
kryjówki do drugiej, ścigany przez odłamki świszczące mi koło
uszu. Jednak pod koniec kanonady zebrałem całą odwagę. Nie
dotarłem jeszcze do rejonu bunkra, gdzie spadła większość pocisków.
Zrobiłem natomiast duże koło, kryjąc się najlepiej, jak mogłem;
przeczołgałem się na wschód i schowałem wśród drzew rosnących
wzdłuż brzegu.
Akurat zaszło słońce; morska bryza szumiała wśród drzew
i marszczyła powierzchnię wody w zatoce. Odpływ skończył się,
146
szerokie płaty piachu ukazały się na powierzchni. Powietrze stało
się chłodniejsze. Zimny wiatr przedzierał się przez moją kurtkę.
„Hispaniola" nadal stała na kotwicy. Widziałem błysk u wylotu
lufy działa pokładowego, powietrze przewiercił następny pocisk
wycelowany w bunkier. Okazało się, że był to ostatni wystrzał,
ponieważ armata oderwała się od podstawy pod wpływem siły
odrzutu — jak to jeszcze w Nowym Jorku przewidywał kapitan
Smollett — i przechyliła się jak pijana, dotykając celownikiem
pokładu. Marynarze zaczęli wrzeszczeć na siebie, po czym zapadła
cisza, a stada ptaków ponownie osiadły na powierzchni morza.
Przez jakiś czas obserwowałem z ukrycia, jak grupa buntow-
ników z siekierami atakuje jakiś obiekt w pobliżu bunkra —jak się
później dowiedziałem, rąbali Bogu ducha winną łódkę. Dalej
w kierunku ujścia strumienia migały wśród drzew płomienie
wielkiego ogniska. Między tym miejscem i holownikiem zaczęły
krążyć szalupy. Gangsterzy, poprzednio tak mrukliwi, teraz śpiewali
wesoło, w swoisty sposób fałszując melodię, jak to robili późnym
wieczorem goście w barze mojego ojca.
Pomyślałem, że teraz mogę sobie pozwolić, by pobiec do bunkra.
Znalazłem się na nisko położonej plaży, zamykającej zatokę od
wschodu; podczas odpływu łączyła się ona z Wyspą Szkieletów.
Dalej zobaczyłem wysoką, białą skałę wyrastającą ponad piaszczystą
powierzchnię i okoliczne zarośla. Domyśliłem się, że jest to miejsce,
w którym Ben Gunn ukrył swą łódź.
Zakończyłem okrężny marsz przez las, osłaniający bunkier od
wybrzeża, a po chwili witałem się z przyjaciółmi.
Opowiedziałem swe przygody, wysłuchałem opowieści pozo-
stałych, po czym rozejrzałem się po okolicy. Bunkier zbudowano
z pni drzew i żelbetu; był do połowy wkopany w ziemię, z wyjątkiem
swego rodzaju ganku u wejścia, gdzie znajdowało się źródło czystej
wody, zbieranej w pięcdziesięciogalonowej beczce, z której mogła
spływać do ziemi przez przedziurawione dno. Drugim „luksusem"
był prymitywny piec na drewno, zbudowany z innego żelaznego
pojemnika.
Podczas budowy potężnych ścian bunkra wycięto wszystkie
drzewa na wzgórzu i na obszarze ograniczonym przez zasieki;
147
pozostały tylko niskie pniaki, które pozwalały sobie wyobrazić, jaki
ładny las pokrywał zbocze, zanim pojawiły się tu morskie pszczółki.
Ziemia dookoła była zniszczona przez erozję, wymyta przez deszcze
i pokryta piaszczystymi wydmami. Jedyny zielony akcent tworzyły
niskie krzaki i paprocie rosnące nad zasilanym przez źródełko
strumykiem, który spływał ze zbocza w głąb dżungli. Drzewa
dochodziły do samych zasieków — za blisko, by móc się skutecznie
bronić, jak twierdził kapitan Smollett. Las był tu wysoki, od strony
lądu przeważały jodły, od strony morza ^aś pojawiało się więcej
dębów.
Chłodna bryza wieczorna, której powiew odczułem na plaży,
z gwizdem przedostawała się przez wszystkie szpary, co powodo-
wało, że bunkier zmienił się w lodówkę. Lodówkę pełną kurzu
i żwiru, ponieważ silnie wiejący wiatr wssystko pokrył piaskiem.
Czuliśmy go w oczach, zębach, w jedzeniu, jakie dostaliśmy na
kolację. Był także w wodzie źródlanej, tańczył w nurcie strumyka.
Komin piecyka przerdzewiał całkowicie, wiec jedynym otworem,
przez który wydostawał się dym, była dziura w dachu. W końcu
wylatywał przez nią, ale wcześniej krążył po całym pomieszczeniu
niczym skłębiona mgła. Kaszleliśmy i stale przecieraliśmy oczy.
Do piasku, dymu i wspomnień związanym z niedawnym atakiem
artyleryjskim trzeba dodać naszego nowego towarzysza, Graya,
wyglądającego niczym potwór Frankensteina; część jego twarzy,
zranionej przez buntowników, pokrywał zakrwawiony bandaż.
Smutny był także widok ciała biednego Toma Redrutha, przy-
krytego amerykańskim sztandarem i sztywnego ja' ' '
Z pewnością wpadlibyśmy w depresję, gdyby
spokojnie siedzieć. Ale to nie wchodziło w grę, skoro komendę
sprawował kapitan Smollett.
— Słuchajcie wszyscy!
Kapitan przydzielił ludzi na poszczególne warty. Pierwszą ekipę
stanowili doktor Livesey, Gray i ja, drugą — senator wraz
z Hunterem i Joyce'em. Nie pytając, czy nie jesteśmy zmęczeni,
kapitan wysłał dwóch ludzi po drewno na opał. Następna dwójka
dostała zadanie wykopania grobu dla Redrutha. Doktor Livesey
została kucharką. Mnie polecono stanąć przy drzwiach na straży,
zaś sam Smollett krążył pomiędzy nami pomagając, jeśli zaszła taka
potrzeba.
148
Doktor Livesey co pewien czas podchodziła do drzwi, by
zaczerpnąć świeżego powietrza i pozwolić odetchnąć oczom, za-
czerwienionym od dymu. Za każdym razem zamieniała ze mną
parę słów.
— Smollett to wyjątkowy oficer — przyznała. — Mamy wielkie
szczęście, że jest tu z nami.
Następnym razem milczała przez chwilę, po czym poderwała
głowę i popatrzyła na mnie.
•
A co ty myślisz o Benie Gunnie, Jim?
•
Nie mam co do niego pewności. Myślę, że może brakuje mu
piątej klepki.
•
Być może — odrzekła. — Ale ktoś, kto przez trzy lata
ogryzał własne paznokcie na bezludnej wyspie, ma prawo za-
chowywać się nietypowo. Ludzie dziwaczeją, jeśli zbyt długo
przebywają w samotności... Czego on chce, Fig Newtons?
•
Powiedziałem mu, że na statku jest ich cała masa.
•
Chętnie go poczęstujemy, jeżeli tylko uda nam się wrócić na
pokład.
•
Wspomniałem mu o tym. Pomyślałem, że kapitan pozwoli
nam podzielić się z Benem.
•
A co on na to?
•
Zaczął gadać, że jest bogaty.
Kapitan Smollett przypomniał, że trzeba pochować Toma.
W bunkrze było teraz chłodno, lecz łatwo mogliśmy przewidzieć, iż
w promieniach południowego słońca zrobi się tu gorąco, a nikt nie
potrafił powiedzieć, na jak długo ugrzęźliśmy w tym miejscu ze
zwłokami Redrutha. Jeszcze przed kolacją wykopaliśmy w piasku
grób, pochowaliśmy zmarłego i przez chwilę staliśmy wokół z od-
słoniętymi głowami.
Do bunkra ściągnięto mnóstwo drewna na opał, ale to nie
wystarczyło kapitanowi Smollettowi.
— Potrzeba więcej opału — powiedział kiwając głową nad
zgromadzonym stosem. — To pierwsze zadanie na jutro rano.
Potem zjedliśmy gulasz wołowy Dinty Moore, podgrzany przez
panią doktor. Po kolacji senator, kapitan Smollett i doktor Livesey
usiedli razem, by ułożyć plan na przyszłość.
Odniosłem wrażenie, że nie mają pojęcia, co robić. Zapasy były
bardzo skromne. Ludzie Silvera mogli wziąć nas głodem na długo
149
przed przybyciem pomocy. Najlepszym rozwiązaniem — uznano —
będzie zabijać dalej buntowników do czasu, aż się poddadzą albo
uciekną na „Hispaniolę". Początkowo było ich dziewiętnastu,
a teraz zostało tylko piętnastu. Do tego dwóch było rannych,
a jeden z nich — ten, którego trafu na pokładzie statku senator
Trelawney — znajdował się w stanie krytycznym, jeśli w ogóle
jeszcze żył. A więc należy do nich strzelać, ile razy pojawi się szansa
celnego trafienia i nie wystawiać własnego życia na niepotrzebne
ryzyko. Nie mogliśmy sobie pozwolić na utratę choćby jednego
towarzysza. Na naszą korzyść działały jeszcze dwa czynniki: wódka
i niezdrowy tropikalny klimat.
A gorzałka płynęła szeroką strugą. Z odległości pół mili
słyszeliśmy, jak buntownicy wrzeszczą i śpiewają w ciemnościach.
Doktor Livesey gotowa była założyć się „o wszystkie pieniądze", że
przed upływem tygodnia co najmniej połowa gangsterów, koczują-
cych na skraju bagna i nie zażywających lekarstw, będzie leżeć
plackiem.
•
A zatem — powiedziała — skoro nie wystrzelają wcześniej
nas wszystkich, to będą uszczęśliwieni, jeśli uda się im odpłynąć
i znaleźć sobie inną ofiarę.
•
To będzie pierwszy statek, jaki stracę — odparł kapitan
Smollett.
Nie potrzebuję dodawać, że byłem śmiertelnie zmęczony. Poło-
ż
yłem się i najpierw w półśnie rzucałem się z boku na bok,
odreagowując wydarzenia minionego dnia, a potem zasnąłem jak
kamień.
Obudził mnie ożywiony ruch i podekscytowane głosy; pozostali
byli od dawna na nogach, zjedli śniadanie i ściągnęli masę drewna
na opał.
— Biała flaga! — usłyszałem czyjeś słowa. — Przerwanie ognia.
Chcą negocjować!
Następnie rozległ się pełen zaskoczenia okrzyk:
— To Silver!
Zerwałem się z posłania, przetarłem zaspane oczy i pobiegłem
popatrzeć.
20
Silver — dyplomata
Przy ogrodzeniu znajdowało się dwóch mężczyzn; jeden wyma-
chiwał brudną, niegdyś białą ścierką do wycierania naczyń, przy-
wiązaną do kija, a drugi — Long John Silver we własnej osobie —-
czekał spokojnie na naszą odpowiedź.
Było wcześnie rano, panował przenikliwy chłód. Niebo było
czyste, promienie słoneczne oświetlały szczyty drzew. Ale Silver
i jego towarzysz z flagą stali w głębokim cieniu, a ich nogi były
zanurzone po kolana w niesamowitej, białej mgiełce, która nocą
unosiła się z trzęsawiska. Chłód i mgła stanowiły jeszcze jeden
dowód prawdziwości opinii doktor Livesey, że wyspa jest nie-,
zdrowym miejscem.
— Niech wszyscy pozostaną w środku — polecił kapitan
Smollett. — Szanse, że to podstęp, są jak dziesięć do jednego.
Następnie zawołał:
•
Kto idzie? Stać, bo strzelam!
•
Biała flaga! — krzyknął w odpowiedzi Silver.
Kapitan stał dobrze ukryty na ganku przy wejściu. Zawołał do
nas przez ramię:
— Doktor Livesey na punkt obserwacyjny przy strzelnicy;
niech pani obserwuje stronę północną, Jim wschód, Gray zachód.
Wszyscy pozostali ładują broń. Głowy do góry! Ruszać się!
151
Następnie zwrócił się do Silvera:
•
Czego chcecie?
•
Sir, kapitan Silver przybywa, by zawrzeć umowę — od-
powiedział mu mężczyzna trzymający flagę.
•
Kapitan Silver? Nigdy o kimś takim nie słyszałem. Kto to
jest? — zapytał kapitan mrucząc pod nosem do siebie: — Gówno
nie kapitan.
Tym razem odezwał się Long John Silver:
•
To ja, sir. Ci biedacy obrali mnie kapitanem po tym, jak pan
zdezerterował — położył wyraźny nacisk na słowo „zdezertero-
wał". — Kapitanie Smollett, proszę jedynie o zagwarantowanie
nam swobodnego wejścia do waszego fortu i o minutę czasu na
wydostanie się stąd, zanim zaczniecie strzelać.
•
To nie ja chcę z tobą rozmawiać — odpowiedział Smollett. —
Jeśli wy chcecie gadać ze mną, to właźcie. Jeden fałszywy ruch
i zdmuchniemy wasze łby.
•
Jasno powiedziane — rzucił wesoło Long John. — Jest pan
oficerem i dżentelmenem.
Mężczyzna dźwigający flagę starał się trzymać za plecami
Silvera, co nie było dziwne, zważywszy twardą odpowiedź kapita-
na. Silver wyśmiał go, jakby chodziło tylko o dowcip, i mocno
walnął w plecy. Następnie brodząc we mgle podszedł do ogrodze-
nia, przerzucił kulę na drugą stronę, oparł się o palik, po czym
z siłą i zręcznością akrobaty przeskoczył do środka przez wysoki
parkan.
Muszę przyznać, że tak zainteresowało mnie to, co się dzieje, iż
zapomniałem o swoich obowiązkach wartownika. Co więcej, od-
szedłem od szczeliny, przez którą miałem obserwować wschodnią
stronę i stanąłem za plecami kapitana, który usiadł na schodkach
ganku z łokciami na kolanach i strzelbą w dłoniach. Pogwizdywał
sobie piosenkę „She'll Be Comin' Round the Mountain".
Silver z trudem wspinał się pod górę. Sypki piasek, strome
zbocze i trzy pniaki po drodze uczyniły to zadanie prawie niemoż-
liwym do wykonania przy jego kuli. Ale w końcu poradził sobie,
zbliżył się do kapitana i oddał mu dziarski salut. Był owinięty
w długi, granatowy płaszcz marynarski z wypolerowanymi mosięż-
nymi guzikami, na głowie miał oficerską czapkę ze złotym wężykiem
na błyszczącym daszku.
152
•
Jesteś wreszcie — odezwał się kapitan. — Zajmij miejsce.
•
Czy nie zamierza mnie pan zaprosić do środka, panie
kapitanie? Za zimno dziś, by siedzieć na piasku.
•
Słuchaj, Silver — odrzekł Smollett. — Gdybyś postępował
uczciwie, siedziałbyś teraz w swej przytulnej, ciepłej kuchni.
Sam jesteś sobie winien. Jedno z dwojga: albo jesteś kucharzem
na statku, a jako taki byłeś znakomicie traktowany — albo
też parszywym, złodziejskim, zbuntowanym draniem. W tym
drugim przypadku masz zapewnione cieplutkie miejsce w Sing
Sing.
•
W porządku, kapitanie — rzekł kucharz siadając na pias-
ku. — Będzie pan tylko musiał pomóc mi się podnieść, to wszystko.
Bardzo tu u was przyjemnie. O, a tam stoi mały Jim. Witaj
o poranku, Jim. Co dobrego słychać, doktor Livesey? Czy ma pani
swoje fajki? Jak widzę, jesteście tu wszyscy, jedna wielka, szczęśliwa
rodzina, można powiedzieć.
•
Jeśli masz coś do powiedzenia, to gadaj — wtrącił ka-
pitan.
•
Zupełnie słusznie, kapitanie Smollett. Interes przede wszy-
stkim. Lubię, jak ktoś mówi bez ogródek. W porządku. Zacznę
od przyznania, że ostatniej nocy wykonaliście bardzo chytry
manewr. Bardzo zręczny. Niektórzy z was są całkiem dobrymi
komandosami. Muszę także stwierdzić, że niektórzy z moich
chłopców byli tym wstrząśnięci, może nawet wszyscy; och, do
diabła, może nawet ja sam jestem pod wrażeniem i dlatego
jestem tu dziś i mówię zupełnie otwarcie. Ale może mi pan
wierzyć, kapitanie, następnym razem to się nie uda. Nie powinien
pan na to liczyć. Rozstawimy posterunki. Pohamujemy się też
z gorzałką. Być może sądzi pan, że wczoraj w nocy byliśmy
wszyscy pijani jak bela. Ale ja byłem trzeźwy, niech mi pan
wierzy. Spałem tylko jak zabity. Gdybym obudził się o sekundę
wcześniej, złapałbym was na gorącym uczynku. A poza tym,
on wcale nie był martwy, kiedy do niego doszedłem. Tylko
tak wyglądał.
— No i co? — rzucił Smollett nie dając nic po sobie po-
znać.
Nie miał pojęcia, o czym mówi Silver, ale doskonale to ukrywał.
Natomiast ja zacząłem się domyślać, jakie wydarzenia miały miejsce
153
ostatniej nocy. Przypomniałem sobie ostatnie słowa Bena Gunna.
Zrozumiałem, że złożył wizytę buntownikom, kiedy pijani posnęli
przy ognisku. Przyszło mi do głowy, że mamy do czynienia już
tylko z czternastoma przeciwnikami.
•
Proponuję taki oto układ — ciągnął Silver. — Przybyliśmy
tu po złoto Flinta i odjedziemy z nim. To rzecz pewna. O tym nie
będziemy dyskutować. Ale wy, jak przypuszczam, chcielibyście
ocalić życie. To wasze założenie. Macie moje gwarancje, zgoda?
•
Wypchaj się, Silver.
•
Wiem, że pan tak potrafi. Ale nie ma powodu być nie-
uprzejmym. Po co udawać. Potrzebujecie przecież mojej przepus-
tki. Niech pan pamięta, że nikomu nie chciałem wyrządzić
krzywdy.
•
A zatem ta sprawa z działem na pokładzie to był tylko
ż
art — przerwał kapitan. — Doskonale wiedzieliście, o co
wam chodzi. A ponieważ nagle okazało się, że nie jesteście
w stanie zrealizować tego, co zaplanowaliście, to chcecie ne-
gocjować.
Smollett wyciągnął paczkę lucky strike'ów i zapalił jednego.
•
Jeżeli Abe Gray...
•
Dosyć! — krzyknął kapitan. — Gray nie powiedział ani
słowa, a ja go nie wypytywałem. Wolałbym raczej zobaczyć ciebie,
jego i tę całą wyspę wyrwaną z morza. To tak, na wypadek, gdybyś
miał wątpliwości.
Jego energiczne słowa ostudziły nieco Silvera. Wziął się w garść
i znowu mówił spokojnie.
— W porządku, jeśli chodzi o mnie. Widzę, że bardzo smakuje
panu papieros, więc chyba też zapalę.
Wyciągnął camela. Przez chwilę palili w milczeniu, spoglądając
na siebie od czasu do czasu albo popatrując na kłęby wypuszczanego
dymu. Niekiedy spluwali, pochyliwszy się do przodu. Obserwując
ich miałem wrażenie, jakbym siedział w kinie.
— No, dobra — powiedział po jakimś czasie Silver. — Oto
moja propozycja. Pan nam zagwarantuje prawo do odszukania
złota i nie pozwoli strzelać do Bogu ducha winnych marynarzy ani
rozbijać im głów, kiedy położą się spać. Jeśli to zrobicie, to
będziecie mieli następujący wybór: kiedy już znajdziemy skarb,
możecie wrócić na statek, a my obiecamy wysadzić was w jakimś
154
bezpiecznym miejscu na lądzie. Albo też, jeżeli obawiacie się, że
moi chłopcy mogą się do was odnieść zbyt ostro, zostańcie tutaj,
a ja solennie przyrzekam, że powiadomię o waszym położeniu
pierwszy napotkany statek i poproszę, aby was stąd zabrał. No i co
wy na to? To najuczciwszy układ pod słońcem. O wiele lepszy niż
to, co ludziom w waszym położeniu zaproponowałby każdy inny.
Mam też nadzieję — Silver podniósł głos — że pozostali, ukryci
w forcie zdają sobie sprawę, iż moja szczodra oferta dotyczy was
wszystkich.
Kapitan Smollett wstał i zgasił papierosa obcasem.
•
To wszystko?
•
Tak jest — odrzekł Silver. — Jeżeli odrzucicie moje warunki,
to czeka was tylko gorący ołów i zimna stal.
•
W porządku — odparł Smollett. — Teraz ty posłuchaj:
jeżeli wejdziecie tu pojedynczo, bez broni, zakuję was w kajdanki
i zabiorę do domu, gdzie czeka was uczciwy proces przed
nowojorskim sądem. Jeżeli zaś tego nie uczynicie, to jakem
Alexander Smollett, żyjący pod amerykańską flagą, wyślę was
wszystkich do Davy'ego Jonesa*. Nie potraficie znaleźć złota. Nie
ma wśród was ani jednego mądrego, który potrafiłby poprowadzić
statek. Nie pokonacie nas — ten oto Gray w pojedynkę wyrwał
się pięciu ludziom. Jesteś ugotowany, Silver; masz przestrzelony
silnik i wypalone główne łożysko. Powiem ci to, co i tak wiesz
sam: to koniec, możecie tylko usiąść i płakać. To jest ostatnie
słowo, jakie ode mnie słyszysz. Jeśli spotkamy się ponownie,
rozwalę ci łeb. Podnoś więc kotwicę i zabieraj stąd swój tyłek. I to
raz, dwa!
Trzeba by użyć tysiąca słów dla opisania wyrazu twarzy Long
Johna. Z wściekłości wybałuszył oczy. Zgasił papierosa zagrzebując
go w piasku.
•
Niech mi pan poda rękę!
•
Na pewno nie — odparł kapitan.
•
Czy ktoś pomoże mi się podnieść?! — ryknął Silver.
Nikt z nas nie poruszył się. Burcząc i przeklinając podczołgał się
po piasku do ganku, oparł się na nim, podciągnął do góry i oparł
na kuli. Potem napluł do źródełka.
* Davy Jones — z ang. ^— amerykańska nazwa ducha morza (przyp. tłum.).
155
— Powiem wam teraz coś. Zanim upłynie godzina, zwalę dach
z waszego bunkra. Śmiejecie się? W porządku, możecie się śmiać.
Potem będziecie się śmiali drugą stroną głowy. Będą mieli szczęście
ci, którzy zginą.
Przeklinając nas wszystkich ruszył po piasku i przy pomocy
człowieka z białą ścierką pokonał zasieki za czwartym czy piątym
podejściem. W chwilę później znikł między drzewami.
21
Atak
Kapitan patrzył na odchodzącego Silvera, dopóki ten nie zniknął
w dżungli, po czym wrócił do bunkra. Jego twarz zrobiła się
purpurowa. Nikt z nas nie znajdował się na wyznaczonym stanowis-
ku, z wyjątkiem Graya. Wtedy po raz pierwszy widziałem kapitana
Smolletta naprawdę wściekłego, a był to widok godny zapamiętania.
— Na stanowiska bojowe! — ryknął. — Na co się gapicie,
u diabła?!
Kiedy wróciliśmy na wyznaczone miejsca, mówił dalej:
— Gray, odnotuję w dzienniku okrętowym, że spełnialiście
obowiązek jak przystoi porządnemu żeglarzowi. Senatorze Trelaw-
ney, jestem wstrząśnięty pańskim zachowaniem. Wstrząśnięty! Co
do pani, doktor Livesey, to gdyby pani w taki sposób służyła
u generała Pattona, wszyscy mówilibyśmy już po niemiecku.
My, którzy należeliśmy do wachty doktor Livesey, wyglądaliśmy
znowu przez wyznaczone otwory, a pozostali ładowali zapasową
broń; nie widziałem ani jednej osoby, która by się nie zarumieniła
ze wstydu.
Kapitan milczał przez chwilę, a potem przemówił:
— Posłuchajcie wszyscy. Celowo pozwoliłem Silverowi pójść na
całość. Oni zaatakują nas za godzinę, dokładnie tak, jak zapowie-
dział. Jesteśmy słabsi liczebnie — stosunek sił wynosi ponad dwa
157
do jednego na naszą niekorzyść. Z drugiej strony jesteśmy ukryci
w bunkrze. Jeszcze minutę temu stwierdziłbym, że przewyższamy
ich również dyscypliną. A zatem, jeśli dacie z siebie wszystko, nie
wątpię, że jesteśmy w stanie ich pokonać.
Po zakończeniu tej przemowy, mającej nas podnieść na duchu,
kapitan obszedł teren i zauważył, że wybrzeże jest czyste, jak to
określił.
W obu krótkich ścianach bunkra, ze strony wschodniej i za-
chodniej, znajdowały się po dwa otwory strzelnicze — poziome
szczeliny, przez które można by od biedy przecisnąć dużą kulę do
gry. Od strony południowej, gdzie był ganek, były również dwie
strzelnice, a z tyłu, od północy, pięć otworów.
Mieliśmy dwadzieścia sztuk broni na siedem osób — były to
karabiny, strzelby i broń krótka. Drewno opałowe rozdzieliliśmy
na cztery osobne stosy, spełniające rolę stołów, na których umiesz-
czono zapasową broń oraz amunicję. Na środkowym stosie poło-
ż
yliśmy bagnety i maczety, kupione, by ułatwić przedzieranie się
przez dżunglę.
— Zgaście ogień — polecił kapitan. — Ociepliło się już, a dym
w oczach może nam tylko przeszkodzić.
Wiadro wody ze źródełka wystarczyło, by wykonać ten rozkaz.
— Hawkins nie zjadł śniadania. Jim, bierz żarcie w garść i posil
się stojąc na swym stanowisku. Ruszaj się, chłopcze. Lepiej mieć
pełny brzuch, kiedy wybuchnie strzelanina. Hunter, wydaj wszystkim
po porcji ryżu.
