TAD WILLIAMS
DZIECKO Z
MIASTA
PRZESZLOSCI
Przełożył:
Przemysław Hejmej
Prolog
—— Na Allacha miłosiernego! Czuję się jak cielę utuczone na rzeź!
Masrur al-Adan zaniósł się śmiechem i huknął swym kielichem w gładki, drewniany stół:
raz, po-tem drugi i trzeci. Na stole pojawił się ślad w postaci półkolistych zarysowań.
— Nie mogę prawie ruszać się z przejedzenia.
Do ognia dołożono świeżych drew, po ścianach komnaty wędrowały cienie. Stół Masrura
— on był tu bowiem gospodarzem — był cały zarzucony kość-mi dzikiego ptactwa,
spożytego Jako pieczyste.
Masrur pochylił się do przodu i spojrzał zezem na drugi koniec stołu.
— Cielę — powiedział. — Utuczone.
Czknął i wytarł usta rękawem poplamionym winem.
Ibn Fahad pozwolił sobie na nikły, zimny uśmiech. Powiedział:
— Dopuściliśmy się rzeczywiście masakry na gołębim rodzie, stary przyjacielu. — Jego
szczupłe dłonie przesunęły się po zaśmieconej powierzchni stołu. —- Moje uznanie dla twego
kucharza.
— Mój kucharz — Masrur uśmiechał się głupkowato — to prawdziwy skarb, jak dobrze
wiesz.
Ale w ostatnich dniach nawet na krok nie opuszcza kuchni; boli go znów stara rana. Jutro
przekażę mu twoje wyrazy uznania.
Ibn Fahad powiedział:
— Zmusiliśmy już do ucieczki doborową gwardie strzegącą twych piwnic. Jak zawsze
wdzięczny ci jestem za gościnność. Ale czy nie zastanawiasz się czasami, czy nie ma w życiu
czegoś lepszego niż tycie w służbie kalifa?
— Ha! — Masrur przewrócił oczami. — Istotnie, wypełnianie rozkazów kalifa uczyniło
mnie bogatym. Ale tłusty — uśmiechnął się — jestem dzięki sobie samemu.
Pozostali goście roześmiali się, rozległy się szepty.
Abu Jamir, tłuścioch w poplamionych szatach, przewrócił wieżyczkę wzniesioną z gołębich
kości.
— Noc jeszcze wczesna, dobry Masmrze! — zawołał. — Niech przyniosą wina, a potem
posłuchajmy opowieści!
— Baba! — ryknął Masrur. — Chodźże tu, stary psie!
W mgnieniu oka w drzwiach pojawił się stary służący, spoglądając z lękiem na swego
rozochoconego pana.
— Przynieś nam resztę wina, Baba, a może sam już wszystko wypiłeś?
Wezwany pociągnął swą siwą brodę.
— Ależ przecież to ty je wypiłeś, panie. Wraz z pa- nem Ibn Fahadem wzięliście ostatnie
cztery dzbany, gdy szliście strzelać z łuku z miejskich murów.
— Jest tak, jak myślałem. — Masrur pokiwał głową. — Dobrze, idź więc do domu Abu
Jamira, obudź jego sługę i przynieś nam kilka dzbanów. Poczciwy Jamir chce je mieć tutaj
jak najprędzej.
Baba zniknął. Biesiadnicy wesoło poklepywali po plecach zmartwionego Abu Jamira.
— Opowieści, opowieści! — ktoś wykrzyknął. — Chcemy posłuchać baśni!
— Tak, baśni z twoich podróży, Masrurze! — przyłączył się młody Hassan, nieprzystojnie
już pijany.
Nie przeszkadzało to nikomu. Hassan miał jasne oczy, pełne naiwnej głupoty.
— Powiadają, że byłeś daleko, w zielonych krajach Północy.
— Północy...? — odburknął Masrur, wymachując ręką, jakby chciał zasłonić się przed
czymś plugawym. — Nie, chłopcze, nie... tego ci nie mogę opowiedzieć.
Twarz mu spochmurniała, ciężko osunął się na poduszki. Jego głowa w turbanie chwiała
się.
Ibn Fahad znał swego starego druha Masrura równie dobrze, jak swoje konie, grubas był
bowiem jedyną istotą ludzką zdolną przyciągnąć uwagę Ibn Fahada. Wielokrotnie widział on
Masrura pochłaniającego dwa razy więcej wina niż teraz, co nie przeszkadzało mu tańczyć
niczym derwisz na murach Bagdadu. Ibn Fahad domyślał się powodu tej jego nagłej a
niespodziewanej niemocy.
— Och, Masrurze, proszę — Hassan nie podda-wał się; był równie niewzruszony, jak
młody jastrząb unoszący w szponach swą pierwszą ofiarę. — Opowiedz nam o Północy.
Opowiedz nam o niewiernych!
— Dobry muzułmanin nie powinien okazywać takiego zainteresowania niewiernymi. —
Abu Jamir nabożnie pociągnął nosem, wytrząsając z dzbana ostatnie krople wina. — Jeśli
Masrur nie chce opowiedzieć nam baśni, to dajcie mu spokój.
— Ha! — sapnął gospodarz, przychodząc nie-co do siebie. — Widzę, że chcesz mnie
zwieść, Ja-mirze, by moje gardło nie wyschło jeszcze do cna, gdy dostaniemy twoje wino.
Nie, nie lękam się rozprawiać o niewiernych; Allach nie wyznaczyłby im miejsca na ziemi,
gdyby nie było z nich jakiegoś pożytku... Chodzi tu raczej o ... pewne inne sprawy, które każą
mi się zastanowić.
Spoglądał życzliwie na młodego Hassana, który był tak pijany, iż wydawało się, że
wybuchnie płaczem.
— Nie smuć się, młokosie. Może poczuję się lepiej, opowiadając tę historię. Już zbyt długo
zachowywałem jej szczegóły dla siebie. — Wlał resztkę wina z innego dzbana do swojego
kielicha. — Ciągle tak dobrze wszystko pamiętam, tak wyraźnie wszystko czuję, ale to były
trudne dni. Dlaczego ty nie opowiesz tej historii, przyjacielu? — powie-dział, spoglądając
przez ramię na Ibn Fahada. — Odegrałeś w niej równie ważną rolę jak ja. Opowiedz im.
— Nie — odparł Ibn Fahad. Pijany Hassan zdusił w sobie rozpaczliwe łkanie.
— Ależ dlaczego, stary druhu? — spytał Mas-rur, obracając swe cielsko i spoglądając ze
zdumieniem na przyjaciela. — Czy to przeżycie mrozi na-wet twoje serce?
Ibn Fahad spojrzał groźnie.
— Wiem dobrze, dlaczego. Ledwo zacznę mówić, zaraz mi przerywasz; tu dodasz jakiś
szczegół, tam przesadzisz z opisem, a potem powiesz: „Nie, nie, nie mogę już o tym mówić.
Mów dalej, przyjacielu!" I zanim zdołam zaczerpnąć powietrza, ty znowu mi przerwiesz. Sam
wiesz dobrze, Masrurze, że to ty będziesz opowiadał. Dlaczego nie zaczniesz od początku i
nie dasz mi odetchnąć?
Zaśmiali się wszyscy poza Masrurem, który przy-jął minę człowieka zranionego w swej
trosce o przyjaciela.
— Oczywiście, stary druhu — mruknął. — Nie miałem pojęcia, że masz taki żal do mnie.
Naturalnie opowiem tę historię.
Mrugnął do współbiesiadników, mówiąc dalej:
— Żadna ofiara nie jest zbyt wielka, by złożyć ją dla przyjaźni takiej jak nasza. Podrzuć do
ognia, Baba. Ach, nie ma go. Hassanie, czy możesz to zrobić?
Kiedy młodzik wrócił na miejsce, Masrur pociągnął solidny łyk wina, pogładził się po
brodzie — i zaczął.
1) Karawana
W owych czasach byłem tylko zwykłym żołnierzem w służbie Haruna al-Raszida, niech
Allach obdarzy go pokojem. Byłem młody, silny, wino lu-biłem bardziej niż powinienem —
lecz który żołnierz go nie lubi? Nosiłem się ponadto znacznie schludniej i byłem o wiele
przystojniejszy niż dzisiaj.
Oddział mój otrzymał zadanie towarzyszenia karawanie udającej się na północ, do kraju
Armenitów, leżącego za górami Kaukazu. Jeden z książąt tego ludu przesłał w hołdzie
kalifowi wiele darów tak bogatych, że na każdym musiały wywrzeć wielkie wrażenie: korony
ze szczerego złota wysadzane brylantami, sztylety z metalu twardszego niźli wszelka broń w
arsenale kalifowym oraz zwoje czarnej wełny, wyczesanej do cudownej miękkości i skręconej
w nici delikatne jak włosy dziecka. Książę ów zapraszał kalifa do otwarcia szlaku
handlowego po-między jego księstwem a naszym kalifatem.
Harun al-Raszid, najmędrszy z mędrców, nie czynił szczególnych starań, aby wysłane
księciu w rewanżu wielbłądy stękały pod ciężarem darów. Posłał mu jednak trzech
niewolników, a wśród nich sławnego mistrza w sztuce gotowania, oraz kilku swych dworzan,
wraz z wezyrem Walidem al-Salamehem, badaczem barbarzyńskich języków. Wezyr Walid
miał w imieniu kalifa zapewnić księcia Armenitów, iż po otwarciu szlaku do jego kiesy
wpłyną wielkie bogactwa.
Opuściliśmy Bagdad z pełną pompą, z rozpostartymi proporcami; tarcze żołnierzy lśniły w
słońcu niczym złote dinary, niewolnicy nieśli lektyki dworzan, a darami kalifa objuczono
grzbiety licznych osłów.
Skierowaliśmy się wzdłuż brzegów wiernej rzeki Tygrys, wypoczywając kilka dni i
uzupełniając zapasy w Mosulu, a następnie ruszyliśmy dalej poprzez wschodnią krawędź
Anatolu. Kiedy obraliśmy pół-nocny kierunek marszu, krajobraz zaczął się zmieniać;
pustynne piaski ustępowały powoli skalistym wzgórzom i zaroślom. Ochłodziło się, niebo
nabrało barwy szarej, jakby Allach odwracał swe oblicze od tej krainy, nawet w czasie
wiosny. Lecz my nie trapiliśmy się tym zbytnio, mogąc uciec od promieni pustynnego słońca.
Poruszaliśmy się szybko; nic nie zapowiadało przyszłych niebezpieczeństw, poza
przypadkowym wyciem wilków, rozlegającym się wokół naszych nocnych obozowisk. Przed
upływem dwóch miesięcy dotarliśmy do stóp Kaukazu, do obszarów zwanych stepową
krainą.
Tym z was, którzy nigdy nie wypuszczali się daleko poza Bagdad, muszę wyjaśnić, że
kraje Północy nie przypominają niczego, co kiedykolwiek zdarzyło się wam widzieć.
Drzewa rosną tam tak gęsto jedno obok drugiego, że nie można rzucić kamieniem na
odległość pięciu kroków, aby nie trafić w któreś z nich. U stóp gór spotkać można drzewa
rodzące orzechy o liściach mniejszych od dłoni, a zbitych tak ciasno jak włosy w mojej
brodzie. Wyżej, w górach rosną drzewa o gałęziach ciężkich od wonnych, zielonych igieł;
konary te wyrastają wzdłuż całego pnia owych drzew. Kraj ten zdaje się stale pogrążony w
mroku — drzewa zatrzymują słoneczne światło, nim jeszcze słońce zdąży zajść za
horyzontem, ziemia zaś jest pełna wilgoci i kamieni. Góry przecinają wąwozy tak głębokie, iż
zmieściłby się w nich najwyższy minaret, a z ich stromych stoków spływają srebrzyste potoki,
niczym ogony siwych koni. Na niebotycznych szczytach lśni śnieg, nawet w samym środku
lata. U wierzchołka, jednej z przełęczy widzieliśmy szerokie na kilka mil pole lodu.
Szybko oswoiliśmy się z odmiennością owych widoków, lecz wkrótce zaczęło nam się
wydawać, iż stale nam towarzyszy woń rozkładu. Karawana była w drodze już od ponad
ośmiu tygodni. Doskwierała nam tęsknota za domem, pocieszaliśmy się jednak myślą o
wygodach, jakie czekają nas w pałacu księcia, gdy tylko dotrzemy do niego z pozdrowieniami
od kalifa — a także z namacalnymi dowodami jego życzliwości dla księcia. Nigdy przedtem
nie byłem w żadnym północnym księstwie, choć widywałem na bazarach towary
pochodzące stamtąd; byłem więc ciekaw nowych, nie znanych spraw, ludzi i zwierząt. Jak
już powiedziałem, wszelkie moje apetyty odczuwałem wówczas znacznie silniej.
Przebyliśmy właśnie szczęśliwie wysokie górskie przełęcze i rozpoczęliśmy wędrówkę w
dół, gdy zdarzyło się nam nieszczęście.
Owej nocy rozbiliśmy obóz w głębokim wąwozie, tysiąc stóp poniżej wyniosłych szczytów
kaukaskich. Ogniska żarzyły się słabo, cały obóz, z wyjątkiem dwóch strażników, pogrążony
był' we śnie. Leżałem owinięty derką, myśląc o tym, jak wydam mój żołd — marząc
zwłaszcza o dziewczynie z szyją wysmukłą jak szyja gazeli, z włosami koloru nocy i
spojrzeniem wypełniającym me serce tęsknotą — kiedy obudził mnie nagle straszliwy
wrzask.
Ledwie zdołałem poderwać się na nieco chwiejne nogi, gdy naraz coś ciężkiego powaliło
mnie na ziemię, przygniatając mi piersi. Po przerażająco długiej chwili zdałem sobie sprawę,
iż był to jeden ze strażników, którego gardło przebite było strzałą; oczy miał wytrzeszczone w
ostatnim zdumieniu. Nagle na stoku powyżej nas wybuchła wrzawa, gromadne wycie
przeszyło powietrze. Serce mi waliło. Zdawało mi się, że atakują nas wilki: w mym otępieniu
nie zwracałem uwagi na tkwiącą w gardle strażnika strzałę.
Obóz wypełnił się nagle skaczącymi, krzyczącymi cieniami, jakby bramy piekielne
rozwarły się, uwalniając potępieńców. Powietrze wypełnił miedziany zapach świeżej krwi. W
słabym świetle ognisk migotały ostrza, jakaś strzała otarła się w ciemnościach z sykiem o
moją twarz. Jęki rannych i umierających, postękiwania walczących, szczęk mieczy — o,
Allachu, wszystkie te odgłosy otrzeźwiły mnie, bywałem już bowiem dawniej w wirze walki.
To ludzie, nie wilki, byli naszymi przeciwnikami.
Sięgnąłem po rękojeść mojego miecza, ale i miecz, i ja sam byliśmy przygnieceni ciałem
martwego strażnika. Kiedy usiłowałem zepchnąć z siebie nieszczęśnika, czyjaś obuta stopa
uderzyła nagle o ziemię w pobliżu mojej głowy. Leżałem bez ruchu, patrząc, jak nade mną
napastnik i jeden z moich towarzyszy skrzyżowali swe miecze w śmiertelnej walce.
Napastnik, zwyczajem tych kaukaskich bandytów odziany w czerń, dzierżył ogromną,
krzywą szablę, lśniącą czerwienią w zanikającym świetle. Dopiero znacznie później
zorientowałem się, iż mój towarzysz był szczupłym, niepozornym młodzikiem.
(Czyż nie przyszło ci do głowy, Ibn Fahadzie, stary druhu, że nasza wyprawa wcale nie
była misją najwyższej wagi, gdyż większość żołnierzy strzegących karawany nie miała
doświadczenia i nie była zaprawiona w bojach? Ja sam dopiero co poznałem dyscyplinę na
skutek zajścia z pewnym frankijskim niewiernym i jego osłem, i choć wyprawa ta była
częścią zadanej mi pokuty — podróż przez krainy, gdzie lód pokrywa ziemię, miała bowiem
ostudzić mą krew i istotnie ją ostudziła ~ to jednak nie tłumaczy twojego w niej udziału,
stary towarzyszu.)
Leżałem więc bezbronny na ziemi i kląłem cicho. Po krótkiej walce młody żołnierz dostał
pchnięcie w brzuch i upadł koło mnie. Jego wpół otwarte oczy zdawały się widzieć inny
świat. Nadal leżałem bez ruchu, mając nadzieję, że nie zostanę wykryty, gdyż przywalony
ciałem martwego strażnika nie miałem żadnych szans, by się bronić.
Mój wybieg udał się, bandyta bowiem — odciąwszy sakiewkę od pasa martwego żołnierza i
obrzuciwszy spojrzeniem wartownika leżącego na mnie — odwrócił się i pobiegł w ciemność.
Ibn Fahadzie, stary przyjacielu, śmiejesz się z me-go niezwyczajnego rozsądku; lecz nawet
ja wiem, iż czasem powściągliwy język może ocalić życie.
Choć oczywiście, w innych okolicznościach może sprawić, że poderżną ci gardło.
W każdym razie nastąpiła teraz chwila spokoju pomiędzy jednym atakiem a drugim.
Leżałem chroniony przez ciemności nocy. Udało mi się wreszcie zrzucić z siebie ciało
strażnika i dobyć miecz z pochwy. Miałem właśnie wstać i dołączyć do towarzyszy, gdy
nagle coś uderzyło mnie w nie osłoniętą głowę, wypełniając noc bryzgiem światła, które ni-
czego nie mogło oświetlić.
Upadłem na ziemię bez zmysłów.
2) Następstwa
Nie potrafię powiedzieć, jak długo przebywałem w głębokich ciemnościach. Przebudziło
mnie poszturchiwanie w żebra ciężkim buciorem.
Spojrzałem w górę na wysoką, surową postać, której zuchwałą sylwetkę rysowało
przebijające się przez chmury poranne słońce. Kiedy mój wzrok przywykł do światła,
dostrzegłem wąską, srogą twarz, o ciemnych brwiach, wąsatą niczym u tatarskiego pastucha.
Byłem pewien, że ten, kto mnie uderzył, powrócił aby mnie dobić i wytężałem nadwątlone
siły, by wyciągnąć z pochwy sztylet. Straszna postać uniosła but i nadepnęła delikatnie na
mój nadgarstek, mówiąc biegle po arabsku:
— Na wszystkie cuda Allacha, przecież to najbrudniejszy człowiek, jakiego w życiu
widziałem.
Był to, oczywiście, Ibn Fahad. Karawana nasza była niemała, a Fahad podróżował razem z
Armenitami i wezyrem, unikając zadawania się z motłochem, dlatego też nigdy dotąd nie
mieliśmy sposobności rozmawiać ze sobą. Wiecie teraz, w jaki sposób poznaliśmy się: ja
leżąc na plecach, uwalany błotem, krwią i plwocinami, Ibn Fahad zaś stojący nade mną jak
bogacz oglądający afgańską marchew na stołecznym bazarze. Co za hańba!
Ale niebiosa obdarzyły Ibn Fahada czymś, co z czasem zacząłem uznawać za jego życiowe
szczęście. Kiedy bandyci — którzy musieli śledzić nas już od kilku dni — napadli na nas
nocą, Ibn Fahad opróżniał właśnie pęcherz w pewnym oddaleniu od obozowiska. Przybiegł,
słysząc pierwsze krzyki i za pomocą swego miecza wyprawił kilku spośród górskich
bandytów do piekła — było ich jednak zbyt wielu. Zebrawszy niewielką grupę niedobitków i
wyrąbawszy sobie drogę wśród napastników, zbiegł w góry, słysząc za sobą okrzyki
walczących, rozlegające się w ciemnościach i przeklinając swe nieliczne siły oraz
nieznajomość kraju.
Kiedy nastał dzień, Ibn Fahad wrócił, by zebrać trochę zapasów oraz dowiedzieć się czegoś
o napastnikach, i wtedy właśnie mnie znalazł — jest to fakt, o którym nigdy nie pozwala mi
on zapomnieć i z którego powodu również j a nigdy nie pozwalam mu uchylić się od
odpowiedzialności za to, co na-stąpiło.
Po opatrzeniu mych ran i uśmierzeniu swego gniewu, Ibn Fahad przedstawił mnie tym
nielicznym z naszej świetnej dawniej karawany, którym udało się ocaleć.
Najpierw poznałem Susriego al-Dina — wesołego młodzieńca, o twarzy świeżej i
policzkach gładkich jak u siedzącego tu Hassana, który odziany był w szaty syna bogatego
kupca. Żołnierze lubili go, nazywając Jelonkiem" z powodu poczciwych, szeroko rozwartych
oczu. Był także wśród nas chudy urzędnik o imieniu Abdallah, z zaciśniętymi ustami i
żelaznym spojrzeniem oraz nieprzyzwoicie pulchny młody mułła, który opuścił niedawno
medresą i doznawał właśnie dość brutalnego wprowadzenia w życie poza murami uczelni.
Ruad, ów mułła, sprawiał wrażenie, że woli pić i śmiać się wespół z żołnierzami, których
oprócz mnie i Ibn Fahada pozo-stało jeszcze przy życiu sześciu: Rifach, Mohamed, Nizam,
Achmed, Bekir, wszyscy młodzi i niedoświadczeni, oraz Hamed, stary wojownik, któremu
stale dolegały stawy na skutek wilgoci. To raczej urzędnik Abdallah czynił wrażenie, iż przez
całe życie powstrzymuje się od picia i nigdy nie podnosi wzroku znad Koranu. Było to w
pewnym sensie prawdą, gdyż dla człowieka pokroju Abdaiłaha księga rachunkowa jest
Księgą Świętą, niech Allach wy-baczy mi to bluźnierstwo.
W naszej kompanii był również turecki niewolnik — Ibrahim, człowiek mały, sękaty i
wesoły, o palcach żółtych od szafranu; i choć wielu ludzi z jego narodu jest niewolnikami w
krajach islamu, wysoce cenionymi ze względu na swą biegłość w sprawach wojennych, to
umiejętności Ibrahima koncentrowały się raczej w sferze sztuk kulinarnych. Ibn Fahad
powiedział mi jednak, iż Ibrahim dowiódł swej przydatności w razie potrzeby, chwytając za
sztylet i włączając się czynnie do walki z bandytami, równie dobrze umiał bowiem
podrzynać ludzkie gardła, jak sprawiać mięso na pieczeń.
Był też między nami jeszcze jeden mąż, zwracający uwagę wielkim bogactwem szat,
niezwykłą bielą brody oraz wagą noszonych klejnotów — był to Walid al-Salameh, wezyr
jego wysokości kalifa Ha- runa al-Raszida. Walid był najważniejszą postacią w naszej
grupie, lecz o dziwo, był przy tym niezłym towarzyszem.
Tak więc wyglądaliśmy — my, resztki kalifowego poselstwa, żywiący jedyną nadzieję i
pragnienie, aby znaleźć drogę powrotu z tego obcego, wrogiego nam kraju.
Bandyci nie pozostawili ani jednego zwierzęcia jucznego, rabując oczywiście wszelkie dary
przeznaczone dla księcia Armenitów, które tak czy owak nie byłyby teraz dla nas przydatne.
Najlepiej znający się na sprawach związanych z żywnością Ibrahim odnalazł schowane w
kryjówce: chleb, orzeszki pistacjowe, nieco suszonej, przyprawionej jagnięciny oraz suszone
daktyle, za co gorąco dziękowaliśmy Allachowi. Ku naszej wielkiej radości udało mu się
również znaleźć nieco drogocennych przypraw korzennych. W tym samym czasie inni
towarzysze przeszukiwali pobojowisko, licząc na znalezienie jakiejś broni, którą moglibyśmy
wykorzystać. Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy, aby zebrać i przy-gotować do
pogrzebu ciała naszych zabitych towarzyszy. Mieliśmy niewiele wody, brakowało nam też sił,
żeby przynieść wodę z potoku dla obmycia zwłok, obmyliśmy więc tylko twarze zabitych.
