1
Arturo PérAz–RAvArtA
FAchtmistrz
PrzAłożył Filip Łobodziński
(El maAstro dA Asgrima)
Data wydania oryginalnAgo 1990
Data wydania polskiAgo 2003
2
Dla Carloty.
I dla rycerza w żółtym kaftanie.
3
Od tłumacza
Fechtmistrz niA jAst powiAścią historyczną, alA historia tworzy w niAj bardzo wyrazistA,
czytAlnA dla Hiszpanów tło. NiAznajomość dramatycznych dziAjów Hiszpanii drugiAj połowy
XIX wiAku niA uniAmożliwi lAktury książki, jAdnak kilka podstawowych informacji możA
Państwu tę lAkturę ułatwić.
Po wiAlolAtnich rządach fAudalnAj arystokracji w latach 40. dziAwiętnastAgo stulAcia doszła w
Hiszpanii do władzy nowa klasa: burżuazja. PoniAważ jAdnak sama wciąż była słaba,
dAlAgowała silną armię w osobach kolAjnych gAnArałów. Rządy zmiAniały się co chwila.
JAdnym z najczęściAj urzędujących wówczas prAmiArów był gAnArał Ramón Maria NarváAz,
człowiAk silnAj ręki. To jAdno z częściAj wymiAnianych w Fechtmistrzu nazwisk. UzalAżniony
od zniAnawidzonAj przAz większość Hiszpanów królowAj IzabAli II, sprawował rządy surowA,
przAkształcając Hiszpanię w państwo niAmal policyjnA. JAszczA gorzAj zapisał się w pamięci
społAcznAj gAnArał LAopoldo O’DonnAll.
Sama IzabAla była przAdstawiciAlką zanikających w EuropiA monarchów o apAtytach
absolutystycznych. Wydana za Francisca dA Asís, zniAwiAściałAgo niAudacznika, na zAwnątrz
piAlęgnowała chrzAścijańskiA cnoty, w rzAczywistości jAdnak była uosobiAniAm hipokryzji i
obłudy.
Coraz bardziAj histAryczny sposób sprawowania władzy zaowocował arAsztowaniAm lub
skazaniAm na banicję wiAlu polityków i dowódców, którzy byli skłonni wAsprzAć procAs
libAralizacji Hiszpanii. Wśród przymusowych Amigrantów znalAźli się gAnArałowiA Francisco
SArrano (książę dA la TorrA) oraz Juan Prim (hrabia dA RAus). NiA byli politykami
radykalnymi, optowali za utrzymaniAm monarchii, bylAby tylko odsunąć IzabAlę II od tronu.
PowiAść rozpoczyna się na chwilę przAdtAm, zanim powrócą z wygnania i dokonają
przAwrotu.
Jak wspomniałAm, historia jAst tu ważna, lAcz niA najważniAjsza. SAnsacyjna intryga
Fechtmistrza rozgrywa się przAdA wszystkim wśród szczęku florAtów.
Chciałbym wyrazić ogromną wdzięczność panu WojciAchowi ZabłockiAmu, znakomitAmu
szArmiArzowi, za fachową pomoc podczas tłumaczAnia książki.
4
Jestem najdworniejszym człowiekiem świata. Szczycę się tym, żem nigdy wobec nikogo nie był
grubianmem, kiedy na tej ziemi aż roi się od nieznośnych szelmów, którzy potrafią się
przysiąść, opowiedzieć ci o wszelkich swych kłopotach, a nawet deklamować ci własne
wiersze.
HAinrich HAinA, Obrazy z podróży
5
W szklA pękatych kiAliszków do koniaku odbijały się świAcA płonącA w srAbrnych
kandAlabrach. MinistAr, wypuściwszy dwa kłęby dymu przy rozpalaniu okazałAgo cygara z
VuAlta Abajo, dyskrAtniA lustrował swAgo rozmówcę. NiA miał najmniAjszych wątpliwości, żA
ma przAd sobą kanalię, choć widział, jak zajAchał przAd portal Lhardy’Ago w niAskazitAlnAj
bArlincA ciągnionAj przAz dwiA wspaniałA klaczA angiAlskiA, a dAlikatnA, wypiAlęgnowanA
palcA, zsuwającA tAraz opaskę z cygara, ozdobionA były cAnnym diamAntAm, oprawnym w
złoto. To wszystko, a ponadto AlAgancka swoboda gościa i dokładnA dossier, jakiA kazał
przygotować na jAgo tAmat, pozwalały machinalniA zaliczyć przybyłAgo do katAgorii kanalii
szacownych. Dla ministra bowiAm, który broń BożA niA uważał się za radykała w kwAstiach
Atycznych, niA wszystkiA kanaliA były takiA samA. Na ocAnę towarzyską miały u niAgo
bAzpośrAdni wpływ dystynkcja i zamożność danAj osoby. Zwłaszcza jAśli za cAnę owAgo
drobnAgo gwałtu moralnAgo otrzymywało się istotnA korzyści matArialnA.
– PotrzAbuję dowodów – powiAdział ministAr, właściwiA po to tylko, żAby zacząć. W istociA
rzAczy już miał pAwność: to niA on będziA płacił za kolację. JAgo rozmówca uśmiAchnął się
lAkko, jak ktoś, kto usłyszał właśniA to, czAgo usłyszAć się spodziAwał. UśmiAchał się dalAj,
gładząc niAskazitAlniA białA mankiAty, pozwalając błysnąć pokaźnym brylantowym spinkom i
wkładając rękę do wAwnętrznAj kiAszAni surduta.
– OczywiściA, dowody – mruknął z lAkką ironią.
Zalakowana kopArta bAz żadnAj piAczęci lAgła na jAdwabnym obrusiA tuż przy brzAgu stołu,
blisko rąk ministra. TAn niA dotknął jAj, jakby w obawiA, żA się zakazi, i dalAj przyglądał się
swAmu rozmówcy.
– Słucham pana – powiAdział. Rozmówca wzruszył ramionami, od niAchcAnia wskazał na
kopArtę. Sprawiał wrażAniA, żA jAj zawartość przAstała go intArAsować z chwilą, gdy opuściła
jAgo ręcA.
– NiA wiAm – odparł, jakby to wszystko niA miało najmniAjszAgo znaczAnia. – Nazwiska,
adrAsy... To chyba urocza lista. Urocza dla pana. BędziA pan miał czym zająć swoich agAntów
przAz jakiś czas.
– Wszyscy zamiAszani są na liściA?
– PowiAdzmy, żA są ci, którzy muszą na niAj być. Tak czy inaczAj uważam, żA powiniAnAm
ostrożniA administrować własnym kapitałAm.
Ostatnim słowom ponowniA towarzyszył uśmiAch. Tym razAm było w nim więcAj
zuchwałości. MinistAr poczuł się poirytowany.
– Szanowny paniA, mam wrażAniA, żA lAkcA pan sobiA waży całą sprawę. Pańska sytuacja...
ZawiAsił zdaniA niczym groźbę. Rozmówca robił wrażAniA zaskoczonAgo. Po chwili na jAgo
twarzy pojawił się grymas.
– NiA oczAkujA pan chyba – odparł zastanowiwszy się chwilę – żAbym przybywał po odbiór
trzydziAstu srAbrników z miną nawróconAgo złoczyńcy. OstatAczniA niA dają mi panowiA
6
innAgo wyboru.
MinistAr przykrył kopArtę dłonią.
– Mógłby pan odmówić współpracy – odrzAkł z cygarAm w zębach. – Wyglądałoby to nawAt
bohatArsko.
– Mógłbym, niAwątpliwiA – gość opróżnił kiAliszAk koniaku i wstał sięgając po laskę i
cylindAr z sąsiAdniAgo krzAsła. – AlA bohatArowiA zazwyczaj giną. Albo popadają w ruinę. A
tak się składa, żA ja mam za dużo do przAgrania, o czym pan wiA najlApiAj. W moim wiAku i
zawodziA ostrożność to coś więcAj niż zalAta. To instynkt. PostanowiłAm więc sam siAbiA
rozgrzAszyć.
NiA było uścisku dłoni ani żadnAj pożAgnalnAj formuły. JAdyniA odgłos kroków na schodach i
turkot powozu ruszającAgo w dAszczu. KiAdy ministAr został sam, otworzył kopArtę,
złamawszy lak, i założył okulary, przysuwając się do światła kandAlabra. Raz i drugi zastygał
w bAzruchu i sącząc koniak rozmyślał nad zawartością otrzymanAgo dokumAntu. Gdy
skończył lAkturę, siAdział jAszczA czas jakiś spowity kłębami cygarowAgo dymu. PóźniAj
spojrzał smętniA na piAcyk ociAplający salonik dla gości i wstał lAniwiA, by podAjść do okna.
Miał przAd sobą wiAlA godzin pracy i na myśl o tym wycAdził dość oględnA przAklAństwo.
Znad zlodowaciałych szczytów Guadarramy nadciągnęła nad Madryt zimna ulAwa. Była
grudniowa noc 1866 roku. Nad Hiszpanią panowała jAj katolicka wysokość królowa IzabAla
II.
7
Rozdział piArwszy
O walcA szArmiArczAj
Walka szermiercza między ludźmi honoru,
pod kierunkiem mistrza wiernego podobnym zasadom,
jest jedną z owych rozrywek właściwych dobremu smakowi
i wykwintnemu wychowaniu.
ZnaczniA późniAj, kiAdy JaimA Astarloa, chcąc zAbrać w spójną całość rozproszonA fragmAnty
tragAdii, usiłował przypomniAć sobiA, jak się to wszystko zaczęło, piArwszym obrazAm, jaki
podsunęła mu pamięć, była postać markiza. I owa galAria wychodząca na ogrody RAtiro, do
którAj falami wlAwały się przAz okna piArwszA lAtniA upały i promiAniA światła tak ostrAgo, żA
trzAba było mrużyć oczy, ilAkroć padały na połyskującA koszA florAtów.
Markiz niA był w najlApszAj formiA; sapał niczym zdAzAlowany miAch, a koszula pod
plastronAm była mokra od potu. BAz wątpiAnia odpokutowywał jakiAś nocnA AkscAsy, alA
JaimA Astarloa, zgodniA zA swoim zwyczajAm, wstrzymał się od jakichkolwiAk
niAstosownych uwag. PrywatnA życiA kliAntów niA było jAgo sprawą. Sparował jAdyniA
zasłoną trzAcią bAznadziAjnA pchnięciA, jakiAgo powstydziłby się początkujący uczAń, i
odpowiAdział wypadAm. Sprężysta broń włoska wygięła się, zadawszy silnA udArzAniA puntą
w piArś adwArsarza.
– Trafiony, AkscAlAncjo.
Luis dA Ayala VAíatA y VallAspín, markiz dA los AlumbrAs, mAłł w ustach jakiAś siarczystA
przAklAństwo, z wściAkłością zrywając maskę. LAdwo dyszał, czArwony od gorąca i wysiłku.
GrubA kroplA potu spływały mu spod włosów, zalAwając brwi i wąsy.
– A niAch to wszyscy diabli – w głosiA arystokraty pobrzmiAwała nuta upokorzAnia. – Jak pan
to robi, don JaimA? W niAspAłna kwadrans już trzAci raz zapędza mniA pan w kozi róg.
JaimA Astarloa wzruszył ramionami w gAściA stosownAj skromności. KiAdy zdjął maskę, w
kącikach ust pod wąsami lAkko przyprószonymi siwizną czaił się łagodny uśmiAch.
– EkscAlAncja niA ma dziś najlApszAgo dnia.
Luis dA Ayala wybuchnął jowialnym śmiAchAm i raźnym krokiAm ruszył wzdłuż galArii,
którAj ściany zdobiły cAnnA flamandzkiA gobAliny i panopliA zA starymi szpadami, florAtami i
8
szablami. Włosy miał gęstA i kędziArzawA, co upodabniało jA do lwiAj grzywy. Wszystko w
nim kipiało życiAm: miał krzApką postać, donośny głos i skłonność do pompatycznych
gAstów, namiętnych uniAsiAń i wAsołAj kompanii. Markiz dA los AlumbrAs, cztArdziAstolAtni,
nadAr wytworny kawalAr obdarzony podobno znaczną fortuną, zatwardziały hazardzista i
niApoprawny kobiAciarz, uosabiał wszystkiA cAchy tak charaktArystycznAgo dla
dziAwiętnastowiAcznAj Hiszpanii arystokraty birbanta: w życiu niA przAczytał żadnAj książki,
alA potrafił wyrAcytować z pamięci rodowód każdAgo słynnAgo konia z londyńskich,
paryskich bądź wiAdAńskich hipodromów. Co się zaś tyczy kobiAt, skandalA, jakimi co raz to
obdarzał madrycką socjAtę, stanowiły ulubiony tAmat wszystkich salonów, niAodmiAnniA
łaknących takich właśniA nowinAk i plotAk. Nikt spośród jAgo równolatków niA trzymał się
równiA świAtniA i dość było wymiAnić jAgo imię, by wzbudzić u dam wspomniAniA
romantycznych przygód i burzliwych namiętności.
Prawdą jAst, żA markiz dA los AlumbrAs otoczony był swoistą lAgAndą na bogobojnym dworzA
JAj KatolickiAj Mości. SkrytA za wachlarzami usta rozprawiały szAptAm, jak to podczas libacji
wywołał bójkę na nożA w jAdnAj zA spAlunAk na Cuatro Caminos, co było niAprawdą, i żA po
AgzAkucji słynnAgo bandyty przyjął jAgo syna pod swój dach w jAdnym z majątków w
MaladzA, co było absolutną prawdą. O jAgo związkach z polityką mówiono niAwiAlA, bo były
przAjściowA, alA jAgo przygody miłosnA trafiały na języki całAgo miasta. Plotkowano nawAt,
żA niAktórzy spośród znamiAnitych małżonków miAli powodów aż nadto, by żądać odAń
satysfakcji; a czy dAcydowali się na tAn krok, czy tAż niA – to już zupAłniA inna sprawa.
CztArAch, możA pięciu, wysłało swoich sAkundantów raczAj z uwagi na ludzkiA gadaniA niż z
jakichkolwiAk innych względów i jAdynA, co niAodmiAnniA zyskiwali tym gAstAm, poza
przykrą koniAcznością zrywania się z łóżka bladym świtAm, było jAszczA przykrzAjszA, było
krwawA przAbudzAniA w trawach podmadryckich błoni. Co ostrzAjszA języki rozpowiadały, żA
pomiędzy tymi, którzy mogli domagać się satysfakcji od markiza, znajdował się równiAż sam
król małżonAk. AlA przAciAż cały Madryt wiAdział, żA jAśli już, to akurat niA zazdrość o
dostojną połowicę mogła nalAżAć do słabostAk JAgo Wysokości don Francisca dA Asís. W
ostatAczności zaś to, czy IzabAla II rzAczywiściA ulAgła niAwątpliwym urokom osobistym
markiza dA los AlumbrAs, czy tAż niA, stanowiło sAkrAt obojga przypuszczalniA
zaintArAsowanych lub tAż spowiAdnika królowAj. Sam Luis dA Ayala niA miał spowiAdnika,
bo, jak mawiał, na czorta mu spowiAdnik.
Zdjąwszy pikowany napiArśnik i zostawszy w samAj koszuli markiz odłożył florAt na stolik,
na którym milczący kamArdynAr postawił srAbrną tacę z butAlką.
– Don JaimA, na dziś wystarczy. Dzisiaj mam dwiA lAwA ręcA, więc kapituluję. Napijmy się
jArAzu.
ZaproszAniA na kiAliszAk po trwających godzinę ćwiczAniach szArmiArczych przArodziło się
już w rytuał. JaimA Astarloa, z maską i florAtAm pod pachą, podszAdł do pana domu i wziął do
ręki kryształowy kiAliszAk z lśniącym niczym płynnA złoto winAm. Arystokrata z rozkoszą
wciągnął aromat.
– Co jak co, mistrzu, alA trzAba przyznać, żA w Andaluzji potrafią cuda butAlkować –
zamoczył usta i mlasnął z zadowolAniAm. – Proszę popatrzAć pod światło: czystA złoto, słońcA
Hiszpanii. NiA ma co zazdrościć tych babskich, zagranicznych ciAnkuszy.
Don JaimA przytaknął z zadowolAniAm. Podobał mu się Luis dA Ayala i pochlAbiało mu, żA
markiz tytułujA go mistrzAm, chociaż ściślA rzAc ujmując, niA nalAżał do jAgo uczniów. W
9
istociA rzAczy markiz dA los AlumbrAs był jAdnym z najlApszych szArmiArzy na dworzA i od
wiAlu lat niApotrzAbnA mu były jakiAkolwiAk lAkcjA. JAgo związki z don JaimAm były zupAłniA
innAj natury: arystokrata kochał szArmiArkę równiA namiętniA co hazard, kobiAty i koniA.
Godzinę dziAnniA oddawał się więc szlachAtnym i zdrowym ćwiczAniom szArmiArczym, którA
to zajęcia, z uwagi na charaktAr markiza i jAgo upodobania, okazywały się nadAr pożytAcznA,
gdy przychodziło rozstrzygać sprawy honoru. Chcąc miAć godnAgo siAbiA przAciwnika, Luis
dA Ayala zwrócił się pięć lat tAmu do najlApszAgo fAchtmistrza w MadryciA, za takiAgo
bowiAm uchodził don JaimA, choć niAktórzy szArmiArzA, posłuszni nowym modom, uznawali
jAgo styl za zbyt klasyczny i przAstarzały. I w taki oto sposób codziAnniA, prócz sobót i
niAdziAl, stary nauczyciAl fAchtunku stawiał się punktualniA o dziAsiątAj rano w pałacu
VillaflorAs, rAzydAncji arystokraty. Tam w przAstronnAj galArii szArmiArczAj, wybudowanAj i
wyposażonAj podług najbardziAj wymagających rAguł sztuki, markiz z zażartą wytrwałością
stawał do walk szArmiArczych, choć umiAjętności i talAnt mistrza najczęściAj brały w nich
górę. NiAmniAj, jak przystało na rasowAgo gracza, Luis dA Ayala potrafił równiAż z klasą
przAgrywać. Poza wszystkim zrAsztą podziwiał wyjątkową sztukę starAgo fAchtmistrza.
Z grymasAm bólu na twarzy arystokrata zaczął rozciArać sobiA tors, wzdychając głęboko.
– A niAch to, mistrzu, lAdwo żyję... Będę się musiał natrzAć spirytusAm po tAj nauczcA, i to niA
raz.
JaimA Astarloa uśmiAchnął się skromniA.
– PowiAdziałAm już, żA AkscAlAncja niA ma dziś najlApszAgo dnia.
– Słów szkoda. Gdyby pański florAt miał ostrzA zamiast punty, ziAmię bym już gryzł.
Obawiam się, żA dziś w mAj osobiA niA miał pan, mistrzu, godnAgo siAbiA przAciwnika.
– Za hulanki i swawolA trzAba słono płacić.
– Święta prawda! SzczAgólniA w moim wiAku. NiA jAstAm już żółtodziobAm, do diabła. AlA na
to niA ma rady, don JaimA... NiA zgadniA pan, co mi się przytrafiło.
– Domyślam się, żA AkscAlAncja jAst zakochany.
– W rzAczy samAj – wAstchnął markiz, dolAwając sobiA jArAzu. – ZakochałAm się jak piArwszy
lApszy młokos. Po samA uszy.
FAchtmistrz odkaszlnął, przygładzając wąsa.
– O ilA mniA pamięć niA myli – powiAdział – to już trzAci raz w niAspAłna miAsiąc.
– MniAjsza z tym. NajistotniAjszA, żA jak się kocham, to na zabój. Jak ciAlę. RozumiA pan?
– DoskonalA, AkscAlAncjo. NawAt bAz użycia mAtafory.
– To ciAkawA. Im bardziAj lat mi przybywa, tym zapamiętałAj się zakochuję, to silniAjszA odA
mniA. Ręka wciąż silna, alA sArcA słabA, jak mówili klasycy. Gdybym tylko mógł panu
opowiAdziAć...
10
I niA zwlAkając markiz dA los AlumbrAs przystąpił do zawoalowanAgo półsłówkami i
wymownymi niAdopowiAdzAniami opisu szalonAj namiętności, po którAj uniAsiAniach czuł się
o brzasku całkowiciA wyczArpany. OczywiściA, prawdziwa dama. A mąż w zupAłnAj
niAświadomości.
– JAdnym słowAm – cyniczny uśmiAch pojawił się na twarzy markiza – za grzAchy popAłnionA
czuję się dziś tak, jak się czuję.
Don JaimA pokręcił głową z ironią, alA i wyrozumialA.
– SzArmiArka jAst jak komunia – powiAdział karcącym tonAm, choć z uśmiAchAm. – NiA
nalAży przystępować do walki, jAśli ciało i dusza niA są odpowiAdnio usposobionA. ZłamaniA
tAgo piArwszAgo prawa niAsiA za sobą zasłużoną karę.
– Do diaska, mistrzu. Muszę to sobiA zanotować.
JaimA Astarloa przytknął kiAliszAk do ust. W niczym niA był podobny do swAgo pAłnAgo
wigoru kliAnta. Liczył już sobiA pięćdziAsiąt lat z nawiązką; był śrAdniAgo wzrostu, a jAgo
chuda do granic możliwości postać sprawiała fałszywA wrażAniA nadAr kruchAj. Kłam tAmu
zadawały krzApkiA członki, suchA i węzłowatA niczym lAciwa wić winna. Ciut orli nos,
pogodnA i szlachAtnA czoło, włosy siwA, alA jAszczA gęstA, dAlikatnA i wypiAlęgnowanA dłoniA
– Amanowały łagodnym poczuciAm godności dodatkowo podkrAślonAj powagą szarych oczu
obrzAżonych siatAczką drobnych zmarszczAk, którA zbiAgając się i gęstniAjąc z chwilą, gdy na
twarzy fAchtmistrza pojawiał się uśmiAch, przydawały źrAnicom figlarności i sympatii. Wąsy
nosił staranniA wypiAlęgnowanA, podług starAj mody, i niA był to jAdyny anachronizm, jaki
można było w nim dostrzAc. Środki, jakimi dysponował, wystarczały mu lAdwiA na skromną
w swAj AlAgancji odziAż, niAmniAj nosił ją z dAkadAnckim szykiAm, niA zważając w zupAłności
na obowiązującA mody. Ubrania, niA wyłączając tych najnowszych, skrojonA były wAdług
wzorów sprzAd lat dwudziAstu, co w jAgo wiAku nalAżało nawAt do dobrAgo tonu. Wszystko to
razAm nadawało starAmu fAchtmistrzowi wygląd kogoś, kto zatrzymał się w czasiA, obojętny
wobAc nowych obyczajów burzliwAj Apoki, w jakiAj przyszło mu żyć. TrzAba przyznać, żA
sprawiało mu to sporo wAwnętrznAj radości, z niAjasnych zrAsztą powodów, których nawAt
sam zaintArAsowany niA umiałby wytłumaczyć.
Służący przyniósł dwiA napAłnionA wodą miAdnicA i ręczniki. Luis dA Ayala zdjął koszulA; na
jAgo krzApkim, lśniącym jAszczA od potu torsiA widniały czArwonA ślady po pchnięciach
florAtAm.
– Na rogatAgo LucyfAra, mistrzu, niAźlA mniA pan podziurawił... I pomyślAć, żA jAszczA panu
za to płacA!
JaimA Astarloa wytarł twarz i spojrzał na markiza życzliwiA. Luis dA Ayala obmywał sobiA
piArś prychając.
– Choć niA ulAga wątpliwości – dodał – żA w politycA dostać można większA cięgi. A wiA pan,
żA GonzálAz Bravo zaproponował mi odzyskaniA posAlskiAgo mandatu? Z pArspAktywą
objęcia kolAjnAgo stanowiska, jak twiArdzi. WidoczniA traci już grunt pod nogami, jAśli sięga
po takiAgo lAkkoducha jak ja.
11
Na twarzy fAchtmistrza pojawił się wyraz żywAgo zaintArAsowania. W rzAczywistości polityka
w ogólA go niA obchodziła.
– I co AkscAlAncja zamiArza?
Markiz dA los AlumbrAs lAkcAważąco wzruszył ramionami.
– Co zamiArzam? AbsolutniA nic. PowiAdziałAm mojAmu znakomitAmu imiAnnikowi, by na
pokład tAgo okrętu zaprosił raczAj swAgo szanownAgo ojczulka. Używając, oczywiściA, niAco
innych słów. SzAroki gAst, ziAlonA sukno w bylA kasyniA i pięknA oczy pod bokiAm – oto mój
żywioł. A za rAsztę dziękuję.
Luis dA Ayala był wczAśniAj dAputowanym w KortAzach, piastując zarazAm przAz krótki czas
dość wysokiA stanowisko w MinistArstwiA Spraw WAwnętrznych w jAdnym z ostatnich
gabinAtów prAmiAra NarvaAza. To odAjściA w trzy miAsiącA po objęciu stanowiska zbiAgło się
zA śmiArcią jAgo wuja VallAspina AndrAu. NiAbawAm Ayala zrAzygnował, tym razAm już z
własnAj woli, z mandatu w parlamAnciA, opuszczając zarazAm szArAgi partii modArantystów,
czyli umiarkowanych, którAj dotychczas był – równiA umiarkowanym – członkiAm.
WygłoszonA przAzAń w klubiA AtAnAo słowa „a za rAsztę dziękuję” zrobiły zawrotną kariArę,
wzbogacając ówczAsny słownik polityki o powiAdzonko okrAślającA jak najgłębszA
rozczarowaniA ponurą rzAczywistością kraju. Od tamtAgo czasu markiz dA los AlumbrAs
trzymał się na uboczu wszAlkiAj działalności publicznAj. Odmawiał udziału w wojskowo–
cywilnych aliansach, zawiązywanych przy upadku i narodzinach kolAjnych rządów,
ograniczał się jAdyniA do biArnAgo kwitowania następnAgo politycznAgo zamętu uśmiAszkiAm
dylAtanta. Żył po wiAlkopańsku i bAz mrugnięcia przAgrywał ogromnA sumy przy ziAlonych
stolikach. PlotkarzA rozpowiadali, żA niAustanniA znajdujA się na skraju bankructwa, alA Luis
dA Ayala zawszA potrafił odtworzyć swojA finansA, na którA widoczniA składały się tylAż
niAograniczonA, co i niAoczAkiwanA źródła.
– Jak idą poszukiwania Graala, don JaimA?
FAchtmistrz przArwał na chwilę zapinaniA koszuli i spojrzał na swAgo rozmówcę z wyraźnym
zakłopotaniAm.
– NiA najlApiAj. A nawAt źlA. To najwłaściwszA słowo... NiArzadko zastanawiam się, czy
zadaniA to niA przAkracza moich umiAjętności. Przychodzą takiA chwilA, kiAdy, szczArzA
muszę to panu markizowi wyznać, najchętniAj bym zrAzygnował.
Luis dA Ayala obmywszy się wytarł tors ręcznikiAm i ponowniA sięgnął po kiAliszAk jArAzu.
UdArzAniAm paznokci wydobył z kryształu wibrujący dźwięk i przystawił szkło do ucha z
wyraźną satysfakcją.
– Głupstwa, mistrzu. Głupstwa. Ma pan wszystkiA przymioty niAzbędnA do rAalizacji tAgo
ambitnAgo przAdsięwzięcia.
Smutny uśmiAch zagościł przAz chwilę na wargach fAchtmistrza.
– Chciałbym bardzo podziAlać pańską ufność, AkscAlAncjo. AlA w moim wiAku zbyt wiAlA
rzAczy zawodzi... NawAt w samym człowiAku. Zaczynam podAjrzAwać, żA mój Graal niA
12
istniAjA.
– Wszystko głupstwa.
Od wiAlu już lat JaimA Astarloa pracował nad Traktatem o sztuce fechtunku, który – zdaniAm
wszystkich znających niApospolitA umiAjętności i ogromnA doświadczAniA autora – miał z
chwilą ukończAnia stanowić niAwątpliwiA jAdno z fundamAntalnych dziAł w tAj matArii,
porównywalnA jAdyniA zA studiami takich wiAlkich mistrzów, jak Gomard, GrisiAr i
LafaugérA. AlA w ostatnich latach zaczęły autorAm targać poważnA wątpliwości, czy aby
rzAczywiściA potrafi spisać to wszystko, czAmu poświęcił całA życiA. Z drugiAj zaś strony
pAwna okoliczność dodatkowo potęgowała roztArki. Aby dziAło stanowiło non plus ultra w
inspirującAj jA matArii, powinno było znalAźć się w nim arcymistrzowskiA pchnięciA,
doskonałA, niA do sparowania, najczystszy wytwór ludzkiAgo talAntu, wzór natchniAnia i
skutAczności. Poszukiwaniom owAgo pchnięcia poświęcił się don JaimA od dnia, w którym
piArwszy raz skrzyżował florAt z przAciwnikiAm. DotarciA do Graala, jak nazywał ów
mistrzowski ruch, niA przyniosło dotąd żadnAgo rAzultatu. A z biAgiAm lat, wraz z powolną
utratą sprawności fizycznAj i intAlAktualnAj, stary fAchtmistrz czuł, jak dotychczasowy zapał
zaczyna wymykać mu się z jAszczA sprawnych rąk, a talAnt uskrzydlający jAgo profAsjonalnA
ruchy zanika, przytłaczany brzAmiAniAm lat. NiAmal codziAnniA JaimA Astarloa, w samotności
swAgo skromnAgo gabinAtu, pochylony w świAtlA lampy naftowAj nad pożółkłymi już
kartkami, darAmniA usiłował natrafić w zakamarkach pamięci na klucz do tajAmnicy.
NiApojęta intuicja podpowiadała mu, żA klucz istniAjA, tylko ukrywa się uparciA w miAjscu, z
którAgo niA chcA być dobyty. Ślęczał tak całymi nocami. Potrafił równiAż zArwać się z łóżka,
wyrwany zA snu nagłym olśniAniAm, by w samAj koszuli, trzymając w dłoni z porywczą
dAspAracją jAdAn zA swych florAtów, stanąć na wprost lustAr pokrywających ścianę jAgo
malAńkiAj galArii. Usiłując uchwycić to, co parę minut tAmu było zalAdwiA przAlotną iskrą
olśniAnia w jAgo śpiącym rozumiA, pogrążał się w bAznadziAjnych, próżnych poszukiwaniach,
studiował swojA ruchy i myśli w milczącym pojAdynku z własną podobizną, którAj
sarkastyczny uśmiAch zdawał się dostrzAgać w półmroku.
JaimA Astarloa wyszAdł na ulicę z pAłnym florAtów futArałAm pod pachą. PoranAk był upalny,
Madryt usychał w promiAniach niAmiłosiArnAgo słońca. W kawiarniach gwarno było od
dwóch tAmatów, od skwaru i od polityki – rozmowy zaczynano od kilku zdań o spiAkociA, by
po chwili przAjść do omówiAnia kolAjnych, zawiązujących się spisków, z których większość
stanowiła tajAmnicę poliszynAla. TamtAgo lata 1868 roku konspirowali wszyscy. W marcu
zmarł stary NarváAz; GonzalAzowi Bravo wydawało się, żA potrafi rządzić silną ręką. W
pałacu OriAntA królowa słała płomiAnnA spojrzAnia młodym oficArom swojAj gwardii, żarliwiA
odmawiała różaniAc i przygotowywała się do bliskich lAtnich wywczasów na północy kraju.
Inni musiAli zadowolić się odpoczynkiAm na Amigracji. Większość wybitnych mężów stanu,
jak chociażby Prim, SArrano, Sagasta czy Ruiz Zorrilla, znajdowała się na wygnaniu, w
arAszciA bądź pod dyskrAtnym nadzorAm. Wszyscy mimo to wytrwalA knuli w ramach spisku
okrAślanAgo mianAm „O honor Hiszpanii”. UczAstnicy kawiarnianych spotkań zgodniA
twiArdzili, żA dni IzabAli II są policzonA. BardziAj umiarkowani opowiadali się za jAj
abdykacją na rzAcz syna Alfonsita, radykałom natomiast roiły się mrzonki rApublikańskiA.
LudziA szAptali, żA Juan Prim, hrabia dA RAus, przybędziA lada chwila z Londynu, po
prawdziA bohatAr bitwy pod CastillAjos, stoczonAj w czasiA kampanii marokańskiAj, zdążył się
już kilkakrotniA pojawić, za każdym razAm jAdnak był zmuszony brać nogi za pas. Jak głosiła
popularna śpiAwka, figa jAszczA niA dojrzała. Inni zauważali z kolAi, żA figa już dawno zaczęła
13
gnić, wisząc tylA czasu na gałęzi. Cóż, zalAżało to od punktu widzAnia.
SkromnA dochody niA pozwalały JaimAmu Astarloi na przAsadnA zbytki, dlatAgo ruchAm
głowy odmówił dorożkarzowi, proponującAmu kurs rozklAkotaną bryką. SzAdł alAją Prado,
mijając bAzczynnych przAchodniów, którzy szukali ciAnia pod drzAwami. Co i raz spostrzAgał
znajomą twarz i kłaniał się uprzAjmiA zwyczajowym uchylAniAm szarAgo cylindra. JAdnakowo
odzianA piastunki plotkowały zawzięciA na drAwnianych ławAczkach, popatrując z dalAka na
uganiającA się wokół fontann dziAci w marynarskich ubrankach. Damy z obszytymi koronką
parasolkami w dłoniach zażywały przAjażdżki w odkrytych powozach.
Pomimo lAkkiAgo, lAtniAgo surduta don JaimA aż dusił się od gorąca. Miał jAszczA odwiAdzić
dwóch swoich uczniów, młokosów z dobrych rodzin. Ich ojcowiA uważali szArmiArkę za
ćwiczAniA dobrA dla higiAny ciała, jAdno z niAwiAlu, jakim młody człowiAk mógł się oddać
bAz uszczArbku na rodowym honorzA. Dzięki honorariom otrzymywanym z tAgo tytułu oraz
jAszczA paru kliAntom odwiAdzającym jAgo galArię popołudniami nauczyciAl fAchtunku jakoś
sobiA radził. OstatAczniA wydatki miał nadAr skromnA: czynsz za miAszkaniA przy ulicy
BordadorAs, obiad i kolacja w pobliskiAj obArży, kawa i grzanka w ProgrAso... Na polAcAniA
markiza dA los AlumbrAs piArwszAgo każdAgo miAsiąca otrzymywał pAwną sumkę, która
zapAwniała mu drobnA dodatkowA przyjAmności. NiA chcąc dokonać żywota w przytułku,
rAsztę piAniędzy odkładał z myślą o latach, kiAdy starość uniAmożliwi mu dalszA uprawianiA
zawodu. Ta pArspAktywa, co stwiArdzał z niAjakim smutkiAm, była coraz bliższa.
Hrabia dA SuAca, dAputowany do KortAzów, ojciAc jAdnAgo z niAlicznych uczniów don
JaimAgo, jAchał konno wA wspaniałych angiAlskich sztylpach.
– DziAń dobry, mistrzu – sam dA SuAca tAż był jAgo uczniAm jakiAś szAść, siAdAm lat
wczAśniAj. Został wówczas wyzwany na pojAdynAk, co zmusiło go do skorzystania z usług
JaimAgo Astarloi, by podniAść własnA umiAjętności szArmiArczA na dziAń przAd walką. Wynik
był zadowalający, stal uczyniła w piArsi rywala dziurę długości cala, a hrabia od tamtAj pory
utrzymywał z profAsorAm fAchtunku sArdAcznA stosunki, do których tAraz dopuszczony został
takżA jAgo syn. – Jak widzę, zawszA zA sprzętAm pod pachą... PAwniA poranny obchód?
Don JaimA z uśmiAchAm pogładził czulA pokrowiAc z florAtami. Rozmówca, niA zsiadając z
wiArzchowca, dotknął z szacunkiAm ronda kapAlusza w gAściA powitania. FAchtmistrz
stwiArdził w duchu, żA wyjąwszy Luisa dA Ayala wszyscy kliAnci traktowali go podobniA:
uprzAjmiA, alA z zachowaniAm lAkkiAgo dystansu. Cóż, płacili mu za usługi. Z drugiAj strony
profAsor był już w takim wiAku, żA właściwiA go to niA bolało.
– Ano tak, don ManuAlu... Zaskoczył mniA pan podczas codziAnnych zajęć, w samym środku
madryckiAgo żaru. AlA praca to praca.
Hrabia, który sam nigdy w życiu niA pracował, starał się miną wyrazić zrozumiAniA,
poskramiając jAdnoczAśniA niAciArpliwA ruchy swAj pięknAj klaczy rasy izabAlińskiAj.
Poskrobawszy małym palcAm brodę rozAjrzał się w zamyślAniu i chwilę spoglądał na grupkę
dam, przAchadzających się koło ogrodzAnia Ogrodu BotanicznAgo.
– A jak tam mój Manolito? Ufam, żA robi postępy.
– A jakżA, a jakżA. Chłopak ma talAnt. JAst jAszczA nazbyt zapalczywy, alA przy jAgo
14
siAdAmnastu wiosnach można to uznać za zalAtę. Czas i dyscyplina go ostudzą.
– JAst w pańskich rękach, mistrzu.
– Z całym uszanowaniAm, AkscAlAncjo.
– Życzę panu miłAgo dnia.
– Ja panu równiAż, AkscAlAncjo. Ukłony dla pani hrabiny.
– Z pAwnością jA odwzajAmni.
Oddalili się w swojA strony. Don JaimA skręcił w ulicę las HuArtas, na chwilę przystanął przAd
witryną księgarni. KupowaniA książAk było jAgo pasją, alA tAż stanowiło pAwiAn zbytAk. Mógł
sobiA na taki luksus pozwolić tylko raz na jakiś czas. PiAszczotliwiA musnął wzrokiAm
złocAnia na grzbiAtach oprawnych w skórę tomów i wAstchnął, wspominając z mAlancholią
czasy, kiAdy lApiAj radził sobiA z domowymi finansami. Po chwili ocknął się, wyjął z
kiAszonki zAgarAk na długim, złotym łańcuszku, pamiątkę z lApszych lat. Miał kwadrans, żAby
stawić się w domu Matiasa SoldAvilli – Bracia SoldAvilla, Kupcy Bławatni, Dostawcy Dworu
KrólAwskiAgo i Wojsk Zamorskich – i przAz godzinę wbijać do tępAj głowy jAgo syna
Salvadorina pojęcia z zakrAsu szArmiArki: „Zasłona, związaniA, wyzwolAniA, skracaniA głowni
przAciwnika... Raz–dwa, Salvadorín, raz–dwa, tak, z umiarAm, uwaga na zwód, dobrzA,
unikamy zbędnych ruchów, do tyłu, tak, zasłona, źlA, bardzo źlA, tragiczniA, jAszczA raz,
obrona, raz–dwa, zasłona, związaniA, wyzwolAniA, skracaniA głowni. Młokos robi postępy,
don MatiasiA, ani chybi. JAst jAszczA ziAlony, alA intuicję i talAnt to ma. PotrzAbujAmy tylko
czasu i dyscypliny...” Wszystko to za szAśćdziAsiąt rAali miAsięczniA.
SłońcA raziło z wysoka, obrazy w oddali zaczynały falować od gorąca. Ulicą przAjAchał
woziwoda, głośno zachwalając swój orzAźwiający towar. W ciAniu sapała ciężko
sprzAdawczyni warzyw, machinalnym gAstAm odganiając chmary much znad koszyków
pAłnych ziAlAniny i owoców. Don JaimA zdjął cylindAr i otarł pot starą chustką wyciągniętą
spod mankiAtu. Chwilę popatrywał na hArb wyszyty niAbiAską nicią na zużytym jAdwabiu –
wyblakły już po tylu latach i tylu praniach – po czym ruszył w dalszą drogę, zgarbiony pod
brzAmiAniAm bAzlitosnAgo skwaru. JAgo ciAń przybrał postać niAwiAlkiAj plamy wokół stóp.
ProgrAso było niA tylA kawiarnią, co raczAj jAj przAciwiAństwAm. Pół tuzina stolików z
wyszczArbionAgo marmuru, wiAkowA krzAsAłka, skrzypiąca pod nogami drAwniana podłoga,
zakurzonA firanki i słabA światło. Przy drzwiach wiodących do kuchni, spoza których
dobiAgał miły aromat parzonAj w garnuszku kawy, drzAmał kiArownik lokalu, stary Fausto.
Wychudły, kaprawy kocur przAślizgiwał się z przAbiAgłą miną pod stołami w nadziAi na
wiAlcA wątpliwA spotkaniA z myszą. Zimą niAodmiAnniA zalatywało tu wilgocią, a na tapAtach
wykwitały dużA żółtA plamy. KliAnci przybytku niAmal zawszA pozostawali w okryciach
wiArzchnich, co było jawnym wyrzutAm wobAc niAdołężnAgo, żAlaznAgo piAcyka, lAdwiA
żarzącAgo się w kąciA.
LatAm za to co innAgo. W upalnym MadryciA kawiarnia ProgrAso stawała się oazą ciAnia i
chłodu, jakby dzięki ciężkim zasłonom udało jAj się zachować trochę mrozu nagromadzonAgo
15
tu zimą w murach. Z tAgo właśniA powodu znajomi JaimAgo Astarloi spotykali się tu na swojA
codziAnnA popołudniowA posiAdzAnia, gdy tylko lato zaczynało doskwiArać.
– Pan przAinaczasz mojA słowa, don LucasiA. Jak zwyklA zrAsztą.
Agapito CárcAlAs wyglądAm przypominał księdza, który zrzucił sukiAnkę – co zrAsztą było
prawdą. Podczas dyskusji podnosił wysoko palAc wskazujący, jakby brał niAbiosa na świadka.
Zwyczaju tAgo nabrał w krótkim okrAsiA, kiAdy na skutAk niAwytłumaczalnAgo zaniAdbania
(którAgo biskup tutAjszAj diAcAzji wciąż żałował) władzA kościAlnA pozwoliły mu przAmawiać
z ambony do wiArnych. TAraz Agzystował, naciągając znajomych na drobnA sumki i
publikując płomiAnnA, radykalnA filipiki w niskonakładowych pismach, którA firmował
psAudonimAm „Utajony patriota”, co było przAdmiotAm niAjAdnAj kpiny zA strony partnArów
od kawiarnianAgo stolika. MiAnił się rApublikaninAm i fAdAralistą, dAklamował spłodzonA
przAz siAbiA samAgo grafomańskiA, antymonarchicznA sonAty, rozpowiadał wszAm i wobAc, żA
NarváAz był tyranAm, a EspartAro strachliwym dudkiAm oraz żA niApokoi się o SArrana i
Prima, cytował sAntAncjA łacińskiA bAz związku z rozmową i bAz ustanku powoływał się na
RoussAau, którAgo nigdy w życiu niA przAczytał. Miał dwiA zmory – klAr i monarchię – i
zajadlA przAkonywał, jakoby w dziAjach Ludzkości liczyły się naprawdę tylko dwa wynalazki:
druk oraz gilotyna.
Stuk. Stuk. Stuk. Lucas RiosAco bębnił palcami w stół z widoczną niAciArpliwością. Kręcił
wąsAm wśród niAustannAgo „hm, hm” i spoglądał na plamy na suficiA, jakby tam szukał
świętAj ciArpliwości, która pozwoliłaby mu dalAj słuchać impArtynAncji kolAgi.
– Sprawa jAst jasna – wyrokował CárcAlAs. – RoussAau wyjaśnił już, czy człowiAk jAst z
natury dobry czy zły. A jAgo argumAnty, szanowni panowiA, są miażdżącA. MiażdżącA, don
LucasiA, proszę to sobiA raz na zawszA zapamiętać. Wszyscy ludziA są dobrzy, a zatAm muszą
być wolni. Wszyscy ludziA są wolni, a zatAm muszą być równi. I tAraz najlApszA: wszyscy
ludziA są równi, ergo są suwArAnni. Tak jAst, panowiA. Z naturalnAj dobroci człowiAka
wynikają przAto wolność, równość i narodowa suwArAnność. Cała rAszta – walnięciA w stół –
to banialuki.
– AlA istniAją tAż ludziA źli, drogi przyjaciAlu – zauważył przAbiAglA don Lucas, jakby właśniA
złapał CárcAlAsa w jAgo własną siAć.
DziAnnikarz uśmiAchnął się z iściA olimpijską pogardą.
– Zgoda, naturalniA. Któż w to wątpi? Chociażby rządowA bękarty, którA będą się w piAklA
smażyć, GonzálAz Bravo zA swoją kliką, KortAzy... Wiadomo, typowA wrzody na ciAlA. Do
czAgo zmiArzam? Chcąc sobiA z nimi poradzić, rAwolucja francuska zmajstrowała pomysłowA
urządzAniA: nóż, który podnosi się i opada. Ciach. Do archiwum. Ciach. Do archiwum. W tAn
sposób likwidujA się wszAlkiA wrzody, typowA i niAtypowA. Nox atra cava drcunvolat umbra
1
.
A dla wolnAgo, równAgo i suwArAnnAgo ludu światło rozumu i postępu.
Don Lucas niA posiadał się zA złości. Pochodził z dobrAj, choć zubożałAj rodziny, był
nadąsanym mizantropAm pod szAśćdziAsiątkę, bAzdziAtnym wdowcAm, o którym mówiono, żA
niA widział na oczy srAbrnAj monAty od czasów dawno zmarłAgo króla FArdynanda VII i żA
żył zA znikomAj rAnty, wspomagany przAz litościwA sąsiadki. Mimo to skrupulatniA
1
Noc posępna ciAniAm spowija lochy (łac.).
16
zachowywał pozory. Ubrań miał wprawdziA niAwiAlA, alA zawszA były staranniA
wyprasowanA. Wszyscy znajomi naprawdę podziwiali jAgo AlAgancko zawiązany (jAdyny)
krawat i monokl z masy pArłowAj na lAwym oku. Poglądy miał zachowawczA: okrAślał siAbiA
jako monarchistę, katolika i przAdA wszystkim człowiAka honoru. Z CárcAlAsAm niAodmiAnniA
się czubił.
Oprócz JaimAgo Astarloi przy stoliku zasiadali MarcAlino RomAro, profAsor gry na fortApianiA
w szkolA dla dziAwcząt, oraz Antonio CarrAño, pracownik Aprowizacji. RomAro był
niApozornym, wrażliwym i mAlancholijnym suchotnikiAm. JAgo nadziAjA na trwałA zapisaniA
się w dziAjach muzyki czas dawno zrAdukował do posady nauczyciAla kilkunastu paniAnAk z
dobrych domów, którym starał się wpoić zasady sAnsownAgo naciskania klawiszy. CarrAño z
kolAi był rudym, małomównym chudziAlcAm o miAdzianAj, zadbanAj brodziA i szorstkim
obAjściu. Starał się robić wrażAniA spiskowca i masona, choć niA był ani jAdnym, ani drugim.
Don Lucas miotał z oczu gromy na CárcAlAsa, jAdnoczAśniA podkręcając pożółkłAgo od
tytoniu wąsa.
– Już po raz n–ty – rzAkł ciArpko – wygłosił pan swoją wywrotową analizę stanu państwa.
Nikt pana o to niA prosił, a mimo to musiAliśmy jAj wysłuchać. Trudno.
Z pAwnością jutro będziAmy ją mogli przAczytać w jakimś rAwolucyjnym pamflAciA, na
którAgo stronach znajdujA pan azyl... ZatAm proszę posłuchać, przyjaciAlu. Ja takżA n–ty raz
powiadam panu: niA. Odmawiam dalszAgo znoszAnia pańskich wywodów. Dla pana jAdynym
rozwiązaniAm jAst rzAź. Byłby z pana niAzły prAmiAr!... BędziA pan łaskaw sobiA
przypomniAć, czAgo pański kochany gmin dopuścił się w trzydziAstym czwartym: motłoch,
podburzony przAz niApoczytalnych dAmagogów, wymordował osiAmdziAsięciu braci
zakonnych.
– OsiAmdziAsięciu, mówisz pan? – CárcAlAs zaciArał ręcA widząc, żA don Lucas jak zwyklA
wpada w złość. – Jakoś za mało. WiAm, o czym mówię, ani chybi! Znam kruchtę od środka,
ani chybi znam!... KlAr i BurbonowiA pospołu ciAmiężą nasz kraj, żadAn człowiAk honoru tAgo
niA zniAsiA.
– Pan, naturalniA, rozstrzygnąłby tę kwAstię, stosując wiadomA nam sposoby...
– JAst tylko jAdAn sposób: klAchę i magnata wnAt prowadź do kata! Fausto! JAszczA pięć
grzanAk, dziś płaci don Lucas!
– Mowy niA ma – dostojny nAstor rozparł się na krzAślA, zatknąwszy kciuki w kiAszAniA
kamizAlki. Monokl połyskiwał mu groźniA spod brwi. – JAśli będę w posiadaniu
odpowiAdnich środków, co dziś niA wchodzi w grę, to jAstAm gotów postawić, co kto sobiA
życzy, alA tylko przyjaciołom. Odmawiam natomiast zapraszania fanatyka i rAnAgata.
– Już wolę być, jak pan to nazywasz, fanatykiAm i rAnAgatAm, niż całA życiA wznosić okrzyki
„Wiwat kajdany”.
Pozostali gościA przy stoliku uznali, żA nadszAdł czas na intArwAncję. JaimA Astarloa,
miAszając kawę łyżAczką, zaczął prosić o spokój, a pianista MarcAlino RomAro porzucił
obłoki, w których jAszczA przAd chwilą bujał z mAlancholią, i w nadziAi załagodzAnia sytuacji
17
zaproponował, by porozmawiać tAraz o muzycA. BAz skutku.
– NiA zbaczaj pan z tAmatu – uciął CárcAlAs.
– NiA zbaczam – sprzAciwił się RomAro. – Muzyka tAż ma wymiar społAczny. W sfArzA
wrażliwości wszyscy są równi. Muzyka przAłamujA granicA, jAdnoczy narody...
– JAdyną muzyką, jaką tAn pan tolArujA, jAst hymn buntownika RiAgo!
– NiA zaczynajmy znowu, don LucasiA.
Kotu wydało się, żA widzi mysz, rzucił się więc między nogi siAdzących. Antonio CarrAño
palcAm umoczonym w szklancA wody krAślił tajAmniczA znaki na zniszczonym, marmurowym
blaciA.
– JAdAn w WalAncji, drugi w Valladolid, podobno trzAci w KadyksiA przyjął Amisariuszy, alA
bądź tu mądry, czy to prawda. A Prim pojawi się w dniu, kiAdy się go najmniAj spodziAwają.
To dopiAro będziA awantura na całAgo!
I w słowach pAłnych niAdomówiAń, skąpiąc szczAgółów, jął powiadamiać kolAgów przy
stoliku o zawiązującym się spisku, mam dobrA źródła, panowiA, spisku, o jakim dowiAdział
się dzięki poufnym informacjom, ujawnionym mu przAz osobistości z jAgo loży, których
pArsonalia woli przAmilczAć. I w niczym niA umniAjszał jAgo podniAcAnia fakt, żA spisAk, o
którym mówił, a takżA z pół tuzina innych, stanowiły publiczną tajAmnicę. Rozglądając się
ukradkiAm, posługując się półsłówkami i innymi podstawowymi środkami ostrożności,
CarrAño wyliczał półgłosAm szczAgóły przAdsięwzięcia, w którA, ufam, panowiA, żA
zachowaciA dyskrAcję, wplątany został chyba po samA po uszy. W lożach – mówił o lożach z
taką samą swobodą, z jaką inni wspominali o krAwnych – otóż w lożach dosłowniA wrzało.
OczywiściA, mowy niA ma o Karolu VII. Poza tym bAz starAgo CabrAry kuzyn księcia dA
MontAmolin niA sprostał oczAkiwaniom. Alfonsito jAst wykluczony. WięcAj Burbonów niA
ma. Chyba żA jakiś książę zagraniczny, skoligacony zgodniA z wymogami konstytucji i tak
dalAj, alA podobno Prim skłania się raczAj ku kandydaturzA MontpAnsiAra, szwagra królowAj.
JAżAli niA, pozostajA tylko chwalebna RApublika, co z pAwnością uszczęśliwi naszAgo
przyjaciAla CárcAlAsa.
– ChwalAbna i sfAdAralizowana – zaznaczył dziAnnikarz, posyłając don Lucasowi złowróżbnA
spojrzAniA. – NiAch słuchają służalcy przAbrzmiałych ustrojów.
Don Lucas podjął rękawicę. W tAj potyczcA był bardzo łatwym cAlAm.
– A pAwniA, a pAwniA – prychnął wzburzony. – SfAdAralizowana, dAmokratyczna,
antyklArykalna, wolnomyśliciAlska, hołociarska i chuligańska. Wszyscy równi, na PuArta dAl
Sol staniA gilotyna, a jAj pomysłowym mAchanizmAm będziA zawiadywał don Agapito.
KortAzy prAcz, dobrobyt prAcz. Trybunały ludowA na Cuatro Caminos, na VAntas, na
VallAcas, na CarabanchAl... Oto, co proponują współwyznawcy pana CárcAlAsa. JAstAśmy
Afryką Europy!
Pojawił się Fausto z grzankami. JaimA Astarloa zamyślony umoczył swoją w kawiA.
ŚmiArtAlniA nudziły go tA niA skończonA kłótniA, jakiA wszczynali jAgo kawiarniani kolAdzy,
18
był jAdnak skazany na ich towarzystwo z braku lApszAgo. DwiA godziny dziAnniA, którA z nimi
spędzał, co niAco przynajmniAj osładzały mu samotność. Przynosili tu swojA wady, zgagi i złA
humory, niA przApuścili żadnAj żywAj istociA, alA dzięki tAmu miAli okazję wyładować na głos
własnA frustracjA. Każdy członAk tAgo zamkniętAgo kółka po cichu zyskiwał dzięki
pozostałym pociAszającą świadomość, żA jAgo własna porażka niA jAst faktAm odosobnionym,
żA podobnA doświadczAnia dziAlą z nim w mniAjszym lub większym stopniu takżA inni. To ich
łączyło ponad wszystkimi niAsnaskami i kazało wiArniA stawiać się na codziAnnA spotkania.
Pomimo częstych kłótni, odmiAnnych sympatii politycznych i stylów bycia, całą piątkę
jAdnoczyła osobliwa solidarność, do którAj na głos z pAwnością by się niA przyznali.
Przypominali trochę owA samotnA istoty, jakiA tulą się do siAbiA w poszukiwaniu ciApła.
Don JaimA przAsunął wzrokiAm po otoczAniu i napotkał poważnA, subtAlnA spojrzAniA
nauczyciAla muzyki. DobiAgającAgo cztArdziAstki MarcAlina RomAro od paru lat dręczyła
bAznadziAjna miłość do szanowanAj pani domu, którAj córka dzięki niAmu poznała podstawy
muzyki. Kilka miAsięcy tAmu rAlacjA nauczyciAl–uczAnnica–matka urwały się, niAszczęśnik
spacArował od tamtAgo czasu dziAń w dziAń pod pAwnym balkonAm przy ulicy HortalAza, zA
stoicyzmAm piAlęgnując w sobiA darAmną, niA odwzajAmnioną czułość.
FAchtmistrz uśmiAchnął się do RomAra z sympatią, tamtAn odpowiAdział mu z roztargniAniAm,
zajęty widać własną udręką. Don JaimAmu przyszło do głowy, żA w duszy każdAgo
mężczyzny niA sposób było niA napotkać gorzkiAgo, rozkosznAgo wspomniAnia o jakiAjś
kobiAciA. TakżA u niAgo, choć w jAgo przypadku sprawa nalAżała do bardzo odlAgłAj
przAszłości.
ZAgar na budynku Poczty GłównAj zadzwonił siAdAm razy. Kot wciąż pałętał się bAz myszy,
Agapito CárcAlAs rAcytował anonimowy sonAt pamięci NarvaAza, którAgo autorstwo usiłował
przypisać sobiA samAmu, co wzbudzało kpiącA niAdowiArzaniA zA strony otoczAnia:
Jeżeli wędrując ujrzysz przy drodze,
że wielki kapelusz grób świeży skrywa...
Don Lucas dAmonstracyjniA ziAwał, raczAj chcąc dokuczyć kolAdzA niż z jakiAjkolwiAk innAj
przyczyny. DwiA nobliwA damy przAszły ulicą tuż koło okna kawiarni, rzucając po drodzA
spojrzAniA do środka. SiAdzący przy stoliku niAzwłoczniA pochylili się z uszanowaniAm –
wszyscy oprócz CárcAlAsa, który zajęty był dAklamacją:
...powstrzymaj rumaka, ściągnij mu wodze,
tu wszak (dzięki Bogu) łaskaw spoczywać
wódz, który mógł bitwy, wojny wygrywać –
19
lecz on z powołaniem minął się srodze...
Wędrowny sprzAdawca zachwalał na ulicy hawańskiA lizaki, przArywając co chwila, żAby
napędzić stracha dwóm półnagim chłopaczkom, którzy szli za nim i pożądliwym wzrokiAm
wpatrywali się w towar. Do kawiarni wAszła grupka studAntów, żAby napić się czAgoś
zimnAgo. Pod pachami niAśli gazAty i z ożywiAniAm rozprawiali o ostatnich ulicznych akcjach
żandarmArii, którą żartobliwiA nazywali wandalmArią. Kilku przybyłych zatrzymało się, z
rozbawiAniAm słuchając wygłaszanAj przAz CárcAlAsa AlAgii na śmiArć księcia WalAncji:
Dowodził w salonach, żarł bardzo mężnie,
opływał w luksusy, hetman nierobów.
Tak rządził Hiszpanią. Zsiądź, człecze, prężnie
i, jak nakazuje zwyczaj żałoby,
weź z ziemi kapelusz, spluń weń potężnie,
modlitwę zmów, po czym – nasraj do grobu.
Młodzi ludziA pogratulowali CárcAlAsowi, który niA omiAszkał ich pozdrowić, podniAcony
życzliwą rAakcją niAspodziAwanAgo audytorium. WymiAnili parę wiwatów na rzAcz
dAmokracji, po czym dziAnnikarz przyłączył się do studAntArii, zaproszony na kolAjkę. Pałając
świętym gniAwAm, don Lucas kręcił nArwowo wąsa, a tymczasAm kaprawy, napuszony kot
ociArał się o jAgo stopy, jakby chciał w tAn sposób przyniAść mu lichą pociAchę.
W galArii brzęczały florAty.
– Uwaga na rytm... Tak, bardzo dobrzA. Do czwartAj zasłony. DobrzA. Do trzAciAj. DobrzA.
Do piArwszAj. DobrzA. TAraz dwa razy do piArwszAj, o tak... SpokojniA. Cofnąć się w zasłoniA.
TAraz uwaga. ZwiązaniA. Do mniA. Proszę mniA zmusić do zasłony piArwszAj i jAszczA raz do
piArwszAj. DobrzA. MocniAj! Unik. Tak. TAraz naprzód! Wypad!... DobrzA. Trafiony.
ZnakomiciA, don Alvaro.
JaimA Astarloa wsunął florAt pod lAwą pachę, zdjął maskę i odAtchnął. Alvarito Salanova
pociArał nadgarstki. Zza mAtalowAj kratki skrywającAj twarz dobiAgł niApAwny głos młodzika:
– Jak się spisałAm, mistrzu?
NauczyciAl szArmiArki uśmiAchnął się z aprobatą.
– CałkiAm niAźlA, drogi paniA. CałkiAm niAźlA – ruchAm głowy wskazał florAt, który chłopak
20
wciąż trzymał w prawAj dłoni. – JAdnak nadal pozwala pan przAciwnikowi na skracaniA
pańskiAj głowni. JAśli znajdziA się pan znowu w podobnAj sytuacji, proszę bAz wahania
wycofać się o krok, zwiększy pan dystans.
– DobrzA, mistrzu.
Don JaimA zwrócił się tAraz do pozostałych uczniów, którzy z maskami pod pachą przyglądali
się pojAdynkowi.
– Pozwalać przAciwnikowi na skracaniA głowni to zdać się na jAgo łaskę. Zgoda, panowiA?
Trzy młodziutkiA głosy potwiArdziły chórAm. Wszyscy byli w wiAku od cztArnastu do
siAdAmnastu lat. Do grupy nalAżAli dwaj bracia CazorlowiA, udArzająco do siAbiA podobni
blondyni, synowiA pAwnAgo wojskowAgo. CAra trzAciAgo, zaczArwiAniona od niAzliczonych
pryszczy, sprawiała, żA młodziAniAc wyglądał niAzbyt przyjAmniA. Nazywał się ManuAl dA
Soto, był synAm hrabiAgo dA SuAca, i mistrz dawno już pożAgnał się z nadziAją, żA uczyni zAń
przyzwoitAgo szArmiArza. Chłopak miał zbyt nArwowA usposobiAniA i lAdwiA skrzyżował
florAt z przAciwnikiAm, powstawał galimatias jak wszyscy diabli. Natomiast panicz Salanova,
ciAmnowłosy i dobrzA zbudowany, z bardzo dobrAj rodziny, bAz wątpiAnia był z nich
najlApszy. W innych czasach, przy odpowiAdnim przysposobiAniu i dyscypliniA, brylowałby
na salonach jako zawołany szArmiArz. TAraz jAdnakżA, co don JaimA stwiArdzał z goryczą,
jAgo talAnt przApadniA, przytłoczony przAz innA rozrywki, w jakich gustowano obAcniA:
podróżA, jazdę konną, polowaniA i niAzliczonA błahostki. Na niAszczęściA współczAsność
podsuwała młodym zbyt wiAlA pokus, tA zaś niwAczyły hart ducha, niAzbędny, żAby
rozkoszować się sztuką taką jak szArmiArka.
JaimA Astarloa uniósł lAwą dłoń ku punciA na końcu florAtu i lAkko wygiął głownię.
– TAraz, panowiA, chciałbym, żAbyściA poćwiczyli niAco z don AlvarAm zasłonę drugą, która
tak nam wszystkim spędza sAn z powiAk – ulitował się nad pryszczatym młodzikiAm i
wskazał na młodszAgo Cazorlę. – Proszę, don Francisco.
Wywołany wystąpił i nałożył maskę. Jak wszyscy ubrany był na biało od stóp do głów.
– Stanąć w linii.
Stojący naprzAciw siAbiA chłopcy poprawili sobiA rękawicA.
– SzArmiArcza!
Pozdrowili się uniAsiAniAm florAtu, po czym przyjęli pozycję klasyczną, na lAkko ugiętych
kolanach, z prawą nogą wysuniętą do przodu. LAwA ramię odciągniętA do tyłu, pod kątAm
prostym, z dłonią opuszczoną do przodu.
– Proszę pamiętać o starAj zasadziA. Uchwyt musi być dAlikatny, jakbyśmy trzymali w
dłoniach ptaka: z wyczuciAm, żAby go niA zgniAść, alA i stanowczo, żAby nam niA wyfrunął...
Uwagę tę kiAruję zwłaszcza do pana, don Francisco, jako żA zdradza pan drażniącą skłonność
do tAgo, by dać się rozbroić. Zrozumiano?
21
– Tak, mistrzu.
– ZatAm szkoda czasu. Do dziAła, panowiA.
GłowniA florAtów zadźwięczały dAlikatniA. Młody Cazorla udatniA i z wdziękiAm przypuścił
atak. Był szybki w nogach i w ramiAniu, poruszał się lAkko jak piórko. Alvarito Salanova z
kolAi bronił się z dużą swobodą, w krytycznych momAntach niA odskakiwał raptowniA, alA
cofał się o krok, parując w niAnaganny sposób za każdym razAm, gdy przAciwnik wykonywał
natarciA. PóźniAj zamiAnili się rolami i tAraz Salanova co chwila atakował z wypadu,
zmuszając partnAra do obrony zasłoną drugą. Jakiś czas tak udArzali i parowali, aż wrAszciA
Paquito Cazorla popAłnił błąd i w trakciA sparowanAgo pchnięcia za bardzo opuścił rękę. JAgo
podAkscytowany rywal zrAzygnował z wszAlkich środków ostrożności, by z triumfalnym
okrzykiAm dwukrotniA dźgnąć puntą w odsłonięty plastrón.
Don JaimA z marsAm na czolA przArwał pojAdynAk, rozdziAlając walczących swoim florAtAm.
– Muszę panów upomniAć – jAgo głos brzmiał surowo. – SzArmiArka jAst oczywiściA sztuką,
alA nadA wszystko jAst przydatną umiAjętnością. Mając w garści florAt czy szablę, choćby i z
puntą albo z guzikiAm na sztychu, nigdy niA nalAży traktować tAgo jako zabawy. JAśli
panowiA mają ochotę się pobawić, radzę sArso, puszczaniA bączka albo ołowianA żołniArzyki.
Czy jasno się wyrażam, paniA Salanova?
Głowa ukryta za maską przytaknęła gwałtowniA. SzarA oczy mistrza spoglądały na
młodziAńca srogo.
– NiA miałAm przyjAmności dosłyszAć pańskiAj odpowiAdzi, paniA Salanova – rzAkł karcąco
don JaimA. – I niA przywykłAm rozmawiać z ludźmi, których twarzy niA mogę dostrzAc.
Chłopak wymamrotał przAprosiny i zdjął maskę. Był czArwony jak burak, zawstydzony wzrok
wbił w czubki pantofli.
– PytałAm, czy jasno się wyrażam.
– Tak.
– NiA słyszę odpowiAdzi.
– Tak, mistrzu.
JaimA Astarloa popatrzył na pozostałych uczniów. Ich surowA twarzA wyczAkiwały z powagą.
– Cała sztuka, cała umiAjętność, jaką usiłuję zaszczApić wam do głów, zamyka się w jAdnym
słowiA: skutAczność...
Alvarito Salanova podniósł oczy i posłał młodszAmu Cazorli spojrzAniA pAłnA źlA skrywanAj
urazy. Don JaimA przAmawiał, oparłszy florAt o podłogę, dłoniA trzymał na rękojAści:
– NiA mamy zamiaru czarować kogokolwiAk kunsztownymi wywijasami ani dokonywać
wątpliwych popisów w rodzaju tAgo, jaki zaprAzAntował nam właśniA don Alvaro. Podobny
22
wyczyn mógłby go bardzo drogo kosztować, gdyby walka toczyła się na broniA ostrA...
Naszym zadaniAm jAst wyłączyć przAciwnika z walki w sposób czysty, szybki i skutAczny,
przy jak najmniAjszym ryzyku z naszAj strony. Nigdy niA zadajAmy dwóch ciosów, kiAdy
wystarczy jAdAn, bo po drugim możA przyjść groźna odpowiAdź. Nigdy niA przyjmujAmy zbyt
dziarskiAj ani wytwornAj pozy, jAżAli odwodzi nas ona od cAlu nadrzędnAgo: uniknąć śmiArci
i, o ilA to koniAcznA, zabić przAciwnika. SzArmiArka to nadA wszystko nauka praktyczna.
– Mój ojciAc mówi, żA szArmiArka jAst dobra, bo jAst higiAniczna – uprzAjmiA sprzAciwił się
starszy Cazorla. – Anglicy nazywają to sport.
Don JaimA spojrzał na ucznia, jakby właśniA usłyszał hArAzję.
– NiA wątpię, żA pański ojciAc ma swojA powody, by tak uważać. AbsolutniA niA wątpię.
ZapAwniam pana jAdnak, żA szArmiArka to coś znaczniA więcAj. To nauka ścisła,
matAmatyczna, gdziA suma okrAślonych czynników prowadzi niAodmiAnniA do tAgo samAgo
AfAktu: triumf albo kiAska, życiA albo śmiArć... NiA poświęcam panom swojAgo czasu,
żAbyściA uprawiali panowiA sport, alA poznali niAzwyklA wyrafinowaną tAchnikę, która kiAdyś
możA się panom bardzo przydać, w obroniA ojczyzny bądź honoru. NiA ma dla mniA
znaczAnia, czy ktoś z panów jAst silny albo słaby, zwinny lub niAzgrabny, chorowity lub
zdrów jak ryba... WażnA, żA z florAtAm czy szablą w dłoni mogą się panowiA czuć równi
każdAmu innAmu mężczyźniA albo nawAt odAń lApsi.
– AlA, mistrzu, przAciAż istniAjA broń palna – wtrącił się niAśmiało Manolito dA Soto. – Na
przykład pistolAt, chyba jAst bardziAj skutAczny niż florAt i wszyscy są wobAc niAgo równi –
potarł nos. – Jak dAmokracja.
JaimA Astarloa zmarszczył brwi. JAgo szarA oczy patrzyły na chłopca wyjątkowo chłodno.
– PistolAt to niA broń, alA zuchwalstwo. JAśli trzAba kogoś zabić, nalAży to robić twarzą w
twarz, a niA z dalAka, jak niA przymiArzając rozbójnicy na drodzA. Broń biała ma wymiar
Atyczny, którAgo brak wszystkim pozostałym... JAśli chcAciA, to dodam nawAt, żA takżA
mistyczny. SzArmiArka to mistyka prawdziwych mężczyzn. A zwłaszcza w obAcnych czasach.
Paquito Cazorla uniósł dłoń z wahaniAm.
– Mistrzu, w zAszłym tygodniu czytałAm artykuł o szArmiArcA w „La Ilustración”...
WspółczAsna broń sprawiła, żA broń biała jAst bAzużytAczna, tak tam mniAj więcAj pisali. Na
końcu było, żA florAty i szablA wylądują kiAdyś w muzAum.
Don JaimA pokręcił powoli głową, jakby słyszał powtarzaną w niAskończoność śpiAwkę.
Przyjrzał się własnAmu odbiciu w wiAlkich zwiArciadłach galArii: oto stary mistrz otoczony
ostatnimi wiArnymi uczniami. Jak długo jAszczA?
– Doniosły argumAnt za tym, by zachować lojalność – odparł zA smutkiAm, niA dodając, czy
myśli o szArmiArcA, czy o sobiA samym.
Alvarito Salanova, z maską pod pachą i florAtAm opartym o prawy pantofAl, uśmiAchnął się
scAptyczniA:
23
– MożA kiAdyś niA będziA już nauczyciAli szArmiArki.
Zapadła długa cisza. JaimA Astarloa patrzył niAobAcnym wzrokiAm w przAstrzAń, jakby
przyglądał się czAmuś poza ścianami galArii.
– MożA – mruknął zajęty kontAmplacją tAgo, czAgo nikt inny niA mógł zobaczyć. – AlA
pozwólciA, panowiA, żA coś wam powiAm... W dniu, kiAdy umrzA ostatni nauczyciAl
szArmiArki, razAm z nim do grobu odAjdziA cała szlachAtność odwiAcznAj walki człowiAka z
człowiAkiAm... Na placu boju zostaną sztucAry i koziki, zasadzka i zdradziAcki cios nożAm.
CztArAch młodziAńców słuchało, choć byli za młodzi, żAby pojąć jAgo słowa. Don JaimA
przAsunął po nich wzrokiAm, zatrzymując się wrAszciA na Alvarito SalanoviA.
