LAURA LEONE
Magiczne słowa
(Ulterior motives)
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Shelley zauważyła go od razu.
Należał do tego rodzaju mężczyzn, którzy wyróżniają się nawet w największym tłumie.
Nie lubiła określenia „niedbała elegancja”, pasowało ono jednak do tego nieznajomego zbyt
dobrze, by mogła je teraz po prostu odrzucić. Mężczyzna wydawał się tak swobodny w
skrojonym na miarę garniturze i błyszczących włoskich butach, jakby się w nich urodził.
Obserwował tłum spod długich, czarnych rzęs, a jego wyraz twarzy mówił o rozbawieniu i
uprzejmym zainteresowaniu.
Sprawiał
wrażenie
człowieka
inteligentnego,
nietuzinkowego
i
obdarzonego
nienagannymi manierami. Najlepiej będzie, zdecydowała rozsądnie Shelley, po prostu
zignorować go.
Wbrew temu postanowieniu jednak, jej wzrok wciąż wędrował w stronę nieznajomego.
Po chwili zauważyła, że on także patrzy na nią.
Zdziwiony śmiałym spojrzeniem dziewczyny, mężczyzna przyglądał się jej z uznaniem i
ciekawością. Shelley nie spłoniła się i nie odwróciła. Nie akceptowała nowoczesnych
przesądów dotyczących kontaktu wzrokowego pomiędzy nie znanymi sobie ludźmi. Jeśli coś
wydawało się interesujące, uprzejmość zdawała się nakazywać, by wyrażało to także
spojrzenie.
Tym razem jednak sytuacja była zupełnie wyjątkowa. Zafascynowały ją niebieskie oczy
mężczyzny, tajemniczy uśmiech, energia promieniująca z całej jego sylwetki.
Nieznajomy ruszył powoli w jej kierunku. Shelley czuła się niczym zahipnotyzowana.
Nie miała pojęcia, co powiedzieć, gdy ten mężczyzna stanie przed nią. „Cześć” wydawało się
zbyt banalne, „Nie mogę oderwać od ciebie wzroku” zabrzmiałoby śmiesznie. Wyraz jego
oczu upewnił ją, że to on znajdzie właściwe słowa. Shelley czuła wyraźnie, że za chwilę
spotka ją coś niezwykłego.
– Uważaj! – krzyknął ktoś, a zaraz potem kelnerka potrąciła Shelley, wylewając na nią
trzy kieliszki czerwonej sangrii.
– O, nie! – zawołała Shelley.
– Och, strasznie przepraszam. Proszę pozwolić, ja to zrobię. To była moja wina... –
usprawiedliwiała się przerażona kelnerka, próbując dość chaotycznymi ruchami ratować
ubranie Shelley.
– Nic się nie stało. Proszę się tym nie martwić – odparła Shelley uspokajająco. –
Stanęłam dokładnie na pani drodze.
– Bez wątpienia tak właśnie było – zgodził się Wayne Thompson. – Czemu stałaś tam
niczym słup ogłoszeniowy?
Shelley spojrzała z zawstydzeniem na swego młodego współpracownika.
– Musisz zostać tutaj i porozmawiać z klientem. Ja pojadę do domu przebrać się. I,
proszę, wykaż choć odrobinę taktu.
Wayne powiódł wzrokiem po ogromnej sali, w której zgromadziło się kilkuset gości
potencjalnego klienta Shelley. Firma Keene International wydała to dosyć kosztowne
przyjęcie, by uczcić swój pierwszy rok w Cincinnati. Zaproszeni zostali wszyscy, których
teraz lub w przyszłości wiązać miały z Keene International interesy. Shelley, jako dyrektorka
Ośrodka Językowego Babel, starała się właśnie uzyskać kontrakt na prowadzenie dla Keene
wszystkich kursów językowych i kulturoznawczych. Umowa miała również zapewniać Babel
wyłączność na wszelkiego rodzaju tłumaczenia.
– Jak wrócisz do domu, jeśli ja zostanę tutaj? Czy nie przyjechałaś dzisiaj autobusem? –
zdziwił się Wayne.
– Tak – przyznała mu rację Shelley. O tej porze autobus jeździł w stronę jej domu
zaledwie raz na godzinę. – Kiedy wrócę, wszyscy będą się już rozchodzić – odezwała się
głośno, wyraźnie już poirytowana. Myśl, że będzie musiała zapłacić za taksówkę do domu,
była absolutnie nie do zniesienia dla osoby tak oszczędnej jak Shelley.
– Naprawdę nie mam po co tu zostawać – zauważył Wayne.
Shelley zastanowiła się nad tym przez chwilę. Wayne był księgowym i rozmowy z
klientami rzeczywiście nie należały do jego obowiązków.
– Nie – zdecydowała wreszcie. – Chcę, byś został i obserwował tego okropnego faceta.
Nie ufam mu.
– Komu?
– Chuckowi.
Wayne uniósł w zdumieniu swe jasne brwi.
– Masz na myśli Charlesa Winstona-Clarke’a?
– Tak. – Shelley rozejrzała się dokoła, lecz nigdzie nie mogła dostrzec swego rywala,
dyrektora Szkoły Języków Obcych Elitę. – Jeśli planuje dokonać ostatniej rozpaczliwej próby
uzyskania kontraktu od Keene, zrobi to dzisiaj. I chcę o tym wiedzieć.
Doświadczyła już tak wielu podstępnych, nieuczciwych i nieprofesjonalnych zagrywek ze
strony swego głównego rywala, że teraz wolała mieć go na oku.
– Shelley, wino ścieka z ciebie prosto na ten piękny dywan – zauważył Wayne.
– I zdążyłam już porządnie zmarznąć. Muszę stąd iść – stwierdziła z roztargnieniem
Shelley. Ktoś ją powstrzymywał. Ten nieznajomy. Mężczyzna, który wprawił ją w
hipnotyczny trans zakończony niefortunnym zderzeniem z kelnerką. Przerywając na moment
swą cichą wymianę zdań z Wayne’em, Shelley podniosła wzrok.
Wciąż tam był. Wydawał się niezwykle rozbawiony. Shelley popatrzyła na niego
chmurnym wzrokiem. Odpowiedział jej czarującym uśmiechem, podchodząc bliżej.
– Odwiozę cię do domu – oznajmił.
Shelley wciąż mu się przyglądała, gdy Wayne zadał najbardziej oczywiste pytanie:
– Kim jesteś?
– Jestem przyjacielem... – zawiesił głos.
– Shelley – pomogła mu.
– Shelley – powtórzył miękko, jakby odpowiadał na niezwykle ważne pytanie.
Wayne spojrzał niepewnie na Shelley. Shelley zaś z obawą przypatrywała się
przystojnemu nieznajomemu. Instynkt podpowiadał jej, że jest to najbardziej fascynujący
mężczyzna, jakiego kiedykolwiek spotkała. Rozsądek natomiast mówił, że może się on
okazać porywaczem, handlarzem niewolników czy nawet, Boże broń, zagorzałym kibicem
sportowym.
Bardzo niebezpiecznie byłoby znaleźć się z nim w samochodzie sam na sam. Mogła go
jednak nigdy więcej nie zobaczyć...
– Cóż, może...
Chwilę później Shelley i jej nowo poznany „przyjaciel” opuścili przyjęcie, kierując się do
hotelowej windy. Zanim wyszli z budynku, mężczyzna zapytał Shelley, czy zostawiła w
szatni płaszcz.
– Nie, podwiózł mnie Wayne.
Nieznajomy otworzył drzwi i wyszli na zewnątrz. Kwietniowe powietrze było przyjemne,
lecz mimo wszystko zbyt zimne, by spacerować w samej tylko bluzce, do tego mokrej.
Mężczyzna zauważył drżenie Shelley.
– Mogłabyś wrócić do środka i zaczekać na mnie – zaproponował. – Przyjadę po ciebie
nie później niż za minutę.
Zgodziła się skwapliwie. Zmarzła, a poza tym w ten sposób zyskiwała jeszcze chwilę, by
zdecydować, czy rzeczywiście chce wsiąść do samochodu obcego mężczyzny, który poderwał
ją na przyjęciu, nawet jeśli było to bardzo eleganckie przyjęcie. Zanim odszedł, posłał jej
jeszcze ostatnie rozbawione spojrzenie. Jakby znał jej myśli i wiedział, że i tak zdecyduje się
z nim pojechać mimo wszystkich wątpliwości.
Z jego ruchów, podobnie jak ze słów, przebijała pewność siebie. Shelley zauważyła, że
mówi bez jakiegokolwiek akcentu. Po wielu latach studiów nad językiem, Shelley
momentalnie zauważała tego rodzaju szczegóły. W ten sposób mówili często ludzie, którzy
wychowywali się w dwu lub więcej krajach, ponieważ brakowało im stałego modelu mowy
potocznej.
Nigdy przedtem nie przeżyła tego rodzaju fascynacji od pierwszego wejrzenia i chciała
teraz dowiedzieć się, co też tak bardzo ją zaintrygowało. Może nie była nigdy najlepsza z
matematyki, nie zawsze też udawało się jej nadążać za wszystkimi nowinkami światowej
mody, potrafiła jednak poznać się na ludziach. Od chwili gdy zobaczyła tego mężczyznę po
raz pierwszy, wyczuwała, że to niewątpliwie piękne ciało należało do człowieka o równie
interesującym wnętrzu.
Wierny swemu słowu, nieznajomy po chwili zajechał przed hotel. Nawet jeśli Shelley
była jeszcze niezdecydowana, widok samochodu przekonał ją ostatecznie. Do czerwonego
kabrioletu porsche wsiadłaby nawet wówczas, gdyby prowadził go Kuba Rozpruwacz.
Całe życie marzyła o przejażdżce takim wozem. Wyobrażała sobie, że jedzie krętą górską
drogą o zachodzie słońca niczym bohaterka „Dynastii” czy „Aniołków Charliego”.
Wysiadł z wozu i obszedł go dookoła, by otworzyć przed nią drzwi. Sympatyczny,
staroświecki gest, o którym Shelley prawie zapomniała.
– Czy nie moglibyśmy opuścić dachu? – spytała, kiedy jej nieznajomy zasiadł z
powrotem za kierownicą. Odpowiedział Shelley uśmiechem. – Zawsze marzyłam o
przejażdżce takim wozem z opuszczonym dachem ...
– Tak, wyobrażam sobie – odparł lakonicznie.
– ... i obawiam się, że może to być moja jedyna szansa.
Popatrzył przez chwilę w jej rozjaśnione podnieceniem oczy.
– Nie sądzisz chyba, byśmy dzisiaj mieli jechać razem ostatni raz, prawda, Shelley?
Nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć, Shelley zdecydowała się zadać zamiast tego
pytanie.
– Jak się nazywasz?
Kiwnął głową, jakby zadowolony, że wreszcie się tym zainteresowała.
– Ross. Ross Tanner. – Zapalił silnik i ruszyli przed siebie. – Gdzie mieszkasz?
– W Mount Adams. Wiesz, jak tam dojechać?
– Nie mam pojęcia.
– Skręć tutaj w prawo. Dlaczego zaproponowałeś, że odwieziesz mnie do domu?
– Ponieważ nie chciałem, żebyś odeszła beze mnie. A teraz dokąd?
– Jedź do końca tej ulicy. Dlaczego nie chciałeś?
– A dlaczego patrzyłaś na mnie?
– Skręć w lewo.
– Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
– Nie jestem pewna. Dlaczego nie spuszczałeś ze mnie wzroku?
– Ponieważ jesteś piękną kobietą, która patrzyła na mnie.
Shelley kolejny raz nie wiedziała, co odpowiedzieć. Miał rację. To ona zaczęła tę grę, ale
nie uważała siebie za piękną. Miała metr sześćdziesiąt wzrostu, okrągłe policzki i duże, szare
oczy. Jej sięgające ramion rude włosy były nieprzyzwoicie skręcone. Zwykle zbierała je w
koński ogon na czubku głowy, w nadziei że w ten sposób doda sobie wzrostu. Przy jej
obecnym siedzącym stylu pracy jedynie niesystematyczne wprawdzie, lecz wykonywane z
niezwykłym zapałem ćwiczenia sprawiały, że wciąż mogła patrzeć w lustro bez niesmaku.
Bała się, że któregoś dnia jej figura może nabrać cech „przyjemnej” puszystości.
– Teraz w prawo – poinstruowała go. – Nie jesteś stąd, prawda?
– Nie, niedawno tu przyjechałem – przyznał.
– Pracujesz dla Keene International?
– Nie. Może będę prowadził z nimi interesy. To wszystko.
Jechali wolno wąskimi, stromymi uliczkami, mijając wysokie domy z przełomu wieków.
Większość budynków była świeżo odremontowana, wszędzie witały ich malownicze
winiarnie, kawiarenki, kwiaciarnie, butiki, zakłady jubilerskie i wiele innych przedziwnych
małych sklepików.
– Niestety nie ma w pobliżu ani jednego sklepu spożywczego – powiedziała Shelley. – I
bardzo trudno poruszać się tutaj zimą.
– Wyobrażam sobie. Ale to naprawdę piękna okolica.
– Zatrzymaj się. Dojechaliśmy na miejsce. – Spojrzała na niego. Sympatyczny czy nie,
mężczyzna ten był jej całkowicie obcy. Nie miała zamiaru zaprosić go teraz do mieszkania.
Obejrzała zbyt wiele programów o tym, jak kobiety, które zaryzykowały w podobny sposób,
przepadały na zawsze.
Ross Tanner spoważniał nagle i po raz pierwszy Shelley miała okazję dostrzec, jak
interesujące są jego rysy.
– Posłuchaj, Shelley. Wiem, że mama mówiła ci, byś nie wsiadała do samochodu z
nieznajomymi, i miała absolutną rację.
– Dokładnie tak mówiła moja mama. Skąd wiesz?
– Tak mówi każda mama. – Uśmiechnął się i mówił dalej: – Stałem dziś na przyjęciu
pełnym zestresowanych ludzi, biznesmenów starających się zaimponować sobie nawzajem,
zabieganych kelnerów, i kiedy podniosłem wzrok, zobaczyłem ciebie. Wydałaś mi się piękna,
interesująca i bardzo inteligentna. W dodatku patrzyłaś tak, jakbyś i ty o mnie myślała
podobnie. Nie odwracałaś wzroku, co jeszcze bardziej mnie zaintrygowało. Większość ludzi
nie lubi, by widziano, jak patrzą na kogoś. – Zamilkł na chwilę. – Chciałem porozmawiać z
tobą. Wciąż tego pragnę. Kiedy stało się oczywiste, że będziesz musiała wyjść, nie chciałem,
byś odeszła beze mnie.
Shelley zdała sobie nagle sprawę, że znów, niczym zahipnotyzowana, patrzy w jego
niebieskie oczy.
– Pójdę na górę przebrać się, a potem możesz odwieźć mnie do pracy. Jeśli zechcesz,
będziemy mogli wypić kawę w moim biurze.
– Zaczekam tutaj – odparł łagodnie.
Shelley szybko dotarła do swego dwupokojowego mieszkania. Było ono małe, lecz
przytulne, z drewnianą podłogą i dużymi oknami. Wszystkie meble pochodziły z wyprzedaży
lub od matki Shelley. W tym drugim przypadku o stare sprzęty Shelley musiała rywalizować
z rodzeństwem. W pokojach nie brakowało bibelotów, pamiątek z zagranicznych wojaży,
zdjęć przyjaciół i rodziny.
Shelley otworzyła szafę niezdecydowana, w co się ubrać. Już kilka lat temu pogodziła się
z myślą, że nie posiada naturalnego wyczucia, w czym jest jej do twarzy. Zgromadziła więc
zestaw praktycznych strojów, niezwykle prostych i w neutralnych odcieniach, oraz kilka par
butów na wysokich obcasach, które miały dodawać jej wzrostu.
Tym razem również zdecydowała się na prostą i skromną kombinację. Kiedy schodziła
ubrana w białą bluzkę i gładką czarną spódnicę, zbyt późno już zdała sobie sprawę, że
wygląda trochę jak kelnerka na przyjęciu weselnym.
Ross jednak, otwierając drzwiczki samochodu, przyglądał się jej z uznaniem. Kiedy
ruszyli, Shelley z odrobiną żalu popatrzyła na dach wozu.
– Następnym razem opuścimy go – obiecał Ross. – Jutro mamy sobotę. Czy jesteś zajęta?
– Cóż... jutro... powinnam... Nie jest to nic takiego, czego nie mogłabym odwołać –
odpowiedziała wreszcie. Jej lista zaplanowanych na weekend zajęć była doprawdy
imponująco długa, lecz w tej chwili wszystkie wydawały się niezmiernie błahe.
– Może mogłabyś pokazać mi jutro okolicę?
– Chętnie – zgodziła się z uśmiechem. – Ale pod warunkiem, że opuścisz dach.
– Obiecuję.
– I ja poprowadzę.
Spojrzał na nią nieufnie. W kącikach jego ust igrał leciutki uśmieszek.
– Porozmawiamy o tym. Czym zwykle jeździsz do pracy?
– Kiedy mam wrócić późno, biorę samochód, w inne dni jadę autobusem. Wolę to niż
walczyć później o miejsce na parkingu.
Przez całą drogę gawędzili swobodnie. Zastanawiali się, gdzie mogliby pójść następnego
dnia, rozmawiali o ukochanej przez Shelley chińskiej kuchni, o gatunkach piwa, z których
słynęło Cincinnati, a których Ross nie znał, o nadejściu wiosny i o tym, czy w rzece Ohio
wciąż jeszcze żyją ryby.
Ross wyjawił Shelley, że jego ulubiona restauracja należy do pewnej francuskiej rodziny
w Tuluzie. W czasie swych licznych wojaży po Francji Shelley również odwiedziła to
miejsce. Śmiali się teraz razem, wspominając ogromnego bernardyna, którego zawsze
interesowały pozostawione na stołach resztki. Ross okazał się czarującym i inteligentnym
rozmówcą.
– Jeśli skręcisz teraz, o tej porze dnia powinniśmy znaleźć jakieś miejsce do parkowania.
Jesteśmy już pod moim biurem – powiedziała Shelley.
Gdy wysiadali z samochodu, Ross podał Shelley rękę.
– Mam nadzieję, że parzysz dobrą kawę – zażartował.
– Moja kawa jest zaledwie taka sobie. Za to moja sekretarka przyrządza ją naprawdę
znakomicie.
– O, masz sekretarkę? Czyżbyś była jakąś ważną osobistością? – zapytał, podając Shelley
ramię.
– To zdecydowanie zbyt przesadne określenie – odparła, ujmując jego ramię. Ross był
wysoki, miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i Shelley z trudem dotrzymywała mu kroku.
– Czym więc się zajmujesz?
– To tutaj, na górze – powiedziała, prowadząc Rossa w stronę otwartej windy. – Jestem
dyrektorką Ośrodka Językowego Babel.
Przystanął, najwyraźniej ogromnie zaskoczony.
– Babel? – powtórzył ze zdziwieniem.
– Wiem, że ta nazwa nie budzi zaufania – przyznała Shelley. – Ośrodek prosperuje jednak
tak znakomicie, że wątpię, by kiedykolwiek zdecydowali sieją zmienić. To rzeczywiście
dobra szkoła języków obcych.
– Wiesz, Shelley – zaczął wolno Ross. – Właściwie nie znam nawet twojego nazwiska.
– Nawet o tym nie pomyślałam. Baird.
– Shelley Baird. Lub Michelle Baird.
– Właśnie.
– Tak. Dyrektorka Ośrodka Językowego Babel. Shelley pchnęła ciężkie, szklane drzwi i
znaleźli się w holu szkoły. Był on urządzony ze smakiem, brakowało jednak temu wnętrzu
elegancji. Ostatni remont przeprowadzono tutaj wiele lat temu i Shelley od dawna
bezskutecznie próbowała przekonać przełożonych, by przeznaczyli pewną sumę na zmianę
wystroju wnętrza.
– Ciao, Shelley – powitała ją sekretarka. – Ma conte mai hai cambiato vestiti?
– Ciao, Francesca. Miałam na przyjęciu mały wypadek, to wszystko. To jest Ross Tanner,
który będzie lub nie współpracował z Keene International. Ross, to nasza niezwykle
utalentowana sekretarka, Francesca Mannino.
– Molto piacere, signora – pozdrowił ją Ross, ujmując rękę Franceski.
– Leiparła italiano, signore? – zapytała Francesca.
– Nie, nie znam włoskiego. Przyjaciel nauczył mnie kiedyś kilku zwrotów, które miały
pomóc w poznawaniu pięknych Włoszek.
– Jakie to zwroty? – spytała zaciekawiona Shelley.
– Non ci conosciamo? – powiedział niepewnie Ross.
– Czy myśmy się już kiedyś nie spotkali? – powtórzyła Shelley. – To chyba niezbyt
oryginalne?
– Nie miały być to zwroty oryginalne, lecz praktyczne. Poza tym byłem jeszcze wtedy na
tyle młody, by sądzić, że to dosyć subtelne podejście. – Uśmiechnął się, widząc jej pełne
sceptycyzmu spojrzenie.
Shelley odwróciła się do Franceski.
– Są jakieś wiadomości?
– Tak, tak, oczywiście, że są. Kiedy ona wychodzi, zawsze dzieje się to samo – Francesca
zwróciła się do Rossa.
– Kto dzwonił dzisiaj? – zapytała Shelley.
Dwie kobiety rozmawiały przez kilka minut, posługując się na zmianę włoskim i
angielskim. Shelley dowiedziała się, że nauczyciel hiszpańskiego ma kłopoty z władzami
imigracyjnymi i potrzebuje jej pomocy, urzędniczka z sekcji tłumaczeń prosi ją o kontakt, a
nauczycielka francuskiego nie może poprowadzić lekcji wieczorem, bo ma zgryz.
– Zgryz? – powtórzyła zdziwiona Shelley. – Czy na pewno powiedziała: zgryz?
– Nie wiem, co powiedziała. Cały czas płakała.
– Musiała mieć namyśli „kryzys”. Najlepiej zajmę się tym od razu.
– Shelley, masz mnóstwo pracy – zauważył Ross. – Chyba powinienem już pójść.
Spojrzała na niego z żalem, bo rzeczywiście czekało na nią wiele obowiązków.
– Tak, może masz rację. Ale przynajmniej oprowadzę cię po naszym ośrodku, zanim
odejdziesz.
Przez moment wydawał się niezdecydowany, jakby nagle zaczęło mu się bardzo śpieszyć.
Po chwili jednak najwyraźniej zmienił zamiar.
– Tak, z chęcią zwiedzę ten ośrodek – zgodził się uprzejmie.
Obejrzeli pokój nauczycielski, biuro Wayne’a, gabinet Shelley i dziesięć sal lekcyjnych,
wśród których były zarówno małe pokoiki do indywidualnych lekcji, jak i duże klasy
przeznaczone na zajęcia grupowe. Po drodze zwiedzili także pokój wypoczynkowy, w którym
uczniowie i nauczyciele mogli napić się kawy podczas przerwy i porozmawiać.
– A więc, widzimy się jutro?
– Tak.
– O której mam po ciebie przyjechać?
– Może o dziesiątej?
– Dobrze. – W jego spojrzeniu dostrzegła wahanie, jakby chciał coś powiedzieć.
Shelley, która nade wszystko lubiła jasne sytuacje, spytała od razu:
– Czy jest jeszcze coś?
– Tylko to. – Była to pieszczota delikatna i ulotna, pocałunek, który trwał nie dłużej niż
sekundę. Przez chwilę stali blisko siebie, rozkoszując się zawartą w tej pieszczocie obietnicą.
– Najchętniej stałbym tak przez cały dzień, ale wrzuciłem tylko dwadzieścia centów do
licznika na parkingu – odezwał się wreszcie Ross.
Shelley uśmiechnęła się.
– Do zobaczenia jutro.
– Nie było cię dość długo – zauważyła Francesca z domyślnym uśmiechem, gdy Shelley
wróciła do swego gabinetu.
– Czyżby? – odparła Shelley obojętnym tonem.
– Posłuchaj, cara, on patrzy na ciebie tak, jak patrzy prawdziwy mężczyzna na kobietę,
której pragnie – oświadczyła Francesca z wyraźnym zadowoleniem.
– Czy nie masz dziś nic do roboty oprócz chiacchierarel – spytała zawstydzona Shelley,
czując, jak rumieniec oblewa jej policzki.
– Ach – przypomniała sobie Francesca i wróciła do recepcji.
Shelley podnosiła właśnie słuchawkę telefonu, by poszukać zastępstwa na wieczorną
lekcję francuskiego, gdy do jej biura wpadł niesłychanie podekscytowany Wayne Thompson.
– Cokolwiek robisz, przerwij to, nie dzwoń – wyrwał słuchawkę z jej ręki – i posłuchaj
mnie!
– Dobrze, Wayne, co się stało? – spytała spokojnie Shelley.
– Pan Charles Winston-Clarke ma poważne powody, by być dziś zdenerwowanym.
Wayne był na tyle nachalny, że potrafił zdobywać informacje od ludzi, którzy bynajmniej
nie mieli ochoty z nim rozmawiać. Shelley była ciekawa, co też sprowokowało jego nagłe
wkroczenie do jej gabinetu.
– A więc? – spytała.
– A więc, odkąd przybyłaś do Cincinnati ponad rok temu, Elitę musiała bez przerwy
rywalizować z nami o nowych klientów. Mógłbym dodać, że ja również mam swój wkład w
nasz sukces, a ich porażkę...
– Przejdź do sedna sprawy.
– Cierpliwości, właśnie to robię. Wygląda na to, że dopóki Cincinnati było małym,
spokojnym miasteczkiem, w którym egzystowały dwie niewielkie szkoły nauczania języków
obcych, szefowie Elitę w Paryżu nie zaprzątali sobie nami głowy. Teraz jednak miasto
rozwija się dynamicznie i Paryż wydaje się być zaniepokojony tym, że nasza szkoła tak
bardzo zaczęła dominować w Cincinnati.
– Cóż, to jest cena, jaką muszą zapłacić za brak perspektywicznego myślenia – Shelley
skomentowała sucho wypowiedzi Wayne’a.
– Dokładnie takie wyciągnęli wnioski i postanowili przysłać tutaj faceta, który to
wszystko zmieni.
– Kogo?
– Najwyraźniej zatrudniają kogoś, kto zajmuje się reorganizacją deficytowych ośrodków.
Jest on odpowiedzialny bezpośrednio przed Henrim Montpazierem i nikim innym.
– Czy jest to jakiś specjalista od marketingu?
– Nie wiem, jakie jest jego przygotowanie merytoryczne. Będę musiał popytać się i
zdobyć o nim jakieś informacje.
– W jaki sposób on „reorganizuje”?
– Przebudowuje wszystkie struktury od góry do dołu. Przyjeżdża, sprawdza, co jest nie
tak, zatrudnia nowy personel, jeśli jest to konieczne, przygląda się metodom nauczania,
lokalizacji szkoły. Kontaktuje się z nowymi klientami, dawnymi, a także z klientami innych
ośrodków.
Shelley oparła się o krzesło, rozważając słowa Wayne’a.
– A więc mieliby ochotę przejąć także część naszych kontraktów.
Wayne skinął głową.
– Zawsze zgadzaliśmy się co do tego, że nawet w sytuacji obecnego szybkiego rozwoju
miasta, w Cincinnati nie ma tylu klientów, by mogły dobrze funkcjonować dwa duże ośrodki
nauczania języków obcych.
– Czy ten facet ma dobrą reputację?
– Doskonałą. Z tego, co zrozumiałem, całkowicie zreorganizował w zeszłym roku ich
waszyngtoński ośrodek. Zdaje się, że zajmował się również jakąś ich szkołą we Francji kilka
lat temu, chyba w Tuluzie, po czym ich konkurent musiał całkowicie wycofać się z interesu.
– Dobrze – powiedziała Shelley. – Wygląda na to, że możemy mieć problemy.
Zawiadomię Chicago o tym, co zaszło, i poproszę, by zebrali o nim jakieś informacje.
– Moja przyjaciółka pracowała kiedyś dla Elitę w Nowym Jorku. Zadzwonię do niej i
spytam, czy nie wie czegoś o tym człowieku.
Shelley wahała się przez chwilę. Nie lubiła tego rodzaju metod.
– Dobrze – zgodziła się wreszcie. – Skontaktuj się z nią. Im więcej będziemy wiedzieć o
tym, czego się spodziewać, tym lepiej dla nas. A teraz spróbuj znaleźć zastępstwo na
dzisiejszą lekcję francuskiego. Ja zadzwonię do Chicago. – Shelley zaczęła wykręcać numer.
– Kiedy spodziewają się tego faceta?
– On już tu jest. Przyjechał wczoraj.
– Jest tutaj? – wykrzyknęła Shelley. – Widziałeś go?
– Nie. Prosiłem Charlesa, żeby wskazał mi go na przyjęciu, ale ten facet gdzieś zniknął. –
Wayne skierował się do wyjścia.
– śałuję, że nie miałam okazji z nim porozmawiać. Powiedz Francesce, by nie łączyła
teraz... Zaczekaj! Czy znasz przynajmniej jego nazwisko? – spytała ogarnięta dziwnym
przeczuciem.
– Ross Tanner.
ROZDZIAŁ DRUGI
– No, no, Shelley. – W głosie Wayne’a pobrzmiewała ironia. – Skoro już był tutaj,
mogłaś przy okazji pokazać mu także podręczniki, opowiedzieć o ostatnich kontraktach i
zaprosić na kilka lekcji.
– Francesca, czy masz coś na ból głowy? – zawołała Shelley. – Wayne, przestań, proszę.
Skąd miałam wiedzieć, że on jest związany z Elitę?
– Już dobrze, przepraszam. Co się stało, to się nie odstanie.
– Nic się nie stało! Jedynie trochę się tutaj rozejrzał. Wielkie nieba, nawet Chuck nas
kiedyś odwiedził!
– Po co w ogóle przyprowadziłaś tutaj Tannera? Czy to był jego pomysł?
– Nie...
– Więc dlaczego?!
– Ponieważ zabrał mnie do domu, a potem odwiózł do pracy. Zaprosiłam go na kawę.
Starałam się być uprzejma, to wszystko.
– Zgoda. Jednak nawet jeśli założymy, że rzeczywiście nie wiedział, kim jesteś, czemu
nie wyjawił ci prawdy, kiedy już zorientował się w sytuacji? – zastanawiał się Wayne.
– Może miał inne plany zasugerowała Francesca ze znaczącym uśmiechem. Dziewczyna
zjawiła się w gabinecie, przynosząc Shelley aspirynę i szklankę wody.
– Francesca, czy on wydawał się czymś szczególnie zainteresowany?
– Tak, był niezmiernie zainteresowany...
– Francesca! – ostrzegła ją Shelley.
– ... Shelley – dokończyła Francesca.
– I ty nabrałaś się na to? – zapytał z niedowierzaniem Wayne.
– Na nic się nie nabrałam! – upierała się Shelley.
– Dobry Boże, Shelley, ze wszystkich mężczyzn, którzy mogliby cię podrywać...
– Wystarczy, Wayne! Popełniłam błąd, to wszystko. Tannerowi udało się mnie podejść,
ale to się więcej nie powtórzy. Nie zobaczył ani nie usłyszał tutaj nic takiego, co mogłoby
doprowadzić do naszego upadku.
Przez chwilę w pokoju panowała cisza.
– W porządku – odezwał się wreszcie Wayne. – Masz rację. Nie powinniśmy wpadać w
panikę. Spróbuję znaleźć zastępstwo na francuski, a ty zadzwoń lepiej do Chicago.
Shelley zatelefonowała do swoich przełożonych w Chicago, by wyjaśnić, co zaszło.
Zdecydowała nie opowiadać im o swojej roli w ostatnich wydarzeniach. Uznała, że nie ma się
czym pochwalić.
Tego dnia została w szkole do późna. Od czasu gdy objęła stanowisko dyrektorki Ośrodka
Babel, obroty firmy wzrosły o jedną trzecią, nie zatrudniono jednak żadnych nowych
pracowników administracyjnych, którzy pomogliby jej uporać się z nawałem nowych zadań.
Tak więc liczba godzin pracy Shelley rosła z tygodnia na tydzień, gdyż szkoła
prosperowała coraz lepiej.
Po zastanowieniu się Shelley uznała za prawdopodobne, że Ross nie wiedział, kim ona
jest.
Teraz jednak, kiedy oboje znali już prawdę, zdecydowanie nie mogła się z nim spotykać.
Przełożeni Babel niechętnym okiem patrzyli na flirty pomiędzy nauczycielami a uczniami czy
klientami. I choć Shelley nie podobała się taka ingerencja w życie prywatne podwładnych,
sama jednak podporządkowała się temu niepisanemu prawu. Od czasu swego przybycia do
Cincinnati już kilka razy odrzuciła zaproszenia na kolacje od swoich klientów.