Nie mając całunów, przykryliśmy im głowy ich własnymi koszulami, powtarzając słowa
Allachu Akbar. Grunt w tym miejscu był twardy i skalisty; zamiast więc kopać groby (do
której to czynności mieliśmy tylko nasze miecze), obłożyliśmy zwłoki wielkimi kamieniami.
Mułła Ruad odprawił pierwsze w jego życiu modły pogrzebowe nad ciałami naszych
towarzyszy, Ibrahim zaś rozpalił w tym czasie ognisko i — korzystając z naszych więcej niż
skromnych zapasów — przygotował pieczeń na stypę pogrzebową.
Prace te zajęły nam cały dzień. Mówiąc prawdę, z wielką ulgą usiadłem na ziemi z misą
pachnącej strawy, choć mieliśmy przecież w ten sposób uczcić naszych poległych
towarzyszy. Z ludźmi, których zwłoki spoczywały teraz obłożone kamieniami, gry-wałem
dawniej w karty, hulałem, żartowałem, wadziłem się. Jednak nie było mi dane najeść się;
wyjąc niczym stado wściekłych demonów, bandyci powrócili.
3) Zaginiony
Było nas zbyt mało, aby stawić czoło dobrze uz-brojonym i rosłym napastnikom. Na
szczęście spakowaliśmy uprzednio wszystkie zapasy, jakie udało nam się zgromadzić,
byliśmy więc przygotowani do ucieczki — tak jak przygotowani być mogą mężo-wie, którzy
woleliby raczej stanąć do walki, jednak muszą ustąpić pola. Tym razem nie niepokoiły nas
budzące grozę nocne odgłosy; musiałem nawet zmusić Rifacha, by dołączył do nas,
wyciągnął bo-wiem z pochwy swój miecz i czekał, gotów do od-parcia ataku. Również
Jelonek miał wielką ochotę pozostać na miejscu i polec, lecz wezyr nakazał mu przyłączenie
się do naszej, cofającej się grupy.
Ci podli kaukascy górale byli u siebie, ale i tak ich konie nie nadążały za nami (w jednym z
tych zwierząt rozpoznałem rumaka należącego przedtem do ambasadora Armenitów). Ibn
Fahad, który nas prowadził, skierował się ku największej leśnej gęstwinie i pomysł ten okazał
się bardzo skuteczny. W nieustannym mroku, panującym pod koronami drzew, a także po
zapadnięciu nocy, udało nam się umknąć grabieżcom, lecz również sami rozproszyliśmy się i
pogubili.
Nie wiedziałem wówczas jeszcze, jakim szczęściarzem jest Ibn Fahad. W czasie
przygotowań do pogrzebu zabitych towarzyszy nie zwracałem na niego szczególnej uwagi,
poza odmówieniem modlitwy dziękczynnej do Allacha za to, że Ibn Fahad oraz inni pozostali
przy życiu mogli powrócić na pole walki. Owej nocy miałem jednak dużo czasu na
rozmyślania, gdy zgubiwszy w ostępach leśnych ślady moich towarzyszy, zatrzymałem się w
końcu, aby odpocząć pod pniem powalonego drzewa, nasłuchując cichych kroków zwierząt
krążących wokół mnie i zastanawiając się, jakież to stworzenia żyją w tej północnej puszczy.
Choć wezyr Walid al-Sala-meh piastował wśród nas najwyższą godność, lecz przypomiałem
sobie, iż to Ibn Fahad nakazał spakować zapasy przed pogrzebem zabitych w czasie napadu
oraz że to on w istocie dowodził naszym odwrotem. Był on człowiekiem o wiele większym
wojennym doświadczeniu niż moje i co ważniejsze, potrafił trzeźwo myśleć w ogniu walki.
(Ha! Spójrzcie, szanowni goście moi, nawet teraz Ibn Fahad udaje, że chrapie; głośne
pochwały go nudzą!) W każdym bądź razie postanowiłem wówczas, że jeśli uda mi się
odnaleźć jego i innych towarzyszy, będę go traktować ze szczególnym szacunkiem. (Hmm.
Gdyby nie spał, z pewnością roześmiałby się, słysząc te słowa. On istotnie śpi.)
Światło poranka napełniło me serce nadzieją. Gdzieś w oddali słyszałem melodyjny dźwięk
sączącej się wody, odbijający się dziwnym echem w po-rannej mgle, która okryła wierzchołki
drzew. Zmarznięty i przemoczony wypełzłem z mego ukrycia i począłem szukać wody, nie
tyle aby dokonać po-rannej ablucji, ile by zaspokoić palące pragnienie.
Miałem szczęście. Nad małym kamienistym strumyczkiem spotkałem się twarzą w twarz z
Ibn Fahadem i z niewolnikiem Ibrahimem, którzy napełniali wodą skórzane bukłaki.
— Wraca ostatnia z naszych zagubionych owiec — powiedział Ibn Fahad na mój widok.
Zdołał wy-tropić pozostałych ludzi z naszej partii jeszcze przed świtem i zebrać ich na
pobliskiej polanie. Idąc za Fahadem i Turkiem, dotarłem do reszty naszej kompanii i
spożyłem wraz z nimi skąpe śniadanie, wdzięczny Bogu, iż ciągle żyję i że nie jestem sam.
Górne części Kaukazu to zimne i zapomniane przez Boga miejsca. Mgła jest tu gęsta i
wilgotna; rankiem rozpełza się ona na wszystkie strony, na krótko znika, gdy słońce stoi
wysoko, po czym znów powraca z wolna, na długo przed zachodem słońca. Od chwili, gdy
dotarliśmy do podnóża gór, cały czas byliśmy mokrzy od potu. Jest to kraina zdradliwa i
niebezpieczna: matecznik niedźwiedzi i wilków, okryty borem tak gęstym, że gdzieniegdzie
nigdy nie dochodzi słońce.
Uciekając oddaliliśmy się od bandytów na sporą odległość, lecz nikt z nas nie wiedział
dokładnie, w jakim kierunku zmierzaliśmy w tych ciemnościach. Ponieważ nie mieliśmy
przewodnika — choć przed kilku dniami dostrzegliśmy ślady mieszkańców tej krainy —
wędrowaliśmy w nieznanym kierunku, czasami po dwa razy przemierzając tę samą drogę.
Zmuszeni byliśmy wreszcie uznać, że miejscowy przewodnik Jest nam niezbędny. Na
niektórych zboczach górskich drzewa rosły tak gęsto, że odnalezienie kierunku było nieraz
długo niemożliwe. Lokalizację Mekki ustalaliśmy w ogólnej dyskusji i — znów bluźnierstwo!
— prawdopodobnie równie często modliliśmy się zwróceni ku Aleppo, jak ku najświętszemu
ze świętych miejsc. (Podobnie jak wszyscy pozostali, mułła nasz nie miał pojęcia, w którą
stronę należy kierować modły.) Krótko mówiąc, staliśmy wobec trudnego wyboru pomiędzy
możliwością wykrycia nas, a pewną zgubą.
W nocy czuliśmy zapach obcych ognisk, czasami dolatywały nas wonie warzonej strawy.
Którejś nocy widzieliśmy nawet światła górskiej osady migoczące w mroku, lecz bacznie
unikaliśmy wszelkich spotkań z góralami. Któż wiedział, jakie powitanie mogliby nam
zgotować?
Ci, których przelotnie widywaliśmy, wyglądali na ludzi żyjących w zwartych gromadach i
niechętnie oddalających się od gromady. Niektórzy z nich, za-równo mężczyźni, jak i kobiety,
wypędzali zwierzęta na górskie hale, gdzie strzegąc stad swych kóz i owiec, pozostawali
oddaleni tak jeden od drugiego, aby móc porozumiewać się okrzykami.
Mułła Ruad radził, żeby jeden z nas podkradł się do jakiejś osady i poprosił o przewodnika.
W odpowiedzi na to urzędnik Abdallah roześmiał się tylko szyderczo:
— Czym zapłacimy? Czy nie narazimy na nie-bezpieczeństwo naszego życia, ujawniając
fakt, że jesteśmy tutaj i do tego bezbronni?
Jakkolwiek nie bardzo odpowiadało mi podtrzymywanie jego zdania, to argument ten miał
niewątpliwie wiele słuszności.
— I czy w ogóle ze strony niewiernych możemy spodziewać się dobrej woli? —- dodał
Abdallah, zamykając dyskusję.
Tego dnia słońce pokazało się nam wystarczająco długo, abyśmy mogli ustalić kierunek
południowy i zgodnie z nim podążyć; nie zastanawialiśmy się nad tym długo, również
dlatego, iż natknąwszy się właśnie na kolejną osadę — zbite ciasno skupisko małych,
przycupniętych domów z drewna, wtulone w zbocze wzgórza — natychmiast odeszliśmy w
kierunku zachodnim.
O chłodnym i szarym poranku dnia następnego dotarliśmy do dziwnej kamiennej budowli,
usytuowanej na wysokim urwisku, ponad linią drzew. Była ona wielkości namiotu
koczowników i z wyglądu mogła pomieścić nie więcej niż czterech ludzi. Ka-mienie ułożono
w niej bez zaprawy i wiązania, wznosząc dwie ściany oraz skalny dach, natomiast jeden bok
tej dziwacznej budowy pozostawał odsłonięty, tworząc przestrzeń dla sączącego się stąd
strumienia.
Achmed i ja, oddzieliwszy się od pozostałych towarzyszy, podczołgaliśmy się bliżej. W
budowli znajdował się mały zbiornik niezmąconej wody, otoczony wielkimi, płaskimi
kamieniami. Na jednym z nich klęczał młody człowiek, wpatrując się w toń; miał on pod
ręką bukiet zwiędłych, późnowiosennych kwiatów. Chłopiec zdawał się nie słyszeć nas, co
było dość niezwykle — zważywszy sposób, w jaki dotąd przyjmowali nas tubylcy. Achmed
przemknął chyłkiem w kierunku młodzieńca i chwycił go za ramiona. Chłopiec zerwał się,
wydając cichy okrzyk, a kiedy nas ujrzał, z jego twarzy odpłynęła cała krew.
4) Nocne hałasy
Było mi żal tego chłopaka, którego porwaliśmy. Poniekąd jest mi go ciągle żal, gdyż nasze
pojawienie się zmieniło całkowicie i nieodwracalnie jego życie — lecz, oczywiście, taka była
wola Allacha. W każdym razie, kiedy ów młody wieśniak — nazywał się, jak później
ustaliliśmy, Kurken, co brzmi brzydko i bez sensu, nieprzyjemnie dla cywilizowanego ucha
— zdał sobie sprawę, że nie jesteśmy upiorami ani dżinami i że nie mamy zamiaru zaraz go
zabić, uspokoił się, stając się później nawet dość przydatny dla nas.
W owych górach, które rozcinają niebo na osobne połacie błękitu, w każdej dolinie mówi
się innym językiem, przez każdą z tych dolin przepływa również inny potok. Ludzie
zamożniejsi prawie nie wy-chodzą poza obręb swoich domostw, nigdy nie opu-szczają swej
wioski i nie odczuwają żadnej potrzeby poznawania innych języków. W tym jednak
przypadku znów uśmiechnęło się do nas szczęście, al-bowiem młodzieniec ten odbył parę
podróży, znał więc nie tylko okolice, lecz poznał nawet nieco język arabski, który pobożni
mułłowie przynieśli w góry Kaukazu, by chwalić Allacha i nauczać słów jego Proroka w
tutejszych wioskach, czasem w bezpośredniej bliskości chrześcijańskiej świątyni.
(Chrześcijanie, choć niewierni, są jednak ludźmi Księgi. Niektórzy z nich, słuchając mądrości
Koranu, mogą rozróżnić dobro i zło oraz przejść na prawdziwą wiarę. I jeśli nawet nie
przechodzą na nią, to poznają jej zasady.)
W każdym razie przy pomocy niewielu stów arabskich oraz skromnej, lecz bardzo
przydatnej znajomości języków kaukaskich przez wezyra, mogliśmy się jednak porozumieć 2
młodzieńcem.
Jelonek zapytał go, co robił wówczas przy sadzawce. Zrazu chłopiec udał, iż nie rozumie
pytania, ale nagły rumieniec na jego policzkach zdradził, że jednak je pojął.
— Nie drażnijmy go takimi pytaniami — ostrze-gał wezyr. — Niepotrzebna jest nam jego
tajemnica; nie sądzę, aby mogła nas ona przybliżyć do ojczyzny.
Spytaliśmy więc o coś ważniejszego dla naszych zamiarów, a mianowicie o kierunek
czterech stron świata i chłopiec chętnie nam je wskazał. Kiedy pojął, że kierujemy się na
południe, znowu się za-niepokoił, spoglądając w tę stronę i potrząsając głową.
— Nie lękaj się — powiedział Bekir, młody żołnierz, któremu zarost zaledwie ocieniał
podbródek. — Mamy przecież broń i rozum w głowach.
— I dlatego kryjemy się w tych skałach jak szczury palmowe, z dala od swoich drzew —
rzekł Ibn Fahad, poważnie kiwając głową.
— Mogę zaprowadzić was wschód-Tbilisi — po-wiedział chłopiec swym nieporadnym
arabskim. — Stamtąd znajdziecie karawanę, zabrać was do domu.
— Pójdziemy na południe — oświadczył wezyr Walid al-Salameh tonem nie znoszącym
sprzeciwu.
Podobnie jak wszyscy tęsknił już do widoku piasków, do gorącego słońca, chciał możliwie
Jak najszybciej uciec od wszechogarniającej wilgoci i mokrych wyziewów.
Kurken zaprzeczył zbyt stanowczo, jak na kogoś, kto bądź co bądź był jeńcem — ale
zlekceważyliśmy to i ruszyliśmy na południe, wiodąc chłopca ze sobą, gdyż znał on sposoby
wyznaczania właściwego kierunku marszu.
Pod nadzorem Walida Kurken czynił stałe i szybkie postępy w opanowaniu naszego języka.
Zamieniłem z nim kilka słów, pytając zwłaszcza o stosowane przez jego lud sposoby walki,
wywodził się on jednak z klanu o tradycjach odmiennych od obyczajów bandytów, którzy nas
napadli; sztuka władania mieczem była mu zupełnie obca.
Z pomocą Kurkena zaczęliśmy posuwać się szybciej, osiągając szczyt najbliższego grzbietu
górskiego w ciągu niespełna dwóch dni.
Tej nocy, po raz pierwszy od wielu dni spędzonej pod otwartym niebem, mieliśmy jakieś
świąteczne odczucia. Ibrahimowi udało się złapać kilka ryb w sta-wie, nad którym
odpoczywaliśmy po całodziennym marszu, i z radością przygotował nam świeżą strawę. Jej
zapadł ucieszył nas 'wszystkich. Żołnierze, nie zważając na obecność młodego mułły, klęli na
brak mocniejszych trunków, lecz mimo to od dawna nie byliśmy tak uradowani — nawet Ibn
Fahad pozwolił sobie na uśmiech,
Gdy wezyr Walid opowiadał jakąś zabawną historyjkę, ja przyglądałem się biesiadnikom.
Spostrzegłem wśród nich tylko dwie ponure twarze: urzędnika Abdałłaha — czego można
było się spodziewać, wyglądał bowiem zawsze jak zgryźliwy stary diabeł, oraz oblicze
porwanego chłopca. Podszedłem do niego.
— No, młodziku — odezwałem się. — Czemuż to wyglądasz na przygnębionego? Nie
widzisz, że mamy dobre serca, że jesteśmy bogobojni i że nie mamy zamiaru cię skrzywdzić?
Nawet nie uniósł głowy. Siedział na ziemi, opierając podbródek o kolana. Obrócił się ku
mnie.
— To nie to — powiedział. — To nie wy, żołnierze, ale... to miejsce.
— Posępne są te góry, rzeczywiście — zgodziłem się. — Ale dlaczego miałoby ci to
sprawiać przykrość? Przecież przeżyłeś tu całe swoje młode życie.
— To niedobre miejsce. My tu nigdy nie przy-chodzimy — ono jest niesamowite. Po tych
górach chodzi wampir.
— Wampir? — zdziwiłem się. — A cóż to za chłopski diabeł?
Nie powiedział już nic więcej, mimo że go na-kłaniałem, wydawał się jednak bardziej
przestraszony niż zagniewany. Zostawiłem go pogrążonego w myślach i wróciłem do
ogniska.
Kiedy powtórzyłem innym słowa Kurkena, wszyscy nieźle się uśmiali z owego wampira,
strojąc sobie żarty, do jakiego gatunku zwierzyny można by go zaliczyć, gdy nagle mułła
Ruad zaczął wymachiwać rękoma.
— Słyszałem już kiedyś o tych ifrytach — po-wiedział. — Tacy bezbożnicy jak wy nie
powinni się z nich wyśmiewać.
Powiedział to tonem gderliwego żartu, lecz jego krągła twarz nabrała dziwnego wyrazu; z
zaciekawieniem słuchaliśmy więc, jak mówił dalej:
— Wampir to niespokojny duch. Nie jest on ani żywy, ani martwy, a szatan całkowicie
opanował je-go duszę. Za dnia śpi w grobie, lecz kiedy wzejdzie księżyc, wychodzi, by się
pożywić — by spijać krew wędrowców.
Kilku spośród nas znowu się głośno roześmiało, lecz tym razem zabrzmiało to fałszywie.
— Słyszałem o nich od jednego z naszych za-granicznych gości — odezwał się cicho wezyr
Walid. — Opowiadał mi on o pladze wampirów w jakiejś wiosce koło Smyrny. Wszyscy jej
mieszkańcy uciekli, a wieś aż do dzisiaj jest nie zamieszkana.
Przypomniałem sobie wtedy opowieść o ifrycie z zębami wyrastającymi po obu stronach
głowy, inni także zaczęli opowiadać swoje własne historie o de-monach. Rozmowa o nich
trwała do późna w nocy i nikt nie odszedł od ogniska, póki zupełnie nie wygasło.
*
Nazajutrz rankiem czuliśmy się z tego powodu nieco zmęczeni, lecz posuwaliśmy się
naprzód, ciesząc się myślą, że ostatecznie zmierzamy we właściwym kierunku. Zmęczenie i
niepewność, jakie od-czuwaliśmy poprzedniej nocy, powróciły na nowo, kiedy zmrok
wieczoru osiadł na szczytach gór ni-czym kwoka wysiadująca dziwaczne, ogromne i ostre
jaja.
Już o zmierzchu Mohamed zabił jelenia jedną ze strzał, które zebraliśmy na pobojowisku po
napadzie na naszą karawanę, znów więc mieliśmy świeże mię-so. Ibrahim miał w swojej
sakwie na przyprawy sól, cynamon oraz goździki, które przydały smaku naszemu posiłkowi.
Gdy najedliśmy się już wszyscy do syta — po raz pierwszy od napadu — i siedzieliśmy
wokół ogniska w miłym otępieniu, spojrzałem na młodego wieśniaka. Siedział na krawędzi
kręgu światła rzucanego przez ognisko, zwrócony ku niemu jedną połową twarzy, z
opuszczonymi ramionami; twarz miał niespokojną. (Uprzednio, tegoż dnia, kiedy przez
chwilę pozostawaliśmy z tyłu za innymi, Ibn Fahad i ja doszliśmy do wniosku, iż chłopiec
może zbiec. Uznaliśmy jednak, że chyba nie zrobi tego nocą, kiedy bliskość naszej kompanii
oraz ognisko chroniły go przed górskim diabłem, którego tak się obawiał. Tylko w dzień, gdy
jego wampir odpoczywa bez ruchu, może on podjąć próbę ucieczki. Tak więc Ibn Fahad i ja
mieliśmy na niego baczenie w ciągu dnia, on jednak nie próbował się oddalać.)
Jednak teraz, obserwując Kurkena, byłem pełen niepokoju. Nie usiłowałem zrozumieć
zwyczaje tych niewiernych górali. Może ów chłopiec rzucał właśnie czary mające chronić go
przed szatanem. Słuchając więc, jak Jelonek snuje opowieść o tragarzu i trzech damach z
Bagdadu — skądinąd bardzo frywolną, aż dziw, że taki młodzik już ją znał — przyglądałem
się armenickiemu chłopcu.
Był napięty, wyprostowany. Siedział zwrócony w stronę pogrążonego w ciemnościach lasu.
Poru-szał szybko głową, a jego oczy szukały czegoś nie-widzialnego. Nagle drgnął,
przykucnął, opierając się jedną dłonią o ziemię. Zląkłem się, że może skoczyć w noc i nigdy
nie uda nam się go złapać. Wstałem więc i wtedy usłyszeliśmy (Jelonek przerwał swe
opowiadanie, widząc, co się święci) wyraźny odgłos łamanych gałęzi. Wszyscy pozostali
zerwali się, wyciągając z pochew miecze i sztylety.
Przez chwilę staliśmy wszyscy jak skamieniali. Noc była wypełniona ciszą, przerywaną
tylko trzaskiem płomieni. Wreszcie Nizam krzyknął:
— Kto idzie?
Odczułem dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Wszystkie nocne demony z opowieści wczorajszego
wieczora powróciły, by ukazać się nam, gdy oczekiwaliśmy odpowiedzi z głębi ciemności.
— Bismallah — rzekł cicho Ruad. — Allach jest wielki.
Ponownie dał się słyszeć trzask łamanych gałęzi, po czym jakiś ciemny kształt wyłonił się z
lasu i wkroczył w blask ogniska.
5) Wyjście z cienia
Tysiące mrocznych obrazów wypełniło mój umysł. Drgający cień, jaki istota ta rzucała na
drzewa, zdawał się utkany przez złe moce. Myślałem o wszystkim, czego nie dokonałem, o
wszystkich rozkoszach, których nigdy nie zaznałem. I wówczas to stworzenie weszło w krąg
światła rzucanego przez ognisko.
Nie była to wysoka, mroczna czy ledwie majacząca postać dżina lub ifryta ani straszliwa
istota wypijająca krew, jaką opisał nam Ruad, lecz żałosna, mała, smukła figurka w wielkich
butach, luźnych spodniach oraz długim, ciemnym kaftanie zapiętym na liczne guziki. Jej
głowa owinięta była kilka razy pasiastym zwojem. U boku miała przewieszoną pustą torbę.
Wpatrywała się w nas wielkimi, wymownymi ciemnymi oczami, ramiona miała skrzyżowane.
— Sossi! — krzyknął głośno mały Armenita.
— Kurken — odpowiedział przybysz głosem delikatnym i melodyjnym.
— Na Allacha, to kobieta — mruknął Ibn Fahad, który stał obok mnie.
Przyjrzałem się uważnie owej dziwnej postaci i stwierdziłem, że istotnie była to
dziewczyna. Wyglądała na dziecko jeszcze i rzeczywiście nie nosiła na twarzy kwefu. Ale coś
w jej oczach i w sposobie poruszania się wskazywało na to, iż była dojrzałą kobietą.
Obawiałem się wielu niesamowitych stworzeń w owym lesie, lecz coś takiego nigdy nie
przyszłoby mi do głowy.
— Sossi — powtórzył chłopiec i nagle wybuchnął gwałtownym potokiem słów w swym
ojczystym języku. Ton jego głośnej przemowy wskazywał niewątpliwie, że strofował
dziewczynę.
Przesunąłem się tak, by stanąć obok Walida al-Salameha. Wezyr przyciszonym głosem
tłumaczył, jak mógł, słowa chłopca: chciał on wiedzieć, dlaczego dziewczyna ryzykowała
życiem, przychodząc tutaj, gdzie, jak wszyscy wiedzą, czai się nocą straszna śmierć, wampir.