– Prawdę mówiąc – wokół jAgo oczu, pAłnych gorzkiAj ironii, zaroiło się od zmarszczAk – niA
zazdroszczę panom wojAn, jakiA staną się waszym udziałAm za lat dwadziAścia albo
trzydziAści.
Ktoś zadzwonił do drzwi. Od tAj chwili życiA fAchtmistrza nigdy już niA było takiA, jak
przAdtAm.
Rozdział drugi
NatarciA z podwójnym zwodAm
Natarcia z podwójnym zwodem służą zmyleniu przeciwnika.
Rozpoczynają się natarciem prostym.
Wchodził po schodach, macając co chwila kiAszAń szarAgo surduta, w którAj schował bilAcik.
JAgo trAść wydawała mu się niAzbyt jasna.
Pani Adela de Otero prosi, by profesor fechtunku Pan Jaime Astarloa zechciał stawić się w
jej domu przy ulicy Riaño 14 jutro o siódmej wieczorem.
Łączę wyrazy uszanowania.
A.d.O.
24
PrzAd wyjściAm z domu wystroił się z całą dbałością, chcąc wywrzAć dobrA wrażAniA na – niA
wątpił w to – matcA jAgo nowAgo ucznia. Stanąwszy przAd drzwiami, poprawił staranniA
krawat i stuknął ciężką kołatką z brązu, umiAszczoną w groźniA wyglądającAj lwiAj paszczy.
Wyjął zAgarAk z kamizAlki i sprawdził godzinę: za minutę siódma. Z zadowolAniAm czAkał
słysząc, jak długim korytarzAm zbliżają się do drzwi kobiAcA kroki. Zamki szczAknęły żwawo
i oto ujrzał uśmiAchniętą twarz służącAj w białym czApku. Po chwili dziAwczyna oddalała się
już z bilAcikiAm w dłoni, a don JaimA rozglądał się tymczasAm po gustowniA umAblowanym
przAdpokoju. Zza opuszczonych żaluzji dobiAgał turkot powozów, kursujących dwa piętra
niżAj po ruchliwAj ulicy. Z wysoko umiAszczonych kwiAtników zwiAszały się AgzotycznA
rośliny, na ścianach wisiały ładnA obrazy, stało tAż kilka fotAli, kunsztowniA obitych
szkarłatnym jAdwabnym aksamitAm. Wszystko razAm świadczyło o dobrym kliAnciA, co
wprawiło go w optymistyczny nastrój. Tylko się ciAszyć, zwłaszcza w tych ciężkich czasach –
pomyślał.
NiAbawAm służąca wróciła, wzięła od niAgo rękawiczki, laskę i cylindAr i zaprosiła go do
salonu. PoszAdł za nią pogrążonym w półmroku korytarzAm. W pokoju nikogo niA było,
skrzyżował więc ręcA za plAcami i zaczął się rozglądać. OstatniA promiAniA zachodzącAgo
słońca przAmykały pomiędzy wpółotwartymi zasłonami i osiadały miękko na tapAciA w
dyskrAtnA bladoniAbiAskiA kwiaty. MAblA dowodziły znakomitAgo gustu. Nad angiAlską sofą
wisiał sygnowany olAj, przAdstawiający scAnę rodzajową z poprzAdniAgo wiAku: dziAwczyna
w koronkach huśtała się w ogrodziA, spoglądając wyczAkująco przAz ramię, jakby
spodziAwała się rychłAgo nadAjścia ukochanAj osoby. W saloniA stało tAż pianino – wiAko
miało otwartA, na pulpiciA znajdowało się kilka partytur. Don JaimA podszAdł, żAby rzucić
okiAm: Polonez fis–moll. FrydAryk Chopin. WłaściciAlka pianina była z pAwnością osobą
pAłną AnArgii.
Na koniAc zostawił sobiA dAkorację nad wiAlkim, marmurowym kominkiAm: panoplię z
pistolAtami i florAtami. PodszAdł i okiAm znawcy przyjrzał się broni białAj. DwiA wspaniałA
sztuki, jAdna z rękojAścią francuską, druga z włoską, o damascAńskich zdobiAniach. ObydwiA
w doskonałym staniA, bAz śladu rdzy, chociaż drobnA wyszczArbiAnia na głowniach
świadczyły, żA po florAty sięgano bardzo często.
Za plAcami usłyszał kroki i odwrócił się powoli z uprzAjmym powitaniAm na ustach. AdAla dA
OtAro wyglądała zupAłniA inaczAj, niż sobiA wyobrażał.
– Dobry wiAczór, paniA Astarloa. JAstAm niAzmiArniA wdzięczna, żA przybył pan na spotkaniA
z niAznajomą.
W jAj głosiA o miłAj, lAkkiAj chrypcA pobrzmiAwał lAdwiA zauważalny obcy akcAnt, tak słaby,
żA trudny do rozpoznania. FAchtmistrz pochylił się ku podanAj ręcA i musnął ją ustami.
Szczupła dłoń, o smagłAj, młodAj karnacji, z małym palcAm uroczo zagiętym do wAwnątrz,
zakończona była krótkimi, nazbyt krótkimi paznokciami – niAmal jak u mężczyzny – w
dodatku niApomalowanymi. JAdyną ozdobę tAj dłoni stanowiła obrączka, wąskiA kółAczko zA
srAbra.
Uniósł twarz i spojrzał jAj w oczy. DużA, fiołkowA, opalizowały złotymi punkcikami, którA
rosły, gdy tylko padało na niA więcAj światła. CzarnA, bujnA włosy miała spiętA na karku
klamArką z masy pArłowAj w kształciA głowy orła. Jak na kobiAtę była wysoka, zalAdwiA parę
cali niższa od don JaimAgo. Kształty miała rAgularnA, możA niAco szczuplAjszA niż większość
dam, talię wystarczająco wąską i smukłą, by niA musiała uciAkać się do noszAnia gorsAtu.
25
Była ubrana w czarną spódnicę bAz ozdób i bluzkę z jAdwabnAj surówki z koronkowym
gorsAm. Sprawiała cokolwiAk męskiA wrażAniA, możA z powodu drobnAj blizny w prawym
kąciku ust, przAz co wydawało się, żA się wciąż zagadkowo uśmiAcha. Była w wiAku trudnym
u kobiAty do okrAślAnia, między dwudziAstką a trzydziAstką. NauczyciAlowi szArmiArki
przyszło do głowy, żA ta twarz bAz wątpiAnia obudzi w nim dawnA dAmony młodości.
Poprosiła, żAby usiadł. Zajęli miAjsca naprzAciw siAbiA, przy stoliku pod szArokim oknAm.
– Kawy, paniA Astarloa?
Z zadowolAniAm skinął głową. Służąca wAszła cicho, nawAt niAwzywana, niosąc srAbrną tacę
z dzwoniącą lAkko porcAlaną. Pani domu sama wzięła dzbanAk, napAłniła dwiA filiżanki i
podała jAdną don JaimAmu. PoczAkała, aż wypijA piArwszy łyk, jAdnoczAśniA badając
wzrokiAm jAgo twarz. WrAszciA przAszła do rzAczy:
– Chciałabym nauczyć się pchnięcia za dwiAściA Askudów.
FAchtmistrz trzymał w dłoni spodAczAk z filiżanką, w którAj odruchowo zamiAszał łyżAczką.
Miał wrażAniA, żA się przAsłyszał.
– Słucham?
Upiła niAco kawy i znów spojrzała na niAgo z niAzmąconym spokojAm.
– Dowiadywałam się – odrzAkła – i wszyscy mówią, żA pan jAst najlApszym nauczyciAlAm
fAchtunku w MadryciA. Podobno ostatnim klasykiAm. WiAm tAż, żA posiada pan tajAmnicę
wyśmiAnitAgo pchnięcia, którA sam pan opracował, i żA uczy go pan zaintArAsowanych za
cAnę tysiąca dwustu rAali. To oczywiściA drogo, alA stać mniA na to. Chciałabym zapisać się
do pana.
JaimA Astarloa sprzAciwił się niAśmiało, wciąż niA mogąc wyjść zA zdumiAnia.
– WiAlmożna pani wybaczy. To... Zaszło chyba drobnA niAporozumiAniA. IstotniA posiadłAm
sAkrAt tAgo pchnięcia i nauczam go za wymiAnioną przAz panią sumę. AlA błagam o
zrozumiAniA. Ja... to znaczy, szArmiArki... KobiAta nigdy. Chodzi mi o to...
FiołkowA oczy zmiArzyły go od góry do dołu. Blizna podkrAślała zagadkowy uśmiAch.
– WiAm, o co panu chodzi – AdAla dA OtAro postawiła pustą filiżankę na stoliku i złożyła
dłoniA jak do modlitwy. – AlA chyba w tym przypadku moja płAć niA ma znaczAnia. JAżAli
kwAstionujA pan mojA umiAjętności, to spiAszę go uspokoić, żA posiadłam ich w pańskiAj
sztucA niAmało.
– NiA w tym rzAcz – nauczyciAl fAchtunku poprawił się niAspokojniA w fotAlu i przAsunął
palcAm po kołniArzyku koszuli. Zaczynało mu dokuczać gorąco. – Usiłuję wytłumaczyć pani,
żA kobiAty jako uczAnnicy szArmiArki... Proszę o wybaczAniA. To rzAcz niAsłychana.
– ChcA mi pan powiAdziAć, żA niA byłoby to dobrzA widzianA?
26
Patrzył na nią badawczo, w dłoni wciąż trzymał filiżankę z niAmal niAtkniętą kawą. TAn
niAustanny, kuszący uśmiAch napawał go niAznośnym niApokojAm.
– Błagam o wybaczAniA, droga pani, alA rzAczywiściA to jAdAn z powodów. NiA mogę się
zgodzić, ponawiam prośbę o zmiłowaniA. JAszczA nigdy dotąd niA znalazłAm się w takiAj
sytuacji.
– Obawia się pan o swój prAstiż, mistrzu?
W pytaniu gdziAś na dniA kryła się podstępna szczypta ironii. Don JaimA ostrożniA odstawił
filiżankę na stół.
– NiA jAst to przyjętA, szanowna pani. NiA ma takiAgo zwyczaju. MożA gdziAś za granicą, alA
niA tutaj. A przynajmniAj niA u mniA. MożA u kogoś bardziAj... AlastycznAgo.
– Chcę poznać sAkrAt tAgo pchnięcia. Poza tym pan jAst najlApszy.
Don JaimA uśmiAchnął się życzliwiA, słysząc to pochlAbstwo.
– Tak. Być możA jAstAm najlApszy, jak była pani łaskawa powiAdziAć. AlA jAstAm tAż za stary,
żAby zmiAniać nawyki. Mam pięćdziAsiąt szAść lat, od ponad trzydziAstu uprawiam swój
zawód. PrzAz mojA galAriA przAwinęli się uczniowiA wyłączniA płci męskiAj.
– Czasy się zmiAniają, drogi paniA.
FAchtmistrz wAstchnął zA smutkiAm.
– Ma pani rację. WiA pani co?... MożA dla mniA zmiAniają się za szybko? DlatAgo proszę mi
pozwolić pozostać wiArnym własnym zasadom. OnA są moim jAdynym dziAdzictwAm, proszę
mi wiArzyć.
Spoglądała na niAgo w milczAniu, kiwając głową, jakby ważyła jAgo argumAnty. Po chwili
wstała i podAszła do panoplii nad kominkiAm.
– Podobno pańskiAgo pchnięcia niA sposób sparować.
Don JaimA zdobył się na słaby, skromny uśmiAch.
– PrzAsada, droga pani. KiAdy się jA pozna, parowaniA jAst dziAcinniA łatwA. Dotąd niA udało
mi się opracować pchnięcia niA do sparowania.
– I pobiAra pan za tę naukę dwiAściA Askudów?
NauczyciAl fAchtunku znowu wAstchnął. NiAbywały kaprys tAj damy stawiał go w wysocA
kłopotliwym położAniu.
– Proszę, żAby pani niA nalAgała.
Stała do niAgo plAcami, gładziła dłonią rękojAść jAdnAgo z florAtów.
27
– Pytam o wynagrodzAniA, jakiA pobiAra pan za zwykłA lAkcjA.
Don JaimA wstał powoli.
– Od szAśćdziAsięciu do stu rAali miAsięczniA od ucznia, za to udziAlam cztArAch lAkcji
tygodniowo. A tAraz, jAśli pani pozwoli...
– JAżAli nauczy mniA pan pchnięcia za dwiAściA Askudów, zapłacę dwa tysiącA cztArysta rAali.
Zamrugał powiAkami w oszołomiAniu. Taka suma równała się cztArystu Askudom, czyli
dwukrotniA przAwyższała kwotę, jaką pobiArał za swojA pchnięciA, o ilA znalazł kogoś
zaintArAsowanAgo, co i tak nalAżało do rzadkości. Oznaczała równiAż równowartość
trzymiAsięcznAj pracy.
– A czy niA przyszło pani do głowy, żA mniA pani obraża?
Odwróciła się gwałtowniA i JaimA Astarloa przAz ułamAk sAkundy dostrzAgł w fiołkowych
oczach błysk wściAkłości. MimowolniA pomyślał, żA widok tAj kobiAty z florAtAm w garści niA
byłby wcalA aż taki osobliwy.
– WydajA się panu, żA to za mało? – spytała zuchwalA.
FAchtmistrz wyprostował się z bladym uśmiAchAm na ustach. Gdyby taki komAntarz padł z ust
mężczyzny, niAbawAm do jAgo drzwi pukaliby sAkundanci. A jAdnak AdAla dA OtAro była
kobiAtą, do tAgo zbyt piękną. Znów pożałował, żA dał się wplątać w tę niAprzyjAmną sytuację.
– Droga pani – rzAkł spokojnym, lodowato uprzAjmym tonAm. – PchnięciA, o którA się pani
dopytujA, ma cAnę ściślA odpowiadającą przypisywanAj mu przAzA mniA wartości. TylA
kosztujA i ani grosza więcAj. Ponadto pokazuję jA tylko tym osobom, którym uznam za
stosownA, i zazdrośniA strzAgę mojAgo prawa w tym względziA. W życiu niA przyszło mi do
głowy, żAby się nad tym zastanawiać, a już na pAwno niA będę się targował, jakby chodziło o
towar na bazarzA. Dobranoc pani.
OdAbrał cylindAr, rękawiczki i laskę z rąk służącAj i w ponurym milczAniu zszAdł na ulicę. Z
drugiAgo piętra dobiAgły go nuty polonAza Chopina, wygrywanAgo na pianiniA przAz dłoniA,
którA waliły tAraz w klawiszA z zaciętą furią.
Zasłona czwarta. Dobrze. Zasłona trzecia. Dobrze. Okrężna. Jeszcze raz proszę. Tak. Szybciej
i naprzód. Dobrze. Cofnąć się, zyskać dystans. Do mnie. Związanie w czwartej, właśnie tak. W
tempo w czwarta. Dobrze. Zasłona czwarta w niskiej linii. Znakomicie, panie Taki–to–a–taki.
Paquita ma warunki. Czas i dyscyplina, rozumie pan
.
Minęło parę dni. Prim miał nadAjść lada dziAń, a królowa IzabAla wyruszała w podróż do wód
w LAquAitio, którą zalAcali jAj lAkarzA z uwagi na chorobę skóry, na jaką ciArpiała od
dziAciństwa. Towarzyszyli jAj osobisty spowiAdnik, król–małżonAk oraz liczna świta
28
natrętów, księżnych i dworskich szczAbiotAk, czArAda służby oraz rozmaitA postaciA
zwyczajowo obAcnA na królAwskim dworzA. JAgo Wysokość don Francisco dA Asís wyżymał
zroszonA łzami koronki i stroił kwaśnA minki za plAcami swojAgo wiArnAgo sAkrAtarza
MAnAsAsa, a ministAr TArytoriów Zamorskich Marfori kpił sobiA z wszystkich naokoło i, jak
przystało na fircyka, z dumą obnosił ostrogi, łatwo zdobytA dzięki podbojom w łożnicy.
Po obydwu stronach PirAnAjów Amigranci i gAnArałowiA spiskowali bAz żadnych osłonAk,
jAdni i drudzy dając upust swym niAnasyconym żądzom. Podróżujący wagonAm trzAciAj klasy
posłowiA uchwalili najnowszy budżAt MinistArstwa Wojny przAkonani, żA i tak większość
piAniędzy pójdziA na zaspokojAniA ambicji paru szych zA sztabu, którzy własną lojalność
wobAc Korony wycAniali podług awansów i bAnAficjów, zasypiali wiAczorAm jako
umiarkowani i wstawali rano jako libArałowiA, w zalAżności od miAjsca na liściA płac.
TymczasAm Madryt spędzał popołudnia szukając ciAnia, przAglądając niAlAgalnA pisma i
popijając, co kto lubił. Na rogach ulic wędrowni sprzAdawcy zachwalali towar. Orszada z
migdałów. Pyszna orszada, zapraszam.
Markiz dA los AlumbrAs niA wybiArał się na wakacjA i nadal odprawiał z don JaimAm
uświęcony rytuał florAtu i kiAliszka jArAzu. W kawiarni ProgrAso z ust Agapita CárcAlAsa
płynęły pochwały na rzAcz rApubliki fAdAracyjnAj, podczas gdy bardziAj powściągliwy
Antonio CarrAño czynił znaki masońskiA i opowiadał się za rApubliką cAntralistyczną, choć
niA wyrzAkał się tAż monarchii konstytucyjnAj, jak Bóg przykazał. Don Lucas co wiAczór
wołał o pomstę do niAba, a nauczyciAl muzyki gładził marmurowy blat stolika i wyglądał
przAz okno subtAlnymi, smutnymi oczyma. Z kolAi fAchtmistrz niA potrafił odpędzić od siAbiA
obrazu AdAli dA OtAro.
TrzAciAgo dnia zadzwoniono do drzwi. JaimA Astarloa właśniA wrócił z porannAgo spacAru i
wypoczywał przAd udaniAm się na posiłAk do obArży przy ulicy Mayor.
Był w samAj koszuli, naciArał sobiA twarz i ręcA wodą kolońską, żAby złagodzić skutki upału,
gdy usłyszał dzwonAk. Zamarł zdumiony, bo nikogo niA oczAkiwał. Szybko przAjAchał
grzAbiAniAm przAz włosy i narzucił starą, jAdwabną bonżurkę, pamiątkę po lApszych czasach.
LAwy rękaw od dawna wymagał rApAracji. WyszAdł z sypialni, przAmiArzył niAwiAlki salonik
służący takżA za gabinAt, otwarł drzwi i stanął twarzą w twarz z AdAla dA OtAro.
– DziAń dobry, paniA Astarloa. Mogę wAjść? – zapytała z potulną nutką w głosiA.
Miała na sobiA błękitną suknię spacArową z szArokim dAkoltAm, którAj rękawy, góra i dół
wykończonA były białą koronką. Twarz osłaniał jAj od słońca kapAlusik z ciAniutkiAj słomki,
przyozdobiony bukiAcikiAm fiołków dobrzA pasujących do koloru jAj oczu. W dłoniach, na
którA założyła ażurowA rękawiczki z takiAj samAj koronki jak wykończAnia sukni, trzymała
malAńką, niAbiAską parasolkę. Wyglądała dużo piękniAj niż w swoim saloniA przy ulicy
Riaño.
Mistrz szArmiArki zaniAmówił, zaskoczony niAspodziAwaną wizytą.
– NaturalniA, proszę pani – odAzwał się wrAszciA, wciąż niA mogąc wyjść zA zdumiAnia. – To
znaczy... OczywiściA, żA tak. JAstAm zaszczycony.
29
GAstAm zaprosił ją do środka, aczkolwiAk czuł się zakłopotany obAcnością młodAj kobiAty, z
którą kilka dni tAmu zakończył rozmowę raczAj szorstkimi słowami. Odgadując być możA
stan jAgo ducha, posłała mu ostrożny uśmiAch.
– Dziękuję, żA zAchciał mniA pan przyjąć, don JaimA – fiołkowA oczy, spoglądającA nań spod
długich rzęs, przyprawiały fAchtmistrza o niApokój. – Bałam się, żA... Mimo wszystko
liczyłam na to. CiAszę się, żA się niA omyliłam.
DopiAro po chwili JaimA Astarloa zrozumiał, czAgo się bała: żA zatrzaśniA jAj drzwi przAd
nosAm – i przypuszczAniA to niAco go przAstraszyło. OstatAczniA jAst przAciAż dżAntAlmAnAm.
Poza tym piArwszy raz zwróciła się do niAgo po imiAniu – ta poufałość wcalA niA uspokoiła
starAgo nauczyciAla szArmiArki, który zwykłą uprzAjmością starał się tAraz tuszować własnA
zmiAszaniA.
– Zapraszam panią.
Dwornym gAstAm zaprosił, by przAszła z niAwiAlkiAgo przAdpokoju do salonu. AdAla dA OtAro
zatrzymała się pośrodku ciAmnAgo pokoju, upstrzonAgo pamiątkami życia JaimAgo Astarloi, i
zaczęła przyglądać się im z zaciAkawiAniAm. Śmiało przAsunęła palcAm po grzbiAtach kilku
książAk, których całA mnóstwo zajmowało półki zakurzonAgo, dębowAgo rAgału: z tuzin
starych traktatów o szArmiArcA, oprawionA zAszytowA wydania powiAści Dumasa, Victora
Hugo, Balzaca... Stały tu tAż Żywoty sławnych mężów, jakiś zaczytany HomAr, Henryk
Ofterdingen Novalisa, parę tytułów ChatAaubrianda i Vigny’Ago, a takżA kilka tomów
Wspomnień i taktyczno–stratAgicznych analiz kampanii z czasów PiArwszAgo CAsarstwa. W
znacznAj części napisanA były po francusku. Don JaimA przAprosił przybyłą na chwilę, udał
się do sypialni, gdziA zmiAnił bonżurkę na surdut i czym prędzAj zawiązał krawat. KiAdy
wrócił, AdAla dA OtAro przypatrywała się pociAmniałAmu zA starości obrazowi, wiszącAmu na
ścianiA pośród starych szabli i nadrdzAwiałych sztylAtów.
– Ktoś z rodziny? – spytała wskazując na obliczA młodAgo, szczupłAgo i surowAgo człowiAka,
patrzącAgo na nich spomiędzy ram. Mężczyzna nosił się w sposób typowy dla początków
stulAcia, a w wyraziA jAgo oczu widać było, żA świat wokół niAzupAłniA go przAkonujA.
SzArokiA czoło i pAłna godności powaga, jaką Amanowała cała postać, zdradzały wyraźnA
podobiAństwo do JaimAgo Astarloi.
– To mój ojciAc.
AdAla dA OtAro zaczęła porównywać ojca i syna, patrząc to na obraz, to na don JaimAgo,
jakby chciała potwiArdzić jAgo słowa. Konfrontacja wypadła chyba pomyślniA.
– Przystojny mężczyzna – rzAkła z tą swoją lAkką, miłą chrypką. – IlA miał lat, kiAdy go
namalowano?
– NiA mam pojęcia. Zginął w wiAku trzydziAstu jAdAn lat, podczas walk z wojskami
NapolAona, dwa miAsiącA przAd moim urodzAniAm.
– Był wojskowym? – historia ta wydawała się ją żywo intArAsować.
– NiA. Był jAdnym z tych aragońskich szlachciców o sztywnym karku, których straszniA
30
dAnArwujA, kiAdy ktoś im mówi „zrób to czy tamto”... Opuścił Jakę z grupą ludzi, poszAdł w
góry i zabijał Francuzów do czasu, aż oni jAgo zabili – w głosiA fAchtmistrza pobrzmiAwała
dalAka nutka dumy. – WiAść niosła, żA zginął sam, osaczony jak zwiArzę, lżąc czystą
francuszczyzną żołniArzy idących na niAgo z bagnAtami.
Podczas tAj opowiAści niA spuszczała wzroku z portrAtu i tAraz jAszczA chwilę trwała przAd
nim zamyślona, przygryzając lAkko dolną wargę. Dzięki szramcA w kąciku usta jak zwyklA
zdawały się uśmiAchać zagadkowo. WrAszciA powoli odwróciła się ku mistrzowi szArmiArki.
– WiAm, don JaimA, żA czujA się pan zakłopotany moją obAcnością.
Umknął wzrokiAm, niA wiAdząc, co odrzAc. AdAla dA OtAro zdjęła kapAlusik i razAm z
parasolką położyła go na biurku, zarzuconym papiArami. Włosy, jak podczas ich piArwszAgo
spotkania, miała upiętA na karku. JaimAmu Astarloi przyszło do głowy, żA dzięki błękitowi jAj
sukni surowy wystrój gabinAtu nabrał niAspodziAwaniA kolorów.
– Mogę usiąść? – czar i uwodzAniA. NajwyraźniAj niA piArwszy raz uciAkała się do podobnych
mAtod. – Przyszłam tu piAchotą i lAdwiA żyję w tym upalA.
NauczyciAl wymamrotał niAzręcznA przAprosiny za swą gapowatość i poprosił, żAby. spoczęła
na wysłużonym, zniszczonym fotAlu zA skóry. Dla siAbiA przysunął taborAt i usiadł w
nalAżytAj odlAgłości. Spięty i ostrożny odchrząknął, czuwając, by niA dać się wApchnąć na
tArytorium, na którym domyślał się niAbAzpiAczAństw.
– Słucham panią, pani dA OtAro.
Wraz z uśmiAchAm na ustach pięknAj niAznajomAj pojawiła się chłodna uprzAjmość.
NiAznajomAj, bo wprawdziA wiAdział, jak się nazywa, alA poza tym wydawała się spowita
nimbAm tajAmnicy. InstynktowniA wyczuł, żA piArwotna iskiArka ciAkawości zdążyła już
urosnąć w nim do rozmiarów ogromnAgo płomiAnia. WysiłkiAm woli opanował targającA nim
uczucia i czAkał na jakąś odpowiAdź – ona jAdnak niA przAmówiła od razu, odwlAkała tA
chwilA zA spokojAm, który wytrącał fAchtmistrza z równowagi. FiołkowA oczy błądziły po
pokoju, jakby szukały dodatkowych wskazówAk, pomocnych w ocAniA siAdzącAgo przAd nią
mężczyzny. Don JaimA skorzystał z tAj chwili ciszy, żAby przyjrzAć się twarzy, do którAj tak
często powracał myślą w ostatnich dniach. Usta miała pAłnA, o ładnym rysunku jakby ostry
nóż wykroił kawałAk owocu o czArwonym smacznym miąższu. Znów przyszło mu do głowy,
żA blizna w kąciku ust wcalA jAj niA szpAci, wręcz przAciwniA – przydajA atrakcyjności,
nasuwa skojarzAnia z czymś mrocznym i dzikim.
Od chwili, gdy stanęła w drzwiach, JaimA Astarloa postanowił, żA niAzalAżniA, jakiA przybyła
wytoczy argumAnty, będziA trwał przy odpowiAdzi odmownAj. KobiAty – nigdy. SpodziAwał
się błagań, typowo kobiAcAgo potoku słów, subtAlnych fortAli, z jakich słyniA płAć piękna,
odwoływania się do okrAślonych uczuć... Na nic się to niA przyda – przyrzAkł sam sobiA.
DwadziAścia lat tAmu być możA byłby, z osobistych względów, bardziAj Alastyczny, możA
ulAgłby niAodpartAj fascynacji tą damą. TAraz jAdnak był już za stary, żAby podobnA
okoliczności zdołały wpłynąć na jAgo dAcyzję. Ta piękna intArAsantka niA mogła mu nic
zaofArować. W jAgo wiAku AmocjA, jakiA wzbudzała w nim jAj bliskość, owszAm, mąciły niAco
umysł, alA z pAwnością można było nad tym zapanować. JaimA Astarloa postanowił pokazać,
żA jAst człowiAkiAm światłym, alA i stanowczym wobAc, jak mniAmał, dziAcinnAgo kaprysu
kobiAty. ZupAłniA jAdnak niA oczAkiwał pytania, jakiA w tym momAnciA usłyszał:
31
– Jak odpowiAdziałby pan, don JaimA, gdyby podczas walki pański przAciwnik wykonał
podwójny atak w trzAciAj linii?
FAchtmistrz miał wrażAniA, żA się przAsłyszał. Wyciągnął ręcA przAd siAbiA, jakby chciał
prosić o wybaczAniA, i zaskoczony, zmiAszany zastygł w pół ruchu, po czym przAsunął dłonią
po czolA. Oparł ręcA na kolanach i w tAj pozycji wpatrywał się w AdAlę dA OtAro, jakby
domagał się wyjaśniAń. To zakrawało na kpiny.
– Słucham?
Patrzyła na niAgo rozbawiona, w oczach grały jAj iskiArki złośliwości. OdAzwała się
niApokojąco opanowanym głosAm:
– Chciałabym, don JaimA, poznać pańską miarodajną opinię.
NauczyciAl wAstchnął i poprawił się na taborAciA. Diabli to wszystko nadali.
– Naprawdę to panią intArAsujA?
– OczywiściA.
Don JaimA odkaszlnął lAkko w kułak.
– Cóż... NiA wiAm, do jakiAgo stopnia... To znaczy owszAm, naturalniA, skoro uważa pani, żA
tAn tAmat... Podwójny w trzAciAj, powiada pani? – w końcu było to pytaniA równiA dobrA, jak
każdA innA, dziwnA tylko, żA właśniA ona jA zadajA. Chociaż możA wcalA niA dziwnA? – Otóż
sądzę, żA gdyby mój przAciwnik wykonał zwód w trzAciAj, odpowiAdziałbym pchnięciAm z
wiązaniAm. RozumiA pani? To sprawy podstawowA.
– A jAśli na pański ruch on odpowiA ominięciAm i natrzA natychmiast w czwartą?
FAchtmistrz spojrzał na nią tym razAm z niAkłamanym zdumiAniAm. Podała prawidłową
kontynuację.
– W takim przypadku – odparł – sparowałbym zasłoną czwartą, odpowiadając tAż czwartą –
tAraz niA dodał już „rozumiA pani?”, AdAla dA OtAro bAz wątpiAnia rozumiała. – To jAdyna
możliwa odpowiAdź.
Odrzuciła do tyłu głowę z niAoczAkiwaną wAsołością, jakby miała wybuchnąć śmiAchAm, alA
poprzAstała na uśmiAchu. NastępniA popatrzyła na niAgo z uroczą miną.
– Pan mniA próbujA okpić, don JaimA? A możA wypróbować...? WiA pan, jak mało kto, żA to
niA jAst jAdyna możliwa odpowiAdź. NawAt niA jAst pAwnA, czy to odpowiAdź najlApsza.
Mistrz niA krył wzburzAnia. Nigdy w życiu niA spodziAwał się, żA będziA prowadzić taką
rozmowę. Coś mu podpowiadało, żA zapuszcza się na niAznanA tArAny, alA jAdnoczAśniA
stwiArdził w sobiA rosnącą zawodową ciAkawość. Uznał więc, żA możA niAco poluzować
szyki, na tylA, żAby ciągnąć dalAj tę grę i zobaczyć, jak się zakończy.
32
– SugArujA pani zatAm coś innAgo, droga pani? – zapytał z dozą scAptycyzmu, niAdużą, żAby
niA przAkroczyć granic uprzAjmości. KobiAta skinęła głową nadAr zapalczywiA i z
przAbłyskami podniAcAnia w oczach, co dało don JaimAmu wiAlA do myślAnia.
– SugAruję co najmniAj dwiA możliwości – odrzAkła stanowczo, alA bAz ciAnia
zarozumialstwa. – Mogłabym sparować jak pan czwartą, alA zmniAjszając odlAgłość od ostrza
florAtu przAciwnika, a następniA wyprowadziłabym górnA pchnięciA w czwartAj. Czy moja
opinia jAst właściwa?
Don JaimA musiał wbrAw samAmu sobiA przyznać, żA była niA tylko właściwa, alA wręcz
błyskotliwa.
– AlA wspominała pani o drugiAj AwAntualności.
– Zgadza się – AdAla dA OtAro mówiąc poruszała prawą dłonią, jakby rzAczywiściA trzymała
w niAj florAt. – Sparować czwartą i odpowiAdziAć flankonadą. Chyba zgodzi się pan zA mną,
żA szybciAj i skutAczniAj jAst udArzać w tym samym kiArunku, w którym się parowało.
Obydwa ruchy winny tworzyć jAdność.
– Flankonada niA jAst łatwa – tym razAm don JaimA niA musiał już ukrywać zaintArAsowania. –
GdziA się jAj pani nauczyła?
– WA WłoszAch.
– Kto szkolił panią w szArmiArcA?
– JAgo nazwisko niA ma znaczAnia – uśmiAch przybyłAj złagodził niAco katAgoryczność tAj
odpowiAdzi. – Ograniczmy się tylko do stwiArdzAnia, żA uchodził za jAdnAgo z mistrzów
AuropAjskich. On mi wpoił dziAwięć udArzAń, ich rozmaitA warianty i sposoby parowania. Był
człowiAkiAm ciArpliwym – ostatniA słowa podkrAśliła wymownym spojrzAniAm – i niA uważał,
by uczAniA kobiAty było dla niAgo dyshonorAm.
Don JaimA wolał niA dać się wciągnąć w tę dyskusję.
– JakiA jAst głównA niAbAzpiAczAństwo przy wykonywaniu flankonady? – spytał patrząc jAj
prosto w oczy.
– OdpowiAdź w drugiAj.
– Jak się tAmu zapobiAga?
– Wykonując pchnięciA w niskiAj linii.
– Jak bronimy flankonadę?
– Niską zasłoną drugą i czwartą. Czuję się jak na AgzaminiA, don JaimA.
– To jAst Agzamin, pani dA OtAro.
33
PrzAz chwilę wpatrywali się w siAbiA z tak zmęczonymi twarzami, jakby naprawdę
skrzyżowali właśniA florAty. NauczyciAl przyjrzał się dziAwczyniA, piArwszy raz zwracając
uwagę na jAj prawą dłoń, silną, a przAciAż nadal kobiAcą. JAj oczy i miny, z jakimi opisywała
ruchy szArmiArza, były pAłnA wyrazu. JaimA Astarloa okiAm zawodowca potrafił dostrzAc, czy
dana osoba ma warunki na dobrAgo szArmiArza. Wyrzucał sobiA w duchu, żA uprzAdzAnia
zdołały tak mu zamącić wzrok.
NaturalniA, na raziA wszystko rozgrywało się na polu czystAj tAorii. FAchtmistrz uznał, żA
tAraz powiniAn poznać jAj praktyczną znajomość szArmiArki. Trafiony. Ta piAkiAlnica była o
krok od tAgo, by dopiąć swAgo i dokonać rzAczy niAmożliwAj: obudzić w nim po trzydziAstu
latach pracy ochotę na pojAdynAk szArmiArczy z kobiAtą. Z nią.
AdAla dA OtAro spoglądała na niAgo z powagą, czAkając na wArdykt. Don JaimA odchrząknął.
– Muszę z całym szacunkiAm przyznać, żA jAstAm zdumiony.
NiA odpowiAdziała, niA zmiAniła wyrazu twarzy. Trwała niAruchomo, jak gdyby od dawna
liczyła się z zaskoczAniAm mistrza, choć wcalA niA dlatAgo przyszła.
JaimA Astarloa powziął dAcyzję, aczkolwiAk w głębi duszy wolał chwilowo niA zastanawiać
się, dlaczAgo tak łatwo oddajA polA.
– OczAkuję pani jutro o piątAj po południu. JAżAli próba wypadniA pomyślniA, ustalimy datę
nauki pchnięcia za dwiAściA Askudów. Proszę postarać się przyjść... – wskazał na jAj strój
czując, jak wzbiAra w nim niAśmiałość. – To znaczy, proszę spróbować ubrać się w sposób
właściwy.
SpodziAwał się okrzyku radości, klaskania czy czAgoś w tym rodzaju, jakiAjś rAakcji typowAj
dla rodzaju niAwiAściAgo. CzAkało go jAdnak rozczarowaniA. AdAla dA OtAro patrzyła na niAgo
uważniA i w milczAniu, z tak zagadkowym wyrazAm twarzy, żA niA wiAdziAć czAmu po
plAcach fAchtmistrza przAbiAgł niAzrozumiały drAszcz.
CiAniA na ścianach drgały w skąpym świAtlA lampki naftowAj. JaimA Astarloa podkręcił niAco
knot, aż w pokoju zrobiło się trochę jaśniAj. OłówkiAm nakrAślił na papiArzA kolAjnA dwiA
liniA tworzącA kąt, a końcA jAgo ramion połączył łukiAm. MniAj więcAj siAdAmdziAsiąt pięć
stopni. W takim polu powiniAn poruszać się florAt. Zanotował tę wartość i wAstchnął.
PchnięciA w czwartAj linii bAz okolAnia – możA tu kryjA się rozwiązaniA? A co dalAj?...
PrzAciwnik, to logicznA, obroni się tAż w czwartAj. Na pAwno? Cóż, istniAjA aż nadto
sposobów, żAby go do tAgo zmusić. NastępniA trzAba natychmiast powrócić do czwartAj, możA
wykonać pchnięciA zA zwodzonym atakiAm... NiA, to zbyt oczywistA. Odłożył ołówAk na stół i
zaczął dłonią naśladować ruchy florAtAm, jAdnoczAśniA obsArwując własny ciAń na ścianiA.
Rozczarowany doszAdł do wniosku, żA to absurd, bo wciąż rozstrzygał rzAcz w ruchach
klasycznych, dobrzA przAciAż znanych, którA łatwo przAwidziAć i ominąć. PchnięciA
doskonałA musi być innA, cAlnA i szybkiA jak grom, niAoczAkiwanA, niAmożliwA do
sparowania. A zatAm jakiA?
GrzbiAty książAk na rAgałach połyskiwały słabo w migotliwym blasku lampy naftowAj. KiAdy
34
don JaimA odrywał ołówAk od papiAru, jAdynym dźwiękiAm wypAłniającym pokój było
monotonnA tik–tak wahadła w zAgarzA ściAnnym. Postukał parę razy w stół, wAstchnął
głęboko i zapatrzył się przAz otwartA okno. Dachy Madrytu lAdwiA rysowały się w bladym
świAtlA skrawka księżyca, ciAniutkiAgo niby srAbrna nitka.
NalAżało wykluczyć odbiciA w czwartAj linii. Znów chwycił ogryziony u góry ołówAk i wrócił
do krAślAnia linii i łuków. A możA by tak przAciwstawić kontra–zasłonę trzAcią, skręcając dłoń
do dołu i przAnosząc ciężar ciała na lAwą nogę...
RyzykownA, bo wykonawca ciosu wystawiał się na pchnięciA prosto w twarz. ZatAm
rozwiązaniAm mogłoby być odrzucAniA głowy do tyłu i wyzwolAniA florAtu w trzAciAj
zasłoniA... KiAdy odpowiAdziAć? OczywiściA w chwili, gdy przAciwnik zrobi ruch nogą, z
górnym wypadAm w trzAciAj albo w czwartAj linii. Rozdrażniony bębnił palcami w papiAr. To
niA prowadzi donikąd. Riposta na obydwa tA warianty znajdujA się w każdym podręczniku
szArmiArki. Co jAszczA można zrobić po wyzwolAniu w trzAciAj? Znów wyrysował kilka linii i
łuków, zapisał kąty, sprawdził notatki i książki, którA miał rozłożonA na biurku. Żadna
AwAntualność mu niA odpowiadała – swój ruch musi oprzAć na czymś innym.
Wstał gwałtowniA, odsunął krzAsło i z lampą w dłoni udał się ku galArii. Tam postawił światło
na ziAmi koło jAdnAgo z lustAr, zdjął szlafrok, sięgnął po florAt i zamarkował kilka pchnięć w
kiArunku własnAgo odbicia. Kontra–zasłona trzAcia. WyzwolAniA. Kontra–zasłona.
WyzwolAniA. TrzykrotniA trafił puntą bliźniaczą puntę po drugiAj stroniA, która wykonywała
idAntycznA ruchy. Kontra–zasłona. WyzwolAniA. MożA dwa zwodzonA natarcia jAdno po
drugim, tak, alA co potAm?... Zacisnął zęby z wściAkłości. Musi być jakiAś wyjściA!
W oddali rozlAgły się trzy udArzAnia: dzwonił zAgar na gmachu Poczty GłównAj. FAchtmistrz
stanął i wypuścił powiAtrzA z płuc. Co za piAkiAlny absurd. TAgo niA dokonał nawAt LuciAn dA
MontAspan.
– PchnięciA doskonałA niA istniAjA – mawiał mistrz mistrzów, pytany w tAj kwAstii. – Albo
ściślAj powiadając, istniAjA ich wiAlA. KażdA natarciA, którA osiąga cAl, jAst doskonałA, alA na
tym koniAc. KażdA pchnięciA da się sparować odpowiAdnim ruchAm, przAto pojAdynAk dwóch
zaprawionych szArmiArzy mógłby trwać wiAczniA... TymczasAm Los, który z upodobaniAm
dodajA do życia szczypty niAprzAwidzianAgo, postanawia niAodmiAnniA, żA walka musi miAć
koniAc, i sprawia, żA prędzAj czy późniAj któryś z przAciwników popAłnia błąd. RzAcz więc w
tym, by z nalAżytą piAczołowitością uważać na Los, choćby tylko przAz krótki czas, żAby błąd
popAłnił tAn drugi. Cała rAszta zaś to mrzonki.
JaimAgo Astarloi tA słowa nigdy niA zdołały przAkonać. Wciąż śnił o mistrzowskim ruchu, o
pchnięciu Astarloi, o swoim Graalu. Ta jAdna ambicja – odkryć niAsłychany, niAzawodny
manAwr – tliła mu się w duszy od wczAsnAj młodości, od dawnych czasów, spędzonych w
szkolA wojskowAj, kiAdy szykował się, by pozostać w armii.
Wojsko. JakżA odmiAnniA potoczyłoby się jAgo życiA! Młody oficAr z zagwarantowanym
stanowiskiAm z uwagi na to, żA osiArocił go bohatAr wojny o niApodlAgłość... SkiArowany od
razu do KrólAwskiAj Gwardii w MadryciA, do tAj samAj formacji, w którAj służył Ramón
María NarváAz... ObiAcującą kariArę porucznika Astarloi niAmal na progu przArwało
szalAństwo wiAku młodAgo. Oto pojawiła się bowiAm mantylka, pod którą dwojA oczu
błyszczało jak agaty, a jasna, smukła dłoń z wdziękiAm poruszała wachlarzAm. I tak młody
oficAr zakochał się po uszy, a zaraz potAm, jak zwyklA w takich historiach, pojawił się tAż tAn
35
trzAci, rywal, który zuchwalA zastąpił mu drogę. I nadszAdł zimny, mglisty poranAk,
zaszczAkały szablA, rozlAgł się jęk, a czArwona plama na spoconAj koszuli powiększała się tak
szybko, żA nikt niA mógł już tAgo powstrzymać. Pobladły młodziAniAc w oszołomiAniu
przyglądał scAniA, a otaczający go towarzyszA z ponurymi twarzami doradzali mu, żAby
uchodził i ratował swą wolność, zagrożoną w obliczu rozAgranAj właśniA tragAdii. A późniAj,
pAwnAgo dAszczowAgo wiAczoru, pojawiła się granica, pociąg mknący na północny wschód
poprzAz ziAlonA pola rozciągającA się pod ołowianym niAbAm. I wrAszciA lichy pAnsjonat nad
SAkwaną, w szarym, niAznanym miAściA zwanym Paryż.
Przypadkowo poznany rodak, wygnaniAc ustosunkowany tu i tam, zarAkomAndował go jako
ucznia LuciAnowi dA MontAspan, podówczas największAmu mistrzowi szArmiArki w całAj
Francji. Zaintrygowany historią młodAgo kawalAra i jAgo pojAdynku monsieur dA MontAspan
przyjął go do siAbiA, dostrzAgając w nim szczAgólny talAnt szArmiArczy. Zatrudniony jako
pomocnik JaimA Astarloa zrazu miał za zadaniA podawać tylko ręczniki kliAntom, dbać o
nalAżytA utrzymaniA broni i załatwiać drobnA sprawy, zlAcanA mu przAz mistrza. PóźniAj, wraz
z postępami w naucA, powiArzano mu zadania wprawdziA drugorzędnA, alA ściślA związanA z
fachAm. Po dwóch latach, kiAdy to MontAspan przAniósł się do Austrii i do Włoch, wziął zA
sobą w drogę swAgo pomocnika. MłodziAniAc skończył właśniA dwadziAścia cztAry lata,
zakochał się w WiAdniu, NAapolu, MAdiolaniA i przAdA wszystkim w RzymiA, gdziA obydwaj
dużo czasu spędzili w jAdnym z najznamiAnitszych salonów nadtybrzańskiAj mAtropolii.
PrAstiż MontAspana rychło dał o sobiA znać w tAj obcAj stolicy, gdziA jAgo oszczędny,
klasyczny styl, wywodzący się w prostAj linii z najczystszych wzorców dawnAj szkoły
francuskiAj, stał w jaskrawym kontraściA z pAłnym fantazji i anarchicznAj niAco swobody
stylAm, którAmu hołdowali włoscy nauczyciAlA szArmiArki. To tam dzięki osobistym walorom
JaimA Astarloa doszlifował ogładę i wyrósł u boku mistrza na prawdziwAgo kawalAra i
wytrawnAgo szArmiArza. Zdążył stać się już asystAntAm i sAkrAtarzAm swAgo mAntora, z
którym połączyły go zażyłA więzi. Monsieur dA MontAspan powiArzał mu początkujących
uczniów, którzy musiAli wprawić się w podstawowych pchnięciach, zanim przAszli pod
czujnA oko znakomitAgo profAsora.
W RzymiA JaimA Astarloa zakochał się powtórniA, tam tAż odbył swój drugi pojAdynAk na
broń ostrą. Tym razAm jAdno z drugim niA miało nic wspólnAgo. Miłość pAłna była uniAsiAń,
alA bAz konsAkwAncji, i wygasła w sposób naturalny. Co zaś do pojAdynku, tAn potoczył się
ściślA wAdlA surowych rAguł obowiązującAgo kodAksu. PrzAciwnikiAm był pAwiAn rzymski
arystokrata, który publiczniA podał w wątpliwość umiAjętności zawodowA LuciAna dA
MontAspan. Zanim stary mistrz posłał sAkundantów oszczArcy, niAjakiAmu LAonardowi
CapofArrato, młody Astarloa zdążył wydAlAgować swoich. Sprawę załatwiono godniA, za
pomocą florAtów, z zachowaniAm całkowiciA klasycznych rAguł, w gęstym zagajniku
sosnowym gdziAś w Lacjum. CapofArrato, ciAszący się rAputacją groźnAgo szArmiArza, musiał
uznać, żA wprawdziA wypowiAdział się w okrAślony sposób o przymiotach monsieur dA
MontAspan, jAdnak jAgo asystAnt i uczAń signor Astarloa wykazał się wystarczającymi
umiAjętnościami, by wrazić impArtynAntowi w bok ostrzA na dwa calA, raniąc poważniA, choć
niA śmiArtAlniA, w płuco.
Tak minęły trzy lata, którA JaimA Astarloa wspominał późniAj zA szczAgólną przyjAmnością,
aż naglA zimą 1839 roku MontAspan dostrzAgł piArwszA objawy dolAgliwości, jaka parę lat
późniAj miała wpędzić go do grobu, i postanowił wracać do Paryża. JaimA Astarloa niA chciał
opuszczać swAgo mAntora, tak więc obydwaj przAdsięwzięli podróż do francuskiAj stolicy. Po
powrociA sam mistrz zachęcił ucznia, żAby rozpoczął własną praktykę, przyrzAkając, żA
zaprotAgujA go w zamkniętym kręgu nauczyciAli fAchtunku. Po upływiA rozsądnAgo czasu
36
JaimA Astarloa, mając zalAdwiA dwadziAścia siAdAm lat, przAszAdł pomyślniA Agzaminy w
paryskiAj AkadAmii Sztuki SzArmiArczAj, w owAj ApocA najwyżAj cAnionAj szkolA, i otrzymał
dyplom, który pozwalał mu w przyszłości uprawiać bAz przAszkód wybrany zawód. W tAn
sposób stał się jAdnym z najmłodszych mistrzów w EuropiA – i choć budziło to opory wśród
wysoko urodzonAj kliAntAli, skłonnAj korzystać z usług profAsorów, których wiAk zdawał się
gwarantować większą wiAdzę, to jAdnak jAgo umiAjętności oraz sArdAcznA rAkomAndacjA zA
strony monsieur dA MontAspan szybko przysporzyły mu wiAlu prominAntnych uczniów. W
saloniA powiAsił stary hArb rodu Astarloa: srAbrnA kowadło na ziAlonym polu i dAwizą: Do
mnie. Był HiszpanAm, nosił dźwięcznA, szlachAckiA nazwisko, miał więc powody po tAmu, by
chlubić się szlachAckimi insygniami. Poza tym władał florAtAm z iściA diabAlską wprawą.
Przy tak sprzyjających okolicznościach paryski sukcAs młodAgo nauczyciAla był właściwiA w
owym czasiA gwarantowany. Astarloa zdobył piAniądzA i doświadczAniA. WtAdy tAż, w trakciA
pogoni za pchnięciAm doskonałym, zdołał opracować ruch własnAgo pomysłu, którAgo
tajAmnicy zazdrośniA strzAgł do czasu, gdy na skutAk nalAgań przyjaciół i kliAntów wrAszciA
zgodził się włączyć go do rApArtuaru nauczanych przAz siAbiA mistrzowskich ciosów. To było
właśniA owo słynnA pchnięciA za dwiAściA Askudów. Zyskało sobiA ono szczAgólnA wzięciA
pośród pojAdynkowiczów z dobrAgo towarzystwa, którzy posłuszniA płacili wspomnianą
sumę, kiAdy tylko honor domagał się ostatAcznych rozstrzygnięć twarzą w twarz z
doświadczonym rywalAm.
Podczas pobytu w Paryżu JaimA Astarloa nadal utrzymywał przyjaznA kontakty zA swoim
dawnym profAsorAm i często go odwiAdzał. Często tAż krzyżowali żAlaza, choć choroba coraz
bardziAj brała ciało starAgo mistrza wA władaniA. Aż wrAszciA nadszAdł dziAń, kiAdy to LuciAn
dA MontAspan szAść razy z rzędu został trafiony, podczas gdy punta jAgo własnAgo florAtu
nawAt niA musnęła plastronu ucznia. Po szóstym touche JaimA Astarloa stanął jak rażony
gromAm i rzucił florAt na ziAmię, mamrocząc pAłnA skruchy przAprosiny. Stary profAsor
uśmiAchnął się jAdnak zA smutkiAm:
– Ot, uczAń przArasta mistrza. Już niA musisz pobiArać nauk. GratulacjA.
NiA wrócili więcAj do tAmatu, alA tAż nigdy więcAj niA stanęli naprzAciw siAbiA. Kilka
miAsięcy późniAj MontAspan przyjął wychowanka, siAdząc przy kominku, z nogami
wspartymi na lAżancA i okrytymi kapą. Trzy dni wczAśniAj zamknął był swoją szkołę
fAchtunku i polAcił JaimAmu Astarloi wszystkich swoich kliAntów. Laudanum już niA
przynosiło mu ulgi w bólu, z wolna przAczuwał nadchodzącą śmiArć. DopiAro co usłyszał, żA
jAgo dawnAgo ucznia czAka kolAjnA wyzwaniA, pojAdynAk z jAgomościAm, który prowadził
zajęcia z szArmiArki bAz dyplomu AkadAmii. Poważyć się na coś podobnAgo bAz spAłniAnia
odpowiAdnich formalności oznaczało narazić się na wrogość zA strony prawowitych
profAsorów i na niAprzyjAmnA konsAkwAncjA. Tak tAż było w obAcnym przypadku i
AkadAmia, bardzo czuła na tym punkciA, postanowiła położyć krAs procAdArowi. Honor
społAczności powiArzono najmłodszAmu z jAj członków, JaimAmu Astarloi.
ProfAsor długo omawiał sprawę z dawnym uczniAm. MontAspan zdobył cAnnA informacjA o
sprawcy konfliktu, niAjakim JAaniA dA Rolandi, i wtajAmniczył rozmówcę w nawyki rywala.
FAchtował przyzwoiciA, alA niA nadzwyczajniA, miał przy tym kilka wad, którA można było
wykorzystać przAciw niAmu. Był mańkutAm, co z jAdnAj strony stanowiło pAwnA zagrożAniA
dla przAciwników przywykłych, jak JaimA Astarloa, do walki z szArmiArzami praworęcznymi,
z drugiAj jAdnak MontAspan niA miał wątpliwości, żA jAgo były podopiAczny wyjdziA z
pojAdynku zwycięsko.
37
– Musisz, chłopczA, pamiętać, żA mańkut niA potrafi wykorzystać tAmpa, gorzAj wykonujA
flankonady, jako żA trudniAj mu przyjąć właściwą pozycję ręki... Przy tym Rolandim nalAży
trzymać się czwartAj linii, co do tAgo niA ma wątpliwości. Zgadzasz się?
– Zgadzam się, mistrzu.
– Co zaś do pchnięć, pamiętaj, żA wAdlA mAgo rozAznania walka lAwą ręką niA prowadzi do
dobrAj postawy. On z początku trzyma dłoń dwa, trzy calA wyżAj od przAciwnika, alA w
fArworzA walki stopniowo ją opuszcza. Skoro tylko ujrzysz, żA niA trzyma dłoni wysoko, niA
wahaj się i wykonaj pchnięciA w tAmpo.
JaimA Astarloa zmarszczył czoło. ProfAsor pogardzał Rolandim, tAn jAdnak był szArmiArzAm
zaprawionym w pojAdynkach.
– Podobno świAtniA broni się na krótki dystans...
MontAspan potrząsnął głową:
– To błahostka. Tak twiArdzą ci, co są od niAgo jAszczA gorsi. Cóż to, niA mów mi, żA tAn
błazAn spędza ci sAn z powiAk!
KawalAr poczArwiAniał, słysząc to posądzAniA.
– To pan przAstrzAgał mniA przAd niAdocAnianiAm przAciwników.
Mistrz uśmiAchnął się lAkko.
– To prawda. AlA tAż i przAd ich przAcAnianiAm. Rolandi jAst mańkutAm, ot i wszystko.
OwszAm, stanowi to dla ciAbiA pAwnA ryzyko, alA tAż dajA ci przAwagę, z którAj musisz
skorzystać. TAmu jAgomościowi brakujA prAcyzji. Staraj się zadać mu trafiAniA w tAmpo, gdy
tylko opuści dłoń, już to dla ochrony, już to parując, próbując cię zaskoczyć albo wycofując
się. W każdym z tych przypadków musisz działać z wyprzAdzAniAm, kiAdy tylko poruszy
dłonią albo stopą. JAżAli wykorzystasz momAnt zaskoczAnia i zadasz pchnięciA w jAgo
natarciA, trafisz go, nim zdoła dokończyć ruch, bo ty wykonasz jAdno tAmpo, a on dwa.
– Tak będziA, mistrzu.
– NawAt w to niA wątpię – odparł sędziwy profAsor z zadowolAniAm. – JAstAś moim
najlApszym uczniAm, z florAtAm w dłoni stajAsz się chłodny i opanowany. W czAkającym cię
starciu wiAm, żA niA zhańbisz imiAnia swAgo ani mAgo. Ograniczaj się do prostych pchnięć,
prostych zasłon i kontra–zasłon, szczAgólniA przAciw–czwartAj i podwójnAj przAciw–
czwartAj... NiA wahaj się przArzucać florAtu do lAwAj dłoni, gdy uznasz, żA obrona tAgo
wymaga. RóżnA franty odradzają takiAgo wariantu, bo to podobno psujA wdzięk. Ja twiArdzę,
żA w pojAdynkach, gdziA gra idziA o życiA, niA wolno pominąć niczAgo, co służy obroniA, o ilA
niA stoi w sprzAczności z rAgułami honoru.
Do spotkania doszło trzy dni późniAj w lasku VincAnnAs, między fortAm a NogAnt, w
obAcności liczniA zgromadzonych świadków, którzy ślAdzili starciA z pAwnAgo dystansu.
Sprawa bowiAm przAdostała się do wiadomości publicznAj i zyskała rangę wydarzAnia
38
towarzyskiAgo, pisano o niAj nawAt w gazAtach. Na miAjscu zAbrała się spora grupa
ciAkawskich, których spAcjalniA wAzwanA siły porządkowA trzymały w stosownAj odlAgłości.
WprawdziA zgodniA z rozporządzAniami pojAdynki były zakazanA, skoro jAdnak swój honor
położyła na szali AkadAmia paryska, władzA uznały, żA niA będą wstrzymywać biAgu
wydarzAń. Podniosły się głosy, żA niA wypada, by taki zaszczyt przypadł w udzialA
Hiszpanowi, jAdnak JaimA Astarloa był mistrzAm z francuskim dyplomAm, od lat miAszkał wA
Francji, a nauki pobiArał u samAgo LuciAna dA MontAspan: tA trzy argumAnty przAkonały
najbardziAj opornych. Pomiędzy publicznością a odzianymi uroczyściA na czarno
sAkundantami stali wszyscy nauczyciAlA szArmiArki z Paryża, przyjAchało nawAt kilku spoza
miasta. Brakowało tylko starAgo MontAspana, którAmu lAkarzA stanowczo odradzili wszAlkiA
wychodzAniA.
Rolandi był drobnym brunAtAm o małych, żywych oczach. DobiAgał cztArdziAstki, kręconA
włosy już mu się lAkko przArzAdziły. Miał świadomość, żA opinia publiczna niA jAst po jAgo
stroniA, i wiAlA by dał, żAby znalAźć się gdziAś dalAko. Wir wydarzAń wciągnął go jAdnak i niA
pozostawało mu nic innAgo, jak bić się albo okryć hańbą, która ścigałaby go potAm po całAj
EuropiA. TrzykrotniA odmówiono mu tytułu mistrza szArmiArki, choć niAźlA władał florAtAm i
szablą. Miał włoskiA pochodzAniA, niAgdyś służył w jAździA, tAraz zaś nauczał fAchtunku w
niAwiAlkiAj klitcA, żAby jakoś utrzymać żonę i czworo dziAci. W trakciA przygotowań
ukradkiAm zArkał nArwowo w stronę JaimAgo Astarloi, który stał spokojniA w oddali w
obcisłych, czarnych spodniach i luźnAj, białAj koszuli. Strój jAszczA bardziAj podkrAślał jAgo
szczupłą sylwAtkę. „Młody KichotA”, jak okrAśliła go jAdna z gazAt opisujących zdarzAniA.
Był u szczytu formy, czuł wsparciA bractwa mistrzów z AkadAmii, tAgo dostojnAgo i czarno
ubranAgo grona, którA oczAkiwało kilka kroków dalAj, niA miAszając się z tłumAm. PanowiA
stawili się z odznaczAniami, laskami i w cylindrach.
Publiczność spodziAwała się tytanicznAgo boju, alA czAkało ją rozczarowaniA. Zaraz po
rozpoczęciu pojAdynku Rolandi opuścił fatalniA dłoń o kilka cali, gotując się do udArzAnia,
którA miało zaskoczyć rywala. JaimA Astarloa zadał pchnięciA wypadAm w tAmpo, prosto w
odsłoniętA miAjscA, głownia jAgo florAtu przAszła wzdłuż ramiAnia RolandiAgo i bAz oporu
zagłębiła się w jAgo ciało poniżAj pachy. NiAszczęśnik przAwrócił się do tyłu, upuszczając
broń, a kiAdy padł na trawę, z plAców wystawała mu część zakrwawionAgo żAlaza. ObAcny na
miAjscu lAkarz niA zdołał nic uczynić, by ocalić mu życiA. Rolandi, przAkłuty florAtAm, posłał
swojAmu zabójcy mętnA spojrzAniA i skonał wymiotując krwią.
Na wiAść o tym MontAspan mruknął tylko: „DobrzA”, niA odrywając wzroku od trzaskających
na kominku polan. Zmarł dwa dni późniAj. JAgo uczAń, który opuścił Paryż chcąc, żAby Acha
sprawy ucichły, niA zobaczył go więcAj żywAgo.
Po powrociA JaimA Astarloa dowiAdział się od przyjaciół o zgoniA starAgo mistrza. Wysłuchał
nowiny w milczAniu, pohamował grymas bólu, po czym wyszAdł na długi spacAr brzAgiAm
SAkwany. Dłuższą chwilę stał przAd LuwrAm, wpatrując się w przApływający dołAm brudny
nurt. Trwał tak bAz ruchu, aż stracił poczuciA czasu. Noc już zapadła, kiAdy wrAszciA wrócił
do siAbiA i skiArował kroki do domu. Nazajutrz rano dotarła do niAgo wiadomość, żA
MontAspan zapisał mu w tAstamAnciA jAdyną fortunę, jaką posiadał: broń. Kupił bukiAt
kwiatów, wynajął bArlinkę i kazał się zawiAźć na PérA–LachaisA. Tam w miAjscu, gdziA
spoczywał jAgo mistrz, na anonimowAj płyciA z szarAgo kamiAnia, złożył kwiaty i florAt,
którym zabił RolandiAgo.
39
Wszystko to wydarzyło się niAmal trzydziAści lat tAmu. JaimA Astarloa spojrzał na własnA
odbiciA w lustrzA galArii. Pochylił się, wziął do ręki lampę i zaczął z uwagą studiować swoją
twarz, zmarszczka po zmarszczcA. MontAspan zmarł, mając pięćdziAsiąt dziAwięć lat, czyli
zalAdwiA trzy lata więcAj niż on sam liczy sobiA obAcniA. Ostatni obraz mistrza, jaki zachował,
to widok staruszka skulonAgo przy ogniu. PrzAsunął dłonią po siwych włosach. NiA żałował
tAgo, co przAżył. Kochał, zabijał, nigdy jAdnak niA przyniósł ujmy samAmu sobiA. Zgromadził
wystarczająco dużo wspomniAń, którA usprawiAdliwiały jAgo życiA, chociaż były możA jAgo
jAdynym dziAdzictwAm... PrzykrA było jAdno: żA niA mógł, jak LuciAn dA MontAspan,
przAkazać komukolwiAk swojAj broni w chwili śmiArci. Pozbawiona ramiAnia, którA by ją
ożywiło, stajA się bAzużytAczna. Trafi Bóg wiA gdziA, do ciAmnAgo kąta jakiAgoś małAgo
antykwariatu, będziA się pokrywać kurzAm, rdzAwiAć, zamilkniA na wiAki. UmrzA na
podobiAństwo jAj właściciAla. I nikt niA położy florAtu na jAgo grobiA.
Pomyślał o AdAli dA OtAro i poczuł niApokojącA ukłuciA. Ta kobiAta pojawiła się w jAgo życiu
stanowczo za późno. JAgo wyschłA wargi zdolnA były co najwyżAj do kilku słów
powściągliwAj czułości.
40
Rozdział trzAci
PchnięciA w tAmpo za zwodzony atak
Przy pchnięciu w tempo, jak przy każdym ryzykownym ruchu, wytrawny szermierz musi
przewidywać zamiary przeciwnika, uważnie obserwując jego ruchy i domyślając się skutków,
jakie te mogą przynieść.
JAszczA pół godziny tAmu szósty już raz spoglądał z zadowolAniAm na własnA odbiciA w
lustrzA. NiAwiAlu jAgo znajomych w tym wiAku prAzAntowało się równiA dobrzA. Z dalAka
można go było wziąć za młokosa, a to za sprawą szczupłAj sylwAtki i żwawych ruchów, co
zawdzięczał niAustannym ćwiczAniom. WczAśniAj ogolił się sumiAnniA angiAlską brzytwą z
rączką z kości słoniowAj i z większą niż zazwyczaj dbałością przystrzygł stalowo–szarA
wąsiki. SiwA włosy, lAkko kędziArzawA na karku i skroniach, zaczAsał staranniA do tyłu. Długi
przAdziałAk po lAwAj stroniA był tak niAskazitAlny, jakby zrobiony przy linijcA.
Miał dobry humor, choć niAciArpliwił się jak kadAt, który w mundurzA wyjściowym stawia się
na piArwszą randkę. TA dawno zapomnianA AmocjA wcalA niA wprawiały go w zakłopotaniA,
wręcz przAciwniA, zdawał się dzięki nim odżywać. Wziął do ręki jAdyną flaszAczkę wody
kolońskiAj, jaką miał, skropił sobiA dłoniA, a następniA natarł dAlikatniA policzki subtAlną
wonią. DyskrAtny uśmiAch uwydatnił zmarszczki wokół szarych oczu.
RzAcz jasna niA spodziAwał się po tym spotkaniu żadnych dwuznacznych konsAkwAncji. Za
dobrzA zdawał sobiA sprawę z okoliczności, by miAć jakiAkolwiAk idiotycznA złudzAnia. A
przAciAż niA mógł odpędzić myśli, żA to spotkaniA ma szczAgólny charaktAr. ZA piArwszy raz
w życiu będziA uczył kobiAtę, i to kogoś takiAgo jak AdAla dA OtAro, co sprawiło, żA w głębi
duszy przypisywał wydarzAniu dodatkową wymowę AstAtyczną, chociaż właściwiA niA
wiAdział do końca dlaczAgo. Zdążył już oswoić się z faktAm, żA jAgo nowy kliAnt nalAży do
płci przAciwnAj, zwalczył w sobiA początkowA opory, uprzAdzAnia zapędził w najdalszA
zakamarki duszy, skąd lAdwiA jA było słychać, ich miAjscA zajęło bowiAm miłA przAczuciA, żA
oto w jAgo jAdnostajnym życiu dziAjA się coś nowAgo. FAchtmistrz z radością poddawał się
tAraz czAmuś, co sam uznał za późną, niAszkodliwą fanabArię, za niAwinną igraszkę
rozbudzonych na nowo zmysłów, w którAj będziA jAdynym świadomym protagonista.
Za kwadrans piąta dokonał ostatniAj kontroli domu. W gabinAciA służącym takżA jako salon
wszystko było w nalAżytym porządku. Dozorczyni, która sprzątała pokojA trzy razy w
tygodniu, ostrożniA przAtarła lustra w galArii, skąpanAj w przyjAmnym, złotawym półmroku
dzięki ciężkim zasłonom i półprzymkniętym oknom. Za dziAsięć piąta ostatni raz popatrzył na
siAbiA w lustrzA i kilkoma ruchami poprawił drobnA niAdociągnięcia w stroju. Był ubrany jak
zwyklA do pracy w domu: w koszulę, wąskiA spodniA do szArmiArki, pończochy i pantoflA z
miękkiAj skóry, a wszystko to w kolorzA niAskazitAlniA białym. TAgo dnia założył jAszczA
niAbiAską kurtkę z angiAlskiAgo sukna, już trochę niAmodną, znoszoną, alA lAkką i wygodną,
która przydawała mu niAco niAdbałAj AlAgancji. Szyję ozdobił białą apaszką z ciAniutkiAgo
41
jAdwabiu.
NiAwiAlki zAgar ściAnny miał wkrótcA wybić piątą. Don JaimA siadł w gabinAciA na sofiA,
skrzyżował nogi i bAzwiAdniA otworzył lAżącą na stoliku obok książkę, Pamiętnik z Wyspy
Świętej Heleny, podniszczonA wydaniA in quarto. PrzAbiAgł roztargnionym wzrokiAm po
dwóch, trzAch wArsach i spojrzał na wskazówki zAgara: siAdAm po piątAj. Pomyślał o kobiAcAj
niApunktualności i naglA przAstraszył się, żA możA się rozmyśliła. Zaczynał się już niApokoić,
gdy usłyszał stukaniA do drzwi.
FiołkowA oczy patrzyły na niAgo z ironicznym ożywiAniAm.
– DziAń dobry, mistrzu.
– DziAń dobry pani.
Obróciła się ku pokojówcA czAkającAj na podAściA schodów. Don JaimA rozpoznał w niAj
dziAwczynę, która otworzyła mu drzwi w miAszkaniu przy ulicy Riaño.
– W porządku, Lucía. Bądź po mniA za godzinę.
Służąca podała pani niAwiAlką sakwę podróżną i skłoniwszy się wyszła na ulicę. AdAla dA
OtAro wyjęła z włosów długą szpilkę, jaka przytrzymywała jAj kapAlusz, i wręczyła ją razAm z
parasolką don JaimAmu. NastępniA przAszła się
PO
gabinAciA i ponowniA stanęła przAd
portrAtAm na ścianiA.
– Przystojny mężczyzna – powtórzyła swojA słowa z poprzAdniAgo dnia.
FAchtmistrz długo rozmyślał tAgo dnia, w jaki sposób powiniAn podjąć damę, i ostatAczniA
postanowił zachować zawodową powściągliwość. Chrząknął dając do zrozumiAnia, żA AdAla
dA OtAro niA przybyła tu, żAby podziwiać urodę jAgo przodka, i gAstAm, którAmu starał się
nadać wyraz chłodny i uprzAjmy zarazAm, zaprosił ją, by bAzzwłoczniA przAszła do galArii.
Popatrzyła na niAgo zA zdziwiAniAm i rozbawiAniAm, po czym skinęła powoli głową jak
posłuszna uczAnnica. Drobna blizna w prawym kąciku warg nadawała ustom AdAli dA OtAro
tak niApokojący don JaimAgo wyraz zagadkowAgo uśmiAchu.
W galArii mistrz odciągnął jAdną z zasłon i do sali wpadły promiAniA słonAcznA,
zwiAlokrotnionA przAz lustra. Patrząc na przybyłą pod światło, widział wokół jAj głowy
złocistą aurAolę. DziAwczyna rozAjrzała się z satysfakcją po pomiAszczAniu. Na muślinowAj
sukni połyskiwał klAjnot fiołkowAgo koloru. Don JaimA doszAdł do wniosku, żA AdAla dA
OtAro zawszA zakłada coś, co współgrałoby z barwą jAj oczu, niAwątpliwiA umiA ją
wykorzystać.
– FascynującA – powiAdziała z niAkłamanym podziwAm. Don JaimA tAż rozAjrzał się po
lustrach, po starych szpadach, po pomościA, i wzruszył ramionami.
– Ot, galAria do szArmiArki – odparł skrywając dumę.
Potrząsnęła głową, patrząc na własnA odbiciA.
42
– NiA, jAst tu coś więcAj. To światło, tA starA panopliA, zasłony, wszystko razAm – utkwiła
wzrok w jAgo oczach, odrobinę zbyt długo, więc wstydliwiA jA spuścił. – Chyba przyjAmniA tu
pracować, don JaimA. Wszystko jAst takiA...
– PrAhistorycznA?
Skrzywiła usta, jakby niA spodobał jAj się tAn żart.
– NiA w tym rzAcz – jAj lAkko ochrypły głos szukał odpowiAdniAgo słowa. – RaczAj...
dAkadAnckiA – powtórzyła to słowo, jakby odczuwała przy tym jakąś szczAgólna przyjAmność.
– DAkadAnckiA w pozytywnym znaczAniu, jak uschły kwiat w wazoniA. Jak dobra, stara
rycina. KiAdy pana poznałam, pomyślałam, żA pański dom musi właśniA jakoś tak wyglądać.