Po powrocie do domu wstawiła do kuchenki mikrofalowej resztkę kupionej poprzedniego
dnia chińskiej potrawy i zaczęła zastanawiać się, czy Ross ma szansę przekonać Keene
International, by wybrali Elitę, nie Babel. We wtorek była umówiona z Keene na kolejne
spotkanie. Postanowiła już wtedy uzyskać od nich jakąś deklarację, zanim Ross zdąży
przygotować konkurencyjną ofertę.
Shelley była dumna ze swych świeżo odkrytych umiejętności prowadzenia biznesu i
zdobywania nowych klientów. Zdawała sobie jednak sprawę, że sukces w dużym stopniu
zawdzięcza małej atrakcyjności swego rywala z Elitę. Shelley brakowało pewności siebie,
wiary w to, że uda się jej zachować przewagę Ośrodka Babel także teraz, kiedy Elitę
sprowadziła do Cincinnati eksperta.
Przypomniała sobie nagle, że rano ma przyjechać po nią Ross. Musi zdecydować, jakie
zająć wobec niego stanowisko. Pragnęła zachować się z godnością; zarówno po to, by
zachować szacunek dla siebie, jak i dlatego, że, ku własnemu zdziwieniu, zależało jej również
na jego szacunku. Postanowiła być chłodna, opanowana i rzeczowa.
Gdy następnego ranka otworzyła drzwi, Rossowi wystarczyło jedno spojrzenie na jej
pozbawioną uśmiechu twarz, by zorientować się, że Shelley wie już o wszystkim.
– Wieści rozchodzą się szybko w tych stronach – powitał ją Ross.
– Zwłaszcza złe wieści – dodała chłodno Shelley.
– Czy moglibyśmy o tym porozmawiać? – spytał z nadzieją w głosie.
– Sądzę, że wiem już dostatecznie dużo.
– Shelley, przepraszam. Nie chciałem, byś dowiedziała się o tym od kogoś innego.
– Mogłeś więc powiedzieć mi o tym wczoraj – odparła.
– Tak, powinienem był – zgodził się z ciężkim westchnieniem. – Uważałem tylko, że
musimy spokojnie rozważyć, jakie mamy możliwości. Nie wyglądało na to, by w twoim
biurze wczoraj mogło się nam udać przeprowadzić taką rozmowę.
– Możliwości?
– Czy mogę wejść do środka?
– Myślę, że lepiej będzie, jeśli już pójdziesz, Ross.
– A ja myślę, że popełniłbym wielki błąd, odchodząc teraz – odpowiedział, opierając się o
framugę.
– Posłuchaj, Ross, wczoraj było bardzo miło, lecz...
– Miło? – powtórzył. – Miło? Shelley, jak często coś takiego jak wczoraj przytrafia się
dwojgu ludziom?
– Zdarza się to nieustannie w piosenkach Franka Sinatry.
– Cóż, rzeczywiście – przyznał jej rację, rozbawiony. – Ale ile razy coś podobnego
przytrafiło się tobie?
– To zależy, które z wydarzeń wczorajszego dnia masz na myśli. Czyżbyś mówił o tym,
jak przyjąłeś moje zaproszenie zwiedzenia szkoły, zapominając jednak powiedzieć mi, kim
jesteś? Czy też o moich uczuciach w chwili, gdy wreszcie poznałam prawdę? O tym, jak
zastanawiałam się, dlaczego postąpiłeś tak nieuczciwie wobec mnie? O tym...
Ujął dłonią brodę Shelley, zmuszając ją, by spojrzała na niego.
– Mówię o naszej wzajemnej fascynacji od pierwszej chwili, o tym, jak dobrze było nam
we dwoje.
Pod wpływem jego dotyku ogarnęło Shelley dziwne ciepło.
– Świadomie wprowadziłeś mnie w błąd – zaczęła niepewnie. – Chcesz zniszczyć moją
firmę. Dlaczego miałabym ci ufać?
– Nie proszę cię, byś mi ufała. Przynajmniej na razie o to nie proszę. Chcę tylko, byś
zgodziła się porozmawiać ze mną. – Jego słowa brzmiały tak spokojnie i rozsądnie, że
Shelley zapomniała zupełnie, jak planowała poprowadzić tę rozmowę.
– Ja... Ty...
– Wpuść mnie i zastanowimy się wspólnie nad naszą sytuacją – szepnął, patrząc jej prosto
w oczy.
Jego zapach jest taki przyjemny, pomyślała Shelley. Nie była to woń wody kolońskiej czy
mydła, ale czysty, piżmowy, męski zapach. Bez słowa skierowała się w głąb mieszkania, a
Ross podążył za nią. Zamknął cicho drzwi i rozejrzał się wokoło.
– Jest takie jak ty – powiedział, najwyraźniej uważając to za komplement. – Czy to kawa
tak pachnie?
Shelley skinęła głową.
– Miałbyś ochotę na filiżankę kawy?
– Bardzo proszę.
Przyniosła mu duży, kolorowy kubek wypełniony po brzegi. Kiedy odbierał kawę z jej
rąk, w jego spojrzeniu lśniła czułość. Dziś, w obcisłych dżinsach i skórzanej kurtce,
prezentował się jeszcze lepiej niż poprzedniego dnia. Jego kruczoczarne włosy były
potargane.
– Opuściłeś dach – zauważyła nagle.
– Przecież obiecałem – odparł. – Ale będziemy potrzebowali wiele szczęścia, by ta
eskapada nie zakończyła się dla nas zapaleniem płuc.
Shelley tęsknym wzrokiem spojrzała za okno.
– Twoja propozycja jest niezwykle kusząca, nie uważam jednak za rozsądne, byśmy mieli
kontynuować naszą znajomość.
– Shelley – przerwał jej stanowczo – dopóki mi nie powiedziałaś, nie wiedziałem nawet,
kim jesteś. I naprawdę nie liczę na to, że w chwili nieuwagi powiesz coś, co mógłbym potem
wykorzystać przeciw tobie.
Wydawał się taki szczery i życzliwy. Wczoraj jednak także zrobił na niej podobne
wrażenie.
– Shelley... – kusił ją.
– Nie dzisiaj – odparła wreszcie – Muszę to wszystko jeszcze raz przemyśleć.
Widział stanowczy wyraz jej oczu i zdał sobie sprawę, że jest to najlepsza odpowiedź,
jaką mógł dzisiaj otrzymać. Westchnął głęboko, odstawiając kubek po kawie eleganckim
ruchem. We wszystkim, co robi, jest tyle wdzięku, pomyślała Shelley. To niesprawiedliwe.
Ross wstał i szybko podszedł do niej. Zanim zdała sobie sprawę, co się dzieje, była już w jego
ramionach.
– Jeśli potrzebujesz czasu, poczekam. Ale będę o tobie myślał – powiedział chrapliwie,
przybliżając usta do jej twarzy.
Tym razem nie była to delikatna pieszczota ani czuły uścisk. Całował ją namiętnie i
zmysłowo. Niespodziewanie przyciągnął Shelley bliżej, tak, że ich biodra przylegały teraz
ciasno do siebie. Dłonią gładził jej pośladki wolno i rytmicznie, sprawiając, że Shelley
mocniej jeszcze garnęła się do niego.
Gdy uwolnił ją z objęć, oboje oddychali ciężko. Po chwili Shelley z trudem otworzyła
oczy. Z ulgą zauważyła, że Ross wydaje się równie oszołomiony jak ona.
– Jesteś... w tym bardzo dobry – powiedziała zmieszana.
– Inspirujesz mnie – szepnął, całując delikatnie jej czoło. Potem ruszył do wyjścia i
zatrzymał się dopiero przy drzwiach. – Zadzwonię do ciebie jutro.
– Jutro nie dzwoń – zaprotestowała słabo. Miała ochotę błagać go, by został.
– A więc w poniedziałek.
– Nie... później.
– Zadzwonię do ciebie – powtórzył, a potem cicho zamknął za sobą drzwi.
Skoro Shelley odrzuciła jego zaproszenie na przejażdżkę, Ross postanowił trochę
popracować. Przecież po to właśnie przyjechał do Cincinnati. Może nawet poświęci trochę
czasu na to, by zastanowić się, czy Shelley nie ma racji. Może przez wzgląd na zdrowy
rozsądek rzeczywiście powinni zrezygnować z tego flirtu. Shelley jasno dała mu do
zrozumienia, że nie chce widzieć go w czasie weekendu. Ross spodziewał się więc, że
spędzając dziś samotnie wieczór, będzie miał wiele czasu, by dokładnie przemyśleć wszystkie
aspekty tej sprawy.
W hotelu zajmował drogi i luksusowy apartament, lecz nie miał ochoty do niego wracać.
Był już zmęczony ciągłymi zmianami miejsca pobytu, hotelami, podróżami do coraz to
nowych miast i przenoszeniem się z kontynentu na kontynent. Odczuwał wewnętrzną pustkę i
nawet długie wakacje, na jakie pozwolił sobie w zeszłym roku, nie pomogły mu wyzwolić się
z tej dziwnej depresji. Szczęśliwie wciąż lubił swoją pracę. To znaczy lubił szkoły języków,
choć dość miał już zwalniania ludzi i wolałby nigdy więcej nie być do tego zmuszanym.
Bez trudu znalazł miejsce do parkowania. Była sobota, jednak Elitę, podobnie jak Babel,
prowadziła kursy językowe także w weekendy. Ku swemu zdziwieniu, Ross zastał w biurze
Elitę Charlesa Winstona-Clarke’a, dla którego dzisiejsza sobota była dniem wolnym od pracy.
Przywitali się, po czym Ross szybko zabrał się do dzieła.
Przeglądał rachunki szkoły z ostatniego roku. Od ponad dwóch lat centralny dział
księgowości w Paryżu narzekał na przysyłane z Cincinnati sprawozdania finansowe.
Poszczególne księgi prowadzone były niesystematycznie i nie zawsze prawidłowo.
Sytuacja jednak nie wydawała się tak fatalna, jak wówczas, gdy po raz pierwszy
wykonywał tego rodzaju zadanie. Był wtedy młodym, śmiałym człowiekiem, podważającym
uznane autorytety i zastałe struktury. Założył się z Henrim Montpazierem, że potrafi zamienić
deficytową placówkę Elitę w Tuluzie w prężnie działający ośrodek dydaktyczny. Teraz miał
więcej lat i doświadczenia. Był spokojniejszy i bardziej pewny siebie. Może dlatego właśnie
więcej uwagi poświęcił tego ranka Michelle Baird niż czekającej go pracy.
Ta dziewczyna całkowicie go zaskoczyła. Po tym, co słyszał na jej temat, spodziewał się
zobaczyć osobę energiczną i agresywną. Jej ciepły uśmiech i poczucie humoru zdecydowanie
nie pasowały do tego obrazu.
Uśmiechnął się z żalem. Powróciło do niego wspomnienie ich pocałunku, czuł jeszcze
słodki smak ust Shelley, pamiętał, jak cudownie jej pełne piersi przylegały do jego torsu. Była
tak bardzo kobieca, tak atrakcyjna i delikatna, a jednak w niczym nie przypominała stereotypu
głupiutkiej, bezbronnej istotki.
Nic dziwnego, że w ciągu ostatniego roku zdążyła przyciągnąć do swojej szkoły tak wielu
klientów. Była urocza i inteligentna, w pierwszej chwili wyczuwało się w niej wielką prawość
charakteru. Prowadzenie z Shelley interesów musiało być prawdziwą przyjemnością, a ona
sama sprawiała wrażenie osoby godnej zaufania.
Z własnego doświadczenia Ross wiedział, jak trudno jest znaleźć dobrych dyrektorów dla
szkół językowych. Zastanawiał się, w jaki sposób Shelley trafiła do Babel i co do tej pory
udało się jej zrobić dla tej szkoły.
– Ross, wydajesz się bardzo zamyślony, mon ami – zauważył Charles, wsuwając głowę
do ciasnego, zaimprowizowanego naprędce gabinetu Tannera.
Ross uśmiechnął się nieznacznie. Najwyraźniej Charles zdążył już zdobyć wiele
informacji na jego temat. Mając matkę Francuzkę i ojca Amerykanina, Ross był dwujęzyczny.
Od czasu jego przyjazdu dwa dni temu Charles bezustannie upiększał swoje wypowiedzi
francuskimi zwrotami niczym bohater powieści Agaty Christie.
– Usiądź, Charles – zaprosił go Ross. Zastanawiał się, czy z twarzy starszego mężczyzny
kiedykolwiek znika ostrożny półuśmiech.
– Czy masz wszystko, czego potrzebujesz? – spytał usłużnie Charles.
– Tak. Dziękuję za pomoc – zapewnił go Ross, starając się dostrzec jakiś ślad wrogości w
twarzy Charlesa. Ta animozja nie zdziwiłaby go. Charles jednak zawsze był wobec niego
niezwykle uprzejmy, choć, co było najzupełniej zrozumiałe, wydawał się zdenerwowany.
– Obawiam się, że w księgach rachunkowych panuje straszliwy nieład – powiedział ze
skruchą Charles. – Personel tak często się u nas zmieniał. Ja sam zupełnie nie znam się na
księgowości. Rozumiem, dlaczego to mogło nie podobać się zarządowi firmy w Paryżu.
Pewnie będę musiał wreszcie nauczyć się zasad prowadzenia finansów.
Ross zamierzał już zadać Charlesowi kilka pytań związanych z napotkanymi w księgach
nieścisłościami, gdy nagle usłyszał własny głos.
– Co wiesz na temat Michelle Baird?
– Michelle Baird? – powtórzył Charles z nie zmienionym wyrazem twarzy.
– I Centrum Językowego Babel? – dodał Ross.
– Nazywa mnie Chuck – odparł starszy mężczyzna i po raz pierwszy w jego głosie Ross
usłyszał nutę irytacji.
Ross stłumił śmiech.
– Co jeszcze wiesz na jej temat? – zapytał.
– Ma dwadzieścia osiem lat, niezamężna, studiowała języki nowożytne i
językoznawstwo. Przez kilka lat pilotowała wycieczki po Europie, a po powrocie do Stanów
objęła jakąś mało ważną posadę w szkole Babel w Chicago. Biorąc pod uwagę jej brak
doświadczenia i kwalifikacji, nie wiem, w jaki sposób udało się jej awansować na obecne
stanowisko. Prawdopodobnie oczarowała swojego przełożonego w Chicago...
– Charles zamilkł. Przez chwilę w gabinecie panowała cisza.
– Jeśli jest ona aż tak niewykwalifikowana i niedoświadczona, jak wyjaśnisz sukces
odniesiony przez Michelle podczas pierwszego roku jej pobytu w Cincinnati? – Ton głosu
Rossa był chłodny.
– W jaki sposób definiujesz sukces? – zapytał Charles z pewną wyższością w głosie.
– Mówię o praktycznym zmonopolizowaniu rynku nowych przedsiębiorstw w Cincinnati.
Babel przejął również niektórych z naszych dawnych klientów – odparł spokojnie Ross.
– Cóż, jeśli uważasz to za jedyne kryterium sukcesu...
– Czy jest inne? – zainteresował się Ross.
– Bien sur – zaczął Charles. Twarz Rossa nie zdradzała żadnych emocji. – Etyka
zawodowa również ma swoją wartość.
– Bądź bardziej konkretny – zażądał Ross.
– Jak już wspomniałem, panna Baird jest bardzo ambitną i atrakcyjną młodą kobietą...
– Mów dalej – Ross zignorował dramatyczne zawieszenie głosu przez Charlesa.
– Nie chciałbym zostać podejrzany o rozsiewanie plotek. – W słowach starszego
mężczyzny słychać było wahanie.
– To, co powiesz, zostanie pomiędzy nami – zapewnił go Ross. Wszelkie informacje
zachowywał w tajemnicy, niezależnie od tego, czy miał do czynienia z faktami czy
wymysłami.
– Dobrze, więc...
ROZDZIAŁ TRZECI
Wciąż powracała myślami do słów Rossa. Zastanawiała się, czy nie mogłaby jeszcze
zmienić swej decyzji co do sposobu spędzenia reszty weekendu i przyjąć jednak jego
zaproszenie. Rzuciła się w wir zajęć, lecz nawet mimo skrajnego wyczerpania fizycznego
nadal nie potrafiła zapomnieć o Rossie Tannerze. Do biura przyjechała w poniedziałek
wczesnym rankiem, by przed oficjalnym rozpoczęciem pracy uporządkować jeszcze rachunki
z ostatniego tygodnia.
Tego ranka musiała zająć się sprawą biednego Pablo Gutierreza. Młody Hiszpan miał
kłopoty z władzami imigracyjnymi, choć jego wiza wciąż była jeszcze ważna. Shelley
spędziła pół godziny, telefonując w jego sprawie do różnych instytucji.
Potem w biurze Shelley zjawił się pan Powell. Był niezadowolony ze swych postępów w
grece i chciał uczyć się innego języka, czwartego w ciągu ostatnich pięciu miesięcy.
– Nie narzekam na lektorów czy metody nauczania Babel. Po prostu nie czuję tego
języka. Mam kłopoty z wypowiedzeniem najprostszych kwestii.
– Panie Powell, jak długo uczył się pan angielskiego?
– Ja...
– Sądzę, że miał pan co najmniej cztery lub pięć lat, zanim był pan w stanie porozumieć
się ze wszystkimi. Choć jest pan teraz starszy i mądrzejszy, próbuje pan jednak nauczyć się
nowego języka w całkowicie sztucznych warunkach. Musi upłynąć co najmniej rok, zanim
będzie pan potrafił w miarę swobodnie posługiwać się tym językiem. Czas i ćwiczenia
decydują o powodzeniu – podsumowała Shelley z uśmiechem.
Ciszę, jaka zapanowała na chwilę w gabinecie Shelley po wyjściu pana Powella, szybko
przerwała Francesca.
– Waszyngton na linii.
– Trudno – odparła zrezygnowana Shelley, po czym podniosła słuchawkę.
– Halo?
– Czy znalazłaś już tłumacza dla świadka obrony na przyszły tydzień? – usłyszała
podniecony głos kobiecy.
– Nie, jeszcze nie.
– Nie? Nie! – wykrzyknęła jej rozmówczyni oskarżycielskim tonem. – A czy mogę
spytać, dlaczego nie?
– Jestem w Cincinnati – wyjaśniła cierpliwie Shelley. – Gdzie mam znaleźć rodowitego
Afgańczyka, który zna angielski na tyle płynnie, by tłumaczyć symultanicznie
skomplikowane postępowanie procesowe, a do tego posiada również obywatelstwo
amerykańskie?
– Czy poczyniłaś w ogóle jakieś kroki, by znaleźć takiego człowieka?
– Oczywiście. Robię, co w mojej mocy – odparła Shelley, czując, że budzi się w jej sercu
antypatia w stosunku do nowej współpracownicy.
– Czy mogę spytać, co zrobiłaś? – ciągnęła kobieta z jadowitą słodyczą w głosie.
– Skontaktowałam się z Towarzystwem Islamskim, organizacjami studentów
zagranicznych wszystkich uczelni w południowym Ohio, większością biur podróży w
Cincinnati, władzami imigracyjnymi, a także wszystkimi środkowoazjatyckimi restauracjami
w mieście.
– Jeśli nie uda ci się znaleźć nikogo, możesz zmarnować niezwykle istotny dla nas
kontrakt, moja droga – usłyszała Shelley, wyraźnie już zirytowana tą rozmową.
Niedługo potem Francesca zawiadomiła Shelley, że od Jerome’a z Chicago nadszedł fax z
informacjami na temat Tannera. W tym samym momencie znów zadzwonił telefon.
– Shelley, tu Mike Paige z Keene International.
– Witaj, Mike, jak się masz?
– Shelley, odwiedził nas dziś Ross Tanner, facet przysłany do Elitę z Paryża. Wywarł
bardzo korzystne wrażenie na moim szefie. Wygląda na to, że moment podjęcia ostatecznej
decyzji może trochę odsunąć się w czasie.
– Rozumiem – odparła Shelley. Ross był naprawdę szybki. – Czy twój szef wciąż chce
spotkać się ze mną jutro?
– O, tak, oczywiście...
– Ale? – spytała, wyczuwając wahanie w głosie Mike’a.
– Ale chce, bym porozmawiał jutro także z Tannerem i wypowiedział się potem na temat
jego propozycji. Dzwonię, Shelley, ponieważ cię lubię i chciałbym, żebyśmy ostatecznie
podpisali kontrakt z twoją szkołą.
– Cóż, dziękuję, Mike. Mam nadzieję, że tak właśnie się stanie. Dziękuję za telefon.
Gdy tylko odłożyła słuchawkę, z holu szkoły doszły ją odgłosy dziwnej’ sprzeczki. Całe
zamieszanie wywołał listonosz, który niespodziewanie pojawił się w Centrum Babel z
wielkim pudłem zawierającym nie zamawiane przez nikogo podręczniki do nauki języka
chińskiego.
Zabierając po drodze kilkustronicowy fax na temat Rossa Tannera, Shelley skierowała się
do recepcji.
– Przepraszam panią, ale gdzie mam postawić te książki?
– Może zabierze je pan z powrotem. Nie mogą zostać tutaj. Blokują wejście i mogą
stanowić zagrożenie w razie pożaru. – Shelley zmarszczyła brwi, przeglądając pobieżnie
informacje dotyczące Rossa.
W tym momencie drzwi wejściowe otworzyły się ponownie. Shelley, Wayne i Francesca
znieruchomieli, jakby naraz zobaczyli ducha.
– Ross! – odzyskała wreszcie głos Shelley.
– Witaj, Shelley. Mam nadzieję, że nie przychodzę w złym momencie – powiedział
dyplomatycznie Ross, obrzucając uważnym spojrzeniem wszystkich obecnych.
Wayne przerwał prowadzoną z listonoszem słowną utarczkę i spojrzał zdumiony na
Rossa.
– Ross Tanner? – powtórzył z niedowierzaniem.
– Tak. Wieści szybko się tutaj rozchodzą. Czuję się dzięki temu niczym długo
wyczekiwany gość, niemal jak ktoś z rodziny. A pan nazywa się zapewne Wayne Thompson?
– spytał uprzejmie Ross, wyciągając do Wayne’a dłoń.
– Co tu robisz? – spytała ze zdziwieniem Shelley.
– Właśnie! – zawołał Wayne, wykazując zupełny brak dobrych manier.
Ross zerknął przelotnie na Wayne’a, zanim odpowiedział Shelley.
– Jest pewna sprawa, o której chciałem z tobą porozmawiać.
– Sprawa? – powtórzyła Shelley. – Jaka sprawa?
– To... kwestia dość delikatnej natury. Czy moglibyśmy porozmawiać w twoim
gabinecie?
– Proszę pani, muszę już iść – przerwał im nieszczęsny listonosz.
– Nie może pan tak po prostu odejść, zostawiając mnie z pudłem niepotrzebnych nikomu
podręczników do nauki chińskiego – sprzeciwiła się Shelley. – Proszę zaczekać chwilę, aż
wyjaśnimy tę sprawę ze szkołą w Los Angeles. To oni mają numer 112, który widnieje na
pudle. – Shelley odwróciła się do Rossa. – Jestem bardzo zajęta...
– Trzeba było umówić się na spotkanie – wtrącił się Wayne.
– Biorąc pod uwagę dość wrogie wzajemne nastawienie szkół Elitę i Babel w Cincinnati,
obawiałem się, że wasza szefowa może okazać się bardzo zajęta.
Shelley przyciskała do siebie kartki z informacjami o Rossie, czując się z ich powodu
bardzo niezręcznie.
– Na pewno nie odmówilibyśmy ci spotkania tylko dlatego, że nasze szkoły rywalizują ze
sobą – odparła z godnością. – Jeśli poczekasz kilka minut, aż wyjaśnimy problem z
książkami, będę mogła zająć się twoją sprawą.
– Znakomicie. Usiądę tutaj – powiedział z uśmiechem Ross.
Shelley denerwowały stojące w holu krzesła. Były niewygodne i większość osób, siedząc
na nich, wyglądała śmiesznie. Ross jednak opadł z wdziękiem na jedno z nich i obserwował ją
stamtąd z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Shelley była przekonana, że jego tajemnicza
mina maskuje rozbawienie.
– Shelley – odezwała się nagle Francesca. – Dyrektor z Los Angeles twierdzi, że nie
zamawiał żadnych podręczników do nauki chińskiego.
– Co takiego? Daj mi słuchawkę – Shelley zwróciła się do Franceski, kiedy w holu szkoły
pojawiło się dwóch młodych chłopców. Jeden z nich wyjaśniał Wayne’owi, że przysłano ich
ze Stowarzyszenia Zagranicznych Studentów.
– Chwileczkę – powiedziała Shelley do słuchawki.
– Czy znalazłeś osobę znającą język pasztu? – spytała z nadzieją w głosie.
– Tak. Oto on – odparł z dumą chłopak, wskazując na swego towarzysza. W jego głosie
pobrzmiewał charakterystyczny skandynawski akcent.
– Wspaniale! Pozwól, że najpierw skończę rozmawiać. – Shelley znów podniosła
słuchawkę. – Tak... rozumiem, ale dlaczego to zrobili? Dobrze. Dziękuję.
– Z nieznanych powodów zarząd zmienił w zeszłym tygodniu numery szkół na całym
Zachodnim Wybrzeżu. Zadzwoń do nich, Francesco i dowiedz się, jaka szkoła ma teraz
numer 112.
– Przepraszam panią – wtrącił się coraz bardziej zdenerwowany listonosz – ale ja nie
mogę czekać, aż...
– Dokąd pan jedzie w tym roku na wakacje?
– spytała niespodziewanie Shelley.
– Co takiego?
– Pytam o wakacje. Dokąd jedzie pan na wakacje?
– Hm... do Meksyku.
– A więc, jeśli zgodzi się pan zaczekać, aż wyjaśnimy sprawę z książkami, zaoferujemy
panu trzy bezpłatne lekcje hiszpańskiego. Będzie pan umiał zameldować się w hotelu, zapytać
o drogę, wytargować najkorzystniejszą cenę.
– Tego wszystkiego mógłbym nauczyć się w ciągu trzech lekcji? – W głosie mężczyzny
słychać było powątpiewanie.
– Osobiście to panu gwarantuję – zapewniła Shelley.
Kiedy listonosz przystał ostatecznie na jej propozycję, Shelley mogła wreszcie zająć się
studentami.
– A więc, jak się nazywasz? – spytała, podając rękę Afgańczykowi.
– Hmm?
Shelley spojrzała niepewnie na drugiego chłopca, a potem powtórzyła swoje pytanie.
Afgańczyk uśmiechnął się nieśmiało.
– Nie znać angielski – odpowiedział.
Shelley czuła się rozczarowana, ale bynajmniej nie zaskoczona. Chciała jednak wyjaśnić
tę sprawę do końca, zwróciła się więc do studenta ze skandynawskim akcentem.
– Czy nie sprecyzowałam dokładnie, że poszukuję Afgańczyka, który mówi płynnie po
angielsku i jest obywatelem Stanów Zjednoczonych?
– To prawda, ale...
– Dziękuję za pomoc – powiedziała dyplomatycznie Shelley – ale moje instrukcje były
ś
cisłe i jasne. Ignorując je, marnujesz tylko swój czas. Nie wspominając już o moim.
Francesca telefonowała do Portland, gdzie odnaleziono wreszcie szkołę o numerze 112.
Wayne przekładał jakieś papiery na biurku Franceski, najwyraźniej po to jedynie, by móc
pozostać w holu i obserwować Rossa.
Drzwi wejściowe otworzyły się ponownie i nowa osoba dołączyła do zebranych w
korytarzu szkoły Babel.
– Guten Tag, Shelley – przywitała się kobieta.
– Guten Tag, Ute. Wie geht’s? – spytała Shelley.
– Przyszłam wcześniej, ponieważ muszę z tobą porozmawiać.
Shelley zerknęła na zegarek. Miała nadzieję, że wystarczy jej czasu zarówno dla Ute, jak i
Rossa, zanim pojawi się następna osoba, z którą była umówiona.
– Oczywiście, Ute. Jeśli jednak nie masz nic przeciw temu, najpierw zgodziłam się
porozmawiać z tym panem.
– Shelley – kolejny raz zawołała ją Francesca. – Portland chce z tobą mówić. Twierdzą,
ż
e nie zamawiali żadnych podręczników.
Shelley westchnęła i odeszła do telefonu. Podczas gdy ona wyjaśniała problem
dyrektorowi szkoły w Portland, Ute i Ross prowadzili ożywioną i najwyraźniej niezwykle
zajmującą rozmowę. Ross mówił płynnie po niemiecku i Shelley nie potrafiła zrozumieć, jaki
jest temat ich pogawędki.
Shelley odłożyła słuchawkę i spojrzała na Rossa, który pożegnał się z Ute i podążył za nią
do jej gabinetu.
– Gdzie nauczyłeś się mówić tak dobrze po niemiecku? – zapytała, nie mogąc opanować
swej ciekawości.
– Na samym początku swej kariery pracowałem w szkole Elitę w Monachium.
– Jakie znasz jeszcze języki?
– Francuski i arabski. Chociaż francuski tak naprawdę się nie liczy. Moja matka jest
Francuzką. Wychowywałem się jako dziecko dwujęzyczne.
– Rozumiem – powiedziała Shelley.
– Wyglądasz dzisiaj ślicznie. – W jego głosie zabrzmiało dziwne rozmarzenie.
– Wydawało mi się, że przyszedłeś tutaj z jakąś ważną sprawą – zauważyła cierpko.
– To prawda, lecz w twoim towarzystwie trudno zebrać myśli.
Ross przechylił głowę na bok i przez chwilę obserwował Shelley. Aura kobiecości
towarzyszyła jej nawet w tym biurowym otoczeniu. Charles sugerował, a nawet więcej,
twierdził uparcie, że Shelley używała atrybutów swej urody, by zapewnić klientów swojej
szkole.
Kiedy patrzył teraz na tę kobietę o szarych oczach, kremowej cerze, z opadającą na
ramiona burzą miedziano-rudych loków, całym sercem pragnął uwierzyć, że słowa Charlesa
były jedynie oszczerstwem.
Kiedy odezwał się, jego głos zabrzmiał oficjalnie i bezosobowo.
– Dowiedziałem się o pewnych zatargach pomiędzy tobą a Charlesem – oznajmił.
– Czy chodzi o tę historię, kiedy zmuszona byłam wezwać policję?
– Policję? – powtórzył zdumiony Ross. Szybko jednak odzyskał swój zwykły spokój. –
Czy mogłabyś mi o tym opowiedzieć?
– Było wiele incydentów. W pewnym momencie doszłam do wniosku, że Charles posunął
się już za daleko.
– Co takiego się wydarzyło? – Ross czuł wyraźnie, że traci kontrolę nad przebiegiem tej
rozmowy.
– Niedługo po tym, jak objęłam stanowisko dyrektora i nasza szkoła zaczęła przyciągać
nowych klientów, moje biuro nękały wciąż przeróżne bezsensowne telefony pomyłkowe.
– Dlaczego sądzisz, że to był Charles?
– Wspomniałam mu kiedyś o tym. Wystarczyło mi jedno spojrzenie w oczy Chucka, by
wiedzieć, że to on jest za to odpowiedzialny.
– To tylko domysły.
– Wydaje mi się, że rozpoznałam jego głos. Kiedy następnego dnia zjawiłam się w Elitę i
zagroziłam Chuckowi, że po następnym tego rodzaju telefonie zgłoszę całą sprawę policji, w
naszym biurze zapanował wreszcie spokój.
– Rozumiem, ale... – odezwał się Ross po chwili. milczenia.
– Potem, możesz w to wierzyć lub nie, Chuck zaczął przysyłać tutaj szpiegów. Raz lub
dwa razy w tygodniu ktoś umawiał się ze mną spotkanie i kazał oprowadzać się po całej
szkole, zadając pytania nie mające żadnego związku z nauką języka.
– Szczerze mówiąc uważam to za równie mało prawdopodobne jak te dziwne telefony –
Ross chciał odzyskać kontrolę nad rozmową i samemu nadać jej pożądany kierunek.
– To jeszcze nie wszystko. W październiku zeszłego roku podpisałam kontrakt z
kolejnym poważnym klientem, na którym zależało również Elitę. Chuck wielokrotnie groził
mi, kiedy byliśmy sami i nikt nie mógł go słyszeć. Twierdził, że zniszczy naszą szkołę.
Potem, którejś nocy ktoś włamał się tutaj.
– Włamanie! – wykrzyknął Ross. – To okropne. Shelley kiwnęła głową.
– Nie zginęły pieniądze ani inne cenne przedmioty. Złodzieje zabrali tylko zeszyt z
adresami klientów, listę telefonów oraz, co jest szczególnie ciekawe, mój rozkład zajęć.
Trwało dwa tygodnie, zanim nasza szkoła znów zaczęła normalnie funkcjonować.
– Czy wtedy zawiadomiłaś policję? – Ross zastanawiał się, dlaczego Charles nie
wspomniał o żadnym z tych nieprzyjemnych wydarzeń, gdy krytykował Shelley podczas
sobotniej rozmowy.
– Tak. Ostrzegłam go też, że jeśli kiedykolwiek zobaczę go w pobliżu naszej szkoły,
może mieć poważne kłopoty.