Jak mogła być tak nierozsądna? Jak mogła się tak narażać, jeśli jemu udało się przetrwać
wśród tych obcych czartów tylko dzięki pocieszaniu się, iż cokolwiek się z nim stanie, to ona
będzie bezpieczna? Teraz są oboje zgubieni, a on nic nie może uczynić, by ją ratować.
Muszę wyznać, że przeświadczenie chłopca, tak jednoznacznie wyrażone w nieznanym mi
języku, przekonało mnie bardziej niż wszystkie jego uprzednie obawy i lęki: on rzeczywiście
wierzył, że znajdujemy się w miejscu przeklętym, że nie ma stąd ucieczki, że wszyscy
jesteśmy zgubieni. Jego drżący ze strachu i gniewu głos zmroził mi krew.
Stała cicho pod tym zalewem słów. Raz tylko uniosła lekko brew i drgnęły jej usta.
Wreszcie wzruszyła ramionami i podeszła bliżej ogniska, a oczy jej spoczęły na resztkach po
naszej uczcie. Chłopiec wciąż mówił, lecz ona odwróciła się do niego plecami. Krzyżując
ramiona, wpatrywała się w naszego kucharza, Ibrahima, a potem spojrzała ponownie na
resztki jedzenia.
Ibrahim uśmiechnął się do niej, tak jak to czynił wobec wszystkich głodnych: ludzi takich
uważał za dar Allacha dający mu możność popisania się swymi umiejętnościami. Z radością i
hojnością odkroił spory kawał mięsiwa i podał dziewczynie, która wreszcie rozłożyła ramiona
i przyjęła jego poczęstunek. Skinęła głową i rzekła jakieś słowo, które uznałem za
podziękowanie. Potem usiadła i zaczęła jeść tak, jak jedzą wszyscy niewierni, dzierżąc obu
rękami jedzenie, odgryzając i łykając jego wielkie kawały niemal bez żucia. Ci ludzie muszą
być po części wilkami, pomyślałem.
Młody Armenita zbliżył się do dziewczyny z twarzą zastygłą w gniewnym grymasie i nadal
nie przestawał jej strofować, aż wezyr Walid al-Salameh powiedział:
— Bass. Dość. Czy znasz tę dziewczynę?
Młodzieniec usiadł, był bardzo blady.
— Tak — odparł.
— Czy to twoja krewna? — spytał mułła Ruad.
— Nie.
— A może to twoja miła? — domyślał się Je-lonek.
Kurken wpatrywał się w ziemię i nie mówił nic, głośno oddychając. Wreszcie westchnął
głęboko i podniósł na nas wzrok. Próbował mówić po arabsku, ale zaraz przeszedł na mowę
ojczystą, wezyr zaś tłumaczył.
— Przyszła tutaj, w sam środek niebezpieczeństwa — rzekł. — Ona, niedościgniony klejnot
mego serca.
Jego spojrzenie obiegło stojących wokół ludzi. Widział, że przykuwa bez reszty naszą
uwagę. I wówczas, przy pomocy wezyra, Kurken opowiedział nam następującą historię:
— Nie wiem, jak to wygląda na nizinach, ale u nas, w górach, o małżeństwie dzieci
decydują zwykle rodzice lub chrzestni. Jeśli chodzi o mnie, to ojciec mój wraz ze swoim
przyjacielem zadecydowali zaraz po moich urodzinach, a także po urodzeniu się córki owego
przyjaciela, że mamy się pobrać. Małżeństwo to miało sprawić, że obie nasze rodziny staną
się zamożniejsze. Rosłem w przekonaniu, że dziewczyna o imieniu Arpina będzie moją żoną
— aż do dnia, gdy mijając wiejską studnię, ujrzałem Sossi, dźwigającą dzban wody.
Powiedziawszy to, zamilkł i wpatrywał się jakiś czas w ognisko. Sossi słuchała jego
opowieści, nie przestając jeść. Młodzieniec zmarszczył brwi i spojrzał na dziewczynę.
— Sossi i mnie dzieli tylko sześć pępków, więc prawo kościelne zabrania nam się pobrać...
Abdallah poruszył się gwałtownie.
— Co to znaczy „sześć pępków"? — zapytał.
Wezyr zażądał od chłopca wyjaśnień.
Kiedy ten odpowiedział, Walid kazał mu to powtórzyć powoli i przetłumaczył, co
następuje:
— Ona jest mojego ojca matki ojca siostry syna córki córką.
— Istotnie to poważna sprawa — rzekł Ibn Fa-had.
Chłopiec zrozumiał i zaczerwienił się, wyczuwając subtelny sarkazm tych słów.
— To, że pragnąłem jej i że ona pragnęła mnie, było błędem. Źle czyniliśmy, spotykając się
w tajemnicy czy rozmawiając ze sobą po kryjomu. A najgorsze było to, że poszedłem do
źródła poświęconego bogini Anahit i błagałem ją o pomoc, jestem bowiem wierzącym
chrześcijaninem, a postąpiłem wtedy jak poganin. Odpowiedzią Boga było to, że złapaliście
mnie i przywiedliście na to miejsce zgu-by. Nie myślałem jednak, że mój grzech
przyprowadzi tutaj także Sossi.
— Wygląda na to, że sama tu przyszła — rzekł Ibn Fahad i uśmiechnął się do dziewczyny,
która natychmiast spuściła wzrok.
Trudno było nam pojąć, co pociągało Kurkena w owej dziewczynie, co go odstręczało od
tej, którą odtrącił dla Sossi. Stojąca przed nami kobieta-dziecko była istotą niemal całkowicie
pozbawioną wszelkich powabów, jej twarz nie znała różu ani innych upiększeń, brakowało jej
woalu zasłony i przewiewnych szat. Nie miała też powagi i godności właściwej naszym
kobietom, wydawała się natomiast śmiała i bezwstydna jak chłopiec. Fakt, że poszła za
Kurkenem w głąb puszczy, gdzie mieszkają diabły i inne wytwory ich wieśniaczej imaginacji,
zdradzał albo jej oddanie się bez reszty, albo niezwykłą głupotę, a najprawdopodobniej i
jedno, i drugie.
W każdym razie widać było, iż jest przerażona, znajdując się pośród gromady obcych.
Uznałem, że spotkało ją zbyt niegrzeczne powitanie, rzekłem więc:
— Stało się jednak tak, że ta młodziutka dziewczyna jest już wśród nas. Jest ona jedną z
tych maluczkich, którymi Prorok nakazuje nam się opiekować, albowiem dziewczyna ta ma
tylko siebie samą i tę pustą sakwę. Myślmy o naszym miejscu w raju, opiekując się nią tutaj
na ziemi.
Mułła Ruad poparł mnie i nikt mu się nie sprzeciwił, choć Abdallah skrzywił się
straszliwie, jakby uważał, że dziewczyna sprowadzi na nas nieszczęście. W moim ekwipunku
miałem dodatkowy tajlasan, długi i szeroki pas czarnej tkaniny, który jej ofiarowałem. Przez
chwilę dziewczyna spoglądała na mój dar, po czym wytarła ręce o spodnie i wyciągnęła je
przed siebie, wnętrzem dłoni do góry. Wzrok miała skierowany ku ziemi, rzęsy zasłaniały jej
oczy, jakby obawiała się spojrzeć mi w twarz. Złożyłem tajlasan w jej dłoniach. Mruknęła
parę słów wypełnionych szorstkimi spółgłoskami i długimi samogłoskami, skinęła głową i
owinęła się tkaniną, obracając się stale w jedną stronę. Kiedy skończyła, przypominała małą,
czarną skałę przy ognisku.
Uznałem, że nadszedł czas, aby udać się na spoczynek. Pozostawiwszy Achmeda na warcie,
złożyliśmy pokłony w stronę Mekki i przygotowaliśmy się do snu.
Przed południem następnego dnia zeszliśmy z wyższych części gór i wkroczyliśmy w
ciemne, pokryte lasem wąwozy. Kurken i Sossi szli cicho i bez sprzeciwu, przebyliśmy zatem
szmat drogi. Zatrzymując się na kolejny, nocny postój, nie widzieliśmy już gwiazd ani nieba,
osłonięci nawet przed wzrokiem Allacha.
Pamiętam, że obudziłem się tuż przed świtaniem. Moja broda mokra była od rosy, leżałem
całkowicie spowity w swój płaszcz. Nagle stanęła nade mną wielka, ciemna postać. Muszę
przyznać, że wydałem z siebie jakiś dziwny skrzekliwy dźwięk.
— To ja — syknęła postać. Był to Rifach, jeden z naszych żołnierzy.
— Przestraszyłeś mnie.
Rifach zachichotał:
— Myślałeś, że to wampir, co? Wybacz. Idę sobie ulżyć.
Przestąpił przeze mnie, słyszałem, jak stąpa po leśnej ściółce. Ponownie zapadłem w sen.
Ledwie słońce wstało nad widnokręgiem, gdy znów mnie obudzono; tym razem był to Ibn
Fahad, szarpiący mnie za ramię. Począłem narzekać, prosząc, by zostawił mnie w spokoju,
lecz on chwycił mnie mocno, niczym żebrak żądający jałmużny.
— Rifach zniknął — powiedział. — Wstawaj. Widziałeś go?
— Obudził mnie w środku nocy. Chciał iść na stronę — odpowiedziałem. — Chyba potknął
się w tych ciemnościach i uderzył o coś głową. Szukałeś go?
— Kilka razy — odrzekł Ibn Fahad. — Wokół całego obozu. Ani śladu. Czy mówił ci coś?
— Nic ciekawego. Może spotkał kuzynkę po siódmym pępku naszego młodego wieśniaka i
gdzieś teraz udaje zwierzę o dwóch grzbietach?
Ibn Fahad kwaśno przyjął mój niewyszukany dowcip.
— Chyba nie. Chyba spotkał jakąś inną bestię.
— Nie obawiaj się — powiedziałem. — Jeśli nie zapuścił się gdzieś daleko, to wróci.
Nie wrócił jednak. Kiedy inni towarzysze byli już na nogach, jeszcze raz dokładnie
przeszukaliśmy okolicę, lecz bez skutku. Nigdy nie posiadłem sztuki tropienia śladów i choć
starałem się wskazać Bekirowi (którego łączyły więzy krwi z Beduinami i dla-tego potrafił
szukać i znajdować tropy ludzi i zwierząt) miejsce, gdzie Rifach zniknął w ciemności, znalazł
on tylko kilka połamanych gałązek i nic poza tym. W południe bez zapału postanowiliśmy
wyruszyć w dalszą drogę w nadziei, że jeśli Rifach zapędził się gdzieś niedaleko, to zdoła nas
jeszcze dogonić.
Schodziliśmy w dolinę, zagłębiając się coraz bardziej w las. Nigdzie nie było ani śladu
Rifacha; od czasu do czasu zatrzymywaliśmy się i krzyczeliśmy głośno, na wypadek gdyby
nas szukał. Sądziliśmy, że ryzyko wykrycia nas przez wrogich nam tubylców jest niewielkie,
ciemna dolina była bowiem pusta jak sakwa nędzarza; niemniej jednak nasze głosy
powracające echem przez bagniste polany sprawiały przykre wrażenie i dalej podążaliśmy już
milcząc.
W górach zmrok zapada wcześnie, już po południu zaczyna się tu ściemniać. Młody Jelonek
(przezwisko przyjęło się, mimo protestów młodzieńca), który najboleśniej spośród nas przyjął
zniknięcie Rifacha, nagle wstrzymał pochód, krzycząc:
— Spójrzcie tam!
Zwróciliśmy się natychmiast we wskazanym kierunku, lecz przez gęste drzewa i cienie nie
było nic widać.
— Widziałem jakąś postać — utrzymywał młodzieniec. — Była od nas niedaleko, szła za
nami. Może to zaginiony żołnierz.
Rozbiegliśmy się w poszukiwaniu, lecz choć dokładnie przeczesaliśmy zarośla, nie
znaleźliśmy żadnych śladów. Uznaliśmy więc, że to tylko gra światła zwiodła Jelonka, że
widział łanię czy inne zwierzę.
Jeszcze dwukrotnie Jelonek alarmował wszystkich, twierdząc, iż widział jakąś postać. Za
drugim razem również jeden z żołnierzy coś spostrzegł: ciemny, podobny do człowieka
kształt, szybko przemykający w cieniu drzew w odległości strzału z łu-ku. Dokładne
przeszukanie ponownie nie przyniosło żadnych rezultatów i kiedy zmęczeni wróciliśmy na
ścieżkę, wezyr Walid spojrzał surowo i stanowczo na Jelonka.
— Byłoby może lepiej, młody panie, gdybyś już więcej nie gadał o tych ludziach-cieniach.
— Ależ ja go widziałem! — wykrzyknął chłopiec. — I Mohamed go widział!
— Nie wątpię — odparł Walid al-Salameh — lecz pomyśl: kilka razy sprawdzaliśmy, co by
to mogło być i nie znaleźliśmy ani śladu żywego człowieka. Rifach być może nie żyje; mógł
wpaść do potoku i utonąć albo rozbić głowę o skałę. Może to jego duch podąża za nami, bo
nie chce pozostawać w tym nieprzyjaznym kraju. Nie znaczy to jednak, że chcielibyśmy się o
tym przekonać.
— Ale... — zaczął Jelonek.
— Dość! — Abdallah splunął. — Słyszałeś, co powiedział wezyr. Nie będziemy już więcej
rozmawiać o tych bezbożnych zjawach. Przestań wygadywać takie rzeczy!
— Podzielam twoje zdanie, Abdaiłahu — rzekł zimno Walid — ale nie potrzebuję twojej
pomocy.
Powiedziawszy to, odszedł.
Ucieszyłem się, że Abdallah wtrącił swoje trzy grosze, ponieważ rozszerzanie się tych
przerażających pomysłów nie przyczyniłoby się do utrzymania porządku w naszym
pochodzie, lecz ... podobnie jak wezyra, także i mnie drażniła pewność siebie Abdal-laha.
Jestem pewien, że inni odczuwali podobnie, gdyż nikt już nie mówił o tym przez cały
wieczór.
Ale ostatnie słowo należy zawsze do Allacha — a kimże m y jesteśmy, by pojąć Jego
wyroki? Tej nocy rozbiliśmy obóz w ciszy i spokoju. W powietrzu wirowało jednak pytanie o
losy błąkającej się duszy biednego Rifacha.
Z płytkiego, przykrego snu obudził mnie panujący w obozie zamęt.
— To Mohamed! — krzyczał Jelonek. — Został zabity! Nie żyje!
Była to prawda. Mułła Ruad, który pierwszy zbudził się tego ranka, znalazł pustą derkę, a
potem ciało zamordowanego, leżące kilka kroków od polany.
— Ma rozerwane gardło — powiedział Ibn Fa- had.
Trup wyglądał tak, jakby Mohameda napadła dzika bestia. Twarz jego była biała, oczy miał
szeroko otwarte, z widocznymi w całości białkami. Na ziemi wokół zwłok było tylko kilka
kropli krwi.
Mimo przekleństw żołnierzy i mamrotanych przez zzielenialego na twarzy muflę modlitw,
dało się usłyszeć coś jeszcze. Młody Armenita, ponuro milczący przez cały dzień, kołysał się
w przód i w tył, siedząc na ziemi przy resztkach ogniska i jęcząc.
— Wampir — zawodził — wampir, wampir...
Sossi owinęła się cała w tajlasan, który jej dałem; znad czarnej tkaniny widać było tylko jej
oczy. Siedziała blisko Kurkena i przyglądała się ukochanemu w milczeniu. Wreszcie
położyła mu dłoń na plecach, lecz on zdawał się tego nie zauważać.
Zrozumiałe, że wszyscy byliśmy sparaliżowani tym, co się wydarzyło. Kiedy grzebaliśmy
Mohameda w pospiesznie wykopanym grobie, wszyscy rzucali za siebie szybkie i ukradkowe
spojrzenia w stronę lasu. Nawet Ruad recytujący słowa świętej Księgi z trudem utrzymywał
wzrok na jej kartach. Ibn Fa-had i ja uznaliśmy, że należy twierdzić, iż Mohamed padł ofiarą
wilka lub innego zwierzęcia, jednak nasi towarzysze nie chcieli nawet zachować pozorów, że
w to wierzą. Jedynie wezyr i urzędnik Abdallah zda-wali się zachowywać w pełni
równowagę, przy czym Abdallah nie starał się nawet ukryć swojej pogardy dla innych.
Wyruszyliśmy w drogę natychmiast po zakończeniu obrządku.
Nasza kompania była tego dnia milcząca i ponura — czemu nie można się dziwić. Nikt nie
chciał rozmawiać o rzeczach cisnących się każdemu na usta, nikomu jednak nie chciało się
też gadać o byle czym. Szliśmy milczącym szeregiem przez górskie pustkowia.
Gdy na ziemię zaczęły spływać cienie wieczoru, znowu pojawił się ów ciemny kształt,
przemykający w zasięgu naszego wzroku, znikający co jakiś czas, by zaraz powrócić. Jak
możecie się domyślić, opanował mnie strach, lecz starałem się to ukryć.
Rozbiliśmy obóz, rozpaliliśmy duże ognisko i usiedliśmy wokół niego, spożywając
skromną, stającą nam jednak w gardłach wieczerzę. Nasze zapasy skurczyły się tak, że na
każdego z nas przypadało tylko trochę chleba i nieco rzadkiej polewki, bez żadnych
przypraw. Zapisane jest, że pusty brzuch to zły towarzysz drogi.
Ibrahim nieustannie poszukiwał wśród otaczającej nas roślinności czegoś do zjedzenia,
żałując, iż nie posiada większej wiedzy, był bowiem pewien, że niektóre z tych roślin są
jadalne. Nasz jeniec twierdził, że nie zna się na tym, ale kiedy dziewczyna wskazywała na
jedną czy drugą roślinę, chłopiec odmawiał przetłumaczenia jej wskazówek. Oboje młodzi
Armenici stawali się milczący wraz z nadejściem ciemności, tuląc się tylko do siebie, co
świadczyło, że się pogodzili.
Ibn Fahad, Abdallah, wezyr i ja mówiliśmy wciąż o podążającej za nami postaci, uznając ją
za jakieś dziwne zwierzę. Abdallah być może nawet w to wierzył — nie przez głupotę, lecz
dlatego, że był on typem człowieka, który nie chce wierzyć w coś, czego nie jest w stanie
pojąć.
Podczas gdy pełniliśmy na zmianę straż, młody mułła przewodził modlitwom ludzi, którzy
bali się zasnąć. Nasze błagalne głosy ulatywały wraz z dymem ogniska, lecz prastare i zimne
góry pozostawały niewzruszone.
Przysiadłem się do porwanego przez nas chłopca. Był jeszcze bardziej milczący, od chwili
dokonania porannego odkrycia. Dziewczyna trzymała się blisko niego, opierając się na jego
ramieniu, a jej oczy spoglądały na mnie, szeroko otwarte i niespokojne. Usta jej tworzyły
cienką, prostą linię.
— Ten „wampir", o którym mówiłeś... — powiedziałem cicho. — Co czyni twój lud, aby
się przed nim obronić?
Spojrzał na mnie ze smutnym uśmiechem.
— Zamykamy drzwi.
Popatrzyłem na drugi koniec polany, gdzie znajdowali się inni towarzysze: młody Jelonek o
zaciśniętych ustach i zmarszczonych brwiach, mufla Ruad o pełnych policzkach, po których
spływały strużki potu, rozmodlony i siedzący z zamkniętymi oczyma; wezyr obracający w
dłoniach wysadzany klejnotami sztylet i wpatrujący się w niego uważnie, jakby go nie
dostrzegał lub nie znał jego przeznaczenia; Ibrahim, ostrzący swój zakrzywiony miecz na
kamieniu i rzucający niespokojne spojrzenia w ciemność; Ibn Fahad, patrzący gdzieś w dal,
zawsze w dal — i obróciłem się ku chłopcu, który nadal uśmiechał się smutno.
— Nie ma tu żadnych drzwi do zamknięcia ani okien do zaryglowania — powiedziałem. —
Co możesz mi jeszcze powiedzieć?
Naradzał się przez chwilę z Sossi, która potrząsnęła głową.
— Jest pewne ziele, które zawieszamy na naszych domach... — rzekł i zaczął szukać
odpowiedniego słowa w naszym języku. Po chwili zaprzestał wysiłku.
— To nie ma znaczenia. I tak go nie mamy. Ono tutaj nie rośnie.
Pochyliłem się, zbliżając twarz do jego oblicza.
— Na miłość boską, chłopcze, co jeszcze?
Wiedziałem, że nie było to żadne ziemskie zwierzę. Ja również widziałem ów niepokojący
cień.
Przez moment wpatrywał się we mnie. Sossi mruczała coś cicho.
— A więc — chłopiec bełkotał, odwracając twarz — niektórzy mówią, że można
opowiadać im różne historie...
— Co?! — Pomyślałem, że zwariował.
— Tak twierdzi mój dziadek. Wampir zatrzyma się, żeby posłuchać opowieści — i jeśli
będziesz mówił aż do świtu, to musi on wrócić do... miejsca umarłych.
Nagle rozległ się krzyk. Zerwałem się na równe nogi, szukając noża... Lecz był to tylko
Ruad, który nastąpił na gorący węgiel z ogniska. Usiadłem, serce waliło mi jak młot.
— Opowieści? — zapytałem.
— Tylko to słyszałem — odparł, szukając odpowiednich słów i zwrotów. — Ale my
staramy się nie dopuszczać ich tak blisko... bo żeby słuchać opowieści człowieka, muszą się
one do niego zbliżyć.
Nieco później, kiedy ognisko już zagasło, wyznaczyliśmy warty — odtąd wartownicy mieli
czuwać parami — a my owinęliśmy się derkami. Zanim zapadłem w sen, rozmyślałem długo
o tym, co usłyszałem od młodego Armenity.
6) Atak
Obudził mnie ohydny, skrzeczący wrzask. Było to jeszcze przed świtem, tym razem jednak
nikt nie sparzył się w żarzącym popiele ogniska.
Bekir, jeden z dwójki żołnierzy, którzy stali na warcie, leżał na ziemi o kilka kroków od
ogniska i od śpiących towarzyszy; z wielkiej rany na jego głowie sączyła się krew. W świetle
pochodni wyglądało to, jakby zmiażdżono mu czaszkę ciężką maczugą. Obnażony miecz
leżał w pobliżu; jego ostrze było złamane. Nie było także drugiego z wartowników, Achmeda,
lecz nagle z zarośli otaczających obóz rozległy się odgłosy szamotaniny i wycie, które
mogłoby wydawać ranne zwierzę złapane w pułapkę, gdyby nie niezrozumiałe słowa,
dobiegające nas od czasu do czasu z tego miejsca.
Skuliliśmy się i zbiliśmy w gromadę, niczym prze-rażone owce w otaczających je
ciemnościach. Wycie zaczęło ustawać. Nagle Ruad zerwał się na nogi, ciężki i niezgrabny.
Ujrzałem łzy w jego oczach.
— Nie wolno nam... Nie wolno nam dopuścić, aby nasz przyjaciel tak bardzo cierpiał! —
krzyknął i spojrzał na nas. Nie mogliśmy znieść jego wzroku, z wyjątkiem Abdaiłaha.
— Cicho, głupcze! — powiedział urzędnik, nie zważając na to, że mówi do świętego męża.
— To dzika bestia. To ci tchórzliwi żołnierze powinni się nią zająć, a nie kapłan Boga!
Młody mufla przyglądał mu się przez chwilę, jego twarz zmieniła się. Łzy spływały mu
ciągle po policzkach, lecz ujrzałem, że jego szczęki zaciskają się mocno, a ramiona
wyprężają.
— Nie — rzekł. — Nie możemy zostawić go na pastwę tej szatańskiej istoty. Jeżeli wy nie
pójdziecie go bronić, to ja pójdę.