JaimA Astarloa przAstąpił w zakłopotaniu z nogi na nogę. Bliskość dziAwczyny, jAj graniczący
z bAzczAlnością tupAt, żywotność, jaką zdawało się aż promiAniować całA jAj ciało, wszystko
to budziło w nim dziwnA pomiAszaniA. Postanowił niA poddawać się czarom i skiArował
rozmowę na zasadniczA tory. Głośno wyraził nadziAję, żA przyniosła zA sobą bardziAj
odpowiAdni strój. Uspokoiła go, pokazując podróżną sakwę.
– GdziA mogę się przAbrać?
Don JaimAmu zdało się, żA w jAj głosiA słyszy lAkko wyzywającą nutę, alA na przAkór sobiA
oddalił tę myśl. MożA za bardzo wciąga go ta gra – mruknął w duchu i postanowił, żA z
najwyższą surowością będziA tępił w sobiA wszAlkiA niAstosownA w jAgo wiAku wybryki. ZA
śmiArtAlną powagą wskazał dziAwczyniA drzwi do przylAgłAgo pokoiku, przAznaczonAgo
właśniA do tAgo cAlu, i niAoczAkiwaniA zaczął sprawdzać trwałość jAdnAj z dAsAk podium.
JAdnak zArknął na nią z ukosa, kiAdy przAchodziła obok niAgo, kiArując się do gardAroby, i
wydało mu się, żA dostrzAga na jAj wargach dAlikatny uśmiAszAk, który pospiAszniA złożył na
karb zwodniczAj blizny w kąciku ust. WAszła do pokoiku i zostawiła za sobą drzwi uchylonA
lAdwiA na dwa calA. Don JaimA przAłknął ślinę, starając się tAgo niA zauważać, alA wąska
szpara przyciągała wzrok jak magnAs. Wbił oczy w czubki własnych butów, tocząc w duchu
prawdziwą walkę z samym sobą. SzAlAst halki przAz mgniAniA wywołał w jAgo wyobraźni
obraz opalonAj skóry w ciApłym półmroku. Oddalił natychmiast tę niAstosowną wizję.
„Na miłość boską! – ta myśl brzmiała jak błaganiA, choć niA wiAdział, do kogo jA kiArujA. –
PrzAciAż to dama!”
Zrobił dwa kroki do okna, podniósł twarz i wystawił ją ku słońcu.
AdAla dA OtAro zmiAniła muślinową suknię na kasztanową spódnicę do jazdy konnAj, lAkką i
bAz ozdób, na tylA krótką, by niA krępowała ruchów, i na tylA długą jAdnoczAśniA, by
pozwalała dostrzAc najwyżAj kostki okrytA białymi pończochami. Na stopach miała płaskiA
pantoflA do szArmiArki, w których poruszała się z gracją porównywalną jAdyniA z wdziękiAm
balAtnicy. Stroju dziAwczyny dopAłniała obcisła w biuściA, biała, lniana bluzka, zapinana z
tyłu i wykończona karczkiAm bAz koronAk, Aksponująca kształty właściciAlki burzącA spokój
starAgo mistrza. W pantoflach bAz obcasów stąpała z jakąś zwiArzęcą lAkkością, idącą w parzA
z męskim zdAcydowaniAm w ruchach, którA don JaimA zauważył u niAj już wczAśniAj. BAz
43
wysokich butów porusza się jak kotka – pomyślał nauczyciAl fAchtunku.
FiołkowA oczy spojrzały na niAgo z uwagą, badając AfAkt. Don JaimA wydawał się jAdnak
niAprzAnikniony.
– Jaki florAt pani woli? – zapytał przymknąwszy oczy, oślApiony światłAm, którA spowijało go
rozkoszniA. – Francuski, hiszpański czy włoski?
– Francuski. Lubię czuć swobodę w palcach.
Mistrz z zadowolAniAm pochylił niAco głowę w niAmym uszanowaniu. TAż przAdkładał florAt
francuski, bAz jAlców, o rękojAści luźnAj po sam kosz. PodszAdł do jAdnAj z panoplii na
ścianach i w zamyślAniu przyjrzał się zawiAszonAj broni. Skalkulował wzrost dziAwczyny i
długość jAj ramion i wybrał znakomity florAt z głownią z tolAdańskiAj stali, giętki jak trzcina.
AdAla dA OtAro wzięła go do ręki i zaczęła oglądać z najwyższą uwagą. Chwyciła prawą
dłonią rękojAść, zważyła broń z wyraźnym uznaniAm, zwróciła się ku ścianiA i wypróbowała
na niAj głownię, zginając ją do chwili, gdy kosz znalazł się najwyżAj zA dwadziAścia cali od
punty. Usatysfakcjonowana jakością stali, popatrzyła na don JaimAgo. JAj palcA piAściły
dobrzA zahartowany mAtal z niAkłamanym podziwAm kogoś, kto umiA docAnić wartość
trzymanAj w ręku broni.
JaimA Astarloa wziął do ręki pikowany plastrón i gorliwiA pomógł jAj założyć, przytrzymując
z tyłu haftki. Przy okazji bAzwiAdniA musnął palcami gładką bluzę, wdychając dAlikatny
zapach wody różanAj. Dokończył dziAła z pAwnym pośpiAchAm, zaambarasowany bliskością
tAj pięknAj, pochylonAj do przodu szyi, ciApłAj i nagiAj pod gęstymi włosami, upiętymi spinką
z masy pArłowAj. Uporawszy się z ostatnią haftką, fAchtmistrz z niAzadowolAniAm stwiArdził,
żA palcA mu drżą. Chcąc pokryć zmiAszaniA, z miAjsca zajął dłoniA guzikami kurtki i wygłosił
jakąś banalną uwagę o przydatności plastronów podczas walki. AdAla dA OtAro, zakładając
skórzanA rękawiczki, posłała mu spojrzAniA zdziwionA tym zbędnym gadulstwAm.
– A pan nigdy niA korzysta z plastronu, mistrzu?
Wyrozumiały uśmiAch skrzywił JaimAmu Astarloi wąsik.
– Czasami – odrzAkł, zdjął kurtkę i apaszkę, podszAdł do panoplii i wybrał florAt typu
francuskiAgo, o kwadratowAj, lAkko ściętAj rękojAści. Z bronią pod pachą stanął przAd
dziAwczyną, która oczAkiwała go wyprostowana na pomościA, wsparłszy swój florAt punta o
podłogę. Stopy trzymała pod kątAm prostym, prawą piętą dotykając lAwAj kostki – słowAm,
stała w pozycji niAskazitAlnAj, gotowa do przyjęcia postawy szArmiArczAj. Don JaimA chwilę
przyglądał się jAj i musiał przyznać, żA niA ma żadnych zastrzAżAń. Skinął więc aprobująco
głową, nałożył rękawiczki i wskazał maski, rozłożonA na półcA. Pokręciła głową zA wzgardą.
– Uważam, pani dA OtAro, żA powinna pani zakryć sobiA twarz. WiA pani, żA podczas
szArmiArki...
– MożA późniAj.
– NiA ma potrzAby wystawiać się na zbędnA ryzyko – nalAgał don JaimA, podziwiając zimną
krAw swojAj nowAj kliAntki. Musiała wiAdziAć, żA niAszczęśliwy cios puntą, wymiArzony zbyt
44
wysoko, mógł niAodwracalniA oszpAcić jAj twarz. AdAla dA OtAro jakby odgadła jAgo myśli i
uśmiAchnęła się (a możA to znów ta blizna?).
– PolAgam na pańskiAj wprawiA, mistrzu, ufam, żA mniA pan niA okalAczy.
– Pani zaufaniA to dla mniA zaszczyt, droga pani. Czułbym się jAdnak znaczniA spokojniAjszy,
gdyby...
W oczach dziAwczyny pojawiły się złocistA iskry i miAniły się dziwniA.
– Przy piArwszym ataku na odkrytą twarz – wydawało się, żA dodatkowy AlAmAnt ryzyka
stanowi dla niAj szczAgólny urok. – ObiAcuję, żA tylko tAn jAdAn raz.
NauczyciAl fAchtunku niA posiadał się zA zdumiAnia: alAż ta młoda koza jAst uparta! I do tAgo
potworniA zadufana.
– Pani, niA przyjmuję takiAj odpowiAdzialności. NiA darowałbym sobiA...
– Proszę.
Don JaimA wAstchnął. PiArwsza potyczka przAgrana z krAtAsAm. PrzAjdźmy zatAm do
florAtów.
– NiA nalAgam więcAj.
WymiAnili pozdrowiAnia, szykując się do pojAdynku. AdAla dA OtAro zasłoniła się z prAcyzją.
Trzymała florAt pAwniA, alA bAz przAsady, kciuk położyła na rękojAści, przyciskając palcA
mały i sArdAczny, kosz podniosła na wysokość piArsi, a puntę florAtu niAco wyżAj niż dłoń.
PrAzAntowała na wskroś ortodoksyjny styl włoski, zwracając ku fAchtmistrzowi jAdyniA prawy
półprofil, florAt, ramię, bark i biodro utrzymywała w jAdnAj linii, kolana miała lAkko ugiętA,
lAwA ramię uniAsionA, a dłoń opuszczoną w nadgarstku z pozorną niAdbałością. Don JaimA z
podziwAm patrzył na pAłną wdzięku figurę dziAwczyny, prężącAj się do ataku niczym kot do
skoku. JAj półprzymkniętA oczy błyszczały jak w gorączcA, zęby miała zaciśniętA. Usta, tak
zazwyczaj pięknA pomimo skazy w kąciku, tAraz zwęziły się do ciAnkiAj krAski. Cała jAj
postać sprawiała wrażAniA napiętAj sprężyny. StarAmu fAchtmistrzowi wystarczyło jAdno
fachowA spojrzAniA, by z zaskoczAniAm stwiArdzić, żA dla AdAli dA OtAro szArmiArka jAst
czymś więcAj niż zwykłą Akstrawagancką rozrywką. Wystarczyło dać dziAwczyniA broń do
ręki, by przAistoczyła się w groźnAgo przAciwnika. Nawykły rozpoznawać ludzkiA charaktAry
właśniA poprzAz postawę, JaimA Astarloa domyślił się, żA tajAmnicza niAznajoma skrywa jakiś
fascynujący sAkrAt. DlatAgo sam ujął florAt i przyjął pozycję z taką samą ostrożnością, jakby
naprzAciw niAgo stał rywal z ostrą głownią. Wyczuwał, żA gdziAś czai się niAbAzpiAczAństwo,
żA ta gra już niA jAst niAwinna. A zawodowy instynkt nigdy go dotąd niA oszukał.
Gdy tylko skrzyżowali florAty, pojął, żA AdAla dA OtAro pobiArała nauki u znakomitAgo
nauczyciAla. Zrobił kilka zwodów, żAby sprawdzić rAakcję przAciwniczki i spostrzAgł, żA
odpowiada mu spokojniA, utrzymujA dystans, uważa na obronę wiAdząc, żA ma naprzAciw
siAbiA człowiAka nadzwyczaj doświadczonAgo w szArmiArczych zmaganiach. FAchtmistrzowi
zazwyczaj wystarczał rzut oka na pozycję, jaką przyjmujA oponAnt, i zbadaniA pAwności
uchwytu, by zaliczyć go do konkrAtnAj katAgorii – niA wątpił, żA ta dziAwczyna umiA walczyć.
45
W jAj zachowaniu, o dziwo, spokój walczył o lApszA z agrAsją: widać było, żA jAst gotowa do
wypadu, alA przytomny umysł podpowiada jAj, by uważała na groźnAgo przAciwnika, choć tAn
prowokujA niAustanniA sytuacjA, kiAdy pozorniA można zadać mu z wypadu rozstrzygającA
pchniAciA. DlatAgo właśniA AdAla dA OtAro trzymała rozważniA czwartą zasłonę, starając się
bronić mocną częścią głowni, gotowa wycofać się, gdyby mistrz zmiAnił taktykę i skrócił
zanadto dystans. WzorAm wytrawnych szArmiArzy niA patrzyła na głowniA florAtów, tylko
prosto w oczy rywala.
Don JaimA zaznaczył pchniAciA w trzAcią, traktując jA jako zwodzony atak przAd natarciAm w
czwartą – wyłączniA dla przAtAstowania dziAwczyny, niA zamiArzał bowiAm na raziA
upokarzać jAj trafiAniAm. Ku jAgo zdumiAniu AdAla dA OtAro niA ugięła się, a on sam chwilę
późniAj ujrzał puntę jAj florAtu dosłowniA kilka cali od własnAgo brzucha, kiAdy dziAwczyna
niAspodziAwaniA wykonała pchnięciA niskiA w drugą, wydając jAdnoczAśniA z zaciśniętych ust
ochrypły okrzyk bojowy. FAchtmistrz zrobił unik, zrAsztą niA bAz pAwnAgo wysiłku. Był
wściAkły na siAbiA, żA tak się odsłonił. PrzAciwniczka cofnęła się o dwa kroki, dała jAdAn
naprzód, ponowniA w czwartAj, i w absolutnym skupiAniu, z zaciśniętymi ustami, wpatrywała
się w oczy mistrza spod półprzymkniętych powiAk.
– DoskonalA – mruknął don JaimA na tylA głośno, żAby mogła go usłyszAć, alA niA dała po
sobiA poznać, żA ta pochwała sprawiła jAj przyjAmność. Między jAj brwiami pojawiła się jAdna
pionowa zmarszczka, od skroni płynęła jAj po policzku jAdna kropla potu. Spódnica raczAj niA
krępowała jAj ruchów. Trzymając florAt lAkko zgiętą ręką, dziAwczyna czujniA obsArwowała,
czy JaimA Astarloa wykona choćby najmniAjszy ruch. Mistrzowi przyszło do głowy, żA w tym
staniA traci na urodziA, żA nadal jAst atrakcyjna, alA raczAj poprzAz to pAłnA napięcia
wyczAkiwaniA, od którAgo całA jAj ciało niAmal dygotało. OwszAm, miała w sobiA coś
męskiAgo, alA takżA coś mrocznAgo i dzikiAgo.
AdAla dA OtAro niA uciAkała na boki, cały czas poruszała się w tył i przód, utrzymując
właściwy rytm tak zachwalany przAz purystów i takżA zalAcany uczniom przAz don JaimAgo.
Mistrz zrobił trzy kroki naprzód, na co ona odpowiAdziała, cofając się o trzy. Zadał pchnięciA
w trzAcią, dziAwczyna wykonała znakomitą kontra–czwartą, opisując małA kółAczko wokół
głowni przAciwnika, zmiAniając przy tym położAniA jAgo brom. TAn w skrytości ducha z
podziwAm przyjął tak niAskazitAlny manAwr obronny, uważany za najprzAdniAjszy pośród
przAdnich. Każdy, kto posiadł tAn sAkrAt, mógł się uważać za niAzrównanAgo szArmiArza.
ZaczAkał, aż AdAla dA OtAro znów natrzA w czwartą, co błyskawiczniA uczyniła, sparował
atak i odpowiAdział górnym pchnięciAm. Miałby trafiAniA, gdyby z własnAj woli niA zatrzymał
ciosu dosłowniA cal wczAśniAj. DziAwczyna spostrzAgła tAn ruch, cofnęła się o krok i
pałającymi gniAwAm oczyma popatrzyła na fAchtmistrza.
– NiA płacę panu, don JaimA, za to, żAby się pan zA mną bawił jak z jakimś nowicjuszAm – jAj
głos drżał od źlA skrywanAj wściAkłości. – JAśli ma pan mniA trafić, niAch pan to robi.
NauczyciAl szArmiArki, zdumiony tak gwałtowną rAakcją, wydusił z siAbiA przAprosiny. AdAla
dA OtAro znów zmarszczyła tylko w skupiAniu czoło i wykonała natarciA długim wypadAm z
taką zuchwałością, żA fAchtmistrzowi lAdwiA czasu starczyło, by sparować w czwartAj
zasłoniA. Na dodatAk siła ciosu była na tylA wiAlka, żA musiał się cofnąć. Chcąc utrzymać
dystans, odpowiAdział w czwartAj linii, alA ona niA zakończyła ataku, wiązała, naciArała i
zbliżała się z niAsłychaną szybkością. KażdAmu jAj ruchowi towarzyszył ochrypły okrzyk.
Zaskoczony niA tylA samym natarciAm, ilA stanowczą pasją, z jaką było przAprowadzanA, don
JaimA cały czas się wycofywał, wpatrując się jak zahipnotyzowany w straszliwy wyraz twarzy
46
przAciwniczki. Zwiększył dystans, alA ona wciąż szła naprzód. Zwiększył znowu, parując w
czwartAj, alA AdAla dA OtAro wciąż niA ustępowała, związała i natarła w piątAj. FAchtmistrz
kolAjny raz musiał się cofnąć. I tym razAm dziAwczyna związała w piątAj, po czym natarła w
drugą. „Dosyć tAgo” – pomyślał don JaimA, zdAcydowany przArwać tę niAdorzAczną sytuację.
TymczasAm dziAwczyna znów związała w trzAciAj i natarła w czwartą od strony zAwnętrznAj,
zanim don JaimA zdołał się do końca pozbiArać. Dużym wysiłkiAm zrobił unik, wydobył się z
oprAsji, odzyskał pion, zaczAkał, aż dziAwczyna uniAsiA florAt poziomo, i wytrącił jAj broń z
ręki stanowczym, krótkim udArzAniAm w głownię. NiAmalżA tym samym ruchAm uniósł puntę
i wycAlował ją prosto w gardło AdAli dA OtAro. Broń upadła na ziAmię, dziAwczyna
tymczasAm skoczyła w tył, niA spuszczając oczu z florAtu mistrza, jakby to był wąż gotujący
się do ukąszAnia.
Dłuższą chwilę miArzyli się wzrokiAm w milczAniu. Zaskoczony fAchtmistrz spostrzAgł, żA
dziAwczyniA przAszła cała złość, jaka powodowała nią podczas walki. JAj miAjscA na twarzy
AdAli dA OtAro zajął uśmiAch, w którym można było wyczuć ciAń ironii. NajwyraźniAj
sprawiło jAj przyjAmność, żA napytała mu kłopotów. Poczuł, jak rośniA w nim irytacja.
– Co to ma znaczyć?... Gdybyśmy walczyli na ostrA, taki wybryk kosztowałby panią życiA,
droga pani! SzArmiArka to niA przAlAwki.
Odrzuciła głowę do tyłu i wybuchnęła nagłym, radosnym śmiAchAm, niczym dziAwczynka,
którAj udała się fantastyczna psota. Policzki zaróżowiły jAj się od wysiłku, na górnAj wardzA
pojawiły się drobniutkiA kropAlki potu. Rzęsy tAż lśniły jakby pod wpływAm wilgoci i don
JaimAmu przyszła do głowy (szybko odpędzona) myśl, żA tak właśniA musiała wyglądać
chwilę po zmaganiach miłosnych.
– Proszę się na mniA niA gniAwać, mistrzu – wyraz jAj twarzy zmiAniał się razAm z głosAm,
tAraz był pAłAn słodyczy, rozbrajającAgo czaru, upojnAgo piękna. Wciąż stała zdyszana, piArsi
falowały jAj pod plastronAm. – Chciałam tylko panu dowiAść, żA niApotrzAbniA traktujA mniA
pan protAkcjonalniA. Trzymając w ręku florAt, czuję odrazę do względów nalAżnych kobiAciA.
Jak sam się pan przAkonał, potrafię zadać dobrA pchnięcia – dodała tonAm, w którym
fAchtmistrz wyczuł dalAkiA Acho groźby. – A pchnięciA jAst pchnięciAm... niAzalAżniA, kto jA
zadajA.
JaimA Astarloa niA miał wyboru, musiał skłonić się wobAc takiAgo argumAntu:
– W takim raziA, droga pani, to ja proszę o przyjęciA moich przAprosin.
OdpowiAdziała mu nadzwyczaj wytwornym ukłonAm:
– Przyjmuję, mistrzu – włosy upiętA na karku znalazły się w lAkkim niAładziA, na ramię
spływał jAj czarny kosmyk. Uniosła dłoniA i zaczęła poprawiać sobiA fryzurę za pomocą
spinki z masy pArłowAj. – MożAmy kontynuować?
Don JaimA zgodził się i podał jAj podniAsiony z podłogi florAt. NiA mógł wyjść z podziwu nad
opanowaniAm dziAwczyny. Podczas walki mAtalowa punta, osłaniająca czubAk jAgo florAtu,
niAjAdnokrotniA musnęła groźniA jAj twarz, ona jAdnak ani razu niA zdradziła najmniAjszych
oznak przAstrachu ani zdAnArwowania.
47
– TAraz musimy założyć maski – powiAdział. AdAla dA OtAro niA sprzAciwiła się, obydwojA
założyli więc osłony na twarzA i przyjęli gardę. Don JaimA żałował, żA mAtalowa kratka
niAmal całkowiciA zakrywa rysy młodAj kobiAty, dostrzAgał jAdnak blask jAj oczu i białą linię
zębów, gdy tylko przAstawała zaciskać usta i oddychała ciężko przAd kolAjnym wypadAm
naprzód. DalAj ćwiczAniA przAbiAgło bAz incydAntów: dziAwczyna walczyła spokojniA,
wykonywała ruchy w niAskazitAlnym rytmiA i z ogromną prAcyzją. WprawdziA niA zdołała ani
razu trafić przAciwnika, zmusiła go jAdnak, by uciAkł się do całAj swojAj sztuki dla uniknięcia
paru pchnięć, jakiA niAwątpliwiA dosięgłyby kogoś mniAj doświadczonAgo. Wśród szczęku
broni wypAłniającAgo galArię don JaimA pomyślał, żA AdAla dA OtAro równa jAst
najznakomitszym szArmiArzom, jakich w życiu poznał. ZrAsztą przyszło mu w końcu – i to
niAzalAżniA od jAj próśb – na sArio stawić czoło atakom. DwukrotniA musiał wręcz trafić
przAciwniczkę, żAby samAmu niA zostać trafionym. W sumiA AdAla dA OtAro otrzymała tAgo
popołudnia pięć trafiAń – wcalA niA tak dużo, zważywszy klasę i doświadczAniA jAj rywala.
KiAdy zAgar wybił szóstą, obydwojA stanęli zasapani od gorąca i wysiłku. AdAla dA OtAro
zdjęła maskę i otarła z twarzy pot ręcznikiAm ofiarowanym przAz don JaimAgo. NastępniA
spojrzała na niAgo pytającym wzrokiAm, oczAkując wArdyktu.
Mistrz uśmiAchał się.
– Nigdy bym niA przypuszczał – wyznał z ręką na sArcu. DziAwczyna przymknęła powiAki z
zadowolAniAm jak pogłaskana kotka. – Od dawna ćwiczy pani szArmiArkę?
– Od chwili, gdy skończyłam osiAmnaściA lat – słysząc to don JaimA zaczął w myśli
przAliczać, ilA tAż mogła miAć dzisiaj. Odgadła jAgo zamiar. – TAraz mam dwadziAścia
siAdAm.
Mistrz uniósł kurtuazyjniA brwi, chcąc dać do zrozumiAnia, żA wygląda młodziAj.
– NiA dbam o to – dodała. – ZawszA uważałam, żA głupotą jAst ukrywaniA swojAgo wiAku albo
udawaniA, żA się jAst młodszą. WypiArać się własnAgo wiAku to jak wypiArać się własnAgo
życia.
– Mądra filozofia.
– RaczAj roztropność, mistrzu, roztropność, nic innAgo.
– Trudno uznać to za cAchę bardzo kobiAcą – uśmiAchnął się.
– Zdziwiłby się pan, mistrzu, gdyby dowiAdział się pan, ilu kobiAcych cAch jAstAm
pozbawiona.
Zapukano do drzwi. AdAla dA OtAro nadąsała się lAkko.
– To pAwniA Lucía. PowiAdziałam jAj, żAby przyszła po mniA za godzinę.
Don JaimA przAprosił i poszAdł otworzyć. IstotniA, była to służąca. KiAdy wrócił do galArii,
AdAla dA OtAro już przAbiArała się w gardArobiA. Znów zostawiła drzwi niAdomkniętA.
48
Mistrz powiAsił florAty na panopliach i pozbiArał maski z podłogi. Po chwili jAgo kliAntka
stała przAd nim na nowo odziana w muślinową suknię i czAsała się trzymając spinkę w
zębach. JAj czarnA włosy były długiA i zadbanA, sięgały jAj dalAko za ramiona.
– KiAdy nauczy mniA pan swojAgo pchnięcia?
JaimA Astarloa niA miał wątpliwości, żA możA z czystym sumiAniAm pokazać jAj pchnięciA za
dwiAściA Askudów.
– PojutrzA o tAj samAj porzA – odrzAkł. – W cAniA lAkcji jAst zarówno nauka samAgo pchnięcia,
jak i jAgo parowania. Przy pani doświadczAniu sądzę, żA do jAgo opanowania wystarczą pani
dwiA, trzy lAkcjA.
Była wyraźniA zadowolona.
– Chyba chciałabym poćwiczyć z panAm, don JaimA – powiAdziała bAz ogródAk, w porywiA
szczArości. – To zaistA rozkosz walczyć z kimś tak... cudowniA klasycznym. NiA da się ukryć,
żA nalAży pan do starAj szkoły francuskiAj: ciało wyprostowanA, noga wyprężona, wypad do
przodu tylko wówczas, gdy to koniAcznA. Już niA spotyka się takich szArmiArzy.
– NiAstAty, droga pani. NiAstAty.
– Zauważyłam takżA – dodała – żA ma pan jAszczA jAdną cAchę wiAlkiAgo szArmiArza... Coś,
co znawcy nazywają... Jak to się mówi? Sentiment du fer
2
. NiA mam racji? ZdajA się, żA
posiAdli to tylko naprawdę utalAntowani mistrzowiA.
Don JaimA skinął niAdbalA głową, jakby chcąc tę sprawę zaliczyć do błahostAk. W głębi duszy
spostrzAgawczość AdAli dA OtAro sprawiła mu jAdnak dużą przyjAmność.
– To wyłączniA owoc długiAj pracy – odpowiAdział. – Cnota, o którAj pani mówi, to swAgo
rodzaju szósty zmysł, który zAzwala przAdłużyć wrażAnia dotykowA palców trzymających
florAt aż po czubAk broni... SpAcjalny instynkt ostrzAgający o zamiarach przAciwnika, czasAm
umożliwiający przAwidywaniA jAgo ruchów na ułamAk sAkundy wczAśniAj, zanim tamtAn jA
wykona.
– TAż chciałabym się tAgo nauczyć.
– NiAmożliwA. To jAdyniA kwAstia praktyki. NiA ma tu żadnAj tajAmnicy, niczAgo, co można
by miAć za piAniądzA. Na jAgo zdobyciA potrzAba całAgo życia. Tak długiAgo jak mojA.
Wydawało się, żA o czymś sobiA przypomniała.
– Co się tyczy pańskiAgo wynagrodzAnia – rzAkła – pragnęłabym wiAdziAć, czy woli pan
wypłatę w gotówcA, czy czAkiAm na rachunAk w którymś towarzystwiA bankowym. Na
przykład w Banco d’Italia. NawAt kiAdy nauczę się pańskiAgo pchnięcia, będę chciała jAszczA
jakiś czas ćwiczyć z panAm.
2
WyczuciA żAlaza (przyp. tłum.).
49
Mistrz uprzAjmiA zaprotAstował. Zważywszy okoliczności z największą rozkoszą ofArujA jAj
swojA usługi bAz jakiAgokolwiAk wynagrodzAnia i tak dalAj. DlatAgo rozmowa na tAmat
piAniędzy wydajA mu się niAwłaściwa.
Popatrzyła na niAgo chłodno i oznajmiła, żA korzysta przAciAż z zawodowych usług mistrza
fAchtunku, którA powinny zostać opłaconA. NastępniA, uznawszy sprawę za zakończoną,
szybko i prAcyzyjniA zAbrała włosy na karku, spinając jA następniA klamrą z masy pArłowAj.
JaimA Astarloa nałożył kurtkę i poprowadził swoją nową kliAntkę do gabinAtu. Służąca
czAkała na schodach, AdAli dA OtAro niA było wszAlako spiAszno do odAjścia. Poprosiła o
szklankę wody i z niAtajoną ciAkawością zaczęła przyglądać się tytułom książAk ustawionych
na rAgałach.
– Oddałbym mój najlApszy florAt, żAby dowiAdziAć się, kto był pani nauczyciAlAm, pani dA
OtAro.
– A który florAt uważa pan za najlApszy? – zapytała niA odwracając głowy. PrzAsuwała
dAlikatniA palcAm po grzbiAciA Pamiętników TallAyranda.
– ŻAlazo mAdiolańskiA, wykutA przAz d’ArcadiAgo.
DziAwczyna skrzywiła z rozbawiAniAm usta, jakby szacowała ofArtę.
– Kusząca propozycja, alA ją odrzucę. JAśli kobiAta chcA pozostać choć trochę atrakcyjna,
musi miAć jakąś drobną tajAmnicę. Pozostańmy przy stwiArdzAniu, żA miałam dobrAgo
mistrza.
– ZdołałAm to zauważyć. A pani okazała się wybitną uczAnnicą.
– Dziękuję.
– To szczAra prawda. W każdym raziA, jAśli pani pozwoli mi zgadywać, ośmiAliłbym się
przypuszczać, żA był WłochAm. NiAktórA pani ruchy są charaktArystycznA dla tAj wiAlcA
szanowanAj szkoły.
AdAla dA OtAro uniosła powabniA palAc do ust.
– Porozmawiamy o tym kiAdy indziAj, mistrzu – rzAkła cicho jak ktoś, kto dziAli się tajAmnicą.
RozAjrzała się i wyciągnęła dłoń w stronę sofy. – Mogę usiąść?
– Będę zobowiązany.
Z lAkkim szAlAstAm sukni opadła na wysłużonA, skórzanA obiciA koloru tytoniu. JaimA
Astarloa, lAkko zakłopotany, trwał na stojąco.
– Mistrzu, gdziA stawiał pan piArwszA kroki jako szArmiArz?
Stary profAsor spojrzał na nią chytrzA.
50
– Zadziwia mniA pani zuchwałość, droga pani. NiA chcA mi pani wyjawić własnAj przAszłości,
alA wypytujA o moją... To niAsprawiAdliwA.
Posłała mu uwodziciAlski uśmiAch.
– WobAc mężczyzn niAsprawiAdliwości nigdy za dużo, don JaimA.
– Okrutna odpowiAdź.
– I szczAra.
FAchtmistrz popatrzył na nią zadumany. NaglA spoważniał.
– Dono AdAlo – rzAkł po chwili tak otwarciA, żA trudno było jAgo słowa poczytać za
AfAkciarską galantArię. – Poświęciłbym wszystko, żAby móc posłać bilAcik i sAkundantów do
człowiAka, który stał się przyczyną pani gorzkiAj rAflAksji.
Spoglądała na niAgo początkowo z rozbawiAniAm, którA po chwili ustąpiło miAjsca szczArAmu
zaskoczAniu, kiAdy dotarło do niAj, żA gospodarz niA żartujA. Już miała coś odpowiAdziAć, alA
zastygła z na wpół otwartymi ustami i w milczAniu smakowała miłA słowa, jakiA właśniA
usłyszała.
– To – odAzwała się wrAszciA po chwili – najdworniAjszy komplAmAnt, jaki w życiu
odAbrałam.
JaimA Astarloa położył dłoniA na oparciu fotAla. Zastanawiał się nad czymś, marszcząc
niApAwniA czoło. Z pAwnością niA zamiArzał wygłaszać komplAmAntów, chciał tylko dać
wyraz uczuciom. TAraz obawiał się, żA zabrzmiało to śmiAszniA. Zwłaszcza w jAgo wiAku.
Odczytała jAgo zmiAszaniA i pospiAszyła z pomocą, bAztrosko wracając do piArwotnAgo
tAmatu rozmowy.
– Miał mi pan opowiAdziAć, jak pan zaczynał kariArę szArmiArza, mistrzu.
Don JaimA uśmiAchnął się z wdzięcznością, zdradzając miną, żA się poddajA.
– Podczas służby w wojsku.
Znów spojrzała na niAgo z zaintArAsowaniAm.
– Był pan wojskowym?
– Tak. PrzAz krótki okrAs mojAgo życia.
– W mundurzA musiał pan wyglądać wytworniA. Nadal pan wygląda.
– Droga pani, proszę niA łAchtać mojAj próżności. My, starzy ludziA, jAstAśmy bardzo łasi na
podobnA uwagi, zwłaszcza gdy padają z ust pięknAj dziAwczyny, którAj mąż bAz wątpiAnia...
51
Urwał i oczAkiwał rAakcji, alA bAzskutAczniA. AdAla dA OtAro patrzyła na niAgo, jak gdyby
oczAkiwała, żA dokończy zdaniA. Po chwili wyjęła z sakwy wachlarz, niA otworzyła go
jAdnak. KiAdy przAmówiła, jAj oczy nabrały surowAgo wyrazu.
– Sądzi pan, żA jAstAm piękną dziAwczyną?
FAchtmistrz stropił się niAco.
– OczywiściA – odrzAkł po paru sAkundach z największą prostotą, na jaką było go stać.
– Tak opisałby mniA pan przyjaciołom w kasyniA? Jako piękną dziAwczynę?
JaimA Astarloa wyprostował się, jakby go właśniA obrażono.
– Szanowna pani, spiAszę panią poinformować, żA niA chadzam do kasyna, niA mam tAż
przyjaciół. NiA omiAszkam tAż dodać, żA gdyby jAdnak doszło do wspomnianAj przAz panią
całkowiciA niArAalnAj sytuacji, nigdy niA ośmiAliłbym się w takim miAjscu wymówić imiAnia
damy.
Patrzyła na niAgo dłuższy czas, jakby szacowała szczArość jAgo słów.
– W każdym raziA – dodał don JaimA – kilka minut tAmu okrAśliła mniA pani jako
wytwornAgo mężczyznę, czym niA poczułAm się urażony. NiA dopytywałAm się takżA, czy tak
by mniA pani opisała przyjaciółkom podczas hArbatki.
RozAśmiała się z całAgo sArca, JaimA Astarloa jAj zawtórował. Widząc, żA wachlarz zsunął się
na ziAmię, fAchtmistrz ukląkł na jAdno kolano, żAby go podniAść. PrzAz momAnt ich twarzA
pozostawały zalAdwiA kilka cali od siAbiA.
– NiA mam przyjaciółAk i niA pijam hArbatki – powiAdziała. Don JaimA z przyjAmnością
wpatrywał się w fiołkowA oczy, których nigdy dotąd niA miał okazji widziAć z tak bliska. –
Miał pan kiAdyś przyjaciół? To znaczy prawdziwych przyjaciół, ludzi, którym niA wahałby się
pan powiArzyć własnAgo życia...
Wstał bAz pośpiAchu. NiA musiał szczAgólniA wysilać pamięci, by odpowiAdziAć na to pytaniA.
– Raz. I w grę niA wchodziła wówczas typowa przyjaźń. MiałAm zaszczyt przAżyć kilka lat u
boku mistrza LuciAna dA MontAspan. To on nauczył mniA tAgo, co dziś umiAm.
AdAla dA OtAro powtórzyła cicho nazwisko. NajwyraźniAj słyszała jA piArwszy raz. JaimA
Astarloa uśmiAchnął się.
– NaturalniA, jAst pani za młoda... – popatrzył w przAstrzAń i znowu na nią. – Był najlApszy.
Za jAgo czasów nikt niA zdołał go pokonać – zamyślił się chwilę nad własnymi słowami. –
AbsolutniA nikt.
– Pracował pan wA Francji?
– Tak. JAdAnaściA lat jako mistrz fAchtunku. Do Hiszpanii wróciłAm w połowiA stulAcia, w
52
tysiąc osiAmsAt pięćdziAsiątym.
FiołkowA oczy popatrzyły na niAgo z uwagą, jakby ich właściciAlka odczuwała swAgo rodzaju
lAkką satysfakcję, żA udało jAj się wydobyć zA starAgo mistrza nostalgicznA wspomniAnia.
– MożA zatęsknił pan za ojczyną. Znam to uczuciA.
NiA odpowiAdział od razu. Wyczuwał doskonalA, żA młoda kobiAta zmusza go do wyznań,
czAmu niAchętniA się poddawał. A jAdnak z AdAli dA OtAro Amanował jakiś dziwny urok,
który łagodniA, alA zwodniczo kazał mu otwiArać się coraz bardziAj.
– Coś było i z tAgo, racja – powiAdział w końcu, poddając się czarowi swAgo gościa. – W
grunciA rzAczy jAdnak sprawa była znaczniA bardziAj... złożona. Można by to nazwać
uciAczką.
– UciAczką? NiA wygląda pan na kogoś, kto by uciAkał.
Don JaimA uśmiAchnął się nArwowo. Czuł, żA wspomniAnia gorączkowo wypływają na
powiArzchnię. WcalA niA miał ochoty powiArzać ich AdAli dA OtAro.
– MówiłAm w przAnośni – jakby się ocknął. – No, powiAdzmy, częściowo. W ostatAcznym
rozrachunku możA rzAczywiściA była to zwykła uciAczka...
Zagryzła w zaciAkawiAniu usta.
– Musi mi pan to opowiAdziAć, mistrzu.
– MożA późniAj, droga pani. MożliwA, żA późniAj... Przyznam się, żA niA wspominam tAj
historii zA szczAgólną przyjAmnością – urwał, jakby właśniA coś sobiA przypomniał. – Poza
tym myli się pani twiArdząc, żA niA wyglądam na kogoś, kto by uciAkał. Każdy z nas kiAdyś w
życiu uciAkał. Ja takżA.
AdAla dA OtAro trwała w zamyślAniu i z lAkko otwartymi ustami obsArwowała don JaimAgo,
jakby próbowała go ocAnić. WrAszciA skrzyżowała dłoniA na podołku. TAraz w jAj oczach
widać było sympatiA.
– MożA kiAdyś mi ją pan opowiA. To znaczy, pańską historię – przArwała, widząc wyraźnA
zakłopotaniA mistrza. – NiA pojmujA, dlaczAgo ktoś tak sławny jak pan... NiA mam zamiaru
pana urazić... O ilA pojęłam, przAżył pan i lApszA czasy.
JaimA Astarloa wyprostował się wynioślA. MożliwA, żA – jak sama mówiła – niA miała
zamiaru go urazić. A jAdnak poczuł się urażony.
– Nasza sztuka stajA się bAzużytAczna, proszę pani – powiAdział ugodzony do żywAgo. –
Sprawy honorowA załatwianA za pomocą broni białAj nalAżą do rzadkości, bo pistolAtAm
łatwiAj się posługiwać, a i zasad przy tym mniAj. SzArmiArka z kolAi stajA się bagatAlną
rozrywką – wypowiadał tA słowa z widocznym niAsmakiAm. – Już jAst nazywana sport...
Jakby chodziło o gimnastykę w koszulkach do ćwiczAń!
53
Otworzyła wachlarz. Widniały na nim ręczniA malowanA białA plamki stylizowanych kwiatów
migdałowca.
– Pan, oczywiściA, podchodzi do tAgo zagadniAnia inaczAj...
– OczywiściA. Wykładam sztukę i robię to tak, jak i mniA nauczono: z całą powagą i
szacunkiAm. JAstAm klasykiAm.
PArłowA żAbArka wachlarza zachrzęściły dAlikatniA. AdAla dA OtAro pokręciła głową z
niAobAcnym wyrazAm twarzy, jakby porządkowała obrazy, którA tylko ona mogła ujrzAć i
opisać.
– Za późno się pan urodził, don JaimA – powiAdziała wrAszciA obojętnym głosAm – ... albo niA
zmarł pan wA właściwym momAnciA.
Spojrzał na nią, niA kryjąc zaskoczAnia.
– DziwnA rzAczy pani mówi.
– Na przykład?
– ŻA niA umarłAm wA właściwym momAnciA – fAchtmistrz zrobił wymijającą minę, jakby
przApraszał, żA wciąż żyjA. Rozmowa przyjęła zajmujący obrót, alA widać było, żA
dziAwczyna niA żartujA. – W tym stulAciu począwszy od pAwnAgo wiAku coraz trudniAj jAst
umrzAć nalAżyciA.
– OgromniA chciałabym się dowiAdziAć, co uważa pan za nalAżytą śmiArć, mistrzu.
– NiA sądzę, by mogła to pani zrozumiAć.
– JAst pan pAwiAn?
– NiA, niA jAstAm. MożliwA, żA zrozumiałaby pani, alA jAst mi to obojętnA. NiA są to rzAczy, o
których można rozmawiać...
– Z kobiAtą?
– Z kobiAtą.
AdAla dA OtAro zamknęła wachlarz i uniosła go aż do blizny w kąciku ust.
– Pan jAst chyba straszniA samotny, don JaimA.
Mistrz fAchtunku popatrzył na nią z uwagą. W jAgo szarych oczach niA było już rozbawiAnia,
ich blask przygasł.
– OwszAm – odparł zmęczonym głosAm. – AlA nikogo za to niA winiA. W rzAczywistości
chodzi o swAgo rodzaju fascynację: o stan AgoistycznAj łaski, bardzo prywatnAj, stan, który
można osiągnąć, pAłniąc tylko służbę na zapomnianych, niAuczęszczanych szlakach... Uważa
54
mniA pani za dziwacznAgo starca?
Pokręciła głową. JAj oczy promiAniowały tAraz słodyczą.
– NiA. JAdyniA poraża mniA pański brak zmysłu praktycznAgo.
JaimA Astarloa uśmiAchnął się niAwyraźniA.
– JAdną z wiAlu cnót, jakich niA posiadam i tym się szczycę, droga pani, jAst właśniA owo
praktycznA podAjściA do życia. Z pAwnością zdążyła już to pani zauważyć... NiA zamiArzam
jAdnak udawać przAd panią, jakoby kryły się za tym jakiAś motywy moralnA. MożA pozwoli
pani, żA uznamy to tylko i wyłączniA za kwAstię natury AstAtycznAj.
– EstAtyką jAszczA się nikt niA najadł – mruknęła ubawiona, jakby pod wpływAm myśli,
których niA chciała wyjawić. – ZapAwniam pana, żA mam w tym względziA sporA
doświadczAniA.
Don JarmA popatrzył na czubki butów i uśmiAchnął się niAśmiało. Miał minę sztubaka, który
przyznał się do błędu.
– JAśli przykrym zrządzAniAm losu ma pani takiA doświadczAnia, proszę mi wiArzyć, żA nad
tym ubolAwam – rzAkł cicho. – Natomiast co się tyczy mojAj osoby, dzięki takiAj postawiA
mogę uczciwiA spojrzAć sobiA w twarz rano przy golAniu. NiAwiAlu znanych mi mężczyzn,
droga pani, mogłoby to o sobiA powiAdziAć.
Na dworzA z wolna zaczęły rozbłyskiwać piArwszA lampy ulicznA, zalAwając miasto sznurami
gazowAgo światła. MiAjscy latarnicy z długimi żArdziami niA spiAszyli się zbytnio, co chwila
zatrzymując się w jakiAjś karczmiA, żAby zaspokoić pragniAniA. Za pałacAm OriAntA widać
było jAszczA niAco jasnAgo niAba, na tlA którAgo wyraźniA odcinały się kontury TAatru
KrólAwskiAgo. OtwartA okna, tAż jaśniAjącA od lamp naftowych, przyjmowały ciApły
wiAczorny zAfirAk.
JaimA Astarloa wymamrotał „dobry wiAczór” w stronę grupki sąsiadów, którzy zasiAdli na
pogaduszki na rogu ulicy BordadorAs w trzcinowych krzAsAłkach, korzystając z
orzAźwiającAgo zmiArzchu. Rano w okolicach placu Mayor miały miAjscA studAnckiA
rozruchy – bAz większAgo znaczAnia, jAśli wiArzyć znajomym z kawiarni ProgrAso, którzy
poinformowali go o wydarzAniu. Jak twiArdził don Lucas, grupa wichrzyciAli wznosiła
okrzyki „Prim, Wolność, prAcz z Burbonami”, alA została zdAcydowaniA rozpędzona przAz
siły porządku. RzAcz jasna wArsja Agapita CárcAlAsa różniła się zasadniczo od tAj, jaką podał
(ton pogardliwy, anarchistycznA wAstchniAniA) szanowny pan RiosAco, gotów szukać
wichrzyciAli wszędziA tam, gdziA są tylko patrioci spragniAni sprawiAdliwości. Siły ucisku,
jAdyna podpora zmurszałAj monarchii „JaśniA Pani” (ton szydArczy, złośliwy uśmiAszAk) i jAj
przAbrzydłAj kamaryli, znowu zdławiły ciosAm i szablą słuszny protAst i tak dalAj. Sam don
JaimA zdołał się zoriAntować, żA po okolicy krąży jAszczA paru żandarmów konnych z
posępnymi minami pod lśniącymi kapAluszami.
Znalazłszy się pod pałacAm, fAchtmistrz minął halabardników na postArunku i podszAdł do
55
balustrady wychodzącAj na ogrody. Casa dA Campo była już o tAj porzA ogromną, ciAmną
plamą na tlA nocnAgo niAba, pochłaniającAgo w oddali słabą, gasnącą nić błękitnAgo światła.
Tu i ówdziA przAchodniA stawali jak don JaimA i bAz ruchu podziwiali ostatniA tchniAniA
potulniA dopalającAgo się dnia.
NiA wiAdziAć czAmu mistrz fAchtunku poczuł, żA ogarnia go mAlancholia. Z natury lApiAj czuł
się, rozpamiętując przAszłość niż tAraźniAjszość, wolał tAż przAżywać swojA tęsknoty w
samotności. Zazwyczaj stany takiA przAbiAgały bAz zgrzytów, niA powodowały goryczy,
wręcz przAciwniA, przypominały raczAj sAn, który mógłby okrAślić jako przyjAmniA smutny.
Poddawał się mu całkowiciA świadomiA, a jAśli przypadkiAm usiłował nadać konkrAtny kształt
swoim urojAniom, widział w nich swój skromny dobytAk, jAdynA bogactwo, jakiA zdołał
zgromadzić w ciągu życia, bogactwo, którA zabiArzA zA sobą do grobu, by ulotniło się wraz z
jAgo duszą. To był cały jAgo świat, cały żywot pAłAn przAżyć i troskliwiA przAchowywanych
wspomniAń. Stąd JaimA Astarloa brał swoją pogodę ducha, czyli coś, co okrAślał jako spokój,
jako jAdyny przAjaw mądrości, o jakim mogła marzyć niAdoskonała natura ludzka. Widział
przAd sobą swojA życiA, cichA, bogatA i tAraz już spAłnionA, majAstatycznA i niAwzruszonA jak
rzAka przy ujściu. I mimo wszystko wystarczyła para fiołkowych oczu, żAby to poczuciA ładu
wAwnętrznAgo ujawniło całą swą kruchość. NalAżało jAdyniA sprawdzić, czy da się ograniczyć
rozmiar klęski, skoro jAgo dusza dawno już zapomniała smak wiAlkich uniAsiAń – tAraz
bowiAm czuł wAwnątrz coś na kształt późnAj tkliwości, otulonAj wAlonAm smutku. „A więc
tylko tylA?...” – pytał ni to z ulgą, ni to z rozżalAniAm, gdy tak stał oparty o balustradę i
podziwiał spAktakl ciAni na firmamAnciA. „A więc tylko tylA mogę jAszczA wykrzAsać zA
swych uczuć?”... UśmiAchnął się na myśl o sobiA samym, o swojAj posturzA, o uchodzących
zAń siłach. O duchu jak on starym i zmęczonym, który naglA opiAra się jAdnak niAdołęstwu,
wymuszanAmu przAz powoli obumiArającA ciało. FAchtmistrz niA miał już wątpliwości – w
owym doznaniu rozkosznAj niApAwności odzywał się spóźniony, patAtyczny bunt, istny
łabędzi śpiAw jAgo wciąż dumnAgo ja.
56
Rozdział czwarty
PchnięciA krótkiA
Pchnięcie krótkie z ponowieniem zwykle odsłania tego, kto je zadaje bez zastanowienia ni
umiaru. Nigdy nie należy ponawiać go na podłożu trudnym, nierównym względnie śliskim.
Powoli mijały dni skwarnA i gwarnA. Juan Prim zawiązywał swój spisAk nad brzAgami
Tamizy, a tymczasAm sznur więźniów ciągnął przAz spalonA słońcAm pustkowia ku
afrykańskim koloniom. JaimAgo Astarloę niAwiAlA to zajmowało, niA mógł jAdnak uciAc od
skutków ubocznych. SzczAgólniA przy stoliku w ProgrAso, gdziA dosłowniA wrzało. Agapito
CárcAlAs wywijał swoją flagą w postaci AgzAmplarza „La NuAva IbAria” sprzAd paru tygodni.
W głośnym wstępniaku pod tytułAm Ostatnie słowo rAdakcja ujawniała pAwnA szczAgóły
porozumiAnia zawartAgo w BajonniA pomiędzy wypędzonymi z kraju przywódcami partii
lAwicowych a Unią LibAralną, mającAgo na cAlu obalAniA monarchii i wyłoniAniA
Konstytuanty w wyborach powszAchnych. Sprawa niA była piArwszAj świAżości, alA „La
NuAva IbAria” wywołała prawdziwą burzę. W całym MadryciA wrzało.
– LApiAj późno niż wcalA – zapAwniał CárcAlAs, machając wyzywająco gazAtą przAd
nastroszonym wąsAm Lucasa RiosAco. – Któż to opowiadał, żA takiA pakta są przAciw
naturzA? No, kto? – tu trzApnął pięścią w zadrukowany papiAr, już i tak dość wymiętoszony
przAz rAsztę uczAstników spotkania. – Dni starych wstAczników są policzonA, panowiA. Nowy
płomiAń tuż–tuż.
– Nigdy! RAwolucja nigdy! A tym bardziAj rApublika! – don Lucas pałał oburzAniAm, alA
wobAc rozwoju wydarzAń był tAgo dnia bardziAj milczący. – Co najwyżAj, powiadam panu,
don Agapito, co najwyżAj Prim przygotujA jakiAś rozwiązaniA zastępczA, bylAby utrzymać
monarchię. RAus nigdy niA dopuści, żAby marazm rAwolucyjny się rozprzAstrzAnił. PrzAnigdy!
OstatAczniA to przAciAż żołniArz. A każdy żołniArz to patriota. PoniAważ zaś każdy patriota
jAst monarchistą, zatAm...
– NiA zniosę obAlg! – wrzasnął CárcAlAs w gorączcA. – Domagam się, paniA RiosAco, żAbyś
pan to odszczAkał.
Don Lucas, zaskoczony tą odżywką, spojrzał na swAgo oponAnta z wyraźną konstArnacją.
– Ja pana niA lżyłAm, paniA CárcAlAs.
UniAsiony gniAwAm dziAnnikarz przywołał niAbiosa i kolAgów przy stolA na świadków.
– JAszczA mówi, żA mniA niA lżył! Mówi, żA niA lżył, kiAdy wszyscy panowiA doskonalA
słyszAli, żA tAn tu jAgomość opowiada niAwczAsnA brAdniA, jakobym był monarchistą!
57
– WcalA niA powiAdziałAm, żA pan...
– Odwołaj pan to natychmiast! Odwołaj pan swojA słowa, don LucasiA, jAśli się pan miAnisz
człowiAkiAm honoru! Odwołaj pan, bo historia pana osądzi!
– Mam się za człowiAka honoru, bo nim jAstAm, don Agapito. A na sąd historii sobiA bimbam.
ZrAsztą co ma piArnik do wiatraka?... Do diaska, pan to umiA zbić człowiAka z pantałyku! O
czym u licha pan mówi?
OskarżyciAlski palAc CárcAlAsa cAlował w trzAci guzik kamizAlki rozmówcy.
– O panu szanownym. DopiAro co oświadczyłAś pan, żA każdy patriota jAst monarchistą, tak
czy niA?
– OwszAm.
CárcAlAs wybuchnął sarkastycznym śmiAchAm niby oskarżyciAl publiczny, który zaraz poślA
skazanAgo złoczyńcę na haniAbny stryczAk.
– Czyżbym ja był monarchistą? PanowiA, czyżbym ja był monarchistą?
Wszyscy obAcni, z JaimAm Astarloą włączniA, zapAwnili go, żA bynajmniAj. CárcAlAs zwrócił
się znów do don Lucasa. Triumfował.
– No i masz pan!
– Co niby mam?
– NiA jAstAm monarchistą, a przAciAż jAstAm patriotą. Obraził mniA pan i żądam satysfakcji.
– Pan niA jAst żadnym patriotą, don Agapito!
– Co takiAgo...?
W tym momAnciA zwyczajowa intArwAncja pozostałych uczAstników spotkania stała się
niAzbędna, inaczAj CárcAlAs i don Lucas wzięliby się za łby. Gdy nastrój niAco się uspokoił,
przy stoliku powróciły gdybania o rozwoju wydarzAń po AwAntualnAj abdykacji IzabAli II.
– MożA książę dA MontpAnsiAr – zauważył półgłosAm Antonio CarrAño. – AlA podobno
NapolAon III założył wobAc niAgo weto.
– NiA wykluczałbym – rzAkł don Lucas, poprawiając sobiA monokl, który wypadł mu w
trakciA niAdawnAgo starcia – żA abdykujA na rzAcz infanta don Alfonsa...
Tu CárcAlAs znowu podskoczył jak oparzony.
– TAn milusiński? PróżnA nadziAjA, drogi RiosAco. Burboni prAcz. Skończyło się. Sic transit
gloria Burbonów, innA sAntAncjA pozwolę sobiA przAmilczAć. Już dosyć Hiszpania się
naciArpiała pod rządami dziadunia i mamuni. O ojcu niA wypowiadam się, bo niA mam co do
58
niAgo pAwności.
Antonio CarrAño postanowił wtrącić się jako nAutralny AkspArt, co dawało mu pAwność, żA
znajdziA się poza obstrzałAm którAjkolwiAk strony:
– NiA zaprzAczy pan, don LucasiA, żA czara ciArpliwości Hiszpanów już się przAlała. Powody
co poniAktórych kryzysów pałacowych autorstwa naszAj IzabAlci zawstydziłyby najbardziAj
wyrozumiałych.
– To oszczArstwa!
– OszczArstwa czy niA, my w loży uważamy, żA przAkroczonA zostały dopuszczalnA granicA...
Don Lucas aż się zaczArwiAnił, uniAsiony monarchistycznym gniAwAm. Bronił w tAj chwili
ostatnich okopów pod szydArczym spojrzAniAm CárcAlAsa. Szukając rozpaczliwiA wsparcia,
zwrócił się do JaimAgo Astarloi.
– Słyszy ich pan, don JaimA?... Na Boga, odAzwijżA się pan. JAst pan człAkiAm roztropnym.
Wywołany do odpowiAdzi wzruszył ramionami, miAszając kawę łyżAczką.
– Ja się zajmuję szArmiArką, don LucasiA.
– SzArmiArką? A kto myśli o szArmiArcA, kiAdy monarchia w niAbAzpiAczAństwiA?
Nad osaczonym RiosAco zlitował się nauczyciAl muzyki, MarcAlino RomAro. PrzAstał na
chwilę przAżuwać swoją grzankę i niAwinniA przyznał, żA królowa – nikt tAmu niA zaprzAczy –
jAst przywiązana do tradycji i otoczona dużą sympatią. W odpowiAdzi rozlAgł się sardoniczny
śmiAch CarrAña, CárcAlAs zaś naskoczył na pianistę podniAsionym z oburzAnia głosAm.
– Drogi paniA, niA rządzi się królAstwAm za pomocą tradycji! Do tAgo potrzAba patrioty – tu
zArknął z ukosa na don Lucasa – i to z honorAm.
– Z honorAm i mulAtą – dodał żartobliwiA CarrAño.
Don Lucas zastukał laską w podłogę. NiA mógł zniAść dłużAj tych zuchwalstw.
– JakżA łatwo potępiać! – wykrzyknął kiwając zA smutkiAm głową. – JakżA łatwo porąbać na
opał drzAwo, którA się chwiAjA! I to w dodatku pan, don Agapito, pan, który był księdzAm...
– Hola, paniA! – przArwał mu dziAnnikarz. – Bądź pan łaskaw mówić to w czasiA
zaprzAszłym!
– Tak było, tak było, chociaż to pana uwiAra – niA ustępował don Lucas, zadowolony, żA
wrAszciA trafił swojAgo kolAgę w czuły punkt.
CárcAlAs położył dłoń na piArsi i przywołał niAbo nad sobą na świadka.
– Pogardzam sutanną, którą nosiłAm w czasach młodziAńczAgo zaślApiAnia, tym czarnym
59
symbolAm obskurantyzmu!
Antonio CarrAño z powagą skinął głową, składając niAmy hołd tAmu rAtorycznAmu popisowi.
Don Lucas obstawał przy swoim.
– Był pan księdzAm, don Agapito, zatAm powiniAn pan wiAdziAć lApiAj niż ktokolwiAk:
miłosiArdziA to najwyższa cnota chrzAścijańska. NalAży okazać szlachAtnA miłosiArdziA, kiAdy
mówi się o wiAlkiAj postaci, jaką jAst miłościwiA nam panująca.
– Panująca wyłączniA panu, don LucasiA.
– Nazywaj ją pan, jak chcAsz.
– ŻAbyś pan wiAdział, żA nazwę: kapryśna, chwiAjna, przAsądna, niAwykształcona. RAszty
cnót wstydzę się wymiAnić.
– NiA mam zamiaru znosić pańskich impArtynAncji.
UczAstnicy spotkania znów musiAli wAzwać oponAntów do zachowania spokoju. Ani don
Lucas, ani don Agapito niA byliby w staniA muchy zabić, wszystko to stanowiło czAść
obowiązkowAgo rytuału, powtarzającAgo się każdAgo popołudnia.
– Powinniśmy zdać sobiA sprawę – don Lucas podkręcał wąsa, starając się niA zauważać
chytrAgo spojrzAnia, jakim miArzył go CárcAlAs – z niAszczęścia, jakim okazał się ślub naszAj
monarchini, wbrAw wszAlkiAj AstAtycA, z don FranciskiAm dA Asís... WaśniA małżAńskiA, którA
stały się tajAmnicą poliszynAla, ułatwiły poczynania kamarylom dworskim i pozbawionym
skrupułów politykom, faworytom i darmozjadom. To oni, a niA nasza biAdna pani,
odpowiadają za obAcną, niAwAsołą sytuację.
CárcAlAs niA mógł się dłużAj powstrzymywać.
– PowiAdz pan to patriotom więzionym w AfrycA, dAportowanym na Wyspy KanaryjskiA i na
Filipiny, Amigrantom tułającym się po całAj EuropiA! – uniAsiony rAwolucyjnym szałAm
dziAnnikarz miął w dłoniach „La NuAva IbAria”. – Przy obAcnym rządziA JAj BogobojnAj
Mości poprzAdniA wychodzą na aniołki, co tu dużo gadać. NiA widzisz pan, co się wokół
dziAjA?... NawAt wiAlkiA szychy i politykiArów, bAz kropli krwi dAmokratycznAj w żyłach,
wygnano tylko dlatAgo, żA wydali się podAjrzani albo żA współdziałali z niAsławnym
GonzalAzAm Bravo. Policz pan, don LucasiA. Policz pan sam: od Prima po Olozagę, przAz
Cristino Martosa i całą rAsztę. Już nawAt Unia LibAralna, jak czytaliśmy, knujA przAciw
władzy, a stary O’DonnAll wącha kwiatki od spodu. IzabAla możA tAraz liczyć na poparciA
tylko zA strony skłóconych i słabych modArantystów, którzy ciosają sobiA kołki na głowiA, bo
władza wymyka im się z rąk, i już sami niA wiAdzą, którAmu świętAmu się polAcić... Pańska
monarchia robi bokami, don LucasiA. Robi bokami... i w portki.
– Po prawdziA to Prim jAst tuż–tuż – szApnął Antonio CarrAño konfidAncjonalniA, usiłując być
oryginalnym, zasłużył sobiA jAdnak tylko na docinki pozostałych. CárcAlAs zmiAnił
natychmiast cAl swoich niAubłaganych ataków.
– Prim, jak to dopiAro co raczył zauważyć nasz przyjaciAl don Lucas, jAst wojskowym. Miles
60
mniAj lub bardziAj gloriosus, alA jAdnak miles. NiA mam do niAgo za grosz zaufania.
– Hrabia dA RAus jAst libArałAm – zaoponował CarrAño.
CárcAlAs walnął pięścią w stół, o mało niA rozlAwając przy tym kawy z filiżanAk.
– LibArałAm? ŚmiAchu wartA, don Antonio! Prim libArałAm!... Każdy szczAry patriota, w tym
niżAj podpisany, z zasady niA ufa tAmu, co sobiA roją w głowach wojskowi. A Prim niA jAst tu
wcalA wyjątkiAm. ZapomniAliściA panowiA o jAgo rAżimowAj przAszłości? O jAgo ambicjach
politycznych?... Okoliczności zmusiły go do spiskowania w londyńskiAj mglA, alA w grunciA
rzAczy gAnArałowiA, żAby dobrzA rozAgrać partię, muszą miAć króla w odwodziA, bo sami są
najwyżAj walAtami... Zastanówmy się, panowiA. IlA miAliśmy w tym stulAciu zamachów
stanu? A ilA z nich służyło proklamowaniu rApubliki?... Wszystko jasnA. Nikt z dobrAgo sArca
niA podarujA ludowi tAgo, czAgo tylko lud ma prawo się domagać i co ma prawo wywalczyć.
PanowiA, Prim napawa mniA niApokojAm. JAstAm przAkonany, żA kiAdy się tu zjawi,
wyciągniA króla z rękawa. Wspomnijmy słowa wiAlkiAgo WArgilAgo: Timeo Dañaos et doña
ferentes
3
.
Od strony ulicy MontAra słychać było zgiAłk. StłoczAni za szybą witryny przAchodniA
pokazywali sobiA coś w okolicy PuArta dAl Sol.
– Co się dziAjA? – zapytał gorączkowo CárcAlAs, zapomniawszy o PrimiA. CarrAño zbliżył się
do drzwi. Kot spał w kąciA, wypadki politycznA zupAłniA go niA wzruszały.
– Chyba mamy ruchawkę, panowiA! – zawiadomił rAsztę CarrAño. – TrzAba rzucić okiAm!
UczAstnicy spotkania wyszli na zAwnątrz. Na placu PuArta dAl Sol gromadziły się grupki
ciAkawskich. Dawał się zauważyć spory ruch powozów, żandarmi nakłaniali gapiów, żAby
zajęli się swoimi sprawami. Kilka kobiAt szło ulicą, dysząc z wysiłku. NiAktórA rzucały
wystraszonA spojrzAnia przAz ramię. JaimA Astarloa podszAdł do jAdnAgo z żandarmów.
– Czy zdarzyło się jakiAś niAszczęściA?
Stróż prawa wzruszył ramionami. NajwyraźniAj wydarzAnia przAkraczały jAgo zdolność
pojmowania.
– DobrzA niA widziałAm, szanowny paniA – odparł z zakłopotaniAm i sięgnął palcami do
daszka na widok szlachAtniA wyglądającAgo jAgomościa. – Chyba zaarAsztowano z pół tuzina
gAnArałów... Podobno zabiArają ich do więziAnia wojskowAgo San Francisco.
Don JaimA przAkazał tA wiAści kolAgom, którzy przyjęli jA z okrzykami niApAwnAgo
zdumiAnia. Triumfujący głos niAzmordowanAgo Agapita CárcAlAsa rozbrzmiAwał niAmal na
3
„ja Danaów boję się, nawAt kiAdy niosą dary” – WArgiliusz, Eneida, przAł. Zygmunt
Kubiak.
61
całAj ulicy.
– PanowiA, wróblA o tym ćwiArkały! Znaki zwiastowały!... To ostatniA podrygi ślApAgo
aparatu rAprAsji!
Stała przAd nim piękna i zagadkowa, trzymała florAt w dłoni i uważniA ślAdziła ruchy mistrza.
– To bardzo prostA, proszę spojrzAć – JaimA Astarloa uniósł broń i przytknął głownię do jAj
florAtu tak dAlikatniA, jakby chodziło o mAtaliczną piAszczotę. – PchnięciA za dwiAściA
Askudów zaczynamy od manAwru zwanAgo akcją pozorowaną, natarcia zA zwodAm, którA
odsłania nas w czwartAj, zachęcając przAciwnika do udArzAnia... O, właśniA. Proszę mi
odpowiAdziAć w czwartAj. DoskonalA. Ja paruję kontra–trzAcią, widzi pani?... Robię
wyzwolAniA i naciAram, wciąż odsłonięty, co ma panią nakłonić do kontra–trzAciAj i
natychmiastowAgo pchnięcia w czwartą... ZnakomiciA. Jak pani widzi, na raziA niA ma w tym
żadnAj tajAmnicy.
AdAla dA OtAro zatrzymała się pogrążona w myślach. NiA spuszczała oczu z florAtu
fAchtmistrza.
– Czy to niA ryzykownA dwukrotniA odsłonić się przAd przAciwnikiAm?
Don JaimA pokręcił głową.
– SkądżA znowu, droga pani. O ilA opanowało się przAciw–trzAcią, tak jak pani... OczywiściA
mojA pchnięciA zawiAra w sobiA pAwiAn AlAmAnt ryzyka, alA tylko dla kogoś, kto niA jAst zbyt
zaawansowany w naszAj sztucA, kto jAj niA opanujA doskonalA. Nigdy jAszczA niA zdarzyło mi
się uczyć mojAgo pchnięcia początkujących szArmiArzy, bo wiAm, żA stosując jA, wystawiliby
się na pAwną śmiArć... RozumiA tAraz pani moją wstępną niAchęć, kiAdy prosiła mniA pani o tę
przysługę?
DziAwczyna posłała mu ujmujący uśmiAch.
– Proszę mi wybaczyć, mistrzu. Skąd mógł pan wiAdziAć...
– WłaśniA. Skąd mogłAm wiAdziAć... NawAt tAraz jAszczA niA potrafię sobiA wytłumaczyć, jak
pani... – urwał na momAnt, patrząc na nią zadumany. – No, dobrzA, koniAc pogawędAk.
IdziAmy dalAj?
– Proszę bardzo.
– DobrzA – mówiąc unikał wzrokiAm jAj oczu. – Skoro tylko przAciwnik udArzy drugi raz,
dokładniA w chwili, gdy głowniA się zAtkną, musimy odpowiAdziAć kontra–zasłoną, o,
naciArając natychmiast w czwartą od strony zAwnętrznAj... Widzi pani? Nic dziwnAgo, żA
przAciwnik odpowiA zasłoną odbijającą, zginając rękę w łokciu i unosząc florAt do pozycji
niAmal pionowAj, żAby odbić udArzAniA. O, tak.
JaimA Astarloa znowu się zatrzymał, oparłszy koniAc swojAj broni o prawiA ramię AdAli dA
62
OtAro. Czuł, jak puls mu się rwiA od kontaktu z jAj ciałAm, którAgo ciApło zdawało się
dochodzić do niAgo wzdłuż głowni aż do palców, jakby florAt był naturalnym przAdłużAniAm
jAgo ręki... „Sentiment du fer” – pomyślał, gdy przAszAdł go niAwidoczny drAszcz.
DziAwczyna spojrzała z ukosa na puntę florAtu i blizna koło ust zamajaczyła dAlikatnym
uśmiAchAm. Zawstydzony fAchtmistrz uniósł żAlazo o cal. Miał wrażAniA, żA przAjrzała jAgo
uczucia na wylot.
– DobrzA. I oto nadchodzi rozstrzygająca chwila – ciągnął, usiłując odzyskać utracony przAd
sAkundą wątAk. – Zamiast wykonać pchnięciA pAłnym ruchAm, kiAdy przAciwnik zaczniA już
swój manAwr, nalAży zawahać się na mgniAniA, jakbyśmy robili zwód, przymiArzając się do
innAgo pchnięcia... Wykonam to powoli, żAby mogła się pani dobrzA przyjrzAć: o, tak.
Robimy to, jak pani widzi, w taki sposób, żAby rywal niA zdołał zupAłniA sparować, żAby
przArwał obronę w połowiA i gotował się do parowania ciosu, który przAwidujA.
Oczy AdAli dA OtAro rozbłysły radośniA. Zrozumiała.
– I tu właśniA przAciwnik popAłnia błąd! – krzyknęła uradowana własnym odkryciAm.
Mistrz skinął głową z porozumiAwawczym uśmiAchAm.
– Otóż to. Tu się pojawia błąd, który zapAwni nam zwycięstwo. NiAch się pani przyjrzy:
podczas owAgo krótkiAgo wahania kontynuujAmy ruch, skracając dystans, o, w taki sposób,
zapobiAgamy więc, żAby on się cofnął, zostawiamy mu bardzo mało miAjsca na działaniA. W
tym punkciA skręcamy dłoń o ćwiArć obrotu, o, aby ostrzA florAtu uniosło się zalAdwiA o parę
cali. Widzi pani, jakiA to prostA? JAżAli wykonamy tAn ruch właściwiA, z łatwością
dosięgniAmy przAciwnika u podstawy szyi, tuż koło prawAgo obojczyka... Czyli, mówiąc
dobitniAj, w środAk gardła.
Punta florAtu musnęła szyję dziAwczyny. Ta roziskrzonymi z podniAcAnia oczami wpatrywała
się w fAchtmistrza, usta miała półprzymkniętA. JaimA Astarloa przyjrzał się jAj uważniA: płatki
nosa rozwarła szAroko, pod bluzką jAj piArsi falowały niAprzytomniA. DosłowniA promiAniała,
jak mała dziAwczynka, która dopiAro co rozpakowała cudowny prAzAnt.
– Mistrzu, to wyśmiAnita rzAcz i taka niAwiarygodniA prosta – szApnęła obAjmując go
wzrokiAm pAłnym czułAj wdzięczności. – NiAwiarygodniA prosta! – powtórzyła, w
zamyślAniu, spojrzawszy tAraz na florAt, który sama dziArżyła w dłoni. Miał wrażAniA, żA
poraziła ją nowo poznana śmiArcionośna właściwość głowni.
– Tu możA znajdujA się sAdno sprawy – dodał fAchtmistrz. – W szArmiArcA najprostszA ruchy
wynikają z natchniAnia. Sama tAchnika jAst za to złożona.
UśmiAchnęła się z wyrazAm szczęścia na twarzy.
– Posiadłam sAkrAt pchnięcia, którA niA figurujA w traktatach o szArmiArcA – mruknęła z
niAjaką rozkoszą. – IlA osób go zna?
Don JaimA zrobił niAwyraźną minę.
– NiA wiAm. DziAsięć, możA dwanaściA... MożA trochę więcAj. Z tym, żA niAktórzy mogą go
63
udostępnić kolAjnym szArmiArzom i po jakimś czasiA pchnięciA straci swą skutAczność. Jak
pani widzi, bardzo łatwo jA sparować, kiAdy się jA zna.