Następnie kapitan przedstawił szczegóły swego planu obronnego.
— Pani doktor stanie przy drzwiach. Niech pani strzela przez
ganek. Tylko proszę się nie odsłaniać. Hunter, zajmiecie się stroną
wschodnią, a wy, Joyce, zachodnią. Senatorze, pan jest najlepszym
strzelcem; stanie pan razem z Grayem od północy. Tam jest pięć
dużych strzelnic. To nasz najsłabszy punkt. Jeśli dostaną się do tej
ś
ciany, będą mogli wystrzelać nas tu jak króliki. Hawkins, my nie
jesteśmy takimi twardogłowymi. Będziemy ładować broń i pomagać
tam, gdzie zajdzie potrzeba. Trzymaj się blisko mnie.
Poranny chłód ustąpił całkowicie. Na niebie pojawiło się
tropikalne słońce, rozpraszając mgłę, a kiedy ta ustąpiła, odsłaniając
wierzchołki drzew, zaczęliśmy się piec niczym szarlotka w piekar-
niku. Pot spływał po naszych twarzach, a z drewnianych stempli
158
podtrzymujących dach kapał sok. Ludzie zaczęli zdejmować kurtki
i płaszcze. Wkrótce pozostaliśmy w szortach i podkoszulkach;
wyglądaliśmy jak uczniowie na lekcji gimnastyki.
Zapowiedziana godzina mijała powoli, lejący się pot zawdzię-
czaliśmy w tym samym stopniu upałowi, co i nerwom.
— Tu jest duszno jak w kościele — powiedział kapitan Smollett.
Wtedy nagle sytuacja ożywiła się.
•
Panie kapitanie? — zapytał uprzejmie mały Joyce. — Czy
powinienem strzelać, jeśli kogoś zobaczę, sir?
•
Strzelajcie! Jasne, że macie strzelać!
•
Dziękuję, sir.
Nic nie było słychać. Smollett kręcił się po bunkrze.
•
Czy widać ich?
•
Jeszcze nie, sir.
Ta wymiana zdań wywołała u wszystkich stan najwyższego
napięcia. Wytężaliśmy wzrok i słuch. Strzelcy znieruchomieli z wy-
mierzonymi karabinami. Kapitan spacerował z mocno zaciśniętymi
ustami i zmarszczonymi brwiami.
Upłynęło jeszcze kilka sekund. Nagle Joyce uniósł karabin
i oddał pojedynczy strzał, który odbił się głośnym echem w za-
mkniętym pomieszczeniu. Natychmiast odpowiedziała nam seria
z lasu. Kule odbijały się od ścian bunkra, ale żadna nie wpadła do
ś
rodka. Potem nagle zapadła cisza. Nie było widać nawet porusza-
jącego się liścia, odblasku twarzy czy odbicia słońca w lufie karabinu.
•
Czy trafiliście go, Joyce? — zapytał Smollett.
•
Nie wydaje mi się.
•
Ilu ludzi widzi pani po swojej stronie, pani doktor?
•
Strzela trzech, dwóch obok siebie, trzeci dalej na zachód.
•
Trzech — powtórzył kapitan. — Ilu jest po pana stronie,
senatorze?
•
Trudno powiedzieć, kapitanie. Naliczyłem siedmiu, a Gray
uważa, że jest ich ośmiu albo dziewięciu.
•
Uderzą na nas od północy — rzekł kapitan Smollett. Rzeczy-
wiście, wydawało się, że strzały padające z innych kierunków mają
służyć tylko odwróceniu naszej uwagi. Pozostawił wszystkich na
poprzednio wyznaczonych posterunkach i przypomniał, że jeśli któryś
z przeciwników przedostanie się przez zasieki i dopadnie do bunkra,
będzie mógł nas z łatwością powystrzelać przez otwory strzelnicze.
159
W tym miejscu skończył się nasz czas na rozmyślania. Z lasu po
północnej stronie z mrożącym krew w żyłach wrzaskiem wybiegło
siedmiu mężczyzn, kierując się wprost na zasieki. Pozostali wznowili
ogień spomiędzy drzew. Jedna z kul wyrwała broń z rąk pani doktor.
Napastnicy pokonywali parkan z drutu kolczastego, wspinając
się jak małpy. Senator i Gray strzelali raz po raz. Trzech atakujących
spadło na ziemię; jeden zaplątał się w zasiekach, dwóch pozostało
na zewnątrz. Jeden był ranny, ale podniósł się i pobiegł do lasu.
A więc dwóch leży, trzeci uciekł ratując życie. Ale czterech
przedostało się do wewnątrz. Ukryci w lesie kamraci wznosili
okrzyki na ich cześć. Strzelaliśmy zbyt szybko, by dobrze celować,
stąd tak mało trafień. W mgnieniu oka przeciwnicy wspięli się na
wzniesienie i rzucili się na nas jak sfora dzikich psów.
W otworze strzelniczym pojawiła się głowa bosmana Joba
Andersona.
— Zabić ich! Zabić ich! — wrzeszczał.
Inny pirat dosięgną! Huntera, wytrącił mu z rąk broń i uderzył
kolbą w głowę, przewracając nieszczęśnika na ziemię. Trzeci obiegł
cały bunkier unikając naszej kuli i wtargnął do środka przez drzwi,
wymachując maczetą nad głową doktor Livesey.
Sytuacja błyskawicznie odwróciła się o sto osiemdziesiąt stopni.
Przed chwilą strzelaliśmy z ukrycia do przeciwników, znajdujących
się na otwartej przestrzeni; teraz my byliśmy odsłonięci, a oni
atakowali ze wszystkich stron. Zapanował chaos, w półmroku
widać było błyski ognia. W moich uszach rozbrzmiewały strzały,
krzyki i głośne jęki.
— Wychodźcie! Na zewnątrz! Walczcie z nimi na otwartym
polu! — krzyczał kapitan Smollett. — Bierzcie maczety!
Chwyciłem maczetę z przygotowanego stosu. Ktoś zaciął mnie
w rękę, wyciągając inną. Ledwie to poczułem. Wybiegłem z bunkra
i zobaczyłem, że na zalanym słońcem polu doktor Livesey walczy
z mężczyzną uzbrojonym w maczetę. Złapał ją za gardło owłosioną
ręką, podnosząc jednocześnie długie ostrze. Zanim mogłem jej
pobiec z pomocą, "wyciągnęła do tyłu rękę z rewolwerem i strzeliła
mu w brzuch.
Reszta piratów przedzierała się przez zasieki, by przyłączyć się
do walki; prowadził ich potężny nurek w czerwonej czapce,
z bagnetem w ręku.
160
— Za bunkier! — krzyknął kapitan. — Przegrupować się! Za
bunkier!
Mimo zgiełku walki zauważyłem zmianę w jego głosie.
Skoczyłem za róg z poniesioną maczetą i stanąłem oko w oko
z Jobem Andersonem. Bosman podniósł karabin do góry, zamie-
rzając rozwalić mi głowę. Stało się to tak szybko, że nawet nie
zdążyłem się przestraszyć, nie mówiąc o tym, by coś zrobić.
Pamiętam błysk lufy w promieniach słońca. Odskoczyłem na bok,
potknąłem się i potoczyłem w dół po pochyłości.
Bosman przymierzył się ponownie, ale wówczas znajdujący się
obok mnie Abe Gray ciął go maczetą. Inny napastnik został
trafiony, kiedy chciał strzelać do wnętrza bunkra przez otwór
strzelniczy, i leżał w agonii. Pani doktor położyła trzeciego ze swej
trzydziestkidwójki. Ostatni z czwórki, która przedarła się przez
zasieki, odrzucił maczetę i uciekł.
— Zatrzymajcie go! — krzyknęła doktor Livesey strzelając raz
po raz do pirata, który wydostał się już poza zasięg jej kul.
Ale pozostali byli zbyt oszołomieni, aby strzelać i uciekinier
wydostał się na wolność. Pozostało czterech zabitych wewnątrz
ogrodzenia i jeden po drugiej stronie.
— Do środka. Ukryjcie się.
Doktor Livesey, Abraham Gray i ja rzuciliśmy się do bunkra,
zanim ci, którzy przeżyli, zaczną nas ostrzeliwać z lasu. Kiedy
znaleźliśmy się wewnątrz, przekonaliśmy się, jak wysoką cenę
zapłaciliśmy za zwycięstwo. Ogłuszony Hunter leżał koło strzelnicy,
obok Joyce'a, który dostał w głowę. Dalej senator podtrzymywał
kapitana — obaj byli bladzi jak śmierć.
— Kapitan został trafiony.
•
Czy oni uciekli? — wyszeptał Smollett.
•
Wszyscy zbiegli — odrzekła pani doktor spokojnie ładując
pociski do rewolweru. — Położyliśmy pięciu.
•
Pięciu! To nieco wyrównuje szanse. Pozostało ich tylko
dziewięciu. Dobra robota, koledzy.
Ale w tym rachunku musieliśmy uwzględnić też naszych zabitych
i rannych. Pozostało nam czterech zdrowych ludzi — byli to
senator, Abe Gray, doktor Livesey i ja.
161
Cz
ęść
Pi
ą
ta
Wyruszam na morze
22
Początek morskiej przygody
— Oni mają dość — powiedział kapitan. Pozostaliśmy panami
bunkra; nadszedł czas, by opatrzyć rannych i zjeść lunch. Wraz
z senatorem zabrałem się do gotowania posiłku na zewnątrz, woląc
się narazić na strzały z lasu, niż słuchać jęków i krzyków pacjentów
doktor Livesey.
Pirat postrzelony przy strzelnicy umarł, kiedy usiłowała wydostać
z jego ciała kulę. Hunter nadal nie odzyskał przytomności. Trzymał
się życia przez cały dzień, jego płuca pracowały gwałtownie, tak jak
płuca Billy'ego Bonesa po wylewie, jakiego doznał w hotelu u moich
rodziców. Miał połamane żebra i pękniętą czaszkę. Umarł późnym
wieczorem.
Kapitan Smollett odniósł paskudną ranę. Kula Andersona —
pierwsza, jaka go trafiła — złamała mu kość barku i utkwiła
w płucu; drugi postrzał był tylko powierzchowny — rozerwał
mięśnie na łydce kapitana. Doktor Livesey zapowiedziała, że
wyzdrowieje, choć będzie to długo trwało. Zakazała mu ruszać
ramieniem i próbować chodzić, a nawet mówić, co praktycznie
wyłączyło naszego dowódcę z aktywnego życia.
Przypadkowe zacięcie maczetą, jakie mi się przydarzyło, okazało
się tylko lekkim skaleczeniem. Doktor Livesey opatrzyła mi palce, dała
mi kuksańca w bok i swoim zwyczajem mocno przytuliła do siebie.
165
Po lunchu wraz z senatorem usiadła, by porozmawiać z kapita-
nem. Po naradzie założyła kapelusz z chustką w stylu Legii
Cudzoziemskiej, wypchała kieszenie pistoletami i amunicją i wsunęła
mapę pod bluzkę. Chwyciła karabin z krótką lufą, przeszła przez
zasieki i znikła między drzewami.
Razem z Grayem siedzieliśmy z boku, w rogu bunkra. Kiedy
lekarka wyszła na zewnątrz, Gray wypuścił z ust dopiero co
zapalonego papierosa, który dymiąc leżał u jego stóp.
•
Co do... — czy pani doktor oszalała?
•
Zawsze sądziłem, że to najmądrzejsza osoba spośród nas.
•
Jeżeli ona jest rozsądna, kolego, to znaczy, że ja jestem
czubek. Dokąd ona idzie, do diabła?
Zastanowiłem się nad tym.
— Stawiam dolara, że poszła się zobaczyć z Benem Gunnem.
Później okazało się, że miałem rację, ale w międzyczasie,
smażąc się w bunkrze nagrzewanym przez coraz silniej operujące
słońce, zacząłem majaczyć. Zazdrościłem doktor Livesey, że
idzie teraz przez chłodny, cienisty las, a ja grzeję się w smrodzie
potu, na piasku, wśród zwłok zabitych. Im bardziej myślałem
o tej pełnej cienia dżungli, tym bardziej chciałem wydostać
się z bunkra.
Wykonując obowiązki stewarda, to znaczy sprzątając bunkier
i myjąc naczynia po jedzeniu — czułem, że mam coraz bardziej
dość tego miejsca, zapachów, od których robiło mi się niedobrze,
i upału. Wreszcie, schowany wśród piętrzących się zapasów żywno-
ś
ci, napchałem do kieszeni batoników Mounds Bars.
Przyznaję, to było idiotyczne, jeśli nie całkowicie szalone. Ale
przynajmniej pomyślałem o przyszłości — niezależnie od tego, co
się wydarzy, dzięki batonikom nie umrę z głodu.
Potem ostrożnie zbliżyłem się do stosu broni i kiedy nikt nie
patrzył, wetknąłem za pasek parę pistoletów.
Postanowiłem dotrzeć plażą na cypel oddzielający przystań
w zatoce od pełnego morza i znaleźć białą skałę, pod którą Ben
Gunn ukrył łódkę. Wydawało mi się, że to dobry pomysł, ale
wiedziałem, że inni nie zgodzą się, abym poszedł sam. Miałem
jedyną szansę — urwać się, kiedy nikt nie patrzy.
Można sądzić, że „nieobecny bez przepustki" czy „będący na
lewiznie" to delikatne określenia człowieka, który porzuca swych
166
towarzyszy, ale uznałem, że mam po temu ważne powody. Chciałem
też wydostać się z rozpalonego do czerwoności bunkra.
Doczekałem odpowiedniego momentu. Rany kapitana zaczęły
krwawić. Senator i Gray zajęli się zmienianiem mu opatrunków,
więc droga była wolna. Wybiegłem na zewnątrz, przedarłem się
przez zasieki i nie zauważony wpadłem do lasu.
Był to mój drugi postępek tego rodzaju; tym razem o tyle gorszy
niż poprzednio, kiedy wskoczyłem do szalupy płynącej na brzeg, że
zostawiłem w bunkrze tylko dwóch zdrowych ludzi. Miałem jednak
nadzieję, że dzięki tej wyprawie uratuję wszystkich.
Kierowałem się wprost do brzegu po wschodniej stronie wyspy
zdając sobie sprawę, że ludzie Silvera mogą mnie dojrzeć z kot-
wicowiska. Było ciągle gorąco i słonecznie, choć zrobiło się już
późne popołudnie. Posuwałem się wśród wysokich drzew w kierun-
ku, z którego dobiegał głuchy szum fali przybojowej. Wiatr od
morza szeleścił w gałęziach drzew. Niedaleko brzegu poczułem
chłodny powiew, a po chwili znalazłem się aa skraju lasu wznoszą-
cego się nad błękitną, zalaną słońcem wodą, rozciągającą się aż po
horyzont.
Morze wokół Wyspy Skarbów nigdy nie jest zupełnie spokojne.
Nawet kiedy powietrze jest całkiem nieruchome, a powierzchnia
wody wygląda na gładką w promieniach słońca, od wschodu bez
przerwy nadciągają potężne fale, rozbijające się na wysuniętej
plaży. Słychać je w każdym niemal miejscu na wyspie; jest to odgłos
tak równy i monotonny, że się go często nie zauważa.
Ruszyłem wzdłuż brzegu wdychając chłodne, przepojone solą
powietrze i słuchając huku fal; po opuszczeniu bunkra poczułem się
swobodny. Początkowo szedłem na południe, potem skierowałem
się w głąb lądu i przez zarośla przedarłem się do łańcucha wzgórz,
skąd miałem widok na przystań w zatoce.
Bryza ucichła, z południa nadciągała mgła. Za moimi plecami
morze waliło o piaszczysty brzeg, ale powierzchnia wody w osłoniętej
zatoczce była gładka jak stół. „Hispaniola" stała nieruchomo na
kotwicy, a jej odwrócone odbicie w lustrze wody trwało niezmącone,
jakby stykała się z kadłubem innego statku, identycznego w każdym
szczególe, włącznie z bezużytecznym masztem radiowym.
Szalupa kołysała się obok holownika, przy którego burcie stał
Silver — mógłbym rozpoznać go z dwukrotnie większej odległości.
167
Na rufie pochylało się kilku mężczyzn, między nimi był facet
w czerwonej czapce — potężnie zbudowany nurek, który kierował
drugim atakiem na zasieki. Wyglądało na to, że bawią się i żartują,
chociaż z tej odległości — dzieliła mnie od nich mila z okładem —
nie byłem w stanie usłyszeć, co mówią. Nagle wystraszył mnie
okropny wrzask, ale to tylko odezwał się Kapitan Flint, siedzący
na ramieniu Silvera — dostrzegłem jaskrawe pióra papugi.
Odbili od statku, kierując się do brzegu. Mężczyzna w czerwonej
czapce został na „Hispanioli" i skrył się pod pokładem.
Słońce zaszło za Górę Spyglass, mgła gęstniała coraz bardziej.
Zrobiło się bardzo ciemno. Jeśli chciałem znaleźć łódź Bena Gunna,
musiałem się pospieszyć.
Biała skała wznosiła się o jakieś dwieście metrów w dół plaży,
ale aby się do niej dostać, musiałem pokonać prawie całą milę,
czołgając się przez zarośla. Kiedy wreszcie tam dotarłem, zapadał
zmierzch. Dostrzegłem niewielkie zagłębienie terenu, osłonięte od
strony plaży przez piaszczystą wydmę i gęste krzaki; dno niecki
było porośnięte zielonym mchem. Wewnątrz znajdował się duży
szałas, zbudowany z patyków i kozich skór, podobny do indiańs-
kiego tipi.
»
Uniosłem płachtę zasłaniającą wejście — w środku stała łódka
Bena Gunna. Było wyraźnie widać, że została wykonana domowym
sposobem. Na niezdarnie sporządzoną ramę z wygiętych gałęzi
pokrytych niewygarbowaną skórą naciągnięto kozie skóry w taki
sposób, że sierść znalazła się w środku. Łódka była maleńka, nawet
dla kogoś mojego wzrostu. Trudno uwierzyć, że potrafi się utrzymać
na powierzchni, jeśli wsiądzie do niej dorosła osoba. W środku
znajdowała się niska ławeczka, toporne wiosło o dwóch łopatkach
oraz czerpak z łupiny orzecha kokosowego.
Gdybym miał ją w jakiś sposób określić, uznałbym, że jest to
kajak podobny do tych, których używają Eskimosi, z zaostrzonym
dziobem i rufą, choć gdyby Eskimosi mieli pływać po morzu łódką
Bena Gunna, to wkrótce wszelki słuch by o nich zaginął.
Jak każdy kajak, łódka była lekka, można ją było przenosić.
Mogłem ją łatwo dźwignąć jedną ręką; kiedy się o tym przekonałem,
przyszedł mi do głowy już drugi tego dnia szalony pomysł. Jeżeli
jestem w stanie samodzielnie ją przenieść, co by się stało, gdybym
zataszczył kajak na brzeg i popłynął na „Hispaniolę"? Dlaczego nie
168
miałbym zrobić tego pod osłoną nocy, a następnie wrócić do moich
towarzyszy w bunkrze? To brzmiało sensownie. Zapytasz pewnie,
czytelniku, dlaczego chciałem się dostać na pokład „Hispanioli".
Teraz zdaję sobie sprawę, że przekonała mnie do tego pomysłu
ś
wiadomość, iż w przypadku ataku piratów jestem bezużyteczny.
Doktor Livesey zginęłaby, gdyby miała polegać na mojej pomocy
w czasie walki ze zbirem, którego w końcu sama zastrzeliła.
W żaden sposób nie potrafiłem jej pomóc.
Teraz jednak mógłbym się przydać; pamiętałem dobrze, jak
podczas opuszczania kotwicy olśniona blaskiem złota załoga za-
kleszczyła łańcuch, co zmusiło kapitana Smolletta (który, nawiasem
mówiąc, obdarłby mnie żywcem ze skóry, gdyby mnie znalazł
w tym miejscu) do zastąpienia go grubą liną, którą przywiązano do
kotwicy. Miałem w kieszeni nóż, więc mógłbym przeciąć sznur, co
by spowodowało, że statek zostanie wyrzucony na brzeg, a to
powinno potężnie zakłócić plany Long Johna Silvera.
Rozsiadłem się czekając, aż się zupełnie ściemni, i zjadłem
większą część batoników. Zmiana pogody dawała mi niemałą
szansę. Mgła gęstniała bez przerwy, gasły ostatnie promienie słońca.
Wyspa Skarbów zrobiła się czarna jak wnętrze wieloryba. Kiedy
w końcu zabrałem kajak i znalazłem drogę do plaży, w zatoce
jaśniały tylko dwa widoczne punkty.
Pierwszym było wielkie ognisko na brzegu w pobliżu trzęsawiska,
przy którym pobici gangsterzy Silvera z wrzaskiem topili swe
smutki w alkoholu. Drugi to mdłe światełko na pokładzie „His-
panioli"; pozostali tam ludzie nie mieli do dyspozycji łodzi.
Holownik obracał się na kotwicy, unoszony falą odpływu. Jego
dziób był w tej chwili obrócony w moją stronę. Światełko wydoby-
wało się z kabiny i niewyraźnie majaczyło w gęstej mgle.
Morze cofało się przez pewien czas. Musiałem przejść przez
odsłoniętą równinę, grzęznąc w mule i wodorostach. Dobrnąłem do
linii wody, wszedłem do morza po kolana i opuściłem kajak na
powierzchnię.
23
Odpływ morza
Kajak unosił się na wodzie jak liść. Jak się wkrótce przekonałem,
był niestety równie jak liść niesterowny. Z upodobaniem skręcał na
boki, chyba że akurat postanowił kręcić się w kółko. Nawet sam Ben
Gunn, budowniczy statków rezydujący na Wyspie Skarbów przyzna-
wał, że to kawał cholery, dopóki się nie pozna jego nawyków.
Było rzeczą oczywistą, że ja tych nawyków nie opanowałem.
Kajak płynął w każdą możliwą stronę z wyjątkiem tej, w którą
zamierzałem go skierować. Przez większość czasu żeglowaliśmy
prostopadle do zaplanowanego kursu. Przypuszczam, że nigdy bym
nie dotarł do statku, gdyby nie odpływ. Dzięki łutowi szczęścia fala
spychała mnie na środek zatoki, gdzie cumowała „Hispaniola".
Z początku holownik wyglądał jak plama atramentu na papierze.
Kiedy się przybliżyłem, na tle nocnego nieba zaczęły się wyróżniać
ciemniejsze zarysy kabiny, masztu radiowego i przechylonego działa.
Po chwili przybierająca na sile fala odpływu zaniosła mnie pod sam
dziób statku. Kajak odbił się od kadłuba, ocierając się o linę kotwiczną.
Chwyciłem napięty jak struna fortepianu sznur, ocierając dłonie o jego
chropowatą powierzchnię. Słyszałem, że prąd znosi statek naprężając
linę, a woda z szumem opływa kadłub „Hispanioli". Pomyślałem, że
wystarczy jedno cięcie i holownik odpłynie na fali odpływu.
Przypomniałem sobie jednak jedną z żeglarskich mądrości,
170
którą przekazał mi Long John. Silnie naciągnięta lina, jeśli
się ją nagle przetnie, jest groźna jak nieokiełznany mustang.
Istniała obawa, że ostre końce przewrócą kajak, wrzucając mnie
do wody.
Powstrzymałem się więc, a wkrótce pogoda okazała się moim
sprzymierzeńcem. Lekki wiatr, wiejący z południowego wschodu
zmienił kierunek na południowo-zachodni. Właśnie zamierzałem
zrezygnować ze swego planu, kiedy silniejszy podmuch przesunął
„Hispaniolę" pod prąd, a lina kotwiczna zwiotczała mi w ręce.
Wydobyłem nóż, otworzyłem go zębami i zacząłem piłować
grubą linę, jedno włókno po drugim, aż wreszcie tylko dwa włókna
trzymały statek na uwięzi. Prąd znowu pociągnął jednostkę,
napinając postronek. Postanowiłem poczekać na następny podmuch
wiatru, który zerwie linę.
Z kajuty dochodziły hałasy i wrzaski. Rozpoznałem wśród
innych głos Israela Handsa, artylerzysty Flinta. Drugim krzykaczem
był oczywiście nurek w czerwonej czapce. Obaj robili wrażenie
pijanych jak bela, a kiedy otworzyli bulaj, by wyrzucić pustą
butelkę, zorientowałem się, że jeszcze nie mają dość.
Byli nie tylko pijani, ale i rozwścieczeni; wyklinali na siebie,
waląc pięściami w stół. Po chwili kłótnia przycichła, a biesiadnicy
pomrukiwali pod nosem, po czym znaleźli nowy temat do dyskusji,
która stawała się coraz głośniejsza, by uspokoić się na chwilę,
zanim wymiana argumentów przerodziła się w wymianę ciosów.
Wśród porastających wybrzeże drzew ciągle płonęło ognisko.
Jakiś pijak wyśpiewywał nie kończącą się piosenkę, której refren
brzmiał tak:
„Zabić ich wszystkich, zabić wszystkich, zabić wszystkich,
Długich, niskich i wysokich..."
Bryza zaczęła się wzmagać. „Hispaniola" przesunęła się znowu,
luzując linę. Pociągnąłem ostrzem z całej siły. Long John przestrzegał
mnie, aby nóż był zawsze naostrzony. Przeciął dwa ostatnie
włókienka jak pajęczynę, statek uwolnił się.
Kajak obijał się o dziób. Wywołało to powolne obracanie się
kadłuba pod wpływem prądu. Moja łupinka lada moment mogła
się dostać pod kil. Nie byłem w stanie oderwać się od „Hispanioli",
ale udało mi się przesunąć wzdłuż linii kadłuba w stronę rufy. Po
drodze zauważyłem jasną linkę zawieszoną na burcie. Chwyciłem ją.
Pociągnąłem mocniej, przysuwając się do kadłuba i wstałem
usiłując utrzymać równowagę w chwiejącym się kajaku, by zajrzeć do
wnętrza kajuty. W międzyczasie holownik i kajak nabrały szybkości.