Zrolował święty zwój Koranu, nerwowo prze-biegł po nim palcami i ucałował go. Promień
księżycowego światła błysnął na złotych literach.
Chciałem chwycić go za ramię, gdy przechodził obok mnie, lecz ze zdumiewającą siłą
strząsnął moją dłoń i ruszył ku zaroślom, gdzie krzyk przeszedł w ciche, jękliwe zawodzenie.
— Wracaj, szaleńcze! — wrzasnął za nim Ab-dallah. — To głupota! Wracaj!
Mufla obrócił się przez ramię, obrzucając Abdal-laha spojrzeniem, które trudno opisać, po
czym ruszył dalej, trzymając przed sobą pergaminowy zwój, jakby to była świeca, która
rozjaśniała mrok.
Ibn Fahad wstał, trzymając dłoń na rękojeści miecza. Stał tak przez chwilę, patrząc na plecy
Ruada. Zrobił dwa kroki, po czym spojrzał na mnie. Nie mogłem wytrzymać jego wzroku;
złamany miecz wartownika, nocny atak, przerażające odgłosy — wszystko to osłabiło moją
odwagę. Ibn Fahad był zbyt mądry, by samotnie iść za muflą, ale był bardzo wzburzony. Stał
tak, z jedną ręką na mieczu, i jak wszyscy wsłuchiwał się w noc.
— Nie ma Boga nad Allacha — usłyszałem okrzyk Ruada — a Mahomet jest jego
Prorokiem!
A potem wszedł w las.
Po dłuższej chwili doszły nas święte słowa Koranu, śpiewane niepewnym głosem.
Słyszeliśmy, jak mufla z wysiłkiem przedziera się przez zarośla. Czekaliśmy z zapartym
tchem. Potem słychać było tylko trzask łamanych gałęzi, jak gdyby przez las przedzierało się
jakieś ogromne zwierzę; śpiew mułły przeszedł w wycie. Ludzie klęli w poczuciu swej
bezradności. Lecz nim krzyk ucichł, usłyszeliśmy jeszcze jeden głos — porażająco głośny ryk
gniewu jakiegoś potężnego zwierzęcia, pełen zdumienia i zaskoczenia. Było w nim słychać
jakieś słowa, ale nie pochodziły one z żadnego języka, jaki kiedykolwiek przedtem
słyszałem...
Dała się słyszeć jeszcze jedna szamotanina, a potem już nic, tylko cisza. Rozpaliliśmy nowe
ognisko i siedzieliśmy wokół niego bezsennie aż do świtu.
7) Zbrojni w opowieści
Rankiem, mimo moich przekonywań, wszyscy poszli szukać wartownika i młodego mułły.
Znaleziono obu. Ich widok był przerażający, wierzcie mi, moi przyjaciele. Wisieli głowami
w dół na konarach wielkiego drzewa. Mieli skręcone karki i wytoczono z nich całą krew —
obaj byli bladzi jak kreda. Armenita i jego dziewczyna popatrzyli na ten wstrząsający obraz,
po czym wykonali ręką kilka ruchów wokół twarzy i piersi. Mruczeli jakieś niezrozumiałe
słowa; jeśli była to ich modlitwa, to nie byli w niej osamotnieni; my modliliśmy się również.
To była niezwykła śmierć.
Zaciągnęliśmy zimne jak kamień zwłoki do obozowiska, po czym pogrzebaliśmy je razem z
drugim wartownikiem, który zmarł na skutek rany głowy.
A jednak rzuciło nam się w oczy coś zadziwiającego: na ziemi, pod zwisającą głową
młodego kapłana, leżały resztki świętego zwoju Koranu. Był on spalony na czarny popiół i
kruszył się pod dotykiem ręki.
— A więc był to krzyk bólu — powiedział Ibn Fahad, przystając za mną. — Tę szatańską
bestię można jednak zranić.
— Zranić, ale nie unicestwić — zauważyłem. — A poza tym nie ma już świętych zwojów i
świętych rąk, które by je dzierżyły, ani też ust, które by je odczytały.
Spojrzałem wymownie na Abdaiłaha, który udzielał właśnie zbędnych wskazówek
Nizamowi i Ibrahi- mówi, jak zaprowadzić porządek po tym, co zaszło. Sądziłem, że jeden z
nich nauczy wreszcie rozumu tego starego, wścibskiego nudziarza.
— To prawda — mruknął Ibn Fahad. —Wątpię również, że mogłaby tu pomóc stal.
Przypomniałem sobie złamany miecz Bekira.
— Ja też tak uważam. Jest jednak być może sposób, aby się uratować, powiedział mi o tym
młody Armenita. Wyjaśnię to szczegółowo, kiedy zatrzymamy się w południe na
odpoczynek.
— Będę czekał z niecierpliwością — rzekł Ibn Fahad, uśmiechając się lekko. — Rad
jestem, że ktoś o tym myśli i snuje jakieś plany, jak się wydobyć z opresji. Ale opowiedz nam
o tym w czasie marszu. Światło dnia jest teraz dla nas równie cenne jak krew. Myślę, że
musimy teraz czynić wszystko, aby uniknąć kolejnych pogrzebów.
Nasze położenie było groźne. W czasie marszu przedstawiłem towarzyszom mój plan;
słuchali w milczeniu, ponuro, jak ludzie skazani na śmierć, co nie było zresztą zbyt odległe od
prawdy.
— Rzecz przedstawia się następująco — mówiłem. — Jeśli pomysł opowiadania baśni,
który wyjawił mi nasz młody wieśniak, okaże się skuteczny, będziemy musieli spędzać
kolejne noce, plotąc niestworzone bzdury. Musimy zatrzymywać się na spoczynek w ciągu
dnia. Każda chwila marszu jest więc cenna — musimy utrzymywać dobre tempo albo
zginiemy w tych przeklętych, strasznych górach. Idąc, myślcie o różnych, znanych wam
opowieściach. Jeśli chłopiec mówi prawdę, mamy przed sobą jeszcze co najmniej dwa
tygodnie, zanim nie wyjdziemy z tego kraju. Szybko jednak wyczerpią się nam tematy
opowiadań, jeżeli nie zaczniecie szperać w waszej pamięci.
Rozległ się szmer niezadowolenia, lecz ludzie byli zbyt przygnębieni, by okazać silniejszy
sprzeciw.
— Spokój, chyba że macie jakiś lepszy pomysł — rzekł Ibn Fahad. — Masrur ma rację.
Jakkolwiek chyba po raz pierwszy w życiu znalazł się on w takim położeniu, jeżeli to
wszystko jest prawdą.
Wyszczerzył do mnie zęby w złośliwym uśmiechu, jeden zaś z żołnierzy parsknął
śmiechem. Skądinąd, w naszej sytuacji miło było usłyszeć śmiech.
W południe odpoczywaliśmy krótko — większość z nas zażyła godzinnego snu na skalistej
ziemi — po czym szliśmy dalej aż do zapadnięcia zmroku. Znajdowaliśmy się na dnie
długiego, gęsto zalesionego wąwozu, sprawnie i szybko roznieciliśmy wielkie ognisko, ażeby
odsunąć ciemności jak najdalej od siebie. Och, jakże życzliwym przyjacielem może być
ogień!
Nim zapadły całkowite ciemności, wszyscy, nie wyłączając armenickiej dziewczyny,
zbieraliśmy drewno na opał. Tej nocy nie mogliśmy dopuścić do wygaśnięcia ogniska. Nawet
jeśli poprzedniej nocy jego blask nie uchronił naszych wartowników od śmierci, to jednak
dziś dawał on nam poczucie bezpieczeństwa: nie można przecież walczyć, jeśli nie widzi się
wroga.
Ibn Fahad upolował łanię. Gdy przydźwigał ją do obozu i zwalił na ziemię przed
Ibrahimem, do-dało to nam nieco ducha, wszelkie bowiem trud-ności łatwiej jest znosić z
pełnym brzuchem.
Siedząc wokoło ogniska, piekliśmy w ogniu paski mięsa nadziane na końce ostrych
patyków. Ibrahim wydzielił nam resztkę soli, która była teraz cenniejsza niż złoto. Piliśmy
wodę ze skórzanego worka, żałując nie po raz pierwszy, iż jest to tylko woda.
— A zatem — powiedziałem — to ja zacznę opowiadać, gdyż w domu najczęściej mnie
właśnie proszono o opowiadanie baśni, dlatego wiele ich pamiętam. Niektórzy z was mogą
iść spać, nie wszyscy jednak. Dwóch lub trzech powinno stale czuwać, na wypadek, gdyby
opowiadający zająknął się lub zapomniał treści opowiadania. Nie wiemy, czy to utrzyma w
ryzach to stworzenie, ale nie powinniśmy dawać mu żadnej możliwości zaatakowania nas.
Zacząłem więc od baśni o czterech sprytnych braciach. Było jeszcze dość wcześnie i
nikomu nie chciało się spać; wszyscy z uwagą przysłuchiwali się mojej opowieści, w której tu
i ówdzie dodawałem jakiś szczegół, gdzie indziej rozciągałem jakiś opis. Kiedy doszedłem do
momentu, gdy owi czterej bracia zabawiają się w zaczarowanej tawernie z małżonką dżi-na,
długo i z upodobaniem rozwodziłem się nad aro-matem przypraw korzennych, kardamonu,
szafranu, anyżu, cynamonu, goździków, czarnego i czerwone-go pieprzu, smakowitością
krowiego masła i koziego mięsa, rozkosznym smakiem kandyzowanych owoców i słodyczy,
niebiańskim zapachem kadzideł, go-ryczą mocnej kawy, którą pije się po posiłku — nad
wszystkimi dobrodziejstwami cywilizacji — aż w koń-cu Ibn Fahad trącił mnie w udo i
mruknął:
— Osłabiasz nam ducha.
(O właśnie, chciałbym w tym miejscu zaprzeczyć ci, Ibn Fahadzie, stary przyjacielu, mimo
iż tak wiele czasu upłynęło od tych wydarzeń. Otóż rozwodziłem się nad tym wszystkim z
takim upodobaniem, mając na względzie dwa cele. Pierwszym z nich było oczywiście to,
ażeby maksymalnie przeciągnąć opowieść, ponieważ wiedziałem, iż wkrótce może nam
zabraknąć tematów do opowiadania. Był jednak jezcze jeden powód. Otóż ludzie, zajęci
rzeczami, których ich języki nie mogą posmakować, a ich nosy nacieszyć się aromatem, nie
myślą już o potworze, który czai się w ostępach lasu: albowiem miła uchu baśń może łatwo
ukoić strach. Nawet teraz, słuchając mojej opowieści, zapomnieliście o drobnych
przykrościach, nieprawdaż? Lecz na Allacha, zupełnie zaschło mi w gardle od tego gadania!
Dlaczego Baba nie wraca z winem? Czy postawiłeś straż przy swej piwnicy, Abu Jamirze?
Ostrzegam cię, to nie wystar-czy, aby odstraszyć Babę. Wielokroć dawałem mu zadania
niemożliwe do wykonania i choć może nie od razu, to jednak zawsze je wykonywał. Ale
gubię wątek opowieści... Aha, chodziło o nasze nastroje. A więc, Ibn Fahadzie, jakkolwiek
nie zgadzałem się z tobą, to po twojej uwadze przestałem opisywać ze szczegółami rozkosze,
jakich zaznali baśniowi czterej bracia, i snułem mą opowieść dalej.)
*
Kiedy skończyłem opowiadanie, zebrałem oklaski i bezzwłocznie rozpocząłem baśń o
handlarzu dywanów Salimie i jego niewiernej żonie. Nie był to może zbyt dobry wybór, jest
to bowiem opowieść o mściwym dżinie oraz o śmierci, jednak ciągnąłem dalej jej wątki,
skończyłem ją i opowiedziałem jeszcze dwie baśni.
Gdy kończyłem już czwartą bajkę o dzielnym sierocie, który odkrył jaskinię pełną
klejnotów i przechytrzył czterdziestu rozbójników, zauważyłem coś dziwnego.
Ogień nieco przygasł i poprzez płomienie mogłem dostrzec w lesie jakiś ruch. Na wprost
mnie siedział wezyr Walid, a za nim czaił się ciemny kształt. Widać go było przy samej
krawędzi drzew, trzymał się on poza kręgiem światła rzucanego przez ognisko. Na chwilę
zamilkłem, zająknąłem się, lecz szybko podjąłem stracony na moment wątek i skończyłem
opowiadanie. Byłem pewien, że nikt niczego nie zauważył.
Poprosiłem o łyk wody i zaproponowałem, aby Walid al-Salameh ciągnął dalej
opowiadanie. Wezyr zaczął rozprawiać o współzawodnictwie między dwoma bogatymi
domami w jego rodzinnym Isfahanie. Kilku z naszych towarzyszy owinęło się szczelnie
derkami i ułożyło na ziemi, słuchając i patrząc na iskry wznoszące się w ciemności.
Naciągnąłem kaptur płaszcza nisko na oczy, po czym rzuciłem okiem ponad ramieniem
Walida. Ciemna postać zbliżyła się nieco ku krawędzi blasku płomienia.
Postać ta miała kształt podobny do człowieka, widziałem ją dość wyraźnie, mimo że
przylgnęła do pnia drzewa na skraju polanki. Jej twarz była ukryta w mroku. Dwoje
czerwonych niczym żarzące się węgle oczu bez zmrużenia powiek odbijało światło ogniska.
Istota ta zdawała się okryta łachmanami, ale mogła to być tylko gra światła i cieni.
Schowane w ciemnościach, w odległości rzutu kamieniem, stworzenie to słuchało bez
ruchu.
Powiodłem powoli wzrokiem po całym kręgu zebranych ludzi. Większość z nich
wpatrywała się w wezyra, patrzyli na niego nawet Kurken i Sossi, którzy nie mogli przecież
wiele zrozumieć z jego opowieści; Jelonek miał oczy zamknięte, gdyż za-padł w sen,
Abdallah zaś spoglądał na niego, zdając się nie słuchać słów Walida. Lecz Ibn Fahad
wpatrzył się w ciemność. Myślę, że poczuł mój wzrok, gdyż obrócił ku mnie głowę i
nieznacznie nią skinął: on również dostrzegł ów kształt w lesie.
Dotrwaliśmy tak do świtu, kilku z nas spało na zmianę z tymi, którzy snuli opowieści —
były to najczęściej baśnie zapamiętane w dzieciństwie, czasem jednak opowiadano o
przeżytych przygodach. Ani Ibn Fahad, ani ja nie powiedzieliśmy ani słowa o mrocznej
postaci, która nam się przyglądała. Mniej więcej na godzinę przed świtem — zniknęła.
Rankiem rozpoczęliśmy marsz bardzo niewyspani, lecz wszyscy przecież przeżyliśmy ową
noc. Samo to natchnęło nas nową siłą. W ciągu dnia pokonaliśmy sporą odległość.
Wieczorem zasiedliśmy znowu wokół ogniska. Tym razem opowiadałem historie o królu
gazeli, o za-czarowanym pawiu i o małym ludziku bez imienia, z których każda była coraz
dłuższa i coraz bardziej powikłana. Każdy z nas prócz Abdaiłaha oraz dwojga młodych
Armenitów brał udział w opowiadaniu baśni. Abdallah kilkakrotnie powtarzał, że nigdy nie
traci czasu na takie głupstwa, jak słuchanie czy opowiada-nie baśni. Nie zmuszaliśmy go do
tego, gdyż — jak możecie się domyślać — nie chcieliśmy mu powierzać sprawy naszego
przeżycia.
Nasz młody przewodnik armenicki siedział cały wieczór bez słowa i słuchał mężczyzn
snujących opowieści w obcym mu języku, który to język poznawał jednak z każdym dniem
coraz lepiej, ponieważ stale rozmawiał z wezyrem podczas marszu. Sossi, która zaczęła
pomagać Ibrahimowi przy gotowaniu jadła i przy innych pracach, również na-uczyła się kilku
naszych słów. Tuliła się teraz do Kurkena; od czasu do czasu szeptali o czymś ze sobą.
Wreszcie dziewczynę zmorzył sen, lecz jej kochanek czuwał, słuchając. Kiedy przez
wierzchołki drzew zaczął przeświecać księżyc, czarny cień po-wrócił i stał cicho poza
kręgiem polany. Zauważyłem, że chłopiec dostrzegł go, lecz podobnie jak Ibn Fahad i ja,
milczał.
Nazajutrz przydarzyło się nam nieszczęście.
8) Nasz towarzysz śmierć
Gdy rankiem zwijaliśmy obóz, szczęśliwi, że wszyscy żyjemy, Ibrahim wraz z Kurkenem
wzięli skórzane worki na wodę i zeszli do potoku, musieli przy tym spuścić się po stromych
skałach na dno urwiska. Wraz z Nizamem, jednym z naszych oszczepników, wypełniłem ten
obowiązek poprzednie-go wieczoru i nie zazdrościłem im bynajmniej owe-go zadania.
Szczególnie męcząca była wspinaczka z powrotem, z workami pełnymi wody.
Nie zdążyliśmy jeszcze zwinąć naszego obozu, gdy usłyszeliśmy straszny krzyk, a potem
ciężki, głu-chy łomot. Ibn Fahad i ja podbiegliśmy ku krawędzi urwiska i spojrzeliśmy w dół.
Ibrahim leżał u podnóża urwiska, młody zaś Armenita klęczał nad nim. Jeden z bukłaków
pękł, obryzgując kamienie wokół leżącego Turka. Przez chwilę owładnęła mną przykra myśl,
że chłopiec spowodował ten wypadek, choć nie było żadnego powodu, aby miał to zrobić
wobec wszystkich na-szych kłopotów.
Zawołałem na niego. Kurken spojrzał w górę.
— On upadł — powiedział — i uderzył głową o skałę. Nadal jednak oddycha.
Ibn Fahad pobiegł do obozu i wrócił z liną. Po raz drugi w ciągu dwóch ostatnich dni
spuściłem się na dno urwiska. Wezyr, dwaj żołnierze — Nizam i Ha- med oraz Jelonek stali
wraz z Ibn Fahadem, gotowi przyjść z pomocą w razie potrzeby. Wspólnie z młodym
Armenitą sporządziliśmy z dolnej części liny rodzaj uprzęży i umocowaliśmy ją wokół
tułowia Ibrahima. Stojący na szczycie towarzysze ciągnęli linę, my zaś wspinaliśmy się,
podtrzymując i kierując bez-władnym ciałem Turka, aż dotarliśmy na kraniec urwiska, a
stamtąd przenieśliśmy je do obozu.
Ibn Fahad stwierdził, że ktoś musi przynieść trzy pozostałe worki z wodą, gdyż
potrzebowaliśmy jej teraz bardziej niż kiedykolwiek. Spuściłem się więc po tej piekielnej
skale po raz trzeci, nie kryjąc swego niezadowolenia. Tym razem chłopiec pozostał na
szczycie urwiska i trzymał linę, do której przywiązałem bukłaki. On ciągnął, ja zaś
udzielałem mu wskazówek, jak ma to czynić, i znacznie już szybciej wykonaliśmy to zadanie.
Kląłem w duchu, że nie przyszło mi to wcześniej do głowy.
Gdy wróciliśmy do obozu, dziewczyna klęczała przy rannym Turku, starając się wyczuć
puls na jego szyi. Powiedziała coś do Kurkena, który podszedł z workiem na wodę i zmoczył
chustkę, którą wydobyła z kieszeni. Sossi obmyła twarz rannego, a potem spojrzała na
stojących wokół niej mężczyzn. Ja również przebiegłem po nich wzrokiem. Wezyr wyglądał
na zmartwionego i zaniepokojonego. Jelonek był po-grążony w smutku, Ibn Fahad milczał,
lecz koniuszki jego wąsów sterczały nieruchomo. Nizam i Hamed zmarszczyli czoła,
Armenitą zaś przygryzał dolną war-gę. Abdallah miał skwaszoną minę i zmarszczył nos,
jakby wąchał coś obrzydliwego.
— Jeśli zostawimy go tutaj, to może owa bestia uczyni sobie z niego ucztę dzisiejszej nocy,
a nas zostawi w spokoju — powiedział.
— Zamknij gębę! — warknąłem. Poczułem, że zbiera mi się na mdłości. Straszniejsze od
jego pomysłu było to, iż przez krótką chwilę ja również rozważałem taką możliwość.
Dziewczyna powiedziała coś, a wezyr przetłumaczył jej słowa:
— Czy któryś z was zna się choć trochę na leczeniu chorych?
Wdzięczni za odwrócenie naszej uwagi od strasznych myśli, wszyscy zaczęliśmy naraz
głośno mó-wić. Przyznaliśmy, że nikt z nas nie ma o tym po-jęcia.
— Alboż ja jestem chrześcijaninem lub żydem? — oburzył się Hamed.
— Znam się trochę na prostych żołnierskich lekach — rzekł Ibn Fahad. — Ale one nadają
się najwyżej do zabandażowania rany. Co się stało Ibra-himowi?
Uklęknął przy Turku i delikatnie uniósł jego głowę, macając palcami pod turbanem.
— Na Allacha, ależ on ma guza jak kurze jajo!
Chwycił rękę dziewczyny i skierował ją ku prawej stronie głowy Turka. Dziewczyna
krzyknęła cicho, wyczuwszy obrzmienie. Znów coś powiedziała.
— Ona zna kilka prostych leków — przetłumaczył Walid. — Może zrobić okład, a ponadto
rośnie tu gdzieś roślina zdolna postawić na nogi śpiącego.
Dziewczyna wstała i odeszła na skraj lasu; po chwili zniknęła wśród drzew. Zanim wróciła,
trzy-mając w rękach pęk ziół, Ibrahim zaczął dawać oznaki życia; jego ciało drgnęło
spazmatycznie i lekko poruszył głową. Ibn Fahad oderwał od swego pasa szeroki skrawek
tkaniny, ze swojej oba kawał oblamowania i oba je opłukał. Jelonek nieprzerwanie obmywał
czoło niewolnika zimną wodą.
— Przepraszam — powiedziała dziewczyna. By-ło to pierwsze arabskie słowo, które
usłyszałem z jej ust. Łagodnie odsunęła Jelonka od rannego. Wzięła podane jej przez Ibn
Fahada pasy tkaniny, włożyła do nich trochę ziół, zmiażdżyła między dwoma ka-mieniami,
zmoczyła wodą i przywiązała do głowy Ibrahima, używając do tego części szarfy Ibn Fahada.
Inną roślinę ugniotła i przyłożyła Ibrahimowi do nosa. Ostra woń wypełniła wilgotne poranne
po-wietrze i zmusiła mnie do kichnięcia. Nie tylko zresztą mnie; kichnął również Ibrahim.
Uczynił wysiłek, by się podnieść, lecz słabość go przemogła i opadł na plecy. Tylko jedną
rękę miał sprawną, druga zwisała bezwładnie.
— Wujku? — szepnęła dziewczyna, wypuszczając z rąk zioła i chwytając Ibrahima za
zdrową dłoń. — Wujku?
Niewolnik zamknął oczy i leżał bez słowa przez dłuższą chwilę. Jego palce zacisnęły się na
dłoni dziewczyny. Pojękując, jeszcze raz spróbował wstać, lecz jego lewe ramię było jak
martwe. Kiedy znowu otworzył oczy, były one mokre od łez i pełne strachu.
Po południu owego dnia wydarzył się kolejny wypadek.
Ibrahim stracił władzę w lewej ręce, a jego lewa noga zesztywniała i mógł się nią
posługiwać tylko w bardzo ograniczony sposób. Jelonek wyciął mu z drewna laskę, którą
Ibrahim trzymał w prawej ręce i używał tej podpory do utrzymania się na grząskiej i śliskiej
drodze. Sossi szła przy jego lewym boku, położywszy jego sztywną rękę na swym ramieniu i
pomagając mu iść. Dziękowałem Allachowi za to, że Ibrahim był małym i niezbyt ciężkim
człowiekiem; udzielanie mu pomocy w pokonywaniu drogi nie było tak mozolne, jak
musiałoby być w przypadku innych towarzyszy. Jednak mimo iż na zmianę pomagaliśmy mu
w wędrówce, nasze tempo znacz-nie zmalało.