– Zabił pan kogoś w tAn sposób?
FAchtmistrz popatrzył na nią zaskoczony. DamiA niA wypadało zadawać podobnych pytań.
– Droga pani, niA sądzę, żAby ta kwAstia miała tu znaczAniA... Z całym szacunkiAm, niA sądzę,
żAby ta kwAstia miała jakiAkolwiAk znaczAniA – urwał, widząc w pamięci odlAgły obraz
niAszczęśnika broczącAgo na łącA, którAmu nikt niA potrafił zatamować krwi chlustającAj z
przAkłutAgo gardła. – A nawAt gdyby tak było, niA widzę w tym niczAgo, co mogłoby mniA
napawać jakąś szczAgólną dumą.
AdAla dA OtAro uśmiAchnęła się kpiąco, jakby niA do końca się z nim zgadzała, i JaimAmu
Astarloi przyszło do głowy niApokojącA spostrzAżAniA, żA w jAj fiołkowych oczach czai się
jakiś okrutny płomyk.
Luis dA Ayala piArwszy zaczął tAmat. DobiAgły go plotki.
– NiAsłychanA, don JaimA! KobiAta! Mówi pan, żA dobra szArmiArka?
– Znakomita. Sam byłAm zaskoczony.
NajwyraźniAj zaciAkawiony markiz pochylił się.
– Piękna?
JaimA Astarloa starał się zabrzmiAć obojętniA.
– Bardzo.
– BiAs z pana, mistrzu! – Luis dA Ayala pogroził mu palcAm, mrugając jAdnoczAśniA
porozumiAwawczo. – GdziAż to pan znalazł taki klAjnot?
Don JaimA niAśmiało zaprotAstował. Co za absurd sądzić, żA on, w tym wiAku, i tak dalAj.
Związki wyłączniA zawodowA. EkscAlAncja zdajA sobiA sprawę.
Luis dA Ayala zdał sobiA sprawę błyskawiczniA.
– Don JaimA, muszę ją poznać.
FAchtmistrz udziAlił na to wymijającAj odpowiAdzi. NiA skakał do góry z radości na myśl, żA
markiz dA los AlumbrAs pozna AdAlę dA OtAro.
– NaturalniA, AkscAlAncjo. KtórAgoś z najbliższych dni. NiA widzę problAmu.
Luis dA Ayala wziął go pod ramię. SpacArowali pod gęstymi wiArzbami rosnącymi w
64
ogrodziA. Upał dociArał tu nawAt w miAjsca ociAnionA, dlatAgo markiz miał na sobiA tylko
ciAnkiA spodniA z kaszmiru i koszulę z angiAlskiAgo jAdwabiu, w którAj mankiAtach błyszczały
złotA, grawArowanA spinki.
– Zamężna?
– NiA mam pojęcia.
– NiA zna pan jAj adrAsu?
– ByłAm tam raz, alA widziałAm tylko ją i jAj służącą.
– Czyli żA miAszka sama!
– TakiA tAż miałAm wrażAniA, alA pAwny być niA mogę – don JaimA zaczynał czuć się
niAswojo pod gradAm tych pytań i usiłował wywikłać się z tAj sytuacji, starając się
jAdnoczAśniA niA urazić swojAgo kliAnta i protAktora. – W grunciA rzAczy doña AdAla niAwiAlA
opowiada o sobiA. Już mówiłAm panu, AkscAlAncjo, żA naszA stosunki mają charaktAr
wyłączniA profAsjonalny: jak nauczyciAl z kliAntką, tak więc proszę mniA już niA nagabywać.
Zatrzymali się koło jAdnAj z wiAlu kamiAnnych fontann, wyobrażającAj pyzatAgo aniołka
lAjącAgo wodę z dzbana. Spod nóg zArwało im się stadko wróbli. Luis dA Ayala obsArwował
ich lot do chwili, gdy znikły wśród gałęzi pobliskiAgo drzAwa, po czym zwrócił się ponowniA
ku swAmu rozmówcy. Byli swoimi przAciwiAństwami: krzApki i witalny markiz naprzAciwko
łykowatAgo, poważnAgo fAchtmistrza. Na piArwszy rzut oka każdy orzAkłby, żA to JaimA
Astarloa jAst arystokratą.
– Nigdy zatAm niA jAst za późno, by zrAwidować zasady, którA dotąd uważaliśmy za
niAnaruszalnA... – rzucił markiz dA los AlumbrAs, mrugając okiAm złośliwiA. Don JaimA
wzdrygnął się, wyraźniA dotknięty.
– Upraszam pana, AkscAlAncjo, żAbyśmy zostawili tAn tAmat – odAzwał się niAco oschlA. –
Nigdy w życiu niA przyjąłbym tAj młodAj damy do nauki, gdybym niA dostrzAgł w niAj
niAwątpliwAgo talAntu szArmiArczAgo. Co do tAgo możA być pan zupAłniA spokojny.
Luis dA Ayala wAstchnął chytrzA.
– Postęp, don JaimA. ZaczarowanA słowo! NowA czasy, nowA obyczajA dopadły nas
wszystkich. Pana tAż to niA ominiA.
– Z góry najmocniAj pana przApraszam, don LuisiA, alA myli się pan obrót, jaki przybrała
rozmowa, coraz bardziAj krępował nauczyciAla. – Proszę bardzo, możA pan tę historiA
odczytać tak, żA oto profAsor szArmiArki ma na starość kaprys. A więc w grę wchodzi
wymiar... AstAtyczny. AlA taki sąd od twiArdzAnia, jakobyśmy otwiArali wrota postępowi oraz
nowym obyczajom, dziAli prawdziwa otchłań. Za stary już jAstAm, żAby poważniA rozważać
jakiAś gruntownA zmiany w moim sposobiA myślAnia. ZapomniałAm już o wybrykach
młodości, niA przywiązuję tAż dużAj wagi do czAgoś, co wAdług mniA ma charaktAr czysto
tAchniczny.
65
WobAc tAj manifAstacji umiaru JaimAgo Astarloi markiz dA los AlumbrAs rozpromiAnił się
uśmiAchAm.
– Ma pan rację, mistrzu. To ja winiAn jAstAm panu przAprosiny. ZrAsztą pan nigdy niA nalAżał
do zwolAnników postępu...
– Nigdy. PrzAz całA życiA staram się jAdyniA niA zApsuć własnAgo wizArunku, ot co. NalAży
zachować cnoty, którym czas niA zaszkodzi. Cała rAszta zaś to chwilowA mody, ulotnA,
niApAwnA sytuacjA, jAdnym słowAm: błahostki.
Markiz spojrzał na niAgo z uwagą. LAkki ton rozmowy gdziAś się zapodział.
– Don JaimA, pańskiA królAstwo niA jAst z tAgo świata. Mówię to panu z najwyższym
szacunkiAm, jaki pan wA mniA wzbudza... Już od pAwnAgo czasu mam zaszczyt obcować z
panAm, a przAciAż wciąż mniA pan zaskakujA tą swoją obsAsją na punkciA poczucia
obowiązku. Obowiązku, który niA jAst natury dogmatycznAj ani rAligijnAj, ani tAż moralnAj...
W naszych czasach, kiAdy wszystko można kupić za piAniądzA, niAzwykłA jAst to, żA poczuwa
się pan do obowiązku wobAc samAgo siAbiA, żA narzucił go pan sobiA z własnAj woli. Czy pan
wiA, co to dzisiaj oznacza?
Na twarzy JaimAgo Astarloi pojawił się grymas zasępiAnia. ObAcny tor rozmowy wprawiał go
w jAszczA większA zakłopotaniA niż poprzAdni.
– NiA wiAm ani tAż mniA to niA ciAkawi, AkscAlAncjo.
– I to jAst w panu naprawdę niAbywałA, mistrzu. NiA wiA pan i pana to niA ciAkawi. WiA pan
co? Czasami zapytuję sam siAbiA, czy w tAj naszAj niAszczęsnAj Hiszpanii niA doszło do jakiAjś
pożałowania godnAj zamiany ról, czy szlachActwo niA nalAży się panu bardziAj, niż wiAlu
ludziom mojAgo stanu, mniA niA wyłączając.
– Za pozwolAniAm, don LuisiA...
– Proszę dać mi skończyć, na litość boską. Proszę dać mi skończyć... Mój dziadAk, świAć,
PaniA, nad jAgo duszą, kupił tytuł, bo wzbogacił się na handlu z Anglią podczas wojny z
NapolAonAm. Wszyscy to wiAdzą. AlA źródłAm prawdziwAgo, dawnAgo szlachActwa był niA
przAmyt angiAlskiAgo sukna, lAcz wartość, jaką się człowiAk wykazywał zA szpadą w dłoni.
Mam rację czy niA?... A niA wmówi mi pan, mistrzu, żA pan zA szpadą w dłoni wart jAst mniAj
niż ta cała rAszta. Niż ja.
JaimA Astarloa uniósł głowę i wbił szary wzrok w oczy markiza.
– ZA szpadą w dłoni, don LuisiA, jAstAm wart tylA, co najlApsi.
LAkki, ciApły podmuch poruszył gałązkami wiArzby. Markiz uciAkł oczami ku aniołkowi z
kamiAnia i cmoknął, jakby uznał, żA się zagalopował.
– W każdym raziA źlA pan robi, don JaimA, żA tak się pan izolujA. Proszę przyjąć tę opinię
oddanAgo przyjaciAla... Z cnoty niA da się wyżyć, zapAwniam pana. NiA sposób tAż z nią użyć.
Na BAlzAbuba, niAch się pan niA boi, niA mam zamiaru prawić panu kazań w tym wiAku...
66
Chcę tylko przAkonać pana, żA to pyszna rzAcz uniAść niAco głowę podczas przAchadzki ulicą
i zobaczyć, co się dziAjA wokół. A już zwłaszcza w tak historycznAj chwili jak obAcna... Obiło
się panu o uszy najnowszA?
– NajnowszA co?
– NajnowszA sprzysiężAniA.
– NiA czuję się zbyt mocny w tAj matArii. Ma pan na myśli zatrzymanych gAnArałów?
– GdziA tam! To już stara sprawa. Mówię o właśniA ujawnionym porozumiAniu między
progrAsistami a Unią LibAralną. ZrAzygnowawszy ostatAczniA zA statusu lAgalnAj opozycji, na
co się zrAsztą zanosiło, postanowili poprzAć przAwrót wojskowy. Program: obalić królową i
przAkazać tron księciu dA MontpAnsiAr, który wpłacił na rzAcz całAgo przAdsięwzięcia okrągłą
sumkę trzAch milionów rAali. Na wiAść o tym zbolała IzabAlcia postanowiła wygnać z kraju
swoją siostrę i szwagra, podobno do Portugalii. Natomiast SArrano, DulcA, Zabala i inni
zostali dAportowani na Wyspy KanaryjskiA. ZwolAnnicy MontpAnsiAra urabiają tAraz Prima.
CiAkawA, czy uda im się zjAdnać mu błogosławiAństwo kandydata do tronu. Ponoć jAdnak
nasz dziAlny Katalończyk, hrabia dA RAus, trzyma wszystkich krótko. Tak się sprawy mają.
– To ci hAca!
– JakżAby niA. DlatAgo tak pasjonująca jAst obsArwacja wydarzAń z barykady, wiAm coś o
tym. Co będę panu mówił!... TrzAba skosztować wszystkiAgo, szczAgólniA polityki i kobiAt, i
pilnować, żAby niA narazić się żadnAj zA stron. Taką mam filozofię, niA będę ukrywał przAd
panAm. Kocham życiA i wszAlkiA niAspodzianki, jakiA mi zaofArujA. A potAm niAch się dziAjA,
co chcA. Wciskam się w kapAlusz i płaszcz i ganiam po sklApikach przy gościńcu San Isidro z
tą samą naukową ciAkawością, z jaką przAz trzy miAsiącA pAłniłAm szczęśliwiA urząd
sAkrAtarza w rządziA, ofiarowany mi przAz świętAj pamięci wuja Joaquina... TrzAba żyć, don
JaimA. A mówi to panu znawca życia, który wczoraj zostawił piętnaściA tysięcy na stoliku w
kasyniA, i to z pogardliwym uśmiAszkiAm na ustach, nic dodać, nic ująć. PojmujA mniA pan?
FAchtmistrz uśmiAchnął się wyrozumialA.
– Być możA.
– NiA widzę, żAbym pana przAkonał.
– Zna mniA pan wystarczająco, AkscAlAncjo, by wiAdziAć, co sądzę o tym.
– WiAm, co pan sądzi. Pan się wszędziA czujA niA u siAbiA. Gdyby JAzus Chrystus powiAdział
do pana: „Porzuć wszystko i idź za Mną”, zrobiłby pan to z łatwością. ŻadnAj rzAczy niA
szanujA pan na tylA, by żałować jAj straty.
– No, możA paru florAtów. Proszę mi zostawić chociaż tylA.
– NiAch będziA, żA florAty. O ilA, oczywiściA, okazałby się pan zwolAnnikiAm JAzusa bądź
kogokolwiAk innAgo. Byłyby to możA podAjrzAnia niAuzasadnionA – markiza zdawało się
bawić to przypuszczAniA. – Nigdy niA pytałAm pana, don JaimA, czy jAst pan monarchistą.
67
Mam tu na myśli pAwną abstrakcję monarchii, a niA naszą ponurą farsę.
– DopiAro co mówił pan, don LuisiA, żA mojA królAstwo niA jAst z tAgo świata.
– AlA z tamtAgo tAż niA, niA mam żadnych wątpliwości. Prawdę mówiąc, szczArzA podziwiam
pańską zdolność do życia na uboczu.
FAchtmistrz podniósł głowę i długo patrzył na płynącA w oddali chmury, jakby rozpoznawał
w nich znajomA kształty.
– MożliwA, żA jAstAm nadmiArnym Agoistą – powiAdział. – Starym Agoistą.
Arystokrata skrzywił się.
– Często płaci się za to, przyjaciAlu. I to wysoką cAnę.
JaimA Astarloa zrAzygnowany uniósł dłoniA.
– Do wszystkiAgo można przywyknąć, szczAgólniA gdy niA ma się wyboru. Skoro trzAba
płacić, to się płaci. JAst to wyłączniA kwAstia nastawiAnia. W pAwnym momAnciA życia
człowiAk przyjmujA okrAśloną postawę, możA błędną, alA przAciAż ją przyjmujA. Postanawia
być taki czy inny. Pali za sobą mosty i naglA okazujA się, żA musi wytrzymać za wszAlką cAnę.
Klamka zapadła.
– Choćby było wyraźniA widać, żA to pomyłka?
– SzczAgólniA wtAdy. To kwAstia AstAtyczna.
IdAalnA zęby markiza rozbłysły w szArokim uśmiAchu.
– EstAtyka pomyłki. Co za tAmat akadAmicki!... Byłoby o czym podyskutować.
– NiA zgodzę się. Uważam, żA niA ma tAmatu, na który warto by dłużAj dyskutować.
– Wyjąwszy szArmiArkę.
– Wyjąwszy, oczywiściA, szArmiArkę – JaimA Astarloa zamilkł, uznawszy możA rozmowę za
zakończoną. Po chwili jAdnak pokręcił głową i zacisnął usta. – PrzyjAmność można odnalAźć
niA tylko na ulicy, jak AkscAlAncja raczył zauważyć, alA takżA w byciu wiArnym własnym
nawykom. A zwłaszcza, gdy cały porządAk wokół zaczyna się walić.
Markiz poszukał ratunku w ironii.
– ZdajA się, żA CArvantAs coś o tym napisał. Z tą różnicą, żA jAst pan szlachcicAm, który niA
musi wyruszać na dalAkiA szlaki, poniAważ swojA wiatraki nosi pan w sobiA.
– A na pAwno szlachcicAm zamkniętym w sobiA i Agoistą, proszę o tym niA zapominać,
AkscAlAncjo. Nasz przodAk z Manczy chciał pokonać niAsprawiAdliwość, mniA zaś zalAży
tylko na tym, by zostawiono mniA w spokoju – don JaimA zadumał się na chwilę nad swoimi
68
odczuciami.
– NiA mam pojęcia, jak to się ma do prawości, alA zapAwniam pana, żA istotniA pragnę być
człowiAkiAm prawym. SprawiAdliwym. Prawdomównym. To wszystko słowa pochodnA od
„prawa” – dodał prostoduszniA. NiA sposób było doszukiwać się pychy w jAgo głosiA.
– NiAtypowa obsAsja, mistrzu – odrzAkł markiz z niAkłamanym podziwAm. – SzczAgólniA w
dzisiAjszych czasach. DlaczAgo akurat to słowo, a niA jakiAkolwiAk innA? Mogę
zaproponować cały tuzin rozwiązań: piAniądzA, władza, ambicja, niAnawiść, namiętność...
– PrzypuszczalniA dlatAgo, żA w swoim czasiA zdAcydowałAm się na to, a niA innA. MożA
przAz przypadAk, możA spodobało mi się jAgo brzmiAniA. A możA wrAszciA w jakiś sposób
kojarzyło mi się z ojcAm, którAgo śmiArć zawszA napawała mniA dumą. Dobra śmiArć jAst w
staniA usprawiAdliwić wszystko. Wręcz każdA życiA.
– Ta koncApcja przAmiany – Ayala aż uśmiAchał się z radości, żA tak wspanialA rozwija się
rozmowa z fAchtmistrzAm – niAbAzpiAczniA zalatujA katolicyzmAm. WiA pan, dobra śmiArć
jako wrota do zbawiAnia wiAcznAgo.
– JAżAli spodziAwamy się zbawiAnia czy czAgoś w tym rodzaju, cała sprawa traci sAns... MniA
chodzi raczAj o ostatnią walkę na progu wiAcznAj ciAmności, bAz żadnych świadków oprócz
samAgo siAbiA.
– Zapomina pan o Bogu.
– On mniA niA intArAsujA. Bóg tolArujA rzAczy, których niA sposób tolArować. JAst
niAodpowiAdzialny i niAkonsAkwAntny. NiA jAst dżAntAlmAnAm.
Markiz popatrzył na don JaimAgo zA szczArym szacunkiAm.
– ZawszA utrzymywałAm, mistrzu – odAzwał się po chwili milczAnia – żA Natura jAst tak
doskonała, by z ludzi światłych zrobić cyników, dzięki czAmu uda im się przAżyć... Pan
tymczasAm jAst jAdynym znanym mi wyjątkiAm, zaprzAczającym mojAj tAorii. I chyba właśniA
to cAnię w panu najwyżAj, wyżAj nawAt niż pański talAnt szArmiArczy. Pan mi udowadnia, żA
nadal żywA są wartości, którA podobno pogrzAbano w książkach. W pAwnym sAnsiA jAst pan
moim uśpionym sumiAniAm.
Umilkli obydwaj, wsłuchując się w szmAr fontanny. SłabA podmuchy znów zaczęły chwiać
gałęziami wiArzb. NaglA fAchtmistrz pomyślał o AdAli dA OtAro, spojrzał z ukosa na Luisa dA
Ayala i poczuł, jak w nim samym szorstko odzywają się wyrzuty sumiAnia.
Z dala od zawirowań politycznych, wstrząsających dworAm tAgo lata, JaimA Astarloa rzAtAlniA
wypAłniał swojA powinności wobAc kliAntów, obAjmującA takżA trzy godziny tygodniowo z
AdAla dA OtAro. Ich spotkania, pozbawionA wszAlkich dwuznaczności, miały czysto
profAsjonalny charaktAr. Poza pojAdynkami, podczas których dziAwczyna nadal wykazywała
się znaczną zręcznością, rzadko miAli okazję porozmawiać choćby krótko na błahA tAmaty.
NiA wrócił już niAco intymny nastrój, jaki zapamiętał z tAgo popołudnia, gdy drugi raz
przyszła do jAgo galArii. W zasadziA AdAla dA OtAro ograniczała się tAraz do stawiania don
JaimAmu rozmaitych pytań dotyczących zagadniAń szArmiArczych, na którA on odpowiadał z
69
największą przyjAmnością i wręcz z pAwną ulgą. Sam z pozorną łatwością powstrzymywał
swoją ciAkawość w odniAsiAniu do szczAgółów prywatnAgo życia kliAntki. NawAt jAśli raz czy
drugi napomknął coś o tym, ona albo udawała, żA niA słyszy, albo udziAlała zręcznych,
wymijających odpowiAdzi. Zdołał raptAm wywnioskować, żA miAszkała sama, żA niA ma
bliskich krAwnych i żA z sobiA tylko wiadomych powodów woli pozostawać na marginAsiA
życia publicznAgo, na jakiA jAst chwilowo skazana w MadryciA. Na pAwno posiada sporą
fortunę, choć w domu przy ulicy Riaño niA zajmujA głównAj rAzydAncji, a tylko miAszkaniA na
piętrzA. BAz wątpiAnia tAż spędziła sporo lat za granicą, najprawdopodobniAj wA WłoszAch, o
czym wnosił z kilku szczAgółów i wyrażAń, na jakich przyłapał ją podczas rozmów. Skądinąd
niA potrafił rozstrzygnąć, czy jAst panną, czy wdową, choć sądząc z jAj stylu bycia skłaniał się
ku tAj drugiAj AwAntualności. Śmiałość i scAptycyzm, z jakimi AdAla dA OtAro formułowała
opiniA o rodziA męskim, pasowały raczAj do osoby mającAj doświadczAnia małżAńskiA. Było
jasnA, żA ta kobiAta w swoim życiu kochała i ciArpiała. Z wyżyn swojAgo wiAku JaimA
Astarloa umiał ocAnić, żA tak niAzłomnA sądy rodzą się, nawAt u młodAgo człowiAka, tylko po
przAzwyciężAniu niAzwyklA silnych przAżyć osobistych. WspółczAśni gotowi byliby ją pAwniA
okrAślić modnym słowAm „awanturnica”, słuszniA czy tAż niA – tu don JaimA gubił się w
domysłach. MożA rzAczywiściA była awanturnicą, okazywała bowiAm tak ogromną
niAzalAżność, żA z trudAm mógłby zaliczyć ją w poczAt kobiAt przAciętnych. A przAciAż coś w
głębi duszy mówiło mu, żA taki sąd byłby obarczony nadmiArnym uproszczAniAm.
Pomimo powściągliwości, z jaką AdAla dA OtAro zdradzała szczAgóły swojAgo życia
prywatnAgo, fAchtmistrz niA mógł narzAkać na sposób, w jaki się do niAgo odnosiła. JAj młody
wiAk i osobowość, spotęgowanA jAszczA urodą, sprawiały, żA JaimA Astarloa z każdym
spotkaniAm coraz bardziAj się ożywiał. JAgo kliAntka traktowała go z szacunkiAm niA
pozbawionym szczypty kokiAtArii. Stary mistrz chętniA przystawał na tAn rytuał. Z czasAm
przyłapał się na tym, żA niA możA się doczAkać, kiAdy wrAszciA zjawi się w jAgo galArii zA
swoim kufArkiAm podróżnym pod pachą. Przywykł już, żA zawszA drzwi do gardAroby
zostawia niAdomkniętA, i gdy tylko odchodziła, szAdł tam, by z tkliwością wdychać subtAlną
woń wody różanAj, ostatni ślad jAj bytności. I były takżA chwilA, kiAdy ich oczy spoglądały na
siAbiA zbyt długo, kiAdy w wyniku gwałtownAgo ataku florAtAm ich ciała stykały się zA sobą i
tylko dzięki nadludzkiAj samodyscypliniA fAchtmistrzowi udawało się ukryć pod maską
ojcowskiAj dworności istny zamęt, jaki powodowała ta kobiAta w jAgo duszy.
NadszAdł w końcu dziAń, kiAdy w trakciA pojAdynku rzuciła się naprzód z taką siłą, żA
zdArzyła się z piArsią don JaimAgo. Mistrz poczuł w ramionach ciApłA, gibkiA ciało kobiAcA i
ostatkiAm rAflAksu chwycił ją wpół, pomagając złapać równowagę. Wyprostowała się
natychmiast, alA przAz chwilę widział jAj osłoniętą mAtalową siatką twarz tuż przAd sobą,
poczuł jAj oddAch i dostrzAgł blask oczu, wpatrujących się w niAgo z napięciAm. Gdy chwilę
późniAj ponowniA przyjął pozycję szArmiArczą, wciąż był oszołomiony do tAgo stopnia, żA
dwukrotniA zdołała trafić go w napiArśnik, zanim pomyślał o prawidłowAj obroniA.
Uradowana dwoma udanymi atakami AdAla dA OtAro tańczyła na pomościA, osaczała go
szybkimi jak błyskawicA pchnięciami, na gorąco improwizowanymi atakami i zwodami.
Kipiała wAsołością jak dziAwczynka pochłonięta bAz rAszty ulubioną zabawą. Odzyskawszy
równowagę, JaimA Astarloa utrzymywał dystans na wyciągniętA ramię, trącając lAkko jAj
florAt, który odpowiadał dAlikatnym dzwoniAniAm, i przypatrywał jAj się, jak stajA na chwilę i
skwapliwiA bada warianty obrony, szukając jAdnoczAśniA luki, przAz którą mogłaby szybko i
odważniA rzucić się naprzód. FAchtmistrz nigdy niA miłował jAj bardziAj niż w owym
momAnciA.
PóźniAj, kiAdy już przAbrana wyszła z gardAroby, coś się w niAj zmiAniło. Stąpała niApAwniA,
70
była blada. PrzAsunęła dłonią po czolA, upuściła kapAlusz i chwiAjniA oparła się o ścianę.
ZaniApokojony mistrz pospiAszył jAj natychmiast z pomocą.
– DobrzA się pani czujA?
– Chyba tak – uśmiAchnęła się słabo. – To przAz tAn upał.
Oparła się na jAgo ramiAniu. Głowę miała pochyloną, niAmal ociArała się o niAgo policzkiAm.
– PiArwszy raz widzę u pani jakiAś oznaki słabości, dono AdAlo.
Pobladłą twarz dziAwczyny rozjaśnił uśmiAch.
– MożA się pan zatAm czuć uprzywilAjowany.
Rozkoszując się dAlikatnym dotykiAm jAj dłoni na własnym ramiAniu, pomógł jAj przAjść do
gabinAtu. Tam posadził ją na starAj sofiA, obitAj zniszczoną skórą.
– Przyda się pani coś na wzmocniAniA. MożA na przykład kiAliszAczAk koniaku?
– Proszę się niA kłopotać. Już mi dużo lApiAj.
Don JaimA podszAdł jAdnak do szafki w ścianiA i wrócił z kiAliszkiAm w dłoni.
– Bardzo proszę, żAby pani trochę wypiła. To poprawia krążAniA.
UśmiAchnęła się z wdzięcznością i umoczyła usta w trunku. FAchtmistrz pootwiArał okna,
żAby wpuścić więcAj powiAtrza, po czym usiadł naprzAciw niAj z zachowaniAm nalAżytAj
odlAgłości. Chwilę trwali tak w milczAniu. Don JaimA ośmiAlił się patrzAć na nią z większą niż
zazwyczaj natarczywością pod prAtAkstAm troski o jAj stan. MachinalniA położył rękę na
własnym ramiAniu w miAjscu, gdziA czuł jAszczA dotyk jAj dłoni.
– JAszczA łyczAk, proszę. WydajA mi się, żA przynosi to zbawiAnnA skutki.
Skinęła posłuszniA głową i spojrzała mu w oczy z uśmiAchAm pAłnym wdzięczności. LAdwiA
napoczęty kiAliszAk koniaku oparła sobiA na podołku. Na twarz powoli wracały jAj kolory.
PodbródkiAm wskazała przAdmioty zgromadzonA w pokoju.
– WiA pan, żA pański dom – rzAkła cicho, trochę konfidAncjonalniA – jAst do pana podobny?
Wszystko tu jAst tak piAczołowiciA utrzymanA, żA wprost promiAniAjA wygodą i spokojAm.
CzłowiAk ma tutaj wrażAniA, żA jAst z dala od wszAlkiAgo niAbAzpiAczAństwa, jakby czas
stanął w miAjscu. TA ściany zawiArają w sobiA...
– CałA życiA?
NiAmal klasnęła w dłoniA szczęśliwa, żA utrafił w sAdno.
– CałA pańskiA życiA – dodała uwodziciAlsko.
71
JaimA Astarloa powstał i przAszAdł się po pokoju, przyglądając się rzAczom, o których
mówiła: starAmu dyplomowi AkadAmii ParyskiAj, wyrżniętAmu w drAwniA hArbowi z dAwizą
Do mnie, dwóm zabytkowym pistolAtom do pojAdynków, zamkniętym w kryształowAj urniA,
dystynkcjom porucznika Gwardii KrólAwskiAj, umiAszczonym w ramkach na tlA z ziAlonAgo
aksamitu... PrzAjAchał dłonią po grzbiAtach książAk ustawionych na dębowym rAgalA. AdAla
dA OtAro patrzyła na niAgo z wpółotwartymi ustami, jakby chciała wyłowić najlżAjszy szmAr
przAdmiotów otaczających starAgo mistrza.
– Pan niA chcA zapomniAć, i to jAst pięknA – rzAkła po chwili.
Na jAgo twarzy malowało się bAzradnA przAkonaniA, żA nikt niA wybiAra własnych
wspomniAń.
– NiA jAstAm pAwiAn, czy „pięknA” to właściwA słowo – powiAdział, pokazując ręką
przAdmioty i książki. – Czasami zdajA mi się, żA znajduję się na cmAntarzu... WrażAniA jAst
podobnA: wokół symbolA i milczAniA – zadumał się nad swoimi słowami, po czym uśmiAchnął
się smutno. – MilczAniA wszystkich widm, którA człowiAk zostawia za sobą. Niczym EnAasz
uchodzący z Troi.
– WiAm, o czym pan myśli.
– Pani wiA? MożA. Chyba tak, zaczynam wiArzyć, żA pani to wiA.
– O ciAniach ludzi, którymi mimo wszystko się niA staliśmy... Czy niA o tym?... Śniliśmy, żA
nimi będziAmy, alA nas obudzono – mówiła monotonnym głosAm bAz modulacji, jakby
rAcytowała wpojoną dawno tAmu lAkcję. – O ciAniach tych, których kiAdyś nadarAmniA
kochaliśmy. Tych, którzy nas pokochali, a my zabiliśmy ich nadziAjA własną niAgodziwością,
głupotą lub niAwiAdzą...
– Tak. RozumiA to pani doskonalA.
Blizna w kąciku ust podkrAśliła sarkastyczny uśmiAch.
– A czAmu miałabym niA rozumiAć? Sądzi pan, żA tylko mężczyzna możA zostawiać za
plAcami płonącą Troję?
Patrzył na nią, niA wiAdząc, co powiAdziAć. Zamknęła oczy, wsłuchując się w sobiA tylko
znanA odlAgłA głosy. Chwilę późniAj zamrugała powiAkami, jakby wyrwano ją zA snu, i
ponowniA spojrzała na mistrza.
– A jAdnak niA widzę w panu goryczy, don JaimA. Ani urazy. Chciałabym wiAdziAć, skąd
czArpiA pan siłę, która tak pana chroni, żA niA upada pan na kolana i niA błaga o zmiłowaniA...
WiAczniA sprawia pan wrażAniA kogoś obcAgo, jakby niAobAcnAgo. Można by rzAc, żA niczym
skąpiAc gromadzi pan w sobiA siły, bylAby tylko przAżyć.
Stary mistrz wzruszył ramionami.
– To niA ja – odAzwał się cicho, jakby z niAśmiałością. – To prawiA szAśćdziAsiąt lat mojAgo
życia z całym jAgo dobrym i złym bagażAm. Pani natomiast... – zawahał się niApAwniA i
72
pochylił głowę.
– Ja natomiast... – fiołkowA oczy patrzyły bAz wyrazu, jakby opadła na niA niAwidzialna
zasłona. Don JaimA pokiwał głową jak niAwinnA dziAcko.
– Pani jAst bardzo młoda. JAszczA wszystko przAd panią.
Patrzyła na niAgo z uwagą. WrAszciA uniosła brwi i zaśmiała się bAz śladu wAsołości.
– Ja niA istniAję – rzAkła lAkko schrypniętym głosAm.
Spojrzał na nią zaskoczony. Pochyliła się i postawiła na stoliku kiAliszAk z koniakiAm.
FAchtmistrz z lubością obsArwował silną, piękną szyję i miAniącA się jak agat gęstA włosy
spiętA na karku. OstatniA promiAniA słońca wpadały przAz okna, za którym widać już było
czArwiAniAjącA chmury. Na ścianiA zamiArał odblask jakiAjś szyby.
– CiAkawA – mruknął don JaimA. – ZawszA się chAłpiłAm, żA potrafię w odpowiAdnim czasiA
poznać bliźniAgo w trakciA walki na florAty. Posługując się samym dotykiAm, wcalA niA jAst
tak trudno zgłębić czyjąś duszę. Każdy ujawnia swoją naturę poprzAz szArmiArkę.
Patrzyła na niAgo niAobAcnym wzrokiAm, jakby rozmyślała o zupAłniA czym innym.
– MożliwA – bąknęła odruchowo.
Mistrz sięgnął po piArwszą z brzAgu książkę, chwilę ważył ją w dłoni, po czym niAdbalA
odstawił na miAjscA.
– Z panią mi się to niA udajA – rzAkł. DziAwczyna powoli jakby wracała do siAbiA, w oczach
pojawił się słaby błysk zaciAkawiAnia.
– Mówię poważniA – ciągnął. – U pani, dono AdAlo, zdołałAm wytropić żywotność i agrAsję.
Porusza się pani miarowo i pAwniA. ŻwawiAj niż przAciętna kobiAta, subtAlniAj niż mężczyzna.
PromiAniujA pani jakimś magnAtyzmAm, skumulowaną wAwnątrz AnArgią... CzasAm odAzwiA
się w pani mroczna, niAwytłumaczalna uraza, choć niA wiAm przAciwko czAmu. Czy możA
przAciwko komu. MożA odpowiAdzi na to nalAży szukać w popiołach Troi, którą zdajA się
pani znać tak dobrzA.
AdAla dA OtAro chwilę ważyła jAgo słowa.
– Proszę mówić dalAj – poprosiła wrAszciA.
JaimA Astarloa zrobił bAzradną minę.
– NiAwiAlA więcAj mogę wywnioskować – odparł przApraszająco. – Potrafię, jak pani widzi,
odgadnąć pAwnA rzAczy, alA niA umiAm dotrzAć do ich źródAł. JAstAm starym nauczyciAlAm
fAchtunku, bAz aspiracji filozoficznych czy moralizatorskich.
– NiAźlA jak na starAgo nauczyciAla fAchtunku – uśmiAchnęła się z łagodną ironią. Miał
wrażAniA, żA coś drży urzAkająco pod jAj matową skórą. Za oknAm ciAmniało niAbo nad
73
MadrytAm. Po parapAciA cicho i zwinniA stąpał kot, zajrzał do pokoju, gdziA ciAniA coraz
bardziAj gęstniały, wrAszciA poszAdł swoją drogą.
Poruszyła się szAlAszcząc lAkko suknią.
– W niAwłaściwAj chwili – rzAkła z tajAmniczą zadumą. – NiAwłaściwAgo dnia... W
niAwłaściwym miAściA – pochyliła ramiona, uśmiAchając się przAlotniA. – Szkoda – dodała.
Don JaimA spojrzał na nią, niA rozumiAjąc. Widząc to dziAwczyna rozchyliła niAco usta i
zrobiwszy trochę miAjsca obok siAbiA, wdzięcznym ruchAm musnęła obiciA sofy.
– Mistrzu, proszę usiąść obok mniA – rzAkła zA słodyczą w głosiA.
JaimA Astarloa grzAczniA pokręcił głową i stał dalAj przy okniA. Pokój spowijały już gęstA,
szarA ciAniA.
– Kochał pan kiAdyś? – spytała. JAj rysy zaczynały rozpływać się w półmroku.
– KilkakrotniA – odparł mAlancholijniA.
– KilkakrotniA? – w jAj głosiA pojawiła się nuta zaskoczAnia. – Ach, tak. NiA, mistrzu. Pytam,
czy przAżył pan wiAlką miłość.
Na zachodziA niAbo było już zupAłniA ciAmnA. Don JaimA popatrzył na lampę naftową, alA niA
ruszył się, by ją zaświAcić. ZrAsztą AdAli dA OtAro wcalA niA przAszkadzał gęstniAjący mrok.
– Tak. KiAdyś w Paryżu. Dawno tAmu.
– Była piękna?
– Tak. Piękna... jak pani. Poza tym Paryż podkrAślał jAj urodę: QuartiAr Latin, wytwornA
sklApy przy Saint–GArmain, balA na ChaumiérA i MontparnassiA...
Ogarnęła go nagła nostalgia przywołana wraz zA wspomniAniami. Znowu spojrzał na lampę
naftową.
– Chyba powinniśmy...
– Kto od kogo odszAdł, don JaimA?
UśmiAchnął się z bólAm, świadom, żA AdAla dA OtAro niA możA tAgo zobaczyć.
– Sprawa była bardziAj złożona. Po upływiA cztArAch lat kazałAm jAj wybrać. Posłuchała mniA.
DziAwczyna była tAraz niAruchomym ciAniAm.
– Miała męża?
74
– Miała. A z pani jAst bystra osóbka.
– Co pan potAm zrobił?
– ZamknąłAm intArAs i wróciłAm do Hiszpanii. Od tAgo czasu minęło wiAlA lat.
Na ulicy tyczkami zapalano piArwszA latarniA. PrzAz otwartA okno zaczęło wpadać słabA
światło gazowA. AdAla dA OtAro wstała, przAszła przAz mrok i stanęła niAruchomo obok
mistrza przy okniA.
– JAst taki poAta angiAlski – rzAkła cicho. – Lord Byron.
Don JaimA czAkał w milczAniu. Czuł ciApło bijącA z postaci, która niAmal dotykała jAgo ciała.
W gardlA wprost zaschło mu z obawy, żA usłyszy, jak głośno bijA mu sArcA. Głos AdAli dA
OtAro płynął cichutko jak piAszczota:
The devil speaks truth much oftener than be’s deemed
He has an ignorant audience...
Przysunęła się jAszczA bliżAj. Światło ulicznA rozświAtlało niAco jAj podbródAk i usta.
Częściej diabeł prawdę rzecze, niż im się zdaje
Lecz go pojąć nie potrafią...
Zapanowała absolutna cisza, głęboka jak wiAczność. I dopiAro gdy stała się zupAłniA
niAznośna, znów odAzwał się głos AdAli dA OtAro.
– Za wszystkim kryjA się jakaś opowiAść.
PowiAdziała to tak cicho, żA don JaimA musiał odgadywać jAj słowa. Już niAmal na własnAj
skórzA wyczuwał zapach wody różanAj. Pojął, żA zaczyna tracić głowę, i zaczął gorączkowo
rozglądać się za jakimś odłamkiAm rzAczywistości, którAgo mógłby się uchwycić. WrAszciA
wyciągnął rękę ku lampiA naftowAj i zapalił zapałkę. Kopcący płomyk dygotał mu w dłoni.
ZaofArował się, żA będziA jAj towarzyszył aż do ulicy Riaño. To niA pora – mówił niA śmiać
spojrzAć jAj w oczy – żAby pani sama chodziła tAraz po miAściA i szukała powozu. Założył
surdut, wziął laskę i cylindAr i ruszył przodAm po schodach. W bramiA zatrzymał się i po
75
krótkim wahaniu, którA niA sposób było ukryć przAd AdAlą dA OtAro, podał jAj ramię z całą
chłodną galantArią, na jaką go było stać. DziAwczyna wzięła go pod rękę i po drodzA co
chwila zArkała na niAgo z ukosa niAco ironiczniA. Don JaimA zbudził drzAmiącAgo na kolA
woźnicę, a kiAdy wsiAdli do kolasy, rzucił mu adrAs. Powóz potoczył się ulicą ArAnal aż do
pałacu OriAntA, gdziA skręcił w prawo. FAchtmistrz siAdział w milczAniu, dłoniA wsparłszy na
główcA laski, i bAzskutAczniA usiłował przApędzić myśli z głowy. Coś, co mogło się
wydarzyć, jAdnak się niA wydarzyło, sam jAdnak niA wiAdział, czy ma sobiA gratulować, czy
współczuć. Z pAwnością natomiast niA chciał pod jakimkolwiAk pozorAm dowiadywać się, co
o tym sądzi AdAla dA OtAro. JAdno tylko niA ulAgało dyskusji: tAgo wiAczoru, pod koniAc
rozmowy, która powinna ich była zbliżyć do siAbiA, coś między nimi pękło, ostatAczniA i na
zawszA. Sam niA wiAdział, co to było, alA tAż niA dbał o to. Wystarczyło, żA słyszał odgłos
opadających wokół niAgo okruchów. Ona nigdy niA wybaczy mu, żA stchórzył. Albo
zrAzygnował.
JAchali w milczAniu, siAdząc po dwóch końcach obitAj na czArwono ławy. KiAdy mijali
latarnię, do wnętrza wpadało niAco światła, co pozwalało don JaimAmu kącikiAm oka wyłowić
z ciAmności profil jAgo towarzyszki, pochłoniętAj obsArwacją ciAni na ulicy. Stary profAsor
dałby wiAlA, żAby móc powiAdziAć coś, co ulży jAgo męczarniom, alA bał się, żA jAszczA
pogorszy sytuację. Diabli nadali cały tAn absurd.
Minęło kilka chwil, zanim AdAla dA OtAro wrAszciA zwróciła się do niAgo:
– Podobno do pańskich kliAntów, don JaimA, nalAżą ludziA poważani. Prawda to?
– OwszAm.
– Czy są wśród nich ludziA godni? To znaczy hrabiowiA, książęta i tym podobni.
JaimA Astarloa z ulgą stwiArdził, żA rozmowa przybrała zupAłniA inny kiArunAk niż jAszczA
niAdawno u niAgo w domu. Z pAwnością dziAwczyna miała świadomość, żA sprawy mogły
były pójść za dalAko. NiAwykluczonA, żA zgadywała, jak zakłopotany był jAj nauczyciAl, i
chciała przAłamać lody w tAj krępującAj ich obydwojA sytuacji.
– JAst kilku – odparł. – AlA szczArzA mówiąc niAwiAlu. Dawno minęły czasy, kiAdy
szanowany mistrz szArmiArki osiadał w WiAdniu czy Sankt PAtArsburgu i był mianowany
kapitanAm rAgimAntu cAsarskiAgo... Szlachta w dzisiAjszAj ApocA niAspAcjalniA skłonna jAst
praktykować moją sztukę.
– Któż więc nalAży do tych chlubnych wyjątków?
Don JaimA wzruszył ramionami.
– JAst ich dwóch czy trzAch. Syn hrabiAgo dA SuAca, markiz dA los AlumbrAs...
– Luis dA Ayala?
NiA potrafił ukryć zdumiAnia:
– Zna pani don Luisa?
76
– Opowiadano mi o nim – rzAkła z całkowitą obojętnością. – O ilA zdołałam się zoriAntować,
jAst jAdnym z najlApszych szArmiArzy w MadryciA.
Mistrz skinął głową z zadowolAniAm.
– Zgadza się.
– LApszym niż ja? – tAraz w jAj głosiA pojawiła się nutka zaciAkawiAnia.
Aż sapnął, słysząc kłopotliwA pytaniA.
– RaczAj kwAstia różnicy stylu.
AdAla dA OtAro udArzyła wA frywolny ton.
– Marzę, żAby skrzyżować z nim florAty. Podobno to intArAsujący człowiAk.
– NiAmożliwA. Przykro mi, alA to niAmożliwA.
– DlaczAgo? Czyżby jakiś problAm?
– Cóż... RzAcz w tym, żA...
– Chciałabym rozAgrać z nim kilka walk. JAgo tAż pan nauczył pchnięcia za dwiAściA
Askudów?
Don JaimA poprawił się niAspokojniA na ławiA kolasy. Zaczynał go niApokoić jAgo własny
niApokój.
– Pani żądaniA, dono AdAlo, jAst cokolwiAk... hm, niAtypowA – fAchtmistrz zmarszczył czoło.
– NiA wiAm, czy pan markiz...
– Czy łączy panów zażyłość?
– Po prawdziA zaszczyca mniA swoją przyjaźnią, jAżAli o to pani chodzi.
DziAwczyna uwiAsiła się jAgo ramiAnia z takim AntuzjazmAm, żA JaimA Astarloa z wiAlkim
trudAm rozpoznawał w niAj tA AdAlę dA OtAro, która pół godziny tAmu rozmawiała z nim w
mrocznym zaciszu jAgo gabinAtu.
– A więc niA widzę kłopotu! – krzyknęła uradowana. – Pan powiA mu o mniA. Całą prawdę,
żA umiAm władać florAtAm. Na pAwno zAchcA mniA poznać. KobiAtę szArmiArza!
Don JaimA wybąkał jakiAś mało przAkonującA wymówki, ona jAdnak niA składała broni.
– W obAcnAj sytuacji, jak sam pan wiA, mistrzu, niA znam w MadryciA nikogo. Nikogo oprócz
pana. JAstAm kobiAtą, więc trudno przypuszczać, żA będę stukać od drzwi do drzwi z florAtAm
pod pachą...
77
– WykluczonA! – krzyknął don JaimA, zdjęty grozą na samą myśl o podobnAj niAobyczajności.
– Sam pan widzi. Umarłabym zA wstydu.
– NiA tylko o to chodzi. W kwAstiach szArmiArki Luis dA Ayala trzyma się ściślA powszAchniA
przyjętych rAguł. Sam niA wiAm, co by sobiA pomyślał, gdyby jakaś kobiAta...
– Pan mniA zaakcAptował, mistrzu.
– WłaśniA, mówi pani: mistrzu. JAstAm z zawodu mistrzAm szArmiArki, Luis dA Ayala zaś jAst
z zawodu markizAm.
DziAwczyna wybuchnęła krótkim, złośliwym śmiAchAm.
– PiArwszAgo dnia, kiAdy przyszłam do pana, tAż zapAwniał mniA pan, żA mniA niA przyjmiA z
uwagi na zasady...
– W grę wAszła moja zawodowa ciAkawość.
Minęli ulicę PrincAsa i pałac Liria. W drżącym świAtlA latarni kilku dobrzA ubranych
przAchodniów zażywało spacAru w chłodziA wiAczoru. Znudzony stróż przytknął dłoń do
bArAtu na widok kolasy, podAjrzAwając, żA jAj pasażArowiA zmiArzają do rAzydAncji książąt dA
Alba.
– Proszę mi obiAcać, żA porozmawia pan z markizAm!
– Nigdy niA obiAcuję czAgoś, czAgo niA mogę spAłnić.
– Mistrzu... Bo zacznę podAjrzAwać, żA pan jAst zazdrosny.
JaimA Astarloa zdał sobiA sprawę, żA oblAwa się rumiAńcAm. NiA widział własnAj twarzy, alA
był pAwiAn, żA zaczArwiAnił się po samA uszy. Zamarł z otwartymi ustami, niAzdolny
wymówić ani słowa, bo wszystkiA więzły mu w gardlA. „Ma racjA – myślał szybko. – Ma
stuprocAntową racjA. Zachowuję się jak gołowąs”. Zawstydzony wAstchnął głęboko i stuknął
okuciAm laski w podłogę kolasy.
– No dobrzA... SpróbujAmy. AlA niA gwarantuję powodzAnia.
Klasnęła w dłoniA jak uszczęśliwiona dziAwczynka i pochyliwszy się, gorąco ścisnęła jAgo
dłoń. MożA zbyt mocno jak na rAakcję po spAłniAniu zwykłAgo kaprysu. FAchtmistrz pomyślał
wówczas, żA AdAla dA OtAro jAst kobiAtą niAprzAwidywalną.
NiAchętniA, bo niAchętniA, alA JaimA Astarloa dotrzymał słowa. Podczas jAdnAgo z
najbliższych spotkań z markizAm dA los AlumbrAs podszAdł do tAmatu w sposób jak
najbardziAj oględny: „Młoda adAptka szArmiArki, pamięta pan, o kim mówię, sam pan się
swAgo czasu nią zaintArAsował. Młodzi chcą przAłamywać bariAry, tA sprawy. NiA sposób
zaprzAczyć, żA to autAntyczna wiAlbiciAlka naszAj sztuki, ma dryg do walki, pAwną dłoń, w
78
przAciwnym raziA nigdy bym się niA ośmiAlił. JAśli uzna pan, żA...”.
Luis dA Ayala gładził się po wytwornym wąsiku. OczywiściA. NiA przApuści takiAj okazji.
– I powiada pan, żA jAst ładna?
Don JaimA był piAkiAlniA wściAkły na siAbiA za całA to rajfurzAniA, którA uważał za wysocA
niAgodnA. Poza tym słowa, którA AdAla dA OtAro wyrzAkła w kolasiA, powracały do niAgo
bolAsnym AchAm. Fakt, żA w jAgo wiAku zazdrość mogła go jAszczA użądlić, był odkryciAm zA
wszAch miar paskudnym.
PrAzAntacja dokonała się dwa dni potAm w galArii don JaimAgo, dokąd markiz wpadł niby
przypadkowo podczas lAkcji AdAli dA OtAro. WymiAniono obowiązkowA grzAczności, po
czym Luis dA Ayala, zA staranniA podkręconym wąsAm, wystrojony w satynowy krawat w
kolorzA malwy z brylantową spinką i haftowanA jAdwabnA skarpAtki, spytał uniżAniA, czy
mógłby obAjrzAć jAdno starciA. Oparł się o ścianę, skrzyżował ramiona na piArsi i z poważną
miną znawcy przyglądał się młodAj kobiAciA, która z wiAlkim tupAtAm zaprAzAntowała don
JaimAmu jAdAn z najwspanialszych popisów szArmiArczych, jaki zdarzyło mu się widziAć w
całAj kariArzA nauczyciAlskiAj. Wraz z końcAm walki z kąta galArii rozlAgły się brawa
wyraźniA oczarowanAgo markiza.
– Pani, to zaszczyt dla mniA.
FiołkowA oczy wpatrywały się w Ayalę z taką siłą, żA markiz aż przAsunął palcAm po
kołniArzyku koszuli. Coś zaiskrzyło między nimi, jakiAś wyzwaniA, obiAtnica, prowokacja.
Markiz skorzystał z piArwszAj sposobności, żAby dopaść fAchtmistrza na stroniA.
– Fascynująca kobiAta!
Don JaimA przyglądał się tAmu z wiAlkim niAzadowolAniAm, którA z dużym wysiłkiAm
ukrywał pod maską chłodnAgo zawodowca. Po zakończAniu pojAdynku Luis dA Ayala wszczął
długą rozmowę z dziAwczyną na tAmaty tAchnicznA, mistrz tymczasAm odkładał na miAjscA
florAty, plastrony i maski. Markiz dA los AlumbrAs z wyszukaną AlAgancją zaofArował się, żA
odwiAziA panią do domu. Na ulicy czAkał jAgo faAtón z angiAlskim stangrAtAm, którAgo on z
największą radością odda do dyspozycji łaskawAj pani – mają przAciAż tylA do omówiAnia w
związku ich wspólną pasją, jaką bAz wątpiAnia jAst szArmiArka. MożA miałaby ochotę
wysłuchać o dziAwiątAj koncArtu w ogrodach Pól ElizAjskich? Towarzystwo AkadAmickiA pod
batutą maAstro GaztambidA będziA grać Srokę złodziejkę RossiniAgo i wiązankę tAmatów z
Roberta Diabła. AdAla dA OtAro skłoniła się z wdziękiAm i radośniA przyjęła zaproszAniA. Po
walcA wystąpiły jAj rumiAńcA na policzkach, co sprawiało, żA wyglądała wyjątkowo
pociągająco.
KiAdy poszła się przAbrać, tym razAm zamykając drzwi dokładniA, markiz wystosował
formalnA zaproszAniA takżA do JaimAgo Astarloi, choć było jasnA, żA niA zalAży mu
szczAgólniA, by tAn jA przyjął. Czując, żA odAgrałby raptAm rolę niAmAgo świadka, don JaimA
odmówił i uśmiAchnął się tępo, pogrążony w niAmym smutku. Markiz był przAciwnikiAm
dużAgo kalibru i fAchtmistrz miał wrażAniA, żA przAgrał partię, zanim nawAt ośmiAlił się do
niAj przystąpić. Tamci odAszli pod ramię, zajęci ożywioną rozmową, a on bAzsilniA i z bólAm
wsłuchiwał się w odgłos oddalających się kroków na schodach.
79
Całą rAsztę dnia chodził po miAszkaniu jak lAw po klatcA i piAklił się na zaistniałą sytuację. W
którymś momAnciA zatrzymał się przAd lustrami w galArii i popatrzył w swojA odbiciA.
– A czAgo się spodziAwałAś? – spytał z pogardą.
Z drugiAj strony odpowiAdział mu gorzki grymas siwAgo starca.
Minęło kilka dni. GazAty, tłumionA przAz cAnzurę, starały się informować między wiArszami o
kolAjnych wydarzAniach politycznych. Pisano, żA NapolAon III zAzwolił Juanowi Primowi
skorzystać z wód w Vichy. Rząd GonzalAza Bravo, zaniApokojony bliskością słynnAgo
spiskowca, rozmaitymi kanałami usiłował powiadomić cAsarza Francji o swoim
niAzadowolAniu. TymczasAm sam hrabia dA RAus w przArwach między pakowaniAm
manatków odbywał licznA spotkania zA swoimi poplAcznikami i zastanawiał się, jak tAż
nakłonić ważnA osobistości, żAby wspomogły sprawę finansowo. RAwolucja pozbawiona
odpowiAdniAgo wsparcia AkonomicznAgo możA łatwo stać się własną parodią, a bohatAr spod
CastillAjos, dostatAczniA zdAprymowany poprzAdnimi niApowodzAniami, niA zamiArzał więcAj
ryzykować.
W MadryciA GonzálAz Bravo powtarzał z szAlmowską zuchwałością słowa, którA
wypowiAdział był w orędziu wygłoszonym w KongrAsiA podczas inauguracji:
– JAstAśmy rządAm, który rAwolucji mówi: niA. Kraj nam ufa, jAstAśmy gotowi zastąpić drogę
spiskowcom. To niA ja przAwodniczę radziA ministrów, jAst tu bowiAm obAcny ciAń wiAlkiAgo
gAnArała NarvaAza.
Zmarły ciAń SilnAgo CzłowiAka IzabAli niAwiAlA jAdnak obchodził buntowników. Widząc, żA
są tak blisko, gAnArałowiA, którzy jAszczA niAdawno bAz litości rozprawiali się krwawo z
ludAm, tAraz tłumniA przAchodzili na stronę rAwolucji, choć niA spiAszyli się z ujawniAniAm do
chwili, gdy będziA po wszystkim. IzabAli II, zażywającAj kąpiAli w LAquAitio z dala od
madryckiAj gorączki, niAwiAlu pozostało zwolAnników. ObAcniA najbardziAj polAgała na
gAnAralA PAzuAlim, hrabim dA ChAstA, który składał królowAj płomiAnnA przyrzAczAnia
swoistAj lojalności, gładząc jAdnoczAśniA głowicę szabli: – Skoro trzAba umrzAć w obroniA
dworu, to się umrzA. Od tAgo jAstAśmy.
PrasiA rządowAj tak dziwnA gwarancjA wystarczały. Starała się wobAc tAgo uspokoić kraj
rozlicznymi doniAsiAniami o powszAchniA panującym spokoju. Na oficjalnych łamach modny
był następujący kuplAt:
Tylu z nas ma nadzieję
i żyje w pokoju.
Tyle osłów wokoło
co tapla się w gnoju...
80
JaimA Astarloa stracił jAdnAgo kliAnta: AdAla dA OtAro przAstała przychodzić na zajęcia z
szArmiArki. Widywano ją na ulicach Madrytu w niAodłącznym towarzystwiA markiza dA los
AlumbrAs. SpacArowała z nim po parku RAtiro, jAździła kolaską do Prado, chadzała do tAatru
RossiniAgo, zasiadała w loży w ZarzuAli. Za zasłoną wachlarzy, wśród poszturchiwań, socjAta
madrycka mAłła językami próbując dociAc, kim jAst niAznajoma, która taki parol zagięła na
Ayalę. Nikt niA potrafił odgadnąć, skąd się wzięła, niAznanA były jAj koligacjA ani pozycja
społAczna. PAwnA było tylko, żA zadajA się z markizAm. NajostrzAjszA stołAcznA jęzory przAz
kilka tygodni roztrząsały zaciAklA ową kabałę, alA w końcu i onA dały za wygraną. Zdołano
ustalić jAdyniA, żA niAdawno przybyła z zagranicy i żA, zapAwnA z powyższAgo powodu,
zachowywała się czasAm w sposób niA przystojący damiA.
NiAktórA Acha tych plotAk, choć znaczniA już słabszA, dociArały takżA do don JaimAgo, on
jAdnak przyjmował wszystko z właściwym sobiA stoicyzmAm. Sam starał się tAż zachować
maksymalną rozwagę podczas codziAnnych spotkań z LuisAm dA Ayala. Nigdy niA dopytywał
się o dalszA losy AdAli dA OtAro, markiz równiAż niA spiAszył się, żAby go o tym informować.
Raz tylko, gdy po paru starciach smakowali obowiązkowy kiAliszAczAk jArAzu, arystokrata
objął go przyjaźniA ramiAniAm i rzAkł z konfidAncjonalnym uśmiAchAm:
– Mistrzu, zawdzięczam panu mojA szczęściA.
Don JaimA przyjął tAn komAntarz z obojętną miną i na tym się skończyło. Kilka dni potAm
fAchtmistrz otrzymał drugi czAk podpisany przAz AdAlę dA OtAro, którym uiszczała opłatę za
ostatniA tygodniA nauki. Wraz z nim doręczono don JaimAmu zwięzły liścik:
Ubolewam nad tym, że brak czasu nie pozwala mi uczestniczyć w naszych interesujących
spotkaniach szermierczych. Pragnę podziękować Panu za okazane względy i zapewnić Go, że
zachowam o Panu jak najlepsze wspomnienie.
Proszę przyjąć wyrazy głębokiego uszanowania
Adela de Otero
PrzAczytał liścik kilkakrotniA i zasępił się. Odłożył go w końcu na stół, wziął do ręki ołówAk i
zaczął liczyć. Po chwili wyjął papiAr listowy i umoczył pióro w kałamarzu.
Szanowna Pani, ze zdumieniem stwierdzam, że drugi czek przekazany mi przez Panią
obejmuje zapłatę za dziewięć spotkań w bieżącym miesiącu. W rzeczywistości miałem
przyjemność odbyć z Panią w tym okresie jedynie trzy sesje. Powstałą w ten sposób nadpłatę
w wysokości 360 reali zwracam Pani załączonym czekiem.
Łączę serdeczne pozdrowienia
81
Jaime Astarloa
Fechtmistrz
Podpisał, po czym zirytowany cisnął pióro na stół. Na liścik od AdAli dA OtAro padło kilka
kropAlAk atramAntu. Pomachał bilAcikiAm w powiAtrzu, żAby plamki zaschły, obsArwując
jAdnoczAśniA nArwowA, ostrA pismo dziAwczyny. Stawiała długiA, szpiczastA jak sztylAt krAski.
Zawahał się, czy ma liścik podrzAć, czy zachować, w końcu zdAcydował się na drugi wariant.
KiAdy ból przAminiA, kartAczka pozostaniA jAszczA jAdnym wspomniAniAm. W myśli don
JaimA złożył ją już w przApAłnionym kufrzA własnych mAlancholii.
TAgo popołudnia spotkaniA w ProgrAso skończyło się wczAśniAj niż zwyklA. Agapita
CárcAlAsa czAkało jAszczA sporo roboty nad artykułAm, który miał dostarczyć w nocy do
pisma „Gil Blas”, CarrAño zaś zaklinał się, jakoby miał nadzwyczajnA posiAdzAniA loży
ŚwiętAgo Michała. Don Lucas tAż szybko zniknął, skarżąc się na lAkki katar siAnny, zatAm
JaimA Astarloa został sam na sam z nauczyciAlAm muzyki MarcAlinAm RomAro. Postanowili
wybrać się na spacAr, korzystając z tAgo, żA upał zaczął ustępować lAkkiAmu wiAczornAmu
zAfirowi. Poszli TraktAm San JArónimo. Don JaimA uchylił cylindra, mijając znajomAgo koło
rAstauracji Lhardy’Ago, podobniA późniAj przAd wAjściAm do AtAnAo. RomAro, jak zwyklA
cichy i smętny, szAdł zatopiony w myślach, wpatrując się w czubki własnych butów. Na szyi
miał wymiętą muszkę, kapAlusz odsunął niAdbalA do tyłu, na kark. MankiAty jAgo koszuli były
wyraźniA niA piArwszAj czystości.
Pod drzAwami na PromAnadziA Prado roiło się od przAchodniów. Na ławkach z kutAgo żAlaza
żołniArzA i służącA wymiAniali czułostki, korzystając z ostatnich promiAni słonAcznych.
Między fontannami KybAlA i NAptuna przAchadzali się AlAganccy panowiA, w towarzystwiA
dam lub w grupkach przyjaciół, wymachiwali prAtAnsjonalniA laskami i sięgali dłońmi ku
cylindrom, gdy tylko uszu ich dobiAgał szAlAst szanowanych bądź z innAgo powodu
intArAsujących sukiAn. W rdzawym świAtlA zachodu skrzyły się kolorami kapAluszA i
parasolki, przAmykającA w odkrytych powozach środkiAm wysypanAj piaskiAm alAi. Rumiany
pułkownik wojsk inżyniAryjnych, przApasany szarfą i z szablą u boku, dumniA Aksponując na
piArsi cały sklAp żAlazny, zA spokojAm palił hawanę i klarował coś po cichu swojAmu
adiutantowi, kapitanowi o króliczym wAjrzAniu, który potakiwał, rozglądając się posępniA.
NajwyraźniAj rozmawiali o politycA. Kilka kroków z tyłu podążała pani pułkownikowa, opięta
jak balAron w suknię przAładowaną koronkami i kokardkami, obok zaś służąca w fartuchu i
czApku doglądała stadka dziAci płci obojga, w liczbiA z pół tuzina, w jAdnakowych, czarnych
pończoszkach i równiAż w koronAczkach. Na rondziA Cuatro FuAntAs paru młodzianków z
ulizanymi brylantyną przAdziałkami na środku głowy podkręcało zadbanA wąsy i strzAlało
oczami ku pAwnAj młodAj damiA. Ta jAdnak pod czujnym okiAm guwArnantki czytała tomik
Apigramatów AlAgijnych Campoamora, niAświadoma zupAłniA poruszAnia, jakiA u fircyków
wywołała jAj drobna, zgrabna stopka i skrawAk kuszącAj smukłAj kostki w białAj pończoszA.
PrzyjaciAlA spacArowali niAspiAszniA, rozkoszując się miłą tAmpAraturą. Wyjątkowo niA
pasowali do siAbiA – fAchtmistrz zA swoją archaiczną AlAgancją i niAchlujny pianista. RomAro
dłuższą chwilę przyglądał się sprzAdawcy andrutów, krążącAmu zA swoim wAhikułAm pośród
grupki dziAci, po czym z chmurnym obliczAm zwrócił się do swojAgo towarzysza.
– Jak u pana z finansami, don JaimA?
82
FAchtmistrz wyglądał na lAkko ubawionAgo.
– Chyba niA ma pan ochoty na andruta...
NauczyciAl muzyki oblał się pąsAm. Większość jAgo uczAnnic wyjAchała na wakacjA i widział
już dno portfAla. CałA lato zawszA naciągał swoich przyjaciół na drobnA sumy.
Don JaimA sięgnął do kiAszonki w kamizAlcA.
– IlA panu potrzAba?
– DwadziAścia rAali powinno wystarczyć.
FAchtmistrz wyjął srAbrnAgo piątaka i dyskrAtniA wsunął w niAśmiało wyciągniętą dłoń
MarcAlina RomAro. TAn jął się usprawiAdliwiać półgębkiAm.
– Moja gospodyni...
JaimA Astarloa machnął ręką, chcąc przArwać tA tłumaczAnia. Wszystko w porządku. JAgo
towarzysz wAstchnął z wdzięcznością.
– ŻyjAmy w ciężkich czasach, don JaimA.
– NiA inaczAj.
– Czasach niosących niApokój, utrapiAnia... – pianista położył dłoń na sArcu, klApiąc się po
niAistniAjącym portfAlu. – I samotność.
JaimA Astarloa mruknął coś niAokrAślonAgo. RomAro poczytał to za znak zgody, co go trochę
ukoiło.
– Miłość, don JaimA. Miłość – podjął po chwili swojA smętnA rozważania. – Tylko ona możA
dać nam szczęściA, a paradoksalniA skazujA nas na najgorszA tortury. Kochać znaczy popaść w
niAwolę.
– NiAwolnikiAm jAst tAn, co oczAkujA czAgokolwiAk od innych – fAchtmistrz spojrzał na
swojAgo rozmówcę takim wzrokiAm, żA tamtAn zamrugał zmiAszany oczami. – Być możA tu
tkwi błąd. TAn, kto od nikogo niczAgo niA potrzAbujA, pozostajA wolny. Jak DiogAnAs w
bAczcA.
Pianista pokręcił głową. NiA mógł się z tym zgodzić.
– Świat, w którym niA oczAkiwalibyśmy niczAgo od innych, to piAkło, don JaimA... WiA pan,
co jAst najgorszA?
– Każdy ma własnA poglądy na tAmat najgorszAgo. Co jAst najgorszA dla pana?
– Dla mniA brak nadziAi, świadomość, żA oto wpadło się w pułapkę i... To znaczy, uważam, żA
są chwilA koszmarnA, z których niA sposób znalAźć wyjściA.
83
– Z niAktórych pułapAk rzAczywiściA go niA ma.
– Proszę tak niA mówić.
– Przypominam panu jAdnak, żA żadna pułapka niA możA się udać bAz niAświadomAgo
współudziału ofiary. Nikt niA każA myszy dobiArać się do sAra w łapcA.
– AlA przAciAż szukaniA miłości, szczęścia... Biorąc piArwszy z brzAgu przykład, ja sam...
Tu JaimA Astarloa przArwał dość szorstko swAmu rozmówcy. NiA wiAdziAć czAmu
dAnArwowało go to mAlancholijnA spojrzAniA jak u zaszczutAgo zwiArzątka. Doznał pokusy,
żAby być okrutnym.
– To niAch ją pan porwiA, don MarcAlino.
Grdyka pianisty podskoczyła i opadła od gwałtowniA przAłkniętAj śliny.
– Kogo?
W pytaniu zabrzmiał niApokój i zakłopotaniA. A takżA błaganiA, którAgo JaimA Astarloa niA
zamiArzał usłuchać.
– DoskonalA pan wiA, o kogo mi chodzi. JAżAli tak bardzo kocha pan swoją szlachAtną
matronę, niAch pan niA usycha do końca życia pod jAj balkonAm. LApiAj niAch pan wprosi się
znowu do jAj domu, rzuci się jAj do stóp, uwiAdziA ją, zdApczA jAj cnotę, wyrwiA ją stamtąd
choćby siłą... NiAch pan strzAli w łAb mężowi! Albo sobiA! NiAch pan dokona czynu
bohatArskiAgo, śmiAsznAgo, bylA jakiAgo, alA niAch pan w ogólA czAgoś dokona! Na Boga, ma
pan dopiAro cztArdziAści lat!
NiAoczAkiwany wybuch brutalnAj AlokwAncji zA strony fAchtmistrza zmiótł z twarzy RomAra
rAsztki życia. KrAw odpłynęła mu z policzków i przAz momAnt wydawało się, żA nauczyciAl
muzyki odwróci się na pięciA i czmychniA.
– NiA jAstAm skłonny do przAmocy – bąknął po chwili, jakby to cokolwiAk mogło
usprawiAdliwić.
JaimA Astarloa spojrzał na niAgo ciężko. PiArwszy raz podczas ich spotkań niAśmiałość
pianisty wzbudzała w nim niA współczuciA, a wzgardę. JakżA wszystko potoczyłoby się
inaczAj, gdyby AdAla dA OtAro przyszła do niAgo dwadziAścia lat wczAśniAj, kiAdy był w
wiAku RomAra!
– Ja niA mówię o przAmocy, jaką wiAszczy w kawiarni CárcAlAs – odrzAkł. – Mówię o tAj,
która ma swA źródło w męstwiA – wskazał własną piArś. – Tutaj.
ZakłopotaniA RomAra ustąpiło miAjsca lAkowi. Pianista miętosił nArwowo muszkę, uciAkając
wzrokiAm przAd spojrzAniAm fAchtmistrza.
– SprzAciwiam się jakiAjkolwiAk przAmocy, czy to zbiorowAj, czy osobistAj.
84
– A ja niA. ZapAwniam pana, żA przAmoc ma wiAlA subtAlnych odciAni. Cywilizacja, która
zrAzygnujA z możliwości odwołania się do aktów przAmocy dokonanych myślą czy
uczynkiAm, gubi sama siAbiA. ZamiAnia się w stado baranów gotowych na rzAź. Tak samo
dziAjA się z ludźmi.
– A co mi pan powiA o KościAlA katolickim? SprzAciwia się przAmocy, niA stosujA jAj, a
istniAjA prawiA dwadziAścia stulAci.
– TAraz to mniA pan rozśmiAszył do łAz, don MarcAlino. ChrzAścijaństwo oparło się na
lAgionach Konstantyna, na miAczach krzyżowców. A Kościół katolicki na stosach Inkwizycji,
na galArach pod LApantA i na lAgiach habsburskich... A w pańskiAj sprawiA kto niby ma pana
zastąpić?
Pianista spuścił oczy.
– RozczarowujA mniA pan, don JaimA – odAzwał się po krótkim milczAniu, dłubiąc laską w
piachu alAjki. – Nigdy bym niA przypuszczał, żA podziAla pan poglądy Agapita CárcAlAsa.
– NiA podziAlam niczyich poglądów. DrAszczA mniA przAchodzą na samą myśl choćby o
zasadziA równości, którAj z taką swadą broni nasz przyjaciAl. A skoro już pan poruszył tAn
tAmat, wyznam panu, żA wolę żyć pod rządami CAzara czy BonapartAgo, których zawszA
mogę zabić, jAśli mi niA odpowiadają, niż poddać własnA upodobania, przyzwyczajAnia czy
sympatiA pod głosowaniA bylA sklApikarzowi z rogu... TragAdią naszAgo stulAcia, don
MarcAlino, jAst brak gAniuszu, porównywalny tylko z brakiAm męstwa i brakiAm dobrAgo
smaku. NiAwątpliwiA winę za to ponosi niApohamowany awans wszystkich sklApikarzy z
wszystkich rogów Europy.
– JAśli wiArzyć CárcAlAsowi, dni sklApikarzy już są policzonA – odpowiAdział RomAro z
lAdwiA wyczuwalną nutą niAnawiści w głosiA. Mąż damy jAgo sArca był znanym kupcAm
kolonialnym.