– Mój Boże – westchnął Ross. Ta rozmowa bynajmniej nie pomogła mu rozwiać
wątpliwości. Co więcej usłyszał nowe oskarżenia, tym razem skierowane przeciw jego
pracownikowi.
– Czy były jeszcze jakieś... problemy, o których chciałabyś mi powiedzieć? – spytał.
Gdyby tylko wspomniała o czymś, co można by łatwo udowodnić...
Shelley zarumieniła się lekko, niepewna, czy powinna opowiedzieć o ostatnim występku
Chucka.
– To dosyć... krępujące. Nikomu nie mówiłam o tym. Ale może... Jesteś jego szefem i
dżentelmenem. Może będziesz mógł sprawić, by z tym skończył.
– Co takiego? – zapytał.
– Powiedział mi o tym w zaufaniu Mike Paige z Keene International. Otóż... Chuck
insynuuje podobno, jakobym świadczyła... pewne szczególne usługi mężczyznom, po to, by
pozyskać ważnych klientów dla Babel. – Z ulgą zauważyła zdumienie malujące się w
spojrzeniu Rossa. Chyba tym razem jej uwierzył. – Szczęśliwie Mike nie dał wiary ani
jednemu słowu Chucka, ale... na Boga, Ross!
Ross podniósł się gwałtownie. W jego oczach widziała gniew i zaskoczenie. Shelley
czekała, by przeprosił ją za zachowanie swojego pracownika. Ross stał jednak milczący i
nieprzystępny. Obojętny i bezlitosny wysłannik Henriego Montpaziera, którego zadaniem
było zlikwidowanie wszelkich przeszkód zagrażających sukcesowi Elitę. W jednej chwili
zrozumiała, że Ross nie przyszedł, by wysłuchiwać oskarżeń pod adresem Chucka. Nie
zamierzał też, jak spodziewała się początkowo, zaproponować nawiązania współpracy
pomiędzy ich szkołami.
– Po co przyszedłeś? – spytała cicho.
Ich spojrzenia spotkały się. Shelley domyślała się już wszystkiego. Skinął tylko,
potwierdzając jej przypuszczenie.
– Jak śmiesz?! – zawołała.
– Nie przyszedłem, by oskarżać cię o cokolwiek. Chciałem tylko przekonać się, czy to
prawda.
– Jak mogłeś uwierzyć w to choć przez chwilę?
– To wyjaśniłoby wiele.
Shelley poczuła się, jakby otrzymała policzek.
– Wyjaśniłoby? Co? Jak otrzymałam tę pracę? Jak wygrywam w konkurencji z
nieuczciwym, niekompetentnym, podłym łajdakiem pokroju Chucka?
– Shelley, nie...
– Masz najwyraźniej niezwykle dobre zdanie o moich umiejętnościach – ciągnęła z
sarkazmem w głosie. – Jak mogłeś pomyśleć choć przez moment, że sypiałam z
mężczyznami, by dostać pracę i pozyskać klientów! – Urwała nagle, spoglądając na niego z
nienawiścią. – Czy sądziłeś, że pójdę z tobą do łóżka tego dnia, kiedy się poznaliśmy?
– Nie! – stwierdził z naciskiem. – Przestań...
– Wyjdź stąd!
– Shelley, zapragnąłem cię poznać, choć nic o tobie nie wiedziałem. Wtedy nawet z nim
jeszcze nie rozmawiałem na twój temat.
– O, to rzeczywiście zmienia wszystko! Mogę odczuwać jedynie wstyd na myśl, że
całowałam się z mężczyzną, który choć na chwilę potrafił uwierzyć w oskarżenia Chucka.
Odczuwając wyrzuty sumienia, Ross chciał powiedzieć coś na swoją obronę.
– Ty również nie pozostałaś mu dłużna. Twoje oskarżenia, Shelley, równie trudno byłoby
udowodnić jak jego pomówienia.
W pokoju zapadła pełna napięcia cisza. Jakby nagle oboje zdali sobie sprawę, że sytuacja
ogromnie się skomplikowała. Usiedli, starając się opanować własne emocje.
– Dobrze, Ross – zaczęła Shelley z wymuszonym spokojem w głosie. – Jeśli wolisz dać
wiarę insynuacjom Chucka, to twoja sprawa. Aleja traktuję to jako osobistą zniewagę i pod
ż
adnym pozorem nie chcę cię więcej widzieć.
– Shelley – przerwał jej, nie chcąc zaakceptować takiego ultimatum.
– Więcej, powiem ci coś, czym będziesz mógł zająć się naprawdę. Pensja Chucka nie jest
z pewnością wiele wyższa od mojej, a jednak ma on dom w Hyde Park, jeździ mercedesem, a
w zeszłym roku wybrał się na wakacje do Japonii. Ponieważ Chuck nie odziedziczył żadnego
majątku, nie wygrał ostatnio na loterii, a wasza szkoła w Cincinnati przynosi straty, taki
sprytny facet jak ty może dostrzec w tym coś niepokojącego. A teraz żegnam cię, bo mam
wiele pracy.
Ross westchnął ciężko.
– Trudno. Pójdę posłusznie, moja pani. – Shelley nie uśmiechnęła się. – Wiem, że
obraziłem cię, ale... Och, do diabła. Czy mógłbym zadzwonić do ciebie wieczorem?
– Jestem dziś zajęta.
– Czyżby? – W jej głosie usłyszał wyzwanie.
– Tak, panie Tanner. Właśnie przysłano mi z Chicago obszerne materiały na pański temat.
Przestudiowanie ich zajmie mi najprawdopodobniej cały wieczór.
Ross spojrzał na leżący obok niej plik papierów. Jego życie w najdrobniejszych
szczegółach. Jednego mógł być pewien: Shelley nie wyczyta tam niczego budującego.
– A więc, miłego wieczoru, Shelley. Mam nadzieję, że mój życiorys okaże się ciekawą
lekturą.
Shelley wstała, by otworzyć mu drzwi. Przechodząc, Ross otarł się o nią delikatnie.
Przystanął nagle. Shelley oddychała szybko, ogarnięta pragnieniem, by go dotknąć. Oboje
czuli to samo zagrożenie i podniecenie. Shelley wiedziała już, że za moment Ross obejmie ją
mocno, pocałunkiem tłumiąc słowa protestu. Czekała, by wziął ją w ramiona.
– Dziękuję, że poświeciłaś mi swój czas – powiedział cicho Ross i wyszedł.
Shelley miała ochotę pobiec za nim, powiedzieć, że zmieniła zdanie i że pojedzie z nim
do jakiegoś cichego i romantycznego miejsca – gdzieś tysiące kilometrów od Cincinnati,
pracy i obowiązków. Dręczyło ją uczucie żalu i rozczarowania. Czego spodziewała się
jednak?
Bez wątpienia nie była sprytną uwodzicielką, lecz Ross miał prawo sprawdzić oskarżenia
Chucka. Zerknęła na kartki z informacjami o Rossie, odczuwając nagłe wyrzuty sumienia.
Sama prosiła innych o opinie na jego temat. On miał prawo postąpić podobnie w stosunku do
niej. Jedyna różnica polegała na tym, że plotki na jej temat były obraźliwe, zaś informacje,
jakie otrzymała o Rossie, alarmujące. Może rzeczywiście powinna była się zgodzić, by Ross
zadzwonił do niej. Dałoby to im szansę porozmawiania o wszystkim.
Wzięła do ręki życiorys Rossa. Z zaciekawieniem przerzucała kartki tego sprawozdania,
gdy do pokoju zajrzała Ute.
– Och, Ute. Proszę bardzo, usiądź. – Shelley była zła na siebie, że zapomniała o kobiecie,
która przyszła wcześniej specjalnie po to, by z nią porozmawiać. – Z czym przychodzisz?
– Chcę podwyżki albo odchodzę – oznajmiła szybko Ute.
Shelley spodziewała się tego od dłuższego czasu.
– Ute, wiesz, że o zarobkach decyduje Nowy Jork. Zwracałam się już do nich o podwyżkę
dla ciebie...
Przez kilka minut rozmawiały o żądaniu Ute. Shelley słuchała ze zrozumieniem. Ona
również była zdania, że Babel zbyt mało płaci nauczycielom. Ogromne, międzynarodowe
organizacje jak Babel czy Elite posiadały tak rozbudowany aparat urzędniczy, że zmuszone
były bardzo ograniczać wszelkie inne wydatki.
– Rozumiem twoje stanowisko, Ute, i spróbuję wpłynąć na moich przełożonych. –
Shelley uśmiechnęła się, choć czuła, że jej misja nie ma zbyt wielkich szans powodzenia. – A
na razie, Ute, zgłosili do nas nowi klienci, których, mam nadzieję, będzie ci przyjemnie
uczyć. To grupa inżynierów, którzy wybierają się do Niemiec. Przed wyjazdem chcą poznać
jak najlepiej język. Liczę na ciebie, Ute. Odkąd Schmidtowie zdecydowali się powrócić do
Monachium, brakuje mi dwóch nauczycieli niemieckiego.
– Kiedy przekażesz mi odpowiedź Nowego Jorku, powiem ci, czy zostanę w Babel. –
Nauczycielka wzruszyła ramionami. – Bardzo cię lubię, Shelley. Lubię swoją pracę i godziny
zajęć bardzo mi odpowiadają. Ale należy mi się podwyżka.
– Rozumiem, Ute – odparła Shelley, czując się w tej sprawie zupełnie bezsilna.
Kiedy Ute wyszła, Shelley zerknęła na zegarek. Do następnego spotkania zostało jej
zaledwie kilka minut. Wypiła łyk lodowatej kawy.
– No tak – powiedziała głośno.
Szła korytarzem po świeżą kawę, gdy przeraźliwy, ogłuszający hałas rozległ się w całym
budynku. Ze wszystkich drzwi wyglądali wystraszeni nauczyciele i uczniowie.
– Co to jest, u licha? – zawołał Wayne.
– Alarm przeciwpożarowy – odpowiedziała z rezygnacją Shelley. To był po prostu jeden
z tych dni...
ROZDZIAŁ CZWARTY
Wieczorem Shelley usiadła wreszcie w fotelu z kubkiem gorącej kawy, by przeczytać
ż
yciorys Rossa. Jej matka określiłaby tego mężczyznę mianem nawróconego grzesznika.
Ojciec Rossa był jednym z pięciuset najbogatszych ludzi w Stanach, matka zaś
pochodziła ze starej prowansalskiej rodziny. Miał dwie siostry, które znalazły mężów o
podobnej pozycji towarzyskiej i sytuacji majątkowej. Ross najwyraźniej zarabiał dobrze w
Elitę, lecz jako niepokorny syn zdecydował się wcześniej zrezygnować z należnej mu części
ogromnej fortuny.
Jego życie, aż do spotkania z Henrim Montpazierem, przypominało serię nieudanych
startów. Jako nastolatek był trzykrotnie wyrzucany z drogich, prywatnych szkół. Jak wynikało
z notatek Wayne’a, Ross uzyskał maturę we Francji, po czym powrócił na studia do Stanów.
Wayne dopisał na marginesie, że jedynie dzięki wpływom rodzinnym udało się Rossowi
dostać do ekskluzywnego college’u. Jako kierunek specjalizacji wybrał średniowieczną
filozofię Środkowego Wschodu. Sam wymyślił ten temat i w jakiś sposób namówił później
profesorów, by zaakceptowali jego pomysł. Wtedy też zapewne nauczył się arabskiego.
Z uniwersytetu wyrzucono Rossa w połowie drugiego roku. Początkowo jego rodzicom
udawało się łagodzić gniew uczelnianych władz związany ze słabymi ocenami, opuszczaniem
zajęć i ciągłymi wybrykami ich syna. Ostatecznie jednak Ross zrobił coś, na co nie mogła nic
poradzić nawet rodzina Tannerów, i został usunięty. Oficjalnym powodem było zniszczenie
sprzętu uczelnianego i zakłócenie porządku zajęć. Ross skorzystał z laboratoriom
chemicznego, by sprokurować tajemniczy afrodyzjak, o którym przeczytał w swoich
arabskich księgach. Gaz ten wywołał natychmiastową euforię, po czym osoba, która miała
pecha nawdychać się owej substancji, przez dwanaście godzin pozostawała nieprzytomna. W
wyniku tego eksperymentu wielu oszołomionych studentów i profesorów całkiem
zdemolowało uniwersyteckie sale, zanim wreszcie zapadli w sen na resztę dnia. Opary gazu
unosiły się w budynku jeszcze przez trzy dni, przez co nie mogły odbywać się przewidziane
planem zajęcia.
Od tego momentu informacje o losach Rossa stawały się bardzo wyrywkowe. Nie było
całkiem jasne, czy to rodzina wyrzekła się marnotrawnego syna, czy też on sam uciekł z
domu, w każdym razie Ross z pewnością od dłuższego czasu nie miał ze swoimi bliskimi
ż
adnych kontaktów.
Jakiś czas spędził najprawdopodobniej w Afryce, gdzie rzekomo zajmował się
wszystkim, począwszy od przemytu, a skończywszy na szpiegostwie. Bez wątpienia
prowadził przez pewien czas kasyno w Marakeszu, a później nocny klub w Nicei.
Kiedy rzucił pracę w Nicei, udał się do Paryża, gdzie spotkał Henriego Montpaziera.
Wtedy też rozpoczęła się jego kariera w Elitę.
Od tego momentu informacje o Rossie były bardzo dokładne i zdecydowanie pozytywne.
Ten mężczyzna wydawał się być naznaczony piętnem Midasa. Miał dwadzieścia sześć lat i
wątpliwą przeszłość, gdy Henri Montpazier powierzył mu jego pierwsze zadanie w Tuluzie.
Dał Rossowi wolną rękę, otwarte konto w banku i jeden rok, by przemienił podupadającą
szkołę w nowoczesne i przynoszące zyski centrum dydaktyczne.
Wyjeżdżając do Tuluzy, Ross nie miał żadnych kwalifikacji do prowadzenia
jakichkolwiek szkół, jednak pod koniec roku tamtejsza placówka zaczęła przynosić ogromne
zyski, całkowicie eliminując z rynku konkurencję.
Montpazier wynagrodził Rossa pokaźną premią, po czym natychmiast wysłał go do
Monachium. Tam Ross poradził sobie w dziesięć miesięcy, zaś jego kolejna misja w
Hongkongu trwała o pięć tygodni krócej.
W ciągu następnych czterech lat pracował jeszcze w Nowym Jorku, Los Angeles,
Bangkoku, Mediolanie, Sydney, Rio de Janeiro, Rijadzie, Tokio i Zurychu. Nic dziwnego, że
teraz, w wieku trzydziestu czterech lat, nie był jeszcze żonaty. Shelley zastanawiała się, czy w
jakimkolwiek miejscu pozostał na tyle długo, by przywiązać do siebie choćby złotą rybkę.
Półtora roku temu Tanner zniknął nagle. Porzucił Elitę bez jednego słowa, nie informując
nikogo o swoich planach. Przyjaciółka Wayne’a twierdziła, że Montpazier uważał Rossa
niemal za własnego syna i czuł się bardzo dotknięty takim jego zachowaniem. Z nieznanych
powodów Ross powrócił do pracy po pół roku. Montpazier wysłał go natychmiast do
Madrytu, a potem do Nowego Jorku i Cincinnati.
Shelley zdała sobie nagle sprawę, że Ross nigdy nie poniósł porażki. W dużych miastach
jak Nowy Jork czy Tokio jego działalność nie miała specjalnego wpływu na konkurencję, lecz
w mniejszych ośrodkach Ross całkowicie eliminował z rynku rywalizujące z Elitę szkoły.
Czasami zatrudniał część personelu swoich konkurentów, pozbawiając ich w ten sposób nie
tylko klientów, lecz także pracowników.
Shelley czuła narastającą w sercu panikę. Jej tak świetnie zapowiadająca się kariera była
poważnie zagrożona. Jeśli Ross doprowadzi jej szkołę do bankructwa, będzie mogła liczyć co
najwyżej na stanowisko sprzątaczki w którymś z magazynów Babel w New Jersey.
Przysłany z Waszyngtonu życiorys Rossa pozostawiał wiele kwestii nie wyjaśnionych.
Dlaczego Ross rzucił pracę, a potem znów do niej wrócił po sześciu miesiącach? Co robił w
tym czasie? Czemu zawdzięczał swój sukces? Jaki jest jego słaby punkt? Musi być coś
takiego, nikt nie jest doskonały.
Shelley przypomniała się scena, która miała miejsce dziś rano w jej biurze. Oczywiście,
ż
e nie jest doskonały! Chuckowi przecież udało się go nabrać.
Ona sama bardzo polegała na swojej umiejętności właściwej oceny ludzi. Intuiqa była
jedyną przewagą, jaką miała nad Rossem. Będzie musiała zacząć się nią posługiwać. I
obserwować go.
Czas spać, zdecydowała. Od jutra będzie nie tylko dyrektorką szkoły, ale także pilną
uczennicą. Świadomie lub nie, Ross stanie się jej mistrzem.
Zachował się jak głupiec. Widział to teraz wyraźnie i drażniło go własne postępowanie.
Był zły na siebie, że działał pod wpływem impulsu.
Shelley, oczywiście, miała rację. Szkoła Elitę przynosiła straty, zaś w księgach
finansowych panował taki bałagan, że nikt nie mógłby dociec, jaka jest przyczyna deficytu.
Już na samym początku powinien był zainteresować się wydatkami i stylem życia Chucka.
Prawda musi zostać ujawniona.
Oszczerstwa pod adresem Shelley były oczywistym wybiegiem ze strony Chucka. Ross
odczuwał teraz ogromny wstyd, że dał się nabrać. Fakt, że osobiście znał Shelley, pogłębiał
jeszcze jego zażenowanie. Nie potrafił wprost uwierzyć, że natychmiast po rozmowie z
Chuckiem udał się do biura Shelley, by potwierdzić usłyszane od jej konkurenta rewelacje.
Zdał sobie również sprawę, ku własnemu niezadowoleniu, że zwykła zazdrość odegrała w
jego zachowaniu niemałą rolę. Nie chodziło mu o sprawdzenie oskarżeń Chucka. Chciał po
prostu usłyszeć od Shelley zapewnienie, że żaden inny mężczyzna nie dotknął jej przedtem i
nigdy już tego nie zrobi. Był, oczywiście, śmieszny. Shelley miała dwadzieścia osiem lat,
była piękna i atrakcyjna. Naturalnie inni mężczyźni dotykali jej wcześniej i będą to robili
także po jego wyjeździe.
Spróbował przypomnieć sobie, czy kiedyś już odczuwał podobną zazdrość. To nie było w
jego stylu. W różnych miastach spotykał kobiety, często stając się ich kochankiem, lecz nigdy
nie wiązały się z tym żadne zobowiązania. Kiedy wyjeżdżał do innego miasta, zawsze starał
się, by pożegnaniu towarzyszyła romantyczna aura, jakiej kobiety oczekiwały. Jego
dotychczasowe związki były przyjemną rozrywką dla obu stron, której nikt nie traktował zbyt
poważnie.
Shelley obudziła w jego sercu całkiem nie znane mu dotąd tęsknoty. W jej szczerych
oczach lśniła nie skrywana ciekawość, wydawała się tak inteligentna i wolna od
jakichkolwiek przesądów. Chciała jedynie wiedzieć, kim Ross jest naprawdę.
Niestety, informacja, jaką przesłano Shelley na jego temat z Nowego Jorku, z pewnością
nie ułatwi mu zadania. Ludzie z Babel od dawna interesowali się jego życiem, szczególnie zaś
od czasu, gdy w Bangkoku zatrudnił w swojej szkole połowę ich personelu.
Zerknął na wiszący na ścianie zegar. Z ledwością zdąży na spotkanie z przedstawicielem
Keene International. Po omówieniu propozycji Elitę planowali zjeść razem lunch.
Shelley spoglądała z niechęcią na swój talerz, udając żywe zainteresowanie opowieścią
swego towarzysza. Jadła obiad w Crystal Palące z szefem Mike’a Paige’a. Mike zebrał
wszystkie informacje na temat Elitę i Babel, lecz to szef Keene International miał ostatecznie
zadecydować o wyborze jednej z tych dwóch szkół. Shelley znalazła się więc w niewątpliwie
trudnej sytuacji. Szef Mike’a okazał się nieprzejednanym antyfeministą i w żaden sposób nie
krył swej niechęci do robienia jakichkolwiek interesów z kobietą. Shelley potrafiła wygrać w
rywalizacji z Chuckiem, teraz jednak na scenie pojawił się Ross.
– To była piękna strzelba, lecz spust... Czy wiesz coś na temat broni, Shelley?
– Niestety, nie – odparła. Jej rozmówca był kolekcjonerem broni. I myśliwym. A także
rybakiem łowiącym na głębokich wodach. Najwyraźniej, jeśli tylko coś mogło służyć do
zabijania lub dało się zabić, ten mężczyzna uznawał to za godne uwagi. Shelley bardzo lubiła
jadać w Crystal Palące, lecz po wysłuchaniu kilku historii o strzelaniu do bezbronnych
zwierząt całkiem straciła apetyt. Zastanawiała się, gdzie też podziewają się Mike i Ross.
Zadzwoniła do Mike’a z samego rana. Namówiła go, by wraz z Rossem przyszli na lunch
do Crystal Palące. Przedstawiła Mike’owi kilka znakomitych argumentów, które miały
przekonać go do tego planu. W rzeczywistości pragnęła zobaczyć, jak Ross zachowuje się w
towarzystwie swych potencjalnych klientów.
– Podobnie jak i cyngiel – ciągnął rozmówca Shelley, śmiejąc się głośno. – Oczywiście,
nie wiedząc nic o pistoletach czy strzelbach, nie potrafisz...
– Co za niespodzianka! – Shelley usłyszała za plecami męski głos, w którym
pobrzmiewała delikatna nutka ironii. Ross, oczywiście, domyślił się momentalnie, żęto ona
zorganizowała to „przypadkowe” spotkanie.
– Ross! A to zbieg okoliczności! – zawołał szef Mike’a, najwyraźniej zachwycony
możliwością podyskutowania z mężczyzną. Shelley czuła, że teraz nadeszła jej szansa. Będzie
bacznie obserwować Rossa: czym jeszcze, oprócz udziału w „męskiej” rozmowie, spróbuje
zachęcić krwiożerczego szefa Keene International, by podpisał z nim kontrakt?
– Czy możemy się dosiąść? – zapytał Ross.
– Oczywiście. Opowiadałem właśnie Michelle o tym facecie, który próbował sprzedać
mi... Ach, czy wy się znacie?
– Nie byliśmy sobie formalnie przedstawieni – odparł Ross, wyciągając rękę.
– To prawda – potwierdziła krótko Shelley. Podała mu rękę. – Wiele jednak słyszałam na
twój temat.
Uścisnął lekko jej dłoń.
– Naprawdę? A ja tak mało wiem o tobie. Od jak dawna zajmujesz się nauczaniem
języków?
Punkt dla niego, pomyślała.
– Przez dwa lata – odpowiedziała głośno.
– Od dwóch lat jesteś dyrektorką szkoły? – nie dawał za wygraną Ross.
– Szkołę prowadzę od roku. – Wciąż jeszcze nie udało się jej uwolnić ręki z uścisku.
– Ach, tak. – Jego ton delikatnie zwracał uwagę na jej brak doświadczenia. Nakrył ręką
ich splecione dłonie, czubkami palców gładząc nadgarstek Shelley. – I jak ci się podoba nowa
praca? – spytał z czarującym uśmiechem.
– Od dawna już nie uważam jej za nową – odparła słodko Shelley. – A jak tobie podoba
się Cincinnati? Czy prowadzenie interesów w całkiem nie znanym mieście wywołuje u ciebie
stres?
Po raz ostatni uścisnął jej rękę.
– Bynajmniej. Co jesz? – zapytał, spoglądając z ciekawością na talerz Shelley.
– Moo Goo Gai Pan.
– Wygląda to niezwykle apetycznie – wtrącił się Mike Paige. – Też zamówię tę potrawę.
– Jeśli uda ci się przywołać kelnera – powiedział z rozdrażnieniem szef Mike’a.
W tej samej chwili Ross rozejrzał się po sali.
– Kelner! – zawołał.
W kilka sekund przyjęto od nich zamówienie, sprzątnięto nakrycia po przystawkach,
podano kartę win. Shelley zaczęła podejrzewać, że Ross zawdzięcza swój sukces
umiejętnościom, których ona nigdy nie posiądzie.
Jest daleko bardziej niebezpieczny, niż sądziłam, pomyślała oszołomiona. Trzeba położyć
temu kres, podpowiadał jej głos rozsądku. Za wszelką cenę powinna odwrócić uwagę swych
towarzyszy od Rossa. Z czarującym uśmiechem Shelley zwróciła się do szefa Mike’a z
pytaniem o jego odrażające hobby.
– Największy zbiór niedźwiedzich skór, jaki kiedykolwiek widziałem... – mówił wciąż
szef Keene International dziesięć minut po tym, jak sprzątnięto ich talerze. Za każdym razem,
gdy kończył się jakiś wątek, Shelley z uśmiechem zadawała kolejne pytanie, nie pozwalając,
by Ross ponownie skupił na sobie uwagę zebranych.
– W Pensylwanii jest takie miejsce...
Shelley piła kawę, a jej ramię opadło swobodnie wzdłuż oparcia krzesła. Po chwili
poczuła dotyk ciepłej dłoni Rossa, a ich palce splotły się ze sobą.
Westchnęła głośno, przyciągając spojrzenie Mike’a.
– Jakie to ekscytujące – powiedziała cicho, kątem oka zauważając szeroki uśmiech Rossa.
– To był prawdziwy, osiemnastowieczny... Shelley rozchyliła lekko usta, oddychając
szybko.
Palce Rossa wzbudzały w jej ciele fale przyjemnego ciepła. Delikatnie, rytmicznie uciskał
jej dłoń, aż policzki Shelley pokryły się mocnym rumieńcem.
– Jest ci zimno, Shelley? – zapytał z troską w głosie. W jego oczach błyszczało
rozbawienie.
– Nie – odparła oschle.
– Wyglądasz raczej, jakby ci było gorąco – wtrącił Mike Paige. – Jesteś rozpalona.
– Naprawdę? – spytała zakłopotana.
– Twoje oczy błyszczą – dodał Ross z udawaną powagą. – Może masz gorączkę. – Wciąż
nie uwalniając z uścisku jej dłoni, drugą ręką Ross dotknął czoła Shelley.
– Cii, mówienie podnosi temperaturę – zażartował, gładząc jej czoło, policzek i skórę
karku.
– To śmieszne – stwierdziła cierpko Shelley, wyraźnie zła na Rossa za tę zuchwałą
poufałość.
– W mieście szaleje teraz grypa – zauważył Mike.
– Przepraszam, oto rachunek – przerwał im kelner.
– Ja zapłacę za lunch – Shelley zwróciła się do Mike’a Paige’a i jego szefa. Obaj panowie
sprzeciwili się jej pomysłowi. Przez kilka minut trwała dyskusja, kto ostatecznie ma
uregulować rachunek. Szef Mike’a nawet przez moment nie potraktował poważnie propozycji
Shelley.
– Czy masz ze sobą palto? – spytał Ross, gdy znaleźli się już przy wyjściu.
– Tak. Oczywiście. – Shelley weszła do szatni i odnalazła swój prosty, beżowy płaszcz.
Kiedy sięgnęła po niego, Ross nagle pojawił się u jej boku. Ze staroświecką i rzadko
spotykaną uprzejmością pomógł Shelley włożyć okrycie. Potem zaś zepsuł cały efekt tego
szarmanckiego gestu, gładząc ramię Shelley i odpowiadając łobuzerskim uśmiechem na jej
karcące spojrzenie.
Szef Mike’a wyszedł pierwszy z restauracji, po czym pozwolił, by drzwi zamknęły się tuż
przed nosem Shelley. Mike posłał dziewczynie wymowne spojrzenie, zaś Ross otworzył
drzwi, przepuszczając ją przed sobą.
– Czym wracasz, Shelley? – spytał Mike, kiedy wymienili już pożegnalny uścisk dłoni.
– Przejdziemy się. To niedaleko – odparł Ross.
– My? – powtórzyła ze zdziwieniem Shelley.
– Idę w twoją stronę.
– Ale Elitę nie...
– Rodzice uczyli mnie, bym zawsze odprowadzał damę do domu.
– Aleja...
– Dobrze, dobrze, a więc nie musimy się już o nią martwić – wtrącił się do rozmowy szef
Keene International. – Odezwiemy się do ciebie, Ross... i do ciebie, Michelle. Do widzenia.
– śegnaj, wielki myśliwy – mruknęła Shelley, kiedy Mike wraz z szefem odjechali już
taksówką.
– To było niezwykle przyjemne spotkanie, prawda?
– rzekł z uśmiechem Ross.
Shelley gwałtownie obróciła się w jego stronę. Otworzyła usta, lecz nie wypowiedziała
ż
adnego słowa.
– Wyglądasz na dosyć oszołomioną, Shelley. Czasami kobiety reagują na mnie w ten
sposób – wyznał – ale to minie, kiedy bardziej przyzwyczaisz się do mojego towarzystwa.
– Nie mam ochoty przyzwyczajać się do twojego towarzystwa. A gdy tylko przyjdzie mi
na myśl coś wystarczająco obraźliwego.... *
– Próbowałem tylko poprawić trochę atmosferę. Opowieści o polowaniach najwyraźniej
odbierały ci apetyt.
Zacisnęła na moment wargi, po czym, zupełnie wbrew swojej woli, wy buchnęła
ś
miechem.
– No, nareszcie – ucieszył się Ross.
Shelley westchnęła i ruszyła przed siebie, wiedząc, że Ross i tak pójdzie za nią.
– Nie zechcesz mi pewnie powiedzieć, w jakim celu zaaranżowałaś to „przypadkowe”
spotkanie? – zapytał Ross.
– A ty pewnie nie powiesz mi, co zaproponowałeś Keene International? – odparła
Shelley.
– Czemu nie. I tak nie wątpię, że wkrótce dowiesz się wszystkiego od Mike’a Paige’a.
Zaoferowałem im lektorów cudzoziemców, premiowe lekcje, bezpłatne materiały,
wykwalifikowanych tłumaczy. Obiecałem też przysłać do Keene instruktorów, których koszty
podróży pokryje Elitę.
Shelley zmarszczyła czoło, zastanawiając się nad słowami Rossa. Byłaby w stanie złożyć
podobną ofertę, choć Babel wolałby zapewne nie pokrywać kosztów podróży.
– Co jeszcze?
– Nasze samochody, opłacenie apartamentu hotelowego dla odwiedzających Keene
cudzoziemców, a także posiłki dla wszystkich osób uczących się języka indywidualnie na
kursach intensywnych.
– Czy jeszcze coś?
Ross wyliczał dalej usługi, premie i dodatki, których Shelley nie mogłaby zaproponować.
Również ceny Elitę były bezkonkurencyjnie niższe.
– Nie zarobisz na tym wiele – stwierdziła sceptycznie Shelley. Przez chwilę zastanawiała
się. – A więc taki masz plan – odezwała się wreszcie. – Reputacja Elitę w Cinninnati jest tak
zła, że potrzebujesz poważnego klienta w rodzaju Keene International, by dodał
wiarygodności składanym przez waszą szkołę ofertom. Kiedy w przyszłym roku będziesz
odnawiał kontrakt z Keene, podniesiesz ceny na tyle, by wyrównać poniesione w tym roku
straty. A za dwa lata współpraca z nimi zacznie już przynosić Elitę zysk. Do tego czasu
pozycja waszej szkoły w Cincinnati będzie już ustalona, a dochody z innych kontraktów
zapewnią wam sukces finansowy.
Ross milczał przez chwilę.
– Jesteś bystra, Shelley – powiedział.
– Czy Mike Paige zna twoje plany?
– Nie, chyba jeszcze nie. Ale to i tak nie ma znaczenia.
– To prawda. Proponujesz im więcej niż ja, i po niższych cenach. Nie ma znaczenia nawet
to, że Chuck jest dyrektorem twojej szkoły.
– Chuck nie będzie już dyrektorem w Elitę.
– Ross zatrzymał się i pociągnął Shelley pod szerokie kamienne schody prowadzące na
galerię. Dziewczyna niczym zahipnotyzowana patrzyła w jego ciemnoniebieskie oczy. – Jest
nieuczciwy, niekompetentny i kłamliwy. – Westchnął. – Mam wprawdzie dość odbierania
ludziom pracy. Nie chcę tego więcej robić.
– Ale to zmiana na lepsze, Ross – powiedziała łagodnie.
Ross pogładził policzek Shelley.
– On jeszcze o niczym nie wie. Zdradziłem ci tajemnicę.
– Nie powiem o tym nikomu.
– Wierzę ci. – Odgarnął z jej twarzy kosmyk włosów i czułym gestem założył go za ucho
Shelley.
– Uwielbiam twoje włosy. Wyglądają, jakbyś przed chwilą wstała z łóżka.