Wychodziliśmy właśnie z doliny, wspinając się skosem po stromym stoku wąwozu.
Przeklęta kaukaska mgła okryła skały i przesyciła wilgocią grunt tak, że każdy krok groził
niebezpieczeństwem.
Hamed, najstarszy z pozostałych przy życiu oszczepników, szedł tego dnia z wielkim
trudem. Bolały go stawy, a zimne noce spędzane pod gołym niebem sprawiały, że odczuwał
ból jeszcze dotkliwiej.
Na odpoczynek zatrzymaliśmy się na odkrytej skale, która wystawała ze ściany wąwozu.
Ostatni w szeregu Hamed właśnie zbliżał się do nas, gdy nagle się pośliznął. Upadł ciężko na
bok i zsunął się kilka stóp po błotnistym stoku.
Ibn Fahad zaczął spiesznie szukać liny, lecz za-nim zdążył ją znaleźć na dnie tobołu, jeden z
żołnierzy — Nizam, zszedł po pochyłości, aby pomóc swemu towarzyszowi.
Zdołał pochwycić koszulę Hameda i właśnie odwracał się, żeby złapać linę rzuconą mu
przez Ibn Fahada, gdy nagle nogi zgięły się pod nim. Hamed upadł ponownie, Nizam zaś,
straciwszy równowagę, zakołysał się, przewrócił, chwytając ręką za kołnierz Hameda, po
czym obaj stoczyli się jeden za drugim w dół zbocza. Nim ktokolwiek zdążył się odezwać,
zniknęli poza krawędzią urwiska, jak dzban wina spadający ze stołu.
Nie mogli z pewnością przeżyć upadku z tej wysokości.
Znalezienie ich ciał było niemożliwością, nie mogliśmy nawet zejść po stoku, aby spojrzeć
w prze-paść. Uwaga Ibn Fahada o ciągłych pogrzebach stała się straszną, pełną ironii prawdą.
Mogliśmy tylko dążyć dalej i dalej. Zostało nas ośmioro — ja, Ibn Fahad, wezyr Walid,
Abdallah, niewolnik Ibrahim, dwoje młodych Armenitów oraz Jelonek — wszyscy bez
wątpienia naznaczeni jakąś straszliwą klątwą. Sądzę, że każdy z nas zastanawiał się, kto
następny napotka śmierć w tych pustych odludnych stronach.
9) Wyzwanie
Ach, na Allacha miłosiernego, nigdy jeszcze dźwięk mego własnego głosu nie wydawał mi
się tak nie-znośny jak w dziewięć nocy później. Ibn Fahad po-wiedziałby, że wszyscy mieli
już dość słuchania mnie — nieprawdaż, drogi przyjacielu? Ale ja na-prawdę byłem już tym
udręczony, zmęczony cało-nocnym mówieniem, łamaniem sobie głowy nad wymyślnymi
opowieściami, znużony słuchaniem ochrypłych głosów Walida, Ibn Fahada i Jelonka, głosem
Ibrahima, który przemawiał jak ktoś, kto czuje się bezużyteczny, i kto radował się dotąd swą
pracą, teraz zaś nie może już jej wykonywać. Jedyną od-mianą była Sossi, która od czasu do
czasu podejmowała miękkim głosem opowiadania, Kurken zaś tłumaczył je na nieporadny
arabski (choć z pomocą Walida uczył się pilnie naszego języka i całe noce przysłuchiwał się
naszym baśniom, zdawał się jednak zupełnie pozbawiony twórczej wyobraźni). Ale wkrótce
nawet te obce baśnie nam spowszedniały. Miałem już dość tych wilgotnych, szarych i
przygnębiających gór, nieba, które za dnia skąpiło nam światła, a nocą nie szczędziło lęków.
Chętnie jednak pomęczyłbym się nawet cały rok w tej monotonii i szarości, gdyby tylko ktoś
uwolnił nas od śledzącego nas stale cienia. Wisiało nad nami pytanie, jak długo jeszcze
będziemy w stanie iść, kiedy zawiodą nas nasze słabnące głosy i opuści odwaga lub kiedy
skończą się nam baśnie, których znaliśmy coraz mniej.
Wędrowaliśmy za dnia niczym lunatycy, uwięzie-ni w krainie koszmarów; aż dziw, że nikt,
śladem dwóch nieszczęsnych oszczepników, nie stoczył się do wąwozu lub nie spadł z jakiejś
skały. Pamiętam, że ze zmęczenia ledwie powłóczyłem nogami i nie-wiele mnie obchodziło,
gdzie idziemy. Myślę, iż w tych trudnych chwilach to sam Allach prowadził mnie poprzez te
bezludne bezdroża, zachowując dla jakichś innych celów — jakkolwiek Ibn Fahad
powiedziałby na pewno, że mędrcy na próżno łamaliby sobie nad tym głowy.
Teraz już wszyscy z nas wiedzieli, że podąża za nami ów cień, że czai się on w pobliżu
ogniska każdej nocy, słuchając i czekając. Szczególnie peszyło to Jelonka, któremu podczas
opowiadania wyraźnie drżał głos. Nawet jego wesołe opowiadania pełne były okropności, aż
do chwili gdy któryś z nas nie podjął opowieści, wprowadzając lepszy nastrój.
Abdallah stawał się coraz bardziej obojętny i zimny, niczym krzepnący tłuszcz. Ani jego
cynizm, ani jego wyrachowanie nie sprawiały większego wrażenia na istocie, która podążała
za nami, jego zaś szyderstwa nie mogły zmusić jej do zaprzestania pościgu. Nie uczestniczył
on w opowiadaniu baśni, siedział milczący i szedł zawsze z dala od innych. Mimo
zagrażającego nam wszystkim wielkiego nie-bezpieczeństwa, jak tylko się dało unikał on
naszego towarzystwa, choć zauważyłem, iż kiedy Jelonek podejmował wątek jakiejś
opowieści, Abdallah słuchał uważnie, przyglądając się chłopcu. Lecz ostatecznie niewiele
sobie robił z tego, co dla nas wszystkich było sprawą życia i śmierci, nie racząc nawet pomóc
wlokącemu się za innymi Ibrahimowi.
Dziesiątej nocy, licząc od śmierci Nizama i Ha-meda, zaczęło nam brakować wątków
opowiadania. Byliśmy udręczeni ciągłym niepokojem i sami wyglądaliśmy już jak cienie.
Koło północy, w najciemniejszej godzinie nocy, Walid al-Salameh ciągnął opowieść o
jakimś mało znaczącym spisku, który uknuto dawnymi czasy na dworze cesarza Dariusza,
władcy perskiego. Ibn Fa-had nachylił się ku mnie i zniżył głos tak, by nikt nie mógł go
usłyszeć.
— Zauważyłeś — szepnął — że nasz gość dzisiaj się nie pojawił?
— Oczywiście, spostrzegłem to — odparłem — ale nie jest to dobry omen. Jeśli nasze
opowieści już go nie ciekawią, to może być znowu dla nas groźny.
Spojrzałem na parę młodych Armenitów, którzy leżeli objęci, pogrążeni w śnie, potem na
Ibrahima, skręconego niewygodnie, z lewym ramieniem na temblaku zrobionym z czyjegoś
turbanu, a jednocześnie pochylonego w przód, jakby uczepił się słów wezyra.
— Obawiam się, że masz słuszność — odpowiedział Ibn Fahad i wydał z siebie skrzeczący,
bolesny chichot. — Przed nami jeszcze dobre trzy al-bo cztery dni drogi, do tego trudnej
drogi (chyba że los nam pomoże), nim dotrzemy do krańca tych gór i wejdziemy w doliny,
gdzie może ta szatańska istota da nam wreszcie spokój.
— Ibn Fahadzie — powiedziałem, potrząsając głową na widok ściągniętej, bladej twarzy
Jelonka. — Boję się, że nie damy sobie rady...
Jakby na potwierdzenie mych obaw, Walid prze-rwał opowieść, gwałtownie kaszląc. Dałem
mu się napić wody, ale po kilku łykach nie podjął on opowieści i siedział, patrząc ponuro na
las, jak zabłąkany.
— Dobry wezyrze, czy możesz mówić dalej? — spytałem.
Nie odpowiedział, zacząłem więc szybko coś gadać, starając się podjąć wątek rozpoczętej
baśni, któ-rej nie znałem i której początku nie słuchałem. Wy-czerpany Walid opadł na plecy,
oddychając nierówno. Abdallah cmoknął z niesmakiem językiem. Gdybym nie ciągnął
opowieści, byłbym go uderzył.
Kiedy ostatecznie udało mi się odnaleźć wątek i wymyślić ciąg dalszy knowań z czasów
króla Da-riusza, nagle przeszył nas wszystkich niczym zimny wiatr porażający strach. Na
skraju polany ukazał się cień.
Wampir znów się pojawił.
Walid jęknął i usiadł, kuląc się przy ognisku. Na chwilę zabrakło mi słów, ale zaraz dalej
ciągnąłem opowieść. Jarzące się oczy przyglądały się nam bez zmrużenia powiek; a cień
zadrżał, jakby rozpostarł ogromne skrzydła.
Nagle Jelonek zerwał się na nogi, lekko się zataczając. Straciłem znowu wątek opowieści i
patrzyłem na niego zdumiony.
— Ty potworze! — wrzasnął. — Diabelskie na-sienie! Dlaczego nas dręczysz? Dlaczego,
dlaczego, dlaczego?
Ibn Fahad wyciągnął rękę, aby go powstrzymać, ale młodzieniec odskoczył niczym
spłoszony rumak.
Usta miał otwarte, jego oczy wychodziły z ciemnych oczodołów.
— Ty bestio! — krzyczał. — Dlaczego zabawiasz się z nami tak okrutnie? Dlaczego po
prostu nie zabijesz mnie, nie zabijesz nas wszystkich i nie uwolnisz nas od tego strasznego,
strasznego...
Z tymi słowy ruszył przed siebie — oddalając się od ogniska — w stronę istoty, która czaiła
się na skraju lasu.
10) Nowy głos
— Skończ z nami od razu! — krzyknął Jelonek i upadł na kolana o kilka kroków od
jarzących się czerwono oczu, łkając jak dziecko.
— Głupcze, wracaj! — wrzasnąłem. Nim zdążyłem podnieść się, aby go stamtąd odciągnąć
— a przysięgam na Allacha, że byłbym to uczynił — rozległ się gwałtowny, głośny trzask i
czarny cień zniknął; latarnie jego oczu zgasły. Gdy prowadziliśmy drżącego chłopca z
powrotem do ogniska, coś nagle zaszeleściło w koronach drzew. Po przeciwnej stronie
ogniska jeden z najbliższych konarów ugiął się naraz pod ciężarem wielkiej czerwonookiej,
czarnej istoty. Usłyszeliśmy jej okropny, kraczący głos.
Minęło kilka chwil, nim przerażeni zdaliśmy sobie sprawę, że ten głęboki, zgrzytliwy
dźwięk to była mowa — słowa zaś były arabskie!
— To... wy... sami... — powiedział wampir — chcieliście... grać w ten... sposób...
Zdumiewające, ale przysiągłbym, że istota ta nigdy przedtem nie mówiła naszym językiem,
nigdy go nawet nie słyszała, zanim my nie zagubiliśmy się w tych górach. Coś w załamaniach
jego głosu, w jego dziwnych wahaniach wskazywało, że wampir nauczył się naszego Języka,
słuchając przez wszystkie te noce opowiadanych przez nas przy ognisku baśni.
— Demonie! — krzyknął przeraźliwie Abdal-lah. — Jakim stworzeniem jesteś?
— Ty... bardzo dobrze... wiesz, czym... jestem, człowieku. Może żaden z was nie wie, jak
ani dlaczego... ale już wiecie, kim jestem.
— Dlaczego? Dlaczego nas dręczysz? — krzyknął Jelonek, skręcając się w silnym uścisku
Ibn Fa-hada.
— Dlaczego... wąż zabija... królika? Wąż nie... nienawidzi. Zabija, żeby żyć, tak jak ja... tak
jak wy.
Abdallah postawił chwiejny krok do przodu.
— My nie mordujemy ludzi ot tak sobie, diabelskie nasienie!
— U-u-urzędniku! — czarny kształt warknął i zeskoczył z drzewa. — Zamknij swoją głupią
gębę! Prowokujesz mnie!
Jego głos zadrżał gniewnie.
— Przeklęci ludzie! Nawet teraz prowokujecie mnie bardziej niż wam wolno, wy nędzne
robaki! Dość!
Wampir zawahał się, po czym ponownie wskoczył na drzewo. Z szelestem liści przemknął
po jego konarach. Zanim zdążyłem znaleźć swój miecz, stworzenie to ponownie przemówiło
z wysoka:
— Ten chłopiec pytał, dlaczego „bawię się" wami. Nie bawię się. Jeśli nie zabijam, cierpię.
Bardziej niż dawniej. A jednak wbrew temu, co mówi urzędnik, nie jestem istotą
pozbawioną... pozbawioną ludzkich uczuć. Coraz mniej pragnę was zabić. Po raz pierwszy
od wieków słyszałem ludzkie głosy, które nie były krzykami strachu. Zbliżyłem się do ludzi
bez oszczekiwania ich psów i słuchałem, co mówią. To niemal to samo, jakbym znów poczuł
się człowiekiem.
— I tak chcesz okazać nam swoje upodobania? — zapytał wezyr Walid, dzwoniąc zębami.
— Z-z-zabijając nas?
— Jestem tym, kim jestem — rzekł potwór. — Lecz mimo wszystko zapragnąłem waszego
towarzystwa. Przypomina mi ono o rzeczach dawno już za-pomnianych. Proponuję, żebyśmy
dobili... targu. Poszli o... zakład.
Podobnie jak Ibn Fahad, znalazłem wreszcie miecz, lecz obaj wiedzieliśmy, że nie jesteśmy
w sta-nie zabić tej istoty — czerwonookiego demona, który mógł skakać na wysokość pięciu
łokci, a także nauczył się naszego języka w ciągu dwóch tygodni. Jeśli była to jedna z Istot
Ognia, takich jak dżiny i ifryty, to nie mogliśmy jej zabić.
— Żadnych układów z szatanem! — Abdallah splunął.
— O co ci chodzi, dziwna istoto? — zapytałem, zdumiony w głębi ducha, że tak
nieprawdopodobna rozmowa może mieć w ogóle miejsce na tym świecie. — Nie zwracaj
uwagi na tego... — ugryzłem się w język — ... świątobliwego męża.
Abdallah spojrzał na mnie jadowicie.
— A zatem posłuchajcie — rzekł stwór i znowu zdało się, że rozwija skrzydła. —
Słuchajcie. Muszę zabijać, by żyć, mnie zaś śmierć dosięgnąć nie może. Tak właśnie jest. Ale
daję wam teraz szansę na bezpieczne opuszczenie mego królestwa, tej górskiej krainy.
Przystąpmy do zawodów, idźmy o za-kład, jeśli wolicie; jeśli wy zwyciężycie mnie,
odejdziecie wolno, ja zaś powrócę do tych zasiedziałych, gnuśnych wieśniaków z dolin.
Oczy Sossi zabłysły, nozdrza jej drgnęły, jakby zrozumiała te słowa. Wampir nie był więc
jedynym, który nauczył się czegoś z naszych nocnych opowieści.
Ibn Fahad zaśmiał się gorzko.
— To znaczy, że mamy z tobą walczyć? Niech i tak będzie!
— Strzaskałbym ci kręgosłup jak uschłą gałąź — zakrakała czarna postać. — Nie, przez
tyle nocy trzymaliście mnie z daleka waszymi opowieściami, i to właśnie one umożliwią wam
bezpieczny powrót. Przystąpmy do zawodów, które spełnią moje pragnienie: będziemy starać
się, aby opowiedzieć najbardziej żałosną historię. Rozumiecie? Najsmutniejszą. Oto mój
warunek. Każdy z was może opowiedzieć jedną historię, ja również opowiem tylko jedną.
Jeśli którakolwiek z waszych opowieści prze-wyższy moją, odejdziecie bez przeszkód.
— A jeżeli przegramy? — krzyknąłem. — I kto rozsądzi o tym?
— Wy sami możecie być sędziami — powiedział, a jego głęboki, niski głos przybrał tony
ponurego rozbawienia. — Jeżeli potraficie spojrzeć mi w oczy i stwierdzić, że
opowiedzieliście historię bardziej ponurą niż moja... cóż, wtedy po prostu wam uwierzę.
— Lecz jeżeli przegracie — ciągnął — wtedy jeden z was zostanie mi oddany jako ofiara...
ja zaś spożyję go na waszych oczach. Oto moje warunki, w przeciwnym razie będę polował
na was wszystkich po kolei — gdyż prawdę mówiąc, zaczęły mnie już nużyć te wasze bajki.
Ibn Fahad rzucił mi niespokojne spojrzenie. Jelonek i inni wpatrywali się w demona z
niemym przerażeniem i zdumieniem.
— Powiemy... powiemy ci, co postanowiliśmy, jutro o zachodzie słońca — rzekłem. —
Musimy mieć trochę czasu do namysłu i omówienia wszystkiego.
— Jak chcecie — powiedział wampir. — Lecz jeśli przyjmiecie moje wyzwanie, gra musi
zacząć się natychmiast. Zostało nam niewiele czasu.
To rzekłszy, roześmiał się głucho, jakby z wnętrza pnia spróchniałego drzewa i zniknął.
11) Zakład o życie
Ostatecznie musieliśmy przystać na to, czego żądał potwór. Była to bowiem jedyna
możliwość ocalenia naszego życia. Wiedzieliśmy, że wampir nie mylił się w swoich
przewidywaniach — siedząc nocą przy ognisku, nie trudziliśmy się już opowiadaniem baśni.
Jeśli dotąd jakiś czar sprawił, że wampir trzymał się z daleka, to teraz nic nas przed nim już
nie chroniło.
Podczas marszu — staraliśmy się bowiem iść możliwie jak najdalej w ciągu tego, być może,
ostatniego dla jednego z nas dnia — usiłowałem przy-wołać z pamięci ponure opowieści, ale
nie przychodziło mi nic do głowy, co mogłoby ocalić nam życie. W ciągu kilku ostatnich
nocy opowiadałem baśni i wykorzystałem każdą opowieść, jaką kiedykolwiek usłyszałem w
życiu, nigdy jednak nie szło mi dobrze ich wymyślanie, co poświadczyć może obecny m Ibn
Fahad. (No śmiało, uśmiechnij się, stary przyjacielu.)
Przypomniałem sobie wówczas o ciemnookiej kobiecie, którą widziałem przelotnie tylko
raz w życiu. Odczuwałem głęboki smutek, że nigdy Już nie uda mi się jej zobaczyć, iż nigdy
nie poczuję słodkiego bogactwa jej pachnideł o woni aloesu, ambry i piżma, nie dotknę
płatków kwiatów roztartych jej dłonią. Ogarnął mnie tak niespodziewany i wielki smutek, że
byłem pewien, iż przyjdzie mi do głowy jakieś opowiadanie, choć jeszcze nie wiedziałem, o
czym ono będzie mówić.
Ibn Fahad jako pierwszy zgłosił się, że chce opowiedzieć swoją baśń. Zapytałem go, co to
za opowieść, lecz nie chciał nic powiedzieć.
— Pozwól mi zachować jej treść na odpowiednią chwilę — rzekł.
Również wezyr Walid miał coś do opowiedzenia, co — jak mniemał — nadawało się do
zawodów.
Kurkę n i Sossi rozmawiali ciągle ze sobą w swym gardłowym języku, rzucając na nas
ukradkowe spojrzenia. Widziałem w nich stale żal i urazę, których nie zatarła — jak mi się
wydawało — ta upiorna wędrówka. W końcu Kurken oświadczył:
— My również mamy do opowiedzenia baśń, jedną na nas dwoje.
— Moje rany i kalectwo pozwoliły mi inaczej spojrzeć na świat — odezwał się z wolna
Ibrahim, Jakby mówienie sprawiało mu równą trudność, jak chodzenie. — Przypomniałem
sobie baśń, którą chciałbym opowiedzieć, chociaż nie podobała mi się ona ani jej nie
rozumiałem, kiedy usłyszałem ją po raz pierwszy.
Ciągle łamałem sobie głowę nad mą opowieścią, gdy również Jelonek powiedział, iż
przypomniał sobie odpowiednią baśń. Rzuciłem na niego długie, badawcze spojrzenie, na
jego różowe policzki, oczy z długimi rzęsami i spytałem, cóż on może wiedzieć o
prawdziwym smutku. Zanim jeszcze to powiedziałem, uprzytomniłem sobie, że to
niestosowne pytanie wobec grożącej nam śmierci lub czegoś równie strasznego. Ale było już
za późno, by je odwołać.
Jelonek nie zwrócił na mnie uwagi. Siedząc ze skrzyżowanymi po turecku nogami, składał i
rozkładał swój płaszcz. Wreszcie podniósł na mnie wzrok i powiedział:
— Opowiem smutną historię o miłości. Wszystkie najsmutniejsze opowieści są o miłości.
Abdallah cały czas uśmiechał się szyderczo. Myśl, iż jeśli nam się nie uda i jego skwaśniala
twarz będzie ostatnią rzeczą na ziemi, którą zobaczę, napawała mnie większym
przygnębieniem niż jakakolwiek smętna baśń.
Szliśmy tak szybko, jak było to możliwe, jakby w nadziei, że wbrew wszelkim
przewidywaniom uda nam się uciec od tych posępnych, mglistych gór. Kiedy jednak zapadł
mrok wieczoru, góry otaczały nas wciąż milczącym murem. Rozbiliśmy obóz na wierzchołku
wielkiej, stojącej samotnie skały, jakby ta naturalna osłona mogła się na coś przydać, gdyby
nadchodząca noc okazała się nocą naszej klęski.
Zaledwie zdążyliśmy rozpalić ognisko i słońce skryło się za górską grań, gdy konary drzew
zakołysały się pod podmuchem zimnego wichru. Wiedzieliśmy, nie patrząc jeden na drugiego
i nic do siebie nie mówiąc, że wampir przybył.
——- Czy postanowiliście już coś?
Dobiegający nas od drzew chrapliwy głos brzmiał dziwnie, jakby przemawiający starał się
mówić lekko i beztrosko, lecz w tych zimnych dźwiękach słyszałem tylko śmierć.
—- Tak — odpowiedział Ibn Fahad, podnosząc się. — Przyjmujemy zakład. Czy chcesz już
zacząć?
— O, nie — rzekł stwór i wydał z siebie dziw-ny, trzepoczący dźwięk. — To by pozbawiło
nasze zmagania... niepewności, nieprawdaż? Nie, żądam, abyście to wy rozpoczęli.
— Zatem ja będę pierwszy — powiedział Ibn Fahad, spoglądając na nas w oczekiwaniu
potwierdzenia. Ciemna postać zbliżyła się gwałtownie ku nam. Nim zdołaliśmy zerwać się na
nogi, wampir przystanął, oddalony zaledwie o kilka kroków.
— Nie bójcie się — zgrzytnął. Z bliska jego głos wydawał się Jeszcze bardziej niesamowity
i wytężony. — Podszedłem bliżej, aby lepiej słyszeć waszą opowieść i zobaczyć
opowiadającego, ale dalej już nie podejdę. Zaczynaj.