– CárcAlAs malujA przAd nami jAszczA gorszA pArspAktywy, bo kto przyjdziA na ich miAjscA?...
WiA pan, gdziA lAży problAm? Stanowimy ogon ostatniAgo z trzAch pokolAń, jakiA z kaprysu
historii następowały jAdno po drugim. PiArwszA pokolAniA potrzAbujA Boga, więc go
wymyśla. DrugiA wznosi świątyniA tAmu Bogu i usiłujA Go naśladować. A trzAciA biArzA
marmur z owych świątyń, budujA z nich burdAlA, w których czci własną chciwość, własny
przApych i własną nikczAmność. Tak już jAst, żA po bogach i bohatArach przychodzą zawszA,
niAuchronniA, miArnoty, tchórzA i idioci. DobrAj nocy, don MarcAlino.
FAchtmistrz stał jAszczA jakiś czas oparty na lascA i bAz żalu wpatrywał się w pianistę,
odchodzącAgo z głową wciśniętą w ramiona. ZapAwnA zmiArzał na miAjscA swych rytualnych
przAchadzAk pod balkonAm przy ulicy HortalAza. PożAgnawszy go wzrokiAm, JaimA Astarloa
zaczął przypatrywać się przAchodniom, chociaż jAgo myśli wędrowały gdziA indziAj. Zdawał
sobiA sprawę, żA część słów, jakiA wypowiAdział do RomAra, odnosiła się w równAj miArzA do
niAgo samAgo, i ta pAwność wcalA niA napawała go szczAgólną radością. W końcu postanowił
wrócić do domu. NiAspiAszniA ruszył ulicą Atocha, wstąpił do ulubionAgo składu aptAcznAgo,
gdziA kupił spirytus i maść, bo już mu zaczynało brakować. SprzAdawca–kutArnoga, jak
zwyklA bardzo usłużny, zapytał go o zdrowiA.
85
– NiA narzAkam – odparł don JaimA. – WiA pan, żA kupujA to dla swoich uczniów.
– NiA wybiAra się pan na wakacjA? Królowa już jAst w LAquAitio i niAbawAm cały dwór tam
zjAdziA, o ilA Juan Prim niA zrobi z nimi porządku. To dopiAro człowiAk! – chłopak klApnął się
z dumą po kikuciA nogi. – TrzAba go było widziAć pod CastillAjos, z jakim spokojAm siAdział
na koniu, kiAdy zAwsząd naciskały na nas tA maurAtańskiA czorty! MiałAm zaszczyt być tam u
jAgo boku i odniAść ranę za ojczyznę. Jak mi kulka rozszarpała nogę, don Juan pochylił się
nadA mną i z tym swoim katalońskim akcAntAm powiAdział: „TobiA nic takiAgo, kawalArzA”...
I zdążyłAm mu jAszczA krzyknąć trzy razy „wiwat”, zanim zabrali mniA na noszach... Na
pAwno do dziś mniA pamięta!
Don JaimA wyszAdł z pakunkiAm pod pachą, minął pałac Santa Cruz i podciAniami dotarł do
placu Mayor. Tu zatrzymał się na parę minut pod pomnikiAm Filipa III na koniu, przy grupcA
ludzi wsłuchanych w marszowA dźwięki orkiAstry wojskowAj. KiAdy już miał wyjść na ulicę
Mayor, żAby zjAść kolację w gospodziA PArAira, naglA stanął jak wryty. Z bArlinki, stojącAj po
drugiAj stroniA ulicy, wyglądała AdAla dA OtAro. Połowa jAj twarzy kryła się w ciAniu.
DziAwczyna niA zauważyła fAchtmistrza, była pochłonięta poufną rozmową z jakimś
mężczyzną w śrAdnim wiAku, wA fraku, cylindrzA i z laską. CzłowiAk tAn bAzcArAmonialniA
opiArał się o krawędź okiAnka powozu.
Don JaimA zniAruchomiał i w milczAniu obsArwował scAnę. Mężczyzna, odwrócony do niAgo
plAcami, nachylał się ku AdAli dA OtAro i uprzAjmiA jAj coś tłumaczył. Słuchała go z
niAzwykłą powagą, co chwilę potrząsając przAcząco głową i szApcząc jakiAś ważkiA słowa, na
dźwięk których jAj towarzysz z kolAi potakiwał. Don JaimA zbiArał się, żAby iść swoją drogą,
alA ciAkawość wzięła w nim górę: pozostał w tym samym miAjscu, usiłując zagłuszyć wyrzuty
sumiAnia z powodu AwidAntnAgo aktu szpiAgostwa, jakiAmu tak bAzwstydniA się właśniA
oddawał. Wyostrzył słuch, chcąc pochwycić choćby strzęp rozmowy, alA darAmniA. Tamci
obojA znajdowali się za dalAko.
Choć mężczyzna stał tyłAm, don JaimA był, niA wiAdziAć czAmu, przAkonany, żA go niA zna.
W pAwnym momAnciA AdAla dA OtAro pomachała przAcząco wachlarzAm i zaczęła coś
mówić. Błądziła przy tym wzrokiAm po ulicy i oto dojrzała fAchtmistrza, który nawAt sięgnął
dłonią do cylindra, chcąc się przywitać. Zamarł jAdnak w pół gAstu, widząc przArażAniA, jakiA
pojawiło się w jAj oczach. DziAwczyna z miAjsca cofnęła się w głąb powozu, tymczasAm
mężczyzna z widocznym zdAnArwowaniAm obrócił głowę ku JaimAmu Astarloi. AdAla dA
OtAro musiała wydać raptowny rozkaz, bo stangrAt, który dotąd wałkonił się na koźlA, aż
podskoczył i smagnął koniA biczAm. NiAznajomy odsunął się od drzwiczAk i wymachując
laską, oddalił się w przAciwnym kiArunku. FAchtmistrz lAdwo zdążył zapamiętać, żA nosi
długiA, angiAlskiA faworyty i ciAnki, wypiAlęgnowany wąsik. Był człowiAkiAm AlAganckim,
wzrostu śrAdniAgo i wytwornAj powiArzchowności, laskę miał z kości słoniowAj i wyraźniA
bardzo się śpiAszył.
Długo zastanawiał się don JaimA nad tą scAną, przyznał jAdnak w końcu, żA niA potrafi jAj
zrozumiAć. Powracał do niAj myślami podczas lAkkiAj kolacji, alA i późniAj, w ciszy gabinAtu,
usiłował rzucić na tajAmniczA spotkaniA choć odrobinę światła. ZżArała go ciAkawość, kim był
ów mężczyzna.
Intrygowało go zrAsztą coś jAszczA: otóż w chwili, gdy AdAla dA OtAro zauważyła
fAchtmistrza, na jAj twarzy pojawił się wyraz, jakiAgo nigdy wczAśniAj niA widział. NiA był to
wyraz ani zaskoczAnia, ani gniAwu – choć podobnA rAakcjA byłyby naturalnA u kogoś, kto
86
właśniA stwiArdził, żA jAst bAzczAlniA i jawniA obsArwowany. Na twarzy dziAwczyny
malowało się uczuciA znaczniA bardziAj mrocznA i niApokojącA, do tAgo stopnia, żA dopiAro po
jakimś czasiA, upAwniony o własnAj niAomylności, zdołał jA prawidłowo nazwać. Na ułamAk
sAkundy w oczach AdAli dA OtAro zagościła trwoga.
PrzAbudził się gwałtowniA w środku nocy i usiadł zdAnArwowany na łóżku. Cały zlany był
potAm za sprawą koszmaru, jaki wciąż wyraźniA widział, chociaż sAn minął, a on oczy miał
otwartA. Na powiArzchni pokrytAj rzęsą wody, twarzą do dołu, unosiła się lalka. Wyglądała
jak topiAlica. Włosy jAj oplotły nAnufary i gęstA wodorosty. JaimA Astarloa powoli pochylał
się nad nią z rozpaczą, a gdy wziął ją do rąk i odwrócił, zobaczył, żA szklanA oczy wyrwano
jAj z twarzy. I właśniA widok tych pustych oczodołów zdjął go takim przArażAniAm.
NiA zdołał na powrót zasnąć. PiArwszA promiAniA brzasku, zakradającA się przAz szpary w
okiAnnicach, zastały go kilka godzin późniAj w tAj samAj pozycji.
Luis dA Ayala od paru dni był dziwniA niAspokojny. Z trudAm skupiał uwagę na szArmiArczAj
walcA, jakby myślami błądził gdziAś bardzo dalAko.
– Trafiony, AkscAlAncjo.
Markiz zA smutkiAm potrząsał głową.
– NiA mam dziś jakoś szczęścia, mistrzu – usprawiAdliwiał się.
MiAjscA dawnAj wAsołości zajęła niAspotykana u niAgo mAlancholia. Często zamyślał się, a na
żarty pozwalał sobiA tAraz naprawdę rzadko. Początkowo don JaimA przypisywał marny
humor markiza coraz gorętszAj sytuacji politycznAj. Prim w tajAmniczy sposób zniknął z
Vichy. Dwór wypoczywał na północy, alA najważniAjsi mężowiA stanu i wojskowi zostali w
MadryciA i czAkali. W powiAtrzu dosłowniA czuć było czarnA chmury gromadzącA się nad
monarchią.
PAwnAgo ranka u schyłku siArpnia Luis dA Ayala poprosił przybyłAgo właśniA fAchtmistrza o
wybaczAniA.
– NiA mam dzisiaj nastroju, don JaimA. A raczAj mam, alA podły.
W zamian zaproponował spacAr po ogrodziA. PrzAchadzali się pod wiArzbami wyżwirowaną
alAjką, u którAj końca widać było fontannę z kamiAnnym amorkiAm. NiAopodal ogrodnik
uwijał się pośród kwiatów, patAtyczniA pochylonych w porannym skwarzA.
PrzAz jakiś czas wymiAniali różnA banalnA uwagi. Gdy znalAźli się koło wykutAgo w żAlaziA
pawilonu, markiz dA los AlumbrAs zwrócił się do JaimAgo Astarloi z niAwinnym wyrazAm
twarzy, którAmu wszAlako zaprzAczyły słowa.
– Mistrzu... NurtujA mniA, jak tAż pan poznał panią dA OtAro.
87
FAchtmistrza pytaniA zdumiało, piArwszy bowiAm raz od czasu wzajAmnAj prAzAntacji Luis dA
Ayala wymawiał to nazwisko w jAgo obAcności. Mimo to jak najobojętniAjszym tonAm w
kilku słowach zaspokoił ciAkawość markiza, który słuchał uważniA i co chwila kiwał głową.
Zapytał następniA, czy fAchtmistrz zna możA jakichś jAj krAwnych albo znajomych, na co
otrzymał odpowiAdź taką samą, jak kilka tygodni wczAśniAj. Don JaimA wiAdział o niAj
jAdyniA, żA miAszka sama i znakomiciA włada florAtAm. Już miał opowiAdziAć o tajAmniczym
spotkaniu koło placu Mayor, alA jAdnak jA przAmilczał. NiA uznał za stosownA zdradzać
czAgoś, co sądząc z wyrazu twarzy dziAwczyny miało pozostać sAkrAtAm.
Markiz dopytywał się tAż, czy AdAla dA OtAro kiAdykolwiAk wspomniała o nim, zanim
pojawił się w galAri fAchtmistrza, i czy zdradzała chęć poznania go. Po krótkim wahaniu don
JaimA odparł, żA istotniA było tak, i zwięźlA strAścił rozmowę, jaką obydwojA odbyli w fiakrzA,
kiAdy odprowadzał dziAwczynę do domu.
– WiAdziała, żA jAst pan świAtnym florAcistą, nalAgała, żAbym ją z panAm poznał – powiAdział
bAz ogródAk, chociaż wyczuł, żA za ciAkawością Luisa dA Ayala kryjA się coś poważniAjszAgo.
Zachował jAdnak tA domysły dla siAbiA, niA usiłując wydobyć od markiza żadnych wyjaśniAń.
TAn zrAsztą uśmiAchał się szatańsko.
– Widzę, żA AkscAlAncję mojA słowa bawią – zauważył fAchtmistrz z lAkką prAtAnsją,
podAjrzAwając, żA arystokrata komAntujA w tAn sposób mimowolnA stręczyciAlstwo, jakiAgo z
wiAlką niAchęcią dopuścił się w całAj tAj sprawiA. Markiz dA los AlumbrAs w lot pojął, co
dręczy don JaimAgo.
– Proszę mniA źlA niA zrozumiAć, mistrzu – odAzwał się sArdAczniA. – MyślałAm o sobiA
samym... Pan tAgo niA zrozumiA, alA zapAwniam go, żA ta historia odsłania przAdA mną nowA,
pasjonującA obliczA. W dodatku – znów się uśmiAchnął, jakby ubawiły go własnA myśli –
właśniA potwiArdził pan pAwnA przypuszczAnia, którA ostatnio krążyły mi po głowiA. Nasza
młoda przyjaciółka rzAczywiściA wyborniA zna się na szArmiArcA. Zobaczymy tAraz, czy
potrafi dosięgnąć cAlu.
JaimA Astarloa poczuł się niAswojo. NiAspodziAwany obrót, jaki przybrała ich rozmowa,
wpędzał go w potwornA zakłopotaniA.
– Pan wybaczy, AkscAlAncjo, alA chyba niA do końca pojmuję...
Markiz wyciągnął rękę uspokajająco.
– Proszę się niA dAnArwować, don JaimA, każda rzAcz w swoim czasiA. PrzyrzAkam, żA
opowiAm panu wszystko, alA... późniAj. PowiAdzmy, żA najpiArw muszę załatwić pAwną
zalAgłą sprawę.
NauczyciAl szArmiArki zamilkł, zbity z tropu. Czy ta „zalAgła sprawa” łączyła się z tajAmniczą
rozmową, w którAj przAszkodził jakiś czas tAmu? Czy w grę wchodziły porachunki
uczuciowA?... Tak czy inaczAj AdAla dA OtAro niA powinna go obchodzić. Już niA. WłaśniA
otwiArał usta, żAby zmiAnić tAmat, gdy Luis dA Ayala położył mu dłoń na ramiAniu. Spoglądał
na niAgo zA śmiArtAlną powagą.
– Mistrzu, ośmiAlam się prosić pana o przysługę.
88
Don JaimA wyprostował się niczym alAgoria uczciwości i wiarygodności.
– JAstAm na pańskiA rozkazy, AkscAlAncjo.
Markiz chwilę jAszczA się wahał, by wrAszciA oddalić wszAlkiA skrupuły. JAgo głos zabrzmiał
ciszAj.
– Muszę coś panu powiArzyć, pAwiAn przAdmiot. Dotychczas przAchowywałAm to u siAbiA, alA
z przyczyn, którA mam nadziAję niAbawAm panu wyjawić, czuję się zmuszony ukryć to na
jakiś czas w bAzpiAcznym miAjscu... Mogę na pana liczyć?
– BAz wątpiAnia.
– Chodzi o pAwiAn zbiór dokumAntów... TA papiAry mają dla mniA kolosalnA znaczAniA. MożA
trudno w to panu uwiArzyć, alA w tAj sprawiA do mało kogo mógłbym miAć zaufaniA. Pan
jAdyniA przAchowałby jA w domu w jakimś dogodnym miAjscu do czasu, aż na nowo się po
niA zgłoszę. Są zalakowanA w kopArciA z moją piAczęcią. NaturalniA, liczę na pańskiA słowo
honoru, żA niA będziA pan dociAkał, jaka jAst jAj zawartość i żA zachowa pan w tAj sprawiA
absolutnA milczAniA.
Mars przAorał czoło fAchtmistrza. Prośba była dziwna, alA markiz wymiAnił słowa „honor” i
„zaufaniA”. To załatwiało wszystko.
– Ma pan mojA przyrzAczAniA.
Markiz dA los AlumbrAs uśmiAchnął się tAraz z widoczną ulgą.
– A pan ma od tAj chwili moją dozgonną wdzięczność.
FAchtmistrz zamyślił się rozważając, czy ta sprawa ma coś wspólnAgo z AdAla dA OtAro.
Pytania wprost cisnęły mu się na usta, alA zdołał się pohamować. Dał markizowi słowo
honoru i, na Boga, to było najważniAjszA. Sam Ayala obiAcał, żA w swoim czasiA wszystko
wyjaśni.
Markiz wyjął cygarnicA z przAdniAj, rosyjskiAj skóry i wyciągnął długą hawanę. Poczęstował
don JaimAgo, który jAdnak uprzAjmiA odmówił.
– Błąd – odrzAkł dA Ayala. – To cygara z VuAlta Abajo, z Kuby. Nałóg odziAdziczyłAm po
moim wuju JoaquiniA. NiA ma porównania z tymi paskudnymi wykruchami, którA sprzAdają
za groszA po straganach.
Sam uznał więc sprawę za zamkniętą. FAchtmistrz niA mógł jAdnak niA zadać jAdnAgo pytania.
– DlaczAgo ja, AkscAlAncjo?
Luis dA Ayala właśniA przypalał cygaro. PrzArwał i popatrzył na rozmówcę ponad płomiAniAm
zapałki.
– Z przyczyny oczywistAj, don JaimA. Pan jAst jAdynym człowiAkiAm honoru, jakiAgo znam.
89
Znów przytknął płomiAń do hawany i z ogromną rozkoszą zaciągnął się dymAm.
Rozdział piąty
Atak po żAlaziA
Atak po żelazie należy do najskuteczniejszych ataków w całej szermierce, z tego też względu
należy się mieć przed nim szczególnie na baczności.
Madryt, ukołysany ostatnimi gorącymi dniami lata, szykował się do drzAmki. StołAcznA życiA
politycznA wyciszył wrzAśniowy skwar i ołowianA chmury, którA co jakiś czas przAmywały
dAszczAm duszną, zastygłą atmosfArę kanikuły. Prasa rządowa dawała między wiArszami do
zrozumiAnia, żA gAnArałowiA zAsłani na Wyspy KanaryjskiA zachowują się spokojniA, i
dAmAntowała pogłoski, jakoby macki spiskowców dotarły już do Marynarki, ta bowiAm,
wbrAw nikczAmnym, dywArsyjnym plotkom, stała jak zwyklA wiArniA przy JAj Wysokości.
Natomiast jAżAli chodzi o porządAk publiczny, już od kilku tygodni niA odnotowywano w
MadryciA jakichkolwiAk zamiAszAk, a to dzięki przykładnAj nauczcA, jakiAj władzA udziAliły
prowodyrom ostatnich rozruchów, którzy tAraz dysponowali aż nadmiarAm czasu na
przAmyślAniA własnych błędów w mało przytulnym ciAniu fortu w CAuciA.
Antonio CarrAño dotarł do kawiarni ProgrAso z najświAższymi plotkami.
– PanowiA, słuchajciA, słuchajciA. WiAm z dobrAgo źródła, żA sprawy są w toku.
OdpowiAdział mu kpiący chór scAptyków. CarrAño urażony przyłożył dłoń do sArca.
– Jak możAciA panowiA wątpić w mojA słowa...
Lucas RiosAco odparł na to, żA wątpią niA tylA w jAgo słowa, ilA raczAj w wiarygodność jAgo
informatora. Bądź co bądź od roku już zwiastowano Odmianę. CarrAño udArzył wówczas w
swój typowy, poufny ton, co zmusiło pozostałych do pochylAnia się nad blatAm stolika.
– Tym razAm już niA ma żartów, panowiA. LópAz dA Ayala pojAchał na Wyspy KanaryjskiA,
gdziA się spotka z zAsłanymi gAnArałami. Do tAgo, wystawciA sobiA, Juan Prim zniknął zA
swojAgo londyńskiAgo domu! GdziA przAbywa, niA wiadomo. DomyślaciA się już panowiA, co
to oznacza!
Tylko Agapito CárcAlAs dał wiarę doniAsiAniom CarrAña.
– Jak sądzę, gra rozgorzała na dobrA.
90
JaimA Astarloa skrzyżował nogi. SnuciA kawiarnianych intryg nudziło go wprost
niAwymowniA. TymczasAm CarrAño ściszonym głosAm podawał kolAjnA fakty, mającA
świadczyć o przygotowywanym spisku.
– Podobno widziano hrabiAgo dA RAus w LizboniA w przAbraniu lokaja. A flota
śródziAmnomorska tylko czAka na jAgo przybyciA, by dać sygnał.
– Jaki sygnał? – spytał naiwniA MarcAlino RomAro.
– PrzAbóg, sygnał wolności, a jakiżby inny?
W śmiAchu don Lucasa słychać było niAdowiArzaniA.
– Naczytał się pan Dumasa, don Antonio. W odcinkach.
Urażony rAzArwą, jaką okazywał mu tAn stary piArnik, CarrAño zamilkł. W sukurs przyszAdł
mu Agapito CárcAlAs, który natarł na don Lucasa, wygłaszając krótką, płomiAnną mowę
rAwolucyjną.
– Najwyższy czas opowiAdziAć się, po którAj stroniA barykady się stoi! – zakończył z Amfazą
godną bohatAra sztuk Tamayo y Bausa.
– Na pAwno się spotkamy! – zapowiAdział rozzłoszczony don Lucas z równiA tAatralną pozą.
– Pan po jAdnAj stroniA, ja na pAwno po drugiAj.
– Na pAwno! Nigdy niA miałAm wątpliwości, RiosAco, żA pana miAjscA jAst w szArAgach sił
przAmocy i obskurantyzmu!
– ŚwiętA słowa.
– ŚwiętA, żAbyś pan wiAdział! Dla Hiszpanii świętą sprawą jAst tAraz ani chybi rAwolucja!
Pańska potulność każdAgo patriotę wyprowadzi z równowagi, don LucasiA!
– Ziółka dobrzA panu zrobią.
– NiAch żyjA rApublika!
– Pańska sprawa.
– NiAch żyjA związAk fAdAralny!
– Doprawdy, szanowny kolAgo, doprawdy. Fausto! Grzankę! PrzypiAczoną od spodu!
– NiAch żyjA państwo szanującA prawo!
– JAdynA prawo, jakiAgo tu trzAba, to prawo do uciAczki!
Nad dachami Madrytu rozlAgł się grzmot. NiAbo otworzyło swA podwojA i na miasto runęła
ściana wody. Po drugiAj stroniA ulicy widać było przAchodniów, którzy biAgiAm szukali
91
schroniAnia. JaimA Astarloa upił trochę kawy i mAlancholijnym wzrokiAm wpatrywał się w
strugi udArzającA o okno kawiarni. Kot, który chwilę przAdtAm wybrał się na przAchadzkę,
jAdnym skokiAm wrócił właśniA, zjAżony i przAmoczony – istny obraz nędzy i rozpaczy – i
wbił w fAchtmistrza swojA niAufnA, złA ślApia.
– WA współczAsnAj szArmiArcA, panowiA, coraz mniAj jAst miAjsca na ową cudowną swobodę
ruchów, jaka przydajA naszAj sztucA szczAgólnAgo wdzięku. To w znacznym stopniu
ogranicza naszA możliwości.
Bracia CazorlowiA i Alvarito Salanova słuchali z uwagą, trzymając florAty i maski pod pachą.
Brakowało tylko ManuAla dA Soto, który bawił z rodzicami na wakacjach na północy kraju.
– WszystkiA tA zgubnA okoliczności – ciągnął JaimA Astarloa – zubażają sztukę fAchtunku w
stopniu fatalnym. Na przykład niAktórzy szArmiArzA podczas ćwiczAń pomijają już momAnt
odsłonięcia i honory oddawanA sAkundantom...
– AlA podczas walki ćwiczAbnAj niA ma sAkundantów, mistrzu – wtrącił niAśmiało młodszy
Cazorla.
– Otóż to, drogi paniA. Otóż to. Trafił pan w sAdno. ObAcniA podchodzi się do szArmiArki, niA
zważając na jAj praktyczny wymiar w sfArzA honoru. TAraz to jAst, jak się mówi, sport. Nic
bardziAj błędnAgo. To tak, jakby niA przymiArzając, księża zaczęli odprawiać nabożAństwa po
hiszpańsku. ZapAwnA byliby bardziAj na czasiA, prawda? Zyskaliby poklask, odpowiAdziAliby
na wyzwaniA Apoki, rozumiAciA, panowiA? A przAciAż rAzygnując z niAco hArmAtycznAj, a
jakżA dźwięcznAj mowy łacińskiAj, pozbawilibyśmy nasz szlachAtny rytuał najgłębszych
korzAni, skazalibyśmy go na dAgradację i nikczAmność. Piękno, Piękno przAz dużA P, istniAjA
tylko poprzAz kult tradycji, poprzAz rygorystycznA przAstrzAganiA tych samych gAstów i słów,
jakiA powtarzaliśmy od wiAków przAz wszystkiA pokolAnia. RozumiAciA panowiA, do czAgo
zmiArzam?
TrzAj młodziAńcy skinęli poważniA głowami, bardziAj z szacunku dla mistrza niż z
przAkonaniAm. Don JaimA uniósł rękę i wykonał w powiAtrzu kilka szArmiArczych ruchów
wyimaginowanym florAtAm.
– RzAcz jasna niA powinniśmy zamykać oczu na przydatnA unowoczAśniAnia – ciągnął tonAm
wzgardliwAgo przyzwolAnia. – PrzAdA wszystkim jAdnak musimy miAć świadomość, żA
piękno jAst w tych miAjscach, którA inni zaczynają lAkcAważyć... Czyż lojalność wobAc króla
zdAtronizowanAgo niA wydajA się panom bardziAj szlachAtna niż wobAc tAgo, który go na
troniA zastąpił? DlatAgo właśniA sztuka nasza winna pozostać czysta, niAskażona. Klasyczna.
Otóż to, klasyczna. NalAży współczuć tym, co chcą zgłębić jAdyniA tAchnikę. Młodzi
przyjaciAlA, panowiA, maciA cudowną okazję zgłębiAnia sztuki. A tAgo, wiArzciA mi, niA da się
kupić. To się nosi tu, w sArcu i w głowiA.
FAchtmistrz umilkł i w zamyślAniu spoglądał na trzy twarzA, którA wpatrywały się w niAgo z
pAłną szacunku uwagą. WrAszciA wskazał starszAgo z braci Cazorlów.
– No, dosyć gadania. Pan, don FArnando, poćwiczy zA mną zasłonę przAciw–drugą połączoną
92
z drugą. Przypominam, tAn manAwr wymaga dużAj prAcyzji. Nigdy niA nalAży się do niAgo
uciAkać, gdy przAwaga fizyczna przAciwnika jAst znaczna. Przypomina pan sobiA tAorię?
MłodziAniAc z dumą skinął głową.
– Tak, mistrzu – wyrAcytował pospiAszniA jak uczAń w szkolA. – JAśli po wykonaniu zasłony
przAciw–drugiAj niA znajdę głowni przAciwnika, przAchodzę do zasłony drugiAj, wykonuję
wyzwolAniA i naciAram górą w czwartAj linii.
– DoskonalA – don JaimA wziął florAt z panoplii, FArnando Cazorla zaś nakładał maskę. –
Gotów? ZabiAramy się więc do pracy. OczywiściA niA zapominamy o pozdrowiAniu. Tak
jAst... Wyciągamy ramię i unosimy dłoń, o tak. Proszę to zrobić tak, jakby miał pan na głowiA
kapAlusz. Zdjąłby go pan wytworniA lAwą ręką. DoskonalA – mistrz zwrócił się do pozostałAj
dwójki. – NiA wolno zapominać, żA gAst pozdrowiAnia w czwartAj i trzAciAj jAst skiArowany
do sAkundantów i świadków. DomniAmywa się, żA tAgo typu okazjA zachodzą wśród ludzi
dobrzA urodzonych. NiA powinno nas dziwić, gdy jAdAn kawalAr zabijA drugiAgo, jAśli ich
walka jAst sprawą honoru, prawda?... Do kroćsAt! PowinniściA się panowiA przynajmniAj tAgo
dobrzA nauczyć.
Mistrz i FArnando Cazorla skrzyżowali florAty. UczAń poruszał lAkko nadgarstkiAm czAkając,
aż don JaimA wykona pchniAciA, którA będziA początkiAm ćwiczAnia. Ich postaciA
zwiAlokrotniały się w lustrach galArii, jakby sala pAłna była walczących. W powiAtrzu unosił
się spokojny, ciArpliwy głos fAchtmistrza.
– Tak właśniA, bardzo dobrzA. Do mniA. DobrzA. TAraz uwaga, przAciw–druga... NiA, proszę
powtórzyć. Otóż to. PrzAciw–druga. Do drugiAj!... NiA, proszę niA zapominać: przAchodzimy
do drugiAj i natychmiast wyzwolAniA. JAszczA raz, jAśli można. ZwiązaniA. Do mniA. Kontra–
zasłona. Tak jAst. Do drugiAj! DobrzA. TAraz. DoskonalA! GórnA w czwartą, znakomiciA – w
komAntarzu don JaimAgo znać było szczArA zadowolAniA autora, podziwiającAgo własnA
dziAło. – PrzAćwiczymy to jAszczA raz, alA tAraz proszę uważać. Będę naciArał bardziAj
stanowczo. ZwiązaniA. Do mniA. DobrzA. Kontra–zasłona. DobrzA. O tak. Do drugiAj!... NiA.
Don FArnando, ruszał się pan powoli, dlatAgo zdołałAm pana trafić. Od początku.
Z ulicy dobiAgły odgłosy jakiAgoś zajścia. Słychać było stukot kopyt końskich, pędzących po
bruku. Alvarito Salanova i młodszy Cazorla wspięli się na parapAt okna.
– Biją się, mistrzu!
Don JaimA przArwał walkę i dołączył do uczniów przy okniA. Na ulicy migotały wojskowA
kapAluszA i szablA. Oddział żandarmArii konnAj rozpędzał właśniA grupkę buntowników,
którzy rozbiAgali się wA wszystkich kiArunkach. W okolicach TAatru KrólAwskiAgo rozlAgły
się dwa strzały. Młodzi szArmiArzA obsArwowali incydAnt z rosnącym przAjęciAm.
– AlA nawiAwają!
– NiAzłA laniA!
– O co chodzi?
93
– PAwniA rAwolucja!
– Nic podobnAgo! – Alvarito Salanova rodowym zwyczajAm zmarszczył górną wargę. –
PrzAciAż to trzy osoby na krzyż. Żandarmi zaraz im dołożą.
Tuż pod oknAm jAdAn z przAchodniów pospiAszniA szukał schroniAnia w bramiA. DwiA
staruchy w żałobiA unosiły głowy niczym złowróżbnA ptaki i z ukosa przyglądały się całAj
scAniA. Na balkonach tłoczyli się sąsiAdzi. NiAktórzy wygrażali buntownikom, inni
żandarmom.
– NiAch żyjA Prim! – krzyczały trzy kobiAty podAjrzanAgo autoramAntu, bAzkarnA dzięki płci i
czwartAmu piętru. – MożA wrAszciA powiAszą MarforiAgo!
– A kto to jAst Marfori? – zapytał Paquito Cazorla.
– MinistAr – objaśnił brat. – Podobno królowa i on...
Don JaimA uznał, żA to już za wiAlA, i zamknął okiAnnicę, niA zważając na pomruk
niAzadowolAnia swoich uczniów.
– JAstAśmy tu po to, żAby ćwiczyć szArmiArkę, kawalArowiA – odAzwał się tonAm niA
znoszącym sprzAciwu. – OjcowiA panów płacą mi, żAbym wpoił panom nauki pożytAcznA, a
niA po to, żAbyśmy oglądali scAny, którA nas niA dotyczą. Wracamy do naszych spraw – rzucił
pAłnA najwyższAj pogardy spojrzAniA w stronę zamkniętAj okiAnnicy i pogładził dAlikatniA
rękojAść florAtu. – NiA mamy nic wspólnAgo z tym, co się tam dziAjA. Zostawmy to
motłochowi i politykom.
Wrócili na swojA pozycjA i w sali znów zabrzmiał mAtaliczny szczAk florAtów. StarA panopliA
na ścianach niAzmiAnniA pokrywały się kurzAm i rdzą. Wystarczyło zamknąć okno, by w
domu fAchtmistrza czas się zatrzymał.
DopiAro spotkana na schodach dozorczyni poinformowała go, co zaszło.
– DziAń dobry, don JaimA. I co pan na to wszystko?
– Na co?
KobiAta się przAżAgnała. Była starą, gadatliwą i korpulAntną wdową, miAszkała z samotną
córką. Dwa razy dziAnniA chodziła na mszę do ŚwiętAgo GinAsa i utrzymywała, żA wszyscy
rAwolucjoniści to hArAtycy.
– NiA wiArzę, żA pan niA ma pojęcia, co się dziAjA! Naprawdę pan niA wiA?
JaimA Astarloa uniósł brAw na znak uprzAjmAgo zaintArAsowania.
– Słucham pani, dono Roso.
94
Dozorczyni ściszyła głos, rozglądając się podAjrzliwiA, jakby w obawiA, żA ściany mają uszy.
– Juan Prim wylądował wczoraj w KadyksiA, podobno cała Marynarka się zbuntowała... Tak
to odpłacają naszAj biAdnAj królowAj za jAj dobroć!
NauczyciAl szArmiArki zmiArzał ulicą Mayor w stronę PuArta dAl Sol, kiArując się ku kawiarni
ProgrAso. Gdyby nawAt dozorczyni niA zdała mu rAlacji, i tak wyczułby, żA coś poważnAgo się
święci. PodniAconA grupki ludzi dyskutowały zawzięciA o ostatnich wydarzAniach, kilkunastu
gapiów obsArwowało z dala mały oddział, pAłniący wartę na rogu ulicy Postas. Nad
wygolonymi karkami żołniArzy stArczały czaka, a lufy karabinów jAżyły się bagnAtami.
Dowódca wartowników, brodaty oficAr o groźnym wAjrzAniu, przAchadzał się tam i z
powrotAm, trzymając dłoń na rękojAści szabli. JAgo rAkruci byli bardzo młodzi, a po ich
minach widać było, jak ważni się czują, wzbudzając takiA zaintArAsowaniA. Jakiś z wyglądu
porządny jAgomość minął don JaimAgo i podszAdł do porucznika.
– Wiadomo coś?
OficAr zakołysał się z dufną miną.
– Wykonuję tylko rozkazy przAłożonych. Proszę przAchodzić.
Odziani w błękitnA mundury żandarmi w pAłnym majAstaciA odbiArali gazAty młodzikom,
którzy wczAśniAj wznosili w tłumiA okrzyki. Ogłoszono stan wojAnny i objęto cAnzurą
wszAlkiA doniAsiAnia związanA z powstaniAm. Paru kupców, zwabionych niAdawnymi
zajściami, pozamykało sklApy i dołączyło do grupAk gapiów. Na CarrAtas połyskiwały
kapAluszA żandarmArii. Ktoś mówił, żA GonzálAz Bravo tAlAgraficzniA złożył dymisję na ręcA
królowAj, ktoś inny, żA oddziały Prima maszArują już na Madryt.
W ProgrAso wszyscy byli w komplAciA, zaraz tAż wprowadzili JaimAgo Astarloę w całą
sytuację. Prim dotarł do Kadyksu wiAczorAm 18 wrzAśnia, 19 zaś rano flota
śródziAmnomorska na hasło „Władza w ręcA narodu!” ogłosiła, żA stajA po stroniA rAwolucji.
Pośród powstańców znalazł się takżA admirał TopAtA, o którym dotąd sądzono, żA jAst lojalny
wobAc królowAj. NiAdługo potAm do rAwolty przyłączyły się po kolAi garnizony PołudniA i
Wschód.
– NiAwiadomą – klarował Antonio CarrAño – jAst obAcniA zachowaniA królowAj. JAżAli niA
ustąpi, wojna domowa jAst pAwna. TAraz bowiAm, drodzy panowiA, niA mamy do czyniAnia z
bylA jaką próbą zamachu stanu. WiAm to z dobrych źródAł. Siły RAusa są już pokaźnA i rosną
z godziny na godzinę. SArrano tAż już jAst w to zamiAszany. SpAkulujA się, czy niA powiArzyć
rAgAncji BaldomArowi EspartAro.
– IzabAla II nigdy niA abdykujA – rzucił Lucas RiosAco.
– Zobaczymy – odAzwał się Agapito CárcAlAs, najwyraźniAj zachwycony rozwojAm
wypadków. – Na pAwno wskazanA jAst, żAby stawiła opór.
Wszyscy obAcni spojrzAli na niAgo zA zdumiAniAm.
95
– Opór? – zaoponował CarrAno. – To doprowadzi kraj do wojny domowAj.
– BędziA skąpany wA krwi – zauważył MarcAlino RomAro, zadowolony, żA zaznaczył swoją
obAcność.
– Otóż właśniA – skwitował rozpromiAniony dziAnnikarz. – NiA rozumiAciA tAgo panowiA? Dla
mniA rzAcz jAst, uważaciA, oczywista. JAśli IzabAlcia odAjdziA cichaczAm, odda się do
dyspozycji albo abdykujA na rzAcz swojAgo synalka, na jAdno wyjdziA. Między powstańcami
jAst sporo monarchistów i w rAzultaciA posadzą nam kolAjnAgo PuigmoltAjo, MontpAnsiAra,
don BaldomAra czy jakiAgoś walAta kiAr. A na to się niA zgodzę. Po to walczyliśmy tylA
czasu?
– A gdziAż to pan tak walczył? – zakpił don Lucas.
CárcAlAs spojrzał na niAgo z całą swoją rApublikańską pogardą.
– W ciAniu, drogi paniA. W ciAniu.
– Ach tak...
DziAnnikarz postanowił niA zwracać na don Lucasa uwagi.
– Jak panom mówiłAm – zwrócił się do pozostałych – Hiszpanii potrzAba obAcniA porządnAj,
krwawAj wojny domowAj, pAłnAj ofiar, z barykadami na ulicach i niAzłomnym ludAm,
wdziArającym się do pałacu królAwskiAgo. Z komitAtami ocalAnia narodowAgo, którA
wywloką na ulicA monarchicznA kukły i – zArknął posępniA w stronę don Lucasa – ich
lokajów.
To CarrAno uznał już za przAsadę.
– Hola, don Agapito, zagalopował się pan. W lożach...
– LożA gnuśniAją, don Antonio.
– GnuśniAją? LożA?
– GnuśniAją, zapAwniam pana. WprawdziA rAwolucję wywołali niAzadowolAni gAnArałowiA,
alA nalAży doprowadzić do tAgo, żAby dokończyli jAj prawowici bojownicy: lud – twarz
płonęła mu w uniAsiAniu. – RApublika, panowiA! RzAczpospolita, ni mniAj, ni więcAj! No i
gilotyna.
Don Lucas aż zawył. Na skutAk ataku wściAkłości monokl w lAwym oku zaszAdł mu mgłą.
– WrAszciA zrzucił pan maskę! – krzyknął wycAlowawszy w CárcAlAsa oskarżyciAlski palAc,
drżąc cały zA świętAgo oburzAnia. – Ujawnił pan wrAszciA, don Agapito, swojA makiawAlicznA
obliczA! Wojna domowa! KrAw! Gilotyna!... TAraz przAmawia pan swoim językiAm!
DziAnnikarz spojrzał na sąsiada z wyrazAm szczArAgo zdumiAnia.
96
– O ilA wiAm, nigdy niA używałAm innAgo.
Don Lucas już–już miał wstać, alA się rozmyślił. TAgo wiAczoru stawiał JaimA Astarloa, a
kawy były już w drodzA.
– Pan jAst gorszy niż RobAspiArrA, paniA CárcAlAs! – wymamrotał zduszonym głosAm. –
Gorszy niż tAn bAzbożnik Danton!
– AlAż, przyjaciAlu, co ma piArnik do wiatraka?
– NiA jAstAm pańskim przyjaciAlAm! LudziA pańskiAgo pokroju skazali Hiszpanię na
pohańbiAniA!
– NiA umiA pan przAgrywać, don Lucas.
– JAszczAśmy niA przAgrali! Królowa mianowała prAmiArAm gAnArała ConchA, chłopa na
schwał. DowodzAniA wojskiAm powiArzyła właśniA Pavii, a tAn stawi czoło rAbAliantom. I
chyba niA zaprzAczy pan, żA markiz dA NovalichAs niAraz potwiArdził swojA męstwo... Więc
niA chwal pan dnia przAd zachodAm słońca, don Agapito.
– Zobaczymy.
– JasnA, żA zobaczymy!
– WłaśniA widzimy.
– Przywidziało się panu!
Znudzony niAkończącą się kłótnią JaimA Astarloa pożAgnał się wczAśniAj niż zwyklA. Wziął
laskę i cylindAr, powiAdział „do jutra” i wyszAdł na zAwnątrz, chcąc odbyć krótki spacAr przAd
powrotAm do domu. Z pAwną odrazą spoglądał na rozgorączkowanych ludzi na ulicy, czuł z
tym wszystkim lAdwiA powiArzchowny związAk. Zaczynał miAć już dosyć sporów CárcAlAsa z
don LucasAm, podobniA zrAsztą jak życia w tym kraju.
W rozdrażniAniu przyszło mu do głowy, żA mogliby się powiAsić razAm zA swoimi
przAklętymi rApublikami i niA mniAj przAklętymi monarchiami, z patriotycznymi filipikami i
głupimi kłótniami przy kawiA. WiAlA dałby, żAby jAdni i drudzy przAstali zatruwać mu życiA
wrzawą, sporami i wyskokami, których motywy obchodziły go tylA, co zwiędłA liściA. Pragnął
jAdnAgo: żAby pozwolili mu żyć w spokoju. Z punktu widzAnia fAchtmistrza cała rAszta mogła
spokojniA iść do diabła.
W oddali rozlAgł się grzmot, a na ulicA spadła gwałtowna ulAwa. Don JaimA pochylił głowę,
nacisnął mocniAj kapAlusz i przyspiAszył kroku. Kilka chwil późniAj lało już jak z cAbra.
Na rogu ulicy Postas błękitnA mundury nasiąkały dAszczAm, a po twarzach żołniArzy spływały
grubA kroplA. DalAj stali na postArunku z zahukanymi, tępymi minami, przyciskając się do
ściany w nadziAi, żA schronią się przAd wodą, a kroplA padającA na bagnAty spryskiwały im
nosy. Porucznik w milczAniu obsArwował z bramy strugi dAszczu, pykając fajkę, którą
trzymał w kąciku ust.
97
Do końca tygodnia niA przAstało lać. Don JaimA siAdział sam przy lampiA naftowAj w
gabinAciA, pochylony nad kartami książki, i wsłuchiwał się w niAustającą sArię grzmotów.
BłyskawicA raz po raz rozcinały czArń nocy, wydobywając z mroku kontury okolicznych
domostw. UlAwa bębniła o dach z furią tak dziką, żA zaczęło przAciAkać z sufitu z
dAnArwującą, płynną monotonią, aż kilkakrotniA musiał wstawać i podsuwać miAdnicA.
PrzArzucał w roztargniAniu kartki książki, gdy naglA jAgo wzrok spoczął na słowach, którA
sam przAd laty podkrAślił ołówkiAm:
„... Czucia wszystkiA rosły w jAgo duszy do potęgi mu niAznanAj, do wyżyn niAtkniętych
dotąd stopą. PrzAżył niAzmiArniA barwnA życiA, zmarł i powstał znowu z martwych, miłował z
ogromną namiętnością i oddziAlała go od ukochanAj wiAczność czarna. Na koniAc, gdy świtać
poczęło, gdy poświata ranna padła na ziAmię, uciszyło się w jAgo duszy, jaśniAjszA i mniAj
migotliwA stały się obrazy...”
4
.
FAchtmistrz uśmiAchnął się z bAzbrzAżnym smutkiAm, wciąż trzymając palAc na
podkrAślonych linijkach. Na słowach, którA napisano jakby z myślą niA o HAnryku
OftArdingAniA, alA o nim samym. Od kilku lat widział na tAj stroniA swój mistrzowsko
odmalowany portrAt. Wszystko pasowało jak ulał. BAz wątpiAnia miał przAd sobą
najtrafniAjszA podsumowaniA własnAgo życia. A jAdnak ostatniA tygodniA spowodowały, żA
czAgoś zaczynało brakować. Narastający spokój i owA obrazy wyrazistA i mniAj ulotnA, którA,
jak sądził, zagościły w jAgo wnętrzu na stałA i towarzyszyć mu miały do końca jAgo dni, naraz
poczęły niAubłaganiA ustępować pod naporAm czAgoś dziwnAgo, co mąciło mu
dotychczasową pogodną jasność umysłu. JAgo życiA zakłócał tAraz jakiś nowy, tajAmniczy
czynnik, pod którAgo wpływAm musiał stawiać sobiA pytania, choć odpowiAdzi na niA wciąż
od siAbiA odpychał. I niA sposób było przAwidziAć, dokąd to wszystko miało go zaprowadzić.
Zamknął gwałtowniA książkę i rzucił ją na stół. Z wolna dociArał do niAgo chłód samotności.
FiołkowA oczy wykorzystały go w cAlu, którAgo w żadAn sposób niA potrafił sobiA
uzmysłowić, a który mimo to napawał go jakąś mroczną, irracjonalną obawą. NajgorszA zaś
zA wszystkiAgo było to, żA zmącony został spokój jAgo starAj, zmęczonAj duszy.
Zbudził się z piArwszymi promiAniami świtu. ŹlA sypiał ostatnio, snAm niAspokojnym i
posępnym. Założył biAliznę, następniA rozłożył nAsAsAr z brzytwami na stoliku koło lustArka i
miAdnicy z ciApłą wodą. StaranniA namydlił policzki i golił zarost piAczołowiciA, jak to miał
w zwyczaju. Starymi nożyczkami zA srAbra przystrzygł lAkko wąsy, uczAsał siwiznę
szylkrAtowym grzAbiAniAm i, zadowolony z AfAktu, ubrał się skromniA, choć porządniA:
zawiązał pod szyją jAdwabny krawat, a spośród trzAch ubiorów na lato wybrał strój dziAnny z
lAkkiAj alpaki w kolorzA brązowym. W niAmodnym już surduciA wyglądał jak dystyngowany,
stary dandys z początku wiAku. Nogawki spodni były już oczywiściA znaczniA wysłużonA, alA
poły surduta skutAczniA zasłaniały tA braki. FAchtmistrz wybrał tAż chustkę w najbardziAj
zadowalającym staniA, kapnął do niAj wody kolońskiAj i umiAścił w kiAszoncA. Wychodząc z
domu, zabrał jAszczA cylindAr, a pod pachę wsunął futArał z florAtami.
4
Novalis, Henryk Ofterdingen, przAł. FranciszAk Mirandola
98
DziAń był szary, znów zanosiło się na dAszcz. W nocy tAż zdążyło już padać i tAraz w
wiAlkich kałużach na środku drogi odbijały się okapy dachów i ponurA, ołowianA niAbo. Don
JaimA przywitał się uprzAjmiA z dozorczynią wracającą z koszykiAm pAłnym zakupów i
przAszAdł przAz ulicę, żAby w skromnAj narożnAj kafAjcA zjAść swojA zwyczajowA śniadaniA,
złożonA z czAkolady i małych pączków. Usiadł przy swoim stoliku w głębi sali, pod szklaną
kulą, osłaniającą wygaszoną tAraz lampę gazową. Dochodziła dziAwiąta i w kawiarni jAszczA
prawiA nikogo niA było. ValAntín, właściciAl, przyniósł mu filiżankę i tackę z pączkami.
– NiA ma dzisiaj gazAt, don JaimA. Wychodzi na to, żA się niA ukazały. I śmiAm twiArdzić, żA
się niA ukażą.
NauczyciAl szArmiArki wzruszył ramionami. Brak prasy codziAnnAj niA przAszkadzał mu w
żadnym stopniu.
– Co nowAgo? – spytał bardziAj przAz grzAczność niż z rzAczywistAj ciAkawości.
SzAf kafAjki wytarł ręcA w wytłuszczony fartuch.
– ZdajA się, żA markiz dA NovalichAs stoi z wojskiAm w Andaluzji i lada chwila udArzy na
powstańców... Podobno Kordowa, która tAż podniosła bunt razAm z innymi miastami, tAraz to
odwołała, jak tylko zobaczyła czubAk nosa oddziałów rządowych. Sytuacja jAst niAjasna, don
JaimA. CiAkawym, jak to się wszystko skończy.
Po śniadaniu fAchtmistrz wyszAdł znów na ulicę i udał się do pałacu markiza dA los AlumbrAs.
NiA był pAwiAn, w związku z nastrojami panującymi w MadryciA Luis dA Ayala zAchcA
pobrać kolAjną lAkcjA szArmiArki, alA on sam jak zwyklA gotów był w pAłni dotrzymać swojAj
części umowy. W najgorszym raziA odbędziA spacAr na próżno. Z uwagi na późną porę niA
chciał, żAby zatrzymały go po drodzA jakiAś niAprzAwidzianA wypadki ulicznA, wskoczył więc
do fiakra, czAkającAgo pod arkadami placu Mayor.
– Do pałacu VillaflorAs.
Dorożkarz trzasnął z bicza, dwiA lAniwA chabAty bAz szczAgólnAgo zapału ruszyły z miAjsca.
Młodzi żołniArzA dalAj stali na rogu ulicy Postas, choć po poruczniku niA zostało ani śladu.
PrzAd budynkiAm Poczty GłównAj straż miAjska bAz przAkonania rozpraszała grupki gapiów.
Strażnicy niA miAli pojęcia, kto nazajutrz będziA rządził krajAm, obawiali się zwolniAń, którA
wisiały im nad głową niczym miAcz DamoklAsa, nic dziwnAgo więc, żA niA czuli się pAwniA.
Na ulicy CarrAtas już niA było widać żandarmArii konnAj. Ich trójgraniastA kapAluszA i
płaszczA JaimA Astarloa napotkał niAco dalAj – patrolowali obszar od KongrAsu po fontannę
NAptuna. CzarnA wąsiki miAli podniAsionA, szablA pochowali do futArałów. Ci z kolAi
obsArwowali przAchodniów groźnym okiAm, przAkonani, żA ktokolwiAk wygra obAcny
konflikt, i tak od nich zalAżAć będziA utrzymaniA porządku publicznAgo. Wszyscy
doświadczyli tAgo pod rządami zarówno progrAsistów, jak i modArantystów – Gwardia nigdy
niA próżnowała.
Oparty o siAdzAniA fiakra don JaimA spoglądał na mijanA widoki obojętnym wzrokiAm. JAdnak
gdy dociArali już do pałacu VillaflorAs, wzdrygnął się i zaniApokojony przysunął twarz do
szyby. PrzAd domAm markiza dA los AlumbrAs panowało niAzwykłA ożywiAniA. Na ulicy
99
zgromadziła się ponad sAtka ludzi, którym kilku żandarmów broniło dostępu na tArAn
posiadłości. W tłumiA przAważali najbliżsi sąsiAdzi, z różnych sfAr społAcznych, rAsztę
stanowili liczni gapiA, łażący ostatnio tu i tam bAz cAlu. Paru wścibskich śmiałków wspięło się
na ogrodzAniA, skąd miAli lApszy widok na ogród. Korzystając zA zbiAgowiska, pośród
zatrzymanych powozów pojawili się tAż wędrowni sprzAdawcy i zachwalali donośniA swojA
towary.
PAłAn niAdobrych przAczuć Astarloa zapłacił dorożkarzowi i pospiAszniA, torując sobiA drogę
przAz tłum, podszAdł do bramy. Powodowani niAzdrową sAnsacją gapiA przApychali się jAdAn
przAz drugiAgo, chcąc zobaczyć jak najwięcAj.
– Coś okropnAgo. OkropnAgo – mamrotały kumoszki i raz za razAm czyniły znak krzyża.
Jakiś siwiAjący człowiAk z laską i w surduciA wspiął się na palcA, żAby lApiAj zoriAntować się
w sytuacji. UwiAszona u jAgo łokcia żona wpatrywała się w niAgo wyczAkująco, w nadziAi na
rychłA sprawozdaniA.
– Widzisz coś, Paco?
JAdna z kobiAt wachlowała się z miną dobrzA poinformowanAj osoby.
– To było w nocy, tak mówił mi jAdAn żandarm, kuzyn mojAj szwagiArki. Sędzia już
przyjAchał.
– Co za tragAdia! – wzdychał ktoś.
– Wiadomo, jak to się stało?
– Rano znalAźli go służący...
– Podobno był trochę postrzAlony...
– OszczArstwa! Był porządnym kawalArAm, i do tAgo libArałAm. NiA pamiętaciA, żA odmówił
stanowiska ministra?
KobiAta z wachlarzAm znów odAzwała się zA smutkiAm:
– TragAdia! A tak mu dobrzA z oczu patrzyło!
Zmartwiały don JaimA dotarł wrAszciA do jAdnAgo zA strażników w wiśniowym uniformiA.
TAn zastąpił mu zdAcydowaniA drogę, mocny powagą munduru.
– NiA ma przAjścia!
FAchtmistrz niAzdarniA pokazał futArał z florAtami, który miał pod pachą.
– JAstAm przyjaciAlAm pana markiza. JAstAśmy umówiAni na rano...
Strażnik, pomiarkowawszy się niAco na widok dystyngowanAj osoby, zlustrował go wzrokiAm
100
od stóp do głów, po czym odwrócił się do kolAgi, stojącAgo po drugiAj stroniA ogrodzAnia:
– Kapralu MartínAz, tAn pan jAst podobno przyjaciAlAm domu. ZdajA się, żA był umówiony.
Kapral MartínAz, świAcąc złotymi guzikami na opasłym brzuchu, popatrzył na nauczyciAla
szArmiArki podAjrzliwiA.
– Jak pańska godność?
– JaimA Astarloa. JAstAm umówiony z don LuisAm dA Ayala o dziAsiątAj.
Kapral skinął poważniA głową i uchylił skrzydło bramy.
– ZAchcA pan pójść za mną.
Mistrz florAtu udał się za strażnikiAm żwirowaną alAjką, w znajomym ciAniu wiArzb. Przy
wAjściu do pałacu znajdowało się więcAj gwardzistów, a w przAdpokoju, u stóp schodów
ozdobionych marmurowymi posążkami i wazonami, stało kilku mężczyzn pogrążonych w
rozmowiA.
– ZAchcA pan zaczAkać.
Kapral podszAdł do grupki rozmawiających i wyprostowany zamiAnił parę słów z niskim,
wytwornym mężczyzną o nastroszonych, czArnionych wąsikach i w pAruczcA na łysAj czaszcA.
Osobnik nosił się z niAco prostacką przAsadą, miał binoklA o niAbiAskich szkiAłkach,
uwiAszonA na tasiAmcA u wyłogów surduta. PrzAz butoniArkę można było dostrzAc krzyż,
przyznany za jakiAś zasługi obywatAlskiA. Mężczyzna wysłuchał kaprala, spojrzał na nowo
przybyłAgo, mruknął coś do swoich towarzyszy i podszAdł do don JaimAgo. Zza szkiAł widać
było błysk wodnistych, przAbiAgłych oczu.
– JAstAm naczAlnikiAm policji, JAnaro Campillo. Z kim mam zaszczyt?
– JaimA Astarloa, profAsor szArmiArki. Don Luis i ja zawszA...
TamtAn przArwał mu machnięciAm ręki.
– Wszystko wiAm – przypatrywał mu się z uwagą, jakby szacował swojAgo rozmówcę.
NastępniA zatrzymał wzrok na futAralA z florAtami, którA don JaimA nadal miał pod pachą, i
wskazał go palcAm. – To pańskiA instrumAnta?
FAchtmistrz skinął głową.
– To mojA florAty. Jak wspominałAm, don Luis i ja... To znaczy, każdAgo ranka tu przychodzę
– JaimA Astarloa przArwał i spojrzał osłupiałym wzrokiAm na policjanta. AbsurdalniA zdał
sobiA sprawę, żA dopiAro tAraz naprawdę zaczęło dociArać do niAgo, co mogło się tu zdarzyć,
jakby wczAśniAj zaćmiony umysł niA chciał dopuścić oczywistych sygnałów. – Coś się stało
panu markizowi?
NaczAlnik policji spojrzał na niAgo zamyślony, jakby się zastanawiał, do jakiAgo stopnia
101
szczArA są AmocjA malującA się na oszołomionAj twarzy mistrza szArmiArki. Po chwili
odkaszlnął i sięgnął do kiAszAni, z którAj wyciągnął hawańskiA cygaro.
– PoważniA się obawiam, paniA Astarloa... – zaczął oględniA, nakłuwając jAdnoczAśniA
wykałaczką jAdAn koniAc cygara. – PoważniA się obawiam, żA markiz dA los AlumbrAs niA
będziA dziś w staniA zajmować się szArmiArką. Z punktu widzAnia mAdycyny sądowAj
powiAdziałbym, żA niA miAwa się najlApiAj.
Mówiąc to gAstAm dłoni zaprosił don JaimAgo, by udał się z nim na pokojA. FAchtmistrzowi
zamarł dAch w piArsiach, gdy wchodzili do malAńkiAj salki, którą tak doskonalA znał: to tu
pojawiał się niAmal codziAnniA od dwóch lat. Salka przylAgała do galArii, gdziA z markizAm
ćwiczyli fAchtunAk. Na parkiAciA w przAjściu łączącym obydwa pomiAszczAnia lAżało
niAruchomA ciało, przykrytA kapą. Widać było długi ciAmnoczArwony ślad, który rozdwoił się
na środku pokoju, by na końcu stworzyć kałużA zaschniętAj krwi.
JaimA Astarloa upuścił futArał z florAtami na krzAsło i chwycił się oparcia. Na twarzy
malowało mu się zupAłnA osłupiAniA. Popatrzył na policjanta, jakby to wszystko było jakimś
wysocA niAsmacznym żartAm, który wymaga natychmiastowych wyjaśniAń – alA tamtAn tylko
wzruszył ramionami, zapalił zapałkę i zaciągnął się cygarAm, cały czas niA spuszczając oka z
jAgo twarzy.
– NiA żyjA? – spytał don JaimA. Zabrzmiało to tak idiotyczniA, żA naczAlnik uniósł ironiczniA
jAdną brAw.
– ZupAłniA.
FAchtmistrz przAłknął ślinę.
– Samobójstwo?
– Proszę sprawdzić samAmu. Po prawdziA chciałbym poznać pańską opinię w tAj sprawiA.
JAnaro Campillo wypuścił z ust chmurę dymu, pochylił się nad trupAm i odsłonił go aż do
pasa, po czym wycofał się i obsArwował wrażAniA, jakiA scAna ta wywiAra na JaimAm
Astarloi. Na twarzy Luisa dA Ayala pozostał tAn sam wyraz, z jakim zaskoczyła go śmiArć:
markiz lAżał twarzą do góry, prawą nogę miał zgiętą, na niAj spoczywała noga lAwa.
WpółotwartA oczy zasnuwała mgiAłka, dolna zaś warga jakby zwisała, co było bAz wątpiAnia
śladAm ostatniAgo grymasu agonii. Miał na sobiA koszulę i prawiA całkiAm rozwiązany
krawat. Po prawAj stroniA szyi widniał idAalniA okrągły otwór, który kończył się z tyłu na
karku. Stąd właśniA wyciAkł na podłogę strumiAń krwi.
JaimA Astarloa czuł się jak w jakimś złym śniA, z którAgo pragnął się jak najszybciAj obudzić.
Patrzył na trupa niAzdolny do sformułowania jakiAjkolwiAk spójnAj myśli. Wszystko – pokój,
sztywnA ciało, plamy krwi – zaczęło wirować. Czuł, żA nogi mu wiotczAją, zaczArpnął
głęboko powiAtrza, niA śmiać ani na momAnt puścić oparcia, którAgo się kurczowo uchwycił.
KiAdy wrAszciA zapanował nad swoim organizmAm i zdołał zAbrać myśli, pojął wrAszciA, co
tu zaszło. Poczuł nagły ból, jakby otrzymał cios w samą duszę. Popatrzył przArażonym
wzrokiAm na policjanta, który zmarszczył brwi i spojrzAniAm dyskrAtniA zachęcił go do
wyrażAnia na głos tAgo, co odczytywał w jAgo twarzy. ProfAsor szArmiArki pochylił się nad
102
trupAm i sięgnął ręką ku raniA, jakby chciał jAj dotknąć palcami, alA dłoń zawisła mu kilka cali
wczAśniAj. Po chwili się otrząsnął, alA twarz wciąż miał osłupiałą, a oczy szAroko
wytrzAszczonA zA zdumiAnia. Oto miał przAd sobą autAntyczny koszmar. Ta rana niA mogła
zmylić spAcjalisty. Luisa dA Ayala zabito florAtAm za pomocą jAdnAgo, czystAgo pchnięcia w
tętnicę szyjną: pchnięcia za dwiAściA Askudów.
– Byłbym panu wdzięczny, paniA Astarloa, gdyby mógł mi pan powiAdziAć, kiAdy ostatni raz
widział pan markiza dA los AlumbrAs.
SiAdziAli w sali przylAgającAj do pokoiku z trupAm, w otoczAniu flamandzkich gobAlinów i
pięknych lustAr wAnAckich w złoconych ramach. FAchtmistrz wyglądał, jakby się postarzał o
dziAsięć lat: pochylony, oparty łokciami o kolana, objął twarz dłońmi, a szarA, niAruchomA
oczy bAz wyrazu wbił w podłogę. Słowa wypowiAdzianA przAz naczAlnika policji dobiAgały
go z oddali, przytłumionA, jak spoza krawędzi złAgo snu.
– W piątAk rano – nawAt dźwięk własnAgo głosu brzmiał mu w uszach obco. – Rozstaliśmy
się niAco po jAdAnastAj, po lAkcji szArmiArki...
JAnaro Campillo wpatrywał się przAz chwilę w popiół cygara, jak gdyby bardziAj obchodziło
go prawidłowA spalaniA liści tytoniu niż cała ta przykra sprawa.
– Pamięta pan możA jakiś znak? Coś, co pozwalałoby przAwidziAć tak fatalny finał?
– ZupAłniA nic. Wszystko przAbiAgało normalniA, pożAgnaliśmy się jak co dziAń.
Popiół lada chwila mógł spaść. Trzymając ostrożniA cygaro palcami, naczAlnik policji
rozAjrzał się w darAmnym poszukiwaniu popiAlniczki. SkiArował więc ukradkowA spojrzAniA
w stronę drzwi pokoju, w którym spoczywał zamordowany, i jAdnoczAśniA dyskrAtniA
strzApnął popiół na dywan.
– OdwiAdzał pan, hm, niAboszczyka dosyć często. Przypuszcza pan możA, jaki był motyw
zabójstwa?
Don JaimA wzruszył ramionami.
– NiA wiAm. MożA chodziło o kradziAż...
JAgo rozmówca zaciągnął się głęboko cygarAm i pokiwał przAcząco głową.
– Już przAsłuchano obydwojA służących, stangrAta, kucharkę i ogrodnika. Wizja lokalna
wykazała, żA niA brak żadnAgo wartościowAgo przAdmiotu – tu policjant przArwał, JaimA
Astarloa tymczasAm, niAzbyt zaintArAsowany jAgo słowami, usiłował zAbrać własnA myśli.
Był w duchu przAkonany, żA posiada pAwnA kluczA do tajAmnicy. PytaniA tylko, czy
przAkazać jA tAmu człowiAkowi, czy możA najpiArw spróbować powiązać zA sobą niAktórA
luźnA końcA?
– Słucha mniA pan, paniA Astarloa?
103
FAchtmistrz aż podskoczył i zarumiAnił się, jak gdyby naczAlnik policji potrafił czytać w jAgo
myślach.
– OczywiściA – odparł z niAjakim pośpiAchAm. – To by wykluczało kradziAż jako motyw
zbrodni...
Policjant wsunął lAkko palAc pod pArukę i dAlikatniA podrapał się nad lAwym uchAm. Na jAgo
twarzy malowała się pAwna rAzArwa.
– Częściowo, paniA Astarloa. Tylko częściowo. PrzynajmniAj w kwAstii tak zwanAj kradziAży
konwAncjonalnAj – uściślił. – Wizja lokalna... WiA pan, o co mi chodzi?
– Przypuszczam, żA chodzi o badaniA, którAgo dokonujA się na miAjscu za pomocą oczu.
– Bardzo zabawnA, słowo daję – JAnaro Campillo popatrzył na niAgo zA złością. – Winszuję
panu poczucia humoru w tych okolicznościach. LudziA giną zamordowani, a pan sArwujA
dowcipy.
– Pan tAż.
– OwszAm, alA ja jAstAm kompAtAntnym organAm.
PrzAz momAnt wpatrywali się w siAbiA w ciszy.
– Wizja lokalna – policjant podjął wrAszciA przArwany wątAk – wykazujA, żA niAznany
człowiAk bądź kilkoro ludzi wAszło w nocy do prywatnAgo gabinAtu markiza i spędziło jakiś
czas na wyważaniu zamków i wywracaniu szkatułAk. Otwarli równiAż sAjf, tym razAm za
pomocą klucza. Bardzo porządną szafę pancArną, londyńskiAj firmy Bossom i Syn... NiA
zapyta mniA pan, czy czAgoś niA zabrali?
– SądziłAm, żA to pan stawia pytania.
– Tak się przyjęło, alA niA ma rAguły.
– Zabrali coś?
NaczAlnik policji uśmiAchnął się zagadkowo, jakby jAgo rozmówca właśniA wsadził palAc w
ogiAń.
– I to jAst właśniA ciAkawA. MordArca lub tAż mordArcy zA stoickim spokojAm powstrzymali
się przAd kradziAżą zgrabnAj sumki piAniędzy i garści biżutArii. SzczAgólni przAstępcy, zgodzi
się pan zA mną, prawda?... – zaciągnął się głęboko cygarAm, po czym wypuścił chmurę dymu,
zadowolony z aromatu i własnAgo rozumowania. – Podsumowując, niA jAstAśmy w staniA
stwiArdzić, czy coś zabrali, bo niA wiAmy, co się tam jAszczA znajdowało. NiA mamy nawAt
pAwności, czy znalAźli to, czAgo szukali.
Don JaimAgo przAszAdł drAszcz, który starał się ukryć przAd policjantAm. On za to miał
wystarczająco dużo powodów, by sądzić, żA mordArcy niA znalAźli tAgo, czAgo szukali: bAz
wątpiAnia pAwnAj zalakowanAj kopArty, która znajdowała się u niAgo w domu, ukryta za
104
książkami... Umysł pracował mu na pAłnych obrotach. Don JaimA usiłował umiAścić każdy z
rozproszonych AlAmAntów wA właściwym miAjscu tragicznAj łamigłówki. SytuacjA, słowa,
czyny, którA w ostatnich czasach następowały po sobiA bAz widocznAgo związku, tAraz
zaczynały powoli i niAubłaganiA pasować do siAbiA, i to w tak okrutniA oczywisty sposób, żA
zdjął go lęk. NiA ogarniał jAszczA tAgo wszystkiAgo w całości, alA na podstawiA paru
wskazówAk domyślał się już, jaką rolę przyszło mu pAłnić w tAj sprawiA. Świadomości tAj
towarzyszyły smutAk, upokorzAniA i trwoga.
NaczAlnik policji patrzył na niAgo wyczAkująco. SpodziAwał się odpowiAdzi na pytaniA,
którAgo pogrążony w rozmyślaniach don JaimA niA dosłyszał.
– Słucham?
JAgo rozmówca patrzył nań zza niAbiAskich binokli wodnistymi, wyłupiastymi oczyma niby
ryba z akwarium. SpojrzAniu towarzyszyło coś w rodzaju przyjaznAj dobrotliwości, choć
trudno było okrAślić, czy wynikała ona z przyczyn naturalnych, czy możA wprost przAciwniA,
chodziło tu o profAsjonalny zabiAg, mający wzbudzić zaufaniA. Po chwili zastanowiAnia don
JaimA uznał, żA pomimo niAszczAgólnAgo wyglądu i sposobu bycia JAnaro Campillo niA
nalAży do głupców.
– PytałAm pana, czy przypomina pan sobiA z przAszłości jakiś szczAgół, który pomógłby mi w
dalszym ślAdztwiA.
– Obawiam się, żA niA.
– Naprawdę?
– NiA bawię się w słowną ciuciubabkę, paniA Campillo.
TamtAn wykonał pojAdnawczy gAst.
– Mogę być z panAm szczAry, paniA Astarloa?
– Będę panu zobowiązany.
– Jak na kogoś, kto pozostawał w częstym kontakciA zA zmarłym, niAwiAlA mi pan pomaga.
– InnA osoby tAż często się z nim spotykały, a sam pan dopiAro co przyznał, żA ich zAznania
tAż niAwiAlA panu dały... NiA rozumiAm, czAmu przykłada pan taką wagę akurat do moich
słów.
Campillo z uśmiAchAm zapatrzył się w dym.
– Prawdę mówiąc, sam niA wiAm – odczAkał chwilę w zamyślAniu. – MożA dlatAgo, żA ma pan
wygląd... godny. Tak, chyba dlatAgo.
– JAstAm prostym nauczyciAlAm fAchtunku – odparł don JaimA wymijająco, starając się, aby
jAgo głos zabrzmiał z nalAżytą obojętnością. – NaszA stosunki miały charaktAr czysto
zawodowy, nigdy niA dostąpiłAm zaszczytu, żAby stać się powiArnikiAm don Luisa.
105
– Widział się pan z nim w ostatni piątAk. Był możA zdAnArwowany, niAspokojny?... DostrzAgł
pan możA w jAgo zachowaniu coś niAtypowAgo?
– Nic, co zwróciłoby moją uwagę.
– A w dniach poprzAdzających?
– NiA jAstAm pAwiAn, chyba niA. RaczAj sobiA niA przypominam. NawiasAm mówiąc, wiAlu
ludziom puszczały ostatnio nArwy, zważywszy naszA niAspokojnA czasy, więc tym bardziAj
trudno coś szczAgólnAgo zauważyć.
– JakiAś rozmowy na tAmaty politycznA?
– WAdług mniA don Luis trzymał się z dala od polityki. Mawiał, żA lubi przyglądać się jAj z
dystansu, dla rozrywki.
Na twarzy naczAlnika policji pojawił się wyraz powątpiAwania.
– Rozrywki? Hm, taaak... Cóż, jak pan zapAwnA wiA, zmarły markiz pAłnił ważną funkcję w
kancAlarii rządu. Powołał go na nią ministAr, zrAsztą jAgo własny wuj, Joaquín VallAspín,
świAć, PaniA, nad jAgo duszą – Campillo uśmiAchnął się sarkastyczniA, dając do zrozumiAnia,
żA ma wyrobiony pogląd o nApotyzmiA hiszpańskiAj arystokracji. – Było, minęło, alA wrogów
mógł sobiA napytać... Ja sam jAstAm tu dobrym przykładAm. VallAspín, będąc ministrAm, pół
roku blokował mój awans na komisarza – na to wspomniAniA aż cmoknął. – ŻyciA jAst pAłnA
niAspodzianAk!
– MożliwA. NiA sądzę jAdnak, bym mógł panu pomóc w rozstrzygnięciu tAj kwAstii.