Odwróciliśmy się bokiem do ogniska na brzegu — zastanowiło mnie,
jak mógł tego nie zauważyć marynarz stojący na wachcie. Wystarczy-
ło jednak zajrzeć do środka, by sprawa się wyjaśniła.
Israel Hands i Czerwona Czapka spletli się w śmiertelnym
uścisku, sięgając sobie do gardeł. Z brzegu dobiegały słowa „Małpy
nie mają ogonów w Zamboanga", pojedynczy głos ciągnął: „Dłu-
gich, niskich i wysokich..."
Kajak nagle szarpnął, zmienił kurs i gwałtownie przyspieszył.
Przewróciłem się puszczając linę; zacząłem się zastanawiać, co się stało.
Woda zaczęła fosforyzować, zmarszczyła się i poruszyła. „Hispaniola"
płynęła, a ja znalazłem się w objęciach kilwateru. Holownik chwiał się
na fali, komin i maszt radiowy wyróżniały się na tle nieba. Ze
zdziwieniem stwierdziłem, że statek kieruje się na południe.
Odwróciłem głowę i zamarło mi serce. Ognisko znajdowało się
za moimi plecami, daleko, coraz dalej i raptownie nikło w oczach.
Prąd skręcał pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, spychając holow-
nik i kajak, w którym się znajdowałem, do wąskiego kanału
prowadzącego na otwarte morze.
„Hispaniola" gwałtownie zboczyła z kursu, odwracając się
o dwadzieścia stopni. Z kajuty dobiegły mnie wrzaski. Usłyszałem
tupot nóg w korytarzu. Pijacy przestali walczyć między sobą
i ruszyli zobaczyć, co się stało.
Przykucnąłem na dnie mojego mizernego kajaka modląc się
o lekką śmierć, kiedy uderzę w falochrony u wylotu kanału,
rozbijając się na krwawą miazgę. Dobrze wiedziałem, co mnie
czeka — słyszałem grzmot fali przyboju, ale nie zamierzałem na to
patrzeć.
Siedziałem więc spokojnie w kajaku rzucanym przez fale,
przemoczony strugami wody, i czekałem na koniec. Poczułem
wewnętrzny spokój. Byłem jednak zmęczony — byłem kompletnie
wyczerpany i śpiący. Oszołomienie pociągnęło za sobą obojętność
i wewnętrzne wyciszenie. Usnąłem w tej maleńkiej łódeczce, śniąc
o mamie i rodzinnym domu.
172
24
Podróż w kajaku
Kiedy się obudziłem, było już całkiem jasno; mój kajak unosił
się przy południowo-zachodnim brzegu Wyspy Skarbów. Słońce
stało wysoko, ukryte za zamgloną bryłą Góry Spyglass, która po
tej stronie schodziła prosto do morza potężnym, skalistym zboczem.
Trochę dalej znajdował się Przylądek Cumy Dziobowej i ciemny
zarys Wzgórza Bezanmasztu; przylądek znaczyły klifowe skały
wysokie na czterdzieści czy pięćdziesiąt stóp, otoczone dookoła
kamiennym rumowiskiem. Wydawało mi się, że jestem o niespełna
ć
wierć mili od brzegu.
Bardzo szybko zrezygnowałem jednak z myśli, by tam dopłynąć.
Potężne fale rozbijały się o nabrzeżne skały, wyrzucając w powietrze
strugi wody, z rykiem i grzmotem. Nie trzeba było wielkiej
wyobraźni, by przedstawić sobie kajak lądujący na brzegu niczym
kamyk w młynie kruszywa. A nawet gdybym zdołał się jakoś
przedrzeć przez te skały, to z pewnością nie zdołałbym się wspiąć
na strome, kamieniste zbocze.
Stromy klif, silny przybój i skały nie były jedynym problemem.
Nadbrzeżne głazy były dosłownie pokryte wielkimi fokami — sądzę,
ż
e były to lwy morskie; ogromne stworzenia wydawały niesamowite
odgłosy przypominające szczekanie i z pluskiem zanurzały w wodzie
swe potworne cielska. W szkole nauczono mnie, że foki nie atakują
173
ludzi i są bardzo przyjaznymi istotami, ale z perspektywy sześcio-
stopowego kajaka z kozich skór wydawały się ogromne i bardzo
niebezpieczne. Biorąc to wszystko pod uwagę uznałem, że śmierć
głodowa na morzu stanowi lepszy wybór niż lądowanie na tym
brzegu.
Prawdę mówiąc, dostrzegałem inną, lepszą szansę wydostania
się na wyspę. Na północ od Przylądka Cumy Dziobowej linia
brzegowa cofa się głęboko w głąb lądu, po czym biegnie w kierunku
następnego przylądka — piaszczystej plaży oznaczonej na mapie
jako Cypel Leśny, porośniętej wysokimi, zielonymi sosnami, scho-
dzącymi prosto do morza.
Jak pamiętałem, Silver utrzymywał, że prąd biegnie na północ
wzdłuż zachodniego brzegu Wyspy Skarbów, a ponieważ już
dryfowałem na jego fali, uznałem, że o wiele lepiej będzie postarać
się dobić do brzegu na bardziej gościnnym Cyplu Leśnym.
Fale były w tym miejscu zazwyczaj wysokie, ale dziś morze nie
było wzburzone, ponieważ prąd biegł z południa i z tej samej strony
wiał wiatr. W innej sytuacji kajak z pewnością by zatonął, teraz
natomiast z łatwością mogłem pokonać gładkie, choć wezbrane
morze. Położyłem się na dnie; fale nadchodziły niczym błękitne
wieloryby. Przez chwilę bałem się, że zaraz zwalą się na moją
łupinkę. Nic takiego jednak się nie stało — kajak unosił się na ich
grzbietach kołysząc się miękko, jakby był niezatapialny. Wspinał
się na szczyt grzywacza lekko jak ptak, po czym łagodnie spływał
w dół, i znów wszystko powtarzało się od nowa.
Poczułem przypływ odwagi, więc podniosłem się, by popracować
trochę wiosłem. Ale najmniejsze nawet poruszenie wewnątrz kajaka
wyzwalało gwałtowną, zwielokrotnioną reakcję. Gwałtownie ześliz-
gnął się ze stromej fali i wbił się dziobem w bok następnej, prawie
ż
e przewiercając się przez nią. Strugi rozpylonej wody trysnęły
w powietrze.
Przemoczony i wystraszony wróciłem do poprzedniej pozycji,
a kajak, jakby w podzięce, znowu podjął swój płynny, spokojny
taniec na powierzchni morza. Uspokoiłem się, chociaż łódka
straszyła mnie przy najmniejszym drgnięciu; powstawało pytanie,
czy kiedykolwiek uda mi się dostać do brzegu przy pomocy wiosła.
Starałem się trzymać głowę podniesioną. Najpierw ostrożnie
wylałem wodę, która dostała się do wnętrza. Potem wyjrzałem za
174
burtę, by zorientować się, co powoduje, że kajak unosi się tak jtówo
na powierzchni.
Przekonałem się, że każda fala składa się z wielu drobnych fal
różnych rozmiarów i różni się od pojedynczego bałwana, tak jak
łańcuch wzgórz od jednolitej góry. Moja łupinka wybierała naj-
prostszą drogę, pokonując niższe wzniesienia i jednocześnie unikając
stromizn, wysokich grzbietów i ostrych klifów.
Pomyślałem, że potrafię sobie poradzić. Wystarczy, że będę
leżał możliwie najspokojniej i czekał na moment, kiedy lekkie
poruszenie wiosłem pomoże kajakowi płynąć po gładkiej wodzie
i przybliży go trochę do brzegu. Rozłożyłem więc szeroko łokcie,
przyjmując niewiarygodnie męczącą pozycję, i co jakiś czas od-
pychałem się wiosłem.
Była to niewdzięczna, żmudna praca, ale zaobserwowałem, że
przynosi pewne efekty. Jednak w miarę zbliżania się do Cypla
Leśnego zdałem sobie sprawę, że nigdy do niego nie dotrę. Fale
przeniosą kajak o jakieś sto jardów od występu lądu. Znajdowałem
się jednak bardzo blisko, to fakt. Mogłem już rozróżnić wierzchołki
drzew, poruszane wiatrem. Pomyślałem, że może dobiję do następ-
nego przylądka.
Był już na to wielki czas, ponieważ umierałem z pragnienia.
Słońce rzucało z góry palące promienie, odbijające się od powierz-
chni morza, które wysuszyły mnie niczym zdechłego kraba. Miałem
wargi pokryte skorupą soli, bolało mnie gardło, paliło w mózgu.
Patrzyłem tęsknie na zielone drzewa, gdy mijałem je, niesiony
prądem. Kiedy jednak wydostałem się poza występ przylądka,
przed moimi oczami otworzył się widok, który wszystko zmienił.
Wprost przede mną, o niespełna pół mili, widniała „Hispaniola".
Wyglądało na to, że płynie wokół wyspy, by wrócić do przystani.
Woda przed dziobem pieniła się. „Jakby miał w zębach kość" —
tak Long John określał obraz szybko płynącego statku. Wynikało
z tego, że lada chwila Israel Hands zauważy mnie, wyciągnie na
pokład i zabierze się do mnie, byłem jednak tak bardzo spragniony,
ż
e sam nie wiedziałem, czy się tym radować, czy martwić.
Po chwili zauważyłem jednak, że z komina holownika nie
wydobywa się dym. Po chwili biała piana wokół dziobu znikła,
statek zaczął się obracać, ustawiając się do mnie burtą.
Poruszał się leniwie. Zastanawiałem się, czy sternicy „Hispanioli"
175
posnęli, a po chwili przekonałem się, że statek nie płynie, tylko
dryfuje. Zaczął się zwracać w moją stronę — już myślałem, że mnie
zauważyli, ale zaraz potem ruszył w drugą stronę.
Wtedy dostrzegłem wątłą strużkę dymu z komina — cieniutką
jak nitka. Początkowo zaskoczyło mnie to, ale stopniowo domyś-
liłem się, że ster uwiązano na sztywno, a maszyna dawała tylko tyle
mocy, by statek był w stanie utrzymać się na morzu. Gdybym mógł
usiąść i poruszać wiosłem nie wywracając przy tym kajaka,
potrafiłbym dopłynąć do „Hispanioli".
Marzenie o chłodnym napoju, jaki mógłbym dostać w kambuzie,
dodawało mi odwagi. Fale opryskiwały mnie raz po raz, lecz nie
zmieniłem kursu, ostrożnie wiosłując w kierunku „Hispanioli".
W pewnym momencie do kajaka dostało się tyle wody, że właściwie
powinienem przerwać wiosłowanie i wylać ją czerpakiem, ale
uznałem, że lepiej płynąć nadal, ścigając holownik. W miarę
przybliżania się zauważyłem, że szprychy koła sterowego uwiązano
na linie, dokładnie tak, jak przewidywałem.
Nie widziałem natomiast na pokładzie żywego ducha. Pomyś-
lałem sobie, że Hands i Czerwona Czapka odsypiają pijaństwo
i umocowali ster licząc na to, że statek nie wpadnie na skały. Nie
było to oczywiście najmądrzejsze posunięcie, ale sam Silver przy-
znawał, że niewielu spośród jego ludzi trudzi się taką czynnością
jak myślenie. Gdybym dotarł do „Hispanioli", a następnie w jakiś
sposób wdrapał się na pokład, mógłbym pozamykać luki i uwięzić
ś
piących gangsterów pod pokładem.
Posuwałem się powolutku. Kilkakrotnie wydawało mi się, że
statek odwraca się na fali i odpływa, ale po chwili wracał na dawne
miejsce, tak jakby czekał na jakąś bratnią duszę. Przyrzekłem sobie,
ż
e to ja nią będę. Niech no tylko dostanę się na pokład. Z pragnienia
kręciło mi się w głowie. Zacząłem majaczyć — miałem przed
oczyma wysoki dzban mrożonej herbaty, wstawiony do lodówki.
W końcu doczekałem się. Wysoka fala porwała mnie na grzbiet,
po czym kajak łagodnie spłynął w dół, uderzając o kadłub
„Hispanioli". Moja radość trwała krótko. Holownik unosił się
i opadał jak rozszalała winda, w odległości stopy ode mnie stalowa
ś
ciana zanurzała się i wynurzała z wody. Mało brakowało, aby
kajak został wciągnięty pod kadłub. Kiedy następna fala wyniosła
mnie do góry, dostrzegłem swoją szansę: w chwili, gdy kajak
znajdował się w najwyższym punkcie, uwiesiłem się na burcie
„Hispanioli". Wyrżnąłem głową tak silnie, że w oczach pokazały
mi się wszystkie gwiazdy; zacząłem spadać.
Machając nogami starałem się odbić od kajaka. Jednocześnie
poczułem, jak mała, skórzana łódka drży pod przemożnym nacis-
kiem. Statek wciągnął kajak pod siebie, niwecząc jednocześnie moją
jedyną szansę na wydostanie się stąd.
25
Kapitan Hawkins
Jeden z moich pistoletów wpadł do wody, kiedy z całej siły
podciągnąłem się uczepiony burty i wsunąłem na brudny pokład
„Hispanioli" głową do przodu. W takich przerażających chwilach
człowiek miewa dziwne skojarzenia. Ja pomyślałem w tym momen-
cie: No, niechby to zobaczył kapitan Smollett! Pokład nie był
sprzątany od dnia wybuchu buntu, pełno było tam gumy do żucia
i niedopałków papierosów. Pusta butelka z odtrąconą szyjką toczyła
się tu i tam, obijając się o odpływniki odprowadzające wodę
z pokładu.
Wydawało się, że nikogo tu nie ma, jednak pod moimi stopami
pomrukiwał silnik. Ostrożnie zacząłem się wspinać do sterówki.
W połowie drogi, na pokładzie nadpalarni — otoczonym barierkami
dachu kajuty, nieco poniżej wejścia do pomieszczenia sternika —
znalazłem ich.
Czerwona Czapka leżał na wznak, sztywny jak deska. Ramiona
rozkrzyżował niczym na krucyfiksie. Z otwartych warg wyglądały
zęby, wyszczerzone jak żółte klawisze fortepianu. Obok, oparty
o reling, znajdował się Israel Hands. Jego podbródek opierał się
o klatkę piersiową, twarz miał białą jak kreda. Dookoła było pełno
krwi — wyglądało na to, że pozabijali się nawzajem w pijackiej
burdzie.
Statek swoim zwyczajem szedł do przodu jak byk, szamocząc się
w różne strony, tak jak mu na to pozwalał luźno uwiązany ster.
Odniosłem wrażenie, że jeden z mężczyzn jeszcze żyje, ponieważ
„Hispaniola" nie mogłaby sama z siebie ustawiać dziobem do fali
przez długi czas. Ktoś musiał uwiązać ster całkiem niedawno.
Z pewnością nie zrobił tego Czerwona Czapka. Jego ciało
przewracało się przy każdym ruchu, ale — to był okropny widok —
jego sztywne kończyny nie zmieniały położenia, nie znikał też z jego
twarzy groteskowy uśmiech. Przy każdym wstrząsie Hands osuwał
się coraz niżej na pokład, wysuwając nogi do przodu. Jego ciało
było wykręcone w kierunku rufy.
Kiedy mu się przyglądałem zastanawiając się, co tu zaszło,
Hands przewrócił się na bok, jęknął i podciągnął się przyjmując
poprzednią, na wpół siedzącą pozycję. Był to jęk bólu bardzo
ciężko zranionego człowieka. Kiedy zobaczyłem, jak opada mu
szczęka, przez chwilę mu nawet współczułem. Ale zaraz przypo-
mniałem sobie rozmowę podsłuchaną z beczki po orzeszkach,
a szczególnie to, co Hands mówił o doktor Livesey. Podszedłem do
niego.
— Czy to pan trzyma wachtę, panie Hands? — zapytałem
z sarkazmem.
Z trudem podniósł na mnie wzrok, był jednak zbyt wycieńczony,
by okazać zdziwienie. Miał tylko tyle siły, by powiedzieć: „brandy".
Statek zatoczył się, ciało Handsa przesunęło się w bok. Spod
jego nogi wytoczył się rewolwer, który musiał wypuścić, kiedy już
zastrzelił Czerwoną Czapkę. Zbliżyłem się jeszcze trochę, ukląkłem
i szybkim ruchem chwyciłem broń. Był nieduży; zatknąłem go za
pasek, zadowolony, że zastąpię nim zgubiony pistolet.
— Brandy — jęknął ponownie Israel, co przypomniało mi, że
sam jestem bardzo spragniony i umieram z głodu. Nie było czasu
na zabawę. Rzuciłem się biegiem do kabiny.
Buntownicy włamali się tam wcześniej. W poszukiwaniu mapy,
a może wódki rozbili wszystkie schowki. Na podłodze pozostawiali
ś
lady bagiennego mułu, każdy biały sprzęt był usmarowany brud-
nymi rękami. W kątach piętrzyły się opróżnione butelki, dźwięczące
przy każdym poruszeniu statku. Na stole leżała otwarta książka
medyczna doktor Livesey, otwarta na rozdziale zatytułowanym
„Anatomia kobiety".
Zacząłem grzebać w rumowisku i dopisało mi szczęście. Znalaz-
łem trochę Fig Newtons kapitana Smolletta, a także rodzynki,
kawałek sera Velveeta ze śladami zębów z jednej strony. Pociągnąłem
potężny łyk wody. Była okropnie niesmaczna i ciepła, bo jakiś kretyn
zostawił otwartą lodówkę, ale piłem ją, dopóki mogłem, a potem
zabrałem dzbanek na pokład, by popijać z niego podczas jedzenia.
Israel wyciągnął skądś niewielką butelkę i opróżnił ją jednym
haustem.
—
Kurwa, to było mi bardzo potrzebne! — powiedział.
Usiadłem w bezpiecznej odległości, odciąłem nadgryziony ka-
wałek sera i zabrałem się do jedzenia.
— Czy jest pan ciężko ranny? — zapytałem.
Hands mruknął:
•
Gdyby był na pokładzie lekarz, byłbym zdrów jak ryba. Nie
dopisało mi szczęście, to wszystko — popatrzył na sztywne ciało
Czerwonej Czapki. — Ten skurwiel nie żyje. Cholerny głąb, czego
on się spodziewał? Ale co z tobą? Skąd się tu wziąłeś, dzieciaku?
•
Przybyłem przejąć dowództwo na statku, panie Hands.
Może pan do mnie mówić „panie kapitanie".
Hands nie robił wrażenia zachwyconego, chyba też nie wyczuł
ż
artobliwego podtekstu mojej odpowiedzi. Alkohol przywrócił kolor
jego ogorzałej twarzy, ale nadal wyglądał na strasznie potur-
bowanego. Ile razy statek zakołysał się, osuwał się na pokład.
Obserwował mnie uważnie i w końcu powiedział:
•
Sądzę, kapitanie Hawkins, że może chciałby pan wydostać
się na brzeg.
•
Może.
•
Chyba powinniśmy trochę porozmawiać.
•
No więc niech pan mówi — odparłem starając się, by mój
głos brzmiał tak pewnie i obojętnie, jak głos kapitana Smolletta,
kiedy rozmawiał z Johnem Silverem, gdy ten pojawił się z białą
flagą. Wsadziłem do ust kawałek sera i trochę rodzynek.
•
Ten facet — ciągnął Hands wskazując ciało nurka—nazywał
się 0'Brien i nosił przezwisko Głupi Mick; uruchomił główny silnik,
starając się wprowadzić nas z powrotem do przystani. Teraz jest
martwy. W jaki sposób zamierza pan poprowadzić statek w pojedynkę?
•
0'Brien wykonał najtrudniejszą robotę, zapalając maszynę.
Mogę sterować sam.
•
Przez całą drogę, aż do zatoki?
•
Nie zamierzam płynąć do przystani. Chcę podejść do brzegu
w Zatoce Północnej.
Israel taksował mnie zamglonymi oczyma.
•
Znakomite posunięcie. Na pańskim miejscu postąpiłbym tak
samo. Ale czy potrafi pan wprowadzić statek do wejścia? Kanał jest
szerszy od „Hispanioli" o jakieś sześć cali. Będzie panu potrzebna
pomoc. Proponuję układ. Zorganizuje mi pan trochę jedzenia, coś
do picia i opatrzy miejsce, w które dźgnął mnie ten drań, a ja
wprowadzę pana do wnętrza tego wąskiego portu.
•
Dlaczego miałby mi pan pomagać?
•
Bo wygrałeś, dzieciaku. Ja dostałem za swoje. Jestem ciężko
ranny. Muszę ci pomóc.
Jego słowa brzmiały rozsądnie. Potrzebował jedzenia i opieki.
A gdybym rozbił statek, starając się prowadzić go samemu,
holownik poszedłby na dno razem ze mną. Zgodziłem się więc.
Zbiegłem pod pokład, odszukałem stary szalik, jaki dała mi matka
na wypadek, gdybym się przeziębił. Hands użył go do przewiązania
głębokiej, krwawiącej rany na udzie.
Zjadł trochę sera z rodzynkami, popił wodą i znacznie się ożywił.
— Czuję się jak nowo narodzony — powiedział. — Jestem ci
wielce zobowiązany. Tylko prawdziwy dżentelmen potrafi być
uprzejmy dla pokonanego przeciwnika.
Poszedłem do sterówki z uczuciem triumfu; odwróciłem statek
wokół jego własnej osi i skierowałem na północ z szybkością sześciu
węzłów. Pomyślałem, że zapłaciłem już za ucieczkę i porzucenie
przyjaciół. „Hispaniola" posuwała się naprzód w jasnych promie-
niach słońca. Wkrótce pozostawiliśmy za sobą wzgórza i odcinki
płaskich, piaszczystych plaż. Następnie minęliśmy narożnik, zbudo-
wany ze skalistego klifu.
Nadal czułem się całkiem dobrze, choć nie podobał mi się
sposób, w jaki patrzył na mnie Israel Hands. Na jego twarzy błądził
niewyraźny uśmieszek. Częściowo był to grymas starego, zmęczo-
nego^ człowieka, wynaturzony na skutek bólu i osłabienia. Kiedy
jednak sternik przywlókł się do sterówki, narzekając na palące
słońce, zacząłem się zastanawiać, czy w wyrazie jego twarzy
przeważa ból i słabość, czy też pogarda, a może nawet zdradliwość,
kiedy bez chwili przerwy przyglądał się, jak steruję holownikiem.
26
Israel Hands
Kiedy dotarliśmy do wejścia do Zatoki Północnej, poziom wody
zaczynał się właśnie podnosić. Israel powiedział, że musimy poczekać
co najmniej godzinę, zanim woda w kanale będzie na tyle głęboka,
aby przedostał się tamtędy statek o takim zanurzeniu jak nasz.
Zatrzymałem się o milę od brzegu i pod czujnym okiem sternika
uwiązałem koło sterowe. Kiedy „Hispaniola zaczęła krążyć,
wykonując powolne, obszerne koła, usiadłem i posiliłem się lunchem
złożonym z resztek sera.
•
Kapitanie — odezwał się po chwili Hands z tym samym, co
poprzednio, tajemniczym uśmieszkiem — co by pan powiedział na
propozycję pozbycia się mego martwego przyjaciela 0'Briena? Ja
nie jestem szczególnie wrażliwy, to zresztą nie była moja wina,
musiałem go zabić w obronie własnej, ale on zaczyna śmierdzieć.
•
Nie mam dość siły, a przy tym za żadne skarby nie chcę go
dotykać.
•
To jest pechowa łajba, Jim. Na starej „Hispanioli" zginęła
cała kupa porządnych chłopców — trudno nawet policzyć, ilu
odeszło, odkąd opuściliśmy Nowy Jork. Nigdy nie widziałem tak
strasznego pecha. A teraz 0'Brien... 0'Brien nie żyje, prawda? No,
ja jestem tępak, ale ty chodziłeś do szkoły. Umiesz czytać i pisać.
Powiedz mi. Czy on umarł na dobre, czy też może nagle ożyje?
•
Moja mama twierdzi, że umarli idą do nieba.
•
Jezu... Jeżeli to prawda, to znaczy, że niepotrzebnie marno-
wałem czas, zabijając go. Ale nie boję się duchów i spodziewam się,
ż
e ty też. Posłuchaj, chłopcze, może przyniósłbyś mi, o rany, nie
mogę skupić myśli, przyniósłbyś mi piwo, dobra? Od tej brandy
zakręciło mi się w głowie.
Poczułem podstęp. Zakłopotanie sternika wydawało mi się
równie przekonywające jak jego nagła ochota na filozoficzną
dyskusję o duchach. Nie wierzyłem też, by wolał piwo od brandy.
Domyśliłem się, że zależy mu na tym, aby pozbyć się mnie na
chwilę z tego miejsca. Nie patrzył mi w oczy, tylko wyglądał przez
okno albo patrzył w dół, na leżące poniżej ciało 0'Briena. Chytry
uśmieszek nie znikał z jego twarzy. Postanowiłem pociągnąć tę grę,
by przejrzeć jego zamiary, zapytałem więc:
•
Chce pan piwa? Czy ma pan jakąś szczególnie ulubioną
markę?
•
No cóż, pod pokładem prawdopodobnie nie znajdziesz
piwa. A nawet jeśli tak, to będzie ciepłe. To może lepiej butelkę
rumu? Chyba widziałem ją, wetkniętą za lodówkę. To z prywatnych
zapasów Long Johna. Chętnie był pociągnął łyczek.
•
Zgoda, przyniosę rum. Ale to potrwa parę minut. Zrobiliście
tam, na dole, straszliwy bałagan.
Po tych słowach poszedłem na dół, starając się tupać jak
najgłośniej. Następnie zdjąłem buty i cichutko podszedłem do
okienka, przez które widać było zewnętrzne schody.