Wszyscy oprócz mnie wpatrzyli się w ogień, obejmując kolana i odwracając oczy od
mrocznej postaci, która zasiadła obok nas. Pomiędzy mną a potworem było ognisko, dlatego
też czułem się nieco bezpieczniej, niż gdybym siedział tak jak Walid, Ibra-him czy Abdallah,
mając bestię za swoimi plecami.
Wampir siedział zgarbiony, jakby naśladując naszą postawę. Na oczy nasunięty miał kaptur,
tak że przez szczelinę widać było tylko migotanie purpurowego światła, niczym na wpół
zagasłej głowni. Istota ta była jednolicie czarna — lecz nie tak, jak czarni są Afrykanie, lecz
ciemna jak przypalona stal, mroczna jak wejście do jaskini. Widoczne na niej były ślady
śmierci od zarazy. Odziana była w łachmany, zbutwiałe i plugawe, stęchłe niczym stary
chleb. Tylko skrzywienie jej pleców świadczyło, że jest to straszne, żyjące stworzenie —
wielki, czarny owad gotów do skoku.
12) Opowieść Ibn Fahada
Przed wielu laty — mówił Ibn Fahad — podróżowałem jakiś czas po Egipcie. Byłem
wówczas ubogi, dlatego wędrowałem wszędzie tam, gdzie płacono za zbrojne usługi.
Znalazłem w końcu zajęcie w domowej straży pewnego bogatego kupca w Aleksandrii.
Byłem z te-go zadowolony, lubiłem przechadzać się po ruchliwych ulicach wielkiego miasta,
tak odmiennego od wsi, w której się urodziłem.
Któregoś letniego wieczoru zawędrowałem na nie znaną mi ulicę. Wychodziła ona na mały
plac, przed frontonem starego meczetu. Placyk wypełniony był ludźmi; byli tu kupcy i
handlarki rybami, kilku kuglarzy, ale większość zgromadzonych stała stłoczona przed
meczetem.
Przeciskając się przez plac, pomyślałem zrazu, że wkrótce rozpoczną się modły, ale do
zachodu słońca pozostało jeszcze trochę czasu. Być może, rozważałem, jakiś znakomity
imam przemawia ze stopni meczetu. Zbliżywszy się jednak, zauważyłem, iż cały tłum
spogląda ku górze, wykręcając szyje, jakby zmierzające ku zachodowi słońce zatrzymało się
nagle na wieży minaretu. Jednak zamiast słońca na tle cebulowatej kopuły świątyni widać
było sylwetkę człowieka, który zdawał się wpatrywać w horyzont.
— Kto to jest? — zapytałem stojącego obok gapia.
— To Ha'arud al-Emwija, sufi — odpowiedział, nie spuszczając oka ze szczytu wieży.
— Czy się mocno trzyma? — pytałem dalej. — Nie spadnie?
— Popatrz — odpowiedział.
Spojrzałem.
I w tej prawie chwili, ku mojemu przerażeniu, mała, ciemna postać sufiego Ha'aruda
wyprostowała się gwałtownie, po czym runęła jak kamień z wierzchołka minaretu. Zaparło mi
dech, podobnie jak kilku innym stojącym obok mnie, lecz reszta tłumu stała, milcząc w
skupieniu.
Wówczas stało się coś niewiarygodnego. Spadający z wieży świątobliwy mąż rozłożył
szeroko ramiona na podobieństwo ptasich skrzydeł i zamiast opadać, począł szybować w
powietrzu. Wysoko ponad tłumem wyrównał swój lot, po czym pomknął w górę, unosząc się
z wiatrem niczym liść, kręcąc się, koziołkując, by w końcu wylądować na ziemi łagodnie jak
kłaczek puchu. W czasie jego lotu cały tłum krzyczał: „Bóg jest wielki! Bóg jest wielki!"
Gdy sufi dotknął ziemi swymi bosymi stopami, ludzie oto- czyli go, dotykali jego
zgrzebnych, wełnianych szat i wykrzykiwali jego imię. On zaś milczał, stojąc i uśmiechając
się. Ludzie wkrótce zaczęli się roz- chodzić, rozprawiając z ożywieniem.
— Ależ to doprawdy niezwykłe! — powiedzia łem do człowieka stojącego obok mnie.
— On lata tak przed każdym świętem — odpowiedział i wzruszył ramionami. — Dziwię
się, że nie słyszałeś dotąd o sufim Ha'arudzie al-Emwija.
Postanowiłem porozmawiać z owym zdumiewającym człowiekiem. Kiedy tłum rozproszył
się, podszedłem do niego i zaprosiłem na filiżankę herbaty. Z bliska wyglądał bardzo
zwyczajnie, co było dość zaskakujące wobec wielkiej łaski, jaką musiał obdarzyć go Allach.
Przyjął zaproszenie z uśmiechem i poszliśmy razem do herbaciarni w pobliżu, na ulicy
Tkaczy.
— Wybacz mi moją szczerość, ale co sprawia -— zapytałem — że spośród wszystkich
świątobliwych mężów ty jeden cieszysz się tak niezwykłym darem?
Spojrzał na mnie znad filiżanki herbaty, którą trzymał w ręku, i uśmiechnął się szeroko.
Miał z przodu tylko dwa zęby.
— To poczucie równowagi — odpowiedział.
Zdziwiłem się.
— Kot też ma wyczucie i równowagę — rzekłem — ale musi przecież czekać, aż gołąb
wyląduje, żeby go mógł złapać.
— Mam na myśli inny rodzaj równowagi — po-wiedział. — Równowagę pomiędzy
Allachem a szatanem, którą, jak wiesz, Allach Wszechwiedzący stworzył dla zachowania
stanu bardzo subtelnej równości oddziaływania.
— Zechciej mi to wyjaśnić, panie.
Zamówiłem dla nas wino, lecz Ha'arud odmówił jego picia.
— Wszystko opiera się na dokładnych obliczeniach — stwierdził. — Dotyczy to również
mojego latania. Wielu bardziej świątobliwych ode mnie mężów spada na ziemię jak kamień.
Są również tacy, którzy żyją tak plugawię, iż są w stanie zawstydzić samego diabła, lecz i oni
nie potrafią wznieść się w powietrze. Tylko ja, niech mi będzie wybaczone, jeśli zabrzmi to
zarozumiale, odkryłem równowagę doskonałą. Tak więc każdego roku przed różnymi
świętami podliczam sumiennie swoje rachunki, po czym stosownie do wyniku tych obliczeń
dopuszczam się drobnych grzeszków bądź, jeśli trzeba, dokonuję dobrych uczynków i aktów
wiary, dopóki ich ciężar nie wyrówna się i nie zostanie dokładnie wyważony. I kiedy potem
skaczę z meczetu, ani Al-lach, ani szatan nie mogą rościć sobie praw do mojej duszy,
utrzymują mnie więc przy życiu, abym dożył godziny, w której spór ów da się rozstrzygnąć.
Uśmiechnął się znów i wypił herbatę.
— Jesteś więc... czymś w rodzaju szachownicy, na której grają Bóg i diabeł? — spytałem
zakłopotany.
— Tak, latającej szachownicy — roześmiał się.
Rozmawialiśmy jeszcze przez dłuższą chwilę. Cienie na ulicy Tkaczy wydłużyły się, lecz
sufi Ha'arud uparcie obstawał przy swoim wyjaśnieniu. Musiałem jednak wyglądać jak ktoś,
kto w nie nie wierzy, gdyż na koniec powiedział, abyśmy udali się na szczyt minaretu, by mi
rzecz udowodnić.
Byłem trochę pijany, on zaś — choć wypił je-dynie herbatę — zdawał się dziwnie
podniecony. Szliśmy w górę po wielu wijących się schodach, aż wreszcie wspięliśmy się na
wąski gzyms, otaczający jak koroną szczyt minaretu. Chłodne, nocne powie- trze otrzeźwiło
mnie gwałtownie.
— Uznaję słuszność wszystkich twoich zasad — powiedziałem. — Zejdźmy już stąd.
Ale Ha'arud nie zwrócił uwagi na moje słowa i posunął się krok ku skrajowi przepaści.
Uniósł się niczym bańka mydlana sto stóp nad za-kurzonymi ulicami miasta.
— A więc to sprawa równowagi — powiedział z wielkim zadowoleniem.
— Czy jednak pokaz ten wystarczy, aby zrównoważyć pychę, z jaką ukazujesz swe
umiejętności? — zapytałem.
Było mi zimno i chciałem już zejść; pragnąłem również przerwać ów niezwykły pokaz.
Jednak usłyszawszy moje pytanie, Ha'arud zmarszczył czoło, jakbym powiedział coś, o czym
sam nie pomyślał. W chwilę później z okrzykiem zdumienia runął w dół i zniknął mi z oczu.
Zginął, roztrzaskawszy się na kamiennych stopniach meczetu.
Ibn Fahad, skupiony na opowieści płynącej z głębi jego wspomnień, poruszył drwa w
ognisku.
— Tak więc przedstawia się problem subtelnej równowagi — rzekł i potrząsnął głową.
Przenikliwy szept naszego mrocznego gościa przy-wrócił nas do rzeczywistości.
— Ciekawe — zgrzytnął stwór. — Smutne, tak. Czy wystarczająco smutne? Zobaczymy.
Kto z was następny?
Po tych beznamiętnych słowach przeszył mnie zimny, jak w gorączce, dreszcz.
Sossi, która w czasie opowiadania Ibn Fahada siedziała bez ruchu okryta fałdami czarnego
tajlasanu, poruszyła się, odsłaniając twarz.
— Jesteśmy gotowi — powiedziała po arabsku, silnie akcentując słowa, po czym spojrzała
na Kurkena, który skinął głową.
13) Kurkena i Sossi
Opowieść zaczęła Sossi. Mówiła głosem cichym i miękkim, ale większość użytych przez
nią słów pochodziła z jej niemile brzmiącego języka. Potem tłumaczył to Kurken, pytając
Walida o niektóre wyrazy, jak na przykład słowo „kalif'. Jednak kiedy słuchałem ich, ów
dwugłos ginął wobec treści opowiadanej baśni.
Żyło kiedyś dwoje starych małżonków, którzy nie mieli dzieci — zaczęła Armenitka.
Kobieta modliła się do Boga, mówiąc: Boże, dajesz nam pożywienie i schronienie. Dałeś nam
wszystko prócz dziecka. Błagam Cię, Boże, daj nam dziecko. Dziecko z ziemi, dziecko z
deszczu, dziecko z ognia, dziecko-cień. Będziemy kochać każde, jakim nas obdarzysz.
Wreszcie Bóg wysłuchał jej modlitw i dał kobiecie dziecko-cień. Każdego dnia dziecko-
cień rosło tak, jak inne rosną przez cały miesiąc, przez miesiąc zaś tak, jak inne przez cały
rok. Jednak dziecko-cień widać było tylko w dzień. W nocy, gdy wszystko staje się cieniem,
dziecko-cień znikało, chyba że znajdowało się blisko miejsca, w którym w domu pali się
ogień, tam, gdzie jest jasno od ognia. Tylko tam było je widać, lecz jeśli odeszło od ognia,
znikało. Jego rodzice nie wiedzieli, czy przebywając w ciemnościach, ich dziecko jest żywe
czy martwe. Jednak kochali oni bardzo dziecko-cień i nazywali je błogosławieństwem Boga.
Uczyli je, czym jest honor i tradycja rodu.
Gdy chłopiec podrósł na tyle, aby móc pracować w polu, był już tak silny, że mógł orać rolę
bez pomocy wołów.
Ojciec zmarł, pozostawiając matkę opiece dziecka-cienia.
Pewnego dnia chłopiec-cień wybrał się na targ, aby sprzedać wełnę. Po drodze spostrzegł
drzewo brzoskwiniowe, rosnące za murem. Gałąź pełna owoców podobnych do porannego
słońca zwisała nad drogą. Aby skosztować brzoskwiń, chłopiec musiał wspiąć się na mur.
Stanąwszy na jego wierzchołku, zobaczył w ogrodzie córkę kalifa, która siedziała obok
fontanny i splatała warkocze. Była tak piękna, że jego serce napełniło się miłością do niej.
Dziewczyna spojrzała w górę i spostrzegła go. Podeszła do muru. Chłopiec-cień dał jej
zerwaną z drzewa brzoskwinię, potem zeskoczył i oddalił się biegiem.
— Matko — rzekł do starej kobiety, wróciwszy do domu. — Widziałem dziś tę, którą
pragnę poślubić. Idź do pałacu i poproś kalifa o jej rękę.
— Dobrze, mój synu — odpowiedziała i poszła do pałacu, aby prosić kalifa o rękę jego
córki.
— Kimże jesteś, kobieto w łachmanach, że prosisz o moją córkę dla swego syna? — rzekł
kalif i rozkazał sługom, aby ją oćwiczyli kijami.
Chłopiec-cień zasmucił się, ujrzawszy sponiewieraną matkę. Nie prosił już, by ponownie
poszła do pałacu, lecz nazajutrz nie wziął nic do ust. Matka nie chciała, by się tak smucił i
poszła znowu do pałacu kalifa.
Kałif rozkazał swym sługom zbić ją jeszcze okrutniej.
Ujrzawszy matkę, chłopiec-cień popadł w jeszcze większy smutek. Ale córka kalifa skradła
już jego serce. Nadal więc nic nie jadł, toteż jego matka udała się do pałacu po raz trzeci.
Kalif wielce się rozgniewał, lecz pojął, że owa kobieta będzie stale wracać, mimo otrzymanej
chłosty. Postanowił więc dać jej synowi zadanie niemożliwe do spełnienia, aby pozbyć się ich
obojga i rzekł:
— Jeśli twój syn przyniesie mi dzban wody ze strumienia, który płynie tuż obok domu
słońca, wówczas będzie mógł poślubić moją córkę.
Matka powtórzyła słowa kalifa chłopcu-cieniowi.
Następnego dnia spakował on żywność na drogę i przywiązał sobie na plecach
najpiękniejszy ze dzbanów swojej matki. Wyruszył ku zachodowi, tam, gdzie znajduje się
dom słońca. Szedł za dnia, nocą zaś znikał.
Po czterdziestu dniach wędrówki znalazł na koń-cu świata głęboką jamę w ziemi. Zapalił
pochodnię, żeby nie zniknąć i wszedł w nią.
Głęboko pod ziemią napotkał cudowny strumień wody białej niczym mleko, lśniącej jak
księżyc. W pobliżu stał dom zbudowany z białego kamienia, pokrytego złotymi literami,
otoczony drzewami. Chłopiec poczuł woń dojrzałych owoców i usłyszał śpiew ptaków. Na
dziedzińcu przed owym domem siedziała matka słońca, czekając na powrót syna.
Chłopiec-cień czekał na zapadnięcie nocy. Woda była tak świetlista, że jej blask mógł
uchronić go przed zniknięciem nawet po zachodzie słońca. Również łatwiej byłoby mu
zaczerpnąć wody po zachodzie.
Wkrótce słońce zstąpiło znanym chłopcu przejściem pod ziemię i podeszło do matki, która
objęła je i poprowadziła do domu. Gdy drzwi zamknęły się za nimi, chłopiec-cień napełnił
dzban wodą ze strumienia.
Woda świeciła jak słońce, kiedy więc wspinał się w górę przekopem, nie zniknął. Usłyszał
za sobą wołanie matki słońca:
— Kto zaczerpnął mojej wody? Ty złodzieju! Ra-no mój syn odnajdzie cię! On widzi
wszystko!
Chłopiec-cień powędrował z powrotem do do-mu, za dnia kryjąc się przed słońcem, nocą
zaś wykorzystując słoneczną wodę, by oświetlić sobie drogę. Szedł tak przez czterdzieści
nocy, ukrywając się przed słońcem, które kiedyś było jego przyjacielem. W końcu przybył do
domu, gdzie oczekiwała go jego matka. Ucałowała go, po czym razem udali się bez zwłoki do
kalifa.
Kalif nie mógł złamać swej obietnicy. Kiedy chłopiec-cień podał mu dzban pełen wody ze
słonecznego strumienia, skinął na znak zgody głową.
Nazajutrz chłopiec-cień oraz córka kalifa pobrali się. Wesele trwało siedem dni i siedem
nocy. Ostatniego dnia kalif wniósł dzban z wodą słoneczną, by wypić ją wraz ze wszystkimi
gośćmi. Opowiedział im także, w jaki sposób chłopiec-cień zdobył tę wodę.
Świecąc wysoko na niebie, słońce usłyszało wszystko, wiedziało już teraz, kto jest
złodziejem,
— Nigdy już nie zaświecę nad chłopcem-cieniem — powiedziało słońce. Na oczach panny
młodej i swojej matki, chłopiec-cień zniknął na za-wsze, pozostawiając za sobą tylko
ciemność.
Gdy ucichły głosy młodych Armenitów, zapadła chwila głębokiej ciszy. Młoda para
spojrzała po sobie, marszcząc brwi, jak gdyby mieli jeszcze więcej do opowiadania. Kurken
otoczył ramieniem plecy Sossi, oboje wpatrzyli się uporczywie w wampira.
Jego oczy rozbłysły, milczał przez chwilę. Zdawało się, jakby ponad jego plecami wyrosły
nagle zwinięte skrzydła, niczym osłona przed nocnym niebem.
— Smutne — powiedział wreszcie. — Lecz nie podoba mi się to gadanie o słońcu. Czy
było to wystarczająco smutne? Zobaczymy. Kto następny?
— Ja... ja jestem następny... — odezwał się Jelonek głosem napiętym jak cięciwa łuku. —
Czy mam zacząć?
Wampir nic nie odpowiedział, pochylił tylko czarną bryłę swej głowy. Młodzieniec
odkaszlnął i zaczął opowiadać.
14) Historia Jelonka
Był sobie kiedyś... — zaczął Jelonek i zawahał się przez chwilę, po czym mówił dalej: —
Żył kiedyś młody książę imieniem Zufik, młodszy syn wielkiego sułtana. Nie widząc dla
siebie przyszłości w królestwie ojca, wyruszył w daleki świat w poszukiwaniu szczęścia.
Wędrował przez wiele krajów, widział wiele dziwnych rzeczy i słyszał wiele nie-zwykłych
opowieści.
Któregoś dnia opowiedziano mu o pobliskim sułtanacie, którego władca miał niezwykle
piękną córkę, swe jedyne dziecko kochane i strzeżone jak źrenica oka.
Kraj owego sułtana od szeregu lat cierpiał od straszliwej bestii, wielkiego, białego lamparta,
jakiego nikt nigdy jeszcze nie widział. Budził on taką grozę, że zabijał bez trudu
przerażonych strachem myśliwych, którzy chcieli zapędzić go w pułapkę, a był przy tym tak
przebiegły, iż porywał dzieci z kołysek, gdy ich matki były pogrążone we śnie. Wszyscy
mieszkańcy sułtanatu żyli w ciągłym strachu; sułtan zaś, którego najdzielniejsi i najsilniejsi
wojownicy polegli, próbując zabić ową bestię, doprowadzony był do skrajnej rozpaczy.
Wiedziony wreszcie resztką zdrowego rozsądku, kazał ogłosić na bazarze, że mąż, który
zabije białego lamparta, dostanie w nagrodę córkę sułtana o imieniu Rassorii, a wraz z nią
tron królewski po śmierci starego władcy.
Książę Zufik wiedział, iż najlepsi młodzi mężowie tego kraju oraz z krajów ościennych,
jeden po drugim znaleźli śmierć w pazurach lamparta lub... lub... w jego paszczy...
(W tym miejscu Jelonek zawahał się, jak gdyby obraz błyszczących zębów, który wywołał
w wyobraźni, przypomniał mu nagle o naszym położeniu. Wezyr Walid wyciągnął rękę i
łagodnie poklepał młodzieńca po ramieniu, aby ów uspokoił się, by móc podjąć od nowa
opowieść.)
Tak więc — Jelonek przełknął ślinę — młody książę Zufik wybrał się w podróż do tego
kraju i wkrótce na dworze sułtana obwieszczono jego przybycie.
Władca ów był starym, zmęczonym człowiekiem; ogień dawno już zgasł w jego zapadłych
oczach. Władzę sprawował w istocie blady młodzieniec o pociągłej twarzy imieniem Sifaz,
który był kuzynem księżniczki. Gdy Zufik oznajmił sułtanowi swój zamiar zabicia lamparta,
podobnie jak uczyniło to wcześniej wielu ochotników, oczy Sifaza zabłysły.
— Bez wątpienia zginiesz tak, jak inni — po-wiedział — ale możesz podjąć próbę. Jeśli
wyko-nasz zadanie, otrzymasz nagrodę.
Wówczas po raz pierwszy Zufik zobaczył księżniczkę Rassorii i w jednej chwili zdobyła
ona jego serce.
Włosy jej były czarne i lśniące niczym krucze pióra, na jej oblicze zaś sam Allach musiał
patrzeć z upodobaniem, myśląc „Oto szczyt moich dokonań". Jej delikatne ręce przypominały
gołębie, które szukają schronienia na jej łonie, a w jej brązowych oczach można było utonąć
bez nadziei ratunku — doznał tego również Zufik. A przy tym nie pomylił się, sądząc, że
dziewczyna podziela jego uczucia, zauważył bowiem płomienne spojrzenie, jakim go
obdarzyła.
Spostrzegł je także Sifaz i jego wąskie usta skrzy-wiły się w czymś w rodzaju uśmiechu.
Zmrużył swe żółte oczy.
— Zaprowadźcie księcia do jego komnaty, gdzie może teraz udać się na wypoczynek i
obudźcie go o wschodzie księżyca. Ostatniej nocy słyszano ryk lamparta w pobliżu murów
pałacu.
Gdy obudzono Zufika, był już wieczór. Książę usłyszał zduszony ryk lamparta pod swoim
oknem. A kiedy wyjrzał przez okno, przypinając broń do pasa, spostrzegł biały cień,
przemykający się w cieniu drzew znajdującego się w dole ogrodu. Książę chwycił sztylet i
przeskoczył przez framugę okna.
Nie zdążył jeszcze dotknąć stopami ziemi, gdy nagle z ciemności ogrodu wyskoczył na
niego ze straszliwym warczeniem wielki lampart i zatrzymał się przed nim. Był ogromny —
większy niż jakikolwiek inny dziki kot, którego Zufik widział czy o którym słyszał, jego futro
lśniło niczym kość słoniowa. Bestia skoczyła z wysuniętymi pazurami, i ledwie Zufik zdążył
rzucić się na ziemię, gdy zwierzę przeleciało nad nim jak chmura, obrzucając go tylko swym
gorącym oddechem. Lampart zawrócił i sko-zył ponownie, w tej samej chwili psy pałacowe
zaczęły gwałtownie ujadać. Tym razem pazury bestii rozdarły księciu pierś, przewracając go
na ziemię. Krew zalała koszulę Zufika, tryskając obficie, a on sam ledwie mógł podnieść się
na nogi. Stanął przyparty plecami do muru ogrodu; lampart wolno zbliżał się do niego, jego
oczy żółte jak lampki oliwne żarzyły się niczym ognie piekielne.
Nagle na odległym końcu ogrodu dał się słyszeć głośny trzask: psy sułtana wyłamały
ogrodzenie i pędziły już między drzewami. Lampart zawahał się — Zufik prawie widział, jak
bestia rozważa co czynić — po czym warcząc, przeskoczył przez mur i zniknął w
ciemnościach nocy.
Zufika znaleziono, opatrzono i złożono w łożu. Księżniczka Rassorii, która zapałała wielką
miłością do młodzieńca, gorzko płakała, siedząc przy nim i błagała go gorąco, aby powrócił
do swej ojczyzny i odstąpił od swego zamiaru. Jednak mimo osłabienia Zufik ani myślał dać
za wygraną i odrzucił namowy księżniczki, twierdząc, iż zapoluje na bestię następnej nocy.