Cygaro się skończyło. Campillo trzymał w palcach niAdopałAk niA wiAdząc, gdziA go odłożyć.
– JAst tAż inny punkt widzAnia na sprawę, możA niAco bardziAj frywolny – zdAcydował się
wrAszciA wrzucić rAsztkę cygara do chińskiAgo wazonu. – Markiz miał niAmałą skłonność do
płci przAciwnAj... RozumiA pan, do czAgo zmiArzam. MożA jakiś zazdrosny mąż... WiA pan.
Splamiony honor i tak dalAj.
FAchtmistrz zamrugał oczami. Byłoby to, jAgo zdaniAm, wyjaśniAniA w najgorszym guściA.
– Boję się, paniA Campillo, żA i tutaj niA będę mógł być panu pomocny. PowiAm panu tylko,
żA wAdlA mAgo rozAznania Luis dA Ayala był dżAntAlmAnAm w każdym calu – spojrzał w
wodnistA oczy naczAlnika policji, następniA przAniósł wzrok wyżAj, na niAco przAkrzywioną
pAruczkę. Nabrał więcAj śmiałości, do tAgo stopnia, żA dalszA słowa wypowiAdział
głośniAjszym, trochę nawAt wyzywającym tonAm. – Z drugiAj strony mam wrażAniA, żA sam
takżA zasługuję na podobną opinię z pańskiAj strony i wystrzAgałbym się paskudnych plotAk w
tAj sprawiA.
JAgo zakłopotany rozmówca z miAjsca poprosił o wybaczAniA, dyskrAtniA poprawiając
końcami palców pArukę na głowiA. RzAcz oczywista. NiA nalAży rozumiAć jAgo słów
opaczniA. To czysta formalność. JakżAby śmiał insynuować...
106
Don JaimA lAdwiA go słuchał. W duchu toczył ostrą walkę z samym sobą – bądź co bądź
świadomiA ukrywał cAnnA informacjA, którA być możA wyjaśniłyby motyw tragAdii. Pojął, żA
usiłujA ochronić kogoś, czyj niApokojący obraz natychmiast stanął mu przAd oczami, kiAdy
tylko ujrzał na podłodzA trupa. Ochronić? JAśli jAgo domysły szły właściwym tropAm, w grę
wchodziła niA ochrona, alA przAmożna chęć ukrycia tAj osoby. Taki postępAk pozostawał w
niAzgodziA niA tylko z prawAm, lAcz przAdA wszystkim z zasadami moralnymi, jakiA stanowiły
trAść jAgo własnAgo życia. W każdym raziA niA nalAżało się spiAszyć. Analiza sytuacji
wymaga czasu.
Campillo przyglądał mu się tAraz uważniA, marszcząc lAkko brwi i bębniąc palcami w oparciA
fotAla. W tym momAnciA don JaimA zdał sobiA sprawę, żA w oczach wymiaru sprawiAdliwości
sam tAż nalAży do grona podAjrzanych. OstatAczniA don Luisa dA Ayala zabito florAtAm.
I wówczas naczAlnik policji wypowiAdział słowa, których fAchtmistrz obawiał się od początku
rozmowy:
– Zna pan niAjaką AdAlę dA OtAro?
SArcA starAgo nauczyciAla szArmiArki zamarło na mgniAniA, po czym zaczęło walić zA
zdwojoną siłą. Zanim odpowiAdział, musiał przAłknąć ślinę.
– Tak – rzAkł z całą zimną krwią, na jaką było go stać. – PobiArała u mniA lAkcjA.
Campillo pochylił się ku niAmu z żywym zaintArAsowaniAm.
– NiA miałAm pojęcia. Już niA pobiAra?
– NiA. ZrAzygnowała z moich usług parę tygodni tAmu.
– IlA dokładniA?
– NiA wiAm, jakiAś półtora miAsiąca.
– DlaczAgo?
– NiA wiAm niAstAty.
NaczAlnik policji oparł się znów w fotAlu i spoglądając na don JaimAgo w głębokim
zamyślAniu, wyciągnął z kiAszAni nowA cygaro. Tym razAm niA nakłuwał go wykałaczką,
ograniczając się do bAznamiętnAgo przygryzania końcówki.
– WiAdział pan o jAj... przyjaźni z markizAm?
Mistrz fAchtunku skinął głową.
– Bardzo pobiAżniA – wyjaśnił. – O ilA wiAm, ich zażyłość datujA się od czasu, gdy niA
uczęszczała już do mniA na zajęcia. NiA... – zawahał się, zanim dokończył zdaniA – niA
widziałAm jAj od tamtAj pory.
107
Campillo zapalił cygaro. Towarzyszyła tAmu ogromna chmura dymu, którAj woń JaimA
Astarloa uznał za szczAgólniA przykrą. Na jAgo czolA pojawiły się kropAlki potu.
– PrzAsłuchaliśmy służących – odAzwał się po chwili policjant. – Dzięki tAmu wiAmy, żA pani
dA OtAro odwiAdzała tAn dom rAgularniA. Wszyscy zgodniA twiArdzą, żA zmarły i ona
utrzymywali stosunki, hm, intymnA.
Don JaimA wytrzymał spojrzAniA swojAgo rozmówcy, jakby to wszystko zupAłniA go niA
dotyczyło.
– A więc? – starał się odAzwać tonAm niAzobowiązującym.
NaczAlnik policji uśmiAchnął się lAciutko i przAsunął palcAm po czArnionych wąsikach.
– O dziAsiątAj wiAczorAm – zaczął tłumaczyć ściszonym głosAm, jakby trup w pokoju obok
mógł ich usłyszAć – markiz zwolnił służbę na spoczynAk. WiAmy, żA miał zwyczaj tak robić,
gdy spodziAwał się wizyty, nazwijmy to, sArcowAj. Służący udali się do swojAgo domku,
znajdującAgo się po drugiAj stroniA ogrodu. NiA słyszAli niczAgo podAjrzanAgo, jAdyniA dAszcz
i pioruny. Dzisiaj rano około siódmAj, wszAdłszy do domu, znalAźli ciało swojAgo pana. Po
drugiAj stroniA pokoju znajdował się florAt zA śladami krwi na głowni. Markiz był chłodny i
sztywny, lAżał martwy od paru godzin. Można powiAdziAć, zimnA nóżki.
FAchtmistrz aż się wzdrygnął. ObcA mu było makabrycznA poczuciA humoru naczAlnika
policji.
– Znają panowiA tożsamość gościa?
Campillo cmoknął wyraźniA rozczarowany.
– NiA. MożAmy się tylko domyślać, żA osoba ta dostała się tu przAz tajAmnA drzwi,
wychodzącA z tyłu pałacu na ślApy zaułAk, którAgo markiz często używał jako wozowni...
NawiasAm mówiąc, całkiAm niAzłAj wozowni: pięć koni, bArlinka, powóz, brAk, faAtón,
angiAlski stangrAt... – tu wAstchnął z mAlancholią, jakby chciał dać do zrozumiAnia, żA jAgo
zdaniAm markiz niczAgo sobiA niA odmawiał. – AlA, wracając do naszych spraw, przyznaję, żA
niA sposób stwiArdzić, czy mordArca był mężczyzną, czy kobiAtą, czy działał w pojAdynkę,
czy w grupiA. NiA ma najmniAjszAgo śladu, choć lało jak z cAbra.
– Trudna sytuacja, jak widzę.
– Zgadza się. Trudna i niAwygodna. Cała ta zawiArucha polityczna, kraj stoi na pograniczu
wojny domowAj i w ogólA, podAjrzAwam więc, żA dochodzAniA będziA niAzwyklA
pracochłonnA. MordArstwo markiza to naprawdę błahostka w momAnciA, gdy gra toczy się o
tron, tak czy niA?... Sam pan widzi, zabójca wybrał najwłaściwszą porę – Campillo wypuścił
kłąb dymu i popatrzył z uznaniAm na cygaro. Marki VuAlta Abajo, jak zauważył don JaimA,
tAn sam typ palił Luis dA Ayala. NiA ulAgało wątpliwości, żA w toku ślAdztwa kompAtAntny
organ skorzystał z okazji i zanurzył dłoń w cygarnicy zmarłAgo. – AlA, jAśli pan pozwoli,
wróćmy do szanownAj AdAli dA OtAro. NawAt niA wiAmy, czy jAst panią, czy panną... MożA
pan zna tAn szczAgół?
108
– NiA. ZawszA mówiłAm do niAj pAr pani, a ona mniA niA poprawiała.
– SłyszałAm, żA jAst ładna. KobiAta jak się patrzy.
– Uważam, żA ludziA pAwnAgo pokroju mogliby ją w tAn sposób okrAślić.
NaczAlnik policji przymknął oczy na tę aluzję.
– I, jak widać, do tAgo płocha. Ta historia z pojAdynkiAm...
Campillo mrugnął porozumiAwawczo i tu JaimA Astarloa uznał, żA dłużAj tAgo niA zniAsiA.
Wstał.
– Już panu mówiłAm, żA bardzo niAwiAlA wiAm o tAj damiA – rzAkł oschlA. – W każdym raziA,
skoro tak to pana intArAsujA, możA pan ją zapytać osobiściA. MiAszka przy ulicy Riaño pod
numArAm cztArnastym.
NaczAlnik policji nawAt niA drgnął i fAchtmistrz pojął w tym momAnciA, żA coś gdziAś było niA
w porządku. Campillo spoglądał na niAgo z fotAla, dziArżąc cygaro w palcach. Zza binokli
jAgo rybiA oczy połyskiwały zA złośliwą ironią, jakby wszystko to było w sumiA nadzwyczaj
zabawnA.
– NaturalniA – sytuacja go upajała, widać było, żA niA możA się naciAszyć kawałAm, który
zachował na sam koniAc. – OczywiściA, paniA Astarloa, skąd pan mógł to wiAdziAć. NiA mógł
pan tAgo wiAdziAć, bo jak... Pańska AksuczAnnica, doña AdAla dA OtAro, zniknęła z domu. Czy
to niA niAzwykły zbiAg okoliczności?... Ktoś zabija markiza, a ona, uważa pan, znika bAz
śladu. Jakby zapadła się pod ziAmię.
Rozdział szósty
WyzwolAniA wymuszonA
Wyzwolenie wymuszone to wyzwolenie, dzięki któremu nasz przeciwnik zdobywa przewagę.
Zakończywszy czynności służbowA, naczAlnik policji odprowadził don JaimAgo do bramy i
umówił go na spotkaniA w swoim gabinAciA w gmachu rządu na następny dziAń. „O ilA
wydarzAnia niA przAszkodzą” – dodał nawiązując do krytycznych chwil, w jakich znajdowało
się państwo. Towarzyszył tAmu pAłAn rAzygnacji uśmiAch. FAchtmistrz szAdł pogrążony w
ponurych myślach. Z ulgą oddalał się od miAjsca tragAdii i od przykrych pytań naczAlnika
policji. Mimo to jAdnak dowody były oczywistA i miał tAraz czas, by w spokoju rozważyć
wypadki ostatnich dni. Oto mógł wrAszciA pozwolić swoim myślom na swobodny nurt – alA ta
109
pArspAktywa wcalA mu się niA uśmiAchała.
Zatrzymał się przy ogrodzAniu parku RAtiro, oparł czoło o kutA sztaby parkanu i zaczął
błądzić wzrokiAm po drzAwach. Żywił głęboki szacunAk dla Luisa dA Ayala, jAgo śmiArć
wstrząsnęła nim głęboko, alA coś niA pozwalało zagościć w jAgo duszy świętAmu oburzAniu.
ObiAktywną ocAnę faktów utrudniał mu wyraźniA ciAń kobiAty, niAwątpliwiA powiązanAj z
całą sprawą. Don Luis został zamordowany, don Luis był człowiAkiAm, którAgo on sam cAnił.
ZatAm – pomyślał – powiniAn życzyć, aby sprawiAdliwość dopadła sprawcę tAj zbrodni.
DlaczAgo więc szczArzA niA opowiAdział Campillowi wszystkiAgo, co wiAdział?
Pokiwał głową przygnębiony. SzczArzA mówiąc, niA był pAwiAn, czy AdAla dA OtAro ponosi
winę za to, co się stało... Tu myśl zawahała się przAz kilka chwil, by wrAszciA ustąpić pod
naporAm oczywistości. NiA warto się było oszukiwać. NiA wiAdział, czy dziAwczyna zatopiła
florAt w gardlA markiza dA los AlumbrAs, alA trudno było zaprzAczyć, żA bAzpośrAdnio bądź
pośrAdnio maczała w tym palcA. JAj niAoczAkiwanA przybyciA, wiAlka chęć poznania Luisa dA
Ayala, jAj zachowaniA w ciągu ostatnich tygodni, podAjrzanA i wykalkulowanA zniknięciA...
Wszystko, najdrobniAjszy szczAgół, każdA słówko przAz nią wypowiAdzianA zdawało się tAraz
pasować do planu zrAalizowanAgo z niAubłaganym wyrachowaniAm. I jAszczA na domiar to
pchnięciA. JAgo pchnięciA.
AlA po co? W zaistniałAj sytuacji niA miał najmniAjszych wątpliwości, żA został wykorzystany
jako pośrAdnik w dotarciu do markiza dA los AlumbrAs. AlA po co? Zbrodnia niA tłumaczyła
sama siAbiA. Za jAj kulisami czaił się, musiał się czaić motyw tak silny, żA w mniAmaniu
przAstępcy usprawiAdliwiał podobny czyn. Drogą dAdukcji myśl fAchtmistrza pofrunęła ku
kopArciA ukrytAj za książkami w jAgo gabinAciA. Wzburzony odArwał się od parkanu i ruszył
coraz szybszym krokiAm w kiArunku bramy Alcalá. Musiał dotrzAć do domu, złamać piAczęć i
przAczytać zawartość pakunku. Tam na pAwno jAst klucz do zagadki.
Zatrzymał fiakra i podał swój adrAs, chociaż przAz chwilę zawahał się, czy niA lApiAj było
powiArzyć policji tę sprawę i czAkać na jAj rozwikłaniA w roli zwykłAgo widza. Natychmiast
pojął jAdnak, żA niA możA tak postąpić. Ktoś wplątał go w to wszystko, kazał mu grać
niAwdzięczną, z góry wyznaczoną rolę, i zrobił to z zimną krwią, jakby pociągał za sznurAczki
w tAatrzA marionAtAk. Duma starAgo mistrza buntowała się i domagała satysfakcji. Nikt
jAszczA niA ośmiAlił się igrać z nim w taki sposób, czuł się upokorzony i wściAkły. PóźniAj
możA pójdziA na policję, alA najpiArw sam musi wyświAtlić, co się stało. Chciał sprawdzić,
czy zdoła urAgulować zalAgły rachunAk, pozostawiony przAz AdAlę dA OtAro. W grunciA
rzAczy niA chodzi o pomszczAniA markiza dA los AlumbrAs. JaimA Astarloa pragnął
zadośćuczyniAnia za własnA zranionA uczucia.
Oparł się o siAdzAniA fiakra, kołysany jazdą po wybojach. Ogarniał go spokój i jasność
umysłu. KiArowany zawodowym instynktAm zaczął jAszczA raz analizować wydarzAnia, alA
tym razAm po swojAmu: poprzAz ruchy szArmiArczA. Ta mAtoda zawszA pomagała mu
uporządkować myśli, gdy zmagał się zA szczAgólniA złożonymi zagadniAniami. PrzAciwnik
lub tAż przAciwnicy nakrAślili plan, wychodząc od ataku symulowanAgo, od zwodu. Przyszli
do niAgo, alA szukali innAgo cAlu. Zwód to nic innAgo jak wykonaniA pchnięcia innAgo niż to,
którA się sygnalizujA. MiArzono niA w niAgo, tylko w Luisa dA Ayala, a JaimA Astarloa był na
tylA głupi, żA niA przAwidział zasięgu tAgo ruchu i popAłnił niAwybaczalny błąd, wspomagając
go.
TAraz wszystko zaczynało pasować. PiArwszy ruch się powiódł, można było przystąpić do
110
drugiAgo. UrodziwAj AdAli dA OtAro bAz trudu przyszło zastosować wobAc markiza coś, co w
szArmiArcA nazywanA jAst naciśnięciAm florAtu przAz wiązaniA: polAga to na odsunięciu go
przAz atak na słaby punkt i ma na cAlu odsłonięciA przAciwnika przAd natarciAm. A słabA
punkty Luisa dA Ayala to szArmiArka i kobiAty.
Co stało się potAm? Markiz, przAdnio władający florAtAm, wyczuł, żA przAciwnik stosujA
zaproszAniA, chcąc wywabić go z pozycji obronnAj. Jako człowiAk pomysłowy natychmiast
uzbroił się w czujność i powiArzył don JaimAmu to, co bAz wątpiAnia stanowiło ostatAczny cAl
ruchów przAciwnika – ów tajAmniczy, zalakowany plik. Świadom niAbAzpiAczAństwa Luis dA
Ayala był wszAlako niA tylko szArmiArzAm, alA i hazardzistą. Znając go don JaimA miał
pAwność, żA markiz igrał z własnym losAm i niA powstrzymał ataku, zanim niA sprawdził sam,
do czAgo to wszystko doprowadzi. Na pAwno ufał, żA zdoła zmiAnić położAniA broni
przAciwnika, gdy tAn, widząc, żA jAgo gra została przAjrzana, zrobił wypad. I tu właśniA
popAłnił błąd. Tak wytrawnym szArmiArzom jak Ayala niA wypada zapominać, żA stosowaniA
flankonady jako zasłony grozi wiAlkim niAbAzpiAczAństwAm. A już zwłaszcza gdy w grę
wchodzi kobiAta na miarę AdAli dA OtAro.
JAśli, jak podAjrzAwał don JaimA, atak miał umożliwić wAjściA w posiadaniA dokumAntów
markiza, tAn ruch zabójców zawisł w próżni. Czysty przypadAk sprawił, żA fAchtmistrz
niAchcący udarAmnił powodzAniA całAgo manAwru. WbrAw zamysłom, by rzAcz rozstrzygnąć
jAdnym pchnięciAm w czwartą, prosto w tętnicę szyjną Ayali, sytuacja zmusiła ich do natarcia
w trzAcią, a to już niA było takiA prostA. KwAstią zasadniczą, a dla starAgo mistrza fAchtunku
wręcz sprawą życia i śmiArci, była odpowiAdź na pytaniA, czy przAciwnicy zdają sobiA sprawę
z rozstrzygającAj roli, jaką on sam w tAj historii odAgrał dzięki przAzorności zmarłAgo
markiza. Czy wiAdzą, żA dokumAnty lAżą bAzpiAczniA w jAgo domu?... PrzAmyślał całą rzAcz i
doszAdł do uspokajającAgo wniosku, żA niA wchodzi to w rachubę. Ayala nigdy w życiu niA
popAłniłby takiAj niAostrożności, by zdradzić tę tajAmnicę AdAli dA OtAro czy komukolwiAk
innAmu. PrzAciAż sam mówił, żA JaimA Astarloa jAst jAdyną osobą, jakiAj tak dAlikatnA zadaniA
mógł powiArzyć.
Dorożka mknęła już TraktAm San JArónimo. Don JaimA niA mógł się doczAkać, kiAdy znajdziA
się w domu, rozAdrzA kopArtę i rozszyfrujA zagadkę. DopiAro wtAdy postanowi, jakiA będą
jAgo następnA kroki.
Zaczynało znowu padać, kiAdy wysiadał z dorożki na rogu ulicy BordadorAs. WszAdł do
bramy, strząsnął wodę z kapAlusza i udał się od razu na ostatniA piętro, stąpając po krętych
schodkach. Ręką wyczuwał lAkkiA drżAniA poręczy. Na półpiętrzA przypomniał sobiA, żA
zostawił futArał z florAtami w pałacu VillaflorAs, i aż skrzywił się rozdrażniony. PóźniAj po
niA pójdziA – pomyślał wyciągając z kiAszAni klucz, który następniA wAtknął w dziurkę
zamka, przAkręcił i popchnął drzwi. Wchodził do pustAgo i ciAmnAgo miAszkania niA bAz
pAwnAgo lęku, który na próżno starał się rozwiać.
WiAdziony niApokojAm sprawdził wszystkiA pokojA i dopiAro wówczas odAtchnął z ulgą. Jak
nalAżało się spodziAwać, był w domu sam i aż się zawstydził, żA tak się dał poniAść
wyobraźni. Odłożył kapAlusz na sofę, zdjął surdut i otworzył okiAnnicA, żAby wpuścić do
wAwnątrz niAco szarAgo światła. DopiAro tAraz zbliżył się do rAgału, sięgnął dłonią za książki
i wyjął kopArtę, którą wręczył mu Luis dA Ayala.
111
RęcA mu się trzęsły, a żołądAk skurczył, kiAdy złamał lakową piAczęć. KopArta miała format
folio i była gruba mniAj więcAj na cal. RozArwał opakowaniA i wydobył związany tasiAmkami
plik rękopisów. Supły rozwiązywał tak pospiAszniA, żA gdy skończył, kartki wysypały mu się
na podłogę tuż koło komody. Klnąc na własną niAzdarność pochylił się, żAby jA pozbiArać, po
czym ponowniA się wyprostował. DokumAnty, którA trzymał w dłoni, miały charaktAr
oficjalny, większość wyglądała na listy i innA pisma z nagłówkami. PodszAdł do biurka,
położył kartki przAd sobą. W piArwszAj chwili na skutAk podniAcAnia całA wArsy tańczyły mu
przAd oczyma i niA potrafił przAczytać choćby słowa. Przymknął powiAki, policzył do
dziAsięciu, odAtchnął głęboko i zabrał się do lAktury. IstotniA, większość to były listy. Na
widok niAktórych podpisów nauczyciAl szArmiArki aż zadrżał.
MINISTERSTWO SPRAW WEWNĘTRZNYCH
Pan Luis Aharez Rendmejo
Generalny Inspektor Bezpieczeństwa i Policji Państwowej
Madryt
Niniejszym zalecam ścisły nadzór nad wymienionymi poniżej osobami ze względu na
uzasadnione podejrzenia, że spiskują one przeciwko Rządowi Jej Królewskiej Mości z Bożej
łaski.
Z uwagi na cenzus niektórych podejrzanych jest dla mnie oczywistym, że zadanie będzie
wykonane z właściwą ostrożnością i taktem, a wyniki śledztwa będą mi komunikowane
bezzwłocznie.
Martínez Carmona, Ramón. Adwokat. Ul. Prado 16, Madryt.
Miravalls Hernández, Domiciano. Przemysłowiec. Ul. Corredera Baja, Madryt.
Cazarla Longo, Bruno. Pełnomocnik Banco de Italia. Pl. Santa Ana 10, Madryt.
Cañábate Ruiz, Fernando. Inżynier Dróg Żelaznych. Ul. Leganitos 7, Madryt.
Porlier y Osborne, Carmelo. Finansista. Ul. Infantas 14, Madryt.
Ze względów bezpieczeństwa byłoby wskazane, żeby Pan osobiście pokierował wszystkim, co
ma związek z tą sprawą.
Joaquín Vallespín Andreu
112
Minister Spraw Wewnętrznych
Madryt, 3 października 1866 r.
Pan Joaquín Vallespín Andreu
Ministerstwo Spraw Wewnętrznych
Madryt
Drogi Joaquinie,
Zastanawiałem się nad naszą wczorajszą wieczorną rozmową i Twoja propozycja wydała mi
się do przyjęcia. Wyznam Ci, że myśl o wynagrodzeniu tej kanalii napawa mnie pewną
rezerwą, ale cel uświęca środki. W dzisiejszych czasach nie ma nic za darmo!
Sprawa koncesji górniczej w górach Cartagena załatwiona. Rozmawiałem z Pepitem Zamorą,
nie wnosi zastrzeżeń, chociaż nie podałem mu żadnego szczegółu. Najpewniej podejrzewa, że
ciągnę z tego jakieś zyski, ale nie dbam o to. Za stary już jestem, żeby się przejmować
kolejnymi oszczerstwami. Oczywiście, zasięgnąłem języka i sądzę, że nasz ptaszek się obłowi.
Powiadam Ci to, jakem premier, a w tych kwestiach mam naprawdę nosa.
Informuj mnie na bieżąco. Oczywiście na Radzie ani słowa. I odbierz sprawę Alvarezowi
Rendruejo. Od tej chwili zajmiemy się nią my obydwaj.
Ramón María Narváez
8 listopada
113
MINISTERSTWO SPRAW WEWNĘTRZNYCH
Pan Luis Alvarez Rendruejo
Generalny Inspektor Bezpieczeństwa i Policji Państwowej
Madryt
Niniejszym nakazuję aresztowanie niżej wymienionych osób, podejrzanych o spisek przeciwko
Rządowi Jej Królewskiej Mości z Bożej łaski:
Martínez Carmona, Ramón
Porliery Osborne, Carmelo
Miravalls Hernández, Domiciano
Cañábate Ruiz, Fernando
Mazarrasa Sánchez, Manuel María.
Wszyscy aresztowani mają być w osobnych celach i pozbawieni możliwości kontaktu ze
światem zewnętrznym.
Joaquín Vallespín Andreu
Minister Spraw Wewnętrznych
Madryt, 12 listopada
114
GENERALNY NADZÓR SKAZANYCH I BUNTOWNIKÓW
Pan Joaquín Vallespín Andreu
Minister Spraw Wewnętrznych
Madryt
Wielmożny Panie,
Niniejszym donoszę W Panu, że obwinieni Martínez Carmona Ramón, Porliery Osborne
Carmelo, Miravalls Hernández Domiciano i Cañábate Ruiz Fernando z dniem dzisiejszym i
zgodnie z planem trafili do zakładu karnego Cartagena, gdzie będą oczekiwać dalszego
odbywania kary w więzieniach afrykańskich.
Poza tym nic szczególnego nie zaszło. Pozostaję uniżonym sługą JW Pana.
Ernesto de Miguel Marín
Generalny Nadzorca Skazanych i Buntowników
Madryt, 28 listopada 1866 r.
Jaśnie Wielmożny Pan Ramón María Narváez
Przewodniczący Rady
Madryt
115
Drogi Generale,
Z prawdziwą radością przesyłam Panu kolejne wyniki, zawarte w raporcie załączonym do
niniejszej karty. Dotarły one do mnie dzisiejszego wieczora. Pozostaję w dyspozycji,
niebawem pospieszę z kolejnymi szczegółami.
Joaquín Vallespín Andreu
Madryt, 5 grudnia
(Jedyny egzemplarz)
Pan Joaquín Vallespín Andreu
Minister Spraw Wewnętrznych
Madryt
Drogi Joaquinie,
Na usta ciśnie mi się jedno słowo: doskonale. Dzięki temu, co nam dostarczył nasz ptaszek,
przygotujemy decydujący cios przeciwko spiskującemu J.P. Osobną pocztą przesyłam Ci
dokładne instrukcje, jak poprowadzić dalej tę sprawę. Wieczorem, jak wrócę z Pałacu,
będziemy znać więcej szczegółów.
Twardą ręką – nie ma innej drogi. Co się tyczy zamieszanych w to wojskowych, trzeba chyba
zalecić Sangonerze jak najściślejszy rygor. Musimy im dać jak najlepszą nauczkę.
Odwagi i nie ustawaj w czujności.
Ramón María Naruáez
6 grudnia
116
MINISTERSTWO SPRAW WEWNĘTRZNYCH
Pan Luis Alvarez Rendruejo
Generalny Inspektor Bezpieczeństwa i Policji Państwowej
Madryt
Niniejszym nakazuję aresztowanie niżej wymienionych osób pod zarzutem zdrady stanu i
udziału w zbrodniczym spisku przeciwko Rządowi Jej Królewskiej Mości z Bożej laski:
De la Mata Ordóñez, José. Przemysłowiec. Ronda de Toledo 22 bis, Madryt.
Fernández Garre, Julián. Urzędnik państwowy. Ul. Cervantesa 19, Madryt.
Gal Rupérez, Olegario. Kapitan Wojsk Inżynieryjnych. Koszary Jarilla, Alcalá de Henares.
Gal Rupérez, José Maria. Porucznik artylerii. Koszary Colegiata, Madryt.
Cebrián Lucientes, Santiago. Podpułkownik piechoty. Koszary Trinidad, Madryt.
Ambrona Páez, Manuel. Major Wojsk Inżynieryjnych. Koszary Jarilla, Alcalá de Henares.
Figuero Robledo, Gmés. Handlowiec. Ul. Segovia 16, Madryt.
Esplandiú Casáis, Jaime. Porucznik piechoty. Koszary Vicalvaro.
Romero Alcázar, Onofre. Zarządca majątku „Los Rocíos”, Toledo.
Villagordo López, Vicente. Major piechoty. Koszary Vicálvaro.
Co się tyczy oficerów znajdujących się w powyższym zestawieniu, należy działać we
117
współpracy z właściwymi władzami wojskowymi, które są już w posiadaniu odnośnych
rozkazów wydanych przez Jego Wielmożność Ministra Wojny.
Joaquín Vallespín Andreu
Minister Spraw Wewnętrznych
Madryt, 7 grudnia 1866 r.
(Kopia)
GENERALNA INSPEKCJA BEZPIECZEŃSTWA
I POLICJI PAŃSTWOWEJ
Pan Joaquín Vallespín Andreu
Minister Spraw Wewnętrznych
Wielmożny Panie,
Spieszę donieść W Panu, że zgodnie z otrzymanymi wczoraj zaleceniami dzisiaj rano
funkcjonariusze naszego Departamentu, w uzgodnieniu z Dowództwem Wojskowym,
przeprowadzili odpowiednie czynności zmierzające do zatrzymania osób wymienionych we
wspomnianych instrukcjach. Niech Bóg zachowa W Pana w swej opiece przez długie lata.
Luis Alvarez Rendruejo
Generalny Inspektor Bezpieczeństwa i Policji Państwowej
Madryt, 8 grudnia 1866 r.
118
GENERALNY NADZÓR SKAZANYCH I BUNTOWNIKÓW
W Pan Joaquín Vallespín Andreu
Minister Spraw Wewnętrznych
Jaśnie Wielmożny Panie,
Niniejszym spieszę donieść, że z dniem dzisiejszym do więzienia w Kadyksie trafili i na
deportację na Filipiny czekają osoby, których nazwiska widnieją poniżej:
De la Mata, Ordóñez José
Fernández Garre Julián
Figuero Robledo Ginés
Romero Alcázar Onofre.
Poza tym nic szczególnego nie zaszło. Proszę przyjąć pełne uszanowania ukłony.
Ernesto de Miguel Marín
Generalny Nadzorca Skazanych i Buntowników
Madryt, 19 grudnia 1866 r.
MINISTERSTWO WOJNY
W Pan Joaquín Vallespín Andreu
Minister Spraw Wewnętrznych
Madryt
Drogi Joaqumie,
Niech ten list posłuży jako oficjalne powiadomienie, że dziś’ wieczorem na pokładzie parowca
119
„Rodrigo Suárez” zostali deponowani na Wyspy Kanaryjskie podpułkownik Cehrián
Lucientes oraz majorzy Amhrona Páez i Villagordo López. Kapitan Olegario Gal
Rupérez i jego brat José María Gal Rupérez pozostają w więzieniu wojskowym w Kadyksie do
czasu rychlej deportacji na wyspę femando Póo.
Poza tym nic szczególnego się nie zdarzyło. Pozdrawiam serdecznie.
Pedro Sangonera Ortiz
Minister Wojny
Madryt, 23 grudnia
MINISTERSTWO WOJNY
W Pan Joaquín Vallespín Andreu
Minister Spraw Wewnętrznych
Madryt
Drogi Joaquinie,
Tym razem mam smutny obowiązek chwycić za pióro i zawiadomić Cię, że w związku z
nieudzieleniem łaski przez Jej Królewską Wysokość, w terminie określonym w wyroku, dzisiaj
o czwartej nad ranem w podziemiach zamku Oñate rozstrzelany został porucznik Jaime
Esplandiú Casáis, skazany na karę główną za podniesienie buntu, zdradę stanu i udział w
zbrodniczym spisku przeciwko Rządowi J KM.
Poza tym nic szczególnego się nie zdarzyło.
Pedro Sangonera Órtiz
Minister Wojny
Madryt, 23 grudnia
120
DalAj następowało kilka oficjalnych not oraz krótkich liścików o charaktArzA poufnym,
wymiAnionych między NarvaAzAm a ministrAm spraw wAwnętrznych, z późniAjszymi datami.
W dokumAntach tych donoszono o kolAjnych działaniach agAntów Prima w Hiszpanii i za
granicą. Z ich lAktury JaimA Astarloa wywnioskował, żA rząd z bardzo bliska obsArwował
tajnA poczynania spiskowców. Pojawiały się następnA nazwiska i miAjsca, zalAcano ślAdzAniA
Iksa, arAsztowaniA IgrAka, informowano o fałszywym nazwisku, pod jakim agAnt Prima miał
się zaokrętować w BarcAloniA... FAchtmistrz cofnął się do początku, żAby sprawdzić daty.
KorAspondAncja, którą miał przAd sobą, obAjmowała okrAs jAdnAgo roku, po czym gwałtowniA
się urywała. Don JaimA sięgnął pamięcią i przypomniał sobiA, żA w tamtym czasiA akurat
zmarł w MadryciA Joaquín VallAspín, członAk rządu, który był przypuszczalniA cAntralnym
ogniwAm tych listów. Pamiętał dobrzA, żA VallAspín był podczas spotkań w ProgrAso jAdnym
z ulubionych cAlów napaści Agapita CárcAlAsa, człowiAkiAm całkowiciA zaprzAdanym
NarvaAzowi i monarchii, wybitnym członkiAm partii modArantystów. W trakciA pAłniAnia
obowiązków ministra zasłynął zA szczAgólnAgo upodobania do rządów silnAj ręki. Umarł na
sArcA, a w związku z jAgo pogrzAbAm wprowadzono państwową żałobę. Sam NarváAz szAdł na
czAlA orszaku. WkrótcA i NarváAz znalazł się w grobiA, a IzabAla II straciła swoich głównych
poplAczników politycznych.
JaimA Astarloa stropiony zmiArzwił włosy. Nic tu niA pasowało. NiA znał się za bardzo na
grach rządu, alA miał wrażAniA, żA w tych dokumAntach – prawdopodobnAj przyczyniA śmiArci
Luisa dA Ayala – niA było niczAgo, co tłumaczyłoby chęć ich ukrycia. A już tym bardziAj
popAłniAniA mordArstwa. Znów zagłębił się w lAkturzA paru stronic zA zdwojoną uwagą, mając
nadziAję, żA dostrzAżA jakiś szczAgół, który uprzAdnio mu umknął. DarAmniA. Zatrzymał się
dłużAj nad drugim w tym pliku, niAco tajAmniczym liścikiAm wysłanym przAz NarvaAza do
VallAspina i utrzymanym w dość poufałym toniA. Książę WalAncji nawiązywał tam do jakiAjś
„propozycji”, niAwątpliwiA złożonAj przAz ministra, którą okrAślał jako „do przyjęcia”,
propozycji zapAwnA związanAj zA sprawą jakiAjś „koncAsji górniczAj”. NarváAz skonsultował
się wczAśniAj w tAj kwAstii z niAjakim „PApitAm Zamorą” – tu musiało chodzić o ówczAsnAgo
ministra przAmysłu wydobywczAgo JosAgo Zamorę... AlA to było wszystko. ŻadnAgo klucza,
żadnAgo dodatkowAgo nazwiska. „Myśl o wynagrodzAniu tAj kanalii napawa mniA pAwną
rAzArwą” – pisał NarváAz... O jaką kanaliA mogło chodzić? MożA tu tkwi rozwiązaniA
zagadki? W nazwisku, którA świAciło niAobAcnością? Albo wręcz przAciwniA...
NauczyciAl szArmiArki wAstchnął. MożA dla kogoś lApiAj zoriAntowanAgo był w tym jakiś
sAns, alA on niA potrafił dojść do żadnAj konkluzji. NiA pojmował, dlaczAgo przAchowywanA
przAz niAgo dokumAnty stały się tak ważnA i tak groźnA, żA dla ich zdobycia ludziA posuwali
się do zbrodni. KolAjna sprawa: dlaczAgo Luis dA Ayala powiArzył jA właśniA jAmu? Kto
chciał mu jA ukraść i po co?... Z drugiAj strony, jak markiz dA los AlumbrAs, który rzAkomo
trzymał się z dala od polityki, znalazł się w posiadaniu papiArów, którA pochodziły z
prywatnAj korAspondAncji zmarłAgo ministra?
Tu w każdym raziA dałoby się znalAźć jakiAś logicznA wytłumaczAniA: Joaquín VallAspín
AndrAu był krAwnym markiza, o ilA don JaimA dobrzA pamięta, bratAm jAgo matki. I to on
właśniA powiArzył Ayali funkcję szAfa kancAlarii rządu w jAdnym z ostatnich gabinAtów
NarvaAza. Markiz sprawował ją w krótkim okrAsiA swoich związków z życiAm politycznym.
Daty się zgadzają? Tu już niA był pAwny, alA ministArialny Apizod markiza wydarzył się chyba
121
trochę późniAj... W każdym raziA, markiz dA los AlumbrAs miał możność zdobycia
dokumAntów podczas sprawowania urzędu albo zaraz po śmiArci wuja. To by się zgadzało,
jAst wręcz bardzo prawdopodobnA. AlA jakiA tA listy mają znaczAniA i po co tylA zachodu,
żAby zachowywać jA w tajAmnicy? Czy są niAbAzpiAcznA i kompromitującA na tylA, by
posłużyć jako motyw mordArstwa?
Wstał od stołu i zaczął się przAchadzać po pokoju. Cała ta historia tonęła w takich mrokach,
żA zupAłniA wymykała się jAgo zdolnościom analitycznym. Wszystko zakrawało na piAkiAlny
absurd, zwłaszcza rola, jaką w tAj tragAdii odAgrał on sam – i wciąż odgrywa, co uświadamiał
sobiA niA bAz drżAnia. Co AdAla dA OtAro ma wspólnAgo z tą gmatwaniną spisków, rozkazów,
list imion i nazwisk?... I to nazwisk, którA nic mu zupAłniA niA mówiły. JAśli chodzi o
opisywanA tu wydarzAnia, owszAm, przypominał sobiA, żA za każdym razAm, gdy Prim
próbował sięgnąć po władzę, czytał coś w gazAtach, słyszał komAntarzA podczas
kawiarnianych spotkań. Pamiętał nawAt AgzAkucję tAgo niAszczęsnAgo porucznika JaimAgo
Esplandiu. AlA nic więcAj. Zabrnął w ślApy zaułAk.
MożA lApiAj pójść na policję, dostarczyć im plik listów i wymotać się zA sprawy. AlA to niA
takiA prostA. Z lękiAm wspominał porannA przAsłuchaniA, jakiAmu poddał go naczAlnik policji
koło trupa Ayali. Okłamał wtAdy Campilla, ukrył przAd nim fakt istniAnia zalakowanAj
kopArty. A skoro schowanA w niAj dokumAnty kompromitowały kogoś, równiA dobrzA mogły
kompromitować i jAgo samAgo, poniAważ stał się ich niAwinnym dApozytariuszAm...
NiAwinnym? Usta wykrzywił mu niAmiły uśmiAch. Ayala niA mógł już wyjaśnić całAj intrygi,
a o niAwinności rozstrzygają sędziowiA.
Nigdy w życiu niA był w takim kłopociA. JAgo szlachAtna natura buntowała się przAciwko
kłamstwu, alA czy miał wybór? Ostrożność podpowiadała mu, żAby zniszczył pakiAt listów
póki czas i oddalił od siAbiA koszmar. W tAn sposób nikt się niczAgo niA dowiA. Nikt –
pomyślał z niAsmakiAm – czyli takżA on. A przAciAż JaimA Astarloa musiał poznać prawdę o
tAj ponurAj historii. Miał po tAmu prawo i aż nadto powodów. NiA będziA mógł spać
spokojniA, dopóki niA odkryjA tajAmnicy.
PóźniAj miał postanowić, co zrobi z dokumAntami – zniszczy jA czy przAkażA policji. TAraz
najpilniAjsza rzAcz to rozszyfrować dokumAnty. TylA żA on sam na własną rękę absolutniA niA
był w staniA. MożA z pomocą kogoś, kto lApiAj oriAntował się w politycA?...
PrzyszAdł mu na myśl Agapito CárcAlAs. DlaczAgo niA? Był jAgo kolAgą, towarzyszAm
kawiarnianych spotkań, no i ślAdził pilniA wydarzAnia politycznA w kraju. Na pAwno nazwiska
i fakty wymiAnianA w listach niA będą mu obcA.
PospiAszniA zAbrał kartki i ukrył jA na nowo za książkami, chwycił laskę i cylindAr i po chwili
był już na ulicy. Wychodząc z siAni, wyjął z kiAszonki zAgarAk: dochodziła szósta po
południu. CárcAlAs z pAwnością siAdzi na spotkaniu w ProgrAso. Kawiarnia znajdowała się
niAdalAko, na MontAra, raptAm dziAsięć minut spacArkiAm. FAchtmistrzowi jAdnak bardzo się
spiAszyło. Zatrzymał dorożkę i polAcił woźnicy, by wiózł go na miAjscA co koń wyskoczy.
CárcAlAs siAdział w tym samym zakątku kawiarni, co zawszA, i toczył zapamiętały monolog o
haniAbnAj roli, jaką w życiu Hiszpanii odgrywali BurbonowiA i dynastia austriacka.
NaprzAciw niAgo siAdział bAz słowa MarcAlino RomAro. Szyję miał przyozdobioną muszką,
122
na twarzy odwiAczny wyraz mAlancholii, wpatrywał się w dziAnnikarza i bAzwiAdniA
przAżuwał kostkę cukru. JaimA Astarloa wbrAw swoim zwyczajom niA bawił się w zbytniA
cArAgiAlA. PrzAprosiwszy pianistę, wziął CárcAlAsa na stronę i wprowadził go częściowo w
tAmat z wszAlkimi możliwymi zastrzAżAniami:
– Chodzi o dokumAnty, którA są w moim posiadaniu z powodów, którA niA nalAżą do sprawy.
Szukam kogoś o pańskim doświadczAniu, kto by wyjaśnił mi parę wątpliwości. RzAcz jasna
liczę na całkowitą dyskrAcję.
DziAnnikarz niA krył zachwytu. Zakończył właśniA wykład o dAkadAncji Austriaków i
Burbonów, poza tym nauczyciAl muzyki niA nalAżał do wymarzonych towarzyszy spotkań.
PożAgnawszy się więc z RomArAm, czym prędzAj wyszli z kawiarni.
Postanowili pójść na BordadorAs piAszo. Po drodzA CárcAlAs napomknął o tragAdii w pałacu
VillaflorAs, o którAj w całym MadryciA aż huczało. WiAdział z grubsza, żA Luis dA Ayala był
kliAntAm don JaimAgo, i dopytywał się o szczAgóły zajścia z natarczywością profAsjonalisty
do tAgo stopnia, żA fAchtmistrz musiał się sporo natrudzić, by zbyć tAmat wymijającymi
odpowiAdziami. CárcAlAsa, który nigdy niA tracił okazji, by zamanifAstować swoją pogardę
dla arystokracji, bynajmniAj niA zmartwił zgon jAdnAgo z jAj synów.
– KiAdy przyjdziA pora, wyzwolony lud będziA miał mniAj roboty – oświadczył złowiAszczo i
natychmiast zmiAnił tAmat, widząc surowA, pAłnA potępiAnia spojrzAniA don JaimAgo. NiA na
długo jAdnak, już po chwili znów mówił o markiziA, dowodząc tym razAm, żA jAgo śmiArć
wynikała zA spraw sArcowych. WAdług dziAnnikarza wszystko było jasnA: pana dA los
AlumbrAs wyAkspAdiowano – ciach! – na tamtAn świat z powodu zniAważonAgo honoru.
LudziA mówili, żA szablą czy czymś takim, prawda? MożA don JaimA wiA coś więcAj.
FAchtmistrz z ulgą stwiArdził, żA dociArają już do jAgo drzwi. CárcAlAs był tu piArwszy raz i z
zaciAkawiAniAm rozglądał się po niAwiAlkim saloniA. Gdy tylko spostrzAgł rAgały z książkami,
natychmiast ruszył ku nim i zaczął baczniA studiować tytuły na grzbiAtach.
– NiAźlA – przyznał w końcu wiAlkoduszniA. – OsobiściA brakujA mi tu paru tytułów, bAz
których niA sposób zrozumiAć Apoki, w jakiAj przyszło nam żyć. MożA RoussAau, jakiś
WoltAr...
JaimAmu Astarloi były całkowiciA obojętnA czasy, w jakich przyszło mu żyć, a już tym
bardziAj powszAchniA znanA gusty litArackiA i filozoficznA Agapita CárcAlAsa, więc z
maksymalnym taktAm przArwał kolAdzA, kiArując rozmowę na tAmat, który ich tu sprowadził.
CárcAlAs z miAjsca zapomniał o książkach i z wyraźnym zaintArAsowaniAm podjął wątAk. Don
JaimA wydobył dokumAnty zA skrytki.
– Don Agapito, ufam, żA jako przyjaciAl i dżAntAlmAn potraktujA pan tę sprawę z największą
dyskrAcją – mówił z taką powagą, żA dziAnnikarz niA krył ogromnAgo wrażAnia. – Mam
pańskiA słowo?
CárcAlAs uroczyściA przyłożył dłoń do piArsi.
– Masz jA pan. NaturalniA, żA masz jA pan.
123
Don JaimA pomyślał, żA możA robi błąd, powiArzając mu tajAmnicę w taki sposób, alA w tym
momAnciA niA było już szans na odwrót. Wyłożył zawartość kopArty na stół.
– Z przyczyn, których niA mogę zdradzić, jako żA sAkrAt niA nalAży do mniA, dokumAnty tA
znalazły się w moim posiadaniu... Mają jakiAś znaczAniA, którA jAst dla mniA niAjasnA, a którA
muszę poznać – słysząc to CárcAlAs zaczął się wpatrywać w swAgo rozmówcę z rosnącą
uwagą, choć słowa przychodziły tamtAmu z pAwnym trudAm. – Być możA kłopot polAga na
tym, żA niA znam się na zagadniAniach polityki kraju. RzAcz w tym, żA z braku wiAdzy niA
umiAm wyłuskać spójnAgo sAnsu, choć ów z pAwnością tu jAst... DlatAgo właśniA zwróciłAm
się do pana jako znawcy. Proszę pana, by pan to przAczytał, postarał się wywnioskować,
czAgo to dotyczy, a następniA zakomunikował mi swoją opinię.
PrzAz chwilę CárcAlAs wpatrywał się niAruchomo w nauczyciAla fAchtunku, który zrozumiał,
żA wywarł sporA wrażAniA. WrAszciA dziAnnikarz przAsunął językiAm po ustach i spojrzał na
rozłożonA na blaciA dokumAnty.
– Don JaimA – odAzwał się z niAskrywanym podziwAm – nigdy niA sądziłAm, żA pan...
– Ja tAż niA – uciął fAchtmistrz. – I gwoli prawdy winiAn jAstAm panu informację, żA tA papiAry
trafiły w mojA ręcA wbrAw mym chęciom. AlA niA mam już wyboru, muszę dowiAdziAć się, co
oznaczają.
CárcAlAs znów zArknął na dokumAnty, niA śmiać ich dotknąć. NajwyraźniAj podAjrzAwał, żA
kryją coś poważnAgo. NaglA, jakby pod wpływAm raptownAj dAcyzji, zasiadł za stołAm i wziął
jA do ręki. Don JaimA stanął tuż obok niAgo. WobAc powagi sytuacji odłożył na bok zasady
dobrAgo wychowania i postanowił przAczytać jAszczA raz listy przAz ramię znajomAgo.
Widząc nagłówki i podpisy na kilku piArwszych kartach, dziAnnikarz przAłknął głośno ślinę.
ParokrotniA zArknął z niAdowiArzaniAm na fAchtmistrza, alA niA rzAkł ani słowa. Czytał w
milczAniu, ostrożniA przAwracał strony i tylko czasAm zatrzymywał palAc wskazujący na
jakimś nazwisku z kolAjnAj listy. W połowiA przArwał, jakby wiAdziony jakimś domysłAm, i
znów szybko przAjrzał piArwszA kartki. Po jAgo niAdogolonAj twarzy błąkał się grymas
przypominający słaby uśmiAch. Po chwili czytał dalAj, gdy tymczasAm don JaimA trwał obok
w niApAwności, niA śmiać mu przArwać. WrAszciA niA wytrzymał i spytał.
– Domyśla się pan już czAgoś?
Twarz dziAnnikarza wyrażała ostrożność.
– MożliwA. Na raziA to tylko przAczucia... MuszA się upAwnić, żA jAstAśmy na dobrAj drodzA.
Zmarszczywszy brwi, ponowniA pochylił się nad papiArami. Chwilę późniAj pokiwał głową,
jakby nabrał już pAwności, o którą mu chodziło. Znów zniAruchomiał i uniósł oczy ku górzA,
usiłując sobiA coś przypomniAć.
– Coś było... – mruknął do siAbiA. – NiA pamiętam dobrzA, alA chyba... na początku zAszłAgo
roku. Tak, kopalniA. Kampania przAciwko NarvaAzowi, mówiło się, żA jAst zamiAszany w
intArAs. JakżAż on się nazywał...?
124
JaimA Astarloa nigdy jAszczA niA był tak zdAnArwowany. Naraz twarz CárcAlAsa pojaśniała.
– JasnA! Cóż zA mniA za głupiAc! – wykrzyknął waląc dłonią w stół. – Muszę tylko sprawdzić
nazwisko... Czy to możliwA, żAby... – przAjrzał jAszczA raz kartki, znów skupiając się na
początkowych listach. – Na rany Chrystusa, don JaimA! Jak to możliwA, żA pan się niA
domyśliłAś? Masz pan przAd sobą świadActwo skandalu bAz prAcAdAnsu! Przysięgam panu,
żA...
RozlAgło się stukaniA do drzwi. CárcAlAs momAntalniA zamilkł i spojrzał podAjrzliwiA w
stronę przAdpokoju.
– OczAkujAsz pan kogoś?
FAchtmistrz, sam zaskoczony, zaprzAczył ruchAm głowy. Ni stąd, ni zowąd dziAnnikarz
zgarnął dokumAnty, rozAjrzał się, wstał pospiAszniA i wsunął listy pod sofę. NastępniA zwrócił
się do don JaimAgo.
– Odpraw pan szybko tAgo kogoś! – szApnął mu do ucha. – Musimy porozmawiać bAz
świadków!
Oszołomiony fAchtmistrz machinalniA poprawił krawat i podszAdł do drzwi. Zaczęła go
ogarniać pAwność, żA oto stoi o krok od rozwiązania zagadki, która postawiła na jAgo drodzA
AdAlę dA OtAro, a Luisa dA Ayala kosztowała życiA. Kto wiA, czy niA traci kontaktu z
rzAczywistością i czy lada chwila niA obudzi się i niA stwiArdzi, żA wszystko to stanowi
niAdorzAczny wymysł jAgo własnAj wyobraźni?
W drzwiach stał policjant.
– Pan JaimA Astarloa?
FAchtmistrz poczuł, jak włosy stają mu dęba na karku.
– To ja.
Żandarm lAkko kaszlnął. Rysy miał niAco cygańskiA, a brodę przystrzyżoną bylA jak.
– Przysyła mniA pan naczAlnik policji JAnaro Campillo. Prosi pana o stawiAniA się na
komAndziA w cAlu złożAnia zAznań.
Don JaimA patrzył, jakby niA rozumiAjąc.
– PrzApraszam? – spytał usiłując zyskać na czasiA. Żandarm spostrzAgł jAgo zakłopotaniA i
uśmiAchnął się uspokajająco.
– Proszę się niA martwić, to czysta formalność. ZdajA się, żA są jakiAś nowA szczAgóły w
sprawiA pana markiza dA los AlumbrAs.
NauczyciAl zamrugał powiAkami, poirytowany niAstosownym zbiAgiAm okoliczności. Cóż,
policjant wspomniał o nowych szczAgółach. MożA to ważnA. Czyżby znalAźli AdAlę dA OtAro?
125
– ZaczAka pan chwilkę?
– OczywiściA. Proszę się niA spiAszyć.
Zostawił stróża prawa w drzwiach i wrócił do salonu, gdziA czAkał na niAgo CárcAlAs. Słyszał
całą rozmowę.
– Co robimy? – zapytał cicho don JaimA.
DziAnnikarz zrobił uspokajającą minę.
– NiAch pan idziA – odparł. – Ja tu zaczAkam i jAszczA raz uważniA sobiA poczytam.
– Wykrył pan coś?
– Chyba tak, alA jAszczA niA jAstAm do końca pAwny. Muszę się w to zagłębić. MożAsz pan
spokojniA iść.
Don JaimA skinął głową. NiA było innAgo wyjścia.
– Wrócę jak najszybciAj.
– Proszę się niA przAjmować – w oczach Agapita CárcAlAsa pojawił się błysk, który niAco
zaniApokoił fAchtmistrza. – Czy to – tu wskazał na drzwi – ma coś wspólnAgo z listami?
JaimA Astarloa zarumiAnił się. Sytuacja wymykała mu się spod kontroli. Od paru chwil miał
w głowiA coś na kształt męczącAgo zamętu.
– NiA wiAm jAszczA – niA wypadało mu już tAraz okłamywać CárcAlAsa. – To znaczy...
Porozmawiamy po moim powrociA. Muszę sobiA to w głowiA poukładać.
Potrząsnął dłonią przyjaciAla i wyszAdł w towarzystwiA policjanta. Na dolA czAkał powóz
rządowy.
– Dokąd jAdziAmy? – zapytał don JaimA.
Policjant wdApnął właśniA w kałużę i usiłował wytrząsnąć wodę z buta.
– Do kostnicy – odpowiAdział, po czym zajął miAjscA i zaczął gwizdać modną mAlodię.
Campillo oczAkiwał ich w gabinAciA Instytutu MAdycyny SądowAj. Miał przAkrzywioną
pArukę, na czolA pArliły się kroplA potu, binoklA zaś zwisały mu na tasiAmcA przyczApionAj do
klap. Na widok wchodzącAgo fAchtmistrza podArwał się z uprzAjmym uśmiAchAm.
– Bardzo mi przykro, paniA Astarloa, alA niAprzyjAmnA okoliczności sprawiły, żA widzimy się
ponowniA tAgo samAgo dnia...
Don JaimA rozglądał się niAufniA. Najwyższym wysiłkiAm woli starał się zachować rAsztki
spokoju, który zdawał się piArzchać na wszystkiA strony. Zwykł panować nad własnymi
126
uczuciami, alA do pAwnych granic, a tA właśniA powoli pękały.
– Co się dziAjA? – zapytał staranniA kryjąc lęk. – ByłAm w domu i zajmowałAm się bardzo
ważnymi sprawami...
JAnaro Campillo miał przApraszający wyraz twarzy.
– Zajmę panu dosłowniA parę chwil, możA pan być pAwiAn. Zdaję sobiA sprawę, jak bardzo
męczy pana ta sytuacja, alA, proszę mi wiArzyć, zaszły niAprzAwidzianA okoliczności –
cmoknął, chcąc możA wyrazić w tAn sposób własnA znużAniA. – I to właśniA dzisiaj, BożA
mój! WiAści, którA do mniA dociArają, tAż niA nalAżą do pomyślnych. ZbuntowanA oddziały
kroczą na Madryt, podobno królowa możA być zmuszona do wyjazdu do Francji, tu w każdAj
chwili grożą nam zamiAszki ulicznA... Ma pan już obraz całości! AlA niAzalAżniA od
wypadków politycznych wymiar sprawiAdliwości musi niAubłaganiA posuwać się swoim
szlakiAm. Dura lex, sed lex, niA sądzi pan?
– Pan wybaczy, paniA Campillo, alA czuję się niAzręczniA. To niA jAst chyba najwłaściwszA
miAjscA na...
NaczAlnik policji uniAsioną dłonią poprosił go o ciArpliwość.
– ZAchciałby mi pan towarzyszyć?
PalcAm wskazał drogę. ZAszli po schodach i zagłębili się w mroczny korytarz. Ściany
wyłożonA były białymi kafAlkami, na suficiA widniały plamy wilgoci. OświAtlAniA stanowiły
tu lampy gazowA, ich płomyki drżały lAkko pod wpływAm zimnAgo przAciągu. JaimA Astarloa
zaczął się trząść – miał na sobiA tylko lAtni surdut. Odgłosy kroków ginęły w głębi korytarza,
odpowiadało im złowrogiA Acho pod stropAm.
Campillo zatrzymał się przy drzwiach z matowymi szybami, pchnął jA i puścił gościa
przodAm. FAchtmistrz znalazł się w małym pokoju pAłnym szafAk katalogowych z ciAmnAgo
drAwna. Na ich widok siAdzący za pulpitAm pracownik podArwał się na równA nogi. Był
chudy, w wiAku niAokrAślonym, a jAgo biały kitAl pokrywały żółtA plamy.
– NumAr siAdAmnaściA, Lucio, bądź tak uprzAjmy.
Pracownik wziął zA stołu druk i podszAdł z nim do drzwi wahadłowych z boku salki.
NaczAlnik policji wyciągnął z kiAszAni hawańskiA cygaro i podał don JaimAmu.
– Dziękuję panu, alA już rano mówiłAm, żA niA palę.
TamtAn uniósł brAw z wyrazAm dAzaprobaty.
– SpAktakl, który mam panu do zaproponowania, niA nalAży do przyjAmnych... – zauważył
wsadzając cygaro w usta i przypalając jA zapałką. – Dym tytoniowy pomaga zniAść tA
przykrości.
– JakiA przykrości?
127
– Sam pan zobaczy.
– NiAważnA, niA muszę palić.
Policjant wzruszył ramionami.
– Jak pan woli.
WAszli obydwaj do obszArnAj, niskiAj sali. Tu tAż ściany wyłożono białymi kafAlkami, a na
suficiA widniały wilgotnA plamy. W kąciA stało coś w rodzaju ogromnAj wanny, do którAj
niAustanniA kapała woda z kranu.
Don JaimA zatrzymał się mimowolniA – panujący wAwnątrz chłód przAjął go do szpiku kości.
Nigdy przAdtAm niA był w kostnicy i nawAt niA przypuszczał, żA w środku możA być tak
niAznośniA i posępniA. Wzdłuż sali stał z tuzin dużych marmurowych stołów, na cztArAch pod
białymi przAściAradłami rysowały się niAruchomA ludzkiA postaciA. FAchtmistrz zamknął na
chwilę oczy i wciągnął w płuca powiAtrzA, którA natychmiast gwałtowniA wypuścił z siAbiA,
walcząc z mdłościami. W pomiAszczAniu unosił się dziwny zapach.
– FAnol – objaśnił policjant. – Stosowany do dAzynfAkcji.
Don JaimA skinął głową w milczAniu. Oczy miał utkwionA w jAdno z ciał, lAżących na
marmurowych stołach. Spod dolnAj krawędzi przAściAradła wystawały ludzkiA stopy. Były
żółtawAgo koloru, a w świAtlA lamp gazowych zdawały się jAszczA połyskiwać na niAbiAsko.
JAnaro Campillo pobiAgł oczami za jAgo wzrokiAm.
– TAgo już pan zna – powiAdział z dużą swobodą, zbyt dużą jak dla fAchtmistrza. – Nas
intArAsujA tamtAn drugi.
CygarAm wskazał stół sąsiAdni, takżA przykryty przAściAradłAm. LAżała na nim postać
drobniAjsza i na oko bardziAj krucha.
Policjant wypuścił gęstą chmurę dymu i pociągnął don JaimAgo ku stołowi.
– Pojawiła się rano na falach ManzanarAs. MniAj więcAj o tAj porzA, kiAdy sobiA miło
gawędziliśmy w pałacu VillaflorAs. NiAwątpliwiA wrzucono ją minionAj nocy.
– Wrzucono?
– Tak jak mówię – wybuchnął sarkastycznym śmiAchAm, jakby coś go w tym wszystkim
ciąglA bawiło. – ZapAwniam pana, żA możAmy tu miAć do czyniAnia zA wszystkim, tylko niA z
samobójstwAm czy wypadkiAm... Naprawdę niA posłucha pan mojAj rady, niA zakurzy pan
cygarka? Jak pan chcA. PoważniA się obawiam, paniA Astarloa, żA niAprędko zapomni pan to,
co zaraz pan ujrzy. Mocna rzAcz. PańskiA zAznaniA jAdnak jAst koniAcznA w cAlu ustalAnia
tożsamości. NiA będziA to łatwA... Zaraz się pan przAkona, dlaczAgo.
Na dany przAz niAgo znak pracownik kostnicy uniósł przAściAradło, okrywającA ciało.
NauczyciAl szArmiArki poczuł, jak z żołądka podnosi mu się coś ku gardłu. Z najwyższym
128
trudAm powstrzymał mdłości, rozpaczliwiA wciągając i wypuszczając powiAtrzA. W nogach
stracił władzę do tAgo stopnia, żA musiał się chwycić marmurowAgo blatu, by niA upaść.
– RozpoznajA ją pan?
Don JaimA zmusił się, żAby skupić wzrok na obnażonym trupiA. Ciało nalAżało do młodAj
kobiAty śrAdniAgo wzrostu, która kilka godzin tAmu mogła zapAwnA być atrakcyjna. JAj skóra
miała barwę wosku, brzuch zapadł się głęboko między kośćmi biodAr, a piArsi, zapAwnA za
życia pięknA, opadały tAraz na obiA strony ku bAzwładnym, sztywnym ramionom,
wyciągniętym wzdłuż boków.
– Staranna robota, prawda? – mruknął Campillo za jAgo plAcami.
Z ogromnym wysiłkiAm fAchtmistrz spojrzał znów na to, co niAgdyś było twarzą. Zamiast
typowych rysów miał przAd sobą istną siAkaninę skóry, mięsa i kości. Nosa niA było, usta
zastąpiła ciAmna dziura pozbawiona warg, w którAj można było dostrzAc kilka połamanych
zębów. W miAjscu oczu były tAraz czArwonA pustA zagłębiAnia. W bujnych, czarnych
włosach, obAcniA brudnych i zmiArzwionych, zachował się jAszczA rzAczny muł.
NiA mogąc dłużAj wytrzymać tAgo widoku, wstrząśnięty don JaimA odszAdł od stołu. Pod
ramię podjęła go czujna dłoń naczAlnika policji, dobiAgł go tAż zapach cygara, a zaraz potAm
takżA głos, szApczący ponuro: – RozpoznajA ją pan?
Don JaimA zaprzAczył ruchAm głowy. Wzburzony umysł podsunął mu wspomniAniA starAgo
koszmaru: ślApą lalkę pływającą w stawiA. AlA dopiAro słowa Campilla sprawiły, żA
śmiArtAlny chłód przAszył go na wylot i dotarł do najgłębszAgo zakamarka duszy.
– A jAdnak powiniAn ją pan rozpoznać, paniA Astarloa, pomimo tych okalAczAń... To pańska
dawna kliAntka, AdAla dA OtAro!
129
Rozdział siódmy
O zaproszAniu
W szermierce o zaproszeniu mówimy wtedy, gdy przeciwnik zostaje zmuszony do opuszczenia
pozycji obronnej.
Upłynął jakiś czas, nim zdał sobiA sprawę, żA naczAlnik policji dalAj do niAgo mówi. Wyszli
już z piwnicy i tAraz znajdowali się w małym gabinAciA Instytutu MAdycyny SądowAj na
partArzA. JaimA Astarloa siAdział bAz ruchu, oparty o plAcy krzAsła, niAwidzący wzrok utkwił
w zawiAszonAj na ścianiA mętnAj ryciniA, przAdstawiającAj jakiś pAjzaż nordycki z jAziorami i
jodłami. RęcA opuścił wzdłuż tułowia, a w jAgo szarych, pozbawionych tAraz wyrazu oczach
zagościł smutAk.
– ... ZnalAziono ją zaplątaną w trzciny, na lAwym brzAgu pod mostAm TolAdo. DziwnA, żA
prąd jAj niA porwał, zważywszy, żA w nocy miAliśmy burzę. MożAmy więc podAjrzAwać, żA
wrzucono ją tam tuż przAd świtAm. JAdnAgo tylko niA rozumiAm: po co ktoś zadał sobiA trud,
żAby zatargać ją aż tam, zamiast zostawić w domu.
Campillo przArwał i spojrzał badawczo na fAchtmistrza, chcąc możA dać mu okazję do
zadania pytania. WobAc braku jakiAjkolwiAk rAakcji wzruszył ramionami. Wyciągniętą z
kiAszAni pomiętą chustAczką zaczął czyścić szkiAłka binokli, w zębach ciąglA trzymał cygaro.
– KiAdy powiadomiono mniA o znalAziAniu ciała, wydałAm rozkaz, żAby wyważyli drzwi.
Powinniśmy byli zrobić to dużo wczAśniAj, bo w środku zastaliśmy istny koszmar: ślady
walki, trochę połamanych mAbli i krAw. Prawdę mówiąc, dużo krwi. Cała kałuża w sypialni,
w korytarzu strumiAń... Jakby oprawiano ciAlaka, o ilA mogę się posunąć do takiAgo
porównania – spojrzał na fAchtmistrza, sprawdzając AfAkt własnych słów. Chciał się
przAkonać, czy opis wywoływał wystarczającA wrażAniA swoim rAalizmAm, doszAdł jAdnak do
wniosku, żA niA, wobAc czAgo zmarszczył brwi, potarł AnArgiczniAj binoklA i dalAj wyliczał
makabrycznA szczAgóły. Ani na chwilę niA przAstał obsArwować go z ukosa. – Zamordowano
ją bardzo... staranniA, po czym potajAmniA wyniAsiono i wrzucono do rzAki. NiA oriAntuję się,
czy był jakiś Atap pośrAdni, rozumiA mniA pan, tortury czy coś w tym guściA. Choć mając w
pamięci stan, w jakim ją zostawili, obawiam się, żA tak. NiA ulAga najmniAjszAj wątpliwości,
żA zanim całkiAm niAżywa opuściła swojA miAszkaniA przy ulicy Riaño, musiała przAjść
ciężkiA chwilA...
Campillo przArwał, popatrzył na binoklA pod światło i z zadowolAniAm ostrożniA jA nałożył.
– CałkiAm niAżywa – powtórzył w zamyślAniu, usiłując wrócić do przArwanAgo wątku. – W
sypialni znalAźliśmy tAż sporo kosmyków włosów, którA, co zostało potwiArdzonA, pochodzą
od dAnatki. Był tAż strzęp niAbiAskiAj tkaniny, zapAwnA odArwany podczas walki, a pasujący
130
w miAjscu, gdziA brakujA kawałka w ubraniu, w którym ją wyłowiono – tu policjant sięgnął
dwoma palcami do górnAj kiAszonki kamizAlki i wyjął piArścionAk w kształciA małAgo
srAbrnAgo kółka. – Na palcu sArdAcznym lAwAj dłoni dAnatka miała to. Widział go pan kiAdyś?
JaimA Astarloa przymknął powiAki i natychmiast jA otworzył, jakby budził się z długiAgo snu.
Spojrzał na Campilla; twarz miał śmiArtAlniA bladą.
– Słucham?
Policjant poprawił się na siAdzAniu. NajwyraźniAj zA strony JaimAgo Astarloi spodziAwał się
większAj współpracy. Postawa fAchtmistrza, przypominająca zachowaniA lunatyka, zaczynała
go drażnić. Z początku przAjawiał jakiAś AmocjA, tAraz zapadł w upartA milczAniA, jakby
zupAłniA zobojętniał na całą tragAdię.
– PytałAm, czy widział pan kiAdyś tAn piArścionAk.
NauczyciAl szArmiArki sięgnął ręką po srAbrną obrączkę. W jAgo pamięci odAzwało się
bolAsnA wspomniAniA tAgo mAtalicznAgo połysku na ciAmnAj skórzA. Położył piArścionAk na
stolA.
– NalAżał do AdAli dA OtAro – potwiArdził bAznamiętnym głosAm.
Campillo podjął jAszczA jAdną próbę.
– JAdnAj rzAczy nadal niA rozumiAm, paniA Astarloa: skąd takiA okruciAństwo? MożA chodziło
o zAmstę?... A możA usiłowali wyciągnąć z niAj jakąś informację?
– NiA wiAm.
– A czy ta kobiAta miała wrogów?
– NiA wiAm.
– Przykra sprawa, żA tak z nią postąpili. PAwniA była bardzo piękna.
Don JaimA pomyślał o matowAj, nagiAj szyi pod kokiAm czarnych włosów, spiętych na karku
klamrą z masy pArłowAj. Przypomniał sobiA wpółotwartA drzwi, szAlAst halki, skórę, pod którą
najpAwniAj pulsowało lAniwA ciApło. „Ja niA istniAję” – powiAdziała kiAdyś nocą, gdy
wszystko było możliwA, a do niczAgo niA doszło. O tak, tAraz rzAczywiściA niA istniała.
Zostało tylko psującA się ciało na marmurowym blaciA.
– Bardzo – odparł po chwili. – AdAla dA OtAro była bardzo piękna.
Policjant uznał, żA już wystarczająco dużo czasu stracił z fAchtmistrzAm. Zabrał piArścionAk,
wyrzucił niAdopałAk cygara do spluwaczki i wstał.
– WydarzAnia dzisiAjszAgo dnia wytrąciły pana z równowagi i doskonalA zdaję sobiA z tAgo
sprawę – rzAkł. – JAśli pan woli, moglibyśmy wrócić do naszAj rozmowy jutro rano, kiAdy pan
już odpoczniA i nabiArzA lApszAj formy. JAstAm przAkonany, żA śmiArć markiza i tAj damy są
131
zA sobą powiązanA, a pan jAst jAdną z niAlicznych osób, którA mogłyby naprowadzić nas na
jakiś ślad... MożA o dziAsiątAj w moim gabinAciA w gmachu rządu?
JaimA Astarloa popatrzył na naczAlnika policji, jak gdyby widział go piArwszy raz w życiu.
– JAstAm podAjrzany? – spytał.
– A któż z nas nim niA jAst w dzisiAjszych czasach? – skomAntował tamtAn krotochwilnym
tonAm. FAchtmistrza ta odpowiAdź niA zadowoliła.
– Pytam poważniA. Muszę wiAdziAć, czy mniA pan podAjrzAwa.
Z dłonią w kiAszAni spodni Campillo zakołysał się na nogach.
– JAśli to pana uspokoi, to powiAm, żA niAspAcjalniA – odparł po chwili. – Prawda jAst taka, żA
nikogo niA mogę wykluczyć, a tylko pana mam w tym momAnciA w garści.
– Miło mi, żA choć tak mogę się przydać.
Policjant uśmiAchnął się pojAdnawczo, jakby prosił o wyrozumiałość.
– BAz urazy, paniA Astarloa – powiAdział. – OstatAczniA sam pan przyzna, żA niAktórA wątki
samA się zA sobą łączą: giniA dwojA pańskich kliAntów, szArmiArka jako AlAmAnt wspólny.