Tak jak się spodziewałem, pojawił się na nich Israel Hands,
poruszający się wcale zwinnie jak na człowieka ze zranioną nogą,
choć pojękiwał przy tym i zagryzał wargi. Przysunął się do zwłok
0'Briena, sięgnął pod spód i wyciągnął nóż o podwójnym ostrzu,
tak długi, że można by nim zarżnąć wieprza. Ostrze było umazane
krwią aż po rękojeść. Pomyślałem, że właśnie tym nożem 0'Brien
dźgnął Handsa w udo, zanim ten go zastrzelił. Israel ukrył nóż za
koszulą i wrócił do sterówki.
Nie był to dla mnie miły widok. Po pierwsze, Israel mógł się
swobodnie poruszać. Do tego był uzbrojony. A skoro zadał sobie
tyle trudu, by mnie skłonić do zejścia pod pokład, to stawało się
jasne, kogo sobie upatrzył na kolejną ofiarę. Nie miałem pojęcia,
co zamierza zrobić, kiedy mnie zabije; czy planuje przeczołgać się
183
przez całą wyspę od Zatoki Północnej aż do trzęsawiska, czy też ma
nadzieję, że przybędą jego towarzysze i zabiorą go stąd.
Mogłem liczyć tylko na jedno: na to, że w tej chwili jesteśmy
sobie nawzajem potrzebni. Hands zdawał sobie sprawę, że nie ma
dość siły, aby w pojedynkę poprowadzić statek przez całą drogę
wokół wyspy. Musieliśmy zatem wspólnie skierować „Hispaniolę"
do kryjówki w odnodze morza. Miałem nadzieję, że nic mi nie grozi
do momentu, gdy bezpiecznie wylądujemy na plaży.
Pocieszając się tą myślą, włożyłem na powrót buty, zbiegłem do
kuchni, znalazłem rum i wróciłem do sterówki z butelką w ręce.
Israel Hands siedział w tym samym miejscu, gdzie go zostawiłem,
wsparty na stole w rogu pomieszczenia. Mógł stąd obserwować
zarówno koło sterowe, jak i falujące morze. Miał przymknięte oczy,
jakby raziło go nawet światło. Kiedy się zjawiłem, podniósł wzrok,
odkręcił butelkę i pociągnął potężnie, wznosząc swój ulubiony
toast: „Za mojego dawnego szefa, kapitana Flinta. I za powodze-
nie!" Potem trwał chwilę w bezruchu, a po chwili wygrzebał
z kieszeni paczkę cameli.
•
Czy podasz mi ognia, Jim? Daj zapałki, proszę cię. Chyba
wystarczy mi siły na ten gwóźdź do trumny. Oj, chłopcze, co to za
paskudne miejsce na śmierć, daleko od domu, z butami na...
•
Dam panu ognia, ale na pańskim miejscu pomodliłbym się.
•
Dlaczegóż miałbym to robić?
•
Dlaczego? To przecież pan pytał, co się stanie, kiedy
umrzemy. Złamał pan wszystkie prawa, o których mówi Biblia. Tuż
obok leży ostatni z zabitych przez pana ludzi. I jeszcze się pan
zastanawia, czy należy się modlić? A co pan powie o miłosierdziu?
Prawie że krzyczałem na niego; myślałem o nożu, który ukrył
za pazuchą. Zastanawiałem się, w jaki sposób zamierza go wykorzys-
tać w rozprawie ze mną. Ale Israel pociągnął jeszcze jeden łyk rumu
i odpowiedział z powagą, jak stary, dobry wujek, zwierzający się
siostrzeńcowi ze swych najgłębszych przemyśleń nad filiżanką kawy.
— Spędziłem na morzu trzydzieści lat. Przeżyłem chwile dobre
i złe, lepsze i gorsze, flejtę bez jednego powiewu i tajfuny, niedostatek
ż
arcia, błysk noży i co tam jeszcze chcesz. Ale nie widziałem
jednego: tego, żeby dobroć zrodziła dobroć. Załatw ich, zanim oni
załatwią ciebie, synku. Najpierw strzelaj, a potem zadawaj pytania;
umarli nie gryzą. Tak to właśnie jest, chłopcze. Umarli nie gryzą.
Nagle zmienił ton głosu.
— Dość gadania. Właśnie trwa przypływ. Kapitanie Hawkins,
proszę wykonywać rozkazy, a dociągniemy „Hispaniolę" do plaży.
Mieliśmy przed sobą dwie trudne mile, ponieważ wejście do
małej przystani było zarazem i wąskie, i płytkie. Chwyciłem koło
steru i robiłem dokładnie to, co mi kazał Hands, który okazał się
wyśmienitym pilotem. Zmieściliśmy się w kanale tak precyzyjnie jak
tłok w cylindrze.
Kiedy znaleźliśmy się w środku, ląd otoczył nas ze wszystkich
stron. Brzegi były zalesione tak samo, jak na poprzednim miejscu
postoju, na południu, natomiast tor żeglugowy okazał się dużo
dłuższy i węższy. Nie był szerszy od rzeczki, którą się w rzeczywis-
tości okazał. Nie było tu obszernego basenu, tak jak na Kot-
wicowisku Kapitana Kidda. Można powiedzieć, że przekroczyliśmy
mierzeję i wpłynęliśmy do ujścia rzeki.
Na końcu tej drogi widniało coś, co powinno rozwiać resztę
wątpliwości, czy jesteśmy sobie nawzajem potrzebni. Oczywiście,
gdyby takie wątpliwości jeszcze istniały. Znajdował się tam wrak
statku — ogromny, pordzewiały kadłub.
•
Rozwalili sobie dno na tej płyciźnie — mruknął Hands.
Wrak robił wrażenie, jakby spoczywał w tym miejscu od lat; był
bardzo skorodowany, pokryty wodorostami i skorupiakami. Prze-
wrócił się na bok, a na pokładzie rosły już krzaki i zakwitały krzewy.
•
Uwaga — rzekł Israel. — Teraz zwolnij, kiedy będziemy
przepływać obok tego trupa. Widzisz gładziutki piasek, o tam? Na
wodzie nie ma najdrobniejszej zmarszczki. Zupełna cisza. Podpłyń
w tamto miejsce, tylko ostrożnie.
•
A jak się stamtąd wydostaniemy?
— Rzuć linę na brzeg po tamtej stronie, owiń ją wokół
jednej z tych dużych sosen, a potem* pokręć korbą kabestanu
przy wysokiej fali. Uwaga, posunąłeś się trochę za daleko. Maszyna
wstecz. Wolno do tyłu. Jeszcze trochę, stop, ster na prawą
burtę. Stop!
Wypowiadał polecenia spokojnie i precyzyjnie. Ja uwijałem się
między kołem sterowym, dźwignią gazu i przekładnią, starając się
w tej jednej chwili przypomnieć sobie wszystkie wiadomości, jakie
opanowałem. Nagle Hands wykrzyknął:
— Ster ostro na lewą burtę!
Skupiłem się na tym manewrze, przestając jednocześnie obser-
wować poczynania Israela. Teraz, gdy zwrócony dziobem w kierun-
ku plaży statek pokonywał ostatnie jardy wody, przechyliłem się,
by wyjrzeć przez okno. Zginąłbym w tym miejscu, trzymając silnie
koło sterowe, gdyby nagłe przeczucie nie kazało mi odwrócić
głowy. Może to skrzypienie pokładu przykuło moją uwagę, a może
dostrzegłem kątem oka jego cień. Mógł to również być instynkt
ś
ciganej istoty. Odwróciłem się i zobaczyłem, że Israel szybko zbliża
się do mnie z nożem w dłoni.
Obaj wykrzyknęliśmy, gdy nasze oczy spotkały się. Mój krzyk
był odgłosem śmiertelnego przerażenia, on ryczał jak atakujący lew.
Skoczył do przodu. Byłem uwięziony między sterem i ścianą
nadbudówki. Odskoczyłem w bok, puszczając koło w ruch; ster,
ostro napięty po ostatnim zwrocie, odbił na sterbort. Łopatki koła
zawirowały gwałtownie, uderzając Israela w szczękę. Nie był to
mocny cios, ale powstrzymał go na sekundę.
Zanim oprzytomniał, wymknąłem się z kąta, do którego mnie
zapędził, i pobiegłem do tylnych drzwi sterówki, mając nadzieję
wydostać się na otwartą przestrzeń. On jednak okazał się szybszy.
Wyrwałem zza paska rewolwer, odbezpieczyłem go i wymierzyłem,
a kiedy Hands wznowił szarżę, pociągnąłem za spust. Usłyszałem
jednak tylko delikatny trzask, jakby kawałek marmuru spadł na
trotuar.
— Jest pusty, chłopcze — uśmiechnął się Israel. — Ostatnia
kula była przeznaczona dla 0'Briena.
Rzuciłem w niego bezużytecznym rewolwerem. Odchylił się
chichocząc, ale jego śmiech zamarł, gdy z kieszeni kurtki wydobyłem
mój własny rewolwer.
Zaskakujące, jak zwinnie poruszał się mimo odniesionej rany.
Ryknął znowu; brudne, siwe włosy opadały mu na twarz nabiegłą
krwią, zaczerwienioną z furii i żądzy mordu. Wyskoczył za mną na
pokład, blokując schody. Znalazłem się w pułapce, między sterówką
i relingiem.
Znowu wycelowałem i nacisnąłem spust. Jeszcze jeden pusty,
metaliczny dźwięk.
Wilgoć towarzysząca mojej nocnej wyprawie kajakiem spowo-
dowała przemoczenie broni. Stanąłem opierając się ręką o maszt
radiowy i zastanawiałem się, co dalej. Zaatakował mnie nożem, ale
odparowałem cios rewolwerem. Hands uderzył na odlew, o mało
nie wytrącając mi broni z ręki.
Spojrzałem na drzwi —miałem nadzieję, że uda mi się wskoczyć
na drabinę. Widząc, że zamierzam zwiać, zatrzymał się. Stoczyliśmy
kolejny pojedynek: jego zakrwawiony nóż przeciw mojemu bezuży-
tecznemu rewolwerowi. To przypominało zabawę w chowanego lub
skakanie po falochronie na plaży; tyle że gdyby on zwyciężył,
dostałbym cios stalowym ostrzem w brzuch. W tej dziecięcej grze
powinienem sobie jednak poradzić ze starym żeglarzem. Ta myśl
dodała mi odwagi, ale po chwili przypomniałem sobie, że to
w końcu on trzyma nóż.
„Hispaniola" wryła się nagle dziobem w piaszczystą plażę.
Zachwiała się, przesunęła jeszcze bardziej do brzegu i nieoczekiwanie
przechyliła na bok. Obaj z Israelem przelecieliśmy przez pokład jak
dwa kręgle. Pokład holownika był nachylony pod dużym kątem.
Zatrzymaliśmy się na poręczy, gdzie po chwili dołączył do nas
martwy, sztywny 0'Brien z rozłożonymi szeroko ramionami.
Uderzyłem głową o but Israela tak silnie, że aż zadzwoniły mi
zęby. Na szczęście był on przyciśnięty ciałem człowieka, którego
zabił. Mimo zawrotu głowy poderwałem się pierwszy i skoczyłem
do masztu radiowego, zanim on zdążył zebrać myśli.
Jeszcze raz uniknąłem śmierci dzięki szybkości. Nóż Israela
odłupał drzazgę o sześć cali poniżej mojej nogi, gdy wspinałem się
na maszt. Przyglądał mi się z dołu, a jego twarz wyrażała roz-
czarowanie i wściekłość.
Otworzyłem rewolwer i wytrząsnąłem naboje z bębenka. Wytar-
łem je o koszulę, wydmuchałem wodę z komory, osuszyłem kurek,
zwracając szczególną uwagę na iglicę. Obserwujący to Israel wsadził
nóż między zęby i zaczął się wspinać na stromo pochylony maszt.
Kiedy dzieliło nas nie więcej niż osiem stóp, szybko załadowałem
naboje i zatrzasnąłem bębenek.
— Jeszcze krok, panie Hands, a rozwalę panu łeb. Umarli nie
gryzą, pamięta pan?
Israel zatrzymał się i wyciągnął nóż z ust.
— Myślisz, że wysuszenie naboi coś ci da?
•
Chce się pan o to założyć? — zapytałem celując do niego.
Najwidoczniej wolał tego nie sprawdzać.
•
Jim — powiedział — chyba masz mnie na widelcu. Przybił-
187
bym cię gwoździami do nadburcia, gdyby ten cholerny statek
nie władował się na brzeg właśnie w tym momencie. Sprzyja
ci szczęście, którego ja nigdy nie miałem. Jestem najbardziej
pechowym facetem, jakiego możesz spotkać. No trudno, muszę
się poddać. Nic więcej mi nie pozostało. Poddaję się, a to
cholernie smutne przeżycie dla takiego starego żeglarza jak ja,
korzyć się przed takim zasmarkańcem.
Poczułem się cudownie. Słuchałem go z uśmiechem na ustach,
rozkoszując się myślą, że powrócę do moich przyjaciół jako bohater.
W tej samej chwili Hands zrobił zamach prawą ręką. Coś mignęło
w powietrzu. Poczułem silne uderzenie i przeszywający ból, po
czym zdałem sobie sprawę, że nie mogę się ruszyć.
Moje ramię zostało przyszpilone do masztu. W ułamku sekundy
zrozumiałem, że Hands trafił mnie nożem — na mgnienie oka
poczułem okropny ból i obezwładniający strach. W tym samym
momencie nacisnąłem spust rewolweru. Broń dosłownie wyrwała
mi się z ręki i spadła w dół. Nie tylko ona. Israel krzyknął, puścił
maszt chwytając się za serce i poleciał do wody, głową w dół.
27
„Złote dolary"
„Hispaniola" leżała pod takim kątem, że siedząc na żerdzi na
szczycie masztu radiowego mogłem patrzeć prosto w wodę. Israel
Hands, który nie posunął się tak daleko w kierunku końca masztu
jak ja, znajdował się bliżej statku, ale jego ciało nie spadło na
pokład. Usiłował wydostać się na powierzchnię, wypuszczając
krwawe bąbelki i chlapiąc dookoła, ale woda zakryła mu głowę
i poszedł na dno jak kamień. Potem powierzchnia wygładziła się,
a ja zobaczyłem jego ciało rozciągnięte na piaszczystym dnie. Drgał
lekko niczym przepływająca ryba, ale był martwy — zastrzelony
i utopiony — i stanowił posiłek dla jakiejś barakudy, którą chciałby
nakarmić moim ciałem.
Czułem się podle, byłem bliski omdlenia i śmiertelnie przerażony.
Po piersiach i plecach spływały mi strużki krwi. Nóż, którym Israel
przybił mnie do drzewca masztu, kłuł niczym rozgrzane do czer-
woności igły. Ale gorsza, o wiele gorsza od bólu była obawa, że
spadnę z masztu do morza i będę leżał obok zwłok Israela.
Zamknąłem oczy, aby na niego nie patrzeć i trzymałem się
z całej siły, aż rozbolały mnie palce. Miałem wrażenie, że wiszę tam
od wielu godzin, choć upłynęły tylko minuty. Potem uspokoiłem się
stopniowo i zacząłem się zastanawiać, w jaki sposób mogę zejść na
stały ląd.
Z początku starałem się wyrwać nóż z drzewca masztu, ale albo
ostrze utkwiło za głęboko, albo ja straciłem siły. Drżąc na całym
ciele, poddałem się. Sądzę, że jakby to nie wydawało się dziwne,
ocalił mnie właśnie ten dreszcz. Nóż Israela trafił mnie w ramię na
samym jego brzegu — niewiele brakowało, by mnie całkiem ominął;
przebił tylko cienką warstewkę skóry, a kiedy przeszedł mnie
dreszcz, skóra pękła, a ja byłem wolny. Dookoła było pełno krwi,
ale jedyna rzecz, która przytrzymywała mnie na maszcie, to moja
kurtka. Zdarłem ją z siebie i zsunąłem się na pochylony pokład.
Następnie zwlokłem się na dół, zmyłem krew i tak długo prze-
szukiwałem opróżnione butelki, aż znalazłem w którejś z nich
resztkę rumu. Z góry wiedziałem, że to, co zamierzam zrobić, nie
będzie przyjemne, ale dobrze pamiętałem ostrzeżenia doktor Livesey
na temat zakażeń na tej wyspie. Zamknąłem oczy, zagryzłem wargi
i nalałem trochę rumu na kark. Zapiekło tak strasznie, że upuściłem
butelkę i zacząłem biegać jak oszalały, starając się nie krzyczeć.
W końcu odzyskałem oddech i pizekonałeOŁ s-ie, ie krwawienie
ustało. Mogłem już trochę poruszyć ramieniem.
Wróciłem na pokład i rozejrzałem się dookoła — statek należał
teraz wyłącznie do mnie, jeśli pominąć smażącego się na słońcu
0'Briena. Zdecydowałem, że muszę się go pozbyć. Był najgorszym
towarzyszem, jakiego sobie można wyobrazić; leżał oparty o burtę
z nienaturalnie rozrzuconymi rękami i nogami, niby marionetka
wielkości człowieka, której poprzecinano sznurki. Jego twarz utraciła
barwę, a opalona niegdyś skóra zrobiła się szara i przezroczysta jak
nawoskowany papier. Przed przybyciem na Wyspę Skarbów nie
dotknąłbym tego ciała nawet dziesięciostopową tyczką. Ale tutaj
widziałem już tak dużo przypadków śmierci w ciągu ostatnich
dwóch dni, że jeszcze jedne zwłoki nie stanowiły wielkiego problemu.
Chwyciłem 0'Briena za pasek od spodni, rozstawiłem szeroko
nogi, wciągnąłem go na pochyloną burtę i strąciłem do wody.
Chlupnął niby ciężka kotwica i poszedł prosto na dno. Wylądował
na zwłokach starego Israela, opierając łysą głowę na jego kolanie.
Jego czerwona czapka unosiła się na powierzchni, a poniżej pojawiły
się barakudy, by przeprowadzić inspekcję.
Wreszcie zostałem sam.
Słońce już zachodziło; stało tak nisko, że sosny zasłaniały
miejsce, w którym się zatrzymaliśmy, i okrywały cieniem pokład
190
holownika. Od lądu wiała wieczorna bryza. Wzgórze o podwójnym
wierzchołku osłaniało do pewnego stopnia moją kryjówkę od
wschodu, ale zastanawiałem się, jak wyrzucony na brzeg statek
poradzi sobie z silnym uderzeniem wiatru albo falą sztormową.
W miarę opadania poziomu wody holownik coraz bardziej prze-
chylał się na burtę. Mogłem jedynie liczyć na to, że podniesie go
następny przypływ. Doszedłem do wniosku, że rozsądną rzeczą
będzie zamknięcie wszystkich wodoszczelnych luków, dużych luków
pokładowych oraz drzwi i okienek nadbudówki. Kiedy to zrobiłem,
holownik był zabezpieczony niczym okręt podwodny, jeśli pominąć
sterówkę.
Całe kotwicowisko było już pogrążone w cieniu; jasny promień
słońca oświetlał tylko chwasty, kwitnące na pokładzie znajdującego
się obok nas wraku. Zrobiło się chłodno.
Udałem się na dziób i przyjrzałem się wodzie. Była płytka.
Przeskoczyłem przez burtę i zsunąłem się na dół po linie kotwicznej,
którą wcześniej przeciąłem. Woda sięgała mi zaledwie do pasa, więc
bez trudu dobrnąłem do brzegu, krocząc po czystym, białym
piasku. Kiedy się odwróciłem, by rzucić ostatnie spojrzenie na mój
statek, dostrzegłem słońce chowające się za horyzontem. Wśród
drzew szumiał wiatr.
Poczułem się wspaniale — znowu znalazłem się na twardym
lądzie, a do tego zdobyłem statek. Ludzie Silvera nigdy nie będą go
w stanie znaleźć, natomiast kiedy moi przyjaciele będą gotowi do
opuszczenia Wyspy Skarbów, możemy ściągnąć holownik z plaży
metodą, którą podsunął mi stary sternik. Teraz musiałem jedynie
przedostać się przez całą szerokość wyspy i wrócić do bunkra, gdzie
wszystkim opowiem, jakim jestem bohaterem. Miałem nadzieję, że
kłopoty, na jakie się naraziłem wykradając się z ukrycia, okażą się
niczym wobec faktu, że zdobyłem statek. (Jeśli będę miał wiele
szczęścia, może nawet kapitan Smollett spojrzy na sprawę w ten
sposób.)
Ruszyłem więc w głąb lądu, mając przed oczyma mapę, którą
studiowałem tysiące razy. Pamiętałem, że płynący na wschód
strumień, uchodzący do Kotwicowiska Kapitana Kidda, brał
początek u podnóża wzgórza z dwoma wierzchołkami, znajdującego
się na lewo ode mnie. Najlepiej więc byłoby przekroczyć strumyk
w miejscu, gdzie jest jeszcze wąski. Las był dość rzadki, więc
posuwałem się żwawo. Zbliżywszy się do podnóża góry, przebyłem
strumień; woda nie sięgała mi nawet do kolan.
Znajdowałem się koło miejsca, w którym spotkałem Bena
Gunna. Szedłem teraz ostrożnie, bacznie rozglądając się wokół.
Zmierzch zaczernił niebo i wierzchołki drzew, więc niewiele było
widać, kiedy jednak dotarłem do miejsca, z którego mogłem
spojrzeć na przestrzeń położoną za rozdwojonym wzgórzem, zoba-
czyłem płomienie migoczące na tle ciemnego nieba. Pomyślałem, że
to odżywiający się mięsem kozic samotnik przygotowuje ciepłą
kolację. Zastanowiło mnie jednak, dlaczego robi to tak otwarcie.
Jeżeli ja mogłem dostrzec ognisko, to dlaczego nie miałby tego
zrobić Silver i jego banda, obozująca koło trzęsawiska?
Zapadły kompletne ciemności. Musiałem teraz podążać dalej,
orientując się na wzgórze o dwóch wierzchołkach, znajdujące się za
plecami oraz Górę Spyglass, leżącą po prawej ręce. Pojawiło się
kilka gwiazd, ale były zbyt mdłe, by rozświetlić okolicę. Zacząłem
się przedzierać przez zarośla, wpadając w wykroty.
Nagle zrobiło się jaśniej. Podniosłem głowę i zobaczyłem światło
księżyca, srebrzące szczyt Góry Spyglass. Po chwili wśród drzew
pojawił się miesiąc, okrągły i połyskliwy. Trudno mi było uwierzyć,
ż
e jest to ten sam księżyc, który przed kilkoma dniami towarzyszył
mi w kryjówce, jaką była beczka po orzeszkach. Przypomniałem
sobie, jak Long John Silver mówił ze śmiechem, gdy czyściliśmy
naczynia: „Kiedy człowiek dobrze się bawi, czas upływa szybko".
Dzięki księżycowi miałem lepszą widoczność, więc posuwałem
się szybko pomiędzy drzewami, mijałem trawiaste łąki. Dopiero
gdy znalazłem się w okolicach bunkra, zwolniłem kroku, by iść
dalej cicho i ostrożnie. Nie miałem zamiaru wystawić się na
przypadkowy postrzał któregoś z moich przyjaciół.
Dotarłem na skraj lasu. Wschodni brzeg polany zalany był
ś
wiatłem księżyca, a pozostała połać, w tym i sam bunkier, tonęły
w głębokim cieniu, poprzecinanym srebrnymi nitkami promieni. Za
bunkrem płonęło wielkie ognisko, dopalające się głownie żarzyły się
czerwonym blaskiem, co tworzyło silny kontrast z ulotną poświatą
księżycową. Wokół nie było żywego ducha. Nie było też słychać nic
poza szumem wiatru.
Zatrzymałem się, zaskoczony i trochę przestraszony. My nie
rozniecaliśmy takich dużych ognisk. Kapitan Smollett wpadał
w fatalny humor na myśl o marnotrawstwie drewna. Miałem
paskudne przeczucie, że pod moją nieobecność wydarzyło się tu coś
strasznego.
Kryjąc się w cieniu, przemknąłem obok wschodniego narożnika
i przelazłem przez zasieki w miejscu tak ciemnym, że nie byłem
w stanie zobaczyć własnej ręki.
Aby ograniczyć ryzyko do minimum, opadłem na kolana
i zacząłem pełznąć cicho jak żmija. Kiedy dotarłem już prawie do
bunkra, usłyszałem coś, co niemal wywołało głośny śmiech ulgi. To
nie był przyjemny odgłos — niekiedy nawet może doprowadzić
człowieka do wściekłości — ale w tamtym momencie, kiedy
czołgałem się czując, jak serce staje mi w gardle, byłem najszczęś-
liwszą istotą na całych Karaibach. Usłyszałem chrapanie. Nawet
miękki głos matki, kiedy śpiewała mi kołysankę, nie sprawiłby mi
większej przyjemności.
Było jednak rzeczą pewną, że moi przyjaciele nie zadbali
o przyzwoitą wartę. Co by się stało, gdyby Long John i jego
kamraci podkradli się cichcem, by poderżnąć im gardła? Pomyś-
lałem, że jest to fatalny rezultat rany kapitana Smolletta, i znowu
poczułem wyrzuty sumienia, że porzuciłem ich. Nikt już nie
zachowywał dyscypliny. Poza tym, kiedy mnie zabrakło, było
jeszcze mniej osób mogących stanąć na straży.
Podniosłem się i zerknąłem przez drzwi. W środku było ciemno
jak w grobie, nie byłem w stanie niczego zobaczyć. Dochodził mnie
tylko odgłos chrapania i od czasu do czasu trzask, którego
pochodzenia nie potrafiłem ustalić.
Wymacując drogę w ciemnościach powoli, delikatnie wszedłem
do bunkra i skierowałem się na swoje posłanie. Nie mogłem się
doczekać chwili, kiedy rano pozostali się obudzą i stwierdzą, że
wróciłem. Zakryłem dłonią usta, by stłumić śmiech.
Potrąciłem coś miękkiego — była to noga śpiącego człowieka.
Zamarłem w miejscu. On jednak przewrócił się tylko na bok, jęknął
i chrapał dalej.