– Dziękuję bardzo – odparła cierpko.
– Wyglądasz kusząco – zamruczał. – Ślicznie. Seksownie. – Jego oczy były
półprzymknięte, lecz Shelley i tak zdołała dostrzec w nich błysk pożądania. Czuła, jak w jej
sercu budzą się nie chciane tęsknoty i pragnienia. – Przepraszam za wczoraj – szepnął. –
Straciłem głowę. Kiedy Chuck powiedział mi... Nie mogłem znieść myśli, że inny mężczyzna
mógłby ciebie dotykać.
– Nie nadaję się na kurtyzanę – odparła jednym tchem.
– Och, Shelley. – W jego głosie brzmiała czułość.
– Jak wiele musisz się jeszcze nauczyć.
Odnalazł ustami jej wargi, ich ramiona splotły się w objęciu. Shelley zdała sobie nagle
sprawę, że wszystko, co działo się przez ostatnią godzinę, było jedynie grą wstępną, niczym
zabawa w chowanego.
Ross wyprostował się nagle.
Dotknął dłonią podbródka Shelley i przyglądał się jej uważnie, jakby zrobiła coś, czego
nie oczekiwał. Potem pocałował ją delikatnie i uwolnił z objęć.
Shelley oderwała wzrok od twarzy Rossa i rozejrzała się wokół. Nie było to
najodpowiedniejsze miejsce do tak intymnej sytuacji.
– Muszę wracać do pracy – powiedziała bez przekonania.
– Oczywiście. – Na twarzy Rossa znów pojawił się zwykły uprzejmy wyraz. Shelley
pomyślała, że nie zna prawie tego mężczyzny, którego nienaganne maniery tak niewiele
mówiły o jego prawdziwych odczuciach. Czytała o buntowniczej młodości Rossa,
przygodach, burzliwym życiu.
– Jesteś niebezpiecznym mężczyzną – powiedziała.
– To prawda. Ty jednak jesteś silną kobietą. Myślę, że potrafiłabyś mną odpowiednio
pokierować.
Rozbawiona potrząsnęła głową.
– Jestem bardzo zajętą kobietą – zapewniła go.
– Muszę wracać i nie chcę, byś odprowadzał mnie dalej.
Skinął głową.
– Czy zobaczymy się jeszcze w tym tygodniu? Shelley wahała się przez moment.
– Nie, Ross. Tak wiele mam w tej chwili problemów. Wybacz mi.
Poczuła dziwne rozczarowanie, gdy Ross zgodził się uszanować jej życzenie i nie nalegał
dłużej. Ruszyła przed siebie, by po kilku krokach usłyszeć jego wołanie. Z bijącym sercem
odwróciła się.
– Słucham?
– Wciąż szukasz kogoś znającego język pasztu? – W jego oczach lśniły te same
łobuzerskie ogniki, które widziała podczas lunchu. – Znam kogoś odpowiedniego.
– Naprawdę? Kto to jest? Gdzie mieszka? – zapytała podekscytowana, podchodząc bliżej.
– O, nie – przekomarzał się Ross. – Chcę, abyś przyszła w tej sprawie do mnie. A kiedy
się już zjawisz, będę chciał czegoś w zamian.
Puścił do niej oko, a potem z uśmiechem ruszył w swoją stronę.
ROZDZIAŁ PIĄTY
– Biurokracja to wspaniała rzecz – Shelley zwróciła się do Wayne’a trzy dni później. –
Dzwoniłam do nich wielokrotnie, wysłałam szczegółowy raport i przedstawiłam kilkanaście
własnych koncepcji ratowania naszej pozycji w Cincinnati. Z tego wszystkiego zarząd w
Nowym Jorku wywnioskował, że Ross Tanner może próbować uzyskać kontrakt od Keene
International i że powinnam do tego nie dopuścić.
– To wszystko? – spytał Wayne.
– Tak. Nie mam żadnych dodatkowych argumentów przetargowych, nie zezwolili mi na
bardziej samodzielne działania, nie zwiększyli nawet mojego funduszu reprezentacyjnego. W
jaki sposób mam uzyskać ten kontrakt?
– Oświadcz się Mike’owi Paige’owi – zaproponował Wayne.
– Kiedy byłam bambina, mój ojciec pracował dla włoskiego rządu i tego typu kłopoty
napotykał na każdym kroku – powiedziała Francesca.
– Naprawdę? I jak sobie z tym radził? – zainteresował się Wayne.
– Nie zwracał uwagi na otrzymywane instrukcje i robił to, co sam uważał za konieczne.
– To nie Kalabria, Francesco. Dowiedzieliby się o tym natychmiast i zwolnili mnie. –
Shelley podniosła do ust filiżankę z kawą.
– Może wiec spróbowałabyś przekonać Rossa Tannera, by tę jedną firmę pozostawił dla
ciebie – zaproponowała Francesca.
– Jak mam tego dokonać?
Wayne spojrzał na sekretarkę. Francesca popatrzyła na Shelley. Shelley spoglądała na
nich, nic nie rozumiejąc.
– Bardzo mu się podobasz – zaczęła nieśmiało Francesca.
– Aha... – powiedział Wayne. – Może...
– W żadnym wypadku! – przerwała im Shelley.
– Jak mogliście zaproponować coś takiego! Zniżacie się do poziomu Chucka!
– Nie mieliśmy na myśli nic nieprzyzwoitego – usprawiedliwiła się Francesca. –
Mogłabyś go tylko poprosić w odpowiedniej chwili, żeby zechciał okazać się szarmancki i
szlachetny.
– Właśnie – potwierdził Wayne.
– Zapomnijcie o tym – oświadczyła stanowczo Shelley. – Jak możecie proponować, bym
zachowała się w ten sposób!
– Ci Amerykanie! – Francesca wzruszyła ramionami i wyszła z pokoju.
Zadzwonił telefon i Shelley natychmiast podniosła słuchawkę.
– Czy znalazłaś tłumacza z pasztu? Shelley westchnęła ciężko.
– Nie, jeszcze nie.
Słowa wypowiedziane przez urzędniczkę z Waszyngtonu słychać było w całym pokoju.
Wayne aż skulił się na krześle.
– Spokojnie. Znajdę kogoś. Właśnie na dzisiaj mam umówione spotkanie w tej sprawie.
Zadzwonię do ciebie w poniedziałek rano. – Shelley odłożyła słuchawkę, zanim jej
rozgniewana rozmówczyni zdążyła rozkrzyczeć się ponownie.
Idąc w stronę Elitę, Shelley zastanawiała się nad komizmem tej sytuacji. Mężczyzna,
który przyjechał, by zniszczyć jej karierę, był jednocześnie jedynym, do którego mogła
zwrócić się o pomoc.
Jej plan, by nauczyć się od Rossa jego sposobu postępowania z klientami, nie powiódł
się. Przynajmniej jednak poznała jego zamiary i strategię. Co więcej, gdy Ross tulił ją mocno
w ramionach, wydał się jej nagle niesłychanie bezbronny, a przez to bardziej jeszcze
pociągający.
Shelley pchnęła ciężkie szklane drzwi szkoły Elitę i zatrzymała się zdumiona. Dziesięciu
robotników pracowało w korytarzu, zrywając tapety, wymieniając instalacje elektryczne i
przestawiając, co tylko się dało. Shelley poczuła żal. Od roku prosiła Nowy Jork o pieniądze
na remont szkoły. Rossowi udało się dokonać tego samego w niecały tydzień.
Rozejrzała się, poszukując recepcjonistki. Po chwili zdała sobie sprawę, że jest właśnie
pora lunchu. Czyżby Ross także wyszedł coś zjeść?
– Po co tu przyszłaś? – Shelley odwróciła się, słysząc za sobą głos Chucka. Nie
rozmawiali ze sobą od czasu tamtego pamiętnego incydentu z policją i Shelley nie miała
ochoty mówić z nim także i teraz.
– Chciałam spotkać się z Rossem – odparła chłodno. Chuck wydawał się poruszony.
– Spóźniłaś się. Złożyłem już podanie z prośbą o dymisję, twoje kłamstwa na nic się nie
przydadzą.
Shelley zignorowała jego uwagi.
– To nie dotyczy ciebie. Gdzie on jest?
– Masz ochotę na moje stanowisko?
– Nie odpowiedziałeś jeszcze na moje pytanie. Czy on jest tutaj?
– Nie poświęci ci więcej uwagi niż ja. Ty i twoje obcisłe spódnice, i twoje...
– Wystarczy, Chuck – przerwała mu Shelley ostrym tonem.
– Chodzisz wszędzie, wyglądając jak...
– Dama powiedziała „wystarczy”, Charles – rozległ się w korytarzu głos Rossa.
– Shelley, jaka miła niespodzianka – powitał ją radośnie, starając się rozładować napiętą
atmosferę.
– Proszę, wejdź. – Wprowadził Shelley do swego gabinetu, spoglądając przelotnie na
Chucka. – Widzę, że już zebrałeś swoje rzeczy?
– Usiądź – zaprosił ją, kiedy znaleźli się sami.
– Obawiam się, że trochę tu ciasno.
– Czemu urzędujesz w tym maleńkim pokoju? Z tego, co pamiętam, gabinet dyrektora
jest bardzo piękny.
– Nie jestem dyrektorem – przypomniał jej Ross.
– Chuck również nie. Twierdzi, że zrezygnował ze stanowiska. Dałeś mu tę szansę,
zamiast go po prostu wyrzucić, prawda?
– To było najlepsze wyjście zarówno dla niego, jak i dla firmy.
– A dla ciebie?
Zawahał się przez moment, jakby niepewny, czy powinien przyznać się przed nią do tej
słabości.
– Dla mnie także było to najlepsze wyjście – potwierdził.
– A więc kto zasiądzie teraz w tym gabinecie?
– Ten, kogo zdecyduje się zatrudnić. – Unikał wzroku Shelley. – Ja tylko porządkuję
wszystko, ale nigdy nie zostaję na stałe.
– Tak, zapomniałam. – Przez chwilę w pokoju panowała niezręczna cisza. – A więc
szukasz nowego dyrektora?
– Może znalazłem już kogoś.
– Tak szybko? Czy to ktoś, kogo znam? Ross uśmiechnął się czarująco i zmienił temat.
– Co cię tu dzisiaj sprowadza? Czy mogę się łudzić, że nie byłaś w stanie wytrzymać
dłużej bez mojego towarzystwa?
Shelley spojrzała na niego wymownie.
– Nie mogę wytrzymać dłużej bez tłumacza z języka pasztu.
– A czasu jest coraz mniej, prawda?
– Tak, rozprawa odbędzie się w przyszłym tygodniu, a ja poprzez swoje kontakty nie
jestem w stanie znaleźć nikogo odpowiedniego. Gdybyś rzeczywiście mógł mi pomóc, Ross,
byłabym tak wdzięczna... byłabym... bardzo wdzięczna – dokończyła niepewnie.
W oczach Rossa zalśniły łobuzerskie iskierki.
– Mówiłem już, że będę chciał coś w zamian – zaczął z uśmiechem.
– Naprawdę?
– O, tak, nigdy nie robię niczego bezinteresownie.
– Tego mogłam się domyślić. Co, jednak, panie Tanner, mogłabym zaoferować panu,
czego nie mógłby pan dostać i bez mojej pomocy? – spytała chłodno.
Przyglądał się jej z takim wyrazem twarzy, że Shelley zaczęła zastanawiać się, czy
wszystkie jej guziki są na pewno zapięte.
– Przychodzi mi na myśl parę rzeczy – uśmiechnął się przekornie. – Upojny weekend we
dwoje jest zapewne wykluczony? – zapytał. Shelley zaśmiała się.
– Lubię, kiedy żartujesz. Ross westchnął.
– Sądzę więc, że będę musiał zadowolić się lunchem w twoim towarzystwie. Zwłaszcza
ż
e robię się już głodny.
– Zaczekaj, najpierw załatwmy do końca moją sprawę, a potem porozmawiamy o lunchu.
A więc, kim jest ten tłumacz?
– Wykłada literaturę angielską na uniwersytecie i jest gotów przyjechać do Cincinnati.
– Gdzie on mieszka?
– W Berkeley.
– W Kalifornii?
– Tak. Czy możemy już pójść na obiad? Umieram z głodu – poskarżył się, sięgając po
marynarkę.
– Zaczekaj chwilę! Przyjedzie tu z Kalifornii? – zaniepokoiła się Shelley.
– Tak. Shelley, chodźmy już i nie mów mi, że znów masz ochotę na chińskie potrawy.
– Kto za to zapłaci?
– Ja zapraszam. Proszę, nie...
– Kto zapłaci za podróż tłumacza z Kalifornii?
– Sądzę, że on. Chyba że ma bogatą narzeczoną. Wolisz kuchnię włoską czy francuską?
– Przepraszam, panie Tanner. – Do pokoju zajrzał jeden z robotników. – Co mamy zrobić
z tymi krzesłami?
– Proszę je wyrzucić. Wyglądają tak, jakby zostały zakupione na wyprzedaży pół wieku
temu.
– Ross! Dlaczego on to robi?
– Nie może wyrzucać rzeczy bez pytania – cierpliwie wyjaśnił Ross.
– Wiesz, o co mi chodzi! Dlaczego twój przyjaciel...
– Ach, on. Jest mi winien przysługę. – Ross otwierał już drzwi, kierując Shelley do
wyjścia.
– Ross! – Shelley wyrwała ramię. – Dlaczego to robisz?
– Bo jestem głodny.
Maisonette była najlepszą restauracją w Cincinnati. Niestety również najdroższą i dlatego
właśnie Shelley nigdy tu nie jadała. Sądząc z serdecznego powitania przy wejściu i reakcji
kelnerów, Ross był tu częstym gościem. Po chwili już siedzieli przy stoliku, popijając
znakomite francuskie wino.
– Zawsze marzyłam o tym, by przyjść tutaj. Nie jestem pewna, czy należycie
odwdzięczam się za przysługę, którą mi oddajesz.
– Może powinnaś zapłacić za nasz lunch – zaproponował przekornie Ross.
– Za późno. Nie stać mnie na to. – Shelley zawahała się przez moment. – Ty jednak z
pewnością możesz sobie na to pozwolić. Henri Montpazier musi ci dobrze płacić za ratowanie
jego światowego imperium.
– Owszem. Płaci odpowiednio do włożonego przeze mnie trudu, a nie według ustalonej z
góry skali zarobków.
Shelley westchnęła.
– Szkoda, że Babel nie ma bardziej elastycznej siatki płac.
Kiedy podawano im przystawki, Ross uważnie przyglądał się Shelley.
– Mam wrażenie, że umarliśmy i znajdujemy się w niebie – powiedziała Shelley,
przełykając pierwszy kęs pate de venaison chaude en sauce poiyrade. Ross uśmiechnął się.
– Nie jedz wszystkiego naraz – napomniał ją.
– Och, to jest wyśmienite. Nigdy nie jadłam czegoś tak dobrego – odparła zachwycona
Shelley.
– Czy mogę spróbować?
– Nie ma mowy – zaprotestowała Shelley, odpychając jego rękę.
– Nie wiedziałem, że jesteś tak zachłanna.
– Nie wiedziałam, że jedzenie może być aż tak przyjemne. A co ty zamówiłeś?
– Salmis defaisan en caneton enfeuilletł avec sauce aux truffes.
– Och, co za nazwa.
– To po prostu potrawka z kurczęcia z dodatkiem mięsa z kaczki i bażanta.
– Jesteś prawdziwym snobem. Daj mi spróbować. – Shelley sięgnęła do jego talerza,
nabierając na widelec trochę potrawy.
– Zaczekaj – zawołał rozbawiony Ross. – Dlaczego ty możesz jeść z mojego talerza, a ja
z twojego nie?
– Ponieważ ty możesz przyjść tutaj w każdej chwili, a ja nie będę miała już następnej
okazji.
– Mogłabyś także jadać tu częściej – powiedział z przekonaniem.
– Z tobą? – spytała podejrzliwie. Uśmiechnął się.
– To jedna z możliwości.
– Ach, tak. A jaka jest druga?
Rozsiadł się wygodnie, w milczeniu obserwując, jak Shelley zjada wszystkie przystawki.
– Jeśli myślisz, że onieśmielisz mnie, patrząc, jak jem, mylisz się – oświadczyła Shelley.
– W domu musiałam nauczyć się walczyć o swoje prawa, żeby nie głodować.
– Masz liczną rodzinę?
Skinęła głową, znów sięgając do jego talerza.
– Jestem czwartą z pięciu córek.
Na twarzy Rossa odmalowało się zdumienie.
– I wszystkie chodziłyście do college’u?
– O, tak. Korzystałyśmy głównie z pożyczek i stypendiów. Wciąż jeszcze spłacam
zaciągniętą pożyczkę. Moi rodzice sami nie byli w stanie studiować, chcieli jednak, by ich
córki skończyły odpowiednie szkoły, znalazły dobrą pracę i miały zapewniony byt
materialny.
– I udało się im zrealizować te plany?
– Tak... Czy nie masz ochoty spróbować swojej przystawki?
– Za chwilę.
– Za chwilę nic już nie zostanie – ostrzegła go.
– A czy ty jesteś zadowolona ze swojej pensji? – pytał dalej Ross.
Shelley zmarszczyła czoło.
– Nie jestem pewna, czy chcę rozmawiać z tobą na ten temat.
– Prawdę mówiąc, Shelley, wiem, ile zarabiasz, i uważam, że zasługujesz na wyższą
pensję.
Spojrzała na niego zaskoczona.
– Tak, to z pewnością nie jest wielki sekret. – Wzruszyła ramionami. – I rzeczywiście
powinnam dostać podwyżkę.
– Możesz zarabiać więcej, Shelley. Ja... Elitę może zaoferować ci dwa razy więcej, niż
zarabiasz w tej chwili. Do tego pokaźny fundusz reprezentacyjny, cztery tygodnie płatnych
wakacji i wszelkie świadczenia. I to wszystko zaledwie na początek.
Spoglądała na Rossa bez słowa. Dopiero po dłuższej chwili szepnęła:
– Co takiego?
– Mówiłem ci, że poszukuję nowego dyrektora. Szukam osoby najbardziej
wykwalifikowanej i odpowiedniej na to stanowisko. I znalazłem ciebie, Shelley.
– Chcesz, żebym... – Shelley była zupełnie zdezorientowana.
– Babel płaci ci o wiele za mało, biurokratyczne procedury uniemożliwiają ci swobodne
działanie...
– Elitę jest równie dużą szkołą jak Babel, może nawet większą. U was także musi
panować straszliwa biurokracja, inaczej Chuckowi nie uszłoby tyle bezkarnie.
– Mamy takie same problemy, lecz ty nie będziesz musiała się tym martwić.
– Dlaczego nie? – zdziwiła się Shelley.
– Ponieważ ja tutaj będę. Mogę podejmować decyzje, nie uzgadniając niczego z zarządem
w Paryżu.
– A kiedy wyjedziesz?
– Wciąż, w razie potrzeby, będziesz mogła zwracać się bezpośrednio do mnie. Jestem w
stanie załatwić także to, byś sama była o wiele bardziej niezależna w działaniu.
Shelley spoglądała na niego bezradnie. Jego propozycja była tak pociągająca, jednak...
– Ale dlaczego? – spytała.
– Ponieważ jesteś dobra, Shelley. W ciągu roku zwiększyłaś obroty Babel w Cincinnati o
ponad trzydzieści procent. Masz w mieście doskonałą opinię. Na Mike’u Paige’u wywarłaś
tak dobre wrażenie, że nawet moja oferta nie przekonała go, by zrezygnował z usług Babel.
Widziałem cię w towarzystwie twoich uczniów i nauczycieli, w czasie największego
zamieszania, i zawsze byłem dla ciebie pełen podziwu.
Shelley spojrzała na niego. Była niezwykle dumna, że Ross potrafił docenić jej
umiejętności. Zaoferowanie jej zarobków dwukrotnie większych niż otrzymywana w Babel
pensja było niewątpliwym dowodem wiary w jej możliwości. Odsunęła talerz, starając się
zebrać myśli.
– Rozumiem, że możesz być zaskoczona.
– To zdecydowanie za mało powiedziane.
– Zapewniam, że to uczciwa i korzystna oferta.
– A co z Babel?
– Zrezygnuj z tej pracy. Dwutygodniowe wymówienie powinno wystarczyć. Nie
zasługują na więcej.
– Zrezygnować? – powtórzyła niepewnie. – A co z moimi zobowiązaniami wobec Babel?
– Przejmie je nowy dyrektor – odpowiedział z uśmiechem.
– A co z Wayne’em i Francescą? Co z Ute, Hiroko i Sashą? A Pablo Guttierez?
Obiecałam, że nie pozwolę, by wyrzucono go ze Stanów.
– Shelley...
– Obiecałam mu. Jest także pan Powell, który nigdy nie nauczy się żadnego języka, jeśli
nie będę czuwać nad jego postępami... Ross, nie mogę po prostu rzucić tego wszystkiego i
przenieść się do Elitę.
– Z czasem może także twoi nauczyciele i klienci...
– Klienci! O, Boże, co powiedzą moi klienci? Po tym, jak przekonałam ich wszystkich, że
Babel jest najlepszą szkołą w mieście...
– Zrozumieją...
– Co zrozumieją? Ze dałam się kupić? Ze obce jest mi pojecie lojalności?
– Oczywiście, że nie.
– A Babel? Dali mi pracę, wyszkolili mnie, powierzyli mi to odpowiedzialne
stanowisko...
– A teraz płacą ci zbyt mało, brakuje ci personelu i nie masz środków, by bronić się przed
konkurencją.
– Tak – potwierdziła z wahaniem Shelley. – Ale to się wkrótce zmieni.
– Kiedy?
– Gdy podpiszę kontrakt z Keene International. Dostanę wtedy awans, podwyżkę, więcej
personelu... – Urwała gwałtownie.
– Shelley, nie musisz trzymać się tych złudnych nadziei, by dostać to, na co zasługujesz.
Otrzymałaś ofertę od firmy, która potrafi docenić cię i odpowiednio wynagrodzić.
– Docenić mnie? A cóż będę warta, jeśli tak po prostu zdecyduję się przejść z Babel do
Elite? Nawet moja mama byłaby rozczarowana.
– Jeśli o twojej przyszłości mają decydować względy osobiste, sądzę, że powinnaś
pomyśleć również o mnie.
– O tobie? Dlaczego?
– Jeśli przyjęłabyś tę ofertę, nie rywalizowalibyśmy już ze sobą. Odtąd łączyłaby nas
wspólna praca.
– I sądzisz, że staniemy się bezkonkurencyjni – powiedziała Shelley bez entuzjazmu.
– Sądzę, że bylibyśmy nierozłączni – odparł ze znaczącym uśmiechem.
Shelley zapatrzyła się na moment w oczy Rossa. Wyobraziła sobie, jak pracują razem,
pokonują wspólnie trudności, stają się sobie coraz bliżsi...
– Nierozłączni? – powtórzyła. – Do czasu kiedy znów odjedziesz. A co wtedy?
Ross zmarszczył brwi i odwrócił wzrok.
– Coś wymyślimy.
– Och, wiem. Bylibyśmy w kontakcie – powiedziała z sarkazmem. – Czasem
przychodziłyby pocztówki z Bangkoku, Marakeszu, może z Paryża.
– Na razie nie musimy się tym martwić – odparł wymijająco.
Shelley czuła teraz wstyd, że choć przez moment dała się zwieść jego spojrzeniu, że choć
na chwilę uwierzyła zawartej w jego uśmiechu obietnicy, że widziała już ich dwoje
dzielących codzienne troski i radości. Podobną propozycję składał już pewnie nie raz. To
prawdopodobnie jeden ze stałych elementów jego taktyki. Z nią jednak nie uda mu się tak
łatwo.
– Zapomnij o tym – oznajmiła oschle. – Nie chcę być twoją protegowaną czy kochanką i
nie pozwolę, żebyś zrujnował moją karierę...
– Zrujnować twoją karierę? Ależ ja chcę ci przede wszystkim pomóc!
– Nie pozwolę ci też zniszczyć mojej reputacji ani odebrać mi szacunku dla samej siebie.
Powinnam była domyślić się, że zaproszenie na lunch, podobnie jak i inne, z pozoru
przyjacielskie gesty, to tylko podstęp.
– Zdobądź się na bezstronność, Shelley.
– Moja dalsza kariera zależy od kontraktu z Keene. Prawie go już miałam, kiedy
pojawiłeś się ty! Ale nie pozwolę sobie odebrać tego klienta, choćby nie wiadomo, jak wiele
miało mnie to kosztować! – Zniżyła głos, spostrzegając, że siedzący w pobliżu ludzie
zaczynają się im przyglądać.
– Dobrze – Ross odezwał się po chwili milczenia. – Nie interesuje cię ta praca. Spróbuj
jednak ponownie przemyśleć moją propozycję, ale – dodał, widząc, że Shelley chce coś
powiedzieć – nie będę nalegał. Na razie może skończmy obiad.
Shelley popatrzyła w talerz z ponurą miną.
– Nie jestem już głodna.
Ross westchnął i odchylił się na oparcie krzesła.
– Prawdę mówiąc, ja również straciłem apetyt.
– Nie wiesz, czy dla psów pakują tutaj resztki posiłku w torebki?
Ross roześmiał się, szczerze rozbawiony.
– Nie sądzę.
Zapłacił rachunek, zapewniając kelnera, że jedzenie naprawdę im smakowało.
– Panna Baird przypomniała sobie nagle, że jest umówiona na ważne spotkanie ze swoim
psychoanalitykiem – wyjaśnił.
– Ach, tak – odparł uprzejmie kelner, uważnie przyglądając się Shelley.
– Jesteś niepoprawny – odezwała się Shelley, gdy wyszli z restauracji.
– Słyszałem to już nieraz. Przy wielu okazjach.
– Wiem.
– Sądzę, że wiesz o mnie wszystko. Znasz każdy szczegół mojej mrocznej przeszłości.
– Nie, w przesłanych mi materiałach były właściwie same ogólniki. Jestem strasznie
ciekawa, ile z tego jest prawdą.
Usta Rossa wygięły się w lekkim uśmiechu.
– Więcej niż chciałbym przyznać. – Przystanęli na rogu ulicy. – A wiec rozstajemy się
tutaj, mam jednak nadzieję, że nie na długo.
– Nie obiecuj sobie zbyt wiele – powiedziała Shelley, po czym dodała po chwili wahania:
– Domyślam się, że przyjazd tłumacza jest już nieaktualny?
– Czeka tylko na wiadomość od ciebie. Niech będzie to znakiem mojej dobrej woli. Jest
to gest całkowicie bezinteresowny.
– Nie wierzę.
– Sprowokowałaś mnie do tego. Aha, zaczekaj, prawie zapomniałem. Proszę. – Podał jej
zaproszenie. – W przyszłym tygodniu urządzamy w Elitę dzień otwarty. Mam nadzieję, że
przyjdziesz. Oczywiście, pragnąłem przedstawić cię wszystkim jako naszą nową...
– Daj spokój, Ross. Wzruszył ramionami.
– No, dobrze. Mam nadzieję, że przyjdziesz mimo wszystko.
– Nie sądzę, żebym się tam dobrze czuła.
– Oczywiście, że tak. Będzie mnóstwo ludzi, których znasz.
– Mnóstwo ludzi... Zapraszasz też moich klientów? Skinął głową.
– Och, na świecie jest tak wiele miast, tak wiele szkół, a ty musiałeś pojawić się właśnie
w Cincinnati.
Ross uśmiechnął się posępnie.
– Zabawne. Wydaje mi się, że już to kiedyś słyszałem.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Shelley odsunęła od ucha słuchawkę, z której dochodziła teraz wiązanka soczystych
wyzwisk.
– Czy jeszcze tam jesteś? – spytała po chwili.
– Dobrze, uspokój się już. śartowałam tylko.
Głos w słuchawce natychmiast zakwestionował maniery Shelley, jej wiarygodność i
dobre imię.
– Tak. Znalazłam tłumacza z języka pasztu – odpowiedziała Shelley z uśmiechem.
– Znalazłaś kogoś? Znalazłaś kogoś! Och, wielkie nieba! Gdzie? Kiedy? Jak? Kto to jest?
– pytała ucieszona urzędniczka.
– Jest rodowitym Afgańczykiem, wykłada literaturę angielską na uniwersytecie i posiada
obywatelstwo amerykańskie. – Nie dodała, że wygląda jak pustynny książę ze starego filmu.
Brązowoskóry przyjaciel Rossa o migdałowych oczach siedział w jednym z foteli w biurze
Shelley z iście królewskim dostojeństwem. Mężczyzna prosił, by zwracała się do niego Tim.
– I jesteś pewna, że zgodzi się podjąć tego zadania?
– upewniała się urzędniczka z Waszyngtonu. – Zostały już tylko dwadzieścia cztery
godziny, Shelley. Nie muszę ci mówić, że...
– Nie, z pewnością nie musisz. Chciałam przypomnieć, że nie pierwszy raz znalazłam
tłumacza potrzebnego władzom federalnym – odparła Shelley z godnością.
– Tak, oczywiście, pamiętam o tym. – Tym razem głos w słuchawce wydawał się jakby
onieśmielony.
– Dziękuję. I... Shelley?
– Tak?
– To... co mówiłam wcześniej, nie było skierowane osobiście do ciebie.
– Oczywiście, nie przejmuj się – odpowiedziała Shelley z wyrozumiałością.
Rozbawiona odłożyła słuchawkę i spojrzała na Tima. W jego ciemnych oczach błyszczał
uśmiech.
– Masz perwersyjne poczucie humoru – zauważył Afgańczyk. – Podobnie jak Ross.
– Tylko wówczas, kiedy czuję się sprowokowana – odparła. – Dziękuję, Tim, że
przyjechałeś tak szybko. Twoje honorarium nie wystarczy nawet na pokrycie kosztów
podróży. Jak mogłabym ci się odwdzięczyć?
– Nie ma potrzeby. Jestem winien przysługę Rossowi – zapewnił Tim.
– Jeśli nie wyda ci się to wścibstwem, chciałabym zapytać, czemu robisz to dla niego?
– Jestem mu coś winien – powtórzył.
– Musiałeś zaciągnąć dość poważny dług – nie dawała za wygraną Shelley.
– To prawda. – To samo mówił Ross. Shelley nie miała ochoty zrezygnować tak szybko,
lecz Tim uśmiechnął się i potrząsnął głową. – Obiecałem, że nigdy nie wyjawię nikomu, co
dla mnie zrobił. Mogę jedynie powiedzieć, że jest moim najszczerszym przyjacielem i gdyby
nie on i jego szlachetne serce, nie osiągnąłbym w życiu niczego.
Shelley spojrzała na niego z niedowierzaniem.
– Chyba nie znam go od tej strony – powiedziała wreszcie.
– Och, wiem. Słyszałaś, że jest łajdakiem, draniem bez serca, łobuzem.
– Raczej tak – potwierdziła Shelley, rozbawiona użytym przez Tima słownictwem.
– Tego rodzaju oszczerstwa usłyszysz jedynie od tych, którzy nie znają go dobrze lub mu
zazdroszczą. Ross wydaje się być mężczyzną posiadającym wszystko.
– A tak nie jest? – spytała zaintrygowana Shelley.
– Ty z pewnością, jako kobieta, dla której Ross robi coś takiego, powinnaś wiedzieć... –
zaczął Tim.
– Nie... znam go zbyt dobrze, Tim, i prawdę mówiąc, podejrzewam, że miał jakiś ukryty
cel, pomagając mi w ten sposób.
Tim uśmiechnął się.
– Uprzedzał mnie, że tak powiesz.
– Co jeszcze mówił? – zainteresowała się Shelley.
– Nic.
Shelley zmarszczyła czoło.
– Z pewnością jednak tak wrażliwa kobieta jak ty musiała zauważyć, że Ross jest
człowiekiem niepospolitym i prawym.
– Cóż... ja... hm... – Shelley nie mogła zdecydować się, co powiedzieć. Wreszcie
wzruszyła ramionami.
– A wiec, panno Michelle Baird, dała się pani zwieść zewnętrznym pozorom. Szkoda,
gdyż wydaje mi się, że oboje zasługujecie na coś lepszego.
Shelley czuła się szczerze zaintrygowana słowami Tima, pragnęła jednak usłyszeć
bardziej konkretne informacje poza niewiele znaczącymi ogólnikami.
– Czy jadłeś już coś, Tim? Jedyne, co mogę zrobić, to zaprosić cię na lunch.
– Jestem umówiony z Rossem. Powiedział, żebym koniecznie zaprosił także ciebie na
wspólny obiad.
– Tim uśmiechnął się. – Był przekonany, że odmówisz.
Shelley miała ochotę przyjąć zaproszenie Tima. Była ciekawa zachowania Rossa w
towarzystwie starego przyjaciela. Zdrowy rozsądek wziął jednak górę. Zwłaszcza teraz, gdy
Ross kusił ją, by porzuciła Babel, nie mogła pozwolić, by kolejny raz widziano ich razem. Z
ż
alem podziękowała Afgańczykowi za zaproszenie.