Sifaz wyszczerzył zęby w uśmiechu i wyprowadził księżniczkę z komnaty. Zufikowi wydało
się, że jej blady kuzyn pogwizduje z zadowolenia.
W ciemnościach nocy przed samym świtem Zufik, nie mogąc zasnąć z powodu bólu z
odniesionych ran, usłyszał, jak drzwi jego komnaty otwierają się cicho. Ze zdumieniem w
nocnym gościu rozpoznał księżniczkę, która skinieniem nakazała mu zachować milczenie.
Zamknąwszy drzwi, rzuciła się ku niemu, okrywając jego dłonie i twarz pocałunkami,
wyznając mu swą miłość i błagając, aby natychmiast wyjechał. Książę odrzekł, iż ją kocha
również, lecz przypomniał, że honor nie pozwala mu zrezygn-wać z wytyczonego sobie celu,
nawet za cenę życia.
Widząc, że niemożliwe jest, by młody książę porzucił swe zamiary, Rassorii wyjęła z fałd
sukni czarną strzałę, okutą srebrem i zakończoną bełtem z piór sokoła.
— Weź więc tę strzałę — powiedziała. — Lampart ów to bestia zaczarowana i w żaden
inny sposób nie można go zabić. Jedynie srebro może prze-bić jego serce. Weź zatem ową
strzałę, a będziesz mógł spełnić twoje przyrzeczenie.
Co powiedziawszy, wymknęła się z komnaty.
Następnej nocy Zufik znów usłyszał ryk lamparta w ogrodzie, lecz tym razem wziął także
łuk i strzałę. Nie miał zamiaru użyć jej, gdyż wydawało mu się to niemęskie, lecz kiedy bestia
znowu go zraniła i gdy złamał trzy miecze bez widocznego skutku, nałożył wreszcie srebrną
strzałę na cięciwę łuku i — kiedy bestia natarła na niego znowu -— wypuścił pocisk. Strzała
wbiła się w serce lamparta; zwierzę wydało z siebie przeraźliwy ryk i wskoczyło na mur
ogrodu, zostawiając za sobą śmiertelny, krwawy ślad.
Rankiem Zufik udał się do sułtana, aby go prosić o pomoc kilku ludzi, którzy mieli pójść
wraz z nim śladem krwi aż do legowiska bestii i potwierdzić jej śmierć. Sułtan był gniewny,
gdyż jego wezyr, blady kuzyn księżniczki, nie reagował na sułtańskie wez-ania. Jednak kiedy
wszyscy schodzili do ogrodu, z okien sypialni w pałacu rozległ się donośny krzyk, krzyk
śmiertelnej agonii. 2 sercami pełnymi lęku Zufik, sułtan i cały dwór pospieszyli na górę i tam
znaleźli Sifaza.
Blady mężczyzna podniósł drżący, poplamiony czerwienią palec i skierował go na Zufika;
wszyscy spoglądali na niego z przerażeniem.
— O n to zrobił — ten obcy! — krzyknął Sifaz.
W ramionach Sifaza spoczywało ciało księżniczki Rassorii, z której piersi wystawała czarna
strzała.
Gdy Jelonek skończył swoją opowieść, zaległa długa cisza. Chłopiec siedział
wyprostowany, jakby pod wpływem opowiadania przybyło mu odwagi.
— Ach... — rzekł wreszcie wampir. — Miłość i jej cena... czy takie jest przesłanie owej
baśni? Albo chodzi tu może o działanie srebra na istoty nad-przyrodzone? Nie ma obaw, mnie
to nie dotyczy, nie lękam się ani srebra czy stali, ani żadnego innego metalu.
Stwór wydał z siebie drażniący, zgrzytliwy dźwięk, który miał być śmiechem. Mimo że
życie moje było może zagrożone, byłem zdumiony, iż tak szybko nauczył się on tak
doskonale władać naszym językiem.
— Cóż — rzekł wampir powoli. — Smutne. Ale... czy wystarczająco smutne? Znów jest to
istotne pytanie. Jaka Jest wasza następna... opowieść?
Zgarbiłem się, aby ukryć dreszcz lęku i odrazy. Dla bestii była to tylko zabawa.
Ibrahim, który (podobnie jak Abdallah) z uwagą słuchał Jelonka, kiedy ten snuł swoją baśń,
wzruszył ramionami i skrzywił się z bólu. Kiedy ból minął, Ibrahim spojrzał na wampira.
— Jestem gotów — powiedział.
15) Baśń Ibrahima niewolnika
O dziwna, nieprzenikniona istoto — zaczął Ibrahim — oraz wy, zebrani tu towarzysze moi,
wie-dzcie, iż przed wieloma laty w mieście Kairze na-stąpiło zdumiewające i straszne
zdarzenie. W mieście tym mieszkał wielki mistrz jubilerski i płatnerski, który oddawał się z
upodobaniem obróbce różnych metali za pomocą ognia. Woń rozgrzanego metalu była dla
niego niczym najsłodsze pachnidła. Z radością wytwarzał ozdoby dla kobiet, by podnosiły
piękno ich włosów, diademy, by podkreślić miejsce, w którym mieszkają ludzkie myśli,
pierścienie, by ożywić palce, naszyjniki, by zdobiły kobiece szyje i piersi. Mówiono o nim, że
potrafi wyryć imię Al-lacha na najmniejszym ogniwie najdelikatniejszego łańcuszka, tak że
ktokolwiek ów łańcuszek nosił, był zabezpieczony przed złym wzrokiem; kolczyki zaś jego
wyrobu w kształcie księżyca miały chronić nakładających je przed śmiercią. Powiadano, że
wy-konane przez niego sztylety żądają krwi, a miecze potrafią ciąć marmur i nie tępić się
przy tym.
Sława jego wielkiej sztuki rozniosła się daleko i szeroko.
Pewnego dnia do warsztatu mistrza przybył jakiś nieznajomy i powiedział:
— Wykonaj dla mnie laskę z najczystszego srebra, lecz także mocną niczym damasceńska
stal i ozdób ją gwiazdami, półksiężycami i tchnij w nią czar, by odegnać zło, a dam ci za to
tysiąc dinarów. Lecz przedtem pozbądź się wszystkiego z warsztatu — masz tu bowiem tylko
metale podlejszego gatunku. Musisz kupić na targu najlepsze srebro.
Co powiedziawszy, odszedł, zabierając ze sobą zebrane przez mistrza inne metale.
Ten zaś ogromnie ucieszył się z owego zamówienia, które niewątpliwie stanowiło
wyzwanie dla jego sztuki, a także obietnicę sowitej zapłaty. Po-rzuciwszy swe inne prace,
oddał się bez reszty wy-konaniu doskonałej 'asa, czyli laski. Udał się na targ i zakupił
najczystsze i najdroższe srebro, po czym przyniósł je do swej pracowni. W pracy nad laską
zastosował wszystkie swe arkana, wszelkie znane mu tajniki zawodu, biegłość rąk i całe swe
serce; toteż siódmego dnia laska wykonana ściśle wedle wskazań nieznajomego była gotowa.
Spoglądając na swe dzieło, mistrz powiedział:
— Na Allacha, oto z pewnością najcudowniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek udało mi się
zrobić.
Tegoż wieczoru do warsztatu przybył nieznajomy i rzemieślnik pokazał mu laskę.
— Więc to — krzyknął nieznajomy, chwytając laskę — to coś nazywasz skończoną pracą?!
— Uniósł laskę i ze złością uderzył nią w kowadło z tak wielką siłą, że laska rozpadła się na
dwie części. — Za taką obrazę należy mi się zapłata krwi! — wykrzyknął nieznajomy i
złotym sztyletem obciął małe palce u obu dłoni mistrza.
— A teraz — powiedział — zrobisz dla mnie flakonik do przechowywania szminki do rzęs,
która
poprawia wzrok i oczyszcza oczy. Flakonik ten musi być na całej powierzchni misternie
otoczony filigranami tak cienkimi jak włosy dziewczyny, ułożonymi w kształt kwiatów, jakie
rosły w wiszących ogrodach Babilonu.
— Ależ panie! — zakrzyknął rzemieślnik - ogrody te zbudowano przed tysiącem lat i od
niemal tylu lat już nie istnieją. Skąd mam wiedzieć, jakie tam kwiaty rosły?
— Przyjmiesz to zamówienie i pamiętaj, że mój sztylet jest głodny krwi — powiedział
nieznajomy i wyszedł z kuźni.
Mistrz popatrzył na arcydzieło, którego kawałki leżały na podłodze, a potem na swoje
okaleczone dłonie, pozbawione małych palców. Opatrzył rany. Serce mu zamierało, gdyż nie
wiedział, jak pracować tak bolącymi rękami, lecz niewykonanie zamówienia niosło ze sobą
wielką groźbę. Przez krótką chwilę myślał o spakowaniu całego dobytku, zabraniu żony,
dzieci, pieniędzy i wyjeździe z Kairu; z jego umiejętnościami byłby bez wątpienia wszędzie
dobrze przy-jęty. Ale było coś takiego w owym mrocznym nieznajomym, co mówiło mu, iż
nie ma ucieczki.
Zabrał się więc do pracy.
Pracował pilnie siedem dni i siedem nocy, aby przekuć srebro w najcieńszą nić, by ułożyć tę
nić w najdelikatniejsze kwiaty i by otoczyć nimi flakonik z najlepszego kutego srebra, z
koreczkiem w kształcie liścia. W gorączce pracy zapomniał o bólu, al-bowiem stała się ona
dla niego i strawą, i napojem, schronieniem i grzejącym ogniskiem; gdy zaś wre-szcie
doprowadził do połysku swe dzieło, z zadowoleniem stwierdził, iż była to najpiękniejsza
rzecz, jaką kiedykolwiek wykonał.
Wieczorem tego dnia pojawił się nieznajomy i krzyknął:
— Gdzie mój flakonik?!
I choć w głębi serca nasz mistrz był przekonany, iż flakonik ów był prawdziwym
arcydziełem, to jednak ręce mu drżały, gdy podawał go nieznajomemu.
Przez chwilę przybysz przyglądał się uważnie flaszeczce, delikatnie obracając ją w
dłoniach, jakby oceniał jej wartość. Przez tę chwilę mistrz nabrał nadziei. Wtedy nieznajomy
nieoczekiwanie rzucił cudowną flaszeczką o podłogę i krzyknął z wściekłością:
— Co to jest?
Nastąpił na flakonik ciężkim butem i zmiażdżył go.
— Obrażasz mnie tym plugastwem!
Zobaczywszy, jak jego dzieło ulega zniszczeniu, rzemieślnik zaczął głośno krzyczeć. W
odpowiedzi nieznajomy rzucił się na niego, wyciągnął z pochwy złoty sztylet i pochwyciwszy
go za ręce, odciął mu oba kciuki.
— A teraz — powiedział — zrobisz dla mnie sztylet, który nigdy się nie stępi, niezależnie
od tego, jak będę go używał, nawet do cięcia diamentów. Oddasz mu część twej duszy. A
ponieważ ów ziemski ogień, który płonie w twojej kuźni, jest nieczysty, wezmę go z sobą.
Musisz ubłagać niebiosa o naprawdę czysty płomień.
Co powiedziawszy, odszedł. Ogień na palenisku zagasł.
Pozostając w ciemnościach, mistrz opatrzył jak mógł swe rany; zrozumiał wreszcie, iż
nieznajomy daje mu niemożliwe do wykonania zadania. Nie znał bowiem żadnego metalu,
który byłby odporny na zetknięcie z diamentem, nie wiedział również, w jaki sposób można
przekazać duszę metalowi (choć przecież dokonał już tego wcześniej, wykonując flakonik i
laskę). Nie miał także pojęcia, w jaki sposób obrobić metal bez ognia. Kiedy wezwał syna,
aby ten rozpalił ogień, okazało się, iż ogień nie chce się palić w jego kuźni. Jego życie i cały
dorobek legły w gruzach; pozbawiony był palców, a więc także swej biegłości. Przez dłuższą
chwilę dawał upust swej rozpaczy, w końcu zaś zamknął warsztat i wysłał rodzinę, by modliła
się i błagała Boga o ratunek pod Bramą Zwycięstwa.
Wszystko to niezmiernie uradowało innego rzemieślnika, którego warsztat sąsiadował z
pracownią nieszczęśnika. Człowiek ten, z powodu mniejszej biegłości w rzemiośle, ponosił
coraz większe straty. Uprosił więc czarodzieja z Zachodu, aby ten nasłał na jego rywala ifryta,
za nic mając to, że sąsiad miał zrujnowane życie, że utracił wszystko, że postradał swoje
marzenia przez przerażającą, demoniczną i nienasyconą istotę...
Głos Ibrahima ucichł; niewolnik zdrową dłonią chwycił się za unieruchomione ramię.
Pojąłem te-raz, czym była dla niego utrata możliwości wykonywania pracy — ale było to
również coś, czego nie chciałem do końca zrozumieć.
Wampir odwrócił twarz od ogniska, tak że przez chwilę nie było widać jego czerwonych
oczu. Wpatrywał się w ziemię. Potem podniósł wzrok na nas.
— Smutne to, być może. Nie jestem pewien, czy zrozumiałem wymowę tej opowieści. Czy
jest ona wystarczająco smutna? Wy sami osądzicie. Kto następny?
Serce ścisnął mi lodowaty skurcz. Siedziałem bez ruchu. I wtedy przemówił Walid al-
Salameh.
— To ja — powiedział i wziął głęboki oddech. — Ja będę opowiadał.
16) Opowieść wezyra Walida al.-Salameha
Jest to wydarzenie prawdziwe — rozpoczął wezyr — czy też tak o nim mówiono. Zdarzyło
się ono w czasach mego dziada, on zaś usłyszał to od jednego z jego uczestników. Dziad
opowiadał mi tę historię jako przypowieść mającą być ostrzeżeniem.
Był kiedyś pewien stary kalif, człowiek rzadkich zdolności i wielkiego szczęścia. Władał
krajem nie-wielkim, lecz zamożnym — krajem, który upodobało się Allachowi obsypać
licznymi dary. Kalif ów miał najlepszego dziedzica, jakiego można mieć: odpowiedzialnego,
a jednocześnie dzielnego, kochanego przez lud nie mniej gorąco niż sam kalif. Miał on wielu
innych synów oraz dwieście pięknych żon, tudzież armię mężnych wojowników -—
przedmiot zazdrości wszystkich sąsiadów. Jego skarbiec wypełniony był po belki stropowe
złotem i klejnotami, pniami wonnego drzewa sandałowego, kością słoniową i zwojami
najpiękniejszych tkanin. Pałac owego kalifa wznosił się nad źródłem pachnącej, przeczystej
wody; powiadano, iż musi być ono źródłem życia, tak bowiem szczęśliwym i kochanym
mężem był kalif. Jedynym jego zmartwieniem było to, że sędziwy wiek pozbawił go wzroku,
lecz jego ślepota była przecież niewielką zapłatą za wszystkie błogosławieństwa Allacha.
Któregoś dnia kalif przechadzał się po ogrodzie, wdychając upojny zapach kwitnących
drzew pomarańczowych. W tym samym czasie w ogrodzie prze-bywał także syn kalifa,
młody książę, który nieświadom obecności ojca rozmawiał ze swą matką, pierwszą żoną
kalifa.
— On jest już strasznie stary — mówiła kobieta. — Nie mogę już znieść jego dotyku, budzi
we mnie wstręt.
— Masz słuszność, matko — odparł syn, kalif zaś w tym czasie ukrył się za drzewami i
słuchał zdumiony. — Mnie przyprawia również o mdłości jego widok, gdy siedzi cały dzień,
ślini się nad miską lub błąka się na pół ślepy po pałacu. Ale cóż możemy zrobić?
— Myślałam o tym długo — powiedziała żona kalifa. — Przez wzgląd na nas samych i na
naszych bliskich powinniśmy go zabić.
— Zabić go? — rzekł syn. — No cóż, trudno mi o tym mówić, lecz chyba masz rację.
Ciągle jednak żywię jakieś uczucie do niego, więc zróbmy to szybko, aby nie zadawać mu
cierpień.
— Dobrze. Ale trzeba to zrobić zaraz, nawet dzisiejszego wieczoru. Jeśli miałabym czuć
jego zepsuty oddech choćby przez jedną noc jeszcze, to sama tego nie przeżyję.
— A zatem dziś wieczór — zgodził się syn i oboje odeszli, pozostawiając ślepego kalifa
drżącego z gniewu i przerażenia za drzewem pomarańczowym. Nie wiedział on, że
przedmiotem rozmowy tych dwojga był stary piesek pokojowy żony kalifa, wyłysiało,
owrzodzone stworzenie w bardzo podeszłym wieku.
Kalif udał się zatem do swego wezyra, jedynego człowieka, któremu — jak sądził — mógł
zaufać w tym świecie zdradzieckich synów i żon, rozkazując mu uwięzić i bezzwłocznie ściąć
ową parę. Zdumiony wezyr spytał o przyczynę takiego rozkazu, lecz kalif odrzekł tylko, iż
posiada niepodważalny dowód na to, że oboje zamierzają go zgładzić i objąć po nim tron.
Wezyr uczynił tak, jak mu nakazano, cicho i szybko pojmał kalifowego syna i jego matkę,
po czym oddał ich katu, poddawszy wcześniej torturom, w celu wy-dobycia zeznań i imion
wspólników, których jednak nie wymusił na nieszczęśnikach.
Pełen smutku wezyr udał się do kalifa i powiadomił go, iż zadanie zostało wykonane, co
starzec przyjął z zadowoleniem. Wkrótce jednak wieść o tym, co zaszło, rozeszła się po
pałacu, a wtedy bracia ściętego księcia poczęli szemrać na postępek ojca. Wielu z nich uznało
starca za szalonego, gdyż wierność zgładzonych wobec kalifa była powszechnie znana.
Wieści o owych niepokojach dotarły do kalifa, który począł lękać się o swoje życie,
przerażony, iż inni jego synowie zechcą naśladować swego rzekomo zdradzieckiego brata.
Wezwał więc do siebie wezyra i nakazał mu uwięzić wszystkich swych synów, a następnie
ich zgładzić. Nadaremnie wezyr opierał się temu, ryzykując własne życie, lecz kalif był
nieugięty — i ostatecznie wezyr musiał wykonać rozkaz. Powrócił po upływie tygodnia
zgnębiony i roztrzęsiony.
— Rozkaz został wykonany, o władco — po-wiedział. — Wszyscy twoi synowie nie żyją.
Kalif tylko krótko czuł się bezpieczny. Wieść o szalonym gniewie jego żon wywołanym
rzezią ich synów doszła do uszu kalifa.
— Zabić je wszystkie! — rozkazał ślepy kalif.
I znowu wezyr odszedł, by wypełnić rozkaz, a wróciwszy, oświadczył:
— Wykonałem to, co nakazałeś, o władco — oświadczył. — Twe żony zostały ścięte.
Kiedy cały dwór zaczął opłakiwać nową masakrę, kalif rozkazał swemu wezyrowi postąpić
podobnie z dworzanami.
— Rozkaz wykonano, władco — zapewnił wezyr kalifa w dwa tygodnie później. Jednak ten
lękał się teraz gniewu mieszczan, wydał więc rozkaz wezyrowi, by z pomocą wojska
wszystkich wymordował. Wezyr tym razem sprzeciwił się słabo, po czym oddalił się.
— Wykonane, o władco — usłyszał kalif po miesiącu. Nagle przyszło mu na myśl, iż wraz
ze śmiercią jego synów, żon i dworzan, główne zagrożenie stanowią teraz dla niego sami
żołnierze. Nakazał wezyrowi rozsiewać kłamliwe wieści wśród wojska, tak aby żołnierze
zaczęli zabijać się wzajemnie, po czym zamknął się w swojej komnacie, by tam bezpiecznie
przeczekać walki. Gdy minęło półtora miesiąca, wezyr zastukał do jego drzwi.
— Spełniło się, o władco.
Przez chwilę kalif wydawał się zadowolony. Wszyscy jego wrogowie nie żyli, on sam zaś
przebywał w bezpiecznym schronieniu: nikt nie mógł go zabić czy skraść jego skarbów, lub
zająć jego tron. Jedyną ciągle jeszcze żywą osobą, która wiedziała, gdzie kalif się ukrył, był...
jego wezyr.
Po omacku odszukał klucz, którym zamknął się w komnacie. Lepiej zapobiec
niebezpieczeństwu, iż ktoś mógłby podstępem skłonić go do wyjścia. Wypchnął kluczyk
szparą pod drzwiami i nakazał wezyrowi wyrzucić go tam, gdzie nikt go nigdy nie znajdzie.
Kiedy wezyr powrócił, kalif wezwał go, aby zbliżył się do zamkniętych drzwi.
— Wezyrze — powiedział kalif przez dziurkę od klucza — nakazuję ci zabić samego
siebie, al-bowiem jesteś ostatnim z żyjących, którzy są dla mnie zagrożeniem.
— Zabić się, mój władco? — osłupiał wezyr. — Zabić samego siebie?
— Właśnie — odparł kalif. — Idź i uczyń tak. Taki jest mój rozkaz.
Zapadła długa cisza, i wreszcie wezyr powiedział:
— Zgoda i na to.
Po czym znów nastąpiła cisza.
Przez długi czas kalif siedział w ciemościach, triumfując w zaślepieniu — wszyscy, którym
nie ufał, byli martwi. Jego wierny wezyr wykonał wszystkie rozkazy, a teraz zabił samego
siebie...
Lecz nagle przyszła mu do głowy straszna myśl: a jeśli wezyr nie wykonał polecenia? A
może wszedł w układ z wrogami kalifa i kłamał, mówiąc o ich śmierci? Jak poznać prawdę?
Na tę myśl kalif o mało nie zemdlał z przerażenia.
Zdobył się jednak na tyle odwagi, by odszukać drogę ku zamkniętym drzwiom komnaty.
Przyłożył ucho do dziurki od klucza i słuchał, wszędzie pa-owała cisza. Odetchnął głęboko i
przyłożył usta do dziurki.
— Wezyrze? — odezwał się drżącym głosem. — Czy wykonałeś to, co ci nakazałem? Czy
zabiłeś się?
— Tak, o władco — nadeszła odpowiedź.
Kończąc swoją opowieść, która była równie przerażająca, jak smutna, wezyr Walid pochylił
głowę, jakby był zawstydzony lub wyczerpany. Ibn Fahad dorzucił drew do ogniska, lecz jego
światło nie odstraszyło naszego nieproszonego gościa. Mimo że szukałem otuchy w cieple
ogniska, to wyciągając ręce w kierunku ognia, nie mogłem pozbyć się uczucia mrozu
skuwającego moje serce. Nie wiedziałem przecież, czy opowieść wezyra od-niesie jakiś
skutek; lecz przede wszystkim wiedziałem, że oto nadeszła wreszcie moja kolej w
opowiadaniu baśni.
Mimo więc wyczerpania się w ciągu ostatnich dziesięciu dni moich zdolności twórczych,
mimo osłabienia, które odczuwałem z braku snu, nadszedł dla mnie czas próby.
(Tak, tak, Ibn Fahadzie, możesz się uśmiechać. Masz słuszność; nigdy specjalnie nie kryłem
się ze swoim zdolnościami. I naprawdę sądziłem, że to moja baśń uratuje nam życie, nie
mogłem więc zrezygnować z opowiedzenia jej.)
Toteż kiedy bestia skierowała na mnie swe szkarłatne spojrzenie, pociągnąłem łyk wody, by
wypłukać usta — i rozpocząłem.
17) Baśń Masrura
W dawno minionych i niepamiętnych czasach — mówiłem — żył sobie pewien
młodzieniec, który całe swe życie spędził w strasznej biedzie. Harował w pocie czoła za
innych, poniżany i upokarzany, żebraków prosił o jałmużnę i służył niewolnikom. A jednak
chodził po ulicach miasta z błyszczącymi oczyma, radując się dniem, w którym los obdarzył
go szczyptą przypraw do ryżu lub łupiną granatu, do której przylegało jeszcze kilka ziarenek
owocu. Zawsze jednak poszukiwał sposobności, by polepszyć swoją dolę i doskonalić siebie.