Wśród głębokiej ciszy rozległ się nagle przeraźliwy głos:
— Złote dolary! Złote dolary! Złote dolary! Złote dolary!
Wrzask ciągnął się w nieskończoność, wydłużał się jak linia
produkcyjna w fabryce samochodów Pontiac.
To był Kapitan Flint — papuga Long Johna Silvera. Wydawała
brzęczące dźwięki, przechodzące momentami w szczekanie. Pełniąc
rolę wartownika lepiej niż mógłby to zrobić jakikolwiek człowiek,
swym podłym krzykiem oznajmiała moje przybycie.
Wytrąciło mnie to całkowicie z równowagi. Śpiący poderwali
się, przeklinając nagłe przebudzenie. Najgłośniej klął Silver, wrzesz-
cząc przy tym:
— Który to, do cholery?!
Rzuciłem się do ucieczki, ale wpadłem na jednego z nich,
odbiłem się i poleciałem prosto w ramiona innego mężczyzny, który
unieruchomił mnie wyłamując mi ramiona do tyłu i zaciskając rękę
na szyi.
— Zapal światło, Dick — polecił Silver.
Latarka błysnęła mi prosto w oczy.
Cz
ęść
Szósta
Kapitan Silver
28
W obozie wroga
Latarka i garść palących się patyków, wyciągniętych z ogniska
rozjaśniły wnętrze bunkra; zrozumiałem, jak bardzo odwróciły się
role. Banda Silvera panowała nad bunkrem, przejęła też wszystkie
nasze zapasy żywności i napojów.
Co gorsza, nigdzie nie widziałem jeńców. Moi przyjaciele zginęli.
Trząsłem się jak liść z przerażenia i wyrzucałem sobie po raz
kolejny, że z nimi nie zostałem. Przybyłby jeszcze jeden człowiek do
ładowania broni lub machania maczetą. Nie dałoby to nam może
przewagi, ale...
Gangsterów zostało już tylko sześciu. Pięciu podniosło się
z barłogów, mrucząc i przeklinając; mieli nabrzmiałe twarze, co
dowodziło, że właśnie się ocknęli z pijackiego snu. Szósty był
poważnie ranny, miał na głowie przesiąknięty krwią bandaż; zdołał
się tylko trochę podnieść, opierając się na łokciu. Był bardzo blady
i przeklinał słabym głosem. Pomyślałem, że to on został postrzelony,
gdy podczas wielkiego ataku próbował sforsować zasieki, a potem
uciekł do lasu.
Papuga czyściła sobie pióra, siedząc na ramieniu Long Johna.
Była bohaterem chwili — przyglądała mi się zimnym, sępim
wzrokiem. Zacząłem się zastanawiać, ilu umierających mężczyzn
i chłopców widziała w ciągu swego dwóchsetletniego życia.
Long John był blady i nachmurzony. Nadal nosił swój eks-
trawagancki płaszcz kapitański, lecz jego ubiór wyglądał już nie tak
elegancko; brakowało przy nim mosiężnych guzików, był cały
wysmarowany błotem i podarty przez cierniste krzaki głogu. Twarz
Silvera była biała jak marmur, oczy wyblakłe, linia ust cienka jak
ostrze brzytwy.
— O, czy to nie jest przypadkiem Jim Hawkins? Zajrzałeś, bo
znalazłeś się w tej okolicy, prawda, Jim? Przyszedłeś się przywitać?
To bardzo uprzejmie. Bardzo po przyjacielsku... No i co u ciebie
słychać, mały?
Usiadł na skrzynce z amunicją.
— Podaj mi ognia, Dick — wyciągnął papierosa, zapalił
i wydmuchnął kłąb dymu. — Siadajcie, chłopaki. Możecie też
wracać spać. Nie musicie stać przy panu Hawkinsie. On wam to
wybaczy. Prawda, Jim? No dobra, jesteś więc tutaj. To naprawdę
sympatyczna niespodzianka. Od pierwszej chwili, kiedy cię zoba-
czyłem, wiedziałem, że jesteś bystry, ale ten wyczyn wynosi cię na
szczyty doskonałości.
Nie potrafiłem zrozumieć, co jest grane, więc nic nie od-
powiedziałem. Postawili mnie pod ścianą. Starałem się ze wszystkich
sił patrzeć Silverowi prosto w oczy z nadzieją, że wyglądam na
zupełnie spokojnego, ale w środku cały się trząsłem jak galareta.
Silver ponownie wypuścił dym.
•
Jest taka rzecz, Jim: skoro już tu się znalazłeś, muszę ci
powiedzieć, jak się mają sprawy. Zawsze cię lubiłem, chłopcze. Ty
masz spryt. Przypominasz mi mnie samego, kiedy byłem w twoim
wieku. Miałem nadzieję, że przystaniesz do nas, weźmiesz swoją
część i będziesz jednym z moich chłopaków.
•
No dobra, chłopcze, masz jeszcze szansę. Ostatnią szansę.
Kapitan Smollett jest doskonałym marynarzem, ale poza tym to
dupek. Wszystko robi według podręcznika, więc lepiej trzymaj się od
niego z daleka. A ta twoja kumpelka, pani doktor też ma cię dość,
synku. „Niewdzięczny mały..." — no, lepiej nie będę powtarzał
słowa, jakiego użyła w tym miejscu. Krótko mówiąc, nie możesz do
nich wrócić. Po tej ucieczce twoi koledzy cię już nie przyjmą. Z tego
wniosek, albo założysz trzecie towarzystwo marynarskie, ale w nim
mógłbyś się czuć bardzo samotny, albo przyłączysz się do mnie.
198
Dzięki Bogu, pomyślałem, przynajmniej wiem, że moi przyjaciele
pozostali przy życiu i są gdzieś na wyspie. W tym momencie nie
oznaczało to dla mnie większych korzyści, skoro siedziałem w bun-
krze, a kamraci Long Johna patrzyli na mnie z cienia oczyma
ś
wiecącymi jak kocie.
•
To nie jest groźba — ciągnął Silver — choć oczywiście
znajdujesz się pod naszą, powiedzmy, kontrolą. Jeśli do nas
przystąpisz, będziesz mile widziany. Jeżeli nie chcesz, możesz
odmówić. To chyba uczciwe postawienie sprawy?
•
Czy mogę o coś zapytać? — odezwałem się drżącym głosem.
Jego szyderczy sarkazm wskazywał, że śmierć krąży nade mną
niczym mewa. Płonęły mi policzki, serce waliło jak młotem.
•
Możesz pytać o wszystko, Jim. Przemyśl to. Nikt cię nie
pogania. Nie ma się gdzie spieszyć. Dla tak fajnego chłopca jak ty
nie będę oszczędzał czasu.
•
No cóż — odparłem czując się nieco pewniej — jeśli mam
dokonać wyboru, to pomogłoby mi, gdybym wiedział, co tu się
dzieje. Dlaczego wy się tu znaleźliście i dokąd udali się moi
przyjaciele?
•
Chcesz wiedzieć, co się dzieje? — burknął Morgan. —Dzieje
się tyle, że ty tu przylazłeś.
•
Zamknij się! — zgasił go Silver i zwrócił się do mnie
w najwyraźniej uprzejmy sposób. — Panie Hawkins, wczoraj rano
doktor Livesey wyszła stąd z białą flagą. „No i doczekałeś się,
Silver" — powiedziała. — „Twój statek odpłynął".
•
No tak, poprzedniej nocy wypiliśmy po kilka kieliszków.
Może nawet o parę za dużo. W każdym razie nikt z nas nie patrzył,
co się dzieje. I, do cholery, lekarka miała rację. Statek zniknął.
„No dobrze" — mówi pani doktor. — „Zawrzyjmy układ".
•
I zrobiliśmy, jak zaproponowała, Jim. Wynegocjowaliśmy
umowę. Otrzymaliśmy jedzenie i gorzałkę, bunkier i drewno na
opał, które byliście uprzejmi porąbać. To znaczy wszystko, prak-
tycznie biorąc.
•
A co z nimi?
— W zamian za to pozwoliliśmy im odejść. Zabrali się stąd.
Nie wiem, dokąd poszli.
Silver zaciągnął się papierosem.
r? Gdybyś miał wątpliwości, jakie miejsce przewiduje ten traktat
199
dla ciebie, powiem ci, co ustaliliśmy. „He osób wychodzi?",
zapytałem doktor Livesey. „Cztery", odrzekła. „Cztery, w tym
jeden ranny". Zapytałem: „A co z chłopcem? Co z Jimem Hawkin-
sem?" „Nie mam pojęcia, gdzie on jest i nic mnie to nie obchodzi" —
odpowiedziała. — „Sam jest sobie winien, skoro uciekł od nas".
Przykro mi, Jim, ale tak właśnie powiedziała.
•
Czy to wszystko? — zapytałem.
•
To wszystko.
•
I mam natychmiast dokonać wyboru?
•
Dokładnie tak.
Pomyślałem, że i ja mogę sobie pozwolić na sarkazm. Nie mam
przecież nic do stracenia.
•
Problem w tym, że odkąd pana poznałem, panie Silver,
ludzie umierają na prawo i lewo. Z tego wnoszę, że nie pozostawia
mi pan wielkiego wyboru. Jest jednak coś, o czym powinien się pan
dowiedzieć.
•
No, co to takiego?
•
Przede wszystkim, wpadł pan w paskudne tarapaty.
•
Ja wpadłem w tarapaty? — zapytał z niedowierzaniem; jego
ludzie chichotali.
•
Tak, właśnie pan. Stracił pan statek. Stracił pan skarb. Stracił
pan większą część swoich ludzi. Pańskie plany rozpadły się. Czy chce
pan wiedzieć, dlaczego? — poczułem podniecenie i nagle przestałem
się bać. Jeśli miałem spaść, to równie dobrze z wysokiego konia. —
Powiem panu, dlaczego. To wszystko z mojego powodu. Tej nocy,
kiedy wypatrzyliśmy ląd, znajdowałem się w beczce po orzeszkach.
Słyszałem, co pan mówił, John, podobnie jak słowa Dicka Johnsona
i Handsa, który robi już za pożywienie dla ryb. Następnie powtórzy-
łem to wszystko senatorowi, kapitanowi i pani doktor. Jak pan myśli,
kto przeciął linę kotwiczną holownika? Ja. Kto nakarmił ryby ciałem
Israela Handsa? Ja. Zażartowałem sobie z pana, panie Silver. Od
samego początku byłem górą. Nie boję się pana. Może mnie pan
zabić, jeżeli pan chce. Ale jedno mogę panu obiecać: jeżeli puści mnie
pan wolno, nie zachowam urazy. I kiedy stanie pan przed sądem,
oskarżony o wzniecenie buntu, piractwo i morderstwa, zrobię
wszystko, co możliwe, aby panu pomóc. A zatem to pan ma do
wyboru: popełnić jeszcze jedno morderstwo albo zapewnić sobie
ś
wiadka, który ocali pana od krzesła elektrycznego.
Siedzieli tam wszyscy patrząc na mnie ogłupiałym wzrokiem,
dopóki nie przerwałem z braku tchu.
— Wezmę to pod uwagę — odrzekł Silver.
Nie byłem pewien, czy ironizuje, czy też faktycznie zamierza to
przemyśleć.
•
To jeszcze nie wszystko! — wrzasnął Morgan. — On znał
Czarnego Psa.
•
Nie pieprz, Sherlocku — odpowiedział mu Long John
Silver. — Ten chłopak ukradł mapę Billy'ego Bonesa. Faktem jest,
ż
e ile razy coś nam się nie udało, była to sprawka Jima Hawkinsa.
•
Ktoś powinien mu poderżnąć gardło i wsadzić nogę w ot-
wór — ryknął Morgan wyciągając składany nóż z tylnej kieszeni.
•
Stać! — powstrzymał go Silver. — Czy ktoś mianował cię
kapitanem? Jeżeli masz zamiar podcinać ludziom gardła, najpierw
musisz uzgodnić to ze mną.
Tom opuścił nóż, ale pozostali opowiedzieli się za nim.
•
Tom ma rację — odezwał się ktoś.
•
Już dosyć tego kiwania — dodał inny. — Nie wciśniesz mi
więcej kitu, Silver.
•
Szukacie draki ze mną, chłopcy?! — ryknął Silver. — Spró-
bujcie tylko, a przedłużycie listę tych, co leżą na cmentarzu. Od
trzydziestu lat załatwiam facetów, nożem, z pistoletu, pięścią, jak
popadnie. Wszyscy, którzy wchodzili mi w drogę, mieli się z pyszna.
Niech mnie szlag trafi, jeżeli na stare lata pozwolę pozwolę jakiemuś
głąbowi robić się w konia. Chcecie walczyć?
Zaciągnął się mocno papierosem patrząc w oczy swoim ludziom.
— Wyciągnijcie tylko noże, a wypruję wam flaki, zanim skończę
tego papierosa. Startujcie, jeśli chcecie. Nie wstydźcie się.
ś
aden nie powiedział słowa ani nie ruszył się, choćby o cal.
— Co za zbiór bohaterów. No to słuchajcie, bohaterowie!
Jestem kapitanem. Sami mnie wybraliście. Jestem kapitanem,
ponieważ każdego z was mogę kopnąć w tyłek. Będziecie mi
posłuszni, żywi albo umarli — Long John zaciągnął się głęboko. —
Mówię wam prosto z mostu: lubię tego chłopca. W życiu nie
widziałem lepszego dzieciaka. Tak się składa, że jest w nim więcej
z mężczyzny niż w każdych dwóch z was, wy szczury lądowe. Więc
zabieraj ten swój nóż, Tomie Morgan, i lepiej, żebym nikogo nie
złapał, jak krzywo patrzy na tego chłopca.
Siedziałem pod ścianą z bijącym sercem, ale dostrzegłem już
promyk nadziei. Silver czekał z papierosem przylepionym do wargi.
Wpatrywał się w dym, a jego oczy były tak spokojne, jakby
wypiekał ciasto w piekarni. Czujnie penetrował otoczenie, śledził
poczynania swej bandy. Piraci szeptali między sobą, przebierali
nogami i stopniowo kierowali się ku drzwiom. Mamrotali pod
nosem, syczeli, ich twarze w świetle łuczywa miały barwę czerwieni.
Rzucali mordercze spojrzenia w naszą stronę. Nie tyle na mnie, ile
na samego Silvera.
•
Widzę, że macie mnóstwo do powiedzenia — zauważył Long
John. — Gadajcie na głos albo się zamknijcie.
•
Problem w tym, sir — odrzekł wysoki żeglarz o żółtych
oczach, robiący wrażenie twardziela — że gra pan bardzo szybko
i swobodnie odnosi się do zasad. A nam się nie podoba, jak ktoś
nami pomiata. Mamy swoje prawa. Słusznie pan powiedział, że to
my pana wybraliśmy. Mamy prawo to odwołać.
Marynarz zasalutował i spokojnie wyszedł na zewnątrz, a za nim
pozostali. Każdy po kolei salutował Silverowi i tłumaczył się. „Ja
tylko przestrzegam reguł, sir". „Mamy swoje prawa, sir". „Przykro
mi, sir". Wyszli wszyscy, jeden po drugim. Zostałem sam z Silverem.
Kiedy znaleźliśmy się sami, Long John zgasił nogą papierosa.
— Posłuchaj mnie, Jim — szepnął. — Za minutę czeka cię
ś
mierć, a za trzydzieści sekund tortury, które są jeszcze gorsze.
O wiele gorsze. Oni chcą wybrać nowego kapitana. Ale nie martw
się, jestem z tobą na dobre i na złe. Nie zamierzałem tego robić,
dopóki ty nie przemówiłeś. Ale potem przekonałem się, że jesteś
solidnym facetem, na którego mogę liczyć, tak jak ty możesz liczyć
na mnie. Pomyślałem sobie: „Możesz stanąć za Jimem Hawkinsem,
tak jak on stanie za tobą". Hawkins to mój ostatni atut, a ja jestem
ostatnią kartą, którą on może wyłożyć. Będziemy z nimi walczyć
ramię w ramię, Jim. Musisz ocalić tego świadka, powiedziałem
sobie, a on uchroni cię od krzesła elektrycznego.
Domyśliłem się, do czego zmierza.
— Innymi słowy, poddaje się pan, jeśli chodzi o złoto.
— Kapitulacja bezwarunkowa — odrzekł. — Nie mam wyboru.
Statek diabli wzięli. Jestem skończony. Kiedy rzuciłem okiem na
zatokę, Jim, i zobaczyłem, że nie ma „Hispanioli"... Jestem twardym
facetem, to fakt, ale nie potrafię robić rzeczy niemożliwych.
Byłem oszołomiony. „Niemożliwe" — to było dokładnie to
słowo, którego bym użył dla określenia obecnego stanu spraw. On
był cały czas przywódcą buntowników, a teraz poddawał się i prosił
mnie, bym się doń przyłączył. Nie mogłem powiedzieć nic innego
jak tylko: „Zrobię, co będę mógł".
— Dobrze robisz, kolego. Masz moje gwarancje. A ja zyskuję
szansę.
Silver z zadowoleniem zapalił następnego papierosa od płonącej
szczapy. W odblasku czerwonego płomienia widziałem, że wygląda
na uszczęśliwionego.
— Nikt nigdy nie twierdził, że jestem tępak. Teraz stoję po
stronie senatora, jestem jednym z was. Wiem, że to ty ukryłeś gdzieś
statek. Jestem tego pewny. Ale tylko jeden Pan Bóg wie, w jaki
sposób tego dokonałeś. Domyślam się, że Hands i 0'Brien wykonali
jakiś durny numer, oni nigdy nie mieli krztyny rozsądku. Nie
zadaję ci żadnych pytań. To twoja rzecz, co zrobiłeś. Ale wiem,
kiedy coś się dzieje. Umiem też rozpoznać porządnego chłopca.
Solidnego i młodego! Rany, Jim, możemy razem pokonać te
szumowiny.
Nalał trochę rumu do małego kubeczka.
•
Napijesz się, kolego?
•
Nie, dziękuję, kolego.
•
No, a mnie z pewnością przyda się jeden głębszy. Mamy
przed sobą niezgorsze kłopoty. A jeżeli już o tym mowa, Jim, to jak
sądzisz — dlaczego doktorka dała mi mapę?
•
Doktor Livesey dała panu mapę? — powtórzyłem zaskoczo-
ny. Nawet jeśli w moim głosie nie było słychać zdziwienia, to na
pewno wyrażała je moja twarz. W każdym razie Silver przestał
zadawać pytania, choć miałem wrażenie, że jest nie mniej zaskoczony
niż ja.
— Właśnie tak. Chyba wiedziała, o co jej chodzi. Cokolwiek to
było, dobre czy złe.
Pociągnął łyk rumu, trzęsąc swą wielką blond głową jak ktoś
oczekujący wszystkiego najgorszego.
29
Czarne kartki
Bandyci wrócili do bunkra z zachmurzonymi twarzami.
Z faktu, że unikali mojego wzroku wywnioskowałem, iż głoso-
wanie wypadło przeciwko Silverowi, a mnie grozi śmierć. Ich
przywódca, George, trzymał w garści plik poskładanych papierków.
— Przeprowadziliśmy głosowanie — oświadczył. — W sposób
tajny, więc każdy mógł wypowiedzieć się zgodnie z własnym
sumieniem. Czy chcesz podliczyć wyniki?
Rzucił kartki Silverowi.
•
Skąd wzięliście papier w środku dżungli? — zapytał Long John.
•
Wydarliśmy kartki z książki Dicka. Przestań marudzić.
Policz głosy.
Silver obejrzał oddane głosy w świetle pochodni, ale nie otwiera!
poskładanych kartek.
•
Czarna książka to dziwna rzecz — powiedział niewinnie
i pokazał mi papierki. Istotnie, były czarne.
•
Wiesz, co myślę, Dick? — zapytał Silver.
•
Nie, John, nie wiem. Co takiego?
•
Przestań kręcić!
— Założę się, że George powyrywał puste kartki z twojej Biblii.
Jak zwykle, także i tym razem Long John przejrzał swoidi
podwładnych. Dick zaczerwienił się:
•
No i co?
•
Kiedy byłem młodym chłopcem, ludzie uważali, że zniewa-
ż
enie Biblii przynosi pecha. Cholernie wielkiego pecha.
•
Gówno prawda! — wtrącił George.
•
Mówiłem, żebyś nie niszczył mojej Biblii — żachnął się Dick.
•
Co się stało, to się już nie odstanie — wzruszył ramionami
Silver. — Od kogo ją dostałeś? Od matki?
•
Skąd o tym wiesz, John?
•
Zamknijcie się! —wrzasnął George. —John, masz przeliczyć
głosy.
•
I uwierzycie mi?
•
Nie martw się, sprawdzę wszystko, kiedy ty skończysz.
Policz je.
•
Dobra, dobra. Muszę je obejrzeć w świetle. A gdzie są moje
okulary? No tak, jasne, zgubiłem je na bagnach. Jim, czy możesz
mi to przeczytać?
•
Przeciw — przeczytałem słowo z pierwszej kartki- Silver
otwierał następne i podawał mi po kolei. Na wszystkich było
napisane to samo: — Przeciw.
•
No i widzisz — rzekł George, nie wydając się zaskoczonym
rezultatami głosowania. — Musimy wybrać nowego kapitana.
•
Nie tak szybko — rzucił Silver. — Nie pamiętacie o zasa-
dach? Nie wolno w głosowaniu odwołać nikogo, jeżeli nie przedstawi
mu się najpierw zarzutów i nie da możliwości obrony. George, taki
morski adwokat jak ty powinien znać reguły. Muszę mieć szansę
obrony. Zróbmy to uczciwie. Mam rację, Dick?
— Chyba tak, jeżeli stawiasz sprawę w ten sposób. Tak,
powinieneś mieć szansę obrony. Prawda, chłopcy?
Rozległ się chór niechętnych głosów:
•
Tak.
•
Dobra. No to wysłuchajmy oskarżeń.
•
Czekasz na zarzuty? — krzyknął George. — Dobra, przed-
stawię ci zarzuty. Pierwszy: zupełnie zawaliłeś ten rejs, temu nie
możesz zaprzeczyć. Po drugie: przeciwnicy byli uwięzieni w tym
bunkrze, a ty ich wypuściłeś. Nie wiem, dlaczego chcieli się stąd
wyrwać. Ale to zrobili, a ty do tego dopuściłeś. Po trzecie: nie
zaatakowałeś ich, kiedy znaleźli się na zewnątrz. A czwarty zarzut?
Czwarty zarzut to ten chłopak.
•
I to wszystko? — zapytał spokojnie Silver.
•
Wystarczy, abyśmy wszyscy usmażyli się w Sing Sing.
•
W porządku, odpowiem na wszystkie cztery oskarżenia po
kolei. Po pierwsze: zawaliłem rejs, czy tak? Doskonale wiecie, że
wam mówiłem, iż domagam się porządku. Ale gdzie tam! „Napijmy
się, John. Może popłyniemy na brzeg, John? Dlaczego nie zabijemy
ich teraz, John?" Pośpiech, pośpiech, ciągle pośpiech. No i widzicie,
dokąd was ten pośpiech doprowadził. Gdybyście mnie posłuchali,
wylegiwalibyście się teraz na pokładzie „Hispanioli" po znakomitej,
gotowanej kolacji, która by wam dała siłę do pracy przy ładowaniu
złota. A więc zanim zaczniecie rzucać oskarżenia, podziękujcie tym,
którzy doprowadzili do tego, co mamy teraz: podziękujcie Ander-
sonowi, Handsowi i George'owi Merry! Ty, George, jesteś ostatnim
ż
yjącym z tej bandy rozrabiaczy i, jak widzę, wyobrażasz sobie, że
to ci daje prawo zostać kapitanem? Chryste, ty nadajesz się raczej
na przedsiębiorcę pogrzebowego. „Głosujcie na mnie", mówi wam
George. A ja wam powiem, chłopcy, że jeśli będziecie głosować na
George'a Merry'ego, to macie gwarancję, że przyłączycie się do
waszych kumpli na dnie, gdzie rządzi niejaki Davy Jones.
Silver zrobił przerwę, by słuchacze mieli czas na przetrawienie
tego, co usłyszeli; sądząc po minach George'a i jego popleczników,
nie przeliczył się. Przemyśleli to do głębi.
•
To po pierwsze — mruknął Silver ocierając pot czerwoną
chustką. Poprzednio krzyczał głośno, ale teraz zmienił ton na
spokojniejszy. — Nie rozumiem, dlaczego kobiety nazywające się
waszymi matkami w ogóle wypuściły was na morze. Wolałbym
przebić się samodzielnie przez całe stado niemieckich u-bootów niż
pływać po stawie z takimi gamoniami jak wy.
•
Co odpowiesz na inne zarzuty, John? — wtrącił Morgan.
•
A, inne zarzuty. Twierdzicie, że ten rejs się nie udał? Nie
macie pojęcia, jak bardzo się nie udał. Jesteśmy tak blisko krzesła
elektrycznego, że czuję mrowienie w tyłku. Czy któryś z was patrzył
kiedyś na Sing Sing z North River?... Widują je marynarze płynący
do Albany. Będą gadać: „Czy słyszeliście, że dziś smażą tam Long
Johna Silvera? Dobrze go znałem. Zawsze był ostrożny, ale kiedyś
zabrał się z nieodpowiednią paczką. Uważajcie dobrze, zobaczycie,
jak przygasną światła, kiedy to włączą. No właśnie! Odpoczywaj
w pokoju, Long Johnie. Zobaczymy się w piekle..." Jesteśmy
dokładnie tak blisko usmażenia, chłopcy, dzięki George'owi,
Handsowi, Andersonowi i paru innym głupcom. A teraz posłuchajcie
czegoś na temat zarzutu czwartego — tego oto chłopca. Ten
chłopiec jest naszym zakładnikiem. Zamierzacie zabić zakładnika?
Mimo że to nasza ostatnia szansa? A oskarżenie numer trzy?