Kiedy odprowadzała Tima do drzwi, Wayne i Francesca przyglądali się im z
zaciekawieniem.
– W jaki sposób udało ci się znaleźć go w tak krótkim czasie? – zapytał Wayne.
– Tanner – odpowiedziała krótko Shelley.
– Ross Tanner? – powtórzył zdumiony Wayne.
– Tak.
– To jest bardzo piękny mężczyzna – zauważyła Francesca, mając na myśli Tima.
– Tak – zgodziła się Shelley.
– Ostatnio naszą szkołę odwiedzają niezwykle przystojni mężczyźni – ciągnęła
Francesca.
– Tak – potwierdził Wayne bez entuzjazmu.
– W odróżnieniu od dawnych dobrych czasów, kiedy przychodziło tu wiele pięknych
kobiet.
Shelley roześmiała się i weszła do swojego gabinetu. Wayne i Francesca podążyli za nią.
Wayne chciał wiedzieć, dlaczego Ross zdecydował się oddać jej taką przysługę. Brał pod
uwagę wszystkie możliwości. Czy był to spisek, by zachęcić Shelley do podjęcia pracy w
Elitę? A może chciał uśpić ich czujność, szykując Babel jakąś przykrą niespodziankę? Czy
Tim rzeczywiście zna biegle język pasztu?
– Może zrobił to po prostu z sympatii do Shelley – zasugerowała Francesca.
– Nie bądź śmieszna. – Wayne natychmiast odrzucił ten pomysł.
Shelley poczuła się obrażona.
– On jest człowiekiem interesu, Shelley. Sprytnym, przebiegłym, bezlitosnym,
podstępnym...
– To prawdziwy szatan! – zawołała Shelley. Wayne przez chwilę spoglądał na nią w
milczeniu.
– Uważasz, że przesadzam, prawda?
– Kto? Ty? – Shelley usiadła przy biurku. – Uważam, że zamiast snuć teraz niepokojące
przypuszczenia, powinieneś po prostu z nim porozmawiać.
– A kiedy będę miał okazję go zobaczyć?
– W czwartek. Urządzają w Elitę dzień otwarty. Pójdziemy tam, by poznać plany
Tannera.
Następny tydzień upłynął w Babel bardzo pracowicie. Tim wywiązał się doskonale ze
swego zadania i wrócił do Kalifornii. Urzędniczka z Waszyngtonu serdecznie dziękowała
Shelley za pomoc i wyznała jej w sekrecie, że ma zamiar zrezygnować z pracy i przenieść się
do Vermontu. Ta kobieta z trudem znosiła stresy wiążące się z wykonywaną obecnie pracą.
Shelley była też na kolejnym spotkaniu w Keene International, które wciąż nie podjęło
jeszcze decyzji o wyborze szkoły języków.
– Robi się coraz cieplej – zauważył Wayne, kiedy wraz z Shelley szli w czwartek do
Elitę.
– Tak – zgodziła się Shelley. – Za tydzień lub dwa będę mogła już chodzić bez płaszcza.
Wayne otworzył drzwi budynku. Wnętrze Elitę prezentowało się znakomicie. Pastelowe
odcienie ścian, podłóg i mebli świetnie kontrastowały z ostrymi kolorami zdobiących hol
obrazów i wazonów. Całość, prosta w założeniu, sprawiała wrażenie elegancji i zamożności.
Shelley westchnęła ze smutkiem. Ten wystrój bardzo dobrze pasowałby do szkoły Babel.
– No, no – głos Wayne’a wyrwał ją z zamyślenia. – Spójrz, ile tu ludzi.
Do Elitę przyszło dziś rzeczywiście wielu gości. Większość z nich była obecnymi lub
potencjalnymi klientami Shelley. Zdrowy rozsądek raz jeszcze wziął górę nad emocjami.
Byłoby to w bardzo złym stylu, gdyby na dzisiejszym przyjęciu próbowała dyskredytować
opinię Elitę w oczach gości. Musiała jednak czuwać, by Ross nie omotał jej klientów siecią
swoich złudnych obietnic. Powinna postępować bardzo delikatnie. śałowała teraz, że wzięła
ze sobą Wayne’a.
– Shelley, tak się cieszę, że przyszłaś. – Ross ujął jej dłoń.
To powitanie nie wróży nic dobrego, pomyślała Shelley. Oczy Rossa błyszczały radośnie,
lecz w ich głębi Shelley widziała łobuzerskie ogniki.
– To tylko zwykła uprzejmość wobec słabszego przeciwnika – odparła ze słodyczą w
głosie. – Twoje starania, by podźwignąć Elitę z upadku, są naprawdę godne podziwu.
– Doceniam twoje moralne wsparcie – odparł z udawaną powagą w głosie.
– O, czy to prawdziwy szampan? – zapytał Wayne, spoglądając na stół z przekąskami.
– Czy szampan może być nieprawdziwy? – odparł chłodno Ross.
– Importowany – dodała Shelley. – Musisz mieć dość pokaźne fundusze.
– To prawda. I oczywiście, mogę zapewnić odpowiednio duży fundusz reprezentacyjny
także nowemu dyrektorowi.
– Kto jest nowym dyrektorem? – spytał natychmiast Wayne.
Ross z zadowoleniem obserwował wyraźnie zakłopotaną Shelley.
– Prawdę mówiąc, miałem nadzieję...
– Ponieważ Chuck niedawno zrezygnował z pracy, z pewnością potrzebujesz trochę
czasu, by dokonać właściwego wyboru. Może będzie to ktoś przeniesiony z innego ośrodka
Elitę? – zasugerowała szybko Shelley.
– Już wybrałem, wiesz o tym – przypomniał jej z niewinną miną.
Twarz Shelley wyrażała szczere zdumienie. Postanowiła, że jej życie będzie o wiele
prostsze, gdy nikt nie dowie się o propozycji Rossa. Była na niego wściekła, że poruszył teraz
ten temat.
– Czy goście dopisali? – spytała Shelley, zmieniając wątek rozmowy.
– O, tak. Szkoda, że nie przyszliście wcześniej. Było tu naprawdę tłoczno.
– Bardziej niż teraz? – spytał Wayne.
– Dużo bardziej – zapewnił go Ross, wymieniając nazwiska przedstawicieli kilkunastu
dużych firm, z których część miała obecnie podpisane kontrakty z Babel.
– Planowaliśmy przyjść wcześniej, mieliśmy jednak tak dużo pracy – powiedziała
Shelley.
– Przy tak niewielkiej liczbie fachowego personelu nie może być wam lekko – odparł z
uśmiechem Ross.
– Dajemy sobie radę... – Shelley urwała nagle, słysząc za plecami znajomy głos. Kilku
nauczycieli z jej szkoły, wśród nich Ute, śmiało się i rozmawiało z nauczycielami Elitę.
Przyszli tu nie tylko klienci Babel, ale także jej personel! Ross zaś miał wielce zasłużoną
opinię człowieka bez skrupułów zatrudniającego pracowników konkurencji.
– Zechcesz mi wybaczyć – powiedziała oschle Shelley i ruszyła w stronę grupki
nauczycieli.
Uwagę Rossa zajął na parę minut księgowy Shelley. Ross słuchał tego młodego
człowieka z prawdziwym rozbawieniem. Wayne, wykazując, jak mu się zapewne zdawało,
ogromny spryt i przebiegłość, wypytywał Rossa o jego plany w stosunku do Elitę.
Ross zgrabnie uniknął odpowiadania na niektóre z pytań, poza tym zaś przekazał
Wayne’owi całkowicie fałszywe informacje.
Przez cały czas rozmowy Ross obserwował Shelley. Bardzo cieszył się, że przyszła. Miał
nadzieję, że tęskniła za nim. Nie kontaktował się z nią w ostatnich dniach nie dlatego, by
okazać się szlachetnym, czy też po to, by uszanować jej życzenie. Czuł się oszołomiony i
potrzebował czasu, by to wszystko przemyśleć.
– Czy planujesz zastosować nowe metody nauki języków? – spytał Wayne.
– Hmm, tak – odparł Ross. – Najnowszy trend w Paryżu to nauka w stanie hipnozy.
Wayne zaniemówił ze zdumienia.
Ross wspomniał ich słodkie chwile z Shelley, gorące pocałunki w zaułku ruchliwej ulicy
– coś, czego nie robił od czasów szkolnych. Ich znajomość zyskała nowy, nie znany mu dotąd
wymiar. Niczego podobnego nigdy nie doświadczył. Shelley otworzyła przed nim swą duszę i
wymagała, by i on zrobił to samo.
Było w niej tyle ciepła i ufności. Czego spodziewała się po nim? Co stanie się, jeśli nie
spełni jej oczekiwań? Od pierwszej chwili czuł, że Shelley jest inna. Wiedział, że ich
znajomość nie będzie jedynie przypadkowym flirtem, że ich rozstanie nie będzie łatwe.
Lubił wszystkie kobiety, z którymi łączyły go romanse. Teraz jednak wiedział, że Shelley
nie wystarczy odrobina sympatii. A jeśli nie będzie zdolny do głębszego uczucia? Jeśli
Shelley zawiedzie się na nim? Jeśli ją zrani?
– Nauczanie za pomocą hipnozy musi być bardzo drogie – wyrwał go z zamyślenia głos
Wayne’a.
– Jeśli tylko opłacimy psychiatrę, pozostałe koszta ma pokryć instytut badawczy.
Daj spokój, Tanner. Kogo chcesz oszukać? pomyślał z niesmakiem. W rzeczywistości
obawiał się, by to Shelley nie zraniła jego. Obawiał się, że przy bliższym poznaniu Shelley
może poczuć się rozczarowana tym, jaki on jest naprawdę.
– Psychiatrę? – powtórzył Wayne niepewnie. – Czy potrzebujecie psychiatry do
nauczania języków?
– Aby lepiej dotrzeć do podświadomości ucznia. Na wypadek, gdyby nasz klient
posługiwał się danym językiem w poprzednim wcieleniu.
Wayne otworzył szeroko usta ze zdumienia. Po chwili zmrużył oczy i zaczął przyglądać
się Rossowi z rosnącą podejrzliwością. Ross uśmiechnął się lekko. Shelley miała rację,
naprawdę jest niepoprawny.
Tracąc powoli zainteresowanie prowadzoną rozmową, spojrzał znów w stronę Shelley.
Dziewczyna znieruchomiała na moment, wydając się całkowicie zaskoczona. A więc Ute
powiedziała jej, pomyślał. Mogła to być odpowiednia chwila, by zachęcić Shelley do pracy w
Elitę. Niezależnie od jego osobistych odczuć, pomysł zatrudnienia Shelley na stanowisku
dyrektora był znakomitą decyzją także ze względu na interesy Elitę. Odniosłaby
natychmiastowy sukces. Był pewien, że w ciągu roku otrzymałaby pracę w większej szkole,
może w jednej z tych, które odwiedzał regularnie...
Ruszył w stronę Shelley, zastanawiając się, czy tym razem uda mu się ostatecznie
przekonać ją do swojej propozycji. Kiedy spostrzegła go, ujrzał natychmiast w jej twarzy z
trudem hamowaną wściekłość. Jedno spojrzenie w szare oczy dziewczyny, płonące teraz
gniewem, powiedziało mu, że tym razem bardzo się pomylił. Przeklinał jej niepraktyczne
poczucie lojalności.
– Przepraszam, Shelley – mówiła właśnie Ute. – Nie chodzi tutaj o ciebie.
– Oczywiście, Ute, rozumiem – odparła Shelley tak spokojnym tonem, że Ross nie był
pewien, czy ktoś oprócz niego zauważył jej wzburzenie.
– Ross zaproponował mi pensję, jaką powinnam dostawać w Babel po tylu
przepracowanych tam latach.
– Wiem. Wybrałaś pracodawcę, którego uważasz za najlepszego – powiedziała Shelley.
– Wiesz, że lubię pracować dla ciebie, Shelley. Gdyby tylko zarząd był bardziej
elastyczny...
Shelley spojrzała na Rossa z nie ukrywaną wrogością.
– Gratuluję, Ross. Zatrudniłeś właśnie doskonałą germanistkę.
– Jeśli Babel nie płaci pracownikom tyle, na ile zasługują, nie może oczekiwać, że
zatrzyma swój personel – powiedział Ross z naciskiem. Zawarta w tych słowach aluzja do jej
własnej sytuacji rozzłościła Shelley jeszcze bardziej.
– Czy zatrudniłeś dzisiaj również nauczycielkę japońskiego? – spytała chłodno, patrząc
na młodą czarnowłosą dziewczynę, która dotąd pracowała w Babel.
Hiroko, wyraźnie zmieszana, wzruszyła ramionami.
– Nie wiem, Shelley. Nie chcę odchodzić od ciebie, ale on oferuje wyższe pensje. Muszę
opłacić czesne, raty za samochód, czynsz... Naprawdę nie wiem...
– Ja zostanę z Shelley – oświadczył Pablo Gutierrez. Shelley popatrzyła na niego z
wdzięcznością. Pozostali nauczyciele uśmiechali się speszeni.
– Słuchajcie, nie przyszłam tu, żeby urządzać scenę. Chciałabym móc przekonać was,
byście zostali w Babel. Będę rozmawiać z Nowym Jorkiem o podwyżce dla was. Z pewnością
nie mam pretensji o to, że kuszą was propozycje Elite. Tylko przyjdźcie porozmawiać
najpierw ze mną. Choćby po to, by się pożegnać.
Shelley pragnęła znaleźć się teraz sama, jak najdalej od swoich nauczycieli, jak najdalej
od Elite i Rossa.
– Czy moglibyśmy o tym porozmawiać ? – zapytał, podążając za nią.
– Nie! – odparła stanowczo. – Zostaw mnie samą. Zauważyła, że Wayne rozmawia z
jakąś młodą kobietą, i postanowiła wyjść bez niego. Potrzebowała czasu, by przemyśleć
wszystko. Był to koniec bardzo pracowitego dnia i Shelley czuła się zbyt zmęczona, by stawić
teraz czoło nowym trudnościom.
Skierowała się prosto do szatni i szybko odnalazła swój beżowy płaszcz. Kiedy zdjęła go
z wieszaka, chwyciły go czyjeś silne ręce.
– Czy nie weszłabyś na chwilę do mojego gabinetu, by porozmawiać o tym, co się stało?
– spytał Ross.
– śebyś mógł przedstawić wszystko w korzystnym dla siebie świetle?
– Jesteś...
– Nie próbuj powiedzieć mi, że jestem nierozsądna – przerwała mu Shelley.
– Twoi nauczyciele są wystarczająco sprytni, by...
– Nie pracuję na ćwierć etatu za marne pieniądze, więc nie porównuj mnie z nimi. Jestem
dyrektorką. Jestem kapitanem okrętu, który ty zatapiasz. Nie chcę rozmawiać znowu o tym,
dlaczego powinnam opuścić mój statek i zacząć pracę u faceta, którego dziełem jest ta
katastrofa! – Spróbowała wyrwać swój płaszcz z jego rąk.
Ross przytrzymał jej okrycie. Shelley wsunęła szybko ręce w rękawy i gwałtownie
odsunęła się od niego.
– Co zawdzięczasz Babel, że jesteś w stosunku do tej firmy tak cholernie lojalna?! –
krzyknął.
– Jak możesz mówić o tym w ten sposób? Jakby było coś złego w tym, że chcę tam
pozostać?
– Aż do smutnego i nieuniknionego końca – odparł Ross.
– Mówisz jak człowiek, który nigdy w niczym nie potrafił wytrwać do końca –
odpowiedziała na pożegnanie i wyszła.
Shelley nie doszła jeszcze do rogu ulicy, kiedy zauważyła, że nie jest sama. Ross dogonił
ją, kiedy zatrzymała się przed skrzyżowaniem.
– Nie rozumiesz, o co cię prosiłam. Nie przejmujesz się nawet, kiedy mówię do ciebie w
mniej uprzejmy sposób. Czy w twoim słowniku istnieje słowo „nie”?
– zawołała gniewnie, unosząc w górę ramiona.
– Potrafię wypowiedzieć je w dwudziestu siedmiu językach.
– Nie zaczynaj ze mną!
– Za późno, już zacząłem. I tym razem mam zamiar wytrwać do końca – odparł ponurym
głosem.
Shelley spojrzała na niego i poczuła się nagle niezręcznie.
– Przepraszam za te słowa. – Ton jej głosu był teraz o wiele łagodniejszy.
– Chodź ze mną na kolację – zaproponował niespodziewanie Ross.
– Zostaw mnie w spokoju – odparła Shelley i ruszyła przed siebie.
– Shelley! – Chwycił jej ramię i pociągnął do tyłu, zanim zdążyła ją potrącić
nadjeżdżająca ciężarówka.
– Czy zwrot „nie idź” istnieje w twoim słowniku?
– zażartował.
– Czy nie powinieneś być teraz na przyjęciu?
– Prawie się skończyło. Poza tym wszystko, co zaplanowałem na dzisiaj, udało mi się już
osiągnąć. Poza przekonaniem ciebie.
– Nie licz na to – odparła. Zapaliło się zielone światło i Shelley ruszyła do przodu
najszybciej, jak tylko mogła.
– Co robimy dziś wieczorem? – spytał Ross, z łatwością dotrzymując jej kroku.
– My razem? Nic. Ja mam zamiar zrobić coś przyjemnego, by choć na chwilę zapomnieć
o stresie, w jakim żyję od czasu twojego przyjazdu do miasta.
– Coś przyjemnego? – Z uznaniem przyjrzał się jej sylwetce. – Mógłbym zaproponować
ci masaż.
– Idź sobie – powiedziała, wolno i wyraźnie wymawiając każde słowo. – Va t’en. Zostaw
mnie. Vai via. Amscray. Zniknij.
– Nie. Nein. Non. Lo. Nie ma mowy. Zapomnij o tym, kochanie.
Spojrzała na niego z uwagą.
– Coraz bardziej żal mi twoich biednych rodziców – powiedziała wreszcie.
– Czy ktoś mówił ci już, że jesteś piękna, kiedy się złościsz?
– Uff jęknęła Shelley i weszła do sklepu z damską odzieżą, przed którym właśnie
przystanęli. Ross podążył za nią.
Zmarszczył brwi, gdy zauważył Shelley przy półce z bezbarwnymi, ponurymi
spódnicami. Nie mógłby bez wyrzutów sumienia pozwolić, by wydała swoje ciężko zarobione
pieniądze na coś tak okropnego.
– Nie wykradłem ci Ute podstępnie – zaczął, kiedy Shelley przeglądała białe swetry. – To
ona odwiedziła mnie w tym tygodniu, pytając o pracę. Oczywiście rozmawialiśmy o
motywach jej decyzji. Ute lubi ciebie i niechętnie zmienia szkołę, ale ma rację. Babel
powinien płacić jej więcej.
– Dopóki się nie pojawiłeś, nauczyciele Chucka zarabiali mniej niż moi. Nie próbuj
przekonać mnie, że Elitę postępuje uczciwiej niż nasi szefowie. Podwyższasz pensje,
ponieważ tak jest dla ciebie korzystniej.
– Wybrała brązową sukienkę, zdecydowanie za długą dla kogoś o tak drobnej budowie.
– To prawda – przyznał – ale nie możesz winić nauczycieli za to, że kusi ich moja
propozycja. Oni muszą za coś żyć. I nie ja zaprosiłem pozostałych lektorów na dzisiejszą
imprezę, lecz Ute.
– Ty jednak skwapliwie skorzystałeś z okazji, by poinformować ich, ile mogliby zarabiać
u ciebie.
– Oczywiście, że to zrobiłem. Przyszli przecież po to, by się tego dowiedzieć. Bądź
rozsądna, Shelley.
– Nie mów tego więcej. Skończyłam już pracę. Nie muszę być już rozsądna, uprzejma
czy wyrozumiała, jeśli nie mam na to ochoty. A zdecydowanie nie mam.
– Będę uważał.
– Pilnuj się. – Shelley zdjęła z wieszaka workowatą tweedową spódnicę, która mogłaby
jedynie zniekształcić jej zgrabną figurę.
– Nie masz chyba zamiaru tego przymierzyć? – spytał.
– Hmm... tak – odparła niepewnie.
– Nie ma mowy. – Ross wyrwał z jej rąk spódnicę i powiesił z powrotem na wieszaku.
– Co robisz? – Shelley spoglądała na niego zaskoczona.
– Shelley, to byłoby nieuczciwe z mojej strony, gdybym pozwolił ci kupić którąś z
rzeczy, na które zwróciłaś uwagę, odkąd weszliśmy do tego sklepu.
– To nie twoja... – Shelley spojrzała na niego z zastanowieniem, przypominając sobie
nagle, że matka Rossa była Francuzką. Zapewne wiele razy słyszał, jak mama wprowadzała
jego siostry w tajniki mody. Francuzki miały doskonały gust. Nie mogła przepuścić takiej
okazji.
– A co ty byś mi zaproponował? – spytała obojętnym tonem.
Ross uśmiechnął się. Shelley natychmiast pożałowała swoich słów. Z pewnością znów
będzie chciał się z nią przekomarzać.
– Myślałem już, że nigdy o to nie spytasz – zaczął.
– No więc? – Shelley postanowiła nie zwracać uwagi na jego ton.
– Rozejrzyjmy się... – Ujął jej dłoń i pociągnął dziewczynę za sobą. Kiedy chodzili po
sklepie, Ross przez dłuższy czas na niczym nie zatrzymał spojrzenia. Shelley tęsknym
wzrokiem popatrzyła w stronę prostych, przecenionych sukienek. – Nie ma mowy –
powiedział stanowczo.
Wreszcie znalazł coś: niebieskoszarą kaszmirową sukienkę z wąziutkim paskiem i dużym
dekoltem.
– Nie mogę ubrać się w coś takiego – zaprotestowała Shelley. – Ta sukienka jest zupełnie
bezkształtna.
– Czy nie zauważyłaś nigdy, że sama masz doskonałe kształty? Wyglądasz jak kobieta z
moich młodzieńczych snów.
– Nie sądzę...
– I nie ma powodu, by ukrywać tę piękną figurę pod grubymi spódnicami i wypłowiałymi
bluzkami.
Shelley zgodziła się wreszcie przymierzyć wybraną sukienkę, zwłaszcza że kilka klientek
i sprzedawczyń z zainteresowaniem zaczęło przysłuchiwać się uwagom Rossa na temat jej
sylwetki. Kiedy wyszła z przymierzalni, Ross nie potrafił ukryć swego zachwytu.
– Gdyby właściciel sklepu widział tę sukienkę na tobie wcześniej, na pewno
kosztowałaby teraz przynajmniej dwa razy drożej.
– I tak nie jest zbyt tania – powiedziała cicho Shelley. – Ale muszę ją mieć – dodała,
spoglądając kolejny raz w lustro. – Czy zauważyłeś jeszcze coś, co mogłabym przymierzyć? –
zapytała z wahaniem.
Ross uśmiechnął się i podał Shelley trzy rzeczy, które znalazł, kiedy ona wkładała
sukienkę. Przymierzyła każdą z nich, za każdym razem wychodząc z przymierzalni, by
usłyszeć opinię Rossa.
– Dlaczego to wybrałeś? – spytała. Miała na sobie ostatnią ze wskazanych przez niego
rzeczy.
Ross wstrzymał oddech. Nawet on nie spodziewał się, że czarna jedwabna sukienka o
prostym kroju będzie wyglądała na Shelley tak doskonale.
– Jesteś piękna. – Jego głos zabrzmiał dziwnie chrapliwie i Shelley przyjrzała się mu
ciekawie. Patrzył na jej pełne piersi, które odsłaniał głęboko wycięty dekolt. Gładkie, piękne
ciało budziło w nim pragnienia, nad którymi nie potrafił zapanować...
– Czy ty mnie słuchasz? – wyrwał go z zamyślenia głos Shelley.
– Przepraszam, co powiedziałaś? – spytał Ross, zdając sobie nagle sprawę, że jego
spodnie stały się o wiele za ciasne. Panuj nad sobą, odezwał się w nim głos rozsądku.
Przecież nie porwiesz jej w ramiona tutaj. To byłby niedopuszczalny fauxpas.
– Mówiłam, że jest śliczna, Ross, ale nie miałabym okazji jej włożyć.
– Zaradzimy coś na to – zapewnił ją. Oczami wyobraźni widział już ich dwoje w blasku
ś
wiec...
– Weź ją, kotku – poradziła Shelley starsza pani. – Twój mężczyzna wie, co mówi.
Gdybym ja wyglądała w tej sukni tak jak ty...
– Och, dziękuję – powiedziała Shelley niepewnie. Jej mężczyzna? By nie napotkać
wzroku Rossa, raz jeszcze zerknęła w lustro. To spojrzenie ostatecznie zaważyło na jej
decyzji.
Co z tego, że nie było jej stać na tę suknię? Co z tego, że najprawdopodobniej nie będzie
miała nigdy okazji jej włożyć?
– Tak, wezmę ją.
– Dziękuję – powiedział Ross.
Spojrzała na niego. Jej serce zabiło szybciej, twarz oblała się rumieńcem. Nagle
zrozumiała, dlaczego Ross wybrał tę suknię. Jego pełne pożądania spojrzenie przepalało jej
skórę, napawało radością i przerażało. Czuła wilgotne pulsowanie w głębi swego ciała, ból,
który tylko on mógł ukoić...
Westchnęła głośno i głęboko. Wiedziała już, że Ross odgadł jej myśli. Odczuwał to samo
co ona. Ich spojrzenia spotkały się. W oczach Shelley Ross wyczytał zgodę i zdecydowanie.
Teraz nie mogli się już cofnąć; zresztą nie pragnęli tego.
– Wezmę tę sukienkę i inne rzeczy – powiedziała Shelley cicho. – Poproś, żeby je
zapakowano. – Ross skinął głową. – Aha, i powiedz... powiedz, że zapłacę kartą kredytową. –
Nie dodała, że najprawdopodobniej do końca życia będzie spłacała ten rachunek.
Kiedy wyszła, Ross podał jej torbę z nowymi rzeczami.
– Muszę za nie zapłacić – powiedziała cicho, zastanawiając się, co stało się z normalnym
tonem jej głosu.
– Zapłaciłem już – odparł.
Ich spojrzenia spotkały się. Mogła powiedzieć, że nie przyjmie od niego tak drogiego
prezentu. Mogła powiedzieć, że jest kobietą niezależną i sama zapłaci za swoje ubrania.
– Dziękuję – powiedziała Shelley.
Nie miało znaczenia to, że nic jeszcze nie wydarzyło się między nimi. Podjęli tę decyzję
bez słów. Wiedzieli oboje, że Ross był teraz tym jedynym mężczyzną w życiu Shelley, który
miał prawo kupować jej drogie prezenty.
Wyszli w milczeniu na ulicę. Shelley szła u boku Rossa nie martwiąc się o to, dokąd idą.
Kiedy dotarli do zaparkowanego nie opodal porsche’a, Ross postawił jej torbę na tylnym
siedzeniu i spojrzał na Shelley.
– Gdzie masz ochotę zjeść kolację? – zapytał.
– W Mount Adams. – Tam, z dala od centrum, nie powinna natknąć się przypadkowo na
ż
adnego ze swoich pracowników lub klientów.
Skinął głową i Shelley zrozumiała, że Ross wie, dlaczego dokonała takiego właśnie
wyboru. Nie chcieli jednak o tym rozmawiać. Później. Na razie musieli przyzwyczaić się do
nowej sytuacji. Teraz byli razem.
Ross zapalił silnik i odwrócił głowę do tyłu, by wyjechać z parkingu.
– Zaczekaj – poprosiła nagle. Przez chwilę patrzyła na niego.
– Shelley – szepnął. Ross wydał się jej nagle tak bezbronny. Pochyliła się ku niemu.
Zamknęła oczy, odszukując ustami jego wargi. W ich pocałunku była tęsknota, czułość i
pewien szczególny rodzaj przyjaźni.
Pochylali ku sobie czoła, ciesząc się swoją bliskością.
– Kiedy bogowie chcą nas ukarać, spełniają nasze prośby – powiedział cicho.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
– Z tego, co kiedykolwiek słyszałam lub czytałam na twój temat, wynika, że nie musisz
martwić się o to, że stracisz pracę. Ja nie mam takiej pewności – powiedziała Shelley.
Siedzieli w jednej z ulubionych restauracji Shelley niedaleko jej mieszkania. Zamówili
kolację, wino i czuli, że mogą już rozmawiać o tym, co wydarzyło się pomiędzy nimi.
– Nie chcesz więc, by ktokolwiek dowiedział się o nas.
– Mogłabym stracić pracę, gdyby wyszło na jaw, że...
– Jesteśmy kochankami? Skinęła głową.
– Powinniśmy też umówić się, że nie będziemy rozmawiać o naszej pracy.
– Sądzisz, że to konieczne? – spytał Ross.
– Myślę, że o sprawach zawodowych... powinniśmy zapominać, kończąc pracę. – Widząc
jego zatroskany wzrok, wzruszyła ramionami. – Nie wiem, czy mi się to uda, ale spróbuję.
Oboje wiedzieli, że to on będzie przyczyną większości jej kłopotów w nadchodzących
tygodniach. Mógł zniszczyć jej karierę w Babel, zaś Shelley nie chciała przyjąć stanowiska w
Elitę. Wiedzieli też, że Ross wyjedzie, gdy tylko wzmocni pozycję Elitę w Cincinnati na tyle,
by konkurencja nie mogła jej już zagrozić. Mimo to jednak musieli być razem...
– Powiedz mi szczerze... – zaczęła.
– Szczerze? – powtórzył z powątpiewaniem.
– Dlaczego poprosiłeś Tima, by nam pomógł?
– Dla ciebie, Shelley. By ci pomóc. Bez żadnych ukrytych motywów – mówił cicho,
spoglądając na nią z czułością. – Nie mogę dla ciebie źle wykonywać swojej pracy, lecz to
zrobiłem bez wyrzutów sumienia.
Shelley poczuła nagle wstyd. Ross nie mówił dotąd o swojej lojalności wobec Elitę.
Uznała więc, że obce jest mu to pojęcie, tylko dlatego, że nigdy nie poruszał w rozmowie tego
tematu.
– Co zrobiłeś dla Tima? Och, proszę – nalegała, widząc, że Ross nie kwapi się z
wyjaśnieniami. – Mnie możesz powiedzieć.
– To było jeszcze w college’u. – Wzruszył ramionami, wypijając kolejny łyk wina. – Jako
temat specjalizacji wybrałem filozofię Środkowego Wschodu. Chciałem w ten sposób
udowodnić mojej rodzinie, że nic nie zmusi mnie, bym spełnił ich oczekiwania.
Shelley uśmiechnęła się wyrozumiale.
– W jednym ze starych tekstów przeczytałem o pewnym afrodyzjaku. Miał on rzekomo w
niezwykle silny sposób oddziaływać na kobiety. Pokazałem ten fragment dla żartu Timowi.
Wtedy studiował jeszcze biochemię. Postanowił wyprodukować tę miksturę, a następnie zbić
fortunę, sprzedając swój specyfik kolegom.
– Wielkie nieba! – westchnęła Shelley.
– Byłem raczej biernym obserwatorem i nie spodziewałem się, że doświadczenia Tima
staną się powodem kłopotów. – Puścił oko do Shelley. – Zapewne wiesz, co działo się
później.
– Rozpętało się prawdziwe piekło.
– Tim był przerażony. Obawiał, że rodzice każą mu wracać do Afganistanu, kiedy usłyszą
o tym incydencie. Byłem przyzwyczajony do kłopotów i zdecydowałem się przyjąć całą winę
na siebie.
– To bardzo szlachetne z twojej strony.
– Wcale nie. Po prostu byłem już nie raz w takiej sytuacji, no i, oczywiście, nie
spodziewałem się, że mogę zostać wyrzucony.
– Bardzo się tym zmartwiłeś?
– Poczułem ulgę. Wiedziałem, że wpływy ojca na nic się nie zdadzą, że wreszcie będę
zdany na własne siły.
– Czy Tim...
– O, tak. Chciał, oczywiście, przyznać się do winy, ale nic by to nie zmieniło. Kazałem
mu obiecać, że nigdy nie powie o tym nikomu.
Oboje roześmiali się. Shelley przyglądała się Rossowi z uwagą. Tak niewiele o nim
wiedziała.
– Kiedy patrzę na to teraz – powiedział z namysłem – uważam, że była to najlepsza rzecz,
jaka mi się kiedykolwiek przydarzyła.
– Dlaczego? – spytała zaciekawiona Shelley.
– Cóż, moja rodzina urządziła mi okropną awanturę, a ja zachowałem się równie źle jak
zawsze. Rodzice ostatecznie pozostawili mnie wtedy samemu sobie. W wieku dziewiętnastu
lat byłem zdany jedynie na własne siły i nie miałem żadnych środków finansowych. Okazało
się to niezwykle kształcącym doświadczeniem.
– Naprawdę w to wierzysz?
– Całkowicie. Byłem zepsuty, znudzony, samolubny i bezmyślny. Miałem wiele bardzo
nieciekawych cech charakteru i powinnaś wiedzieć, Shelley, że sporo z nich mam aż do dziś.