Zdarzyło się któregoś dnia, że bogata dama, o oczach pięknych jak noc, okryta zasłoną w
srebrne księżyce i której szarawary, obszyte maleńkimi dzwoneczkami, zmieniały jej chód w
muzykę, za-trzymała się przed młodzieńcem, siedzącym na targowisku z torbą, którą znalazł
na śmietniku.
Dama rzekła:
— Weź swą torbę i chodź za mną.
Młodzieniec wstał natychmiast, dziękując Allachowi za łaskę; kobieta ze srebrnymi
koronkami, z ciężką sakiewką (widział ją bowiem, jak kołysała się pod płaszczem
nieznajomej), kobieta roztaczająca tak wspaniały zapach, który sprawiał, że wszystko wokół
niej stawało się czyste i nieskalane, z ukrytych jej włosów unosiła się woń jaśminu, różą i
aloesem pachniał jej strój — a więc kobieta taka z pewnością sowicie go wynagrodzi, gdy
tylko wy-pełni Jej życzenie.
Poprowadziła go przez całe miasto aż do drzwi jakiegoś sklepu i kazała mu czekać na
zewnątrz. Starzec z opaską na jednym oku otworzył jej drzwi i dama weszła do wnętrza.
Młodzieniec nie stracił ich jednak z oczu, choć nie widział, co zaszło między nimi, stali
bowiem do niego odwróceni. W chwilę później kobieta wyszła ze sklepu, wręczyła
młodzieńcowi pakunek owinięty w biały jedwab.
— Włóż to do swojej torby i chodź za mną — powiedziała.
Poszedł więc, przy czym była to najdziwniejsza wędrówka, jaką dotąd odbył. Przechodzili
przez bramy, których nigdy przedtem nie widział, przecinali puste podwórka o dziwnych
znakach namalowanych na ścianach domów, wstępowali w wąskie uliczki i cieniste aleje,
których istnienia nigdy nie podejrzewał, choć całe swe życie spędził w tym mieście i sądził,
że zna tu każdy zaułek.
Dotarli wreszcie do budynku o czerwonych drzwiach i zatrzymali się. Na wezwanie kobiety
po-jawił się niewolnik i upadł przed nią na twarz.
— Chodź — powiedziała do młodzieńca, który wszedł za nią do wnętrza, gdzie panował
taki zbytek, o jakim nigdy nawet nie słyszał w opowieściach ani nie śnił w żebraczych snach.
Od bogactwa kolorów draperii i wykładanych mozaiką podłóg, które widać było w miejscach
nie pokrytych cudownymi dywanami, od pawich piór stojących w wazonach, od zapachu
wybornego jedzenia i upajającego kadzidła
— Siadaj — rzekła dama i młodzieniec posłusznie usiadł. Podała mu najwspanialsze owoce,
słodycze, orzechy, kawę i jeszcze więcej, znacznie więcej...
Młodzieniec, który w swym dotychczasowym życiu jadł rzeczy, których nawet nie tknąłby
lepiej od niego żyjący człowiek, miał tego wieczoru poczucie, iż zakosztował niebiańskich
potraw, lecz widział tak-że kształty tej, która mogłaby usługiwać w rajskim ogrodzie. Przez
cały czas owinięty jedwabiem pakunek spoczywał nie opodal.
Wreszcie młodzieniec skończył posiłek. Idąc z niewolnikiem ku drzwiom, nie miał już teraz
powodu, by zostać, poza nurtującą go ciekawością i pożerającą go tęsknotą. Podziękował
więc nieznajomej damie i jej niewolnikowi za gościnne przyjęcie i odszedł w głąb nocy.
Krótko po tym wydarzeniu nasz młodzieniec został żołnierzem. Po kilku latach służby
kalifowi znalazł się daleko od ojczyzny i szedł ciągle dalej, sypiając na deszczu, przedzierając
się przez zimne góry, zagrożony straszną śmiercią i wreszcie zmuszony, by walczyć o swe
nędzne życie za pomocą opowieści... za pomocą słów.
Tajemnica pakunku owej kobiety pozostała nieodkryta. Choć tak wiele zdarzyło się od
tamtej, dawno minionej nocy — gdyż to oczywiście ja byłem owym młodzieńcem — nigdy
nie zdołałem odgadnąć, co skrywał biały jedwab i tkany srebrnymi nitkami woal. A jeśli
śmierć w tych przeklętych górach nie pozwoli mi wrócić do rodzinnego kraju, gdzie może
któregoś dnia znalazłbym odpowiedź na te pytania, to owa tajemnica kąsać będzie mą duszę
przez całą wieczność, nawet gdybym — cóż za nieprawdopodobna myśl! — dostąpił progów
raju. I myślę, że jest to najsmutniejszy ze wszystkich smutków: nie dowiedzieć się nigdy.
Gdy skończyłem, wokół ogniska zaległa cisza. Zląkłem się, że ostatecznie moja opowieść
będzie oceniona najgorzej.
W napięciu czekaliśmy, co na to powie nasz gość; jednocześnie byłem pewien, że każdy
żywił złudne nadzieje, iż nie trzeba będzie już więcej nic opowiadać, że nasz prześladowca po
prostu zniknie jak koszmar senny przegnany światłem słonecznym.
— Zamiast rozważać zalety waszych smutnych opowieści — powiedział w końcu czarny,
poszarpany kształt, potwierdzając, że to wszystko nie było snem — zamiast roztrząsać istotę
tej gry, gdy zaledwie kilka ruchów mamy za sobą, przyszedł czas, bym to ja zabrał głos. Noc
nie jest jeszcze późna, a moja baśń nie jest długa, lecz chciałbym dać wam dostatecznie dużo
czasu na wydanie osądu.
Gdy to mówił, jego oczy jarzyły się szkarłatem niczym kwitnące róże. Mgła skłębiła się
wokół ogniska przy samej ziemi, otaczając wampira płaszczem ruchomych oparów; wyglądał
niczym wielkie, czarne, gnijące jajo spowite jedwabną siecią.
— Czy mogę zacząć? — zapytała bestia. Nikt nie był w stanie wymówić choć słowo. —
Znakomicie więc...
18) Baśń wampira
Moja baśń jest to opowieść o pewnym dziecku — zaczął wampir -— dziecku urodzonym w
starożytnym mieście nad brzegiem wielkiej rzeki.
Było to tak dawno, że nie tylko owo miasto obróciło się w pył, lecz również miasta
wznoszone kolejno na jego ruinach, osiedla i wielkie warowne twierdze z kamienia zmełł
bezlitosny młyn czasu, zamieniając je w drobiny rozwiewane przez wiatr.
Dziecko to mieszkało w glinianej chacie krytej trzcinową strzechą. Lubiło ono bawić się z
rówieśnikami w mieliznach leniwie płynącej, brunatnej rzeki, w czasie gdy jego matka prała
odzież i plotkowała z sąsiadkami.
Lecz również to miasto wzniesiono na szczątkach starszych od niego siedzib ludzkich. W
resztkach jednej z nich — wielkiej, rozrzuconej masie potrzaskanych murów — bawiły się
czasem dzieci. I tam właśnie chłopiec ów, będąc trochę starszy... niemal w wieku naszego
młodego towarzysza... zaprowadził piękną, o oczach łani dziewczynę.
Miał być po raz pierwszy z dziewczyną — miało to być jego wprowadzenie w świat
kobiecych tajemnic. Serce biło mu mocno, gdy patrzył na idącą przed nim dziewczynę, na Jej
smukłe, opalone ciało, na którym światło i cień rysowały tygrysie pasy, gdy mijali rozbite i
połamane kolumny. I wtedy dziewczyna spostrzegła coś i krzyknęła, chłopiec podbiegł do
niej.
Jego towarzyszka oszalała prawie ze strachu, szlochała głośno i wskazywała na coś ręką.
Chłopiec stał nieruchomo, wpatrując się ze zdumieniem w czarny, pomarszczony kształt
leżący na ziemi — w wykrzywioną postać, która kiedyś mogła być człowiekiem, zasuszoną i
czarną jak kawałek skóry wrzucony do ognia. Nagle owo stworzenie otworzyło oczy.
Dziewczyna uciekła, łkając... Jednak chłopiec stał nadal, widząc, że czarna istota nie może
się poruszyć. Wydawało się, że jej usta drżą, jakby chciała coś powiedzieć; chłopiec odniósł
wrażenie, że słyszy słaby głos proszący o pomoc, błagający go o coś. Pochylił się ku niej i
wtedy ów stwór zwinął się nagle i ukąsił go, wbijając w jego nogę ostre zęby.
Chłopiec krzyknął bezradnie i poczuł, jak jego krew wpływa w obrzydliwe, wsysające ją
usta potwora. Cuchnąca ślina dostała się do ran na nodze chłopca i przeniknęła gorącem jego
ciało, gdy starał się uwolnić od uścisku napastnika. Trucizna wnikała w jego ciało; miał
wrażenie, iż serce trzepoce i zamiera mu w piersi, bezsilne niczym ranny ptak. Zrozpaczony
chłopiec szarpnął się z całej siły i uwolnił się. Czarny potwór z otwartą paszczą zwinął się w
sobie i zaczął drgać jak żuk na gorącym kamieniu. W chwilę później rozpadł się na proch i
tłuste, oleiste drobiny.
Lecz wampir trzymał mnie w swym uścisku wystarczająco długo, by zniszczyć we mnie
człowieka — Ja bowiem byłem owym chłopcem — żeby wtłoczyć we mnie swe zatrute
fluidy, wyssać ze mnie to, co ludzkie, a zamiast tego napoić mnie odrażającym,
niepożądanym winem nieśmiertelności. Mo-je serce, serce dziecka, zamieniło się w bryłę
lodu.
Tak oto stałem się tym, kim jestem dziś; w taki to sposób ginący wampir zmienił moje
jestestwo. Wyczerpany upływem tysiącleci, wybrał mnie, aby mnie zarazić swą ohydną
chorobą, po czym zginął — podobnie jak zginę ja bez wątpienia, któregoś dnia, w mocy
strasznego, ślepego, owadziego pragnienia... lecz nie zaraz. Nie dzisiaj.
Tak więc chłopiec ów, który pod każdym względem podobny był do innych dzieci —
kochany przez rodzinę, lubiący gry i zabawy, i uwielbiający słodycze — stał się mroczną
istotą, nie znoszącą słonecznego światła.
Za dnia ukrywałem się w wilgotnym cieniu skał i posępnych samotniach, w świetle
księżyca zaś pchany byłem niezmiennym, niepowstrzymanym pragnieniem ku ludzkim
siedzibom. Pierwszymi mymi ofiarami była moja rodzina — moja matka, nic nie pojmując,
rozpłakała się na mój widok, gdy stanąłem przy jej oświetlonym światłem księżyca łożu —
potem zadałem śmierć innych mieszkańcom mego miasta. Była wśród nich także owa
czarnowłosa dziewczyna, która pierzchła w popłochu, gdy ja zostałem, wpatrując się w
ginącego wampira. Przegryzałem gardła i piłem słonawą, gorącą, życiodajną krew, a usidlone,
tkwiące we mnie dziecko krzyczało bezgłośnie ze zgrozy. Czułem się tak, jak gdybym stał za
zasłoną, niezdolny poruszyć się ani zapobiec straszliwym zbrodniom, jakie dokonywały się za
moją przyczyną...
I tak mijały lata: niezliczone drobiny piasku rozsiane wzdłuż brzegów rzeki. Każde niosło
ze sobą
nieustanną konieczność zabijania, każde było straszne i porażająco podobne jedno do
drugiego. Tylko krew ludzka była mi pokarmem; strach przede mną poznały setki pokoleń.
Mimo całej mej mocy i nieśmiertelności (ostrza mieczy przechodzą bowiem przez moje
ciało jak przez dym, ogień, woda ani żadna trucizna nie mogą mnie zabić), światło słoneczne
ciągle sprawia mi ból tak rozdzierający, iż wy, śmiertelni, których cierpieniom kładzie kres
śmierć, nie jesteście w stanie tego pojąć. Królestwa powstawały i rozpadały się w proch, od
chwili kiedy po raz ostatni widziałem światło słońca. Pomyślcie o tym choćby przez krótką
chwilę, jeśli oczekujecie opowieści naprawdę smutnej! Kiedy słońce wstaje rano, ja muszę
kryć się w ciemnościach; gdy przemierzam góry w poszukiwaniu ofiar, dzielę moje
schronienie z ropuchami, ślimakami, nietoperzami i robactwem.
Ludzie są już dla mnie tylko pożywieniem. Nie znam nikogo takiego jak ja, poza ginącym
potworem, który zmienił moje jestestwo. Zapach mego własnego rozkładu stale drażni me
nozdrza.
Oto moja baśń. Nie mogę umrzeć, póki mój czas się nie wypełni, lecz któż wie, kiedy to
nastąpi? Aż do tej chwili będę zawsze samotny, bardziej samotny niż człowiek, sam ze swą
rozpaczą i bezmyślnym złem, z odrazą do siebie samego aż do końca świata i jego odrodzenia
się na nowo.
Wampir wstał, unosząc się nad nami niczym czarny żagiel rozpostarty na wietrze i
rozkładając szeroko ramiona, lub może skrzydła, jakby chciał nas zagarnąć.
— Jak porównać wasze opowieści z moją? — krzyknął. Szorstkość jego głosu wydawała się
nieco przytłumiona, mimo że mówił coraz głośniej. — Czyja historia jest więc
najsmutniejsza?
W tym odrażającym głosie słychać było ból, który przemówił nawet do mego bijącego jak
młot serca.
— Czyja jest najsmutniejsza? Odpowiedzcie! Nadszedł czas wyboru...
I w tej właśnie chwili, kiedy kłamstwo mogło ocalić mi życie... nie potrafiłem skłamać.
Odwróciłem mą twarz od drżącego, czarnego cienia, od czerwonookiej postaci w łachmanach.
Nikt spośród siedzących wokół ogniska nie odezwał się ani słowem; nawet Abdallah siedział,
milcząc, objąwszy kolana, szczękając zębami i wytrzeszczając oczy z przerażenia.
— Tak myślałem — powiedział wreszcie stwór. — Tak myślałem.
Nocny wiatr zakołysał konarami drzew ponad naszymi głowami i zdało się, że za nimi jest
już tylko wieczny mrok — nie ma ani nieba, ani gwiazd — nic, tylko nieskończona pustka.
— Dobrze więc — powiedział w końcu wampir. — Wasze milczenie jest wymowne. To ja
zwyciężyłem. — W jego głosie nie było słychać nawet najsłabszej triumfalnej nuty. — Dajcie
mi więc moją nagrodę, a ja pozwolę reszcie odejść z moich gór.
Czarny kształt cofnął się o kilka kroków.
Wszyscy spojrzeliśmy po sobie, noc kryła nasze twarze. Zacząłem coś mówić, lecz Ibn
Fahad przerwał mi gwałtownie.
— Nie ma mowy o żadnych ochotnikach. Będziemy ciągnąć losy; to jedyny sposób.
Pociął szybko cienką gałąź na osiem części, z których jedna była krótsza niż pozostałe i
ścisnął je w zamkniętej dłoni.
— Ciągnijcie — powiedział. — Dla mnie będzie ostatnia.
Zastanowiłem się przez chwilę, jakież to szaleństwo sprawiło, że zgodziliśmy się na ten
dziwny zakład i losowanie, które decydować miały o naszym życiu! Każdy z nas jednak
wyciągnął patyczek z pięści Ibn Fahada. Trzymałem swój w zaciśniętej dłoni, nie życząc
sobie, aby Allach objawił mi moje przeznaczenie. Kiedy wszyscy dokonali już wyboru,
wyciągnęliśmy przed siebie otwarte dłonie.
To młody Jelonek wybrał najkrótszy patyczek.
Zdumiewające, lecz na jego twarzy nie widać było żadnej oznaki, iż zdaje on sobie sprawę
ze swego strasznego losu: nie okazywał ani niepokoju, ani żalu, nie odpowiadał nawet na
nasze bezradne słowa i modlitwy; wstał i ruszył powoli ku czarnej postaci stojącej na
odległym końcu polany. Wampir wyszedł mu na spotkanie.
— Nie! — rozległ się nagle głośny krzyk i ku naszemu zupełnemu zaskoczeniu Abdallah
zerwał się na równe nogi i pobiegł przez otwartą przestrzeń polany, rzucając się między
młodzieńca i ledwie widoczny cień.
— On jest zbyt młody, zbyt zdolny! — krzyczał Abdallah. W jego głosie brzmiało
prawdziwe ciepienie. — Nie wołno ci tego zrobić! Weź mnie zamiast niego!
Siedzieliśmy bez ruchu, milcząc, wobec takiego nieoczekiwanego zachowania, lecz bestia
uderzyła błyskawicznie niczym żmija, jednym ciosem zwalając Abdaiłaha z nóg.
— Wy jesteście naprawdę szaleni, wy, śmiertelnicy! — zasyczał wampir. — Ten człowiek
nic nie robił, by się ratować — ani razu nie usłyszałem jego opowiadania — a Jednak teraz
rzuca się w objęcia śmierci, aby ratować innego! Szaleniec!
Potwór zostawił dławiącego się krzykiem Abdal-laha i zwrócił się ku milczącemu
Jelonkowi.
— Chodź. Wygrałem zawody i ty jesteś moją nagrodą. To dla mnie... bolesne... ale tak musi
być.
Ciemność otaczała chłopca, wciągała go w siebie.
— Chodź — rzekł wampir — i myśl o lepszym świecie, do którego zmierzasz. Wierzysz w
to przecież, nieprawdaż? No cóż, już wkrótce...
Potwór urwał.
— Dlaczego wyglądasz tak dziwnie? — zapytał wampir; w jego głosie pojawiło się coś na
kształt zaniepokojenia. — Płaczesz, a nie widzę w tobie lęku. Dlaczego? Nie boisz się
śmierci?
Jelonek odpowiedział nieprzytomnie:
— Czy ty naprawdę żyjesz już tak długo? I jesteś sam, zawsze sam?
— Jest tak jak wam powiedziałem, nie widzę powodu, by kłamać. Czy sądzisz, że
odwleczesz sprawę tymi pytaniami?
— Ach, jak Bóg może być tak bezlitosny? — wyszeptał Jelonek. Jego słowa brzmiały jak
głębokie westchnienie. Obejmująca go czarna postać zesztywniała nagle.
— Czy ty płaczesz nade mną?
— Jak można ci pomóc? — zapytał chłopiec. — Nawet Allach musi płakać nad tobą...
istotą godną litości, zagubioną w mroku i samotności...
Przez chwilę zdało się, że nocne powietrze pulsuje i drży. A potem bestia, przerywanie i
ciężko dysząc, uniosła nagle Jelonka i rzuciła go w naszą stronę; młodzieniec upadł,
zderzywszy się z jęczą-cym Abdaiłahem.
— Uciekajcie! — krzyczał wampir, a jego głos łamał się i brzmiał niczym grzmot; wydało
mi się, że słyszę w nim płacz. — Wynoście się z moich gór! Uciekajcie!
Zdumieni podnieśliśmy Jelonka i Abdaiłaha na nogi, pobiegliśmy przed siebie w dół
zbocza. Gałęzie biły nas w twarze i ręce. W każdej chwili mogliśmy się spodziewać
podmuchu skrzydeł i zimnego oddechu na naszych karkach.
— Zbudujcie sobie mocne, trwałe domy, mali ludzie — wył za nami głos podobny do
dzikiego wichru. — Będę żył długo... i któregoś dnia mogę zacząć żałować, że pozwoliłem
wam odejść!
Biegliśmy i biegliśmy przed siebie, ciągnąc jeden drugiego i niosąc Ibrahima, aż niemal
uszło z nas życie, aż do utraty tchu w płucach, aż do chwili, gdy złociste słońce wyjrzało znad
szczytów gór na wschodzie.
Epilog
Masrur al-Adan zakończył swą opowieść w ciszy, w której słychać było bicie trzydziestu
serc, po czym odsunął krzesło od stołu.
— Następnego dnia opuściliśmy góry — rzekł. — Po kilku miesiącach dotarliśmy do
Bagdadu jako jedyni pozostali przy życiu z karawany wysłanej z poselstwem do Armenitów.
— Oooch! — westchnął młody Hassan z po-dziwem i lękiem zarazem. — Co za
zdumiewająca, przerażająca przygoda! Ja bym jej nigdy nie przeżył. Straszne! A co się stało
później z waszymi towarzyszami podróży?
Masrur pogładził brodę i uśmiechnął się.
Ibn Fahad sapnął, na dobre już obudzony i rzekł:
— Język zawodzi go tylko wtedy, kiedy mowa jest o pożytkach, jakie wyniósł z owej
przygody. Stary Ibrahim, wspomagany przez Armenitkę Sossi jest mistrzem w kuchni
Masnira; jestem pewien, iż wasze żołądki potwierdzają to, że umie on przyprawiać gołębie.
Kurken został koniuszym. Oboje z Sossi dojrzeli, przytyli i przywykli do wygód w służbie
Masrura. Tych dwoje nigdy nie mogłoby się pobrać, gdyby powrócili do swej ojczyzny.
— Reszta zaś naszej karawany — Ibn Fahad nie- dbale machnął ręką — rozproszyła się po
świecie.
— Cudownie! — powiedział Hassan. — A czy... ten potwór... czy rzeczywiście
powiedział, że któregoś dnia może wrócić?
Masrur uroczyście i dostojnie skinął swoją wielką głową.
— Przysięgam na mą duszę. Nieprawdaż, Ibn Fahadzie, stary towarzyszu?
Ibn Fahad uśmiechnął się krzywo na znak po-twierdzenia.
— Tak — ciągnął Masrur. — Te słowa budzą we mnie lęk aż do dnia dzisiejszego, Wiele
nocy spędziłem bezsennie, wpatrując się w te drzwi — pokazał ręką — i zastanawiając się,
czy któregoś dnia nie otworzą się i nie stanie w nich straszna, nieszczęsna istota, wracająca z
piekła, by odebrać swą nagrodę.
— Na Allacha litościwego — westchnął Hassan.
Podczas gdy pozostali goście szeptali między so-bą w podnieceniu, Abu Jamir przechylił się
przez stół; wyglądał na rozdrażnionego.
— Hassanie — warknął — uspokój się łaskawie. Wszyscy jesteśmy wdzięczni naszemu
gospodarzowi Masrurowi za zabawienie nas, ale dla wrażliwych, bogobojnych ludzi jest
obrazą podsuwanie myśli, że w każdej chwili może zastukać do drzwi jakiś krwiożerczy ifryt
i porwać nas...
I w tejże chwili drzwi odskoczyły z łoskotem, ukazując odrażający, poskręcany kształt
ledwie widoczny u wejścia, zbryzgany czerwienią i cały drżący. Wrzask gości Masrura
wypełnił komnatę.
— Panie...? — spytała drżącym głosem ciemna postać. Stary Baba, chwiejąc się, trzymał na
ramieniu dzban wina. Drugi zaś dzban leżał rozbity u jego stóp; cenny trunek Abu Jamira
rozlał się na wszystkie strony.
— Panie — zaczął jeszcze raz Baba. — Lękam się, że rozbiłem jeden dzban.
Masrur rzucił spojrzenie na Abu Jamira, który bez zmysłów leżał jak długi na podłodze.
— Wszystko w porządku, Baba — uśmiechnął się Masrur, kręcąc czarnego wąsa. — Nie
potrzeba nam już tyle wina, jak nam się zdawało. Moja opowieść najwyraźniej zmorzyła
snem niektórych moich gości.
Koniec