Dlaczego nie zabiliśmy wszystkich, kiedy wyszli z bunkra? Pomijając
już fakt, że oni wcale nie daliby się tak łatwo zgładzić, czy nie
sądzicie, że dobrze mieć żywego lekarza, który odwiedzałby was, ile
razy zachodzi potrzeba? Na przykład ty, z rozwalonym łbem. Albo
ty, George'u Merry, ty czubku z trzęsącym się szkieletem i oczami
koloru skórki cytryny? Może też żaden z was nie słyszał, że
pewnego pięknego dnia stary Blandly wyśle statek, by nas odszukał,
i obciąży tym senatora? To kolejny powód, aby się cieszyć
z posiadania zakładnika.
Co nam jeszcze zostało? No tak — zarzut numer dwa: dlaczego
zawarłem taki układ, który pozwolił im na opuszczenie bunkra. Nie
pamiętacie już, że to wy sami, sukinsyny, błagaliście mnie na
kolanach, abym przyjął propozycję, bo zdychaliście z głodu? Jacy
wdzięczni byliście na początku, kiedy napchaliście brzuchy żarciem?
A oto kolejny powód!
Silver rzucił na ziemię arkusz papieru — natychmiast zorien-
towałem się, co to takiego. Była to pożółkła mapa z trzema
czerwonymi krzyżykami, którą wraz z mamą znaleźliśmy na dnie
torby Billy'ego Bonesa.
Dlaczego doktor Livesey dała ją Long Johnowi? To była
tajemnica, której nie potrafiłem sobie wytłumaczyć. Gangsterzy
rzucili się na mapę niczym koty na ranną mysz, wrzeszcząc,
wyklinając, wydzierając ją sobie z rąk. Chichotali, zachowując się
tak, jakby kładli łapy na złocie i zbierali się do powrotu do domu
ze znalezionym skarbem.
•
To Flint! — ryknął któryś. — J. F.
•
Cudownie — odrzekł George Merry. — Tylko w jaki
sposób, do cholery, mamy wywieźć to z wyspy, jeśli nie mamy
statku?
Silver zeskoczył ze skrzynki z amunicją, na której siedział,
i oparł się ręką o ścianę.
— Właśnie w tym rzecz, George. Jeszcze raz mnie zaczepisz,
a urwę ci łeb. W jaki sposób? Ty mi to powiedz, cwaniaczku, ty
i pozostali, którzy doprowadzili do utraty statku, żeby ich szlag
trafił. Nie, wy nie macie tyle rozumu, aby znaleźć na to sposób.
Jesteście mocni w gębie, ale nie potraficie nawet rozerwać mokrej
papierowej torby.
•
W tym to ma rację — powiedział stary Morgan.
•
Mam rację? Jasne, że mam rację. To wy zaprzepaściliście
statek. Ja odnalazłem skarb. Kto lepiej ode mnie potrafi szukać
złota? Ale teraz rezygnuję, do cholery. Wybierzcie sobie na kapitana,
kogo chcecie. Ja mam tego dość.
•
Silver! — wykrzyknęli wszyscy. — Niech żyje Barbecue!
Barbecue naszym kapitanem!
•
Czy jesteście tego pewni? — zapytał Long John jedwabistym
głosem.
•
Taaaak!
Silver chwycił swą kulę i pokuśtykał do wyjścia. Przez dłuższy
czas wpatrywał się w ciemność.
•
No, dobra. Jeżeli faktycznie chcecie tego, to ja się zgadzam.
Cóż, George — wygląda na to, kolego, że będziesz musiał spróbować
jeszcze raz, chyba że postanowisz zmontować własną paczkę. Masz
szczęście, że nie jestem żądny zemsty. Łatwo się ze mną dogadać.
Dobroduszny John. Wiem, że ludzie tak mnie nazywają za moimi
plecami. A co do tego głosowania — nie ma już z niego większego
pożytku. Niepotrzebnie tylko zniszczyłeś Biblię Dicka.
•
Ale ona nie jest za bardzo zrujnowana, co? Nadal można
chyba na nią przysięgać? — zapytał Dick.
•
Na Biblię, z której podli ludzie powyrywali kartki? Nawet
o tym nie myśl! — Silver zgniótł kartki do głosowania w swej
ogromnej dłoni i rzucił je w moim kierunku. — To dla ciebie, Jim.
Na pamiątkę pierwszego buntu, jaki przeżyłeś.
Marynarze wznieśli głośny toast na cześć swego „nowego"
kapitana, pijąc rum z ciepłą coca-colą, i niebawem wszyscy poszli
spać. Wszyscy z wyjątkiem George'a Merry. Może Silver chciał się
mu zrewanżować, a może nie, ale wyznaczył go na nocną wartę
dodając ostrzeżenie, że jeśli George zaśnie na służbie, to włas-
noręcznie poderżnie mu gardło.
Nie mogłem usnąć przed wiele godzin; mój umysł przeżywał
wydarzenia długiego, pełnego emocji dnia. Rozpocząłem go w mio-
tanym przez fale kajaku, a teraz jestem zakładnikiem Silvera i leżę
208
w bunkrze. W międzyczasie zabiłem człowieka, który starał się
mnie zamordować. Ale największym przeżyciem było obserwowanie
SiWera w akcji, przyglądanie się, jak jedną ręką kontroluje swą
buntowniczą bandę, a drugą wykonuje wszystkie możliwe sztuczki,
by uratować swoje nędzne życie.
30
Wypuszczony na słowo
— Wizyta lekarska! — czysty, miły głos obudził nas wszystkich,
w tym George'a śpiącego na straży przy drzwiach. — Wstawajcie
i przygotujcie się do przeglądu medycznego!
Doktor Livesey. Podskoczyłem do góry z radości, i dopiero po
chwili przypomniałem sobie, że wyślizgnąłem się z obozu jak
złodziej. Poczułem się zawstydzony, nie śmiałbym spojrzeć jej
w oczy. Dlatego ukryłem się za plecami tłoczących się u drzwi
mężczyzn.
Doktor Livesey musiała wyruszyć jeszcze przed świtem. Słońce
dopiero wstawało. Teraz stała tutaj, między lasem i zasiekami
z drutu kolczastego, a jej nogi okrywała nocna mgła. Miała na
sobie bluzkę i spodnie koloru khaki, a siatka chroniąca przed
komarami przyczepiona do kapelusza zasłaniała jej twarz jak
woalka.
— Dzień dobry, pani doktor. Witamy panią serdecznie! — wy-
krzyknął Silver. Był już zupełnie rozbudzony, jego twarz rozjaśniał
szeroki uśmiech. Jeszcze przed chwilą spał spokojnie jak małe
dziecko. — Wcześnie się pani pojawia. Kto rano wstaje, temu Pan
Bóg daje — George, złaź z wyra i pomóż pani przedostać się przez
płot. Wszyscy pacjenci czują się dobrze, pani doktor; stan każdego
z nich poprawia się. Są z dnia na dzień coraz zdrowsi i silniejsi.
Paplał wesoło, wspinając się na szczyt pagórka wsparty na swej
kuli — uszczęśliwiony Barbecue, kucharz okrętowy.
— No, ależ mamy dla pani niespodziankę, pani doktor. Przy-
łączył się do nas nowy rekrut. Mieliśmy dziś w nocy wizytę. Wpadł
do nas pewien gość, by się przywitać, a my namówiliśmy go, aby
sobie spokojnie wypoczął tutaj, wśród starych kamratów z pokładu,
a nie gdzieś tam w dżungli.
Doktor Livesey zdążyła już przejść przez ogrodzenie i zbliżyła
się do Silvera. Słyszałem, jak zmienił się jej głos, kiedy zapytała:
— Chyba nie Jim?
— Właśnie on — zakrakał Silver. — Nasz kochany, stary Jim.
Lekarka zatrzymała się w miejscu. Nie odrzekła ani słowa, ale
nie ruszyła się przez całą minutę.
— No cóż, to znakomicie — powiedziała wreszcie. — Ale, jak
sam mawiasz, Silver, najpierw robota, potem zabawa. Przegląd
medyczny. Obejrzę pacjentów.
Weszła do bunkra i z surową miną skinęła mi głową; odrzuciła
z twarzy woalkę, otworzyła swą czarną torbę i zaczęła badać
chorych. Zachowywała się całkowicie naturalnie, choć musiała
sobie zdawać sprawę, że kiedy znajduje się tu, wśród bandytów
Silvera, w każdej chwili grozi jej śmierć. Była jednak tak ciepła
i przyjazna, jakby odbywała wizytę domową w swym rejonie na
Long Island. Jej sposób bycia złagodził zachowanie marynarzy,
którzy zaczęli znowu przypominać uczciwą załogę „Hispanioli",
odwiedzaną przez lekarza okrętowego.
•
Wracasz do zdrowia, przyjacielu — rzekła do człowieka,
który dwa dni temu usiłował się przedrzeć przez ogrodzenie,
by nas wszystkich pozabijać. — Szybko dojdziesz do siebie.
Masz głowę jak armatnia kula. A co u ciebie, George? Mój
Boże, zobacz, jaką masz gorączkę! Nic dziwnego, że masz oczy
ż
ółte jak szkolny autobus. Czy zażywałeś lekarstwo? Czy wziął
je, panowie?
•
Chciał wszystko wypluć — odparł Morgan. — Ale zmusiliś-
my go, aby przełknął.
•
Wspaniale — powiedziała swym miłym głosem doktor
Livesey. — Jako opiekujący się wami lekarz, lekarz więzienny,
można by powiedzieć, jestem zawodowo zobowiązana do tego, aby
w dobrym stanie doprowadzić was do krzesła elektrycznego.
211
Bandyci wymienili między sobą mordercze spojrzenia, ale przyjęli
ten docinek w milczeniu.
•
Dick nie jest już taki rozpalony — powiedział któryś.
•
Pokaż język, Dick. Dobry Boże, twój język wystraszyłby
rozszalałego żółwia. Znowu masz atak febry.
•
Nic w tym dziwnego — dorzucił Morgan. — Tak się dzieje,
gdy ktoś dopuszcza do obrazy Biblii.
•
Nie o to chodzi — odrzekła doktor Livesey. — Tak się
dzieje, jeżeli ludzie nocują na bagnach. Jesteście bandą cymbałów,
nie wiecie nawet, że obóz trzeba zakładać w miejscach wysoko
położonych. Ta malaria będzie was męczyć do końca życia. Silver,
zaskakujesz mnie. Sądziłam, że przynajmniej ty powinieneś mieć
jakieś pojęcie o elementarnej higienie.
Podała wszystkim lekarstwa, które przełknęli tak posłusznie,
jakby byli uczniami w szkole, a nie okrutnymi zabójcami.
— No, to wszystko na dzisiaj. Starajcie się jak najwięcej
wypoczywać i nie pijcie gorzały. A tak przy okazji, chciałabym
zamienić parę słów z tym chłopcem.
Obojętnie skinęła na mnie głową.
George Merry wciąż jeszcze dławił się swym lekarstwem. Kiedy
jednak usłyszał, że lekarka chce porozmawiać ze mną, skoczył do
drzwi, by zagrodzić drogę, i wrzasnął:
•
Nie!
•
Ciiiicho! — ryknął Silver łypiąc oczyma jak lew. — Pani
doktor — ciągnął po chwili spokojniejszym tonem — domyśliłem
się, że będzie pani chciała porozmawiać trochę z Jimem, wiem
przecież, jak pani zawsze lubiła tego chłopca i troszczyła się
o niego. A my wszyscy jesteśmy naturalnie wdzięczni za pani opiekę
nad chorymi i poranionymi. Do diabła, przełkniemy pani lekarstwo
jakby to był rum z coca-colą. Myślę, że możemy zaryzykować
i pozwolić pani na rozmowę z Jimem. Jim, czy dasz mi słowo, że
nie uciekniesz?
Skinąłem głową; byłem gotowy zgodzić się na wszystko za jedną
chwilę rozmowy z doktor Livesey.
— Na honor skauta i święty krzyż?
-— Przyrzekani, John.
— W porządku, pani doktor. Pani wydostanie się poza ogro-
dzenie, ja przyprowadzę chłopca. Będziecie sobie mogli porozmawiać
przez druty. Jeszcze raz dziękuję za przybycie, pani doktor. Niech
pani na siebie uważa. Proszę też przekazać najlepsze pozdrowienia
senatorowi i kapitanowi Smollettowi.
Kiedy tylko doktor Livesey wyszła z bunkra, piraci rozwrze-
szczeli się. John trzymał ich wcześniej w ryzach surowym spo-
jrzeniem, ale teraz pomieszczenie rozbrzmiewało chórem gniewnych
protestów. Oskarżali Silvera o dwulicowość — o to, że stara
się zawrzeć na boku osobny układ w trosce o siebie samego,
ż
e sprzedaje ich w zamian za własną wolność. Krótko mówiąc,
oskarżano go o to, co w rzeczywistości robił. Było to tak oczywiste,
ż
e nie byłem sobie w stanie wyobrazić, by udało mu się zaprzeczyć
tym oskarżeniom w przekonywający sposób. Ale on był dwa
razy bardziej mężczyzną niż pozostali, miał też potężny mandat
dzięki reelekcji dokonanej poprzedniej nocy. Nawymyślał im
od głupków, dupków i wszelkiego rodzaju idiotów, twierdził,
ż
e jest rzeczą ogromnego znaczenia, abym ja porozmawiał z panią
doktor, i wymachiwał im przed nosem mapą.
— Zamierzacie zerwać układ właśnie tego dnia, kiedy wybiera-
my się po złoto? — ryczał z pogardą. — Nie dopuszczę do tego.
Teraz działamy według mojego rozkazu. Zerwiemy porozumienie,
kiedy ja uznam to za stosowne, kiedy stwierdzę, że jesteśmy do tego
gotowi. Ja wydaję tu polecenia, więc dopóki nie nadszedł czas
zerwania układu, będziemy się zgadzać na wszystko, czego ona
zażąda. Nie chcę słyszeć żadnych sprzeciwów, George. Jeśli uzna,
ż
e musi przeprowadzić medyczne eksperymenty na twojej wątrobie,
zaniesiemy ją do niej w słoiku.
Rozkazał swym ludziom rozniecić ogień, by ugotować śniadanie,
po czym wyszedł na słońce z jedną ręką opartą na kuli, a drugą na
moim ramieniu.
— Nie spiesz się za bardzo, chłopcze — wyszeptał. — Położą nas
trupem, jeśli stwierdzą, że pędzimy tam biegiem. Pomału, spokojniu-
tko. Nie możemy wywołać wrażenia, że gdzieś się spieszymy.
Czuliśmy swędzenie w plecach — istniało wysokie prawdopodo-
bieństwo, że piraci mierzą do nas z karabinów. Posuwaliśmy się
powoli po pokrytym nie wykarczowanymi pniakami zboczu do
miejsca, gdzie za ogrodzeniem czekała na nas doktor Livesey.
Kiedy znaleźliśmy się na tyle blisko, by się słyszeć, Silver zatrzymał
się i oparł kulę o ziemię.
213
— Mam nadzieję, że będzie pani o tym pamiętać, pani doktor.
Jim opowie pani, jak ocaliłem mu skórę wczorajszej nocy, chociaż
dzięki temu oni usiłowali pozbawić mnie dowództwa. Niech się
pani nie martwi, wybrali mnie ponownie, ale poruszam się po
bardzo cienkiej linie. Mam więc nadzieję, że może powie pani za
mną dobre słówko. Proszę też mieć na uwadze, że troszczę się nie
tylko o siebie, ale i o Jima. Pani doktor, proszę mi dać choć
odrobinę nadziei, coś, czego mógłbym się uchwycić. Proszę.
Kiedy znaleźliśmy się daleko od bunkra, Silver zmienił się
całkowicie. Jego policzki zapadły się, głos mu drżał. Pomyślałem,
ż
e w końcu mówi wprost z serca.
•
John, czy ty się boisz? — zapytała doktor Livesey.
•
Nigdy nie byłem tchórzem, pani doktor. A nawet gdybym
był, nie przyznałbym się do tego. Nie, drżę tylko na myśl o krześle
elektrycznym. Nie chcę zginąć usmażony, pani doktor. Dlatego
staram się pani przypomnieć swoje dobre uczynki, jak choćby ten,
ż
e teraz pozwalam pani rozmówić się z Jimem. Obok nich były
oczywiście złe. Będzie pani pamiętać o mojej prośbie, prawda?
Wbijając swą kulę głęboko w piasek, wyszedł poza zasięg
naszych słów, przysiadł na pieńku i zaczął gwizdać „Małpy". Ze
swego miejsca mógł, odwracając głowę, obserwować zarówno mnie
i doktor Livesey jak i bandę, która wyłoniła się z bunkra, by
rozpalić ognisko i ugotować posiłek.
-— Oj, Jim — rzekła ze smutkiem pani doktor. — Tym razem
wdepnąłeś naprawdę paskudnie... Boże, za bardzo cię kocham, aby
cię oskarżać, ale muszę ci powiedzieć, co następuje: Gdyby kapitan
Smollett nie został ranny, nie ośmieliłbyś się zwiać. Zaczekałeś, aż
ten biedny człowiek został unieruchomiony na łóżku i zdezer-
terowałeś. To bardzo nieładnie.
Nic więcej nie musiała mówić. Rozpłakałem się.
•
Proszę tak nie mówić. Sam się oskarżam bez przerwy,
a teraz pani chce mnie dobić — oni by to już sami zrobili, gdyby
nie powstrzymał ich Silver. Przypuszczalnie zasługuję na śmierć, ale
on twierdzi, że tamci najpierw poddaliby mnie torturom, a tego
naprawdę bardzo się boję.
•
Jim — przerwała mi ostro — nie dopuszczę do tego.
Przeskakuj przez ogrodzenie. Spróbujemy im uciec. Uważaj, ja
podniosę ten drut, a ty...
•
Nie.
•
Dlaczego nie?
•
Dałem słowo. Obiecałem.
•
Och, na Boga, przeskakuj przez płot. Jesteś zaledwie
chłopcem.
•
Nie — powtórzyłem mając świadomość, że nie jestem już
zwykłym chłopcem. — Pani by nie uciekła, gdyby pani dała słowo.
Ani senator. Kapitan Smollett także nie. A ja dałem słowo, zaś
Silver mi zaufał.
•
Jim... — zaczęła mocnym głosem.
•
Niech pani zaczeka. Nie pozwoliła mi pani skończyć. Boję
się tortur dlatego, że mógłbym ujawnić, gdzie znajduje się statek.
•
Statek?
•
Jest wyciągnięty na plażę w zatoce Północnego Wejścia.
Można go ściągnąć na wodę przy wysokiej fali — szybko opowie-
działem jej moją żeglarską przygodę z udziałem Israela Handsa
i jego martwego towarzysza. Kiedy skończyłem, doktor Livesey
spojrzała w zamyśleniu na bunkier, Johna Silvera i na mnie.
•
Powstaje tu zabawne zjawisko. Za każdym razem, kiedy
w taki czy inny sposób ty ratujesz nam życie, ja jestem przekonana,
ż
e to uratowanie ciebie jest naszym zadaniem. To ty podsłuchałeś
rozmowę na temat spisku. Ty odszukałeś Bena Gunna, nic lepszego
ci się nie przydarzy, choćbyś żył dziewięćdziesiąt lat. Mój Boże,
skoro już mówimy o Benie Gunnie... Hej, Silver! Silver! Pozwól, że
dam ci pewną radę.
Long John kuśtykał już w naszym kierunku.
•
Nie zaczynajcie tylko uganiać się za tym skarbem.
•
Ja się nie upieram — odrzekł Silver. — Ale tamtych od
podcięcia gardła mnie i Jimowi powstrzymuje jedynie obietnica, że
zaprowadzę ich tam, gdzie znajduje się złoto.
•
Jeżeli tak, to wysłuchaj innej rady. Kiedy znajdziesz skarb,
przygotuj się, by w razie czego natychmiast paść na ziemię.
•
Pani mnie zdumiewa, pani doktor. O co wam chodzi,
dlaczego opuściliście bunkier, dlaczego pani dała mi mapę? Nie
mam zielonego pojęcia. A jednak zrobiłem to, o co pani poprosiła,
bez najmniejszej zachęty z pani strony. Tym razem mówi pani
jednak jak szalona. Jeżeli pani nie wyjaśni mi, o co chodzi, rzucam
ręcznik na ring.
— Przepraszam — odrzekła lekarka — ale nie mogę powiedzieć
nic więcej. To nie tylko moja tajemnica, więc nie mogę się nią
dzielić. Jedno mogę zaryzykować — mam nadzieję, że Smollett nie
zabije mnie za to; przyrzekam, że jeżeli oboje wyniesiemy całe skóry
z tego bałaganu, przemówię za tobą, by uratować twoje nędzne
ż
ycie. Będę mówiła tylko prawdę.
Twarz Silvera pojaśniała z zadowolenia.
— Dziękuję, pani doktor. Dziękuję z głębi serca. Nawet moja
własna matka nie byłaby dla mnie lepsza.
Doktor Livesey wzruszyła ramionami.
— Przedstawiłam tylko ofertę. A oto jeszcze jedna rada: trzymaj
Jima blisko siebie, a kiedy będziecie potrzebowali pomocy, wrzesz-
czcie na całe gardło. Do zobaczenia, Jim.
Pochyliła się nad ogrodzeniem, by pocałować mnie w policzek,
a po chwili znikła w lesie.
31
Poszukiwanie skarbu— strzała
Flinta
•
Jim — rzekł Silver. — Uratowałeś mi życie. Widziałem, jak
lekarka namawiała cię do ucieczki. Widziałem też, jak powiedziałeś:
nie. Dziękuję ci, chłopcze. Nie zapomnę tego. To pierwsze dobre
wydarzenie od czasu, kiedy sami się wystawiliśmy podczas tego
ataku. Może wszystko zacznie zmierzać ku dobremu... Uważaj,
musimy iść poszukać tego złota. Lekarka wydała jakieś tajne
rozkazy. Wcale mi się nie podoba, że nie mam pojęcia, o co chodzi,
ale nie mamy wyboru. Więc trzymaj się blisko mnie, tuż obok,
a może uda się nam wynieść z tego głowy cało.
•
Chodźcie po żarcie! — zaczęli krzyczeć kucharze, a po chwili
pochylaliśmy się już nad talerzami ze smażonym bekonem. Mary-
narze rozpalili ogień tak wielki, że można by na nim upiec wołu.
Zrobiło się tak gorąco, że można się było do niego zbliżać tylko
z wiatrem, a nawet wówczas trzeba było zasłaniać twarz. Nie warto
dodawać, że bekon za bardzo się spiekł. Poza tym nagotowali
jedzenia trzy razy tyle, ile było potrzeba. Śmiejąc się jak hiena,
jeden z kucharzy wrzucał pozostałości śniadania w płomienie, które
zaczynały syczeć jeszcze głośniej.
Był to przejaw postawy „ręką do ust", na którą Silver zawsze
się skarżył. Marnotrawstwo drewna opałowego, marnotrawstwo
ż
ywności, wartownicy śpiący na służbie. Ci ludzie byli podli i bardzo
niebezpieczni w krótkotrwałej walce, ale zupełnie nieprzydatni na
dłuższą metę. Z drugiej strony ci, którym udało się przeżyć tak
długo, demonstrowali napady nagłej, bezrozumnej złośliwości.
Tego ranka Silver zignorował ich zachowanie- Pożerali bekon,
rzucając resztki Kapitanowi Flintowi siedzącemu na ramieniu Long
Johna, który stwierdził tylko:
— Macie szczęście, chłopcy, że Barbecue troszczy się o was.
Dowiedziałem się tego, o co mi chodziło. Oni ukryli gdzieś statek.
Ponieważ zaś tylko my mamy do dyspozycji łodzie, mamy dużą
szansę znaleźć go, kiedy już zdobędziemy złoto. Wydaje mi się, że
nawet największy dureń wśród was zgodzi się za mną, że mając
złoto i statek okażemy się zwycięzcami.
Silver przemawiał w ten sposób przez długi czas, śmiał się
i chrząkał, dodając odwagi pożywiającym się piratom, a — jak
przypuszczam — także i samemu sobie. Zacząłem podejrzewać, że
nadal zastanawia się, po której stronie stanąć.
•
A. jeśli chodzi o naszego zakładnika — ciągnął Silver — to
właśnie odbył on ostatnią rozmowę ze swymi kamratami. Dzięki
niemu zorientowałem się, że to oni przejęli statek-
•
Czy lekarka ci o tym powiedziała?
•
Nie wprost. Tak czy owak, to była ich ostatnia rozmowa,
a od tej chwili chłopak zostaje przy mnie i nie wolno mu odejść
nawet na krok. To na wypadek, gdyby nam był potrzebny. Kiedy
już dostaniemy złoto i odpłyniemy stąd, wyznaczymy Jimowi taką
dolę, na jaką zasługuje, za całą jego uprzejmość,
Jego podwładni znowu poczuli się uszczęśliwieni, ja natomiast
czułem się coraz bardziej przygnębiony. Silver okazał się co najmniej
podwójnym zdrajcą. Czemu nie miałby zabrać się na pokład po raz
trzeci, jeśli okaże się, że jego ostatni plan okaże się skuteczny? Jego
podwładni byli żeglarzami. Jeżeli odnajdzie złoto i wszyscy wyruszą
na motorowych łodziach na poszukiwanie holownika, znajdą go
w pół dnia. Jeżeli zaś będzie miał wybierać między ucieczką przed
krzesłem elektrycznym z jednej strony i złotem oraz wolnością
z drugiej, to mój kumpel Long John wyrzuci mnie za burtę bez
chwili wahania.
Ale nawet jeżeli dotrzyma umowy z doktor Livesey, to nadal
będzie mi groziło niebezpieczeństwo. Jeżeli bandyci zorientują się,
ż
e zamierzamy wystrychnąć ich na dudka, będziemy musieli walczyć
o życie z pięcioma silnymi mężczyznami. Tymczasem Long John
ma tylko jedną nogę, a ja jestem zaledwie chłopcem.