Byłem bogatym młodzieńcem, więc zawsze mnóstwo dziewczyn...
– Możesz mi wierzyć, twoje pieniądze nie miały z tym nic wspólnego – stwierdziła
cierpko Shelley. – Ale jak to się stało, że wyrosłeś na takiego... łobuziaka?
– Nie powinienem dostawać od rodziców wszystkiego. Byłoby lepiej dla mnie, gdybym
musiał na to ciężko zapracować... tak jak ty.
– To kształci charakter – przyznała Shelley.
– Nie nadawałem się na następcę mojego ojca. Można nauczyć dziecko wytwornych
manier, poprawnej wymowy, wpoić w nie odpowiednie upodobania, ale nie uda się zmienić
jego osobowości i zrobić z niego kogoś, kim nie jest.
– Nie. Zwłaszcza że tym dzieckiem byłeś ty.
– Pragnąłem przygód, zmian. Praca mojego ojca wydawała się mi niesłychanie nudna,
ludzie, z którymi miał do czynienia nieciekawi, nasza pozycja towarzyska ograniczała mnie.
Zacząłem chadzać własnymi drogami, kiedy skończyłem cztery lata. Ponieważ byłem
jedynym synem, ojciec nie mógł tak łatwo zrezygnować ze swoich planów w stosunku do
mnie.
– Twoja biedna mama. W waszym domu musiała toczyć się nieustanna wojna.
– To prawda. Mama nie potrafiła pogodzić nas ze sobą. Im bardziej naciskał mój ojciec,
tym bardziej się buntowałem. Robiłem nawet rzeczy, których dziś się wstydzę, po to tylko, by
zaznaczyć swoją niezależność.
– I co się stało, kiedy ojciec wyrzucił cię z domu po awanturze na uniwersytecie?
– Przez dziewiętnaście lat robiłem wszystko, żeby moja rodzina zostawiła mnie wreszcie
w spokoju. Teraz wiec musiałem radzić sobie sam, nie korzystając również z pomocy moich
francuskich krewnych.
Uśmiechnął się do Shelley i kontynuował:
– Miałem dalekiego krewnego, o którym nigdy nie mówiło się w mojej rodzinie,
ponieważ był przemytnikiem. Więc, oczywiście, odnalazłem go. Miał statek, właściwie
przerdzewiałą balię, którą pływał po Morzu Śródziemnym.
– Naprawdę zajmowałeś się przemytem? – spytała zafascynowana Shelley.
– Zwykle mieliśmy legalne towary. Czasami jednak szmuglowaliśmy wino, whisky,
tytoń, orzeszki pistacjowe, egzotyczne olejki, dzieła sztuki. Kiedyś załadowaliśmy łajbę
okropną bananową wódką, która zepsuła się w połowie drogi. Uff, jak ja wtedy chorowałem!
– Czy podobało ci się takie życie?
– Zazwyczaj byłem zbyt zmęczony, by zastanawiać się nad tym. Pracowałem tak ciężko,
ż
e czasem wieczorem nie miałem nawet siły, żeby naciągnąć na siebie koc.
– Długo tak wytrzymałeś?
– Aż stałem się w tym dobry. Miałem do wyboru tylko dwie drogi: zwyciężyć lub zginąć.
Stałem się najtwardszym, najsprytniejszym i najbardziej podejrzanym facetem, jakiego znał
mój wuj. Po dwóch latach zdecydowałem, że nie jest to życie, jakiego chciałem, przez
dziewiętnaście lat buntując się przeciw ojcu.
– Och, Ross, to lepsze niż powieść.
– Nawet nie tknęłaś kolacji – zauważył. – Talerz stoi przed tobą od pięciu minut. Zjedz
coś.
Shelley z roztargnieniem podniosła widelec do ust.
– I co robiłeś potem?
– Wiele różnych rzeczy. Oferowałem turystom swoje usługi jako przewodnik po krajach
ś
ródziemnomorskich. Wiedziałem, gdzie znajdą to, co ich interesuje: dobre jedzenie, piękne
plaże, nocne życie, rzadkie dzieła sztuki. Przez pięć miesięcy byłem tłumaczem i asystentem
w marokańskim studiu filmowym. Potem pracowałem w kasynie w Marakeszu. Po jakimś
czasie, kiedy w tajemniczy sposób zniknął dyrektor kasyna, zająłem jego stanowisko. Ludzie
bardzo lubili tam hazard i szybko zwielokrotniłem obroty tego początkowo podrzędnego
domu rozrywki.
– A potem rzuciłeś to, gdy po raz kolejny stwierdziłeś, że nie dla tego buntowałeś się
przeciw ojcu.
– Zdecydowałem, że czas już wrócić do moich krewnych w Prowansji, pojednać się z
mamą i ojcem. Znalazłem pracę...
– Jako kierownik nocnego klubu.
– I to dość obskurnego – przyznał.
– A co z rodziną?
– Pogodziłem się ze wszystkimi poza ojcem. Ogłosiliśmy jedynie zawieszenie broni.
Jesteśmy wobec siebie uprzejmi, od czasu do czasu zdarza się nam nawet zamienić parę słów.
– A co robiłeś po wyjeździe z Nicei?
– Pojechałem do Paryża. Miałem już dość życia w półświatku. Było to nawet zabawne,
ale chciałem mieszkać w miłych miejscach, spotykać sympatycznych ludzi, móc opowiadać
im o swojej pracy. Wciąż miałem kosztowne upodobania i stwierdziłem, że nie jest to nic
złego. Niestety, nie potrafiłem jednak znieść jakiejkolwiek kontroli nad sobą i w ciągu dwóch
miesięcy straciłem dwie posady.
– Mogę to zrozumieć – przyznała Shelley. Nie potrafiła wyobrazić sobie Rossa
wykonującego czyjeś polecenia. Z przyjemnością słuchała jego opowieści, czując
jednocześnie wstyd, że wcześniej nie potrafiła dostrzec jego odwagi i uczciwości. Delikatnie
pogładziła jego policzek.
– A co potem?
– Potem zatrudnił mnie Henri – odpowiedział po prostu.
– Dlaczego? Nie sprawiałeś chyba wrażenia zbyt dobrze rokującego młodego człowieka.
– Cóż, w zasadzie wygrałem tę pracę w pokera.
– Naprawdę? Ross, to fantastyczne!
– Wiedziałem, że potrafię zorientować się, dlaczego jakieś przedsięwzięcie nie przynosi
dochodów, i zmienić to. Udało mi się to w Marakeszu, a potem w Nicei. Tym razem zależało
mi jednak na przyzwoitym zajęciu. Chciałem też zachować swoją niezależność. Kiedy grałem
w pokera z Henrim Montpazierem i stawka była już dostatecznie wysoka, wystąpiłem z
interesującą propozycją. Gdybym przegrał, pracowałbym dla niego za darmo przez rok. W
razie mojej wygranej, Henri miał dać mi dobrą pensję i rok na to, bym zamienił najbardziej
deficytową z jego szkół w świetnie prosperujący ośrodek dydaktyczny. Wygrałem.
Shelley spoglądała na niego z niedowierzaniem.
– A więc tak zaczęła się twoja kariera w Elitę? Nic dziwnego, że nie musisz
podporządkowywać się niczyim poleceniom. – Shelley z zapałem zabrała się do jedzenia.
– A teraz opowiedz mi, w jaki sposób taka miła dziewczyna jak ty została pracownikiem
firmy Babel?
– To bardzo nudna historia w porównaniu z twoją. Przez kilka lat pilotowałam wycieczki
po Europie. Lubiłam podróże i pracę z ludźmi. Cieszyłam się nawet, kiedy nie wszystko
układało się według planu, bo stanowiło to dla mnie wyzwanie. Przez pięć lat jeździłam
prawie non stop na trasie: Anglia, Francja, Belgia, Luksemburg, Hiszpania, Włochy.
– Po pewnym czasie musiałaś mieć dość tego cygańskiego życia?
– O, tak. Myliły mi się miasta i nie wiedziałam już, jakiego języka powinnam w danym
momencie używać. Zaczęłam nienawidzić walizek, hoteli, pakowania, kempingów,
autobusów, autostrad, restauracji, wszystkiego, co kojarzyło mi się z podróżami. Wróciłam do
Chicago, by pobyć trochę z rodziną i zastanowić się, co naprawdę chcę robić.
– To wtedy zaczęłaś pracować dla Babel?
– Tak. Szukałam pracy także w Elitę i kilku innych firmach – powiedziała z naciskiem. –
Na początku uczyłam i pomagałam trochę w pracach biurowych. Wiele osób zwolniło się
wtedy z Babel i po roku zostałam asystentką dyrektora. Kiedy wyrzucono dyrektora szkoły w
Cincinnati, mój szef, Jerome, zarekomendował mnie na to stanowisko. No i znakomicie
sprawdziłam się jako dyrektor – zakończyła Shelley.
– Wyśmienicie. Może nawet wcale nie przyjechałbym tutaj, gdybyś nie okazała się tak
dobra.
Shelley westchnęła.
– Co za ironia losu.
W przeciwieństwie do ich wcześniejszego milczenia, teraz wydawało się, że nie są w
stanie przestać rozmawiać. Opowiadali historie z przeszłości, snuli wspomnienia i żartowali.
Restauracja była już niemal pusta, kiedy Ross zauważył, że kelnerka wciąż spogląda znacząco
w ich stronę.
– Chyba zasiedzieliśmy się – zauważył Ross.
– Która godzina? – Shelley spojrzała na zegarek. – To niemożliwe! Jest po północy!
Ross rozejrzał się.
– Nic dziwnego, że zostaliśmy tu sami.
Ross zostawił na stoliku duży napiwek i wyszli na parking.
– Wydaje mi się, że pamiętam jeszcze, jak tam dojechać – powiedział, kiedy Shelley
zaczęła udzielać mu wskazówek, jak trafić do jej dzielnicy.
– Nie parkuj – poprosiła Shelley, kiedy podjeżdżali pod jej dom. – Wysiądę szybko.
Ross zatrzymał samochód i spojrzał pytająco na Shelley.
– Nie dzisiaj?
– Wkrótce – obiecała. – Dzisiaj... jest właściwie nasza pierwsza prawdziwa randka.
Uśmiechnął się.
– I tak spędzę bezsenną noc, rozmyślając o tym, jak będzie nam cudownie razem.
Shelley westchnęła ciężko, czując ogarniającą ją falę gorąca.
– Czy... – zawahała się – śpisz nago?
– Tak – odparł z uśmiechem. – A ty?
– Nie. Zawsze bałam się, że może wybuchnąć nagle pożar albo dostanę zapalenia
wyrostka robaczkowego...
Ross wybuchnął śmiechem.
– Jak zawsze praktyczna. – W jego oczach pojawiły się iskierki. – Skoro jednak
postanowiłaś już zepsuć nam dziś wieczorem zabawę...
– Nie gniewaj się, Ross.
– Nie gniewam się. Jestem rozczarowany, ale rozumiem. Z drugiej strony trochę
pieszczot...
– Tutaj? – spytała z niedowierzaniem.
– Nie, chyba masz rację – westchnął. – Trochę tu ciasno. I dźwignia zmiany biegów
mogłaby zrobić komuś krzywdę.
– Nie bądź wulgarny – zbeształa go.
Jego usta wygięły się w łobuzerskim uśmiechu.
– Wiem, jestem niepoprawny. Zadzwonię jutro i umówimy się na wieczór.
– Zgoda. – Pochyliła się, by go pocałować. Wędrował ustami po jej twarzy, drażniąc ją i
kąsając.
– To takie przyjemne – westchnęła.
– To tylko wstęp – obiecał. Wsunął język pomiędzy jej wargi, całując ją delikatnie.
Dłonią odnalazł pierś Shelley. Masował ją władczo i pewnie, zaznaczając w ten sposób swoje
prawo do tej pieszczoty.
Jej sutki stwardniały, Shelley czuła pulsowanie narastające w głębi jej ciała. Chciała już
niemal prosić go, by został u niej na noc, gdy Ross delikatnie odepchnął ją od siebie.
– Wkrótce – szepnął i otworzył przed nią drzwiczki wozu.
– Dzień dobry – Shelley powitała radośnie Francescę i Wayne’a następnego ranka. Od
razu zauważyła, że coś jest nie tak.
– Co się stało? – Shelley nade wszystko ceniła szczerość.
Francesca zaśmiała się nerwowo, a potem spojrzała niepewnie na Wayne’a.
– Gdzie byłaś wczoraj? – zapytał posępnie. Shelley znieruchomiała.
– Dlaczego pytasz?
– Sekretarka z Elitę powiedziała, że wyszłaś z Tannerem.
– Nie wyszłam...
– Nie. Rzeczywiście, podobno oboje staraliście się, by wyglądało na to, że wychodzicie
osobno. Charles twierdzi, że wcześniej także widywano was razem. Nigdy o tym nie mówiłaś.
– To... nie miało znaczenia. – Shelley zdała sobie sprawę, że jej słowa brzmią
niesłychanie sztucznie.
– Och, do diabła z tym. Nie wspominałam o tym, ponieważ Tanner zaproponował mi
stanowisko Chucka, a nie chciałam, żebyście się tym martwili.
– Czy zgodziłaś się? – spytała zdumiona Francesca.
– Nie. Oczywiście, że nie.
– A więc, co robiłaś z nim wczoraj wieczorem?
– odezwał się gniewnie Wayne.
– Ja... My... Och, nie potrafię tego wyjaśnić.
– Sądziłem, że będziecie rozmawiali o interesach. Byłem bardzo ciekaw, czego
dowiedziałaś się od Tannera, i dlatego dzwoniłem do ciebie wiele razy. Ostatni raz już po
północy. Byłem zaniepokojony, dlatego zadzwoniłem także do jego hotelu. Ale Tannera
również nie było w pokoju.
– Byliśmy na kolacji.
– Sześć godzin to dosyć długo jak na rozmowę o interesach – zauważył cierpko Wayne.
Przez chwilę w pokoju panowała cisza.
– Spotykasz się z nim? – zapytał Wayne.
– Tak. – A więc to koniec wielkiej tajemnicy.
– Shelley, nawet jeśli jego zamiary są szczere, w co wątpię, jak możemy ufać ci teraz?
Jak mamy wierzyć, że nie sprzymierzysz się z nim przeciw Babel?
– Nie zrobię tego. Nasza znajomość nie ma nic wspólnego z pracą.
– Czy naprawdę sądzisz, że uwierzą w to nasi szefowie? Czy myślisz, że choć przez
chwilę będą liczyć na twoją lojalność?
– Przestań! – zawołała Shelley, słysząc, jak Wayne wypowiada głośno jej własne obawy.
– Jak będzie czuł się Jerome, po tym, jak zarekomendował cię na to stanowisko? Jemu
także dostanie się za ciebie.
Shelley udało się odzyskać panowanie nad sobą.
– Czy zarząd dowie się o tym? – Shelley patrzyła prosto w oczy Wayne’a. – Czy dowie
się o tym Jerome?
– Czy chcesz mnie poprosić, bym nie zawiadamiał ich o tym?
– Nie. Czy masz zamiar im o tym powiedzieć? Wayne odwrócił się od niej i zgniótł
trzymany w ręku papierowy kubeczek.
– Shelley, nie uda ci się długo zachować czegoś takiego w tajemnicy. Kiedy Jerome
dowie się wreszcie, będzie obwiniał również mnie za to, że nie powiadomiłem o tym zarządu.
Przez długą chwilę żadne z nich nie odzywało się.
– Czy przestaniesz się spotykać z Tannerem? – spytał Wayne.
Shelley milczała.
– Na Boga, Shelley, czy naprawdę nie jesteś w stanie nad tym zapanować? – zawołał
Wayne. – Dlaczego więc nie przyjmiesz jego propozycji pracy? Wtedy nikogo nie
obchodziłoby, co z nim robisz.
– Wayne! – przerwała mu Francesca. – Nie mów ani słowa więcej! Jesteście oboje zbyt
zdenerwowani.
– Cholera – mruknął Wayne i wyszedł z pokoju.
– On przesadza – próbowała pocieszyć Shelley Francesca, kiedy zostały już same.
– Czyżby? – powiedziała smutno Shelley. – Sądzisz, że tak właśnie pomyśli Jerome?
– Sądzę, że nie miałaś w tej sprawie wyboru. Od pierwszej chwili, kiedy zobaczyłam was
razem, wiedziałam, że to musi się stać.
Shelley uśmiechnęła się słabo.
– Dziękuję.
Reszta dnia była dla Shelley równie nieprzyjemna jak jego początek. Kiedy pojawili się
Pablo i Hiroko, ich podejrzliwe, ciekawskie spojrzenia natychmiast uzmysłowiły jej, że oni
też słyszeli najnowsze plotki. Ute przyjechała poprowadzić swoją ostatnią lekcję w Babel,
najwyraźniej przekonana, że teraz, kiedy Shelley widuje się z Rossem, nie musi się już
obawiać z jej strony żadnych wymówek.
Shelley musiała również oznajmić grupie inżynierów, którzy chcieli ustalić terminy
swoich lekcji niemieckiego, że straciła właśnie nauczyciela. Nie chcąc czekać, aż Shelley
znajdzie nowego lektora, klienci ci postanowili rozpocząć naukę w Elitę.
Shelley poprosiła Wayne’a do swojego gabinetu, by podzielić się z nim złymi wieściami,
Wayne słuchał jej słów z kamienną twarzą. Kiedy pod koniec rozmowy Francesca oznajmiła,
ż
e dzwoni Ross, Wayne spojrzał na nią z pogardą.
– Powiedz mu, że nie mogę z nim w tej chwili rozmawiać, Francesco. Zadzwonię później.
Ross telefonował jeszcze trzy razy tego popołudnia i za każdym razym Shelley nie
chciała z nim rozmawiać. Nie potrafiła skoncentrować się na niczym. Widziała wszystko jak
przez mgłę, powstrzymując łzy żalu i desperacji. Wreszcie, zrezygnowana, zdecydowała się
pójść do domu.
Będzie musiała zadzwonić do Rossa i powiedzieć mu, że to już koniec. Nie miało sensu
oszukiwać się dłużej. Praca w Babel wykluczała znajomość z Rossem. Zaś jej praktyczna
natura podpowiadała, że lepszy wróbel w garści... Ross wyjedzie ostatecznie. Nigdy nie
zatrzymywał się zbyt długo w jednym miejscu.
Jego wyjazd może oznaczać koniec jej kariery, pomyślała gorzko Shelley. Czemu więc
miałaby nie przyjąć propozycji Rossa i rozpocząć pracy w Elitę?
Nie mogła jednak zawieść tych, którzy polegali na niej. Do licha, tylko szczury uciekają z
tonącego okrętu.
A czy mogła porzucić Rossa? Ze stanowczością zdecydowała, że będzie musiała to
zrobić.
Shelley zmarszczyła czoło, słysząc dzwonek u drzwi. Kto się domyślił, że jest w domu?
Po chwili rozległo się głośne pukanie. Shelley wstała i ruszyła do drzwi, ocierając dłonią łzy.
– Kto tam?
– Shelley, wpuść mnie! – zawołał Ross.
ROZDZIAŁ ÓSMY
– Ross, nie teraz. Nie mogę... – Jej dalsze słowa stłumiło łkanie.
– Wpuść mnie albo otworzę drzwi wytrychem. Nieoczekiwany śmiech przerwał jej płacz.
Jakie to podobne do Rossa, pomyślała. Zaraz zacznie grozić, że wyważy drzwi. Nie wątpiła
też, że rzeczywiście ma ze sobą wytrych.
Wszedł do środka, nie czekając na zaproszenie. Natychmiast zauważył jej zapuchnięte
oczy i mokrą od łez twarz. Chciał objąć Shelley, lecz dziewczyna cofnęła się. Ross
znieruchomiał, a potem nagle opuścił ramiona.
– Skąd wiedziałeś, że tu jestem? – spytała.
– Francesca powiedziała mi.
– Ona... ona... – zająknęła się Shelley.
– Nie denerwuj się. Musiałem długo ją przekonywać, żeby to od niej wyciągnąć. Kiedy
nie odbierałaś moich telefonów, zaniepokoiłem się. Postanowiłem zobaczyć się z tobą. Kiedy
przyszedłem do Babel, Wayne zatrzasnął drzwi swego gabinetu w chwili, gdy mnie zobaczył.
Niezbyt uprzejmie, prawda? Francesca załamywała ręce i wołała coś po włosku.
Ross przerwał na moment swoją relację.
– Nie chcę patrzeć, jak płaczesz. Nie chcę, żebyś płakała przeze mnie.
Nie zaprzeczyła, że to on jest przyczyną jej zmartwień.
– Skoro wiesz, co się stało... Ross, nie możemy...
– Być kochankami? Skinęła głową.
– Czego się najbardziej obawiasz? – zapytał.
– Mogę stracić pracę, kompromitując się romansem z przedstawicielem konkurencyjnej
firmy.
– Nieprawda. Chcesz pozwolić kilku facetom w Nowym Jorku, żeby decydowali o twoim
ż
yciu.
– Łatwo ci tak mówić. Ty nie będziesz miał z tego powodu kłopotów!
– Henri wie o nas i jest wściekły – oświadczył Ross.
– Skąd się dowiedział?
– Powiedziałem mu.
– Powiedziałeś mu? Dlaczego?
– Ponieważ nie wstydzę się swoich uczuć i nie boję się tego, czym on może mi zagrozić.
Nie chcę też, by dowiedział się o tym od kogoś innego.
– Jerome nigdy by mi nie uwierzył – powiedziała głośno Shelley. – A Montpazier i tak
cię nie zwolni.
– To prawda. Lecz jeśli wylaliby cię z Babel, mogłabyś przyjąć moją ofertę bez wyrzutów
sumienia.
Shelley odwróciła się, słysząc brzmiące w jego głosie wyzwanie. Ross wykazał więcej
odwagi niż ona i nie była z tego powodu dumna. Nie wiedziała, jak powinna się teraz
zachować.
– Czy sypialnia jest tutaj? – W głosie Rossa słyszała stanowczość.
– Ross, czy moglibyśmy porozmawiać spokojnie o tym wszystkim? – spytała niepewnie.
– Nie sądzę – zamruczał, podchodząc do niej bliżej.
Położył dłonie na ramionach dziewczyny, gładząc je uwodzicielsko. Shelley czuła się
słaba, lecz jednocześnie przepełniona dziwną energią.
– Myślałem o tym – szeptał. – Od pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłem, nie byłem w
stanie myśleć o niczym innym.
Pochylał twarz ku jej twarzy tak wolno jak wówczas, kiedy po raz pierwszy spotkały się
ich usta. Odgadując jego pragnienia, Shelley wspięła się na palce. Odnalazła ustami jego
wargi. Chciała, by wiedział, że nie tylko on myślał o tym w bezsenne noce.
Już po chwili Ross niósł ją w ramionach do sypialni. Wszystko jest dokładnie tak jak w
moich marzeniach, pomyślała Shelley.
Położył ją na łóżku, zatapiając dłonie w jej miedziano-rudych lokach. Zręcznie wyjął
spinki podtrzymujące jej włosy. Gęste sploty rozsypały się na poduszce, odurzając go swoim
delikatnym zapachem.
– Chciałem zapomnieć o tobie – szeptał. – Próbowałem wmówić w siebie, że nasza
wzajemna fascynacja jest tylko chwilowym zauroczeniem. – Odnalazł suwak jej sukni i
pociągnął zamek w dół. – Nic z tego. Pragnę kochać się z tobą ponad wszystko. Nie obchodzi
mnie, co będzie potem.
– Wiem – szepnęła z czułością, próbując uporać się z guzikami jego koszuli. Ross nie
chciał posłuchać głosu rozsądku teraz, podobnie jak kiedyś zlekceważył wolę ojca i wzgardził
bezpiecznym i zamożnym życiem u boku rodziny. – Dziękuję – powiedziała nagle.
– Za co? – spytał urywanym głosem, czując na torsie ciepło jej dłoni.
– Dziękuję, że nie pozwoliłeś mi zachować się rozsądnie.
Uśmiechnął się, gładząc nagą skórę jej pleców. Delikatnie pocałował jej czoło.
– Och, Shelley. – Jego głos był równie łagodny jak jego dotyk, jak spojrzenie jego
niebieskich oczu. – Zaczekaj chwilę – szepnął, czując, że Shelley rozpina jego pasek.
– To był twój pomysł – przypomniała mu.
– Tak, i to bardzo dobry pomysł. Ale w jednej sprawie powinniśmy zachować rozsądek. –
Spojrzała na niego zaskoczona. – Bardzo śpieszyłem się dzisiaj... a że nie chodzę zwykle,
nosząc ze sobą... jestem nie przygotowany...
Shelley spoglądała na niego z czułością i rozbawieniem.
– Nie martw się, jestem zabezpieczona – zapewniła go– Tak się cieszę – odetchnął,
przyciągając do siebie jej biodra. – A więc, nie będę ci przeszkadzał – powiedział, kładąc
znów jej dłonie na sprzączce swojego paska.
Potem zsunął z niej sukienkę, z zachwytem patrząc na Shelley ubraną tylko w koronkową
bieliznę. Zsunęła ramiączka przejrzystego stanika i z przekornym uśmiechem cofnęła się o
krok. Miał niepokojące uczucie, że byłby zdolny zabić każdego mężczyznę, który chciałby
zrobić to co on. Ross przyciągnął Shelley i zdarł z niej pośpiesznie resztę bielizny.
Błądził dłońmi po jej ciele, pieszcząc ją, jakby od dawna była jego kochanką. Dotykał
Shelley delikatnie i gwałtownie, odnajdywał jej intymne miejsca, nie wahając się i nie
usprawiedliwiając.
Shelley zsunęła z ramion jego koszulę.
– Och! – westchnęła z zachwytem. Pociągnęła w dół jego spodnie. Jego ciężka, twarda
męskość wypełniła jej dłonie. Shelley oddychała szybko, czując nagłe gorąco.
Ross ze zdziwieniem usłyszał swój własny jęk, gdy konwulsyjnie zacisnął ramiona wokół
Shelley.
Powoli, powoli, napomniał siebie, opuszczając Shelley na łóżko. Trochę finezji, staraj się
sprawić jej przyjemność, myślał, wpijając się zachłannie w usta dziewczyny. Nauczył się
uprawiać miłość z wdziękiem i zręcznością; pytał kobiety w wielu krajach, co lubią; tyle razy
powtarzano mu, że jest wspaniałym kochankiem. Teraz zaś, kiedy zależało mu na tym
najbardziej, wydawało się, że traci nad sobą panowanie.
– Przepraszam – powiedział z trudem, wciąż dotykając i gładząc jej piersi.
– Dobrze – zamruczała. – To takie przyjemne. Och, Ross, jeszcze, proszę.
Jej namiętna prośba sprawiła, że zapomniał o doświadczeniu. Jego zmysły ogarnął ogień
pożądania, pieścił ją teraz kierując się jedynie instynktem.
Wplątane w jego włosy palce Shelley gładziły je i targały. Ogarnięty czułością, odnalazł
jej dłoń i pocałował. Dotykał ustami słodkich czubków jej piersi i miękkiego zagłębienia
pomiędzy nimi. Obwiódł językiem różową otoczkę sterczącej twardo sutki, a potem
pocałował ją raz jeszcze. Wsunął kolano pomiędzy nogi dziewczyny. Czuł jedwabistą
miękkość jej łona i wilgotne gorąco ukryte w głębi jej ciała.
– Proszę – szeptała, oddychając szybko. Jego usta drażniły jej sutki, dłonie gniotły piersi.
Wygięta w łuk, Shelley przyciągnęła głowę Rossa, jęcząc i wijąc się pod nim. Okazywała bez
skrępowania, jak wiele dawał jej rozkoszy.
Ross zmienił pozycję tak, że jego biodra wsunęły się pomiędzy uda Shelley. Czuła, jak
bardzo jej pragnie. Zacisnęła palce wokół jego ramion. Przywarła mocno biodrami do jego
twardego ciała w milczącym ponagleniu.
– Pokaż, jak mnie pragniesz – szepnął chrapliwie, odnajdując rękę Shelley.
Spełniła jego życzenie, wygięta w oczekiwaniu jego pierwszego pchnięcia. Była tak
drobna, gorąca i ciasna. Chciał wejść w nią powoli, lecz nie pozwoliła mu. Uniosła się ku
niemu, przyciągając go mocno do siebie.
Był jednocześnie ognisty i czuły, demoniczny kochanek i pokorny czciciel. Ich ciała, w
cudownej harmonii, poruszały się jednym rytmem wśród westchnień i namiętnych jęków.
Shelley poczuła nagle, że jej ciało ogarnia ogień, pożądanie ustępuje miejsca spełnieniu.
– Och, Ross... jestem... Och, Ross.
Wreszcie połączyła ich fala rozkoszy, zaspokajając każde pragnienie, sycąc zmysły.
Czuła w sobie jego wilgotne ciepło, gdy Ross opadł na nią, powtarzając chrapliwie jej imię.
Wiele, wiele minut później, kiedy świat przestał już wirować wokół nich, Shelley leżała
wtulona w Rossa, pomrukując cichutko. Uśmiechnął się. Nigdy w życiu nie czuł się tak
szczęśliwy. Kiedy otworzył oczy, napotkał jej wzrok. Z nikim jeszcze nie było mu tak dobrze.
Nie ukrywał przed nią swych uczuć, swego zdumionego zachwytu i całkowitego
zadowolenia.
Shelley spoglądała na niego rozjaśnionymi miłością oczyma.
– Jeśli będziesz uśmiechał się do mnie w ten sposób, może przyjść mi do głowy jakiś
niestosowny pomysł – ostrzegła go.
– Wypróbuj mnie – odpowiedział przekornie. Westchnęła, kładąc głowę na jego ramieniu.
– Mniej więcej za godzinę.
– Powiedzmy za pół godziny. Na wszystko się zgadzam. – Zamknął oczy, rozkoszując się
jej bliskością. Włosy Shelley okrywały jego ramiona, łaskocząc go w brodę, jej piersi
przywierały do jego torsu. Zaczął wędrować dłońmi po jej ciele, cierpliwie odkrywając teraz
szczegóły, które umknęły jego uwagi w szale namiętności.
– J’adore tes cheveux... ta peau... tes seins... ton dos... – z zachwytem odkrywał sekrety
jej ciała. Cieszył się, że Shelley zna francuski. Ten język wydawał się stworzony do miłości.
Kiedy wróciły im siły, oboje stawali się coraz bardziej ciekawi. Shelley usiadła, pragnąc
patrzeć tam, gdzie błądziły jej ręce, chcąc widzieć jego twarz. Ross powiódł palcem wzdłuż
niewidzialnej linii wokół jej twardej sutki. Ze zdumieniem zauważył, że również jego ciało
odpowiada podnieceniem na te pieszczoty.
– Chodź tutaj – powiedział chrapliwie, pociągając Shelley na poduszki.
Spojrzała na niego z uwagą i jej oczy zalśniły pożądaniem.
– Czy zawsze będę mogła na ciebie liczyć, czy też dzisiaj jest specjalna okazja? –
przekomarzała się.
– Sądzę, że to twoja zasługa – poinformował ją. – Czy lubisz to? Aha, widzę, że tak.
– Och... tak. Twoje ręce...
– Mów dalej!
– Nie znają wstydu – powiedziała stłumionym głosem.
– Ani moje usta.
Nagle znów zaczęła oddychać szybciej, jej ciało domagało się spełnienia, wciąż
pamiętając o niedawnej rozkoszy.
– Powoli – szepnął, przygarniając ją do siebie. – Tym razem kochajmy się powoli.
– Dobrze – Shelley zgodziła się natychmiast.
– I tym razem chcę patrzeć na ciebie.
Skinęła głową, nie będąc w stanie mówić ani myśleć. Jęknęła błagalnie.
– Powiedz mi, czego pragniesz – domagał się.
– Tak... Właśnie tak... – błagała go wiele minut później. – Proszę.
– Słucham?
– Pragnę... cię – szepnęła.
– Wewnątrz?
– Tak!
Jego język był gorący, wilgotny i śmiały.
– Och... – Jej ciałem wstrząsnął gwałtowny dreszcz. Zwinne palce zastąpiły język i Ross
obserwował teraz Shelley. Zdumiona własną śmiałością, zaskoczona emocjami, jakie w niej
wzbudzał, pozwoliła, by Ross patrzył, jak przyjmuje jego pieszczoty.
Kiedy uspokoiło się już jej ciało, Ross ułożył się na plecach kładąc Shelley na siebie.
Uniósł w górę jej biodra, a Shelley kołysała się leciutko, przyjmując jego twardą męskość.
Patrzyła na niego, ciesząc się tą chwilą całkowitego zjednoczenia.
– Powoli – przypomniał jej.
Skinęła głową. Czas zatrzymał się dla nich. Kiedy za oknem zapadł już zmrok, oni wciąż
jeszcze kochali się bez pośpiechu, ciesząc się każdą chwilą rozkoszy, osiągając szczyt i
rozpoczynając wszystko od nowa.