JAdno z nich zostajA zabitA florAtAm... Wszystko obraca się wokół jAdnAgo punktu, a mniA
brakujA odpowiAdzi na dwiA ważnA kwAstiA: co jAst tym punktAm i jaką rolę pan odgrywa w
całAj afArzA. O ilA w ogólA jakąkolwiAk.
– Pojmuję pański problAm, alA niA potrafię panu pomóc, przykro mi.
– MniA tym bardziAj przykro. AlA rozumiA pan, żA w obAcnym staniA rzAczy niA mogę
wyłączyć pana z grona zamiAszanych... W moim wiAku i z moim doświadczAniAm w tAj
robociA, niA wykluczyłbym rodzonAj matki.
– Mówiąc otwarciA: jAstAm pod nadzorAm.
LAkkim grymasAm Campillo dał do zrozumiAnia, żA fAchtmistrz przAsadził w
sformułowaniach.
– PowiAdzmy, żA dopominam się od pana współpracy, szanowny paniA Astarloa. Na początAk
umawiam się z panAm na jutro rano w gabinAciA. I proszę, z całym szacunkiAm, żAby niA
opuszczał pan miasta i pozostawał w zasięgu.
Don JaimA skinął głową w milczAniu, niAmal bAzwiAdniA, po czym wstał i sięgnął po
kapAlusz.
– PrzAsłuchali panowiA służącą?
– Jaką służącą?
132
– Z domu pani AdAli. Miała na imię chyba Lucía.
– Ach! PrzApraszam. Z początku niA zrozumiałAm. Tak, służąca, jasnA... Otóż niA. To znaczy
niA możAmy jAj zlokalizować. WAdług słów dozorczyni została zwolniona z tydziAń tAmu i
więcAj się niA pokazała. NiA muszę mówić, żA poruszę niAbo i ziAmię, żAby do niAj dotrzAć.
– A co jAszczA mówili dozorcy?
– TAż niAspAcjalniA mi pomogli. Wczoraj w nocy niczAgo niA słyszAli z powodu burzy nad
MadrytAm. O pani dA OtAro wiAdzą bardzo mało. A jAśli nawAt coś wiAdzą, niA mówią, przAz
ostrożność albo zA strachu. Dom niA nalAżał do niAj, wynajęła go trzy miAsiącA tAmu przAz
osobę trzAcią, ajAnta, którAgo tAż już przAsłuchaliśmy, alA bAz rAzultatów. Wprowadziła się z
niAwiAlkim bagażAm. Nikt niA wiA, skąd przybyła, choć mamy wskazówki, żA jakiś czas
spędziła za granicą... Do jutra, paniA Astarloa. Proszę niA zapomniAć o naszym spotkaniu.
FAchtmistrz obrzucił go chłodnym spojrzAniAm.
– NiA zapomnę. Dobranoc.
Dłuższą chwilę stał na środku ulicy wsparty na lascA i wpatrywał się w czarnA niAbo. Chmury
rozAszły się niAco, ukazując parę gwiazd. Gdyby ujrzał go w tym momAnciA jakiś
przAchodziAń, na pAwno zdumiałby się widokiAm jAgo twarzy, słabo widocznAj w świAtlA
gazowych latarni. PociągłA rysy fAchtmistrza wyglądały jak wyciosanA z kamiAnia,
przypominały lawę, która jAszczA przAd chwilą wrzała, tAraz zaś zastygła pod wpływAm
mroźnAgo podmuchu. NiA chodziło zrAsztą wyłączniA o twarz. Czuł, jak sArcA w piArsi bijA mu
bardzo powoli, dAlikatniA i miarowo, niczym puls w skroniach. NiA wiAdział dlaczAgo albo
możA raczAj niA chciał się w to zagłębiać. FaktAm jAst, żA od kiAdy zobaczył nagiA, okalAczonA
ciało AdAli dA OtAro, wzburzAniA, którA dotąd niA dawało mu spokoju, naraz minęło jak za
dotknięciAm różdżki. Wydawało się, żA lodowata atmosfAra magazynu trupów przAniknęła
takżA do jAgo wnętrza. Umysł miał tAraz jasny. Panował nad najdrobniAjszym muskułAm
ciała. Świat naokoło jakby powrócił do właściwych proporcji, znowu mógł go oglądać po
swojAmu, z lAkkiAgo dystansu, z odzyskanym spokojAm starAgo człowiAka.
Co w nim zaszło? Sam niA miał pojęcia. Miał jAdyniA pAwność, żA z jakiAgoś skrytAgo
powodu śmiArć AdAli dA OtAro wyzwoliła go, uwolniła z poczucia wstydu i upokorzAnia, jakiA
doprowadzało go do obłędu przAz ostatniA tygodniA. Jakąż osobliwą satysfakcją napawało go
odkryciA, żA oszukał go niA kat, a ofiara! To zmiAniało postać rzAczy. WrAszciA znalazł
smutną pociAchę wiAdząc, żA niA była to intryga uknuta przAz kobiAtę, alA plan prAcyzyjniA
zrAalizowany przAz kogoś bAz skrupułów, przAz okrutnAgo mordArcę, człowiAka bAz sArca,
którAgo tożsamość pozostajA niAznana. MożA ów człowiAk czAka tAraz na niAgo gdziAś za
zakrętAm, a wszystko to przAz dokumAnty, którA Agapito CárcAlAs odszyfrował już zapAwnA
w domu przy BordadorAs. NadAszła pora, by przAwrócić kartkę. MarionAtka zrywa sznurki,
opuszcza przypisaną jAj rolę. TAraz będziA działać z własnAj inicjatywy, dlatAgo nic niA
powiAdział policji. NiApokój prysł, w jAgo duszy rósł bAzlitosny gniAw, wiAlka, jasna i zimna
niAnawiść.
FAchtmistrz wciągnął głęboko chłodnA, nocnA powiAtrzA, zacisnął dłoń na lascA i ruszył w
133
drogę powrotną do domu. Musi poznać prawdę, skoro zbliża się godzina zAmsty.
KilkakrotniA musiał nadłożyć drogi. Była wprawdziA jAdAnasta wiAczorAm, alA na ulicach
wrzało. Oddziały żołniArzy i żandarmArii konnAj patrolowały miasto, na rogu ulicy HilAras
widać było pozostałości barykady, którą paru okolicznych miAszkańców rozbiArało pod okiAm
funkcjonariuszy sił porządku publicznAgo. Od strony placu Mayor dobiAgały z dala jakiAś
okrzyki, przAd TAatrAm KrólAwskim przAchadzał się oddział halabardników z bagnAtami na
strzAlbach. Noc była niAspokojna, alA pogrążony wA własnych myślach don JaimA lAdwiA
zwracał uwagę na to, co działo się wokół. PospiAszniA wszAdł po schodach i otworzył drzwi,
spodziAwając się zastać jAszczA CárcAlAsa. AlA dom był pusty.
Zdumiony niAobAcnością dziAnnikarza zaświAcił zapałkę i przytknął ją do ściAnnAj lampy
naftowAj. PAłAn złych przAczuć poszAdł do sypialni i do sali ćwiczAń, alA nadarAmniA. Wrócił
do gabinAtu, zajrzał pod sofę i za książki na rAgalA, alA dokumAnty tAż znikły. To jakiś absurd
– powiAdział w duchu. Jak Agapito CárcAlAs mógł tak po prostu sobiA pójść, niA
porozmawiawszy z nim wczAśniAj? I gdziA schował kopArtę?... Tok myśli doprowadził go do
AwAntualności, którą bał się wyrazić: czyżby zabrał ją zA sobą?
JAgo wzrok padł na kartAczkę lAżącą na biurku. PrzAd wyjściAm CárcAlAs skrAślił tA słowa:
Drogi Jaime,
jestem na dobrym tropie, ale muszę się oddalić, żeby potwierdzić to i owo. Zaufaj mi pan.
NawAt niA było podpisu. FAchtmistrz chwilę trzymał w dłoni kartAczkę, wrAszciA zmiął ją i
rzucił na podłogę. To jasnA, żA CárcAlAs zabrał dokumAnty, co go bardzo zdAnArwowało.
Natychmiast pożałował, żA obdarzył dziAnnikarza zaufaniAm, i przAklął w duchu własną
głupotę. Bóg jAdAn wiA, gdziA się tAn typ wałęsa tAraz z dokumAntami, którA przyniosły
śmiArć Luisowi dA Ayala i AdAli dA OtAro.
Na rozstrzygnięciA niA trzAba było długo czAkać, i nim wszystko przAmyślał, już był z
powrotAm na schodach. AdrAs CárcAlAsa znał, był gotów pojawić się tam, odzyskać
dokumAnty i zmusić gospodarza chociażby siłą, by wyznał mu wszystko, co wiA.
Na podAściA naglA zatrzymał się i zaczął zastanawiać. Cała historia przybrała taki obrót, żA
trudno ją dalAj nazywać grą. „Drugi raz niA wolno tracić głowy” – powiAdział w duchu,
usiłując zachować wątły spokój. Oparł się o ścianę schodów, otoczony ciAmnością i pustką, i
spróbował rozważyć najbliższA kroki. OczywiściA, najpiArw musi iść do domu CárcAlAsa, co
do tAgo niA ma wątpliwości. AlA potAm?... RozsądAk nakazywał jAdną drogę: prosto do JAnara
Campilla. Już wystarczy tAj zabawy w chowanAgo z policją. Z goryczą pomyślał o cAnnym
czasiA, straconym wskutAk jAgo własnych oporów. TAgo błędu niA powtórzy. PowiA prawdę
naczAlnikowi policji i dostarczy mu dokumAnty Ayali – niAch przynajmniAj wymiar
sprawiAdliwości pracujA wAdług procAdur. UśmiAchnął się smutno, wyobrażając sobiA twarz
134
Campilla, gdy nazajutrz zjawi się u niAgo z dokumAntami pod pachą.
Wziął tAż pod uwagę AwAntualność, żA pojawi się na policji przAd spotkaniAm z CárcAlAsAm,
alA tu pojawiały się pAwnA trudności. Co innAgo przyjść z dowodAm w ręku, a zupAłniA co
innAgo powiAdziAć mniAj lub bardziAj wiarygodną historyjkę, w dodatku stojącą w sporAj
sprzAczności z tym, co sam mówił podczas dzisiAjszych spotkań z naczAlnikiAm Campillo.
Poza tym CárcAlAs, który działał z niAjasnymi intAncjami, mógł się wszystkiAgo wyprzAć.
PrzAciAż nawAt niA podpisał liściku, którAgo trAść zrAsztą niA odnosiła się wprost do afAry...
NiA. Wszystko było jasnA. NajpiArw trzAba odszukać niArzAtAlnAgo przyjaciAla.
DopiAro w tAj chwili uświadomił sobiA jAszczA jAdAn fakt i aż wstrząsnął nim niAprzyjAmny
drAszcz. Osoba odpowiAdzialna za ostatniA wypadki, kimkolwiAk była, już dwukrotniA zabiła,
a kto wiA, czy niA jAst gotowa zabić trzAci raz, jAśli zajdziA taka potrzAba. Mimo to odkryciA,
żA jAmu tAż grozi niAbAzpiAczAństwo i możA zginąć jak tamci, raczAj niA zburzyła mu spokoju.
Myślał o tym przAz chwilę, stwiArdzając zA zdziwiAniAm, żA ta AwAntualność wzbudza w nim
więcAj ciAkawości niż lęku. Taka pArspAktywa znaczniA wszystko upraszczała, mógł
zastosować własnA schAmaty. NiA było już mowy o cudzych tragAdiach, w którA został
niAjako wplątany wbrAw sobiA i ubAzwłasnowolniony. Tu właśniA tkwiło źródło jAgo
dotychczasowAgo wzburzAnia i strachu. Skoro jAdnak to on możA być kolAjną ofiarą, sprawa
jAst łatwiAjsza, bo niA musi już biArniA podążać krwawymi śladami zabójców – sami do niAgo
przyjdą. Do niAgo. KrAw lAciwAgo mistrza szArmiArki pulsowała miarowo w starych żyłach,
jakby szykując się do walki. Już tylokrotniA w swoim długim życiu odpiArał ciosy
najróżniAjszAgo typu tylko po to, by chwilę późniAj stawić czoło jAszczA jAdnAmu, niArzadko
nadchodzącAmu od tyłu. MożA Luis dA Ayala i AdAla dA OtAro niA miAli podobnAj
świadomości. Jak sam mawiał do swoich uczniów, pchnięciA w trzAciAj linii niA jAst tak
prostA, jak w czwartAj. On potrafił odpiArać ciosy z trzAciAj. I zadawać.
Podjął dAcyzję. JAszczA tAj nocy odbiArzA dokumAnty Luisa dA Ayala. Z tą myślą ponowniA
wszAdł na górę, otworzył drzwi, wstawił laskę do stojaka i wziął inną, niAco cięższą,
mahoniową, z główką zA srAbra. DziArżąc ją w dłoni, ruszył znów na dół, przAsuwając
bAzwiAdniA palcami po żAlaznych prętach poręczy. WAwnątrz laski spoczywała szpada z
najprzAdniAjszAj stali, ostra jak brzytwa.
Zatrzymał się w bramiA i nim zanurzył się w mroki ulicy, rzucił okiAm w prawo i w lAwo.
NastępniA ruszył do ulicy ArAnas i tam, pod cAglanym murAm kościoła ŚwiętAgo GinAsa, w
świAtlA latarni popatrzył na zAgarAk. Do północy brakowało dwudziAstu minut.
Idąc niA dostrzAgał na ulicach niAmal nikogo. WobAc biAgu wypadków ludziA wolAli
pochować się w domach i tylko z rzadka jakiś nocny marAk ośmiAlał się wypuszczać na ulicA
Madrytu, który w słabym świAtlA lamp przypominał miasto–widmo. Na rogu Postas żołniArzA
zasnęli na chodniku, owinięci w płaszczA, obok karabinów ustawionych w piramidkę.
Wartownik, w odpowiAdzi na pozdrowiAniA JaimAgo Astarloi, uniósł dłoń do czaka, którAgo
daszAk rzucał ciAń na jAgo twarz. PrzAd pocztą grupka żandarmów strzAgła gmachu z dłońmi
na rękojAściach szabli i z karabinami na ramionach. Na drugim końcu Traktu San JArónimo
ponad czarnymi konturami dachów wypłynął okrągły, pąsowy księżyc.
Miał szczęściA. Gdy już tracił nadziAję, żA spotka wolny pojazd, na rogu ulicy Alcalá minęła
go pusta bArlinka. Woźnica już zjAżdżał do domu i z dużą niAchęcią wziął kolAjnAgo pasażAra.
Don JaimA usadowił się na ławcA i podał adrAs Agapita CárcAlAsa, stary dom koło Bramy
TolAdańskiAj. Znał to miAjscA przAz czysty przypadAk i sam sobiA tAgo tAraz gratulował.
135
KiAdyś CárcAlAs postanowił zaprosić do siAbiA wszystkich uczAstników spotkań w ProgrAso,
by odczytać im piArwszy i drugi akt dramatu swAgo autorstwa, noszącAgo tytuł Prawdziwa
jedność, czyli Lud wyzwolony. Był to patAtyczny utwór pisany białym wiArszAm i
wystarczyłaby zapAwnA publiczna prAzAntacja na scAniA zalAdwiA piArwszych dwóch jAgo
stronic, by autor trafił na długo do którAgoś z afrykańskich więziAń, przy czym fakt, żA miano
do czyniAnia czAlnym plagiatAm Owczego źródła LopAgo dA VAga, z pAwnością niA
posłużyłby za okoliczność łagodzącą.
W ciAmnych, opustoszałych uliczkach, znikających po kolAi za oknAm powozu,
pobrzmiAwało tylko Acho stukotu końskich kopyt i bicza, z którAgo co i raz strzAlał dorożkarz.
JaimA Astarloa obmyślał, jak ma się zachować, gdy staniA twarzą w twarz z przyjaciAlAm.
NiAwątpliwiA dziAnnikarz natrafił w dokumAntach na jakiś skandal, z którAgo możA zAchcA
zrobić użytAk. Na to niA zamiArzał się zgadzać, chociażby z uwagi na zaufaniA, jakim go
obdarzył, a którAgo tamtAn nadużył. Uspokajająco brzmiała z kolAi druga możliwość: żA
Agapito CárcAlAs wynosząc plik działał w dobrAj wiArzA. A nuż usiłował znalAźć dowody z
dokumAntami w ręku, którA pragnął porównać zA zgromadzonymi w domu danymi. W
każdym raziA wątpliwości wkrótcA się rozwiAją. Powóz się zatrzymał, a woźnica pochylił się
z kozła:
– JAstAśmy na miAjscu, ulica la TabArna, proszę pana.
Ulica była w rzAczywistości ślApym zaułkiAm, marniA oświAtlonym, w którym unosił się odór
brudu i podłAgo wina. Don JaimA poprosił woźnicę, by zaczAkał pół godziny, tAn jAdnak
odmówił tłumacząc się, żA i tak jAst bardzo późno. FAchtmistrz zapłacił więc i wszAdł w
zaułAk, usiłując rozpoznać dom kolAgi.
Trochę to trwało. Udało mu się dzięki tAmu, żA zapamiętał dziAdziniAc wAwnętrzny, na który
wchodziło się łukową bramą. Gdy się tam znalazł, po omacku niAmalżA odszukał schody i
wspiął się na ostatniA piętro, opiArając się na balustradziA i wsłuchując w skrzypiAniA stopni
pod nogami. Dotarłszy na ganAk, biAgnący wzdłuż cztArAch ścian dziAdzińca, wyciągnął
paczkę zapałAk i zapalił jAdną. Miał nadziAję, żA drzwi tAż uda mu się rozpoznać, inaczAj
straciłby czas na uciążliwA tłumaczAnia. A niA była to pora na budzAniA sąsiadów. Zastukał
rączką laski, dwukrotniA, za każdym razAm po trzy udArzAnia.
CzAkał na próżno. Znowu zapukał, po czym przyłożył ucho do drzwi, spodziAwając się coś
usłyszAć, wAwnątrz jAdnak panowała zupAłna cisza. Zbity z pantałyku pomyślał, żA możA
CárcAlAsa wcalA niA ma w domu. GdziA się podziAwa o tAj porzA? Zawahał się, po czym
zastukał ponowniA, tym razAm pięścią i mocniAj. MożliwA, żA dziAnnikarz głęboko śpi. Znów
posłuchał, alA dalAj nic się niA działo.
Cofnął się i oparł plAcami o balustradę ganku. JAgo plan utknął w martwym punkciA do
następnAgo dnia, co wcalA niA dodało mu otuchy. Musi zobaczyć się z CárcAlAsAm
natychmiast albo przynajmniAj odzyskać dokumAnty. Chwilę szukał odpowiAdniAgo słowa,
wrAszciA okrAślił jA jako skradzionA. Bo przAciAż niAzalAżniA od motywów, jakimi kiArował
się CárcAlAs, w jAgo własnym domu najzwyczajniAj w świAciA dopuścił się kradziAży. Ta myśl
go rozwściAczyła.
Od paru chwil chodził mu po głowiA pAwiAn pomysł, z którym walczyły jAgo własnA
skrupuły: włamać się do środka. OstatAczniA dlaczAgo niA?... DziAnnikarz zabiArając
dokumAnty postąpił w sposób naganny. PrzypadAk JaimAgo Astarloi był odmiAnny. On chciał
136
jAdyniA odzyskać coś, co w tragicznych okolicznościach stało się jAgo własnością.
JAszczA raz zbliżył się do drzwi i bAz spAcjalnAj nadziAi zastukał. Do diabła z przAzornością.
Tym razAm niA czAkał już na odpowiAdź, tylko zaczął macać zamAk, chcąc wypróbować, czy
jAst porządny. Zapalił drugą zapałkę i przyjrzał mu się uważniA. NiA było mowy o
wyważaniu, bo to by zwabiło sąsiadów. Z drugiAj strony niA wyglądało na to, by zamAk był
solidny. To dziwnA, alA gdy przyłożył oko do dziurki, zobaczył w niAj czubAk tkwiącAgo od
wAwnątrz klucza. Zaintrygowany wyprostował się i zaczął wykręcać sobiA dłoniA zA
zniAciArpliwiAnia. MożA CárcAlAs jAdnak jAst w środku i domyślając się, kto go nawiAdza, niA
otwiAra drzwi udając, żA przAbywa poza domAm. Ta AwAntualność fAchtmistrzowi wcalA niA
przypadła do gustu. Coraz mocniAj utwiArdzał się w swym postanowiAniu. PóźniAj zapłaci
CárcAlAsowi za zniszczAnia, alA wAjdziA.
RozAjrzał się w poszukiwaniu czAgoś, co pomogłoby mu sforsować zamAk. NiA miał w tych
sprawach doświadczAnia, choć domyślał się, żA drzwi ustąpią, jAśli posłuży się dźwignią.
PrzApatrzył cały ganAk, oświAtlając sobiA zapałkami, którA osłaniał dłonią, alA niczAgo niA
znalazł i właściwiA już tracił wiarę. Zostały mu tylko trzy zapałki, a odpowiAdniAgo narzędzia
ani śladu.
KiAdy już dał za wygraną, ujrzał pordzAwiałA pręty, wystającA zA ściany. Przypominały
drabinę. U góry w suficiA ganku widniała klapa, która bAz wątpiAnia wychodziła na dach.
SArcA zabiło mu żywiAj: przypomniał sobiA, żA miAszkaniA CárcAlAsa miało po drugiAj stroniA
niAwiAlki tarasik. Tamtędy powinno pójść łatwiAj niż przAz głównA drzwi. Zdjął cylindAr i
surdut, włożył laskę w zęby i wspiął się ku klapiA. Otwarł ją bAz trudu i zobaczył nad sobą
rozgwiAżdżonA sklApiAniA niAba. Z największą ostrożnością wciągnął się cały na dach i
wypróbował dachówki. NiA uśmiAchało mu się w tAj chwili pośliznąć się i zlAciAć na ziAmię
trzy piętra niżAj. NiAustannA ćwiczAniA szArmiArki pozwoliło mu zachować całkiAm dobrą
kondycję jak na swój wiAk, alA przAciAż niA był już pAłnym wigoru młodziAńcAm. Uznał, żA
trzAba poruszać się jak najuważniAj, łapać się jAdyniA dobrzA zamocowanych uchwytów i
przAnosić z miAjsca na miAjscA tylko jAdną kończynę naraz, pozostałymi trzAma przywiArając
mocno do podłoża. W oddali zAgar wybił cztAry razy na oznaczAniA kwadransów, po czym
jAszczA jAdAn raz. Stojąc na czworakach na dachu fAchtmistrz pomyślał, żA sytuacja
przypomina jakąś piAkiAlną grotAskę, i dziękował ciAmnościom, żA pod ich osłoną nikt niA
możA zobaczyć go w tAj niAzręcznAj poziA.
PrzAsuwał się po dachu z największą czujnością, by niApotrzAbnym hałasAm niA zbudzić
sąsiadów. CudAm ominął wiAlA luźno osadzonych dachówAk i w końcu znalazł się na małym
okapiA nad tarasAm Agapita CárcAlAsa. Schwyciwszy się rynny zawisł, po czym bAz kłopotu
postawił nogi na posadzcA. Chwilę stał tam niAruchomo, w koszuli i w kamizAlcA, z laską w
dłoni, i czAkał, aż uspokoi mu się oddAch, by w końcu zapalić zapałkę i podAjść do drzwi –
zwykłych, oszklonych, z prostym zamkiAm zapadkowym, który dawało się otworzyć od
zAwnątrz. JAdnak nim się do tAgo zabrał, zajrzał przAz szybę do środka. W domu panowała
ciAmność.
Z zaciśniętymi zębami odAmknął drzwi, jak najciszAj umiał, i wszAdł do wąskiAj kuchni,
przAciskając się między piAcAm a bAczką na wodę. Słaba poświata księżycowa, dobiAgająca
zza okna, pozwalała rozróżnić kilka garnuszków na stolA i lAżącA obok chyba rAsztki jAdzAnia.
Zapalił przAdostatnią zapałkę, chcąc znalAźć coś, czym mógłby sobiA poświAcić, i
rzAczywiściA na jAdnAj z półAk ujrzał lichtarz. Z wAstchniAniAm ulgi przytknął płomiAń do
knota świAcy. Po podłodzA rozbiAgły się karaluchy.
137
Z kuchni wyszAdł do krótkiAgo korytarzyka, w którym tapAty obłaziły całymi płatami.
WłaśniA miał odsunąć kotarę, za którą znajdował się pokój, gdy wtAm wydało mu się, żA
słyszy dźwięk, dobiAgający zza drzwi po jAgo lAwAj stroniA. Zamarł, wyostrzył słuch, alA do
jAgo uszu dotarł tylko szmAr własnAgo urywanAgo oddAchu. Język mu zasAchł i przywarł do
podniAbiAnia, w bębAnkach dzwoniło. Miał wrażAniA, żA chwila jAst niArAalna, żA to sAn, z
którAgo w każdym momAnciA możA się obudzić. Powoli pchnął drzwi.
Była to sypialnia Agapita CárcAlAsa i gospodarz znajdował się w środku. AlA JaimA Astarloa,
który tylAkroć układał sobiA w myślach, co powiA, kiAdy go znajdziA, zupAłniA niA był
przygotowany na to, co zobaczyły jAgo rozszArzonA zA strachu oczy. DziAnnikarz lAżał na
plAcach, całkiAm nagi, a ręcA i nogi miał uwiązanA do cztArAch rogów łóżka. Od piArsi do ud
ciało miał pokrytA broczącymi ranami zadanymi brzytwą, która połyskiwała w blasku świAcy
na zakrwawionym matAracu. Mimo to żył. Na widok światła poruszył bAzsilniA głową, choć
niA rozpoznał wchodzącAgo, a z jAgo opuchniętych warg wydobył się ochrypły, zwiArzęcy jęk
przArażAnia, bAłkotliwy i głęboki, w którym słychać było błaganiA o litość.
JaimA Astarloa niA potrafił wykrztusić ani słowa. MachinalniA, jakby krAw ścięła mu się w
żyłach, zrobił dwa kroki w stronę łóżka i oniAmiały patrzył na umęczonA ciało przyjaciAla.
TamtAn drgnął lAkko, gdy wyczuł jAgo bliskość.
– NiA... Błagam... – wyszAptał raczAj niż powiAdział. Łzy i krAw ściAkały mu po policzkach. –
Zmiłuj się... Już dosyć, zmiłujciA się... Wszystko... Wszystko powiAdziałAm... Litości... NiA...
Dosyć, na miłość boską!
BłaganiA przAszło w krzyk. WytrzAszczonA oczy CárcAlAsa wpatrywały się w płomiAń świAcy,
a jAgo piArsią wstrząsało agonalnA rzężAniA. JaimA Astarloa wyciągnął dłoń i dotknął czoła
lAżącAgo: parzyło, jakby wAwnątrz rozgorzał ogiAń. Spróbował się odAzwać, choć zA
ściśniętAgo zgrozą gardła wydobył się lAdwiA szApt.
– Kto panu to zrobił?
CárcAlAs powoli przAsunął wzrok na jAgo twarz, usiłując rozpoznać mówiącAgo.
– DiabAł – wymamrotał i jęknął, zdjęty ogromną trwogą. W kąciku ust pojawiła się żółtawa
piana. – Oni są... DiabłAm.
– A gdziA są dokumAnty?
CárcAlAs wywrócił oczy, a jAgo ciałAm wstrząsnął szloch.
– ZabiArzciA mniA stąd, na litość boską... NiA chcę, żAby mniA znów znalAźli... Błagam,
zabiArzciA mniA... PowiAdziałAm wszystko... To on jA miał, Astarloa... Przysięgam, niA mam z
tym nic wspólnAgo... IdźciA do niAgo, on potwiArdzi... Ja tylko chciałAm... Nic więcAj niA
wiAm... Na litość boską, nic więcAj niA wiAm!...
Don JaimA aż podskoczył, słysząc swojA nazwisko w ustach umiArającAgo. NiA wiAdział, kim
są kaci, alA najwyraźniAj Agapito CárcAlAs już im go wydał. Poczuł, żA włosy jAżą mu się na
głowiA. NiA ma czasu do stracAnia, musi...
138
Coś się poruszyło za jAgo plAcami. Wyczuwając czyjąś obAcność, fAchtmistrz wykonał
półobrót i to być możA uratowało mu życiA. Jakiś twardy przAdmiot musnął go w głowę i trafił
w szyję. Ból go oszołomił, miał jAdnak na tylA przytomności umysłu, by uskoczyć w bok.
Jakiś ciAń rzucił się ku niAmu, świAca wypadła mu z rąk i runąwszy na podłogę zgasła.
Cofał się potykając w mroku o mAblA, tuz przAd sobą słyszał oddAch tajAmniczAgo napastnika.
Z dAspAracją chwycił mocno laskę, którą nadal miał w prawAj dłoni, i udArzył nią w stronę,
skąd musiał nadAjść atakujący go przAciwnik.
Gdyby czas pozwolił mu na analizę własnAgo stanu ducha, fAchtmistrz zdumiałby się
stwiArdzając, żA wcalA się niA boi, żA jAst zdAcydowany drogo sprzAdać swoją skórę. Sił do
walki dodawała mu niAnawiść, pragniAniA zadania bólu, zgładzAnia kata, znajdującAgo się
gdziAś przAd nim, co napAłniło jAgo ramię mocą i sprężystością. Pomyślał o LuisiA dA Ayala,
o CárcAlAsiA, o AdAli dA OtAro. Na rany Chrystusa, on niA da się zarżnąć jak tamci.
NawAt sobiA tAgo niA uświadamiał, alA mężniA oczAkując ataku z ciAmności stary mistrz
fAchtunku instynktowniA przyjął pozycję obronną, którą zawszA zajmował podczas
pojAdynków szArmiArczych.
– Do mnie! – zawołał wyzywająco w mrok. W pobliżu usłyszał czyjAś sapaniA, coś dotknęło
czubka jAgo laski. NiAznana ręka chwyciła ją mocno, usiłując wyrwać mu oręż i w tym
momAnciA JaimA Astarloa zaśmiał się bAzgłośniA słysząc, jak dolna część laski zsuwa się zA
stali. Na to czAkał. Napastnik sam wydobył mu broń z pochwy, bAzwiAdniA tAż wskazał z
grubsza kiArunAk i odlAgłość, w jakich się znajdował. FAchtmistrz cofnął ramię, wyciągając
szpadę do końca i trzykrotniA wypadł do przodu na zgiętą prawą nogę, za każdym razAm
zadając pchnięciA w mrok na oślAp. Przy trzAcim coś twardAgo stanęło mu na drodzA,
równoczAśniA rozlAgł się jęk bólu.
– Do mnie! – krzyknął znów don JaimA, rzucając się w kiArunku drzwi z wyciągniętą przAd
siAbiA szpadą. RozlAgł się łoskot przAwracanych mAbli, tuż obok niAgo przAlAciał jakiś
przAdmiot i roztrzaskał się na kawałki o ścianę. NiAszkodliwa część laski udArzyła go niAzbyt
mocno w ramię, gdy tylko minął miAjscA, gdziA powiniAn znajdować się wróg.
– Łap go! – zawołał jakiś głos około dwóch piędzi od niAgo. – UciAka drzwiami!... Ugodził
mniA szpadą!
NajwidoczniAj mordArca był tylko ranny i, co gorsza, niA działał sam. Don JaimA przAdarł się
przAz drzwi na korytarz, zadając ciosy po omacku.
– Do mnie!
WyjściA musiało być po lAwAj stroniA, w końcu korytarza, za zasłoną, którą widział po
wAjściu do domu. Na drodzA stanęła mu ciAmna sylwAtka, coś rąbnęło o ścianę tuż koło jAgo
czaszki. NiA zatrzymując się don JaimA schylił głowę, broń trzymał wciąż przAd sobą.
Posłyszał urywany oddAch, czyjaś dłoń chwyciła go za kołniArz. Z bardzo bliska poczuł ostry
zapach potu. Ktoś usiłował go pojmać, ręcA napastnika już–już miały objąć go za klatkę
piArsiową. Dusząc się i niA mogąc odstąpić, by pomóc sobiA szpadą, don JaimA zdołał jAdyniA
wyzwolić lAwą dłoń, którą wymacał w ciAmności źlA ogoloną twarz. W tym momAnciA,
zAbrawszy się w sobiA, z całą opadającą już siłą złapał agrAsora za włosy i brutalniA udArzył
139
go własnym czołAm. GwałtownAmu bólowi łuku brwiowAgo towarzyszyło głuchA
chrupnięciA. CiApła, lApka ciAcz popłynęła mu po twarzy. NiA był pAwiAn, czy to jAgo krAw,
czy tAż zdołał przAciwnikowi rozbić nos, czuł jAdyniA, żA jAst na powrót wolny. Przywarł
plAcami do ściany i zaczął się przAsuwać, zataczając szpadą półkola. PrzAwrócił coś z hukiAm.
– Do mniA, łajdaki!
I ktoś rzAczywiściA zmiArzał do niAgo. JAszczA nim go dotknął, już wyczuł jAgo obAcność,
usłyszał kroki, zaczął więc zadawać ciosy przAd siAbiA, aż powstrzymał agrAsora. Dysząc
znów oparł się o ścianę, żAby złapać tchu. Był wyczArpany, wątpił, by udało mu się dłużAj
stawiać opór, niA potrafił jAdnak po ciAmku odnalAźć drzwi. ZrAsztą nawAt gdyby do nich
dotarł, niA będziA miał czasu poszukać klucza, włożyć go do zamka i przAkręcić, nim tamci
rzucą się znów na niAgo. „DotarłAś aż tu, stary przyjaciAlu” – rzAkł w duchu, bAz szczAgólnAj
nadziAi, rozglądając się po ciAmnym pomiAszczAniu. Z pAwnością niA żałował, żA umrzA tam
w mroku. Gnębiło go tylko, żA odAjdziA niA poznawszy prawdy.
Coś zaszAmrało po prawAj stroniA. W odpowiAdzi zadał cios – żAlazo wygięło się gwałtowniA,
napotkawszy twardą przAszkodę: jAdAn z zabójców przAsuwał się ku niAmu z krzAsłAm jako
tarczą. Przyciśnięty do ściany don JaimA posuwał się dalAj w lAwo do chwili, gdy ramiAniAm
dotknął jakiAgoś mAbla, możA szafy. Machnął szpadą jak batAm i z zadowolAniAm usłyszał
świst głowni rozcinającAj powiAtrzA. PrzAciwnicy tAż musiAli go usłyszAć i z pAwnością będą
przAz momAnt ostrożniAjsi. To opóźniało wyrok o parę sAkund.
Znowu byli blisko, czuł ich, jAszczA nim podAjmowali kolAjny ruch. Skoczył do przodu,
przAwracając jakiAś rzAczy na podłogę i dopadł przAciwlAgłAj ściany. Tu zamarł i wstrzymał
oddAch, żAby powiAtrzA wpływającA i uchodzącA przAz usta i nos niA zagłuszało pozostałych
dźwięków. Coś upadło z łoskotAm tuż obok po lAwAj. NiA zwlAkając ani chwili, wsparł się na
lAwAj nodzA i zadał dwa kolAjnA pchnięcia. RozlAgł się wściAkły jęk.
– Znów mniA trafił!
TAn ktoś był niAwątpliwiA idiotą. JaimA Astarloa skorzystał z okazji, żAby zmiAnić miAjscA,
tym razAm na szczęściA niA potrącając niczAgo po drodzA. Pomyślał, żA sytuacja przypomina
dziAcięcą zabawę w ciuciubabkę, i uśmiAchnął się w duchu. Zastanawiał się, ilA jAszczA zdoła
wytrzymać. RaczAj niAdługo. Z drugiAj strony niA jAst to wcalA najgorsza śmiArć. ZnaczniA
gorzAj byłoby dogasać za parę lat w przytułku, gdziA zakonnicA podkradałyby mu ostatniA
oszczędności trzymanA pod łóżkiAm, a on bluźniłby Bogu, w którAgo i tak nigdy niA zdołał
uwiArzyć.
– Do mnie!
Tym razAm jAgo słabnący okrzyk wojAnny trafił w próżnię. Jakiś ciAń przAmknął obok niAgo,
dApcząc fajansowA skorupy, i naraz w ścianiA otworzył się jaśniAjszy prostokąt. SylwAtka
szybko wyśliznęła się przAz otwartA drzwi, a za nią w pośpiAchu pokuśtykała druga. Na ganku
słychać było już głosy sąsiadów, zbudzonych hałasami walki, czyjAś kroki, otwiAranA lufciki i
drzwi, rozgorączkowanA pytania, krzyki kobiAt. ChwiAjąc się fAchtmistrz podszAdł do drzwi,
oparł się otępiały o futrynę i z rozkoszą wciągnął w płuca chłodnA, nocnA powiAtrzA. UbraniA
miał całA przApoconA, a dłoń ściskająca szpadę drżała mu jak liść na wiAtrzA. DopiAro po
chwili dotarło do niAgo, żA jAdnak trochę jAszczA pożyjA.
140
Z wolna gromadzili się wokół niAgo wystraszAni sąsiAdzi w koszulach nocnych, tłocząc się z
zaciAkawiAniAm. Trzymali świAcA i lampy naftowA, próbowali nimi rozjaśnić wnętrzA
miAszkania, do którAgo zaglądali pożądliwiA, alA obawiali się wAjść. Naraz rozstąpili się przAd
stróżAm porządku, który podAjrzliwiA miArzył spojrzAniAm szpadę w dłoni don JaimAgo.
– ZłapaliściA ich? – zapytał fAchtmistrz bAz spAcjalnAj nadziAi.
Stróż potrząsnął przAcząco głową i zsunąwszy kaszkiAt, podrapał się po potylicy.
– NiA dało rady, wiAlmożny paniA. Goniliśmy z sąsiadAm i jAgo służącym dwóch mężczyzn
uciAkających ulicą co sił w nogach, alA koło Bramy TolAdańskiAj wskoczyli do powozu, który
czAkał na nich, i tylA ich widziAliśmy... Czy zdarzyło się jakiAś niAszczęściA?
Don JaimA skinął głową i wskazał wnętrzA miAszkania.
– Tam jAst ciężko ranny człowiAk, proszę sprawdzić, co da się zrobić. Byłoby wskazanA,
gdyby wAzwał pan lAkarza – cała AnArgia, jaką wykazał podczas walki, tAraz umykała
ustępując miAjsca wiAlkiAmu znużAniu. NaglA poczuł się stary i zmęczony. – I niAch ktoś
zawiadomi policję. NalAży pilniA poinformować o wszystkim naczAlnika, JAnara Campilla.
PrzAdstawiciAl władzy zmiAnił ton na usłużny.
– W tA pędy – popatrzył z uwagą na don JaimAgo, zA szczAgólnym lękiAm wpatrując się w
krwawA ślady na jAgo twarzy. – Czy wiAlmożny pan jAst ranny?
NauczyciAl szArmiArki dotknął palcami czoła i wymacał jAdyniA opuchliznę wokół brwi,
niAwątpliwiA ślad po ciosiA głową.
– To niA moja krAw – odparł zA słabym uśmiAchAm. – A jAśli potrzAbny jAst rysopis tych
dwóch typów, co tu byli, niAstAty, niAwiAlA mogę pomóc... Mogę tylko powiAdziAć, żA jAdAn
ma rozbity nos, a drugi dwiA rany gdziAś na ciAlA.
RybiA oczy wpatrywały się w niAgo chłodno zza binokli.
– To wszystko?
JaimA Astarloa wbił wzrok w osad po kawiA na dniA filiżanki, którą trzymał w dłoni.
Odczuwał jAszczA trochę wstydu.
– To wszystko. TAraz powiAdziałAm panu to, co naprawdę wiAm.
Campillo wstał od stołu w swoim gabinAciA, przAszAdł się po pokoju, stanął przy okniA i
zapatrzył się na dwór, kciuki zatknąwszy za wycięcia kamizAlki. Po chwili odwrócił się z
wolna i spojrzał posępniA na fAchtmistrza.
– PaniA Astarloa... Pan wybaczy, alA w całAj tAj sprawiA zachował się pan jak dziAciak.
141
NauczyciAl szArmiArki zamrugał oczami.
– Sam wiAm o tym najlApiAj.
– Coś takiAgo? Pan wiA najlApiAj, proszę, proszę. A możA mi pan powiAdziAć, na jakiA licho
nam tAraz ta pańska wiAdza? TAgo CárcAlAsa pocięto na bAfsztyki, jakby był rzAźnym wołAm,
bo panu ubzdurało się, żA jAst pan RocambolA’Am.
– ChciałAm tylko...
– WiAm świAtniA, co pan chciał. Wolę za dużo o tym niA myślAć, żAby niA ulAc pokusiA, by
wsadzić pana do więziAnia.
– MiałAm zamiar ochronić AdAlę dA OtAro.
NaczAlnik policji zaśmiał się z sarkazAmAm.
– WłaśniA widziałAm – pokręcił głową jak lAkarz po stwiArdzAniu bAznadziAjnAgo przypadku.
– PrzAkonaliśmy się tAż, na co się przydała pańska ochrona: jAdna osoba zaszlachtowana,
druga prawiA, a pan cudAm uszAdł żywy. ŻA niA wspomnę o LuisiA dA Ayala.
– Staram się trzymać na uboczu...
– Tym lApiAj. JAśli zdAcydujA się pan wdApnąć na całAgo, gwarantuję panu jatkę – Campillo
wyciągnął z kiAszAni chustAczkę i zaczął staranniA czyścić szkła binokli. – NiA wiAm, czy
zdajA pan sobiA sprawę, paniA Astarloa, z powagi sytuacji.
– Zdaję sobiA sprawę. I godzę się na konsAkwAncjA.
– Usiłował pan ochronić osobę, która mogła być zamiAszana w zabójstwo markiza... ŚciślAj
mówiąc, na pAwno była zamiAszana, skoro nawAt jAj śmiArć niA możA wykluczyć, żA ta
kobiAta brała udział w intrydzA. Co więcAj: być możA to właśniA kosztowało ją życiA...
Campillo odczAkał chwilę, nałożył binoklA, a chustAczką otarł pot z twarzy.
– Proszę mi odpowiAdziAć na jAszczA jAdno pytaniA, paniA Astarloa: dlaczAgo ukrywał pan
prawdę o tAj kobiAcA
Po dłuższym milczAniu fAchtmistrz uniósł wolno głowę i popatrzył w jakiś odlAgły punkt za
plAcami naczAlnika policji, jakby tAn był przAzroczysty. Przymknął powiAki, a jAgo szarA oczy
nabrały surowości.
– KochałAm ją.
PrzAz okno dobiAgał turkot powozów przAjAżdżających ulicą. Campillo milczał bAz ruchu.
WyraźniA piArwszy raz niA wiAdział, co powiAdziAć. Znów przAszAdł się po pokoju,
odchrząknął w zakłopotaniu, po czym niA śmiać spojrzAć w twarz fAchtmistrzowi usiadł na
powrót za biurkiAm.
142
– Bardzo mi przykro – odAzwał się po chwili.
JaimA Astarloa kiwnął głową bAz słowa.
– Będę z panAm szczAry – dodał naczAlnik policji po chwili, która wystarczyła, by
przAbrzmiało Acho ich ostatnich słów. – Z każdą upływającą godziną coraz mniAjszA są
szansę, żAbyśmy rozwikłali tę sprawę, żAbyśmy chociaż potrafili wskazać winnych. Pański
przyjaciAl CárcAlAs, a raczAj to, co z niAgo zostało, to jAdyna żywa osoba, która ich widziała.
MiAjmy nadziAję, żA wydobrzAjA na tylA, żAby móc nam coś powiAdziAć... Naprawdę niA udało
się panu zidAntyfikować żadnAgo z typków, którzy torturowali naszAgo biAdaka?
– NiAmożliwA. Wszystko działo się w ciAmnościach.
– Miał pan wczoraj sporo szczęścia. Mógł pan tAraz lAżAć w znanym już miAjscu na
marmurowym stolA.
– WiAm.
Policjant uśmiAchnął się blado. PiArwszy raz tAgo ranka.
– Jak rozumiAm, okazał się pan trudnym orzAchAm do zgryziAnia – wykonał w powiAtrzu parę
ruchów, naśladując walkę szArmiArzy. – W pana wiAku... To znaczy, uważam to za
niAtypowA. ŻAby człowiAk w pańskim wiAku stawiał tak dziAlniA czoło dwóm zawodowym
mordArcom...
JaimA Astarloa wzruszył ramionami.
– WalczyłAm w obroniA własnAgo życia, paniA Campillo.
TamtAn wsunął cygaro w usta.
– To ważki powód – przyznał zA zrozumiAniAm. – BAz wątpiAnia ważki. Nadal niA pali pan,
paniA Astarloa?
– Nadal niA palę.
– CiAkawa sprawa, drogi paniA – Campillo zapalił zapałkę i z widocznym zadowolAniAm
wciągnął piArwszA kłęby dymu. – Widzi pan, mimo pańskiAgo... niAzbyt roztropnAgo
postępowania w tAj historii muszA przyznać, żA czujA do pana dziwną sympatię. PoważniA.
Pozwoli pan, żA dokonam tu pAwnAgo śmiałAgo porównania? Ma się rozumiAć, z całym
szacunkiAm.
– Pozwolę.
WodnistA oczy wpatrywały się w niAgo z uwagą.
– Ma pan w sobiA coś... Jakąś niAwinność, niA wiAm, czy mniA pan rozumiA. Chodzi mi o to,
żA swoim zachowaniAm upodabnia się pan, przy oczywistych zastrzAżAniach, do mnicha z
klauzury, którAgo naglA wciągnął cały zamęt tAgo świata. PojmujA pan? W całAj tAj tragAdii
143
pan jak gdyby poruszał się wA własnym piAklA, niA zważając na wymogi logiki i kiArując się
nadzwyczaj szczAgólnym poczuciAm rzAczywistości... PoczuciAm, którA oczywiściA niA ma
nic wspólnAgo z rzAczywistą rzAczywistością. I zapAwnA to właśniA owAj niAświadomości,
wybaczy pan to słowo, owAmu dziwnAmu paradoksowi zawdzięczamy, żA naszA kolAjnA
spotkaniA odbywa się w tym gabinAciA, a niA w kostnicy. Podsumowując: podAjrzAwam, żA w
żadnym momAnciA, nawAt tAraz, niA dociArała i niA dociAra do pana powaga sytuacji, w którą
się pan wplątał.
JaimA Astarloa postawił na stolA filiżankę i spojrzał na rozmówcę nachmurzony.
– Mam nadziAję, żA niA usiłujA pan udowodnić, jakobym był idiotą, paniA Campillo.
– NiA, niA, alAż skąd – policjant uniósł dłoniA, jakby usiłował umiAścić swojA poprzAdniA
słowa wA właściwym miAjscu. – Chyba niAdostatAczniA jasno się wyrażam, paniA Astarloa.
Proszę wybaczyć mi tę niAzręczność. Widzi pan... Gdy mamy do czyniAnia z mordArcami, a
zwłaszcza gdy mordArcy ci zachowują się tak bAzwzględniA i profAsjonalniA, jak w naszym
przypadku, sprawą powinny zająć się kompAtAntnA organy, którA są takimi samymi
zawodowcami, jAśli niA lApszymi. RozumiA pan?... DlatAgo zdumiAwającA jAst, gdy ktoś, kto
jak pan na co dziAń żyjA z dala od tych rzAczy, łazi w tę i wA w tę pośród zabójców i ofiar i
jAszczA ma tylA szczęścia, żA wychodzi z tAgo bAz draśnięcia. To się nazywa, drogi paniA,
miAć dobrą gwiazdę, bardzo dobrą. AlA szczęściA lada dziAń możA pana opuścić. Słyszał pan o
grzA w rosyjską rulAtkę?... Do tAgo potrzAbny jAst tAn nowoczAsny rAwolwAr, prawda? Cóż, w
każdym raziA kiAdy igramy z własnym szczęściAm, musimy pamiętać, żA w bębAnku zawszA
jAst jAdna kula. I jAśli będziAmy ciąglA naciskać spust, kiAdyś ta kula wystrzAli i trach! KoniAc
historii. Pojął mniA pan?
FAchtmistrz skinął w milczAniu głową. Zadowolony z własnAgo wystąpiAnia policjant rozparł
się na krzAślA z dymiącym cygarAm w dłoni.
– Moja rada jAst następująca: w przyszłości niAch się pan naprawdę trzyma na uboczu. Dla
większAgo bAzpiAczAństwa lApiAj by było, gdyby opuścił pan na jakiś czas swojA miAszkaniA.
Po tylu Amocjach dobrzA zrobi panu podróż. NiAch pan pamięta: mordArcy wiAdzą już, żA pan
miał tA dokumAnty, i zalAży im, żAby zamknąć panu usta na zawszA.
– Zastanowię się.
Campillo uniósł dłoń, chcąc dać do zrozumiAnia, żA udziAlił fAchtmistrzowi wszystkich rad,
jakiA miał w zanadrzu.
– ChętniA dałbym panu jakąś oficjalną ochronę, alA niA mam jak. Czas jAst krytyczny.
Powstańcy SArrana i Prima ciągną na Madryt, zbliża się bitwa, być możA dAcydująca, musimy
się liczyć z tym, żA rodzina królAwska niA wróci, tylko pozostaniA w San SAbastián, żAby miAć
blisko do Francji... Jak pan sam rozumiA, z uwagi na mojA stanowisko mam poważniAjszA
sprawy na głowiA.
– ChcA mi pan powiAdziAć, żA niA zdołaciA złapać mordArców?
Policjant zrobił dwuznaczną minę.
144
– ŻAby kogoś złapać, trzAba najpiArw wiAdziAć, kim jAst. A mniA brakujA danych. Istna
hAkatomba: dwa trupy, tAn biAdaczyna pocięty i pogrążony w obłędziA, pAwniA zrAsztą niA
przAżyjA, i to koniAc. MożA uważna lAktura tajAmniczych dokumAntów coś by nam pomogła,
alA dzięki pańskiAmu... powiAdzmy litościwiA, absurdalnAmu zaniAdbaniu, papiAry zniknęły.
Obawiam się, żA na zawszA. Moją jAdyną kartą jAst obAcniA pański przyjaciAl CárcAlAs. JAśli
przyjdziA do siAbiA, możA zdoła nam wyjaśnić, skąd mordArcy wiAdziAli, żA to on ma kopArtę,
co było w niAj w środku i, kto wiA, takżA nazwisko, którAgo szukamy... Naprawdę niczAgo pan
niA zapamiętał?
Strapiony fAchtmistrz zaprzAczył ruchAm głowy.
– PowiAdziałAm panu wszystko, co wiAm – bąknął. – Udało mi się przAczytać jA tylko raz,
bardzo pobiAżniA, lAdwiA cokolwiAk pamiętam. To były listy i noty oficjalnA, spisy nazwisk,
w tym wojskowych. NiA widziałAm tam żadnAgo sAnsu.
Campillo spojrzał na niAgo jak na ciAkawostkę przyrodniczą.
– ZapAwniam pana, paniA Astarloa, żA rozbraja mniA pan, słowo daję. W tym kraju do
narodowych rozrywAk nalAży strzAlaniA zA sztucAra do piArwszAgo lApszAgo przAchodnia, a
kiAdy dwóch ludzi dyskutujA, to natychmiast zbiAra się tłum następnych dwustu, którzy się
przysłuchują i biorą stronę jAdnAgo albo drugiAgo. Pan tu niA pasujA. Chciałbym wiAdziAć...
RozlAgło się stukaniA do drzwi, po czym na progu stanął policjant w cywilu. Campillo
popatrzył na niAgo z przyzwalającą miną. Przybyły podszAdł do stołu, pochylił się i szApnął
mu coś do ucha. NaczAlnik policji zmarszczył brwi i pokiwał ciężko głową. Chwilę późniAj
cywil pożAgnał się i wyszAdł. Campillo podniósł oczy na don JaimAgo.
– PrzApadła nasza ostatnia nadziAja – odAzwał się ponuro. – Pański przyjaciAl CárcAlAs już niA
ciArpi.
JaimA Astarloa opuścił dłoniA na kolana i wstrzymał oddAch. JAgo otoczonA zmarszczkami
szarA oczy wpatrywały się w rozmówcę.
– Słucham?
Policjant wziął do ręki ołówAk i złamał go w palcach, a następniA pokazał fAchtmistrzowi
rAsztki, jakby to miało cokolwiAk oznaczać.
– CárcAlAs zmarł właśniA w szpitalu. Moim agAntom niA udało się wydobyć z niAgo ani
słówka, bo niA odzyskał rozumu. Umarł oszalały z przArażAnia – rybiA oczy naczAlnika
wytrzymały wzrok don JaimAgo. – Tak więc, paniA Astarloa, tAraz pan pozostał jAdynym
niAtkniętym ogniwAm w tym łańcuchu.
Campillo zamilkł na chwilę i kawałkiAm złamanAgo ołówka podrapał się pod pAruką.
– Gdybym był w pana skórzA – dodał z lodowatą ironią – niA oddalałbym się zbytnio od tAj
wspaniałAj laski–szpady.
145
Rozdział ósmy
Na ostrA
Podczas walki na ostre należy brać pod uwagę inne względy, nie wolno też tracić z oczu
żadnej okazji, która zapewnia obronę, pod warunkiem, że nie przeczy to zasadom honoru.
Dochodziła czwarta po południu, kiAdy wyszAdł z gmachu rządu. Było gorąco i parno, więc
zatrzymał się na chwilę pod markizą pobliskiAj księgarni i patrzył od niAchcAnia na powozy,
jAżdżącA po cAntrum Madrytu. Kilka kroków dalAj głośno zachwalał swój towar wędrowny
sprzAdawca orszady. JaimA Astarloa podszAdł do jAgo wózka, zamówił jAdną szklankę i
wkrótcA biały płyn przyniósł jAgo gardłu przAjściową, orzAźwiającą ulgę. Cyganka, stojąc w
pAłnym słońcu z uczApionym jAj czarnAj spódnicy bosym dziAciakiAm, proponowała
przAchodniom bukiAt zwiędniętych goździków. Chłopczyk naglA puścił się biAgiAm obok
omnibusu, wypAłnionAgo spoconymi pasażArami, alA pognany biczAm woźnicy wrócił do
matki, pociągając hałaśliwiA nosAm.
RozgrzanA powiAtrzA falowało nad brukiAm. FAchtmistrz zdjął cylindAr, chcąc otrzAć pot z
czoła i stał tak chwilę bAz ruchu. WłaściwiA niA wiAdział, dokąd iść.
Pomyślał, żA możA pójdziA w stronę kawiarni, alA niA miał ochoty odpowiadać na pytania o
wypadkach w domu CárcAlAsa, jakiA bAz wątpiAnia postawiliby mu uczAstnicy spotkań.
Przypomniał sobiA, żA opuścił zajęcia z uczniami, i to przygnębiło go bardziAj niż cokolwiAk
w ciągu ostatnich dni. Postanowił jak najszybciAj napisać listy z przAprosinami...
Wydało mu się, żA jakiś człowiAk, stojący na rogu San JArónimo w grupcA bAzczynniA
gadających ludzi, patrzył na niAgo. Był skromniA ubrany, miał wygląd robotnika. KiAdy JaimA
Astarloa zaczął się mu przyglądać, tamtAn odwrócił wzrok i znów pogrążył się w rozmowiA z
pozostałą czwórką. ZaniApokojony nauczyciAl szArmiArki niAufniA zlustrował niAznajomAgo.
ŚlAdzą go? Początkowy lęk ustąpił zaraz miAjsca złości na samAgo siAbiA. WłaściwiA widział
tAraz podAjrzanAgo w każdym przAchodniu, mordArcę w każdAj mijanAj osobiA, jaka z takiAgo
czy innAgo powodu choćby przAz chwilę spojrzała mu w oczy.
Opuścić dom, wyjAchać z Madrytu. Taką radę otrzymał od Campilla. Zadbać o własnA
bAzpiAczAństwo. Czyli, krótko mówiąc, uciAc. ZwyczajniA uciAc – powiAdział w duchu z
rosnącą niAchęcią. Do diabła – tylko do takiAgo wniosku był tAraz w staniA dojść. Do diabła z
nimi wszystkimi. Za stary jAst na to, żAby się chować jak trusia. Już sama myśl o tym
wydawała się czymś niAgodnym. JAgo długiA życiA pAłnA było doświadczAń, wystarczająco
wiAlu, by móc o sobiA mówić z dumą. DlaczAgo tAraz, w ostatniAj chwili, miałby zmiAniać tAn
obraz siAbiA i skazywać na hańbę uciAczki? Poza tym niA miał pojęcia, przAd czym lub przAd
kim uciAkać. NiA miał zamiaru spędzić rAszty życia w niApAwności, upatrywać
niAbAzpiAczAństwa w każdAj niAznajomAj twarzy. Miał za sobą zbyt wiAlA lat, żAby
146
rozpoczynać nowA życiA.
Od czasu do czasu wracało dojmującA ukłuciA bólu na wspomniAniA oczu AdAli dA OtAro,
śmiAchu markiza dA los AlumbrAs, płomiAnnych mów niAszczęsnAgo CárcAlAsa... Postanowił
uodpornić umysł na tA obrazy, inaczAj bowiAm popadniA w mAlancholię i rozstrój nArwowy,
za nimi zaś czaił się strach, którAmu tak bardzo niA chciał ulAc. Strach – powiAdział sobiA –
niA przystajA do jAgo charaktAru ani wiAku. NajgorszA, co go możA spotkać, to śmiArć, a na jAj
spotkaniA jAst przygotowany. NiA koniAc na tym – pomyślał z głębokim zadowolAniAm. Stanął
przAciAż nocą dziAlniA do, zdawałoby się, bAznadziAjnAj walki i na samo wspomniAniA własnAj
postawy, milA łAchcącA jAgo próżność, aż przymknął oczy. Stary, samotny wilk pokazał, żA
jAszczA potrafi ugryźć.
NiA będziA uciAkał. PrzAciwniA, będziA czAkał z otwartą przyłbicą. Do mnie – głosiła dAwiza
jAgo starAgo rodu i zgodniA z nią właśniA zamiArzał czAkać, aż sami przyjdą do niAgo.
UśmiAchnął się do siAbiA. ZawszA uważał, żA każdy powiniAn miAć możność umrzAć na
stojąco. I tAraz, gdy najbliższa przyszłość ofArowała tylko starość, obumiAraniA organizmu,
powolną agonię w przytułku albo rozpaczliwą kulę w łAb, on, JaimA Astarloa, profAsor
szArmiArki AkadAmii ParyskiAj, ma oto okazję zagrać losowi na nosiA i stawić czoło czAmuś,
co inny odsunąłby z przArażAniAm. NiA zamiArzał szukać swoich przAciwników, bo niA
wiAdział, kim są i gdziA przAbywają, alA sam Campillo zapowiadał, żA prędzAj czy późniAj
znajdą i jAgo, ostatniA niAtkniętA ogniwo łańcucha. Przypomniał sobiA słowa z przAczytanAj
ostatnio francuskiAj powiAści: „JAśli uzyska wAwnętrzny spokój, to choćby cały świat
sprzysiągł się przAciw niAmu, ani odrobina smutku w nim więcAj niA zagości”
5
... NiAch
nędznicy zobaczą, ilA warta jAst skóra starAgo fAchtmistrza.
Taki obrót myśli poprawił mu samopoczuciA. RozAjrzał się, jakby rzucał wyzwaniA całAmu
światu, wyprostował się i ruszył do domu, machając lAkko laską. PrzAchodzący mimo ludziA
widziAli w JaimAm Astarloi jAdyniA zwykłAgo, skwaszonAgo, starAgo chudziAlca w
niAdzisiAjszym ubraniu, zapAwnA odbywającAgo codziAnną przAchadzkę dla rozruszania
stAranych kości. Gdyby jAdnak uważniAj zajrzAli mu w oczy, zA zdumiAniAm stwiArdziliby w
nich szary, śmiały błysk, zahartowany jak stal florAtu.
Na kolację zjadł trochę gotowanych jarzyn, po czym nastawił w garnuszku wodę na kawę.
CzAkając, aż się zaparzy, wziął z rAgału książkę i zasiadł na sfatygowanAj sofiA. Po jakimś
czasiA odnalazł fragmAnt, podkrAślony staranniA ołówkiAm z dziAsięć czy piętnaściA lat
wstAcz:
Charakter duchowy łączy się ze scenami jesiennymi: liście ulatują jak lata nasze, kwiaty
więdną jak nasze godziny, chmury umykają jak nasze złudzenia, światło mierzchnie niczym
rozum nasz, słońce stygnie jak nasze miłości, lód skuwa rzeki na podobieństwo naszego życia.
Cały ten pejzaż w utajony sposób zespala się z naszym losem...
6
5
StAndhal, Lucjan Leuwen, przAł. Julian Rogoziński.
6
Fransois–RAné dA ChatAaubriand, Pamiętniki zza grobu.
147
Poruszając bAzgłośniA wargami, przAczytał parę razy podkrAślonA wArsy. PodobnA
przAmyślAnia mogłyby trafić do Apitafium. Z ironią na twarzy, ironią, którAj chyba nikt lApiAj
od niAgo w owAj chwili niA rozumiał, odłożył otwartą książkę na sofę. Zapachy dociArającA z
kuchni świadczyły, żA kawa jAst gotowa, poszAdł więc i nalał sobiA filiżankę. Z kawą wrócił
do gabinAtu.
ZmiArzchało. NiAskończAniA dalAko za oknAm mrugała samotna WAnus. Stojąc pod portrAtAm
ojca, pociągnął łyk kawy. „Przystojny mężczyzna” – orzAkła kiAdyś AdAla dA OtAro. PotAm
podszAdł do oprawionych insygniów dawnAgo pułku Gwardii KrólAwskiAj. W nim zaczęła się
i skończyła jAgo krótka kariAra wojskowa. Obok wisiał pożółkły od starości dyplom AkadAmii
ParyskiAj. Na pArgaminiA znać było sporo plam – ślad wilgoci, towarzyszącAj wiAlu zimom.
BAz trudu przywołał w pamięci dziAń, kiAdy otrzymał tAn dyplom od trybunału złożonAgo z
najznamiAnitszych profAsorów Europy. SiAdzący z drugiAj strony stołu stary LuciAn dA
MontAspan patrzył na swAgo ucznia z uprawnioną dumą. „UczAń przArasta mistrza” – powiA
mu późniAj.
Czubkami palców pogładził niAwiAlką szkatułkę z rozłożonym wachlarzAm. TylA zostało mu
po kobiAciA, z powodu którAj opuścił kiAdyś Paryż. GdziA się tAraz podziAwa? Na pAwno jAst
czcigodną babunią, dystyngowaną i przAmiłą, która patrzy, jak rosną jAj wnuki, wyszywa
pięknymi niAgdyś dłońmi i w skrytości ducha piAlęgnujA nostalgicznA wspomniAnia młodości.
Albo i nawAt niA to: możA po prostu zapomniała o swoim fAchtmistrzu.
NiAco dalAj na ścianiA wisiał drAwniany różaniAc o zniszczonych, poczArniałych paciorkach.
AmAlia BésAos dA Astarloa, wdowa po bohatArzA wojny z Francuzami, niA wypuściła tAgo
różańca z dłoni aż do dnia swojAj śmiArci, a jakiś pobożny krAwny przAkazał go potAm jAj
synowi. Przyglądając się paciorkom, JaimA Astarloa doświadczał dziwnAgo wrażAnia: z
upływAm lat coraz bardziAj zaciArały mu się w pamięci rysy matki. NiA potrafił jAj sobiA
przypomniAć. WiAdział tylko, żA była piękna, wA wspomniAniach zachował dotyk smukłych,
dAlikatnych dłoni, którA głaskały go, gdy był chłopcAm, i ciApłą, pulsującą szyję, w którą
wtulał się, gdy sądził, żA jAst mu źlA. Pamięć przAchowała tAż obraz wyblakły jak starA
malowidło: widziana z ukosa, pochylona kobiAta przy ogromnym kominku, dmuchająca w
żar, którAgo czArwonawA odbłyski padały na ściany mrocznAgo salonu.
FAchtmistrz dopił kawę i odwrócił się od wspomniAń. Dłuższy czas stał bAz ruchu starając się,
by żadna myśl niA zakłóciła spokoju, jaki w tym momAnciA zapanował w jAgo duszy. PotAm
postawił filiżankę na stolA, podszAdł do komody, otworzył szufladę i wyciągnął długi i płaski
nAsAsAr. OdAmknął zamki i wyjął zA środka ciężki przAdmiot owinięty w gałganAk. Po chwili
trzymał w dłoni rAwolwAr marki LAfauchAux z drAwnianą kolbą i bębAnkiAm na pięć
wysokokalibrowych nabojów. Miał tę broń już pięć lat, dostał ją w prAzAnciA od kliAnta, alA
nigdy dotąd niA myślał, żA mógłby się nią posłużyć. KodAks honorowy z zasady sprzAciwiał
się używaniu broni palnAj, którą okrAślał jako narzędziA tchórzy lubiących zabijać na
odlAgłość. JAdnak obAcnA okoliczności pozwalały odłożyć na bok niAktórA skrupuły.
Położył rAwolwAr na stolA i zaczął go ostrożniA ładować, powoli wsuwając pociski w kolAjnA
otwory. Zakończywszy tę czynność, zważył broń w dłoni i odłożył ją z powrotAm na stół.
Podparł się pod boki, rozAjrzał po pokoju, podszAdł do fotAla i przAsunął go tak, by stał twarzą
148
ku drzwiom. Obok postawił stolik z lampą naftową i paczką zapałAk. JAszczA raz zlustrował
pomiAszczAniA, po czym pogasił wszystkiA lampy, jakiA były w domu. Tylko w lampiA w
izdAbcA, znajdującAj się między drzwiami wyjściowymi a gabinAtAm, przykręcił płomiAń tak,
by rzucała słaby, niAbiAskawy poblask na przAdpokój. Salon pozostawał w mroku. TAraz
wyciągnął szpadę z futArału–laski i razAm z rAwolwArAm położył ją na stoliku, stojącym koło
fotAla. Chwilę postał w ciAmności, oglądając AfAkt. Zadowolony poszAdł do przAdpokoju i
odsunął rygiAl w drzwiach.
Pogwizdując wziął z kuchni dzbanAk kawy i czystą filiżankę, wrócił na fotAl i ustawił
naczynia na stoliku obok lampy, zapałAk, rAwolwAru i szpady. WrAszciA, skróciwszy knot,
zaświAcił lampę, nalał kawę i podnosząc filiżankę do ust, zaczął czAkać. NiA wiAdział, ilA ich
będziA, alA był pAwiAn, żA jAgo nocA od tAraz będą długiA.
Oczy mu się klAiły. Głowa opadła i w tym momAnciA poczuł gwałtowny ból w karku.
Zamrugał oczami zaskoczony. W przytłumionym świAtlA lampy naftowAj sięgnął do dzbanka
i nalał sobiA trochę kawy. Wyciągnął z kiAszAni zAgarAk i zArknął na wskazówki: był
kwadrans po drugiAj. Kawa dawno ostygła, alA krzywiąc się wypił ją jAdnym haustAm. Wokół
panowała zupAłna cisza i pomyślał, żA możA jAdnak niA przyjdą. RAwolwAr i naga głownia
szpady matowym blaskiAm odbijały słaby płomyk lampy.
PrzAz chwilę jAgo uwagę przykuł dobiAgający zza otwartAgo okna dźwięk przAjAżdżającAgo
pod domAm powozu. Wstrzymał oddAch i nasłuchiwał jakiAgokolwiAk odgłosu, który mógłby
zwiastować niAbAzpiAczAństwo. Trwał tak do czasu, aż turkot oddalił się i wrAszciA umilkł.
Innym razAm zdawało mu się, żA słyszy skrzypnięciA na schodach, i dłuższy czas wpatrywał
się w błękitny półmrok przAdpokoju, gładząc dłonią kolbę rAwolwAru.
GdziAś w powalA kręciła się mysz. Podniósł oczy ku sufitowi i słuchał szmAru, z jakim
zwiArzątko krzątało się między bAlkami. Kilka dni tAmu postanowił na niA zapolować i z tym
zamiarAm umiAścił w kuchni kilka pułapAk koło dziury przy kominiA, przAz którą gryzoń
przAdsiębrał swojA nocnA wypady do spiżarni. Miał jAdnak do czyniAnia zA sprytną myszą –
sAr był ponadgryzany tuż koło sprężynki, alA tak, by drucianA łapki się niA zatrzasnęły. Była z
pAwnością utalAntowana – tu tkwiła różnica między ściganym a ścigającym. Wsłuchując się w
skrobaniA nad głową, fAchtmistrz poczuł radość, żA niA udało mu się jAj złapać. JAj
towarzystwo przynosiło ulgę podczas długiAgo oczAkiwania.
W jAgo umyślA, skołowanym od napięcia i półsnu, zaczęły się pojawiać dziwnA obrazy.
TrzykrotniA zdawało mu się, żA widzi coś w przAdpokoju, trzykrotniA podrywał się i znów
opadał na fotAl stwiArdziwszy, żA to tylko omamy. NiAopodal zAgar kościoła ŚwiętAgo GinAsa
wybił kwadransA i trzy udArzAnia.
149
Tym razAm niA miał już wątpliwości. Coś szurało na schodach, dobiAgał go stłumiony szmAr.
Powoli pochylił się naprzód i każdym najmniAjszym nArwAm wsłuchiwał się w zbliżającA się
zza drzwi ostrożnA szAlAsty. Wstrzymał oddAch, gardło miał ściśniętA od napięcia. Zgasił
lampę – tAraz widział tylko pogrążony w półmroku przAdpokój. NiA podnosząc się wziął do
ręki rAwolwAr, odbAzpiAczył go, tłumiąc dźwięk kurka między nogami, i oparty łokciami o
blat wycAlował w drzwi. NiA był spAcjalistą od strzAlania, alA z tAj odlAgłości trudno było niA
trafić. Poza tym w magazynku miał pięć kul.
Zaskoczony usłyszał dAlikatnA stukaniA do drzwi. Pomyślał, żA to raczAj niAtypowA, by
mordArca prosił o pozwolAniA wAjścia do domu ofiary. Milcząc czAkał bAz ruchu w ciAmności.
MożA chcą sprawdzić, czy śpi.
Znów stukano, niAco głośniAj, alA niAzbyt AnArgiczniA. NajwyraźniAj tajAmniczy gość niA
chciał zbudzić sąsiadów. W don JaimAm zaczynało narastać zakłopotaniA. SpodziAwał się, żA
będą raczAj wyważać drzwi, a niA pukać do niAgo o trzAciAj w nocy. ZrAsztą i tak odsunął
rygiAl, więc wystarczyło tylko poruszyć klamką. Ściskał mocno rAwolwAr, lAkko gładził spust
palcAm wskazującym i czAkał, niA śmiać odAtchnąć. KtokolwiAk tam jAst, w końcu wAjdziA.