A gdyby nawet i to mnie jeszcze nie wystraszyło, to pozostaje
pytanie, co zamierzają moi przyjaciele. Dlaczego porzucili bez-
pieczny bunkier? Dlaczego przekazali mapę Silverowi? I co,
na Boga, miała na myśli pani doktor sugerując Silverowi, aby
się rzucił na ziemię, kiedy już znajdziemy złoto? Nie muszę
dodawać, że śniadanie stanęło mi w gardle niczym twardy
kamień.
Kiedy ruszyliśmy na poszukiwanie złota, tworzyliśmy inte-
resujący obraz: wszyscy w brudnych, zabłoconych ubraniach, ale —
nie licząc mnie — uzbrojeni po zęby. Silver miał dwie strzelby,
jedną na plecach, drugą zawieszoną na piersiach. U jego pasa
wisiała maczeta, a z kieszeni wystawały kolby pistoletów. Jakby
nie było dość tego ruchomego arsenału, na jego ramieniu po-
dróżował Kapitan Flint, wydziobując nasiona ukryte za rondem
kapelusza Johna i pokrzykując: „Złote dolary! Złote dolary! Złote
dolary!"
Silver uwiązał mi linę u pasa. Trzymał drugi koniec w ręku,
a niekiedy wkładał go w zęby, tak że nawet przez chwilę nie
znalazłem się dalej od niego niż na trzy stopy. Prowadził mnie jak
psa na smyczy.
Reszta bandy niosła kilofy i szpadle — były to pierwsze
narzędzia, jakie zabrali z pokładu „Hispanioli" — a także jedzenie,
krakersy, ciasteczka i naturalnie rum; wszystko to znaleźli w bun-
krze. Silver mówił prawdę na temat swej umowy z doktor Livesey.
Gdyby nie zatroszczył się o jedzenie, piliby teraz wodę z bagna
i polowali na ptaki, by mieć co zjeść na obiad, ponieważ Ben Gunn
przepłoszył kozice, które ukryły się w górach.
Tak uzbrojeni i wyposażeni (włącznie z piratem rannym w gło-
wę, choć powinien był raczej pozostawać w cieniu) wyruszyliśmy
na plażę, na której pozostały ich łodzie. Szalupy były zrujnowane.
W jednej do paliwa dostała się woda, w drugiej pijani marynarze
połamali ławki. Tę opróżniliśmy z wody, wypełniającej środek,
zapaliliśmy silnik i wypłynęliśmy na zatokę ciągnąc za sobą
na holu drugą łódź, z której dwóch ludzi w ekspresowym tempie
wylewało wodę.
W szalupie Silvera trwała dyskusja nad mapą. Jeden z czer-
wonych krzyżyków był wyraźnie większy — za duży, by mieć takie
samo znaczenie jak pozostałe. Z kolei wskazówki Flinta okazały się
dosyć niejasne. Przypomnę, że brzmiały następująco:
Wysokie drzewo, zbocze Góry Spyglass, kierunek na pn. od
pn. — pn. wsch. Wyspa Szkieletów wsch. pd. wsch. i dalej na wsch.
Dziesięć stóp.
Szukaliśmy wysokiego drzewa. Na wprost przed dziobami łodzi
wyrastał płaskowyż, leżący o jakieś dwieście czy trzysta stóp ponad
poziomem kotwicowiska. Na północy łączył się z południowym
zboczem Góry Spyglass, a po stronie północnej przechodził w po-
szarpany klif Wzgórza Bezanmasztu. Na płaskowyżu rosły sosny
różnej wielkości; gdzieniegdzie widać było drzewo wyrastające
o czterdzieści lub pięćdziesiąt stóp ponad inne. Które z nich było
„wysokim drzewem" kapitana Flinta, można było stwierdzić jedynie
z miejsca, określonego przez wskazania kompasu.
Ten problem nie powstrzymał ekipy Silvera. Zanim przepłynęliś-
my połowę zatoki, wszyscy głośno wybierali drzewo, o które ich
zdaniem chodziło.
— Poczekajcie, aż się znajdziemy na miejscu — uspokajał ich
Silver.
W końcu dopłynęliśmy do brzegu i wyciągnęliśmy łodzie na piasek
u ujścia drugiej rzeczki, wypływającej z zalesionego parowu Góry
Spyglass. Kierując się na lewo, ruszyliśmy pod górę na płaskowyż.
Z początku wspinaczkę utrudniało gęste błoto i grząska, bagien-
na darń. Stopniowo jednak, w miarę jak zbocze stawało mc coraz
bardziej strome, podłoże robiło się twardsze, a las rzedniał.
Znaleźliśmy się w rzeczywiście bardzo ładnej okolicy. Trawę pod
naszymi stopami zastąpiła słodko pachnąca szczodrzewica i pokryte
kwiatami krzewinki. Powietrze w sosnowym lasku stało się czystsze,
między wysokimi pniami migotały promyki słońca.
Ludzie, którzy mnie uwięzili, również tańczyli, miotali się po
lesie, wyrywali do przodu, wykrzykiwali radośnie. Silver i ja
posuwaliśmy się za nimi. Long John kuśtykał na swej kuli szarpiąc
linę, do której byłem przywiązany. Niekiedy teren stawał się trudny
do przebycia, więc musiałem go podtrzymywać, aby nie upadł i nie
stoczył się na dół.
Przebyliśmy w ten sposób mniej więcej pół mili, kiedy nagle
człowiek idący z lewej strony zaczął krzyczeć.
— Niemożliwe, aby znalazł złoto — sapnął stary Morgan,
nadbiegając z prawego skrzydła. — Ono znajduje się na szczycie.
Kiedy wreszcie dotarłem z Silverem do niego, znaleźliśmy
coś, co z pewnością nie było złotem. Pod wielką sosną leżał
rozciągnięty ludzki szkielet, cały obrośnięty pnączami i dzikim
winem.
Zadrżałem patrząc na szczątki materiału widniejące wśród kości.
•
To marynarz — stwierdził George Merry, oglądając strzępy
tkaniny. — W każdym razie miał na sobie marynarski kubrak.
•
Tu raczej trudno byłoby znaleźć kaznodzieję — rzekł
Silver. — Ale dlaczego kości są ułożone w taki sposób? To
nienaturalne.
Long John miał rację. Kiedy otrząsnęliśmy się z pierwotnego
szoku, zauważyliśmy, że ciało leży w dziwnej pozycji. Niektóre
mniejsze kości zostały poruszone przez ptaki żerujące na zwłokach,
na innych owijały się pnącza, ale było widać, że zmarły jest
nienaturalnie wyprostowany. Jego stopy skierowane były prosto
w dół, a wyciągnięte nad głową ramiona w stronę przeciwną, jak
u człowieka przygotowującego się do skoku z trampoliny. Szkielet
był wyprostowany jak wskazówki zegara o godzinie szóstej.
— Coś dziwnego przychodzi mi do głowy — powiedział Sil-
ver. — Oto kompas. Tak znajduje się najwyższe wzniesienie na
Wyspie Szkieletów, sterczy jak ząb. Odczytaj namiar w kierunku,
który wskazują te kości.
Odczytałem namiary tak jak mnie nauczył. Szkielet wskazywał
wprost na Wyspę Szkieletów. Kompas wskazywał Wschód Połu-
dniowy Wschód z odchyleniem na Wschód.
— Tak też sądziłem! — powiedział chrapliwie Silver. — Szkielet
pokazuje wprost na złoto. Jezu, ten Flint był doprawdy niesamo-
witym draniem. To jeden z jego dowcipów, możesz być tego pewny.
Zaciągnął aż tu tego biedaka i rozłożył zwłoki według wskazań
kompasu. Flint miał świra.
Pochylił się przyciągając mnie jeszcze bliżej do leżących kości
i podniósł czaszkę, która wyglądała jak porośnięta słomą.
— Jasne włosy. Czy wiecie, kto to? To Allardyce. Tom,
pamiętasz Allardyce'a, prawda?
•
Ten sukinsyn nie oddał mi pieniędzy — odparł Morgan. —
Pożyczył też ode mnie nóż i nigdy go nie zwrócił,
•
Jeżeli mówimy o nożach — odezwał się ktoś inny — to gdzie
jest jego sztylet? Flint by nie grzebał w kieszeniach zabitego.
George Merry szperał wśród kości.
•
To dziwne. Nie ma noża ani guzików. Nie ma nawet suwaka
w rozporku.
•
Faktycznie dziwne — zgodził się Siiver. — Boże, koledzy,
bylibyśmy w prawdziwych tarapatach, gdyby Flint jeszcze żył.
Zabił sześciu ludzi. Z nami zrobiłby to samo.
•
Flint jest sztywny jak deska — odrzekł Morgan. Widziałem
jego zwłoki na własne oczy. Billy zabrał mnie tam i pokazał trupa.
•
Umarł i trafił do piekła — odezwał się marynarz z oban-
dażowaną głową. — Ale gdyby jakiś duch potrafił wrócić z tamtego
ś
wiata, to z pewnością byłby on. Nikt nigdy nie umarł równie
parszywie jak Flint, wyklinając Boga i wrzeszcząc o rum z coca-colą.
Sprowadzono mu księdza. Było gorąco, wiec okno było otwarte.
Wszyscy słyszeli, jak Flint śpiewał „Małpie ogony" w obecności
duchownego. Ten człowiek umierał i zdawał sobie z tego sprawę,
ale nie przerywał śpiewu. Nie mogę już znieść tej piosenki.
•
Daj sobie spokój — skarcił go Silver. — Flint od dawna nie
ż
yje, i z całą pewnością nie może już się poruszać. Chodźmy po złoto.
Ruszyliśmy znowu pod górę, ale mimo pięknej pogody nikt już
nie skakał ani nie wykrzykiwał radośnie. Ludzie maszerowali ramię
przy ramieniu, zbici w gromadę i szeptem wyinieniali uwagi na
temat szkieletu.
32
Poszukiwanie skarbu — głos
wśród drzew
Kiedy wydostaliśmy się na skraj płaskowyżu, zatrzymaliśmy się,
dając czas na odpoczynek chorym i rannym. Teren opadał nieco ku
zachodowi, mieliśmy więc przed sobą rozległy widok. Ponad
szczytami drzew widać było Przylądek Leśny, obramowany białą
falbaną fali przybojowej. Za plecami mieliśmy Kotwicowisko
Kapitana Kidda i Wyspę Szkieletów; za plażą na rafie znajdowała
się wschodnia nizina i dalej otwarte morze. Bezpośrednio przed
nami wznosiła się Góra Spyglass, usiana zielonymi sosnami i po-
przecinana czarnymi przepaściami. Z oddali dochodził łoskot
rozbijających się o brzeg fal, w pobliskich zaroślach brzęczały
owady. Nie było tu nikogo poza nami. Nikogo innego na lądzie,
ż
adnego statku na morzu. Pejzaż niemal pulsował samotnością.
Podczas postoju Silver przeprowadził dalsze obliczenia przy
użyciu kompasu.
•
Widzę trzy „wysokie drzewa" mniej więcej na linii po-
prowadzonej do Wyspy Szkieletów. „Zbocze Spyglass" to musi być
tamten punkt. Teraz odszukanie złota to już bułka z masłem. Może
jednak powinniśmy najpierw zjeść obiad.
•
Straciłem jakby apetyt — odrzekł Morgan. — To przez
Flinta i te jego cholerne żarty ze szkieletem.
— Ale pomyśl, kolego, jakie masz szczęście, że on nie żyje.
•
Boże, Flint wyglądał wyjątkowo paskudnie — szepnął inny
marynarz. — Zupełnie siny na gębie.
•
To od gorzały — powiedział George Merry. — Z całą
pewnością.
Od czasu znalezienia szkieletu zaczęli mówić coraz ciszej;
rozmawiali o śmierci, duchach i straszliwym Flincie. Mimo że nie
umilkli nawet na chwilę, byłem w stanie słyszeć ciche odgłosy lasu.
Nagle pośród drzew rozległ się wysoki, drżący śpiew:
„O, małpy nie mają ogonów w Zamboanga".
Twarze sześciu mężczyzn zrobiły się białe jak kreda. Kilku
piratów zerwało się na równe nogi, chwytając się nawzajem ze
strachu. Morgan rozpłaszczył się na ziemi.
— To Flint! — wykrzyknął Merry. — O Boże!
„Odgryzły je im..."
Ś
piew urwał się nagle w połowie strofki, jakby czyjaś dłoń
zakryła śpiewakowi usta lub ścisnęła mu gardło. Ten głos, dobiega-
jący z lasu w piękny, słoneczny dzień wywarł na mnie przyjemne
wrażenie, ale moi towarzysze najwyraźniej odebrali to zupełnie
inaczej.
— Nie, nie, nie — powtarzał Silver, pobladły tak jak wszyscy,
ale starający się nie tracić zdrowego rozsądku. — To jakaś sztuczka.
To tylko trik. Nie znam tego głosu, ale należy on do jakiegoś
sukinsyna, który się tu kręci, a jest tak samo żywy jak wy i ja.
Mówiąc tak zebrał na powrót odwagę, jego twarz zaczęła
odzyskiwać normalne kolory. Pozostali zareagowali na pewność
pobrzmiewającą w jego głosie i też się opanowali, ale w oddali
ponownie rozległ się tajemniczy głos. Tym razem jednak nie śpiewał
piosenki, tylko wydawał komendy, odbijające się echem od stromych
skał Góry Spyglass.
— Darby M'Graw — ten dźwięk przypominał staromodny
gwizdek parowy. — Darby M'Graw! Darby M'Graw!
Powtarzał to nazwisko wielokrotnie, a potem zawołał jeszcze
wyższym, krzykliwym tonem:
— Dawaj gorzałkę, Darby!
Ludzie Silvera zastygli w bezruchu z wytrzeszczonymi oczami.
Głos ucichł już minutę temu, a oni ciągle stali, oniemiali z przera-
ż
enia.
— Tego już za wiele — odezwał się ktoś. — Mam tego dosyć.
— Chryste Panie! —jęknął Morgan. — To były ostatnie słowa,
jakie wypowiedział Flint. Jego ostatnie słowa przed śmiercią.
Słyszałem na własne uszy to: „Dawaj gorzałkę, Darby".
Dick wydobył z kieszeni Biblię i zaczął się modlić.
Jedynie Silver pozostał nieporuszony. Trząsł się tak bardzo, że
było słychać, jak szczękają mu zęby, ale się nie poddawał.
•
Na całej tej parszywej wyspie nikt nigdy nie słyszał o Darbym.
Tylko nas sześciu — Long John wciągnął powietrze głęboko
w płuca i zbierał się w sobie ogromnym wysiłkiem woli i ducha.
•
Posłuchajcie mnie, chłopcy. Przybyłem tu po złoto i nikt
mnie nie powstrzyma — ani człowiek, ani diabeł. Nie bałem się
Flinta, kiedy żył i z pewnością stawię mu czoło po śmierci. O ćwierć
mili stąd znajduje się złoto warte pięć milionów dolarów. Nigdy nie
widziałem marynarza zajmującego się wyciąganiem wraków, który
zrezygnowałby z pięciu milionów dolców z powodu starego ramola
z siną gębą, wszystko jedno, żywego lub umarłego.
— Ostrożnie, John — przestrzegł go Merry. — Nie wkurzaj go.
Byłem zaskoczony, że są tacy zabobonni. Z drugiej strony,
gdybym ja miał na sumieniu śmierć tylu ludzi, ilu oni zgładzili przez
te wszystkie lata, może również śmiertelnie bałbym się duchów.
Jednak John Silver jeszcze raz przezwyciężył strach, podczas
gdy pozostali kulili się w panice.
— Kogo mam nie wkurzać? — zapytał. — Czy nie słyszeliście
echa, wy trzęsiportki? Skoro duchy nie rzucają cienia, to na pewno
również ich głosy nie odbijają się echem.
Sam wprawdzie nie wierzyłem w duchy, teoria Silvera na temat
echa nie wydawała mi się przekonywającym argumentem. Jego
podwładni jednak chwycili się jej kurczowo.
Nawet przeciwnik Long Johna, George Merry wyraził swe uznanie.
•
Dobrze mówisz, John. Cała wstecz, chłopaki, płyniemy
w złym kierunku. Kiedy bliżej się nad tym zastanowiłem, doszedłem
do wniosku, że ten głos przypominał Flinta, ale nie całkiem.
Zwróciliście na to uwagę? Był bardziej podobny do...
•
Bena Gunna! — wrzasnął Silver.
•
Masz rację, masz zupełną raq'ę! — wykrzyknął Morgan
podnosząc się z ziemi. — To głos Bena Gunna, na pewno.
•
I dlaczego to ma być takie ważne? — zapytał Dick. — Prze-
cież Ben Gunn też nie żyje.
Marynarze wybuchnęli śmiechem.
— Kto by się bał tego smutasa — powiedział Merry. — śywy
czy umarły, Ben Gunn jest nieszkodliwy.
Pobladłe oblicza natychmiast odzyskały barwę, wszystko wróciło
do normy. Zorientowałem się, że ci ludzie bali się Flinta bardziej
niż duchów. Przypomniałem sobie słowa Silvera, zasłyszane w becz-
ce: że wszyscy bali się Flinta, ale ten ostatni drżał przed Long
Johnem.
Posłuchali jeszcze przez chwilę, a kiedy śpiew ani zawodzenie
nie powtórzyło się, pozbierali narzędzia i ochoczo ruszyli za
George'em Merrym, który szedł z kompasem Silvera w ręku, by
utrzymać kierunek na Wyspę Szkieletów. Merry miał rację: żywy
czy umarły, Ben Gunn nie przerażał nikogo.
Jednak Dick nadal ściskał w rękach Biblię i rzucał trwożliwe
spojrzenia na każde zacienione miejsce.
— Już ci powiedziałem, Dick, że zniszczyłeś swą Biblię — żar-
tował z niego Silver. — Teraz ona nie powstrzyma ducha nawet tak
małego jak twój paluszek. Ale rozluźnij się, kolego. Nie ma się
czego bać.
Dick jednak nie potrafił przezwyciężyć strachu. Trwożyły go nie
tylko duchy. Czuł się coraz gorzej, co dokładnie przewidziała
doktor Livesey. Wyczerpany upałem i ciężką wspinaczką, był cały
rozgorączkowany, miał rozpalone policzki i dziki wzrok.
Teraz droga nie była uciążliwa, ponieważ biegła po lekko
nachylonym na zachód zboczu. Teren był odkryty, sosny rosły
w sporej odległości jedna od drugiej. Pomiędzy kępami azalii
i drzewek muszkatołowych znajdowały się obszerne połacie ziemi
skąpanej w słońcu. Zmierzaliśmy niemal prosto na północny zachód,
zbliżając się do Góry Spyglass; z boku otwierał się przed naszymi
oczyma coraz szerszy widok na zachodnią zatokę, po której
pływałem w kajaku Bena Gunna.
Dobrnęliśmy do pierwszego z wysokich drzew. Wskazania
kompasu przekonały nas jednak, że to nie o nim myślał Flint.
Podobnie było z następnym. Trzecie drzewo było ogromne; wznosiło
się na wysokość dwustu stóp i miało potężny, czerwony pień
szeroki jak chałupa oraz koronę zdolną ocienić całe boisko
baseballowe. Widziane z oceanu, musiało robić wrażenie latarni
morskiej.
Moi towarzysze ruszyli biegiem; gdyby teraz napotkali na
drodze duchy Flinta i wszystkich pozostałych nieżyjących członków
jego załogi, wdeptaliby je w ziemię. Widzieli przed sobą nowe życie,
odległe zaledwie o kilka jardów — bogactwa i przyjemności,
gorzałę, kobiety, cadillaki i ekskluzywne hotele.
Silver kuśtykał za nimi na swej kuli. Miał rozszerzone nozdrza,
wyklinał bąki siadające na jego spoconej twarzy i z furią szarpał
linę, do której mnie uwiązał, poganiając mnie krwiożerczymi
spojrzeniami. Kiedy warte pięć milionów złoto było tuż, tuż,
przestał udawać, a ja doskonale zdawałem sobie sprawę, co mu
chodzi po głowie. Wszystkie wcześniejsze układy przestały obowią-
zywać, o ile jeszcze w ogóle pamiętał własne obietnice i ostrzeżenia
pani doktor. Wszystko nagle stało się znowu takie proste. Musiał
jedynie wykopać złoto, odszukać statek, załadować się nocą na
pokład, poderżnąć gardła wszystkim ludziom przebywającym na
wyspie i chwalebnie odpłynąć — właśnie to planował od samego
początku.
Byłem wystraszony; potknąłem się usiłując zachować równo-
wagę. Silver szarpnął za sznur i rzucił mi jeszcze jedno mordercze
spojrzenie. Dick pozostał z tyłu i starał się za nami nadążyć,
mieszając gorączkowe modlitwy i przekleństwa. Serce we mnie
zamarło, kiedy zdałem sobie sprawę, że to jednak musi się zdarzyć.
Ta cicha polanka, na którą właśnie wkraczaliśmy, będzie za chwilę
rozbrzmiewać odgłosami śmierci — tak samo jak wówczas, gdy
potworny, siny na twarzy kapitan Flint zamordował sześciu ludzi,
którzy zakopali jego złoto.
— Gung-ho! — wykrzyknął Merry; pozostali wołali „Banzai",
ryczeli i śmiali się jak szaleńcy biegnąc za nim.
Nagle ludzie wyprzedzający Silvera i mnie o dziesięć jardów
zatrzymali się zaskoczeni. Rozległ się zduszony okrzyk. Silver
przyspieszył, opierając się mocniej na kuli. Nagle i on stanął. Pod
naszymi stopami otwierała się potężna jama. Z pewnością nie
wykopano jej ostatnio — ściany dołu pozapadały się, na dnie rosła
już trawa, a pnącza wesoło oplatały złamany kilof i porozbijane
skrzynki. Na jednej z nich widniał napis „Walrus". Tak nazywał się
statek Flinta.
Ktoś nas wyprzedził.
33
Upadek wodza
ś
adna dziura, jak świat światem, nie była jeszcze tak pusta.
Cała szóstka stanęła zaszokowana; ludzie wyglądali tak, jakby
każdy z nich oberwał po głowie cegłą. Pierwszy ocknął się Silver.
Nikt lepiej niż ja nie zdawał sobie sprawy, jak wyrywał się on
naprzód, jak każde włókienko w jego ciele ciągnęło do tego złota.
Czułem po drganiach liny, jak się trzęsie. I oto stracił wszystko
w ciągu sekundy. Ale znowu tylko on okazał się zdolny przełknąć
tę porażkę i zacząć myśleć, co dalej, zanim pozostali znaleźli czas,
by określić rozmiar własnego rozczarowania.
— Jim — szepnął Long John. — Weź to i miej się na baczności.
Wsunął mi w rękę rewolwer kalibru .38.
Jednocześnie poprowadził mnie nieznacznie ku północy. Po
kilku krokach zatrzymaliśmy się — między nami i piratami
znajdował się wielki dół. Silver spojrzał na mnie porozumiewawczo
i dyskretnie mrugnął, jakby chciał powiedzieć: „No to mamy
kłopoty, kolego".
Oczywiście musiałem mu przyznać pełną rację. Gdybym miał
w owym momencie pewność, że jedno moje życzenie zostanie
spełnione, to chciałbym się znaleźć na drugim krańcu wyspy. Long
John mrugał dalej, a ja nie mogłem się oprzeć, by go nie zapytać
szeptem:
— Po czyj"ej stronie jest pan teraz?
Wściekłość piratów nie pozwoliła mu na udzielenie odpowiedzi.
Z przekleństwami i wyciem wskoczyli do jamy, wyrzucili z niej
porozbijane skrzynie i zaczęli rozgarniać ziemię rękami. Morgan
znalazł kawałek złota, przypuszczalnie ułamany z dużej sztabki.
Podniósł go do góry, przeklinając. Ludzie podawali sobie znalezisko
z rąk do rąk.
•
Powinien być wart ze sto dolców — rzekł Morgan.
•
Sto dolców! — ryknął George Merry rzucając złoto Sil-
verowi. — Gdzie twoje pięć milionów, sukinsynu? Mówisz, że
nigdy nie nawaliłeś? Wszystko to jest naszą winą, co? Ty cholerny...
•
Kopcie dalej, chłopcy — odparł Long John z uśmiechem. —
Wkrótce dogrzebiecie się do ziemniaków.
•
Do ziemniaków! — wrzasnął Merry. — Słyszycie, ludzie, co
on gada? Wiedział o tym przez cały czas. Popatrzcie na niego — on
wiedział!
Silver roześmiał się.
— Znowu stajesz jako kandydat na kapitana, George? Ambitny
z ciebie gość, to fakt.
Ale tym razem wszyscy byli po stronie Merry'ego. Jeden po
drugim, piraci wydostawali się z jamy, rzucając wściekłe spojrzenia
ku nam. Na naszą korzyść działało jedynie to, że wychodzili po
przeciwnej stronie, więc rozpadlina nadal dzieliła ich ode mnie
i Silvera.
Staliśmy na obu jej brzegach niczym wataha dzikich psów
z jednej strony i dwa przestraszone kotki z drugiej. Przeciwników
było pięciu, a nas dwóch — kaleka i mały chłopiec. Silver stał
nieruchomy jak skała, wsparty na kuli i obserwował pozostałych.
Był całkowicie opanowany. A także bardzo odważny — co do tego
nie było dwóch zdań.
George Merry uznał, że jego ludziom przyda się gadka pro-
pagandowa.
— Policzcie ich, chłopcy. Jest ich tylko dwóch. Obdarty kuter-
noga, który nas wrobił w całą tę kabałę, i nędzny karzeł, któremu
wyrwę serce i usmażę na patyku. Złapiemy ich, zanim doliczę do
trzech. Raz... dwa...