Ich ciała poruszały się tym samym rytmem, pieścili się i dotykali, szeptali miłosne
zaklęcia.
Wreszcie nie byli już w stanie mówić. Ich ciała pokryte kropelkami potu błyszczały w
księżycowej poświacie, w ciemności nie widzieli już swoich oczu. Dreszcze cudownego
spełnienia ogarnęły tych dwoje połączonych i ciasno objętych.
– Wciąż jesteś w szlafroku – zauważył Ross, wchodząc do mieszkania Shelley znacznie
później tego wieczoru. Zasnęli razem, potem wzięli prysznic i Ross wyszedł do hotelu, żeby
się przebrać. Nie rozmawiając nawet o tym, oboje wiedzieli, że Ross spędzi resztę weekendu
u Shelley. Z niechęcią rozstawali się na ten krótki czas potrzebny na drogę do hotelu i z
powrotem.
– Uważałam, że ubieranie się byłoby bez sensu – oświadczyła Shelley. – Przecież
zapewne kiedy tylko cię nakarmię, znów zedrzesz ze mnie wszystko i będziemy się kochać.
– Hm, jak zawsze praktyczna. Co jemy? – Jęknął, widząc stojące na stole kartonowe
pojemniki. – Czy po tych wszystkich przyjemnościach, jakich zaznałaś dzięki mnie, nie
mogłaś zamówić czegoś smaczniejszego?
– To pyszna chińska potrawa. Dopiero co przyniesiono naszą kolację.
Ross zmarszczył czoło.
– Czy chłopiec z restauracji widział cię w tym stroju?
Shelley poprawiła pasek długiego do ziemi, ciepłego, frotowego szlafroka z
obstrzępionym brzegiem.
– Nie denerwuj się. Nie wyglądam w tym zbyt ponętnie.
– Dla mnie tak – odparł Ross.
– Zapomnij o tym na chwilę. Umieram z głodu. Ross westchnął. Wsunął dłoń za jej
dekolt, odnajdując miękką, ciepłą pierś.
– / tuoi seni sono come due pesci – powiedział z uwodzicielskim uśmiechem.
Shelley wy buchnęła śmiechem.
– Ross, jesteś pewien, że tego właśnie uczyła cię twoja włoska przyjaciółka?
– Cóż, minęło już kilka lat. Co cię tak rozbawiło?
– Właśnie oświadczyłeś, że moje piersi są jak dwie ryby. Usiądź i jedz, mój Romeo.
– Zaczekaj, tym razem się przygotowałem.
– Przecież mówiłam ci, że niczego nie potrzebujemy – oświadczyła.
– Tym razem pamiętałem o tym, co ważne. – Wyjął z torby butelkę drogiego szampana.
– To kosztuje fortunę. Jesteś rozrzutny.
– Ale bardzo dobrze ubrany.
– Hej, to przypomniało mi o czymś. Ponieważ te sukienki wczoraj nic mnie nie
kosztowały... – Spoglądała na niego zalotnie. – Czy nie moglibyśmy wybrać się jutro na
zakupy?
Chwilę zastanawiał się nad tym.
– Pod warunkiem, że będzie to sklep z bielizną.
– To niepraktyczne, Ross. Nie potrzebuję do pracy seksownej bielizny, a ty również, jak
sądzę, nie musisz mnie w niej oglądać.
– Podyskutujemy o tym jutro – zgodził się wreszcie, zaczynając jeść.
W sobotę poszli na kompromis, odwiedzając kilka różnych sklepów. Ross kupił Shelley
seksowną nocną koszulę, która, niestety, po pierwszej przymiarce w domu, leżała zmięta na
podłodze. Co więcej, stało się to w środku dnia. Zanim poznała Rossa, Shelley byłaby
oburzona taką stratą czasu. Z Rossem jednak nie był to czas zmarnowany.
Weekend upłynął im na samych przyjemnościach. Dopiero w niedzielę późnym
wieczorem Shelley pomyślała znów o pracy. Zostawiła w łóżku śpiącego Rossa i poszła do
kuchni zaparzyć kawę. Siedziała przy kuchennym stole, kiedy poczuła na ramionach znajomy
dotyk rąk kochanka. Przez chwilę masował jej kark, a potem pocałował delikatnie jej włosy.
– Dwie noce spędziłem w twoim łóżku i nie potrafię spać, kiedy nie ma cię przy mnie. –
Usiadł na krześle naprzeciw Shelley. – Kiedy obudziłem się sam, bez trudu odgadłem, że
znajdę cię tutaj rozmyślającą o pracy.
– Muszę się nad czymś zastanowić.
– Jesteś niezwykłą kobietą. Nie, nie przerywaj. Jesteś inteligentna, wrażliwa i odważna.
Kiedy przyjdzie ci podjąć decyzję, z pewnością będziesz wiedziała, jak należy postąpić.
Shelley ogarnęło nagłe wzruszenie, pod powiekami poczuła piekące łzy. Powodowana
impulsem, wstała, okrążyła stół i usiadła na kolanach Rossa.
– Co się stało, kochanie? – szepnął.
– Obejmij mnie – poprosiła cicho. – Mocno.
– Chyba żartujesz! – zawołał wyraźnie poirytowany Jerome.
– Nie żartowałabym w ten sposób – odpowiedziała cicho. – Nie chciałam tego.
Próbowałam... próbowaliśmy odepchnąć od siebie to uczucie, lecz nie udało się nam. Jeśli
chcesz, żebym zrezygnowała ze stanowiska, zrobię to. Rozumiem, że...
– Nie bądź śmieszna – przerwał jej Jerome. – Wiesz, że nie przyjmę twojej rezygnacji. –
Przez dłuższą chwilę w słuchawce panowała cisza. – Muszę się nad tym zastanowić, Shelley.
Naprawdę zaskoczyłaś mnie. Zadzwonię później, zgoda?
Po rozmowie z przełożonym Shelley poczuła się od razu lepiej. Odzyskała swą zwykłą
pewność siebie. Wayne mógł mieć zrozumiałe obiekcje co do zaistniałej sytuacji, lecz to
jednak ona wciąż była szefem.
Ku zdziwieniu Shelley, Wayne w niczym nie przypominał już zagniewanego młodego
człowieka, jakiego spodziewała się zastać. Francesca martwiła się o możliwe konsekwencje
ostatnich wydarzeń, lecz wciąż powtarzała włoskie sentencje o miłości zdolnej pokonać
wszelkie przeciwności. Shelley postanowiła w ogóle nie rozmawiać na ten temat z
nauczycielami. Zachowa dyskrecję, nie będzie jednak ukrywać niczego ani tłumaczyć się
przed nikim. Jerome zadzwonił wreszcie, kiedy miała już wyjść na kolację z Rossem.
– Przede wszystkim – zaczął Jerome – chcę, abyś każdego dnia zdawała mi telefoniczne
sprawozdanie ze swoich poczynań. Liczę też, że, kiedy życie osobiste zacznie wpływać na
twoje decyzje zawodowe, natychmiast poinformujesz mnie o tym.
– Dobrze – zgodziła się.
– Chciałbym też, żeby nikt więcej się o tym nie dowiedział.
– Nie zamierzasz powiadomić dyrekcji w Nowym Jorku? – chciała się upewnić.
– Chyba żartujesz, Shelley. Pracowałem z tobą przez dwa lata. Szanowałem cię i lubiłem.
Dlatego jestem gotów ci zaufać. Naprawdę sądzisz jednak, że nowojorski zarząd byłby
podobnego zdania?
Przy kolacji Shelley oznajmiła Rossowi, że wszystko udało się jej załatwić pomyślnie.
Miała ogromną ochotę, by opowiedzieć mu o tym, jaka była zdenerwowana, o zawstydzonej
minie Wayne’a, o tym, jak rozważnie się zachowała, jak wiele zaufania okazał jej Jerome.
Zdecydowali się jednak nie rozmawiać o pracy i nie mogła teraz ujawnić temu geniuszowi
Elitę, jak kiepsko stoją sprawy w Babel.
Ross nie prosił Shelley, by opowiedziała mu coś więcej. W głębi serca był jednak
niezadowolony. Pragnął podzielić się z nią swoimi wrażeniami po całym dniu i dowiedzieć
się, jak Shelley radzi sobie w pracy. Czy atmosfera w szkole jest bardzo napięta? Jak
zachowywał się Wayne?
Chciał powiedzieć Shelley o swoich podejrzeniach w stosunku do jednego z nauczycieli
Elitę, o tym, że sekretarka Chucka wydaje mu się wyjątkowo niesympatyczna. Nie było
ż
adnego konkretnego powodu, by zwolnić tę kobietę, mimo to nie ufał jej. Chętnie
porozmawiałby z Shelley o swoich i jej problemach, zamiast tego jednak zaproponował, by
wybrali się do kina.
Reszta tygodnia upłynęła podobnie. Spotykali się wieczorem. Nie mogli rozmawiać o
pracy, lecz najważniejsze było to, że są razem. Za każdym razem ich spotkanie kończyło się
w łóżku Shelley. Czasami kochali się, czasem zasypiali od razu spleceni w ciasnym uścisku.
Któregoś wieczoru Ross zaproponował, by wyjechali gdzieś na weekend.
Shelley przygotowywała właśnie w kuchni kolację.
– Dlaczego? – spytała.
– Chcę być z tobą jak najdalej od tego wszystkiego.
– Wzruszył ramionami, spoglądając na stojący nie opodal kosz z brudnymi rzeczami.
Uśmiechnęła się. Przekonała właśnie Rossa, by zajął się praniem, dopóki ona nie upora
się z gotowaniem obiadu.
– Chcesz zyskać na czasie – stwierdziła domyślnie.
– Przygotowuję się duchowo do czekającego mnie zadania – poprawił ją.
– Dokąd chciałbyś pojechać?
– Nie wiem, to twój teren. Na pewno w pobliżu jest jakaś miła i cicha miejscowość.
– Nic mi nie przychodzi na myśl... Może Lexington? – zastanawiała się.
Wzruszył ramionami.
– Nazwa jest dość sympatyczna.
– Ty możesz wybrać hotel, tylko nie proś o to swoją sekretarkę. Nie wszyscy muszą
wiedzieć, że wyjeżdżamy razem.
– Dobrze, zajmę się tym. Nie licz jednak na to, że spędzimy cały czas, spacerując po lesie
– dodał z figlarnym uśmiechem.
– Zobaczymy. Na razie zajmij się praniem. Uważam to za prawdziwy skandal, że
zazwyczaj płacisz komuś, by zrobił to za ciebie.
Ross westchnął, po czym skierował się do drzwi z miną męczennika. Niosąc rzeczy do
pralni, wciąż mruczał coś o bezwzględności nowoczesnych kobiet.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
– To świeże powietrze działa jak środek nasenny – oświadczyła Shelley, leżąc na
ogromnym hotelowym łóżku w niedzielny ranek.
– Mnie to mówisz – odparł Ross z przesadnym oburzeniem. – Wczoraj w nocy czekałem
w tym wspaniałym łożu gotów do trzeciej rundy igraszek, lecz ty spałaś tak mocno, że nawet
mimo szczerych chęci nie dałem rady cię obudzić.
– Czy coś straciłam? – spytała niewinnie Shelley.
– Możesz to teraz nadrobić – zaproponował szarmancko.
– Mmm – Shelley westchnęła z rozmarzeniem, gdy Ross przyciągnął ją do siebie. W
pokoju rozległo się dyskretne pukanie do drzwi. – Co to takiego?
Ross pokierował jej ręką.
– To, oczywiście, mój...
– Mówiłam o pukaniu do drzwi – zganiła go.
– Och. – Wymownie podniósł wzrok w górę. – Najprawdopodobniej śniadanie.
– Śniadanie w łóżku? Och, Ross, jesteś dla mnie za dobry. Otwórz drzwi, umieram z
głodu! – zawołała, narzucając szybko szlafrok.
Shelley spoglądała z zachwytem na obfite śniadanie, które kelner rozstawił dla nich na
małym stoliku. Wszystkie potrawy podane były na eleganckich nakryciach. Nie zabrakło też
butelki schłodzonego szampana.
– A wiec, w którym miejscu przerwaliśmy? – zapytał Ross, kiedy znów znaleźli się sami.
– Chyba gdzieś tutaj – stwierdził, biorąc ją w ramiona. – Miałem właśnie...
– Najpierw coś zjedzmy. To doda ci sił. – Wyrywając się z jego objęć, Shelley zasiadła
przy stoliku.
– Jesteś zupełnie pozbawiona wyższych uczuć – westchnął z rezygnacją.
– Ale mam za to wyśmienity apetyt. Na różne rzeczy – dodała obiecująco.
Zachęcony w ten sposób, Ross wziął się do jedzenia. Po śniadaniu zaś zabrał się do
Shelley.
– Hmm... – westchnęła, gdy Ross pociągnął ją na łóżko. – Czy na pewno nie używasz
tego afrodyzjaku, o którym przeczytałeś w arabskich księgach? Twoje możliwości są
doprawdy nieprzeciętne.
– Jesteś jedynym afrodyzjakiem, jakiego potrzebuję.
– Wyglądasz tak podniecająco, kiedy się nie golisz – szepnęła.
– Mam ogromną ochotę na seks – zwierzył się jej.
– Ale Ross, umówiliśmy się, że odwiedzimy dzisiaj jeszcze dwie stadniny koni. Słońce
wstało już dawno.
– Obróciła się szybko, lecz Ross chwycił jej ramię, nie pozwalając dziewczynie uciec.
– A teraz proponuję zmianę planów – odparł chrapliwie.
– Myślałam, że po to właśnie przyjechaliśmy tutaj.
– Nie, przyjechaliśmy tu po t o. – Nagłym ruchem pociągnął ją na poduszki i pocałował
namiętnie.
– Stadniny miały być jedynie atrakcją, o której mogłabyś opowiedzieć Wayne’owi i
Francesce.
Uśmiechnęła się przekornie, unikając kolejnego pocałunku.
– Musimy więc odwiedzić jeszcze kilka farm, by moja historia wydawała się wiarygodna.
Shelley odetchnęła głęboko, gdy poczuła na piersiach jego dłonie.
– Twoje serce bije tak szybko, kochanie. – Ross przesunął ręką po jej płaskim brzuchu. –
Czy to perspektywa spaceru po cuchnących stajniach wydała ci się tak podniecająca?
– Czy nie powinniśmy zwolnić pokoju? – spytała bez przekonania. Nagle wszystko poza
nim przestało ją interesować.
Pocałował miękkie zagłębienie między jej piersiami.
– Poprosiłem o przedłużenie rezerwacji.
– Naprawdę?
– Czyżbyś zapomniała, że zawsze myślę o wszystkim?
Zsunęła szlafrok z jego ramion, przeciągając dłońmi po nagich plecach mężczyzny. Czuła
pod palcami jego twarde mięśnie, gdy unosił ją leciutko do góry.
– Ile mamy czasu? – szepnęła.
Odwrócił się na bok, pociągając ją za sobą. Stąd Ross widział już wyraźnie tarczę
stojącego na nocnym stoliku zegara.
– Około godziny. – Uniósł brwi pytająco. – Sądzisz, że starczy nam czasu?
– Jeśli nie, nie mam zamiaru płacić za kolejny dzień w tym hotelu – ostrzegła go.
– W takim razie...
Shelley oplotła ciasno udami jego biodra.
– Zabierajmy się do dzieła – dokończyła.
Zamykając oczy, Shelley ujęła w dłonie jego twarz i pocałowała. Wygięta w łuk, uniosła
w górę biodra, by przyjąć go do wnętrza swego ciała.
– Otwórz oczy, patrz na mnie – poprosił cicho Ross. Spełniła jego prośbę, chcąc dawać
mu przyjemność w każdy możliwy sposób. Nigdy jeszcze nie czuła się tak kobieca jak teraz,
kiedy w jego oczach widziała tyle czułości i pożądania. Shelley ogarnęło nagle ogromne
wzruszenie. Nie potrafiąc wyrazić słowami swoich emocji, objęła go mocniej, przywierając
udami do jego bioder, zacieśniając swą miękką kobiecość wokół jego twardego ciała.
Ross zadrżał. Całował ją mocno i gwałtownie. W ogniu namiętności Shelley słyszała
ciężki, urywany oddech i ciche jęki rozkoszy, lecz Ross tak bardzo stał się już częścią jej
samej, że nie umiałaby nawet powiedzieć, czy słyszy głos swój, czy jego. Kiedy osiągnęli
wreszcie spełnienie, w słodkim, błogim zmęczeniu odpoczywali na zalanym słońcem łóżku.
– Shelley? – powiedział cicho Ross, gładząc delikatnie opartą na jego piersi twarz
dziewczyny.
– Hmm?
– Powinniśmy się ubrać – rzekł z ociąganiem, choć pragnął przedłużyć tę chwilę
cudownego ukojenia, jakiej zawsze doświadczał, trzymając ją w ramionach.
Shelley westchnęła głęboko.
– Jeszcze pięć minut – poprosiła, obejmując go ciaśniej.
Uśmiechnął się, całując delikatnie jej czoło.
– Czy kiedykolwiek odmówiłem ci czegoś? Mimo zmęczenia Shelley znalazła w sobie
dość siły, by go uszczypnąć.
– Czy mogę poprowadzić? – spytała z nadzieją w głosie, kiedy zapakowali już bagaże do
porsche’a.
– Oczywiście. – Pragnął spełnić wszystkie jej życzenia. W ich obecnej sytuacji wiedział
jednak, że to przez niego niektóre z jej marzeń nigdy nie będą mogły się zrealizować. Shelley
była osobą niezwykle szlachetną, lecz nie był pewien, czy zechce mu to wybaczyć. Był też
coraz bardziej przekonany, że on sam nie potrafiłby sobie wybaczyć, gdyby ją skrzywdził. Jak
więc miał postąpić?
Zawsze istnieje jakiś sposób, kiedy się czegoś bardzo pragnie, przypomniał sobie. W tej
chwili liczyła się dla niego tylko ona.
– To był cudowny weekend – powiedziała cicho Shelley, kiedy ruszyli już w drogę.
– Dla mnie także, kochanie. Podobały mi się nawet stadniny – wyznał niechętnie.
Nacisnęła gwałtownie hamulec, unikając zderzenia z traktorem.
– Gdzie nauczyłeś się tak wiele o koniach? Możesz odetchnąć, Ross. Widzę znak „stop”.
– Moja rodzina hodowała konie. I tutaj, i we Francji.
– Och. Często odwiedzasz krewnych? – spytała.
– Kiedy tylko mogę. Niektórych miałbym ochotę widywać znacznie częściej, niż jest to
obecnie możliwe. Bardzo dużo podróżuję.
– Wiem – powiedziała cicho, rozumiejąc dobrze, co oznacza jego ostatnia uwaga. Nie
potrafiła wyobrazić sobie życia bez niego. – Ross... – zaczęła z wahaniem.
– Słucham. – Zastanawiał się, czyją także przeraża perspektywa rozstania. On myślał już
o tym, jak mogliby rozwiązać ten problem.
– Przeczytałam, że w zeszłym roku zniknąłeś nagle z Elitę na sześć miesięcy. Nie
wiadomo, co robiłeś i gdzie się podziewałeś.
– To oczywiste – skomentował sucho. – Nie rozgłaszałem motywów mojej decyzji.
– Dlaczego odszedłeś? Powiedz prawdę – dodała.
– Byłem zmęczony. To cała tajemnica. Henri zawsze płacił mi bardzo dobrze. Moje
oszczędności były na tyle duże, że mogłem rzucić pracę i żyć jedynie z procentów. Miałem
dość podróży, hoteli, pozbawiania ludzi pracy. Nigdzie nie czułem się u siebie. Byłem
zmęczony, przygnębiony, nerwowy. Zrezygnowałem. Henri zaproponował, żebym
potraktował to jako urlop i wrócił, kiedy będę miał ochotę. Odmówiłem, ponieważ...
ponieważ to wydawało mi się zbyt prostym wyjściem.
Shelley skinęła głową, instynktownie rozumiejąc jego motywy, którymi ona sama nigdy
się nie kierowała.
– Co wiec zrobiłeś?
– Kupiłem siedemnastowieczny dom i kawałek ziemi w Prowansji.
– Naprawdę chciałeś zamieszkać tam na stałe? – Shelley spoglądała na niego zaskoczona.
– Tak, pragnąłem normalnego życia.
– I byłeś szczęśliwy?
– Przez pewien czas. To fantastyczne miejsce. Sam wyremontowałem dom. Budynek nie
był w bardzo złym stanie, ale ta praca dała mi wiele satysfakcji. Wydawałem się sobie
niesłychanie pożyteczny, a wieczorem odczuwałem cudowne, zdrowe zmęczenie. Cieszyłem
się, że mieszkam blisko rodziny. Podobał mi się brak pośpiechu i prostota tego życia. Kiedy
się nudziłem, mogłem bardzo szybko dojechać do Nicei. Miałem wreszcie czas, by przeczytać
książki, które odkładałem na półkę od lat. Miałem czas, by pomyśleć o swoim życiu i
przeszłości. Bardzo tego potrzebowałem.
– A wiec dlaczego wróciłeś do Elitę?
Zanim odpowiedział, zastanowił się przez chwilę.
– Kiedy odpocząłem już, odkryłem, że lubiłem pracować i że brakuje mi tego. Mógłbym
ż
yć dostatnio, korzystając jedynie z funduszu powierniczego i od czasu do czasu dostając
pieniądze od mamy. Zrozumiałem, że nie robiłem tego nigdy, ponieważ chciałem pracować.
Dom na wsi nie wydawał mi się już oazą spokoju, lecz bezczynności. – Wzruszył ramionami.
– Postanowiłem wrócić do pracy. Brałem pod uwagę różne możliwości. Tym razem miałem
teoretycznie większy wybór niż wtedy, kiedy grałem w pokera o moją pierwszą posadę.
Jednak Elitę odpowiadała mi najbardziej. Jestem tu niezależny, każda szkoła to nowe
wyzwanie.
– Hm – zgodziła się Shelley. – Henri musiał być bardzo zadowolony, że wróciłeś.
– Był. Nie chciałbym wydać się nieskromny, lecz...
– Kto? Ty?
– Jestem najlepszy w tym, co robię. Poza tym Henri bardzo mnie lubi. Było mu przykro,
kiedy chciałem odejść, i bezustannie namawiał mnie do powrotu.
– Nie dziwię się – powiedziała cicho. Jej także byłoby przykro, gdyby Ross odjechał, i
tęskniłaby za nim.
Przez resztę drogi niewiele rozmawiali, każde zatopione w swoich myślach. Kiedy
zbliżali się do Cincinnati, Ross zagadnął Shelley.
– Czy obrazisz się, jeśli spytam, jaką przyszłość widzisz dla siebie w Babel?
– Nie, oczywiście. Lubię prowadzić szkołę. Chciałabym otrzymać awans, by móc działać
bardziej samodzielnie. Ostatecznie miałabym ochotę pracować w większej szkole, gdzie
mogłabym lepiej wykorzystać swoje umiejętności i gdzie miałabym bardziej zróżnicowaną
klientelę. Czasami chciałabym pracować w zarządzie, ponieważ wydaje się mi, że robiłabym
to lepiej niż ci, którzy teraz się tym zajmują. Lubię jednak codzienne kontakty z ludźmi i
sądzę, że najszczęśliwsza jestem jako dyrektorka szkoły.
– Aha – mruknął Ross w odpowiedzi i Shelley nie wiedziała, czy w ogóle jej słuchał.
Resztę drogi, aż do jej mieszkania, odbyli w milczeniu.
Shelley zaparkowała samochód. Ross wyjął z bagażnika jej małą walizkę i zaniósł na
górę. Shelley zaparzyła kawę.
– Usiądźmy na balkonie – zaproponował Ross. Był to mały balkon, lecz ze wspaniałym
widokiem.
Shelley marzyła kiedyś o tym, by w niedzielne popołudnie pić tutaj kawę z przystojnym
mężczyzną. Ross sprawił, że spełniło się jej życzenie.
Po chwili odpoczynku Ross odstawił filiżankę i wstał. Shelley spojrzała na niego ze
zdziwieniem.
– Muszę iść. Muszę wykonać dzisiaj jeszcze wiele telefonów.
– Możesz dzwonić stąd – zaproponowała Shelley, nie chcąc, by ją opuszczał.
– To służbowe rozmowy, Shelley.
– Och, rozumiem. – Wstała.
– Ale nie zajmie mi to więcej niż parę godzin. Gdybyś wzięła długą, gorącą kąpiel...
– Pomyślę o tym – odpowiedziała.
– I nałożyła tę seksowną czarną sukienkę, którą ci kupiłem...
– Jeśli tego pragniesz.
– A ja pojawię się koło ósmej. Będziesz wiedziała, co miałem na myśli, kiedy prosiłem,
byś się w nią ubrała.
– Będę czekała na ciebie. – Przytuliła się do muskularnego ciała kochanka, wdychając
piżmowy zapach jego skóry. Głęboki, niski głos Rossa wzbudzał drżenie w całym jej ciele.
Dopiero kiedy wyszedł, Shelley zaczęła zastanawiać się, jakie interesy Ross może
załatwiać w niedzielne popołudnie. Musiało to być coś ważnego. Próbowała stłumić
narastające w jej sercu uczucie strachu. Było to głupie, nie miała przecież żadnych podstaw,
by się bać. Strach jednak nie chciał jej opuścić.
Ross wrócił o ósmej. W wieczorowym ubraniu wyglądał niezwykle elegancko. Jego
komplementy sprawiły, że Shelley zaproponowała, by zostali raczej w domu i zajęli się sobą.
Ross zdecydował jednak, że tego wieczoru należy się im nieco rozrywki. Ostrzegł też, że jeśli
wciąż będzie stawiała mu takie wymagania, nieodzowna stanie się dla niego kuracja szpitalna.
Shelley dość obrazowo wytłumaczyła Rossowi, jak niesprawiedliwe jest to oskarżenie.
Ross zabrał ją na specjalny koncert Orkiestry Symfonicznej Cincinnati, z którego dochód
miał być przeznaczony na cele charytatywne. Po koncercie zjedli kolację w eleganckiej
restauracji.
– Rozpieszczasz mnie – zauważyła Shelley. – Zanim poznałam ciebie, mężczyźni zwykle
zabierali mnie na pizzę lub do kina, jeśli była to jakaś szczególna okazja.
– Zanim poznałem ciebie, nikt nie zmusiłby mnie do zrobienia prania lub zjedzenia
odgrzewanej chińskiej potrawy.
Namówiła Rossa, by zabrał ją do swojego hotelu. Zdziwiła się, że przystał na tę
propozycję, gdyż Ross zawsze dotąd wolał jej mieszkanie. Tym razem jednak nalegała,
mówiąc, że są zbyt dobrze ubrani, by zakończyć wieczór w jej małym, zagraconym
mieszkanku. Zgodził się na jej propozycję.
Jego apartament był tak duży i luksusowy, jak to sobie wyobrażała, znając standard tego
hotelu. Ross przygasił światło i wziął Shelley na ręce, oświadczając, że nie przyszła tu po to,
by podziwiać wystrój hotelowych pokoi. Zaniósł ją do łóżka i tam dopiero zrozumiała,
dlaczego Ross tak bardzo namawiał ją do kupienia tej czarnej sukni.
Powolnymi, zmysłowymi ruchami zsunął jedwabne ramiączka i podciągnął w górę
spódnicę aż do talii. Później, kiedy Shelley, ogarnięta pożądaniem, szarpała gwałtownie jego
ubranie, Ross rozpiął suwak sukni i jednym ruchem zdjął jej jedwabne figi.
Shelley obudziła się wiele godzin później, leżąc w poprzek nie swojego łóżka w
nieznanym pokoju. Na jej brzuchu spoczywała ciężko głowa śpiącego Rossa. Leżał nagi na
prześcieradłach, odpoczywając po ich miłosnych zmaganiach. Jej czarna suknia, teraz
zgnieciona i pomięta, tworzyła gruby, niewygodny pas wokół jej talii.
Zamknęła oczy, zdziwiona własną śmiałością dzisiejszej nocy. Ta noc była jak ze snu,
lecz nie jej tym razem. Jej wyobraźnia nigdy nie wyczarowywała scen podobnych do tych,
które przeżyli dzisiaj. Jednak jak wszystkie chwile spędzone z Rossem, to co pamiętała było
zbyt rzeczywiste, by mogło okazać się tylko snem. To była miłość.
Ta myśl najpierw zaskoczyła ją, a potem przerodziła się w pewność. Spojrzała na twarz
ś
piącego Rossa wtuloną ufnie w jej biodro. Był wspaniałym kochankiem i fascynującym
mężczyzną, lecz gdyby nie kochała go, nie mogłaby oddać się mu w sposób, w jaki zrobiła to
dzisiejszej nocy.
Zakochana w Rossie Tannerze, co za ironia, pomyślała ze smutkiem. Aż do tej chwili
jakoś nie zdawała sobie z tego sprawy. Powinna była wcześniej przewidzieć, co się stanie.
Tyle ryzykowała, by być z nim, tak wiele żądała od niego i tak wiele ofiarowywała mu w
zamian. Praca wymagała od niej ogromnej koncentracji i tak bardzo cieszyła się każdą chwilą
spędzaną przy boku Rossa, że aż dotąd nie zastanawiała się nawet, dlaczego tak właśnie się
dzieje.
A Ross? Czy on ją kocha? Uwielbiał ją; tak przynajmniej mówił i Shelley czuła
instynktownie, że jest wobec niej szczery. Nie potrafiłaby jednak powiedzieć, jak głębokie
były w rzeczywistości jego uczucia. Nie wiedziała, co znaczy dla niego słowo: kochać, i co
gotów jest zrobić dla miłości.
Z opowieści Rossa o domu w Prowansji dowiedziała się o nim jednego: nie potrafił
wytrzymać zbyt długo w jednym miejscu. Spokojne, domowe życie znudziło go po sześciu
miesiącach. Powrócił do swych podróży i pracy w Elitę, która, jak sam twierdził, odpowiada
mu najbardziej.
Chciał, by ona także zatrudniła się w Elitę. Pragnął, by pracowali razem, by byli w
stałym, bliskim kontakcie. Może mężczyzna jego pokroju niczego więcej nie potrafił
zaproponować kobiecie. Może małżeństwo uważał za śmieszny przeżytek. Ross mógł też
traktować ich znajomość po prostu jako kolejny niezobowiązujący romans. Shelley zawsze
ceniła szczerość ponad wszystko, lecz teraz czuła, że nie potrafi zadać mu tych wszystkich
pytań. Bała się, że jego odpowiedzi mogłyby sprawić jej zbyt wiele bólu.
Westchnęła, powoli wracając do rzeczywistości. Kochała mężczyznę z Elitę, lecz wciąż
była dyrektorką w Babel. Szanowała swoje zobowiązania, a te kierowały jej uwagę ku
prowadzonej przez nią szkole.
– Och! – zawołała Shelley, zauważając nagle, że na niebie lśni już jutrzenka. Praca! Nie
mogła pójść do szkoły w skąpej, czarnej sukience. Zwłaszcza że była ona całkiem pomięta. –
Ross, obudź się – szepnęła.
– Mmm? – mruknął sennie, przytulając się mocniej do jej boku.
– Obudź się, musisz mnie odwieźć do domu – nalegała Shelley, próbując uwolnić się z
jego objęć.
Wymagało to wielkiego wysiłku, lecz po pewnym czasie udało się jej dobudzić Rossa,
przekonać go, by włożył ubranie i odwiózł ją do domu. Kiedy dojechali na miejsce,
stwierdziła, że jest jeszcze na tyle wcześnie, by mogli odpocząć u niej przez godzinę.
– Nie, dziękuję, kochanie – odparł, przeciągając dłonią po swej nie ogolonej twarzy. – W
Europie zaczął się już dzień, a ja muszę wykonać wiele telefonów.
Jak było to ich zwyczajem, nie kontaktowali się przez cały dzień. Shelley zastanawiała się
chwilami, jakie sprawy załatwiał Ross, telefonując tak często do Europy. W momentach
najmniej odpowiednich powracały do niej wspomnienia miłosnych igraszek. Pragnęła
powiedzieć Rossowi, jak wspaniała była ich ostatnia noc. Wyczerpana, zasnęła wczoraj
natychmiast w ramionach kochanka, dziś rano wyjechali w pośpiechu, by odwieźć ją do
domu. Jest taki tolerancyjny, pomyślała wzruszona. Kochała go i to był jej cudowny sekret.
Oczywiście, powie mu o swojej miłości. Będzie to jej darem dla niego niezależnie od
tego, co miałoby się potem stać. Na razie jednak pozostanie to jej sekretem i pocieszeniem.
Bardzo zresztą potrzebnym tego wyjątkowo ciężkiego dnia. Jeden ze stałych i bardzo
zamożnych klientów poinformował Shelley, że ma zamiar spotkać się z Elitę, zanim
zdecyduje się odnowić kontrakt z Babel. Podsłuchała też rozmowę jednej z klientek, jak ta
opowiadała Francesce o Tannerze. Był on według niej mężczyzną tak niezwykle przystojnym
i czarującym, że widząc go, kobieta zaczynała zastanawiać się od razu nad sensownością
swojej przysięgi małżeńskiej!