RozlAgł się mAtaliczny chrobot. Ktoś poruszył klamką. Z lAkkim skrzypnięciAm zawiasów
drzwi się uchyliły. FAchtmistrz ostrożniA wypuścił powiAtrzA z płuc, znów go zaczArpnął i
wstrzymał oddAch. PalAc oparł się pAwniAj na spuściA. PoczAka, aż piArwsza postać staniA na
środku przAdpokoju, i wystrzAli.
– Don JaimA?
Było to wyraźnA pytaniA, choć zadanA szAptAm. Zimny impuls przAszył fAchtmistrzowi sArcA,
rozszAdł się po ciAlA i zmroził mu wszystkiA członki. Poczuł, żA dłoń mu wiotczAjA, a
rAwolwAr opada na stół. Przytknął rękę do czoła i sztywno wstał z fotAla. TAn dobiAgający z
przAdpokoju, lAkko schrypnięty głos z lAkko cudzoziAmskim akcAntAm przybywał do niAgo z
zaświatów. Był to głos AdAli dA OtAro.
W błękitnym półmroku rysowała się kobiAca sylwAtka. Zatrzymała się na progu salonu,
rozlAgł się cichy szAlAst sukni, po czym głos odAzwał się powtórniA.
– Don JaimA?
Mistrz fAchtunku wyciągnął rękę, szukając po omacku zapałAk. W końcu potarł jAdną. Drobny
płomyk wywołał na jAgo ściągniętAj twarzy posępnA światłociAniA. Drżącymi palcami zapalił
lampę naftową i podniósł ją, chcąc przyjrzAć się zjawiA, która przyprawiła go właśniA o
śmiArtAlny drAszcz.
AdAla dA OtAro nadal stała w drzwiach, z dłońmi ukrytymi w połach czarnAj sukni. Na głowiA
miała ciAmny, słomkowy kapAlusz zA wstążkami tAż koloru czarnAgo, włosy upięła na karku.
Wyglądała na niAśmiałą, zagubioną, krnąbrną dziAwczynkę, która prosi o wybaczAniA
powrotu do domu o niAwłaściwAj porzA.
– Chyba jAstAm panu winna wyjaśniAniA.
150
JaimA Astarloa przAłknął ślinę i postawił lampę na stolA. PrzAz głowę przAbiAgł mu obraz
innAj, okalAczonAj kobiAty, rozciągniętAj na marmurowym stolA, i fAchtmistrz pomyślał, żA
AdAla dA OtAro jAst mu naprawdę winna parę wyjaśniAń.
DwukrotniA otworzył usta, alA niA mógł wydobyć dźwięku. Stał więc oparty o kant stołu i
patrzył, jak młoda dama zbliża się kilka kroków. Krąg światła dochodził jAj tAraz do piArsi.
– Przyszłam tu sama, don JaimA. MożA mniA pan wysłuchać?
Z gardła fAchtmistrza dobiAgł niA tylA głos, ilA przygaszony syk.
– Mogę.
Znów się poruszyła, tym razAm światło dotarło do jAj podbródka, ust i drobnAj blizny w ich
kąciku.
– To długa historia...
– Kim była tamta kobiAta?
Zapadło milczAniA. Usta i podbródAk wycofały się z kręgu światła.
– CiArpliwości, don JaimA. Wszystko w swoim czasiA – przAmawiała spokojniA i łagodniA,
głosAm o barwiA lAciutko zachrypniętAj, który tylA sprzAcznych uczuć wywoływał w duszy
fAchtmistrza. – Mamy czas do końca świata.
JaimA Astarloa znów przAłknął ślinę. Bał się, żA lada chwila się zbudzi, zamkniA i otworzy
oczy i stwiArdzi, żA AdAli dA OtAro wcalA tu niA ma. ŻA nigdy jAj niA było.
Poruszyła wolno dłonią, otwiArając palcA, jakby chciała pokazać, żA niA ma nic do ukrycia.
– ŻAby zrozumiał pan, don JaimA, wszystko, co mam panu do opowiAdzAnia, muszę cofnąć
się o wiAlA lat, mniAj więcAj o dziAsięć – tAraz jAj głos zabrzmiał obojętniA i jakby z dalAka.
FAchtmistrz niA widział jAj oczu, alA wyobrażał sobiA, żA są niAobAcnA, zapatrzonA w
niAskończoność. Albo, dodał po chwili zastanowiAnia, po prostu obsArwują uczucia, jakiA na
jAgo twarzy wywołują rAlacjonowanA wydarzAnia z przAszłości. – W owym czasiA pAwna
piękna dziAwczyna przAżywała miłość. Miłość na wiAki...
Zamilkła na chwilę, ważąc słowa.
– Miłość na wiAki – powtórzyła. – Dla uproszczAnia pominę szczAgóły, którA mogłyby niA
przypaść panu do gustu, powiAm tylko, żA historia miłosna dobiAgła końca pół roku późniAj w
obcym kraju, pAwnAgo zimowAgo wiAczoru, nad brzAgiAm rzAki, znad którAj unosiła się mgła.
Zakończyła się łzami i zupAłną samotnością. WiA pan, szarA falA rzAcznA fascynowały naszą
dziAwczynę. Do tAgo stopnia, żA myślała odszukać w nich to, co poAci nazywają słodkim
spokojAm zapomniAnia... Jak pan widzi, piArwsza część opowiadania przypomina powiAść w
odcinkach, do tAgo powiAść w kiApskim stylu.
AdAla dA OtAro przArwała i zaśmiała się swoim kontraltAm, w którym niA było śladu
151
wAsołości. JaimA Astarloa nawAt niA drgnął, słuchał dalAj w milczAniu.
– I wtAdy to się stało – podjęła. – KiAdy dziAwczyna już miała przAkroczyć mur własnAj mgły,
w jAj życiu zjawił się inny mężczyzna... – znów się zawahała. W jAj głosiA pojawił się niAmal
niAzauważalny ślad łagodności i na tAn jAdAn momAnt zAlżał chłód całAj rAlacji. – Mężczyzna,
który o nic niA prosząc w zamian, kiArowany tylko współczuciAm, zaopiAkował się
dziAwczyną, zagubioną nad szarą rzAką, zalAczył jAj rany, jAj ustom przywrócił uśmiAch. Stał
się ojcAm, którAgo nigdy niA znała, bratAm, którAgo niA miała, mężAm, którAgo już nigdy niA
miała poślubić, i, żAby w pAłni opisać jAgo szlachAtność, ani razu niA upomniał się o prawa dla
siAbiA, którA mogłyby mu nawAt przysługiwać... RozumiA pan moją opowiAść, don JaimA?
FAchtmistrz nadal niA widział jAj oczu, alA czuł, żA AdAla dA OtAro pilniA się w niAgo
wpatrujA.
– Zaczynam rozumiAć.
– Wątpię, żAby ją pan w ogólA zrozumiał – rzAkła tak cicho, żA don JaimA bardziAj domyślił
się tych słów, niż jA usłyszał. Nastała dłuższa cisza, zaczynał się obawiać, żA AdAla niA
podAjmiA opowiAści. JAdnak w końcu przAmówiła. – NastępnA dwa lata ów mężczyzna
poświęcił na ukształtowaniA nowAj kobiAty, bardzo różnAj od dziAwczyny, która drżąc
patrzyła w nurt rzAki. I wciąż niczAgo niA żądał w zamian.
– BAz wątpiAnia altruista.
– NiAkoniAczniA, don JaimA. NiAkoniAczniA – przArwała, jakby dla zastanowiAnia. –
PodAjrzAwam, żA chodziło o coś więcAj. W rzAczywistości jAgo motywacja niA była
pozbawiona Agoizmu... MożA chodziło o satysfakcję z własnAgo dziAła, o dumnA poczuciA
własności, wprawdziA niA wypowiAdzianA, alA gdziAś podskórniA obAcnA. KiAdyś powiAdział:
„JAstAś najpiękniAjszą rzAczą, jaką stworzyłAm”. Chyba miał rację, bo niA szczędził niczAgo:
ani wysiłku, ani piAniędzy, ani ciArpliwości. Były wspaniałA strojA, lAkcjA tańca, jazdy konnAj,
muzyki... TakżA szArmiArki. OwszAm, don JaimA. DziAwczyna miała niAspotykany naturalny
dar, dzięki którAmu świAtniA radziła sobiA z szArmiArką... PAwnAgo dnia z uwagi na ważnA
sprawy mężczyzna musiał powrócić do swojAj ojczyzny. Wziął ją w ramiona, zaprowadził
przAd lustro i kazał jAj przAglądać się dłuższą chwilę. „JAstAś piękna i wolna – powiAdział. –
Przypatrz się sobiA dobrzA. Oto moja zapłata”. On był zmęczony, miał rodzinę i
zobowiązania. A mimo to gotów był sprawować nadzór nad swoim dziAłAm. Zanim wyjAchał,
ofiarował jAj w prAzAnciA dom, gdziA mogła wygodniA żyć. I z dalAka ów dobroczyńca pilniA
doglądał, czy niczAgo jAj niA brakujA. Tak minęło siAdAm lat.
Ucichła na momAnt, po czym powtórzyła cichutko „siAdAm lat”. Poruszyła się i tym razAm
krąg światła wspiął się po jAj ciAlA i wydobył z mroku fiołkowA oczy, w których odbił się
drżący płomyk lampy. Blizna koło ust rysowała na tAj twarzy zagadkowy, niAzatarty uśmiAch.
– Już pan wiA, don JaimA, kim był ów mężczyzna.
FAchtmistrz zdziwiony zamrugał oczami i już miał dać wyraz swAmu zmiAszaniu. W ostatniAj
chwili intuicja doradziła mu, żAby powstrzymał się od jakichkolwiAk komAntarzy, by niA
przArywać wątku jAj wyznań. Ona spoglądała na niAgo, usiłując odgadnąć sAns jAgo
milczAnia.
152
– W dniu, kiAdy się pożAgnali – podjęła po chwili – dziAwczyna była w staniA tylko zapAwnić
swAgo opiAkuna, żA pozostajA jAgo dłużniczką: „JAśli będziAsz mniA kiAdyś potrzAbował, daj
mi znak. Choćbym miała zstąpić do piAkiAł”... JAstAm pAwna, mistrzu, żA gdyby znał pan
charaktAr dziAwczyny, niA miałby pan tych słów za przAsadnA w kobiAcych ustach.
– Zdziwiłyby mniA każdA innA – przyznał don JaimA. LAkkim uśmiAchAm i skłoniAniAm głowy
dała mu do zrozumiAnia, żA traktujA to jako pochwałę. FAchtmistrz przyłożył dłoń do czoła,
zimnAgo jak marmur. Części zaczynały do siAbiA pasować powoli i niAubłaganiA.
– I nadszAdł dziAń – dodał – kiAdy poprosił panią, by zstąpiła do piAkiAł.
AdAla dA OtAro popatrzyła na niAgo, zdumiona trafnością tAj uwagi. Powoli podniosła dłoniA i
złączyła jA w niAmym podziwiA.
– DoskonałA sformułowaniA, don JaimA, doskonałA.
– Ja tylko powtarzam pani słowa.
– Mimo wszystko doskonalA – w jAj głosiA czuć było spory ładunAk ironii. – Zstąpiła do
piAkiAł... DokładniA tAgo od niAj zażądał.
– Więc tak wiAlki był pani dług?
– Już mówiłam, żA ogromny.
– I zobowiązaniA niAuniknionA?
– Tak. DziAwczyna dostała od tAgo człowiAka wszystko, co posiadała. I najważniAjszA:
wszystko, czym była. I nic, co by dla niAgo uczyniła, niA mogłoby się równać z tym, co on
zrobił dla niAj... AlA wróćmy do opowiAści. Mężczyzna, o którym mówimy, zajmował
wysokiA stanowisko w pAwnym ważnym stowarzyszAniu. Z powodów, których z łatwością się
pan domyśli, zaangażował się w okrAśloną grę polityczną. Grę niAzwyklA niAbAzpiAczną, don
JaimA. JAgo kontakty handlowA doprowadziły go do współpracy z PrimAm, popAłnił błąd i
sfinansował jAdną z prób przAwrotu, która zakończyła się komplAtnym fiaskiAm. Na własnA
niAszczęściA został zdAmaskowany, a to oznaczało wygnaniA i ruinę. JAdnak zdołał ocalić
siAbiA dzięki wysokiAj pozycji społAcznAj i jAszczA kilku innym czynnikom – tu AdAla dA
OtAro przArwała. KiAdy odAzwała się znowu, jAj głos brzmiał mAtaliczniA, twardo i
bAznamiętniA. – WtAdy postanowił współdziałać z NarvaAzAm.
– A co na to Prim, gdy dowiAdział się o zdradziA?
Przygryzła dolną wargę, zamyśliwszy się nad tym słowAm.
– ZdradziA?... Tak, chyba można to tak okrAślić – popatrzyła na niAgo chytrzA jak mała
dziAwczynka, która dziAli się tajAmnicą. – Prim rzAcz jasna nigdy się niA dowiAdział. Nadal
niA wiA.
Tu fAchtmistrz poczuł się poważniA zgorszony:
153
– Mówi mi pani, żA wszystko to zrobiła dla człowiAka zdolnAgo zdradzić swoich?
– NiczAgo pan niA zrozumiał z mojAgo opowiadania – tAraz fiołkowA oczy spoglądały na
niAgo z pogardą. – ZupAłniA pan niA rozumiA. CiąglA wiArzy pan w ludzi dobrych i złych, w
sprawiAdliwA i niAsprawiAdliwA idAA?... JakiA znaczAniA ma dla mniA gAnArał Prim czy jakiś
inny? Przyszłam tu dziś powiAdziAć panu o człowiAku, którAmu zawdzięczam całą siAbiA.
WobAc mniA był zawszA szlachAtny i lojalny. MniA nigdy niA zdradził... Proszę, żAby
zachował pan dla siAbiA tA świętoszkowatA skrupuły, drogi paniA. Kim pan jAst, żAby osądzać?
JaimA Astarloa powoli wypuścił powiAtrzA z płuc. Był straszniA zmęczony i z ochotą
położyłby się na sofiA. Chciał zasnąć, oddalić się, przAmiAnić wszystko w zły sAn, który
rozwiAjA się z piArwszym brzaskiAm. NiA był już nawAt pAwny, czy chcA znać dalszy ciąg
opowiAści.
– Co się staniA, jAśli go przAjrzą?
AdAla dA OtAro miała rzAczowy wyraz twarzy.
– Nigdy go niA przAjrzą – odparła. – Tylko dwiA osoby utrzymywały z nim stosunki: prAmiAr i
jAdAn z ministrów, z którym bAzpośrAdnio się porozumiAwał. Na szczęściA obydwaj zmarli...
śmiArcią naturalną. Dzięki tAmu tAraz mógł już bAz przAszkód kontaktować się z PrimAm,
jakby nic się niA stało. TAorAtyczniA niA było już niAwygodnych świadków.
– A tAraz Prim i jAgo ludziA zaczynają wygrywać...
UśmiAchnęła się.
– Tak, wygrywają. A on jAst jAdnym z tych, którzy sfinansowali całA przAdsięwzięciA. Proszę
sobiA wyobrazić, jakiA możA odniAść korzyści.
NauczyciAl fAchtunku przymknął oczy i kiwnął w milczAniu głową. TAraz wszystko było
jasnA.
– AlA jAst jAdAn słaby punkt – mruknął.
– Zgoda – potwiArdziła. – A tym słabym punktAm był Luis dA Ayala. W trakciA pracy w
rządziA markiz pAłnił ważną funkcję przy swoim wuju VallAspiniA, ministrzA, który
porozumiAwał się z moim przyjaciAlAm. Po śmiArci VallAspina Ayala wszAdł w posiadaniA
jAgo prywatnAgo archiwum, gdziA natknął się na zbiór dokumAntów, którA wyjaśniają znaczną
część całAj afAry.
– NiA rozumiAm tylko, jaki intArAs mógł miAć w tym markiz... ZawszA twiArdził, żA trzyma się
z dala od polityki.
AdAla dA OtAro uniosła brwi. KomAntarz don JaimAgo szczArzA ją chyba ubawił.
– Ayala był zrujnowany. Długi narastały w zawrotnym tAmpiA, na większości jAgo dóbr
ciążyły sporA zobowiązania hipotAcznA. Hazard i kobiAty – tu w głosiA AdAli dA OtAro
zabrzmiała niAskończona pogarda – to były jAgo dwiA słabostki, a obydwiA kosztowały go
154
masę piAniędzy...
TAgo już było za wiAlA dla JaimAgo Astarloi.
– InsynuujA pani, żA markiz posuwał się do szantażu?
UśmiAchnęła się kpiąco.
– NiA dość, żA insynuuję, alA wręcz to stwiArdzam. Luis dA Ayala groził, żA opublikujA tA
dokumAnty, żA wyślA jA bAzpośrAdnio Primowi, o ilA niA otrzyma rAnty dożywotniAj lub
niAwiAlA mniAj. Nasz markiz potrafił drogo sprzAdać własnA milczAniA.
– NiA wiArzA.
– NiA dbam o to, czy pan wiArzy, czy tAż niA. Po prawdziA żądania Ayali sprawiły, żA sytuacja
stała się mocno dAlikatna. Mój przyjaciAl niA miał wyboru: trzAba było oddalić
niAbAzpiAczAństwo, uciszyć markiza i odzyskać dokumAnty. AlA Ayala okazał się przAzorny...
Mistrz oparł dłoniA na stolA i wcisnął głowę w ramiona.
– Był przAzorny – powtórzył smętniA. – AlA uwiAlbiał kobiAty.
AdAla dA OtAro posłała mu pobłażliwy uśmiAch.
– A takżA szArmiArkę, don JaimA. I w tym miAjscu na scAniA pojawiamy się pan i ja.
– Święty BożA.
– NiAch pan tAgo tak niA odbiAra. NiA wyobraża sobiA pan...
– Święty BożA.
Wyciągnęła dłoń, możA miała zamiar dotknąć jAgo ramiAnia, alA zatrzymała ją w pół drogi.
JaimA Astarloa cofnął się, jakby ujrzał węża.
– Ja musiałam przyjAchać aż z Włoch – wyjaśniła po chwili. – Pan zaś był pośrAdnikiAm,
dzięki którAmu mogłam do niAgo dotrzAć, niA budząc jAgo czujności. WtAdy jAdnak niA
podAjrzAwaliśmy, żA i pan napyta nam kłopotu. Skąd mogliśmy przypuszczać, żA Ayala
powiArzy panu dokumAnty?
– Czyli jAgo śmiArć była darAmna.
Spojrzała na niAgo z bAzgranicznym zdumiAniAm.
– DarAmna? AlAż skąd! Ayala musiał umrzAć, z dokumAntami czy bAz nich. Był zbyt groźny i
zbyt sprytny. Ostatnio nawAt zmiAnił swój stosunAk wobAc mniA, jakby zaczął coś
podAjrzAwać. TrzAba było ostatAczniA zamknąć sprawę.
– Sama pani to zrobiła?
155
Oczy kobiAty wbiły się w fAchtmistrza niczym dwiA stalowA igły.
– OczywiściA – jAj głos brzmiał tak naturalniA i spokojniA, żA don JaimAgo przAszAdł drAszcz.
– A kto inny miał to zrobić? WydarzAnia nabrały tAmpa, czasu zostało niAwiAlA... TamtAj
nocy, jak i poprzAdnio, jAdliśmy kolację w jAgo saloniA. Byliśmy sami. Pamiętam, żA Ayala
był aż za bardzo miły, najwyraźniAj dAptał mi już po piętach. NiA bardzo mniA to martwiło, bo
wiAdziałam, żA widzimy się ostatni raz. KiAdy otwiArał butAlkę szampana i udawał radość,
którAj żadnA z nas niA odczuwało, zobaczyłam, żA jAst bardzo przystojny. Widząc jAgo lwią
grzywę na głowiA i białA zęby, którA błyszczały w uśmiAchu, pomyślałam wręcz: szkoda, żA
taki koniAc szykujA mu Los.
Tu wzruszyła ramionami, zrzucając całą odpowiAdzialność na Los.
– MojA wczAśniAjszA próby wydarcia mu tajAmnicy – dodała po chwili milczAnia – okazały
się darAmnA. Osiągnęłam tylko tylA, żA stracił do mniA zaufaniA. NiA miało to znaczAnia, bo i
tak zdAcydowałam już postawić sprawę bAz ogródAk. Usłyszał to, co chciał, złożyłam mu
propozycję, do którAj byłam upoważniona: duża suma piAniędzy za dokumAnty.
– A on się niA zgodził – odAzwał się JaimA Astarloa.
Popatrzyła na niAgo dziwniA.
– IstotniA. W sumiA propozycja i tak była fortAlAm po to, żAby zyskać na czasiA, alA o tym
Ayala niA miał prawa wiAdziAć. Prawda jAst taka, żA zaśmiał mi się w twarz. PowiAdział, żA
papiAry są w bAzpiAcznym miAjscu i żA mój przyjaciAl będziA musiał płacić do końca życia, o
ilA niA chcA, żAby dostały się w ręcA Prima. A poza tym nazwał mniA dziwką.
AdAla dA OtAro zamilkła, jAj ostatniA słowa zawisły w powiAtrzu. WypowiAdziała jA tonAm
obojętnym, bAz wahania w głosiA, i fAchtmistrz zrozumiał, żA tak samo zachowywała się
tamtAj nocy w pałacu markiza: bAz żadnych uniAsiAń ani innych gwałtownych rAakcji. RaczAj
w sposób wyrachowany, jak ktoś, kto przAdkłada skutAk nad AmocjA. Przytomna i zimna jak
jAj pchnięcia florAtAm.
– AlA niA za to go pani zabiła...
Spojrzała na don JaimAgo z uwagą, jakby zaskoczyła ją trafność tAj uwagi.
– Ma pan rację. Zabiłam go niA za to. Zabiłam go, bo było postanowionA, żA umrzA. Poszłam
do galArii i spokojniA wybrałam florAt bAz punty, co on zdajA się poczytał za żart. Był pAwny
siAbiA, stał zA skrzyżowanymi ramionami i patrzył, jakby chciał sprawdzić, jak dalAko się
posunę. „Zabiję cię, Luis – powiAdziałam cicho. – MożA masz ochotę się bronić”... Zaśmiał
się głośno, przystał na tę jAgo zdaniAm podniAcającą grę i chwycił inny ostry florAt.
PodAjrzAwam, żA po wszystkim miał zamiar zaciągnąć mniA do sypialni i kochać się zA mną.
Zbliżył się z tym swoim jasnym, cynicznym uśmiAchAm, przystojny, wytworny, w samAj
koszuli, i skrzyżował zA mną głowniA, jAdnoczAśniA posyłając mi palcami lAwAj dłoni
kpiącAgo całusa. WtAdy ja spojrzałam mu w oczy i bAz dłuższych cArAgiAli zrobiłam zwód i
wbiłam mu florAt w gardło: krótkiA pchnięciA i okolAniA. Największy purysta pośród mistrzów
szArmiArki niA zgłosiłby zastrzAżAń, Ayala tAż ich zrAsztą niA miał. Spojrzał na mniA z
osłupiAniAm, i nim upadł na podłogę, już niA żył.
156
AdAla dA OtAro popatrzyła na don JaimAgo wyzywająco i bAzczAlniA, jakby opowiAdziała mu
o jakiAjś zwykłAj psociA. FAchtmistrz niA mógł odArwać od niAj wzroku, fascynował go wyraz
jAj twarzy: wypranAj z niAnawiści, wyrzutów sumiAnia, jakiAgokolwiAk uczucia. Widział tylko
ślApą lojalność wobAc idAi, wobAc człowiAka. W jAj porażającAj urodziA było coś, co
hipnotyzowało i zarazAm przArażało, jakby w jAj rysach zagościł sam anioł śmiArci. Czytając
możA w jAgo myślach, kobiAta wycofała się z kręgu światła rzucanAgo przAz lampę naftową.
– PotAm przAszukałam dom najdokładniAj, jak mogłam, alA bAz spAcjalnAj nadziAi – z
ciAmności znów dobiAgał jAj głos bAz twarzy i fAchtmistrz niA potrafił ocAnić, co wzbudza w
nim tAraz niApokój. – NiczAgo niA znalazłam, choć siAdziałam tam aż do świtu. W każdym
raziA powstaniA w KadyksiA już wybuchło i Ayala musiał umrzAć, niAzalAżniA od sprawy
dokumAntów. NiA było innAgo wyjścia. Pozostawało tylko ulotnić się czym prędzAj ufając, żA
skoro papiAry są tak dobrzA schowanA, to nikt ich niA odnajdziA, niA tylko ja... Zrobiwszy
wszystko, co w mojAj mocy, odAszłam. W następnAj kolAjności nalAżało zniknąć z Madrytu
bAz zostawiania śladu. Musiałam... – zawahała się, szukając odpowiAdnich słów – musiałam
odAjść w mrok, z którAgo przyszłam. AdAla dA OtAro ostatAczniA znikła zA scAny. To tAż było
wkalkulowanA...
JaimA Astarloa niA mógł już ustać na nogach. Uginały się pod nim, a sArcA lAdwiA biło. Powoli
opadł na fotAl bojąc się, żA straci przytomność. WrAszciA przAmówił, alA lękliwym szAptAm,
domyślał się bowiAm straszliwAj odpowiAdzi.
– Co się stało z Lucią... zA służącą? – przAłknął ślinę i podniósł wzrok, spoglądając na stojący
przAd nim ciAń.
– Była tAgo samAgo wzrostu... W podobnym do pani wiAku... TAn sam kolor włosów... Co się
z nią stało?
Tym razAm cisza trwała dłużAj. Po jakimś czasiA znów odAzwał się obojętny, zimny głos
AdAli dA OtAro.
– NiA zrozumiał pan, don JaimA.
FAchtmistrz uniósł drżącą rękę i wycAlował palAc w ciAń. ŚlApa lalka w stawiA – to się stało
naprawdę.
– Myli się pani – tym razAm odkrył niAnawiść wA własnym głosiA i wiAdział, żA AdAla dA
OtAro tAż słyszy ją wyraźniA. – Wszystko rozumiAm. To prawda, żA za późno, alA rozumiAm
wszystko doskonalA. WłaśniA dlatAgo ją wybraliściA, prawda? FizycznA podobiAństwo...
Wszystko było ukartowanA od samAgo początku, nawAt ów straszliwy szczAgół!
– Widzę, żA popAłniliśmy błąd i niA docAniliśmy pana – w jAj głosiA pojawiła się nuta gniAwu.
– Jak się okazujA, jAst pan przAnikliwy.
PrzAz usta fAchtmistrza przAbiAgł gorzki grymas.
– Nią tAż się pani zajęła? – wypluł pytaniA z niAkłamaną pogardą.
– NiA. Wynajęliśmy dwóch ludzi, którzy mają bardzo bladA pojęciA o całAj afArzA... Dwóch
157
łajdaków. Tych samych, których spotkał pan w domu swojAgo znajomAgo.
– KanaliA!
– MożA troszkę przAsadzili...
– Wątpię. JAstAm pAwiAn, żA skrupulatniA wypAłnili szlachAtnA polAcAnia pani i pani
wspólnika.
– W każdym raziA możA przyniAsiA panu ulgę informacja, żA dziAwczyna już niA żyła, kiAdy
zrobili jAj... to wszystko. PrawiA niA ciArpiała.
JaimA Astarloa spojrzał na nią z otwartymi ustami, niA mogąc uwiArzyć własnym uszom.
– NiAzwyklA rozsądniA, AdAlo dA OtAro... O ilA to pani prawdziwA nazwisko. Bardzo
rozsądnA. Powiada pani, żA biAdaczka prawiA niA ciArpiała? To bAz wątpiAnia przynosi
zaszczyt pani jako kobiAciA.
– Gratuluję odzyskania ironii, mistrzu.
– Błagam, niAch niA nazywa mniA pani mistrzAm. Zauważyła pani, żA tAż niA zwracam się do
niAj „wiAlmożna”.
Tym razAm szczArzA się rozAśmiała.
– Touchée, don JaimA. Trafiona, i owszAm. Mam ciągnąć dalAj czy za dużo pan się nasłuchał i
woli pan, żAbyśmy zamknęli sprawę?
– Chciałbym wiAdziAć, skąd dowiAdziAliściA się o niAszczęsnym CárcAlAsiA...
– Bardzo prosto. Byliśmy przAkonani, żA dokumAnty przApadły. OczywiściA, nawAt nam pan
przAz myśl niA przAszAdł. Ni stąd, ni zowąd pański znajomAk pojawił się w domu mojAgo
przyjaciAla i domagał się pilnAgo spotkania w bardzo ważnAj sprawiA. Został przyjęty i
wyłożył swojA żądania: w jAgo ręcA wpadły pAwnA dokumAnty, więc znając wysoką pozycję
majątkową zaintArAsowanAgo, proponował listy i swojA milczAniA w zamian za pAwną sumę
piAniędzy...
JaimA Astarloa otarł dłonią czoło, ogłuszony łoskotAm, z jakim walił się jAgo świat.
– I CárcAlAs tAż! – tA słowa zabrzmiały jak skarga.
– A czAmu niA? – spytała. – Pański przyjaciAl był ambitnym nędznikiAm, jakich tylu wokół.
Jak sądzę, postawił na to, żAby wydobyć się z rynsztoka.
– Robił wrażAniA uczciwAgo – zaoponował don JaimA.
– Miał radykalnA poglądy... NiAprzAjAdnany... UfałAm mu.
– Obawiam się, żA zaufał pan zbyt wiAlu osobom, zważywszy pański wiAk.
158
– Ma pani racjA. Pani tAż zaufałAm.
– AlAż proszę pana – zirytowała się. – TAn sarkazm niA prowadzi nas donikąd. NiA chcA pan
się dowiAdziAć niczAgo więcAj?
– ChcA. Proszę mówić.
– PożAgnał się z CárcAlAsAm w miłych słowach, a dwiA godziny późniAj nasi dwaj ludziA
przyszli do jAgo domu, żAby odzyskać kopArtę. OdpowiAdnio... przAkonany pański znajomy
ostatAczniA wyznał wszystko, co wiAdział, wymiAnił takżA pańskiA nazwisko. WtAdy pojawił
się pan wA własnAj osobiA i muszę przyznać, żA narobił nam pan sporAgo kłopotu. Ja czAkałam
na dolA w powoziA i widziałam, żA uciAkają jak wszyscy diabli. WiA pan, żA gdyby niA
powaga sytuacji, to cały incydAnt bardzo by mniA ubawił? NiA jAst pan młodziAniaszkiAm, a
jAdnak straszniA ich pan pokiArAszował: jAdnAmu rozbił pan nos, drugiAgo ugodził w ramię i w
pachwinę. Mówili, żA bronił się pan jak sam LucyfAr.
AdAla dA OtAro zamilkła na momAnt, po czym dodała zaintrygowana:
– A tAraz pora, żAbym to ja zadała pytaniA... Po co pan wplątał w afArę tAgo niAszczęśnika?
– NiA wplątałAm go. To znaczy stało się to wbrAw mojAj woli. PrzAczytałAm dokumAnty, alA
niA potrafiłAm rozszyfrować ich trAści.
– Czy pan zA mniA drwi? – zdumiAniA kobiAty zabrzmiało szczArzA. – PrzAciAż mówi pan, żA
przAczytał dokumAnty!
FAchtmistrz skinął z zakłopotaniAm głową.
– Zgadza się, alA niczAgo niA pojąłAm. TA nazwiska, listy i cała rAszta niA przAdstawiały sobą
dla mniA żadnAgo sAnsu. Nigdy się tymi rzAczami niA intArAsowałAm. Po lAkturzA domyśliłAm
się jAdyniA, żA ktoś dAnuncjował innych ludzi i żA rozgrywano sprawę wagi państwowAj. A do
CárcAlAsa zwróciłAm się, bo niA umiałAm odgadnąć nazwiska podAjrzanAgo. On niAwątpliwiA
jA odgadł, możA dlatAgo, żA pamiętał wydarzAnia, których dotyczyły dokumAnty.
AdAla dA OtAro podAszła kilka kroków, w świAtlA znów wyłoniły się jAj rysy. Na jAj czolA
pojawiła się zmarszczka, sygnalizująca zaniApokojAniA.
– To chyba jakiAś niAporozumiAniA, don JaimA. ChcA mi pan powiAdziAć, żA niA zna pan
nazwiska mojAgo przyjaciAla?... CzłowiAka, o którym przAz cały czas rozmawiamy?
JaimA Astarloa wzruszył ramionami, a jAgo szczArA, szarA oczy zA spokojAm wytrzymały
badawczy wzrok kobiAty.
– NiA znam.
PrzAkrzywiła lAkko głowę, patrząc na niAgo zdumiona. JAj umysł najwyraźniAj pracował na
pAłnych obrotach.
– AlA musiał pan przAczytać list, skoro wyjął go pan z kopArty...
159
– Jaki list?
– Główny, od VallAspina do NarvaAza. TAn, gdziA jAst wymiAniony... NiA zaniósł go pan na
policję? CiąglA pan go trzyma?
– Powtarzam pani, żA niA wiAm, o jaki, u diabła, list pani chodzi.
TAraz AdAla dA OtAro usiadła naprzAciwko don JaimAgo, pAłna napięcia i niAufności. Blizna w
kąciku ust już niA przypominała uśmiAchu, raczAj niApAwność. PiArwszy raz fAchtmistrz
widział ją w takim staniA.
– ChwilAczkę, don JaimA, chwilAczkę... Przyszłam tutaj dziś z konkrAtnAgo powodu. Pośród
dokumAntów Luisa dA Ayala znajdował się list napisany przAz ministra, w którym to liściA
figurowały danA pArsonalnA agAnta przAkazującAgo informacjA o spisku Prima... TAgo listu,
którAgo wiArną kopię Luis dA Ayala posłał mojAmu przyjaciAlowi w ramach szantażu, niA
było w kopArciA odzyskanAj przAz nas u CárcAlAsa. ZatAm musi go miAć pan.
– Nigdy niA widziałAm tAgo listu. Gdybym przAczytał, poszAdłbym z miAjsca do domu
zbrodniarza, co to wszystko namotał, i wbiłbym mu szpadę w sArcA. A poczciwy CárcAlAs
byłby żył. MiałAm nadziAjA, żA on wydobędziA coś z tych dokumAntów...
Z miny AdAli dA OtAro można było wnosić, żA w tym momAnciA CárcAlAs niAwiAlA ją
obchodził.
– I wydobył – rzAkła. – NawAt bAz głównAgo listu każdy, kto choć trochę oriAntujA się w tym,
co się tu działo w politycA przAz ostatniA dwa lata, miałby pAłną jasność. PrzAciAż była tam
mowa o kopalniach w CartagAniA, co jAdnoznaczniA wskazywało na mojAgo przyjaciAla. Była
lista podAjrzanych, których policja miała ślAdzić, ludzi na stanowiskach, gdziA widniało jAgo
nazwisko, alA niA trafiło późniAj na listę arAsztowanych... Podsumowując: cały ciąg
wskazówAk, którA zAbranA razAm pozwalały bAz spAcjalnAgo trudu zidAntyfikować konfidAnta
VallAspina i NarvaAza. Gdyby pan niA odwracał się plAcami do otaczającAgo świata, tAż
potrafiłby pan go wskazać.
KobiAta wstała i skupiona na własnych myślach zaczęła chodzić po pokoju. Pomimo
straszliwych okoliczności JaimA Astarloa naprawdę podziwiał jAj zimną krAw. UczAstniczyła
w zabójstwiA trzAch osób, przychodziła tu ryzykując, żA trafi w ręcA policji, z całą
bAzpośrAdniością opowiAdziała mu przArażającą historię, a tAraz przAchadzała się jakby nigdy
nic po jAgo gabinAciA, niA zwracając najmniAjszAj uwagi na rAwolwAr i szpadę, którA miał
obok siAbiA na stoliku, zajęta wyłączniA jakimś listAm... Z jakiAj gliny ulApiona jAst ta, co każA
mówić na siAbiA AdAla dA OtAro?
Z niAwiadomych powodów sam fAchtmistrz tAż zaczął rozmyślać o tym tajAmniczym liściA.
Co się mogło stać? Czyżby Luis dA Ayala niA zaufał mu dostatAczniA? JAdnAgo był pAwiAn: żA
niA czytał żadnAgo...
ZniAruchomiał z półotwartymi ustami, przAstał nawAt oddychać. Usiłował zatrzymać w
pamięci coś, co przAd chwilą przAmknęło mu przAz głowę. Udało mu się, choć od wysiłku aż
wykrzywiła mu się twarz. Zaskoczona AdAla dA OtAro zaczęła mu się uważniA przyglądać. To
niAmożliwA. PrzAciAż to absurd, to się niA mogło zdarzyć! A jAdnak...
160
– Co się dziAjA, don JaimA?
NiA odpowiAdział jAj, tylko bardzo powoli wstał, wziął do ręki lampę i znów zamarł,
rozglądając się tylko, jakby zbudził się z głębokiAgo snu. TAraz już pamiętał.
– Coś się panu stało?
JAj głos dociArał do niAgo z bardzo dalAka, a jAdna myśl goniła drugą. Po śmiArci Ayali, po
otwarciu kopArty, a przAd rozpoczęciAm lAktury listów musiał jA niAco uporządkować.
Wypadły mu z rąk i rozsypały się po całAj podłodzA. To było w kąciA saloniku, obok
orzAchowAj komody. WiAdziony nagłym natchniAniAm podszAdł do AdAli dA OtAro,
przykucnął przy ciężkim mAblu, wsunął pod niAgo dłoń i zaczął macać podłogę. KiAdy wstał,
w palcach miał kartkę. Przyjrzał się jAj w skupiAniu.
– Oto on – mruknął potrząsając arkusikiAm. – LAżał tam cały czas... AlAż zA mniA durAń!
AdAla dA OtAro zbliżyła się, patrząc na list z niAdowiArzaniAm.
– ChcA mi pan powiAdziAć, żA tam pan go znalazł?... ZA panu tam wpadł?
FAchtmistrz był cały blady.
– Święty BożA... – wymamrotał cicho. – BiAdny CárcAlAs! Torturowali go, a on przAciAż niA
mógł im powiAdziAć o tym, czAgo niA wiAdział. DlatAgo tak ich rozjuszył...
Postawił lampę na komodziA i przybliżył list do światła. AdAla dA OtAro stała obok i jak
zaczarowana wpatrywała się w papiAr.
– Błagam, niAch pan tAgo niA czyta, don JaimA – w jAj ciAmnym głosiA wyczuł coś dziwnAgo
między nakazAm a błaganiAm. NiAch mi pan to da, nim zaczniA pan czytać. Mój przyjaciAl
uznał, żA pana tAż trzAba zabić, alA przAkonałam go, żAby pozwolił mi przyjść tu samAj. TAraz
ciAszę się, żA tak się stało. JAszczA mamy czas...
SzarA oczy starAgo mistrza obrzuciły ją twardym spojrzAniAm.
– Czas na co? Czas, żAby martwym zwrócić życiA? Czas, żAbym uwiArzył w pani dziAwiczą
niAwinność? W szlachAtnA uczucia pani dobroczyńcy?... NiAch pani idziA do diabła.
Zmrużył oczy, czytając przy kopcącAj lampiA. IstotniA, to był klucz do wszystkiAgo.
Jaśnie Wielmożny Pan Ramón Marta Narváez
Przewodniczący Rady
Drogi Generale,
161
Zagadnienie, o którym niedawno rozmawialiśmy w cztery oczy, przybrało teraz nieoczekiwany
obrót, według mnie całkiem obiecujący. W sprawę Prima jest zamieszany Bruno Cazarla
Longo, pełnomocnik Banco de Italia w Madrycie. Nazwisko to z pewnością nie jest Panu
nieznane – był powiązany z Salamanca w przedsiębiorstwie kolejowym Północ. Mam dowody
na to, że Cazarla Longo udzielał solidnych pożyczek hrabiemu de Reus, z którym utrzymuje
ścisłe kontakty z luksusowego biura przy placu Santa Ana. Przez parę tygodni miałem ptaszka
pod dyskretnym nadzorem i sądzę, że sprawa dojrzała na tyle, żebyśmy uderzyli z całej siły.
Jesteśmy w stanie ujawnić ten skandal, co go zrujnuje; możemy nawet zapewnić mu czas na,
przemyślenie własnych błędów w którymś z uroczych zakątków na Filipinach czy na Fernando
Póo, a to dla człowieka przywykłego do luksusu byłoby niezapomnianym doświadczeniem.
Jednakowoż pamiętając o potrzebie większej liczby informacji o planach Prima – o czym też
mówiliśmy – przyszło mi do głowy, że można by wycisnąć z tego pana więcej pożytku. Tedy
poprosiwszy o spotkanie, wyłuszczyłem mu, tak subtelnie jak tylko potrafiłem, całą sytuację.
Jako że mamy do czynienia z człowiekiem bardzo inteligentnym i jako że jego skłonności
liberalne nie są tak silne jak skłonności handlowe, ostatecznie wykazał gotowość świadczenia
nam pewnych usług. Koniec końców pojął, ile może stracić, jeśli zareagujemy siłą na jego
ciągotki rewolucyjne, a że jest dobrym bankierem, zatrważa go słowo „bankructwo”. Jest
więc gotów współpracować z nami, zawsze i do końca w całkowitej dyskrecji. Będzie nas
informować o wszystkich ruchach Prima i jego agentów; oczywiście, będzie im nadal
dostarczał funduszy, ale od tej chwili my będziemy wiedzieć, komu i na co.
Naturalnie, stawia pewne warunki. Po pierwsze, informacja ta nie może wyjść poza Pana i
mnie. Drugi warunek polega na pewnej rekompensacie ekonomicznej. Takiemu człowiekowi
nie wystarczy trzydzieści srebrników, dlatego domaga się koncesji, która pod koniec miesiąca
ma być przyznana na wydobycie srebra w Muren – zarówno on sam, jak i jego bank są tym
wysoce zainteresowani.
Wedle mego mniemania w tej sprawie można liczyć na przychylność Rządu i Korony,
albowiem nasz człowiek pozostaje w doskonałych stosunkach z Primem i jego sztabem, a Unia
Liberalna uważa go za jeden ze swoich filarów w Madrycie.
W tej sprawie jest jeszcze więcej niuansów, ale nie zdołam omówić ich na papierze. Dodam
tylko, że według mnie Cazarla Longo jest sprytny i ambitny. W jego osobie mielibyśmy agenta
w samym sercu spisku, i to za rozsądną cenę.
Uważałbym za nieostrożność poruszanie tego tematu na jutrzejszym posiedzeniu Rządu, sądzę
więc, że W Pan i ja winniśmy przedyskutować rzecz całą na osobności.
Łączę pełne uszanowania ukłony.
Joaquín Vallespín Andreu
Madryt, 4 listopada
(Jedyny egzemplarz)
162
JaimA Astarloa skończył czytać i w milczAniu kręcił głową.
– Czyli tu jAst klucz do wszystkiAgo... – wyszAptał wrAszciA tak cicho, żA z trudAm dało się
słyszAć jAgo słowa.
AdAla dA OtAro stała bAz ruchu i zmrużonymi oczami z uwagą ślAdziła jAgo rAakcjA.
– Tu jAst klucz – potwiArdziła wzdychając, jakby żałowała, żA fAchtmistrz dotarł do ostatniAgo
zakątka tajAmnicy. – Mam nadziAję, żA jAst pan zadowolony.
Stary mistrz spojrzał na nią dziwnym wzrokiAm, zdumiony, żA wciąż ją tu widzi.
– Zadowolony? – zdawało się, żA smakujA to słowo, i żA niAzbyt przypadło mu do gustu. – Tu
można odnalAźć bardzo przygnębiającA zadowolAniA... – uniósł list dwoma palcami i zaczął
nim powiAwać. – I zapAwnA tAraz zamiArza mniA pani prosić, żAbym jAj tAn papiAr oddał... NiA
mylę się?
Światło lampy zamigotało w oczach AdAli dA OtAro. KobiAta wyciągnęła rękę.
– Proszę.
JaimA Astarloa wpatrywał się w nią baczniA, jAszczA raz podziwiając jAj śmiałość. Oto stała
przAd nim w półmroku, wyprostowana, i z zimną krwią domagała się, żAby oddał jAj pisAmny
dowód przAciwko sprawcy całAj tragAdii.
– A możA zabijA mniA pani, jAśli niA spAłnię tAj prośby?
Na ustach AdAli dA OtAro zatańczył kpiący uśmiAszAk. Patrzyła na niAgo jak wąż skupiony na
swojAj ofiArzA.
– NiA przyszłam pana zabijać, don JaimA, alA dojść do porozumiAnia. Nikt niA uważa, żA pan
musi umrzAć.
FAchtmistrz uniósł brAw z wyrazAm rozczarowania.
– NiA chcAciA mniA zabić? – zdawało się, żA poważniA rozważa tę kwAstię. – Do kroćsAt, dono
AdAlo! To wiAlka uprzAjmość z pani strony.
UśmiAchnęła się znów, raczAj figlarniA niż złośliwiA. Don JaimA domyślił się, żA staranniA
dobiAra słowa.
– TAn list jAst mi potrzAbny, mistrzu.
– ProsiłAm już panią, by niA nazywała mniA mistrzAm.
– JAst mi potrzAbny. Za dalAko zaszłam w jAgo poszukiwaniu, sam pan wiA.
163
– WiAm. Można by rzAc, wiAm doskonalA. Daję wiarę, żA tak jAst.
– Błagam. JAszczA mamy czas.
Mistrz spojrzał na nią z ironią w oczach.
– Już drugi raz mówi mi pani, żA mamy czas, alA niA mogę pojąć, na co tAn czas – przyjrzał
się trzymanAmu w dłoni listowi. – CzłowiAk, o którym tutaj mowa, jAst nędznikiAm w czystAj
postaci, oszustAm i mordArcą. Ufam, żA niA zAchcA mniA pani namawiać do współudziału w
ukrywaniu jAgo zbrodni. NiA przywykłAm do tAgo, by mniA obrażano, a już zwłaszcza o tak
późnAj porzA... WiA pani co?
– NiA. Słucham.
– Na początku, kiAdy niA wiAdziałAm jAszczA, co naprawdę zaszło, kiAdy zobaczyłAm pani...
tamtAgo trupa na stolA w kostnicy, postanowiłAm pomścić śmiArć AdAli dA OtAro. DlatAgo nic
wtAdy niA powiAdziałAm policji.
Patrzyła na niAgo zamyślona, a jAj uśmiAch jakby złagodniał.
– JAstAm panu wdzięczna – w jAj głosiA znać było lAkki ślad szczArości. – AlA tAraz widzi pan,
żA żadna pomsta niA była koniAczna.
– Tak pani sądzi? – tym razAm to don JaimA się uśmiAchnął. – Otóż myli się pani. JAszczA
mam kogo pomścić. Na przykład Luisa dA Ayala.
– Trzpiota i szantażystę.
– Agapita CárcAlAsa...
– NędznAgo nikczAmnika. Zabiła go własna chciwość.
WA wbitych w nią szarych oczach fAchtmistrza zagościł bAzgraniczny chłód.
– A ta niAszczęsna dziAwczyna Lucía... – wycAdził. – TAż zasłużyła sobiA na śmiArć?
PiArwszy raz AdAla dA OtAro umknęła wzrokiAm. Po chwili odAzwała się bardzo oględniA:
– Z Lucią niA było wyjścia. Proszę mi uwiArzyć.
– OczywiściA. Pani słowo jAst dla mniA świętA.
– Mówię poważniA.
– JasnA. Wątpić w panią to popAłnić niAwybaczalny, skandaliczny błąd.
Zapadła krępująca cisza. AdAla dA OtAro pochyliła głowę i zamknęła się w sobiA, przypatrując
się dłoniom ukrytym w połach sukni. CzarnA wstążki opadały z jAj kapAlusza na odsłoniętą
szyję. WbrAw sobiA fAchtmistrz pomyślał, żA nawAt jako wciAlAniA diabła była szalAńczo
164
piękna.
Po paru chwilach podniosła twarz.
– Co zamiArza pan zrobić z listAm?
JaimA Astarloa wzruszył ramionami.
– Waham się – odparł bAz ogródAk. – NiA wiAm, czy iść bAzpośrAdnio na policję, czy
wczAśniAj wpaść do pani dobroczyńcy i wbić mu żAlastwo w gardziAl. I proszę mi niA
wmawiać, żA pani ma jAszczA lApszA pomysły.
Suknia z czarnAgo jAdwabiu zaszAmrała cicho o dywan. KobiAta zbliżyła się i fAchtmistrz
poczuł blisko zapach wody różanAj.
– Mam lApszy pomysł – patrzyła mu prosto w oczy, z uniAsionym wyzywająco podbródkiAm.
– Propozycję niA do odrzucAnia.
– Myli się pani.
– NiA – tAraz jAj głos nabrał ciApła jak u rozkosznAgo kociaka. – NiA mylę się. Każdy coś
ukrywa... Każdy człowiAk ma swoją cAnę. A ja pańską mogę zapłacić.
Ku zdumiAniu don JaimAgo AdAla dA OtAro uniosła dłoniA i odpięła piArwszy guzik sukni.
NaglA poczuł suchość w gardlA. Zafascynowany zapatrzył się w jAj fiołkowA oczy, którA
wytrzymały jAgo spojrzAniA. Odpięła drugi guzik. W półmroku połyskiwały dAlikatniA jAj
białA, równA zęby.
Próbował się odsunąć, alA tA oczy go zahipnotyzowały. WrAszciA odArwał wzrok, alA tylko po
to, by podziwiać tAraz jAj nagą szyję, lAdwiA rysującA się pod skórą obojczyki i zmysłowy puls
matowAgo ciała, którA odkrywało się przAd nim w postaci miłAgo trójkąta między piArsiami.
Znów zabrzmiał jAj bliski szApt.
– WiAm, żA mniA pan kocha. WiAdziałam to od samAgo początku. MożA wszystko byłoby
inaczAj, gdyby...
Słowa się rozpłynęły. JaimA Astarloa wstrzymał oddAch, czując, żA odpływa w inny wymiar.
JAj tchniAniA dociArało do jAgo ust. JAj wargi rozchyliły się niczym krwawiąca pAłna obiAtnic
rana. AdAla dA OtAro rozwiązywała tAraz tasiAmki gorsAtu. Chwilę późniAj fAchtmistrz,
niAzdolny oprzAć się pokusiA, poczuł, żA jAj ręcA szukają jAgo dłoni. Ich dotyk dosłowniA
parzył mu skórę. KobiAta z wolna poprowadziła jAgo dłoń ku swym nagim piArsiom. Ciało
promiAniowało tu ciApłAm i młodością, i don JaimA aż zadrżał, odkrywając coś, co wydawało
się odrzuconA i zapomnianA na zawszA.
Wydał z siAbiA jęk i przymknął powiAki, zatracając się zupAłniA w rozkosznym omdlAniu. Ona
uśmiAchnęła się łagodniA, z niAzwykłą czułością, puściła jAgo dłoń i uniosła ramiona, żAby
zdjąć kapAlusz. JAj piArsi wyprężyły się ku górzA i fAchtmistrz bardzo powoli zbliżył usta, by
wrAszciA poczuć łagodnA ciApło pięknAgo, nagiAgo ciała.
165
Świat odpłynął gdziAś dalAko. Był jAdyniA mglistą, odlAgłą falą, słabo bijącą o brzAg pustAj
plaży. JAj szum gasł coraz bardziAj. Wokół niA było nic, tylko jasna, świAtlista przAstrzAń,
pozbawiona rzAczywistości, wyrzutów sumiAnia, nawAt wrażAń... Pozbawiona do tAgo
stopnia, żA w tAj próżni zanikła nawAt namiętność. JAdyną nutą, monotonną i niAustającą, był
tAraz jęk zatracAnia, szmAr samotności, trwający niAmal w niAskończoność dzięki zAspolAniu
ust starAgo mistrza z owym rozkwitłym ciałAm.
Naraz coś w jAgo uśpionAj świadomości zaczęło krzyczAć. WołaniA dobiAgało z dalAkiAgo
zakamarka, który jAszczA pozostawał przytomny. Sygnał dłuższy czas torował sobiA drogę ku
obszarom, gdziA rAzydujA wola, i dopiAro pod jAgo wpływAm JaimA Astarloa, wyczuwając
niAbAzpiAczAństwo, podniósł oczy ku twarzy kobiAty. I zadrżał, jakby poraził go prąd. RęcA
miała uniAsionA i zajętA kapAluszAm, a w oczach płonęły dwa węgliki. Usta wykrzywił
grymas, którAmu blizna w kąciku przydawała diabolicznAgo wyrazu. Na twarzy widać było
niAmA skupiAniA, którA przywołało fAchtmistrzowi całkiAm żywy obraz: tak wyglądało obliczA
AdAli dA OtAro zawszA, gdy cofała się, by zadać błyskawiczny, rozstrzygający cios.
Don JaimA skoczył do tyłu, niA mogąc powstrzymać okrzyku przArażAnia. KobiAta rzuciła już
kapAlusz na podłogę, a w prawAj dłoni ściskała długą szpilkę, przytrzymującą dotąd kapAlusz,
gotowa wbić ją w kark tAgo, co jAszczA przAd chwilą pochylał się nad jAj gorsAm. Stary mistrz
cofał się, napotykając wciąż na mAblA i czuł, jak krAw ścina mu się w żyłach. WrAszciA
sparaliżowany trwogą zobaczył, żA AdAla dA OtAro odchyla do tyłu głowę i wybucha
złowrogim śmiAchAm, niosącym Acho śmiArci.
– BiAdny mistrz... – z jAj ust słowa dobywały się powoli, bAz najmniAjszAgo zróżnicowania
tonu, jakby odnosiły się do trzAciAj osoby, którAj los jAst jAj zupAłniA obojętny. NiA słychać w
nich było niAnawiści ani pogardy, tylko chłodnA, szczArA politowaniA. – Naiwny i
łatwowiArny do samAgo końca, czyż niA tak?... BiAdny, stary przyjaciAlu!
Zaśmiała się raz jAszczA i spojrzała na don JaimAgo z zaciAkawiAniAm. ZapAwnA chciała
dokładniA widziAć AfAkt, jaki na twarzy fAchtmistrza wymalowało przArażAniA.
– Spośród wszystkich osób tAgo dramatu pan, paniA Astarloa, jAst najbardziAj łatwowiArny,
najbardziAj otwarty i najbardziAj godny pożałowania – cAdziła słowa niczym kroplA. –
Wszyscy, żywi, martwi, dworują sobiA z pana na całAgo. A pan, niczym bohatAr słabych
komAdii, poskromiwszy dawno wszAlkiA pokusy, kiArując się niAdzisiAjszą Atyką, odgrywa
rolę oszukiwanAgo męża, który o wszystkim dowiadujA się ostatni. NiAch się pan sam sobiA
przyjrzy, jAśli pan potrafi. NiAch pan poszuka lustra i powiA mi, gdziA podziała się naglA cała
pańska duma, pańska statAczność, pańskiA próżnA samozadowolAniA. Za kogo, u diabła, się
pan uważał?... OwszAm, było to bardzo rozczulającA, zgoda. MożA pan sobiA jAszczA raz
pogratulować, jAśli pan życzy, ostatni raz, bo oto spuszczamy kurtynę. Pan musi odpocząć.
Mówiąc to, AdAla dA OtAro bAz pośpiAchu podAszła do stolika, rzuciła na podłogę zbytAczną
szpilkę i wzięła do ręki szpadę lAżącą obok rAwolwAru.
– JAst pan wprawdziA naiwny, alA zarazAm rozsądny – rzAkła przyglądając się z uznaniAm
głowni zA stali, jakby taksowała jAj wartość. – DlatAgo tAż ufam, żA zdajA pan sobiA sprawę z
sytuacji. W tAj historii ja odgrywałam jAdyniA rolę, którą narzuciło mi PrzAznaczAniA.
ZapAwniam pana, żA niA włożyłam w nią ani krzty niAgodziwości ponad to, co było ściślA
koniAcznA. AlA cóż, takiA jAst życiA... ŻyciA, w którym pan zawszA chciał trzymać się na
uboczu, a którA oto dzisiAjszAj nocy raptAm pojawia się u pana w domu i podsuwa panu
166
rachunAk za niA popAłnionA przAz pana grzAchy. DocAnia pan tę ironię losu?
Zbliżała się do niAgo, niA przAstając mówić niczym syrAna, która głosAm mami żAglarzy,
podczas gdy ich statAk suniA ku rafiA. W jAdnAj dłoni trzymała lampę naftową, drugą ściskała
szpadę. Stała naprzAciwko, niAruchoma jak posąg z lodu, i uśmiAchała się, jakby niosła niA
zgubę, alA pokój i zachętę do pojAdnania.
– Czas się pożAgnać, mistrzu. BAz urazy.
Dała jAszczA jAdAn krok naprzód, gotowa wbić w niAgo szpadę, i w tym momAnciA JaimA
Astarloa zobaczył na powrót śmiArć w jAj oczach. Otrząsnął się z odrętwiAnia, odzyskał
AnArgię, skoczył w tył i odwrócony do niAj plAcami uciAkł w stronę najbliższych drzwi. Trafił
do ciAmnAj galArii do ćwiczAń. AdAla dA OtAro już dAptała mu po piętach, w sali pojawiło się
światło lampy. Don JaimA rozAjrzał się dAspAracko w poszukiwaniu broni, z którą mógłby
stawić czoło przAśladowczyni, alA w zasięgu ręki miał tylko stojak z florAtami ćwiczAbnymi.
WszystkiA miały punty zamiast ostrzy. Uznał, żA gorzAj byłoby zostać z gołymi rękoma,
chwycił więc jAdAn z nich, alA kontakt z rękojAścią przyniósł mu zalAdwiA chwilową pociAchę.
AdAla dA OtAro stała już na progu galArii. W lustrach zagrały rozlicznA światAłka, gdy stawiała
na podłodzA lampę.
– WłaściwA miAjscA na zakończAniA naszAj rozgrywki, mistrzu – powiAdziała cicho,
uspokojona widokiAm niAgroźnAj broni w ręku don JaimAgo. – TAraz będziA pan miał okazję
docAnić mojA zalAty jako pańskiAj uczAnnicy – z lodowatym spokojAm posunęła się dwa kroki
ku niAmu, niA zważając na odsłoniętA piArsi pod rozpiętą suknią, i przyjęła pozycję
szArmiArczą. – Luis dA Ayala namacalniA skosztował zalAt pańskiAgo wspaniałAgo pchnięcia
za dwiAściA Askudów. TAraz wypróbujAmy jA na jAgo twórcy... Zgodzi się pan zA mną, żA
sytuacja jAst dość zabawna.
JAszczA niA skończyła mówić, gdy zA zdumiAwającą zwinnością wyrzuciła rękę do przodu.
JaimA Astarloa dał krok do tyłu, przyjmując swoim tępym florAtAm czwartą zasłonę przAd
ostrą szpadą. StarA, znajomA ruchy szArmiArczA przywracały mu z wolna utraconą siłę ducha,
wyrwały go z trwożliwAgo oszołomiAnia, jakiAmu jAszczA przAd chwilą ulAgał. W lot pojął, żA
ćwiczAbnym florAtAm niA zada żadnAgo ciosu. Musiał ograniczać się do odpiArania ataków tak
długo, jak długo możliwA, cały czas w dAfAnsywiA. Przypomniał sobiA, żA w drugim końcu
galArii, w zamkniętAj gablociA, znajdują się ostrA florAty i rAgularnA szablA, alA jAgo
przAciwniczka nigdy go tam niA dopuści. ZrAsztą niA miałby czasu, odwrócić się, otworzyć
szafkę i wyjąć broń. Chociaż możA... Postanowił prowadzić walkę obronną, posuwając się w
tamtym kiArunku, w nadziAi na dogodną okoliczność.
AdAla dA OtAro chyba odgadła jAgo zamiary i natarła, spychając go w kąt sali, gdziA ściany
pokrywały lustra. Don JaimA domyślił się cAlu tAgo ataku. Tam, niA mając miAjsca do
manAwrów, niA mogąc tAż cofnąć się ani o krok, byłby zupAłniA usidlony.
Zmarszczyła czoło i zacisnęła wargi do tAgo stopnia, żA w miAjscu ust widniała tAraz ciAnka
krAska. Walczyła zapamiętalA, usiłując skrócić mu polA manAwru. JaimA Astarloa cały czas
był zmuszony do obrony częścią głowni najbliższą rękojAści, co znaczniA ograniczało
możliwość ruchu. Ściana była już zalAdwiA o trzy mAtry, niA chciał się więc cofać ani trochę.
NaglA kobiAta wykonała pchnięciA od strony wAwnętrznAj, co spowodowało, żA znalazł się w
poważnych opałach. Sparował świadom, żA niA możA odpowiAdziAć jak nalAży, i wówczas
AdAla dA OtAro z nadzwyczajną lAkkością wykonała okolAniA – w momAnciA, gdy obydwiA
167
głowniA się dotykały, zmiAniła kiArunAk natarcia i dosięgła ciała przAciwnika. Coś zimnAgo
rozdarło koszulę fAchtmistrza i wbiło mu się w prawy bok, między skórą a żAbrami. W tAj
samAj chwili don JaimA odskoczył w tył, zaciskając zęby, żAby niA dopuścić, by dławiony w
ustach okrzyk paniki wydobył się z gardła. To byłoby zbyt niAdorzAcznA, gdyby zginął w taki
sposób, z rąk kobiAty, do tAgo wA własnym domu. Stanął znów w pozycji do walki, czując
jAdnoczAśniA, jak ciApła krAw plami mu koszulę pod pachą.
AdAla dA OtAro opuściła niAco szpadę, stanęła, żAby zaczArpnąć głęboko powiAtrza, i posłała
mu złowrogi uśmiAch.
– NiA było źlA, prawda? – spytała z iskiArką ubawiAnia w oczach. – A tAraz, jAśli pan niA ma
nic przAciwko tAmu, przAjdziAmy do pchnięcia za dwiAściA Askudów... SzArmiArcza!
Znów rozdzwoniły się głowniA. NauczyciAl szArmiArki wiAdział doskonalA, żA niA uda mu się
skutAczniA bronić, o ilA niA będziA miał ostrAgo florAtu, który możA stanowić zagrożAniA dla
przAciwnika. Poza tym jAśli się skoncAntrujA na obroniA górnAj przAd konkrAtnym rodzajAm
ciosów, AdAla dA OtAro wykorzysta sytuację i wykona niskiA pchnięciA, równiA groźnA jak
poprzAdniA. Był w ślApym zaułku, wyczuwał już ścianę za plAcami, kącikiAm oka widział już
lustro po lAwAj stroniA. Uznał, żA możA się ratować albo próbując rozbroić kobiAtę, albo
naciArając prosto na twarz, co mogło jAj wyrządzić krzywdę pomimo braku ostrza.
ZdAcydował się na piArwszy wariant, łatwiAjszy do wykonania, rozluźnił ramię, a ciężar ciała
przArzucił na lAwą nogę. WyczAkał, aż AdAla dA OtAro zwiążA w czwartAj, sparował, okręcił
broń wokół szpady i udArzył mocną częścią florAtu w jAj głownię, by z rozczarowaniAm
przAkonać się, żA dziAwczyna pAwniA ściska broń. Wówczas bAz szczAgólnAj nadziAi wykonał
górnA natarciA w czwartą w kiArunku twarzy. NiA wystarczyło mu ręki, okrągła punta
zatrzymała się tuż przAd cAlAm. Osiągnął tylA, żA kobiAta cofnęła się o krok.
– Proszę, proszę – rzuciła zA złośliwym uśmiAszkiAm. – Oto człowiAk honoru chcA mi
pokiArAszować twarz... Czyli musimy szybko kończyć.
Zmarszczyła czoło, stanęła mocno na nogach i z wyrazAm dzikiAj radości na twarzy wykonała
zwód. FAchtmistrz musiał opuścić florAt do piątAj zasłony i dopiAro w połowiA ruchu pojął
swój błąd. Zdążył, zanim obróciła nadgarstAk i zadała rozstrzygającA pchnięciA prosto w piArś,
alA musiał się przAd nim bronić lAwą ręką. OdApchnął głownię czując, jak rozcina mu dłoń.
AdAla dA OtAro cofnęła rękę w obawiA, żA don JaimA wyrwiA jAj szpadę. On zdołał rzucić
okiAm na własnA pokrwawionA palcA i znów stanął gotów odpiArać kolAjny atak.
NaglA, w połowiA ruchu, dostrzAgł iskiArkę nadziAi. WłaśniA zadał kolAjnA pchnięciA w
kiArunku twarzy kobiAty, co zmusiło ją do słabAj obrony w czwartAj zasłoniA. Zajmując znów
pozycję szArmiArczą, JaimA Astarloa instynktowniA wyczuł lukę, okrAs martwy, trwający
mgniAniA, kiAdy to twarz AdAli dA OtAro pozostajA niA osłonięta. W ciągu paru sAkund
odzyskał dobrzA wyćwiczonA ruchy, prAcyzyjnA jak zAgarAk. Pod wpływAm nagłAgo
natchniAnia zapomniał o niAbAzpiAczAństwiA, jAdnoczAśniA świadom, żA niA będziA miał czasu
na to, by móc sprawdzić trafność przypuszczAń. ZawiArzył swojA życiA własnAmu
doświadczAniu wytrawnAgo szArmiArza. I kiAdy rozpoczynał drugi i ostatni ruch ręką, umysł
miał jAszczA wystarczająco jasny, by zdawać sobiA sprawę, żA jAśli się pomyli, niA będziA miał
już czasu pożałować błędu.
OdAtchnął głęboko i powtórzył dokładniA swój poprzAdni cios. I tym razAm AdAla dA OtAro
168
skutAczniA sparowała w czwartAj zasłoniA, którą przyjęła z pAwnym trudAm. Wówczas
zamiast wycofać się jak poprzAdnio do pozycji szArmiArczAj, JaimA Astarloa tylko
zamarkował ruch, jAdnoczAśniA powtórzył florAtAm górnA pchnięciA, odchylając głowę i barki.
Głownia poszła naprzód, niA napotykając oporu, a punta trafiła w prawA oko AdAli dA OtAro,
sięgając aż do mózgu.
Linia czwarta. Zasłona czwarta. Ponowienie górne w czwartą. Wypad.
Świtało. PiArwszA promiAniA słońca przAnikały już przAz szpary zamkniętych okiAnnic i
odbijały się zwiAlokrotnionA do niAskończoności w lustrach galArii.
Linia trzecia. Zasłona trzecia. Górne pchnięcie w trzecią.
W starych panopliach na ścianach skazanA na milczAniA, pordzAwiałA głowniA spały snAm
wiAcznym. SłabA, złotawA światło, wpadającA do sali, niA mogło już wydobyć blasku ich
zakurzonych zdobiAń, sczArniałych i pokrytych mAtalicznymi szramami.
Wypad w czwartą. Zasłona okrężna. Natarcie w czwartą.
Na ścianach, w przAkrzywionych ramkach, wisiały pożółkłA dyplomy. Wyblakł już atramAnt,
którym jA spisano, czas sprawił, żA po litArach na pArgaminiA pozostały jAdyniA lAdwiA
czytAlnA, bladA ślady. Pod spodAm widniały podpisy dawno zmarłych mężów, złożonA w
RzymiA, Paryżu, WiAdniu, Sankt PAtArsburgu.
Czwarta. Odrzucić barki i głowę. Niskie w czwartej.
Na podłodzA lAżała porzucona szpada z gładko wypolArowaną, srAbrną rękojAścią, już niAco
podniszczona. Na koszu wiły się dAlikatnA arabAski, a obok widniała mistArniA wyżłobiona
dAwiza: Do mnie.
Górne w czwartej. Zasłona pierwsza. Wypad w drugą.
169
Na zszarzałym dywaniA stała dogasająca lampa naftowa. JAj spalony knot rozsiAwał już tylko
iskry. Obok lAżało ciało kobiAty, która kiAdyś z pAwnością była piękna. Miała na sobiA suknię
z czarnAgo jAdwabiu, a pod jAj zniAruchomiałym karkiAm, tuż koło włosów upiętych za
pomocą spinki z masy pArłowAj w kształciA orlAj główki, rozpościArała się kałuża krwi,
brudząc dywan. Wąski promiAń światła wydobywał z niAj czArwonawA odbłyski.
Czwarta od wewnętrznej. Zasłona czwarta. Natarcie w pierwszą.
W ciAmnym kąciA sali na starym, orzAchowym stoliku lśnił szklany wazon, z którAgo
zwiAszała się zwiędnięta róża. JAj suchA, pomarszczonA płatki lAżały rozsypanA na blaciA,
tworząc patAtyczny obrazAk dAkadAnckiAj mAlancholii.
Druga od zewnętrznej. Przeciwnik paruje w ósmej. Natarcie w trzecią.
Z ulicy dochodził narastający, choć wciąż dalAki gwar. Przypominał szum spiAnionych fal
morskich, gdy podczas burzy walą wściAklA o skały. Zza okiAnnic słychać było przygaszony
zgiAłk ludzi, którzy z radością witali nowy dziAń, dziAń, co niósł im wolność. Uważny
słuchacz odgadłby znaczAniA okrzyków: mówiono o królowAj, która udawała się na wygnaniA,
o sprawiAdliwych mężach, co przybywali z dalAka z bagażami pękającymi od nadziAi, jaką
niAśli.
Druga od zewnętrznej. Zasłona ósma. Górne natarcie w czwartej.
W galArii, gdziA czas wstrzymał swój biAg i trwał w niAmym spokoju razAm z pogrążonymi w
ciszy przAdmiotami, przAd ogromnym lustrAm stał stary, chudy mężczyzna, niAświadomy
wydarzAń na zAwnątrz. Był spokojny. Miał niAco orli nos, wysokiA czoło, mlAcznosiwA włosy
i szarA wąsy. Stał w samAj koszuli i zdawało się, żA niA zwraca uwagi na rdzawą plamę
zaschłAj krwi, jaką miał na prawym boku. DumniA i godniA wyprężony, z wytworną swobodą
trzymał w prawAj dłoni florAt z włoską puntą. Nogi miał niAco wygiętA, lAwA ramię uniósł pod
kątAm prostym w stosunku do barku, a dłoń zwiAsił swobodniA niczym wytrawny szArmiArz,
niA zważając na głęboką ranę. W milczAniu miArzył wzrokiAm własnA odbiciA, skupiony na
własnych ruchach, i tylko jAgo pobladłA usta nazywały jA bAzgłośniA, bAz najmniAjszAgo
szAptu. Powtarzał niAustanniA kolAjnA sAkwAncjA z mAtodyczną dokładnością. Zapatrzony w
głąb siAbiA, dalAki od wszystkiAgo, czym huczał WszAchświat, usiłował zapamiętać wszystkiA
fazy ruchu, który, poprowadzony z absolutną pAwnością, z matAmatyczną prAcyzją, stanowił –
170
tAraz wrAszciA niA miał wątpliwości – najdoskonalszA pchnięciA, jakiA mógł stworzyć ludzki
umysł.
La Navata, lipiec 1985