Podniósł rękę, by dać sygnał na „trzy", kiedy z kępy drzew
muszkatołowych padły strzały. Trach! Trach! Trach! George Merry
wpadł do jamy głową w dół. Facet z bandażem na głowie okręcił
się wokół własnej osi i upadł na bok; umierał w drgawkach. Trzej
pozostali zakręcili się na pięcie i rzucili do ucieczki.
Long John wydobył dwa pistolety i opróżnił ich magazynki,
strzelając do Merry'ego, który starał się wydostać na powierzchnię.
Ten ostatni wywrócił oczy w agonii.
— Wyrównaliśmy rachunki, George — rzekł Silver.
Z gęstwiny wybiegli doktor Livesey, Gray i Ben Gunn, strzelając
do umykających.
— Za nimi! — zawołała pani doktor. — Przetnijcie im drogę!
Nie pozwólcie im dostać się do łodzi!
Ruszyliśmy biegiem przez zarośla, Silver kuśtykał z tyłu.
Posługując się kulą, pracował za dziesięciu, by dotrzymać nam
kroku. Pani doktor powiedziała mi później, że poddał swe ciało
niewiarygodnej wprost torturze. Mimo to był w tyle o trzydzieści
jardów, kiedy dotarliśmy na skraj płaskowyżu.
— Zwolnijcie! Oni biegną w zlą stronę. Nie ma pośpiechu.
Mówiła prawdę. Piraci kierowali się prosto na Wzgórze Bezan-
masztu, więc znaleźliśmy się już pomiędzy nimi i łodziami na
brzegu. Usiedliśmy więc, by złapać oddech, a Long John powoli
zbliżył się, ocierając twarz.
•
Dziękuję, pani doktor. Uratowaliście mnie i Jima w ostatnim
momencie... A więc to jednak ty, Ben Gunn — powiedział. —
Chociaż wyglądasz teraz inaczej.
•
Jestem Ben Gunn, to prawda — odrzekł mój odziany
w kozie skóry przyjaciel, grzebiąc w ziemi z zakłopotaniem. —
Jak panu leci, panie Silver? Mnie wiedzie się doskonale, zapewniam
pana.
•
Ben, Ben — mamrotał Long John. — Nie mogę uwierzyć,
ż
e to ty mnie w to wrobiłeś.
Doktor Livesey poprosiła Graya, by podniósł kilof porzucony
przez uciekających gangsterów. Następnie, kiedy ruszyliśmy w dół,
opowiedziała nam pokrótce, co się wydarzyło. Nie muszę dodawać,
ż
e Silver słuchał tego z nadzwyczajną uwagą, ani też opisywać jego
zaskoczenia, iż to biedny, głupi Ben Gunn okazał się głównym
bohaterem opowiadania.
To on znalazł szkielet podczas jednej ze swych samotnych
wędrówek po wyspie — mogłem się tego domyślić, skoro przy
zmarłym nie znaleziono noża ani guzików. To on znalazł skarb
i wykopał go. Stopniowo przetransportował złoto — dźwigając na
plecach jedną partię sztabek po drugiej spod wielkiej sosny przez
całą szerokość wyspy na Rozdwojone Wzgórze, gdzie ukrył złoto
w jaskini. Zakończył całą operację na dwa iniesiące przed przyby-
ciem „Hispanioli" do Kotwicowiska Kapitana Kidda.
Doktor Livesey wyciągnęła z niego tajemnicę tego samego dnia,
kiedy nastąpił atak. Kiedy następnego rankŁ stwierdziła, że statek
zniknął, poszła do lasu, odszukała Silvera J przekazała mu mapę
dobrze wiedząc, że doprowadzi ona bandytów jedynie do dziury
w ziemi. Przehandlowała też żywność — wiedziała przecież, że
jaskinia Bena była pełna wędzonej koziny -— oraz bunkier z całą
zawartością dlatego, aby jej ranny podopieczny mógł się przenieść
z malarycznego bagna na wyżynę Rozdwojonego Wzgórza i pil-
nować ukrytego tam złota.
— Bardzo nie podobało mi się to, że mu$zę cię zostawić, Jim —
powiedziała. — Ale przecież nie miałam najmniejszego pojęcia,
dokąd uciekłeś.
Jednak tego ranka, kiedy zorientowała się, że stanę się więźniem
rozwścieczonych bandytów, kiedy ci zorientują się, że skarb zniknął,
wróciła pospiesznie do jaskinii, poleciła senatorowi Trelawneyowi
opiekować się kapitanem Smollettem i ponownie ruszyła na drugą
stronę wyspy z Abe Grayem i Benem Gunnem. Ponieważ jednak
my wyruszyliśmy wcześnie i uzyskaliśmy nad nimi wielką przewagę,
przodem ruszył Ben Gunn, który biegał równie szybko jak kozica.
Stosunek sił wynosił wtedy sześć do jednego, ale Ben użył podstępu,
by przestraszyć gangsterów, i opóźnił ich akcję do czasu pojawienia
się w zasadzce pani doktor i Graya.
— Miałem szczęście, że Jim znajdował się przy mnie — wtrącił
Silver. — Gdyby nie on, zastrzeliliby mnie jak psa.
— Jak parszywego psa — zgodziła się ochoczo doktor Livesey.
Kiedy kończyła opowiadanie, dotarliśmy do łodzi. Podała
Grayowi kilof i poleciła rozłupać szalupę, Którą poprzednio holo-
waliśmy. Następnie wszyscy wsiedliśmy do drugiej łodzi i skierowa-
liśmy się na morze.
Do Zatoki Północnej było jakieś osiem czy dziewięć mil. Silnik
zaczął znowu płatać figle, ale zajął się nirA Silver, uruchomił go
i zaczęliśmy szybko posuwać się po spokojnym morzu. Kiedy
okrążaliśmy południowowschodni narożnik wyspy, wymieniłem
spojrzenia z doktor Livesey — oboje myśleliśmy, że jakkolwiek by
się to wydawało dziwne, zaledwie cztery dni temu holowaliśmy tą
samą drogą „Hispaniolę".
Mijając Rozdwojone Wzgórze widzieliśmy czarny otwór jaskini
Bena Gunna i stojącego obok senatora, który machał do nas
radośnie.
— To ci dopiero dzień! — wrzasnął Silver.
Przepłynęliśmy jeszcze trzy mile, po czym wślizgnęliśmy się do
wąskiego wylotu Zatoki Północnej, gdzie wkrótce zobaczyliśmy
wesoło dryfującą na wodzie „Hispaniolę". Przy pełni księżyca
zwiększył się przypływ, a fala ściągnęła holownik z brzegu, więc
musieliśmy jedynie wspiąć się na pokład i zarzucić na głębinie jej
zapasową kotwicę. Pozostawiliśmy Graya, aby pilnował statku
i popłynęliśmy łódką do Zatoczki Rumu, czyli przystani leżącej
najbliżej jaskini Bena Gunna, w której znajdował się skarb.
Między plażą i grotą znajdował się łagodny pagórek, na którego
szczycie czekał na nas senator. Poklepał mnie po plecach mówiąc
ż
artem, że jeśli będzie chciał, aby ktoś podwędził mu statek, to
zwróci się do mnie. Potem objął swym potężnym ramieniem doktor
Livesey i, śmiejąc się radośnie, ściskał ją dopóki nie zbliżył się John
Silver, by się z nim przywitać.
— Silver, ty złodziejski, parszywy, kłamliwy, wszawy sukin-
synu. Pani doktor twierdzi, że zawarła z tobą umowę, więc
najprawdopodobniej będę musiał zeznawać na twoją korzyść.
Zrobię to. Ale obaj doskonale wiemy, że masz na sumieniu
ś
mierć siedemnastu osób.
— Uprzejmie dziękuję za miłe słowa, senatorze.
Trelawney zrobił się purpurowy.
— Podziękuj mi jeszcze raz, a wepchnę ci to szczudło do gardła
tak, że ci bokiem wyjdzie.
Weszliśmy do jaskini. Była przestronna, pełna powietrza, a na
ś
rodku widniała sadzawka zasilana wodą ze źródełka. Przy ognisku
leżał kapitan Smollett. W kącie znajdował się ogromny stos sztabek
złota, pobłyskujących w świetle płomieni. Podszedłem, by dotknąć
jednej z nich; pogładziłem zimną, gładką powierzchnię. Na każdej
znajdowała się swastyka i data — 1945.
Był to skarb Flinta, który stał się przyczyną śmierci większej
części załogi „Hispanioli". Poprzednio z jego powodu zginęło
sześciu ludzi Flinta, którzy mieli go zakopać. Stał się przyczyną
ś
mierci uczciwych płetwonurków badających wraki, którym renegaci
Flinta poprzecinali przewody z powietrzem, podobnie jak załogi
u-boota, która szmuglowała go przez Atlantyk. Przyniósł też koniec
tysiącom, milionom ludzi, których monety, zegarki, naszyjniki
i kolczyki przetopiono tworząc te chłodne, gładkie sztabki. Nikt
dokładnie nie wiedział, ile osób zginęło z tego powodu. Na wyspie
przebywało trzech ludzi, którzy mieli największy udział w zbrodni —
Silver, stary Morgan i Ben Gunn.
•
Jim — odezwał się kapitan słabym głosem. — Podejdź do
mnie, chłopcze... No cóż, całkiem dobrze sobie dałeś radę, chociaż
bardzo wątpię, czybym jeszcze raz wypłynął z tobą na morze. Jak
na wymagania kapitana, za wiele w tobie samotnego wilka.
(Spodobało mi się to określenie, a w miarę upływu lat nabrałem
przekonania, że Smollett doskonale mnie rozszyfrował.) A kto tam
jest z tobą? Czy to Silver?
•
Melduje się Silver, panie kapitanie — przysuwając się bliżej,
by oddać salut.
•
Czy to faktycznie ty? — powtórzył Smollett.
Co to był za uroczy wieczór — świętowałem zwycięstwo
otoczony przyjaciółmi. Zjedliśmy uwędzone przez Bena Gunna
kozie mięso, otworzyliśmy ogromną puszkę pierożków ravioli Chef
Boy-Ar-Dee, zabraną ze statku, były też naturalnie ciasteczka Fig
Newtons. Na deser przeznaczyłem moje batoniki Mounds Bars,
schowane na „Hispanioli" tak znakomicie, że nie znaleźli ich
buntownicy.
Przekonałem się wówczas, a dziś wiem to jeszcze lepiej, że żadne
towarzystwo nigdy nie było bardziej szczęśliwe niż my w tamten
wieczór na Wyspie Skarbów. Silver usiadł przy ognisku i dzielił
kozie mięso oraz ravioli; natychmiast podawał chętnym dokładkę
jedzenia i śmiał się wraz z nami. Był tym samym sympatycznym
kucharzem okrętowym, z jakim wyruszaliśmy na morze.
34
Zakończenie
Następnego ranka zajęliśmy się przenoszeniem złota. Najpierw
trzeba było pokonać milę drogi lądowej do plaży, potem trzy mile
łodzią do statku. Dla tak małej grupy ludzi była to bardzo ciężka
praca. Byliśmy zbyt zajęci, aby się martwić o trzech gangsterów,
którzy pozostali na wyspie. Jeden obserwator na wzgórzu wystar-
czył, by nas ustrzec od zasadzki, a poza tym stało się oczywiste, że
tamci mieli dosyć walki, szczególnie że jedyny człowiek, nadający
się na ich przywódcę, George Merry, leżał martwy w dziurze w ziemi.
Dzięki temu transport przebiegał szybko. Gray i Ben Gunn
obsługiwali łódź, a pozostali gromadzili złoto na plaży. Dorośli
mężczyźni potrafili za jednym razem przenieść od ośmiu do
dwunastu sztab złota, związanych ze sobą i przerzuconych na linie
przez ramię. Doktor Livesey brała po sześć albo osiem. Mój limit
wynosił początkowo cztery sztaby, a później, gdy wyrobiły mi się
muskuły, mimo bólu dźwigałem pięć. Praca trwała kilka dni, a co
dzień stos w jaskini stawał się coraz mniejszy. Przez cały ten czas
zbiegli marynarze nie dali najmniejszego znaku życia.
Trzeciego dnia wieczorem odpoczywaliśmy wraz z doktor
Livesey na skraju pagórka, z którego rozciągał się widok na nizinę,
kiedy z ciemności dobiegł nas śpiew.
— To oni — powiedziała pani doktor.
— Pijani jak skunksy — zawołał Silver, który zjawił się za
naszymi plecami.
Wydawało się, że kucharz, któremu pozwolono poruszać się
swobodnie, uznawał się ponownie za jednego z nas mimo nieusta-
jących paskudnych przytyków, które do niego kierowano. Jednak
nie przejmował się żadną uwagą i wciąż był uprzejmy i uległy
niczym collie. Tylko Ben Gunn odnosił się do niego sympatycznie,
ponieważ ciągle się bał swego dawnego przełożonego. Oczywiście
ja, który zawdzięczałem mu życie, także byłem dla niego miły,
chociaż nadal zastanawiałem się, jak by się ułożyły moje losy,
gdyby to Silver znalazł złoto.
•
Pijani albo gorączka odebrała im rozum — odrzekła teraz
ostro doktor Livesey.
•
Sam bym tego lepiej nie ujął, pani doktor. Gorzałka czy
gorączka, jaka to dla nas różnica?
Odwróciła się do niego z szyderczą miną.
•
Wiem, że dla ciebie nie ma różnicy. Gdybym jednak była
przekonana, że to febra, musiałabym iść im z pomocą.
•
To nie najrozsądniejsze posunięcie w takich ciemnościach,
pani doktor. Rano mogłoby się okazać, że natrafilibyśmy tylko na
pani drobne, ładne, martwe ciało. Jestem po pani stronie, pani
doktor, a ponadto co nieco pani zawdzięczam, więc proszę pozwolić
sobie powiedzieć: tamtym ludziom nie należy ufać.
•
Trzeba się lepiej poznać — odparła wyraźnie zakłopotana
lekarka.
Nazajutrz usłyszeliśmy w oddali wystrzał z broni palnej i uznaliś-
my, że tamci chcą sobie upolować coś do jedzenia. Odbyliśmy
zebranie i doszliśmy do wniosku, że musimy pozostawić ich na
wyspie; ta decyzja przestraszyła Bena Gunna i bardzo się spodobała
Abe Grayowi. Pozostawiliśmy im trochę broni, aby mogli polować,
a także większą część wędzonej koziny, żywność w puszkach,
lekarstwa, kawałki materiału i narzędzia. Ułożyliśmy z tego wszys-
tkiego stos na plaży przykrywając go plandeką. Doktor Livesey
dorzuciła karton gauloise'ów. Następnie popłynęliśmy łodzią na
„Hispaniolę", wciągnęliśmy szalupę na pokład, podnieśliśmy kotwicę
i wydostaliśmy się z Zatoki Północnej, wciągając na maszt ostatnią
amerykańską flagę z zapasu kapitana Smolletta.
Trzech uciekinierów, którzy obserwowali nas z bliższej odległości,
niż sie nam wydawało, wypadło z lasu w rejonie południowych
cieśnin, gdzie kanał praktycznie ocierał się o brzeg. Rzucili broń na
ziemię, uklękli na piasku i wznieśli do góry ręce błagając, abyśmy
ich zabrali ze sobą.
— Nie możemy ryzykować jeszcze jednego buntu — odezwał
się Smollett, leżący na hamaku, który zawiesiliśmy dla niego za
sterówką. — Tamci plus nasz sympatyczny kucharz to byłaby
czwórka.
Doktor Livesey wybiegła na pokład i krzyczała do nich infor-
mując o jedzeniu i sprzęcie pozostawionym na plaży.
— Pani doktor — błagali — niech pani nas ratuje. Pani ma
dobre serce, niech się pani zlituje.
Kiedy jednak zobaczyli, że statek się nie zatrzymuje, jeden
z nich podniósł karabin i wystrzelił; kula przeleciała tuż nad głową
Silvera. Przykucnęliśmy za burtą i przeczekaliśmy w ukryciu do
czasu wyjścia z przesmyku i wypłynięcia na otwarty ocean.
W południe szczyt Góry Spyglass zniknął za rufą, a wraz z nim
cała Wyspa Skarbów. Poczułem w sercu wielką radość.
Nasza załoga była tak nieliczna, że wybraliśmy kurs na najbliższy
port należący do Stanów Zjednoczonych, to znaczy St. Thomas na
Wyspach Dziewiczych. Droga do niego była jednak również daleka,
a do tego kilkakrotnie prześladowały nas szkwały i sztormy. Kiedy
w końcu opuściliśmy kotwicę w dobrze osłoniętej przystani, byliśmy
wyczerpani zupełnie.
Uśmiechnięci turyści gapili się na naszą sponiewieraną łajbę
z pokładów statków turystycznych oraz ze stojących na brzegu
bungalowów. Widok tylu ludzi w doskonałym humorze bardzo
pomógł nam zapomnieć o ponurej, krwawej wyspie, którą zo-
stawiliśmy za plecami. Doktor Livesey i senator Trelawney zabrali
mnie ze sobą na ląd, jadąc z wizytą do amerykańskiego gubernatora,
który za wszelką cenę chciał powitać polityka, będącego w dodatku
bohaterem wojennym. Kupiliśmy nowe ubrania, udaliśmy się do
wspaniałej restauracji, a na statek wróciliśmy dopiero o świcie.
Na pokładzie czekał na nas Ben Gunn; był bardzo zmieszany
i zdenerwowany. Jego wyjaśnienia wkrótce przerodziły się w spo-
wiedź. Uciekł Silver.
Ben pomagał mu w tym, a teraz przekonywał senatora, że zrobił
to jedynie w trosce o nasze życie.
•
Gdyby ten jednonogi pozostał na pokładzie, zabiłby nas
wszystkich. Poderżnąłby nam gardła we śnie.
•
Miałem nadzieję, że tego spróbuje — mruknął senator. —
No, stało się. Przynajmniej niczego nie ukradł.
Zdesperowany Ben Gunn zaczął tańczyć po pokładzie.
— Prawdę powiedziawszy, sir, on... zabrał trochę złota. Pyta
pan, ile? Powiedziałbym, że tylko troszkę. Ile dokładnie, zapyta
pan? Tylko za pięć tysięcy dolarów.
Silver przebił się przez ścianę — prawdopodobnie piłował ją
przez cały rejs — i wyciągnął cztery czy pięć sztabek; skorzystał też
z nieumyślnej pomocy ze strony turysty jeżdżącego na nartach
wodnych, który zabrał go na brzeg motorówką należącą do jednego
z hoteli.
— To niewielka strata — powiedziała doktor Livesey. — Naj-
ważniejsze, że się zmył.
Wynajęliśmy kilku marynarzy i popłynęliśmy na północ, do
Nowego Jorku. Dotarliśmy tam na dwa dni przed rozpoczęciem
nowego roku szkolnego.
Pan Blandly podjął już decyzję o wysłaniu ekipy poszukiwawczej
i udowodnił to pokazując rachunki za drugi statek, wypłatę dla
załogi i zabunkrowane paliwo.
Ze wszystkich osób, które wyruszyły na „Hispanioli", wróciło
tylko pięć. Nie mieliśmy tak wielkich strat absolutnych jak „Tita-
nic", ale doktor Livesey zauważyła, że procentowo nasze były
o wiele gorsze. Mieliśmy mnóstwo złota i niewielu udziałowców.
To, co przypadło każdemu z nas, zmieniło nasze życie w taki
sposób, jaki mogli przewidzieć ludzie, którzy nas znali.
Kapitan Smollett wycofał się z zawodu, osiadł na lądzie
i z radością zajmuje się ogrodem na północnym wybrzeżu Long
Island. Jego nieczęste wizyty kończą się tym, że senator Trelawney
rujnuje część swoich mebli.
Abe Gray dokończył studia, uzyskał dyplom magistra, ożenił się
i kupił mały tankowiec kabotażowy, który kursuje po Zatoce Great
South.
Biedny Ben Gunn nabył cadillaka, pojechał do Las Vegas
i powrócił stamtąd do domu autobusem. Senator zatrudnił go przy
koszeniu trawy w swojej posiadłości. Dzieciaki wyśmiewają się
z Bena, ale ten śpiewa jak anioł w chórze metodystów w Sayville.
Nigdy więcej nie słyszeliśmy o Johnie Silverze. Zawsze pode-
jrzewałem, że spotkał się w Kalifornii ze swą żoną. Wyobrażam go
sobie, kuśtykającego na kuli po pomarańczowych gajach z Kapita-
nem Flintem siedzącym mu na ramieniu. W każdym razie mam
nadzieję, że to osiągnął, ponieważ jeżeli istotnie istnieje życie
pośmiertne, to perspektywy pirata przedstawiają się całkiem marnie.
Ben Gunn opowiada, że klejnoty oraz srebro z niemieckiego
u-boota są wciąż zakopane w miejscu, w którym ukrył je Flint.
O ile chodzi o mnie, niech sobie tam spoczywają, chociaż Ben
zaklina się, że wie, gdzie należy szukać. Dzikie konie i najpotężniejsze
holowniki na świecie nie byłyby w stanie zaciągnąć mnie jeszcze raz
na Wyspę Skarbów. Ciągle jeszcze miewam koszmarne sny, w któ-
rych słyszę fale walące o brzeg niby serca tych wszystkich, którzy
tam zginęli. Budzę się nagle — w każdym razie wydaje mi się, że
jestem rozbudzony — a w uszach rozbrzmiewa mi głos Kapitana
Flinta: „Złote dolary! Złote dolary! Złote dolary!"
Posłowie
Miły Czytelniku,
Ostatnie słowo należy do Roberta Louisa Stevensona, i tak być
powinno.
Zrabowałem jego arcydzieło, a wszystko zaczęło się niewinnie,
od indywidualnego ćwiczenia pisarskiego. Tak jak wielu innych
czytelników, z sympatią wspominałem „Wyspę Skarbów", która
stanowiła moją lekturę podczas wakacji, na lekcjach angielskiego;
widziałem też kilka wersji filmowych tej książki, a nawet miałem
w rękach komiks z serii Classic Comic. Kiedy ostatnio czytałem tę
książkę po raz kolejny, obok tuzina thrillerów, horrorów oraz
morskich opowieści — trzynasta powieść rodziła się właśnie pod
czcionkami mojej maszyny do pisania (to był powód, dla którego
przetrząsałem klasykę), zacząłem zazdrościć Stevensonowi nad-
zwyczajnej umiejętności budowania szybkiej akcji. Oto mamy
odważnego narratora, który bez przerwy jest w ruchu, a przy tym
zawsze wykonuje swe uciążliwe obowiązki.
Ponieważ moje wcześniejsze osiągnięcia wciąż nie mogły prze-
kroczyć linii wodnej, zacząłem się zastanawiać, czy nie byłbym
w stanie nauczyć się paru trików dotyczących narracji przetwarzając
pierwszy rozdział na wersję współczesną. Gdybym wybrał się na
krótki rejs w towarzystwie mojego mistrza, może udałoby mi się
odkryć, w jaki sposób przepycha on swe pełne życia postacie przez
takie bogactwo wydarzeń.
Stevenson umieścił swoją historię na angielskim wybrzeżu,
o mniej więcej sto lat wcześniej, niż zaczął ją opisywać. Nadał jej
formę wspomnień z młodości pewnego człowieka. Ja przesunąłem
akcję w drugą stronę o podobny odcinek czasu — rzecz rozgrywa
się w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku nad Zatoką Great
South.
Wyposażenie żaglowca w nowoczesną jednostkę napędową nie
było konieczne, gdyż pan Stevenson nie potrzebował wcale więk-
szego pułapu mocy, zmianę tę narzuciło jedynie przeniesienie akcji
w dwudziesty wiek. Prawdę powiedziawszy, unowocześnianie osiem-
nastowiecznej angielszczyzny w wydaniu dziewiętnastowiecznego
pisarza okazało się raczej tłumaczeniem z obcego języka. Szczególnie
wiedza związana z morzem odzwierciedla nowoczesną technologię
dzisiejszego dnia. Czyszcząc pokład z archaizmów przy pomocy
takich słowników jak „Webster's Second", „Chamber's Dictionary"
i słownik języka szkockiego nauczyłem się kilku rzeczy na temat
pisania. Przede wszystkim jednak miałem znakomitą zabawę — ra-
dość większą niż przy pisaniu mojej powieści. Przetłumaczyłem
więc drugi rozdział. Kiedy skończyłem trzeci, mój agent literacki,
Henry Morrison zaczął kwestionować wizję kariery pisarskiej, jaką
sobie stworzyłem, a może nawet wątpić w moje władze umysłowe.
Ale po ośmiu rozdziałach także i on połknął przynętę. Morrison
oraz moja siostra, Alison Skelton pomogli mi oderwać się od języka
Stevensona, który poprzednio paraliżował mi ruchy. Mój przyjaciel
Jim Frye przyczynił się do rozwiązania problemu przewijającego się
w oryginale refrenu „Yo-ho-ho, i butelka rumu!"; poddał mi
wspaniałą sugestię, by zastąpić te słowa fragmentem starej piosenki
ś
piewanej przez amerykańskich żołnierzy na Filipinach: „O, małpy
nie mają ogonów w Zamboanga". Ta pieśń uwolniła mnie od
czasów Stevensona, choć naturalnie nie od wpływu jego geniuszu.
(Czytelnicy, którzy zauważyli, jak bardzo jestem przywiązany do
oryginalnej struktury książki, zdanie po zdaniu, akapit po akapicie,
z pewnością zorientowali się, że w przypadkach, kiedy instynkt
prowokował mnie do zmiany biegu wydarzeń, zazwyczaj dochodzi-
łem do przekonania, iż instynkt pana Stevensona jest bardziej
wiarygodny.)
Kiedy wykonałem całą pracę, mój agent zaczął analizować
rynek z zamiarem wyszukania kogoś na tyle szalonego, by zgodził
się wydać moją książkę. Udało mu się. Efekty tego wszystkiego
trzymacie państwo w rękach, w sto lat po przedwczesnej śmierci
wielkiego pisarza na Samoa: jest to jego opowieść zaadaptowana
dla współczesnych ludzi, którzy kiedyś także byli chłopcami.