Shelley westchnęła. Wiedziała, że nie miałaby dla Rossa tyle szacunku, gdyby nie
wykonywał swojej pracy tak dobrze. Zmarszczyła nagle czoło. Czy on jednak mógł szanować
ją, kiedy z taką łatwością udawało mu się odbierać Babel najlepszych klientów?
Po całym dniu borykania się z tak niepokojącymi myślami, po rozmowie z Jerome’em,
Shelley czuła się bardzo zmęczona. Kiedy wieczorem spotkali się z Rossem w jej mieszkaniu,
jego energia, radosny uśmiech, świetny humor bardzo ją drażniły.
– Cały dzień myślałem o naszej ostatniej nocy. – Musnął leciutko wargami jej usta. Jej
ciało odpowiedziało natychmiast na tę pieszczotę, przerażając Shelley. W tym samym
momencie odsunęła się od Rossa. Nie chciała poddać się własnym emocjom, nad którymi
całkowicie traciła kontrolę w jego obecności.
– Czy coś się stało? – spytał zaniepokojony.
– Nie. Jestem po prostu zmęczona. Uśmiechnął się uwodzicielsko.
– Mogę to sobie wyobrazić. Po tym, jak wczoraj...
– Czy moglibyśmy pójść gdzieś na kolację? – przerwała mu nagle. Nie wiedziała,
dlaczego, czuła jednak, że rozpłacze się za chwilę, jeśli będą rozmawiać o ostatniej nocy.
– Oczywiście – odparł, przyglądając się jej uważnie. Czyżby w pracy spotkało ją coś
nieprzyjemnego? Nie mógł jednak spytać jej o to.
Czas mijał im zwykle bardzo szybko, kiedy byli razem. Dziś jednak kolacja w jej
ulubionej chińskiej restauracji trwała w nieskończoność. Shelley nie miała apetytu, co nigdy
się jej nie zdarzało. Ross starał się rozproszyć jej ponury nastrój, opowiadając zabawne
historie, lecz Shelley nie potrafiła wykrzesać z siebie odrobiny poczucia humoru. Ross czuł
się coraz bardziej zaniepokojony. Pragnął dzielić z Shelley jej zmartwienia, pomóc jej uporać
się z kłopotami.
– Nie chcę o tym rozmawiać – ucięła krótko, kiedy spytał, co ją trapi. Ross zdumiał się.
Shelley bywała czasem niecierpliwa, lecz nigdy szorstka.
– Czy coś wydarzyło się w pracy? Czy o to chodzi? Wzruszyła ramionami. Chodziło nie
tylko o pracę, ale także o niego. Kochała go i szanowała, lecz nie była pewna, czy uda się jej
zachować szacunek Rossa, kiedy tak szybko uzyskał nad nią przewagę. Nie wiedziała, czy w
ogóle mógł ją pokochać. Nie wiedziała, jak długo Ross zostanie w Cincinnati i czy
kiedykolwiek zastanawiał się w ogóle nad przyszłością ich związku.
Zdecydowali się nie rozmawiać o pracy, sprawiając, że wiele rzeczy istotnych nigdy nie
zostało powiedzianych. Kochała go i nagle wszelkie ograniczenia przestały mieć sens.
Pragnęła dzielić z nim wszystko, nie potrafiła odepchnąć od siebie marzeń o ich wspólnej
przyszłości. Dlaczego on tego nie rozumie? myślała z coraz większą irytacją.
W drodze powrotnej nie rozmawiali ze sobą. Nigdy dotąd nie było między nimi żadnych
konfliktów. Shelley zdawała sobie sprawę, że to ona zepsuła nastrój dzisiejszego wieczoru,
lecz wiedziała również, że nie potrafi nic na to poradzić.
Ross spojrzał na nią sponad kierownicy. Czuł się niczym odrzucony kochanek. Czy
dziwny nastrój Shelley mógł być związany z tym, co wydarzyło się pomiędzy nimi zeszłej
nocy? Zwykle po miłosnych rozkoszach przytulali się do siebie i rozmawiali. Wczoraj jednak
Shelley zasnęła natychmiast, a przynajmniej tak sądził. Rano obudziła go i wydawała się
zdenerwowana, lecz zwracała się do niego w swój zwykły żartobliwy sposób. Nie było nic
dziwnego w jej zachowaniu.
Dziś wieczorem jednak zauważył od razu, że zaproponowała wyjście do restauracji, po to,
by nie rozmawiać o ostatniej nocy, żeby nie zostali w mieszkaniu tylko we dwoje. Był zbyt
zmęczony zeszłej nocy i zbyt nieprzytomny dzisiaj rano, by przyjrzeć się Shelley dokładnie.
Teraz zaś cierpiał bardzo, patrząc w jej smutne, rozżalone oczy.
Wczoraj byli ze sobą tak blisko, że łącząca ich namiętność przerodziła się w coś znacznie
cenniejszego. Było pomiędzy nimi zaufanie i szczerość, czego nigdy wcześniej nie
doświadczyli.
W ogniu zmysłów, kiedy odkrywali przed sobą wszystkie sekrety swych ciał, pośród
miłosnych westchnień, zrozumiał, że Shelley jest ostatecznym spełnieniem wszystkich jego
pragnień i tęsknot.
Nie może jej stracić, pomyślał z nagłą stanowczością. Nie może zaprzepaścić tego, co
narodziło się pomiędzy nimi. Podczas ostatniego weekendu w pokoju hotelowym w Kentucky
zrozumiał wreszcie, dlaczego wszystkie inne hotelowe pokoje zawsze wydawały mu się tak
odpychające: nie było w nich Shelley. Z tego samego powodu także jego piękny dom w
Prowansji robił podobne wrażenie.
Teraz wiedział już, co jest mu potrzebne: Shelley, w każdym momencie jego życia,
wszędzie i zawsze. W Cincinnati było to jednak niemożliwe. W ciągu ostatnich dwóch dni
zdążył poczynić odpowiednie kroki, żeby zmienić tę sytuację. Podejmował ogromne ryzyko,
po to jedynie, aby być z nią. Gdyby tylko nie była tak uparta!
Zaparkował samochód i spojrzał na twarz Shelley oświetloną bladym światłem lampy.
Nigdy jeszcze nie widział jej tak smutnej.
– Shelley... – Zastanawiał, czy chciałaby, żeby obiecał nigdy więcej nie kochać się z nią
w ten sposób. Nie był pewien, czy umiałby dotrzymać takiej obietnicy; cały dzień myślał
tylko o tym, by znów tak właśnie ją pieścić. Ponownie spojrzał na Shelley. Teraz wiedział już,
ż
e zrobiłby dla niej wszystko, mógłby nawet obiecać, że więcej jej nie dotknie, gdyby tylko
tego chciała. – Shelley... ostatniej nocy kochaliśmy się dość... żywiołowo.
– To prawda.
– Czy zraniłem cię?
– Nie, oczywiście, że nie.
Ross nie dawał za wygraną. Chciał mieć absolutną pewność, że to nie ostatnia noc była
przyczyną jej złego humoru.
– Czy nie podobało ci się to, co robiliśmy razem?
– Nie, Ross. – Uważała, że wybrał zdecydowanie najgorszy moment na taką rozmowę. –
Mam nawet wrażenie, że mówiłam ci, jak jest mi cudownie. Zapewniałam cię chyba, że nie
doświadczyłam nigdy czegoś równie przyjemnego. Resztę powinieneś pamiętać.
Ross odetchnął z ulgą. Shelley mówiła do niego jak do dziecka, w jej głosie słyszał
zniecierpliwienie. Jednak cokolwiek wywołało ten dziwny nastrój, nie były to ich ostatnie
pieszczoty.
– A więc co się z tobą dzieje? – Tym razem w jego głosie nie słychać było zwykłej
czułości.
Spojrzała na niego zdumiona.
– Mój Boże! Naprawdę sądziłeś, że mój dzisiejszy nastrój związany jest z tym, co
robiliśmy zeszłej nocy? Myślałeś, że moja wrażliwa natura doznała szoku? Po tym
wszystkim, co przeżyliśmy razem, pomyślałeś teraz, że jestem pruderyjną neurotyczką?
– Nie, oczywiście, że nie, ale...
– Czasami wydajesz się równie tępy jak każdy inny mężczyzna, jakiego znałam do tej
pory. Naprawdę przypuszczasz, że kobieta zachowuje się tak jak ja wczoraj, po to, by później
przez cały dzień żałować tego, co zrobiła?
– Nie, wcale nie myślałem w ten sposób. Nic innego jednak nie zdarzyło się pomiędzy
nami. Jesteś na mnie zła, a ja nie wiem, dlaczego!
Dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu, zanim wreszcie odezwała się Shelley.
– To chyba nasza pierwsza kłótnia. – Zastanawiała się, czy ta sprzeczka stanie się
przyczyną ich rozstania.
– Zdaję się, że masz rację – zgodził się Ross. – Chodźmy na górę, tam porozmawiamy
spokojnie.
– Nie.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytał zdziwiony.
Shelley odetchnęła głęboko.
– Wiem, że nie zachowuję się rozsądnie...
– Z tym oboje możemy się zgodzić.
– Potrzebuję trochę czasu, aby przemyśleć... pewne sprawy.
– Jakie sprawy?
– Daj spokój, Ross. Nie jesteśmy zwykłą parą, która poznała się przez znajomych albo w
inny, podobny sposób. Dodatkowo obciążają nas konflikty zawodowe... i... – Głos Shelley
załamał się nagle, a po jej policzkach popłynęły łzy.
Cały gniew Rossa zniknął bez śladu, kiedy objął ją delikatnie i przyciągnął do siebie.
Shelley wydawała się zawsze tak opanowana, że nie zdawał sobie nawet sprawy, w jak
ogromnym żyła ostatnio napięciu. Najwyższy już czas, by zacząć realizować swoje plany.
– Shelley, Shelley, przepraszam, kochanie. Byłem takim egoistą. Uważałem, że skoro ja
jestem szczęśliwy, ty musisz czuć się podobnie. – Gładził ją delikatnie po włosach. – Wiem,
ż
e jest ci ciężko. – Ich związek spełnił wszystkie jego marzenia, lecz może Shelley wciąż
tęskniła za czymś, czego on nie mógł jej dać, pomyślał ogarnięty nagłą niepewnością.
Płakała wtulona w niego. Jak mógł być szczęśliwy? Od dziewiątej do piątej musiał
udawać, że ona nie istnieje. W tych godzinach była jedynie przeciwnikiem, którego należało
wyeliminować. Musi nabrać do tego wszystkiego dystansu, uspokoić się. Och, Ross,
pomyślała, kocham cię zbyt mocno.
– Chodź, pójdziemy do domu. Potrząsnęła głową.
– Muszę zostać sama. Porozmawiamy jutro wieczorem. Dobrze?
– To niemożliwe. Wyjeżdżam jutro za granicę.
– Naprawdę? Skinął głową.
– Na długo?
– Tylko na kilka dni, kochanie. Wrócę do piątku. – Zamilkł.
– A więc, do zobaczenia w piątek.
– Shelley...
– Dobranoc, Ross – powiedziała cicho i szybko wysiadła z samochodu.
– Shelley, tu Mike Paige z Keene International.
– Cześć, Mike. Co mogę zrobić dla ciebie?
Siedziała przy biurku zrezygnowana, z podkrążonymi czerwonymi oczyma. Bezsenna noc
nie przyniosła żadnych rozwiązań. Kochała Rossa, niezależnie od tego, czy chciała tego, czy
nie. Podobnie też, niezależnie od własnej woli, wciąż miała zobowiązania wobec Babel. Nic
się nie zmieniło. Teraz myślała jedynie o tym, by Ross powrócił szczęśliwie. Jego
nieobecność sprawiała jej więcej bólu niż cokolwiek, co spotkało ją do tej pory. Czy tak
właśnie będzie się czuła, kiedy Ross wyjedzie do innego miasta?
– Shelley, mój szef zdecydował się podpisać kontrakt z Elitę.
Nie odpowiedziała nic. Miała wrażenie, że oto wydano wyrok śmierci na nią i filię firmy
Babel.
– Przykro mi, Shelley. Ja opowiadałem się za Babel, lecz do szefa należało podjęcie
ostatecznej decyzji. Wczoraj spotkał się z Tannerem...
– Ross miał wczoraj spotkanie z twoim szefem? – przerwała mu nagle.
– Tak. I zaproponował ostateczny kontrakt, który spełniał wszystkie nasze warunki...
Mike mówił dalej, lecz prawie go już nie słyszała. Była w stanie myśleć jedynie o Rossie.
Zabrał ją na weekend, ciągał po stadninach koni, kochał się z nią, spał w jej ramionach... a
potem wstał i dobił targu z klientem, o którego zabiegała od wielu miesięcy. Wczorajszego
wieczoru rozmawiał z nią, obejmował, uspokajał ją, cały czas wiedząc, że właśnie ostatecznie
zrujnował jej karierę. Co on sobie myśli? Czyżby znajomość z nią była dla niego po prostu
przyjemną rozrywką na wieczorne godziny? Czyżby nie wiedział, że równie poważnie jak on
traktuje swoją pracę? Czyżby w ogóle nie miał dla niej szacunku?
Po rozmowie z Paige’em Shelley chodziła po szkole niczym rozjuszona tygrysica. Wayne
i Francesca przyglądali się jej z niepokojem, nie wiedząc, co tak rozzłościło Shelley.
Jak mógł postąpić w ten sposób? Jak mógł spać w jej łóżku, kiedy dnie spędzał na
rujnowaniu jej kariery? Jak mógł okazać się tak podłym i samolubnym draniem?
Nic nie było w stanie złagodzić gniewu Shelley. Zadzwoniła do Jerome’a, by
poinformować go, że Keene wybrał Elitę. Powiedziała mu także, że jej romans z Rossem
Tannerem jest skończony.
Pragnęła powrotu Rossa. Przede wszystkim jednak po to, by zobaczyć jego minę, kiedy
oznajmi mu, żeby sobie poszedł do diabła.
W czwartek przyszedł do niej z Nowego Jorku list polecony. Oczywiście Jerome musiał
poinformować zarząd, że nie udało się jej podpisać kontraktu z Keene. Nie miało znaczenia,
ż
e wielokrotnie prosiła ich o umożliwienie użycia korzystniejszych argumentów
przetargowych. Teraz ona zostanie obciążona całą winą.
List był zwięzły i rzeczowy. Dyrekcja wyrażała swoje rozczarowanie tym, że Shelley
utraciła poważnego klienta na rzecz konkurenta, który pojawił się w Cincinnati zaledwie kilka
tygodni wcześniej. Biorąc pod uwagę reputację Rossa, postanowili nie zwalniać jej
natychmiast. Zdecydowali się jednak przenieść ją do innej szkoły, ośrodek w Cincinnati
powierzając komuś, kto potrafi stawić czoło Tannerowi.
Ten list ostatecznie rozzłościł Shelley. Cisnęła o ścianę trzymany w ręku kubek z kawą.
Francesca zapukała dyskretnie i nie zważając na furię Shelley weszła, by pocieszyć
przyjaciółkę.
Kiedy Shelley opowiedziała jej już wszystko o Rossie i Keene, spojrzała uważnie na list z
Nowego Jorku.
– Jest bardzo obraźliwy – oświadczyła Francesca. – A inna szkoła będzie zapewne
usytuowana gdzieś w dalekiej Mongolii.
– Jak on mógł!
– Ross? – Tak!
– Nie powiedział ci, że ma zamiar to zrobić?
– Nie, oczywiście, że nie! My... ja zdecydowałam, że nie będziemy rozmawiać o pracy.
– A więc jak miał ci o tym powiedzieć?
– Ja... Ale jak mógł zrobić coś takiego?
– Shelley, wiem, że potępiłaś tego mężczyznę i nie zamierzasz mu przebaczyć, ale jak
mógł postąpić inaczej? To jego praca.
– To także moja praca!
– Dlatego więc zrobiłaś wszystko, co było w twojej mocy, by uzyskać ten kontrakt. Ty
sama zapewniłaś nas, że nie pozwolisz, by znajomość z tym mężczyzną w jakikolwiek sposób
wpływała na twoją pracę. Czy spodziewałaś się, że on będzie postępował inaczej?
– To nieuczciwe!
– Nazywasz to nieuczciwym postępowaniem, Shelley, tylko dlatego że odpowiedź na
twoje pytania jest trudniejsza, niż życzyłabyś sobie tego.
Shelley westchnęła i opadła na krzesło. Może Francesca ma rację. Może Ross
rzeczywiście musiał to zrobić. Może gdyby postąpił inaczej, nie byłby tym mężczyzną,
którego kochała.
– Co mam teraz zrobić?
– A co chcesz zrobić?
– Chcę zamordować Rossa. – Przesunęła dłonią po swoich miękkich, miedziano-rudych
włosach. – Chciałabym cofnąć czas i sprzątnąć mu ten kontrakt sprzed nosa.
– Nie musisz cofać czasu w tym celu.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytała Shelley, przyglądając się uważnie Francesce.
– Wyjechał, verol Za granicę, tak?
– Pojechał zapewne do Henriego Montpaziera pochwalić się, że udało mu się już
zwyciężyć w Cincinnati.
– A więc nie podpisał jeszcze kontraktu. Otrzymał od Keene jedynie obietnicę, a to
zupełnie co innego.
– Tak, chyba masz rację – powiedziała Shelley.
– A więc do jutra, zanim wróci, możesz spróbować jeszcze raz.
– Tak – odparła Shelley w zamyśleniu. – Twój ojciec... miał zwyczaj robić po prostu to,
co uważał za właściwe, nie zważając na nic.
– Tak – potwierdziła Francesca, odgadując zamysł Shelley. – A poza tym, Shelley, nie
ż
yjemy w Kalabrii. Czym jeszcze może zagrozić ci Nowy Jork? Utrata posady w firmie, która
okazała ci tak mało poparcia, nie będzie chyba wielkim nieszczęściem.
– Och, Francesco, co ja bym zrobiła bez ciebie.
– Miejmy nadzieję, że nie będzie okazji, by się o tym przekonać.
Shelley zadzwoniła do Mike’a Paige’a, prosząc go, by zorganizował jej dziś po południu
spotkanie ze swoim szefem. Jej dar przekonywania i czar osobisty okazały się przy tym
bardzo pomocne. Potem wraz z Wayne’em przez długie godziny przygotowywali ofertę, która
była absolutnie nie do przebicia, nawet dla Rossa.
– Zarząd wyrzuci nas oboje – ostrzegł dziewczynę Wayne.
– Dlaczego więc mi pomagasz?
– Ty jesteś moim szefem. Zarząd to garstka nie znanych mi facetów gdzieś daleko stąd.
– Zabiorę cię ze sobą na nową placówkę w północnej Alasce, kiedy zostanę już
przeniesiona – obiecała Shelley.
– Zapomnij o tym. Chcę robić karierę w Elitę. Widziałaś samochód Tannera? Hm...
pewnie widziałaś.
Mike był sprzymierzeńcem Shelley, jego więc nietrudno było przekonać. Znacznie gorzej
przedstawiała się sprawa z szefem Mike’a. Shelley była jedynie kobietą, w dodatku młodą,
zaś on podjął już decyzję i pozostawał głuchy na wszystkie przedstawiane przez nią
argumenty. Shelley nie bardzo wierzyła w możliwość powodzenia swojej misji, mimo to ze
wszystkich sił starała nakłonić tego nieugiętego mężczyznę do zmiany zdania. Stawka była
zbyt wysoka, by Shelley mogła poddać się bez walki. Od decyzji Keene International zależała
nie tylko jej kariera w Babel, ale przede wszystkim szacunek do samej siebie i wiara we
własne siły. Chciała, by Ross Tanner mógł traktować ją jak równą sobie, by nie uważał jej
jedynie za słabszego, łatwego do pokonania przeciwnika. Wracając ze spotkania, Shelley
wstąpiła do Babel.
– No i... ? – zapytał Wayne w chwili, gdy przekroczyła próg.
Shelley milczała przez moment, a potem uśmiechnęła się z triumfem.
– Dostałam go!
Skakali do góry i tańczyli z radości. Nauczyciele i uczniowie wyglądali z sal, by
zobaczyć, co jest przyczyną tego zamieszania. Shelley zerknęła na zegarek.
– Biuro w Chicago jest jeszcze czynne. Zadzwonię do Jerome’a.
– On nas zabije – jęknął Wayne.
– Uspokój się! Nie muszę mówić, że mi pomagałeś.
– Powiedz. I tak przenoszę się do Elitę. Kiedy tylko wróci Tanner. Wszyscy wiedzą, że
ich księgowość jest w opłakanym stanie.
– Może przyjmę stanowisko dyrektora, na które Ross wciąż mnie namawia. – Shelley
puściła oko do Franceski.
– Co za szkoda, że w Elitę mają już sekretarkę – powiedziała Franceska.
Jerome był zupełnie zaskoczony, kiedy usłyszał, co się stało. Przeraziły go ustępstwa, na
jakie zgodziła się Shelley. Pytał ją, czy istnieje możliwość zrezygnowania z tego kontraktu.
– Och, nie, Jerome. Obawiam się, że niestety nie. Wszystko jest zatwierdzone, gotowe i
podpisane. Do dnia, w którym zostanę zwolniona, mam prawo podejmować różne
zobowiązania w imieniu Babel.
Shelley, Wayne i Francesca, bardzo zadowoleni z siebie, wybrali się tego wieczoru na
wspólną kolację. Następnego dnia telefon nie przestawał dzwonić od rana. Keene telefonował
kilkanaście razy. Po tym, jak tygodniami zwlekali z podjęciem decyzji, chcieli teraz, by
wreszcie zaczęło dziać się coś konkretnego. Zadzwonił także Jerome, a zaraz potem sam
główny dyrektor Babel na Stany Zjednoczone. Wayne i Francesca siedzieli w biurze Shelley
przez cały czas trwania tej rozmowy, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z jej twarzy.
– No i... ? – zapytał Wayne, kiedy zdumiona Shelley odłożyła słuchawkę. – Zostaniemy
powieszeni czy zgilotynowani?
– Ani jedno, ani drugie – odparła Shelley. – Oboje dostaliśmy awans. Ty zostaniesz
asystentem głównego księgowego w Chicago, zaś mnie przenoszą do San Diego, do szkoły
dwa razy większej niż nasza.
– Hurra! – zawołał Wayne. – Idę już szykować się do drogi.
Nowojorska dyrekcja jeszcze wiele razy telefonowała tego dnia do Shelley. Zadawali jej
pytania, przekazywali rady i przede wszystkim gratulowali.
Jednak ta nagła aprobata ze strony ludzi, którzy kilka dni temu potępili ją bez chwili
wahania, nie zrobiła na Shelley żadnego wrażenia.
Kiedy Francesca parzyła kawę dla grupy popołudniowych słuchaczy, Shelley odebrała
kolejny telefon.
– Ośrodek Językowy Babel, słucham?
– Shelley, tu Ross. Jestem u ciebie. Czy mogłabyś wrócić dzisiaj wcześniej do domu?
Mam ci tak wiele do powiedzenia.
– Ross... – Tak bardzo ucieszyła się, słysząc jego głos. – Ross, jestem na ciebie wściekła!
Ale to nie szkodzi, ponieważ ty z pewnością także będziesz na mnie zły.
– Dlaczego?
– Jeśli uda mi się złapać autobus, będę w domu za pół godziny.
Kiedy tylko Shelley przekroczyła próg mieszkania, Ross porwał ją w ramiona. Całował ją
długo i gorąco, obejmując mocno.
Shelley czuła się dziś tak szczęśliwa. Miała wrażenie, że wszystko jest możliwe.
– Kocham cię – szepnęła, odsuwając się lekko od niego.
– Je t’aime – odpowiedział, znów dotykając wargami jej ust.
– Słucham?
– Kocham cię – powtórzył, całując delikatnie jej szyję. – Przestań się wiercić.
– Ross... Ja... – Nie wiedziała zupełnie, co powiedzieć. Do głowy przychodziła jej tylko
jedna myśl i to chyba nie najtrafniejsza. – Wczoraj podpisałam kontrakt z Keene
International.
– Co zrobiłaś? – zapytał zdumiony.
– Nie mogłam pozwolić, byś zniszczył w ten sposób moją karierę. Najważniejsze było
jednak to, że chciałam ci dorównać, po to, byś mógł mnie szanować i kochać. Widzę teraz, że
to było głupie...
Ross zakrył dłonią jej usta. Shelley potrząsnęła głową.
– Wiem, że jesteś na pewno wściekły, ale...
– Och, Shelley, Shelley – westchnął. – Wszystko zepsułaś. Nic dziwnego, że Henri wysłał
mnie do Cincinnati! Zostawiłem cię na cztery dni, a ty już zdążyłaś pokrzyżować moje plany.
– Jeśli mógłbyś zapomnieć na chwilę o pracy, chciałabym porozmawiać o nas. – Shelley
wydawała się poirytowana.
– Mówię o nas! Jak sądzisz, Shelley, dlaczego tak bardzo zależało mi na tym, by jak
najszybciej podpisać kontrakt z Keene? Chciałem załatwić tę sprawę, by móc wyjechać stąd
wreszcie, zabierając ze sobą ciebie. Nie możemy tak dłużej żyć. Nie możemy spać razem co
noc, a we dnie działać przeciwko sobie.
– Zabawne, właśnie to miałam powiedzieć.
– Byłaś tak pewna tego, że kiedy odbiorę ci kontrakt, stracisz pracę. Ponieważ brakowało
ci rozsądku, by samej zrezygnować z posady w Babel, postanowiłem doprowadzić do tego,
ż
ebyś została zwolniona.
– Miałeś czelność... Dokąd chciałeś mnie zabrać? – zapytała, zapominając na moment o
swoim oburzeniu.
– O tym właśnie musimy porozmawiać. Po to wyjechałem na cały tydzień. Byłem
pewien, że do tego czasu otrzymasz wymówienie.
– Dostałam awans! Przenoszą mnie do Kalifornii.
– Och, wspaniale! Tylko tego było nam potrzeba.
Uniosła w górę ramiona w geście zniecierpliwienia.
– Nie musisz się tak denerwować. Rzucam Babel. – Z przyjemnością patrzyła na jego
zdumioną minę.
Ross podszedł powoli do kanapy i opadł na nią ze swym zwykłym wdziękiem. Zakrył
dłonią oczy.
– Nie, nie mogę w to uwierzyć. Zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy, by namówić
cię do porzucenia Babel. Pragnąłem nawet, żebyś została zwolniona. Wydawało mi się, że to
jedyny sposób, byśmy mogli się pobrać. Tak wiele mówiłaś o swojej lojalności wobec...
– Pobrać się?
Ross wciąż ciągnął swój monolog.
– Jednym zgrabnym posunięciem miałem zapewnić przewagę Elitę. Ty zostałabyś
wyrzucona i moglibyśmy spokojnie wyjechać z Cincinnati. – Spojrzał na nią. – Pomyślałem o
wszystkim. Teraz jednak, dzięki tobie, będę tkwił tutaj całymi miesiącami, opracowując nową
strategię, podczas gdy ty wyjedziesz do Kalifornii.
– Chwileczkę! Zwolnij tempo! – Shelley siedziała już na jego kolanach.
– I ty to mówisz! Byłem cztery dni we Francji, tylko cztery dni, a ty zdążyłaś wszystko
zniszczyć.
– Byłeś w Paryżu, by powiedzieć Henriemu Montpazierowi, że rezygnujesz z mojego
powodu? Po to, byśmy mogli się pobrać?
– To było wczoraj. Przez resztę czasu oglądałem pewną szkołę języków w Nicei.
– Dlaczego?
– Ponieważ wydawało mi się, że jest to najlepsza spośród wszystkich wystawionych w tej
chwili na sprzedaż szkół języków. Ma ona także tę dodatkową zaletę, że znajduje się w
pobliżu mojego domu. Oczywiście, dzięki tobie jeszcze przez wiele miesięcy nie będziemy
mogli tam pojechać...
– Nie sądzisz, Ross, że powinieneś najpierw zapytać mnie o zdanie, zanim postanowiłeś
postarać się o moje zwolnienie z pracy, poślubienie mnie i wywiezienie do Francji?
– Oczywiście, że tak. Właśnie dlatego prosiłem, byś przyszła dzisiaj wcześniej. Mam
milion pytań, które chcę ci zadać. Czy wyjdziesz za mnie? Czy chcesz ze mną pracować? Czy
podoba ci się pomysł prowadzenia szkoły języków w Nicei? Czy chcesz zamieszkać w moim
domu? A jeśli nie, to co chciałabyś robić, ponieważ nic, ale to nic, nie jest w stanie odwieść
mnie od zamiaru poślubienia ciebie.
Przez długi czas Shelley spoglądała na niego w milczeniu.
– Kiedy zaplanowałeś to wszystko?
– Chyba w niedzielę.
– W niedzielę? Jesteś dosyć szybki, nie sądzisz?
– Tak mówią. Czy wyjdziesz za mnie?
– Chyba tak, po tym, jak zadałeś sobie tyle trudu... – Przytuliła się do Rossa mocno,
całując go zapamiętale. – Opowiedz mi o szkole.
– To samodzielny ośrodek. Przynosi straty, ponieważ jest źle prowadzony. Znajduje się w
dobrym miejscu i konkurencja nie jest tam zbyt silna. Mam kapitał, który będzie nam
potrzebny na początku.
– Mama mówiła mi, żebym wyszła za mąż za bogatego mężczyznę – przekomarzała się
Shelley.
– A moja, żebym znalazł żonę, która umie dobrze gotować. Ale i tak nigdy nie słuchałem
jej rad.
– Chcę zobaczyć tę szkołę, zanim zgodzę się na cokolwiek.
– Będziesz więc musiała pojechać tam sama. Nie mogę nigdzie się ruszyć, dopóki nie
naprawię tego, co zdążyłaś zepsuć w ciągu tych czterech dni.
– Na pewno coś wymyślisz – powiedziała z przekonaniem.
Ross ucałował delikatnie jej czoło.
– Nie potrafię gniewać się na ciebie – szepnął. – Powiedz, kiedy chcesz jechać, a spróbuję
to jakoś załatwić.
– Moglibyśmy wybrać się tam w przyszłym miesiącu. W poniedziałek złożę rezygnację.
Dam im jeszcze dwa tygodnie, nie zasługują na więcej. A potem możemy jechać, kiedy tylko
ty będziesz gotowy.
– No, dobrze. – Całował leciutko jej kark.
– A przy okazji, Wayne i Francesca chcieliby pracować w Elite. Choć może Wayne teraz,
kiedy dostał awans...
– Z pewnością znajdę posadę dla Franceski – odparł Ross, myśląc o sekretarce, której nie
ufał – lecz Wayne jest zbyt nieokrzesany. Pasuje do Babel.
– Ross! Nie zapominaj, że pracowałam dla tej firmy przez dwa lata.
– Tak, lecz ty byłaś jedyną perłą wśród tych podrabianych szkiełek – odparł, błądząc
ustami po jej szyi. – My dwoje będziemy niepokonani. I nierozłączni.
– Jesteś pewien, że tym razem chcesz zamieszkać we Francji na stałe? – spytała Shelley,
rozpinając kolejno guziki jego koszuli.
– Bez cienia wątpliwości. Wiem już, dlaczego nie udało mi się to poprzednio. Brakowało
tam ciebie. – Jego dłonie, pewne i delikatne, znalazły się teraz pod jej bluzką.
Shelley westchnęła ciężko, czując, jak budzą się jej zmysły.
– Och, Ross, tak się cieszę, że wróciłeś. Kocham cię.
– Ja też cię kocham – szepnął, odnajdując wargami jej usta.
– Chodźmy do łóżka. Minęło pięć dni.
– To prawda – zgodził się. – Tak bardzo jestem ciebie spragniony...
– Czy moglibyśmy pobrać się w Chicago? – spytała, kiedy Ross zaczął już ją rozbierać.
– Dobrze, a ja zamieszkam tutaj do czasu wyjazdu.
– Dobrze – szepnęła jednym tchem. – Och, zrób to jeszcze raz...
Zsunęła koszulę z ramion Rossa i gładziła dłonią jego twardy tors.
– Pragnę więcej niż tylko chwili ekstazy z tobą.
– Uwielbiam dotykać cię, Shelley – powiedział, zdejmując z niej spódnicę.
– I robisz to tak dobrze – szepnęła, przyciskając piersi do jego ciała.
– To jak uczenie się nowego języka – odparł Ross. – Dzięki częstym ćwiczeniom z
każdym dniem idzie mi coraz lepiej.
Shelley roześmiała się, kiedy przewrócił ją na łóżko. Ross pieścił ją, powtarzając szeptem
miłosne zaklęcia angielskie, francuskie, włoskie, arabskie... W każdym języku słowo
„miłość” znaczyło teraz ich dwoje oddanych sobie bez reszty i na zawsze.